W imię twoje


W imię twoje



"Chłopcze, co wzrokiem spoglądasz dziewczęcym,
Tak ciebie pragnę, a ty mnie nie słuchasz.
Nie wiesz, że cugle mej duszy
W twoim znalazły się ręku."
Anakreont

Pieśń pierwsza: Enae volare mezzo




- Więc mówisz... że słynny Seine Silvretta ma dla mnie jakąś propozycję? - Hadda Ymir niecierpliwym gestem odpędził siedzącą przy nim młodą kobietę i spojrzał spod zmarszczonych brwi na stojącego przed nim mężczyznę - A jaką propozycję może mieć dla mnie ochroniarz Waimea? Nie myśli chyba że zrezygnuję z jej zajęcia? To za duże ryzyko, zostawiać silną wioskę na tyłach, kiedy idzie się na Kashi. Poza tym moi ludzie potrzebują łupów.
- Nie wiem czego chce...
- A może tak mnie byś zapytał, Hadda? - z tyłu rozległ się nagle kpiący głos.
- Ty nigdy nie wchodzisz drzwiami, prawda? - westchnął Ymir - Może usiądziesz?
- Dobrze, ale niech ta twoja dziewka przyniesie trochę wina. Z Waimea długa droga...
- No właśnie. A ty fatygujesz się do mnie nie wiadomo po co. Chyba nie przyszło ci do głowy tak po prostu mnie odwiedzać?
- Dlaczego nie? - wziął wino z rąk dziewczyny - Tak dawno się nie widzieliśmy... O... nie zatrute...
- Jak możesz...
- Mój biedny, naiwny wspólnik po ostatniej wizycie u ciebie wybrał się w odwiedziny do przodków. Dziwne, jak dotąd nie wrócił.
- Seine, przecież nigdy nie lubiłeś dzielić się zyskami...
- Tak, ty zawsze myślisz tylko o tym jak oddać mi przysługę...
- W końcu byłeś moim najlepszym i najbardziej zaufanym człowiekiem.... dopóki nie zniknąłeś nagle ze wszystkimi łupami i połową mojej armii...
- Och, wiecznie mi wypominasz te stare figle... miałem tylko szesnaście lat, pstro w głowie... Nie mogę cię odwiedzić, żebyś o tym nie wspomniał...
- No to porozmawiajmy o czymś innym.... jak tam obrona Waimea?
- Wszystko w najlepszym porządku. Myślę, że nie załamie się nawet przez miesiąc... Podobno Nusku obiecali pomóc...
- Nusku? A od kiedy oni pomagają ludziom?
- Czasy się zmieniają.... Może zechcą zniżyć się do naszego poziomu...
- No tak.... może... Wiesz, jesteś dobry, ale miesiąc... to wieśniacy, nie utrzymają się dłużej niż kilka dni...
- Prawda, to nie geniusze walki.... Ale odpowiednio pokierowani.... Jest ich pięć tysięcy....
- Pięć tysięcy?!
- Hadda.... Gdzie twoja zimna krew? Sprawiasz mi zawód... - ukrył uśmiech w kielichu.
- Czego.... chcesz.... - oschle odezwał się Ymir.
- Ty oczywiście planujesz zająć Kashi pod nieobecność jego władców. Ambitne... Wiesz, pewnie po miesiącu mógłbyś zająć Waimea i wybić nas do nogi, ale... wtedy Kashi będzie już zbrojne... Może nawet Ogda już wrócą... nie będzie sensu przypuszczać na nas szturmu....
- Do rzeczy.
- Jak zwykle niecierpliwy... No dobrze, nie będę czarować... obaj wiemy, że mamy jednakowe szanse. Ja nie lubię zbędnego ryzyka...
- Ile wziąłeś od nich pieniędzy? - Ymir uśmiechnął się pod nosem.
- 100000.
- Wysoko się cenisz...
- Nie jestem jakimś tam najemnikiem... Moje usługi są najwyższej jakości...
- Wa, daj mu 100000.
- No wiesz co... wodza najsłynniejszej bandy w całym Warri stać chyba na więcej niż jakichś tam wieśniaków...
- 200000.
- Pamiętaj, że stawiam na szali swój honor...
- Twój co? - parsknął Ymir - No dobrze 300000.
- Wiesz, tak właściwie to ich polubiłem...
- Seine, do ostatniego szatana! 500000 i ani tael więcej!
- Niech będzie moja strata... - wzruszył ramionami i wstał odbierając pieniądze - Do zobaczenia Hadda...
- Nie tutaj to w piekle... - mruknął mężczyzna, odprowadzając spojrzeniem smukłą sylwetkę, oddalającą się spokojnym, ale sprężystym krokiem.


Seine Silvretta miał dopiero dwadzieścia lat, ale był jednym z najlepszych wojowników tego kraju, tak pod względem bezpośredniej walki jak i strategii. Był niezawodnym płatnym zabójcą. Genialnym oszustem i złodziejem. I nie mniej genialnym zdrajcą.
Choć do tej pory zdradzał tylko swoich dowódców, potem wspólników. Z zasady pracował sam, więc nie uważał żadnych układów za wiążące. Dziś po raz pierwszy sprzedał kogoś, kto go wynajął. No cóż, miał sporo szans na zwycięstwo, ale to nie było pewne. Nie miał zamiaru ryzykować, skoro nie musiał. Ale 100000 to była duża pokusa.
I w końcu wyszedł na swoje, 600000 z jednego interesu to naprawdę coś. Ci głupcy z Waimea nie mają szans z dzikimi hordami Haddy. To było nierozsądne zaufać komuś takiemu jak on.
Choć w zasadzie nie mieli wyboru, a on był wyjątkowo przekonujący.
Pierwszy raz ukradł mając trzy lata, pierwszych kanciarskich sztuczek nauczył się zanim skończył cztery, pierwszy raz zabił w swoje szóste urodziny. Tak jak widział to wcześniej setki razy, nożem prosto w serce.
Od tego czasu jego technika bardzo się podniosła.
Nigdy nie miał litości dla nikogo, tak najłatwiej przeżyć. Wypełnił całą listę przestępstw, z których każde zakazywało wstępu do świątyń ludu Enki bez odpowiedniej ceremonii oczyszczenia. Teraz by jej już nie przeżył, zbyt wiele tych plam na nim było.
Ale po co on miałby się wybierać do świątyń Enki?
Sita go o to prosiła. Ona chyba naprawdę go kochała... Wraz z jej bratem przez trzy miesiące łupili zachodnie kantony, ale potem on przestał mu być potrzebny, a poza tym zaczął chcieć coraz większych zysków. Zabił go. A Sita zabiła się na grobie brata.
Właściwie jej nie kochał, irytowała go to swoją cierpiętniczą miną wobec jego czynów i obojętnością w czasie wspólnych nocy. Chyba nigdy nikogo nie kochał. Ani Karii, ani Asete, ani Mihiasa, ani Der, ani Silla. Nie, nikogo.... Może tylko.... Nanna, dobra, mądra, cierpliwa, najpiękniejsza na świecie, nigdy się na niego nie złościła, zawsze miała dla niego czas, była jak matka, choć nie mogła mieć więcej niż dziesięć lat od niego... nie był pewien, bo to było przecież tak dawno, a nie mieli nikogo poza sobą, nie było kogo się spytać, ile ona miała lat. Ale po jej śmierci musiał radzić sobie sam. I radził sobie. Bardzo dobrze.
Skręcił w górską ścieżkę. Teraz najlepiej będzie udać się na północ. Po drodze będzie mógł się zatrzymać w Linares, Vali na pewno go przenocuje i w dodatku uprzyjemni mu pobyt. Głupi dzieciak, on chyba ciągle się w nim kocha. Był nawet na swój sposób ujmujący, choć, jak na gust Seine, zdecydowanie przesłodzony. Po kilku dniach nie mógł już z nim wytrzymać. Mimo to Vali wciąż go uwielbiał i zawsze witał tak samo chętnie. Nie da się ukryć, Seine miał niezwykłe powodzenie u obu płci. Jego włosy w barwie brunatnego brązu miękko opadały na smagłą twarz o wyjątkowo harmonijnych rysach. Potrafił obezwładniać samym spojrzeniem ciemnych, grafitowych oczu. To te oczy wciąż odmieniały jego twarz, sprawiając, że raz zdawał się być niebezpiecznym mordercą, raz bezwzględnym wojownikiem, raz sprytnym oszustem, raz niewinnym młodzieńcem, raz żartobliwym, niegroźnym łobuzem. Łatwo zmieniał maski, stosownie do tego, czego akurat potrzebował. Jego silne, doskonale zbudowane ciało przykuwało uwagę już z daleka swobodnym, ale dającym wyraz jednocześnie sile i wdziękowi, sposobem poruszania. Pociągał, fascynował i przerażał. Bliższa znajomość z nim i obdarzanie go zaufaniem nikomu nie wychodziło na dobre. Zawsze kierował się tylko swoim interesem, nic poza tym go nie obchodziło.
Na szczytach gór obejrzał się od niechcenia i gwizdnął z podziwem.
- Hadda ma jeszcze prędkość... - pokręcił głową i powoli zaczął kierować się w dół, na północne stoki.
Waimea płonęło.

Pieśń druga: Hispanola




Linares było sporym miastem o szerokich, brukowanych ulicach i bogatych mieszkańcach. Vali miał dopiero szesnaście lat, ale był sierotą i sam mieszkał w wielkim, jednym z najbogatszych, właściwie ustępującym tylko siedzibie władcy miasta, domów. Miał bardzo jasne, prawie białe loczki i jeszcze jaśniejszą skórę, całości dopełniały wściekle błękitne oczy, zawsze wyglądające na zdziwione. Miał zwyczaj czerwienić się co chwilę i to nie tylko na twarzy, ale także na szyi. Te jego rumieńce były wiecznie przesadzone, intensywne i bez umiaru. Cały Vali był nieznośnie egzaltowany. I okropnie niedotykalski w dzień, w nocy zaś zachowywał się jak kukła.
Był ładny, ale męczący. Seine nie planował zostać tu dłużej niż tydzień.
Nie zastał go w domu, więc poszedł do ogrodu. Znalazł go wkrótce, siedział oparty o drzewo i bawił się własnymi włosami, rozprostowując i puszczając z powrotem sprężyste loki.
- Nudzi ci się... Vali? - spytał kpiącym tonem. Chłopak poderwał się z ziemi i podszedł do niego szybko. Jego wiecznie rozszerzone ze zdziwienia oczy, lśniły tym razem gniewem, a skóra zaczerwieniła się mocniej niż kiedykolwiek do tej pory.
- Mały furiat... - skwitował z westchnieniem Seine.
- Jak... jak mogłeś?!
- Jak mogłem co znowu? - ziewnął, osłaniając twarz dłonią i opierając się o drzewo.
- Jak mogłeś.... jak mogłeś ich zostawić! Sprzedałeś ich! Zwyczajnie sprzedałeś! Jesteś... jesteś zdrajcą !!! - krzyczał chłopiec. Seine przymknął oczy. Rozeszło się znacznie szybciej niż podejrzewał... Widocznie wielu ludzi uciekło z pogromu... Niedobrze. Hadda spartaczył robotę. Gdyby wszyscy zginęli, możliwe, że nigdy nie wydałoby się, co właściwie zaszło. Teraz nikt go nie wynajmie... Nieistotne, zarobił dużo, a w każdym ze swych fachów jest tak dobry, że nigdy nie zabraknie mu zajęcia na koszt takich jak on. W tym środowisku zdrada to ryzyko zawodowe, więc nikt się nie przejmie tym drobiazgiem. Hadda nie przejmuje się nawet tym, że zdradził jego samego.
Uśmiechnął się lekko.
- Idź stąd! - wrzasnął chłopak - Nie chcę cię znać! Wynoś się!!!
- O... - Seine z rozbawieniem otworzył oczy - Ty i agresja, ty i zdecydowanie.... No cóż, pójdę, jeśli sobie tego życzysz... Właściwie szkoda... Do tej pory miałem cię za nudnego i rozlazłego dzieciaka, z tą złością jesteś o wiele ciekawszy... W porządku, żegnaj. - machnął dłonią i odszedł wolno, zostawiając za sobą szlochającego chłopca.


To było ostatnie miasto, jakie mieli zniszczyć. Czuł się już znudzony, cały ten tydzień był bardzo monotonny. Nie lubił takiej roboty, iść i po kolei wyżynać załogę, potem zabierać cenne rzeczy, nadających się pędzić na targ niewolników, a potem równać miasto z ziemią. Taki sam nudny schemat, zero finezji. Wiedział, że Brugge zawsze działa w ten sposób, ale był tak wściekły, że po prostu musiał jakoś wyładować swój gniew i wziął pierwsze zlecenie, jakie się nawinęło. Ludzie, których dostał, byli kompletnie ograniczeni, umieli tylko wykonywać polecenia i to niezbyt skomplikowane.
Naprawdę cieszył się, że to już ostatnie miasto.
Załoga walczyła zaciekle, ale nie mieli z nimi szans... Na pewno nie zostało ich już więcej niż dwustu...
Wskazał ruchem głowy kierunek uderzenia i sam wolno ruszył do przodu. Zeskoczył z konia i stanął pod murem. Uśmiechnął się lekko. Tak jak przypuszczał.... ten rodzaj obwarowań zawsze ma jedną wadę... Ci ludzie muszą być niewolnikami Nusku, więc oni wznieśli dla nich ten mur.... Ale Nusku są ostrożni i zawsze się zabezpieczają...
A tak się złożyło, że on kiedyś wymordował całą ich wioskę, kradnąc Wyroczni Biały Kamień. Ścisnął go teraz w dłoni, koncentrując się i już po chwili mur runął w kawałki pośród rozpaczliwych krzyków ludzi.
Banda Brugge ruszyła do ataku. Wyciągnął miecz i szedł niespiesznie, jednym cięciem powalając atakujących obrońców.
Krzyki, dym, płomień, woń świeżych trupów i tych sprzed kilku dni, krew, gruzy....
Tak nudne, jak tylko może być...
- ONAVID !!!
Obejrzał się gwałtownie. Na wzgórzu stał rząd oślepiająco białych koni z jeźdźcami od których bił jeszcze bardziej nieznośny blask.
Nusku.
- ODWRÓT ! - krzyknął, ale będący w amoku zabijania ludzie nie usłyszeli jego głosu. Zresztą bez sensu... Nie zdołają się wycofać...
Nusku ruszyli ze wzgórza, dzika kawalkada, miażdżąca wszystko na swojej drodze. Cięciami mieczy kosili po kilku wojowników Brugge naraz. Cofnął się głębiej w mury miasta zabijając kilku natrętów. Wiedział, co DLA NIEGO znaczy niewola u Nusku... Już od dawna ciążył na nim wyrok. Jest tylko jedna, jedna jedyna rzecz, która może go jeszcze ocalić...
Stanął w cieniu muru.
Nusku zeskoczyli z koni i zaczęli walczyć wręcz. W całym mieście zyskali przewagę, niedobitki Brugge broniły się na ulicach. Przy Seine młody Nusku walczył z dwoma przeciwnikami naraz. Przyklęknął na jedno kolano i wbił miecz w brzuch stojącego za nim, obracając się błyskawicznie i zabijając drugiego. W tym momencie z pobliskiego dachu ze świstem nadleciała strzała mierząca prosto w jego serce, a wtedy Seine zasłonił go własnym ciałem.


Nusku to rasa niemal najwyższej doskonałości, zaraz po czystych duszach Enki. Wyglądali jak ludzie, lecz przewyższali ich pięknem, mądrością, walecznością, talentami, wszystkim... Żyli długo, starzeli się, lecz bardzo wolno i zawsze pięknie, jaśniejąc zawsze tak samo.
To oni byli tu pierwsi. Ich wiedza, kultura i technika stały na wyższym poziomie. Zamieszkiwali kilka drobnych wiosek, lecz najważniejszą siedzibą i ojczyzną wszystkich była twierdza Qareh, której rozległe mury i pomniejsze fortece stanowiły osłonę dla najpiękniejszych pałaców i ogrodów świata.
Rada Qareh była najwyższą instancją dla wszystkich Nusku, tworzyli ją najdoskonalsi w walce i mądrości przedstawiciele najszlachetniejszych rodów, ale i tak wszelkie decyzje zatwierdzała Wyrocznia. Każde mniejsze plemię miało swoją Wyrocznię, ale właśnie ta najważniejsza, z Qareh, mogła być tylko... człowiekiem.
- Silvretta musi umrzeć! - krzyknął jeden z młodszych wojowników - To on wymordował całe zachodnie plemię! Zresztą wykorzystywał naszą technologię do niszczenia naszych sojuszników! Nie możemy mu tego darować.
- Sirrah, uspokój się... - czarnowłosy mężczyzna spojrzał z troską w stronę siedzącego w rogu sali chłopaka. Miał schyloną głowę, a jego palce zaciskały się kurczowo na ramionach. - Nasze prawo zabrania jakkolwiek krzywdzić tych, którzy ocalili jednego z nas...
- To prawda, ale... Na niebiosa, Almah.... Nie możemy mu przecież tak po prostu darować!
- Heimdall. - skłonił się najstarszy członek Rady. - Ty powiedz... co mamy robić?
Młoda, jasnowłosa kobieta siedząca na tronie powoli podniosła głowę.
- Seine Silvretta zasłużył na śmierć. Darowanie mu życia byłoby niesprawiedliwością wobec członków naszego ludu. Byłoby obelgą dla naszych sojuszników. To prawda, że zabijając go złamiemy nasze prawo. Nie możemy jednak nie pomścić naszych zmarłych. Ściągam na siebie winę za złamanie praw. I mówię: śmierć.
- Nie! - chłopak z rogu sali poderwał się na nogi - Tak... nie może być, nie wolno nam tego... To wszystko z mojej winy, więc... Przyjmę na siebie brzemię assen.
- Mirah! - krzyknął czarnowłosy.
- Mu...muszę... Nie pozwolę, by przeze mnie zostały złamane prawa... Poza tym... niezależnie od tego kim jest... zawdzięczam mu teraz życie, więc nie mogę się zgodzić na jego śmierć...


Seine otworzył oczy. Dzięki niezwykłym lekom Nusku jego rana już zupełnie się zagoiła.... Leżał w najwygodniejszym łóżku w życiu w najpiękniejszym pokoju jaki widział...
A obok siedziała najniezwyklejsza istota jaka chyba w ogóle istniała...
Chłopak nie patrzył na niego, jego wzrok skierowany był w okno, na czyste, błękitne niebo.
Seine przyglądał mu się spod przymrużonych powiek. To był ten sam młodziutki Nusku, którego zasłonił podczas walki. Ale dopiero teraz przyjrzał mu się lepiej.
Był naprawdę niezwykle piękny, nawet jak na Nusku. Brązowe o odcieniu palonej sieny, miękkie, pofalowane włosy spływały w dół, lekko sięgając piersi dwoma pasmami z przodu i ramion jedwabistą zasłoną karku. Duże, ciemne, jakby wilgotne oczy utkwione w chmurze w dziwny sposób rozświetlały twarz. Twarz... tak delikatną, ale z wypisaną na niej siłą charakteru, aż biły z niej zdecydowanie i śmiałość, choć pokryte cieniem smutku. Prosty, nieduży nos, usta niewielkie, ale o pozbawionej znamion wahania i płaczliwości linii, jaką pamiętał u Vali, Sity, czy Asto. Ciemne rzęsy i brwi o idealnej linii, skóra ani blada ani smagła, podszyta tą iskrzącą się delikatnie jasnością Nusku.... Nie miał teraz na sobie szat wojownika, które sprawiały, że cała postać lśni oślepiającym blaskiem dla wrogów... Czy on jeszcze jest jego wrogiem?
Jego rysy były tak doskonałe... wszyscy Nusku mieli doskonałe rysy twarzy i idealne sylwetki, ale on...
Niezwykłe, że nie zauważył tego w pierwszej chwili, nawet jeśli był to środek bitwy i stawką było jego życie.
Chłopak odwrócił głowę w jego stronę i spojrzał prosto w jego oczy. Takie czyste, ale wcale nie naiwne spojrzenie. Przeciwnie. Mądre i nieustępliwe, odważne i śmiałe. Opuścił wolno powieki i podniósł je jeszcze wolniej, jakby chcąc obezwładnić tym spojrzeniem, choć bardziej prawdopodobne było, że on nie zdaje sobie sprawy z elektryzującej siły tego powłóczystego muśnięcia wzrokiem, bo jego oczy pozostały czyste i nie było w nich śladu przymilności ani pychy, jakie Seine znał u patrzących w taki sposób.
- Pamiętasz mnie? - odezwał się cicho, ale w samym tonie jego głosu była władczość Nusku. W ich głosie czuło się całą potęgę natury, z którą umieli współistnieć nie gorzej niż Enki, całą pradawność ich pochodzenia i wiedzy, całą siłę ich wojowniczych ramion, walczących tylko sprawiedliwie.
Seine skinął głową. Nagle przestraszył się, że jego głos w porównaniu z głosem tego chłopca, będzie głosem bezradnego dziecka.
- Nazywam się Mirah Altair. Rada podjęła już decyzję.... - urwał, a potem spojrzał na niego chłodno - Skazała cię na śmierć...
Seine nie uciekł przed tym wzrokiem. Patrzył prosto w jego spokojne, silne oczy. Śmierć... Nie chciał jej to jasne. Ale bać się? Ryzyko wpisane w styl życia. Jego wzrok stał się kpiący i chłodniejszy jeszcze od tego, którym mierzył go chłopak. Przestał odczuwać to dziwne wrażenie i znów stał się panem sytuacji.
- No i? Kiedy zamierzacie wykonać wyrok?
- Nie zamierzamy. - odpowiedział spokojnie. Seine uniósł brwi i spojrzał na niego pytająco. - Wyrok zapadł, ale nie zostanie wykonany. To moje życie ocaliłeś, więc to ja przyjąłem na siebie odpowiedzialność. Od tej pory jesteś chroniony przez assen i twoje życie jest dla Nusku świętością, dopóki któregoś z nas nie zaatakujesz.
- Nigdy nie słyszałem o czymś takim jak assen...
- To bardzo stare prawo. Od wieków go nie stosowano. Teraz moje życie chroni twoje życie...
- Jak to?
- Musisz stąd odejść, ale ja pójdę z tobą. Wszędzie tam dokąd ty...
- Co? - Seine podniósł się na łóżku i spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Od tej chwili moje życie zależy od ciebie. Nie mogę odmówić żadnemu twojemu rozkazowi z wyjątkiem rozkazu opuszczenia ciebie i muszę chronić twoje życie własnym. Do twojej lub mojej śmierci. - spokojne oczy chłopaka lśniły od cichego smutku i tłumionej z wysiłkiem dumy.
- Nusku służący człowiekowi? - Seine uśmiechnął się wzgardliwie - Niedobrze, pewnie długo nie pożyję...
Oczy zalśniły przyćmionym gniewem.
- Nie mogę cię zabić, jeśli o to ci chodzi. Sam zginę. I zginę, jeśli będę mógł zapobiec twojej śmierci, a tego nie zrobię. Możesz być zupełnie spokojny. Śmierć od klątwy assen to największa hańba dla Nusku. Nigdy jej nie wybiorę.
- W takim razie... - uśmiechnął się nieprzyjemnie i chwycił dłonią twarz chłopaka - Nawet mi się to podoba....


Musieli już ruszać. Konie, lśniąco biały i kruczoczarny, stały już przy bramie. Seine obserwował pożegnanie swojego nowego towarzysza. Zostało już tylko dwóch mężczyzn, jeden o białych włosach i błękitnych oczach, Sirrah Karna, i drugi z czarnymi włosami i oczami, Almah Indra. Najbliżsi przyjaciele.
Seine czuł w ich wzroku nienawiść.
- Zaczekam przy koniach. - powiedział spokojnie. Nigdy nie lubił być zbędny w jakimś miejscu.
Indra odprowadził go wzrokiem.
- Moim zdaniem źle zrobiłeś... - szepnął zdławionym głosem, patrząc na opanowanego, choć smutnego chłopaka.
- Powinien zginąć... - syknął drugi mężczyzna.
- Za późno na zmianę decyzji. - pokręcił głową Mirah - Żegnajcie.... zresztą, może się jeszcze spotkamy...
- Oby nie. - sucho powiedział Karna. Pozostali spojrzeli na niego z zaskoczeniem. - Dobrze wiecie, co dzieje się wśród ludzi... Ich atak na nas to tylko kwestia czasu. Nie mam ochoty spotkać się z tobą po przeciwnych stronach.
- Jeśli nawet tak będzie... - smutno uśmiechnął się chłopak - To wy dwaj jesteście najlepszymi łucznikami w Qareh. A wśród nich poznacie mnie z daleka.

Pieśń trzecia: Siódma symfonia, Allegretto



- Wyjątkowo podła gospoda. - mruknął Seine - Ale nie dojedziemy nigdzie przed nocą, a po ostatnich wyskokach Fenów, wolę nie zatrzymywać się w tych lasach w pojedynkę.
- We dwójkę. - kątem oka spojrzał na niego Mirah.
- Czy we dwójkę, powiem ci, jak się dowiem, ile jesteś wart. Na razie liczę tylko na siebie. - stwierdził chłodno - Hm, tak, umyć to się tu możesz co najwyżej w korycie przed stajnią albo pod studnią, ale nie radzę, bo przy twoim wyglądzie nie wrócisz nie naruszony.
- Jakoś sobie poradzę.
- Twój wybór. Nie wiedziałem, że wy, Nusku, lubicie takie rozrywki.
Odpowiedzią był tylko odgłos zamykanych drzwi. Nie trzaśnięcie. Spokojny szczęk zamka.
- Ciężka sprawa. - westchnął Seine, zabierając się za suszenie włosów. Po chwili z lekkim uśmiechem rzucił szmatę w kąt i podszedł do okna.
Półnagi Mirah bez skrępowania i drgawek lał na siebie lodowatą wodę, nie zwracając uwagi na przyśpieszone oddechy zapatrzonych na niego mężczyzn.
- Nusku to mają kondycję... - pokiwał głową Seine - I spokój ducha... - uśmiechnął się lekko. Trzech odważniejszych parobków podeszło bliżej do chłopaka, ale po pierwszych ruchach, nie znajdujących jego aprobaty, wylądowali na ziemi. Mirah bez śladu zainteresowania przekroczył ich i skierował się z powrotem do gospody. - Tak, mimo wszystko, lepiej mieć Nusku po swojej stronie. - roześmiał się Seine i wskoczył na łóżko, kładąc ręce pod głową. Przywitał uśmiechem nachmurzoną minę chłopca. - Skocz do tej purchawki na dole i przynieś nam coś na kolację. W razie potrzeby walnij ją w głowę. - Znów odpowiedzią było tylko zamknięcie drzwi. - Naprawdę ciężka sprawa. - stęknął.
Po chwili chłopak wrócił, bez słowa podając mu jedzenie, siadając skrzyżnie po drugiej stronie łóżka i bez śladu zainteresowania towarzyszem, zabierając się za swoją część.
Seine zjadł i westchnął. Westchnął znowu. Westchnął jeszcze raz. W końcu machnął ręką i wsunął się pod przykrycie.
- Zgaś potem światło, panie "Nie rozmawiam z niższą rasą." - mruknął.
- Rozmawiam z ludźmi, jeśli to ich określasz tym mianem. - wstał lekko i zgasił światło - Ale ty się do nich nie zaliczasz.
- Nie? - spytał sennie - A do kogo? Do Utu?
- Bliżej ci już do Nergal. - odezwał się zimno, kładąc się na drugim krańcu łóżka.
- Wiesz, nawet kiedyś dla nich pracowałem... - stwierdził leniwie.
- W Luan? - zapytał cicho.
- Nie... nie w Luan. - ziewnął i przekręcił się nagle na drugą stronę łóżka, pochylając się lekko nad chłopakiem i unosząc jego brodę kciukiem. - Naprawdę musisz spełniać wszystkie moje polecenia, poza rozkazem odejścia? Niczego nie możesz mi odmówić? - oczy Mirah rozszerzyły się nagle i przygryzł wargę, patrząc na niego z niepokojem - Niczego?
- Niczego. - wyszeptał, przymykając powieki. Jego ciało spięło się lekko. Seine pochylił się jeszcze niżej i niemal dotknął ustami jego ucha.
- Dobrze... Dobranoc. - powiedział nagle i szybkim ruchem znalazł się z powrotem na swoim miejscu.
Mirah złapał gwałtownie powietrze. Poczuł, że się rumieni i zirytowany, zagryzł znów wargę i odwrócił się plecami do towarzysza. Po jakimś czasie Seine odezwał się bardzo sennym głosem.
- Altair...
- Tak? - spytał chłopak, starając się nadać swemu głosowi spokojny ton.
- Kto zginął w Luan?
Przez chwilę panowała cisza.
- Moja siostra...
- Siostra... To... niedobrze... - wymamrotał nieprzytomnie i zasnął.


- Będziemy nocować w lesie? - ze zdziwieniem spytał Mirah
- Tak.
- Nie lepiej... dojść do jakiejś wioski?
- Boisz się? - Seine uśmiechnął się kpiąco - W pobliżu nie ma ani jednej wioski nastawionej do mnie przyjacielsko. To teren mojej wyprawy sprzed dwóch lat.
- No tak. - Nusku skrzywił się lekko - Ale to jeszcze dość blisko siedzib Fenów.
- Śpisz do północy, potem się zmieniamy. Rozpal ogień, przydałoby się coś zjeść.
Mirah mruknął coś pod nosem i przyklęknął przed stosem drewien. Seine przyglądał mu się, z przechyloną lekko głową.
- Altair...
- Tak?
- Opowiedz mi o sobie....
- Co? - chłopak odwrócił się zaskoczony.
- Ty wiesz o mnie bardzo dużo. Jestem w końcu sławny... - uśmiechnął się krzywo - Lubię mieć równe szanse. A zwłaszcza wiedzieć coś o tym, komu na pół nocy powierzam swoje życie.
- A może skłamię?
- Nusku nie kłamią.
- A ludzie nie zachowują się jak Nergal. - syknął.
- Ludzie często zachowują się jak Nergal... czasem jak Fenowie... czasem jak Utu... czasem jak Dumuzi... czasem jak Nusku.... czasem nawet jak Enki... Jesteśmy najdziwniejszą z ras... - Seine patrzył w ciemność z zamyślonym wyrazem twarzy.
- Możliwe. - stwierdził sucho - Ale ty zachowujesz się tylko jak Nergal. Nie ma podlejszego człowieka od ciebie.
- Wolę określenie zaradniejszego. - roześmiał się - Ale nie zapominaj o swoich obowiązkach. Odpowiadaj na moje pytania. Ile masz lat?
- Siedemnaście. - z naburmuszoną miną odpowiedział chłopak.
- Zabawne, nie dałbym ci więcej jak trzynaście.... - uniósł brwi Seine. Oczy Mirah cisnęły kilka błyskawic. - Dobrze, dobrze... Żartuję. - uśmiechnął się - Zresztą, wy, Nusku, nigdy nie wyglądacie dziecinnie. Wiem, że jesteś z rodu wojowników... Ale takich młodych chłopców jak ty zazwyczaj wysyłają do osłony wiosek... Co robiłeś w Qareh?
- Jestem... Byłem członkiem Rady.
- Już? - Seine spojrzał na niego z niedowierzaniem - Niemożliwe... W tym wieku?
- Zostałem członkiem Rady trzy lata temu. Po śmierci siostry.
- Czyli... Nie masz... nikogo więcej? - zapytał cicho.
- Nikogo. To Szedar zawsze się mną zajmowała. Odkąd pamiętam.
- Jak ja... - szepnął.
- Co? - spojrzał na niego z osłupieniem.
- Nieważne. Widziałem, że nieźle umiesz posługiwać się mieczem... - zaczął.
- Co takiego? - zmarszczył brwi. Seine uśmiechnął się drwiąco.
- Przyglądałem się twojej walce z tamtymi dwoma... Ty chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że uratowałem cię tylko po to, żeby ocalić siebie?
- Tak... wiem.... - przymknął oczy - To bez znaczenia...
- W pełni się z tobą zgadzam. Wiem, że wy nie kłamiecie... Jesteś wystarczająco dobry, żebym mógł na tobie polegać?
- Tak.
- I masz pewność, że teraz nie zaśniesz?
- Tak.
- Bardzo dobrze. W takim razie mogę zasnąć i spokojnie wyspać się do rana. Waruj, Altair... - zmrużył powieki i położył się w pobliżu ognia.


On najwyraźniej nie lubił mieć towarzystwa. I dlatego postanowił go zabić.
Tylko dlaczego nie zrobi tego przy pomocy miecza, tylko skazuje go na powolną śmierć z wycieńczenia? No tak. Najpierw skorzysta z niego, ile się da, a jak już go do końca wyeksploatuje, problem rozwiąże się sam.
To prawda, że Nusku są jedną z najwytrzymalszych ras, o wiele wytrzymalszą od ludzi. Ale to czego on od niego wymagał przekraczało jego możliwości. Przez ostatnie trzy tygodnie łącznie spał tylko kilka godzin, kiedy udało mu się znaleźć odrobinę czasu na postojach lub przed nocą. Jego wymagania były więcej niż wygórowane. Kazał mu robić absolutnie wszystko, sam nie robił nic. Odpoczywał zupełnie zrelaksowany. Zupełnie się nie przejmował jego przemęczeniem. Traktował go co najmniej lekceważąco i upokarzał na każdym kroku, jakby chciał udowodnić, że zupełnie się nie przejmuje jego wyższym pochodzeniem.
Nie... to nie Silvretta. Jest jaki jest, ale na pewno nie zwraca uwagi na to, jakiej ktoś jest rasy i rodu. To nie jest typ zawistnego pariasa. On wcale nie pamięta o dzielącej ich różnicy. Ceni się, bez względu na to skąd pochodzi. A jego ma za nie mającego o niczym pojęcia dzieciaka. Stąd ta protekcjonalność.
Ale przecież chyba już się przekonał, że naprawdę może na niego liczyć? W ciągu tych dwóch tygodni ani razu nie zawiódł, a chwilami byłoby to nawet usprawiedliwione. Nie narzekał, nie protestował, nie jęczał. A on wciąż patrzył na niego z góry.
I dlaczego właściwie tak się tym przejmuje? Co mu z szacunku kogoś takiego jak Silvretta, bezwzględnego mordercy i zwyrodnialca. Miał tylko spełniać polecenia i czuwać nad jego bezpieczeństwem. Nie miał się z nim przyjaźnić...
I wcale nie chciał. Ale nie znosił, kiedy ktoś traktował go pogardliwie.
Spojrzał na niego z naburmuszoną miną, co zostało zupełnie zignorowane. Jechali do zamku Hedra Nidhogg, władcy Nidaros, jednej z najsilniejszych ludzkich krain. On nie powiedział mu oczywiście, o co chodzi. Ale Mirah miał wrażenie, że on sam nie wie. Posłaniec z Nidaros znalazł ich na drodze do Kalmar, w zupełnie przeciwnym kierunku. Za samą drogę do Nidaros zapłacił tyle, że Silvretta bez słowa zawrócił. Hedr Nidhogg słynął z okrucieństwa i żądzy krwi w równym stopniu co Silvretta. Może nawet bardziej, bo nie był najemnikiem, był potężnym władcą, za którym murem stały także sąsiednie krainy.
- Silvretta. - odezwał się w końcu cicho.
- O co chodzi? - spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Czego.... może chcieć od ciebie Nidhogg? - spytał, przygotowując się już na sprowadzające go na jego miejsce ucięcie tematu.
- Nie wiem.... - znów zwrócił wzrok na drogę, poprawiając lekko popręg - Ale... znając go najpewniej ma dla mnie jakąś ciekawą propozycję. - zerknął z ukosa na Mirah - On nigdy nie wytrzymuje za długo bez wojny. A ostatnie miesiące były dość spokojne. Na pewno szykuje się coś większego. Altair, zabiłeś kiedyś dziecko?
Spojrzał na niego zaskoczony.
- Odpowiedz.
- Nnie...
- A kobietę, starca, kalekę, kogokolwiek nie mogącego się bronić?
- Nie...
- Zabijałeś kiedyś bez żadnego powodu?
- Nie...
- To będziesz się musiał jeszcze dużo nauczyć. - stwierdził pogodnie i znów spojrzał w rozszerzone teraz źrenice chłopaka - Sam widzisz.... Naprawdę niewiele wiesz, jeśli chodzi o ten fach... Więc nie dziw się, że dla mnie długo będziesz nowicjuszem. Popędzaj konia. Posępne mury Malm na horyzoncie. Ciekaw jestem, co też stary Hedr poda na kolację.... I czy żyje jeszcze ta jego wiedźma. Jej trucizn nie poznasz po zapachu.... Wiesz, kiedyś jak byłem tam na kolacji, przy stole padło dwóch moich towarzyszy. Właśnie od ziółek tej królewny. Służba najspokojniej wyniosła ciała, nikt sobie nie przerywał jedzenia. Ja też nie. I dlatego wciąż żyję. Zapamiętaj to, Altair...


- Gotów? - spojrzał na niego leciutkim uśmieszkiem - Podano do stołu...
Skinął lekko głową. Byli w tym zamku od dwóch godzin, ale szybko przekonał się, że on wcale nie przesadzał... Z trudem przyszło mu się zastosować do rady towarzysza, ale jakoś zdołał. Skoro tu tak szybko padają trupy, to skąd tylu ludzi w tej krainie? U nich nikt nie ośmieliłby się samowolnie wydać wyroku śmierci. Ten posępny człowiek przerażał. Silvretta był, jaki był, ale przynajmniej umiał się czasem uśmiechać. A ten.... Wcielenie potworności i bestialstwa.
- Och, Hedr, jak intymnie.... Jeszcze u ciebie nie jadłem w czwórkę.... - beztrosko odezwał się Seine.
- Ja i mój najbliższy współpracownik, ty i twój.... jedyny współpracownik.
- No wiesz co, ten sarkazm jest co najmniej nie na miejscu. - wydął lekko wargi - W końcu jestem twoim gościem...
- Nie miej mi za złe... - skłonił ledwo dostrzegalnie głowę - Wiesz, jak wysoko sobie cenię twój profesjonalizm.
- Znasz moje zasady, nie mam w zwyczaju chować urazy.... - uśmiechnął się znacząco.
- Zrozumiałe... w twojej sytuacji...
- Znów sarkazm...
- Drobne żarty między przyjaciółmi... - upił łyk wina - Ale siądźcież wreszcie...
- Z najwyższą przyjemnością...
Mirah słuchał tego wszystkiego z szeroko otwartymi oczami. Więc to jest ta "wymiana aluzji", szpilki owinięte wstążeczkami dla niepoznaki. Uprzedzał go niby, jak wyglądają takie rozmowy, ale to i tak było dość dziwne. Niemal się zapomniał, ale Silvretta trącił go niepostrzeżenie, więc zdążył usiąść jednocześnie z nim. Tu naprawdę na każdym kroku można wpaść w wilczy dół...
Hedr skinął na służbę i po chwili również przed nimi pojawiły się kielichy z winem i talerze. Gospodarz znów lekko się skłonił, Silvretta odpowiedział tym samym, odczekał aż towarzysz Nidhogga usiądzie i uniósł dłoń po kielich, ale zanim zdążył to zrobić, Mirah uprzedził go płynnie, sięgając po jego wino i upijając z niego łyk. Na ułamek sekundy w oczach Seine zamigotało zdziwienie, ale w tej samej chwili zrozumiał i z kamienną twarzą, wodził palcem po krawędzi oddanego mu przez towarzysza kielicha, bez śladu emocji patrząc na Hedra, którego twarz była równie obojętna.
Mirah przymknął oczy, czuł jak wino przedostaje się wolno do jego krwi. Nie było zatrute. Powtórzył manewr z jedzeniem Silvretty i spoglądając mu w oczy, skinął lekko głową.
Seine uśmiechnął się lekko i spokojnie zaczął jeść.
- Zawsze podziwiałem utalentowanie Nusku w tym względzie... - zimno spojrzał na Mirah Hedr.
- Nie jest chyba tak bardzo przydatne, skoro zyskują pewność wtedy, gdy jest już za późno... - uśmiechnął się nieprzyjemnie jego towarzysz.
- To zależy z której strony na to patrzeć. - Seine znów się uśmiechnął - Osobiście jestem zadowolony.
Mirah nie wiedział czemu, ale te słowa go zabolały. Przecież wiedział, jak wyglądają relacje między nimi.... Ale mimo wszystko...
Nie dał tego jednak po sobie poznać. Nie był tylko pewien dla kogo udaje... Dla tych ludzi, czy dla Silvretty...
- Kalmar jest piękne o tej porze roku... - beznamiętnie odezwał się Hedr.
- Nidaros też nic nie brakuje...
- Tak... złotonośna kraina...
- Nawet bardzo złotonośna... Ale nawet taka nie szasta przecież swym złotem na próżno...
- O... na pewno nie...
- Rozsądek mego przyjaciela, zapewnia, że przyczyny są poważne...
- Bystrość mojego zaś przyjaciela, że zrozumie wszystko tak łatwo, jak teraz....
Nagle wszedł jakiś żołnierz i pochylił się do ucha pana. Hedr słuchał ze zmarszczonymi brwiami. Potem rzucił kilka słów, odegnał go ruchem głowy i wstał.
- Wybacz. Pilne sprawy. Ja i Tiu musimy jak najszybciej wyruszyć. Możesz rozkazywać moim ludziom jak własnym. Porozmawiamy po moim powrocie.
- I co teraz? - cicho spytał Mirah po ich wyjściu.
- Teraz? Dokończymy kolację.


Wszedł powoli do ich komnaty. Znów jedno łóżko, choć tu na pewno znalazłyby się dwa. Zdawał sobie sprawę, że w tym zamku wszyscy uważają, że świadczy mu również takie usługi. Westchnął z rezygnacją i rzucił kilka owoców na stół. Dostał je od Tiu, tego towarzysza Hedra, dał mu je, bo nie zmieściły mu się do zapasów. Jakoś dziwnie wydawał mu się przyjazny... Jaki on ma wybór, wokół tylko Silvretta, który byłby jego wrogiem, gdyby nie to, że jest jego panem.
- Sprytny jesteś, już zwędziłeś następne przysmaki? - Seine wszedł z beztroskim uśmiechem na twarzy. Jak zwykle... Prawie. Ten wyraz twarzy zupełnie nie pasował do jego charakteru.
- Dostałem od Tiu.
- Szybko zdobywasz nowych przyjaciół... - zauważył, przechylając głowę - No i co, Altair? Jak ci się podobało? - uśmiechnął się, kładąc się wygodnie na łóżku.
- Szczerze?
- Oczywiście, Nusku.
- Wcale mi się nie podobało.
- Ty w ogóle się do tego nie nadajesz... - Seine wolno przeciągnął po nim spojrzeniem.
- Żeby się do tego nadawać, trzeba nie mieć sumienia.
- Przecież mówię, że się nie nadajesz. - znów się leciutko uśmiechnął - Ech, wy, Nusku... znałem ludzi głupszych od ciebie, ale jakoś żaden z nich nie popełnił aż takiej głupoty jak ty.
- To znaczy? - siadł na okiennej framudze.
- To znaczy, że sam siebie skazałeś na piekło.... - wstał i podszedł do stołu.
- Silvretta? - zamrugał z niedowierzaniem oczami.
- Hedr pewnie nie wróci tak szybko... - w zamyśleniu chwycił leżący na stole owoc i ugryzł go pomału.
- Nie powinieneś jeść tu niczego, czego ja najpierw nie spróbuję. - powiedział z gniewem.
- Przecież to twoje, kto miałby interes w zabijaniu ciebie? - wzruszył ramionami i wrócił do łóżka - Kładź się spać, już późno.
Mirah westchnął i położył się obok niego. Wciąż tyłem, ale jakoś bliżej.... Zarumienił się i odsunął. Obrzydliwe. Dlaczego ta myśl znowu przebiegła mu przez głowę? Przecież nienawidził tego człowieka... Przypomniał sobie widok ciał jego ofiar... Oczy zaszły mu łzami. Najpotworniejszy człowiek, bez żadnych skrupułów, okrutny, bestialski, zwyrodniały.... Naprawdę można by go wziąć za Nergal... gdyby nie jego wygląd... Skóra o jeden ton jaśniejsza i mógłby uchodzić za Nusku. Przecież na przykład Almah miał dość ciemną karnację.... No i on sam nie należał do szczególnie bladych.
Kiedy patrzy się na niego po raz pierwszy, trudno uwierzyć w to jakim jest potworem.... Ale jest. Przekonał się o tym, nawet gdyby nie dawał wiary jego złej sławie. Widział, jak bez mrugnięcia okiem zabił kilku wieśniaków, którzy go rozpoznali. Widział, jak dziką satysfakcję miał na twarzy podczas walki z Fenami którejś nocy. Widział, jak błyszczały jego oczy, gdy ocierał ich krew ze swego miecza.... Nusku nie powinni właściwie nienawidzić, nawet jeśli karzą. Ale jego nienawidził. I nie mógł wymierzyć mu kary. Jedyne, co mógł zrobić, to oddać za niego życie.
- Altair... - usłyszał zdławiony szept.
- Tak?
- Idź... natychmiast do północnej wieży... i każ tu przyprowadzić Friię...
- Co się stało? - spojrzał na niego ze zdziwieniem.
- Nie drażnij mnie, idź. - syknął. Wstał posłusznie i wyszedł. Żołnierz zaprowadził go do wieży. Otworzył skrzypiące drzwi, uderzył go zatęchły, trupi zapach. Kiedy jego oczy przyzwyczaiły się do ciemności, dostrzegł pochyloną w ciemności postać.
- Friia? - spytał niepewnie. Kobieta odwróciła się w jego stronę. Oczy Mirah powiększyły się, miał ochotę się cofnąć, ale się powstrzymał. Nigdy nie widział tak potwornej twarzy.... Pooranej fałdami, zielonkawej, oblepionej strąkami siwych włosów, z wyłupiastymi, żółtymi oczami, pozbawionymi powiek. - Silvretta... każe ci przyjść. Chodź ze mną. - odwrócił się szybko. Słyszał za sobą ciężkie kroki i sapanie. Przełknął ślinę. Przepuścił ją w drzwiach i wszedł za nią, starając się uspokoić oddech.
Silvretta chwycił staruchę za gardło i walnął nią o ścianę, unosząc wysoko nad podłogą.
- Obmierzła, stara ropucho! Co to było!? GADAJ ! ! ! !
- K.. kzahr... - wycharczała. Chwyt Silvretty zelżał i upadła na podłogę. Stał bez ruchu, ona pluła krwią u jego stóp.
- Umiesz? - zapytał spokojnie.
- Nie...
- Wynocha. - kopnął ją w stronę drzwi, uciekła, potykając się niezdarnie. Mirah oparł się o drzwi, patrząc na niego wstrząśnięty.
- Sil...
- Milcz. - uciął. Zrzucił znów koszulę i położył się na łóżku w samych spodniach. Odezwał się dopiero po dłuższej chwili. - Widać równie szybko jak przyjaciół robisz sobie wrogów. W zasadzie jesteś już wolny, więc lepiej wynoś się od razu.
- Sil...
- Jadłeś te owoce?
- Nie...
- No to w czym problem. Odejdź.
- Jeszcze nie jestem wolny. - powiedział spokojnie - Przyniosę ci wody.
Dobre duchy czuwają jednak nad nim. Nie będzie musiał zostawać mordercą, przechodzić przez to piekło, umierać... To koniec. Już.
Spotykała go taka śmierć, na jaką zasługiwał. W powolnej męczarni, będzie konać od gorąca, aż jego ciało tego nie wytrzyma. A jego rola się skończyła. Przyniesie mu wody, litość trzeba mieć nawet dla takich... Ale nie będzie już musiał go oglądać, pierwszy raz od dawna może od niego odejść, może spojrzeć w gwiazdy szukając swoich, nie czując przy tym smutku....
Postawił wodę obok łóżka. Na jego policzkach już płonął ogień, oczy szkliły się i oddychał ciężko, z trudem, pokryty kroplami potu.
- Przykro mi, nic więcej nie mogę zrobić. - stwierdził obojętnie Mirah i skierował się do drzwi.
- Za... zaczekaj... - dobiegł go zachrypnięty głos.
- Tak? - spojrzał na niego pytająco.
- Wiem, że to... nie wchodzi... w zakres.... - nagle gwałtownie złapał powietrze i zacisnął zęby. Wyrównał oddech i znów zaczął mówić - Twoich... obowiązków, ale... nawet ja... zostań.... Nie chcę umierać sam. - skończył cicho.
- W zakres moich obowiązków wchodzi spełnianie wszystkich twoich poleceń. - sprostował rzeczowo.
- No tak... - próbował się uśmiechnąć, ale skrzywił się tylko i odchylił głowę w tył. Mirah po chwili wahania podszedł i dość sztywno usiadł na brzegu łóżka. Spojrzał po chwili na niego. Jego stan pogarszał się w zastraszającym tempie, pot lał się już z niego strumieniami, zaciskał dłonie, niemal się już dusząc, jego oddech stał się świszczący i ostry, ale tak płytki, że pojawiły mu się sińce pod oczami.
- Niech to.... - wykrztusił - Zawsze... chciałem umrzeć szybko...
- Myślisz, że zasługujesz na litość? - spytał beznamiętnie.
- Wiem... że mnie nie cierpisz... ale choć teraz... mógłbyś mnie traktować.... jak człowieka... - znów bezskutecznie próbował się uśmiechnąć - Zresztą... myślę, że nawet Nergal... traktowałbyś lepiej... Może i źle się stało.... skoro umiesz... patrzeć tak... spokojnie... na czyjąś śmierć... i to taką... to jednak... masz zadatki na ten fach....
Mirah spojrzał na niego, zbladł, oczy powiększyły mu się trochę.
- No co ty... nie... przejmuj się... tak... ża...rtuję... nigdy... się... nie będziesz... nadawał... zresztą... przy tej temperaturze... zacznę powoli bredzić... pogódź się.... z tym... dzieciaku...
Mirah patrzył na jego udręczoną twarz, otarł delikatnie jego pot, zbierając sól wodą. Usiadł w wezgłowiu łóżka i ułożył jego głowę na swoich kolanach, łagodnie odchylając ją dłońmi w tył i ułatwiając mu oddech.
- Może być tak? - spytał cicho.
- Czemu nie... - uśmiechnął się lekko i przymknął oczy. Milczeli przez długi czas, starał się tylko ulżyć mu trochę w cierpieniu, ale niewiele mógł zrobić.
- A... Altair...
- Tak?
- Wierzysz... w... w spotkania.... dobrych dusz...
- Oczywiście.
- No tak.... Nusku.... Wolałbym... żebyś nie wierzył....
- Czemu?
- Bo... boję się.... że stra.... ciłem... szansę, żeby... ją jeszcze.... zobaczyć....
- Kogo?
- Na... Nannę.... by...była dobra.... na pewno.... tam jest... a ja... Ale nie mogłem.... nic innego zrobić....
- Nie mów tyle. Męczysz się.
- A... ale ona.... u... umarła... zanim.... myślisz, że... może.... wiedzieć... że ja...
- Nie wiem. - szepnął, znów przemywając jego rozpaloną twarz.
- By...łaby smutna... mie... liśmy tylko... siebie... ale... ludzie.... to nie Nusku.... nikt jej nie pomógł... potem mnie... Nie wszyscy mają tyle szczęścia... nie wszyscy.... rodzą się wśród was....
- Silvretta...
- Ona... tak się starała... ale umarła.... poszła... by znaleźć pracę.... ale.... umarła.... nie mam nikogo... jak ty.... nie.... ty masz... przyjaciół.... tacy jak ja.... nie... nie mają....i....
- Silvretta, nie męcz się....
- Chciałbym.... wiedzieć chociaż.... ile miała lat.... chyba niedużo.... ja.... miałem trzy..... wiem, bo.... powiedziała... że jutro... będą moje.... trzecie urodziny... i że żałuje... że nie może.... być ze mną... ale.... musimy.... jeść.... nie.... widziałem.... jej.... potem..... szukałem jej.... ale... powiedzieli... że umarła.... nikt nie potrzebował.... za...biedzonej.... dzie...wczynki... za słaba.... do pracy.... więc.... umarła.... z głodu..... Zo.... stawiła.... mi..... jeden..... chleb.... potem..... ktoś... on..... tak... przynaj...mniej.... pamiętam.... nie wiem.... wody.....
Mirah podał mu kielich, pomagając pić, woda i tak uciekła mu na policzki, drżał już cały.
- Może... może lepiej idź... to.... ciebie.... chcieli zabić.... Przed..... świtem i... tak.... będziesz.... wolny. Odejdź zanim... sam zginiesz...
- Nie...
- Proszę....
- Seine... - wyszeptał ze łzami w oczach, ale on stracił już przytomność,
- Iiiiiiiiii ! Friia mądra! Friia bardzo, bardzo mądra! - do komnaty wkradła się wiedźma chichocząc szatańsko. Mirah drgnął i podniósł na nią przestraszony wzrok. - Nie ten trup.... Friia trup.... Żaden trup.... Tiu trup.... Friia mądra..... Friia szukała..... Dziesięć trupów! Sprzątać potem... Friia mądra.... przyniosła.... Weź! Weź, weź! Friia mądra.... wyleczy..... znalazła... nikt nie umiał.... Friia wymyśliła.... Dziesięć trupów! Hi,hi,hi.... silny pan ważny.... tamci nic..... Weź!
Wyciągnął drżącą rękę, biorąc niewielką buteleczkę ze szponów staruchy. Spojrzał na nią pytająco.
- Nóż! Bierz nóż! Tnij! Tutaj! Tnij!
Naciął posłusznie pierś Seine, mieszając cuchnącą ciecz z krwią. Znów spojrzał na nią.
- Dobrze, dobrze! Nusku mądry! Nie bać się Frii! Friia mądra. Zdąży. Będzie zdrów. Dobrze! Teraz czekać! Friia się cieszy, że Nusku żyje! Nusku mądry! Wie, że Friia mądra! Tiu głupi! Tak, tak....Dziesięć trupów! Ślicznie! Mało! Friia mądra! - wybiegła z komnaty z równie nieprzyjemnym śmiechem. Zbielały ze strachu Mirah spojrzał na wycieńczoną twarz, spoczywającą na jego kolanach. Jeśli.... uśmiechnął się... ona się nie myli, to znaczy, że....
Znów jest niewolnikiem.
Jego spojrzenie na powrót stało się kamienne i wrogie. Zsunął się z łóżka i podszedł do okna. Jego gwiazdy odpływały daleko....


Hedr wrócił. Na dzisiejszej kolacji mieli dokończyć rozmowę. Wszyscy zachowywali się, jakby nic się nie wydarzyło. Nawet Silvretta. Był taki sam jak zawsze, traktował go tak, jak do tej pory. Może nie pamiętał swojego majaczenia, może nie uważał za stosowne się nim przejmować. W takim stanie mówi się różne rzeczy, najczęściej bez żadnego sensu.
Nie wyglądało też na to, żeby jakoś specjalnie się gryzł tym, co się stało. Właściwie racja, to przecież był tylko wypadek. To nie on miał zginąć. A przecież Slivretta nie miał żadnego powodu, żeby troszczyć się o jego życie.
- Altair. - odezwał się niemal bezgłośnie, kiedy wchodzili do sali jadalnej.
- Tak?
- Dziś, choćby nie wiem, co się działo, ani słowa. Nawet jednego gestu, miny, czy spojrzenia. Kamień. Rozumiesz?
- Tak.
- Dobrze.
Tego wieczora przy stole znajdowało się kilkanaście osób, w tym kilku wodzów sąsiednich plemion.
- Mam nadzieję, że nie masz nam za złe..... nagłego końca ostatniej rozmowy. - Hedr lekko skinął w jego stronę kielichem.
- Ile razy mam powtarzać, że nie mam w zwyczaju chować urazy? - Silvretta zręcznie ominął potężne krzesło i usiadł na nim, nie musząc nawet go odsuwać.
- Pytam tylko z życzliwości.
- Spodziewam się.
Mirah bardzo się starał zachować kamienną twarz, ale nie było to łatwe w tym otoczeniu. Nigdy nie musiał siedzieć przy stole z tyloma zbrodniarzami jednocześnie. Zwłaszcza, że niektórzy z nich byli zupełnie nieokrzesani i dzicy. Jeden z nich próbował mu nawet wpakować rękę między nogi, ale wbił mu w nią paznokcie, rozorując skórę do krwi i dłoń szybko się cofnęła. Nawet wtedy udało mu się nie dać niczego po sobie poznać. No prawie... Silvretta zauważył, on widział wszystko, co się działo. Uśmiechnął się tak lekko, że nawet siedząc tuż obok z trudem to dostrzegł, zresztą w tym samym momencie przesłonił usta, podnosząc do nich wino. Mirah zaczynał się powoli czuć jak adept szatańskich sztuk w obecności swego mistrza. Tak... w tym fachu, Silvretta naprawdę był mistrzem, choć to raczej nie jest powód do dumy. Przynajmniej według tej miary, którą on miał w oczach.
Na stole były już tylko owoce i wino, które cieszyło się wśród gości największym powodzeniem. Hedr podniósł wzrok i spojrzał w ich stronę. Odjął kielich od ust i chłodnym spojrzeniem powiódł po siedzących przy stole. Wyglądał jakby czekał na odpowiedni moment.
- Bardzo nie lubię...
Tiu schwytał się nagle za gardło i upadł na podłogę.
- .... podwładnych, którzy działają samowolnie. Zwłaszcza, jeśli ponoszą klęskę. - Hedr dopił swoje wino.
- Zrozumiałe. - spokojnie skwitował Silvretta. Wyglądało to tak, jakby rozmawiali tylko ze sobą, nikogo poza nimi nie było i w dodatku jakby były to teoretyczne rozważania, nie potwierdzone ciałem toczącym na ziemi pianę. Czy na nich wszystkich naprawdę nie zrobiło to żadnego wrażenia? Mirah z wyjątkowym trudem zachował spokojną twarz, czuł, że serce wali mu jak młotem. Silvretta uśmiechał się nieznacznie, lecz dostrzegalnie, jakby dawał sygnał.
- Ja i moi drodzy przyjaciele... - zaczął Hedr - Od dawna myślimy nad pewną wyprawą...
- Słucham. - niezmącenie zachęcił Silvretta.
- Ludzki ród rośnie w siłę. Jesteśmy coraz potężniejsi.... Nie odpowiada nam już drugie miejsce. Mamy doskonałych wojowników, jesteśmy liczniejsi, rozwijamy się. Robi się tu za ciasno dla byłych i nowych władców. Chyba jasne, że zniknąć powinni dawni.
- Tak? - spytał z powściągliwym uśmiechem. Serce Mirah waliło coraz prędzej.
- Jesteśmy już gotowi.... Mój lud jest najmocniejszy, nasi drodzy przyjaciele przyłączyli się do nas.... Ci, którzy zwyciężą w tej wojnie, będą najpotężniejsi... będą nowymi władcami.... będą panami wszystkich innych.... To wielki zaszczyt proponować komuś teraz, gdy wszystko gotowe, by się do nas przyłączył....
- Naprawdę? - Silvretta spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Niemniej jednak... Szanujemy wielkich wojowników.... Dlatego.... chcemy żebyś się do nas przyłączył. Żebyś wraz z nami stał się panem Qareh. - skończył może nieco zbyt głośnym tonem.
- Szanujecie mówisz.... - uśmiechnął się drwiąco - A może chodzi po prostu o to, że jestem jedynym, który zdołał wygrać choć jedną wojnę z Nusku?
- Mniejsza o motywy. - zimno stwierdził Hedr - Najważniejszy jest cel. Wiesz, równie dobrze, jak my wszyscy, że korzyści będą wielkie... Zgadzasz się?
Teraz zrobiło się cicho. Nawet najbardziej prymitywni stołownicy rozumieli, o co chodzi. Wszyscy z napięciem patrzyli na jego zupełnie spokojną, obojętną twarz.
Mirah czuł się, jakby miał zemdleć. Więc stało się.... To koniec. Oby tylko strzały mierzyły celnie.... Przymknął oczy, starając się mimo wszystko nie zdradzać żadnych emocji.
- Nie.
Mirah podniósł powoli powieki, nie wierząc w to, co usłyszał. Na chwilę zupełnie stracił kontrolę nad swoją twarzą, ale na szczęście nikt tego nie zauważył. Wszyscy patrzyli na niego.
- C...co?! - krzyknął Hedr. Silvretta mierzył go przez chwilę obojętnym spojrzeniem.
- Jesteście głupcami. Nikt nie zdoła zdobyć Qareh. WY na pewno nie. To będzie długa, wyniszczająca, pozbawiona większych korzyści wojna. Nie wygracie z Nusku. Nawet mnie udało się ich pokonać tylko raz i to tylko odosobnione, wiejskie plemię. Nie miałbym szans z pełnym wojskiem Qareh. A jego mury.... Nie można ich sforsować. Nie ma maszyn, broni ani magii, która by je zburzyła. Nusku jest mniej, ale każdy ich wojownik jest wart tyle co dziesięciu twoich. Nawet ten dzieciak - ruchem głowy wskazał Mirah - Bez problemu poradziłby sobie z kilkoma z was, wodzów. A jest na razie dość kiepski. Jestem realistą. To jest bez szans. Zyski minimalne, ryzyko ogromne. Nie. Chyba wszystko jasne? Nie lubię tracić czasu, więc żegnam. Dla własnego dobra, jeszcze raz przemyślcie tę wojnę. Idziemy, Altair.


Jechali już od godziny, ale Mirah wciąż nie mógł dojść do siebie. To było tak, jakby w jednej, krótkiej chwili stracić życie i zmartwychwstać. Gdyby... podczas tej bitwy albo od razu by zginął albo.... musiałby zabijać swoich. To było najstraszniejsze ze wszystkiego, co mogło go spotkać... Przecież tak się tego bał, odkąd Sirrah o tym wspomniał.... Ale to już raczej nigdy go nie spotka. Silvretta wcale nie ma ochoty wtrącać się do tej wojny.... Szkoda tylko.... szkoda, że nie będzie mógł być teraz z przyjaciółmi i bronić tego, co kochał najbardziej na świecie... Ale to i tak szczęście być neutralnym, nie musieć stawać się wrogiem dla najbliższych....
- Silvretta....
- Tak?
- ...
- O co chodzi?
- Dziękuję...
Spojrzał z ukosa na nie patrzącego w jego stronę chłopaka.
- Nie masz za co. Mówiłem prawdę. Nie myślisz chyba, że odmówiłem ze względu na ciebie?
- Nie... nie myślę... - przez chwilę jechali w milczeniu - Silvretta.
- Tak?
- Hedr naprawdę nic nie wiedział?
- Oczywiście, że wiedział. Sam wydał to polecenie. Byłbyś przeszkodą w razie, gdybym zrobił się niewygodny i trzeba by się było mnie pozbyć.
- Wszyscy twoi przyjaciele tak reagują na tych, którzy cię chronią? - zapytał spokojnie. Seine uśmiechnął się lekko.
- Choroba zawodowa. Wiesz, Altair, z czasem będzie z ciebie świetny negocjator, masz talent w tym kierunku. Podszkolisz się trochę w bezwzględności, zabijaniu... i zostaniesz pierwszorzędnym zbrodniarzem.
- Nie sądzę.
- Wszyscy tak mówią na początku.
- Jeśli masz więcej przyjaciół nie sądzę, żebym pożył zbyt długo.
- No tak... Dopisz do tego jeszcze wrogów....
- A jak się zachowują twoi wrogowie?
- Przekonasz się... Właśnie wjeżdżamy w lasy Skandy. On jest moim wrogiem.
- Co takiego mu zrobiłeś?
- Pozbawiłem go oka i.... kilku innych przydatnych narządów.
- Za co?
- Wszedł mi w drogę... Robił sobie wypady na mój teren.
- Czyli to...
- Taki sam nikczemny zbrodniarz jak ja.
- Nie taki sam.
- Nie?
- O nim nigdy nie słyszałem.
- Nieźle, Altair, jeszcze kilka zgrabnych nie wiadomo pochwał czy nagan i pozwolę ci się wyspać tej nocy.
Mirah roześmiał się cicho i pokręcił głową, Seine znów przyjrzał mu się kątem oka.
- Zatrzymujemy się, późno. - rzucił i zeskoczył z konia. - Mów tylko cicho. Nie zdziwiłbym się, gdyby Skanda już posłał kogoś za nami... Musimy tu uwa... Z konia i nie odwracaj się..... Na moje hasło w drzewa.... Już.
Strzały wbiły się w pnie i w tej samej chwili z dzikim wrzaskiem wyleciało kilku zbrojnych, za nimi następni. Mirah walczył z pewnym trudem, miał wokół trzech przeciwników, nie tylko silniejszych, ale też zupełnie dobrych, ledwo zabijał jednego, zjawiał się następny, dopiero po dłuższym okresie czasu udało mu się wyrwać i wejść na wzniesienie.
Zadziwiające jakie jeden Seine umiał siać spustoszenie, zostawił za sobą kilkanaście trupów, nożem trafiając jeszcze jednego, który cofnął się w stronę nieatakowanego już Mirah, nie musiał nawet odwracać głowy.
Skrzywił się pogardliwie i podszedł bliżej do niego.
- Chyba jednak odjedziemy trochę dalej, Altair.... Nie znoszę zapachu ścierwa. - wrócił spokojnie do koni. Mirah poszedł za nim z niepewną miną, mężczyzna odwrócił się i spojrzał na niego. - No co? Z czasem na.... - urwał i cisnął mieczem przybijając do drzewa jednego z niedobitków, który rzucił w jego stronę nożem, prosto w serce. Jego umysł zarejestrował, że zareagował za późno, że nie zdążył się odsunąć, że powinien... - Mi... Mirah.... - spojrzał w dół, na chłopaka kurczowo trzymającego jego ramiona i z pobladłą twarzą, wolno osuwającego się na ziemię. Przytrzymał go odruchowo i klęknął razem z nim, podtrzymując ramieniem bezsilne ciało. - Du... dureń... skończony.... głupi.... beznadziejny.... dureń....
- Cze... - z trudem wykrztusił chłopak - ...mu.... pła.... - przymknął oczy i głowa bezwolnie opadła mu na ramię mężczyzny.

Jak mógł się tak spóźnić? Nigdy dotąd nic nie zdołało zająć jego uwagi na tyle, żeby aż tak opóźnić taką reakcję. W co tak patrzył? W ciemne, pytające oczy w tej niezwykłej twarzy?
Nie powinien był sobie na to pozwalać. To mogło go kosztować życie. Nie wolno mu popełniać takich błędów.
Zawahał się, ale usiadł przy łóżku, patrząc na trochę szczuplejszą i mizerniejszą teraz twarz. Przez chwilę chciał jej dotknąć, ale jakoś dziwnie nie śmiał. Jakby.....
To już dwa dni, jak jest nieprzytomny.... I tak cud, że nie umarł od tej rany, Nusku naprawdę są wytrzymali.
Znów spróbował wznieść dłoń do jego twarzy, ale w tym samym momencie powieki chłopaka uchyliły się lekko i szybko cofnął dłoń. Trochę za szybko, bo tym nagłym ruchem zupełnie go obudził.
- Ży... żyję?
- A sądzisz, że widziałbyś mnie po śmierci? - parsknął i spojrzał na ścianę.
- Sil.... ja...
- Naprawdę jesteś głupi. Jesteś zupełnym durniem.
- Prze... cież... i tak... bym zginął... - uśmiechnął się niewyraźnie - Powiedziałem.... ci.... że nie wybiorę... hańby....
- No tak, jasne. - mruknął i wstał, podchodząc do okna.
- Ale... nie... pomyślałem... o tym... od razu.... - nie był pewien, czemu to właściwie powiedział i zarumienił się mocno.
- Nie mów tyle. Powinieneś jeszcze odpoczywać. - dobiegł go cichy, zupełnie łagodny głos.
- Wte... dy... zdawało mi się... że ty.... nie, nieważne... musiało... mi się... przewidzieć...
- Zamknij się w końcu, głupku. Lekarz powiedział, że nie wolno ci się przemęczać. Powinieneś teraz dużo spać.
- Silvretta...
- Tak?
- Usiądź.... tu obok...
- Po co ci towarzystwo kogoś takiego jak ja?
- Chciałbym... żebyś był inny...
- Inny? - powtórzył niemal niedosłyszalnie - Dlaczego?
- Mnie... nie przeszkadzasz.... ty.... Tylko to, że... będę musiał się zmienić. Będę musiał...
- Na razie musisz spać. - przerwał mu i podszedł, siadając obok łóżka. - Jeżeli usłyszę jeszcze jedno słowo poza jeść, pić, gorąco, zimno, i tym podobne, jak tylko wyzdrowiejesz, dam ci taki wycisk, że zapamiętasz to do końca życia.




- Co prawda to jest nieźle obrzydliwe, ale nic lepszego nie dostaniesz, więc jedz. - mruknął, rzucając na stół kawałek starego chleba. - No czemu tak patrzysz, jedz głupcze.
- Dziwny jesteś... - uśmiechnął się Mirah, sięgając po chleb, ze stoickim spokojem odłamując nadpsutą część i łamiąc z trudem następny mały kawałek.
- Nie irytuj mnie.
- No ale... - wrzucił nadłamany fragment do ust, starając się go jakoś pogryźć. - Zawsze kiedy jesteś miły, to jesteś niemiły, a jak jesteś naprawdę miły, to jesteś niemiły....
- Przestań bredzić i jedz. - warknął.
- No właśnie. Od tygodnia, to znaczy odkąd się tylko obudziłem, cały czas tylko na mnie warczysz, obrażasz mnie i patrzysz na mnie jakbym był najbardziej nieprzyjemnym widokiem na ziemi.
- Nie zamierzam traktować cię jak jakiejś księżniczki. - syknął i odwrócił się tyłem do niego.
- Aha. - z wyraźnym wysiłkiem próbował nadłamać kolejny fragment. - Zresztą to byłby chyba powód do zmartwienia... Bo na przykład jak rozmawiasz z tymi swoimi "przyjaciółmi" to jesteś słodszy od miodu, a tak naprawdę...
- Altair, zamknij się w końcu.
- Aha. - walnął chlebem o stół, co w końcu przyniosło pożądany efekt i wziął do ust odłupany kawałek - Ale teraz.... najbardziej miłe rzeczy mówisz jakby to były obelgi... Nie chcesz się przyznać, że się o mnie martwisz, co?
- Bzdura, w ogóle mnie nie obchodzi, co się z tobą stanie.
- Aha... - zachichotał. - Dawno by cię tu już nie było... Ja na razie nie mogę siadać na konia, ale ty jak najbardziej...
- Wychodzę z założenia, że możesz mi się jeszcze przydać.
- Tak, tak... Ale to jeszcze cię nie obligowało, żebyś tak przy mnie ciągle siedział i robił mi za pokojówkę. Ani żebyś tak ryzykował, szukając dla mnie lekarza na terenach Skandy. Ani żebyś ciągle chodził do tamtych ludzi po coś do jedzenia, choć rzucają ci tylko coraz gorsze ochłapy...
- ALTAIR! - odwrócił się z gniewem w jego stronę i umilkł, kiedy zobaczył jego twarz tuż obok swojej. Palce Mirah delikatnie rozchyliły jego usta i wsunęły do nich kawałek chleba.
- Ty też powinieneś coś jeść... Seine... - oparł nagle brodę na jego ramieniu, obejmując go w pasie - Nie rozumiem cię... Myślałem, że wiem o tobie wszystko... Zapomniałem, że coś takiego nie jest możliwe... Wcale nie jesteś tak do końca zły... I ja... chciałbym... sam nie wiem... Ale to takie miłe, że... Ja myślałem, że mnie nie znosisz, a ty... Dopiero teraz... Mam prośbę... Mógłbyś... mówić mi po imieniu?
- Dobrze.




Ostatnimi czasy zarobił tyle pieniędzy, że teraz wcale nie potrzebował podejmować nowych zleceń. Tak sobie tłumaczył swoją zupełną bezczynność w ciągu ostatnich pięciu miesięcy.
Mógł odpocząć.
Tylko, że zazwyczaj nie mógł wytrzymać "odpoczywając". Nuda wypędzała go w następny wir walki i ognia. Zabijania. Ale teraz się nie nudził. Choć w zasadzie nie robił nic.
Ale jak... Jak miał teraz iść po zlecenie do jednego ze swoich "przyjaciół" i jak miał je potem wykonać? Jak mógł iść między ludzi, którzy w niczym mu nie zawinili i zabijać ich, okradać, porywać ich i sprzedawać, skoro obok niego zawsze już były duże, ciemne oczy o czystym, ale pozbawionym naiwności spojrzeniu. Te oczy odważyłyby się na wiele, ale były zbyt mądre i zbyt dobre, żeby nie zasnuć się przy tym mgłą.
Tak bardzo się bał, że więcej nie usłyszy tego rozdzwonionego jak śpiew ptaków śmiechu. Że nawet najlżejszy, ale zawsze jasny, dobry, ciepły uśmiech nie rozświetli tej pięknej twarzy i tych roziskrzonych oczu. I że on już nigdy nie spojrzy na niego tym swoim wolnym, powłóczystym spojrzeniem bez gniewu i wzgardy.
Że nigdy potem nie wypowie jego imienia tak miękko i znów będzie go traktować tylko jak swój "obowiązek".
A przecież teraz... Zachowywał się tak, jakby wcale nie pamiętał z kim i dlaczego jest.
Ale taki stan nie mógł trwać przecież wiecznie. Kiedy pieniądze się skończą, będzie musiał znów zarabiać... A wtedy... Czy on byłby mu w stanie wybaczyć mordy i zbrodnie dokonane w jego obecności, nie gdzieś tam, kiedyś? Na razie nie chciał o tym myśleć...
Razem byli już niemal wszędzie, z wyjątkiem ziem Enki, bo tam nie miał wstępu on, i Qareh, bo tam nie miał wstępu Mirah. Nie zbliżali się nawet w jej okolice. Nie chciał budzić jego uśpionego żalu.
Ale zjawili się razem już w każdym innym miejscu. Ale teraz ostrożnie. Teraz nie wchodził wrogom w drogę, nie prowokował ich, pierwszy raz od wielu, wielu lat się bał. A przecież nie mógł umrzeć. Nie mógł umrzeć tak długo, jak przy nim szedł uważny na wszystko cień. Więc nie było się czego bać....
Próbował być taki jak zawsze. Nie chciał za bardzo się zmieniać, nie chciał się do niego przyzwyczajać, bo w głębi duszy wiedział, że nie jest w stanie długo wytrwać z dala od wojny i swojego świata oszustw, zdrad i mordów. Za bardzo go to ekscytowało, za bardzo prowokowało ryzykiem, które tak kochał... A kiedy nie wytrzyma i znów będzie jak zawsze......
Na razie Mirah ze stoickim spokojem znosił jego szorstkie obejście i nieszczególnie uprzejme odzywki. Wiedział, że kiedy będzie miał dość takiego traktowania bez trudu go uspokoi. Wystarczało, żeby w samym środku ostrego rugania roześmiał mu się w twarz i uwiesił na szyi, a zyskiwał przewagę na resztę dnia, mogąc bezkarnie odbijać sobie wszystkie impertynencje dwa razy bezczelniejszymi, ale za to uroczymi docinkami.
Nie umiał się przed nim bronić...
Nie umiał się irytować, kiedy przeszkadzał mu tym swoim nagłym obejmowaniem i zaglądaniem przez ramię.
Nie umiał go obudzić, kiedy przewracając się przez sen ułożył się nagle na jego ramieniu czy rzeczach, uniemożliwiając to, czym chciał się zająć.
Zresztą uwielbiał jego sen, nawet, gdy mając do zrobienia coś naprawdę ważnego, przezornie siadał daleko od jego posłania i tak nie był w stanie skupić się całkowicie na swoim zajęciu. Kiedy spał wydawał się inną istotą, taką własną, przynależną, cichą.... Gdy spał, nie wydawał się być tylko przelotnym błyskiem piękna, który w każdej chwili może zniknąć.... Śpiąc, oddychając cicho, spokojnie, zdawał się obiecywać, że zostanie tutaj i taki już na zawsze........
To było naprawdę niezwykłe jak Nusku wtapiali się w otaczający ich świat. Nie bali się i nie bano się ich. Jedyne istoty, które umiały być im nieżyczliwe to Nergal, Fenowie i... ludzie. To trochę upokarzające znaleźć się w towarzystwie dwóch najbardziej bestialskich, barbarzyńskich i w gruncie rzeczy prymitywnych ras.
Bo przecież nawet zwierzęta czuły życzliwość do tych pełnych dobra i światła istot. Dawniej omijały go szerokim łukiem, teraz, jakby czując, że w obecności tej drugiej osoby, która nagle pojawiła się obok niego, są zupełnie bezpieczne, podchodziły czasem zupełnie blisko i patrząc niepewnie w jego stronę, podchodziły do tamtej drugiej istoty, takiej podobnej, ale przecież życzliwej. Nie bały się nawet, gdy spał i jakby kpiąc sobie z tego drugiego, z jego broni i spojrzenia, kładły się obok chłopca i spały bezpieczniej, niż ukryte w głębi lasu.
A przecież Nusku także zabijali. I jedli mięso, choć ich ulubionym pożywieniem były owoce. Ale oni zabijali tylko te zwierzęta, których przeznaczeniem było zginąć tego samego dnia i to w okrutniejszy sposób. I zawsze przepraszając je za ból.
Nie rozumiał tego. Chociaż Mirah powiedział mu, że ludzie kiedyś również mieli tę zdolność. Umieli czytać przyszłość zwierząt i umieli je szanować. Ale chcieli coraz więcej i więcej i w końcu stali się ślepi i głusi.
Odkrywał coraz więcej podobieństw między ludźmi i Nusku. Pomijając już to, że ich wygląd był niemal identyczny, niektórych szczególnie pięknych ludzi w pierwszej chwili brano za Nusku. Tylko brak tej, niewidocznej przecież nawet na co dzień jasności, tego czegoś co wynika ze świadomości własnej przeszłości i własnej misji rozwiewał po chwili to wrażenie.
I może właśnie dlatego tak wielu ludzi nienawidziło Nusku. Bo byli tak podobni, a jednocześnie tak inni... Ale ci którzy znienawidzili Nusku nie mogli być tak naprawdę szczęśliwi.
Nusku zawsze byli mu obojętni, dokładnie tak, jak każda inna rasa. Ale pierwszy raz w życiu zaczynał się zastanawiać czy jest szczęśliwy.
To był kolejny powód by zacząć się niepokoić. Wątpliwości. Dobrze wiedział, że człowiek prowadzący jego życie nie może sobie pozwolić na wątpliwości.
Trudno nie mieć wątpliwości z chodzącym, a czasami skaczącym wokół ciebie znakiem zapytania, który odkąd ośmielił się ciebie polubić, zupełnie przestał się tobą przejmować.
Miał więc wroga, wroga z którym nie umiał i, co gorsza, z którym nie chciał walczyć.
A skoro tak, to musiała to być miłość.

Pieśń piąta: Hymne




Hm, z uwagi na wnioski mojego stałego dręczyciela okazuje się, że to jeszcze nie był "koniec" objaśnień:P, a więc symboliki ciąg dalszy...

Enki - Pan Ziemi, sumeryjski bóg wody pitnej, mądrości, ceremonii oczyszczenia => rasa o takich cechach, poza kategoriami dotyczącymi pozostałych ras.
Ereszkigal - bogini zmarłych i mąk piekielnych
Dumuzi - bóg płodności, nowego życia, wiosny => takie tam rolniki:P Mają ogródki. Wiszące ogrody Semiramidy. Mniej więcej. Jedni z bogatszych, żywotni - około 300 lat:P, pojawili się po Mimirach
Fenowie - od Fenrira innymi słowy wilkopodobni^^, 150 lat, ale ze względu na tryb życia, rzadko to osiągają^^; Pojawili się po Dumuzi.
Friia - mamuśka Baldura, bogini od fury rzeczy, ale na potrzeby utworu ograniczmy ją do sztuki czarnoksięskiej^^
Hadda - bóg burzy, grzmotu, deszczu... - chodziło mi o gwałtownego faceta;P
Heimdall - właściwie facet^^; Strażnik bogów, a że gość widział na sto mil i słyszał jak rośnie trawa, uznałam to za dobre imię rytualne dla Wyroczni:P
Hedr - niewidomy bóg ciemności - facet nie wie w co się pcha:P A ciemność to ci Źli:P Można sprawdzić w słowniku symboli:P
Indra - bóg nieba, burzy i wojny. Gość jest z rodu wojowników, to by się zgadzało:P
Ludzie:P - próby definicji człowieka od zawsze spełzają na niczym:P Wyznam tylko, że pojawili się jako ostatni i jak powszechnie wiadomo teoretycznie mogą dociągnąć nawet i do 120 lat, ale rzadko im się udaje:P
Metis - uosobienie mądrości. Taka jedna kobiecina z Enki.
Mimir - wieszczący olbrzym, bóg mądrości => stara, mądra rasa o sporych rozmiarach ciała. Żyją koło pięciuset lat, pojawili się po Nusku. Więcej nie powiem, bo nie chcę psuć niespodzianki:P
Nanna - ta skandynawska, kobieta Baldura, jak umarł to poszła z nim na stosO_O
Nergal - bóg wojny, niszczącego ognia, spalonej ziemi, świata zmarłych => rasa z deka niszczycielska^^;, żyją jakieś dwieście lat, pojawili się po Fenach.
Nidhogg - taki zły wąż względnie smok ze świata zmarłych, wiecznie nienasycony, je tego Idgrasila, je i najeść się nie może:P
Nimtar - demon śmierci
Ninazu - bóg zniszczenia
Ninlil - bogini zboża, kłosów, ziarna, opiekunka miast
Nusku - bóg świata, uzdrawiającego ognia, rozprasza ciemności i demony => a o tych istotkach to już chyba sporo napisałam, więc dodam tylko, że żyją jakieś 800 do 1000 lat( co tam dwieście lat w tą, w tamtą:P)
Sita - żona Ramy, wcielenie małżeńskich cnót, wierności, poświęcenia, miłości itd. itp.
Rudra - bóg burzy
Skanda - bóg wojny
Tammuz - bóg rolnictwa i ziarna
Tiu - bóg wojny(coś ich dużo:P)
Utu - bóg słońca, prawa i sprawiedliwości, opiekun koni => rasa stepowa, jeżdżą tam i z powrotem bez większego sensu i przyczyny, nigdy im się nie nudzi, uchodzą za jedną ze spokojniejszych ras, pojawili się przedostatni, po Nergal, żyją jakieś dwieście lat.
Vali - najmłodszy syn Odyna, strażnik sprawiedliwości, jeden z niewielu, którzy przeżyją Zmierzch bogów(nie ma nic wspólnego z SA., uprzedzam:P)
Ymir - ojciec olbrzymów. Dobre nazwisko dla faceta o dużym wzroście^^.
Zamorscy - mieszańce rasowe zza morza, żyją w Ziemi Diamentów, bogaci i chętni na niewolników^^. Czort ich wie ile to to żyje i kiedy się pojawiło--;


- To chyba ta gospoda, prawda? - Mirah odwrócił się do niego roześmiany, z dłońmi malowniczo zaplecionymi na karku, po czym tanecznym krokiem obskakał pokój dookoła, ostatecznie lądując po turecku na łóżku.
- Co? - westchnął Seine, wchodząc za nim i kładąc pas z bronią na stole.
- To tu, gdzie się pierwszy raz zatrzymaliśmy... Nawet "purchawka" jest ta sama. - roześmiał się perliście.
- Możliwe. - mruknął, siadając i przeciągając się leniwie. - Jestem wykończony....
- Może raczej marudny.... - złośliwie zmrużył oczy chłopak. - Zresztą, jeśli o mnie chodzi, możemy się kłaść spać. Skoczę tylko na podwórze przepłukać się trochę pod studnią. - poderwał się z łóżka i zbliżył do niego, splatając dłonie za jego szyją. - Chodź, istoto ludzka, brudnego cię do mojego łóżka nie wpuszczę. - pociągnął go lekko.
- Jakiego znowu twojego? - prychnął, wstając gwałtownie i ruszając do drzwi. - Nie denerwuj mnie, Nusku, bo skończy się na tym, że będziesz spać na podłodze.
- No patrzcie go, jaki rozgniewany.... - udał zgorszenie Mirah. - Coś ty się taki drażliwy ostatnio zrobił?
- Zawsze byłem drażliwy. - pchnął z irytacją drzwi. - Idziesz czy nie?
- Idę, idę.... - odpowiedział, dopadając go i wieszając mu się u ramienia. - Paskudny ty masz ten charakter, jakim cudem ja to wytrzymuję? - westchnął teatralnie.
- Mirah..... Bądź cicho.... - spojrzał na niego z politowaniem. - Leć przodem, mucho, dołączę do ciebie....
Odprowadził wzrokiem smukłą, szybko, z wdziękiem poruszającą się sylwetkę. To już tyle czasu.... Owszem, bardzo dobrze pamiętał tę gospodę. To jak wtedy był zupełnie swobodny, beztroski, jak zupełnie nie spodziewał się, że pojawienie się tego chłopca u jego boku może cokolwiek naprawdę w jego życiu zmienić. Pamiętał ten swój przekorny żart wtedy.... Teraz Mirah nie starał się już spać jak tylko najdalej mógł od niego. Teraz zasypiał zawsze tuż obok, niemal go dotykając, a nawet sam często przez sen obracał się nagle i resztę nocy przesypiał na jego barku, czasem ciasno wtulony, otaczający go ramieniem.... Budząc się tak rano, śmiał się beztrosko, nie przywiązując do tego przecież żadnej wagi, na pewno nie takiej, która jemu z kolei nie pozwalała żadnej z takich nocy spać. Kiedyś dawno, kiedy jeszcze go nie kochał, mógł bez trudu kazać wypełnić mu... i taki rozkaz... Ale nie żałował, że tego nie zrobił. Nie chciał by cokolwiek między nimi było kwestią "zmuszania". Wolał nawet, żeby on nie wiedział o tym, jakie uczucia zaczął w nim budzić. Gdyby wiedział... uważał przecież za swój obowiązek spełnianie wszystkich jego życzeń. To mogłoby go pchnąć do udawania, prób zmuszania się do miłości... A przecież nie tego chciał. Nie miał żadnej nadziei na to, że kiedyś mogłoby być między nimi coś takiego, bo nie byłby w stanie wierzyć prawdziwości jego uczuć tak długo, jak był kimś na kształt jego niewolnika. A przecież skazał się na to już na zawsze. Nie umiałby niczego od niego brać w chwili gdy on tak naprawdę nie miał wolnej woli... Poza tym.... poza tym była kwestia pieniędzy. Tego, że już niedługo będzie musiał wrócić do pracy. To, co jeszcze miał, mogło wystarczyć najwyżej na miesiąc. A więc za miesiąc skończą się jego dobre stosunki z Mirah. On nie będzie umiał mu darować powrotu do dawnych zajęć. Przez ten czas, kiedy podróżowali tylko... mimo wszystko coś w nim tęskniło za tamtą dziką, niebezpieczną i niemoralną egzystencją. Tylko... tylko jak miał przetrwać resztę życia skazany na towarzystwo nienawidzącej go ukochanej osoby?
Stanął w progu gospody, patrząc na chłopca swobodnie lejącego po swoim ciele krzycząco zimną wodę. Nie dziwił się rozognionym spojrzeniom śledzącym wyglądającego teraz wyjątkowo ponętnie Mirah, ale nieco go one irytowały. Uśmiechnął się krzywo i podszedł do niego, też bez oporów wylewając na siebie od razu całe wiadro. Tę jedną przewagę z pewnością miał nad innymi - mógł zbliżyć się nawet teraz do niego, nie narażając się na bolesny cios w żołądek lub inne newralgiczne miejsce.
Chłopak uśmiechnął się do niego wesoło, trzepocząc przemoczonymi włosami. Każdy Nusku ze swej natury uwielbiał wszystko co mokre, ale Mirah woda wprawiała w szczególnie radosny nastrój. Przy jego wyglądzie to rozszczebiotanie sprawiało, że naprawdę trudno było sprawować kontrolę nad zmysłami. Panował nad sobą, ignorując następujące co krótką chwilę przypadkowe trącenia i śledząc chłodnym wzrokiem patrzące w tę stronę osoby. Zmarszczył lekko brwi, dostrzegając dość bogato ubranego mężczyznę, który patrzył wyjątkowo uważnie. On dostrzegł to i uśmiechnął się lekko, odwracając się i znikając w drzwiach gospody.
- Idziemy Altair. - mruknął z niezadowoleniem do chłopca.
- Co się stało? - Mirah uwiesił się na jego ramieniu, patrząc na niego zdziwiony. - I czemu znów mówisz do mnie po nazwisku?
- Tak sobie. Chodź. I odklej się ode mnie. - strząsnął go z siebie niecierpliwym gestem i ruszył w stronę budynku.


Mirah obudził się i leniwie przetarł powieki. Omal nie parsknął śmiechem i powstrzymał się tylko zagryzając mocno wargi. Wczoraj przez pół nocy prowadził senną bitwę z Seine, bo za każdym razem, gdy przysunął się do niego przez sen, on bezlitośnie go budził i kazał się wynosić na drugi koniec łóżka, bo mu rzekomo przeszkadzał spać. Widocznie jednak sam też później zasnął, bo teraz obudził się z głową znów opartą o jego ramię. Uniósł się na łokciu i spojrzał na niego. Jak na kogoś kto podobno nie mógł zasnąć dotykany choćby końcem palca, spał wyjątkowo mocno. Co go znów ugryzło? Przyzwyczaił się do jego okresowych napadów skrajnie opryskliwej niegrzeczności, ale zazwyczaj dość łatwo dawało się ją zażegnać. Westchnął i odrzucił z siebie kołdrę, odsuwając się jak najdelikatniej i opuszczając stopy na podłogę. Mieli już dziś ruszać dalej, więc powinien zatroszczyć się w kuchni o prowiant.
Znieruchomiał, spojrzawszy w stronę stołu. Siedział przy nim bogato odziany mężczyzna o pociągłej twarzy, przyglądając mu się z lekkim uśmieszkiem.
- Jesteś Nusku? - spytał swobodnie.
- Kim jesteś? - odzyskał mowę Mirah. - I skąd się tu wziąłeś?
- Moje pytanie było pierwsze. - uśmiechnął się szerzej.
- Tak.... - z wahaniem odezwał się chłopak. - Jestem.
- Co robi Nusku w towarzystwie człowieka?
- A co z moimi pytaniami?
- Niestety aktualnie wolno mi się przedstawić tylko jemu. - wskazał głową śpiącego wciąż Seine. - Mocny sen jak na najemnika.... - dźwignął się z krzesła i podszedł do łóżka. - Można was bez trudu okraść i zabić.
- Nie można. - wzruszył ramionami Mirah i podszedł do bagaży, wyciągając worki na prowiant.
- Tyłem? Do nieznajomego? - z szyderczym uśmieszkiem spytał mężczyzna. Wyciągnął zza pasa sztylet i w tej samej chwili znalazł się na ścianie.
- Czego tu szukasz? - Seine oparł głowę na łokciu, patrząc na niego spod uniesionych brwi.
- Ciebie, Silvretta. - kaszlnął głucho, pocierając obolały brzuch. - Mam propozycję... dla ciebie.
- Nieżywego? - uśmiechnął się i wstał, wsadzając mu sztylet za pas.
- Żywego. - mruknął, wracając do swego miejsca przy stole. Seine spojrzał za nim szyderczo. Próbował w dość banalny sposób zapewnić sobie pozycję wyższości i zapewne zakwestionować wartość jego usług, żeby uniknąć wysokiej ceny. Ale cóż, jego nie tak łatwo było podejść. Dźwięk ostrza przecinającego choćby i najwolniej powietrze wszystkie jego zmysły wychwytywały z największych odległości, więc każdy, kto liczył na przystawienie mu noża do gardła, był na z góry przegranej pozycji. Nawet cichy i zwinny jak kot wojownik Nusku nie miał na to żadnych szans; Mirah przyjął sobie kiedyś za punkt honoru podejście go w taki sposób, ale w końcu zirytował się i dał temu spokój, trochę się tylko malowniczo nadąwszy. Mirah.... Zapomniał o nim. Chłopiec spokojnie pakował prowiant, który zdążył tymczasem przynieść. Czegokolwiek konkretnie chciał ten osobnik, na pewno miało to związek z interesami. I bardzo dobrze, pieniądze przecież się kończyły. A skoro.... Skoro i tak kiedyś wszystko miało runąć, lepiej niech runie już teraz.
- Dowiem się co to za wspaniała propozycja? - spytał drwiąco, nonszalancko opadając z powrotem na łóżko.
- Mam mówić przy nim? - uniósł brwi mężczyzna.
- To tylko mój sługa. - wzruszył ramionami Seine.
- Nusku miałby być twoim sługą? - mruknął niepewnie i stropił się, dostrzegając jego ironiczny uśmieszek.
- Nie przyszedłeś tu chyba roztrząsać kwestii rasowych?
- Ale....
- On jest Nusku tylko z pochodzenia; nie należy do ich społeczności. Jeśli chodzi ci o coś, co ma szkodzić ich rasie, nie musisz się obawiać, że zdradzi. Musi mi być posłuszny.
- No.... dobrze... - powiedział ostrożnie. - Jestem wysłańcem władców Kashi.... W ich imieniu chciałbym przedstawić ci pewne zlecenie....
- Cena? - rzucił szorstko.
- 200000 tael... - z pewną irytacją odpowiedział mężczyzna.
- 400000.
- Nawet nie wiesz o co chodzi! - krzyknął.
- Za mniej niż 400000 nie opłaca mi się nawet słuchać twojego bełkotu. A więc?
- Zgoda. - wycedził.
- O. - zdziwił się uprzejmie. - Co za zaskakująca układność jak na człowieka z Kashi. Cóż to za zlecenie wobec tego?
- Wiesz zapewne.... że lada dzień wybuchnie wojna między ludźmi.... a Nusku...
- Owszem. - uśmiechnął się niemiło.
- Nie wszyscy ludzie przyłączyli się do Nidhogga....
- Zgadza się. - westchnął z ostentacyjnym znudzeniem. Mężczyzna z coraz większym trudem kontrolował narastającą złość.
- W każdym razie.... Nusku zawarli układ z Dumuzi w związku ze spodziewaną wojną...
- A Kashi ma z Dumuzi bardzo korzystny układ handlowy... - Seine spojrzał na niego uważniej.
- Właśnie. - skinął głową. - Kashi nie ma interesu w pomaganiu Nidhoggowi w jego zamiarach. Za to ma interes w podtrzymaniu stosunków z Dumuzi. A oni zerwali wszelkie powiązania z wszystkimi ludźmi, niezależnie od tego czy sprzyjają Nidhoggowi czy nawet wręcz przeciwnie. Każą aresztować, a nawet zabijać wszystkich ludzi, którzy próbują wkroczyć do ich miast. Nie wpuszczają nawet lenników Nusku. Dlatego.... nie mamy możliwości, żeby próbować się z nimi porozumieć... Królowa Dumuzi jest jeszcze bardzo młoda... Rządzą doradcy. Ale podobno jest też bardzo uparta, więc gdyby ktoś się do niej przedostał i zdołał ją przekonać...
- To problem mielibyście z głowy. Tak?
- Owszem. - powiedział sucho.
- Nie ma sprawy. Dostanę się do komnat młodziutkiej władczyni przed świętem słowików. Taki termin wam odpowiada?
- Najzupełniej. - mężczyzna odprężył się zachwycony załatwieniem sprawy. Seine uśmiechnął się złośliwie.
- Znakomicie. 1000000 tael.
- CO TAKIEGO?! - poderwał się. - Była mowa o 400000!
- 400000 było za słuchanie twojej paplaniny. - powiedział zimno i wstał z łóżka, podchodząc do niego. - Nie podoba się - droga wolna. Zastanawiam się, czy znajdziecie kogokolwiek innego, kto się zgodzi... A jeśli nawet jakiś szaleniec na to pójdzie, pozostaje kwestia tego, czy dożyje spotkania z królową. Nie tak łatwo się dostać do miasta Dumuzi, a my mówimy o ich stolicy. I o pałacu. A w obecnej sytuacji.... Nie żartujcie. Układ z Dumuzi ma dla was wartość idącą w miliardy. Ja za swą drobną usługę żądam drobnej gratyfikacji. Więc jak będzie?...
- Zgoda. - po chwili milczenia wycedził mężczyzna.
- Wspaniale. 600000 zaliczki.
- Nie ma mowy. - warknął. - Dobrze wiem, jak Seine Silvretta dotrzymuje umów.
- Dobrze wiem, że nikt inny wam nie pomoże. - uśmiechnął się cierpko. - Chłopak przyjdzie do ciebie później po pieniądze. - wskazał Mirah ruchem głowy. - Żegnam.
Milczał chwilę po jego wyjściu. Przez cały czas trwania rozmowy nawet nie spojrzał na chłopaka. Ale teraz.... te pieniądze wcale nie wiązały się z niczym, co mogłoby wzbudzić jego odrazę. Znów odsuwały chwilę końca i w dodatku dawały namiastkę tego, co tak lubił... Poziomem ryzyka nawet przewyższały wszystko, co robił kiedykolwiek... A przy okazji nie było to nic szczególnie niebezpiecznego dla Mirah, Dumuzi nie odważyliby się zabić Nusku; mógł wziąć to zlecenie bez obaw.
- Seine... - usłyszał cichy szept i spojrzał na niego. Mirah patrzył rozżalonymi, oscylującymi między łzami a wybuchem złości oczami, najwyraźniej nie mając pojęcia co o tym wszystkim myśleć.
Podszedł do ściany i oparł się o nią, przymykając powieki.
- No co?... - spytał cicho z lekkim uśmiechem.
- Dlaczego ty... Czemu tak mówiłeś? Czemu jesteś taki? Co się dzieje? Ja myślałem...
- A ja myślałem, że zdążyłeś się już przyzwyczaić do mojego stylu prowadzenia negocjacji. Ten gamoń nie musi chyba wiedzieć o nas wszystkiego, prawda? Nie przejąłeś się tak chyba tym, że nie zacząłem wygłaszać peanów na twoją cześć przed tym patałachem? - skrzywił się kpiąco. - A jeśli chodzi... - urwał i pochylił trochę głowę. - Przecież ci obiecałem, że nigdy nie będziemy robić nic na szkodę twoich współbraci.... - powiedział cicho i trochę niepewnie, ale Mirah już zdążył uwiesić się mu na szyi.
- Przez chwilę myślałem, że...
- Jeśli już koniecznie musisz tak dużo myśleć, to lepiej wymyśl jak się dostać do nadobnej królowej. - zdjął z siebie jego ramiona i usiadł przy stole. - Jak już znajdziemy się w stolicy to sobie poradzę, ale jak się prześlizgnąć przez tę wąziutką bramkę w kamiennym murze o wysokości stu mężczyzn, wbijającym się w ziemię na głębokość dziesięciu i na dobitkę szerokim na trzech. Skoro oni teraz nie wpuszczają ludzi....
- Przecież.... - Mirah zastanowił się chwilę. - Wyglądasz prawie jak Nusku.... Gdybyś natarł się sokiem z tahesmin skóra zrobiłaby ci się jaśniejsza.... No jasne, że oślepienia nie dałoby się osiągnąć, ale przecież i tak nie mamy szat wojowników. A poza tym wcale nie chcemy przecież, żeby sądzili, że uważamy ich za wrogów. Mam przecież swoje nuskiańskie ubrania, któreś przerobi się i na ciebie. Zmienię ci fryzurę, przebierzesz się i gotowe. Powiemy, że jesteśmy posłami z Qareh do Sirmy. Wtedy na pewno dadzą nam mieszkanie w pałacu.
Seine spojrzał na niego szeroko otwartymi oczami.
- Ty mały.... - wykrztusił po chwili - Intrygancie...
- Intrygancie? - roześmiał się Mirah.
- Dlaczego ja na to nie wpadłem?
- Bo ja jestem inteligentniejszy. - pokiwał głową chłopak.
- Tak? - uniósł brwi Seine - A ja myślę, że z ciebie nie gorszy mąciwoda od samego Hedra.
- No wiesz... - obraził się. - Ja ci tylko pomagam.


- Proszę, Kiiiam... - miękko odezwał się szczupły młodzieniec o delikatnych rysach. Długie, proste, lekko zielonkawe włosy osypały się po bokach jego jasnej twarzy, kiedy pochylił się, by zajrzeć w oczy siedzącego przy rzeźbionym stoliku mężczyzny. On podniósł głowę, patrząc na niego gniewnie.
- Nie ma mowy, Tammu. Powtarzam to już setny raz. Nie pojedziesz.
- Nie bądź taki... No proszę, braciszku.... Pozwól mi.... Przecież wiesz jak bardzo cię kocham.... - uśmiechnął się przymilnie, siadając na brzegu stolika. Wsunął smukłą dłoń w ciemnozielone, zwichrzone włosy, bawiąc się pieszczotliwie krótkimi kosmykami. - Wiem, że się o mnie martwisz, ale ja już jestem dużym chłopcem.... - pogładził wierzchem dłoni jego ciemny, ogorzały policzek. Surowe rysy mężczyzny złagodniały trochę.
- Nie wykorzystuj mojej słabości do ciebie, Tammu, bardzo cię proszę.... Znalazł się duży chłopiec... Dziecko jesteś. Masz ledwie trzydzieści lat.
- U ludzi byłbym od dawna dorosły. - zamarudził.
- Ludzie są naszymi wrogami. - rysy mężczyzny na powrót stwardniały. - I bardzo cię proszę, żebyś o tym nie zapominał.
- Ja przecież...
- Dobrze wiem po co chcesz jechać. Chcesz ganiać po tych ich wioskach, szaleć, prowadzać się z tymi prostaczkami... Nigdy nie zrozumiem twoich gustów.
- Ale Kiii... - szepnął.
- Nie ma mowy. Nie pojedziesz, Tammu. Masz dość rozrywek tutaj. I dziewcząt także.
Chłopak naburmuszył się i odwrócił wzrok, skubiąc rąbek ażurowej serwety. Kiiiam patrzył na niego przez chwilę, a potem westchnął i przytulił jego głowę do swojej piersi, trochę szorstkim, ale czułym gestem.
- Nie obrażaj się Tammu. To dla twojego dobra. Zresztą.... kiedy minie wojna, królowa zapewne odwoła niektóre rozporządzenia... Choć prawdę mówiąc, mam nadzieję, że do tego czasu zmądrzejesz. Niedługo zacząłbyś się pewnie uganiać za Fenankami. - prychnął. - Nie rozumiem cię Tammu, naprawdę cię nie rozumiem.... Każda dziewczyna w stolicy byłaby zachwycona, gdybyś zwrócił na nią uwagę, a ty się szwendasz z takimi..... - skrzywił się. - Z twoją pozycją, majątkiem, wyglądem, inteligencją...
- No już starczy, Kiii.... - zmrużył złośliwie oczy, obejmując go ramionami. - Bo jeszcze się zrobię zarozumiały..... Tylko sobie nie myśl, że ja odpuszczam.... No może... na razie...
- Niepoprawny... - westchnął z rezygnacją. - Pójdę sprawdzić, jak się sprawują strażnicy. Idziesz ze mną?
- Czemu nie..... Nic ciekawszego do roboty nie mam. - mruknął znacząco.
- Proszę cię, Tammu.... - powiedział surowo.
- Dobrze, już dobrze.... - burknął. - Chodźmy...
Kiiiam uśmiechnął się i otoczył go ramieniem, mocno ściskając za ramię.
- Nie bierz sobie tego tak do serca, Tammu...
- Nie biorę... - sarknął z irytacją. Kiiiam pokręcił tylko głową i ruszył ciągnąc go lekko ze sobą. Chłopak nachmurzonym wzrokiem spoglądał na mijanych ludzi, z których większość kłaniała im się w pas. Mijając kobiece komnaty usłyszał stłumione chichoty i z irytacją przewrócił oczami. Kiiiam nie mógł zrozumieć, jak bardzo denerwował go ten rodzaj kobiet, jaki spotykał w pałacu, a nawet w całym mieście. Wszystkie, niezależnie od tego czy były paniami domu, niedorosłymi panienkami czy służącymi, miały osobowość dwórek. Potulne, chichotliwe, czerwieniące się z byle powodu i wdzięczące się do każdego trochę przystojniejszego mężczyzny. Dawno już mu się to znudziło, uciekał do tych prostych, swobodnych, niewymuszenie wesołych, czasem nawet nieokrzesanych ludzkich wieśniaczek, które miały w sobie rześkość zdrowej i krzepkiej urody. Jego gust siłą rzeczy musiał się wydawać dziwny każdemu współplemieńcowi, ale nie bardzo go to obchodziło....
Wyszli za teren budynku i po ukwieconych pomostach i schodach, tonących w zieleni traw, krzewów, drzew i oplatających wszystko bluszczów, zdążali wolno do jedynej bramy prowadzącej do miasta. Napotykani co chwilę żołnierze przykładali dłoń do serca i schylali z szacunkiem głowy.
Dotarli do potężnego muru, który od tej strony również wprost ginął w powodzi kwitnącego bluszczu, do reszty świata za to stając jednolitą, surowo kamienną tarczą. Wobec jego potęgi właściwie niepotrzebni byli wartownicy stojący na szczycie, a i przy bramie wystarczyłoby dwóch strażników zamiast piętnastoosobowego oddziału. Brama była zresztą określeniem nieco na wyrost dla tego niewielkiego wejścia ledwie mogącego pomieścić wóz.
Żołnierze przeszukiwali właśnie dokładnie furmankę pełną najróżniejszych towarów. Spokojnie uśmiechnięty kupiec odziany w spodnie z jeleniej skóry i luźną szarawą koszulę z przyjaznym pobłażaniem oglądał całą procedurę. Złociste włosy i brwi, a także istne obwieszenie złotem w najróżniejszych postaciach wskazywały na jego przynależność do Utu.
- Utu wędrownym kupcem? - Kiiiam odezwał się za nim, marszcząc lekko brwi. - Zazwyczaj to ludzie się tym parają..... Chyba będziemy musieli cię zamknąć, szpiegu...
Mężczyzna odwrócił się do niego, zerkając spod oka.
- No cóż, chyba będziecie musieli...... Tylko prosiłbym tam, gdzie ostatnim razem; mam słabość do oglądania zachodów słońca.
Roześmieli się obaj i uściskali, klepiąc jowialnie po plecach.
- I to ja jestem dzieciak..... - mruknął Tammu. Kiiiam zaśmiał się znów i zmierzwił mu włosy.
- To właśnie mój braciszek. Nie miałeś okazji go spotkać, bo tak już jest, że tylko wojną zdołaliśmy go zatrzymać w murach.... Przepraszam za to, Shakan, ale rozkaz to rozkaz. - wskazał ruchem głowy wóz.
- Chłopcy sobie dzielnie radzą. - beztrosko stwierdził mężczyzna. - Jak długo może potrwać ta cała zawierucha? - spojrzał na niego z ukosa. - Jestem człowiekiem interesu, a że nie param się handlem bronią ani żywnością, wojna to dla mnie same straty.
- Nie wiem, Shakan.... - zamyślił się. - To pewna, że ludzie przegrają, ale zgromadzili dość znaczne siły.... Kto wie, ile to potrwa...
- Stać. - ponuro rzucił wartownik z zewnętrznej strony bramy. - Kim jesteś?
- Ależ dzisiaj ruch. - z humorem odezwał się Kiiiam. - Rzadko się teraz zdarza dwóch przybyszy naraz. Zobaczmy kogo tam wiatry niosą. - ruszył wraz z przyjacielem, Tammu z westchnieniem podążył za nimi.
Przybysz dostrzegł ich i uśmiechnął się do nich ponad głową strażnika. Jego dość długie z przodu i nieco krótsze z tyłu włosy w barwie brunatnego brązu miękko opadały na jasną twarz o wyjątkowo harmonijnych rysach. Ciemne, grafitowe oczy spojrzały na nich niewinnie i trochę żartobliwie, ale i tak wprost miażdżyły odwagą, władczością i spokojem.
Nusku.
Kiiiam pośpieszył w jego stronę speszony obcesowym traktowaniem tak dostojnego przybysza przez nieuważnego wartownika.
- Witajcie, przyjaciele.... - nie czekając na jego słowa, miękko i łagodnie odezwał się przybyły, choć z dna tonu jego głosu i tak przebijały majestat i siła. - Nazywam się Etamin Fomalhaut. Jadę z poselstwem od Najwyższej Rady Qareh do naszych braci z Sirmy. Nie trudziłbym was swoją obecnością, lecz mój towarzysz źle się poczuł i obawiam się ruszać dalej. Chciałbym zatrzymać się u was przez jakiś czas, zanim mój przyjaciel nie wróci do zdrowia. Czy wielką byłoby wam zawadą znalezienie dla nas tymczasem miejsca? - uśmiechnął się życzliwie.
- Ależ... oczywiście.... To znaczy.... To w żadnym razie nie jest problem... - plątał się zmieszany Kiiiam. - Nasze progi zawsze stoją otworem dla sprzymierzeńców. A gdzie...
Fomalhaut uśmiechnął się znów i odwrócił do pozostających w tyle koni, przywołując je skinieniem. Piękne zwierzęta podeszły niespiesznie, mijając zaciekawionych mężczyzn. Nusku pochylił się nad ciągniętymi przez nie noszami i odchylił narzutę, osłaniającą ciało i twarz leżącej postaci przed pyłem dróg. Oczom wszystkich ukazała się nadziemsko piękna twarz o jeszcze bardzo chłopięcych rysach z czołem sperlonym od potu i rozpłomienionymi policzkami.
- Ktoś tak młody posłem? - z odruchowym powątpiewaniem odezwał się Kiiiam.
- Jestem z rodu uczonych. - nieco pobłażliwie uśmiechnął się Fomalhaut. - Musiałem wziąć za towarzysza kogoś z rodu wojowników, a Mirah jest przyjacielem mego domu i bardzo zdolnym chłopcem. Żywiłem nadzieję, że ta podróż przyniesie mu wiele nauki... My rozumujemy nieco inaczej niż wy.
Kiiiam zaczerwienił się pod jego wyrozumiałym, ale trochę rozbawionym spojrzeniem.
- Przeba...
- Nie ma tu czego przebaczać. - przyjaźnie roześmiał się Nusku. - Nadszedł ciężki czas, wasza ostrożność wymaga zrozumienia. Ale teraz prosiłbym, aby jak najszybciej znaleźć dla nas pokoje. Powinien prędko znaleźć się w łóżku.
- Oczywiście. - Kiiiam skinął na żołnierzy, którzy odpięli konie i poprowadzili je do stajni, dwaj inni ujęli nosze. Podszedł do gościa, uprzejmie wskazując mu drogę; Tammu wskoczył na sprawdzony już wóz Shakana i odjechał wraz z nim.
- Przyznam, że nigdy dotąd nie byłem w Szuruppak. - Fomalhaut z zainteresowaniem rozejrzał się dookoła. - Piękne miasto, nawet jak na stolicę tak wspaniałej kultury. Zapewne nie balibyście się przeżyć tu i dwóch lat oblężenia. - roześmiał się przyjaźnie.
- Istotnie, sady i ogrody wystarczą za pożywienie, a sadzawki i źródła zawsze zapewnią czystą wodę. Nie musimy się martwić nawet taką ewentualnością. - uśmiechnął się lekko, spoglądając w dół. Wchodzili na schody prowadzące od razu na najwyższy pomost, żeby zaoszczędzić czasu. Stąd najlepiej było widać całą wielopoziomową konstrukcję ukwieconych pomostów. Ogrody ciągnęły się tu wszędzie i na wszystkich poziomach, wielkie platformy ogrodowe były nawet na najwyższym poziomie. Iskrzące się krystaliczną wodą fontanny i kaskady orzeźwiały powietrze, zwierzęta i barwne ptaki kryjące się w gęstwinie stwarzały w każdym miejscu atmosferę odludnego zacisza. Weszli do wnętrza pałacu; korytarze również pełne były roślinności zasadzonej w kamiennych donicach, ściany pokrywały drogocenne tkaniny i malowidła, w każdym kącie można się było natknąć na kunsztowną rzeźbę lub rzadki i wspaniały okaz drogiego kamienia. Między poszczególnymi skrzydłami pałacu znajdowały się ogrody królewskie, otoczone krużgankami, oddychające bujnością i pięknem miejsca spotkań ludzi dworu.
- To komnaty gościnne. - Kiiiam zatrzymał się przed bogato zdobionymi mahoniowymi drzwiami. Uchylił je, wpuszczając niosących nieprzytomnego chłopaka, a także Fomalhauta; sam wszedł za nimi. - To cztery komnaty, w tym dwie sypialne; wszystkie ze sobą połączone. Będziesz mógł bez problemu wejść do chorego, bez wychodzenia na korytarz. Czy mam poprosić lekarza?
- Nie trzeba, ja jestem lekarzem. - uśmiechnął się życzliwie. - Dziękuję za wszystko.
- Potrzeba w czymś pomocy?
- Nie, dziękuję, już sobie poradzę. Prosiłbym tylko, żeby za godzinę przyniesiono nam posiłek. Mam nadzieję, że do tego czasu się ocknie.... - podszedł do łóżka, siadając obok położonego na nim chłopaka i przyglądając mu się z troską.
- Rozumiem. Nie będę już przeszkadzał, wracam do swoich zajęć. - Kiiiam skłonił się lekko, Nusku odpowiedział z uśmiechem. Patrzył przez chwilę na zamknięte przez mężczyznę drzwi.
- No cóż. - westchnął. - To było takie nudno proste......
- Nie marudź.... - Mirah podniósł powieki, patrząc na niego z uśmiechem. Podniósł się na łóżku i przeciągnął lekko. - Uch.... lepiej pójdę obmyć twarz... policzki nieźle mnie już palą.
- A jak ktoś przyjdzie? - uniósł brwi.
- To powiemy, że gorączka mi spadła. Nie martw się, nad wyraz "osłabiony" będę tak długo, jak sobie zażyczysz. - uśmiechnął się. - Ale już NAPRAWDĘ muszę to świństwo zmyć...Gorąco mi, jakbym naprawdę był chory...


Mirah przeciągnął się po kociemu i przetarł oczy. Musiała być już późna noc, ale z komnaty Seine nadal dobiegało słabe światło. Wstał i podszedł na palcach do drzwi, zerkając przez szparę. Siedział przy stole, pochylony nad barwną kartą. Chłopak uśmiechnął się lekko, pchnął drzwi i cicho do niego podszedł.
- Co robisz? - objął go, zaglądając mu przez ramię. - To plan pałacu?
- Yhm. - mruknął niechętnie.
- Skąd wziąłeś?..... A, rozumiem... Dzisiaj nie rozmawiamy... Złościmy się na mnie? Co znów zrobiłem?
- Przeszkadzasz mi. - warknął.
- Och Seine, taki jesteś... - westchnął z żalem. - Co chcesz wyczytać na tym planie? Jej komnat pewnie i tak tu nie zaznaczyli... Kto mógł przewidzieć, że tu w środku jest nie gorsza warownia niż na przedmurzu...
- A co mam robić? - spojrzał na niego rozeźlony. - Jesteśmy tu już trzy dni a królowej ani śladu. Mogłaby chyba wpaść na moment do posłów sprzymierzonej rasy?
- Może ma ważniejsze sprawy... - mruknął leniwie. - Kładź się spać, jutro się coś wymyśli...
- Jutro... - prychnął. - Tracimy tu tylko czas. Kiiiam lada chwila zacznie coś podejrzewać... Denerwuję go.
- Nic nie zacznie podejrzewać, właśnie dlatego, że go denerwujesz. - wesoło powiedział Mirah. - Jesteś genialnym aktorem, naprawdę zrobiłeś na mnie wrażenie. Po prostu kwintesencja Nusku. Zwłaszcza ta uprzedzająca grzeczność wobec stojących niżej zabarwiona lekką protekcjonalnością. - roześmiał się radośnie. - Kiiiam jest tym poirytowany, bo jest bardzo dumny. No i jest jednym z najdostojniejszych spośród Dumuzi, jego ród jest blisko spokrewniony z rodziną królewską i w razie wygaśnięcia głównej linii dynastycznej on przejąłby tron. Wiesz.... Dumuzi są bardzo drażliwi na punkcie swojego znaczenia.... podejrzewam, że zawarli z nami sojusz, bo zirytował ich sposób widzenia świata przez ludzi. Oto to pogardzane przez Dumuzi prostactwo ośmiela się stanąć do walki o pierwszeństwo z Nusku. Gdzie tu miejsce dla panów miast-ogrodów? Zostali usunięci w cień. Zlekceważeni. Pominięci. Jakby ci ludzie nie zauważali ich istnienia. Co w ogóle sobie wyobrażają uzurpując sobie prawo do przodownictwa? Jeśli ktoś miałby objąć pozycję Nusku to tylko i wyłącznie Dumuzi. Oni do tego nie pretendują, o nie... Ale nie zamierzają pozwolić pretendować do tego i ludziom. Ich miasta są rozsypane po całym Warri, a oni uważają chyba, że ono jest ich, a nie wasze. Że panują nad nim z wysokości tych swoich miast-warowni. No cóż.... a Kiiiam widzi w tobie najczystszego Nusku pod słońcem. Nigdy nie pomyślał, że możesz być oszustem.
- Oszustem, co za brzydkie słowo.... - obruszył się, obracając do niego z rozbawieniem migoczącym w oczach. - Gagatek z ciebie, Nuskiątko....
- Akurat.... - pokazał mu język, przekomarzając się przymilnie.
- U - ro - cze. - dobiegł ich kpiący dziewczęcy głos. - No po prostu u - ro - cze. - masywny kominek obrócił się płynnie i bez najmniejszego szmeru, a ich oczom ukazała się ubrana w jeszcze dziecinne suknie dziewczyna z kształtną główką całą w niesfornych, seledynowych lokach. - Więc to takie są teraz obyczaje wśród gości. Oszukiwanie, szpiegowanie, intrygowanie... Doprawdy nie - ład - nie.
Mirah przestał nachylać się nad Seine i podniósł się, patrząc na nią z lękiem w oczach. Zerknął na towarzysza; Seine patrzył na nią bez śladu jakichkolwiek emocji. Dziewczyna roześmiała się i okręciła na palcach, splatając dłonie za plecami i podbiegając do nich w dziecinnych podskokach.
- I co, konspiratorzy? - pochyliła się lekko, przyglądając im się spod nieco złośliwie przymrużonych powiek. - Nigdy nie należy czuć się swobodnie w pałacach. Nie słyszeliście, że ściany mają uszy? Skądś się to powiedzenie wzięło... Podejrzewam, że moi przodkowie wykorzystywali to do morderstw i romansów. - obróciła się i wydymając lekko wargi, z krytyczną uwagą przyjrzała się kominkowi, który zdążył już wrócić na swoje miejsce. - Ja do zabawy. Podsłuchiwanie i podglądanie to świetna sprawa, a dzięki temu mam dostęp do wszystkich komnat w pałacu... a nawet poza nim.
- Kim... ty jesteś? - cicho spytał Mirah, przyglądając jej się z niepokojem.
- Możecie mi mówić Ninlil. - rzuciła przez ramię i przyklękła obok kominka, ze zmarszczonymi brwiami przyglądając się małej lwiej główce. - Obluzowuje.... - mruknęła.
- Nin...lil? - słabo powtórzył chłopak i spojrzał na Seine, który w dalszym ciągu najwyraźniej w żaden sposób nie zamierzał zareagować na zaistniałe wypadki; wstał jedynie od stołu i niespiesznie podszedł do ściany, opierając się o nią plecami i obserwując dziewczynę. - Królowa... Ninlil? - uzupełnił niepocieszony Mirah.
- Wielka Inanno, powiedziałam przecież Ninlil. - przewróciła oczami dziewczyna, oglądając się na niego ze zniecierpliwieniem. - Królową możecie sobie odpuścić. - stwierdziła już w głąb kominka, gdzie zaczęła przy czymś szperać. Po chwili kichnęła, a z otworu buchnął obłok sadzy. - No to pięknie. - stwierdziła, siadając po turecku na podłodze i pocierając umorusany nos. - Znowu będzie biadolenie. - niedbale otrzepała uczerniony strój. - No co się tak na mnie patrzycie? Nie wydam was, znaczy tak myślę. Na razie. Bo wiecie, miałabym do was sprawę... Ale zanim przejdziemy do sedna... Pocałuj go. - ni z tego ni z owego drobną dłonią wskazała Mirah Seine.
- Co? - po krótkiej chwili konsternacji wykrztusił zbity z tropu chłopak.
- No ratunku... - zniecierpliwiła się Ninlil. - Powiedziałam, żebyś go pocałował. W usta. Mogę was w każdej chwili wsadzić do więzienia, a tego człowieka kazać nawet stracić, zamiast tego oferuję się rozwiązać wasz problem. Czy w tej sytuacji jeden głupi całus to aż taki kłopot?
- A... le.... - zaczerwienił się chłopak.
- No, bez fochów. - fuknęła gniewnie. - Raz, dwa i po krzyku.
Mirah przymknął oczy i odwrócił się szybko w jego stronę. Uniósł się lekko na palcach, na jedno mgnienie przywierając wargami do jego ust. Dopiero, gdy z powrotem opadł na całe stopy, odważył się zerknąć na niego; Seine wpatrywał się w niego jak ogłuszony, na jego policzkach zjawił się ledwo dostrzegalny rumieniec. Drgnął, zorientowawszy się, że patrzy chłopakowi w oczy i spłoszony odwrócił wzrok.
Ninlil przyglądała im się z lekko przechyloną głową i uwagą wypisaną na drobnej twarzyczce.
- Ha! Wiedziałam, że musi istnieć coś, co jest w stanie speszyć tę perfekcyjną skałę. - stwierdziła tryumfalnie. - W porządku. To oznacza, że jesteśmy równorzędnymi partnerami i możemy przystąpić do interesów. - uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- To znaczy? - chłodno odezwał się Seine, nie podnosząc wzroku.
- Cóż.... - uśmiechnęła się szerzej i przyglądając się im figlarnie, zaplotła dłonie za głową. - Powiedzmy, że mogłabym zrezygnować z całkowitego zakazu stosunków z ludźmi. Mogłabym przywrócić układ z Kashi... Do miast w czasie wojny na pewno ich nie wpuścimy, ale wszelkie transakcje mogłyby się odbywać na przedmurzu.... A po wojnie.... Kto wie. Może wszystko wróci do normy? Jeśli tylko zechcę.... - zawiesiła głos i uśmiechnęła się znacząco. Seine spojrzał na nią spod lekko zmarszczonych brwi.
- A czego ty chcesz w zamian? - odezwał się spokojnie po chwili milczenia.
- Ja? Hm, nic wielkiego... - zastanowiła się.
- To znaczy?
Uśmiechnęła się wesoło i przymknęła oczy.
- Tammu.
- Co? - spytał po chwili osłupiałego milczenia.
- Powiedziałam, że chcę Tammu. To chyba jasne? - podniosła powieki, ukazując błyszczące swawolnie oczy.
- A możesz mi powiedzieć, jak twoim zdaniem my ci go mamy.... "dać"? - nie tracił zimnej krwi Seine.
- Och, nie mam pojęcia. - wstała, przeciągając się lekko. - To już wasz problem. Macie do mnie interes to martwcie się jak go załatwić. - stwierdziła beztrosko.
- Zaraz.... - niepewnie odezwał się Mirah. - Jesteś tu królową, czemu sama...
- Jakiś ty niemądry.... - z politowaniem pokiwała głową. - Ja się nawet nie mogę przyznać, że go znam. A on nawet nie widział mnie na oczy. A nawet gdyby.... Tammu wciąż się ugania za ludzkimi kobietami. Nie lubi Dumuzi. Skąd ja wiem, że nie dostanę kosza? - melancholijnie szarpnęła swój sprężysty loczek. - Tego by brakowało, odprawiona królowa. - westchnęła. - Ciotki by mnie zagryzły. A i ja sama nie mam na taką rekuzę ochoty.
- To królowej można odmówić? - cokolwiek stropił się chłopak.
- No jasne, że nie można. - prychnęła. - Ale Tammu jest narwany. Przecież nie każę wtrącić do więzienia kogoś kogo kocham, za kogo ty mnie masz. - zrobiła urażoną minę.
- Przepraszam, ale.... - ostrożnie zaczął Mirah. - Czy ty nie jesteś trochę... za młoda.... na....
- Raczej za stara. - fuknęła. - Moja matka poślubiła pierwszego męża w wieku dziesięciu lat. Moja babka w wieku ośmiu. Prababka dziewięciu. W rodzinie królewskiej Dumuzi wszystkie kobiety wychodzą za mąż jako małe dzieci. I to za kogoś co najmniej pięćdziesiąt lat starszego. - westchnęła. - Tammu jest dla mnie o wiele za młody, ale kicham na tradycję. Chcę Tammu. I macie mi to załatwić. To cześć. - rzuciła radośnie i naciskając lwią główkę, znikła na obrotową ścianką.
Seine patrzył przez chwilę w to miejsce, a potem odepchnął się od ściany i wyszedł do drugiego pokoju.
- Seine? - Mirah podbiegł za nim, patrząc na niego z wahaniem. Obejrzał się na niego niechętnie i wzruszył ramionami, siadając na łóżku.
- Wstrętna smarkula. - warknął z irytacją.
- Bo udało się jej ciebie podejść? - roześmiał się chłopak. - Przynajmniej wiemy już co robić.
- Wyglądam na swatkę? - spojrzał na niego ze złością.
- Troszeczkę. - uśmiechnął się i usiadł obok. - Moim zdaniem jest całkiem miła. Trochę trzpiotowata i dziecinna, ale...
- Mirah, kładź się spać, dobrze? - syknął.
- Bardzo chętnie, tylko chciałbym zauważyć, że zajmujesz moje łóżko. - zauważył wesoło.
- Dzieciak. - prychnął, wstając gwałtownie i wyszedł, trzaskając drzwiami.


Tammu przymknął oczy, z rozkoszą przyjmując na twarz ciepłe promienie słońca i od czasu do czasu zabłąkaną kroplę z pobliskiej kaskady. Wyciągnął w bok dłoń, zaciskając w niej garść soczyście zielonej trawy. Jedno z jej ździebeł zakołysało się pod wpływem wiatru i połaskotało go w nos. To było jego ulubione miejsce w królewskim ogrodzie, pewnie ze względu na to, że pozostawało nieodkryte przez żadną z jego uprzykrzonych wielbicielek. Kiedy był zmuszony pozostawać w pałacu to było jego jedyne miejsce ucieczki.... Zdrętwiał dosłyszawszy czyjeś kroki, tak ciche, jakby oznaczały skradanie. Jęknął w duchu, spodziewając się odkrycia przez którąś z wytrwalszych dwórek i odetchnął, dostrzegłszy wysokie buty Nusku. Oni chodzili tak cicho właśnie wtedy, gdy szli najbardziej beztrosko i nieostrożnie. Po kilku krokach buty zatrzymały się przy jego głowie.
- Witaj, przyjacielu. - miękko przywitał się uzurpator do jego wolnej przestrzeni, z uśmiechem patrząc na niego z góry. Jak przystało na Nusku.... - zgryźliwie pomyślał Tammu.
- Witaj. - mruknął.
- A więc to prawda co mówi się o tobie.... - Fomalhaut bezczelnie usiadł obok, nie zwracając uwagi na cudze prawo do prywatności.
- A co mówią? - prawie warknął, solidnie poirytowany.
- Że nie lubisz przestawać z innymi. - spojrzał na niego z przyjaznym uśmiechem, pod wpływem którego mimowolnie się zmieszał. - Ale cóż... Szukając samotni dla siebie, naruszyłem twoją... Może wola losu....
- Losu? - spojrzał skonfundowany.
- Tak.... - uśmiechnął się znów do niego. - Jesteś w tym wieku, kiedy rozumie się namiętności...
- Namiętności? - odezwał się niepewnie.
- Mam problem.... w związku z moim przyjacielem...
- Nusku we władzy namiętności? - spytał z powątpiewającym uśmiechem. Fomalhaut spojrzał na niego łagodnie.
- Nusku nie są absolutnie doskonali. Czy inaczej obowiązywałaby nas pielgrzymka do Świątyni Enki regularnie co siedem lat?
- Może... - szepnął.
- W każdym razie.... Choroba Mirah nie jest tak do końca.... prawdziwa....
- Co? - spojrzał zdziwiony.
- On.... nie chce jechać dalej... coś go opętało.... - zawahał się i dodał z ociąganiem. - Na punkcie pewnej.... dziewczyny... Ludzkiej dziewczyny. Gorączki dostał... z histerii... - powiedział z wyraźnym upokorzeniem. - Nie chciał słuchać moich argumentów.
Tammu zacisnął wargi i odwrócił wzrok. Czego on od niego oczekiwał? Potępienia dla czegoś, czego sam pragnął dla siebie? Czy może rady jak ujarzmić "złe instynkty" młodocianego przyjaciela?
Fomalhaut odezwał się znów, przerywając przedłużającą się chwilę milczenia.
- Teraz.... się o niego boję, bo.... Nie mogę ich wydać, sam rozumiesz.... Ale nie mogę pozwolić, żeby tu została... ze względu na niego i ze względu na wasze prawa...
- C...co? - Tammu z wrażenia usiadł. - Co takiego? Ona.... tu jest?! Jakim cudem?!
Fomalhaut uśmiechnął się gorzko.
- Przefarbowała włosy i podkradła się pod mur. Tam rozcięła kolano kamieniem i zaczęła płakać wniebogłosy. Jest jeszcze bardzo młodziutka... Żołnierze oczywiście zaraz się nią zaopiekowali, zanieśli na tę stronę, opatrzyli kolano... Po jakimś czasie podziękowała i "pobiegła do domu". Jeśli chodzi o takie rzeczy kobiety zawsze są sprytne.... - westchnął. - Takiego prawie dziecka biegnącego w podskokach i ze śpiewem na ustach nikt nie zatrzymywał. Dotarła jakoś aż do nas.... Jest teraz w jego komnacie. Nie poszedłbyś tam ze mną? - spojrzał na niego natchniony nagłą myślą.
- Ja? - zarumienił się. - Ale po co?
- Porozmawiałbyś z nimi.... Nie wiem sam.... - odwrócił wzrok. - Cóż, chwytam się każdej deski ratunku....
- D..dobrze. - przystał gorączkowo, zrywając się na równe nogi.
- A więc chodźmy. - Fomalhaut wstał z uśmiechem, ruszając przodem. Tammu szedł za nim, myśląc niespokojnie.
Co mnie opętało? Tak dawno nie widziałem... Ale przecież ona jest.... z tamtym... Więc.... Po co to? Po co ja tam idę? Bez sensu.... Tylko się rozjątrzę... Głupiec ze mnie.... Może zawrócić?... Ale... Niech to, nie umiem.... wszystko mnie tam ciągnie.... Czy to aż takie dziwne, że nie mogę znieść tych pretensjonalnych bab? I że chciałbym...
Drgnął, niemal wpadając na plecy Fomalhauta. On odwrócił się, spoglądając na niego z ujmującym uśmiechem i zapraszającym gestem, wpuścił go do komnaty, zamykając za nimi drzwi. Niemal od razu dobiegły ich krzyki z sąsiedniego pokoju, przeplatane spazmatycznym dziewczęcym szlochem. Fomalhaut pobladł wyraźnie zawstydzony zastaną sceną.
- Mam tego dość, dość, dość! - młodzieńczy głos wpadał w piskliwą histerię. - Jesteś nic nie wartą wywłoką! Z kim ty się jeszcze szlajałaś? No z kim? - wrzasnął wściekle.
- Z...z....z niikiiim.... - zabrzmiał przeplatany szlochaniem spłakany głosik. - Jak ty mo...mo...mooożeesz.... - drzwi otworzyły się raptownie i wybiegła z nich drobna, zanosząca się płaczem figurka z rozwichrzonymi włosami, która stropiona widokiem innych, zatrzymała się zlękniona pośrodku pokoju, żałościwie pociągając noskiem. Za nią wypadł rozwścieczony chłopak, który również stanął gwałtownie, blednąc na widok Fomalhauta.
- Więc to tak.... - Fomalhaut odezwał się ze smutkiem, odwracając z niechęcią głowę. - Wygląda ta twoja wielka miłość, chłopcze... Ta dla której zechciałeś poświęcić swoje i moje dobre imię.... Jak w karczmie! - rzucił z odrazą.
- Etamin, ja.... - powiedział niepewnie.
- Milcz. - rzucił chłodno. Spojrzał powoli na dziewczynę. - Sama widzisz, że to nie ma sensu, moje dziecko. Wracaj lepiej do rodziców.
- Ja.... - szepnęła żałośnie. - Ja nie mam rodziców.... Ja nie mam gdzie wracać.... - rozszlochała się na powrót.
Tammu rozejrzał się zdenerwowany. Obaj Nusku wpatrywali się każdy w przeciwną ścianę i najwyraźniej nic nie zamierzali zrobić, a tymczasem dziewczyna szlochała coraz gwałtowniej. Poczuł złość na tego chłopaka, który teraz gryzł drżącą z wściekłości i upokorzenia wargę. Krystaliczna rasa, wolne żarty.... Ledwie powstrzymał się od wzgardliwego prychnięcia.
Dziewczątko skuliło się, obejmując ramionami i usiłując stłumić łkanie. Nie wytrzymał i podszedł, dotykając jej lekko z litością. Drgnął, gdy pełne łez oczy uniosły się ku niemu, patrząc żałośnie i błagalnie. Nagle dziewczyna na powrót rozpłakała się gwałtownie, jednocześnie wtulając się w jego ramiona, jakby w nich szukała ucieczki. Przytulił ją bezradnie i nieśmiało spojrzał na Fomalhauta. On milcząco wskazał mu głową drzwi do swojej komnaty i na powrót odwrócił wzrok.
Tammu delikatnie wziął dziewczynę na ręce i zaniósł do pokoju, kładąc ją tam na łóżku. Po jakimś czasie uspokoiła się, ale nie mógł odejść, bo nawet przez sen kurczowo trzymała jego dłoń. Po długim czasie zjawił się Fomalhaut, który pochylił się i szepnął mu do ucha, żeby tu dzisiaj został.
Nie wiedzieć czemu, przyjął to z wdzięcznością.


- Posuń się. - mruknął zniecierpliwiony Mirah. - Nie dość że mi zajmujesz łóżko, to jeszcze się rozpychasz.
- Moje jest zajęte. - odpowiedział nieuważnie, grzebiąc w swojej sakwie.
- Mógłbyś nie robić tego na łóżku? - sarknął chłopak. - Nie lubię spać na okruchach.
- Wychuchana księżniczka. - podsumował zgryźliwie, odrzucając bagaż.
- Odczep się. - nadął się chłopak. - Seine.... - odezwał się z wahaniem po dłuższej chwili milczenia. - Czy ty myślisz..... że oni... tam...
- Skąd mam wiedzieć. Nie znam tutejszych obyczajów.
- Akurat obyczajów to ta dwójka raczej nieszczególnie się trzyma. - kąśliwie mruknął Mirah.
- To podobno mnie nie odpowiadało swatanie. - z przekąsem rzucił Seine.
- Ja nic nie mówię.... Tylko że obiecałeś to załatwić przed świętem słowików, a został do niego niecały tydzień. A oni praktycznie codziennie mają schadzki w twojej komnacie. Nocne też.
- Coś się nagle zrobił taki strasznie wygodny, zazwyczaj i tak nie bierzemy osobnych pokoi. - stłumił ziewnięcie i wcisnął twarz w poduszkę. - Śpij, środek nocy.
- No jasne. - zdenerwował się chłopak. - To ty przed chwilą się tłukłeś i nie dawałeś mi spać, a teraz nagle zorientowałeś się co do późnej pory. Dlaczego zawsze kiedy ja chcę rozmawiać każesz mi spać?
- Bo ja tu rządzę.... - mruknął nieprzytomnie. - Chce mi się spać. Zamorduję cię, jak dalej będziesz marudził.
- Wiesz co... - wypowiedź Mirah przerwało nagłe trzaśnięcie drzwi sąsiedniej komnaty.
- Zabiję.... - wymamrotał w poduszkę Seine. - Co za bachory....
- Tammu jest od ciebie dziesięć lat starszy...
- Ale o tym nie wie... A poza tym trzymajmy się ich sposobu myślenia....
- Bo tak ci wygodniej?
- Bo tak mi wygodniej... - uniósł się na łokciach, zaglądając mu w oczy.
- No to mamy problem. - do komnaty bez pukania wparowała Ninlil. - O.... przeszkodziłam?
- Niby w czym? - warknął Seine.
- A skąd ja mogę wiedzieć? - wzruszyła ramionami i usiadła na podłodze. - No cóż.... - wydęła usteczka i przyjrzała się ich twarzom. - Powiedziałam mu. - wypaliła.
- O której części? - westchnął.
- Że nie jestem człowiekiem.
- Jak zareagował?
- I że jestem Dumuzi.
- Wściekł się? - niepewnie spytał Mirah.
- I że jestem królową....
- Zemdlał? - zaciekawił się Seine.
- No wiesz.... - prychnęła. - I powiedziałam, że pomogliście mi w intrydze..... Ale nie powiedziałam, że z was niecni oszuści. Trzasnął drzwiami i tyle go widziałam. - westchnęła.
- Nie wyglądasz na szczególnie przejętą.... - kąśliwie zauważył Seine.
- No pewnie że nie. - obruszyła się. - Wróci.
- Skąd wiesz? - mruknął, znów chowając twarz w poduszkę.
- Ech, mężczyźni.... - westchnęła, potrząsając niesfornymi lokami. - Bo się już zdążył zakochać. Powścieka się, ale mu przejdzie. Zaklepane. Teraz już spokojnie mogę powiedzieć, że zgadzam się na wybór męża i wybiorę sobie jego.... Hm... - zmartwiła się nagle. - A co jak mi go nie przedstawią? Jest za młody.... - spojrzała na nich zafrasowana.
- Nie martw się. - promiennie uśmiechnął się Mirah. - "Fomalhaut" wyznał Kiiiamowi "prawdę" o moich okropnych skłonnościach. Popomstowali sobie chwilę na upadek ducha młodzieży.... w sumie to ja nie wiem, jak on to zrobił, że oni wszyscy uznają go za takiego wiekowego.... - przyjrzał się krytycznie Seine.
- Amator jesteś. - dobiegło z poduszki.
- No może.... W każdym razie, przy okazji napomknął braciszkowi twego ukochanego, że twój Tammu z jego rodowodem mógłby być partnerem dla królowej, a nie wiejskich dziewek. No i tak od słowa do słowa, Kiiiam tak się napalił do tego projektu, jako rozwiązania wszystkich problemów z niesfornym bratem, że na pewno przedstawią ci i jego.... Ale chyba lepiej, żebyś się z nim pogodziła do tego czasu, co? - zaniepokoił się. Ninlil uśmiechnęła się promiennie.
- Nie bój się.... A co do was, to posła do Kashi już wysłałam, odnowimy układ.
- Czyli rano w drogę... - przeciągnął się Seine.
- Już? - stropiła się Ninlil.
- Musimy wybrać się do Kashi. Zanim jak zawsze hojni Ogda się rozmyślą... - dodał z sarkazmem.
- No cóż, nie mogę was siłą zatrzymywać. - roześmiała się, wstając z podłogi. Uśmiechnęła się czarująco, składając ceremonialny ukłon Dumuzi ze złożonymi dłońmi. - Seine Silvretta, Mirah Altair.... Królowa Dumuzi zawsze pozostanie wam głęboko wdzięczna. Pamiętajcie o tym. - uśmiechnęła się i znikła.


- Może się zatrzymamy? - mruknął Mirah, leniwie wykładając się na koniu. Seine spojrzał na niego z uśmiechem.
- Dobrze. Ale podjedźmy jeszcze kawałek, trochę dalej jest strumień.
Chłopiec westchnął cicho, przymykając oczy i pozwalając koniowi iść własnym rytmem. Chwilę jechali w milczeniu.
Promienie słońca mgielnie przenikały przez gałęzie drzew napełniając poszycie lasu ciepłozielonym kolorytem. Od kiedy podróżował z Mirah takie przeprawy przez las rozdźwięczane były tysiącami ptasich głosów. Zupełnie jakby zwabiała je obecność Nusku.
- A kogóż to widzą moje piękne oczy! - usłyszał za sobą tryskający słoneczną radością głos i obejrzał się z niechęcią. Od jakiegoś czasu słyszał za nimi odgłos wozu, ale teraz jego źrenice rozszerzyły się na moment, gdy ujrzał twarz woźnicy. - Wielmożni panowie.... - wesoło stwierdził mężczyzna. - Zdaje mi się, czy Sirma jest w przeciwną stronę? - spytał drgającym od rozbawienia głosem.
- Owszem. - Seine odwrócił się, z powrotem patrząc przed siebie.
- A czy wy nie mieliście zdążać do niej?
- Zgadza się.
- A zatem?
- Ciekawość nie przystoi szlachetnym. - stwierdził w wyniosłą uprzejmością.
- Ale ja jestem tylko prostym wędrownym kupcem. - roześmiał się. - Ciekawość to moja cecha zawodowa. Bardzo przydatna zresztą....
- Być może. Wybacz, ale nie możemy ci towarzyszyć. Mamy przed sobą długą drogę, nie możemy jechać tempem wozu.
Mirah zerknął na niego melancholijnie, posłusznie zrównując z nim prędkość konia.
- Mieliśmy....
- Później. - warknął. - Nie potrzeba mi na karku tego wścibskiego Utu.
- Przecież już po wszystkim.... - zamarudził chłopak. - Nie musisz udawać Nusku....
- Póki co mam na sobie to całe draństwo. Przebiorę się w gospodzie. Jak nie będziesz się obijać dojedziemy przed nocą.
Chłopiec westchnął, przyspieszając już bez zbędnych uwag. Ostatnio Seine coraz łatwiej było z byle powodu wpędzić w złość, a to nie było przyjemne. Lepiej było nie wykłócać się z powodu takich drobiazgów...
Resztę drogi przebyli nic nie mówiąc. Właściciel gospody zapewne znał Seine z dawnych czasów, bo osłupiał na jego widok, a potem zaczął robić domyślne miny i uwagi wciągające go głęboko w spisek. Seine zbywał go milczeniem, nie zareagował nawet na rubaszne żarciki dotyczące "jego milutkiej przyjaciółki". Za to Mirah chyba pierwszy raz naprawdę to peszyło, może dlatego, że nikt dotąd nie mówił takich przypuszczeń otwarcie, w dodatku w tak niesmaczny sposób. Tym razem wręcz zamarzył, żeby wzięli osobne pokoje, co może choć trochę urwałoby obślizgły słowotok tego tłustego wieprza, a w każdym razie go nie podsycało. Ale Seine nadal był w nienajlepszym nastroju, więc wolał się nie odzywać. Gospodarz odprowadził ich aż pod drzwi pokoju, cały czas z przylepionym do twarzy obleśnym uśmiechem. Wparadował przed nimi do środka, troskliwie przyklepując pościel na łóżku i przy okazji osłaniając swoim cielskiem uciekające w popłochu karaluchy.
- Można się nawet umyć.... - zachwalał wdzięcząc się na końcach palców i wskazał starą, drewnianą balię z miną jakby to była co najmniej najnowsza innowacja kanalizacyjna w rodzaju ciepłych, zapachowych kaskad w którymś z pałaców Nusku. - Parawanik chyba niepotrzebny... - zapiał cieniutko z radością, chwytając brudny i poprzecierany kawał szmaty rozpostarty na dwóch kosturach.
- Zostaw. - warknął Seine. - I wynoś się.
- Już, już.... - wdzięczył się, podrygując na tłustych nóżkach, ginących pod nawałem brzucha. - Przyjemnych..... snów.... - zachichotał, zamykając za sobą drzwi.
- Wody dopiero nanieśli... - cicho powiedział Seine, nachylając się nad balią. - Myj się, ja sobie przyniosę... - przeszedł obok niego, przez krótką chwilę przesuwając dłoń po jego włosach, na wpół proszącym, na wpół przepraszającym gestem. Mirah uśmiechnął się i skinął głową. Chyba jednak to było w nim najmilsze, że widział wszystko nawet gdy nic zdawało się go nie obchodzić.


Obudził się sam. Słońce rozświetlało cały pokój, musiało już być bardzo późno.... Czemu go nie obudził? Siadł z niepokojem na łóżku i rozejrzał się. Nie było go nigdzie. Ubrał się szybko i zbiegł na dół.
- To mamy siłę tak biegać? - wychrypiał na przywitanie wieprz.
- Gdzie Silvretta? - zignorował go Mirah. Zazwyczaj nawet wobec obcych nazywał go po imieniu, ale wobec tej beki tłuszczu jakoś nie przypadło mu to do smaku.
- W stajni. - wyszczerzył się, ukazując spróchniałe zębidła. - Na sianie nie radzę, można złapać wszy! - wrzasnął za nim, wybuchając pijackim rechotem.
- Niezła spelunka. - mruknął pod nosem chłopak, szybko przemierzając podwórze. W na wpół przegniłej stajni panował stęchły zaduch i jakiś nieokreślony, szarawy półmrok. Dostrzegł jego sylwetkę; napełniał żłoby koniom.
- Wolę sam to robić.... - nie odwracając się nawet, powiedział cicho, kiedy tylko do niego podszedł. - Nie ufam kompetencjom chłopca stajennego.
Kiwnął głową w stronę rozwalonego na ścianie czerwonego na twarzy wyrostka, chrapiącego z nieprzyjemnym poświstem.
- Nie martw się, Mirah. Jedziemy zaraz po śniadaniu. - uśmiechnął się do niego.
- Czemu mnie nie obudziłeś? - mruknął zakłopotany.
- Przecież byłeś wczoraj zmęczony. Chodź, zjemy tylko i wynosimy się z tej mordowni.
Chłopak siknął głową i razem wyszli ze stajni. Lubieżny uśmiech gospodarza przywitał ich już w progu. Seine milcząco zapłacił za posiłek, zanosząc go do ich stołu z miną co najmniej powątpiewającą.
- Może być. - wspaniałomyślnie przystał Mirah. Dawno odzwyczaił się grymaszenia w takich okolicznościach. Dzielnie zanurzył łyżkę w otrzymanej breji, bez skrzywienia niosąc ją do ust.
- Znowu się spotykamy! - rozległ się nad nimi wesoły głos. Shakan bez pytania rozsiadł się przy ich stole. - A cóż to, zmiana upodobań? - żartobliwie zmierzył Seine wzrokiem. - I coś jakby nie tak.... z cerą.... jakby... ściemniała? No tak, tu klimat niezdrowy....
- Niezdrowo jest raczej zatrzymywać się w takim miejscu obnosząc się ze złotem. - warknął Seine.
- Cóż robić! - radośnie wykrzyknął Utu. - Taka już moja wada. Słyszeliście plotkę? - pochylił się, zniżając głos do konspiracyjnego szeptu. - Podobno zatrzymał się tu słynny najemnik i bandyta..... Seine Silvretta....
- Naprawdę? - uprzejmie zdziwił się Seine. - Nie może być.
Mirah zakrztusił się swoją breją.
- Te ich przyprawy.... - mruknął w talerz.
- Drogie dziecko, jakie znowu przyprawy.... - westchnął kupiec. - To miejsce, gdzie czuję bezużyteczność swego zawodu. Jedziecie w stronę Kashi? - rzucił nagle.
- Może się tak zdarzyć.
- No proszę.... - ucieszył się. - Bo ja tam właśnie jadę. Wiecie, że królowa Ninlil odnowiła z nimi traktat? Zadziwiające doprawdy. Wszyscy się zastanawiają czemu........ Słyszeliście, że królowa dokonała wyboru małżonka? Ślub za trzy miesiące. Nigdy nie zgadniecie kto to....
- A kto to? - grzecznie zainteresował się Seine.
- Młody Tammu.... Brat mojego przyjaciela. Ciekawe, prawda?
- Bardzo ciekawe. - przytaknął Silvretta.
- Wyobraźcie sobie, że wróbelki ćwierkają, jakoby jedno z drugim miało coś wspólnego....
- Nie, naprawdę? - zbulwersował się. Mirah spojrzał na niego słabo.
- Tak, tak.... - pokiwał głową Utu. - Ktoś tam nawet posądzał o uknucie intrygi samo Kashi. Konkretnie jakichś tam ich najemników..... Pewnie to wszystko bajki....
- Pewnie tak. - zgodził się Seine.
- A tak swoją drogą, niebezpieczna to by była robota. Wariat by się na to porywał.
- Zupełny wariat. - przyznał.
- Ja tam bym na to nie poszedł za mniej niż milion.
- Ja też nie. - gorąco zapewnił Silvretta.
- A wzięliście choć jakąś zaliczkę?
- A to już nie twój interes. - uśmiechnął się.
- Tak tylko pytam.... Obiło mi się o uszy, że Ogda nie mają ochoty wypłacać całego wynagrodzenia niektórym najemnikom... Usprawiedliwiają się niepewnym czasem wojny. - westchnął w swój kufel.
- Wzięliśmy sześćdziesiąt procent. - burknął Seine.
- Oj, niedobrze. - cmoknął z niezadowoleniem. - Trzeba było wziąć siedemdziesiąt. Zgodziliby się.
Mirah już od jakiegoś czasu zapomniał o swojej breji, zastygając z uniesioną łyżką i rozchylonymi ustami. Śledził ich wzrokiem z lekka zagubionym.
- A jak tak przypadkiem kto inny miałby do was malutki interesik....
- A ile? - uśmiechnął się słodko.
- A pół miliona?
- A nie chce mi się.
- A może chodzi o Haddę Ymira?
- A to może posłucham...
- A można się wtrącić? - słabo odezwał się Mirah. - O co chodzi?
- Sęk w tym, że ja dawno nie zrobiłem Haddzie żadnego świństwa. A zasłużył sobie gad, zasłużył. - utyskiwał Seine. - Nie powybijał wszystkich w Waimea i spaprał mi opinię, partacz jeden.
- No wiesz co.... - obruszył się chłopak.
- Jak co? Do ochrony mnie już nikt nie wynajmie i teraz muszę brać takie wariackie zlecenia. - prychnął.
- Hadda Ymir jest jednym z najpodlejszych ludzi tego padołu, mój chłopcze. - chłodno uśmiechnął się Shakan. - Żmije zwalcza się żmijami.
- O to to, zawsze tak mówię. - potaknął z powagą Seine. - Chociaż w sumie to ja nie rozumiem tych waszych stepowych przysłów... W każdym razie jak idzie o podcinanie gałęzi pod dobrym, starym Haddą to nikt nie nadaje się do tego lepiej niż ja. Cóż znowu zmalowała ta słodka ptaszyna?
- Marzą mu się interesy z Rudrą, wyobraź sobie.
- Z tym paskudnym piratem? - zgorszył się. - Potworne.
- Co on robi? - nieśmiało spytał Mirah.
- Handluje ciałami.
- Ciałami? - speszył się.
- Ciałami. Co ładniejszych dziewcząt i chłopców. Sprzedaje ich jako niewolników. Spytaj swego przyjaciela, coś nie coś o tym wie.
- A no wie. - zgodził się Seine. - Rudra zazwyczaj skupował porwane dzieciaki od kogo się nawinęło. Niech zgadnę: Haddzie śni się wyłączność.
- Istotnie.
- A jak ma wyglądać cała transakcja?
- Statki Rudry będą czekać przez trzy dni po przypływie w Alcie. Tam Hadda ma spędzić swoją zdobycz. Jeśli się spisze dostanie wyłączność. Rudra ma już dość dorywczych pośredników, często tracą towar, nie dotrzymują terminów.... Hadda ma renomę. A jemu z kolei bardzo się przyda stałe źródło pieniędzy. Rudra stale kursuje do Ziemi Diamentów. Zamorscy dobrze płacą za niewolników.
- No i? - Seine uniósł toporną szklanicę, wychylając trochę wątpliwej jakości napitku.
- Potrzebuję kogoś, kto dostanie się do Alty zanim się spotkają i, mniejsza w jaki sposób, nie dopuści do przekazania niewolników... Za ich powrót do domu pół miliona. Połowa z góry.
- To prawda, że Hadda łupił ostatnio ziemie Utu? - uśmiechnął się Seine.
- Tak, to prawda. Ale to nie wszystko. Lud Utu ofiarowuje dziesięć milionów w złocie za głowę Haddy Ymira, dziesięć milionów w złocie za głowę pirata Rudry i dwadzieścia milionów w złocie za zniszczenie Pirackiego Imperium. Płatne osobno. Bez zaliczek. Wyruszyłem, by znaleźć odpowiedniego najemnika.... Nikt nie zna Ymira i Rudry lepiej od ciebie.
- Skąd pewność, że obrócę się przeciw swoim niedawnym towarzyszom? - Seine obrysował palcem brzeg szklanicy, wpatrując się w nią intensywnie.
- Za takie pieniądze? Zdradzałeś ich za mniejsze sumy....
- Nie do tego stopnia....
- Dlatego cena jest większa. - uśmiechnął się.
- To jednak dość dziwne, że lud chełpiący się swą niepokalaną prawością zwraca się z tego rodzaju propozycją do kogoś takiego jak ja...
- Pozostawiono wybór mnie... Uważam, że nikt inny niestety nie zdoła tego zrobić. Zmuszony jestem zwrócić się do ciebie... Zresztą.... mówiłem przecież.... - uśmiechnął się chłodno. - Żmije zwalcza się żmijami.
- Czy one nie zabijają się przy tym nawzajem? - spytał obojętnie.
- To twoja sprawa, czy ujdziesz z tego z życiem.... Jeśli tak, dostaniesz pieniądze.... Jeśli nie.... Cóż, nie będą ci już potrzebne.
- Posłuchaj mnie Shakan Aaje... Wodzu Wschodnich Utu. Jeśli nadal chcesz pozostać godny swego ludu i dochować uczciwości.... mów całą prawdę... - spojrzał na niego zimno. - Wszystko co powinienem wiedzieć..... Bo zatajając cokolwiek nie ryzykujesz mojego życia. Tylko jego. - nieznacznym ruchem głowy wskazał Mirah. - On musi przyjąć na siebie wszystko co grozi mnie. A to nie jest żmija wodzu Aaje. Nic nie usprawiedliwi poświęcania jego życia.
Utu pochylił głowę, z zaciętym wyrazem twarzy bawiąc się swoim kuflem.
- Rudra.... zerwał umowę z kimś innym... Hadda przekonał go, że.... tego kogoś nie można być pewnym..... że jest niepokonany, ale... zdradziecki..... i nie umiałby dowieźć nienaruszonego towaru....
- A kimże jest "ów ktoś"? - drwiąco spytał Silvretta. Shakan nie odpowiadał dłuższą chwilę. - No kto to jest?
- Nimtar. - powiedział cicho.
Seine patrzył na niego z twarzą pozbawioną jakiegokolwiek wyrazu.
- Nie. - odezwał się w końcu bezbarwnym tonem.
- Dowiedział się zbyt późno. - potrząsnął głową Utu. - Nie dotrze do Alty wcześniej niż na dwa dni po odpływie....
- Liczyliście, że niewolnicy zdążą uciec, a ja zajmę się Haddą i Rudrą na dostatecznie długo, żeby zastał nas tam Nimtar..... Sprytne. - uśmiechnął się szyderczo.
- Gdybyś się pośpieszył..... - zawahał się Shakan. - Możemy podwoić stawki..... nawet potroić..... Czy ryzyko nie jest tego warte?
- Nie. - powtórzył ostro, wstając od stołu i bez słowa idąc na górę. Mirah wpatrywał się w twarz zrezygnowanego mężczyzny.
- Ja.... ja go przekonam..... Zaczekaj, wodzu Aaje. - powiedział gorączkowo, zrywając się i biegnąc za nim. - Seine! - wpadł za nim do pokoju. Silvretta podniósł znad bagaży obojętną twarz. - Seine, ja... Dlaczego mu odmówiłeś? Przecież....
- Mirah, podjąłem decyzję. - powiedział zimno. - Nie zrobimy tego....
- Ale.... ale Seine..... - spojrzał na niego błagalnie. - Przecież..... Moglibyśmy im pomóc..... Dlaczego nie chcesz? Nie zostawiajmy ich bez pomocy, skoro możemy ich uratować..... proszę cię..... Ja przecież nigdy cię o nic nie proszę..... Zgódź się.... Przecież to musi być takie straszne.... Ja.... ja sam.... kiedy cię jeszcze nie znałem dobrze..... Wiesz jak cierpiałem, będąc skazanym na..... Nie odmawiaj mi....
Odwrócił się, podchodząc do okna.
- Mirah.... - szepnął cicho. - Proś mnie o co chcesz.... Ale nie wymagaj ode mnie, żebym cię zabił...
Chłopiec wpatrywał się w niego znieruchomiały.
- Ja przecież.... - odezwał się po chwili proszącym tonem.
- Tam gdzie zjawia się Nimtar zjawia się milion możliwości nagłej śmierci.... On mnie nienawidzi bardziej niż Haddy i Rudry razem wziętych..... Upokorzyłem go kiedyś... On nie jest niepokonany Mirah, to tylko legenda. Raz już mi się udało..... to był łut szczęścia, nie miałem prawie żadnych szans... Ale wtedy byłem inny..... Nie byłem odważny, tylko szalony. Miałem prawo być..... Ale teraz już nie mam, bo nie ryzykuję swojego życia, tylko twoje. Jesteś Nusku, Mirah..... Wiem, że... w razie czego zdążysz...
- Ale Seine.... - delikatnie dotknął jego ramienia.
- Nie, Mirah. Nie będę kusić losu. Nie wtedy, gdy mam do czynienia z nim....
- Kim on jest? - wyszeptał chłopak.
- To książę Nergal. Syn Ereszkigal, dla której pracowałem przed dwoma laty i Ninazu.... tego samego, który spustoszył Luan i zabił twoją siostrę. Wtedy pracował dla nich Hadda... A Nimtar... Jest gorszy niż wszyscy Nergal na raz. Nazywają go Demonem Śmierci..... Wtedy, dawno, kiedy udało mi się go oszukać.... Ledwie uszedłem z tego z życiem.... A on do dziś mi tego nie darował....
- Seine, nam niepotrzebne miliony. - uśmiechnął się do niego Mirah, obejmując delikatnie. - Nie proszę, żebyś porywał się na tych zbirów, a sam słyszałeś, że wszyscy porwani zdążą uciec..... Odejdziemy z nimi. A tamci niech się sami wyżynają, jeśli chcą.
- Co powiedziałeś? - spojrzał na niego.
- Żeby.... się sami wyżynali.... - zamrugał oczami. - Coś nie tak?
- Nie.... - przymknął oczy, uśmiechając się przekornie. - Dobrze.... weźmiemy to zlecenie....


Od chwili kiedy się zgodził, nie odzywał się ani słowem. Nie wiedział co o tym myśleć..... Był zły? Nie, nie wyglądało na to...
Ale teraz już dawno minęło południe, jechali już tak długo..... A on wciąż milczał. Nawet nie spojrzał na niego.....
- Seine.... - nie wytrzymał i szepnął prawie błagalnie.
- No co? - od razu spojrzał na niego pogodnie, bez śladu czegokolwiek innego. Tylko że jego oczom nie można było ufać.... Kontrolował je równie łatwo jak całą twarz.
- Nie gniewasz się? - spytał cicho.
- Na ciebie? - uśmiechnął się.
- Nic nie mówisz.... - mruknął z lekką pretensją.
- Zastanawiam się.... W zasadzie.... Wiesz, nie wiem jeszcze tylko jednego.... Jeśli jechalibyśmy przez Saananturi zdążylibyśmy na drugi dzień przed przypływem.... Przez Inari najwyżej na trzeci... i to nie moglibyśmy robić nocnych postojów, najwyżej takie na godzinę, dwie.... Ja wolałbym być tam sporo wcześniej przed nimi, więc musimy szybko się tam dostać. Nie znasz jakiegoś skrótu? Ty lepiej znasz tamte ziemie... - spojrzał na niego wyczekująco.
- Najszybsza droga prowadzi przez przełęcz Haltii.... - odpowiedział z wahaniem.
- Ja nie mogę wejść na tereny Enki.
- Nie musielibyśmy na nie wchodzić.... Możemy przejść przez Bilto.
- Bilto? - spojrzał na niego zdziwiony.
- Tak.... - z namysłem powiedział Mirah. - To ziemia Mimirów...
- Kogo?
- To.... rasa na wymarciu..... chociaż żyją bardzo długo. Nic dziwnego, że o nich nie słyszałeś. Zresztą ludzie rzadko tam zaglądają, nawet jeśli pielgrzymują do Świątyni. Oni są bardzo gościnni, moglibyśmy się tam zatrzymać na nocleg, prowiant też by nam dali... I na pewno by pomogli.... w razie konieczności szybkiego powrotu... To prawie olbrzymi. Są bardzo łagodni, ale jakby mieli cię bronić, poradziliby sobie nawet z całymi hordami.
- Jakby mieli MNIE bronić? - uniósł brwi Seine. Mirah zagryzł wargi.
- Hipotetycznie... - szepnął dziwnym głosem.
- Zaraz, zaraz.... Nawet mnie nie znają.... zresztą to akurat w tym wypadku mogłoby działać odwrotnie.... a tacy będą prędcy do "bronienia" mnie?
- Uch, tak mi się tylko powiedziało. - nadąsał się chłopak.
- Ale....
- Ty mi lepiej opowiedz jak to się stało, że pracowałeś dla Nergal. I co takiego zrobiłeś temu Nimtarowi.
- Nie ma o czym opowiadać. - wzruszył ramionami, z powrotem patrząc na drogę. - Zresztą to nie dla ciebie.
- Nie dla mnie? Zdawało mi się, że wszystko co ma związek z tobą, ma go i ze mną. Wolę wiedzieć....
- Nergal często wynajmują ludzi. To nic nadzwyczajnego. Prawie każdy najemnik choć raz dla nich pracował.... Zwłaszcza taki, który dysponował własną armią.... A ja dysponowałem.... bo akurat podbuntowałem ją Haddzie. - westchnął.
- Cudowne są te wasze relacje.... - sarknął Mirah.
- Prawda? - westchnął z rozrzewnieniem. Chłopak roześmiał się i pokręcił głową.
- Że też ty zawsze wszystko umiesz tak..... powywracać....
- To po prostu przydatna umiejętność.
- Jasne.... Co ty dla nich robiłeś?... Powiedz.... Przecież ja i tak.... - spuścił wzrok.
- Podbiłem dla nich Valmallę. Wymordowaliśmy wszystkich do niczego nie przydatnych, a resztę sprzedaliśmy piratom Rudry. Cały teren opustoszał i Nergal przyłączyli go do swoich ziem. Tak na marginesie to to był mój rodzinny region. - uśmiechnął się krzywo.
- Więc to była zemsta? - przymknął oczy Mirah.
- Jaka znowu zemsta? - spojrzał na niego spłoszony. Chłopak nie odpowiedział i nie spojrzał na niego. Seine zacisnął usta, wpatrując się w drogę przed nimi. - Nie. Nie nazwałbym tego zemstą. - powiedział twardo. - Raczej czystą rozkoszą..... - wycedził z jadowitym uśmiechem. - Z Nimtarem wybrałem się później do północnych kantonów. Tamtejsi mieszczanie zapłacili mi milion za odwrócenie od siebie tej klęski żywiołowej. Wziąłem pieniądze.... ale nie zamierzałem im wcale pomóc. Niedobrze mieć wroga w Nimtarze. Ale popełnił błąd. - uśmiechnął się kwaśno. - Byłem wtedy przewrażliwionym na swoim punkcie ledwie szesnastoletnim chłopaczkiem, a on mnie publicznie poniżył, rugając za jakieś głupstwo, nie pamiętam już jakie. Stawiałem się, więc potraktował mnie jak jednego ze swoich żołnierzy. Był ze trzy razy silniejszy ode mnie, chwycił mnie za włosy, przeciągnął przez pół obozu do beki z wodą i raz po raz zanurzał mi w niej głowę, za każdym razem na coraz dłużej, aż w końcu zmusił mnie, żebym wszystko grzecznie odszczekał. Puścił mnie i śmiał się razem z resztą, ale ja byłem wściekły i uciekłem krzycząc starą śpiewkę "Pożałujesz tego". No ale on rzeczywiście pożałował. - roześmiał się. - Zapłaciłem naszemu przewodnikowi cały swój milion. Szli z zasadzki w zasadzkę.... a Nimtar dostał gorączki od pewnych ziół, które mu podałem, więc nic nie był w stanie zrobić... Część armii wyginęła na trzęsawiskach, część w pożarze lasu, część od kamieni i strzał mieszczan, którym poleciłem zaczaić się na szczytach pewnego wąwozu... Nimtar musiał zawrócić. Po drodze napotkał owego przewodnika. Oczywiście trupa. Nie mogłem przecież zostawić swoich uczciwie zarobionych pieniędzy takiemu sprzedajnemu łotrowi. Na piersi miał wyryte nożem "Wyrazy współczucia, drogi wodzu. Seine Silvretta." Przysięgam, że słyszałem jego ryk, choć miałem dzień drogi do przodu. Przez długi czas ścigał mnie po wszystkich szlakach, ale w końcu musiał zająć się czym innym. Jednak wątpię, żeby darował mi moje dziecinne zabawy. - uśmiechnął się pod nosem.
- Wiesz co.... - westchnął Mirah. - Ty to opowiadasz w taki dziwny sposób, że to wcale nie wydaje się straszne....


Uwielbiał ten górski rejon.... Ostatni raz był tu razem z siostrą, kiedy jej oddział chciał dostać się na skróty do jednej z sojuszniczych wiosek. Szedar, mimo że była najlepszą wojowniczką ze wszystkich rodów w Qareh, zawsze zdawała się zwracać uwagę na wszystko poza sprawami żołnierki. To co w tych górskich wioskach Almah nazywał "położeniem dogodnym strategicznie", ona nazywała "spokojną samotnią wśród wyniosłych skał". Mimo tych różnych sposobów postrzegania świata bardzo się kochali i na pewno by się w końcu połączyli, gdyby nie jej śmierć... Seine mówił... że ten Hadda pracował dla Nergal wtedy, w Luan.... Szedar dowodziła obroną przez całe dwa tygodnie mimo sześciokrotnej przewagi wroga... W końcu, ostatkiem sił, wszyscy pozostali przy życiu Nusku rzucili się do ostatniego, straceńczego ataku, w nadziei, że osłonią sprzymierzoną wioskę na dostatecznie długo, by zdążyły dotrzeć posiłki z Qareh.... Nie zdążyły. Szedar zginęła na darmo... Almah chciał wydusić od jakiegoś rannego i pozostawionego samemu sobie Nergal, gdzie zginęła, aby odnaleźć jej ciało... Ale nie było jej ciała. Przedarła się aż do samego króla Ninazu, ale zdołała jedynie odciąć mu ramię, zanim jego straż rozniosła ją na strzępy. Dosłownie na strzępy....
- Płaczesz? - wzdrygnął się, słysząc ten cichy szept.
- Byłem tu kiedyś... z siostrą.... - odwrócił wzrok. - Myślałem... o niej....
- Mirah.... - odezwał się surowo. - Cokolwiek czujesz wobec hord Nergal... Nie próbuj niczego.
- Przecież ja wiem. - wyszeptał. - A zresztą.... nie wolno mi cię samowolnie opuścić. Nie musisz się martwić.
- Widziałeś ich kiedyś? - odezwał się po chwili milczenia.
- Tak...
- I jak wrażenia? - zerknął na niego. Mirah wzruszył ramionami, kuląc się trochę w sobie. - Rozumiem.... - Seine uśmiechnął się pod nosem. - Nusku nie powinien oceniać negatywnie niczego poza postępowaniem, prawda? - roześmiał się. - Cóż, wybitnie piękni to oni w większości nie są... Chociaż królowa i sam Nimtar nie wyglądają tak najgorzej. Ninazu nigdy nie widziałem.... Podobno zdziwaczał od kiedy stał się kaleką. On musi być z tych najciemniejszych Nusku, bo królowa ma skórę białą jak mleko, a Nimtar prawie tak czarną jak jego własne smoliste włosy. Musi to mieć po tatusiu. Na głowie ma dziką burzę tych włosów.... I oczy barwy ognia. Naprawdę wyglądają jakby płonęły... Tfu, mam nadzieję, że ten opis nie przyda ci się do rozpoznania go.
- Nie przejmuj się, na pewno zdążymy sporo wcześniej. - uśmiechnął się chłopak. - Popatrz, widzisz te skały? Za nimi jest pierwsza wioska Bilto.
- Szybko zeszło.... - westchnął, klepiąc bok konia.
- Seine... - Mirah zerknął na niego ukradkiem. - Jeśli mógłbym ci coś zasugerować to...
- To? - spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- To dziś to TY niczemu się nie dziw i niczego po sobie nie daj poznać. - rzucił mu roześmiane spojrzenie.
- Powinienem o czymś wiedzieć? - spytał chłodno.
- To nic takiego... Ale pewnie się zdziwisz... - zachichotał.
- Co tak niezwykłego jest w tych Mimirach?
- Przekonasz się.
- Nie denerwuj mnie Mirah....
- Nie zamierzam. - roześmiał się. - O patrz, już ktoś idzie.
Zza skał wyłoniła się właśnie potężna, brodata postać w kapturze. Mężczyzna dostrzegł ich z daleka i uśmiechnął się przyjaźnie, ale w miarę jak się do siebie zbliżali jego twarz wyrażała coraz większe zdziwienie. W pewnym momencie aż przystanął, wyciągając szyję w dość komicznie wyglądającym niedowierzaniu. Ruszył w końcu, a gdy się zrównali, najdziecinniej w świecie rozdziawił usta, co przy jego wyglądzie tworzyło dość niezwykłą całość. Nieco nieprzytomnie odpowiedział na przyjazny ukłon Mirah i stał nieruchomo, oglądając się za nimi, dopóki nie znikli w skałach.
- Czemu on się tak na nas gapił? - mruknął Seine.
- Nie na nas tylko na ciebie. - przygryzł wargi chłopak i nagle zakrztusił się lekko. - Nie kurz tak, przecież tu się zatrzymamy.... Zamęczysz tego konia...
- Niby dlaczego na mnie? - drążył dalej Seine.
- Och, po prostu Nusku często tu bywają, a człowieka pewnie nie widział ładnych parę lat. - zirytował się Mirah. - Czemu ty jesteś taki drażliwy?
- Drażliwy? - osłupiał. - Ja? Przecież to ty się wściekasz!
- Wjeżdżamy do wioski. - mruknął chłopiec, spuszczając wzrok.
- Może jednak.... - urwał, rozglądając się dookoła. Z wielkich kamiennych domów niemal jednocześnie wyłoniły się dziesiątki rosłych brodaczy i niewiele drobniejsze kobiety, zza których spódnic wyglądały dzieci rozdziawiające buzie podobnie jak pierwszy spotkany Mimir. Wszyscy szeptali między sobą, wskazując ich sobie dyskretnie. - Mirah, o co tu chodzi? - niepewnie spytał Seine. Chłopak spojrzał na niego wesoło i zeskoczył z konia.
Niemal w tym samym momencie przy jego koniu wyrósł jakiś Mimir.
- Pomóc? - spytał z troską.
- Dziękuję, poradzę sobie. - Seine spojrzał na niego zdziwiony. "Niczemu się nie dziw". No faktycznie, nie dało się ukryć, że tu było czemu się dziwić. Zsunął się zwinnie z konia, co wywołało kilka okrzyków przestrachu; stojący obok Mimir zrobił taki ruch, jakby był absolutnie pewny, że jego zsiadanie z konia może się skończyć tylko i wyłącznie upadkiem. Kiedy stanął obiema nogami na ziemi, rozległo się coś na kształt zbiorowego westchnięcia z ulgą. Spojrzał na Mirah; chłopak opierał się o swojego konia, przyglądając się mu z roześmianą twarzą. Panować nad sobą. Tak, panować nad sobą cokolwiek się będzie działo i niczemu nie dać się wyprowadzić z równowagi, a ze smarkaczem policzymy się wieczorem.
Jakieś dziecko podbiegło do Mirah i szarpnęło go za nogę, wpatrując się w niego oczami jak talerze.
- Skąd masz Istotkę, skąd, powiedz?
- Wybacz mu, Światłości. - do dziecka podbiegł zmieszany ojciec, biorąc je na ręce.
- Ależ nic się nie stało. - promiennie uśmiechnął się chłopak. Z jednego z domostw nadszedł zgrzybiały starzec, prowadzony pod rękę przez młodą dziewczynę. Szli w ich stronę powoli; Mirah przestał opierać się o konia i podszedł do nich.
- Witaj, Światłości. - starzec skłonił się z szacunkiem przed Mirah. - Życzysz sobie zaszczycić nasze domostwa swą obecnością?
- Tak, jeśli wyrazicie zgodę, chcielibyśmy się tu zatrzymać. - spokojnie odezwał się chłopak.
- Istotka ma pozostać przy tobie?
- Tak. - Mirah całą siłą woli powstrzymał rozbawienie.
- Jeśli pozwolisz, ofiaruję ci swoje domostwo. Nikt tam nie mieszka prócz mnie i tej dziewczyny. Miejsca jest dużo, nikt nie będzie ci przeszkadzać.
- Dziękuję. - uśmiechnął się. Dwóch Mimirów odprowadziło ich konie, Mirah skinął na Seine, patrząc na niego roześmianymi oczami.
Starzec odprowadził ich do drzwi, a potem odszedł do swego pokoju, tłumacząc się zmęczeniem i polecając ich staraniom Gildren. Dziewczyna uśmiechnęła się miło i zakrzątnęła koło posłań. Kiedy skończyła, skłoniła się z najwyższą czcią przed zachowującym już bez większego trudu śmiertelną powagę chłopakiem.
- Pościeliłam Istotce przy tobie, żeby się nie lękała. - rzekła ciepło z pytaniem w oczach, jakby nie była pewna, czy zrobiła właściwie.
- Dobrze. - kiwnął głową Mirah.
- Przyniosę kolację. - znów ukłoniła się z uśmiechem i wyszła.
Seine przez chwilę jeszcze trwał w milczeniu, mierząc za to chłopaka wiele mówiącym wzrokiem.
- Czy oni mogliby przestać mówić o mnie... "istotka"? - wycedził wreszcie. Mirah parsknął śmiechem.
- Nie denerwuj się. Oni po prostu.... uważają cię za dziecko.
- Że co proszę? - prawie krzyknął. Mirah roześmiał się głośniej. - Chwila, coś tu nie gra, skoro ja jestem dla nich dzieckiem.... Jesteś młodszy ode mnie, a traktują cię...
- Nie o to chodzi... - przerwał mu Mirah. - Oni traktują tak wszystkich ludzi. Ludzie są najmłodszą rasą; pojawiliście się stosunkowo niedawno. Dlatego Mimirowie wszystkich ludzi traktują jak dzieci... Już taki mają zwyczaj; patrzą całościowo. My jako jedyni byliśmy tu przed nimi, dlatego odnoszą się do wszystkich Nusku z takim szacunkiem. Oni tutaj... tak samo odnoszą się do starszych braci i sióstr, nie mówiąc o rodzicach; wystarczy rozejrzeć się po wiosce. A wy.... kiedy się pojawiliście wszystkie rasy istniały już od tysięcy lat, a oni od blisko miliona. Oni są bardzo życzliwi.... Czytałem, że cieszyli się jak dzieci, kiedy odkryli to "coś nowego". Traktują was z roztkliwieniem i czułością, ale nie bardzo wierzą, że umiecie sobie radzić sami. Ludzie rzadko tu zaglądają.... Mimirowie od dwóch tysięcy lat uważają was za małe dzieci, które wymagają nieustannej troski. To oczywiste, że uznali, że się tobą opiekuję. "Istotka" to ich nazwa dla człowieka, tak jak "Światłość" dla Nusku. Bardzo pieszczotliwa, prawda? - roześmiał się.
- Długo tego nie wytrzymam....
- Daj spokój, przecież rano wyjeżdżamy... Bądź miły i nie wściekaj się, bo osiągniesz najwyżej tyle, że uznają cię za rozwydrzonego bachora. Według ich sposobu myślenia jesteś czymś w rodzaju dwuletniego szkraba. - zachichotał. - Ta Gildren najchętniej wzięłaby cię na kolana i pohuśtała.... Nie przyszłoby to jej zresztą aż z takim trudem....
- Sporzy to oni rzeczywiście są.... - mruknął Seine. - Ale to nie zmienia faktu, że głupio się czuję, kiedy traktuje się mnie jak nieporadną kruszynę.... Przed tobą ciągle zamiatają podłogę włosami. To nie w porządku. Jesteś ode mnie mniejszy. - burknął. Mirah roześmiał się znów. - To ty tu jesteś rozwydrzonym bachorem.... - mruknął, siadając na swoim posłaniu. - Po co ja zdejmowałem to przebranie Nusku?
- Po to, żeby było zabawniej. - zachichotał, przyklękając naprzeciwko. - Nie bój się, nie bój..... - powiedział z czułością, uspokajająco głaszcząc go po głowie. - Nie dam ci zrobić krzywdy...
- Boi się? - troskliwie spytała Gildren, wnosząc parujące talerze. - Nie trzeba.... - postawiła je ostrożnie, pieszczotliwie zwracając się do Seine i delikatnie dotknęła jego policzka z rozczuleniem patrząc mu w oczy. Mirah miał okazję, żeby się upewnić, że kontrola towarzysza nad samym sobą jest absolutna, krańcowa i bezwzględna w dosłownie każdych okolicznościach. Sam natomiast musiał się zerwać i szybko podejść do okna. Seine krytycznie spojrzał na jego drgające plecy.
- Nie martw się, przecież zaraz do ciebie wróci. - kojącym tonem szepnęła Gildren, podążając za jego wzrokiem. - Lubisz maltiję? - spytała z ciepłym uśmiechem, nabierając na łyżkę trochę potrawy i unosząc ją do jego ust. Seine zacisnął wargi i odwrócił twarz. Nie, jednak niektóre rzeczy przekraczały jego możliwości.
- On woli jeść sam.... - słabo odezwał się Mirah, odwracając się od okna.
- Och, sam? Dobrze! - rozpromieniła się Gildren. - Proszę.... - z tkliwym uśmiechem włożyła mu w dłoń łyżkę.
- No jedz, nie wstydź się. - zachęcił go Mirah. Raz się żyje, przecież go potem nie udusi. Chyba.
- Jak ślicznie.... - wzruszyła się do cna już rozanielona dziewczyna. - Taka dzielna Istotka.... - z zachwytem pocałowała go w czoło. - Twoja Istotka jest przeurocza, Światłości.... - jeszcze w uniesieniu zwróciła się do Mirah i zaraz skłoniła się spłoszona. - Muszę jeszcze przygotować kolację dla dziadka, wybacz. - skłoniła się jeszcze raz i wyszła, przedtem z matczyną opiekuńczością pogładziwszy Seine po głowie i otuliwszy go pledem.
- Mirah.... - wyszeptał w dobrą chwilę po jej wyjściu. - Jeśli komuś o tym powiesz..... to cię zamorduję.....
- Byłeś wspaniały... - chłopak skokiem wylądował na swoim posłaniu, zanosząc się tłumionym śmiechem. - To było.... było....
- Ja się kładę spać, rano chcę wyjechać z tego piekła jak najprędzej. Sam się tu dław, jeśli chcesz. - mruknął, odstawiając swoją miskę i kładąc się na posłaniu.
- Dobranoc, skarbie.... - uśmiechnął się Mirah, czule poprawiając jego przykrycie. Seine zmierzył go wzrokiem, ale pokręcił tylko z dezaprobatą głową.


Czepiając się wystających kamieni, szybko wdrapał się na szczyt. Usiadł, z niepokojem patrząc w dół. Rwące wody z hukiem przetaczały się całym wąwozem. Nie było sposobu, żeby się przeprawić....
Co prawda w niektórych miejscach sterczały czubki skał, ale.... Czy do jutra woda na pewno już opadnie na tyle, by po nich przejść? Seine twierdził, że tak..... Był zupełnie spokojny. Nie denerwował się wcale tym, że utknęli tu już na tak długo. Na szczęście obierając tę drogę nadrobili tyle czasu, że nawet po tych kilku dniach opóźnienia powinni zdążyć na czwarty dzień przed przypływem... O ile ruszą jutro. Wbiegał tu co chwilę, sprawdzając stan wody. Po tamtym oberwaniu chmury przez chwilę bał się, że utkną tu na tak długo, że nie będą mieli szans zdążyć. Czuł się winny, bo to on doradził tę drogę. Seine wprawdzie nie był ani trochę zły i powtarzał, że to i tak lepsza droga, ze stoickim spokojem znosił nawet swoją dziecinną egzystencję w wiosce Mimirów, ale... ale on i tak nie umiał pozbyć się poczucia winy. Oby tylko jutro opadły już wody... Była już noc; Seine dawno spokojnie spał w ich izbie, a on znów nie mógł wytrzymać i tu przybiegł. Westchnął, obdarzając wody ostatnim spojrzeniem i kilkoma skokami dostał się na dół. W niewielu domach paliło się jeszcze światło, ale u nich tak; Gildren prawie co dzień wieczór spotykała się ze swoim narzeczonym. Aurgelmir całymi dniami pracował w górach i tylko nocą znajdował czas na jak najbardziej ceremonialne i z namaszczeniem odbywane odwiedziny u swojej wybranki, oczywiście w głównej izbie.
Tym razem jednak siedział sam. Wstał na jego widok i ukłonił się głęboko.
- Witaj, Aurgelmir. - uśmiechnął się Mirah. - Gildren nie ma?
- Musiała dziś odwiedzić czcigodną Vilde. Czekam na nią, Światłości. - uniżenie odpowiedział mężczyzna.
- Cóż, nie będziesz chyba siedział sam? Wejdź do mnie. - uchylił drzwi zapraszającym gestem i wszedł do środka, Aurgelmir potulnie wkroczył za nim, uśmiechając się z pełną szacunku wdzięcznością .
- Nie chciałbym zbudzić twojej Istotki... - szepnął z troską. Mirah roześmiał się i klapnął na swoje posłanie.
- Seine nie tak łatwo zbudzić. - obejrzał się, przyglądając się śpiącemu lekko przymrużonymi oczami. Teraz faktycznie nie wyglądał na tego kim był, nawet nie-Mimir miał prawo uważać go za nieszkodliwą i łagodną istotę. Może to właśnie przez tę piękną twarz był taki niebezpieczny? Budziła tyle zaufania...
- Dawno nie było u nas żadnej Istotki...
Mirah obrócił się, spod uniesionych brwi spoglądając na twarz Aurgelmira, który wpatrywał się w Seine z wyraźnym rozczuleniem. Zachwyt tych groźnie wyglądających olbrzymów nad ludźmi był doprawdy rozbrajający. Może zresztą mieli rację... Ostatecznie ludzie byli o wiele mniej wytrzymali od Nusku, tak łatwo było ich zabić.... Żyli tak krótko, najkrócej ze wszystkich ras... Tylko u nich rodziły się martwe dzieci... Może istotnie oni najbardziej ze wszystkich potrzebowali opieki? Tylko że tak wielu z nich było zwyrodniałymi potworami.... Jak Seine... Jak Seine? Tak bardzo nie chciał myśleć w ten sposób.... Tak bardzo chciał, żeby on nie był taki... Ostatnio... Już tak długo nie zrobił przecież nic.... nic złego... Ale to chyba było tylko unikanie konfliktu z takim jednym męczącym, młodocianym Nusku. Seine nie chciał kłopotów ze stałym towarzyszem. Dla wygody. Po prostu tyle.
Odwrócił od niego wzrok, bawiąc się frędzlami przy brzegu swojej kapy. Przypomniał sobie o Aurgelmirze i spojrzał na niego przepraszająco. Mężczyzna pokornie czekał, aż Nusku zakończy swoje rozmyślania. Uśmiechnął się, skłaniając lekko głowę.
- Dawniej zdarzało się to częściej... Czasem bardzo dużo Istotek naraz nocowało tu zmierzając do świątyń Enki. Po co takiej Istotce ceremonia oczyszczenia? - zaśmiał się pobłażliwie. - Przecież nie można od takiego bezradnego biedactwa wymagać odpowiedzialności za swoje czyny. Zresztą czy taka Istotka mogłaby zrobić coś naprawdę złego? - pokręcił z niedowierzaniem głową. - A czasem zdarzało się, że takie Istotki szły same, bez nikogo do opieki. - zmartwił się swoim wspomnieniem. - Niemądre stworzonka, to taka niebezpieczna droga. Nie wiem zresztą kto je tak puszczał. Pewnie Złociści. - pokiwał z niezadowoleniem głową. - Oni zawsze są nieodpowiedzialni. Ale już myśmy zawsze o Istotki dbali. - uśmiechnął się dumnie. - Odprowadzało się je zawsze aż do świątyń, bo tam przecież były bezpieczne. A w powrotnej drodze to już zazwyczaj ktoś z was z nimi szedł. - skłonił się z szacunkiem. - Ale teraz to już rzadko widuje się Istotki... - posmutniał. - Ostatnią widziałem przed siedmiu laty... Szkoda, takie są milutkie.... - westchnął i uśmiechnął się leciutko z wyraźnym zakłopotaniem. - Muszę ci się do czegoś przyznać, Światłości. Wiemy wszyscy, że bardzo ci się śpieszy do twego celu, ale... wszyscy są weseli, że zostaliście dłużej. Kiedyś widziało się tyle Istotek, że teraz ciężko, kiedy ich tak nie ma i nie ma.... Tak już jakoś jest, że im coś słabsze i bardziej bezbronne tym bardziej się za tym tęskni.
- Tak.... pewnie tak. - przymknął oczy chłopiec, wsłuchując się w dobiegający nawet tu huk wody. Czy ona na pewno opadnie? Bo jeśli nie....
- Twoja Istotka cię kocha.
Mirah zaniemówił na chwilę, a potem roześmiał się cicho.
- Obawiam się, że się mylisz. - pokręcił głową z rozbawieniem i spojrzał w łagodne oczy Mimira.
- Nie, na pewno nie. Bardzo cię kocha. Widziałem, jak na ciebie patrzy.
- Ale... - urwał, patrząc na niego niepewnie. Zerknął w stronę posłania; Seine odwrócił się od nich przez sen, kryjąc twarz w poduszce. - Nie, to przecież... Na pewno ci się wydawało. - uśmiechnął się trochę nieswojo, pochylając głowę i znów bawiąc się machinalnie splątanymi frędzlami.
- Nie kochasz swojej Istotki?... - na wpół stwierdził, na wpół zapytał Aurgelmir. Wyglądał na szczerze zmartwionego. - To niedobrze.... Istotki są bardzo wrażliwe; kiedy tak się dzieje, zawsze bardzo cierpią...
- Ale... - zaczął gorączkowo, ale przerwało mu wejście Gildren.
- Tu jesteś.... Dziękuję, że zechciałeś dotrzymać towarzystwa mojemu narzeczonemu, Światłości. - skłoniła się z uśmiechem. - Przepraszam, zeszło trochę dłużej niż myślałam. Nie będziemy już przeszkadzać. - oboje ukłonili się raz jeszcze i wyszli. Mirah jeszcze przez chwilę wpatrywał się w drzwi. Zerwał się w końcu i podszedł do okna, zaciskając dłonie na jego krawędzi. Nie, to przecież....
Czy to mogła być prawda? Czy to mogła być prawda? Czy to mogła być prawda?


W zasadzie wszystko było już gotowe i o ile sprawy potoczą się zgodnie z planem - a zadbał o to, żeby tak się potoczyły - powinno się udać. Statki Rudry jeszcze się nie pojawiły, ale Hadda był już blisko. To nawet lepiej, że zjawi się pierwszy. W zasadzie teraz właśnie była pora na krótki odpoczynek. Na razie i tak nie zostało już nic do zrobienia.
Ukrywali się w załomie skalnym, dość bezpiecznym nawet na to, by zostawić tam Mirah samego. Skalna jaskinia, która miała tam swój początek prowadziła przez całą górę Alvo, niemal do płaskowyżu Lokka , skąd blisko już było do terenów Utu. Tamtędy bez trudu można było przeprowadzić porwanych, co znacznie ułatwiało całe przedsięwzięcie. To od Mirah dowiedział się o tym miejscu. Posiadanie go przy swoim boku z biegiem czasu okazywało się coraz pożyteczniejsze.
Ale nie dla niego... Ostatnio chłopak unikał każdego bliższego kontaktu, każdej zbędnej rozmowy, nawet raz nie spojrzał mu w oczy. To pewnie wiązało się z tym, że przebywali w pobliżu ziem Enki; ich bliskość przypominała mu o tym na czyje towarzystwo jest skazany... i na co sam się przez to skazał...
Kiedy jechali mimirską częścią Haltii wszystko spowijała gęsta mgła. Podróż przez te tereny w takich warunkach nie była zbyt bezpieczna, ale nie mieli innego wyjścia; za wiele czasu zmarnotrawili przez powódź. W gęstych oparach mgły nie było nic widać na odległość dwóch kroków, ale od strony Enki i tak wszystko jaśniało, pozwalając nawet w takich warunkach dostrzec zarysy świetlnych świątyń, a nawet poruszających się mieszkańców. Nigdy nie widział żadnego Enki, ale zdarzało mu się widywać powracających stamtąd pielgrzymów. Nawet najbrzydsi w pierwszej chwili wydawali się być Nusku, chyba tkwiło w nich to światło, którym przepełniały świątynie Enki. Choć podobno nie każdy pielgrzym docierał do tej najważniejszej, do Świątyni. Tej, w której panowała Metis, Najwyższa Kapłanka, mogąca rozkazywać duszom szczęśliwym i potępionym. Mirah pewnie ją widział...
Stanął za skałą, patrząc na chłopca, który kucając przy niewielkim ognisku, niemrawo grzebał w nim patykiem, ze smutno zamyślonym wyrazem twarzy.
- Nie rób za dużo dymu. - mruknął, przechodząc za nim i siadając na swoim miejscu. Przyglądał się przez chwilę milczącemu chłopcu. - Mirah.... Kiedy ostatni raz byłeś w Świątyni?
Spojrzał na niego zaskoczony, a potem z lekkim zmieszaniem spojrzał z powrotem w ogień.
- Sześć lat temu. - szepnął cicho.
- Więc za rok powinieneś...
- Nie mogę. - pokręcił głową. - Nie wolno mi cię zostawić. Nie możesz pójść ze mną. Więc tam nie pojadę.
- Przecież to twój obowiązek.
- Nie. - powiedział w zamyśleniu. - W zasadzie teraz już nie. Teraz moim obowiązkiem jest... czuwać nad tobą. To jest najważniejsze, tak stanowi nasze prawo. Wszystkie inne obowiązki schodzą na dalszy plan.... Nawet ten. A zresztą.... Nic takiego się nie stanie, jeśli nie pojadę. - przymknął oczy z uśmiechem. - O ile nie będę robić... nic złego.
- Kim oni właściwie są?
- Kto? - zdziwił się Mirah.
- Ci Enki... Wszyscy traktują ich inaczej.... nawet ci Mimirowie. Nie mają dla nich innej nazwy niż pozostali, a nadają je wszystkim. Ci Enki są jacyś dziwni.... nieokreśleni... To w ogóle jest rasa?
- Nie.... - zamyślił się chłopak. - W zasadzie chyba nie.... To znaczy.... tak się ich na ogół traktuje, jak jedną z ras... Ale oni są.... czymś w ogóle odrębnym, innym.... Oni nie mają nawet ciała.... Są czystą esencją ducha, tyle że w stałej konsystencji. Dlatego nie są zdolni do złego. Nie znoszą dotyku złych osób, zwłaszcza.... zwłaszcza potępionych... Nawet ich obecność w pobliżu zakłóca im spokój. Ale uwielbiają oczyszczonych. - uśmiechnął się. - Czasem od tych młodszych z Enki aż trudno się opędzić po ceremonii, bo dla nich dotykanie kogoś pozbawionego zła jest największą możliwą przyjemnością.
- "Młodszych"? - spytał ze zdziwieniem. - Więc oni...
- Powiedziałem, że ich natura nie pozwala im na złe rzeczy. - spojrzał na niego z politowaniem. - Miłość nie jest niczym złym. - mruknął i zagryzł nagle wargę, odwracając wzrok.
- No tak. - roześmiał się i przechylił w tył, kładąc się z założonymi na karku rękami. - Daruj, jakoś nie skojarzyłem tego z miłością.
- Jak to? - szepnął cicho.
- Nie wiem. Może dlatego że nigdy nie zdarzyło mi się wylądować w łóżku z kimś kogo bym kochał. - prychnął. "W każdym razie nie w takim celu...." dodał w myślach, tłumiąc westchnienie.
- Nie? - spytał chłopak. - Smutna sprawa.
- Smutna? - zamyślił się. - Wiesz, jakoś nigdy nie podchodziłem do tego w ten sposób.
- A w jaki?
- W trochę bardziej beztroski, jeśli można to tak ująć. - roześmiał się. - Wiesz.... tak przy okazji to.... chyba zapomniałem wspomnieć o jeszcze jednym szczególe dotyczącym naszych trzech przyjaciół, których chcemy okpić.... Zabawna sprawa, swoją drogą. - uśmiechnął się. - To dodaje naszym planom ciekawego posmaku. - zachichotał.
- Znając twoje specyficzne poczucie humoru, przypuszczam, że za chwilę do reszty zaniemówię, ale nie przejmuj się. - sarknął Mirah. - Zaraz.... chyba nie....
- Ależ właśnie. - roześmiał się.
- To żenujące.... - mruknął.
- Dlaczego, moje niewinne Nuskiątko? - uśmiechnął się wesoło.
- Bo oni....
- Są zwyrodniałymi potworami? No cóż, fakt.... Ale to było już dawno temu... Co ty sobie myślisz, że prostemu człowiekowi tak łatwo zrobić karierę jak pochodzącemu ze szlachetnego rodu Nusku? - zrobił obrażoną minę, ale oczy błyskały mu rozbawieniem. Mirah przyjrzał mu się spod oka i pokręcił z uśmiechem głową.
- Myślę, że to po prostu nie jest.... najprzyjemniejszy sposób.
- Dlaczego? Aż tak źle nie było. - roześmiał się. - Cóż, kiedy miałem czternaście lat, zaczynałem mieć powoli dość swojej przeciętnej egzystencji rzezimieszka. Chciałem czegoś bardziej emocjonującego i wymagającego więcej inwencji.... Chciałem się dostać do którejś z łupieżczych armii, a hordy Haddy Ymira były wtedy najsłynniejsze ze wszystkich. Tyle że mnie nie interesowało jakieś tam tępackie żołnierzykowanie.... Byłem dobry i wiedziałem, że jestem dobry. Ale czy ktoś mógł traktować poważnie takiego szczeniaka jakim byłem? Więc wymyśliłem inny sposób na dostanie się w pobliże Haddy.... Najstarszy sposób świata na robienie kariery. - roześmiał się. - Kiedy już zostałem jego kochankiem, nie tak trudno było go przekonać, żeby pozwolił mi na udział w wyprawach. Opamiętał się dopiero, kiedy zrozumiał, że jestem tak dobry, że jego żołnierze zaczynają woleć mnie. Ale wtedy było już za późno, bo nawiałem z połową armii i całym ostatnim łupem. Wtedy też popsułem stosunki Haddy z Rudrą. W ten sam sposób.... - potarł z zakłopotaniem skroń. - Cóż, byłem wtedy jeszcze za mało znany, żeby rezygnować z takiej argumentacji... Z Nimtarem to była całkiem inna sprawa. W zasadzie tam to ja nie miałem raczej wielkiego wyboru.... Po prostu któregoś wieczoru kazał mi przyjść. U Nergal odwiedziny w łóżku wodza, zwłaszcza księcia, to coś w rodzaju wyróżnienia. Jakby "Spisałeś się". Choć prostych żołnierzy to jakoś w ten sposób nie wyróżniał.... - mruknął. - U nich im ktoś z niższych warstw, tym brzydszy....
- Ale.... Nergal... - wzdrygnął się chłopiec.
- On naprawdę nie wygląda tak koszmarnie. - uśmiechnął się rozbawiony, przyglądając się profilowi Mirah. - Przerażający to jest, ale brzydki nie. Chociaż z drugiej strony brutal to z niego był rzeczywiście wybitny. Hadda do mistrzów delikatności raczej nie należy, ale kiedy poznałem słodycz pieszczot Nimtara, byłem skłonny uznać Haddę za czułego do przesady. Inni, których brał czasem na noc, dygotali przed każdym następnym razem, a to byli Nergal, przyzwyczajeni do takiego traktowania... Nielekko było, a paręnaście razy zdążyło mi się trafić.... - westchnął. - Potem na długi czas miałem tak serdecznie dość, że się ograniczyłem do samych kobiet. Miałem już zresztą na tyle silną pozycję, że nie potrzebowałem włazić do łóżka wodzom. Aleś się zaczerwienił.... - roześmiał się, unosząc i nachylając do jego twarzy.
- To od ogniska. - burknął chłopiec, schylając niżej głowę.
- Aha...
- Po co mi to mówisz?
- No jak to? Sam mówisz, że powinieneś WSZYSTKO o mnie wiedzieć. Skoro zeszliśmy na taki temat, to mogę mówić i o tym. Czym to się różni od opowiadania o innych rzeczach?
- Niczym. - mruknął.
- No właśnie.... Niczym....
- Po prostu mnie zaskoczyłeś. Nigdy bym nie przypuszczał, że ty mógłbyś być zabawką dla takiego Nimtara czy Haddy.... - uśmiechnął się trochę złośliwie.
- No wiesz.... - zrobił oburzoną minę. - To ostatnio było cztery lata temu. I nie nazywałbym tego byciem zabawką. Ostatecznie to ja wykorzystałem sytuację i Haddę przy okazji. I bardzo chciałbym widzieć ciebie mówiącego "nie" Nimtarowi....
- Powiedziałbym. Nie jestem dla takich. - warknął, zaczerwieniony po same uszy.
- Tak samo Karia powiedziała o mnie. - roześmiał się.
- Karia?
- Moja trzecia żeńska kochanka na dłużej. - parsknął. - Sprzed dwóch lat. Księżniczka. Córka władcy Raahe. Urocza, czarnowłosa, czarnooka, trzy lata starsza ode mnie i z ostrym temperamentem. Jej ojciec wynajął mnie i Brugge Almelo do walki z hordami Fenów, które się u nich rozhulały. Nie widziałem jej na oczy, choć byliśmy tam już tydzień, ale któregoś wieczoru nasi żołnierze solidnie się popili i wydzierali pod jej oknami, przyprowadzili tam dziewki z burdelu i rozszaleli się na dobre. Ja i Brugge tylko się śmialiśmy, ja chyba wspomniałem, że to okna księżniczki, żołnierze zaczęli do niej wrzeszczeć różne obleśne rzeczy, ale nie reagowała. W końcu ja też coś tam krzyknąłem, nie pamiętam już co.... Otworzyła okno i wylała na mnie kubeł wody. - zachichotał. - Sam rozumiesz, że wobec tego faktu po prostu musiałem ją mieć. Przez następny tydzień obrywałem w twarz średnio sześć razy na dzień. Naprawdę miałem, głupi gówniarz, szczęście, że była taka dumna i nie powiedziała ojcu, bo chyba kazałby mnie powiesić. - roześmiał się beztrosko. - Dziesiątej nocy wdarłem się do niej przez okno, oberwałem w twarz około piętnastu razy, w końcu zrobiła się z tego regularna bójka w trakcie której ni z tego ni z owego zaczęliśmy się całować i... i wyszedłem dopiero rano.... Pracowaliśmy dla nich jeszcze jakieś dwa miesiące, a ja wszystkie noce spędzałem u Karii. Nie mam pojęcia, jak to przeżyłem, przez cały ten czas spałem średnio dwie, trzy godziny dziennie. W dzień walka z dzikimi Fenami, w nocy walka z dziką Karią. Tak mi jej wariacki charakterek przypadł do gustu, że jako jedyną osobę w życiu uprzedziłem ją o swoim odejściu, kiedy dostałem już pieniądze. Pocałowała mnie, dała w twarz i powiedziała "No to żegnam". Teraz ona rządzi w Raahe.... Oprócz niej byłem jeszcze z Der i Sitą. Der była najemniczką, jak ja. Poznaliśmy się, kiedy pędziłem stresujące życie człowieka uciekającego przed zemstą Nimtara. Drobna blondyneczka o nienaturalnej sile pięści i talencie do nożownictwa. Dzięki niej udało mi się zdobyć nową armię, bo ta Haddy wyginęła razem z wojskami Nergal. Rozbijaliśmy się razem po całym Warri. Ale ona była sentymentalna, jak to zwykle kobiety. Kiedy chciałem przyłączyć się do Arrunsa, który ruszał na wyprawę do zachodnich kantonów, sprzeciwiła się. To były jej rodzinne strony. Podczas którejś kolejnej ostrej kłótni zabiłem ją jej własnym nożem i ruszyłem na zachód. Arruns miał siostrę. Była piękna. Najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widziałem, ale.... Cóż, pożądałem jej, odkąd ją zobaczyłem, uwiodłem ją bez trudu. Zakochała się we mnie. Była inna niż Arruns... Nie znosiła jego zajęcia, bez przerwy go błagała, żeby to porzucił; to dlatego jeździła z nim wszędzie. W każdej sytuacji żebrząc o litość dla pokonanych. Od kiedy pokochała mnie, już z dwoma mężczyznami miała taki problem. Tylko, że Sita szybko mi się znudziła... Była cudownie piękna, ale całe jej życie ograniczało się to biadania i rozpaczania, płakała niemal bez przerwy, męczyła mnie.... W dodatku nawet noce mi tego nie wynagradzały, bo ona w ogóle tej strony miłości nie lubiła, była wręcz odrętwiała i oddawała się z tak zniechęconą i płaczliwą miną, że wszystkiego się mogło odechcieć.... Denerwowała mnie, ale nie umiałem się od niej uwolnić. W zachodnich kantonach łupiliśmy, co się dało, ale któregoś dnia zdobyliśmy prawdziwy skarb. Asto. Jego babka była Nusku, ale zamieszkała na wsi ze swoim mężem. Asto był śliczny jak marzenie i tak delikatny i kruchy, że wydawał się być złudzeniem. Miał zaledwie trzynaście lat, piraci daliby nam za niego krocie.... Zwłaszcza gdyby był nienaruszony... Ale to ja go zdobyłem, Arruns się nie wtrącał, a mnie przy nim dosłownie opętało. W zasadzie cały czas byłem z Sitą, głowa mnie bolała na samą myśl o wymówkach i szlochach jakie bym na siebie sprowadził, więc ukryłem chłopca w namiocie na drugim końcu obozowiska i tam do niego przychodziłem... W nim było coś takiego, co wręcz prowokowało do pastwienia się. Przy nikim innym nie byłem taki.... A przy nim.... Byłem sto razy okrutniejszy od Nimtara, przysięgam. Z początku starałem się przynajmniej, żeby ze względu na przyszłą sprzedaż nie zostawały mu żadne ślady, ale potem i to miałem gdzieś. Gwałciłem go, biłem, torturowałem, głodziłem... Wiązałem go tak, że na kostkach u rąk i nóg miał nigdy nie gojące się rany. To nie było potrzebne. Nie uciekłby i dobrze o tym wiedziałem. Kochał mnie. Kochał coraz bardziej z każdą raną pojawiającą się na jego skatowanym ciele. Tysiące razy prosił, żebym przestał być taki... Obiecywał najczulsze i najsłodsze rzeczy, całował mnie, patrzył z taką miłością od której nawet lód powinien topnieć, ale mnie wszystko w nim prowokowało do coraz większego bestialstwa. A później... Kiedy szliśmy przez mokradła, dostał bagiennej gorączki. Było z nim coraz gorzej, nie miał szans, żeby z tego wyjść bez lekarza, a nam nie opłacało się wstrzymywać wszystkiego dla jednego niewolnika, zwłaszcza, że nie był już taki cenny. Zostawiliśmy go na bagnach i pewnie tam umarł. Jeśli miał szczęście, to jakieś zwierzę pożarło go już pierwszej nocy. Potem Arruns przestał być potrzebny, a zaczął chcieć coraz większej części zysków. Zabiłem go, Sita zabiła się na jego grobie. A ja w końcu odetchnąłem z ulgą. Później poznałem Asete. Dość ładniutki i sprytny, był tym samym czym ja przed laty. I chciał postąpić tak samo, ale ja miałem więcej rozumu od Haddy; pobawiłem się nim, póki miałem ochotę, a kiedy zaczął być zbyt pazerny i cwany, posłałem bestyjkę na tamten świat. Potem był Mihias, w zasadzie nic ciekawego... Wyprawialiśmy się razem na ziemie Utu i z nudów ze sobą sypialiśmy. Potem nasze drogi się rozeszły, zdaje się, że zginął, kiedy zadarł z Nimtarem. Nie wiem jak, ale znając Nimtara, szczególnie przyjemne to zapewne nie było. Później ruszyłem na wasze tereny na zachodzie, spotkałem tam młodziutkie Fenaniątko, które chciało się na was zemścić za zabicie rodziców. Miał na imię Sill i, jak na Fena, był całkiem ładny. Najbardziej mi się w nim podobało, że był takim dzikusem. W walce przegryzał nawet gardła, kiedy nie miał już broni. W nocy też kąsał... - roześmiał się. - Nie wiem, co się z nim później stało... No a ostatni był Vali Aesir, bogaty, śliczniutki chłopiec z Linares, trochę rozlazły i przytłaczająco nieśmiały w łóżku... w dzień nie dawał się nawet tknąć, bo czerwienił się i uciekał jak najdalej się dało, tak żeby jednak móc na mnie patrzeć. A jak już było ciemno, owszem, po długich pertraktacjach dawał się położyć na łóżku, ale na tym się jego odwaga kończyła. Zaciskał powieki i dłonie, oddychał jakby w najbliższej okolicy skończyło się całe powietrze, leżał nieruchomo jak kłoda, co parę chwil pytając przerażonym głosikiem "Może już starczy"? To nie jest wcale śmieszne. - zgorszył się. - Naprawdę przyprawiało o czarną rozpacz. Dlatego tylko co jakiś czas go odwiedzałem. Dopiero przy rozstaniu pokazał trochę rogi, aż szkoda, bo nigdy wcześniej mi się tak nie podobał jak wtedy. - roześmiał się. - To chyba wszyscy z którymi byłem tak na trochę dłużej.... - zamyślił się, poprawiając drwa w ognisku. Obserwował Mirah przez cały czas, chłopak był aż blady od słuchania; aż zaczął się bać, że na powrót go znienawidzi... Ale ostatnia historia trochę go rozbawiła, znów odsunął od siebie tamtą przeszłość, jak robił to zawsze. Chyba postanowił nie liczyć się z tą przeszłością, jak długo była tylko nią... Dopóki znów nie zacząłby postępować jak kiedyś, Mirah umiał darować mu to, co było....
- Dlaczego... dlaczego właściwie opowiedziałeś mi to wszystko? - cicho spytał chłopiec.
- Przecież ci już mówiłem... - uśmiechnął się trochę smutno, kładąc się z powrotem i przymknął oczy, odwracając się od niego. - A poza tym.... Ja chyba też wolę, żebyś wiedział o mnie wszystko... Tak będzie dla nas obu lepiej. Śpij już, czeka nas ciężka praca.
- Dobrze.... - szepnął. To, co słyszał przed chwilą, jeszcze huczało mu w głowie. Ale z drugiej strony.... Trochę się uspokoił. To co go tak martwiło i niepokoiło przez ostatnie dni, rozwiało się bez śladu. Nie, on nie był zdolny do miłości.... Zresztą, gdyby go kochał, nie powiedziałby mu przecież tego wszystkiego... Gdyby słowa Aurgelmira miały być prawdziwe.... wszystko tak by się skomplikowało... Tak jest lepiej. Tak, tak jest lepiej.


- Przeklęty pirat! - Hadda jednym gwałtownym ruchem ręki zmiótł ze stołu wszystkie naczynia, które z hałasem potoczyły się po ziemi. - Wiedziałem.... wiedziałem, że nie można mu ufać. Przeklęte bydlę. - łupnął pięścią w stół. Stojący obok żołnierz, dygotał ze strachu, aby gniew wodza nie obrócił się przeciwko niemu. Po raz kolejny Rudra Pirat oszukał swoich lądowych wspólników. Stracili teraz cały łup; przejęli go piraci, nie zamierzając płacić nawet jednego kobo. Rudra nie pierwszy raz dopuścił się czegoś takiego, ale chyba nikt nie mógł przypuszczać, że poważy się na to wobec tak potężnej teraz armii Ymira, zwłaszcza, że wojna ludzi z Nusku zajmowała czas większości innych możliwych dostawców.
- Dość tego. - Hadda wyprostował się i spojrzał zimno na stojącego obok żołnierza. - Zbierajcie armię. Ruszamy na wybrzeże, na pewno nie zdążyli odpłynąć. Odbijemy nasz łup i nauczymy hołotę Rudry szanować wojowników z Warri. I niech mnie wszystkie szatany porwą, jeśli nie rozbijemy w pył całej tej zgrai! - rzucił dzbanem o ścianę i wyszedł z namiotu.
Żołnierz wybiegł, zwołując wszystkich po drodze. Dostrzegł trzech opieszałych, bez wielkiego entuzjazmu śledzących nagły alarm.
- Wy tam! - krzyknął. - Do koni!
Dźwignęli się leniwie, idąc w stronę spętanych zwierząt. Przeszli między nimi i zniknęli w skalnym załomie.
- Wspaniale. - roześmiał się najniższy, ściągając z głowy nieforemny hełm. - Teraz chyba możemy wracać...
- Tak, możemy.... - uśmiechnął się jeden, zbliżając się do niego. Przymknął oczy i wznosząc rękę, z całej siły uderzył go w głowę. Napadnięty z cichym jękiem osunął się na ziemię.
- Dlaczego to zrobiłeś? - trzeci z mężczyzn podbiegł, chwytając za ramię napastnika.
- Zabierzesz go i postarasz się jak najszybciej dołączyć do reszty. Ja tu jeszcze zostanę. - powiedział chłodno.
- Ale... - osłupiał, patrząc na niego ze zdziwieniem. - Przecież chcieliście tylko, żeby ich na siebie napuścić, teraz sami się powybijają.
- To była wersja dla Mirah. - uśmiechnął się, pochylając nad leżącym na ziemi chłopakiem. Podniósł go, podając mężczyźnie. - Wcale nie jest takie pewne, że zginą... Na pewno poniosą duże straty, ale ich śmierci wolę dopilnować sam.
- A jeśli Nimtar...
- Nimtar nie dotrze tu tak szybko. A jeśli nawet.... Posłuchaj, zabierzecie go ze sobą. Zwiążcie, zakneblujcie, przymocujcie do konia, róbcie co chcecie, ale nie zostawcie mu najmniejszej szansy na ucieczkę. Zawieźcie go do klanu Aaje, do Shakana. Niech go trzyma u siebie w zamknięciu. Nie słuchajcie, co będzie mówił... Jeśli nie dacie mu szansy na to, żeby tu wrócił, nic mu nie będzie. Postaram się tam dotrzeć.... Za jakiś czas. Chyba byłoby mu przykro, gdybym miał umrzeć.... - uśmiechnął się, przesuwając palcem po pobladłej twarzy Mirah. - Więc postaram się... wrócić. A jeśli się nie uda, to w każdym razie będzie wolny.... Ale nie wierzcie mu, gdyby mówił, że to już.... - zastanowił się. - Wyślijcie kogoś do Qareh, oni będą wiedzieć.... Jemu od teraz nie ufajcie.... Przebywając ze mną nauczył się całkiem nieźle łgać. - roześmiał się. - Idźcie już, bo ich nie dogonicie. - niecierpliwie wskazał głową kierunek. - Ja muszę się pośpieszyć, jeśli zamierzam zdążyć przed Nimtarem. - machnął z uśmiechem dłonią i zniknął z powrotem wśród koni.

Pieśń szósta: Adagio g-moll




- Proszę..... - szepnął bezbarwnie. Nie patrzył na twarz mężczyzny, tępo wpatrywał się w sufit. Nie oczekiwał zgody, wiedział, że jej nie otrzyma. Prosił już miliony razy. To nie skutkowało, tak jak nie skutkowało nic innego. Ani kłamstwa, ani łzy, ani szantaże, ani nawet groźby. Ale musiał wciąż prosić, tak długo jak był stanie wypowiedzieć to jedno słowo. Nawet nie dlatego, że to był jego obowiązek, że musiał zrobić wszystko, co leżało w jego mocy, że gdyby tego zaniechał, czekałaby go śmierć.... Tylko dlatego że... że....
Łzy znów wymknęły mu się na policzki. To już za długo. O wiele za długo. Powinien wrócić wiele dni temu....
Odkąd odzyskał świadomość, wciąż czekał, niezależnie od tego, jak bardzo jego umysł zaprzątnięty był możliwością ucieczki, wciąż tylko czekał. Anu, Utu, który wraz z nimi został dłużej w obozie Haddy, pilnował go przez całą drogę. Kiedy przekazał go klanowi Aaje powiedział ze smutnym uśmiechem, że nigdy z nikim nie miał tylu kłopotów.
Raz... prawie go zabił, próbując wyrwać się z tego więzienia. Wiedział, że robią to dla jego dobra. Nie mieli mu nawet za złe całej katorgi, której musieli z nim przejść; mieli świadomość, że robił tylko to co musiał.... I to co chciał....
- Jeśli wróci, to sam go zabiję. - zaszlochał, odwracając się i wciskając twarz w poduszkę.
- Leż spokojnie.... - Shakan usiadł przy jego łóżku, głaszcząc uspokajająco po głowie. - Nie ma sensu zadręczać się tym, na co nie ma się wpływu.
- Nie odzywaj się do mnie. - powiedział rozżalonym tonem.
- Mój drogi chłopcze, naprawdę nie masz powodów do narzekań. - roześmiał się mężczyzna. - Zapewniam cię, że w klanie Aaje żaden więzień nie był nigdy traktowany lepiej.
- Ja już nie mogę..... - wyszeptał. - Gdybym chociaż.... wiedział... gdybym mógł mieć jakąś pewność...... Mój diadem. - poderwał się, patrząc na niego gorączkowo. - Jest w mojej sakwie. Na pewno go zabrałem, mam obowiązek zawsze mieć go w pobliżu. Przynieś go. Przynieś mi go, błagam!
- Ale....
- Proszę cię! Proszę, to nie jest żaden podstęp, tylko mi go przynieś, proszę.... - błagalnie chwycił jego dłoń. Shakan westchnął i skinął głową. Wychodząc z pokoju, starannie zamknął za sobą drzwi. Nie trzymali rzeczy Mirah razem z nim, mieli okazję się przekonać, że obecnie chyba nikt nie był mniej godny zaufania niż on. Kłamstwo jest sprzeczne z naturą Nusku, ale widocznie towarzystwo Silvretty może wpłynąć negatywnie na każdego. Chłopak łgał bez mrugnięcia okiem i już kilka razy niemal im się wymknął.
W jednej z sakw znalazł w końcu małą, płaską szkatułkę o okrągłym kształcie. To pewnie to. Wrócił do chłopca, który siedział na swoim łóżku z kolanami podciągniętymi pod brodę.
- Podaj mi to.... - szepnął, nie patrząc na niego. Mężczyzna zawahał się chwilę, ale ostatecznie nigdy nie słyszał, żeby diadem, którego Nusku używali tylko przy najbardziej oficjalnych lub uroczystych okazjach, miał jakieś inne zastosowania. Na przykład broni... Zresztą widział je wiele razy, to były filigranowe cacka...
Mirah wziął z jego dłoni szkatułkę i przymykając powieki, powoli przesunął palcami po rzeźbionych wgłębieniach. Wieczko odskoczyło, ukazując delikatny diadem z całym kunsztem Nusku wykonany z drogocennych kamieni. W jakiś dziwny sposób....wyglądał jednak mimo wszystko bardziej na dzieło bardzo zdolnych, ale ludzkich rąk. Brakowało mu.... tego iskrzenia się..... Musiało brać się od największego, centralnego kamienia w diademie; tu na jego miejscu tkwiły tylko drobne wypustki mające go podtrzymywać, samego kamienia brakowało.
Chłopak nie podniósł jeszcze powiek i przygryzł tylko wargę, która zaczęła mu lekko drżeć. Ponownie nachylił dłoń nad diademem, ale cofnął ją, zaciskając palce.
- Mirah?
- Już.... - poprosił. Zacisnął obie dłonie w pięści i wolno uniósł powieki. - Nie ma.... - szepnął z ulgą. - Mój kamień Nusku. - uśmiechnął się do niego. - Z powodu assen, jestem wyklęty ze swojej społeczności i dlatego kamień znikł i wrócił na górę Avaella. Skoro go nie ma to znaczy, że nadal nie jestem wolny. Więc on żyje.... Na pewno żyje. - opadł z lekkim uśmiechem na poduszki, zaciskając dłonie na diademie.
- Mimo wszystko.... Nie zostawię ci go. - westchnął mężczyzna. - Pokażę ci, kiedy zechcesz, ale zostawić to ja ci tu nic nie zostawię, młodociany oszuście. - uśmiechnął się.
- Dobrze.... - słabo oddał uśmiech chłopak. - Ja rozumiem.... Daj mi wody, zaschło mi z tego wszystkiego w gardle. - szepnął z lekkim zawstydzeniem. Shakan roześmiał się i odwrócił, nalewając z dzbanka trochę wody. Mirah nacisnął szybko jeden z drobniejszych kamieni i przesypał na dłoń odrobinę przeźroczystego proszku. Z uśmiechem wziął kubek z rąk mężczyzny.
- Dziękuję...
- To może przy okazji coś zjesz?
- Tak, proszę....
Shakan odwrócił się, biorąc tacę z jedzeniem i obrócił się z powrotem do chłopca, który unosił właśnie do ust kubek. Napił się i skrzywił odrobinę.
- Co się stało? - spytał mężczyzna.
- Nie, nic..... - uśmiechnął się przepraszająco. - Trochę gorzka....
- Gorzka? - zdziwił się. - Niemożliwe. Pokaż. - wziął kubek, upijając trochę. - Rzeczywiście..... - stwierdził z niedowierzaniem. - Zaczekaj, przyniosę ci nowej.
- Ależ nie trzeba..... - powiedział z zakłopotaniem.
- Trzeba, trzeba.... - roześmiał się. - Zaraz wracam.
Wyszedł, zamykając za sobą drzwi. Mirah westchnął i wstał, podchodząc do nich. Wyjął z zapięcia diademu drobny, szary kamyczek i przesunął nim wzdłuż zamka. Drzwi zakołysały się smętnie. Uśmiechnął się pod nosem i wyszedł, zamykając je za sobą. Za parę chwil Shakan straci przytomność na kilka godzin; taka dawka na pewno wystarczy na Utu. Nikt poza nim do niego nie zaglądał, więc miał szansę do tego czasu być już daleko stąd.



Wtulił twarz w grzywę konia, walcząc z napływającymi łzami. Wiedział, że nie ma szans. Że już za kilka chwil zsunie się z konia na ziemię i nie będzie miał sił już na nic. Nusku mieli więcej sił od ludzi, ale nie spał już zbyt długo, konie zmieniał już kilka razy w przydrożnych kuźniach, ale ten też był już zmęczony.
Znał Seine na tyle dobrze, żeby wiedzieć, jakimi drogami by tu zmierzał, ale.... To było bez sensu, gdyby mu się udało, już dawno dotarłby do ziem Aaje. Wciąż żył. To wiedział na pewno, ale.... ale mogło się zdarzyć tyle innych rzeczy....
- Nie daruję ci tego.... - szepnął i przymknął oczy. Upadł cicho na ziemię, przyzwyczajony do jeźdźca koń zatrzymał się trochę dalej i zaczął skubać trawę.
Cisza wokół tłumiła zmysły i szybko ogarnął go niespokojny sen. Kiedy się obudził było już ciemno i z lękiem poderwał się na nogi. Stracił tak dużo czasu.... Rozejrzał się w poszukiwaniu konia i ze zdziwieniem zauważył, że znajduje się na polanie, która była sporo wcześniej. I spał okryty kocem....
- Dogonili mnie? - mruknął sam do siebie. Wokół nie było nikogo, ale sam tu przecież nie przyfrunął. Nagle poczuł dotyk dłoni na swoich ramionach.
- Nie. - usłyszał przy uchu.
- Seine.... - wyszeptał. - Ty.... ty draniu! Nienawidzę cię! - krzyknął, odwracając się do niego i wybuchając płaczem.
- Nie ma sprawy, następnym razem zostawię cię na środku drogi i niech cię wilki zjedzą. - uśmiechnął się, głaszcząc włosy przytulonego chłopca.
- Je.... jeżeli jeszcze raz strzeli ci do głowy coś takiego.... to nie wiem co ci zrobię....
- Mirah.... - szepnął karcąco. - Właśnie zarobiłem czterdzieści i pół miliona. Oczekiwałem jakichś gratulacji....
- Zaraz ci pokażę gratulacje... - wyszlochał. - Zbiję cię.... Nieważne, że jesteś silniejszy, i tak cię zbiję.... tylko.... tylko przestanę płakać....
- Ech.... - westchnął, sprawnie biorąc go na ręce i usiadł z nim na ziemi, opierając się o pień drzewa. - No co, martwiłeś się mną trochę?
- Myślałem, że przez ciebie zwariuję, podły zdrajco. - wyszeptał mu w ramię.
- No proszę.... Czyli jednak cię tak troszeczkę obchodzę? - zażartował.
- Nie odzywam się do ciebie.
- Aha. - uśmiechnął się.
- Seine.... - szepnął po chwili.
- Tak? - spytał spokojnie.
- Czemu..... to tak długo trwało?
- Cóż.... - westchnął. - Ludzie Haddy napadli na Rudrę, popalili okręty.... Rudra przez dłuższą chwilę nie wiedział co się właściwie dzieje, więc Hadda miał przewagę... Ale kiedy Hadda dopadł Rudrę.... no cóż, jakoś tak im się w wirze walki zgadało o co chodzi.... I musiałem dokończyć osobiście.... - mruknął. - Lekko nie było, ale jakoś poszło. Już wracałem, kiedy.....
Spojrzał na twarz chłopca. Zasnął.
Uśmiechnął się lekko i poprawił mu rozwichrzone włosy. Nie zdawał sobie sprawy, że będzie mu go brakować aż tak bardzo... To było tylko krótkie rozstanie, ale i tak źle się czuł, nie mając tuż obok siebie ciekawskiego, roześmianego stworzenia o obezwładniającym spojrzeniu swoich pięknych oczu.
Oparł głowę o drzewo, przymykając powieki. Przez moment myślał, że nigdy go już nie zobaczy....
Zatrzymał się tylko na chwilę, żeby napoić zmęczonego konia. Nie spodziewał się już niczego, hordy Nergal były jeszcze daleko.... Ale nie rezygnował z czujności.
Jak to się stało? Jak to się stało, że on zdołał go podejść? Z nim chyba nigdy nie zdoła wygrać..... Przeklęty Nimtar. Demon Śmierci, tak, w sam raz na imię dla tego gada. Jedyna istota na świecie, z którą nadal nie miał szans.
To była tylko chwila, pochylił się, a kiedy się podnosił w pasie objęło go ciemne ramię, a na szyi lekko zacisnęły się palce jednej, potężnej dłoni; w tym samym momencie on, całym ciężarem ciała napierając na niego, uderzył nim o skalną ścianę, wybijając powietrze z płuc. Chwycił go, przylegając ciasno i odbierając jakąkolwiek możliwość ruchu. Jak on to zrobił? No jak?
Jakim cudem go nie usłyszał? Nie dostrzegł? Nie wyczuł?
- Tak się domyślałem, że to ty..... - usłyszał drwiący głos przy uchu. Wzdrygnął się od tego miażdżącego dźwięku i lekkiego powiewu, który omiótł jego ucho. - Kto inny mógłby sobie z nimi poradzić....
- Nimtar... - wykrztusił z trudem. - Dawno się nie widzieliśmy....
- O tak..... Bardzo dawno...... - roześmiał się nieprzyjemnie i gwałtownym ruchem obrócił go twarzą do siebie. - Moje dzikie ludzkie dziecko. - zmierzył go wzrokiem. - Więc zdecydowałeś się wykończyć naszych starych przyjaciół...... Dużo ci zapłacili?
- Trochę.... - wytrzymał spojrzenie jego ogniście czerwonych, płomiennych oczu. Przynajmniej to jedno zawsze mu się udawało. Nimtar uśmiechnął się pod nosem.
- Wiesz, że jesteś jedyną istotą na świecie, która wciąż żyje, choć przyrzekłem jej śmierć?
- Domyślam się, że to coś w rodzaju zaszczytu? - szepnął z trudem, czując coraz silniej zaciskane na szyi palce.
- Obiecałem sobie.... - nachylił się do jego ucha. - Że kiedy w końcu cię dopadnę.... to nie zabiję cię od razu.... To by była szkoda... Przyrzekłem sobie, że zgotuję ci najdłuższą śmierć w historii świata. Zasługujesz na to, wyklęte ludzkie szczenię... Z drugiej strony.... - przyciągnął go bliżej i pchnął nagle, tak że łupnął plecami o skałę i osunął się powoli do siadu, z trudem łapiąc powietrze. Nimtar cofnął się odrobinę i przysiadł na głazie, bawiąc się swoim sztyletem. - Jestem ci nieopisanie wdzięczny za usunięcie z powierzchni ziemi tego ścierwa. Pomyśleć, że takie bydło ośmieliło się ze mną zadrzeć.... Szkoda się paprać w takim byle czym, więc nawet lepiej, że to ty to zrobiłeś.... Wstyd byłoby mi wznosić ramię przeciwko śmieciom, które równie dobrze może zmieść mój pachołek.... Bo wciąż nim jesteś. - znów twardo na niego spojrzał. - Nie tak łatwo przestać być podnóżkiem księcia Nergal, jeśli już raz się nim zostanie.... Nie jesteś moim wrogiem, jesteś moim zbuntowanym ciurą, który ośmielił się mnie zdradzić... - splunął na ziemię i wstał, stając przy nim i patrząc z góry w jego chłodne oczy. Uśmiechnął się kpiąco. - Jak ja lubię tę twoją wariacką bezczelność..... Sam teraz w końcu nie wiem.... Zabić cię, czy ukarać i dać jeszcze jedną małą szansę? Nigdy tego dotąd nie robiłem, ale nic nie poradzę, że mam słabość do bezczelnych, nieujarzmionych zwierząt. Lubię je poskramiać. - uśmiech stał się spokojny i zimny. Pochylił się do niego, ujmując jego brodę w żelazny chwyt palców. - Zastanawiam się jak to możliwe, że ludzki pomiot może być ostrzejszy i groźniejszy od moich pełnoprawnych wodzów... Powiedziałbym, że twoja matka puszczała się ze stadem moich najdzikszych Nergal, gdyby nie.... - raniąco przesunął kciuk wzdłuż jego policzka, docierając aż do skroni i kleszczowym ściskiem jednej ręki, podniósł go do swojej twarzy i pocałował boleśnie, kalecząc jego wargi swoimi silnymi jak u zwierzęcia zębami. Odsunął go po dłuższej chwili odrobinę, patrząc w jego wciąż chłodne i opanowane oczy i uśmiechnąwszy się dziko, zlizał krew, która pokryła zranione wargi i spłynęła po jego brodzie i szyi.
- Nimtar, ustalmy jedno. Zamierzasz mnie zabić, czy nie?
- Zabić, zabić..... Nie bądź tak nudny jak inni; wszystkich swoich wodzów prędzej czy później zabijam, niby dlaczego miałbym nie zabić ciebie?
- Interesuje mnie, czy zamierzasz mnie zabić TERAZ. - wycedził.
- Czy to aż tak istotne kiedy? - westchnął znudzony.
- Jeżeli mam za chwilę umrzeć to nie widzę wielkiego sensu w pieprzeniu się z tobą. - warknął.
- Kiedyś lubiłeś hazard. - zaśmiał się dziko i pochylił nad nim.


"Któregoś dnia cię zabiję. Ale jeśli do tego czasu jakimś cudem uda ci się uciec, to masz moje słowo, że będziesz żyć, dopóki sam nie wpakujesz się z powrotem w moje ręce."
Te słowa cały czas do niego wracały. Popatrzył na twarz Seine. Był taki spokojny, zupełnie jakby to wszystko się nie stało i jakby nadal nie wisiał nad nim ten wyrok.
Przez ten czas rozłąki nauczył się bać o niego i teraz nie umiał się tego lęku pozbyć.
- Seine..... - wyszeptał w końcu, przyklękając obok.
- No co? - spojrzał na niego łagodnie. Te jego oczy.... Stworzone, by właśnie tak patrzeć.... Czemu on musi być jaki jest?
- Seine, czy..... - pochylił głowę, ale podniósł z powrotem wzrok, kiedy poczuł delikatny dotyk jego dłoni na własnym policzku.
- Nie martw się. Nie ma czym. Teraz jesteśmy o wiele bezpieczniejsi niż przedtem.... To najgorszy szatan, ale słowa dotrzymuje.... to go bawi.... Przedtem śmierć czyhała wszędzie tam, gdzie zechciał on, a teraz wystarczy, że będę go unikać. Nie ma się czym martwić.... - uśmiechnął się do niego. - Połóż się lepiej spać, jutro wcześnie ruszymy...... Zastanawiam się czy my w ogóle zastaniemy w Aaje kogokolwiek z pieniędzmi dla nas.... Pewnie wszyscy ganiają jednego utrapieńca.....
- Nie bądź niedobry. - mruknął, kładąc się z głową na jego kolanach i przymknął oczy, czując pieszczotliwe przesuwanie się palców przez swoje włosy. Wydusił z niego tak dokładną relację o wszystkim, że zaczynał tego żałować. Prześladowały go myśli o tym, co mogło się stać i myśli o tym.... co się działo z Seine... Seine to nie był ktoś, kto lubi, żeby się nim bawić, a spędził tyle dni w namiocie Nimtara, nie sprzeciwiając się niczemu, mając w zasadzie pewność, że on go lada chwila i tak zabije....
- Seine.... powiedz mi....
- Tak?
- Przecież nie wierzyłeś, że ci się uda uciec...
- Nie wierzyłem...
- No to.... no to dlaczego ty....
- Gra trwa tak długo jak życie, więc czasem dumę trzeba odłożyć na później...... a ty jesteś takim głuptasem.... To tak bardzo nie była twoja wina, że byłem zupełnie pewien, że ta cała klątwa nic ci nie zrobi... Ale tam, wtedy..... zrozumiałem nagle, że ty i tak czułbyś się winny.... Nie chciałem ci tego robić, nie zasługujesz na to.... Więc..... nawet gdybym ja sam wtedy stracił siły to..... jeszcze ty mi zostałeś. Nie wiem jak ci się to udało.... - powiedział miękko. - Ale ciebie nie odważyłbym się skrzywdzić.... Nigdy. Musiałem.... musiałem spróbować, nawet jeśli tak naprawdę nie byłoby żadnych szans..... A przecież teraz wiemy, że była. - roześmiał się.
- Tak... - wyszeptał. Miał przy sobie swoje nuskiańskie leki, więc udało mu się wyleczyć paskudnie jątrzące się rany na jego rękach i nogach. Zastanawiał się, czemu aż tak się zaogniły, choć Seine całkiem dobrze je opatrzył. Zastanawiał się..... czy sam by to wytrzymał.... Nie, był Nusku, ale wiedział, że nie dałby rady. Jak długo trzeba trzymać ręce nad ogniem, żeby stopić krępujące je żelazo? Jak długo zagryzać wargi, żeby jękiem nie przywołać strażnika? Jak długo wytrzymać morderczo szybkie walenie serca, gdy nie wiadomo dokąd, na jak długo odszedł on, a zadawana sobie tortura może spowodować nadejście śmierci w stokroć gorszych męczarniach, jaką obiecał mu za próbę ucieczki? Jak można walczyć z całą hordą czuwających zdziczałych Nergal i wygrać i odejść i dotrzeć aż tu?
Kim on był? To niemożliwe, po prostu niemożliwe, żeby zwyczajny człowiek to wytrzymał. Niemożliwe, żeby ktokolwiek to wytrzymał.
Jakby był gorszym szatanem niż sam Nimtar, złym duchem o nieograniczonej sile... Tylko że wtedy nie trzymałby tej dłoni tak delikatnie, tkwiąc bez ruchu, niemal bez oddechu i pozwalając mu zasnąć.
- Chcę cię zrozumieć..... - szepnął przez sen Mirah. Pochylił się nad nim z uśmiechem, odgarniając włosy z twarzy chłopca.
- Zrozumieć..... - pokręcił głową. Jak on miał go zrozumieć, skoro nigdy nie miał się dowiedzieć o tym obcym, natarczywym uczuciu, które rozszarpnęło chłodną duszę kogoś tak skrajnie złego. Przecież był niemal czystym złem, wiedział o tym. Jak to się stało, że między tymi zmysłami okrucieństwa i pędu do walki znalazła swoje miejsce najczystsza i najbardziej pozbawiona wszelkiej skazy miłość? Dotąd chyba nawet nie wiedział na czym polega takie łagodne i dobre uczucie. Ono jedno wymuszało w nim to szaleństwo, a mimo to w niczym go nie zmieniało. Wciąż był tym, kim kiedyś, tylko że teraz.... nie mógł robić swojego zła, bo od niego ważniejsze było to dobro, którego chciał Mirah.... I jego dobro; szczęście tej delikatnej, ciepłej istoty.
Gdyby on tylko mógł go pokochać.... Gdyby był wolny.... Przeklinał sam siebie, za to, że to akurat jego sobie wtedy wybrał... Ale przecież nie mógł wiedzieć, że to się stanie w taki sposób.... że on będzie musiał przyjąć na siebie coś takiego.... Zresztą wtedy nie wiedział przecież nawet, że kiedyś go pokocha..... Roześmiałby się, gdyby ktoś mu to powiedział....
Poza tym, to nie miało sensu, bo przecież w innym wypadku w ogóle by się nie poznali, a jeśli nawet to Mirah nie wyruszyłby wraz z nim..... i ta miłość po prostu by nie przyszła.... Absolutnie błędne koło.
Westchnął, swobodnie opierając się plecami o drzewo.... Cóż, minie trochę czasu zanim całkiem po tym wszystkim wróci do formy.... Usłyszał lekki szelest poszycia i uśmiechnął się pod nosem. Z zarośli po chwili wyłonił się Shakan najspokojniej w świecie siadając przy ognisku i odpinając od pasa płócienny woreczek, z którego wyjął trochę idgry, złocistego chleba Utu. Bez zbędnych słów zabrał się za jedzenie.
- Nieźle go upilnowaliście, gratulacje. - po dłuższym czasie skomentował Seine.
- Ta mała żmijka jest prawie tak cwana jak ty. - uśmiechnął się lekko. - Patrzy ci w oczy i łże jak z nut, nawet się nie zająknie.
- Nie dogonilibyście go.... - spojrzał na niego złośliwe. - Nie do wiary, że tak was okpił jeden, młodziutki chłopiec.... Jesteście po prostu.....
- Lepiej nie kończ, Silvretta, wasze pieniądze wciąż są u mnie. - przypomniał z uśmiechem.
- No tak.
- Rozumiem, że wszystko poszło jak trzeba?
- Na tyle jak trzeba, żebyście trochę zbiednieli na moją korzyść.


No cóż, można było trochę zaszaleć. Nie zatrzymywali się już w oberżach spod ciemnej gwiazdy, ale w najlepszych zajazdach, gdzie mógł swoim ubiorem prostego najemnika dowoli kłuć po oczach najświetniejszych panów całego Warri i przedstawicieli świetniejszych ras. Po Fenach, prości ludzie byli w zasadzie najgorszym plebsem, którym ludzka arystokracja brzydziła się jeszcze bardziej niż rasy stojące wyżej, a ludzcy mieszczanie jeszcze bardziej niż ludzka arystokracja. Najemnicy i żołnierze, kiedy akurat nie byli potrzebni, niczym się według nich nie różnili od wieśniaków i miejskiej biedoty. W pierwszej chwili patrzono na niego krzywym okiem i z dyskretną wzgardą, biorąc zapewne za coś w rodzaju maskotki Mirah, a następnie ze sporym szokiem, kiedy okazywało się, że to właśnie Nusku wypełnia polecenia człowieka. Chłopca bawiło to chyba jeszcze bardziej niż jego samego, bo czasem akcentował ich wzajemne stosunki z aktorską przesadą, doskonale przy tym ćwicząc sztukę panowania nad sobą. Między nimi już od dawna nie było tak jak na początku, nie rozkazywał mu chłodno i bez przerwy, zadręczając go nieustanną pracą, ale wciąż przestrzegali układu narzucanego przez assen, a Mirah nigdy nie pozwalał sobie na publiczne włażenie mu na głowę. Co innego, kiedy byli sami.
- Seine, mowy nie ma. Nie traktuj mnie jak swojego utrzymanka, draniu jeden. Nie i już. - fuknął, ciskając w niego swoim talerzem. Seine spokojnie złapał go w powietrzu.
- Zarobiliśmy te pieniądze razem. - orzekł.
- To nie znaczy, że możesz poza moją wiedzą kupować mi co sobie chcesz! - oburzył się. - Nie jestem dzieckiem.
- No to dzieckiem czy utrzymankiem, zdecyduj się. - westchnął melancholijnie.
- Seine!
- Mirah, ty zdecydowałeś, że nie będziesz ubierać się jak Nusku, ale to przecież jeszcze nie znaczy, że masz chodzić jak ostatni obdartus. Znalazłem ci te szmaty jeszcze na samym początku, a ty do tej pory w tym chodzisz.
- Sobie jakoś nic nie kupiłeś. A też by się przydało. - zgryźliwie zauważył chłopak.
- Proszę bardzo, sobie też coś nowego kupię, tylko przestań stroić fochy. Głowa mnie boli od twoich narzekań. - stęknął, wykładając się na łóżku i przykrywając głowę poduszką. - Czy ty o wszystko musisz robić afery? Parę nowych ubrań, wielkie mi co....
- Jedenaście. - zjadliwie sprostował Mirah.
- No właśnie, w sam raz do zmieszczenia w tym twoim torbiszczu. To wcale nie jest takie przyjemne pokazywać się wszędzie z takim obszarpańcem.
- No wiesz. - zgorszył się chłopiec. - Tak źle to chyba nie było.
- Mirah, dziecino, tylko czekałem, kiedy mnie posądzą o bycie porywaczem. Znalazłoby się tu paru chętnych do twojej.... hm.... obrony..... oj, tak....
- Kanalia jesteś.... - mruknął.
- A czy ja kie.... - podniósł poduszkę i przełknął ślinę, bo chłopiec właśnie stał na środku pokoju niemal zupełnie nagi, z ciężkim sercem przymierzając się do kapitulacji i włożenia któregoś z nowych ubrań. - ...dyś twierdziłem, że nie.... - korzystając z braku sprzeciwu przyglądał się jak Mirah nakładał na siebie wszystko po kolei, z mimo wszystko nie bardzo już obrażonym wyrazem twarzy. - Ładnie ci. - powiedział cicho. - Tylko te zdarte buty nie pasują, będę ci musiał kupić nowe.
- Nie!... - gwałtownie sprzeciwił się chłopiec i spojrzał na niego spłoszony. - U.... nas..... taki zwyczaj..... buty kupują sobie tylko narzeczeni... - wykrztusił w końcu jednym tchem. Obaj zaczerwienili się o wiele za bardzo jak na ludzi omawiających obyczaje rasowe.
- A....aha... - Seine szybko położył się z powrotem.
- Wiesz..... ja chciałem spytać.... Czy ty ze względu na mnie zatrzymujesz się w takich drogich miejscach? Bo ja.... wiesz, ja w zasadzie już się przyzwyczaiłem do skromniejszych warunków i jeśli.... to tylko z mojego powodu to....
- Mirah, czasem chyba można trochę zaszaleć, prawda? - spojrzał na niego z uśmiechem. - Może zresztą w takich miejscach łatwiej będzie trafić na bogatych zleceniodawców, którzy przy okazji nie byliby typami spod ciemnej gwiazdy.
- Czyli jednak ze względu na mnie. - podsumował chłopak, siadając na krawędzi łóżka.
- Posłuchaj..... - westchnął. - Ja mogę pracować i w ten sposób. Nie chcę robić nic co cię zrani, skoro już jesteś skazany na moje towarzystwo. - uśmiechnął się, chwytając lekko jego brodę i obracając twarzą do siebie. - Skoro nie ma innego sposobu.... Nawet nie wiesz jak bardzo chciałbym, żebyś znów mógł być pełnoprawnym Nusku, żebyś znów był wolny... Wiem, że bez tego nie będziesz umiał być tak naprawdę szczęśliwy. Ale skoro tego nie mogę sprawić, to chcę przynajmniej, żebyś nie cierpiał, żebyś nie był zmuszony robić rzeczy, które napełniają cię odrazą.
- Ja już pójdę do siebie..... - powiedział po chwili, zmieszany trochę chłopiec, unikając jego wzroku. - Dobranoc, Seine..... - szepnął, pochylając się i całując go lekko w skroń. Wyszedł szybko odprowadzany czujnym spojrzeniem spod zmarszczonych lekko brwi.
Słysząc lekki szczęk zamykanych drzwi, Seine przymknął powieki, biorąc głęboki oddech.
- A więc..... można..... - szepnął z dziwnym przestrachem.



Zasuszony staruszek obrzucił go zdumionym spojrzeniem. Pewnie nieczęsto się zdarzało, że najemnicy zjawiali się w bibliotece. Możliwe nawet, że za jego pamięci w ogóle się to nie zdarzyło.
- Mogę w czymś..... pomóc? - spytał niepewnie.
Spojrzał na niego chłodno, pokrywając tym to wszystko, co teraz się z nim działo.
- Potrzebuję informacji o..... - o czym właściwie? Obyczajach, legendach, prawach Nusku? - O assen. - postanowił skoczyć od razu na głęboką wodę. O dziwo twarz staruszka natychmiast się rozjaśniła.
- Tak, tak, już, momencik. - pokiwał głową i znikł wśród półek, by po chwili wrócić z całą stertą ksiąg i manuskryptów. - To chyba będzie wszystko co mam. - dodał tonem usprawiedliwienia. - Czego dokładnie poszukać?
- Dziękuję, umiem czytać. - mruknął, biorąc pierwszą w brzegu księgę. Staruszek przyglądał mu się z niedowierzaniem. Nie zwracając już na niego uwagi, przerzucił szybko karty.
To chyba słownik starego narzecza Nusku, zostało z niego w użyciu już niewiele wyrazów. Assen..... Jest. "Obyczaj nakazujący Nusku służyć wybranemu człowiekowi za cenę własnej wolności i praw." Tyle to i ja wiem. To nie ta.
Odrzucił księgę ku zgorszeniu staruszka, który zapewne pomstował w duchu na nieokrzesanie żołdactwa i wziął bardzo stary manuskrypt. Ten z kolei cały był w tamtym dawnym języku.
- Rozumiesz to? - spytał obcesowo staruszka.
- Nie, to nuskiański. - odrzekł z godnością. - Ale było pod tym hasłem.
- Jasne. - mruknął. W chwilach nudy Mirah nauczył go trochę tego zapomnianego języka, ale raczej z trudem mógł coś z tego zrozumieć, niektóre wyrazy zupełnie nic mu nie mówiły... Na szczęście nie było to bardzo długie i szybko mógł to przejrzeć na tyle, na ile był w stanie. "Kiedy...... zbyt ciemny....... poprzez pychę.... jako nieczystych...... wyklęci..... niedola i poniewierka.... dzicy?.... przemocą..... zadrzewiony.... dzieci.... powstanie nowego życia, świata?"
Westchnął; jak na razie niewiele z tego rozumiał... Ale nie powinien opuszczać niczego... "Zawinili..... po wieki..... zadośćuczynienie?..... ludzi.... dlatego Wyrocznia.... a.....człowiek zawini.... śmierci....syn buty? zobowiąże się chronić i iść..... po.... życia....lub.... i życiem chronić życie... tracąc swoje...... jak stracili wyklęci.... wolność...... śmierć...... lub człowiek poważy się..... po kamień..... jako dowód przebaczenia? za wyklętych...."
To też wiele nie mówiło, ale.... kamień.... co za kamień? Zerknął na pozostałe księgi. Kodeks prawny Nusku. Tak, możliwe, że tu to będzie.... Gorączkowo przerzucał karty..... Jest! Tak, tak, tak, to wszystko wiem, tak, tak, tak......... " a jego kamień zniknie z diademu, powracając na górę Avaella" Taki kamień...... Tak, tak, tak...... ".....a zwolniony za życia może być jedynie, jeśli człowiek zgodzi się zwrócić mu kamień. W tym celu musi udać się na górę Avaella, odnaleźć go i umieścić z powrotem w diademie."
- No tak..... - mruknął. Jasne jak słońce. Niestety o górze Avaella nigdy nie słyszał.
- Masz coś na temat góry Avaella? - spojrzał spod uniesionych brwi na staruszka.
- Avaella, Avaella..... - zamyślił się. - To zdaje się nuskiańska nazwa jednego ze szczytów Saananturi...... Ale nie jestem pewien.... - pochylił się, wyciągając spod sekretery opasłe tomiszcze. - "Opis świata według Alioth Betelgeuse". Tu powinno być coś na ten temat..... Mrużąc oczy przesunął palcem po indeksie. - Avaella, jest. Rozdział XII, paragraf 4. Proszę. " Czwartym szczytem od strony północy jest Avaella. Jest to góra odcinająca się i odmienna od pozostałych, najwyższa i najbardziej niedostępna. Tam spoczywają kamienie Nusku, opuszczające szczyt z narodzinami nowego dziecka i powracające na niego wraz z jego śmiercią lub w chwili wyklęcia ze społeczności. Ta święta góra Nusku na wszelkie sposoby broni dostępu na swój szczyt, by nie dostał się tam nikt niepowołany. Stąd ta góra unikana jest zarówno przez myśliwych jak i innych chętnie zapuszczających się w góry. Prócz nienaturalnej stromości, która uniemożliwia zabranie jakiegokolwiek bagażu i dziwnym sposobem niedostrzegalnych dla oka niebezpiecznych szczelin na samym szczycie, przeszkodę stanowi jej roślinność. Ostatni odcinek przed szczytem porośnięty jest niezwykłym gatunkiem krzewu o mnogich, bardzo ostrych kolcach różnorakiej długości, które prócz tego, iż powodują nieunikniony przy przedzieraniu się, a groźny dla organizmu upływ krwi, zawierają trujący sok. Niektóre z kolców osiągają rozmiary miecza, nic nie tracąc ze swej ostrości. Nie sposób krzaków wyciąć ani spalić. Na samym szczycie rosną rośliny, których zapach wywołuje głód i pragnienie, wszystko zaś co w owym miejscu rośnie, jak również woda z tamtejszego źródła, zawiera silną truciznę. Żyjące tam rozliczne jadowite węże, insekty i nietoperze są gatunkami nie występującymi nigdzie indziej, cechuje je wielka zajadłość, tak że wciąż same na siebie polują, chyba że jakaś żywa istota, i tak już konająca, przedrze się tam, by dokonać żywota w ich paszczach, wyrwawszy się z sideł innego rodzaju śmierci. Nie ma wieści, by ktokolwiek próbujący się tam wedrzeć, powrócił żywy, wszystkie zaś o owej górze przekazy pochodzą z ksiąg pradawnych Nusku. Wątpić zaś w ich słowa nie ma powodu, gdyż, oglądana z dołu, góra ta wielce przypomina ten właśnie opis, a nikt ze śmiałków wyruszających by ją zdobyć, nie powrócił; cała zaś góra nie jest wytworem natury, lecz właśnie owych pradawnych Nusku, którzy stworzyli ją, by zapobiec odzyskaniu kamieni przez jakowychś wyklętych, o których dziś nic już nie wiadomo, tak samo jak o ich zbrodni, która musiała być przyczyną wyrzucenia ich spośród współbraci." Nic więcej nie ma. - pokręcił głową staruszek.
- Więc to dlatego nie chciałeś mi powiedzieć..... - niedosłyszalnie szepnął Seine, przymykając powieki. Wczoraj wieczorem wyraz twarzy Mirah od razu powiedział mu, że chłopiec coś ukrywa. Gdy mówił, że nie może go w żaden sposób wyzwolić, na jeden krótki przebłysk jego twarz się zmieniła, a w oczach zamigotał niepewny lęk. Więc można..... można to odwrócić..... Tylko jak? Przecież Mirah musiałby tam iść z nim... A bał się ryzykować również jego życie. Cóż, mógłby znów go gdzieś uwięzić, tym razem on nawet nie wiedziałby, gdzie ma go szukać, ale.... przecież bez Mirah nie pozna tego kamienia! Pewnie nawet razem mieliby problemy.... tych kamieni musi tam być miliony.... Jak sam miał rozpoznać, który kamień należy do chłopca?
- A te..... kamienie..... - spojrzał na wyraźnie już zaciekawionego całą sytuacją staruszka. - Jest tu gdzieś coś o nich? Można je jakoś rozróżnić?
- Ależ oczywiście! - rozjaśnił się. - To moja ulubiona księga. Istne arcydzieło, przepiękne iluminacje..... - podreptał szybko w stronę małego stolika, stojącego w rogu. - Pierwszy podział kamieni Nusku to ten na rody uczonych i wojowników. Uczonym przysługują kamienie gładkie i owalne, zaś wojownikom bardziej nieregularne, mające setki drobnych powierzchni..... takie lepiej załamują światło.... - przytaszczył wielką księgę. - Jest też podział na rody.
- Chodzi mi o kamień rodu wojowników. Altair. - powiedział cicho, wpatrując się w ostrożnie przerzucane karty. To już było coś... Jeśli będzie trzeba, dostanie wszystkie kamienie tego rodu. Mniejsza z tym, jakie miałyby być tego konsekwencje.
- Altair..... - mruknął staruszek. - Proszę.... - wskazał rycinę. - Serenit. Ho, ho..... rzadka rzecz, niejeden zabiłby za taki kamień. Prawie nigdy się ich nie spotyka w naturze. Jeszcze jedno dobro "tylko dla Nusku". - uśmiechnął się zgryźliwie. - Nazywają go kamieniem tysiąca kolorów, wygląda jak brylant, tyle że w przeciwieństwie do diamentu nie potrzebuje szlifowania i ma w sobie o wiele więcej takich kolorowych iskierek. I w większym doborze barw.
- Czyli jest widoczny z daleka? - spytał obojętnie.
- Tak, raczej tak.
- Te kamienie nosi się w diademach, prawda? Czy..... to może być dowolny kamień? Mam na myśli, czy po wyjęciu jednego kamienia będzie tam pasował inny?
- Oczywiście, że nie! - oburzył się. - Tylko jeden kamień da się wprawić w wolne miejsce na diademie, żaden inny, choćby najpodobniejszy. Przecież umieszcza się je w diademie tylko przy pomocy wzajemnego przyciągania.
- Przyciągania? - uniósł brwi.
- Oczywiście. Wystarczy lekko dotknąć kamieniem wypustek diademu, żeby do nich przylgnął, ale niczego innego nie da się do nich w żaden sposób przymocować.
- Rozumiem. - odwrócił się i wyszedł prosto na ulicę, zostawiając zdezorientowanego staruszka.
Wiedział już co powinien zrobić.... Tylko komu powierzyć Mirah, żeby mieć pewność, że się nie wymknie? Mała żmijka.... Uśmiechnął się pod nosem. Chłopiec szybko się uczył. I mimo wszystko pozostał wciąż taki dobry i czysty.... Jak to możliwe, że to niewinne, śliczne stworzenie zdołało obudzić w nim miłość? Chyba żadne inne uczucie mniej do niego nie pasowało.....
Do zajazdu dotarł szybko, był dość blisko biblioteki. Nie zamierzał nic mu teraz wspominać, lepiej, żeby nie wiedział, co zamierza. To poczeka, powinien jak najlepiej się przygotować...
Mirah spotkał już na dole, siedział z ponurą miną przy szynkwasie. Podniósł na niego wzrok.
- Znowu poszedłeś gdzieś beze mnie. - powiedział chmurnie.
- Nie widziałeś, nie twoja wina. - roześmiał się. - Nie myślisz chyba, że tu ktoś byłby w stanie sobie ze mną poradzić?
Chłopiec spuścił wzrok, bawiąc się rąbkiem szaty.
- Masz gościa. - mruknął niewyraźnie.
- Gościa? - zdziwił się.
- Tak. Kazała mi się wynosić. - rzucił z tłumioną złością.
- Wynosić? - uniósł brwi.
- Żebym nie przeszkadzał, jak wrócisz. - oznajmił chłodnym tonem.
- A cóż to za wojownicza niewiasta? - spytał rozbawiony, udając, że nie dostrzega wyraźnego poirytowania chłopca.
- Księżniczka Karia. - spojrzał na niego spode łba. Seine na moment odjęło mowę.
- Karia.... - szepnął z namysłem. Przed oczami stanęła mu kamienna warownia Raahe. Uśmiechnął się i bez słowa ruszył na górę. Mirah popatrzył za nim z wyrzutem, ale zignorował go. Teraz wyrzucenie chłopca za drzwi było mu bardzo na rękę. Wszedł do pokoju, zdecydowanie naciskając klamkę. Karia swobodnie siedziała w jednym z foteli, z nogą założoną na nogę, wyginając lekko trzymaną w dłoniach szpicrutę; włosy spięte na lewej stronie niepokornie wiły się na jej ramieniu i piersi. Jak każda mieszkanka Raahe w podróży miała na sobie spodnie do konnej jazdy i wysokie, okute buty. Musiała wzbudzić niezłą sensację.....
- Witaj, Seine, kochanie. - rzekła beztrosko. - Mam do ciebie interes.
- Domyślam się....
- Zadbałam, żeby nikt nam nie przeszkadzał.
- Tak, wiem. - powiedział z lekkim rozbawieniem. - Wykopałaś z pokoju NUSKU.
- On był Nusku, naprawdę? Nie zwróciłam uwagi. Myślałam, że to jakaś twoja nowa zabaweczka. Mniejsza z tym. - wstała i podeszła do niego, lekko dźgając go szpicrutą w ramię. - Znów nie dajemy sobie rady z Fenami. Papie pomogłeś, to i mnie chyba możesz? Słyszałam, że podrożałeś, więc daję trzy razy tyle co wtedy. Stać mnie.
- Nie mam armii....
- Ja mam. Ale wodzowie są do niczego. Nikogo lepszego od ciebie nie znam. To jak będzie?
Przymknął oczy, uśmiechając się lekko.
- Nie, Karia.... Niepotrzebne mi pieniądze....
- Odmawiasz? - zmarszczyła brwi.
- Nie.... Pomogę ci, ale w zamian... poproszę cię o przysługę.



Wbił ostrze, bez skrzywienia znosząc raniący uszy dźwięk, choć nie można było powiedzieć, że zdążył się do niego przyzwyczaić. Do tego rodzaju dźwięku nawet nieczuły na najnieprzyjemniejsze zgrzyty słuch Nergal nie byłby w stanie się przyzwyczaić. Natężył boleśnie mięśnie, dźwigając się odrobinę w górę i wbił drugie ostrze. Nie było lekko, pot od dawna już lał się z niego strumieniami. Ćwiczył to godzinami na skale twierdzy Raahe, ale tam nie było tak stromo i ostrze wchodziło trzy razy łatwiej. Ostrza tworzone w kuźniach Raahe były w stanie przebić wszystko. Ale nie tę staroświecką zbroję, okrywającą całe jego ciało, którą kazał zrobić tamtejszym kowalom, pozwalając im zwątpić w jego zdrowy rozsądek. Blachy były tak grube, że ostrze nie wystarczyłoby na jej przebicie. Ważyło to tyle, że nawet krok wymagał nadludzkiego wysiłku. Minęło trochę czasu, zanim to przezwyciężył i był stanie się jako tako poruszać. Miał tylko nadzieję, że to wystarczy, żeby przedrzeć się przez ów gąszcz śmiertelnych ostrzy. O reszcie wolał na razie nie myśleć. Po drodze napadł wprawdzie na opustoszałe z powodu wojny Nidaros i wydusił od Frii miksturę uodparniającą na wszelkie trucizny i mimo całej jej obrzydliwości wziął się w garść i ją zażył, ale mimo wszystko nie bardzo wierzył w jej skuteczność. Stracił rachubę czasu, nie miał pojęcia od jak dawna się wspina. Granica krzaczysk była tuż, tuż, z każdym swoim nikłym ruchem naprzód widział ją coraz wyraźniej. W końcu wbił oba ostrza tuż pod pierwszym z krzaków i odrywając od jednego z nich dłoń, opuścił ciężką przyłbicę pozbawioną choćby jednego otworu. Dalej musiał iść po omacku, nie zamierzał stracić tutaj oczu. Teraz szło o wiele wolniej, co chwilę trafiał na zbyt zarośnięte miejsce, musiał wycofywać się i próbować gdzie indziej; cały czas musząc słuchać nieprzyjemnego zgrzytu kolczastych gałęzi o metal.
Nie martwił się o to, że Mirah mógłby się im wymknąć. Osobiście go uśpił i przykuł do łóżka, zresztą Karia obiecała, że w pokoju cały czas ktoś będzie, a poza tym mieli często mu podawać ten usypiający płyn. Pamiętając, w jaki sposób sam uciekł, polecił nie umieszczać w pobliżu ognia. Przechodził go dreszcz na samą myśl o tym, że Mirah mógłby tego przy jakiejś okazji spróbować. Ale on nawet nie wie, co się właściwie dzieje. Nie domyślił się niczego, pojechał z nim do Raahe i pomógł rozprawić się z atakami Fenów, cały czas jednak bocząc się na Karię za to wyrzucenie z pokoju, co ją szalenie bawiło.
Wciąż zastanawiał się skąd, w razie gdyby zginął, Mirah mógłby dowiedzieć się, że jest wolny, skoro ukradł mu diadem. Może on wtedy jakoś..... sam wróci? Te nuskiańskie zabawki były zbyt niesamowite jak na jego rozum. Nie martwił się, że Mirah odkryje jego brak, Karia miała odmawiać podania mu czegokolwiek z jego rzeczy, a ponieważ ostatnio użył diademu do ucieczki, nie będzie widział w tej odmowie niczego dziwnego. Nie, on na pewno w jakiś sposób się dowie, jeśli.... Nie zastanawiał się wtedy nad tym zbytnio, nie miał w planach swojej śmierci. Zamierzał wrócić i dlatego tyle czasu "zmarnotrawił" na przygotowania. Ale teraz.... No cóż, niezależnie czy mu się uda czy nie, Mirah odzyska wolność i jakoś się o tym dowie. Ale chciał wrócić.... Tak bardzo chciał, bo przecież..... gdyby Mirah był wolny to mógłby.... mógłby go pokochać.... Przecież go polubił, więc dlaczego nie? Miłość rzadziej ogląda się na to, kogo wybiera, niż przyjaźń. Przedtem nawet nie śmiał marzyć o jego miłości, ale teraz.... Teraz chyba nie umiał już nie marzyć....
Nagle poczuł, że ostrze trafiło w próżnię. Serce przyspieszyło mu gwałtownie, opuścił nóż w dół i wbił w go w ziemię. Ostatnim nieludzkim wysiłkiem szarpnął się w górę i opadł na szczyt, z trudem próbując złapać oddech. Nie miał siły nawet unieść dłoni, ale zdobył się na to w końcu, żeby podnieść przyłbicę. Świtało. Kolejny świt..... Przez chwilę próbował zliczyć który.... ale dni spędzone na stoku zlewały mu się w jedno. Obrócił głowę na bok i spojrzał w dół. Kiedy dotarł do krzaków zmierzchało, więc przedzierał się przez nie całą noc. Westchnął, dźwigając się z trudem do siadu i zaczął ściągać zbroję. Tu miał nadzieję poradzić sobie bez niej. Udało mu się jakość ściągnąć potwornie ciężki hełm i od razu z tłumionym jękiem zdjął z głowy rozpaloną obręcz, kładąc ją na ziemię. No tego rodzaju bólu jeszcze nie znał.... Diadem skradziony z bagaży Mirah mógł przenieść tylko na własnej głowie, ale widocznie on nie miał ochoty na zmianę właściciela. Teraz, na ziemi, z powrotem stał się kunsztownym cackiem. Westchnął, powoli ściągając resztę. Odpiął zwisające przy pasie woreczki. Nie jadł i nie pił od bardzo długiego czasu, więc nie trzeba mu było avaellańskich aromatów, żeby szaleć z pragnienia i głodu. W tym stanie zjadł nawet swój niezbyt pięknie pachnący teraz prowiant. Dopiero teraz się rozejrzał. Szczyt Avaella był niemal równiną, zarośniętą szkaradnymi haszczami i pokrytą zwałami głazów. Kamienie pewnie ukryte były wśród skał. Ruszył wolno, nie zamierzając rozpraszać swojej uwagi na rzecz irytujących i boleśnie kłujących owadów - miał nadzieję, że choć w tym zakresie może liczyć na jakość usług Frii. Tak jak myślał - owe "niedostrzegalne" szczeliny były całkiem dostrzegalne, o ile ktoś był w stanie ignorować kłęby wpychających się wszędzie i tnących niemiłosiernie insektów. Jadowitych nietoperzy i węży jak na razie udawało mu się pozbywać przy pomocy sprawnego ciskania ostrzy, choć robiło ich się niestety coraz więcej. Kto by posądzał Nusku o tak dobrze rozwinięty instynkt przemyślnego okrucieństwa... W kilku miejscach walały się kości, więc rzeczywiście ktoś tu próbował się wedrzeć. Za przyjemnej atmosfery to tu nie było, na pewno nie dość, żeby mieć ochotę przedłużać swój pobyt. Minął następne skały i z cichym okrzykiem przesłonił oczy ręką. Mrużąc oczy ruszył do przodu praktycznie po omacku. To tu..... Miliony kamieni przechwytywało blask słońca i skrzyło się takim oślepiającym blaskiem, że ciężko tu było wytrzymać. Serenit..... serenit..... Wciąż nie widział zbyt dobrze, więc niemal na ślepo brał w dłonie każdy kamień, który choć trochę przypominał opis, ale żaden z nich nie pasował do diademu Mirah. Nie zapowiadało się to najlepiej.... Powoli dotarł w następny załom skalny; tam spod wielkiego głazu wyciekała przyjemnie połyskująca woda..... Wciąż potwornie chciało mu się pić, ale nie zamierzał pokładać zaufania we Frii do tego stopnia, by aż tak niepotrzebnie ryzykować. Odwrócił wzrok, przebiegając spojrzeniem leżące dookoła kamienie. Woda w źródle musiała być gorąca, bo wszędzie unosiły się ciężkie opary, utrudniające oddychanie. Serenit. Schylił się, ale ten kamień również nie był tym. Tu nie było wiele takich kamieni, przeważały zielone i błękitne, w dodatku zupełnie gładkie. Nagle poczuł silny zawrót głowy i zachwiał się, opadając plecami na skałę. Coraz ciężej było oddychać.... Robiło się jakoś dziwnie.... Wszystko zlewało się w jedno, zamazywało, raniło oczy światłem....
Dlaczego? Dlaczego to robisz?
Rozejrzał się spłoszony; skąd mógł dobiegać ten głos? To niemożliwe, żeby był tu ktoś jeszcze.... Z trudem stanął na własnych nogach, niepewnie wspierając się dłonią o skałę. Znów wszystko zawirowało, potrząsnął głową i nagle zobaczył przed sobą piękną kobiecą twarz, skurczoną jednak w grymasie rozpaczy i złości. Nie poruszała ustami, ale tym razem głos zahuczał w jego głowie z wyraźnie kobiecą barwą.
Dlaczego mu pomagasz? Dlaczego głupcze? To nasz wróg, to potwór..... Dlaczego mu pomagasz? Dlaczego?
- Kim ty...... jesteś..... - wyjąkał z trudem. Głowa coraz bardziej mu ciążyła, wokół wszystko wirowało zamieniając się w świetlne plamy.
Kim? Chcesz wiedzieć kim? - usłyszał szyderczy, wibrujący głos, przeszywający raniąco jego uszy. Zachwiał się i upadł między głazy. Z trudem uniósł głowę, próbując wstać. Jego spojrzenie padło na zmurszały kobiecy szkielet w bardzo nienaturalnej pozie wskazującej na śmierć w męczarniach. Przez czaszkę prześlizgnął się wąż, zbliżając w jego stronę. Otrząsnął się i poderwał na nogi, wracając pomiędzy kamienie. Huk w głowie narastał, z trudem zachowywał równowagę, kurczowo trzymając się skał.
To... te opary.... Stąd te halucynacje....i.... Powinien jak najszybciej się stąd wynieść. Gdzie on może być? Upadł na kolana, walcząc z tańczącymi przed oczami migotliwymi plamami.
Niemal wyczołgał się w następny załom, z góry opadł na niego wąż, ale zmiażdżył mu głowę palcami. Plamy przed oczami robiły się coraz ciemniejsze i zlewały w jedno, nie miał siły już nawet na najmniejszy ruch. Znów w głowie rozdzwoniły mu się głosy, które coraz trudniej było mu rozróżnić.
Chodź do mnie...... Wiedziałem, że przyjdziesz...... Przestań walczyć, chodź....
Nie chciał się teraz poddać, jeszcze raz szarpnął się w przód, zaciskając na czymś dłoń, ruchem znajomym ze wspinaczki. Ale nie miał już sił, wszystko cichło coraz bardziej, już w ogóle nie mógł oddychać....
- Za późno..... - przemknęło mu przez myśl i stracił przytomność.



To było takie dziwne, miłe i krótkie uczucie. Nie był w stanie go określić, przetoczyło się tak jakoś niemal niedostrzegalnie... Podniósł powieki; zapadał już mrok, ale wokół niego było bardzo jasno. Wzdrygnął się odruchowo, poza tym małym obszarem jasności kłębiły się niesamowite ilości węży.
- Nocne życie, co? - prychnął, przezwyciężając ból świdrujący wszystkie możliwe mięśnie i dźwignął się na nogi. - Skąd do cholery to światło? - zerknął na przytroczony do swojego pasa diadem. Tak, to to. Nagle rozjarzył się niesamowitym blaskiem, każdy najdrobniejszy kamień mógłby z powodzeniem oświetlać drogę przy braku księżyca. Nie świecił tak wcześniej.... - Niech to, chyba nie byłem nieprzytomny cały dzień? Cud, że mnie coś nie zagryzło..... Tego się boją? - wziął do ręki diadem, przyglądając mu się. Przedtem jakoś nie robił na nich wrażenia.... Z
nieruchomiał nagle, ściskając trzymany w lewej dłoni kształt. Podniósł go powoli do twarzy i rozchylił palce.
Serenit.
Czyżby.... Kiedy ja go właściwie znalazłem? Zagryzł wargę i powoli przybliżył kamień do diademu, wkładając go w puste miejsce. Rozbłysnął tak niesamowitym światłem, że odruchowo uniósł ramię do oczu, ale ze zdziwieniem zorientował się, że mimo swej mocy ten blask w ogóle go nie razi. Wokół rozległ się gwałtowny i spotęgowany poprzez ilość ciał szelest prześlizgujących się po kamieniach łusek; węże w popłochu odpełzały jak najdalej.
- Nie lubicie tego, co? - zaśmiał się, złośliwie wysuwając ramię w przód i jeszcze bardziej powiększając rozświetlony obszar. - To ten..... - szepnął po chwili. - Chyba pora wracać....
Dotarcie z powrotem na kraj skały przyszło mu o wiele łatwiej, ale czekała go nieprzyjemna niespodzianka. Metal uległ stopieniu, uniemożliwiając ponowne nałożenie zbroi. Przyklęknął obok z niedowierzaniem i zaklął w duchu. Ze skalnych szczelin wydobywała się niewyobrażalnie gorąca para, przez cały dzień zdążyła dokonać swego. Jakim cudem tego wcześniej nie zauważył? Wstał i podszedł go krawędzi skały. Spojrzał w dół, biorąc głęboki wdech. Teraz i tak nie miał wyjścia. Tu, tak czy siak, umarłby z głodu, więc.... oby Friia okazała się najlepszą wiedźmą wszechczasów. Zmarszczył brwi i obejrzał się za siebie. Metal tworzył teraz plastyczną masę. Za dużo z tego nie da się zrobić, ale spróbować warto.
Zacisnął zęby i po kilkunastu próbach zdołał uformować coś, co od biedy mogło ochronić oczy i część twarzy. Zanim zdołałby zrobić coś więcej, pewnie i tak umarłby z głodu.... Uśmiechnął się pod nosem, odkładając swój nie pretendujący do tytułu najlepszego dzieła ludzkości twór, w miejsce gdzie mógł lepiej zastygnąć. Przygryzł wargę, wpatrując się w coraz płynniejszą plamę metalu. W niektórych miejscach był już w zasadzie cieczą..... Zamknął oczy i zanurzył w tym najmocniej rozżarzonym miejscu obie dłonie, wytrzymując chwilę i odskakując na brzeg skały, gdzie przyklęknął, z trudem wyrównując oddech. Jeśli i to zastygnie, będzie mógł nawet na ślepo szukać takiej drogi, żeby uniknąć zbędnych ran. Oparzenia łatwiej się wyleczy, a przynajmniej będzie miał pewność, że nie straci dłoni...
Był chyba środek nocy, kiedy w końcu zdecydował się na próbę zejścia na dół. Diadem wsunął na głowę, pod swoim prowizorycznym hełmem, a oba noże chwycił w zęby. To teoretycznie miało prawo się udać.... Mógł to potraktować jak wprawkę przed życiem pośmiertnym, ostatecznie z jego listą grzechów, niewątpliwie zaliczał się do potępieńców. Ciekawie będzie spotkać się tam z paroma osobami..... Na przykład z Haddą..... Ale był wściekły, kiedy się zorientował, że to moja robota..... Zastanawiam się, czy dla porządku przyszyli mu tam głowę, czy może chodzi z nią pod pachą..... Zaśmiał się krótko i pożałował tego od razu, bo zachwiał się i jakiś kolec rozorał mu prawe udo, a jedno z ostrzy przecięło mu wargę. Niech to szlag, tu się trzeba trochę bardziej skupić..... - pomyślał z rezygnacją. Tym razem przedzierał się jeszcze wolniej niż poprzednio i tak, mimo całego uważania, co chwilę raniąc się o mniejszy lub większy kolec. Zanim wydostał się z krzaków miał już kilkanaście poważnych i setki nieznacznych ran. Stanowczo trzeba pokładać wiarę w umiejętnościach Frii. Mimo upływu czasu nie dostrzegał żadnych objawów działania trucizny, więc widocznie czarownica znała się na swoim fachu lepiej niż ktokolwiek mógł przypuszczać....
Puścił jedną dłonią korzeń i ujął nóż, wbijając go w skałę i uwieszając się na nim. Puścił następny korzeń i chwytając drugie ostrze, swobodnie już opuścił się w dół. Zrzucił z głowy ciążącą coraz bardziej osłonę, a solidnie już dokuczający diadem, wrzucił za koszulę. Był już prawie wieczór; to nawet lepiej. Z początku trudno mu było przesuwać ostrza, ale schodzenie na dół poszło mu całkiem sprawnie, choć zaczynało mu się kręcić w głowie i zaciemniać przed oczami od upływu krwi, ale to był jedynie powód, żeby jeszcze przyspieszyć. Głupio byłoby akurat teraz zginąć... Zsuwanie zabierało mu nieskończenie mniej czasu niż wyciąganie się w górę w ciężkiej zbroi, ale gdy zaczął się zbliżać następny świt, nie miał pojęcia jak wiele przestrzeni zostało jeszcze do podnóża, a ręce słabły mu coraz bardziej. Zacisnął zęby starając się osunąć jak najpóźniej, ale nie wytrzymał już długo; palce zdrętwiały i puściły rękojeść - natychmiast runął w dół. Głucho uderzył w ziemię i przez chwilę nie mógł dojść do siebie. Wbite ostrze tkwiło w skale mniej więcej na wysokości średniego drzewa. Roześmiał się cicho, przymykając oczy. Nie było tak źle, chyba nawet nic sobie nie złamał..... Uniósł dłoń, wyciągając spod koszuli diadem i obrócił go, podnosząc powieki i przyglądając mu się z lekkim uśmiechem. Nikt nie wróci żywy, co? Darujcie pradawni Nusku, ale nie przewidzieliście narodzin Seine Silvretty. Ja się tak łatwo nie dam zabić.... Nie wtedy, kiedy chodzi mi o niego....
Dłoń opadła mu bezsilnie na pierś i z trudem przełknął ślinę. Wyglądało na to, że nie tak łatwo będzie wstać, ale innego wyjścia raczej nie miał. Krwi i tak za dużo się z niego wylało i przede wszystkim był już koszmarnie głodny...
Dźwignął się z trudem, chwiejnie stając na nogach. Koń, którego tu uwiązał, sam do niego podszedł. Biedak, zdążył zjeść wszystko dookoła, choć dał mu naprawdę bardzo długi sznur. Szczęście, że to nie jest okolica obfitująca w koniokradów, bo w tym stanie na własnych nogach raczej zbyt daleko by nie zaszedł. Wyciągnął z juków trochę czystych szmat i zatamowawszy nimi co poważniejsze krwotoki, zjadł pozostawiony na tę okazję prowiant. Ukrywając diadem w torbie, z trudem wsiadł na grzbiet konia i lekko uderzył go piętami w boki. Ruszył, ale zatrzymał się przy pierwszym nieogryzionym krzaczku spokojnie przeżuwając listki.
- A jedz na zdrowie..... - westchnął. - Nieźle cię przegnam, do Raahe nie aż tak blisko.....
Zastanawiało go, co z Mirah..... Pewnie nieźle daje się im we znaki....
Uśmiechnął się pod nosem, bezsilnie kładąc się na koniu i obejmując go za szyję.
- Obrazisz się, jak sobie trochę na tobie powiszę? Przypuszczam, że nie. Powiedz, jak skończysz..... - mruknął, zapadając w sen.



- Rozumu to ty nigdy nie miałeś za grosz, ale to pewnie wiesz. - westchnęła Karia. - Pomijając całą resztę, trzeba było to zmienić po drodze. - ujmując czarną od krwi szmatę w końce palców, przyjrzała się jej z odrazą. - Z czego ty jesteś zrobiony, komu innemu pozostałoby tylko obciąć nogę. Nawet śladu gangreny, ja tego nie rozumiem. - obcesowo chwyciła mokrą szmatę, szybko oczyszczając ranę i obwinęła ją w nowy opatrunek. - To by było na tyle.
- To mogę już.... - mruknął sennie.
- Dzieciak śpi i przez te mikstury, którymi go ciągle szprycuję nie ma szans się obudzić do samego południa. Ty też powinieneś położyć się spać, jest środek nocy. - sarknęła. - Stawiać wszystkich na nogi o takiej chorej porze, ty naprawdę jesteś bezczelny.
- Zaraz tam wszystkich, tylko ciebie obudziłem.
- WYSTARCZY. Pościeliłam ci w twoim pokoju, wykaż odrobinę zdrowego rozsądku i połóż się spać, dobrze? Dobranoc. Rano zajmiemy się resztą. - machnęła dłonią i wyszła.
Wstał wolno i poszedł w kierunku swojego pokoju, ale po drodze zatrzymał się przy drzwiach Mirah. Zawahał się, ale po chwili nacisnął cicho klamkę, uchylając lekko drzwi.
Chłopiec leżał na łóżku z kołdrą zaplątaną wokół kolan. Przytulał głowę do obejmowanej poduszki, a jego szczupła delikatna dłoń rozbrajająco niewinnym gestem ułożyła się obok twarzy.
Uśmiechnął się i wszedł do pokoju, poprawiając zwichrowaną kołdrę i siadając na brzegu łóżka. Naprawdę ciężko było oderwać od niego wzrok.... Śliczny, dobry, dzielny Mirah.... Nigdy wcześniej nie znał kogoś takiego. Łączył w sobie wszystkie zalety, jakie kiedykolwiek u kogoś miał okazję spotkać i nawet jednej wady. Jest chyba zbyt idealny, żeby istnieć. Nawet tych wad, które często zdarzały się wśród Nusku - nadmiernie wybujałej dumy, w dość rzadkich wprawdzie wypadkach wpadającej w pychę i przesadnej surowości, w nim nie było nawet odrobiny. On był dobry. On był naprawdę dobry. To z całą pewnością było zaletą, ale.... ale przecież jemu dobroć zawsze działała na nerwy. Była jednoznaczna ze słabością, z nudą, drętwotą, bezbarwnym usposobieniem... A ten chłopiec...... on był taki niezaprzeczalnie dobry, a przy tym.... miał w sobie tyle niesfornego uroku, przekory, promiennej wesołości i jeszcze tak wiele innych cudownych cech.... Nie, to nie było dziwne, że się w nim zakochał, dziwne było raczej to, że nie przewidział tego już w chwili, gdy tamtego ranka zobaczył go przy swoim łóżku. Powinien był się domyślić, że to nieuniknione..... To wszystko, co w nim tkwiło, tak od razu, z całą szczerością rzuciło się w oczy..... Powinien był się poddać już wtedy.... gdy pierwszy raz zobaczył to dziwne, pozbawiające możliwości obrony spojrzenie pary ciemnych oczu.
Nawet nie przypuszczał, że można tak kogoś kochać.... Gdyby..... gdyby on tylko zdołał odwzajemnić to uczucie.... Za jedno takie jego spojrzenie, w którym zjawiłby się choć ślad miłości, oddałby mu cały świat. Przecież teraz mógł kochać...... był wolny.... Jak to dobrze móc patrzeć na niego i nie czuć się winnym z powodu tego zniewolenia, odebrania mu wszystkiego, co kochał.... Tylko to jedno na świecie naprawdę mógł mu dać..... i dał..... Mirah wreszcie mógł być naprawdę szczęśliwy..... Tylko wolność mogła mu to dać........
Wolność....
On.... nie musiał już teraz przy nim być. Teraz zależało to tylko od niego..... od tego, czy będzie tego chciał. A jeśli.... nie? Co, jeśli teraz będzie chciał wrócić, jeśli nie będzie już chciał z nim zostać? Już nic nie mogło go do tego zmusić.... Właściwie.... co teraz mogłoby go przy nim trzymać? Skazał się na towarzystwo zbrodniarza, potępieńca, wroga swoich braci..... Był z nim i pogodnie znosił swój los tak, jak zniósłby wszystko inne.... Ale..... całe życie przy kimś takim? Nie.... to nie jest możliwe, on nie mógłby go pokochać.... A teraz..... nawet jeśli wciąż by przy nim został to tylko dlatego, że znów uważałby to za swoją powinność. Zostałby przy nim z wdzięczności za uwolnienie i.... litości..... Tylko dlatego..... Przecież to nawet gorsze od tamtego dawnego więzienia, bo od tego nie było żadnej ucieczki.... żadnej. Jaki sens miało to wszystko, ta katorga, ten bolesny upór, jeśli miałby go wpędzić w jeszcze gorszą niewolę? To nie byłoby uczciwe, zostawać przy nim teraz i zmuszać do tej wdzięczności... Uwalnianie go nie miało najmniejszego sensu, skoro miałoby służyć takiemu obrzydliwemu wykorzystaniu sytuacji i budzeniu w Mirah poczucia winy i zaciągniętego długu. Więc..... powinien odejść.....najlepiej teraz, nic nie mówiąc.... Tylko że..... że.....
Bezsilnie oparł głowę na jego poduszce, połykając łzy.
Kiedy ja ostatni raz płakałem? No tak..... Kiedy myślałem, że umiera..... Mój kochany, najmilszy chłopiec..... Więc to wszystko.... tylko po to, żeby go nigdy więcej nie zobaczyć? To za bardzo boli.... za bardzo.... Głupiec ze mnie, nie powinienem był nigdy dopuścić do tego, żeby aż tak się do kogoś przywiązać..... tak bardzo kogoś pokochać.... Tylko jak? Jak niby miałem tego nie zrobić? Mirah..... Mirah, moje kochanie.....
Co ja sobie wyobrażałem, idąc tam? Że on mnie za to z miejsca pokocha? Sam.... ja sam mówiłem mu o sobie tyle rzeczy, które zupełnie to uniemożliwiały.... Ale i tak nie mogę go okłamywać, jeśli miałby mnie kochać, to tylko wiedząc, kim jestem.... Ale on mnie nie może kochać. Skoro już byłam taki "altruistyczny" to nie powinienem teraz tego wykorzystywać. Dałem mu wolność i teraz to ja mam obowiązek tę wolność na zawsze przy nim utrzymać. A to się nie uda, jeśli tu zostanę.....
Jakoś..... wytrzymam bez niego...... jakoś będę musiał..... Nie mogę, nie mam prawa nic innego zrobić.... Nie mogę go ze sobą wiązać. On miał być szczęśliwy. Tego chciałem. A tylko odchodząc i zostawiając go w spokoju, mogę mu to dać.
Wyciągnął ostrożnie dłoń, odgarniając włosy, które osunęły się na twarz śpiącego chłopca. Wierzchnią stroną jednego palca jak najdelikatniej pogłaskał zarumieniony policzek, odwzajemniając leciutki uśmiech, który pojawił się na ustach Mirah.
Wyciągnął z torby diadem, kładąc go na poduszkę i pochylił się, całując jedwabiste, przyjemnie pachnące włosy. Uśmiechnął się jeszcze raz i niemal stamtąd uciekł.



Ustawiła talerzyki na srebrnej tacy i skierowała się do pokoju Mirah. Seine powinien jeszcze trochę spać..... choć prawdę mówiąc on nie miał wczoraj takich skrupułów wobec niej. Cały on, paskudny egoista. Chyba tylko ten nieznośny chłopczyk był w stanie pohamować ten jego skrajny egoizm. Dobrali się, nie ma co..... - prychnęła, uchylając drzwi nogą i weszła do środka. Cały ten czas praktycznie sama się nim zajmowała, wychodząc z założenia, że ufanie komukolwiek poza sobą do niczego dobrego nie może doprowadzić.
- Dzień dobry. - rzuciła i podeszła do stolika, stawiając na nim tacę. Nie odpowiedział, więc spojrzała na niego spod uniesionych brwi. Chłopiec leżał bez ruchu, tępo wpatrując się w leżący obok diadem.
- Skąd to się tu wzięło? - spytał bezbarwnym tonem.
- To? Pewnie Seine położył. - wzruszyła ramionami, podchodząc i siadając na brzegu łóżka.
Mirah znieruchomiał jeszcze bardziej, wręcz zastygł, dopiero po dłuższej chwili mrugając kilka razy powiekami.
- C...co? - wyszeptał.
- Pewnie Seine położył. W końcu to zdaje się po to pojechał. Zresztą spytaj go, jak się obudzi.
- Jak to.... - spojrzał na nią zogromniałymi oczami. - Więc.... on..... to tam pojechał? Na Avaellę? Jak to..... - ucichł jakby wystraszony i niepewnie spojrzał na diadem. Dotknął go ostrożnie i w końcu z wahaniem ujął w dłoń. - Więc ja..... Więc on..... Ja jestem już....
- Chyba przesadziliśmy z tym usypianiem, już nawet mówić nie umiesz. - prychnęła.
- Gdzie on jest? - szepnął. - Jest tutaj?
- Oczywiście, że tak, u sie.... Ale on śpi. - mruknęła do samej siebie, po czym westchnęła, wstając i idąc za chłopcem. - Co, już wstał? - zaglądnęła do pokoju, rozglądając się. - Nie mam pojęcia, gdzie mógł pójść.... Poczekaj, zadzwonię na Mahiego.
Mirah usiadł na łóżku, zagryzając lekko wargę. To było..... to było więcej niż niezwykłe... Nigdy w życiu nie spodziewał się, że.... mógłby być wolny... Ale jego kamień tkwił w diademie, więc znów był jednym ze swoich. Był wojownikiem Nusku i obrońcą Qareh, sto czternastym członkiem Najwyższej Rady.... sobą.
Dlaczego? Dlaczego on to zrobił?
Skąd mógł wiedzieć jak? Przysiągł sobie, że nigdy mu tego sposobu nie zdradzi.... Ale tak naprawdę nie spodziewał się, że on mógłby to zrobić, nawet wiedząc, że to możliwe..... A on...... Dlaczego?
Do pokoju bezszelestnie wsunął się Mahiego, kłaniając się lekko.
- Mahiego, nie wiesz dokąd poszedł Seine?
Mężczyzna spojrzał na nią niepewnie.
- Już.... wyjechał....
- Co takiego? - wykrzyknęła zdumiona.
- Jeszcze przed świtem. Zaraz kiedy zacząłem służbę.
- Dziękuję, Mahiego. - zacisnęła zęby. - Oszalał chyba! - krzyknęła po wyjściu mężczyzny. - Konno, w takim stanie? Życie mu niemiłe, czy co.... I tak cud, że dotarł tutaj. Co mu strzeliło do głowy?
- Co mu jest? - szepnął Mirah, podciągając nogi pod brodę.
- Solidnie się o coś poharatał, ot co. - sarknęła. - No daleko to on z tym nie zajedzie. Jak się znam na ludzkim zapotrzebowaniu na krew w organizmie, nawet Seine Silvretta nie dojechałby dalej niż do Yoki.
- Możesz mi dać jakiegoś konia? - spytał twardo.
- Konia?
- Tak, konia. Możesz, czy nie.
- Ależ bierz swo..... Dranie. Żaden się nawet nie pożegna. - pokręciła głową. - Poczekajcie, jeszcze będziecie czegoś ode mnie chcieli.....
Nie zamierzał pozwolić mu tak po prostu teraz uciec. Za nic. Co on sobie w ogóle wyobraża? - zagryzł wargi i szybkim ruchem odwiązując konia, sprawnie wskoczył mu na grzbiet. Uderzył piętami w jego boki i od razu galopem ruszył do bramy, którą ledwo zdążyli mu otworzyć. Kurz na zboczu wzbił się aż na wysokość końskiego łba, gnali dosłownie na złamanie karku, bo na tym stromym, niestabilnym terenie nie było o to wcale tak trudno. Jeśli istotnie był tak poważnie ranny, na pewno nie zdołałby minąć Yoki. Może nawet nie zdołałby tam dojechać. Tak czy inaczej, miał szansę go dogonić i nie zamierzał tej szansy zmarnować.
- Głupi... głupi.......... człowiek..... - wyszlochał w końcu bezsilnie. Czemu on wciąż to robi? Dlaczego? Przecież on.... nie był taki.... To nie był ktoś zdolny do poświęceń, ktoś, dla kogo bardziej liczy się cudze dobro niż własne..... Zawsze był egoistą. Myślał tylko o sobie i swoim zadowoleniu. Nic innego go nie obchodziło. Uwielbiał zadawać ból, nie umiał chyba nawet obudzić w sobie normalnych uczuć. Więc dlaczego, dlaczego jego traktował tak..... inaczej? No dlaczego? Wciąż kierował się tylko jego dobrem, robił wszystko po to, żeby odsunąć od niego jak najwięcej cierpienia, chronił go, troszczył się o niego..... Przecież tak naprawdę między nimi od dawna już było dokładnie odwrotnie niż miało być! Pozwalał mu wierzyć, że wciąż wypełnia swoje obowiązki, ale tak naprawdę mu na to nie pozwalał. Chronił jego życie dwa razy bardziej niż własne, nie pozwalał mu na pobyt tam, gdzie naprawdę groziło mu jakieś niebezpieczeństwo..... A teraz..... Zwrócił mu wolność. Tak po prostu..... Nie, nie tak po prostu.... Omal nie stracił przez to życia. I po wszystkim..... znikł, odszedł bez żadnego uprzedzenia.... O co w tym wszystkim chodzi? No o co?
W pełnym pędzie minął bramy Yoki, strażnicy nie ośmielili się zatrzymywać Nusku. Sprawdzał wszystkie miejsca, gdzie on się mógł zatrzymać..... Przecież GDZIEŚ musiał! Nigdzie go jednak nie było. Usiadł bezsilnie na schodach ostatniego zajazdu. I co teraz? Przecież nie było żadnej innej drogi, którą on mógłby pojechać. Po prostu nie było.
- Ano..... - obok kucnęła młoda, umorusana dziewczyna. - Łaskawy pan za kimś szuka?
Spojrzał na jej niezbyt inteligentną, szeroką twarz. Uśmiechnął się zrezygnowany.
- Tak..... Szukam przyjaciela.
- A bo moja pani trzymajo takiego jednego. A nie wiemy kto, bo Godio znalaz go het przy strumieniu, mówie łaskawemu panu, całkiem bez życia! Jużem zamyślała, co może to jakowyś zbój, bo niezgorzej poharatany, ale jak ja widze, co łaskawy pan taki niespokojny i po zajazdach chodzi, to ja zara pomyślała, co może za onym łaskawy pan szuka. Tera bitwów tyla, a i na drogach zbójów niezgorzej..... Jak łaskawy pan życzy, to ja poprowadze.... - wstała i ruszyła między domy. Zerwał się i poszedł za nią.
- Kiedy go znaleźliście?
- Przecie mówie, co to nie ja. Godio onego znalazł i do domu przytaszczył. Zara gdzie jeszcze rano.
- Jest w bardzo złym stanie? - szepnął.
- No ja by tam i kociego puchu za niego nie dała, tyla ci krwie z niego uszło. Ale pani gadajo, co może otrzeźwieje.
Przygryzł wargę, aż poczuł smak krwi. Czy to on? Raczej tak..... Seine..... Seine, ty głupi wariacie, co ci strzeliło do głowy?
- To bedzie tu. - dziewczyna zatrzymała się przed żelazną bramą. - Łaskawy pan poczeka, ja ino paniom spytam.
Znikła we wnętrzu, a po chwili wróciła ze skromnie ubraną staruszką. Kobieta ukłoniła się z miłym uśmiechem.
- Czy.... czy ja mogę... - wyjąkał.
- Proszę.... - wpuściła go i poprowadziła korytarzem. - Nie jest w najlepszym stanie, ale dosłownie przed chwilą odzyskał przytomność. - uchyliła ciężkie drzwi i zostawiła go samego. Wszedł do środka, wolno podchodząc do łóżka. Tak, to był on. Leżał, bezmyślnie wpatrując się w ścianę. Był potwornie blady, naprawdę musiał stracić dużo krwi.
Mirah przycisnął dłoń do ust, tłumiąc wzbierający szloch, ale nie zdołał zatrzymać kilku łez, które wymknęły mu się na policzki. Podszedł cicho, klękając przy łóżku.
- Może byś przynajmniej na mnie spojrzał..... - wyszeptał z trudem. Seine rozchylił lekko usta i po chwili odwrócił twarz w jego stronę, patrząc na niego w oszołomieniu. Chłopiec zaśmiał się nerwowo i objął go, przytulając głowę do jego piersi. - Ty głupku...... Jak mogłeś tak po prostu sobie pójść?
- Mirah...... - odezwał się zduszonym, ledwie słyszalnym głosem. Podniósł z wysiłkiem dłoń, wplątując ją w jego włosy. - Mirah..... - powtórzył jeszcze ciszej, patrząc na niego przez mgłę. Pierwszy raz tak zupełnie przy nim stracił siły, ale nie był w stanie nic z tym zrobić....
- Nie rozumiem cię.... - miękko powiedział chłopak. - Zupełnie cię nie rozumiem..... Zrobiłeś dla mnie..... coś takiego..... I zwyczajnie odszedłeś.....
- A co miałem robić... - przymknął oczy. - Już jesteś wolny.... Nie musisz ze mną iść....
Mirah uśmiechnął się lekko, wyciągając dłoń i delikatnie dotykając jego policzka.
- I co z tego.... Przecież ja cię nie zostawię.... Nawet o tym nie marz.....
Zagryzł wargę, nie mogąc opanować jej drżenia. Nie chciał się z nim rozstawać..... nie chciał nawet bardziej, niż sam się przed sobą przyznawał.... Ale jakie miał prawo, żeby więzić przy sobie tego dobrego dzieciaka? On nie powinien mieć takiego życia....
- Mirah.... - zaczął niemal błagalnie, ale głos uwiązł mu w gardle. Zaciskanie powiek nie pomogło, łzy uciekły mu i spłynęły po twarzy, mocząc palce chłopca.
- No co ty, Seine..... - drżącym głosem wyszeptał Mirah. - Przestań, ja w życiu nie widziałem, żebyś płakał.... - poprosił ciepło, obejmując go za szyję i przytulając mocno. - Ja się nie zgadzam.... na to twoje odchodzenie.... - odezwał się cichutko po dłuższej chwili czasu. - I ja też nie zamierzam sobie nigdzie iść.
- Myślałem.... - powiedział bezradnie. - Że może.... będziesz chciał wrócić do swoich..... Pomóc im w wojnie....
- Nie słyszałeś? - zdziwił się chłopak.
- O czym?
- Wojna już się skończyła. Parę dni temu roznieśliśmy armię Nidhogga w pył. On zginął, a jego syn podpisał kapitulację.
- Roznieśliśmy.... - szepnął.
- Co?
- Mirah, ty.... jesteś Nusku. To z nimi chcesz być.... Jak ja mógłbym zatrzymywać cię przy sobie?
- Jestem Nusku..... - uśmiechnął się. - Tylko że ja..... wcale nie chcę się z tobą rozstawać....
- Mirah....
- Wiem, że pewnie strasznie ci przeszkadzam, ale chyba możesz to dla mnie zrobić i wytrzymać ze mną jeszcze trochę?
- Mirah....
- Może kiedyś nadejdzie czas, kiedy zrozumiemy, że powinniśmy się rozstać. Ale on jeszcze nie nadszedł. Jeszcze nie....




Sam mu to zaproponował....
Kiedy tylko znaleźli się w pobliżu Qareh, chłopiec posmutniał, zamyślał się wciąż, kilka razy po kryjomu płakał....
Nie mógł po prostu tego ignorować. Więc.... sam zasugerował odwiedziny w Qareh.
Podróżowali razem już przecież od przeszło roku..... Nic dziwnego, że chłopiec coraz bardziej tęsknił. Zresztą obracając się właśnie teraz wśród ludzi, musiał zatęsknić do tego spokojnego i pięknego miejsca. Bo teraz.... wśród ludzi można było czuć się dokładnie tak jak w samym środku hordy Nergal.
Od czasu klęski Hedra Nidhogga wśród ludzi zapanował chaos. Nikt nie mógł czuć się bezpiecznie. Niemal wszystkie krainy i miasta były w stanie wojny z co najmniej kilkoma innymi. Sojusze łączyły się i rozpadały, krew lała się strumieniami. Zachodnie kantony Warri walczyły ze wschodnimi, wschodnie z zachodnimi i północnymi, północne z południowymi, zachodnimi i wschodnimi. Zresztą i w samych zespołach regionów poszczególne kantony walczyły między sobą. Mieszczanie atakowali inne miasta, porywali się na regiony władców, a sami władcy walczyli, z kim się da. Mieczem, ogniem, głodem, a także poprzez zdrajców i skrytobójców. Tak zginęli władcy Kashi, Linares, Kalmar.... Najzacieklejsze walki toczyły się między Nidaros i Kashi oraz między Linares i Laredo. Inne rasy też robiły się coraz bardziej wojownicze. Dumuzi ponownie zamknęli bramy dla ludzi, sami zresztą znaleźli się w stanie wojny z Kalmar. Utu walczyli z Nidaros i zwalczali coraz zacieklejsze ataki Nergal. Raahe raz za razem miało problemy z Fenami. Świat ogarnęła wojna tak zaciekła jak nigdy dotąd.
Cóż, idealny świat dla takiego najemnika jakim był on. Ale nie dla wrażliwego, marzącego o pokoju Nusku.
Dlatego zabrał go do Qareh. Mirah mógł tam teraz wrócić, klątwa assen przestała nad nim ciążyć, wciąż jednak chroniąc jego samego przed zemstą Nusku, z uwagi na sposób w jaki przestała działać. Więc mógł tam pójść z nim.... Niewiele sobie robił z pełnych odrazy i nienawiści spojrzeń, jakimi częstowali go wszyscy w Qareh i beztrosko chodził po wszystkich jej zakątkach. Mirah był szczęśliwy, więc cieszył się i był szczęśliwy sam. Tak, był szczęśliwy.... ale..... Mimo woli coraz częściej myślał, że dla Mirah lepiej by było, gdyby na zawsze został tutaj. A on sam nie mógł i nie chciał tu zostać.... Pamiętał, jak kiedyś chłopiec powiedział mu, że jeszcze nie nadszedł dla nich czas rozstania. Ale może nadszedł teraz? Próbował odsuwać od siebie tę myśl, bo teraz..... kochał go chyba jeszcze mocniej niż dawniej. I jeszcze boleśniejsza była myśl o rozstaniu. Jednak.... jeśli tak miałoby być dla niego lepiej, to czy miał prawo tego unikać?
Chyba nikt na świecie nie zasługiwał na szczęście bardziej niż Mirah. Wiedział, że chłopiec zapomniał mu to wszystko, co kiedyś zrobił, że polubił go tak szczerze, jak tylko można... Ale pokochać go nie umiał. Chyba teraz domyślał się jego uczuć, choć nigdy nie padło między nimi na ten temat nawet jedno słowo... ale to przecież nie mogło natychmiast wywołać w nim miłości. Do tego nie sposób się zmusić. Przecież nie mógł wymagać, żeby on zawsze przy nim był i choć swoją obecnością łagodził tę tęsknotę. On sam miał prawo do tego, żeby kogoś pokochać..... a raczej nie wyglądało na to, że kiedykolwiek miałby pokochać jego. Dlaczego miałby oddzielać go od jego świata, uniemożliwiać mu prawdziwe szczęście? Za bardzo go kochał, żeby to robić... i za bardzo go kochał, żeby umieć znieść bez bólu to, że sam nie umiał mu tego wszystkiego zapewnić.... że dla niego mimo wszystko zawsze pozostawał obcy... Dlatego odwlekał tę rozmowę; bał się, że nie zdoła zapanować nad bólem, a to nie pozwoliłoby Mirah na wyrażenie zgody.
Musiał to zrobić.... On.... tak bardzo tu pasował.... tak dobrze ze wszystkimi się czuł.... Chyba raz na milion zdarzało się, że ktoś z Nusku pokochał człowieka na tyle, żeby dla niego opuścić swój świat i swoich braci... Ludzie nie byli tego warci. A już na pewno..... nie tacy jak on... A tymczasem Mirah wciąż trwał przy nim, mimo że go nie kochał....
Nie, zdecydowanie nie miał prawa tak wykorzystywać jego dobrego serca i współczucia. Wcześniej mógł się oszukiwać..... ale teraz aż nazbyt dobrze widział, jak bardzo chłopiec pragnął tu zostać... Nie wolno mu tego odbierać.
Spojrzał na Mirah z uśmiechem. Odkąd tu przybyli, znów ubierał się po nuskiańsku, jeszcze zwiększając wrażenie nierozerwalności z tym miejscem. Siedział teraz na łóżku z uśmiechem na ustach malując te nuskiańskie "obrazki". Oni jednak są jak dzieci.... Chociaż w zasadzie co w tym złego, że umieją znaleźć czas i na takie rzeczy? Był zresztą skłonny afirmować wszystko, o ile tylko sprawiało to przyjemność chłopcu.
- Posłuchaj..... - zaczął cicho. Mirah podniósł na niego swój teraz bez przerwy roześmiany wzrok.
- O co chodzi? - spytał pogodnie. Nie odpowiedział, więc wstał i podszedł do niego, obejmując go ramionami za szyję i zaglądając w oczy. - No co się stało?
- Mirah.... ty..... - unikał jego wzroku, już dawno stracił zdolność do udawania przed nim. Nie umiał patrzeć w te piękne, ciemne oczy bez lęku i rozpaczy, skoro właśnie je teraz czuł. Może jeszcze nie trzeba o tym mówić.... Nie, nie ma sensu..... dłużej tego ciągnąć.... - Ja myślę, że ty chciałbyś zostać w Qareh.
Ramiona chłopca cofnęły się i zrobił krok w tył.
- Ale..... ja tylko..... - powiedział zupełnie cichutko jak mały skarcony chłopiec. Seine uśmiechnął się pod nosem i ujął jego dłoń, oglądając jej smukłe palce.
- W porządku, Mirah..... Przecież ja nie mam o to żalu..... Rozumiem...... Naprawdę rozumiem..... Zresztą i ja sądzę, że tak będzie dla ciebie lepiej...
- Seine, ja przecież..... - przyklęknął obok, kładąc głowę na jego kolanach. - Ja po prostu..... dawno tu nie byłem..... stęskniłem się..... przecież ty sam chciałeś, żebyśmy tu przyjechali...... Ja tylko..... wiesz, ja już całkiem zapomniałem, jak wygląda życie tutaj..... tu..... jest całkiem inaczej..... Ja kiedyś żyłem tylko tak i...... i chyba dlatego mi tego brakowało, ale.... To prawda, że jestem Nusku..... że czuję się Nusku.... że tak właśnie lubię żyć..... i że kocham moich przyjaciół i tęsknię za nimi, i że.... Ale.... to przecież.... nie znaczy, że z tobą mi źle...... tylko.....
- Tylko już masz po prostu dość. - uśmiechnął się, głaszcząc delikatnie jego włosy.
- Nie....
- Tak. Przecież ja widzę.... Nie mam ci tego za złe, wiedziałem, że któregoś dnia zechcesz wrócić do swoich..... To tutaj jest twoje miejsce.... A nie ze mną.
- Dlaczego.... - wyszeptał prosząco. - Przecież..... gdybym ja został..... przecież mógłbyś zostać ze mną.... Nikt nie może ci tego zabronić... Czemu nie chcesz?
- Mój chłopczyk.... - połaskotał go po policzku. - Są takie rzeczy, których nie można połączyć..... Ja, tutaj? Co niby miałbym robić? Zresztą..... przecież wiem, że wszystkim tu jestem tylko solą w oku..... Chwilkę z tobą zostałem, ale..... Nie powinienem zatrzymywać się tu na dłużej. Tobie też tylko bym zawadzał, nawet jeśli teraz wydaje ci się, że nie.... Najlepiej będzie..... jeśli już wyjadę i pozwolę ci wrócić do normalnego życia.
- Ale....
- Wszystko się kiedyś kończy, Mirah.... - szepnął z uśmiechem. - Chyba nadszedł czas na koniec naszej wspólnej podróży. Nie żałuję nawet jednego jej dnia...... i mam nadzieję, że ty też nie..... ale to już przeszłość. Tak zresztą powinno być. Każdy z nas musi już iść w swoją stronę.... Jesteś Nusku.... a ja tylko człowiekiem i to nieszczególnie szlachetnym. To i tak niemal cud, że nasze drogi złączyły się na tak długo..... Ale już dosyć..... - wstał, odsuwając go delikatnie, ale stanowczo.
- Seine..... - Mirah podbiegł za nim, patrząc niepewnie.
- Wyjadę jeszcze dzisiaj..... - powiedział cicho, podnosząc na niego wzrok. Uniósł dłoń, lękliwie muskając jego włosy i wyszedł szybko z pokoju. Poszedł prosto w kierunku schodów. Nie ma na co czekać.... Powinien przygotować konia i jechać jak najdalej stąd....
- Seine Silvretta. - usłyszał twardo brzmiący kobiecy głos. Odwrócił się; z cienia wyszła odziana w powłóczyste szaty kobieta, z przeźroczystą zasłoną narzuconą na jasne włosy.
- Tak?
- Jestem Heimdall. Wyrocznia Qareh.
- A czego chcesz ode mnie?
- Wiem już, że odchodzisz.
- Naprawdę? A to dobre.... Kilka chwil temu ja sam nie wiedziałem.
- Jestem Wyrocznią. - uśmiechnęła się chłodno. - Postępujesz słusznie..... Będąc przy tym chłopcu, wyrządzałeś mu wielką krzywdę....
Rysy Seine stwardniały nieco.
- Doprawdy?
- Chyba sam wiesz najlepiej że tak..... Ale wiem, że ta decyzja nie była dla ciebie łatwa.... Dlatego..... jestem wdzięczna..... że ją podjąłeś..... I.... chcę ci coś podarować....
- Podarować? Tak żebym się przypadkiem nie rozmyślił? - zakpił.
- Nie drwi się z darów Wyroczni.... - powiedziała zimno. Podała mu małą szkatułkę. - To Kamień Uczuć. Kiedy weźmiesz go w dłoń przez jakiś czas nie będziesz w stanie go odrzucić.... Później już tak. Trzymając go w dłoni posiadasz w zasadzie nieograniczoną moc.
- Nie boisz się dawać czegoś takiego komuś takiemu jak ja? - uśmiechnął się.
- Nie.... Przysięgam..... Jestem naprawdę szczęśliwa, że będziesz to miał..... Seine Silvretta.... - odpowiedziała z nieodgadnionym wyrazem twarzy i odwróciła się, znów znikając w cieniu.




Mirah stał przy oknie, opierając się o nie czołem. Za nim Almah i Sirrah czekali w milczeniu, aż skończy mówić. Nie miał pojęcia do kogo mógłby z tym pójść, więc poszedł do nich, do swoich najbliższych przyjaciół..... Ale teraz nie był pewien, czy oni będą w stanie go zrozumieć.... Dla nich Seine to był tylko człowiek i w dodatku zbrodniarz. Nie spędzili z nim tyle czasu co on, jak mogliby zrozumieć, że zdołał aż tak się do niego przywiązać? I.... że tak ciężko mu było na myśl, że on stąd odjedzie.... sam....
- Ja po prostu..... - odezwał się w końcu szeptem. - Nie chcę, żeby on wyjeżdżał..... żeby znowu był sam..... beze mnie.....
- Mirah, jestem pewien, że tylko mu zawadzasz. - miękko odezwał się Almah. - Dla kogoś takiego jak on nie jest poręcznie mieć przy sobie Nusku. Będzie się czuł znacznie swobodniejszy, jeśli będzie sam.
- Przecież ja mu pomagałem....
- W czym? - uśmiechnął się pobłażliwie. - Mirah, to jest Seine Silvretta..... Cóż, widać rzeczywiście jakimś cudem okazał się zdolny do tego, żeby cię polubić..... Zresztą tobie niewiele osób zdołałoby się oprzeć. - pogłaskał go po głowie. - Rozumiem, że jesteś mu wdzięczny za zwrócenie wolności.... i za to, że ze względu na ciebie powstrzymał się od pewnych rzeczy.... Ale Mirah.... Silvretta to wciąż jest Silvretta. Dla ciebie jest dobry..... ale to jeszcze nie znaczy, że się zmienił. Przecież..... on nadal wszystkich poza tobą traktuje...... - zamilkł i pokręcił głową. - Nie, Mirah, on się nie zmienił. Może on nawet woli, żebyś w końcu tu został. Nie będzie musiał się powstrzymywać, będzie mógł robić, co zechce..... Tam, w Warri, nastały teraz wymarzone czasy dla takich jak on. Ty źle się tam czujesz, a dla niego to jest idealny żywioł. Niektórzy widać rodzą się do zła.... Nie możesz się obwiniać o to, że on jest właśnie taki. A tak naprawdę.... tylko to was rozdziela.
- Ale.... - wyszeptał. - Ja do tej pory.... sam przed sobą nie przyznawałem się do tego.... Nigdy o tym nie rozmawialiśmy..... On nigdy się nie przyznał.... Ale ja..... wiem, że on mnie.... kocha.....
Mężczyźni spojrzeli na niego w niemym szoku.
- Ależ.... - wykrztusił w końcu Sirrah. - Mirah, jesteś Nusku.... Nie możesz się wiązać z potępionym!
Almah uciszył go ruchem ręki.
- A ty? - spytał łagodnie. - Kochasz go?
Mirah przymknął powieki, opierając się o ścianę. Przełknął ślinę, boleśnie zaciskając dłonie.
- Nie.... - szepnął. - Ale....
- Mirah..... - Almah oparł dłoń na jego ramieniu, zmuszając do spojrzenia sobie w oczy. - Sam widzisz, że to nie ma sensu.... Nie możesz kurczowo trzymać się tego człowieka.... łamać obowiązujących cię praw.... i to tylko dlatego, że nie umiesz sobie z tym poradzić. Rozumiem, że przyzwyczaiłeś się do niego..... może nawet przywiązałeś... Ale nie próbuj na siłę robić z tego miłości, bo to do niczego dobrego nie doprowadzi.... On jest potępiony, Mirah.... I już za późno, żeby to odwrócić... Teraz, kiedy powstało w tobie to uczucie przywiązania, może wydawać ci się to okrutne.... Ale to właśnie jest sprawiedliwość. Zresztą podejrzewam, że ty wiesz o nim znacznie więcej niż ja. Sam pomyśl... Co cię czeka u boku kogoś takiego? Chcesz złamać prawo i połączyć się z potępionym, nie czując nawet do niego miłości? Jak to sobie wyobrażasz?
- Po prostu..... mi go żal...... - wyszeptał przez ściśnięte gardło.
- Obiecałem Szedar..... że będę się tobą opiekować.... jeśli coś się jej stanie..... - powiedział z trudem. - Nie mogę pozwolić, żebyś sam się skrzywdził... Wiem, że masz dobre serce..... Trudno o kogoś lepszego od ciebie.... Ale to nie powinno się obracać na twoją niekorzyść.... On nie jest tego wart, Mirah..... Ludzkie serca..... zwłaszcza takie jak jego...... są zmienne.... Łączenie się z człowiekiem to zawsze wielkie ryzyko.... a w tym wypadku.... Mirah, przecież ty nawet go nie kochasz..... Pozwól mu odejść, skoro sam tego chce..... Tak będzie lepiej..... dla was obu.
Chłopak zagryzł wargi i pochylił głowę. Odwrócił się i zaczął odchodzić.
- Dokąd idziesz? - cicho spytał Almah.
- Pożegnać się.... - szepnął. Zbiegł po schodach i wypadł na dziedziniec właśnie w momencie, kiedy Seine wyprowadzał ze stajni swojego konia. Odwrócił się i spojrzał w jego stronę; chłopiec dobiegł do niego bez tchu.
- No co? - odezwał się z lekkim uśmiechem.
- Ja chciałem..... chciałem chociaż się..... pożegnać.... - wyszeptał Mirah, podnosząc na niego szklące się od łez oczy.
Seine przesunął palcami wzdłuż pyska konia.
- Nie obrazisz się.... - powiedział cicho i uśmiechnął się znów nieznacznie. - Jeśli powiem.... Do widzenia? Kto wie..... może się jeszcze kiedyś przypadkiem spotkamy......... Chociaż nie..... lepiej będzie.... Masz rację, raczej się już nie zobaczymy..... - spojrzał na niego znów i wyciągnął dłoń, pieszczotliwie dotykając jego policzka.
Wargi chłopca zadrżały, nie było łatwo patrzeć mu teraz w oczy. To było dziwne i smutne widzieć w nich teraz za całym tym pokładem czułości bezradność i ból, gdy zawsze spotykało się w nich pewną siebie zaczepność. Nie umiał mu pomóc, a wiedział, że nie powinien go zatrzymywać.
Nie był w stanie nic powiedzieć..... Patrzył na niego tylko, nawet gdy on zabrał już dłoń, z dawną swobodą wskoczył na grzbiet konia i obejrzał się jeszcze z tym samym smutnym uśmiechem.
- Żegnaj, Mirah....
I nawet na zwykłą odpowiedź zabrakło mu słów.

Pieśń siódma: Aria na strunie G



Jechał już trzy dni. Jakoś tak.... bez celu. Nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, czym się zająć...
Brakowało mu go... Bez tej wciąż roześmianej, pięknej twarzy obok wszystko było poszarzałe i nijakie. Tak bardzo się przyzwyczaił do jego stałej obecności, że teraz czuł się nieswojo. Podwójnie samotnie... brakowało mu nawet tych ptaków i zwierząt, które obecność Mirah przyciągała. Wszystko było inne…. Wszystko było… takie jak przedtem. No cóż, nie było sensu się nad sobą rozklejać. Było, minęło. Kiedyś żył i tak, i był z tego zupełnie zadowolony. Prędzej czy później znajdzie sobie jakieś zajęcie i wszystko wróci do normy.
Zatrzymał konia, zeskakując na ziemię. Przydałoby się w końcu zrobić postój. Niecierpliwie uderzył palcami o nogę, nie znosił takich chwil, gdy praktycznie nie miał żadnego sensownego zajęcia. Po prostu nie znosił nudy, a odkąd nie było Mirah, wszystko stało się takie… Zresztą mniejsza o to.
Jednak tymczasem nie miał żadnego pomysłu na to, czym wypełnić czas. Zaraz... Teraz można by obejrzeć ten cały nuskiański prezent. Kamień Uczuć... Idiotyczna nazwa. Co to właściwie może być?
Podszedł do juków, wyciągając z nich szkatułkę. Nieograniczona moc... Co to właściwie miałoby znaczyć? Dziwne... Czemu ona mu to dała? Nacisnął mały przycisk i wieczko odskoczyło, ukazując zawartość.
Zwykły, szary otoczak. Uśmiechnął się wzgardliwie; ująwszy kamień w palce, podrzucił go do góry i sprawnie chwycił w dłoń, zaciskając ją na nim. W jednej chwili pociemniało mu w oczach i upadł na trawę, wijąc się z bólu. Próbował rozewrzeć palce, ale nie był w stanie. Kamień jakby wrósł mu w dłoń.
I mimo to istotnie poczuł nagle, że... w zasadzie mógłby zrobić wszystko, cokolwiek by pomyślał... cokolwiek… tylko, że.....
Co to było? Co tu u licha było? Ból świdrował go w całym ciele, dziwny, nieznany ból, gorszy niż cokolwiek, czego dotąd zaznał. Ale..... ale jakoś..... nie to było przerażające..... nie to.....
To te... obrazy... dźwięki... zapachy….. Wspomnienia. Pamiętał to, pamiętał to wszystko... Ale co to jest? Skąd to znał? Czemu tak...... bolało? Nawet gorzej niż ten prawdziwy, fizyczny ból... To... wręcz odbierało wszystkie siły.... zabijało, powietrze w płucach zamieniało w gryzący dym, dławiło, wprawiało serce w morderczo szybki rytm...
Przecież nie było... nie było niczego takiego... Nie pamiętał niczego, co sprawiałoby mu taki ból..... Więc co to jest? Te twarze, oczy... ludzie.... ci wszyscy... te chwile... wrzaski, krew, jęki, błaganie, przecież to....
Śmierć....
To zwijanie się w bólu, w męczarniach, w płomieniach, wśród gruzów, upadki ze skał, śmiertelne boleści trucizn, wrzaski, jęki, krzyki, krew, młoda kobieta gwałcona przez żołnierzy, trzystu Fenów konających na palach, wioska Utu z dziećmi krzyczącymi z bólu w płonących domach, nuskiańska dziewczynka nieskutecznie osłaniająca twarz przed mieczem, chłopak z płonącą żerdzią wbijaną powoli w oko, zaskoczona twarz Der trzymającej tkwiący w piersi nóż, nieposłuszny żołnierz wiszący z muru głową w dół, ciężarna dziewczyna z rozprutym brzuchem, kobieta wyjąca z bólu nad zakatowanym ciałem dziecka, mężczyzna wznoszący miecz, by pomścić zgwałconą żonę, spalony dom i roztrzaskaną o ścianę głowę synka, śliczna chłopięca twarz opadająca bezsilnie na pokrwawioną ziemię...
Krzyknął głucho, gdy parzący palce kamień potoczył się w końcu na ziemię... Wreszcie... wreszcie zdołał go odrzucić... Co to było? No co? I ten... przepływ potężnej siły, który w sobie czuł... i nad którym w żaden sposób nie był w stanie zapanować...
W zasadzie nieograniczona moc... Świetne. Nie ograniczona niczym... prócz tego bólu i tych.... wspomnień...
Przecież zawsze to wszystko pamiętał! Może i nie myślał o tym, ale… Pamiętał. Zawsze... Więc czemu teraz... Dawniej każde wspomnienie było pozbawione emocji. Najmniejszego śladu uczuć. A teraz...... a teraz pamiętał to... pamiętał siebie... i czuł jak zwykły człowiek. Jak to możliwe? No jak?
Przecież... nawet, gdy poznał jego... gdy nauczył się o niego troszczyć, martwić, kochać go... To nic poza tym nie uległo w nim zmianie. Nie czuł najmniejszych wyrzutów sumienia za to, co kiedyś robił. Żal ograniczał się do tego, że rozdzielało go to z Mirah, mogło budzić jego niechęć, jego wstręt. Nikt inny go nie obchodził. Dokładnie tak jak przedtem, to się wcale nie zmieniło. Kochał Mirah i jego uczucia ograniczały się do niego. Jeśli innych traktował lepiej niż zawsze to tylko dlatego, że patrzył na nich jego oczami…
To, co robił, nigdy do niego nie docierało, właściwie nie był w stanie naprawdę zrozumieć, co odrażającego widzą w tym ci "praworządni". Wiedział, że tak czują i pojmował to jedynie przez nich. Sam nie odczuwał nigdy tego, na co patrzył, krew, cierpienie, błagania, nie robiły na nim żadnego wrażenia. Więc... to dlatego? Nie był zdolny do żadnego ludzkiego uczucia? Nienawiść... nie, w zasadzie nienawiści też nie umiał w sobie obudzić. Wszystko, co nim rządziło, to żądza sławy, pieniędzy, ryzyka... i okazania jak największej perfekcji i geniuszu w tej zbrodniczej ścieżce, którą sobie wybrał.
Czy tak było zawsze? Z dzieciństwa... pamiętał tylko ją... tylko Nannę... Ją chyba kochał, a przynajmniej tak mu się zdawało...
Zawsze? Zawsze tak było? Czy to stało się jakoś później? Zgasił w sobie te uczucia, może same w nim zgasły... Ale dlaczego?!
Nie, to nieważne. Ważne... czemu teraz... dlaczego właśnie teraz... znowu to czuł... ten ból, żal, wstyd…. Czy to był tylko wpływ Kamienia? Ale Kamień leżał teraz obok... więc zostanie tak już? To niemożliwe... Z tym po prostu... po prostu......
- Wielkie dzięki, Heimdall... - wyszeptał. - Właśnie oduczyłaś mnie żyć.


Nie minęło. To już cztery miesiące i... i wciąż nie minęło. Nie zostało mu już prawie nic, żyjąc z Mirah, wydawał więcej niż się przyzwyczaił i teraz, mimo oszczędzania, pieniądze szybko mu się kończyły. A nie nadawał się do niczego. Nie czuł się na siłach, żeby wypełnić choćby jedno z proponowanych zleceń.
Przerażało go to. Próbował się podjąć czegokolwiek, ale rezygnował, uciekał, bo... bo nie był w stanie znieść myśli o choćby jeszcze jednym takim obrazie, jeszcze jednej takiej twarzy, których nie umiał się teraz pozbyć. Setki razy przeklinał Heimdall, setki razy przeklinał Nusku, setki razy przeklinał nawet Mirah, jeszcze bardziej, teraz już do niemożliwości rozpalając swoją tęsknotę. Kochał go teraz jeszcze mocniej, jakby zdolność do tamtych zwykłych uczuć podsyciła jeszcze tę miłość.
Ale... ale z tym nie umiał żyć...
Z tym nie można było prowadzić takiego życia, jakie znał, jakie dotąd tak lubił, jakie umiał pędzić... Z tym... nie można było mieć takich wspomnień... Wytrzymał wtedy, ale nie trzymał Kamienia nawet o krótką chwilę dłużej, niż musiał... Kiedy tylko zdołał rozchylić palce, wypuścił go z dłoni. To pozwalało mu teraz odrzucać to wszystko, miał go w dłoni zbyt krótko, żeby to trwale wyryło mu się w pamięci. Był więc w stanie to odsuwać, nie myśleć o tym... Ale kiedy tylko próbował wrócić do dawnych zajęć, wszystko wracało. Już nie umiał być sobą...
Dopóki miał przy sobie Mirah, takie życie mu nie przeszkadzało, ale teraz... teraz nie wiedział, co ze sobą zrobić... I nie miał za co żyć. Nic innego nie umiał, tylko walczyć, oszukiwać, kraść, zabijać... A teraz to wszystko wiązało się z powrotem tych obrazów, tego bólu... Nie był w stanie tego wytrzymać, ignorować...
Walki toczyły się wszędzie, ale nie mógł zaangażować się po żadnej ze stron. Były wprawdzie w tych wspomnieniach obrazy mniej dręczące... walki z innymi, dla których wojna była żywiołem, z tymi, którzy byli jak on. Może do walki z nimi byłby zdolny bez tej męki. Tylko, że... tylko, że oni nie walczyli z nikim, kto mógłby mu zapłacić. Palili wioski, miasta... Nie porywali się na władców. A tylko władców byłoby stać na powierzenie swoich spraw komuś takiemu jak on i to tylko wtedy, gdyby innego wyjścia już nie mieli. Historia Waimea ciągnęła się za nim jak cień. Nikt nie odważyłby się mu zaufać.
Dlatego wciąż podejmował próby wracania do dawnego życia. Nieudane, raz za razem nieudane... Niedługo rozniesie się, że w końcu odrzuca wszystkie propozycje... Jak to ocenią, co pomyślą? Na szczęście wciąż jeszcze umiał grać. Przynajmniej ta umiejętność wciąż się go trzymała. Może dzięki temu będą uważać, że zrobił się po prostu bardziej wybredny. Bardziej zachłanny na wielkie pieniądze. To raczej nie mogło zaszkodzić jego reputacji...
A kiedyś... z czasem... Może te obrazy znikną, może to wszystko minie... Może znów będzie umiał żyć jak kiedyś...
W końcu zawsze zostawało jeszcze Raahe, Karia niemal bez przerwy miała teraz kłopoty i nie zmartwiłaby się zbytnio ewentualną pomocą. A pieniędzy jej nie brakowało. Tylko, że tam nie chciał wracać... sam... Za dużo wspomnień wiązało się z tym miejscem. W końcu to tam pierwszy raz postanowił rozstać się z Mirah.
Raahe to ostateczność.
Tylko, że ta ostateczność zbliżała się wielkimi krokami. Naprawdę nie zostało mu już wiele pieniędzy... Liczył jeszcze, że może dziś... Tylko, że dziś miał spotkać się z Brugge. Za dobrze go znał, żeby nie wiedzieć, co on może mu zaproponować. Jego wyprawy to były krwawe jatki, czasem przewyższające nawet to, co wyprawiali Nergal... Bo bandy Almelo często były zbyt chaotyczne, prymitywne i nie wystarczająco karne, żeby liczyć się z korzyściami płynącymi z niewolników. Tym bardziej teraz... Od upadku Imperium Piratów handel z Zamorskimi trzeba było organizować na własną rękę, a do tego rodzaju rzeczy Brugge nie miał głowy. On umiał tylko niszczyć. Mordować, palić, plądrować... Nic, co wymagałoby inteligencji. Jego wygrane bitwy zawsze opierały się tylko na miażdżącej przewadze sił, nie dobrej taktyce.
Cóż, teraz miał wszelkie szanse powodzenia. O ile nie porywałby się na zdolnych wodzów, to prawie każde wojsko było w zasięgu jego możliwości. Banda Almelo była teraz najpotężniejsza w Warri. Po części dlatego, że takie potęgi jak Nidaros i armia Haddy były już przeszłością. Nidaros jeszcze jako tako się trzymało, ale walki coraz bardziej je wyniszczały, a niedobitki Haddy były teraz u Brugge. I to właśnie była ta druga kwestia. Wszystkie "odpadki", wygnańcy, resztki rozbitych armii, bandy zbyt drobne by sobie radzić same... Wszyscy przystali do Brugge, czyniąc jego armię najliczniejszą... choć może niedysponującą najlepszym morale. Ale nadzieja zysku wystarczała, by utrzymać ich tymczasem w karbach, a Brugge nie trzeba było niczego więcej.
Wstał i po lekkim zawahaniu ruszył do drzwi. Ostatecznie nic nie wadziło spróbować. Przecież kiedyś musiał do tego wrócić i tak, więc... może najlepiej od razu skoczyć na głęboką wodę? Inni... umieją tak pracować, mimo że zdolni są do odczuwania. Teraz po prostu... też będzie musiał nauczyć się tego... Nic więcej.
Nacisnął zdecydowanie klamkę i zamykając za sobą drzwi, ruszył po schodach na dół. Usiadł w rogu sali, przyglądając się od niechcenia postaciom zaludniającym jadalnię gospody. Cóż, w takim miejscu raczej nie mógł liczyć na widok Nusku ani Dumuzi... Od biedy może jakiś przejezdny Utu, któremu nie chciało się szukać nic innego. Ale dziś gościli tu wyłącznie ludzie. Jakichś trzech kupców i jeden ubogi handlarz, kilka żołnierskich grupek, kilka mieszczańskich, Almelo w przebraniu kupca...
Schylił głowę, z trudem hamując uśmiech. Przecież to było po prostu żałosne... Pomysły Brugge chwilami przechodziły wszelkie pojęcie. I jeszcze sposób realizacji... No cóż, może jednak warto się z nim wybrać. Rozrywki przy nim na pewno nie braknie.
Odbierając od znudzonej gospodyni swój hros, śledził spod oka to jego tandetnie grane niezaangażowanie, leniwy krok i wreszcie niedbałe siadanie przy jego stoliku.
- Wiesz co, Brugge, teraz to już naprawdę wszyscy się na nas gapią - westchnął na przywitanie, unosząc do ust czarkę. - Jak zwykle robisz nie to, na czym się znasz.
- A ty jak zwykle pijesz to świństwo i to w dodatku całkiem po barbarzyńsku - mruknął trochę ciężkawy mężczyzna.
- Nie po barbarzyńsku, tylko po Zamorsku, i świństwem jest raczej to, co ty pijesz... - skrzywił się ostentacyjnie, z wybujałą odrazą mierząc wzrokiem podawany Brugge drewniany kufel. - A tak poza tym, to sam widzisz, że nawet nasza senna Litzie bez trudu cię poznała - z uśmiechem otoczył ramieniem kibić kobiety, przyciągając ją lekko do siebie. - Nikt inny nie pije czegoś równie obrzydliwego, prawda piękna?
- Nie mam czasu na wygłupy - bez zbytniego zaangażowania ofuknęła go kobieta. - Klienci czekają - ospale wysunęła się z uścisku, niemrawo sunąc w stronę innego stolika.
- Są przyzwyczajeni - z uśmiechem skwitował Seine. - Ona jest niesamowita. Zawsze mi się wydaje, że zaraz zaśnie - roześmiał się cicho.
- Seine, nie zachowuj się jak szczeniak - zirytował się Brugge. - Mieliśmy rozmawiać, prawda?
- Prawda, prawda... - westchnął. - No to mów, co za nudziarstwo znów szykujesz...
- Gdybyś to nie był ty...
- Ale to jestem ja, więc może przejdź już do sedna - powiedział z nagłym chłodem, wpatrując mu się w oczy. Almelo uciekł wzrokiem i pociągnął nerwowy łyk swojego napoju.
- Zawsze... - urwał i przełknął ślinę. - Wiesz, że teraz mam potężną armię... - zaczął spochmurniały. - Ale brakuje mi pieniędzy... Chodzi o Ranua, Seine.
- Jak ja lubię twoją bezpośredniość - uśmiechnął się pod nosem. - Żadnego owijania w bawełnę, prosto z mostu i już... No tak, rozumiem, chodzi ci o Skarbiec Zwycięzcy... Ale nie bardzo rozumiem, do czego ja ci jestem potrzebny. Sam mówiłeś, masz silną armię... Ranua to tylko wioska. Z tradycjami, ale wioska... Są waleczni i dobrzy w walce, ale... Tam nie ma więcej niż tysiąc ludzi... Z tego zdolnych do walki... może z sześćset, jeśli policzyć kobiety. Bez trudu poradziłbyś sobie sam...
- Niezupełnie - z lekką niechęcią odezwał się Almelo.
- Nie rozumiem...
- Nie słyszałeś o... klątwie?
- Klątwie? - spojrzał rozbawiony. - A... Klątwa Zwycięzcy... Coś, że Wielki Baldr pozwoli odebrać Ranua swój skarb tylko równemu sobie, tak? - roześmiał się. - I wierzysz w to? Ty?
- Nie, ja nie - powiedział ze zniecierpliwieniem. - Ale moi ludzie tak. Wiesz, jacy są żołnierze, odważni jak lwy i przesądni jak stare baby. Bez armii nie zdobędę Ranua, a chwilowo to najprostszy sposób na zdobycie pieniędzy... O ile będę mieć... ciebie...
- Brugge, co za samokrytyka, co za komplement... - uśmiechnął się lekko. - Ja cię po prostu nie poznaję...
- Nie irytuj mnie - warknął. - Dobrze wiesz, jakie wśród nich krążą o tobie mity. Mają cię prawie za jakiegoś boga. Ze mną będą się bać... Może wszcząć się ferment, nawet bunt... Jeśli pójdziesz ze mną, będą uważać, że tobie ten cały Baldr pozwoli.
- A co ja będę z tego mieć? - spytał od niechcenia.
- Piątą część łupu - stwierdził szorstko.
- Tak mało?
- Posłuchaj, pójdę z tobą, ale i bez ciebie. Chcę po prostu uniknąć problemów, ale jeśli inaczej się nie da... To poradzę sobie inaczej. Trochę przerzedzę armię, ale przywrócę porządek - uśmiechnął się krzywo. - Znasz moją rękę.
- Tak... znam... - powiedział cicho. - A co zamierzasz zrobić z mieszkańcami?
- Mieszkańcami? - spojrzał zaskoczony.
- Mieszkańcami Ranua - utkwił wzrok w czarce, przesuwając palcem po jej krawędzi.
- Och... Wszystko jedno. Nie są mi potrzebni, nie będę się bawił w handel. Zamierzałem wszystkich zabić, ale jeśli chcesz tak uzupełnić swój zysk, to proszę bardzo. Możesz sobie ich wziąć i sprzedać. Tylko nie wiem, czy to ci się opłaci, wojownicy Ranua nie nadają się na niewolników... "Ostre" kobiety może i znajdą amatorów, ale mężczyźni... Zresztą oni wszyscy i tak na pewno zginą w walce, w ostateczności pozabijają się sami. Więc jak, zgadzasz się czy nie? - spytał niecierpliwie.
- Tak... - podniósł na niego wzrok, uśmiechając się kątem ust. - Myślę... że raczej tak.
Ranua... Dlaczego nie? Dlaczego nie?


Mała gospoda, ale sympatyczna. Nie przypominała mordowni, jakimi zazwyczaj były takie skromnie wyglądające z zewnątrz zajazdy. Wnętrze urządzone było... dziwna rzecz, mimo prostoty, niemal surowości było po prostu... przytulne... prawie jak ciepły, miły pokój wypełniony głosami licznej rodziny. Może to była zasługa gości - niewielu tu było przejezdnych, większość stanowili mieszkańcy wsi, roześmiani, gawędzący przyjaźnie, żartujący... A może to kwestia właścicieli? Oberżysta nie był ani typem spod ciemnej gwiazdy ani dobrodusznym prostaczkiem, czego można by się spodziewać. Był to wysoki, postawny mężczyzna o czarnych włosach i śmiałym spojrzeniu. Znał niemal każdego z gości, przysiadał się do stolików i rozmawiał z bardzo zresztą do siebie podobnymi mężczyznami. Tak, to też było interesujące - niemal wszyscy mieszkańcy Ranua byli do siebie podobni. Nie z wyglądu, absolutnie nie. I nawet nie w zachowaniu, sposobie bycia czy rodzaju poczucia humoru. To było raczej... Coś w nich. Jakiś przebłysk jedności, tego czegoś, co ich łączyło i jednocześnie odróżniało od wszystkich innych, tych spoza wsi. Oberżysta był typowym przedstawicielem tej dziwnej społeczności. Właściwie wyglądało to tak, jakby tylko tymczasowo i dla zabawy prowadził tę gospodę, a tak naprawdę zajmował się tylko i wyłącznie żołnierką. Jego żona nie była wulgarna i wyzywająca, nie była też macierzyńska i pulchna ani nawet niechlujna i burkliwa. Nie reprezentowała absolutnie żadnego ze znanych mu typów gospodyń. Była piękną, młodą dziewczyną o jasnych włosach, smukłą, prostolinijną, życzliwie uśmiechniętą, ale zachowującą dystans, który nie pozwalał na nadmierną poufałość. Wyglądali jak jakaś wyidealizowana para - odważny, silny mąż i jego dzielna, piękna żona.
Komiczne.
Seine uśmiechnął się zgryźliwie, ale zaraz potem westchnął cicho, opierając głowę na łokciach. Zastanawiał się, czy tu o nim słyszeli... Głupie, na pewno tak. Właściwie to dziwił się, że jak dotąd nikt go nie rozpoznał, zwłaszcza, że był akurat jednym z trzech obcych, którzy tu teraz przebywali. Przy wejściu omiotło go kilka zaciekawionych spojrzeń, ale potem każdy zajął się swoimi sprawami.
Oni najwyraźniej nie mieli pojęcia o podjętej przeciw nim wyprawie. W przeciwnym razie nie zachowywaliby się przecież tak spokojnie i beztrosko. Brugge zorganizował wszystko nadspodziewanie dobrze. Jego armia była już najwyżej o dzień drogi od Ranua, a tu wciąż o tym nie wiedziano. Sami nie poradzą sobie z taką ilością wroga. Nie ma na to szans... Każdy tu był żołnierzem i większość mężczyzn pracowała w charakterze najemników, ale to zbyt mało wobec takiej przewagi wroga. Nie dadzą rady... I nie mają możliwości zdobycia najmniejszej nawet pomocy. Teraz za późno by zwrócić się gdziekolwiek, zbyt mało czasu by kogoś wezwać... Ranua leżało na uboczu, niemal poza Warri. W takiej sytuacji najrozsądniej z ich strony byłoby oddać się pod opiekę Nusku, zwłaszcza, że Qareh było bliżej niż jakiekolwiek osiedle ludzi. Ale Ranuańczycy byli zbyt dumni, żeby przyjąć status tych, których żołnierze nazywali niewolnikami, władcy i mieszczanie lennikami, a sami Nusku jeszcze ładniej - sojusznikami.
Ale teraz będą musieli za to zapłacić. Nusku nigdy nie wtrącają się w walki zwykłych ludzi.
Więc... No cóż, chyba pora na mały akt szaleństwa. To przynajmniej jest jakieś wyjście... jakieś... Ale ostatecznie jakieś to i tak lepiej niż żadne.
Wstał i powoli podszedł do szynkwasu. Krzątająca się za nim kobieta, podniosła na niego pytający wzrok. Uśmiechnął się kpiąco i wspierając się lekko o blat, usiadł na nim, ignorując oburzenie kobiety i spokojnie zmierzył wzrokiem całą salę. Stopniowo spojrzenia zaczęły kierować się na niego; westchnął i oparł plecy o podtrzymujący dach słup.
- Wiecie... - odezwał się głośno, ale z lekkim zniechęceniem wyczuwalnym w głosie. - Nie chciałbym wam przerywać miłego dnia, ale tak się składa... że dysponuję informacją, która jest dla was dość istotna... I chyba lepiej, żebyście wszyscy to usłyszeli... Przypuszczam, że mniej więcej w tej chwili najliczniejsza armia Warri pod dowództwem Brugge Almelo przeprawia się przez Alven. Jak się chłopcy postarają, będą tu w okolicach jutrzejszego świtu. Nie muszę chyba wyjaśniać, po co... - przyjrzał im się, lekko przechylając głowę. Wyglądali na lekko wzburzonych, ale trudno było to nazwać strachem, choć z pewnością nikt nie miał pomysłu na to, co powiedzieć. Chyba na razie znajdowali się w fazie niedowierzania.
W jakiś niepojęty sposób wiadomość najwyraźniej momentalnie przeniknęła i na zewnątrz, bo pod oknami i w drzwiach zgromadził się spory tłumek. Pod tym względem Ranua nie odbiegała od innych wsi.
- Chwileczkę... - ostrożnie odezwał się jeden z mężczyzn. - Dlaczego... nam to mówisz?
- No, to chyba oczywiste - uśmiechnął się promiennie. - Ostrzegam was.
- Ale... skąd ty właściwie wiesz, że... I czemu... Kim jesteś?
- Ja go znam - dobiegł ich chłodny kobiecy głos. Osoby stojące w drzwiach odsunęły się, wpuszczając do środka postawną blondynkę, która szła prosto w jego stronę z gniewnym wyrazem twarzy. - Jesteś Seine Silvretta... Nie mylę się? - spytała lodowatym tonem.
- Przypuszczalnie nie - odpowiedział z majaczącym w kącikach ust uśmiechem. - Jesteś aż tak błyskotliwa, czy moja sława przekroczyła najśmielsze oczekiwania?
- Wyglądasz jak Silvretta. Zachowujesz się jak Silvretta. I nawet mówisz jak Silvretta w czasach, gdy bawił się w ochronę... Na co liczysz? Że ci zapłacimy? Za tę całą "ochronę"?
- Dokładnie tak - lekko skinął głową.
- Jesteśmy wojownikami. Sami umiemy się obronić. Odejdź stąd, zanim ktoś z nas straci cierpliwość. Tu nie ma miejsca dla ludzi twojego pokroju.
- Dla najemników? - roześmiał się
- Dla zdrajców - syknęła.
- Przykro mi... ale raczej nie macie wyboru. Nie dacie sami rady.
- A w czym ty miałbyś nam pomóc? W czym niby jesteś od nas lepszy? - spytała z gniewem.
- W czym? - zastanowił się. - Niech pomyślę... W walce, w taktyce, w znajomości wroga, w umiejętności prowadzenia akcji obronnej, w budowie umocnień... Mam wymieniać dalej?
- Niby dlaczego mielibyśmy ci wierzyć? - wycedziła. - Nie możemy mieć nawet pewności, że nie kłamiesz, a nawet, jeśli mówisz prawdę, to jak mamy ci ufać? On mógłby ci zapłacić więcej niż my...
- Tak się składa, że nie - westchnął. - Brugge mógłby mi zapłacić dopiero po pokonaniu was. Ma drobne kłopoty finansowe.
- Jego wygrana jest pewniejsza niż nasza... I próbujesz nam wmówić, że chcesz stanąć po naszej stronie? Dlaczego niby miałbyś to robić?
- Któż to wie... - uśmiechnął się blado. - Może po prostu chcę zrobić na złość Brugge... a może mam jeszcze jakiś inny powód...
- Nie powierzymy swego życia człowiekowi, który ma je za nic. Ani tym bardziej człowiekowi, który ma za nic nawet własny honor. Nie chcemy skończyć jak Waimea - powiedziała zimno. - Tu ja sprawuję władzę. Nie pozwolę, żebyś...
- Powiedziałem przecież, że nie macie wyboru - przerwał jej stanowczo. - Najmniejszego wyboru. Jeśli będziecie chcieli poradzić sobie z nimi sami, to wszyscy zginiecie. Brugge Almelo nie będzie się bawił w branie jeńców. Wyrżną was jak bydło. Nie zdążycie wezwać pomocy. Zostaję wam tylko ja... - uśmiechnął się lekko. - Może was zdradzę, a może nie... W każdym razie i tak nic innego wam nie zostaje. Ze swej strony chciałbym zauważyć, że Brugge to nie stary, dobry Hadda. Aktualnie to jego zdradziłem, a z tego jest prosty wniosek, że zdradzanie z kolei was mi się nie opłaca... Zwłaszcza, że jak do tej pory nikt mi niczego nie zapłacił... Wy też nie musicie płacić z góry. No, dość tych podchodów - zeskoczył z szynkwasu, idąc w stronę drzwi. - Jeśli ktoś jest zainteresowany zabraniem się do względnie szybkiej budowy jakich takich umocnień, niech lepiej idzie ze mną.


Swoją drogą to ciekawe, czy Brugge wszystkiego się domyślił. To było raczej wątpliwe... Znikł z jego obozu tak niespodziewanie, że biedak pewnie dłuższą chwilę w ogóle nie załapał, o co chodzi. A później zapewne sądził, że po prostu zmienił zdanie i zrezygnował z tej wyprawy. Chyba nikomu nie przyszłoby do głowy, że mógłby się przyłączyć do tak przegranej sprawy, w dodatku nie mając wielkiej nadziei na spory zysk. Ale tylko to był teraz w stanie zrobić, teraz mógł się zmusić do walki jedynie z żołdakami pokroju band Brugge. A Ranua nie mogło mu odmówić. Po prostu nie mieli wyboru... Nawet Durga o tym wiedziała i musiała mu ustąpić mimo tego, że nie umiała na niego spojrzeć bez nienawiści i pogardy. Sam miał z nią ten kłopot, że mimo usilnych starań nie umiał z niej tak naprawdę drwić. Ona po prostu nie nadawała się na obiekt kpin, było w niej coś, co na nie nie pozwalało. Była prawnuczką Zwycięzcy, ostatnią potomkinią tego rodu, przywódczynią Ranua i jego najbardziej charakterystyczną przedstawicielką. Władczyni konającego imperium... Patrzyła właśnie na sam jego upadek.
Tak jak przewidział, walki rozpoczęły się już od świtu. Brugge trochę zaskoczyły umocnienia, ale w gruncie rzeczy, to aż tak wiele nie zmieniało. Na razie było trzynastu poległych. O jednego więcej, niż miał w planie.
A to dopiero początek... W nocy... Czy była naprawdę choć jedna, mała szansa?
Zresztą teraz nie było już czasu na roztrząsanie tego.
Śledził wzrokiem spadające wszędzie strzały i płonące kule. Tu, za wszystkimi rzędami umocnień było w miarę bezpiecznie... Po pierwszych starciach Brugge przeszedł do swojej ulubionej taktyki - ślepego ostrzału. Stracą sporo broni, zanim tu dotrą.
Kazał rozciągnąć umocnienia w tak szeroki pas, by pociski nie mogły dolatywać tutaj. Ale to było tylko tymczasowe... Na razie Brugge bał się wedrzeć w umocnienia, nie wiedział przecież, że była to tylko pośpieszna prowizorka, więc spodziewał się zasadzek i sieci pułapek. Ale prędzej czy później dojdzie do szturmu, a wtedy te umocnienia będą zupełnie nieprzydatne. Były zbyt słabe i zbyt niskie. Najbardziej zewnętrze pasy aż do tego stopnia, że właściwie szturm nie był konieczny. O ile Brugge użyje tej odrobiny mózgu to zajmie pierwszy pas umocnień i rozpocznie ostrzeliwanie stamtąd. A wtedy domy staną w płomieniach, a ludzie będą tratować się, wciskając się tuż pod wał... Nie, to Ranua... Umieszczą tu dzieci i słabsze kobiety, a sami... sami ruszą tam. I zginą.
Ale Brugge mógł długo bezrozumnie trwać na swoim obecnym stanowisku. To dawało czas... I jakąś szansę. Na życie dłuższe o kilka dni...
Uśmiechnął się wzgardliwie. Młody chłopak o długich czarnych włosach splecionych w warkocz dostrzegł to i nachmurzył się, z poirytowaną miną odwracając od niego wzrok. Manu... Tak, chyba miał na imię Manu. Miał szesnaście lat, a to znaczyło, że był źródłem kłopotów. Z całą szesnastoletnią żarliwością wielbił i czcił Durgę i z co najmniej równą nie znosił jego. A że Durga pozwoliła mu na obronę w ich odcinku umocnień, rodziło to sytuację lekko kłopotliwą. Dla uniknięcia kłopotów nie próbował przejmować dowodzenia i pozwalał kobiecie dyrygować innymi. Nie zamierzał być drażliwy; dopóki to niczym nie groziło, Durga mogła rządzić. Miał nadzieję, że w krytycznej sytuacji będzie w stanie mu ustąpić.
Na razie Manu trzymany był na wodzy przez własne oczy wlepione niemal cały czas w Durgę i własnego ojca, Surię, który choć sam raczej nie pałał do Seine sympatią, był w stanie pohamować emocje w obliczu groźnej sytuacji.
- Będziemy tak czekać, aż przyjdą nas zabić? - usłyszał za sobą głos Durgi.
- Jeśli zaatakujemy, to niepotrzebnie przetrzebimy siły. Próbkę miałaś rano, a to było tylko niewielkie starcie - odpowiedział beznamiętnie.
- Więc mamy nic nie robić? - podszedł do nich wzburzony Manu, zaciskając dłonie w pięści. - Powinniśmy atakować. Jeśli mam zginąć, to chcę zginąć w walce.
- Tylko, że nikt poza tobą nie chce, żebyś zginął - łagodnie odezwała się Durga, kładąc mu dłoń na ramieniu. - Musimy być rozsądni, Manu...
- Ale... - zaczerwienił się i pochylił głowę. - Przecież, jeśli nic nie zrobimy... To i tak tu przyjdą...
- Czas działa na naszą korzyść - spokojnie powiedział Seine. - W wiosce jest ujęcie wody, do którego oni nie mają żadnego dostępu, nie zatrują go. Żywności wystarczy nam na bardzo długo. Jedyne, co nam zostało, to wziąć ich na przetrzymanie. Jest ta legenda... Żołnierze będą się bali szturmu, a ponieważ są problemy z dotarciem pod mur... może wszcząć się u nich bunt... Pewnie już są przerażeni...
- Nie przerwali nawet ostrzału... - ponuro odezwał się Suria.
- Ale nie ruszyli też nawet kroku naprzód - uśmiechnął się pod nosem Seine. - Boją się... Najważniejsze, to żeby nikomu z naszych nie przyszły do głowy żadne szaleńcze próby ataku. W starciu nie mamy z nimi szans.
Manu spojrzał na niego z wściekłością.
- Jesteśmy najlepszymi wojownikami Warri! A to jest wataha łajdackich i tchórzliwych łotrów! Takich jak ty!
- Co w niczym nie zmienia faktu, że nie macie z nimi szans, a moja obecność dużo nie zmienia. Brugge jest głupcem, ale aktualnie zbyt silnym, żeby się na niego porywać.
- On ma rację, Manu... - cicho powiedziała Durga. - Musimy po prostu... czekać. Nie mamy wyboru.
- Durga! - przypadła do nich Miki, dwunastolatka, która miała opiekować się dziećmi. - Nie ma Arge!
- Jak to nie ma? - zmarszczyła brwi kobieta.
- Znikła! Nigdzie jej nie mogę znaleźć... - z rozpaczą wykrztusiła dziewczynka.
- Dobrze, wracaj do dzieci. Nie spuszczaj z nich oka, ja znajdę Arge. No już cię tu nie ma - Durga odwróciła się od niej i zbliżyła się do pierwszego wału.
- Chcesz szukać tego dziecka tam? - uniósł brwi Seine. - Jeśli tam poszło, to już nie żyje. Nie ma sensu osłabiać umocnień. A iść tam... to szaleństwo... Trwa ostrzeliwanie.
- Idziesz ze mną, Silvretta - spojrzała na niego przez ramię.
- Ja? Ani myślę. To głupota - wzruszył ramionami.
- Powiedziałam, że pójdziesz ze mną - powtórzyła chłodno. - Skoro pracujesz dla nas, to masz wypełniać moje polecenia. Nie wynajęliśmy sobie wodza, tylko pomoc i tylko za to ci zapłacimy. Dowodzę ja. A ty masz słuchać. Nie lubię tracić czasu, więc rusz się i chodź.
Seine uśmiechnął się pod nosem i poszedł za kobietą.
- Jesteś strasznie uparta, wiesz? - stwierdził pogodnie, lekkim westchnieniem kwitując brak odpowiedzi. - I nierozsądna... Ryzykujesz pozbawienie ich jedynych osób, będących w stanie jako tako to poprowadzić, żeby uratować jedno dziecko, które najpewniej już jest martwe.
- Milcz, Silvretta - rzuciła zduszonym tonem. - Jeśli to dziecko jest martwe, to już ponieśliśmy klęskę.
- Znów jakiś przesąd - mruknął pod nosem. - Kim jest to dziecko, Strażnikiem Wioski? - zakpił.
- Córką kowala.
- A, rozumiem, boicie się, że broń wam przestanie kuć? - zaśmiał się krótko.
- Wojna, w której giną dzieci to hańba dla tych, którzy nie umieją ich obronić. To ich klęska - powiedziała cicho.
- A ja myślałem, że to dotyczy tych, którzy atakują, a nie się bronią...
Durga zatrzymała się, patrząc na niego przenikliwie.
- Gdybyś zachowywał się w połowie tak dobrze, jak myślisz, byłbyś bohaterem, a nie zbrodniarzem. A tak jesteś tylko cyniczny. Smutne.
- Nie udawaj, że się mną martwisz - uśmiechnął się kpiąco.
- Przykro mi, nie jestem Enki. Nie umiem się martwić tymi, którymi gardzę.
- O ile ten dzieciak jeszcze żyje, to robiąc mi wykłady, marnujesz jego czas - zauważył. Durga zmarszczyła brwi i odwróciła się, ruszając znów. - Przerwali ostrzeliwanie... Ciekawe czemu... - zastanowił się po chwili. - To niepodobne do Brugge... Może ma problemy z ludźmi... Mogli wziąć umocnienia za początek klątwy twojego pradziadka.
- Nie trwoń słów na darmo - powiedziała ostro.
- Dlaczego zaraz na darmo? Gdyby bali się klątwy, to byłby dla nas duży plus... Niech to szlag, tam dalej umocnienia są za niskie...
Durga bez słowa zatrzymała się, uważnie lustrując wzrokiem szeregi usypanych wałów i zasieków.
- Jest... - szepnęła, blednąc nieco. Wystraszona dziewczynka przykucnęła między ostatnimi pasami umocnień, były dość wysokie, żeby ochronić dziecko, ale nie dorosłego.
- Nie dostaniemy się tam - skwitował Seine. Durga spojrzała na niego z wściekłością i bez wahania przekroczyła zamaskowaną przerwę w wale, dostając się na niemal otwarty, pocięty tylko najsłabszymi pasami wałów, zasieków i dołów teren. Krzyknęła cicho, czując nagle silny nacisk na kark, który zmusił ją niemal do padnięcia na ziemię.
- Skoro już upierasz się tu pchać, to przynajmniej siedź cicho - syknął jej do ucha Seine. - I w miarę możliwości trzymaj się ziemi.
Obejrzała się na niego z wahaniem, ale skinęła głową. Powoli zbliżali się w stronę dziecka, na przemian wypatrując początku nowego ostrzeliwania. Niedługo potem dziewczynka dostrzegła Durgę i biegiem ruszyła w jej stronę. Seine zaklął pod nosem i zatrzymał kobietę, samemu szybko, ale niemal przy samej ziemi docierając w pobliże Arge.
- Zaczęli! - rozpaczliwy krzyk Durgi dobiegł go prawie w tym samym momencie, w którym schwycił małą na ręce. Zacisnął zęby i już bez ostrożności zaczął biec w stronę kobiety. Żaden wał nie był dość bezpieczny, by się za nim ukryć, a wszędzie wokół co chwilę świstały strzały, do których po chwili dołączyły rzadsze, ale groźniejsze płonące kule. Durga nie wytrzymała i podbiegła do nich, wyrywając mu dziewczynkę; nie było czasu, by wykłócać się o idiotyzm tego gestu, słabsza kobieta z trudem teraz za nim nadążała. Gdy dobiegali do pierwszego wału dającego jako takie schronienie, skoczył tam ciągnąc za sobą Durgę, w tym samym momencie o wał roztrzaskała się płonąca kula, rozpryskując wokół kawałki rozpalonego żelaza, z których jeden drasnął stopę kobiety. Jęknęła i upadła, zwalniając uścisk, Arge odsunęła się, patrząc na nią przestraszonymi oczami.
- Możesz iść? - ostro spytał Seine.
- Tak, już... - szepnęła cicho, podnosząc się z lekkim skrzywieniem. Schyliła się po dziewczynkę, ale ona cofnęła się nagle.
- Iti... - szepnęła przerażona i spojrzała w stronę pola, na które coraz gęściej sypały się pociski.
- Arge, nie możemy... - pokręciła głową
- Co za Iti? - warknął Silvretta, z niepokojem szacując wzrokiem coraz dalej sięgające strzały.
- Jej lalka... - smutno szepnęła Durga, wyciągając dłoń do dziewczynki, która znów odsunęła się, mrugając powiekami na granicy płaczu.
- Kpiny jakieś... - zirytował się Seine, zbliżając się do dziecka, które wtedy już zupełnie się rozpłakało i odwracając się, pobiegło z powrotem. Krzyk zamarł na ustach Durgi, z rozpaczą zakryła dłonią usta i nie oglądając się na Seine, ruszyła za dziewczynką.
- Cholera! - zaklął, wracając wraz z kobietą; Arge właśnie schylała się po lalkę. Słysząc głośniejszy od innych poświst, niemal jednocześnie podnieśli głowy; dość szybko, żeby dostrzec jedną z płonących kul. Seine niemal cudem zdążył cofnąć się za wał, a Durga rzuciła się naprzód, osłaniając sobą dziewczynkę.
Zamarł na chwilę, wpierając się plecami w wał, a potem wrócił po nie i z trudem wciągnął je w bezpieczne miejsce. Arge oprzytomniała niemal od razu i ze szlochem wysunęła się z objęć pokrwawionej kobiety, przyciskając do siebie lalkę.
Seine ułożył Durgę na swoich kolanach i rozdarł jej ubranie. Przygryzł lekko wargę. Z tym już nic nie dało się zrobić, odłamki żelaza zbyt głęboko i licznie wdarły się w głąb ciała. Kobieta oddychała z trudem, dławiąc się własną krwią. Wpatrywała się w niego, na darmo próbując coś powiedzieć. Chwyciła go w końcu za koszulę, unosząc się odrobinę.
- Jesteś... złym człowiekiem, Silvretta... - wykrztusiła z trudem. - Masz... złe odruchy. Każdy normalny.... dobry człowiek... chcia...łby... ocalić dziecko... Bałby się... jego krwi... A ty wo...lałeś widzieć jego śmierć niż... - jej słowa przerwał kaszel, puściła go i spod przyciśniętych do ust palców pociekła czarna, gęsta krew. Seine przymknął oczy i próbował wstać, ale Durga gorączkowo chwyciła jego ramię i ostatnim wysiłkiem uniosła się, sięgając swoją twarzą jego. - Wy...ciągnij ich z tego... słyszysz? - powiedziała ciężko, na wpół dławiąc się krwią. - Ocal.... bo... inaczej... inaczej moje przekleństwo... będzie cię ścigać po grób.... ścierwo... - syknęła i z jękiem znów opadła w dół. Przyłożył palce do jej szyi. Nie żyła.
Wziął głęboki wdech i wolno wypuścił powietrze, uspokajając zbyt szybkie tętno. Poczuł pieczenie na policzku i dotknął go machinalnie. Jakaś strzała musiała musnąć go w przelocie, nawet tego nie poczuł.
Zsunął kobietę ze swoich kolan i podszedł do dziewczynki, która nadal płakała skulona pod samym wałem. Wziął ją na ręce, ignorując jej załzawione i przerażone spojrzenie. Ostrożnie, trzymając się blisko osłon, wracał do serca Ranua.
Tam, oprócz Manu, Surii i kilku innych mężczyzn, stała Miki i śmiertelnie blada kobieta, pewnie matka małej. Oddał zapłakanej kobiecie dziecko i zimno spojrzał na Miki.
- Durga kazała ci pilnować dzieci - wycedził. - Chcesz, żeby znów któreś zginęło?
Dziewczynka przełknęła ślinę i błyskawicznie pobiegła między domy. Zaraz za nią odeszła matka Arge, tuląc do siebie córeczkę. Mężczyźni dłuższą chwilę tępo wpatrywali się w Seine.
- A... a Durga? - wykrztusił w końcu któryś.
- Nie żyje - odpowiedział rzeczowo, w zamyśleniu spoglądając w stronę obozowisk Brugge.
- Pozwoliłeś jej zginąć? - krzyknął Manu, chwytając go za koszulę. Seine popatrzył na niego i uśmiechnął się drwiąco, odwracając wzrok.
- Na co ja właściwie liczyłem, przyjeżdżając tutaj?... - powiedział cicho.
- Co? - Manu cofnął się trochę.
- Nie mamy szans - spojrzał na niego twardo. - Do rana nas pokonają.
- Ja...k to... - wykrztusił chłopak.
- Tak to - żachnął się. - Ostrzał się zbliża. To znaczy, że Brugge zdecydował się wkroczyć na umocnienia, w nocy pewnie podejmie szturm. Na jednego z nas przypada ich dwudziestu. Żeby odeprzeć tę napaść musiałbym chyba umieć robić cu... da..... - znieruchomiał na moment, a potem przymknął powieki. - Manu, dziś w nocy pojedziesz do Qareh.
- Co? Jak to? Przecież...
- Milcz i słuchaj - warknął. - Przemkniesz się lasem i pojedziesz po pomoc. Jeśli cię schwytają lub stanie się coś innego, wyślemy następnego. Suria zdecyduje kogo - chłodno spojrzał na mężczyznę. - Aż do skutku. O ile nie zobaczycie trupa, czekajcie z następnym posłańcem cztery dni. Tyle wystarczy Nusku na przybycie.
- Na jakie przybycie? - krzyknął Manu. - Przecież oni nam nie pomogą!
- Ale mnie pomogą - uciął. - Powiesz, że chcesz się widzieć z Mirah Altair. Wszystko wyjaśnisz, a on się zajmie resztą. Dasz mu... - zmarszczył brwi i zastanowił się przez chwilę. Po krótkim wahaniu sięgnął za koszulę, wyciągając mały woreczek, z którego wyjął złożoną na czworo kartkę. Rozprostował ją i przez chwilę z lekkim uśmieszkiem przyglądając się barwnej stronie, odwrócił ją na tę czystą. - Macie coś do pisania? - spytał z powątpiewaniem. Manu zaczerwienił się i niepewnie podał mu pióro.
- Pisujesz wojenne wiersze? - trochę kpiąco uśmiechnął się Silvretta. Chłopak naburmuszył się, zaciskając wargi i uciekając wzrokiem w bok. Seine oderwał od niego rozbawione spojrzenie i na odwrocie kartki napisał kilka słów.
- Dasz mu to. Uwierzy ci - podał chłopakowi kartkę, złożywszy ją ponownie na cztery części.
- Niby dlaczego ktoś z Nusku miałby chcieć pomóc tobie? - warknął chłopiec.
- To moja sprawa - syknął niecierpliwie. Manu popatrzył na niego niepewnie, a potem na trzymaną w ręku kartkę. Zamrugał oczami, rozpoznając zdobiony papier Nusku.
- To jest...
- Tak, to jest - żachnął się Seine. - Cały problem w tym, żebyś tam dotarł w miarę żywy. Jesteś drobny i bardzo szybki, masz szansę. Ty... - spojrzał na jego ojca. - Postaraj się utrzymać tu jaki taki porządek i nie pozwalaj nikomu wystawiać nosa za umocnienia.
- A czym ty zamierzasz się zajmować przez ten czas? - odezwał się Suria. - Mówisz tak, jakby ciebie miało tu nie być.
- Ja... - przymknął powieki. - Ja postaram się powstrzymać ich atak... Albo przynajmniej osłaniać was...
- Niby w jaki sposób? - osłupiał.
- Za pomocą.... cudu... - uśmiechnął się krzywo.
- Nie kpij! - krzyknął ze złością. - Co ty knujesz?
- Nic, Suria. Słyszeliście o barierach Nusku? Przyjmijmy, że umiem je stawiać.
- To niemożliwe, jesteś człowiekiem!
- W konszachtach z Nusku - uśmiechnął się. - Umiem to zrobić. I postaram się to utrzymać jak najdłużej, ale... nie wiem, jak długo będę w stanie... Więc lepiej się postaraj Manu - westchnął, odwracając się i odchodząc. Obejrzał się jeszcze po chwili, mierząc ich chłodnym spojrzeniem.
- Będę w domu Durgi. Zamknę się i niech nikt pod żadnym pozorem nie waży się tam wchodzić.
- Chcesz uciec? - zacisnął pięści Suria.
- Głupcze... - syknął. - Chyba będziecie w stanie poznać, czy ich atak was dosięga, prawda? Jeśli nie - to znaczy, że tam jestem i pilnuję waszych kiepskich głów, a jeśli tak.... to znaczy, że nie żyję. Bo uciec nie mam jak, Suria. A jeśli nie uda mi się ich powstrzymać to pewnie i tak zginę. Nie mam wyjścia - uśmiechnął się wzgardliwie. - Muszę do końca stać po waszej stronie.
Odszedł szybko, mijając ludzi rzucających mu niepewne spojrzenia. Dom Durgi stał w samym centrum wioski. Dobrze, tak będzie łatwiej... Wszedł do środka, zamykając za sobą drzwi. Nocował tu w jednym z pokoi, bo w gospodzie zmagazynowano żywność. Podszedł do swoich bagaży i wyciągnął z nich nuskiańską szkatułkę. Otworzył ją z uśmiechem i ujął w dwa palce niewielki, szary kamień.
- Zastanawiam się, co mi odbiło, żeby cię brać... - szepnął. - Powinienem był zostawić cię tam, na ziemi... I żywić złośliwą nadzieję, że kiedyś podniesie cię Nimtar - zaśmiał się cicho. - O ile jego by to ruszyło... No, ale skoro ruszyło mnie... - westchnął, zaciskając powieki. Wstał powoli i podszedł do łóżka, kładąc się na nim. Cóż, okłamał ich... Przecież zdołałby się jeszcze wydostać... Beznadziejny, nie beznadziejny, nadal był sobą. Ale.... chyba zwyczajnie się bał... bał się następnych obrazów rodzących się z tego kamienia... Idiotyczny paradoks... to właśnie ten kamień sprawiał, że miał szansę im pomóc, więc nie mógł się wycofać bez wyrzutów sumienia. Jeśli odszedłby stąd teraz i zostawił ich... to obrazów i rodzącej się z nich męki by przybyło..... Tylko, że pomóc mógł im tylko za cenę przebywania, zupełnego zatopienia się wśród tych wspomnień, bólu i tortur na co najmniej.... czte...ry dni.... Wtedy ledwie zniósł krótką chwilę.....
Co go podkusiło, żeby zabierać się do tak przegranej sprawy? Ranua od początku było skazane na klęskę. I od początku jego ocalenie wymagało cudu.
Uśmiechnął się drwiąco, podnosząc wciąż trzymany w końcach palców kamień do oczu. Takie małe nic... Takie zupełnie małe nic...
Przymknął oczy, przypominając sobie znów, co widział ostatnim razem. Po kolei, wolno, przygotowując się na to, co stanie się za chwilę. Pierwszy..... następny.... os...tatni....
Tamte obrazy... wtedy... to tylko początek...
Śliczna chłopięca twarz opadająca bezsilnie na pokrwawioną ziemię...
To ty Asto.... Tym razem to ty mnie zabijesz.



- Suria... - wysoki brunet odezwał się łagodnie, kładąc dłoń na ramieniu zgarbionego mężczyzny. - To.... czwarty dzień... Powinniśmy...
- Wiem... - odezwał się zduszonym głosem.
- Ja pojadę...
- Ty? - spojrzał na niego. - Gane, Uma jest w ciąży... I przecież nie poradzi sobie sama z gospodą...
- Suria... - uśmiechnął się smutno.
- Nie, Gane, ty nie - odwrócił wzrok mężczyzna. - Najpewniej straciłem już syna, nie wyślę tam teraz brata...
- A kto z nich bardziej zasługuje na śmierć? - lekkim ruchem głowy wskazał na siedzących wzdłuż wału mężczyzn i kobiety; wszyscy byli poszarzali za zmęczenia, na wpół otępiali, ale wciąż z zapiekłą determinacją w oczach.
- Przestań... - szepnął. Przez chwilę stali w milczeniu.
- Skąd możemy wiedzieć, że on... - spytał nagle Gane.
- Jest bariera - odpowiedział bezbarwnym tonem, siadając wolno na jednym z worków.
- No i co z tego? - wybuchnął. - Jeśli nie sprowadzimy pomocy, to i tak nic nie da.... Manu zginął. Pogódź się z tym i pozwól mi jechać...
- Jeśli nikt nie zjawi się do zachodu słońca, pojedziesz - wyszeptał, kryjąc twarz w dłoniach. Kiedyś zdawało mu się, że jest w stanie zapanować nad każdą sytuacją. Ale teraz... Ludzie w wiosce, tak zawsze niezłomni, dzielni i dumni, teraz byli na skraju wytrzymałości. Przytłoczyła ich śmierć Durgi, ostatniej z rodu Zwycięzcy, ostatniego symbolu dawnej wielkości i nadziei na przetrwanie. Przerosło ich to, że będąc potomkami najwspanialszych wojowników Warri, skazani byli na rolę bezwolnych ofiar, właściwie mogących tylko bezczynnie czekać na zbawienie lub śmierć. Prędzej śmierć. Przewaga ludzi pokroju bandytów Almelo była dla nich nie do zniesienia. Trzymali się, ale... Z każdym kolejnym kryzysem było coraz gorzej. A bariera wciąż trwała, to prawda, ale jednak nie była tak silna jak te, które umieli tworzyć Nusku. Chwiejna i niestabilna, co jakiś czas dopuszczała pociski i pojedyncze szturmy. Stąd pożary... kilkanaście dalszych ofiar...
Zresztą... ona słabła, coraz bardziej słabła.
A on sam... on sam nie nadawał się do dodawania ducha innym i walki bez względu na wszystko. Myślał o Manu, o synu... synku, którego najpewniej już nigdy nie zobaczy. Nie umiał znaleźć w sobie sił. Już nie... I teraz... Już za chwilę zapadnie ciemność i zgasną ostatnie płomienie za wzgórzami. I pośle brata tam, gdzie stracił dziecko. Nieważne. Bez znaczenia... I tak wszyscy...
- Suria... - usłyszał szept Gane. - Suria, słońce zaszło...
- Za chwilę... - wykrztusił.
- Suria, popatrz...
- Co... - powiedział z trudem, odsuwając dłonie od twarzy. Rozejrzał się ze zdziwieniem; mimo tego, że zgasł ostatni promień słońca i niebo było jednolicie czarne, a księżyc skryty za chmurami, wszystko wokół było wyraźnie widoczne i przesycone jasnością. Lekką, ale coraz bardziej przybierającą na sile. Wstał gwałtownie, patrząc w stronę wzgórz; to zza nich wydostawała się ta narastająca poświata.
- Suria, to musi być...
- ONAVID!
Zabrzmiało donośnie, przebiegając całą dolinę i kołysząc się dźwięcznie pomiędzy wzgórzami. Wszyscy poderwali się na nogi, patrząc na przeszywającą blaskiem kawalkadę, która runęła po stoku na zdezorientowanych, oślepłych żołnierzy Almelo.
Bariera zachwiała się i zgasła migotliwie, rozpadając się na iskry, ale nikt nie zwrócił na to uwagi, zwłaszcza, że świetliste wojska Qareh rozjaśniły się w wirze walki jeszcze bardziej, ich samych nie oślepiając jednak.
To nie był zwykły widok, chyba żaden człowiek nie widział lśniących ataków Nusku, sam nie będąc przy tym ich ślepym, skazanym na śmierć wrogiem. A dla nich... Dla nich to światło było wszystkim tym, czego brakło po zgaśnięciu wiary i siły Durgi.
Kilka jasnych świateł oddzieliło się od walczących, coraz bardziej zbliżając się do wioski, nuskiańskie konie nie miały najmniejszych problemów z bezpiecznym obieraniem drogi wśród zasadzek, a nawet przeskakiwaniem słabszych punktów umocnień. Światła znikły na moment za najwyższymi z palisad, a gdy wyłoniły się zza nich, bezbłędnie odnajdując przejście, ich wojenny blask zgasł, zlewając się w nieznacznie iskrzące postacie.
Nagłą ciszę rozwiał jeden z najmłodszych jeźdźców, zeskakując na ziemię i podchodząc do jednej z kobiet. Arbitralnie ujął ją pod ramię, szepcząc jej coś do ucha. Roześmiała się w odpowiedzi i skinęła głową, co w najmniejszym stopniu nie zakłóciło powagi młodzieńca i udała się wraz z nim w głąb wioski. Za nimi pobiegła roześmiana gromadka dzieci i nagle wszystko stało się niemal zwyczajne. Pozostali Nusku również zsiedli z koni, a jeden z nich podszedł prosto do grupki stojących przy palisadzie mężczyzn, nieznacznie skłaniając głowę.
- Almah Indra, dowódca obrony Qareh - odezwał się spokojnie. - Kto tu dowodzi?
- Ja... chwilowo... - niepewnie odpowiedział Suria.
- Reszta naszych oddziałów wróci, kiedy skończy z Almelo. Jest już późno, więc chcielibyśmy zanocować przy waszej wiosce, o ile wam to nie przeszkadza.
- Ależ..... - mężczyzna spojrzał na niego, nic nie rozumiejąc. - Dlaczego.... miałoby nam przeszkadzać...
- Oni chwilami przesadzają z grzecznością, tato - usłyszał za sobą.
- Manu... - odwrócił się i hamując wzruszenie, zacisnął dłoń na ramieniu chłopca. - Byliśmy już... pewni, że...
- Nawaliłem? No wiesz... - zrobił obrażoną minę i zaraz potem uśmiechnął się promiennie. Almah odwrócił wzrok, czując, że obaj są mimo wszystko trochę skrępowani takim powitaniem w obecności obcych. Rozglądał się po wiosce, szacując szkody.
- Nie macie wielkich strat... - powiedział z pewnym zaskoczeniem. - Jak właściwie utrzymaliście obronę tak długo?
- Mieliśmy barierę - odezwał się Gane. - Zanikła, kiedy przybyliście.
- Barierę? - spojrzał na niego zaskoczony. - Jakim cudem? Kto?...
- Silvretta... - powiedział niepewnie.
- To... niemożliwe... Nawet ja nie mógłbym sam tego zrobić - pokręcił głową.
- Mówił, że... - wtrącił się Manu, ale urwał speszony.
- Zapewniał nas, że potrafi to zrobić - dokończył Suria. - I to prawda, na pewno była, przecież widać zresztą... Myślałem, że każdy z was to potrafi...
- Barierę może wytworzyć tylko odpowiednio wzniesiony mur. Albo trzech, czterech Nusku, w zależności od uzdolnienia, ale przecież... cztery dni... nie, to niemożliwe, bez Wyroczni nie dałoby się tego utrzymać dłużej niż dzień... Gdzie on jest? - zmarszczył brwi.
- W domu.... Durgi - cicho odpowiedział Suria.
- Pokaż mi - Almah położył dłoń na ramieniu Manu; chłopak skinął głową i ruszył w głąb zabudowań. Indra ze zmarszczonymi brwiami przyglądał się budynkom. Straty naprawdę były śmiesznie małe. Zupełnie jakby... jakby istotnie wioskę chroniła bariera. Ale.... to przecież niemożliwe. Nawet Silvretta jest ostatecznie tylko człowiekiem, a to by było zbyt wiele i dla Nusku. O co w tym wszystkim chodzi? I dlaczego... dlaczego ten człowiek... taki człowiek...
- To tu - usłyszał głos Manu. Chłopak uśmiechnął się do niego i nacisnął klamkę. - No tak, zamknięte...
- Pokaż - Almah odsunął go łagodnie i wyszarpując zza paska sztylet, mocno wbił ostrze w szparę i szarpnął nim w dół, aż sypnął snop iskier. Uśmiechnął się do chłopca i lekko skinąwszy mu głową, wsunął się do środka, zamykając za sobą drzwi. Jego oczy prędko oswoiły się z mrokiem i ruszył wolno korytarzem, uchylając kolejne drzwi. W jednej z izb dostrzegł na łóżku nienaturalnie skręcone ciało Silvretty. Zmarszczył brwi i podszedł szybko, siadając obok; podniósł go z trudem, opierając o swoje ramię. Twarz, którą zobaczył, była już blada bladością śmierci, ale niemal natychmiast z zaschłego gardła wydostał się krztuszący oddech i spoczęło na nim półprzytomne spojrzenie ludzkich oczu.
- A...l.......... - krztuszenie zagłuszyło wątły głos i dłonie zaciśnięte boleśnie przy piersi opadły bezwolnie w dół, wciąż jeszcze nie rozwierając zbielałych, niemal sinych pięści. Krew spłynęła mu z nosa, odcinając się czarnym szkarłatem od bladych ust.
Almah sięgnął pod płaszcz, wyciągając niewielką fiolkę i przytknął ją do zaschłych warg mężczyzny.
- Pij.... Pij, to seilma - powiedział cicho. - Nosimy to na wypadek ran. Błyskawicznie odzyskasz siły.
Niemal przemocą wdławił w niego odrobinę płynu; zbyt ciężkie powieki Silvretty opadły na powrót, ale wyrównujący się oddech świadczył o szybkim działaniu seilmy. Kurczowo zaciśnięte palce rozluźniły się i na łóżko upadł szary kamień. Almah spojrzał na niego i zamarł, po chwili ostrożnie biorąc go w dwa palce.
- Skąd to masz? - spytał zdumiony. - Przecież to jest...
- Od Heimdall - wyszeptał, wolno otwierając oczy.
- Jak to? Dała ci coś takiego?! Człowiekowi?!
- Almah odejdź... - powiedział bezbarwnym tonem.
- Co?
- Zejdź mi z drogi! - krzyknął, odpychając go i wstał, szybko wychodząc z pomieszczenia.


Powoli odszedł od okna, niespiesznie podchodząc do stołu. Kamień wciąż leżał na nim, tak jak i szkatułka, którą znalazł na podłodze. Leżały obok siebie, wyglądając na zwykłe przedmioty porzucone całkiem bez znaczenia. W zamyśleniu umieścił kamień w szkatułce i ostrożnie przymknął wieczko. Zamknął oczy, opierając się dłońmi o blat.
- Almah... - usłyszał po chwili za sobą. Obejrzał się na stojącego za nim przyjaciela.
- Jesteście wreszcie... Ilu rannych?
- Ani jednego - uśmiechnął się Sirrah.
- Jak to, nikogo? - spojrzał na niego zdumiony. - Jak to możliwe?
- Sam nie wiem... Walka poszła nam dwa razy łatwiej niż zazwyczaj... Zresztą mniejsza z tym. Gdzie jest Silvretta?
- Nie mam pojęcia - westchnął. - Był w kiepskim stanie, kiedy przybyłem, ale zaraz potem jak podałem mu seilmę, prawie wybiegł i... - wzruszył ramionami.
- Nie rozumiem... jakim cudem on tak długo zdołał utrzymać obronę tej wioski... - Sirrah podszedł do okna i rozejrzał się w zamyśleniu.
- Za to ja wiem, jak to zrobił - cicho odpowiedział Almah, podchodząc do niego. - Popatrz... - rozchylił szkatułkę. Karna wpatrywał się w niemym szoku.
- Przecież to... - wykrztusił.
- Tak... to Kamień Uczuć. To dzięki temu zatrzymał wojska Almelo...
- I.... aż od tamtej pory.... Jeszcze nie wrócił? - Sirrah odezwał się po dłuższej chwili milczenia. Indra skinął głową.
- Więc on... - zawiesił głos.
- Tak.... chyba tak...
- Cóż... - przymknął oczy białowłosy. - W zasadzie to oczywiste, że człowiek, który... Chyba musi być po prostu pozbawiony uczuć. Z drugiej strony... Tak słabo ich rozumiem... Nie wiem sam... Ale... skoro tego użył...
- Tak... - zamyślił się Almah. - Nie rozumiem... nie rozumiem, czemu Heimdall mu to dała... Człowiek, który ma na sumieniu takie rzeczy... nie powinien brać do ręki Kamienia Uczuć.
- Żaden człowiek nie powinien - zmarszczył brwi Sirrah. - Ale my nie powinniśmy krytykować Heimdall. Widocznie miała swoje powody... - zamilkł na chwilę i zacisnął dłonie na brzegu parapetu. - Powiemy Mirah? - spytał cicho. Almah spojrzał na niego i powoli przymknął oczy.
- Nie... lepiej nie... Nie pomoże mu przecież. Tylko się zmartwi.
- Racja... Może to i lepiej.
- Że nie wie? Na pewno lepiej - wzruszył ramionami Almah.
- Mówię... o Silvretcie. O tym, co się stało.
- Jak to? - spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Ostatecznie... to na nic innego nie zasłużył. To nawet bardziej sprawiedliwe, że mimo wszystko nie zdołał uniknąć kary. Ale... ale przede wszystkim chodzi mi o innych... Zawsze to lepiej... On już nie zdoła nikomu wyrządzić krzywdy. Po prostu nie będzie w stanie.
- Myślę, że byłbym w stanie, Karna - dobiegł ich chłodny głos od drzwi. - Jestem silniejszy od was. Nawet jeśli w to nie wierzycie, panowie tej ziemi. Zdołałbym. Bez względu na wszystko bym zdołał. Teraz wiem to lepiej niż kiedykolwiek.
- Lepiej już pójdę - stwardniałym tonem odezwał się Sirrah i wyszedł, mijając Silvrettę bez jednego spojrzenia, Almah za to spokojnie mierzył go wzrokiem.
- Arogancja to nie jest coś, czego Nusku spodziewa się po skazańcu - odezwał się po jakimś czasie. - Pławiłeś się w krwi tak długo, że nawet milczący bogowie zmiażdżyli cię karą. Czy to nie dość, żeby zdławić twoją pychę? Czego jeszcze trzeba?
- Przykro mi, ale nie widzę powodu, żeby kajać się przed wami - wycedził.
- Przestań lepiej - przymknął oczy Almah. - Tylko pogarszasz sprawę. W ten sposób nie zdołasz sobie pomóc, możesz być tego pewien.
- Wydaje ci się, że wiesz to lepiej ode mnie? - spytał drwiąco, z wysiłkiem panując nad głosem. Podszedł powoli do łóżka i usiadł na nim ostrożnie. - Bardzo miło z waszej strony, że zdecydowaliście się wpaść, ale jak liczycie, że podzielę się z wami pieniędzmi, to muszę was rozczarować, więc w zasadzie powinniście się już zbierać.
- To dobrze, że wciąż masz poczucie humoru, ale...
- Daruj sobie.
- Ale przenocujemy tutaj. Zresztą nie ma żadnego powodu, dla którego powinniśmy już jechać.
Usiadł obok niego, spokojnie patrząc w stronę okna. Seine podniósł na niego wzrok, przyglądając się jego twarzy.
- Mirah z wami nie ma? - spytał cicho.
- Nie... Jest w Świątyni.
- A... Tak, zapomniałem... Przekroczył termin...
- To nic... - pokręcił głową i uśmiechnął się nieznacznie. - W jego przypadku to zupełnie nic.
- Nie wiem... Wypaczył się przy mnie. Oberwie mu się za kłamanie i oszustwa - westchnął.
- Na pewno nigdy nie zrobił nic prawdziwie złego. Zresztą jego odpowiedzialność za czas assen jest tylko połowiczna.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu.
- Nie mówcie mu nic... dobrze?
Almah skinął powoli głową.
- Właściwie to dobrze się stało, że go nie było... Nie rozumiem tylko, czemu w takim razie przyjechaliście.
- Macie o nas fałszywe wyobrażenie. Nigdy wcześniej nie proszono nas o pomoc.
- Wyobrażenia jednak zazwyczaj skądś się biorą.
- Nigdy nie proszono nas o pomoc za mojej pamięci - westchnął. - Poza tym... Gdyby Mirah zginął, assen straciłoby moc. Ale skoro to ty go uwolniłeś, straciło moc jedynie nad nim. Twoje życie nadal jest dla nas świętością. I nie możemy łamać prawa.
- A skąd wiedziałeś... - uśmiechnął się lekko. - Że nie kłamię? Że to nie jest jakiś podstęp?
- Przecież Mirah byś nie okłamał..... - odwrócił wzrok. - Przepraszam, że przeczytałem list do niego, ale musiałem się upewnić, że chłopiec mówi prawdę.
- W porządku - wzruszył ramionami.
- Lepiej połóż się jeszcze do łóżka. Seilma działa błyskawicznie, ale tylko w pierwszej fazie. Żeby zupełnie dojść do siebie powinieneś odpocząć. Ja już pójdę.
Wstał, kładąc jeszcze coś obok i odszedł powoli. Seine podniósł powieki i spojrzał na pozostawioną przez Nusku rzecz. Uśmiechnął się lekko i wziął do ręki swój list. Odwrócił go na barwną stronę, przyglądając się starannym, drobnym kreseczkom układającym się w kształty jednego z miejsc w Szuruppak. Jeden z rysunków Mirah wykonany z pamięci już w Qareh.
- To moja ostatnia kradzież, kochanie, ale... jakoś wolałem w ten sposób - szepnął z przekornym uśmiechem.
- Można? - usłyszał cichy głos od drzwi. Podniósł wzrok, dostrzegając młodziutkiego Nusku. Mógł mieć najwyżej szesnaście lat. Zmarszczył brwi, składając rysunek na czworo i z powrotem umieszczając w woreczku.
- O co chodzi? - spytał szorstko.
- Mam na imię Alioth - powiedział cichutko chłopak.
- Wybacz, ale niewiele mnie to obchodzi - prychnął.
- Ja... jestem siannei Mirah - szepnął, spuszczając wzrok. Nie doczekawszy się odpowiedzi, podniósł niepewnie oczy. - Jestem z Sirmy, z rodu Bellatrix. Z rodu uczonych - dodał z wahaniem. - Mój ród jest przypisany rodowi Altair.
- To znaczy? - spytał chłodno.
- To znaczy, że Mirah... powinien być moim kaelle. Widzisz… Kiedy Nusku kończy szesnaście lat powinien przez rok przebywać w towarzystwie swojego kaelle. Kogoś z przypisanego rodu przeciwnej strony. On powinien być moim przewodnikiem i nauczycielem.
- Mirah sam jest dzieciakiem - powiedział zmęczonym głosem.
- Jest Altair. Tylko on. A poza tym od dawna nie jest już dzieckiem, nawet jeśli tobie się tak wydaje.
- Nadal nie rozumiem, co ja mam z tym wspólnego - odwrócił wzrok.
- Ty go... znasz, ja chciałem...
- W Qareh wszyscy go znają - przerwał mu.
- Nieprawda - powiedział cicho. - W Qareh wszyscy znają Mirah Altair, wojownika Nusku i obrońcę Qareh, sto czternastego członka Najwyższej Rady i... i chłopca. A Mirah już nie jest chłopcem. On już nie jest sobą sprzed trzech lat. To przy tobie był przez cały ten czas, to przy tobie się zmieniał i dorastał. Mój stryj, Alfard Bellatrix, był przy nim przez rok, ale tak naprawdę wciąż pozostawił go chłopcem. I jeśli patrzeć na to, kim teraz jest Mirah, to tak naprawdę ty byłeś jego kaelle.
- No i? - wyszeptał z trudem.
- Ja go nie rozumiem. Nikt go nie rozumie. On... on wciąż jest Nusku, ale... ale innym niż ktokolwiek z nas. Czasem myśli zupełnie jak człowiek... Nawet czuje jak człowiek. I ja... nie umiem... nie umiem do niego dotrzeć... Nie pojechałem z nim do Świątyni, bo... bo zwyczajnie... ja się go boję.
- Boisz się Mirah? - spojrzał na niego ze zmęczonym uśmiechem.
- Nie zrozum mnie źle... ja... ja go po prostu nie rozumiem... za często go nie rozumiem... Nie umiem z nim rozmawiać... A przecież ja muszę się jakoś z nim porozumieć! Inaczej... - spuścił głowę.
- Inaczej co... - westchnął, wstając i podchodząc do okna.
- Nie wiem... ale tak nie może być... to jest... Dlaczego on się tak zmienił?
- Posłuchaj mnie, chłopczyku... - zaczął drwiąco, opierając się o ramę okienną. - Może i wam się wydaje, że coś się w Mirah zmieniło. Ale to nieprawda. Może tylko nauczył się patrzeć na swoją rasę trochę z boku i dostrzegać jej wady. Moim zdaniem, to tylko świadczy na jego korzyść. Moim zdaniem cały twój problem polega na tym, że to ty nie chcesz dorastać. Opierasz się przed wszystkim, co wydaje ci się obce. Ten wasz zwyczaj jest chyba właśnie po to, żebyś mógł się nauczyć od niego tego, co najlepsze i tego, do czego sam byś nie doszedł. Więc nie narzekaj i spróbuj się po prostu czegoś od niego nauczyć. Nie mogłeś trafić na nikogo lepszego - skończył cicho, odwracając się.
- Wiem - szepnął Alioth. - Tylko wydaje mi się... że to on nie bardzo ma ochotę na moje towarzystwo...
Seine spojrzał przez ramię na nieco skulonego chłopca, który stał ze wzrokiem wbitym w ziemię i lekko zarumienionymi policzkami.
- Masz rację..... wydaje ci się - odpowiedział przytłumionym głosem, odwracając twarz z powrotem do okna. - Znam go na tyle dobrze, żeby wiedzieć, że akurat ciebie pewnie bardzo lubi. Zmykaj, smarkaczu - mruknął, przymykając oczy. - Myślę... że już nic więcej nie możemy mieć sobie do powiedzenia...


Przystojny młodzieniec o lekko falujących, krótkich, brązowych włosach i nieco grymaśnym wyrazie pięknych ust z pewnym wyrzutem spojrzał na swoją towarzyszkę i z nadąsaną miną odwrócił twarz do okna powozu.
- Przestań, Nao, nie musisz być tak ostentacyjny - bez gniewu odezwała się kobieta, nie odrywając wzroku od czytanego listu. - Twoje niezadowolenie dostrzegłam już dawno. Ten gest robi się już nieco nudny.
- W ogóle cię nie obchodzę - mruknął z pretensją, zaciskając wargi. Kobieta westchnęła i odłożyła list, wyciągając smukłą dłoń w kierunku młodego towarzysza. Lekko musnęła palcem jego policzek i delikatnie ujęła jego brodę, odwracając ku sobie nadąsaną twarz. Patrzyła na niego przez chwilę, aż ujął posłusznie jej dłoń i zbliżył się, kładąc z głową na jej kolanach. Uśmiechnęła się, powoli głaszcząc przyjemnie gładki policzek i przyglądając się z przyjemnością pięknej twarzy chłopaka, zaczęła bawić się jego włosami.
- Nao, skarbie - powiedziała cicho. - Nie sądzisz, że jesteś zbyt grymaśny? Mój maleńki nie lubi warzyw - więc nie podaje się warzyw. Mój maleńki nie lubi jeździć konno - więc jeździmy powozem. Moja dziecina ma wszystko, co zechce i wciąż kaprysi. Czy mój prześliczny chłopczyk mógłby w końcu zacząć być grzecznym i nie marudzić co chwilkę?
- Ale...
- Jakie ale? Nie ma żadnych ale. Wieczorem będziemy w domu.
- W ogóle się mną nie zajmujesz... - mruknął.
- Masz tobie - westchnęła. - Mam jeszcze kilka spraw poza tobą, prawda?
- I właśnie to mi się nie podoba...
- Jesteś okropnie rozpuszczony, wiesz?
- Trudno... - wydął lekko wargi, sięgając po czarne pasmo włosów, które wymknęło się kobiecie spod przepaski na głowie i oplatając je wokół palców.
- Czasem żałuję, że ojciec pożałował ci w dzieciństwie pasa - szepnęła, pochylając się nad nim i lekko całując go w usta. Odsunęła się odrobinę ze złośliwym uśmiechem. - Z drugiej strony chyba jeszcze nie jest za późno.
- Droczysz się ze mną - zrobił obrażoną minę, przymykając oczy. Kobieta roześmiała się i pocałowała go w obie powieki.
Z przodu powozu rozległo się pukanie.
- Słucham, Laive! - krzyknęła, ujmując dłonie chłopaka.
- Pani, konie są spragnione, a widzę zajazd - dobiegł ich przytłumiony głos sługi.
- W porządku, Laive, zatrzymaj się, odpoczniemy - odkrzyknęła. Nao zmarszczył brwi i uniósł się odrobinę na łokciach.
- Nie chcę się zatrzymywać. Wieczorem mieliśmy być w domu - mruknął z niezadowoloną miną.
- Będziemy. Przestań kaprysić - trzepnęła go lekko i przeczesała palcami miękkie, brązowe włosy. Powóz zwolnił stopniowo i w końcu się zatrzymał. Laive otworzył drzwi i skłonił się do samej ziemi. Lekko pchnięty Nao wstał i wyskoczył z powozu, rozglądając się z niezadowoleniem; jego towarzyszka wysiadła za nim, też dość krytycznie przyglądając się zajazdowi.
- Okropne miejsce - burknął, krzywiąc się ostentacyjnie.
- Nie przesadzaj, Nao, nie będziemy tu przecież nocować - westchnęła. - Poczekamy tylko, aż konie się napiją... I może my też powinniśmy. No chodź - pchnęła go lekko w stronę wejścia. W środku omiotły ich zaciekawione spojrzenia, które zignorowali, podchodząc do szynkwasu. Oberżystka obrzuciła ich niepewnym wzrokiem.
- Dwa razy naileet, tylko chłodne - z uśmiechem powiedziała brunetka, po chwili przyjmując napój z jej rąk i podając drugi przyjacielowi. Odwróciła się twarzą do nędznej salki i hałaśliwie biesiadujących wieśniaków. Przyglądała im się obojętnym wzrokiem, do chwili gdy nie dostrzegła pojedynczej postaci siedzącej, a właściwie wpół leżącej na stole w samym rogu pomieszczenia.
- Wielki.... Vidarze.... - powiedziała powoli. Odstawiła napój, gniewnie marszcząc brwi. - Poczekaj, Nao - rzuciła za siebie, szybko podchodząc do spostrzeżonego mężczyzny. Gwałtownie odsunęła krzesło, siadając naprzeciw niego.
- Co ty... do ciężkiej... cholery... wyprawiasz - wycedziła. Uniósł nieco głowę i mrużąc oczy, przyjrzał się jej twarzy.
- Cześć... - uśmiechnął się tępo.
- Nie irytuj mnie, kretynie - warknęła. - Coś ty z sobą zrobił?
- Upiłem się - zachichotał. - Dziś, wczoraj, przedwczoraj... dalej nie pamiętam, ale pewnie też.... Moje nowe zajęcie. Nie słyszałaś?
- Jasne, że słyszałam. Cały świat trąbi o wiecznie zalanym Silvretcie. Ale nie sądziłam, że to prawda.
- No i pomyłka - zaśmiał się cicho, ponownie kładąc głowę na wyciągniętych ramionach.
- Co się dzieje, Karia? - stanął nad nimi Nao. Seine uniósł twarz, mierząc go wzrokiem.
- Twój kochaś? - uniósł jedną brew, z wyraźnym rozbawieniem przyglądając się zirytowanemu chłopakowi. Wstał chwiejnie i pochylił się do jego twarzy, przyglądając się jej z uśmiechem. - Ile razy dziennie zmieniasz mu pieluszkę? - szepnął.
- Przestań, Seine - syknęła. - Idziemy.
- A dokąd? - uśmiechnął się, odwracając się do niej i przesuwając palcami wzdłuż kosmyka jej włosów.
- Nie denerwuj mnie lepiej... - przymknęła oczy. - Chodź albo karzę cię stąd wywlec służbie.


- Nie podoba mi się to, że przywiozłaś tu tego włóczęgę - mruknął Nao.
- Seine nie jest włóczęgą - powiedziała bezbarwnie, machinalnie bawiąc się trzymanym w dłoni kieliszkiem.
- Śmiem zauważyć, że ostatnio raczej jest - burknął chłopak. - Zresztą i to, kim był wcześniej, też nieszczególnie mi się podoba.
- Mimo wszystko to nadal mój dom, nie twój - chłodno spojrzała na niego Karia.
- Iście arystokratyczna uprzejmość - powiedział sarkastycznie. - Ja mam gdzie mieszkać, Karia. I to ty mnie tu zaprosiłaś. Więc chyba i ja powinienem mieć coś do powiedzenia.
- Przykro mi. Nie masz - westchnęła, przeciągając się lekko. - Moi goście mogą wiele, ale nie mogą decydować o innych gościach.
- Wspaniale, więc ja znaczę dla ciebie dokładnie tyle co ten...
- Nie powiedz za dużo... - uśmiechnęła się przekornie. - I nie bądź dziecinny - wstała i podeszła do drzwi. - Powinieneś jednak popracować trochę nad swoim charakterem - rzuciła za siebie, nie odwracając się. - Zaczyna mnie drażnić. Nie po to cię mam.
- Jasne... - szepnął cicho, przymykając oczy.
- Pójdę zobaczyć, co u Seine - wyszła, zamykając za sobą drzwi i szybko ruszyła na drugi koniec korytarza. Weszła cicho i zaraz po podniesieniu wzroku z irytacją zmarszczyła brwi.
- Do ciężkiej cholery, miałeś być w swoim pokoju... - syknęła ze złością i zawróciła, prędko docierając do schodów. Niemal na poziomie piwnic prawie potknęła się o wyciągnięte męskie nogi. Zaciskając zęby, zdjęła ze ściany pochodnię i zniżyła ją, oświetlając twarz opartego o mur mężczyzny.
- No tak. Wiedziałam, że cię tu znajdę.
- Miło, że wpadłaś - uśmiechnął się zjadliwie, unosząc do ust już na wpół pustą butelkę.
- Chyba już na dziś wystarczy, prawda, Seine? - wyjęła mu ją z dłoni i stanowczo chwyciła jego ramię.
- Odczep się - syknął, zaciskając powieki. Karia westchnęła i delikatnie dotknęła jego twarzy zewnętrzną stronią dłoni.
- Chodź... - powiedziała łagodnie. - Chodź, lepiej już się połóż... No chodź, proszę.
Nie zareagował, tylko spod przymkniętych powiek nagle wymknęła się łza. Źrenice kobiety powiększyły się na moment, ale natychmiast zamknęła oczy i z zaciśniętymi zębami przerzuciła przez siebie jego ramię, z wysiłkiem dźwigając go do pionu.
Powoli doprowadziła go aż do jego pokoju, nawet na moment nie otwierając oczu. Ostrożnie położyła go na łóżku, ściągając z niego wierzchnie odzienie i siadła obok, kryjąc twarz w dłoniach.
- Karia... - dobiegł ją po chwili słaby szept. - Ja...
- Nie mów nic... Śpij... Ja też już powinnam iść do siebie - wstała powoli, zbliżając się do drzwi.
- Karia, ja... - powtórzył niemal spazmatycznie. Odwróciła się, zmuszając do otworzenia oczu.
- Przestań, Seine... To nie ma sensu - wyszeptała.
- Ja nie mogę.... tu zostać... Nie mogę, rozumiesz?
Kobieta z trudem wciągnęła do płuc powietrze i wróciła do łóżka, siadając na nim.
- A ja cię nie mogę stąd wypuścić. Nie ma mowy. Nie pozwolę, żebyś dalej...
- No to co ja mam robić... - powiedział matowo. - Co ja mam robić... No co?! - krzyknął, podrywając się i zbliżając do jej twarzy. - No powiedz mi co? No co, księżniczko kamiennego zamku? Czy ty kiedyś patrzysz w dół? Tam? Na tamtych ludzi? Do ciężkiej cholery... - jęknął. - Dlaczego mnie tu zabrałaś? Dlaczego upierasz się mnie z tego wyciągać? Pomagać mi? Za co? W imię czego? Czy ty w ogóle zdajesz sobie sprawę z tego, kim ja jestem? Zdajesz?! - krzyknął jej w twarz. - Co ci daje prawo do tego, żeby uważać, że powinnaś mi pomóc? Dla mnie byłaś zawsze jedną z wielu nic nieznaczących kochanek, nawet bym okiem nie mrugnął, mordując cię, gdyby ktoś mi za to zapłacił.... Wiesz? - spojrzał jej w twarz rozognionym wzrokiem.
- Wiem - odpowiedziała spokojnie. - Ale przemknęłoby ci przez myśl, że to jednak szkoda - uśmiechnęła się przekornie, patrząc mu prosto w oczy. - W twoim przypadku to wystarczy, jak dla mnie.
Napięta twarz Seine odtajała pod wpływem słabego uśmiechu.
- Brawo. Udało ci się zbić mnie z tropu - szepnął.
- Jesteś tak pijany, że to nie aż takie trudne - mruknęła. - Sam nie wiesz, co mówisz.
- Karia, Karia... - uśmiechnął się krzywo, ujmując jej twarz w dłonie. - Jak ja bym chciał, żeby to była prawda... jak ja bym chciał nie wiedzieć, co mówię..... Ale ja wiem... Wiem, aż za dobrze..... - przymknął powieki. - I piję, piję, piję... Nic innego już nie umiem... niczego innego już nie chcę... to nie po to… - uśmiechnął się wzgardliwie. - Żeby za-po-mnieć, nie... ja pamiętam..... coraz wyraźniej, wciąż to samo…. Wiedziałaś, że mam serce? Ja nie... Myślałem, że nie mam. Ale Mirah.... tak, powinienem był się domyślić... powinienem był wiedzieć... Serce to jest strasznie, strasznie okropna rzecz, kiedy jest się kimś takim jak ja... I pamięć... przede wszystkim pamięć.... Nie, nie jednak... Wolałbym pamiętać więcej, ale... ale nie czuć... Bo ja teraz… czuję... bardzo... bardzo wyraźnie... mocno…. Przeklęte nuskiańskie zabawki... Cholerni..... Nusku... To przez nic... Wszystko przez nich... - oparł czoło o jej ramię. Karia zagryzła wargi, czując powolne wilgotnienie swojej bluzki.
- Połóż się Seine - szepnęła cicho. Objęła niereagującego mężczyznę, kładąc się z nim powoli i pozwalając mu nadal trzymać głowę ukrytą na swoim ramieniu.
- Ja teraz... - dobiegł ją zdławiony szept. - Pamiętam wszystko... pamiętam całą swoją przeszłość... każdy szczegół... Widziałem to... widziałem to wszystko... Oni mnie zmienili... zupełnie mnie zmienili, ja nie umiem już być twardy... nic nie umiem... I właśnie taki... taki już słaby, z tym cholernym sercem... widziałem wszystko... wszystko co kiedykolwiek zrobiłem..... Rozumiesz? Nie możesz rozumieć... Widziałem... to... wszystko co pamiętałem dotąd... I... i nie tylko to... Widziałem nawet rzeczy, przy których mnie nie było... Widziałem szlochy ludzi grzebiących swoich bliskich... dziewczyny, które chciały wyjść za swoich ukochanych, a dzięki mnie pierwszą noc spędzały z jakimś obleśnym Zamorskim... dzieci błąkające się po lesie tak samo... tak samo jak ja, kiedy szukałem swojej siostry…... Asto... mojego Asto konającego tygodniami na bagnach, cuchnącego od gnijących wnętrzności i robaków toczących ciało tak, że nawet żaden drapieżnik nie pokusił się o skrócenie mu cierpienia........ Ja go kochałem. Naprawdę go kochałem, choć to całkiem bez sensu... Kochałem go, choć wtedy nie byłem zdolny do miłości, nie umiałem jej czuć... Dlatego go tak zniszczyłem... dlatego, że był taki piękny, dobry, czysty… i przede wszystkim dlatego, że kochał mnie mimo wszystkich potwornych rzeczy, które mu zrobiłem… Cała wina tego dziecka to było to… że trafił na potwora i nie był taki silny jak Mirah... Nie umiał mnie zmiażdżyć, pokonać, zmusić do kochania... I dlatego mogłem go kochać tylko w ten sposób... Tą… obsesją… dręczenia… zadawania bólu...
- Seine, cicho już... - szepnęła z trudem.
- Nawet słuchać nie możesz... Nie możesz, prawda? A ja... ja ciągle..... ja zawsze... - umilkł, zaciskając palce na jej ramieniu.
- Lepiej jednak dzisiaj z tobą zostanę - westchnęła po chwili.
- Karia...
- Co, Seine...
- Nie skrzywdziłem cię, prawda? Nie widziałem cię, nie było cię tam... więc... ale jeśli... Zrobiłem ci krzywdę? Powiedz, że nie... Proszę cię, powiedz...
Karia przymknęła oczy, uśmiechając się lekko i poprawiła swoje włosy.
- Nie, Seine... Ja nigdy przez ciebie nie cierpiałam. Akurat... w tych sprawach... niewiele się różnimy. Nie skrzywdziłeś mnie, naprawdę - wyszeptała, głaszcząc go lekko po głowie. - Śpij, Seine... Nie myśl już o tym. Jesteś zmęczony...
Łagodnym ruchem naciągnęła na nich koc, nie przestając delikatnie go głaskać.
- Mogę tylko.....



Poruszył się lekko, czując nieznaczny ból w karku i podniósł nieco twarz. Rozmyty obraz powoli zlewał się w coraz wyraźniejszy zarys kobiecej twarzy. Przyglądał się jej przez chwilę; ciemne łuki brwi o tym co zawsze nieokreślonym wyrazie rysującym się z książęcego czoła, nos o bezwzględnie idealnej linii, rzęsy, zbyt długie i wywinięte jak na kogoś, kto ma być władcą, teraz rzucające cień na smagłe, szczupłe policzki raahanianki i usta, też zbyt drobne i delikatne jak na kogoś tak pewnego siebie, jedynie lekkim ściągnięciem warg nawet we śnie świadczące o kapryśnie nieobliczalnym usposobieniu właścicielki. Uśmiechnął się pod nosem i niemal zaraz omiotło go spojrzenie budzącej się Karii.
- Dzień dobry - powiedziała cicho, muskając zewnętrzną stroną dłoni jego policzek.
- Co się wczoraj działo? - westchnął, czując upokarzającą pustkę w nieco obolałej głowie.
- Nic... Za dużo wypiłeś, to wszystko - uśmiechnęła się.
- Tak... Ostatnio ciągle mi się to zdarza - prychnął i wstał, siadając na łóżku. Obejrzał się i spojrzał na nią z wahaniem.
- Czy my...
Karia spojrzała na niego i lekko zmrużyła powieki.
- Nie. Ja byłam trzeźwa - odrzekła z powagą.
- Bardzo zabawne - mruknął, pochylając się i naciągając buty. Przerwał na moment i ucisnął skronie. - Zaraz... Poczekaj...
- Przywieźliśmy cię tu wczoraj - wyjaśniła z rozbawieniem.
- Przywieźliście?
- Ja i Naoise.
- A tak... prawda...
- Pamiętasz coś?
- Mniej więcej - westchnął.
- I żadnego dziękuję?
- Dziękuję.
- No nie, tak po prostu? A gdzie kłótnia? - zawiedzionym głosem spytała Karia.
- Nie natrząsaj się ze mnie. Sam dobrze wiem, że wyszedłem na idiotę. I mam to gdzieś.
- Nigdy bym nie przypuszczała, że ktoś taki jak ty, miałby ochotę tak się ośmieszać. Naprawdę cię nie upokarza to, co się teraz o tobie mówi?
- Nie bardzo... Ostatecznie to prawda. Więc mam gdzieś, że nie jest tajemnicą.
- Seine, co się z tobą dzieje? - usiadła obok niego, delikatnie ujmując jego dłonie.
- Nie mam sił - szepnął. - I tyle.
- Masz Seine... Wczoraj…
- NIE PAMIĘTAM, o czym wczoraj rozmawialiśmy. I pozostańmy przy tym.
- Cóż, z nieokrzesania i arogancji pewnie nic cię nigdy nie wyleczy - uśmiechnęła się lekko. - Ale… Seine, jestem we własnym zamku, mam tu pełno moich ludzi i nie zamierzam się ciebie bać. Powiem, co mam do powiedzenia.
- Jak zwykle… - mruknął.
- Tak, jak zwykle - skinęła głową. - Możesz sobie mówić, co chcesz, uciekać przed sobą, przede mną i przed wszystkim, co będzie ci stawać na drodze do niewymyślnego odrętwienia, ale ty wiesz i ja wiem, że nie będziesz umiał tak żyć wiecznie - troskliwie poprawiła mu rozburzone włosy. - I wiem, że... wszystko ci się… ale... Masz dużo sił. Ty nie mógłbyś ich stracić tak łatwo. Dobrze cię znam.
Uśmiechnął się lekko i wstał, podchodząc do okna.
- Ech, Karia... Ja też myślałem, że siebie znam... a teraz... Zresztą... - roześmiał się. - Pewnie masz rację. Jakoś się pozbieram... Nie mówmy o tym. Powiedz mi lepiej, co to za fantazja z tym chłopczyną. Zachciało ci się być niańką?
- Och, Nao ma już dwadzieścia lat, tylko wygląda tak młodziutko - uśmiechnęła się. - Prawda, że jest przesłodki?
- Niesamowicie. Nie będzie ta twoja dziecinka mieć pretensji o spędzanie nocy z obcym mężczyzną?
- Nie jesteś obcy - mrugnęła kokieteryjnie.
- Aha... Nie jestem pewien, czy go to pocieszy - zaśmiał się i spojrzał na nią przekornie. - Jestem głodny, wiesz?
- W tym stanie? - uniosła brwi.
- W jakim stanie?
- Jesteś okropny - westchnęła. - Ale zaraz coś przyniosą. Mówiłam, że cię znam.



Gdy wszedł, podniosła na niego wzrok i uśmiechnęła się lekko, by zaraz na powrót spojrzeć w okno, z ciepłym uśmiechem przesuwając spojrzeniem po widocznych w oddali polach, nad którymi unosił się blady świt. Seine stanął w drzwiach i przyjrzał jej się spod uniesionych brwi. Zbliżył się powoli i nachylił do jej twarzy; kobieta spojrzała na niego pytająco, ale pokręcił tylko głową i roześmiał się cicho.
Wyprostował się i odsunął od niej, podchodząc do sofy i kładąc się na niej. Zaplótł ręce na karku, dalej przyglądając się jej z lekkim uśmieszkiem.
- No o co chodzi... - spytała, mrużąc powieki.
- Jesteś dziś szalenie rozanielona, skarbie, dawno cię taką nie widziałem… Czyżby twój chłopczyk dobrze się spisał tej nocy? - spytał nieco złośliwym tonem.
Prychnęła cicho i wyprostowała w górę ramiona, przeciągając się lekko.
- W każdym razie nie był aż taki senny jak niektórzy.
- Przepraszam bardzo, czy to był przytyk do mnie? - roześmiał się.
- No wiesz, ja nie jestem przyzwyczajona do tego, żeby mężczyźni tak sobie spokojnie i bez nerwów przesypiali noc w mojej obecności. Gdybym polegała tylko i wyłącznie na tobie, musiałabym poważnie w siebie zwątpić - skrzywiła się zabawnie.
- No cóż, ja się tej nocy czułem znacznie lepiej, niż poprzedniej. To twój wybór, że zdecydowałaś się ją spędzić z tym dzieciaczkiem - uśmiechnął się szeroko. Karia westchnęła i oparła brodę na ręce.
- Seine, mimo wszystko ja i Nao jesteśmy razem. I to, że ty go nie traktujesz poważnie, nie znaczy, że ja nie mogę.
- Coś tak nagle spoważniała? - uniósł brwi, przyglądając się jej z rozbawieniem. - Awanturę ci wczoraj zrobił?
- Nie, wyobraź sobie, że nie zrobił - mruknęła, zamykając oczy.
- I to cię tak wzruszyło?
- Daruj sobie, Seine, w porządku?
- Tak sobie... tylko... - uśmiechnął się, przymykając powieki.
- Ech, ty... - westchnęła, wstając i podeszła do sofy, siadając obok niego. Nachyliła się lekko, przekornie rozburzając mu dłonią włosy. Mężczyzna uchylił jedną powiekę.
- Nie mylisz mnie z twoją zabawką? - spytał z kpiącym uśmieszkiem. Pacnęła go lekko w czoło, pokrzywiając mu się trochę.
- Masz szczęście, że z niejasnych przyczyn mam do ciebie słabość... A Nao.... - zamyśliła się i uśmiechnęła lekko. - Naoise jest przepiękny. Za. Jak na człowieka bez kropli nuskiańskiej krwi, w każdym razie. Całkiem jak ty - roześmiała się. - I na dokładkę obaj macie ten paskudny rodzaj uroku, któremu nie można się oprzeć. Z tym, że u niego to urok rozpuszczonego dzieciaka w pełni świadomego, jaki jest cudowny, a u ciebie urok ostatniego drania i bezprzykładnego łobuza. Ale on ma coś, czego ty nie masz.
- Majątek? - uśmiechnął się trochę złośliwie. Odwzajemniła ten uśmiech, pochylając się do jego twarzy.
- Nie. Nie, Seine. Miłość. Miłość do mnie. Setki mężczyzn mnie pragnęły, pożądały, nawet szalały dla mnie. Ale aż dotąd nikt mnie nie kochał.
- Więc kiedy spotkałaś to śliczne dzieciątko o kochliwym serduszku, zapragnęłaś wychować je sobie na męża? - zażartował.
- Nie, ja... - odsunęła się nagle z gasnącym na twarzy uśmiechem. Przymknęła oczy i oparła się plecami o jego zgiętą w kolanie nogę. - Nao to... on jest synem kupca - spojrzała na niego i z westchnieniem wzruszyła ramionami. - Nieprzyzwoicie bogatego, ale kupca. Jest zwykłym mieszczaninem. Ja nigdy nie będę mogła go poślubić.
- Niby dlaczego? - zmrużył powieki.
- Nie bądź śmieszny - zamknęła oczy. - Nie mam rodzeństwa. Muszę urodzić dziecko. Dziecko z krwi władców. Inaczej Raahe padnie łupem któregoś z naszych rozbestwionych sąsiadów. Władcy Kajaani, Vaalah, Muhos... Oni nigdy nie zaakceptują "kupieckiego" dziecka - uśmiechnęła się krzywo. - Dam im pretekst do troskliwej interwencji.
- Więc to jednak tylko taka zabawa? - też zamknął oczy, bawiąc się rąbkiem jej szerokiego rękawa.
- Nie... Nie, ja nie zamierzam się z nim rozstawać - pokręciła głową. - Po prostu za jakiś czas go zdradzę. Jawnie, z hukiem na całe Warri - prychnęła. - Z którymś z tych nadętych bufonów. Najlepiej żonatym, tak, żeby się później do niczego nie wtrącał, a za to wszyscy mieli pewność, że dziecko ma "właściwą" krew. Potem do niego wrócę...
- A jak myślisz, jak on na to zareaguje? - spytał z krzywym uśmiechem.
- Nao? Nao powiem, jeszcze zanim to zrobię.
- I on się zgodzi? - otworzył oczy, patrząc na nią ze zdziwieniem.
- Oczywiście, że się nie zgodzi - westchnęła. - Ale ja i tak to zrobię, a on mi wybaczy.
- Skąd możesz mieć pewność?
- Mam, Seine. Aż za dużą. Aż mi się chce krzyczeć taką wielką - wstała, podchodząc do okna. - Zawsze miałam pretensje do ojca, że robi tyle różnych rzeczy, które..... - powiedziała po chwili cicho - Głupia byłam...
- I... de... a... list...ka... - wysylabizował z cynicznym uśmieszkiem. - Przegrana. To i tak lepiej niż na przykład ja. Ma chłopak szczęście. Wielu gorzej trafiało.
- Mnie to nie śmieszy.
- A szkoda.
- Przestań... Ja naprawdę chciałabym, żeby to mogło być inaczej.
- Ja też chciałbym, żeby wiele rzeczy mogło być inaczej. Tylko, że żadne z nas nic z tym nie zrobi, prawda?
Odwróciła się, patrząc na niego chłodno.
- Seine...
- Rozumiem. Już jestem cicho... - uśmiechnął się. - Tylko że to... - urwał, spoglądając w otwarte drzwi, za którymi właśnie przeszedł Naoise, obrzucając go zirytowanym spojrzeniem. - Tak czy siak, twój chłopczyk mnie nie cierpi - mruknął z rozbawieniem.
- Nie dziwię mu się - westchnęła. - Gdyby to jego była kochanka zwaliła nam się na głowę, zepchnęłabym ją z najwyższej wieży - dodała ze złym uśmiechem.
- Jego była kochanka, akurat, założę się, że to ty pierwsza to niewinne dziecko uwiodłaś i podstępnie porwałaś rodzicom spod skrzydeł - roześmiał się.
- Za kogo ty mnie masz... - wymruczała z pretensją, siadając na brzegu fotela.
- Za ciebie - usiadł, przyglądając się jej z przechyloną głową. - Trafiłem, co?
- Zejdźmy z tego tematu, dobrze? I nie śmiej się... Sam jesteś smarkacz - westchnęła.
- Oczywiście...
- A zresztą, kiedy władowałeś mi się do łóżka, byłeś od niego młodszy.
- I ty też byłaś młodsza - zaśmiał się cicho.
- A teraz co, jestem stara? Wypraszam sobie, mam ledwie dwadzieścia sześć lat.
- Dobrze, dobrze, już nic nie mówię - uniósł ręce w obronnym geście.
- Karia, przyjechali - w drzwiach stanął Nao, od niechcenia opierając się o framugę i uparcie wpatrując się w podłogę po przeciwnej stronie pokoju, niż siedzieli oni.
- Już idę - powiedziała miękko i wstała powoli, grożąc lekko palcem Seine, który w odpowiedzi uśmiechnął się tylko nieznacznie.
- Kto przyjechał? - spytał obojętnie.
- Minurti - przewróciła oczami. - Zapowiadali się z hukiem od tygodnia. Nie pałętaj się nigdzie, nie chcę mieć kłopotów. O ile dobrze pamiętam, przed czterema laty "bawiłeś u nich z wizytą".
- Pięknie - mruknął. - Ja nie mam głowy do starych awantur.
- Więc siedź na miejscu, dopóki nie pojadą. Proste?
- Jasne, jasne... - westchnął, przeciągając się. Karia znów przewróciła oczami i podeszła do drzwi, pieszczotliwie przesuwając dłonią przez włosy nadąsanego chłopaka, który spojrzał na nią kątem oka. Uśmiechnęła się i trąciła palcem jego nos.
- Zaczekaj na mnie na górze, to cię tylko znudzi - powiedziała i wyszła z pokoju, przelotnie muskając swoimi palcami jego dłoń.
Seine spojrzał z ukosa na chłopaka, uśmiechając się kpiąco.
- Oni wiedzą?
- O czym? - spytał niechętnym głosem.
- Kim jesteś...
- To znaczy? - spojrzał na niego ze zmarszczonymi brwiami.
Seine wstał i podszedł do niego; mrużąc oczy, przyjrzał się jego twarzy, nachylając się do niej.
- No wiesz, było nie było to arystokraci... Nie masz nigdy tremy, że ty tu tak się starasz korzystnie wypaść, a zawsze może wpaść... no nie wiem... na przykład tatuś?
Chłopak obojętnie zmierzył go wzrokiem i wzruszył ramionami, odsuwając się od drzwi.
- Nie baw się w to, Silvretta. Ja się nie wstydzę mojego ojca. Nigdy nikogo nie zabił, nie oszukał, nie okłamał ani nie okradł. Za to bardzo wielu ludziom pomógł. Czy ty możesz powiedzieć to samo o sobie?
- Nie, nie mogę - odpowiedział z uśmiechem. Zaskoczony taką reakcją chłopak zamrugał powiekami i cofnął się pół kroku.
- Więc... dlaczego niby ty... A zresztą - odwrócił się z irytacją i odszedł szybko. Seine popatrzył za nim melancholijnie i zamykając oczy, przytulił twarz do chłodnej framugi.
- Biedne dziecko...


To nie było proste, ale wcale się nie spodziewała, że takie będzie. Seine to nie był ktoś, kogo wystarczy pogłaskać po główce i poprowadzić za rączkę, dokąd się zechce. W zasadzie to był jedynym mężczyzną w jej życiu, z którym nigdy jej się to nie udało.
Zresztą… nawet nie można by powiedzieć, że tak do końca udało się to temu jego Mirah.
Nie powiedział już nawet słowa, zresztą unikał wszystkich. Z nią rozmawiał tylko zupełnie głupio i bez treści, spłycając wszystko w idiotyczne żarty. A ją irytowało czekanie na jakąś jego decyzję.
Nigdy nie miała złudzeń, co do tego, kim jest Seine, nie zawahałaby się, gdyby miała powiedzieć, jaki jest. I rozumiała tę odrazę, jaką czuł do niego choćby jej Nao.
A jednak niezaprzeczalnie coś ją z tym ostatnim łajdakiem łączyło i nie umiała po prostu teraz przejść obok. Właściwie to całe zamieszanie w odczuciach nie było dla niej jasne, pierwszy raz w życiu nie wiedziała, co o nim powiedzieć, jak zrozumieć to, kim się stał, jaki był teraz. Bo to nie był Seine Silvretta, niezależnie od tego ile wciąż zostało w nim bezczelności i ile pokładów zła niezależnych od jego cierpienia. I cały ten jego zimny cynizm tylko pogarszał sprawę.
Zacisnęła z irytacją dłonie, zerkając na niego kątem oka. Denerwowała ją ta jego bezczynność, milczenie, nawet to, jak leżał teraz na sofie, nie zwracając uwagi na krążącą służbę czy zastawiony obiadem stół. Spojrzała w okno, zaciskając wargi.
- Nie mogę tu dłużej… - odezwał się nagle. - Ja muszę…
- Na razie musisz zjeść ten obiad, mój kucharz nie lubi, kiedy marnuje się jego pracę - powiedziała chłodno.
- Wyjadę…
- Nie, jeszcze nie.
- Jestem... u ciebie... już tydzień...
- Jedz.
- Tydzień...
- Przynajmniej jesteś trzeźwy. Jedz.
Westchnął i sięgnął ręką po leżące na tacy owoce.
- Co ja powiedziałam?
- Nie traktuj mnie jak dziecka - mruknął z irytacją.
- To nie zachowuj się jak dziecko.
- Karia… - spojrzał na nią.
- Nie próbuj mnie przestraszyć swoimi minami, nie jestem twoim żołnierzem.
Prychnął lekko i odwrócił wzrok.
- Nigdy się nie zmienisz.
- Nie widzę takiej potrzeby, nie jestem…
- Kimś takim jak ja? - syknął.
- Mówiłam chyba że mnie nie przestraszysz - westchnęła, przymykając oczy.
- Zastanawiam się, czego ty właściwie ode mnie chcesz - mruknął, sięgając dłonią na stół. - I na co czekasz, że uparłaś się, żebym tu siedział.
- Na co czekam? - zacisnęła wargi i przesunęła na niego chłodny wzrok. - Na nic takiego właściwie. Liczę po prostu, że w końcu mi powiesz.
Spojrzał na nią, powoli cofając rękę.
- Co? - spytał cicho.
- O co ci chodzi. O co ci chodzi, Seine. Odkąd tu jesteś całymi dniami przesiadujesz na zachodnich murach i do nikogo się nie odzywasz. Nawet jedzenie mogę tylko w ciebie wmuszać. Po prostu chcę wiedzieć, o co chodzi. Jasne?
- Myślisz, że mało mam tematów do przemyśleń? - uśmiechnął się krzywo, przymykając oczy.
- Za dobrze cię znam, żeby uwierzyć, że chodzi tylko o "przemyślenia".
- Próbuję sobie to wszystko... poukładać...
- Poukładać?
- Tak.
- I?
- Dociekliwa kobieto... - zaśmiał się cicho. - I jeszcze nie jestem pewien... do końca... Ale... Ale miałaś rację. Ja nie dam rady tak przez resztę życia po prostu siedzieć, nic nie robić i nie myśleć... Poddałem się na krótko, pozwoliłem temu płynąć, ponieść mnie, zniszczyć... i nie udało się... bo to nie dało rady. Za słabe było na takiego żelaznego drania jak ja. Więc muszę... muszę coś z tym zrobić... muszę w ogóle coś zrobić.... Nie mam wyjścia - szepnął. - Bo inaczej się uduszę...
- Mówiłeś, że nic z tym nie zrobisz - zmrużyła powieki z prowokującym uśmieszkiem. Westchnął i wyciągnął przed siebie dłonie, przyglądając się swoim palcom.
- Nie, Karia, mówiłem, że żadne z nas nic nie zrobi, żeby mogło być jak chcemy. Ale ja mam dość bycia cynicznym. Dość mam bawienia się w drwienie z tego, jaki jestem teraz żałosny. Więc zamierzam przestać nim być.
- To znaczy? - spytała cicho. - Przedtem twierdziłeś, że nie jesteś w stanie wrócić do dawnego trybu życia.
- Bo nie jestem... Ale to nie jest jedyna rzecz, jaką można robić w życiu.
- Nie wyglądasz mi na rolnika - mruknęła.
- Teraz ty jesteś cyniczna - spojrzał na nią z uśmiechem. - Ale nie, Karia. Nie zamierzam być normalnym człowiekiem. Do tego się nie nadaję... Ja... chyba... chyba zamierzam zrobić coś szalonego... coś zupełnie przeciwnego niż robiłem kiedykolwiek do tej pory... I to jest kompletnie szalone i może nawet bez sensu... Ale..... ale myślałem o tysiącu innych rzeczy i tylko to wariactwo może mi pomóc to przetrwać...
- Wariactwo? - spytała ostrożnie. Roześmiał się i uniósł na łokciu, patrząc na nią.
- Wariactwo... I to jakie. Ale może jednak przestając tylko "chcieć", żeby było inaczej, tobie też pozwolę na coś innego niż "chcieć". Może znowu będziesz tą dziewczyną, którą pamiętam. Wariacką, ale przynajmniej nie zgorzkniałą.
- Jestem zgorzkniała? - uśmiechnęła się słabo, przymykając oczy.
- Owszem.
- Tak prosto z mostu? - skrzywiła się ironicznie.
- Czasem tak trzeba.
- Zdecydowanie za dużo przebywałeś z Nusku.
- Zgadzam się. Ale już za późno, żeby to odkręcić…
- Więc…
- Więc zamierzam skończyć z wojną.
- Co w tym szalonego? - wzruszyła ramionami.
- Nie zrozumiałaś mnie. Nie zamierzam skończyć z nią osobiście. Zamierzam skończyć z nią w ogóle.
Kobieta przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu.
- Masz rację - orzekła w końcu. - Oszalałeś.
- Przecież cię uprzedzałem… Sama chciałaś… - powiedział z bladym uśmiechem.
- To jest niemożliwe.
- Oczywiście. Mniej więcej tak jak przedarcie się do Szuruppak, okpienie Nimtara, czy powrót z Avaelli. Wszystko to już zrobiłem.
- Nie Seine, to nie jest to samo - potrząsnęła głową. - Tam wszystko zależało od ciebie. A tu… od wszystkich… od przeszłości… od… Nie Seine, to JEST niemożliwe.
- Tym lepiej. Właśnie czegoś takiego chciałem - roześmiał się.
- Ale… Seine… TY? Kto posłucha akurat ciebie? Przecież to jest…
- Niemożliwe. Chyba polubię ten wyraz…
- Nie kpij… - prychnęła.
- Pierwszy raz w życiu… nie kpię…
- Myślisz, że w ten sposób… zapomnisz? Że ktoś ci wybaczy? Kto? Oni wszyscy...
- Zapomnieć? - spojrzał na nią spod uniesionych brwi. - Nie... i to nie jest próba odkupienia... Dobrze wiem, że na to już za późno... Dobrze wiem... choć na razie..... na razie o tym nie myślę. Pomyślę o tym na końcu... o ile do niego dotrwam.....
- To dla Mirah... prawda? - szepnęła po chwili. Seine uśmiechnął się nieznacznie i wzruszył ramionami.
- Nie pisz poezji, Karia... Po prostu nie mam wyboru. Zmieniono mnie. Nie prosiłem o to, ale zmieniono mnie. To była mechaniczna zmiana, nie miałem na nią wpływu... Nie chciałem jej... nawet próbowałem z nią walczyć, ale nie powiodło mi się... niestety... W tym nie ma żadnej mojej zasługi. Tu nie chodzi o to, że nie chcę robić złych rzeczy... ja po prostu już nie umiem ich robić. Nic na to nie poradzę.
- Wiesz co? - przekornie uśmiechnęła się kobieta.
- Co? - westchnął.
- Umiesz robić złe rzeczy.
- Dlaczego tak sądzisz? - spojrzał na nią.
- Bo kłamstwo raczej nie jest dobre... - złośliwie zmrużyła oczy. - A kłamiesz bez zająknięcia.
Uśmiechnął się słabo, przymykając powieki.
- Więc dobrze... może i robię to dla niego... Czy to coś zmienia?
- Nie wiem, Seine... Tylko.... Nusku marzą o tym od tysięcy lat... o wielkim pokoju między wszystkimi rasami. Oni są znacznie potężniejsi od nas... I jakoś nigdy im się to nie udało.
- Bo oni tylko marzą - spojrzał na nią twardo. - Poznałem ich dość dobrze w Qareh... Oni... Nie, nie powinienem... Ale... oni nie nadają się do "robienia" takich rzeczy. Oni mogą o nich śnić i zarażać tym snem innych, ale nic nie są w stanie zrobić... Myślałem o tym..... Wbrew pozorom tu trzeba właśnie kogoś takiego jak ja. Twardego łajdaka, który nie cofnie się przed niczym i nie ma za grosz godności osobistej. Bo w czymś takim nieraz trzeba być bezwzględnym, nieustępliwym i nieczułym i jeszcze częściej machnąć ręką na swoją ambicję, mieć gdzieś to, jak cię traktują.... Nusku, i z tą swoją uprzedzającą grzecznością, i z tą mimowolną, wszechobecną dumą nie nadają się do tego i nigdy nie będą się nadawać... A ja to zrobię... A przynajmniej spróbuję... Nie, zrobię, po prostu zrobię... Bo masz rację... Bo Mirah wiele razy mówił, że nie może znieść takiego świata... i bo ja teraz nie będę mógł go znieść, z tym, co tkwi w mojej pamięci... Muszę coś zrobić... Rozumiesz? Mieć jakiś cel, jak najtrudniejszy, najodleglejszy... Bo inaczej zwariuję... - skończył przytłumionym głosem.
- I wybrałeś sobie na cel marzenia akurat tego nieznośnego chłopczyka? - uśmiechnęła się słabo.
- Karia… - pokręcił głową. - Nawet jeśli… Nawet jeśli nie mam prawa nawet do najmniejszego szczęścia, to nie umiem go sobie odmówić. Więc chcę mieć coś… co mnie z nim łączy… Bo jak dotąd to wszystko mnie z nim dzieli. A poza tym… przecież jego marzenia są…
- Dobre? - uśmiechnęła się lekko.
- Niech będzie… - przymknął oczy. - Choć to się trochę gryzie. Ale ostatecznie nigdy nie byłem rygorystycznym estetą.
Westchnęła cicho i oparła głowę na ręce.
- Seine… ty zdajesz sobie sprawę, że tu nie wystarczą ludzie…
- Tak.
- Rozumiem Nusku. Rozumiem Utu. Rozumiem Dumuzi, choć mają nas za robactwo, a ciebie za szczura…
- O, dzięki… - roześmiał się.
- Ale wyznam szczerze, że nie rozumiem Nergal. Zostawmy Nergal, nie rozumiem i Fenów. Seine, Raahe walczy z nimi od lat. Te stworzenia istnieją tylko po to, żeby walczyć.
- To nic - wzruszył ramionami.
- Jak to nic? Przecież…
- Karia, zostaw to - powiedział poważnie. - To nie ma znaczenia. Mam na myśli ich wszystkich i nie tylko, mam na myśli też Zamorskich, Enki i nawet tych całych Mimirów…
- Mim… Mniejsza - potrząsnęła głową. - Seine, ty… Naprawdę…
- Naprawdę - westchnął.
- I chcesz... żebym ja....
- Przecież dla ciebie tak też byłoby lepiej.... A ja... ja dużo jestem w stanie zrobić, ale sam nie mam co się za to zabierać. Nie z tymi ludźmi... z ich pychą... Ja jestem nikim. Zupełnie nikim. Ja potrzebuję... potrzebuję kogoś z was, z władców... Kogoś za kim oni nie będą wstydzili się pójść... i kto pozwoli mi stać za swoimi plecami. Czemu nie ty? Ciebie znam...
Karia przez chwilę patrzyła na niego w milczeniu; potem przymknęła oczy.
- Posłuchaj Seine... - powiedziała z namysłem. - Dla mnie już sam pomysł zjednoczenia ludzi jest niewykonalny... Ale dobry. Nawet gdyby inne rasy się nie przyłączyły, mając z sobą choćby tylko połowę władztw, poradziłabym sobie z Fenami. I cóż... skoro to dla mnie korzystne i to ty chcesz to zrobić, to nie widzę argumentów przeciw - uśmiechnęła się. - Nie wierzę, że jest coś, czego nie mógłbyś zrobić, jeśli tylko naprawdę tego chcesz. Więc jestem z tobą... Ale... Ja nic ci nie daję. Nie jestem dobra na początek. Rządzę małym przygranicznym władztwem... mam trochę pieniędzy dzięki naszej broni, ale... znaczenia nie mam prawie żadnego... Tobie potrzeba kogoś innego, kto poparłby to swoim autorytetem... Władcy jakiejś rozległej ziemi, bogatego miasta... Sama nie wiem, Kalmar, Kashi, Linares... Tylko, że Kashi toczy walki z Nidaros, a Kalmar z Dumuzi... Podejrzewam, że to wolałbyś zostawić na koniec. Ale Linares jest dość silne, żeby się na nim oprzeć... A poza tym, jeśli uda ci się ich pogodzić z Laredo, to będzie to taki cud, że później już wszyscy ci ustąpią - dodała z humorem.
- W Linares mieszka Vali... - mruknął.
- Jakiś twój wróg?
Seine parsknął i odsunął ramię od oczu, biorąc do ręki jeden z przyniesionych owoców.
- Były.... hm, "kochanek"... Jest bogaty i teraz pewnie jest tam jedną z osób mających sporo do powiedzenia, mimo że to jeszcze dzieciuch... Podejrzewam, że pierwsze, co zrobiłby na mój widok, to kazałby mnie powiesić..... Chociaż nie, najpierw to by się popłakał... - zachichotał. - ...a później kazał mnie powiesić.
- Seine, nie musisz przecież jechać do miasta - westchnęła.
- To dokąd?
- Musisz się tylko porozumieć z władcą. A on przebywa w obozie wojennym przy granicy z Laredo. Dzieci tam nie trzymają, nawet bogatych.
- Widzę, że za wszelką cenę chcesz się mnie pozbyć - roześmiał się, wgryzając w owoc.
- Żebyś wiedział... - mruknęła. - Nao coraz częściej znacząco na mnie spogląda.
- A jednak…
- A jednak, a jednak. Przestań się wydurniać. Skoro nie muszę się więcej o ciebie martwić, to nie zamierzam cię tu trzymać.
- Więc chyba pojadę... - uśmiechnął się lekko. - W końcu od czegoś muszę zacząć...
- Tak... - zamyśliła się. - Tylko Seine... uważaj na tego człowieka.
- To znaczy?
- To wszystko, co o nim mówią... jest jakieś mętne... Wiesz przecież, że poprzedni władca został zamordowany... Mówią, że to sprawka tych z Laredo, ale... Inni mówią, że i obecny władca miał z tym coś wspólnego... Podobno uczestniczył w pałacowych intrygach ładnych kilka lat i niejedną osobę ma na sumieniu...
- No to chyba znajdziemy wspólny język - zauważył sarkastycznie.
- Po prostu uważaj - pokręciła głową. - Nie chciałabym, żebyś z mojej namowy wpakował się w kłopoty, z których nie dasz rady wyjść.
- Nie tak łatwo mnie zabić... zabobonna kobieto... - uśmiechnął się lekko.
- Nie przeginaj - mruknęła. - Poza tym wcale nie jest takie pewne, że zdołasz go przekonać. Przy tych pogłoskach, jakie o nim krążą...
- Ty po prostu sama nie wiesz, czego chcesz - roześmiał się. - Jeśli się nie uda, wszystko jedno, z jakiego powodu... zwyczajnie spróbuję gdzie indziej... A ten człowiek później nie będzie miał wyboru... Zresztą wątpię, by ktokolwiek z nich od razu zapałał entuzjazmem - dodał zgryźliwie. - Radziłem sobie w życiu z gorszymi rzeczami... i z gorszymi ludźmi...
- To wszystko jest jakieś takie…
- Irracjonalne?
- Sama nie wiem - uśmiechnęła się i wstała, podchodząc do okna. - Wierzyć się nie chce, że o tym w ogóle rozmawiamy, a co dopiero, że…. - urwała na dłuższą chwilę. - Będę czekać na posłów - obejrzała się przez ramię z figlarnym uśmieszkiem. - Ale nie wcześniej niż ci się uda, nawet jeśli już nigdy nie mielibyśmy się zobaczyć.


Nie było szans.
I musiał to przyznać człowiek, który miał na koncie przedzieranie się do najwarowniejszych twierdz, a teraz stojący przed perspektywą niepostrzeżonego dostania się do zwykłego obozu. Zwykłego, żołnierskiego obozu. I najautentyczniej w świecie po prostu nie było szans.
Obserwował ich już od wschodu słońca, które teraz chyliło się ku zachodowi. To naprawdę nic takiego, że straże składały się tu chyba z całej armii i były poustawiane tak gęsto, że rzadko kiedy między którąś z par było więcej niż dwadzieścia kroków. Straszne było dopiero to, że oni naprawdę, NAPRAWDĘ, pełnili straż. Bez przerwy. Zmieniając się zaledwie trzy razy w ciągu dnia - oni pełnili straż. Nie odrywając wzroku od równiny, nie tocząc zbędnych rozmów i nie pozwalając sobie nawet na moment nieuwagi.
To było chore. Najzupełniej chore.
Nigdy, w całej swojej karierze, nie spotkał się z czymś takim. Oni wyglądali, jakby podchodzili do tego poważnie. Wszyscy.
Z czego wynikało, że było ich za dużo, aby się przedrzeć, nie wspominając o przedostaniu się do namiotów.
To mogło irytować. I irytowało.
Westchnął i zsunął się z drzewa w trawy. Powoli zbliżał się w ich stronę, aż do momentu, gdy miecz nie zawisł nad jego głową.
- Nie ruszaj się…
Uśmiechnął się pod nosem i wyprostował.
- Powiedziałem, żebyś się nie ruszał! Czego tu szukasz?
Seine rozejrzał się powoli, zgodnie z szacunkami scenę widziało za wiele osób, choć z każdej pary do interwencji szykował się najwyżej jeden, pozostali nadal nie odrywali wzroku od równiny. No proszę, nawet z partnerem by nie wyszło. O co w tym wszystkim chodzi?
- Odpowiadaj! - krzyknął coraz bardziej poirytowany żołnierz.
- Zwiedzam okolicę - syknął z krzywym uśmieszkiem. Strażnik poczerwieniał ze złości i mocniej zacisnął dłonie na rękojeści miecza.
- Idziesz ze mną, szpiegu - warknął.
- Dobrze, dobrze… - westchnął, poganiany mieczem i uniósł ręce, pozwalając odebrać sobie broń. Prawie całą. No tak, pojedynczy ludzie bywają zawodni. Tak czy siak, był w obozie i miał szansę dotrzeć do jakiegoś dowódcy.
Musnęło go tylko kilka zaciekawionych spojrzeń, gdy przechodzili między bogatymi namiotami. No tak, Linares. Nawet żołnierze mają sielskie życie. Uśmiechnął się lekko, kiedy nagle stanęli przed jednym z takich arcydzieł przenośnej architektury.
Żołnierz pchnął go do przodu; pod wpływem światła odruchowo zatrzymał się w wejściu i ogarnął wzrokiem wnętrze utrzymane w charakterystycznym dla Linares "przenośnym przepychu". Na jednym ze stołów leżały rozłożone mapy i nieporządnie rozrzucone dokumenty. Tam też stał szczupły, wysoki mężczyzna. Był odwrócony tyłem i pochylony lekko nad stołem, ale to wystarczało, żeby wiedzieć, kim jest. Prosty żołnierz tak się nie ubiera. Nawet dowódca się tak nie ubiera. Długi, sięgający kostek płaszcz z delikatnej materii łączył się z narzutą na włosy, pięknymi, błękitno-purpurowymi falami aksamitu spływającą z głowy mężczyzny.
Władca Linares.
Nie obejrzał się na nich, musiał być bardzo pewny swojej straży. Zresztą nie tak całkiem bezpodstawnie, bo w końcu nawet Seine Silvretta nie zdołał się przez nią przemknąć. Uśmiechnął się pod nosem. Naprawdę dbali o bezpieczeństwo.
Żołnierz znów go pchnął, zmuszając do wejścia i mocno ścisnął za kark, uderzając kolanem w plecy i zmuszając do opadnięcia na podłogę.
- Uklęknij, prostaku. Masz przed sobą pana Linares - stwierdził triumfalnie. Seine z irytacją zagryzł wargę, ale postanowił zignorować żołdaka. Skoro zgodził się chwilowo grać rolę nieszczęsnego schwytanego szpiega, to nie wypadało zabijać na miejscu swojego dozorcy.
- Przestań, Rottweil - mężczyzna przy mapach odezwał się łagodnym, miękkim, niemal tkliwym głosem. - Prosiłem, żebyś nie traktował ludzi w ten sposób....
- To na pewno szpieg Laredo, panie!
- Więc tym bardziej powinieneś traktować go z szacunkiem. To ryzykowny zawód - roześmiał się dźwięcznie i odwrócił. Jasne, niemal białe włosy w delikatnych falach wymykały się spod diademu i welonu, okalając piękną, jeszcze bardzo młodą twarz i dodając blasku intensywnie błękitnym oczom, by w coraz łagodniejszych puklach spłynąć na ramiona i pierś.
- Witaj, Vali.... - wyszeptał Seine.

Pieśń ósma: Chanson triste



W zasadzie nie pozostało mu nic poza czekaniem. Zdołał już jakoś uporządkować myśli, choć nadal nie rozumiał, o co w tym wszystkim chodzi. A to utrudniało wykonanie jakiegokolwiek następnego ruchu. Musiał zyskać na czasie… i choć trochę zorientować się w sytuacji.
- Nie jesz? - dobiegł go cichy głos. Władca Linares patrzył na niego spod przymrużonych powiek. Wciąż siedział jak na początku, jak wtedy, gdy już przestał na niego patrzeć, przeniósł ten chłodny wzrok na twarz strażnika, tym samym co przedtem miękkim tonem kazał mu puścić więźnia i odejść, a potem, pochylając się znów nad stołem, przywołał tamtego chłopca, który zjawił się natychmiast z głębokim ukłonem i wiedząc wszystko bez słów, przemienił jeńca w gościa, zapraszając go do tego pomieszczenia, gdzie siedział teraz, tępo wpatrując się w przyniesione jedzenie, i gdzie niedługo potem zjawił się Vali Aesir, władca Linares i usiadł niedaleko, swobodnie, choć bez ruchu, jak teraz.
- Podobno niebezpiecznie jest ostatnio jadać w Linares - Seine uśmiechnął się krzywo.
- Tak. Ale teraz nie jesteśmy w Linares.
- Czy to coś zmienia?
- Niemal wszystko - opuścił powieki, przesłaniając te zimne oczy. Trudno było oderwać od niego wzrok. Mimo wszystko było w tym wszystkim coś niesamowitego. I ironicznego. Tak, zdecydowanie ironicznego. To BYŁ Vali Aesir. Tyle tylko że starszy, wyższy, lecz z dawnymi rysami, choć już mężczyzny, a nie dziecka i… i tak zupełnie niepodobny do samego siebie, że do tej pory nie mógł zrozumieć, jakim cudem tak od razu go poznał. Chłodne spojrzenie znów przesunęło się po jego twarzy.
- Czego właściwie chcesz… Seine.
- Czego właściwie chcę… - powtórzył wolno.
- Nie próbuj się ze mną bawić.
- Zapytaj swojego strażnika, miał na ten temat rozbudowaną teorię.
- Gdyby nawet Laredo istotnie chciało tu przysłać szpiega, to na pewno nie wysyłałoby kogoś takiego jak ty.
- Zapewne masz rację… - przymknął na moment oczy.
- Jesteś zbity z tropu, Seine.
- Tak sądzisz?
- Coś nie poszło po twojej myśli… Nie wiedziałeś, że to ja teraz rządzę w Linares?
- Nie - odpowiedział spokojnie, przesuwając po nim wzrokiem. On był zbyt powściągliwy. Zbyt niewzruszony. Zdecydowanie zbyt domyślny. Lubił znać przeciwnika, wiedzieć, czego się może po nim spodziewać. A chłodny, opanowany i obyty z takim tokiem rozmowy i własną rolą Vali, którego ostatnim razem widział rozszlochanym, niezdarnym chłopczykiem, stanowił dla niego jedną wielką zagadkę.
- Ciekawe… - skwitował powoli, uśmiechając się kątem ust.
- Kiedy ostatnim razem byłem w Linares, władzę sprawował Unggi Cerignola.
- Zamordowano go - powiedział beznamiętnie, przenosząc wzrok na wielkiego, srebrzystego psa, który podszedł do niego, opierając mu pysk na kolanie.
- Słyszałem. Ale ty byłeś po prostu jednym z mieszczan. Bardzo młodym. Więc niby jakim sposobem objąłeś nagle tron?
Vali spojrzał na niego bez wyrazu.
- To Aesirowie są prawowitymi władcami Linares. Cerignola zagarnęli władzę przed pięćdziesięciu laty, ale... Mimo wszystko każdy w Linares pamiętał, że tak naprawdę teraz to ja mam do niego prawo... więc kiedy polityka Unggi przestała im się podobać.... Sam rozumiesz, zaczęło się robić niebezpiecznie, więc żeby odzyskać poparcie postanowił wysunąć mnie. Zresztą nie miał synów. Tylko Vaalę.
- Jesteś żonaty? - z rozbawieniem uniósł brwi Seine.
- Byłem. Ktoś od Vanir otruł Vaalę dwa miesiące temu - delikatnie odsunął psa, biorąc ze stołu wino.
- No cóż... Przykro mi - mruknął.
- Daj spokój - prychnął, unosząc kielich do ust. - Wcale ci nie jest przykro. Zresztą mnie też nie bardzo. Nie kochałem jej... w dodatku była sporo starsza.
- Nikt, kogo pytałem, nie wiedział, kim jest nowy władca… - powiedział matowo, przypatrując się uważnie jego kamiennie obojętnej twarzy. - A to ponad pół roku.
- Mam swoje powody, żeby nie obwieszczać tego na wszystkie strony - zmarszczył brwi. - Ale nie wierzę… żebyś nie wiedział…
- Do tego też masz powód? - uśmiechnął się, opierając o stół i unosząc odrobinę. Vali mocnym ruchem odstawił kielich.
- Nie wstawaj - powiedział chłodno.
- Dlaczego? - uniósł brwi.
- Najpierw wyjmij sztylet i połóż go na stole.
- Jaki sztylet?
- Bezczelny jesteś.
- Nieźle się znasz na… skrytobójcach - zmrużył powieki, powoli odkładając broń.
- Miałem okazję się nauczyć.
- Tak, a… czego?...
- Nie sądziłem, że kiedyś tak pomyślę, ale jesteś niesamowicie zabawny - przymknął oczy. Seine uśmiechnął się i zrobił krok w jego stronę, ale pies poderwał się i stanął naprzeciw, z głuchym warkotem szykując się do skoku.
- Twój piesek mnie nie lubi… - powiedział powoli.
- Może ma powód.
- Nie sądzę… wygląda na dość mądrego, żeby wiedzieć, że nie mam złych zamiarów… Wyczuwa, co czujesz.
- A co ja takiego czuję? - spojrzał na niego ostro.
- Nienawiść… i strach.
- Nie boję się ciebie… zdążyłem się przyzwyczaić - uśmiechnął się wzgardliwie, wstając i podchodząc do drzwi. - Późno już, porozmawiamy rano.
- I?
- Co takiego? - obejrzał się na niego przez ramię.
- Zamierzasz mi zaufać na tyle, żeby tak po prostu mnie tu zostawić? - spytał.
- Powiedzmy… - odwrócił się, wychodząc i opuszczając za sobą zasłonę. Seine wypuścił powoli powietrze z płuc, siadając w opuszczonym fotelu. Trochę za dużo tego wszystkiego było jak na jeden wieczór. Gdyby mógł zacząć jeszcze raz, wybrałby Nidhogga. Hoder był bestią nie gorszą od ojca, ale przynajmniej był przewidywalny. I głupi. A z Vali nie wiedział, jak postępować. Zastanawiał się, czy to, co mówiła Karia, to prawda… Zły duch pałacowych korytarzy, intrygant, morderca… Dawny Vali - w żadnym razie. Ale ten?
Westchnął, pijąc nieco wina z pozostawionego przez niego kielicha. Przynajmniej to raczej nie było zatrute… Dopił je, chcąc oszukać palący głód i zerknął kątem oka w stronę swojego na wpół pustego talerza. Vali musiał mieć jakiś powód, żeby nie obawiać się teraz kogoś tak niebezpiecznego jak on… Wstał powoli, zbliżając się w stronę przejścia, ale drogę zagrodził mu charkoczący pies. Uśmiechnął się uspokajająco i kucnął wyciągając bardzo wolno dłoń w kierunku wściekłego, ale lekko zdezorientowanego zwierzęcia, które skuliło się, drżąc jak w febrze, ale nadal szykowało się do skoku.
- Zastanawiam się… - powiedział łagodnym tonem; pies stulił uszy, jednocześnie obnażając kły w nerwowych warknięciach. - Czemu założył, że nie skręcę ci karku... - uśmiechnął się nieznacznie i poklepał głowę zwierzęcia, wycofując się nieśpiesznie. Pies położył się, ale wstał zaraz, otrzepując się i podjął spacer wzdłuż ciężkiej tkaniny tworzącej ściany pomieszczenia. Zatrzymał się przy stole, starannie obwąchując kamienną wazę, po czym włożył do środka pysk. W zamyśleniu oglądający wnętrze Seine, dostrzegł go kątem oka i gwizdnął cicho, ale zwierzę nie zareagowało; podszedł do niego i podniósł je za skórę na karku. Pies znów obnażył zęby, wydobywając z siebie głuchy charkot, ale kiedy tylko go puścił, odskoczył, idąc powoli w przeciwną stronę. Tam ułożył się pod ścianą, przyglądając mu się nieufnie. Seine zajrzał do wazy, westchnął i siadł znów przy stole, obserwując psa.
Po dłuższym czasie wstał niespiesznie, znów kierując się w stronę zasłoniętego przejścia do tej części namiotu, w której zniknął Vali; pies poderwał się, zaskomlał cicho, kładąc się z powrotem i podczołgując się tylko nieco w jego kierunku, ale wkrótce ciężko położył pysk na łapach, patrząc za nim smutno. Seine obejrzał się przez ramię, marszcząc lekko brwi, ale wyszedł, uchylając zasłonę. Minął cicho pokój, w którym znalazł się za pierwszym razem i wszedł do kolejnego pomieszczenia. Wewnątrz namiotu nie było żadnych strażników, na zewnątrz tylko czterech. Gdzieś z tyłu spała pewnie służba lub… uśmiechnął się pod nosem, nie, mimo wszystkich przemian, tego sobie nie wyobrażał.
W przeciwległym pomieszczeniu spał Vali, spokojnie leżąc na niskim, przenośnym łożu, niewolnym jednak od pewnej zbytkowności stanowiącej przecież znak rozpoznawczy Linares.
Przysiadł obok na ziemi, przyglądając mu się przez chwilę. Jak on mógł spać tak spokojnie w jednym namiocie z zawodowym zabójcą? Zabezpieczył się, ale… i tak powinien nie zmrużyć oka. Choć prawda… na dworze Linares można otrzaskać się ze śmiercią… Delikatnie odgarnął jasne pasemko włosów, które osunęło się na twarz śpiącego. Był teraz piękny, naprawdę piękny, o wiele piękniejszy niż dawniej. Kiedyś był śliczniutki, ale… tylko tyle. Nie było w nim nic niezwykłego. Tak bardzo się zmienił… było w tej zmianie coś... zimnego, bezwzględnego...
Przypomniał sobie wystraszonego chłopczyka o rozpaczliwie rumieniącej się co chwilkę buzi. Czy naprawdę minęło aż tak wiele czasu? Ledwie trzy lata... i nawet to niezdarne dziecko jest już młodym mężczyzną. Co takiego musiało się stać? I czy miało sens próbować cokolwiek zaczynać tu? Z tym lodowato wydoroślałym chłopcem, który musiał go nienawidzić bardziej niż jakikolwiek inny władca? Chyba lepiej było zniknąć jeszcze tej nocy i zacząć raz jeszcze, jak najdalej stąd.


Dopiero świtało i pod gęstą tkaniną było jeszcze dość ciemno, kiedy senne powieki uniosły się powoli, po kilku niespiesznych poruszeniach pozbywając się snu. Vali przechylił lekko głowę i jego źrenice rozszerzyły mimowolnie, dostrzegając leżącego przy nim mężczyznę, który przyglądał mu się ze spokojem, opierając głowę na łokciu.
- Dzień dobry… - lekko kpiącym tonem odezwał się Seine.
- Co tu robisz? - spytał spokojnie.
- Gdzieś musiałem odpocząć… Wolę sypiać z osobami, które znam.
- Bardzo zabawne - zmarszczył brwi.
- Zastanawiasz się, jakim cudem tu dotarłem? - przeciągnął się lekko z uśmiechem majaczącym na ustach. - Liczyłeś, że zagryzie mnie piesek? Polubiliśmy się…
- Doprawdy? - przygryzł wargę. Od początku rozmowy powoli i niemal niezauważalnie wsuwał dłoń pod poduszkę, ale w ostatniej chwili Seine błyskawicznie go uprzedził i niemal jednocześnie chwycił obie jego ręce, przygniatając je do poduszki ponad jego głową. Przytknął mu odebrany sztylet do gardła, patrząc spod zmrużonych powiek w zaskoczone nieco, ale maskujące to chłodem oczy.
- To było bardzo niegościnne, władco Linares… - powiedział spokojnie.
- Ty… - urwał.
- Coś wydaje ci się niezrozumiałe?... - zawiesił z uśmiechem głos. - Przyjrzyj się swojemu psu, Vali…
Spojrzał błyskawicznie na chwiejące się na nogach zwierzę, które właśnie weszło i ciężko położyło się na ziemi przy łóżku, wyraźnie dysząc z wysiłku.
- Mimo wszystko wolałem nie jeść u ciebie kolacji…
- I postanowiłeś otruć mi psa?
- Skądże znowu, ja to tylko dyskretnie usunąłem z talerza, sam zapchał nos w wazę… Aż mi się przykro zrobiło.
- Odkąd to masz tyle skrupułów? - powiedział z trudem.
- Od całkiem niedawna. Ładna psina… Dziwna trucizna bez zapachu, poczułem się prawie jak za dawnych lat w zamku Nidhogga… Choć Linares też podobno ma paru… mistrzów. Piesek wygląda tylko na wyczerpanego… Co to jest?
- Jerun. Osłabia pięciokrotnie mięśnie.
- Kto to zrobił?
- Ja.
- A skąd ty masz takie talenty? - uniósł brwi.
- Nauczyłem się. Recepta księżnej Damony Goewin, żony radcy dworu poprzedniego władcy.
- Twojego nie?
- Nie żyje. Kzahr.
- Ty?
- Żona.
- A żona?
- Nie żyje.
- Też trucizna?
- Szubienica.
- Za trucicielstwo?
- Nie, za zmianę sojuszu.
- Zmianę sojuszu?
- Przestała wspierać mnie i zaczęła Nyeri Witvlei. Nie ostrzegłem jej o planach Glanis, matki mojej żony. Miała do niej pretensje o spanie z Unggi i wyłudzanie korzystnych dla siebie decyzji. Nigdy nikogo nie zabiłem, Seine. Po prostu przestawałem sprzyjać zwracającym się przeciwko mnie. Wiedziałem o większości planowanych morderstw.
- Żony i jej ojca też?
- Nie. Ich naprawdę zabili ci z Laredo… Wiem, jakie krążą plotki o nowym władcy Linares. Za każdym razem krążyły… Fakt, często prawdziwe. Ja… byłem tylko rozsądny. Za nadgorliwą uczciwość i naiwność w Linares prędzej czy później płaciło się życiem.
- Taki jesteś niewinny? - uśmiechnął się. - A mnie chciałeś dać do rozszarpania psu?
- Oszczędzać ciebie?... - przymknął oczy. - Trzeba by chyba być Enki… Zresztą… Girra by cię nie zabił. Jest wyszkolony, przegryzłby ci tylko ścięgna.
- Tylko? - roześmiał się.
- Skoro chodzi o… - zawahał się. Seine przymrużył powieki, nachylając się do jego ucha.
- Myślisz, że Laredo wynajęło mnie, żebym cię zabił, prawda?
- A nie? - spytał z zimną powagą.
- Nie - powiedział, cofając sztylet i oswabadzając jego ręce. Zsunął nogi z łóżka, wstając i zbliżając się do wyjścia. - Poczekam na ciebie tam gdzie wczoraj.
Wyszedł spokojnie, nie zatrzymując się na widok służącego, który zmierzył go zaniepokojonym spojrzeniem. Nie czekał długo, Vali wkrótce przyszedł poprzedzany dwójką służących, którzy szybko zastawili stół, nie podnosząc na niego wzroku i jak najszybciej opuszczając pomieszczenie. To oni musieli wczoraj dodać trucizny do jego jedzenia. Bez wątpienia zgodnie z poleceniem, ale… co to miało za znaczenie? Nie pierwszy raz służba odcierpiałaby porażkę pana…
W milczeniu obserwował, jak Vali spokojnie jadł śniadanie. Był zupełnie niewzruszony, jakby ta scena po przebudzeniu w ogóle nie miała miejsca i jakby siedział przy stole z najzupełniej obojętnym człowiekiem, nie kimś, kto dawniej potraktował go tak ohydnie, kogo znał od najgorszej strony… kogo miał za wynajętego mordercę… Ten poważny, opanowany mężczyzna, w jakiego zmienił się dawny niezręczny i bojaźliwy chłopczyk, budził w nim nawet pewien podziw, choć… jeszcze większą sprawiał mu przykrość. Było coś okrutnego w tym, że można tak szybko stwardnieć… W nim nie było już nawet śladu dziecinności, beztroski, dawnej emocjonalności… Wszystko pokrywał przykry chłód i rezerwa. I to nie było coś dotyczące tylko jego, co ostatecznie wcale nie byłoby dziwne. Wobec innych był taki sam. Wprawdzie uprzejmy, łagodny i aż dziwacznie jak na władcę miły - ale odgrodzony warstwą lodu. Po naiwnym, łatwowiernym i wstydliwym chłopczyku o szczerym, niewinnym spojrzeniu nie było nawet śladu. Vali wyczuł jego wzrok i przyjrzał mu się z lekką ironią.
- Nie jesteś głodny? - spytał z uśmiechem. To było nieprzyjemne wrażenie, piękny uśmiech na takiej młodziutkiej twarzy i te lodowate oczy… Wyglądał, jakby cały czas krył się za maską.
- Nie jestem… pewny… - powiedział tylko.
- Zabawne… Nie potrzebuję cię zabijać… Wystarczy, że pozostaniesz w gościnie jakiś czas i przez swoją nieufność umrzesz wkrótce z głodu. Seine, uspokój się… Śmierć od trucizny jest przyjemniejsza… No a niewątpliwie krótsza - wstał, podchodząc do niego i podniósł jego pieczywo, rozrywając je na pół. - Którą część chcesz?
- Połowę z tej i połowę z tej - zmrużył powieki. Vali roześmiał się od niechcenia, mierząc go chłodnym, ironicznym spojrzeniem i podzielił je dalej, zjadając spokojnie swoją część, a potem upił jego wino, przyglądając mu się z krzywym uśmieszkiem. - Jeszcze coś?
Seine wzruszył ramionami i przełożył na inny talerz połowę wszystkiego. Vali uniósł brwi i pokręcił lekko głową, zjadając wszystko wpatrzony w niego kpiąco.
- W ten sposób się nie najesz…
- Wystarczy mi - mruknął, zabierając się do jedzenia.
- A jednak byłeś głodny… - uśmiechnął się w nieco drwiący sposób, zbliżając do niego twarz. Cofnął się, odchodząc od stołu i siadając na wyplatanym krześle w rogu pomieszczenia, przyglądał mu się w milczeniu. - No dobrze… Czy teraz powiesz mi, o co ci chodzi? - spytał twardo. Seine wstał powoli i oparł się o stół, wpatrując się w niego beznamiętnie, choć uważnie.
- Chcę doprowadzić do pokoju między Laredo i Linares - powiedział spokojnie.
- Seine… - popatrzył na niego zaskoczony. - Sigurd Vanir z Laredo za żadne skarby świata nie podpisze ze mną pokoju. To ci się nie uda.
- I to cię dziwi? - uśmiechnął się pod nosem. - Nie sama prośba?
- Coś takiego ktoś mógł ci z nieznanych mi na razie przyczyn zlecić. Ale po co miałbyś podejmować zadanie niewykonalne? Za to nie płacą… - zmrużył kpiąco powieki.
- Ja bardzo lubię zadania niewykonalne - mruknął. - Poza tym… w ostatnich latach przekonałem się, że rzeczy niemożliwe nie istnieją. Dlaczego wasz pokój z Laredo miałbym uważać za wyjątek?
- Seine, to jest niemożliwe - przymknął oczy. - Pokój nigdy nie był aż tak niemożliwy jak teraz…
- Dlaczego?
- Seine… - wstał, podchodząc do przeciwległej ściany. - Ja się nazywam Aesir… Naprawdę myślisz, że Vanirowie podpiszą pokój ze mną?
Zmarszczył brwi, unosząc nieco głowę i przyglądając mu się badawczo.
- Nie rozumiem… - powiedział powoli.
Vali obejrzał się na niego z lekkim niedowierzaniem, ale wzruszył ramionami, przysiadając na krawędzi stolika.
- No tak… - mruknął cicho. - Ostatecznie jesteś tylko… - urwał, patrząc na niego z boku.
- Prostakiem - podpowiedział złośliwie.
- Powiedzmy najemnikiem - uśmiechnął się lekko.
- Co wychodzi na jedno.
- Mniej więcej… Musiałeś chyba słyszeć o pochodzeniu ludzi.
- O pochodzeniu ludzi?
- O tym, że najpierw nie byli samodzielni, byli tylko niewolnikami Nergal.
- Słyszałem… - uniósł nieznacznie brwi. - Ale… byłem pewien, że to oni to wymyślili.
- Tak… - przymknął z uśmiechem oczy. - Ludzie… przepraszam, władcy, bardzo się postarali, żeby to uchodziło tylko za wymysły pogardliwych Nergal. Ale oni tego nie zmyślili. To prawda. Dwa tysiące lat temu ludzie mieszkali wśród Nergal i byli najniższymi z ich sług. Aż do wojny Nusku i Nergal. Jeden z ludzi wezwał wtedy do buntu, poprowadził go, porozumiał się z Nusku… Nergal wojnę przegrali, a ludzie uzyskali wolność. Nusku nie potrzebowali nowych terenów, więc odstąpili nam zdobyte na Nergal, resztę terenów wywalczyliśmy z Fenami… To właśnie dzisiejsze Warri. Na początku… było królestwem. Było nim przez tysiąc lat. Nusku sprzymierzyli się z ludźmi, jedna z ich kobiet poślubiła króla Warri i zamieszkała z nim w stolicy. W Linares. Bo to Linares było stolicą Warri, a tamten człowiek, przywódca buntu i król nazywał się Etana Aesir. Aesirowie panowali nad Warri przez ponad tysiąc lat, z reguły poślubiając kobiety spośród Nusku, chociaż nie wyłącznie… Ale kiedyś w grabstwie Laredo, rządzonym przez ród Vanir, wywodzący się od siostrzeńca Etany Aesira, zrodził się zamysł buntu. Chodziło o to, że pozostawali jedynie grabstwem, mimo że ze wszystkich rodów byli najbliżej spokrewnieni z Aesirami. Ale ostatecznie poszło o to, że ówczesny król nie miał syna, tylko córkę. Sharvan Vanir wymyślił sobie, że ją poślubi i w ten sposób Vanirowie dojdą władzy i zasiądą na tronie w Linares. Ale… to będzie romantyczne, uważaj… Ninsun Aesir już była zakochana w swoim kuzynie z Qareh Etaminie Antares i to z wzajemnością. Antares postanowił przyjąć nazwisko Ninsun i to przeważyło, bo - to już będzie mniej romantyczne - pozwalało na zachowanie przy tronie nazwiska Aesir. Tylko że wtedy zaczął się bunt i Linares straciło władzę nad połową Warri. A potem stopniowo traciło ją coraz bardziej aż stało się tylko jednym z bogatszych władztw. Ale… Seine, może i prości ludzie tego nie pamiętają, ale wątpię, żeby zapomniał o tym ktokolwiek z władców. Vanirowie i Aesirowie to dwa najbardziej wrogie rody w całym Warri. Konflikt między Laredo i Linares to tylko echo konfliktu rodowego. Jeśli nawet podpisaliby kiedyś pokój z Linares rodu Cerignola - co jest wątpliwe - to na pewno nie podpiszą go z Linares Aesirów.
- Nie masz zamiaru nawet spróbować?
- Po co mam robić coś bezsensownego? W dodatku… wygrywamy.
- Wasze szanse są zbyt równe.
- Równe były… owszem. Ale zyskujemy przewagę. Są biedniejsi… Sigurd nie jest wybitnym strategiem… On jest dobry do rządzenia w pokoju… i wysyłania zabójców. Nie do wojny. Pokonam go. Może to potrwa rok lub dwa… ale go pokonam - wzruszył ramionami.
- Linares jest bogate… po co ci Laredo?
- Nie ja rozpętałem tę wojnę - zauważył chłodno. - Oni zaczęli. Niech płacą.
Seine zmarszczył brwi, zbliżając się do niego, ale stanął tylko nad nim, wpatrując się w jego spokojne oczy.
- Zmieniłeś się - stwierdził ściszonym tonem w zamyśleniu, choć z lekkim grymasem niechęci w kącie ust, ale sam wyczuł, że więcej bije od niego teraz przygnębienia niż czegoś, co mogłoby mu dać przewagę.
- Seine.... - szepnął z bladym uśmiechem, odwracając wzrok. - Minęły trzy lata... Nie mogę wciąż być małym chłopcem... - powiedział przytłumionym głosem.
- To ja... tak?
Rysy twarzy stwardniały mu bardziej, odbijając lekkie niezadowolenie, ale nie spojrzał na niego.
- Tak... - odezwał się wolno. - To ty.... Choć to bezczelne z twojej strony mówić to tak otwarcie.
- Potraktowałem cię dość podle…
- Teraz to już bez znaczenia.
- Naprawdę tak myślisz?
- Nie udawaj, że się przejmujesz - skrzywił się szyderczo. - Robiłeś gorsze rzeczy.
- Wiem. Ale przykro mi, że wyrządziłem ci krzywdę.
Vali spojrzał na niego ostro, ale gniew znikał powoli z jego twarzy, kiedy na niego patrzył.
- Naprawdę ci przykro.... - przymknął oczy. - To całkiem sporo.... tak myślę. Zresztą... chyba nie mam prawa czuć do ciebie żalu. Gdyby nie to, co przeszedłem przez ciebie, to pewnie już dawno bym nie żył... Trzeba mieć dużo sił, żeby przetrwać tyle, ile ostatnio musiałem. Nie dałbym rady, gdyby to spadło na mnie wcześniej... zanim..... "urosłem" - uśmiechnął się. - Choć.... prawda, wolałbym... żeby to się stało w inny sposób... ale... Nie było na to czasu, zbyt szybko wszystko zaczęło się toczyć... Więc... może to i lepiej... pewnie tak... - spojrzał na niego i uśmiechnął się blado, odwracając po chwili wzrok i w milczeniu wpatrując się w kąt pomieszczenia. - Wiesz..... - szepnął. - Kochałem cię wtedy...
Nim zdążył zareagować, zasłona uchyliła się i stanął w niej zgięty wpół bogato odziany mężczyzna.
- Panie, od rzeki idą oddziały Laredo. Przed południem będą na wzgórzach.
- Przygotuj wojsko, mamy być tam pierwsi - odpowiedział chłodno i wstał, idąc w ślad za nim.
- Idę z tobą…
- Po co? - obejrzał się na niego przez ramię.
- Nie wybrałem Linares przypadkiem. Pilnuję swojej sprawy.
- Ja się nie zgodziłem.
- Na razie nie.


Dawno już nie uczestniczył w bitwie ze stanowiska głównodowodzącego, jako wynajęty wódz zazwyczaj brał udział w bezpośredniej walce, razem ze swoim oddziałem. Obserwując wszystko ze wzgórza, przy Vali i jego straży, czuł się nieco nieswojo. Z drugiej strony… chyba jednak nie chciałby tam być… A może by chciał? Walka dalej go pociągała, paraliżowały jedynie jej konsekwencje. Śmierci bał się jeszcze mniej niż dawniej, ale… tylko własnej. Za dużo razy odczuł w ręce cudzą w ciągu tych krótkich dni w Ranua. Ze zbyt wieloma odczuciami… Do cholery, w tym, co zamierzał, musiał być gotowy do walki i zabijania, choć brzmiało to dość paradoksalnie. Nawet jeśli wszystkich bez wyjątku udałoby się przekonać bez używania przemocy, co wydawało się raczej średnio realne, to musiał się liczyć z atakami, mordercami, buntami przeciwników takiego rozwiązania… Ci, którym szedł coś proponować, musieli czuć się pewnie. Seine Silvretta znów musiał być kamieniem, który się nie zawaha w krytycznej chwili, któremu nie zadrży ręka… Inaczej ci, którzy mogliby stanąć po jego stronie, byliby zbyt zagrożeni. Przynajmniej na razie…
Spojrzał kątem oka na kamienną twarz Aesira siedzącego prosto jak strzała na koniu obok. Nie popatrzył na niego ani razu od początku bitwy i rzucił jedynie kilka zdawkowych słów. Zimno śledził wzrokiem to, co działo się na polu bitwy, odzywając się niemal wyłącznie do kolejnych kurierów i w milczeniu słuchając słów nerwowo spinającego konia dowódcy straży przybocznej, który troszczył się głównie o słabą osłonę ich pozycji.
Linares nie wyszło chyba tak źle na tym młodocianym władcy, jedynie raz mógł mieć zastrzeżenia do jego rozkazów, co zresztą spokojnie powiedział, a Vali rzucając jedynie ponowne spojrzenie na pole, zmienił decyzję bez zbędnych rozmów. Nie ufał mu… ale zdawał sobie sprawę z jego potencjalnej użyteczności i miał niezłą intuicję, nie mówiąc o braku zarozumiałości, grzechu głównego większości znanych mu władców. Gdyby upewnił się, że działa na jego korzyść i mówi prawdę, byłby naprawdę idealnym współpracownikiem. A upewni się. Już niedługo.
Cóż, nie tylko władca Linares miał niezłą intuicję. Dobrze zrobił, ryzykując. Vali Aesir wbrew wszystkiemu mógł być do tego lepszy niż ktokolwiek… Uśmiechnął się nieznacznie, znów spoglądając na jego skupioną, opanowaną twarz, a potem i na żołnierzy. Nie do końca rozumieli, kim tu właściwie jest, ale na wszelki wypadek traktowali go jak zastępcę i doradcę wodza, zwłaszcza od chwili bezkonfliktowej zmiany rozkazu pana, a Vali nie dał po sobie poznać, że rzecz wygląda inaczej. Całkiem rozsądnie w aktualnej sytuacji…
- Vali, tamten oderwany oddział będzie szedł na nas…
- Wiem. Nie zdążę nikogo wysłać, zresztą to głupota osłabiać teraz skrzydło. Od tego mam straż. Poradzimy sobie.
- Myślisz, że wiedzą, kim jesteś?
- Jestem pewien.
- No tak, nie ryzykowaliby dla zwykłego dowódcy… - mruknął. - Nie cofniesz się?
- Mógłbym zaakceptować twoje rozkazy dla moich ludzi tylko, jeśli nie zdołałbym mówić - odparł ściszonym głosem.
- Miło wiedzieć, że darzysz mnie pełnym zaufaniem - uśmiechnął się beztrosko. Aesir zerknął na niego kątem oka, ale nie odpowiedział.
- Narmada - odezwał się. Dowódca straży zbliżył się na swoim nerwowym koniu.
- Panie, tam…
- Wiem. Kiedy dotrą do strumienia, na nich - powiedział spokojnie. Narmada skłonił głowę i wycofał się do swych żołnierzy, odwracając się przodem w kierunku nacierających i z kamienną twarzą uważnie wpatrzony w ich linię czekał w bezruchu, hamując jedynie nogami narowiste ruchy konia.
- Twoi ludzie wciąż mnie zadziwiają, Aesir… - cicho mruknął Seine, mrużąc nieznacznie oczy. - Dobierałeś ich według siebie?
Vali spojrzał na niego, ale zanim cokolwiek odpowiedział, jeden z atakujących jeźdźców wyforsował się do przodu w oszalałym susie przesadzając strumień.
- Śmieeeerć! - zawołał na całe gardło, stając w strzemionach i napinając łuk; równocześnie z nim zaczął robić to Seine i strzeliłby pierwszy, ale Vali podbił mu rękę.
- Nie! - głos załamał mu się i z pobladłą twarzą zsunął się z konia. Seine zaklął i zeskoczył na ziemię, wyciągając miecz w kierunku atakujących.
- Na nich! - krzyknął, sam dopadając zbliżającego się już we wściekłym galopie jeźdźca. Wyszarpnął mu miecz i ściągnął go z konia, ogłuszając szybko. Straż przyboczna rzuciła się do ataku, ścigając tamtych, bo po upadku dowódcy zaczęli uciekać. Kątem oka dostrzegł, że Vali dźwignął się ciężko na nogi, chwytając się siodła i oparł o nie czoło, ledwo trzymając się na nogach, ale najpierw podszedł do powalonego przez siebie żołnierza i mieczem zsunął mu hełm, unosząc brwi na widok jego chłopięcej twarzy.
- To jest Ingvi Vanir… - słabo szepnął Vali, zbliżając się chwiejnie; kurczowo przyciskał do ciała zlane krwią ramię. Seine obejrzał się, marszcząc lekko brwi.
- Poczekaj - rzucił twardo, sadzając go ostrożnie i opierając plecami o drzewo. Podszedł spokojnie, choć szybko do konia i wyciągnął spod siodła szmatę z pękatą buteleczką alkoholu. Wracając, przyklęknął obok młodego Vanira, oglądając pobieżnie jego ciało, ale niemal od razu go zostawił i kucnął przy ciężko oddychającym Vali, który patrzył na niego z wysiłkiem.
- Chłopak jest nieprzytomny, ale nic mu nie jest - powiedział spokojnie, rozrywając mu ubranie i obnażając ranę. - Oddychaj - ujął mocno jego ramię i chwycił strzałę, przymrużając powieki i szybkim ruchem wyszarpując grot. Vali z trudem złapał powietrze, gwałtownie nachylając się w przód. Seine oparł dłoń na jego plecach, ze zmarszczonymi brwiami unosząc grot do nosa, a potem ostrożnie zlizując z ostrza nieco krwi. - Nic nie czuję… - powiedział cicho. - Ale na wszelki wypadek…
- Wiem - wykrztusił, wciąż z trudem oddychając.
- Wszyscy pognali za nimi… - wyciągnął nóż, zanurzając go w alkoholu. - Dasz radę sam przytrzymać ramię?
- A mam… jakiś wybór? - uśmiechnął się słabo.
- To tylko chwila. Ale jak kiepsko trafię, ręka sama ci drgnie - ujął zaciśniętą na kępce trawy dłoń i przycisnął nią jego ramię do nierówno unoszących się żeber, stanowczo odwracając mu twarz. - Chwila - powtórzył, usuwając alkoholem krew i zdecydowanym ruchem chwycił nóż, błyskawicznie wycinając ranę. Ramię drgnęło lekko, ale nie niebezpiecznie, wylał na nie resztę alkoholu i w ciszy zakłóconej tylko nierównym oddechem dokończył opatrunek. - Połóż się… - powiedział cicho, stanowczo przechylając jego ciało w tył. - Musisz się rozluźnić… - otarł pot choć z jego twarzy, która powoli odtajała ze śmiertelnej bieli. Po pewnym czasie Vali podniósł ciążące powieki, patrząc na niego z chłodną uwagą.
- Dużo bym dał… żeby wiedzieć… o co w tym chodzi…
- Dowiesz się… - powiedział z uśmiechem. - Jak tylko podpiszesz pokój z Laredo.


Wszedł powoli, opuszczając za sobą zasłonę i odnalazł wzrokiem siedzącego na macie Aesira, schylonego teraz, by zsunąć z włosów diadem i ciężką w bogatym aksamicie narzutę. Skrzywił się nieznacznie, urażając lekko ranę i wyprostował się, dostrzegając go przy przejściu.
- Śpi - odpowiedział spokojnie na jego pytające spojrzenie. - Ile lat ma ten chłopak?
- Zdaje się, że trzynaście…
- Jak ramię? - spytał cicho, podchodząc do niego.
- Znośnie.
- Ciągle jesteś trochę blady…
- To coś nietypowego? - zmrużył oczy z kpiącym uśmieszkiem.
- Raczej nie - mruknął, przyklękając za nim. - Ale lepiej to jeszcze sprawdzę… - poradził sobie z zapięciem i ostrożnie zsunął koszulę z jego ramion, łagodnym ruchem przekładając długie włosy na prawą stronę. Delikatnie ściągnął opatrunek, oglądając ranę. - Wygląda w porządku… - powiedział z wahaniem. - Raczej nie było trucizny… Ale strzały Laredo mają paskudny kształt. Rozorało ci cały mięsień, dziwię się, że wtedy nie zemdlałeś - uśmiechnął się nieznacznie.
- Gdybym pozwalał sobie na takie rzeczy, nie skończyłoby się to zbyt dobrze… - westchnął, przymykając oczy.
- Fakt. Tamci uciekli, kiedy tylko zobaczyli upadającego wodza - zauważył nieco wzgardliwie.
- Oni myśleli, że to Werdandi, a ona nie dałaby ci się powalić tak łatwo… Zorientowali się, że poszli za kimś innym… A moi ludzie by nie uciekli. Ale mogliby przegrać… - oparł się lekko o niego. - Przepraszam, trochę mi słabo.
- Nic dziwnego, straciłeś dużo krwi - mruknął, powoli opatrując ranę z powrotem. - Wredne miejsce, miałeś pecha.
- Chyba raczej szczęście… Gdybym się nie przechylił, dostałbym gorzej.
- Gdybyś się nie przechylił, w ogóle byś nie dostał - uniósł brwi. - To były chwile, ale strzały nie zdążyłby wypuścić.
- Zależy ci na tym pokoju czy nie? Po śmierci syna Sigurd rozpętałby naprawdę zaciekłą wojnę - powiedział chłodno. Seine uśmiechnął się pod nosem.
- Skąd wiedziałeś, że to ten dzieciak? - spytał cicho.
- Nie wiedziałem, myślałem, że to Werdandi. Choć mogłem się domyślić, ona jest tak samo bojowa jak braciszek, ale nie zmieniałaby decyzji ojca… Nie zaatakowałaby w ten sposób i z taką garstką ludzi, bo on takich szalonych szarży nie pochwala. Widzisz, Seine, nie jestem aż tak bardzo krwiożerczy. Musiałem pokonać Laredo, zanim władzę przejęłaby Werdandi. Wtedy szanse znów byłyby równe… a wojna bardzo długa i niszcząca…
- Sigurd jest aż tak stary? - uniósł powątpiewająco brwi.
- Nie. Nie jest stary… Ale wielu ludzi w Laredo z pewnością wolałoby na tronie jego córkę… Zrobiliby to bez jej wiedzy, ale by zrobili. Prędzej czy później…
- Rozumiem… Wiesz, na razie nie chodź oficjalnie. Nie znam się na waszych przepisach, ale ranny powinien mieć dyspensę na stroje urzędowe… I noś włosy po tej stronie, bo mogą urażać ranę - przewiązał je luźno kawałkiem materiału.
- Wiesz, Seine…
- Nie przeszkadzam? - dobiegło od wejścia. Seine podniósł wzrok na stojącego tam chłopaka, który przyglądał im się drwiąco.
- Widzę, że już wydobrzałeś, Ingvi… - uśmiechnął się złośliwie.
- Pilnuj języka swego sługi, Aesir - powiedział drżącym od tłumionej irytacji głosem.
- Nie zapominasz, że jesteś tu jeńcem, przyjacielu? - wstał, podchodząc do niego i przyglądając się z góry jego dziecinnej twarzyczce. Ingvi jedynie spojrzał na niego z pogardą i minął go, podchodząc do przypatrującego mu się ze spokojem Aesira.
- Odziej się… - rzucił wzgardliwie. - Przynajmniej wobec mnie zarzuć zdrożne obyczaje swojego rozwiązłego miasta.
Seine zagryzł wargi, żeby się nie roześmiać i z zaciekawieniem obserwował wyniosłość chłopca i obojętny chłód z jakim Vali patrzył w milczeniu na zagniewaną buzię adwersarza, nie wstając nawet z maty.
- Drogi chłopcze… - powiedział wreszcie powoli. - Sądzę, że byłoby rozsądniej z twojej strony, gdybyś zmienił nieco ton.
- Wobec ciebie? - uśmiechnął się wzgardliwie. - Wojownicy Laredo gardzą nierządnymi utracjuszami, wyuzdany sybaryto.
- Vali, przekaż temu ignorującemu mnie dziecku, że powinien bardziej się płaszczyć przed wyuzdanym sybarytą, bo gdyby nie wyuzdany sybaryta, już by nie żył, a ma szanse zginąć nadal… - zawiesił na moment drgający rozbawieniem głos. - Nikogo dziś jeszcze nie zabiłem, czuję się nieswojo - dodał złośliwie.
- Seine… - mruknął, patrząc na niego z dezaprobatą. Chłopiec zmarszczył brwi, odwracając się do niego i podszedł gwałtownie, unosząc głowę i mierząc go wrogim spojrzeniem.
- Jak brzmi twe nazwisko, człowieku? - wycedził z odrazą. Seine uśmiechnął się już zupełnie rozbawiony i skłonił lekko głowę.
- Seine Silvretta… panie… - dodał nieco drwiąco.
- Upadłeś aż tak nisko, Aesir? - obrócił się Ingvi, krzywiąc się nieznacznie. - Wynajmujesz tego rodzaju śmieci? Boisz się nas?
- Miałeś rację, Vali, chłopczyk jest nadzwyczaj… bojowy… - roześmiał się, mijając go i siadając w niskim fotelu. Przechylił się lekko, zbliżając do ucha Aesira. - Albo głupi - dodał słyszalnym szeptem.
- Przestań, Seine… - powiedział spokojnie, wspierając się na jego kolanie i wstając powoli. Podszedł niespiesznie do zirytowanego chłopca, opierając mu dłoń na ramieniu i uniemożliwiając zamierzone cofnięcie.
- Co ty sobie… - zaczął z wściekłością, ale Vali uciszył go ostrym gestem.
- Posłuchaj mnie, Ingvi Vanir. Nie uratowałem ci życia z powodu irracjonalnej sympatii. Jesteś mi potrzebny. Przebywasz tu w charakterze zakładnika.
- Z…zakładnika? - wyjąkał.
- Owszem.
- Mój ojciec nie będzie rozmawiał z kimś takim jak ty! - krzyknął zapalczywie.
- Myślę, że będzie - uniósł mu lekko brodę, przyglądając się jego zdenerwowanej buzi. - Nie sądzę, żeby chciał stracić jedynego syna.
Ingvi rozchylił usta, wpatrując się w niego zogromniałymi oczami, w których zbierała się wilgoć.
- Jesteś nędznym tchórzem! - wyszlochał wreszcie z wściekłością.
- Nie zamierzam żądać od twojego ojca poddania się. Chcę go prosić o coś innego - dodał, łagodnie ocierając mu łzy. Chłopiec zatrzepotał rzęsami, patrząc na niego z niedowierzaniem.
- A… a o co? - spytał niepewnie. Vali uśmiechnął się i odwrócił, wracając i siadając przy Seine. Milczał przez chwilę, patrząc w bok, ale wkrótce spojrzał na nieufnego Ingvi.
- O pokój, Ingvi Vanir… - powiedział cicho. - A ty… wprowadzisz nas do miasta.


Zmarszczył lekko brwi i odwrócił się na drugi bok, ale uczucie nie znikło. Opędził się niecierpliwie, lecz i to niewiele pomogło, więc z niechęcią otworzył oczy, próbując schwytać łaskoczący go w policzek przedmiot, ale mu się nie udało i wtedy dotarło do niego, że to jasne pasmo włosów. Spojrzał w górę na łóżko, gdzie leżący na boku i całkowicie już przebudzony Vali Aesir przyglądał mu się lekko nachylony z nieznacznie przymrużonymi powiekami, niewzruszenie odgarniając właśnie długie włosy za ucho.
- Mogę wiedzieć, co tu robisz? - spytał spokojnie.
- Aktualnie powoli się budzę - mruknął, przeciągając się leniwie.
- Czy ja wczoraj czegoś nie powiedziałem?
- Owszem - westchnął, zerkając na niego kątem oka. - Powiedziałeś: "Nie waż się odstawiać takich dowcipów jak wczoraj." Wcale tego nie zrobiłem. Nie spałem z tobą, tylko na podłodze przy tobie. Poza tym to żaden dowcip. Muszę cię pilnować.
- Po co? - uniósł brwi.
- Jesteś władcą jednego z najważniejszych władztw... Może najważniejszego. W dodatku okazujesz się coraz bardziej przydatny. Niełatwo mi będzie znaleźć podobnie dogodnego człowieka. Jesteś mi potrzebny.
- W tych twoich planach, których nie chcesz mi zdradzić?
- Nie martw się, zdradzę ci je. Niedługo - usiadł, przeczesując palcami włosy.
- Miejmy nadzieję - powiedział chłodno, wstając ostrożnie i wychodząc niewzruszenie z pokoju.
- …to cześć - mruknął Seine. Vali traktował go trochę obelżywie i chwilami nawet z góry, ale ostatecznie niczego lepszego nie mógł się spodziewać. Właściwie to powinien się spodziewać czegoś sto razy gorszego. Ostatecznie on odnosił się do niego bardziej obojętnie niż niechętnie. Mniej więcej jak bogaty i potężny władca do zwykłego, wynajętego najemnika. Z chłodną, a nawet lekko mrożącą rezerwą i może… może tylko nieco bardziej nieuprzejmie. Bo się znali. Aż za dobrze…
Zasłona uchyliła się i Vali wrócił, obrzucając go tylko obojętnym spojrzeniem, ale sam uśmiechnął się mimowolnie na jego widok. W tym ubraniu bardziej wyglądał na myśliwego czy najemnika niż jakiegokolwiek arystokratę czy nawet mieszczanina. Nie wspominając o władcy i to takiego miejsca jak Linares.
- To ty masz jeszcze takie ubrania? - spytał przekornie.
- Mam różne ubrania - odpowiedział z niezmąconym spokojem, siadając bokiem do lustra.
- Kiedy ruszamy?
- Pojedziemy zaraz, jak tylko Rindal przekona małego, żeby coś zjadł - zdrową ręką starannie sczesał włosy na prawą stronę, z pewnym trudem unosząc nieco również lewą, żeby sprawniej rozdzielić pasma.
- Rana w porządku? - Seine uniósł lekko brwi, opierając się o nieznacznie uginającą się ścianę.
- O tyle, o ile może być w porządku. Boli, ale ramię mam już sprawne.
- Mimo wszystko powinieneś je jeszcze oszczędzać…
- Martw się o siebie, dobrze? - powiedział chłodno.
- Nie ma sprawy, ale przecież dopiero wczoraj oberwałeś strzałą, teraz…
- Jestem ranny w ramię, używając palców, raczej go aż tak nie przeforsuję - zadrwił.
- Raczej nie - uśmiechnął się. - Sam radziłem ci się ubierać lżej, ale skoro już lepiej się czujesz… Wybierasz się w ważnej sprawie do drugiego władcy, możesz iść tak?
- Chcę się tam dostać w miarę cicho, z Ingvi miniemy bramę, ale jadąc oficjalnie, zostanę poznany nawet przez zwykłego strażnika. Vanir może rozmawiać ze mną i w ten sposób. Ujmy mu to chyba nie przyniesie - dodał kpiąco, starannie rozdzielając długie pasma.
- Powiesz mi, czemu właściwie zmieniłeś zdanie? - spytał znienacka.
- Wydaje mi się, że mówisz prawdę. Zaryzykuję… - przymrużył powieki, wolno zaczynając splatać warkocz.
- Uważasz, że to aż takie ryzyko?
- Ingvi wprowadzi nas do miasta, ale kiedy już tam będę… to bardzo możliwe, że tylko ty będziesz mógł ocalić moje życie. Ty… To trochę jak zabawa z ogniem.
- Tak? - uśmiechnął się, obserwując niespieszne, wprawne ruchy jego smukłych palców.
- Ale cóż, dla Linares pokój byłby lepszy i od wygranej wojny. Skoro twierdzisz, że możesz to osiągnąć… To chcę spróbować.
- Kto będzie dowodzić podczas twojej nieobecności?
- Weisstannen.
- Ufasz mu?
- O wiele bardziej niż tobie.


Vali był pochmurny i nie odzywał się prawie, odkąd tylko wyruszyli, Ingvi czuł się bardzo niepewnie, choć zgrywał chojraka, a on sam starał się na chłodno przemyśleć swój plan i przewidzieć wszelkie możliwe przeszkody i wpadki.
Nic dziwnego, że podróż wypadła dość mrukliwie.
Mały Vanir obserwował ich czujnie, ale z coraz większym zaciekawieniem. Mógł sobie oglądać z bliska zapiekłego wroga i najgorszego zbrodniarza Warri całkowicie bez ryzyka...
Przestał być nieufny, Vali miał w swoich chłodnych oczach nieodpartą siłę przekonywania i Ingvi powoli zaczynał czuć się dumnym zbawcą swojego kantonu. Przekonanie tego młodocianego, zapiekłego uparciucha całkiem dobrze wróżyło na przyszłość…
- Mury Laredo - spokojnie odezwał się Vali.
- Nie jedźmy przez główną bramę… Macie boczne wejścia? - spojrzał na chłopca.
- Możemy wejść od strony pałacu, bezpośrednio na plac. Tam jest dużo straży, ale to jedyna droga nieprowadząca przez miasto.
- W porządku - zsunął się z konia. - Tu zostawimy konie.
- Czemu? - niepewnie spytał Ingvi.
- Poślemy po nie później - odpowiedział wymijająco. - Chodźmy.
- Na pewno wszyscy mnie szukają… - z pewnym niepokojem ruszył chłopiec.
- Boisz się lania? - roześmiał się. Ingvi obejrzał się na niego zły.
- Daj mu spokój - chłodno odezwał się Vali.
- Rozkaz - skłonił z uśmiechem głowę.
- Nie błaznuj, nie pora na to - zmarszczył lekko brwi. - Ingvi, co powiesz swemu ojcu? - spytał po dłuższej chwili milczenia.
- Co mam powiedzieć… - mruknął zawstydzony. - Prawdę. Vanirowie nie kłamią.
- Miejmy nadzieję… - przymknął oczy.
- Jeśli mój ojciec się zgodzi, to na pewno dotrzyma słowa - szepnął nieco urażony.
- Miejmy nadzieję - powtórzył, zatrzymując się na skraju lasu. - To to przejście? - spytał z uniesionymi nieznacznie brwiami.
- Tak to tu… - zajrzał zza jego pleców i zarumienił się lekko.
- Nie no, straż to macie czujną, nie ma co… - parsknął Seine. - To ma być zewnętrzne wejście na dziedziniec pałacu?
Ingvi zbliżył się do chrapiącego strażnika.
- Śpisz na warcie, Orellana? - powiedział surowo.
Wartownik poderwał się przestraszony i rozejrzał się nieprzytomnie. Poznał Ingvi i osunął się na kolana, wznosząc ręce ku niebu.
- O, chwała niech będzie Vidarowi, wróciliście! - wykrzyknął, ocierając wilgotne oczy dłońmi najpodobniejszymi do łap dorodnego niedźwiedzia. - Wszyscy już stracili nadzieję…
- Wróciliście? - nieufnie spytał Seine Aesira.
- Przymknij się, w Laredo mówią do Vanirów przez wy - mruknął Vali.
- O, wielki Vidarze! - wzdychał płaczliwie strażnik, rozczulając się niczym wiejska babina nad niezbyt tym zachwyconym Ingvi, którego wcale nie cieszyło, że ktoś widzi, za jakie dziecko i ukochanego pieszczoszka wszystkich uważany jest w Laredo.
- Musimy iść do mego ojca, Orellana. Oni są ze mną - burknął cichutko, wśród łzawych potakiwań wartownika. - I nie śpij na warcie! - rzucił za siebie, przekraczając bramę z bojową miną wyglądającą dość komicznie przy jego drobnej buzi.
- Ingvi, jak dawno temu uciekłeś z domu? - z zaciekawieniem spytał Seine.
- Jakieś dwa tygodnie - mruknął.
- I nie szukali cię w obozie?
- Nie - wzruszył ramionami.
- A twoja siostra cię tam nie widziała?
- Nie.
- I jest taka panika, choć nie wiedzą, co zrobiłeś? No to nie chciałbym być teraz w twojej skórze… - powiedział rozbawiony. Ingvi przygarbił się nieco, nie mając ochoty nawet się zirytować.
- Stój, kto idzie! - rozległo się od strony światła. - O, wielki Vidarze!
Seine przygryzł wargi, ściągając na siebie zdegustowany wzrok towarzysza i wzruszył bezradnie ramionami, odwracając się na moment.
- Idziemy do moich rodziców, Obwalden! - pośpiesznie odezwał się Ingvi, za wszelką cenę chcąc powstrzymać kolejne wylewne powitania. - Śpieszy nam się!
- Rozkaz - wyprężył się uradowany i skłonił głęboko. - Już prowadzę!
Poprowadził ich przez dziedziniec i krużganek pałacu do wewnętrznych ogrodów, tam w cieniu drzew stała blada kobieta i z wątłym uśmiechem na zmizerowanej twarzy głaskała główkę małej dziewczynki szczebioczącej coś na kolanach barczystego mężczyzny.
- Sigurd i Skadi Vanir - szepnął do Seine Vali. - Dziewczynka to pewnie najmłodsza, Iduna.
- Bardzo rodzinnie - zauważył zgryźliwie. - To mają być ci twoi zbrodniczy agresorzy?
- Ty też nie wyglądasz na zwyrodniałego potwora - odpowiedział beznamiętnie.
- To się nazywa nóż w plecy - mruknął.
- Nie, Seine, to się nazywa słuszna uwaga.
Żołnierz podszedł do Vanirów i złożył głęboki ukłon.
- Stało się coś, Obwa… - zaczął mężczyzna, ale urwał i pobladł lekko, dostrzegając zbliżającego się z wahaniem Ingvi.
- Ingvi! - pisnęła dziewczynka, zsuwając się z kolan ojca i szybko podbiegła do brata. - Ingvi, gdzie byłeś?
- Długo by mówić… - chwiejnie szepnął chłopiec, zerkając na zbliżających się rodziców. - Mamo, tato…
- Dziecko moje… - szepnęła kobieta, obejmując go. - Czemu ty mi to zrobiłeś?
- Mamuś, ja tylko… - odezwał się niepewnie. - Musiałem… - zawahał się, oglądając się na obu mężczyzn. - Oni są ze mną… - popatrzył na ojca. - Chcieli… porozmawiać z tobą.
Vanir oderwał przejęty wzrok od syna i spojrzał na nich, natychmiast marszcząc brwi.
- Jesteś… Vali Aesir… - powiedział wolno. - A to… kto? - chmurnie spojrzał na Seine.
- Doradca - skłonił się z uśmiechem Silvretta. Ingvi podniósł wzrok, ale zerknął na malutką siostrzyczkę i z dojrzałą miną pominął zagadnienie, odprowadzając małą za rączkę.
- Chodź, Iduna. Tatuś musi z nimi porozmawiać.
- Najpierw ty poważnie porozmawiasz ze mną, synu… - nie odwracając się, rzucił za nim Vanir.
- Tak, tato - westchnął Ingvi.
- Obwalden, odprowadź… gości - rozkazał chłodno władca Laredo. Żołnierz skłonił się nisko i gestem wskazał im drogę, powoli ruszając za nimi w pewnej odległości.
- Vanir jest dość… powściągliwy - mruknął Seine.
- Jestem jego wrogiem.
- Tak… Przekonasz go?
- Powinienem. Gdyby to nie był Vanir… byłbym pewny.
- Więc co cię tak nurtuje?
- Nie ma Werdandi - powiedział cicho. - Nie wróciła z obozu.
- To źle? - spytał, uważnie obserwując wszystko wokół.
- Sam nie wiem… Może i dobrze, jeśli chodzi o przeprowadzenie rozmów, ale… kiedy wróci, rozpęta się burza. Wszystko może się posypać, nawet jeśli coś już ustalimy… Chyba byłoby lepiej zacząć jednak od razu przy niej…
- Nie przejmuj się… Ty uzgodnij wszystko z władcą… a Werdandi zostaw mnie. Żołnierz i najemnik zawsze znajdą wspólny język.
- W porządku - rzucił sucho. Seine spojrzał kątem oka na jego skupioną twarz.
- Czujesz się nieswojo?
- Mam rozmawiać z człowiekiem, który nasyłał na Linares skrytobójców i z uśmiechem zaproponować mu pokój. Mam się czuć swobodnie?
- Aleś ty sarkastyczny… - roześmiał się.
- Po prostu zastanawiam się nad pierwszą reakcją - czy mnie wyśmieje, czy od razu każe straży zabić.
- Jeśli każe cię zabić, to z tymi biedakami sobie poradzę, jeśli cię wyśmieje, to przełknij to i zacznij mówić od nowa - powiedział pogodnie.
- Zamierzasz się w ogóle odzywać?
- Dziś nie, chyba że uznam to za konieczne. Za wcześnie, żebym sam rozmawiał, ludzie za mało… cóż, właściwie nic jeszcze nie słyszeli.
- O czym? - spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
- Powiedziałem ci, kiedy się dowiesz, Vali… - uśmiechnął się. - Powiedziałem…




- Pokój… - odezwał się wreszcie, a milczał od chwili, gdy zapytał, czego właściwie chcą; przez cały ten czas, gdy chłodny, daleki Vali zimno mówił o całej sytuacji i z nieruchomą twarzą streścił całą zawartość propozycji, której dziwna łaskawość zaskoczyła nawet cicho siedzącego Seine. Odrzucić coś takiego było głupotą, ale… czy władcy rzadko podejmowali głupie decyzje, kierując się pychą, mściwością, odwiecznymi zatargami? Nieraz przecież sam nieźle zarobił na wojnach rozpętanych z najbłahszych powodów i nieraz widział, jak pokoju nie chciano podpisać za żadne skarby świata.
Vali zrobił, co do niego należało i to z nawiązką; takie warunki powinny z miejsca rzucić na kolana. Nic więcej zwyczajnie nie mógł zaproponować, jeśli nie chciał działać na szkodę Linares, ale i tak ta propozycja więcej miała z królewskiego, nomen omen, gestu niż z politycznego myślenia. Choć całkowite zwycięstwo po zaciekłej wojnie nie zawsze może wyrównać straty. O ile rzecz jasna władca liczy się z losem swoich poddanych.
- Tak.
- Jak ty to sobie wyobrażasz, Aesir?
- Warunki, które zaproponowałem, są bardzo dobre. Zwłaszcza, jeśli wziąć pod uwagę moją aktualną przewagę. Przegrywacie bitwę za bitwą, moja armia jest już na terenie Laredo.
- Tym bardziej ta propozycja nie wydaje mi się wiarygodna - wycedził. - Zwłaszcza na takich warunkach. Co ty knujesz, Aesir?
- Po prostu nie chcę przedłużać tej wojny. W ogóle jej nie chciałem, to wy ją rozpętaliście. Nie potrzebna mi ani wasza ziemia ani pieniądze ani zakładnicy. Linares nie potrzebuje niczego poza pokojem.
- Miałbym zaufać człowiekowi, który otruł nawet własną żonę? - spytał zimno.
- Nie bądź bezczelny, Vanir - powiedział spokojnie Vali. Mężczyzna cofnął się gniewnie w fotelu, zamierzając wstać.
- Powoli… - odezwał się Seine. - To nie byli twoi ludzie?
- Kto? - Vanir spojrzał na niego spod zmarszczonych brwi.
- Mordercy. W Linares uchodzi to za waszą robotę.
- I to ja jestem bezczelny, Aesir? - roześmiał się drwiąco. - Laredo nie rozwiązuje problemów w tak nie honorowy sposób jak wy.
- Powiedziałem: powoli… - wycedził Seine. - Chcesz powiedzieć, że Cerignoli też nie kazałeś zamordować?
- I to spadło na nas? Całkiem sprytnie… - uśmiechnął się krzywo. - Twój przyjaciel zdaje się nie był wobec ciebie całkiem szczery, Silvretta. Ale ostatecznie to chyba normalne wśród ludzi waszego pokroju.
- A komu jeszcze byłoby na rękę pozbycie się tego rodu? - spytał niewzruszenie. Vali spojrzał na niego badawczo.
- Seine… - powiedział powoli.
- Czy była jakakolwiek próba… próba, Vali, by zabić ciebie?
- Z wyjątkiem zamachu jednego z byłych ministrów Cerignoli, nie.
- Więc to bez sensu - wydął lekko wargi, odchylając się w tył na krześle i zakładając ręce na karku. - Laredo mogło być na rękę pozbycie się Cerignoli, żebyś osiadł na tronie, bo jesteś młody, niedoświadczony i dostarczasz ładnego pretekstu ideologicznego do wojny, więc Vanirowie mogliby liczyć, że cię łatwo pokonają. Vanirowie mogliby też nie życzyć sobie kontynuacji dynastii. Ale to bez sensu, żeby nawet nie próbowali cię zabić, kiedy się okazało, że zagrażasz im bardziej niż Cerignola. Ten stary kapłon nigdy nie zdołałby poprowadzić wojny jak ty… O wiele bardziej prawdopodobnie istotnie wygląda wersja, w której to ty usuwasz poprzednika i narzuconą żonkę, bo w tej teorii nie ma niejasnych punktów. Mam rację? - spojrzał na niego spod uniesionych brwi.
- Masz - powiedział niewzruszenie.
- Obrzydliwe…
- On tego nie zrobił, Vanir - uśmiechnął się Seine. - To ktoś z Linares, niewykluczone, że ministrowie. Byli… Dlaczego?
- Nieuczciwi - rzucił krótko, patrząc na niego z chłodnym zainteresowaniem.
- Wtrąciłeś ich do więzienia?
- Tak.
- Z wyjątkiem…
- Ministra Naantali. Brata matki mojej żony. Na jej prośbę.
- A kiedy próbował cię zabić?
- Już nie prosiła.
- Otóż, moi drodzy, moja teoria wygląda tak… - roześmiał się. - Ministrowie Cerignoli mieli dość starego sknery, który przeszkadzał im w zbieraniu zysków. Postanowili, że lepszy będzie nowy i młodziutki władca, którym będą mogli kręcić wedle woli. Pomylili się, bywa… - zerknął kątem oka na chłodną twarz Aesira.
- A Vaala?
- Wujaszek.
- Naantali siedzi w więzieniu.
- Trucizna?
- Mainin… - powiedział powoli.
- A odwiedzała go?... - uśmiechnął się nieprzyjemnie. - No i wszystko wiemy.
- Nie masz na to żadnych dowodów.
- Zdaje mi się, czy wy nawzajem na siebie też nie macie? - uniósł brwi. - Wiesz, Vanir, twoje zdolności aktorskie wzbudzają we mnie dość nikły entuzjazm, to przed chwilą raczej nie było udawane. To nie on, Vali. I to nie Vali, Vanir. On nie chciał zostać władcą - przymknął oczy, bo on by mu nie darował, gdyby zobaczył jego twarz, z której na ulotny moment zniknąć musiało to zimne opanowanie. Ale Vanir musiał dostrzec… I dobrze. Dla Vali on nie był wrogiem, władca Linares bez względu na wszystko zawsze miał mieć tylko jednego prawdziwego, tego, którego poznał Vali rzadko jeszcze nazywany Aesirem. Vanirowie nie mieli znaczenia. Czyż nie powiedział - Vanirowie nie podpiszą pokoju ze mną? Oni ze mną. Nie, ja z nimi.
A Vanir ten pokój podpisze. On widząc na chwilę, że jego przeciwnik naprawdę jest młody, młody w sposób, w który niektórzy nigdy nie są… Uwierzy i nie będzie czuł wrogości do pokoleń. To nie był fanatyk tylko sympatyczny tatuś dzieciom, mężczyzna w średnim wieku z czułą żoną, odpowiedzialny pan swego miasta i krainy. Nie będzie prowadzić wojny o symbole. Minęło tysiąc lat i niech Ninsun spoczywa w swoim grobie razem z koroną Aesirów.
Te rozmowy potrwają jeszcze trochę, bo to wszystko… Cóż.
Kilka dni. Nie więcej.


Zbliżało się południe, ale nie miał nic do roboty, więc leniwie położył się na łóżku, przymykając oczy. Vali radził sobie w negocjacjach bez niego, Vanir zaczynał mu ufać, a więc jego obecność mogłaby bardziej przeszkadzać niż pomagać. Minie trochę czasu, zanim ludzie oswoją się z myślą o jego nowym zajęciu. Bez wątpienia nie mógł wymagać, żeby wierzono mu na słowo…
Dobiegające z dziedzińca odgłosy pozwalały się domyślać powrotu armii Laredo. Walki pewnie ustały już wcześniej. Odjeżdżając, Vali nakazał odpierać jedynie ataki, a Sigurd Vanir wysłał do córki posła nakazującego jej powrót z armią do miasta, informując o rozmowach w sprawie pokoju. Dotarli szybciej, niż można się było spodziewać…
Z raptownym trzaśnięciem drzwi energicznie weszła młoda kobieta, na której widok dźwignął się do siadu. W nieco ciasnej chyba krótkiej bluzce kryjącej niewiele poza biustem, okutych spodniach od zbroi, z kołyszącym się u smukłej nogi nagim mieczem, błyszczącymi gniewem ciemnymi oczami, nieznacznie zarumienioną od irytacji twarzą i jasnymi włosami wymykającymi się krnąbrnie na ramię z poluzowanego na skutek zbyt szybkiego chodu węzła na karku, zapewne wcześniej kryjącego je pod hełmem, wyglądała wręcz oszałamiająco i bez wątpienia mogłaby przyprawić o lekki wstrząs, a nawet chwilową utratę orientacji w czasie i przestrzeni.
- Gdzie Aesir? - spytała chłodno. O tak… Bez wątpienia Werdandi Vanir. Bojowa… Niezłe określenie. No, no, no…
- Rozmawia z twoim ojcem - odpowiedział spokojnie. Zmarszczyła brwi i odwróciła się, zamierzając wyjść. - Chwileczkę… - dodał, wstając powoli.
- Czego chcesz? - obejrzała się na niego.
- Mam ci do powiedzenia kilka rzeczy…
- Słucham - podeszła niecierpliwym i prędkim krokiem pełnokrwistej klaczy, stając nad nim z założonymi rękami. Seine uniósł lekko brwi ze złośliwym błyskiem w oku.
- Zdajesz sobie sprawę, że ciosy w brzuch najczęściej są śmiertelne? - powiedział z uśmiechem.
- Zdaję. Zdjęłam kolczugę. Jeszcze coś?
- Czy twój gniew ma coś wspólnego z twoją niechęcią do przerwania tej wojny?
- A jak myślisz, Silvretta? - syknęła.
- Ja nie wzbudzam twojego zaufania, czy władca Linares? - zatrzymał wzrok w okolicach jej pępka, przechylając nieco głowę.
- Żaden z was go we mnie nie wzbudza.
- Ahaa… - powiedział powoli, kontynuując szczegółowy ogląd jej ciała.
- Mogę wiedzieć, czemu się na mnie gapisz? - spytała agresywnie.
- Masz ładną figurę - uśmiechnął się lekko. Werdandi uniosła brwi i roześmiała się nagle, jednocześnie niemal natychmiast błyskawicznym ruchem przystawiając mu miecz do gardła.
- Słucham?
Seine wzruszył ramionami, przymykając powieki i po chwili drętwiejącego milczenia wyszarpnął jej miecz, gwałtownie pociągając ją na siebie i upadając z nią na łóżko, twardo przytrzymał jej kark przy swoim ramieniu.
- Powiedziałem, że masz ładną figurę… - wyszeptał jej do ucha.
- Puszczaj… - wycedziła lodowato.
- Jest taka podstawowa zasada: nie uwalniać przeciwnika, kiedy zdobyło się przewagę.
- Bardzo zabawne. Puść.
- Dlaczego miałbym to zrobić? Bo się poskarżysz tatusiowi? Bo negocjacje Aesira przepadną? Dlaczego miałoby mnie to obchodzić?
- O czym mówisz? - spytała chłodno.
- Nie pomyślałaś, że to wszystko jest grubymi nićmi szyte, kochanie? Seine Silvretta pomaga wam podpisać pokój… Za darmo. Po co?
- Więc czego chcesz? - warknęła.
- Zastanów się… czy rozważyłaś taką sytuację… - pieszczotliwie przesunął dłoń po jej szyi, w efekcie chwytając ją mocno i utrudniając oddychanie. - Otóż pewnego dnia przybywam do Linares i namawiam jej otoczonego złą sławą, ale w istocie młodziutkiego i łagodnego władcę, który w dodatku darzył mnie kiedyś szczerym, tkliwym i nieco naiwnym uczuciem do wyprawy mającej na celu zakończenie krwawego konfliktu z Laredo… Aesir mi pochopnie uwierzy i w sposób nam dobrze znany pomoże się przedostać do Linares… A tymczasem mnie wynajął ktoś… kto chce śmierci następczyni tronu.
- Nie jestem następczynią tronu.
- Ale przejmiesz władzę… - pieszczotliwym ruchem cofnął rękę na jej kark, przyciągając ją ponownie do swoich ust.
- Tylko jako regentka - wycedziła.
- O ile mały Ingvi twą regencję przeżyje… - szepnął, omiatając oddechem jej ucho.
- Jesteś bezczelny…
- Nie ja, mój zleceniodawca… - wyjaśnił miękko, znów zaciskając dłoń na jej szyi. - I on… nie chce, aby tak się stało… i dobrze zapłaci… jeśli zapobiegnę przejęciu przez ciebie tronu…
- Nie przestraszysz mnie, Silvretta - powiedziała z trudem.
- Naprawdę? - uśmiechnął się, zaciskając palce jeszcze mocniej.
- Naprawdę. Puść.
- Myślisz, że wymyśliłbym coś takiego na poczekaniu?
- Niby dlaczego nie?
- A więc… uważasz, że blefuję… Cóż, masz rację - uśmiechnął się, chwytając jej kark i obracając twarzą do siebie.
- A mogę wiedzieć, po co to przedstawienie? - spytała zimno.
- Po prostu lubię od czasu do czasu poczuć przy sobie zgrabne kobiece ciało.
- Skoro więc już je poczułeś… to puść - syknęła, patrząc na niego z irytacją.
- O nie… nie mogę… Inna podstawowa zasada to nigdy nie rezygnować za szybko z przyjemności.
- Jesteś nienormalny… - mruknęła cicho.
- Są gorsze wady…
- I masz je wszystkie.
- Hm… - zastanowił się. - Chyba tak - przyznał. Werdandi uniosła brwi i roześmiała się nagle, kręcąc lekko oswobodzoną już głową.
- Naprawdę jesteś kompletnie obłąkany… - wykrztusiła ze śmiechem, wstając z łóżka. - Nie mam pojęcia, co ty tu robisz z Aesirem…
- Pilnuję, żeby przeżył swoje pokojowe propozycje.
- Tutaj? - kpiąco rozejrzała się po sypialni.
- Tutaj. Mam już pewność, że jedynym realnym zagrożeniem jesteś ty.
Werdandi zmarszczyła lekko brwi i wzruszyła ramionami.
- Pójdę już do nich… - powiedziała, idąc w stronę drzwi.
- Werdandi… - odezwał się spokojnie Seine.
- Co znowu? - obejrzała się przez ramię.
- Wiesz, że przez cały czas tej rozmowy mogłem ci skręcić kark?
- Wiem. I co z tego?
- Vali Aesir jest w stanie skręcić kark Laredo. Ale nie chce. Nie dawaj ojcu złych rad.


Jutro rano chciał wyjechać, a Vali powinien jeszcze przekonać Vanirów, żeby oprócz podpisania pokoju, zgodzili się też przystąpić do szerszego planu. Choćby na razie, póki nie zbierze się więcej kantonów, bez rozgłosu. Najpierw złączenie w sojusz wszystkich terenów zamieszkanych przez ludzi, a potem, już samą siłą rozpędu dołączenie i innych ras. Wbrew pozorom pierwsza część planu była gorsza… Ludzie byli rozproszeni i skłóceni między sobą wręcz nieprzyzwoicie, z każdym kantonem trzeba by się było układać osobno, a w przypadku kantonów składających się z kilku władztw wyglądałoby to jeszcze gorzej. Tymczasem niemal wszystkie pozostałe rasy miały scentralizowaną władzę i decyzja byłaby jednorazowa. U Dumuzi decyzja należała do królowej, u Fenów do ich najważniejszego przywódcy, u Nergal… hm, Nergal… cóż, do dobrze mu znanej rodzinki, u Enki do kapłanki Świątyni, u Zamorskich do księcia Manannan, Utu mieli wprawdzie dwóch wodzów dla swych wschodnich i zachodnich terenów, ale działali oni raczej zgodnie, Mimirowie zamieszkiwali jedną wieś… Jedynie Nusku mimo prymarnej roli Qareh brali pod uwagę głos nawet swej najdrobniejszej wsi… ale Nusku w ogóle nie stanowili tu przecież problemu.
Najdłużej musi potrwać jednoczenie ludzi… ale to było wykonalne, coraz mniej miał wątpliwości. Laredo i Linares podpisały pokój. Mogli go zatem podpisać i inni… a jeśli sprzymierzy się dość duża liczba kantonów, to władcy nietęskniący zbytnio do pokoju również nie będą mieli wyjścia.
Karia wyraziła zgodę wcześniej. Raahe, Laredo i Linares to już trzy kantony z ogólnej liczby osiemdziesięciu dwóch. O ile Vali przekona Vanirów… był w stanie to zrobić, przez te dni nawet narowistą Werdandi zdołał do siebie przekonać. A w tej propozycji nie było przecież żadnego ryzyka.
Ale Vali milczał.
Milczał od chwili, kiedy powiedział mu, czego od niego chce.
No cóż, nie proponował mu zabawy. Musiał to jakoś spokojnie, z rozwagą przemyśleć. I przyswoić… chyba nawet teraz go to zaskoczyło, choć jego twarz pozostała nieruchoma. Nie było w tym ostatecznie nic dziwnego…
Spojrzał na tę jego powściągliwą twarz, piękną i chłodną, jakby wyrzeźbioną z lodu przez zamyślonego Nusku. Uśmiechnął się do siebie, te dziwne istoty przy całym jego oporze przeobraziły go dość gruntownie. I to nie tylko okrutnym podarunkiem Wyroczni… Nawet podobna była, piękna i chłodna… Wtedy przez ulotny moment istotnie zdawało mu się, że mu kogoś przypomina, ale przecież nie znał wtedy dzisiejszego Aesira, a chyba nie mogłaby skojarzyć mu się w zapamiętanym przez nieuwagę małym Vali? Czy to możliwe, żeby w tym płochliwym, nieśmiałym wręcz dziewczęco chłopaczku z przeszłości już dawniej coś zapowiadało ten kamień, jakim miał się stać?...
Vali popatrzył na niego z tym swoim nieprzyjemnie nieodgadnionym wyrazem twarzy i milczał jeszcze przez chwilę.
- Pracujesz… dla Nusku? - powiedział w końcu.
- Myślisz, że Nusku zatrudniliby kogoś takiego jak ja? - uśmiechnął się szyderczo.
- Nie wiem… - przymknął oczy. - Ale to oni… to oni o tym mówią, chcą tego…
- Oni za nic by mnie nie zatrudnili… Nawet gdyby to miało przynieść pokój.
- Więc dlaczego? - spojrzał na niego badawczo.
- Po prostu… tego chcę - powiedział cicho, przymykając oczy.
- Tak nagle? - uśmiechnął się drwiąco.
- Tak.
- Ale chyba zdajesz sobie sprawę z tego, że wygląda to nieco niewiarygodnie?
- Owszem, zdaję sobie. Dlatego postanowiłem wykorzystać ciebie.
- Nie słynę jako orędownik pokoju - zauważył kwaśno.
- Teraz już tak. Podpisałeś pokój z Laredo… po tysiącu lat nieprzerwanych konfliktów i wojen… Czyż to nie brzmi zachęcająco? W dodatku jesteś dostatecznie dobrze urodzony, żeby nie irytować arystokratów.
- Co z tego… nawet ja ci nie wierzę - powiedział matowo.
- To nie wierz. Po prostu rób, co do ciebie należy - wzruszył ramionami. Vali spojrzał na niego ostro.
- Sam z siebie wpadłeś na ten pomysł? Ty? Nikomu z ludzi nie postałoby to w głowie, a ty, morderca, kat, najemnik żyjący tylko z wojny… ty miałbyś rzucać wszystko, żeby poświęcić się stworzeniu pokoju?
- Dlaczego nie? - spytał z kpiącym uśmieszkiem.
- I Nusku… - zmrużył powieki. - Naprawdę zupełnie nic wspólnego z tym nie mają?
- Może i mają… coś, pomysł, ideę, nie wiem… - wstał, podchodząc do okna. - Jakie to ma znaczenie?
- Niesamowite… - powiedział z szyderczym śmiechem. - Po prostu niesamowite… Seine Silvretta… I coś takiego. Więc to jednak prawda… - popatrzył na niego urągliwie. - No cóż, mogę tylko powiedzieć, że ci się należało… O tak… należało ci się. No i jakie to uczucie… kochać się tak bez sensu? Czemu tak patrzysz? - uśmiechnął się przekornie, opierając brodę na łokciach. - Tak... słyszałem o tym nuskiańskim chłoptysiu, z którym się włóczyłeś... Zawsze byłeś czuły na ładne buzie, ale że ktoś tak cię zakręcił... Pobawić się owszem… ale kochać się? I to w Nusku? Los bywa sprawiedliwy… No i co? Dla uśmiechu jakiejś nuskiańskiej ślicznotki porywasz się na coś takiego? A może obiecał ci coś więcej? - zadrwił.
- Nie mów tak o nim - powiedział ostro.
- Dobrze, dobrze.... Nie wygłaszaj mi tu tylko takich laudacji na cudzy temat. To, że już cię nie kocham, nie znaczy, że przestałem być zazdrosny - prychnął. - Zazdrość jest trwalsza od miłości, nie słyszałeś? - roześmiał się.
- Przestań się bawić… - wycedził.
- Dlaczego uważasz, że się bawię? - uśmiechnął się krzywo. - Fakt… Ta głupia miłość do ciebie już dawno wywietrzała mi z głowy. Na szczęście naiwność nie była mi pisana na całe życie. Ale mimo wszystko… boli - wstał, podchodząc do niego. - Nie twoje plany czy jakiś tam chłopiec… Boli to, jak mnie traktujesz… Za dużo nie można wymagać od kogoś takiego jak ty… ale skoro aspirujesz do roli zbawcy ludzkości, to miej przyzwoitości choć na tyle, żeby nie postępować tak ohydnie! Nie jestem przedmiotem, Silvretta! Nie możesz mną dowolnie dysponować i pilnować mnie jak jakiegoś cholernego rekwizytu, który pomoże ci rozwiązać swoje problemy! Ja cię nie obchodzę, choć potraktowałeś mnie tak podle, jak tylko podle można potraktować naiwnego smarkacza. Mógłbyś mieć chociaż jakieś przeklęte wyrzuty sumienia!
- Mam - powiedział, odwracając wzrok.
- I co z tego? - krzyknął. - Co komu z wyrzutów sumienia, z których nic nie wynika?! Dalej traktujesz mnie tak samo! I różnica jest tylko taka, że teraz mogę ci się przydać, więc póki co o mnie…. Cholera… dbasz…. Jak o jakiś przeklęty kluczyk do skrzyni z pieniędzmi! Co z tego, że ja cię teraz nie kocham? Uczucia mam nadal… I boli. Boli to, jak po tym wszystkim… Mógłbyś przynajmniej mieć jakąś cholerną życzliwość, niech już by było i współczucie… Do mnie, nie ta wierzchnia przychylność, którą serwujesz byle przechodniom! Naplułeś mi w twarz, Seine. I robisz to znowu. Myślałem… że może i w tobie coś się zmieniło, że może choć trochę umiesz naprawić własne podłe czyny… Ale jesteś taki sam… Więc nie wymagaj ode mnie, żebym ci pomagał! To za dużo.
- Jesteś mi potrzebny - powiedział powoli. Vali zaśmiał się szyderczo.
- Wszystkim jestem potrzebny, zawsze. Jestem niesamowicie przydatnym człowiekiem. Najpierw potrzebował mnie Cerignola, potem wszyscy ci cholerni dworscy karierowicze po kolei, potem moi poddani… a teraz nawet ty! - roześmiał się znów. - Masz rację, Seine Silvretta, zrobiłem się twardy jak skała. Ale mnie to nie cieszy. I czasem nawet z ulgą witam jakąś rysę. Mam dość ciągłego przydawania się, wszyscy traktują mnie jak narzędzie dla swoich własnych celów, jakbym ja wcale nie był człowiekiem… Znoszę to… ale ty nie masz prawa. Nie będę się zajmować twoimi sprawami, nadstawiać za ciebie karku ani pozwalać sobą manipulować. Nie ten czas, nie ci ludzie. Pokój z Laredo to mój interes. Ale teraz… Idź precz. Odejdź. Ja ci nie pomogę… - chciał odejść, ale Seine mocno chwycił go za ramię.
- Posłuchaj mnie, Aesir… - wycedził, lodowato patrząc mu w oczy. - Nie obchodzą mnie twoje interesy. Nie proponuję ci zabawy… Warri trawi wyniszczająca wojna. Wszystkich ze wszystkimi… Nawet jeśli nie jesteś w stanie objąć wzrokiem spraw wszystkich ras, to na razie skup się na własnej krainie. Nie zachowuj się jak rozwydrzony szczeniak. Masz rację, nie ten czas. Już nie masz do tego prawa. Poza tym lepiej dla ciebie, żebyś to ty zaczął. Bo ja i tak dopnę swego, a potem przyjdę do ciebie z dziesiątkami zjednoczonych krain… I będziesz musiał ustąpić. Tyle tylko, że z gorszej pozycji. Nie wyświadczaj swoim poddanym takiej niedźwiedziej przysługi…
- Możesz mi powiedzieć, jak ty to sobie wyobrażasz? - wykrztusił. - Chcesz stać za moimi plecami i dyrygować wszystkim? Mam być twoją tarczą, czy czym?
- Kluczem, Vali - zmrużył lekko powieki. - Kluczem do miast i pałaców. Do bogatych mieszczan i zadufanych w sobie władców. Ciebie nie będzie im wstyd słuchać.
- Mnie? - roześmiał się gorzko. - Mnie żaden władca nie posłucha. Myślisz, że dlaczego moja tożsamość to taka cholerna tajemnica? Nie chcę ściągać na Linares wojny. Najpierw… najpierw chciałbym, żeby się przyzwyczaili… przekonali, że nie mam żadnych roszczeń, niczego… Inaczej kilka najbardziej poirytowanych władztw zbierze się, żeby zniszczyć Linares i zabić mnie. Jestem zagrożeniem. Jestem Vali Aesir. Nie rozumiesz?... - umilkł na moment, uspokajając oddech. - Rody władców wcale nie są równe. Ogda, Minurti, Goewin, Meretseger i Midir to rody książęce, Vanir, Landvaettir, Nidhogg, Aithirne, Rosmerta, Siduri, Bormana, Ningirsu i Modron to rody grabiowskie, pozostałe to po prostu potomkowie pozostałych prowodyrów buntu przeciw Aesirom, zwykłych mieszczan… a Aesirowie to ród królewski. Tyle że teraz się rzadko o tym wspomina, jeśli już to wyłącznie przy tytulaturze kobiet. Mówiłem ci przecież… jak to było - odwrócił wzrok. - Aesirowie posiadali całe Warri…
- Co to ma do rzeczy, to przeszłość… - zmarszczył brwi.
- Seine, czy ty nie rozumiesz? Wiesz, JAK to zabrzmi, jeśli Aesir zacznie nawoływać do zjednoczenia? Nikt tego nie odbierze jako pokojowego zamiaru, dla nich to będzie nowy powód do wojny.
- A jak to wezwanie zabrzmi w ustach Seine Silvretty? - uśmiechnął się blado. Vali spojrzał na niego, milcząc przez chwilę.
- … jak kpina - przymknął oczy. - No dobrze… Powiedzmy, że ci pomogę… ale… Nie tak. Sam to musisz zrobić. Ja będę cię tylko popierać. Tyle. Nie wymagaj więcej - odwrócił się, znów próbując odejść, ale Seine ponownie twardo przytrzymał jego ramię.
- Wymagam więcej. Twoje poparcie z murów Linares nic mi nie da - powiedział drwiąco. - Pojedziesz ze mną.
- Kto dał ci prawo, żeby mi rozkazywać? - spojrzał na niego z wściekłością.
- Nie rozkazuję ci, ale wiem, że myślisz rozsądnie. Lepiej dla ciebie jest mnie posłuchać. Na twoim miejscu wolałbym, żebym nie zaczął szukać kogoś odpowiedniejszego… Mógłbyś zacząć być zbędny - syknął.
- Ja muszę być w Linares… - wycedził powoli.
- Ale nie cały czas - sprostował szorstko. - Podczas wojny przecież też większość czasu spędzałeś w polu. Linares będziesz odwiedzał, załatwiał ważniejsze sprawy. Przez resztę czasu będziesz mi pomagać.
- Czym ty jesteś, Silvretta? - szepnął. - Nie wiem, jak złośliwym trzeba być bogiem, by stworzyć coś takiego jak ty…
- Jutro rano bądź gotów do drogi - powiedział chłodno. - Zaczniemy od zachodnich kantonów.



Od trzech miesięcy ciągnęła się ta szemrana wojna. Każdą kolejną bitwę wygrywał, wciąż tym samym schematem, tą samą strategią. W Warri… i nie tylko w Warri było już o tym całkiem głośno, szpiedzy Aesira donosili o kolejnych niepokojach, plotkach, spekulacjach…
Nie szło szybko. Najłatwiej było z kantonami mieszczańskimi, rozmowy zwykle trwały kilka dni. Z władcami kilka tygodni. Na razie mieli tu po swojej stronie pięć kantonów mieszczańskich i dwa władztwa… Potem… pójdzie szybciej. Im więcej kantonów będzie przystępować do sojuszu, tym mniej trzeba będzie pokonywać trudności i negocjacje będą coraz krótsze. Oczywiście pomijając przypadki szczególne, które jednak zostawić chciał na koniec, kiedy nawet i tacy władcy jak Nidhogg zwyczajnie nie będą mieli wyboru…
Vali działał perfekcyjnie, naprawdę nie mógłby wybrać nikogo tak dobrego. Współpraca między nimi też przebiegała wzorowo… choć w nieco lodowaty sposób. Co zapewne było głównie jego winą. Nie umiałby niczego poprawić, nie nadawał się do tego, bo przecież nie chodziło o stwarzanie pozorów, wprowadzanie w błąd i wszystkie te gierki, którymi umiał zwodzić ludzi, tylko o coś prawdziwego, o coś, co sprawiłoby, że to wszystko nie pachniałoby tak bezduszną niegodziwością i zwykłą zniewagą. To istotnie było bezczelne z jego strony, potraktować tak akurat Aesira. I to, co teraz się… działo, to… No cóż, tak musiało być, choć… przeszkadzało jak drzazga i to nie w palcu, a w oku.
Czuł się podle od chwili, kiedy opuścili Laredo. Postępował, jak bydlę, ale… ostatecznie nikim lepszym tak naprawdę nie był. Czy nie tak powiedział Karii? Że poradzi sobie, bo do takiej roli potrzeba twardego łajdaka, który nie cofnie się przed niczym? Że trzeba być bezwzględnym, nieustępliwym i nieczułym? Był taki. Umiał być… Więc radził sobie. Ale jednak nie był już zupełnie taki jak dawniej, bo w końcu czuł się właśnie tak: podle.
Już raz wyrządził mu krzywdę, teraz robił to znowu, choć zdawało się, że komuś takiemu jak on, żadnej krzywdy wyrządzić już nie można. Ale… może to i był zimny, zdecydowany i zahartowany władca, twardą ręką rządzący potężnym władztwem, ale miał tylko dziewiętnaście lat.
Wymagał od niego tak wiele, nie mając do tego żadnych praw i w dodatku traktował go jak rzecz. Nie umiał inaczej. Dar Heimdall naprawdę był okrutny... Nauczył go tylko tego, co przynosiło ból, nie dając nic w zamian.
Może i coś się w nim zmieniło… ale nie na tyle, by umieć być kimś innym. Całe zło, które wyrządził, bolało i paliło jak ogień, a do dobra… nie był zdolny. Wszystkie jego prawdziwe, ciepłe uczucia… te, które nazywają ludzkimi… wszystkie one dotyczyły tylko tamtego chłopca, którego zostawił w Qareh i nie zamierzał więcej widzieć. Innych nadal traktował jak przedmioty, przydatne bądź nie… Robił, co trzeba, ale nie umiał być człowiekiem.
Skrzywdził tamtego naiwnego chłopczyka, a teraz tego nie naprawiał. Owszem… Nawet czuł przykrość. I mimo to… mimo to był obojętny. Najwyżej mechanicznie i bezemocjonalnie życzliwy tak, jak życzliwy był dla osób polubionych przez Mirah. Jakby chłopiec nie zniknął, jakby nadal był gdzieś obok i nakazywał mu przychylny stosunek wobec kolejnych osób. Tak bardzo się przyzwyczaił do jego obecności przez te lata… Było tak, jakby to Mirah miał uczucia i szeptał mu je gdzieś obok… Dla tej kobiety, która się uratowała, powinieneś mieć wdzięczność, dla tego dzielnego chłopaczka, którego czeka tyle bólu, współczucie… i powinieneś się troszczyć o to okaleczone przez ciebie i twarde życie serce, martwić się… o niego, nie o swoje plany.
Ale czy umiał? Czuwał nad życiem Vali, jak nad powierzonym depozytem. Jakby to naprawdę był cenny klucz, który pozwoli mu otworzyć sobie wiele drzwi, osiągnąć swój cel. I tylko to go obchodziło. Gdyby ktoś lepszy mógł go zastąpić, przestałby go pilnować, gdyby było już po wszystkim i osiągnąłby cel, nie byłby już tak uważny. To było bydlęce. Zimne i bydlęce… Zwłaszcza, że pozwolił mu o tym wiedzieć i zmuszał go do ignorowania swojej ponurej roli, wmawiając mu, że to jego obowiązek.
Czuł żal, a czemu nie umiał naprawdę się przejąć, poczuć choć nici prawdziwej, ludzkiej sympatii, a nie tego swojego… wytrenowanego swobodnego stosunku jak do każdego i oklepanej, powierzchownej przyjacielskości do wszystkich i do nikogo. Vali miał rację, był bardzo nie w porządku, może i bardziej niż przed laty, bo teraz dobrze wiedział, ile tym można wyrządzić człowiekowi zła.
Jaki sens miała jego próba zbawiania świata, skoro zbawiając świat, niszczył ludzi? Czy to na pewno dobrze, że ten, kto chce stworzyć pokój jest aż tak - bezwzględny, nieustępliwy i nieczuły?...


Od kilku dni Seine zachowywał się jakoś dziwnie. Jakoś inaczej niż w czasie całej tej drogi i jakoś tak… jak nie on.
Był cichy i zamyślony, bez śladu tej swojej drwiącej, pogodnej otoczki, ponurym, może przygnębionym spojrzeniem wpatrywał się w z każdym dniem bliższe puszcze Aironu. Kiedy zaś znaleźli się w końcu na ich terenie, już niemal zupełnie przestał się odzywać i stał się… nieuważny, nawet jeśli jego ciało odruchowo reagowało wciąż na potencjalne zagrożenie i wszelkie inne rzeczy, to on sam orientował się w tym, co robi, dopiero po przelotnej chwili, w której jego umysł musiał otrząsnąć się z otępienia.
Co prawda sam też odczuwał tu jakiś nieokreślony niepokój, podobnie zresztą jak i jego żołnierze, którzy dotarli nocą z nowymi informacjami. Wśród starych, brzydkich drzew i dusznego, wilgotnego powietrza nadciągającego od ścielących się wokół bagien nikt nie mógł czuć się dobrze, ale to, co działo się z nim, było czymś o wiele gorszym.
Nie mogło chodzić o nic z tego, co działo się ostatnio. Ich misja szła lepiej, niż się spodziewali… Seine zawsze wzbudzał początkowo nieufność, ale za każdym razem coraz mniejszą. Wieści rozchodziły się szybko i z czasem traciły na sensacyjności. Ludzie się przyzwyczajali. I nawet jeśli nie wierzyli w jego czysto altruistyczne motywy to… cóż, to dla niektórych dodatkowym argumentem było właśnie to, że brał w tym udział ktoś tak od zawsze dbający o swoje interesy. Korzyści, o których im mówili, wydawały się realniejsze… Mieszczańskim władzom kantonów imponowało to, że fatygował się do nich Vali Aesir, władcy byli oporniejsi, ale po przemyśleniu wszystkich ich argumentów i upewnieniu się, że przyszły sojusz nie stanowi zagrożenia dla ich pozycji, również się w końcu zgadzali. Sam już dawno przestał uważać to za nierealne. Oczywiście, nawet, kiedy już wszyscy wyrażą zgodę na przystąpienie do sojuszu, problemy się nie skończą… Trzeba będzie zebrać delegacje wszystkich kantonów i wśród burzy sporów, utarczek i unoszenia się dumą ustalić jakoś treść ostatecznego traktatu, którą zaakceptowaliby wszyscy. Ale to były sprawy odległe, a na razie wszystko szło bez zarzutu. On nie mógł tym aż tak się przejmować.
Prawdę mówiąc, to nie mógł sobie wyobrazić żadnej rzeczy, którą on mógłby się tak przejmować…
Tymczasem dziś był jeszcze bardziej wytrącony z równowagi niż ostatnio, a kilka godzin temu zniknął w lesie i nie wrócił aż do tej pory. Trudno było przypuszczać że ktoś taki jak Seine Silvretta utopił się w bagnie lub zgubił w puszczy, zwłaszcza że przecież świetnie te tereny znał, ale coś jednak musiało się stać. Właściwie powinni już ruszać, jeśli chcieli znaleźć się w Naruso jutro przed nocą, więc postanowił go poszukać. Ostatecznie tereny dość suche, by dało się po nich przejść, nie były wcale tak rozległe…
Dał dyspozycje żołnierzom i wyruszył za nim. Nawet gdyby miało go to rozwścieczyć, to nie zamierzał się nim przejmować; w ich przypadku zwłoka nie działała korzystnie.
W miarę jak zagłębiał się w las, robiło się coraz bardziej odpychająco. W takiej puszczy chyba nawet Fen nie czułby się dobrze ani pewnie, a on… cóż, sam przed sobą mógł się przyznać, że Linares bardziej przyzwyczajało do zbytku niż hartowało… Powinien się tam wybrać niedługo, bo inaczej Sin zapomni, jak wygląda. Może nawet… już się tak stało…
Szedł ostrożnie; ziemia była miękka i mokradło musiało znajdować się już naprawdę bardzo blisko. On musiał być gdzieś tu, bo przecież nie zdołałby przedostać się przez bagna do innej części lasu. Znalazł go też wkrótce…
Seine siedział pod rozrosłym nadnaturalnie dębem z nieruchomą twarzą wpatrzony w niewielki szkielet; zmrużył powieki, dostrzegając łzy wolno spływające po jego policzkach i przeniósł wzrok na to, co przykuło tak spojrzenie mężczyzny. Podszedł tam, ostrożnie stawiając stopy wśród już tutaj nieco grząskiej ziemi.
- Wiesz, kto to jest? - spytał, pochylając się nad szczątkami, a potem odwracając się do niego i podchodząc powoli. Seine nie odpowiedział, trwając w bezruchu i tępo patrząc na szkielet. Vali odwrócił od niego spojrzenie i oparł się plecami o drzewo, w milczeniu oglądając ponurą polanę. Cuchnące bagno, stare, gnijące pnie, niechlujne płachty mchu zwisające brodato nawet z konarów i pozbawiające przestrzeń choć odrobiny słońca... Był środek dnia, a tutaj trwała noc. Wiatr zahuczał przeraźliwie w konarach, przesycając powietrze upiornymi jękami starych drzew; tknięty lodowatym powiewem poprawił rozluźniony płaszcz, przerzucając go jeszcze za ramię.
- Miałeś pretensje, że cię nie kochałem… - odezwał się nagle Seine martwo chłodnym głosem, więc zerknął na niego kątem oka, ale jego twarz pozostała taka sama, nawet łzy płynęły niewzruszenie, nie szybciej, nie wolniej. - A moja miłość… kończy się tak. To jest ktoś, kogo pokochałem. Taki śliczny dzieciak z Larun… Dręczony, katowany, poniżany i pozostawiony tu przeze mnie w ciężkiej chorobie, która nawet nie pozwalała mu wstać. Tak go położyłem… Nawet konając, nie zdołał się poruszyć…
- Miłość potwora… jak ze starych pieśni - powiedział cierpko.
- Przestań, Vali, proszę cię…
- Nie uważasz, że powinniśmy go pochować?
- Tak…
- Pójdę po żoł…
- Nie - uciął twardo, zagryzając zaraz drżącą wargę. Vali odwrócił od niego wzrok, patrząc znów na rozkładające się szczątki.
- W porządku. Ja ci pomogę - wyciągnął do niego dłoń. - Wstawaj - rozkazał chłodno. Seine usłuchał go bezwolnie, z pewnym trudem dźwigając się na nogi i potem, w ciszy wypełnionej tylko nieprzyjaznymi odgłosami mokradeł na suchszym miejscu pod dębem pochowali chłopięce kości w głębokim grobie wykopanym płaskimi kamieniami. Z cichym szeptem przywołującym Tir na n'Og Vali oznaczył rytualnie miejsce, z braku narzędzi ryjąc jednak imię i słowa Świątyni na korze drzewa zamiast na głównym kamieniu i dźwignął się z kolan, stając w milczeniu obok od pewnego czasu już stojącego nieruchomo Seine, wpatrzonego w grób, jak przedtem w szkielet.
- Też powinienem tak skończyć… - wyszeptał po długiej chwili. Vali spojrzał na niego bez wyrazu.
- Jeszcze nie teraz, Seine - odwrócił się i zaczął odchodzić. - Tak łatwo się nie wymigasz.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Uwielbiam Imię Twoje Panie
Uwielbiam imię Twoje Panie
52 Objawiłem imię Twoje ludziom
Katechizm (prooban), katechizm dla dzieci, Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się Imię Twoje
Gdy imię twoje echem odbija się od ścian, Fan Fiction, Dir en Gray
Uwielbiam Imię Twoje Panie, religijne
Uwielbiam imię Twoje Panie, Teksty piosenek i pieśni liturgicznych wraz z akordami
Uwielbiam Imię Twoje Panie
Uwielbiam imię Twoje Panie
Jak jest przedziwne imię Twoje, Panie
Uwielbiam Imie Twoje Panie 409997 1
Imię twoje… e book
Uwielbiam imię Twoje
Uwielbiam imię Twoje Panie
26 święć się Imię Twoje
Uwielbiam Imię Twoje Panie
Uwielbiam Twoje Imie, kwartet

więcej podobnych podstron