Barańczak chirurgiczna precyzja


Biblioteka Poetycka Wydawnictwa a5

pod redakcją Ryszarda Krynickiego

Tom 31

Stanisław Barańczak

CHIRURGICZNA PRECYZJA

Elegie i piosenki z lat 1995-1997

Wydawnictwo a5 Kraków 1998

Na okładce wykorzystano fragment miedziorytu

Krzysztofa Skórczewskiego

Wieża Babel II

(Kolekcja a5)

Komputerowe opracowanie graficzne okładki

Sebastian Sauer

(c) Copyright by Stanisław Barańczak 1998

(c) Copyright by Wydawnictwo a5 1998

ISBN 83-85568-36-0

Łamanie i diapozytywy perfekt s.c., Poznań, ul. Grodziska 11

Druk:

Poznańska Drukarnia Naukowa

Ani

Surgeons must be very careful

When they take the knife!

Underneath their fine incisions

Stirs the Culprit - Life!

Chirurdzy muszą być ostrożni

Gdy biorą w dłoń pieczołowicie

Skalpel - pod jego cienkim ostrzem

Rusza się winowajca - Życie!

Emily Dickinson

Z OKNA NA KTÓRYMŚ PIĘTRZE TA ARIA MOZARTA

Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta,

kiedy szedłeś wzdłuż bloku. A w tej samej chwili

waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.

"Non so piu..." - ten żar róż bez ciężaru, ten żart na

śmierć i życie, pędzący za chmarą motyli

anapest tętna. Właśnie ta aria Mozarta

miała tu brzmieć, jak gdyby istniała gdzieś karta

praw przechodnia spod bloku, której nie gwałcili

ci inni my, ci z gruzów wznoszący mocarstwa -

gwarancja, że choć jedna zasłona, nie zdarta

do szczętu płyta, przetrwa; że zawsze uchyli

jakieś okno czy wyrok ta aria Mozarta.

Jak gdyby wszystkie dobra zdążyła ta martwa

ręka niepoczytalnie zapisać nam, czyli

kopczykom gruzów, z których wstawały mocarstwa,

w których rosła, wbrew nim, na niczym nie oparta

wiara, że to nie błąd, że nigdy się nie myli

w oknie na którymś piętrze ta aria Mozarta.

Waliły się i z gruzów wstawały mocarstwa.

I

IMPLOZJA

To już to? No, nareszcie. Tak, ósma pięćdziesiąt

dziewięć: zgadza się. Długi ryk syren, zapowiedź finału - niegroźnego,

ale chcąc zapobiec

czemuś na zapas, można zatkać uszy dzieciom,

samemu zmrużyć oczy. Od wczesnego rana

tłum gromadził się wokół placyku - bariera

i wozy policyjne, a więc nie napierał,

raczej gęstniał i wierzył, że zapowiadana

transmisja TV przegra w konkurencji z samym

życiem (co wcale nie jest regułą). Rodziny

krążyły, trochę po to, by się nie nudziły

dzieci, trochę by poczuć się dobrze wessanym

w ten nastrój cywilizowanej rubaszności,

w jakim tłum czeka, jeśli czeka nie w kolejce

i nie tak tłumnie, aby kłócić się o miejsce,

z którego lepiej widać. Lornetki, termosy

z kawą, ręczne kamery, watowane kurtki:

tłum nie był przypadkowy, a jednak w niedzielnym

odprężeniu niepewny, co z a wydarzeniem -

zwłaszcza, że jego program będzie bardzo krótki -

ma właściwie zobaczyć, czy widok przyniesie

ze sobą jakiś message. W tym filozoficznym

zadaniu ciężarówka Controlled Demolition,

Inc., w autoreklamowym zresztą interesie,

po części pomagała swoim wypisanym

olbrzymimi wołami (styl Bauhaus) na bokach,

widocznym jak dzielnica długa i szeroka,

a literacko (zwięzłość! rym!) zgrabnym sloganem

WE BLAST THE PAST. Niektórzy z widzów już zdołali

wzbić się o kilkanaście metrów nad ulicę -

wleźć na dach domu, jakby się o własne życie

zakładając, że nie ten dom się wnet zawali,

że nikt się nie pomylił. Szesnastopiętrowy,

wystawiony na słonce (jak ktoś nieświadomy,

że opalanie się to krok do melanomy),

smukły wieżowiec firmy ubezpieczeniowej

prężył swój biały beton i zielone szyby,

stabilny, choć tak silnie party naszym wzrokiem.

Dziewiąta zero zero, już!: najpierw szkło okien

bezgłośnie wzdęło się i rozprysło, jak gdyby

pod jednoczesnym ciosem kilku setek pięści,

po sekundzie popartych wielokrotnym grzmotem;

wschodnia fasada, najpierw dziwnie wolno, potem

coraz nieodwracalniej, jakby coraz cięższy

był dla niej obowiązek zachowania twarzy,

osunęła się; za nią, po spirali, prędko,

eksplozje przemykały się z piętra na piętro;

nowe grzmoty; przekroje biur i korytarzy,

złapanych na zaledwie wystygłym uczynku

pustki wewnątrz; zapaści, pionowe i tępe,

ścian; harmonijkowate składanie się pięter;

jeszcze nie opadł na to wszystko dach budynku -

już ogromny kłąb pyłu rósł mu na spotkanie;

łoskot trwał jeszcze - już go pochłaniała wrzawa,

gwizdy, oklaski, i już dziennikarka sprawna

nagrywała wywiady. Chodnik pod stopami

drży; czuje się to drżenie aż w klatce piersiowej,

przez dłuższą jeszcze chwilę. "Widziałem niejedno",

mówi Jim Pierce, emeryt, "ale coś takiego,

hm!..." Dziennikarka prosi o chwilę rozmowy

szefa i właściciela Controlled Demolition,

Inc.: "Tak, wybuch nastąpił do środka, gmaszysko

zapadło się bez żadnych niespodzianek; wszystko

dokładnie według naszych planów i obliczeń.

Firma ma na swym koncie tysiące implozji:

główna rzecz to właściwie rozmieścić dynamit".

Więc to już? Tak, już. Jest dziewiąta z minutami.

Tłum wraca do miejsc, w których zaparkował wozy.

Niesione wiatrem strzępki różowego włókna

do uszczelniania, kłęby brunatnego pyłu

wciskają się w ulice, gonią nas. Coś było,

przestało być: jest próżnia, widoczna, wysmukła.

Ale to już za nami pozostało, z tyłu.

15

CHIRURGICZNA PRECYZJA

"Chirurgiczna precyzja", którą się zachwala

w bombach najnowszej generacji:

taka rzecz, omijając wystawy Chagalla,

piaskownice, katedry i misie koala,

spada znad chmur dokładnie w komin restauracji,

nad rusztem robi skręt o dziewięćdziesiąt stopni

i, mknąc poziomo jak torpeda,

detonuje na czwartym od lewej orderze

na piersi dyktatora, który przy hors-d'oeuvrze

rechotał właśnie: "...Nafta?!... Im?!... nie, ani kropli..."

a wybuch, który zdania dokończyć mu nie da,

nie draśnie śpieszącego już z chili con carne

kelnera, ojca czworga dzieci:

bomba godzi wyłącznie w cele militarne.

Nie balistyka (na niej znam się dosyć marnie:

na szkoleniu wojskowym czytać po raz trzeci

Virginię Woolf pod stołem - to umiałem dobrze,

ale o bombach albo czołgach

nie chciałem wiedzieć więcej niż to, co konieczne,

to znaczy, że są dla mnie bardzo niebezpieczne)

wygląda podejrzanie w tej przechwałce/groźbie;

nawet nie bombastyczność, jaką chce mnie ołgać

dyżurny specjalista od Public Relations,

gdy znów coś kosztownego zbroją

zakłady zbrojeń; jeśli czymś mnie straszy/śmieszy

rozdęcie słów w zeppelin (też "precyzyjniejszy"

i "bezpieczniejszy" jeszcze w chwili, gdy już płonął)

sloganu - nie o jego przesadę mi chodzi,

lub o to, czy w nim wytropimy

non sequitur, pytając: "Więc jakim to sensem

zazębia się chirurgia z bombą: krwawym mięsem?".

Mniejsza o bombę - ale czemu mam się zgodzić,

że "chirurgia" z "precyzją" to dwa synonimy?

II

Jak czas potrafi spłukać ślady krwi i ropy

z nazwy, jak jej nadaje zdrową biel kefiru!

Trzysta lat temu "chirurg"

był wciąż kimś jak cyrulik - od cięższej roboty;

dwieście lat temu - kimś, kto w smrodzie lazaretu

amputował kończynę urwaną kartaczem,

uciekając się, raczej

naturalnie, do ręcznej piły, nie lancetu;

do dziś - kimś, kto, nie patrząc nawet na zbielałą

twarz nad kocem, odsłania krwawo-gnojną prozę

serii w brzuch i diagnozę:

"Wynieść". Tymczasem w fachu wiele się zmieniało:

Harvey odkrywał obieg krwi, Pasteur zarazki,

ktoś inny eter; cichło wycie, rosła czystość:

najlepsze towarzystwo

przyjmowało chirurga, bijąc mu oklaski

(przełom: przeszczep, oferta nie do odrzucenia),

lecz do dziś wokół niego snują się nieświeże

wonie mętnych podejrzeń:

"Eks-rzeźnik, mógłby krajać i ciąć bez wytchnienia -

zwłaszcza odcinać, bo to zdaje mu się prostsze

niż mozolne leczenie". Chirurgia - jedyna

w medycynie dziedzina,

która leczy kalecząc, tnąc bezwzględnym ostrzem -

budzi niepokój tym, że zawsze się kwapiła

do konfiskat na zawsze: noga albo płuco,

odebrane - nie wrócą. Trudność 2:

ostrzem bywa nie skalpel, lecz piła.

III

Której trudno przypisać szczególną precyzję!

Stąd te dowcipy, te karykatury,

michałki w prasie - bardzo niekiedy przedziwne,

jak ten, prawdziwy, o pacjencie, który

musiał się rozstać z całkiem zdrową prawą nogą,

bo w trakcie operacji nie było nikogo,

kto by dostrzegł, że w lewej nodze jest gangrena;

lub rzecz słyszana nie wiem ile razy:

o tym, jak komuś w brzuchu, skutkiem roztargnienia,

zaszyto nóż, pęsetę i dwie paczki gazy.

Mimo wszelkich laserów i narkoz - ta ulga,

gdy słyszymy: "Obejdzie się tu bez chirurga!" -

IV

- jeśli te słowa nie są, rzecz jasna, taktownym

wyrokiem, który znaczy: "Góra sześć tygodni".

Szpital, kilka lat temu. Zapach kalafiorów:

nie tknięty lunch. Nie, żadna z tych prawdziwych chorób:

wyrostek (już wycięty), alias ślepa kiszka.

W dzieciństwie układałem z tych dwóch słów nazwiska:

"Zbój Ślepakiszka", "Hanka B. Ślepakiszczanka";

może z zemsty za kpiny, pewnego poranka

wyrostek, przewieziony w brzuchu przez Atlantyk

(zapomniany appendix mojej kontrabandy),

odezwał się - a byłem dawno po czterdziestce

i narobił kłopotów: nie dość, że pękł, jeszcze

wszystko wokół zakaził, jakby kamikaze

darł się we mnie: "Mam zginąć? Dobrze, gińmy razem!".

Odłączenie ode mnie tej żywej torpedy

sprawiło, że sam jestem ciągle żywy, kiedy

myślę to; precyzyjny (a więc jednak!) lancet

doktora W. S. dał mi jeszcze jedną szansę.

A więc jednak. Lecz właśnie wpada zamaszyście

tenże doktor, w pogodnie-grubiańskiej asyście

przybocznej pielęgniarki, na popołudniowy obchód.

Doktor jest siwy, tubalny, rzeczowy,

ale w chwili, gdy sprawdza mój wykres gorączki

i wyciąga mi z rany jakieś straszne sączki,

na które nie chcę patrzeć - czuję, że być może

w jego i pielęgniarki wybornym humorze

rolę przyczyny sprawczej - jak zwykle to czyni -

odegrało potrójne co najmniej martini,

wypite przy obiedzie. Rżąc po każdym własnym

żarcie, doktor przylepia opatrunek plastrem

(trochę krzywo), wychodzą. Ja sam prawie parskam

śmiechem (uch, zabolało): to było jak kartka,

która właśnie, z okazji mojej operacji,

przyszła dziś od kolegów/koleżanek z pracy.

Rysunek: operacja w toku; pochylone

plecy chirurgów tworzą spoistą zasłonę,

ponad którą wystrzela jak z procy, wysoko,

śliski wewnętrzny organ (śledziona, na oko)

a główny chirurg wrzeszczy obecnym w tej scenie:

"Nie wyrzucać - to może mieć jakieś znaczenie!".

Nie demiurgiem - chirurgiem być, chociażby takim:

nie bardzo precyzyjnym, niepewnym, co znakiem

a co przypadkiem, ale, gdy czegoś dotyka,

świadomym, że jest ważne to, co się wymyka.

19

TENORZY

Tenorzy, czemu was kocham? Przecież wszyscy jesteście tłustawi.

Pomiędzy białą muszką a w ciup rozwartymi ustami

podbródki: podwójne, podwójnie pocące się. Rozhuśtani

na podwyższonych obcasach, podnosicie oczy ku grzędzie

wysokiego C, marząc, że wasz podskok wzwyż wreszcie ugrzęźnie

w plafonie rekordem świata. Moglibyście pracować w urzędzie,

na farmie uprawiającej pszenicę, w przemyśle, w przemycie;

nikt nie mrugnąłby wycieraczką, widząc wasze rzetelne przemycie przedniej

szyby na stacji, gdzie, może i klnąc "Ech, psie życie",

ale bez przekonania, lalibyście benzynę do baków.

Więc skąd ten głos, ta drabina, którą wspinać by się mógł Jakub,

ta jej srebrność wypucowana, strażacka w większości przypadków

ale i tak unosząca nagą, nagłą kolumną blasku

(jak kosmonautów z wrogiej planety na komiksowym obrazku)

was, cały wasz kicz i przyziemną nadwagę, w obłoki oklasków?

Są w tym raju na zawsze, zasłużyli czy nie zasłużyli:

Caruso z podkręconym wąsikiem, brylantyną kapiący Gigli,

Tauber w operetkowym cylindrze, grubas Lauritz Melchior; i w chwili,

gdy największy z nich, John McCormack, zaczyna Come, my beloved,

tę arię, wiesz, z opery Haendla, gdzie wysokie As trwa - sam nawet

nie wiem - minutę? i pnie się jeszcze na drugą, na trzecią krawędź

cudu (wszystko na jednym niebiańsko, nieludzko długim oddechu, głosem,

który Pan Bóg miał zamiar osadzić w pierwszym człowieku lecz porzucił

plan, nie chcąc przedobrzyć) - ten śpiew dokonuje odwetu

na małodusznym losie. Bo los gwarantuje nam: tak nie ustawi

żadnego głosu, tego nie wyrazi ludzkimi ustami.

Wtedy zjawia się jakiś McCormack: pospolity, przylizany, tłustawy.

20

HI-FI

Brzęk potrąconej szklanki, czysty, nie zatarty

przez gwar, dym i oklaski klubu w Kopenhadze,

gdzie trzydzieści lat temu nagrywa standardy

trio Billa Evansa; albo ten w zasadzie

niesłyszalny, gdy muzyk siedzi na estradzie,

a w nagraniach wyraźny, po swojemu czysty,

metalowo-cielesny szmer, gdy po podkładzie

strun przesuną się ścisłe palce gitarzysty;

albo nieistniejący ale oczywisty

głos, który Bach powinien był włączyć do fugi

a który Glenn Gould nuci, gdy ją gra. Dziś dyski

każą czy pozwalają słyszeć, co przez długi

czas wytłumiał prymityw taśm i płyt: pomruki

dyrygenta, przyświsty fletu, czy pacnięcie

struny o gryf - bez żadnej muzycznej zasługi,

szemrane towarzystwo szmerów i bezdźwięcznie

wtrącających się w każdym takcie czy momencie

zgrzytów życia. Techniczny postęp? Szło o podsłuch

muzyki. Jak najęty łaps, robiący zdjęcie

parze w łóżku, by potem kilka na raz osób

szantażować - czas chciał nam dowieść w taki sposób,

z wykorzystaniem superczułych aparatur,

że i to, co najczystsze, można zbrukać, osnuć

podejrzeniem, oskarżyć o niewierność światu

wyższemu, uwikłanie w przyziemność przypadku.

Jakby to właśnie mogło podlegać naganie

w oczach człowieka, zbiegu i zbiega dwu natur:

tej, którą tylko muzyka objąć jest w stanie,

i tej słyszącej tam, gdzie grają nieprzerwanie

Evans (fortepian), Eddie Gomez (bas) i Marty

Moreli (perkusja), z życia czyjegoś w nagranie

zagarnięty brzęk szklanki, czysty, nie zatarty.

22

ŁZY W KINIE

Łzy w kinie płyną łatwiej.

Łatwiej niż w życiu (pomoc:

zgaszenie na sali świateł)

ale i łatwiej niż w domu,

przed własnym telewizorem:

za wydatek na bilet

pragnie się mieć wieczorem

coś uchwytnego: chwilę

śmiechu lub - zwłaszcza - łez

(od śmiechu widz czuje się lepiej,

od płaczu - lepszym niż jest).

Kinowa łza nie oślepia

oka; przeciwnie, przemywa

i kąpielami słonymi

sprawia, że oko przeżywa

to, co samochód w myjni

lub dusza w trakcie spowiedzi.

Kratką i ciemnym okienkiem -

ekran, przed którym się siedzi

(w kinie, jeśli kto klęknie,

są to przypadki nieliczne),

lecz przed tym panoramicznie

rozrosłym konfesjonałem

otarciem łzy wyznajemy

swój grzech śmiertelny, tajemny,

nie ujmujący - ujemny

znak, minus, który jest piętnem:

"Choć się naprawdę starałem,

choć próbowałem usilnie,

od ostatniego seansu

znów nie zdołałem żyć w pięknie,

w krainie Sensu i Glansu,

w sposób tak żywy, człowieczy,

pełny, prawdziwy, bezsprzeczny

jak żyją aktorzy w filmie".

23

KASETY

W wypożyczalni brał filmy o wybuchach wulkanów, tornadach,

albo meteorytach, zmierzających wprost w tarczę Ziemi -

choć nie było dość jasne, kto im tak ścisły tor nadał:

Imperium Zła? przypadek? przyciąganie? my, uwięzieni

na planecie, marzący, żeby jej czerep raz tąpnął

pod nogą słonia-Kosmosu? Tezę ("Jeśli się zaweźmiemy,

biorąc jednostkę ludzką za dobrą monadę, nastąpią -

po stanowczym rozproszkowaniu wrogich nam ciał niebieskich -

pozytywne przemiany, których czasy obecne nam skąpią:

wolność, równość, braterstwo do globalnej grobowej deski")

wzmacniały, jak zawsze, zamiast osłabiać, liczne ofiary

śmiertelne, ostatnim tchnieniem dodające atmosferze ziemskiej

zawiesistości - jak gdyby ocalałym trzeba było wiary,

że w tak słusznej duszności dałoby się zawiesić siekierę

wojenną na kołku i już, i glob byłby od razu owiany

zefirem własnej dobroci. W kineskopie kryły się cienie

zepchniętych kasetą na dalszy plan wydarzeń dnia - rzeczywista

ich kronika? - dla niego nie było to już pewne, bo zatrzęsienie

codziennie dzikszych zbrodni niewybredny nawet scenarzysta

uznałby za przesadny pesymizm Prawdy, której pogarda

dla ludzi jest taka, że on sam z materiałów jej rzadko korzysta.

24

ROZMOWA 1990

"Nie mieszać", zamieszał

herbatę łyżeczką, "poli-

tyki z etyką. To już zamierzchła

przesada - apetyt elity

estety-

zujących Katonów

na (kto im go przyznał?) monopol

słuszności. A sami do chorób

ustroju wliczali sromotną

(niestety)

tendencję do niesza-

nowania odmiennych", dosypał,

"opinii!", ponownie pomieszał

łyżeczką. "Jak stary niewypał,

idioci

obnoszą swą szczytną

postawę być może - nie program;

ich etyka przyzwo-", znów sypnął,

zamieszał i znów sobie dobrał,

"itości

i taktyka czystych

rąk - mogą wybuchnąć im z nagła

w tych rękach; ze snu moralisty,

co to się do ustępstw i załgań

nie zniżał,

obudzą się chłopcy

z rękami brudnymi od sadzy

i zawsze już będzie im obcy",

zamieszał i wyjął, "smak władzy",

oblizał.

25

"PROSTY CZŁOWIEK MÓGŁBY, DO LICHA,

ZDECYDOWAĆ SIĘ WRESZCIE, KIM JEST"

"Prosty człowiek mógłby, do licha, zdecydować się wreszcie, kim jest.

Skarbnicą moralnej prawdy, czy skarbonką marnej pazerności?

sienno-pszennym oddechem Natury? odorem braku kąpieli?

kimś po królewsku gościnnym? nienawidzącym obcych?

opornie niezawisłym? idącym z pochodnią na wiec?

pełnym mądrości wieków? nie znającym się na ekonomii?

kimś, kto ściągnie ostatnią koszulę z grzbietu, jeżeli

przyjaciel w biedzie? kto ściąga przezornie buty (świadomy,

że i tak ktoś to zrobi) z nóg rannego, który zań walczył?

milczącym podmiotem historii? jej skomlącym dopełnieniem dalszym?

kimś na zdjęciu (fotograf zakosił Pulitzera za cały cykl),

kto stoi na tle ruin własnego domu, niemy,

wąsaty, oszołomiony ('Jak to: był dom - i znikł?...')

oraz budzący współczucie - dopóki nie odkryjemy,

że wyszedł na przepustkę z policyjnych koszar,

gdzie przez cały poranek torturował jeńców

z tą samą próżnią (albo szczerą satysfakcją) w oczach,

bo jego prosta natura rozumie niewiele więcej

nad to, że wojna jest stemplem: 'Dozwolony każdy akt zła'?

Słowem: kimś, kto krzywdzi Rilkego, nie chcąc zmieścić się w jego elegii,

czy kimś, kogo pokrzywdził Rilke, pisząc swoje elegie dla..."

"...Hrabin? znawców? samego siebie? To chciałeś powiedzieć? Ba!

Gdyby Rilke istotnie miał kogoś w rodzaju kolegi

ze szkoły albo z wojska, i ten - powiedzmy, co dwa

lata - przysyłałby mu konkretny spis paru tysięcy

tematów, których podjęcie przez poetę byłoby rozkoszą

dla prostych czytelników - świat może wyglądałby nieco

inaczej... Ale tylko nieco. Niejasny jest już sam obszar,

zatarte są granice, które chcielibyśmy widzieć na Ziemi

prostymi jak linie boiska na stadionie, tej misce na ryk

jednoznacznego triumfu lub nienawiści. Pragniemy,

by na właściwej połowie ustawił się każdy z nich,

prostych ludzi - a linia podziału rysuje się śladem i trwalszym

trochę wapna na trawie, i w ogóle nie tym: innym, starszym,

i, którego istnienie jest stwierdzonym i potwierdzonym

faktem - całkiem odwrotnie niż w statystycznej tabeli -

tylko w każdym pojedynczym przypadku, postępku, nawet wiadomym

wyłącznie swojemu sprawcy. To wiele więcej niż tekst -

sztandar, medalik, dyplom - deklaracji przynależności:

rzecz nie w tym, czy się słucha kwartetu czy rżnącej kapeli;

wybór jest i trudniejszy, i, w pewnym sensie, prostszy:

każdy człowiek w każdej sekundzie decydować musi, kim jest."

27

II

DEBIUTANT W PROCEDERZE

Debiutant w procederze, dosyć jednak szczwany

nabieracz, aby nabrać w płuca na złość światu

cały ogrom powietrza, dotąd ci wzbraniany,

sam nabity w butelkę, w cztery mleczne ściany

porodówki, ofiara kantu do kwadratu,

debiutant w procederze mimo wszystko szczwany

nie dosyć, by od razu przejrzeć na wskroś plany

biorących cię, za kostki nóg, w garść, wszelkich dyktatur -

cały ogrom powietrza, dotąd ci wzbraniany,

wciągnąłeś w machinacje płuc, tchawicy, krtani,

w ciała ślepy zaułek i niejasny status;

debiutant w procederze, nabieracz nie szczwany

ale zaledwie szczuty, gnany nieustannym

pierwszym klapsem pod dyktat wiecznych odtąd batut

i batów, w cały ogrom dotąd ci wzbraniany,

nagle zwężony w ostrze wdechu, który zranił

tak, że go wykrztusiłeś z krzykiem, z jakimś "Ratuj!" -

debiutant w procederze tchu, za mało szczwany

na ten ogrom raniący, choć już nie wzbraniany.

31

TEKST DO WYGRAWEROWANIA

NA NIERDZEWNEJ BRANSOLETCE,

NOSZONEJ STALE NA PRZEGUBIE

NA WYPADEK NAGŁEGO ZANIKU PAMIĘCI

1. JEŻELI COŚ CIĘ BOLI:

- DOBRA WIADOMOŚĆ: ŻYJESZ.

- ZŁA WIADOMOŚĆ: TEN BÓL

CZUJESZ WYŁĄCZNIE TY.

2. TO WSZYSTKO DOOKOŁA,

CO CIĘ SZCZELNIE OTACZA

NIE CZUJĄC TWEGO BÓLU,

JEST TO TAK ZWANY ŚWIAT.

3. UBAWI CIĘ, ŻE JEST ON

REALNY I JEDYNY

A LEPSZEGO NIE BĘDZIE,

PRZYNAJMNIEJ PÓKI ŻYJESZ.

4. GDY JUŻ SKOŃCZYSZ SIĘ ŚMIAĆ,

ODRZUĆ LOGICZNY WNIOSEK,

ŻE TAKI ŚWIAT BYĆ MUSI

PRZYWIDZENIEM LUB SNEM.

5. TRAKTUJ GO CAŁKIEM SERIO,

JAK ON PRZED CHWILA CIEBIE -

DOKONUJĄC WYBORU

SPECJALNEJ CIĘŻARÓWKI,

6. BY W OKREŚLONYM MIEJSCU

I UŁAMKU SEKUNDY

POTRĄCIŁA CIĘ, KIEDY

PRZECHODZIŁEŚ PRZEZ JEZDNIĘ.

32

NOWE ZARAZY

Nowe zarazy, uodpornione

na nasze - taką budzące ufność! -

szczepionki; jeszcze jedną osłonę

uznać za próchno?

Gorzej: za śnieżnobiały parawan,

wszechhigieniczny powód do dumy,

z którym się jednym ciosem rozprawia

maczeta dżumy

w jej ulepszonej, to znaczy sroższej

dla ofiar, to znaczy dla nas, wersji?

Kto najstaranniej sterylny, ostrze

poczuje pierwszy?

Fatalne będzie w tej epidemii

również to, że choć mikrob zuchwały

jest nowy - wszyscy prawić zaczniemy

stare banały.

Co za okazja do mów i kazań!

Dla moralisty - temat jak znalazł:

Grzęźliśmy w grzechu, więc... - tu zaraza

przerwie mu zaraz.

Telewizyjny ekspert przypomni

wątpliwość, której Wolter dał wyraz:

Kara jest niewspółm... - i, nieprzytomny,

twarzą w stół: wirus.

Najgorzej, jeśli przeżyje pisarz:

będzie zapychał całkiem bezkarnie

plagiatem z Defoe albo Camusa

puste księgarnie.

Ja jednak wierzę w laboratoria

i w to, że wre w nich dzień i noc praca:

nie bez powodu je Nobli gloria

przecież ozłaca.

Ale nie, serio: gdyby z tej pracy

nic wyjść nie miało oprócz omyłek,

wciąż byłbym wdzięczny cywilizacji

za sam wysiłek,

za traktowanie po ludzku stworzeń,

które przymknięta próżni powieka

nakrywa na tym samym wciąż losie

tylko-człowieka.

34

CHĘCI

Wzruszające dbałością genialnego Stwórcy

o najdrobniejszy detal, od Aort do Żeber,

bezbłędne w polirytmii skurczów i rozkurczów,

w inżynierii płuc, nerek, przyspieszonych kursów

krwi, w pomysłach zastawek, zwieracza lub źrenic,

w całym koncepcie brania i wchłaniania w siebie

świata, aby wydalić to, co niepotrzebne -

czy Ciało kiedykolwiek musi się rumienić

za swego Projektanta, Wykonawcę oraz

Brakarza, jednym słowem za swego Autora,

gdy któraś cząstka ciała ustanie, nawali,

zaboli czy okaże się śmiertelnie chora?

Przeciwnie, tych z nas, którzy czują się zranieni,

nie stać na obiektywizm: ból nazbyt ich męczy.

Żadnych gwarancji przecież nam nie dodawali

do aktu urodzenia skrzydlaci ajenci;

świetność produktu i tak w porównawczej skali

zajmuje jedno z wyższych miejsc; liczą się chęci.

Wzruszająca samego genialnego Stwórcę

miejscem na każdy stan, od Aprobat do Żalów,

bezbłędna w polifonii podszeptów-pouczeń,

w dynamice przepływu z pokuty w pokusę,

gry z tą kontrolną śluzą, jaką jest sumienie,

w całym koncepcie brania, wchłaniania w swój parów

świata, aby oczyścić go z mentalnych kałów -

czy Dusza kiedykolwiek musi się rumienić

za swego Projektanta, Wykonawcę oraz Brakarza,

jednym słowem za swego Autora,

kiedy jej cząstka zdradzi, zawiedzie, nawali,

uświęci okrucieństwo, z nienawiści chora?

Przeciwnie, tych z nas, którzy czują się zdumieni,

nie stać na obiektywizm: zawód zbyt ich dręczy.

Żadnych gwarancji przecież nam nie dodawali

do aktu urodzenia skrzydlaci ajenci;

świetność produktu i tak w porównawczej skali

zajmuje jedno z wyższych miejsc; liczą się chęci.

36

DIALOG DUSZY I CIAŁA

Cieniom: Andrew Marvella

i, na wszelki wypadek, takie

Xiędza Józefa Baki

DUSZA

Ciao, Ciało:

aż do dzisiaj

każde wyjście

z ciebie - ścianą

jednolicie

zarastało.

Lita skało,

poddaj mi się:

choć ukrywasz

furtki ciemne,

jest gdzieś wyrwa

w światło dzienne.

Ciao, spływam,

leż beze mnie.

CIAŁO

Grozisz? Próżno.

"Dusza z Ciała

wyleciała?..."

Nie, aluzją

nic nie zdziałasz;

już za późno,

lepiej puść ją,

pókiś cała -

brzytwę, której

wciąż się chwyta

twoja durna

(bo zaszyta we mnie)

duma;

bonjour, witaj.

DUSZA

Znowu wzorem -

Monte Christo?

znów arysto-

kratę w worek -

skórę wyschłą:

niech nieborak

w jej rejonach

znosi wszystko?

Choć zaszycie

w ciała worze

całe życie

trwa - pomoże

brzytwa, gdy cię

rzucą w morze!

CIAŁO

Jeśli brzytwa

Ockhamowska,

żadna troska

ani krzywda

mnie nie spotka,

gdyż mój byt dla

ciebie, sprytna

(spójrz od środka,

mój gagatku:

prosty problem -

nie zagadka!),

jest czymś dobrym.

Gott sei Dank und

guten Morgen.

DUSZA

Sure, sure. Masz na

myśli lokum?

Życie w worku

to, rzecz jasna,

komfort, spokój -

klitka ciasna,

ale własna

w bloku boków:

to mi wmawiasz?

Przecież wpuszczasz

w ten loch-nawias

dziką tłuszczę

żądz, bezprawia,

złych poduszczeń?

CIAŁO

You're most welcome.

To nie pokaz,

hokus-pokus:

tak, mnie dziękuj

za tłum pokus,

wielbicielko

smaków, dźwięków

i widoków,

że nie wspomnę

złud kochania.

Żyć bezdomnie? -

spróbuj. Sama

wrócisz do mnie.

Na kolanach.

DUSZA

Na kolanach?

Izwinitie!

Szmato, z nitek

nerwów tkana,

bólem, gniciem

od zarania

znieważana,

w swej ohydzie

aż śmiesząca -

ciebie serio

brać do końca

z twą mizerią?

ty... cierpiąca -

ty... materio?!.

CIAŁO

We mnie jesteś -

ze mną dzielisz

wszystko; nie licz,

że się jeszcze

parę dzielnic

uda (resztę

czyniąc gettem)

tak uszczelnić,

że nie wtargną

w raj ten gwałtem

gangi gangren,

mafie martwień,

bandy angin,

und so weiter.

DUSZA

Mój Kaliban

kalambury

składa! Który

raz kaliber

twej natury,

choć naiwnej

jak koliber,

żal ponury

w podziw zmienia!

Oto przykład

Sczłowieczenia

niewolnika

plus więzienia -

rzecz niezwykła!

CIAŁO

Muchas gracias

za komplement;

i ja cenię -

tak, to racja -

to, co we mnie

twoja praca

w zysk obraca:

moich ciemnic

tak totalne

rozświetlenie,

gróz i szaleństw

wyjaśnienie...

Myśl tak dalej.

Motto bene.

42

PROBLEM NADAWCY

This is my letter to the World

Emily Dickinson

Oto mój list do świata ("...Oś fiata?..." - "Nie, durniu: Do świata !...")

-nie mój: pisany jedynie pod dyktando starego furiata,

znanego między innymi jako Raptusiewicz, a zwłaszcza Cześnik,

choć nikt już nie wie, co znaczy archaiczny przydomek czy tytuł:

Gniewny Ojciec? Ukryty Szyderca? Współcierpiący? Oko Niebytu?

zniekształcony derywat słów "cześć"? "czas"? "nieszczęśnik"? uczestnik"?

Niedołężny (choć wciąż choleryk okopany w jedynej racji - własnej),

straciłby kontakt ze światem, gdyby nie totumfacki

taki jak ja, oswojony z Jego dykcją (piana, bezzębność);

sekretarzować takiemu, co prawda, to praca okropna:

starzec od dawna niczego nie pisał już manu propria,

ale w mojej pisowni zadowala go tylko bezbłędność.

Zarzuca mi też, co gorsza, przekręcanie i dopisywanie

słów; przecież mówi, dyktując, to swoje "mocium panie",

więc co, nie zapisać? Ryknie, że opuszczam coś bardzo ważnego.

A gdy chcę się upewnić, czy rozumiem, albo gdy wreszcie pod tym

pozorem podsuwam trafniejsze w danym kontekście

słowo ("...Do świadka?..." - "Do świata, głupcze - oskarżonego!") -

zaraz gromy, darcie papieru, ciskanie w kąt kałamarzem!

Nasz dialog mógł stać się przecież melodyjnym duetem marzeń,

jak w "Weselu Figara", gdy Hrabina intrygę gmatwa,

dyktując bilecik Zuzannie. Mój Pan inny i inne pisanie.

Choć raz, choć raz przeszwarcować ten błąd: "...Mówię wam... mocium panie...

jako mieszkaniec świata..." - "Nie 'świata', tępaku: Światła!"

43

BIST DU BEI MIR

Bist Du bei mir, geh ich mit Freuden

Przypisywana J. S. Bachowi aria

z "Notenbtichlein fur Anna Magdalena Bach"

"Przy tobie? Stale. Wiesz przecież. Od rana

do następnego rana, licząc przerwę

na noc. Bo jeśli zaludniona snami,

ja w nich za sznurki pociągam znad sceny;

jeśli bez snów, jej ratowniczą linę

ja rzucam; jeśli bez snu, jeśli - potem

spływając - leżysz i razem z trzepotem

ćmy o okienną siatkę czekasz rana

nie mając czego się chwycić, bo linę

zastąpił powróz (jego też nie przerwę:

więzy to także więź, co spaja sceny,

aż stają się zimami i wiosnami) -

jestem ci jawą, snem bez snów i snami;

jestem twym przedtem i teraz, i potem;

wiecznie milczącym reżyserem sceny,

która się tobie wydaje obrana

na chybił trafił z sensu, w której przerwę

robię jedynie, aby pas czy linę

przetknąć pod trumną, opuścić ją w glinę,

czyjś nowy sen skopiowanymi snami

zaludnić. Czemu mówię: 'robię przerwę'? -

to tobie tak się zdaje. Ja na potem

nic nie odkładam, ta próba jest grana

tak, że się na raz dzieją wszystkie sceny,

zwady, parady, klownady: bez ceny

dla was - ja rzucam wam tę samą linę

ratunku albo powróz mąk do rana;

z ukrycia, ale cały twój czas nami

dwoma wypełniam, teraz, przedtem,

potem. Twoje zuchwałe 'Pozwól, że Ci przerwę',

suflerskie szepty, poprawki - nie przerwę

wymuszą, tylko popsują rytm sceny;

tekst pozostanie bez zmian. Zlany potem,

ciągnij sznur dzwonu, opuszczaj w grób linę,

dociskaj węzeł powroza i snami-

-sznurkami dawaj się targać do rana,

lecz wiedz: nie przerwę gry - linijki linę

zawsze zza sceny podrzucę ci - snami

stłumię ból - potem, gdy rwać zacznie rana."

4

III

ALTANA

W tej, jak ją zwano trochę na wyrost, altanie,

naprawdę - budce z dykty i blachy falistej

na ogródkach działkowych (nie dano im istnieć

zbyt długo - nie wiedzieliśmy, że jest już w planie

budowa przelotowej arterii)... Zerwane

z drzewka, z ust w pocałunkach wyjadane wiśnie

były w tej, jak ją zwano na wyrost, altanie,

naprawdę; w budce z dykty i blachy falistej,

gdzie miejsca ledwie było dość na całowanie -

owoce, pestki, usta były, rzeczywiste...

I jak to jest, że potem mogłem istnieć wszystek,

mając w sobie choć jedno Nic: to nieprzetrwanie

śladu po buldożerem zgładzonej altanie,

naprawdę - budce z dykty i blachy falistej?

49

PORĘCZ

Milkliwie oschła dobroć kanciastej poręczy

z - jakby spolszczył imigrant-cieśla - tubajfora

(two-by-four): kto spamięta? I kto się odwdzięczy

za jej sosnowe wsparcie, za rytm, w jakim jęczy

w porze przypływu zawias pomostu, raz po raz,

żeliwnie? Postna szczodrość, najciaśniej podręczny

pień nauk zheblowany w przyziemny, bezdźwięczny

głos, w linię prostą, prostą jak próg czy zapora:

Tu? Błąd. Wróć. Kto pamięta? podnosi wzrok, wdzięczny,

znad niewywoływalnych negatywów tęczy:

zimnych głębin? A "zimnych" to nie metafora:

igliwia skostnień mrowią w nas, nas tępo dręczy

próchno, któremu trzeba okuć, plomb, pajęczyn

filtrujących owadzi mrok, podpór i porad:

Stój. Bądź. Trwaj. Kto spamięta? Nikt. Kto się odwdzięczy

choć słowem za to, co się coraz głębiej piętrzy

w nim, ten stos, skarb, dług, z którym już się nie upora?

Nikt. Linia prosta obok, nie w nas, znów poręczy:

To? Byt. Twój. Kto spamięta? I kto się odwdzięczy?

50

OD KNASTA

"Od Knasta" - tak mawiało się w mojej dzielnicy

(po poznańsku powinno się rzec "w moim fyrtlu")

tonem głosu znaczącym: "Inni cukiernicy

ze swym brakiem finezji i nadmiarem frytur

są jak ta cała PRL-owska szarzyzna:

wariat, co już zapomniał, gdzie słoik konfitur,

ale wciąż jeszcze boi się do tego przyznać

i wieńczy ciastka bladym agrestem z kompotu.

Tak, tylko Knast zachował przedwojenny fason".

Ja byłem powojenny: ideę bojkotu

eklerów albo ptysiów, z każdą nową fazą

soc-dobrobytu (zawsze jak w bon-mot królowej)

rzucanych (ciasta kruche też!) na rynek, farsą

nazwałbym, gdyby mi to mogło przyjść do głowy;

wypieki Knasta miały jednak dosyć przewag

(sama ich świeżość była już szczytem komfortu),

by doceniał je nawet taki skrajny lewak

jak ja dziewięcioletni. Cukiernia od frontu

i wewnątrz nie zdradzała, że trwa tutaj sroga

walka klas, ucisk mas przez macki wielkich fortun:

lada, stolik, krzesełko. Ale za to rogal

na świętego Marcina! albo smak mazurków

wielkanocnych, z ich lepkim migdałowym fryzem,

Szarą Granią chroniącą Różowy Staw lukru,

za dopłatą - z napisem, lub wręcz aforyzmem

(lukrem czekoladowym), od prostych (Helence)

do dłuższych, takich w których frezer albo fryzjer

miał słyszeć chór najbliższych: Kaziu, nie pij więcej...

Jak ja nimi gardziłem! Nie ciastkami. Ludźmi.

Tymi, którzy w niedzielę szli przez Rynek z Fary

do Knasta, nawet wtedy nie wolni, nie luźni,

przeciwnie, wprasowani w biel koszuli, w stary

szczękościsk srebrzystego lisa wokół szyi

żony, w spacer pod rękę (na jego czas swary

cichły, aby znajomi nie zauważyli),

a od wyjścia z cukierni jeszcze nienawistniej

żałosni: przez to, że tak bezbłędnie trafiali

w drzwi własnych mieszkań, w progi swych domowych istnień,

trzymając się, jak deski ratunku na fali,

tych poziomo niesionych przed sobą kartonów;

że w tygodniowym rytmie, któremu ufali,

spacer tą samą trasą wiódł ich - nie Katonów,

lecz mogących sąsiadom odrzec: "Tak, od Knasta,

innych nie warto nawet..." - Dziś mój wstyd, potworny:

przypuszczać, choćby dzieckiem, że ta biała laska,

to pudełko co tydzień, było kwestią formy;

nie dostrzec, że jeżeli jest coś, co pomaga

trzymać się życia, iść przez ujadanie sfory

dni - jeszcze żałośniejsza jest moja pogarda...

52

ZA SZKŁEM

W samo południe. Kuchnia. Ogórki swą małosolność

znoszą z opartą wprawdzie na solidnej podstawie dna słoja,

ale naiwną ufnością w naprawę tej krzywdy, w ogóle

w pomyślniejsze, co najmniej średniosolne jutro.

"Czas to najlepszy lekarz". "Czekaj, to doczekasz". Przysłowia

ogórków mają zawsze w środku tę rezolutną

pestkę zaimka "to" i tę prostą godność sumiastych

wileńszczyzn i podkarpaci sprzed pierwszej światowej. Ogórek

mimo niepiśmienności powinien nazywać się pigoń -

"pigoń marynowany", "sałatka z pigoniów" - za swoją

wytrwałość w konserwowaniu ducha języka: "Wolno-ć,

ogórku, w swoim słoju", mruknie zawsze poprawnie, gdy w miastach

kran gazety rozwadnia i odwania czosnkowy wigor

porzekadła, przejęzyczając "wolno-ć" w bezmyślną "wolność";

w dodatku, jak ołów w wodę, gubią dywiz niechlujni zecerzy -

czcionka, rzecz jasna, wstanie z odpowiedniej przegródki w kaszcie,

ale w Dzień Sądu; na razie każdy re-make Ostatniej Wieczerzy

lub serial "Vade-mecum Giełdowe" telewizyjne programy

reklamują, stosując zapis łączny: błagam, nie każcie

mi żyć w tej epoce uproszczeń. Świadomość, że z nią nie wygramy,

ogórki przyjmują w sposób, w jaki wartownik u bramy

znosi szturchanie lizakiem przez małą dziewczynkę: stojąc

na baczność, wciąż z godnością, niemą jak ryba w tej wodzie

z koprem, mętnej i wspólnej: choć ogórek nie jest jednokrotnym

sobą w ścisku, to jednak umie równym być wojewodzie,

królom stawiać się sztorcem w zagrodowym zaścianku słoja,

w zabitej szkłem tego oka, nie ronionej nigdy słonej kropli.

Równe zresztą są w pełnym po krawędź naczyniu słowa,

jak każda gwardia przyboczna, dobrana pod sznurek postury

i pochodzenia w zasadzie ze sfer niższych, pomimo resztek

błękitnej krwi. Nie kryjcie, co ją zmienia w zieleń, co jeszcze

w was siedzi: znam ją przecież, tę nie z soli, nie z roli nazbyt

pierwszoplanowej zrodzoną żółć, ten wrodzony wasz opór i upór

jak dwie bruzdy na twarzy - takiej, jaką miał Gary Cooper

w słynnym kadrze, też za szkłem zresztą, za strzaskaną w promienne drzazgi

szybą. Twarz z brodawkami i wszystkim, strużką potu, fałdami skóry;

ale tak jasno wtedy, ze trzydzieści lat temu, w salce

kina "Muza", na ścianach, na ich tynku i boazerii

jej ekranowy odblask wypisywał: wolno-ć, niewierny

Tomku, w samo południe, czyli w każdej chwili, wolno ci sprawdzić

tę mgiełkę na szkle słoja, krwotok tej szyby, puls gwiazdy,

sprawdzać życie, własne, na przegubach świata kładąc półślepe palce.

54

CZAS TAK CIERPLIWIE ZNOSI

Czas tak cierpliwie znosi mnie z powierzchni Ziemi!

Konserwator zabytku (jeśli liczyć zabytki kuliste,

u biegunów spłaszczone nieco, jest to zaiste

zabytek najbardziej zdeptany ze wszystkich, które depczemy,

ze wszystkich, gdzie pozostaje po nas wklęsły i wiecznotrwały

pomnik: odcisk gąsienic, wyryte serduszka i strzały,

lej po rozbitej kosmicznej sondzie, geometria rowków podeszwy

tenisówki Nike - jej ślady obserwator z odległych galaktyk

bierze pewnie za produkt masowych a tajnych praktyk

religijnych, wyciskaną jak pieczęć na każdej poziomej powierzchni aluzję

do odkrywkowych kopalń, tej późnej wersji katakumb),

czas-konserwator, powiadam, nie przypuści nagle kontrataku,

ale i nie przepuści nikomu: mnie też - jakbym był rdzą czy porostem

systematyczną szpachelką, milimetr po milimetrze,

zdrapuje, zeskrobuje. Patrzy na mnie jak przez powietrze,

bo przez powietrze właśnie ta erozja, ten stały postęp

spękań, nadkruszeń, rozpyleń tego, co miało trwać twardo

pod stopami zasługujących, a co rządzi się nazbyt otwartą

polityką wolnego wstępu już od chwili otwarcia Bramy.

Pierwotnie planowanej dwuosobowej elicie

coś nie wyszło - palcem płomienia wskazano jej zatem wyjście;

jak można było nie dostrzec, że się tą furtą wdzieramy

do środka my, ci z drugiego rzutu, na chama, na grandę,

jak Meksykanie płynący krytą żabką przez Rio Grande,

jak kolejka w otwarte o świcie drzwi supersamu!

Czas-konserwator i strażnik usuwa nas bez wyjątku,

pardonu i wyjaśnienia, ale wie: nie przywróci porządku;

zbyt wiele zaległości narosło już, aby sam mógł

je uprzątnąć. Robi, co może, ale każda interwencja spóźniona.

Życie to zwłoka, z jaką bierze się wreszcie do nas.

55

POWIEDZ, ŻE WKRÓTCE

Powiedz krtani, że wkrótce. I powiedz powiece,

tej kołdrze z piaskiem pod nią, księżniczce, nad ranem

drażnionej ziarnkiem grochu. (Bo późno: po trzeciej).

W... no, to słowo, też na wpół martwe... w "powiecie"?

W powiecie skóry wszyscy znają się nawzajem.

Powiedz krtani, że wkrótce. I powiedz powiece.

Wieści krążą tu, z ust do własnych ust, powietrze

przez magnetofon tętnic przewija nagrane

pogłoski: ziarnka gromu. Już późno, to przecież

prawie świt. Stań w łazience, patrz z bliska w powierzchnię

lusterka. Nie w twarz na dnie. W to, co zezna na niej

pyłek, rysa szkła. Powiedz krtani. I powiece.

Po pierwsze, że już wkrótce. Po drugie - po jeszcze

bardziej pierwsze - że całą widzianą na jawie

ciemnością ziarnka grobu, choć późno, poprzecie

właściwą stronę skóry, tę, gdzie się po wieczne

mgnienie skupiło Wszystko znane, nienazwane.

Którą? Wiesz przecież. Powiedz krtani. I powiece

na tym jej ziarnku globu, za późno; Po trzecie -

56

IV

PŁAKAŁA W NOCY, ALE NIE JEJ PŁACZ GO ZBUDZIŁ

Ani, jedynej

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził.

Nie był płaczem dla niego, chociaż mógł być o nim.

To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi.

I półprzytomny wstyd: że ona tak się trudzi,

to, co tłumione, czyniąc podwójnie tłumionym

przez to, że w nocy płacze. Nie jej płacz go zbudził:

ile więc było wcześniej nocy, gdy nie zwrócił

uwagi - gdy skrzyp drewna, trzepiąca o komin

gałąź, wiatr, dygot szyby związek z prawdą ludzi

negowały staranniej: ich szmer gasł, nim wrzucił

do skrzynki bezsenności rzeczowy anonim:

"Płakała w nocy, chociaż nie jej płacz cię zbudził"?

Na wyciągnięcie ręki - ci dotkliwie drudzy,

niedotykalnie drodzy ze swoim "Śpij, pomiń

snem tę wilgoć poduszki, nocne prawo ludzi".

I nie wyciągnął ręki. Zakłóciłby, zbrudził

topomiejszą tkliwością jej tkliwość: "Zapomnij.

Płakałam w nocy, ale nie mój płacz cię zbudził.

To był wiatr, dygot szyby, obce sprawom ludzi".

59

Piosenki, nie śpiewane Żonie

(WYŁĄCZNIE Z MAŁODUSZNEGO BRAKU WIARY WE WŁASNE

MOŻLIWOŚCI WOKALNE)

MADRYGAŁ PROBABILISTYCZNY

I patrz, co narobiłaś:

- och ty niewybaczalna -

- dość, że się narodziłaś

- och ty nieobliczalna -

w tym jednym miejscu

i w tym momencie

zarazem,

a wirus sensu

już siał w bezsensie

zarazę.

A szanse były jak kwadrylion

do jednego,

że chwila z miejscem się rozminą

i nic z tego;

że tu żyć będziesz, lecz dopiero

w przyszłej erze,

lub żyjesz dzisiaj, ale w Peru

czy w Canberze.

Przypadki nieuchronne

- och ty nieprzeczuwalna -

- wiodły cię w moją stronę

- och ty niepoczytalna -

aż w innym miejscu,

w innym momencie

porządek

naszego sensu

znalazł w bezsensie

początek.

A szanse były jak kwadrylion

do jednego,

że czas i przestrzeń się pomylą,

i nic z tego;

że żyłaś obok, ale wcześniej,

sto lat temu;

lub żyjesz dzisiaj, ale w Trieście

albo w Peru.

I przez te wszystkie lata

- och ty niepowtarzalna

- -podważasz wciąż ład świata:

- och ty niepodważalna -

bo w każdym miejscu,

w każdym momencie

świat powie,

że normą sercu

jest to, co częstsze:

pustkowie.

Niech szansę będą jak kwintylion

do jednego,

że świat na ogół się nie myli -

kpiłbym z tego,

w książce znajdowałbym włos jasny

po stu latach,

czekał na wizę w peruwiańskich

konsulatach.

61

ARIA: AWARIA

WSTĘP: Na melodię arii Donny Elviry:

"Ah chi mi dice mai":

Jakimi zdziczeniami

osacza cię ten dom!

Żarówka się nie pali,

to znowu piec - na złom!

gazowy piec - na złom!

Mikrofalówkę trzeba

grzmotnąć porządnie w bok:

inaczej - nie odgrzewa;

awarii czyha mrok! Awaria czyha co krok!

Dobiega z kuchni

(dom w grozie zastygł)

po głuchym "Uch, ty!..." -

plaśnięcie w plastik.

To znowu piecyk

mikrofalowy (jego narowy

mogą rozwścieczyć)

jak masochista

spoliczkowania

żąda od Mistrza

swego i Pana -

którym Ty jesteś

z zasady: ja bo

w podobnym geście

wypadam słabo:

rąbię na oślep

prawym sierpowym,

w mikrofalowym

nie mogąc ośle

znaleźć posłuchu.

A właśnie posłuch

jest Stanem Ducha

Martwych Przedmiotów,

którym dzień w dzień ten

gang zwyrodnialców,

choćby muśnięty

czubkami palców,

odszkodowanie

winien ci płacić - za to, co tracisz

na nich, nie na mnie.

KODA: Na melodię jak wyżej:

Jakimi zdziczeniami

osacza cię ten dom!

Żarówka się nie pali,

to znowu piec - na złom!

gazowy piec - na złom!

Mikrofalówkę trzeba

grzmotnąć porządnie w bok:

inaczej - nie odgrzewa;

awarii czyha mrok!

Awaria czyha co krok!

63

BLUES PRZY ODGARNIANIU ŚNIEGU

ZE ŚCIEŻKI PRZED DOMEM

Niechbym tu miał gołoledź,

a nie ten świeży śnieg;

tak, niechby skuła świat gołoledź,

a nie ten lekki śnieg -

kręgosłup mógłby mnie rozboleć,

a łupałbym w ten lód, jakbym się wściekł.

Wstałem dziś rano wcześniej,

bo w nocy śnieg miał spaść;

wstałem dziś rano wcześniej -

gość z TV mówił: w nocy śnieg ma spaść;

ty pośpij z kwadrans jeszcze -

po to wstałem, żebyś mogła spać.

Są w handlu te gadgety,

te odśnieżarki, czy jak je tam zwać;

są te nowe gadgety,

odśnieżarki, czy jak je tam zwać;

z tym że warczą, niestety -

szufla zgrzyta, ale przy tym możesz spać.

64

ALBA LODÓWKOWA

skomponowana na drzwiach lodówki

z namagnesowanych wyrazów

wchodzących w skład zestawu "Magnetic Verse"TM,

do nabycia w sklepach z. Upominkami

1

JESTEM JAK TA LODÓWKA

TY JESTEŚ JAK TEN MAGNES

TAK PRZYCIĄGASZ ŻE JESTEM GOTÓW

SUNĄĆ DOKĄDKOLWIEK ZAPRAGNIESZ

LEPSZA NIŻ MEDIUM WZROKIEM

PRZESUWAJĄCE ŁYŻECZKĘ

BO PRZEDMIOT TWEJ MAGII - PRZYZNAJMY-

JEST JEDNAK CIĘŻSZY TROSZECZKĘ

2

JAK TA LODÓWKA JESTEM

MRUCZĄCY NIEWYDARZONY

ZADRAPANY W TRANSPORCIE

Z MNIEJ WIDOCZNEJ NA SZCZĘŚCIE STRONY

NIEPEWNY PO CO JESZCZE

POTRZEBNY CI STARY RUPIEĆ

ALE NADAL ZDOLNY CO CHWILA

NA TWÓJ WIDOK Z PODZIWU SŁUPIEĆ

3

JESTEM JAK TA LODÓWKA

ZACZYNA TO JUŻ BRZMIEĆ NUDNIE-

W RAMIONA DRZWICZEK CIĘ BRAŁBYM

O ŚWICIE O ZMIERZCHU W POŁUDNIE

MOŻE TO I PRZECIWNE

NATURZE ŻE CIĘŻKIE I DUŻE

GRATY 1 CHCĄ BRAĆ CIĘ W OBJĘCIA

ALE NIE MOJEJ NATURZE

4

MÓJ POMRUK OD CZASU DO CZASU

KIEDY ŚPISZ JESZCZE NAD RANEM

DAJE CI PEWNOŚĆ ŻE POZA

OGÓLNYM ZDEZELOWANIEM

LODÓWKA JEST WCIĄŻ SZEŚCIANEM

ZAMKNIĘTEJ NA PRZESTRZAŁ BIELI

KTÓREMU NIC BEZ TWEJ WIEDZY

DO GÓRNEJ PÓŁKI NIE STRZELI

5

A ŻE W ŚRODKU ZIMNO? TO POZÓR

MOŻESZ WIERZYC BO CAŁE LATA

MAM PO SUFIT TYCH SZTUCZNYCH CHŁODÓW

I NIC - NAWET NAJLŻEJSZY KATAR

MOŻE Z ZEWNĄTRZ SZCZELNA NIEPAMIĘĆ

KLOC CO NIGDY O NICZYM NIE WIE

ALE W ŚRODKU MAM TORT ZE ŚWIECZKAMI

(UPIECZONY -PRZYZNAJĘ - PRZEZ CIEBIE)

66

SERENADA, SZEPTANA DO UCHA PRZY WTÓRZE

SZMERU KLIMATYZATORA

Przez lat dwadzieścia dziewięć

wiedziałaś wszystko; tylko

jednego do dziś nie wiesz:

jak mi się znudzić. Był to

wyczyn jedyny w swoim

rodzaju. Odkrycia inne -

maczanie w sosie z soi

chińskich pierożków, w kinie

obejrzani "Wałkonie",

pusta plaża (poligon)

pod Mrzeżynem, gwałtownie

szkarłatne i kolibrom,

ich liberalnym flirtom,

chętne kwiaty Hawajów,

Guinness, Das wohltemperierte

(tego słuchają w Raju:

Arta Tatuma i Bacha),

powieści Nabokowa,

smak rzadkich przewag w szachach,

herbata (nałogowa

zależność), nawet mała

maciejka czy hortensja -

każda rzecz jakoś umiała

wyrobić w sobie potencjał

przyzwyczajenia. Czyli

można, jeżeli się chce.

Głupie rzeczy się nauczyły.

A ty, taka bystra - nie.

67

PŁYNĄC NA SUTTON ISLAND

Jak co roku, wydaje mi się niemożliwe,

żeby czas mnie przekręcił

naprawdę przez maszynkę dwunastu miesięcy,

odkąd tu byłem ostatnio. Na szkliwie

zatoki wzrok nie naciął na pamiątkę karbu,

a jednak Northeast Harbor

trwa w jeżących się jachtach i jarzących szybach

zaparkowanych wozów. Łopot, sól, igliwie -

bez zmian. Więc albo byłem tu wciąż, albo

jakiś miejscowy rybak

dorabia sobie tym, że specjalnie na nasz

przyjazd, w przeddzień, pociąga każdy dach i maszt

świeżą olejną farbą,

albo sęk w tym, że coraz szybciej się starzeję.

Tak, pewnie w tym - po prostu -

jak sęk w desce siwego od słońca pomostu,

przy którym stoi ten sam jacht "MARZENIE"

co przed rokiem. Poznaję inne łodzie; każda

"GRACJA", "PIĘKNOŚĆ" czy "GWIAZDA"

wypina zeszłoroczną rufę - na mnie? ku mnie? -

nie, nie z pogardą, raczej chcąc zrobić wrażenie

szykiem nowego bocianiego gniazda.

(Znów wspominam rysunek

z "New Yorkera": jegomość, przechylony ufnie

przez reling, precyzyjnie maluje na rufie

"MÓJ PIERWSZY JACHT". Żelazna

konsekwencja kotwicy pamięci, co roku

wznoszącej się znajomą

rdzą żartu, na złość lśniącym mosiądzom i chromom,

z demokratycznie słonego półmroku

wód zatoki!) Dopływa właśnie do przystani

z kilkoma turystami

znajomy tramwaj wodny, łódź KRÓLOWA MÓRZ,

wbrew nazwie bliższa raczej typowi uroku,

jaki roztacza brzuchaty i stary

bosman, od dawna już

widziany tylko w knajpach w swej koszulce w paski.

Wrzucając, jak co roku, bagaże na płaski

dach kutra, korzystamy

może więcej z pomocy dwóch młodych drągali

z obsługi, ale wszystko

inne jest, jakie było: nie zdążyły wyschnąć

na drewnie ławki ślady tamtej fali

(pamiętasz, jak rok temu zbryzgała nas pianą?);

tę samą nakrapianą

parę dalmatyńczyków wprowadza na pokład

(lub jest przez nie wciągana) podobna do Ali

McGraw starszawa brunetka; z tą samą

mocą uderza mokra bryza i to, że wszyscy się mylą: że można

samą siłą kochania, jak wyspę wśród morza,

uchować coś przed zmianą.

70

SPIS TREŚCI

Z okna na którymś piętrze ta aria Mozarta / 9

I

Implozja / 13

Chirurgiczna precyzja / 16

Tenorzy / 20

Hi-Fi / 21

Łzy w kinie / 23

Kasety / 24

Rozmowa 1990 / 25

"Prosty człowiek mógłby, do licha, zdecydować się wreszcie, kim jest" / 26

II

Debiutant w procederze / 31

Tekst do wygrawerowania na nierdzewnej bransoletce, noszonej stale na

przegubie na wypadek nagłego zaniku pamięci / 32

Nowe zarazy / 33

Chęci / 55

Dialog Duszy i Ciała / 37

Problem nadawcy / 43

Bist Du bei mir / 44

III

Altana / 49

Poręcz / 50

Od Knasta / 57

Za szkłem / 53

Czas tak cierpliwie znosi / 55

Powiedz, że wkrótce / 56

IV

Płakała w nocy, ale nie jej płacz go zbudził / 59

PIOSENKI, NIE ŚPIEWANE ŻONIE:

Madrygał probabilistyczny / 60

Aria: Awaria / 62

Blues przy odgarnianiu śniegu ze ścieżki przed domem / 64

Alba lodówkowa / 65

Serenada szeptana do ucha przy wtórze szmeru klimatyzatora / 67

Płynąc na Sutton Island / 69



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Stanisław Barańczak chirurgiczna precyzja
Mała chirurgia II Sem IV MOD
chirurgia Pz trzustki
chirurgia naczyń ppt
9 Zakażenia chirurgiczne
09 Podstawy chirurgii onkologicznejid 7979 ppt
Leczenie chirurgiczno ortodontyczne
Profilaktyka przeciwzakrzepowa w chirurgii ogólnej, ortopedii i traumatologii

więcej podobnych podstron