Jezierski Michał OSTATNIA MIŁOŚĆ OSTATNIEGO KRÓLA


Jezierski Michał

OSTATNIA MIŁOŚĆ OSTATNIEGO KRÓLA

Za panowania Stanisława Augusta naród dzielił się na dwa obozy, które w ciągłej były walce z sobą. Monarchiści stanęli przeciw starorepublikańskim zasadom. — Uczniowie lunewilskiój szkoły wyśmiewali pauperyzm jezuickich zakładów. Dworskość francuska głuszyła szlachecki obyczaj — każda partya do przeprowadzenia swych celów, nie mogąc znaleźć siły we własnym narodzie, szukała poparcia w dworach zagranicznych. Ubóstwienie cudzoziemszczyzny truło w panach uczucie narodowości; apatya i ciemnota wyniesiona z panowania Sasów, czyniła szlachtę niezdolną do publicznego życia. Panowie dworowali, szlachta po wsiach gnuśniała. Mimo to w obu warstwach byli ludzie z gorącem uczuciem dla kraju, którzy widząc grożące niebezpieczeństwo

ojczyzny, poświęceniem życia i mienia chcieli śmiertelne ciosy odwrócić.

Węzły, które dawniej łączyły panów ze szlachtą, za Stanisława Augusta były zerwane. Polor i wykwint z rozwolnionemi obyczajami magnatów nie mógł się pogodzić z rubasznemi formami szlachty, w której brak wyższej oświaty zastępywała wiara, a patryotyzm zamykał się w uszanowaniu narodowości. Czy w historyi, czy w dramacie, czy w powieści, gdy nam przychodzi dotknąć się tej epoki, ból serce ściska, bo byliśmy zepsuci dawnem powodzeniem, olśnieni dawną sławą; spoczywaliśmy na laurach, nie widząc, iż kiedy one zwiędną, przeistaczają się w ciernie i ciało ranić muszą. Panowie zgromadzali się w stolicy, każdy prowadził politykę na swoją rękę. Panie, rzucone w wir wielkiego świata, zajęte dworskiemi intrygami, trwoniły mienie na stroje i bale, otaczały się gronem wielbicieli, a upadek niejednej nikogo nie raził, bo cudzoziemski obyczaj zacierał wrodzoną skromność naszych niewiast. Szlachta przesiadywała po wiejskich dworach, otoczona rezydentami, prawnikami, którzy schlebiali swym chlebodaw

com, gotowi zawsze do bójki, procesu, lub kielicha. Obyczaje jednak po wsiach były nieskażone dbałość o utrzymanie gospodarskiego ładu była wielka, lecz i tu życie hałaśliwe wrzało, bo wszyscy hulali przed dniem ciężkiej żałoby.

Aby się bliżej przypatrzeć stosunkom ówczesnego społeczeństwa, wejdźmy do dworu pana podstołego Józefa Kałasantego Łąckiego, mieszkającego we własnej dziedzicznej wiosce w Sandomierskiem. Wieś StaraWola leżała nad stawem, z poza drzew owocowych wyglądały bieluchne chaty, na wzgórzu wznosił się mały kościołek z porządną plebanią. Ulica, wysadzona staremi lipami, wiodła do domu dziedzica. Dwór był obszerny, z wysokim, dwupiętrowym dachem, ganek o czterech kolumnach, kilka krzewów przed oknami; za domem ogród owocowy z altaną powojem okrytą, w końcu pasieka, a dalej porządne gospodarskie, zabudowania— wszystko cechowało zamożność i dbałość nietyle o upiększenie miejscowości, jak pożytek i wygodę.

Była to ranna pora, pan Józef Kalasanty siedział w swoim pokoju, palił fajkę i popijał

kawę, — miał z górą lat pięćdziesiąt, ale czerstwy i barczysty, czupryna szpakowata, wąs siwy, oczy żywe, błyszczące, mars na czole, a uśmiech na ustach, cechował człeka chociaż silnej woli, lecz dającego się ugiąć długim, łagodnym wpływem.

Opodal siedziała kobieta przy krosnach, ubrana w opięty, grodeturowy, czarny szlafroczek z kryzą z antularza, w czepcu koronkami obszytym, z pod którego wydobywały się czarne pukle, przypruszone siwizną.

Milczeli. Pan podstoli patrzał na kłęby dymu, które z ust wypuszczał, a pani Dorota Łącka liczyła z uwagą kratki na deseniu i jedwabiem według wzoru hafowała. Pan Józef Kalasanty przerwał milczenie.

— Jejmość wczoraj odebrałaś list od pieszczocha?

— Właśnie mam go przy sobie, aby Jegomości odczytać.

— Pewno prosi o pieniądze.

— Jużci powietrzem żyć nie może.

— Jejmość go psujesz. Wymogliście na mnie, żem pozwolił wyjechać mu do Warszawy, niby dla szukania karyery, a ja sądzę,

że dla szlachcica są tylko trzy drogi: żołnierka, stan duchowny, lub palestra. Co mu przyjdzie z tych pańskich stosunków, a choćby i królewskiego dworu. Chłopiec złajdaczeje, bruki tylko będzie zbijał, a później z pustą kieszenią, z zepsutem sercem wróci do domu, aby rodzicom ostatni grosz z kieszeni wyciągać.

— Jegomość jesteś za surowy i niesprawiedliwy dla Kazia; lubi świat, bo młody, ale żadnej zdrożności nie popełnił.

— Ja równie jak i Jejmość chowam dla niego afekt rodzicielski, tylko wszystko kunktuję, rozważam, a u kobiet włos długi, rozum krótki. Brata się z panami, którzy go wplączą w niebezpieczne kabały. Panie zrobią z niego jakiegoś lafiryndę. Dwór nauczy go płaszczyć się przed dygnitarzami, a dąć się przed niższymi. Taka karyera nie dla Kazia, który z łaski Boga ma kawałek chleba, pochodzi z piastowskich Saryuszów i niczyjej łaski żądać nie ma potrzeby.

Gdyby słuchał rady Jegomości twój krewniak pan Stanisław Łącki, nie zostałby wojewodą sandomierskim. Gdyby wszyscy,

jak ty, zakopali się na wsi, niktby nie otrzymał starostwa.

— Ba, ba, wysokie progi na jego nogi. Gdyby starostwo Kazio mógł otrzymać, byłby to casus miraculosus. Wielu wezwanych, a mało wybranych. Każdy królowi się podlizuje, bo się oblizuje do starostwa, ale takie łakocie nie dają się młokosom. Jam stary, mający głos na sejmikach, szczycący się silną protekcyą, nie mogłem sobie wyjednać kiepskiego korupeckiego starostwa.

— Bo Jegomość nie trzymał się dworskiej partyi. Co zarzucasz Kaziowi, będzie to środkiem jego przyszłej karyery.

— Jeśli Kazio złapie starostwo, będzie Pater periculosus; dla starostwa można i podworować. Starostwo to nervus rerum szlacheckiego stanu. Co on pisze w swoim liście, niech Jejmość raczy mi przeczytać.

Pani podstolina nałożywszy okulary, wydobywszy list z kieszeni, powoli czytać zaczęła :

„Najdroższa i najmilsza moja Mateczko! Łapię wolną chwilę, aby Ci kilka słów przesłać".

— Nad czem on tak pracuje, że brakuje mu czasu pisać do rodziców?— przerwał pod

stoli.

"Niesłychane u nas dzieją się wypadki, włosy na głowie powstają i z obawy człek truchleje".

— Cóż tam? rewolucya! czy znowu porwali króla! — wykrzyknął pan Łącki.

— Nie przerywaj Jegomość, a słuchaj.

„Król od dwóch tygodni nie okazał się na salonach księżny krajczyny, przeraziło ją to bardzo. My wszyscy wiedzieliśmy, że król zdrów i nie był ani u hr. Stackelberga, ani u swoich braci i wujów. Cała Warszawa gubi się w domysłach; Ryx jeden może wie, ale milczy i uśmiecha się. Gdzie król był, dociec nie można, a od tego zawisł los nietylko wielu dworzan, ale może sprowadzić zmianę całej polityki. Niepewność wszystkich dręczy, zrozumiesz łatwo droga Matko, jak ten krok królewski mnie niepokoi".

— A co mu do tego — przerwał pan Łącki — gdzie król chodzi, ma się lada błaznowi opowiadać; napisz mu, aby palca między drzwi nie wkładał.

Podstolina dalej czytała.

„U nas wszyscy się kłócą: król z wujami, ministrowie z sobą, senat z izbą poselską, nawet literaci pismem i językiem wspólnie się bodzą. Na czwartkowym obiedzie króla, na którym był ksiądz Naruszewicz, ksiądz Wyrwicz, biskup Krasicki, szambelan Trembecki, ksiądz Albertrandi, Chreptowicz podkanclerzy litewski, ksiądz Podczobut, oprócz tych zwykłych biesiadników kilka osób było zaproszonych. Po różnych dyskusyach król podał myśl, aby język nasz oczyścić z cudzoziemskich wyrazów i zastąpić je polskiemi. Ksiądz Naruszewicz siedząc nieopodal króla, a naprzeciw księdza Wyrwicza, rzekł:

—Mnóstwo cudzoziemskich wyrazów kaleczy nasz język, łatwoby było je spolszczyć, naprzykład: Polacy, co tak gracko umieją wypróżniać butelki, dotąd nie przekształcili wyrazu „trybuszon", jabym go spolszczył i nazwał „wyrwiczem".

Wszyscy się śmiać poczęli, a Wyrwicz, poczerwieniawszy z gniewu, odparł:

— „A jabym kobiety złego prowadzenia nazwał: „Naruszewiczówny".

Żart był za ostry, król zamilkł, nikt śmiać się nie śmiał; mówią nawet, że Wyrwicz na czwartkowe obiady nie będzie zapraszany".

— Ja, gdybym był królem — rzekł podstoli — kazałbym mu wstać od stołu, a będąc Naruszewiczem, pozwałbym o sacrilegium wniósłbym protest do nadwornego marszałka o crimen legis majestatis.

Pani podstolina dalej czytała:

„Na balu u księżnej generałowej ziem podolskich, gdzie się znajdował król Jegomość i hr. Stackelberg, a ze znanych piękności: księżna strażnikowa Lubomirska, księżna Radziwiłłowa kasztelanowa wileńska, księżna Sułkowska generałowa artyleryi, księżna Sapieżyna wojewodzina smoleńska, księżna krajczyna Sapieżyna i gospodyni domu księżna generałowa ziem podolskich. Wszystkie były tak powabne, że nie można było wyboru między niemi uczynić. Król wszedł z panem Rzewuskim marszałkiem nadwornym, otworzył bal kadrylem z panią generałową ziem podolskich; jest coś w jej twarzy, co wszystkich do siebie przyciąga. Naprzeciw

króla hrabia Stackelberg z wojewodziną smoleńską, w trzeciej hrabia Waldstein z księżną, strażnikową, w czwartej pan Wielopolski z księżną Sułkowską. Król odznaczał się elegancką manierą; gdy skończył, utworzono drugi kadryl, daleko liczniejszy, w którym tańczyłem z księżną krajczyną. Nie chwaląc się, uznano mnie za najpierwszego tancerza. Hrabia Stackelberg, stojąc obok króla Jegomości, przypatrywali się moim misternym krokom i patrząc na mnie coś zcicha rozmawiali. Gdym skończył, król mnie przywołał do siebie i rzekł:

— „Zachwyciłeś mnie Waćpan swoją zręcznością, życzyłbym sobie, abyś prowadził tańce na zamku; aby ci dać do tego prawo, mianuję cię naszym szambelanem".

Skłoniłem się najuniżeniej królowi, przy klęknąwszy ucałowałem jego piękną ręk i z rozrzewnieniem podziękowałem za ten za szczyt. Hrabia Stackelberg dodał po francusku:

— „Spodziewam się, że Waćpan potrafisz być wdzięcznym królowi za jego dobroć, odpłacisz się poświęceniem, gorliwie będziesz

służył i powodował się temu, który najlepiej rozumi dobro waszej ojczyzny.

Zapewniwszy o mojem ślepem posłuszeństwie, odsunąłem się, długo nie mogąc wyjść z zadziwienia, zkąd tak wielką łaskę ściągnąłem na siebie. Matko! syn twój szambe

lanem!"

Łzy radości spłynęły po licu podstoliny i rzekła do męża:

— Widzi Jegomość, że Kazio napróżno czasu nie traci w stolicy i koszta na niego łożone sprowadzają mu zaszczyty, a nam pociechę.

— Przyznam się — odrzekł pan Józef Kalasanty — że łaska króla mnie cieszy, ale ta nominacya jest trochę upokarzająca; dotąd głową zarabiano na ten zaszczyt, a Kazio zdobył go nogami.

— Nie domyślasz się — przerwała podstolina — że wględy pięknej kraj czyny zdobyły, mu tę godność.

— I tu mam obawę — odrzekł podstoli— aby ten klucz nie do drzwi królewskich, ale do serca krajczyny nie był użyty, a to

kobieta zamężna, a żadnego jeszcze skandalu Bóg w naszym rodzie nie dopuścił.

— Jegomość zaraz widzi we wszystkiem same skandale, uprzejmość nie jest grzechem, grzeczność płaci się grzecznością, cóż dziwnego, że piękne panie stolicy wzięły go w swoją opiekę; ich protekcya silniejsza od hetmańskiej i kanclerskiej. Słuchaj dalej.

"Król po niejakim czasie usiadł przy księżnie krajczyni i wziąwszy jej wachlarz, zasłoniwszy nim twarz swoją, długo mówił; widać, że nie chciał, aby wyczytano w jego twarzy, co ucho dosłyszeć nie mogło. W początku krajczyna słuchała obojętnie, krótko odpowiadała królowi, widać, że król się usprawiedliwiał z długiej swej niebytności, lecz rozmowa szczęśliwie się zakończyła, bo księżna w końcu miała rozjaśnione lica, a król rączki ucałował. Z całej duszy uradował się z tego pojednania, bo wiem, że krajczy jest mi życzliwą, a dopóki będzie trwać jej wpływ na króla, na coraz wyższą karyerę liczyć mogę. I miałem tego dowód. Król ciągle siedząc przy niej, dał mi znak ręka abym się przybliżył i rzekł:

— Ja rządzę krajem, księżna włada sercami, nie wiem kto z nas jest potężniejszy; zaszczytu który dziś spotkał Waćpana, byłem tylko wykonawcą, ale księżna jest rzeczywistą dawczynią, obowiązkiem jest wiec Waćpana złożyć jej uniżoną podziękę. Odrzekłem królowi:

— „Mądrość Najjaśniejszy Panie i piękność zawsze rządzi światem, przed jedną i drugą władzą człek czoło uchyla, obu więc potęgom w ich dostojnych osobach hołd mój najniższy składam".

Król się uśmiechnął, znać, że mu się podobała moja odpowiedź, a księżna podała mi rękę, którą serdeczniem ucałował, i rzekła:

— „Zawsze będziemy dobrymi przyjaciółmi, a wierność jego dla Najjaśniejszego Pana będzie ogniwem naszych dobrych nadal stosunków".

Nadeszła księżna generałowa ziem podolskich z hr. Stackelbergem: delikatność kazała mi się usunąć".

A wiesz Jejmość — rzekł podstoli—jaką wyprowadzam z tego konkluzyę, że się u nas źle dzieje, bo baby króla za nos wodzą. Nie

jest to prognostyk świetnego panowania. Kazio żeby miał rozum, fladrowałby babom i królowi, dopóki nie złapie starostwa, a potem powiedziałby im: „kłaniam uniżenie" i osiadł w swojej donacyi.

— Widzi Jegomość—odrzekła podstolina— naprzód trzeba było zapoznać się z dworskim światem, potem wyjednać sobie urząd choćby dworski, później gwiazdę św. Stanisława, dopiero wówczas i o starostwie będzie można pomyśleć. Napomina o tem Kazio w swym liście i pisze:

„Co do starostwa, zasiałem pierwsze ziarna mówiłem już o tem z Ryxem".

— O sancta cruce — krzyknął podstoli — chłopiec zwaryował, szukać protekcyi u królewskiego kamerdynera, to hańba dla Saryusza!

— Niech Jegomość się nie irytuje —nie znasz dworu, nie wiesz, że do króla łatwiej wejść bocznemi schodami, niż przez paradne podwoje. Spuść się na Kazia, on wie co robi.

— Czym ja zgłupiał, czy wy wszyscy powaryowali — odrzekł pan podstoli — chyba świat się przewrócił do góry nogami. Nie tak

trwało za moich czasów; czy ten przewrót wiedzie do pomyślności kraju, wątpię, to później się okaże. Odpisz Jejmość Kaziowi, że życzeniem mojem jest, aby czasu nie trwonił na bachalach warszawskich i pieniędzy nie tracił, a złapawszy starostwo wrócił do domu, a na wydatki poszlij mu odemnie trzydzieści czerwonych złotych, to na długo powinno mu wystarczyć.

Pani podstolina podziękowawszy mężowi za jego rodzicielską troskliwość, wyszła do siebie i napisawszy długi list do syna, wysłała gońca do Warszawy, lecz do trzydziestu czerwonych złotych dodała ze swych oszczędności dwieście dukatów.

Gdy pan podstoli siedział zadumany marząc o starostwie dla syna, wszedł pan komornik Placyd Szuta, koło siedmdziesięciu lat mający, w migdałowym żupanie, czarnym pasem podpasany, chudy, zgarbiony, pomarszczony, oczy tylko błyszczały przebiegłością. Pod pachą trzymał spory plik papierów; skłoniwszy się do kolan podstolego, rzekł.

Przychodzę zdać relacyę z moich czynności.

— Cóż tam mości komorniku?

— W sprawie Pląckowskiego o zaoranie kopca otrzymałem drugą kondemnatę, wykręca się jak piskorz, jeszcze go złowić nie mogę, lecz na następnej świętoMichalskiej kadencyi będziemy mieli dekret solutionis.

— Wiolencyę taką darować nie mogę; Waćpan, panie Szuta, zbłądziłeś, żeś sprawę popchnął na drogę cywilną, która izbą kryminalną powinna być sądzona. Cóż zrobiłeś komorniku w sprawie z panią Wiercińską? ta baba kością w gardle mi stoi; w moim stawie moczy konopie i wszystkie raki mi wytruła; dodałeś Waćpan w pozwie, że jej gęsi chodzą mi po polu i paskudząc psują moje posiewy.

— Niech JW. pan podstoli będzie spokojny, wyliczyłem straty i dowiodłem, że postępek był rozmyślny. Sąd nakazał pani Wiercińskiej de noviter repertis documentis, choć sprawa się przedłuży, ale po dekrecie executionis okrągłą sumkę wycisnę.

— Nie chodzi mi o wynagrodzenie, mój komorniku, wdowiego grosza nie potrzebuję, zwłaszcza że tam biedota, lecz czynię to z obo

wiązku bronienia mej własności i okazania, iż kiedy się gniewam, to mam racyę. Co innego panu Herczyńskiemu to nie daruję; polował w moich lasach, a gdy gajowy chciał mu psa przytrzymać, zbił go na winne jabłko, popełnił kryminał podwójny; gdyby to jeszcze po pianemu, ale na czczo, przy zdrowych zmysłach, to nie do darowania. W słudze moim mnie obraził. Per sancta cruce pomścić się muszę. A pana podkomorzego pozwałeś, że mi karczmę postawił pod nosem?

— Tłumaczy się JW. panie, że ją postawił na swoim gruncie, powtarza: „Wolno Tomku w swoim domku".

— A kiedy tak — krzyknął podstoli — to będzie figiel za figiel; karczmę rozbiorę, żyda wsadzę do chlewika, niech mnie pozywa. W trybunale prezyduje mój krewniak, pan Olizar, dyabła zje, jeśli co wskóra. Tu nie idzie o wynagrodzenie, ale o honor; ja kpię z pieniędzy, ale o honor stoję i stać będę.

— Ja wiem — odrzekł Szuta — wycieram sądowe kąty, piszę pozwy, repliki, manifesty, a gdy uzyskam dekret executionis, JW. pan podstoli pojedna się ze stroną, przy

sądzonej sumy nie bierze i moja praca przepada.

— Ależ mój komorniku, mówiłem ci nieraz, że jeśli się procesuję, to nie dlatego aby kogoś obdzierać, cudzy grosz nie grzeje; idzie mi tylko o przekonanie, że miałem racyę i o tem publicznie, przed sądowemi kratkami chcę przekonać. Gdy postawię na swojem, gniewu nie chowam w mem sercu i zwyciężonemu chętnie moją rękę podaję.

— Sic vos non vobis — mruknął pan komornik — nie mnie chudemu pachołkowi roztrząsać maksymy JW. podstolego; ja swoje robię, a jaki z mej pracy użytek, to nie rzecz moja.

— Rób waćpan swoje a ja swoje, będzie i wilk syty i koza cała, o radę nie proszę, do mojej woli Waćpan akomodować się powinieneś.

Nie podobał się komornikowi i morał i porównanie go do kozy; mruknął złośliwie.

— I koza ma rogi.

— Gdy bodzie — rzekł podnosząc głos podstoli — to jej rogi zbijają i będzie Szuta.

Umiał komornik za dowcip dowcipem się

odpłacić, ale znał podstolego, iż wojować z nim niebezpiecznie, zakręciło mu tylko w nosie i kichnął.

— Na zdrowie, panie komorniku, wygranych procesów.

— Całuję stopy za życzenia, idę do mojej roboty, mam kupę zajęcia.

Zwolna wysunął się pan Szuta z komnaty podstolego.

Pan Józef Kalasanty klasnął w dłonie na pachołka, który go przyodział w długie buty, nasunął szaraczkowy kubrak, podał rogatywkę, czekan w rękę i tak wystrojony wyszedł pan podstoli na inspekcyę gospodarstwa. Nie było kąta, do któregoby nie zajrzał. Bydło, stadnina, owce, chlewnia, wszystko przedefilowało wolnym marszem przed okiem dziedzica. Nie obeszło się bez strofowań, a nieraz i czekan przetrzepał plecy parobków. Po tej inspekcyi wsiadł na szłapaka, wszystkie łany objechał i o południu wróciwszy do domu, gdy zsiadł z konia, krzyknął tubalnym głosem „jeść!" Służba latała do kuchni, biegano z półmiskami, a pan podstoli wpadł do kucharza i wrzeszczał.

— Czy chcecie abym umarł z głodu? podawajcie co jest gotowego!

Krzyki te nie ustawały dopóki pan podstoli nie ujrzał wazy na stole, a palnąwszy tęgi kielich wódki i zakąsiwszy piernikiem, z wilczym apetytem zmiatał podawane mu potrawy. Choć pan podstoli sam zajadał, lecz kilka nakryć przy stole było niezajętych; po zupie weszła pani podstolina, pan Łącki mając pełne usta rzekł.

— Jejmość się spóźnia.

— A Jegomość się spieszy — odrzekła. Po sztuce mięsa wszedł rezydent pan Brodziewicz. Podstoli podjadłszy, w lepszym trochę będąc humorze, rzekł do wchodzącego.

— Pan Brodziewicz po lasach chodzi, a do stołu nie przychodzi.

Przybyły siadł przy stole i nalawszy lampeczkę wódki odrzekł.

— Aqua vitae zupę zastąpi, a do zająca którego wczoraj oddałem do kuchni, mam pewne praejudicatum; widziałem go na polu, jeszcze i na półmisku się z nim spotkam.

Gdy podano kaszę ze skwarkami, wszedł

ksiądz Antoni Bernardyn, kapelan dworski. Pan podstoli odezwał się śmiejąc.

— Ksiądz Antoni na ite missa est przychodzi.

— Jestem syty — odrzekł Bernardyn — chrzciłem pierworodną córkę Maćka, pobłogosławiłem Bartka z Magdą.

Pan Brodziewicz mruknął:

Koń strokacz — żona Magda,

Co Bóg dał to i tak da.

Ksiądz Antoni nie zważając na koncept Brodziewicza dalej ciągnął.

— Wszędzie mnie ugaszczano. Byłem na śniadaniu w Stempowcach, gdyż pan wojewodzic z córką przybył z Warszawy; obowiązkiem było moim ich powitać.

— Per sancta cruce, oto nowina — wykrzyknął podstoli — nareście zdecydował się odwiedzić swoje dobra; jak słyszałem wielkie tam są nieporządki, a pańskie oko konia tuczy. Marnują się, niszczą pańskie majątki. Zapominają, że potęgą szlachty jest ziemia; garść jej jest szacowniejszą od garści złota, ona go wzmacnia, karmi i przemienia się

w złoto. Pierwszą oznaką patryotyzmu jest zachowanie mienia.

— Przy majątku wojewodzica — przerwała pani podstolina — wystarczy na zbytki a mając córkę jedynaczkę, oszczędzać się nie ma potrzeby. Emilcia zawsze będzie panią.

— Moja Jejmość — odrzekł pan Łącki — zbytki niszczą, a nieporządek gubi z kretesem.

— Czy Emilcia zdrowa? — zapytała podstolina księdza Antoniego.

— Wojewodzicówna wygląda jak krew z mlekiem, przybyła z swoją ochmistrzynią francuzką i licznym fraucymerem. Musiałem czekać dwie godziny nim dokończyła swojej tualety. Gdy weszła, tylko com się nie przeżegnał; zdało mi się, że jakaś święta zeszła z obrazu, tyle na niej było pereł, różnych blaszek, jakby wota, złotych szpilek jak promienie na głowie; tylko ogon co za nią dyndał przekonał mnie, że to świecka osoba.

— Przewyborny kontrfekt uczyniłeś księże Antoni — rzekł śmiejąc się podstoli — tylko że dzisiejsze panie nie wyglądają na święte, podobniejsze do szczurów, gdy wylizą z worka mąki; białe włosy do gładkiej

i rumianej twarzy, to kontrast bez sensu, a ogon to już sprawa szatańska.

— Pan Molski — ozwał się Brodziewicz — tak opisał nasze damy:

Ogon z tyłu, czub na głowie,

W gestach dziwna etykieta,

Cudzoziemski bełkot w mowie,

Oto nasza dziś kobieta.

— Niema żadnej powagi pan Molski — odrzekła podstolina — jest to wierszokleta, który jak chorągiewka obraca się na wszystkie strony, chwali i gani według tego jaki wiatr na niego dmuchnie; słusznie o nim powiedziano :

Jakikolwiek stan jest Polski,

Zawsze wiersze pisze Molski,

I na przyjście Anty Chrysta

Ma gotowych wierszów trzysta.

— Gdybyś panie Brodziewicz zacytował z Wirgiliusza — rzekł podstoli — miałoby pewną powagę, ale zdanie jakiegoś wierszoklety i funta kłaków nie warte.

Ależ Wirgiliusz nie znał naszych dam — odrzekł Brodziewicz.

Podstoli niezadowolony z uwagi Brodziewicza, rzekł.

— Tylko nie wdawaj się Waćpan w dyskusye literackie, bo zawsze z jakiemś głupstwem wystrzelisz, widać że Wirgiliusza nawet w ręku nie miałeś; tobie polować a nie dyskutować, bo na tem polu zawsze spudłujesz.

— A JW. pan podstoli czy do zwierza, czy do człeka, zawsze trafny cios wymierzy, odrazu położył mnie trupem; rozum zawsze zwycięży ignorancyę.

— Jezuici boćkowskim pędzili nam rozum do głowy, nie tak jak dzisiejsi wasi Piarowie; reformy księdza Konarskiego jak wszystkie reformy chaos tylko rodzą. Z zarzuceniem Alwara nikt teraz po łacinie umieć nie będzie.

— Ale język polski na tem zyska — rzekł Brodziewicz.

— Znowu palnąłeś głupstwo — przerwał podstoli. — Po polsku każdy Polak mówi, lecz chcąc się wyrazić rytorycznie, bez frazesu łacińskiego obejść się nie można, jak potrawa bez soli, lub bankiet bez wina. Hej! hej! do czego wy dojdziecie z waszemi reformami.

W czasie tej rozmowy pani podstolina rozprawiała zcicha z księdzem Antonim; gdy miano wstać od stołu rzekła do męża.

— Ksiądz kapelan mówił mi, iż wojewodzic troskliwie o ciebie się wypytywał, że chce ci złożyć swoją attencyę, czy nie lepiejby było, abyśmy go w tem uprzedzili?

— Masz słuszność Jejmość, syn to dygnitarza i pan z panów; chociaż szlachcic na zagrodzie równy wojewodzie, jednak attencya mu się przynależy. Jutro więc pojedziemy do Stempkowiec. Panie Brodziewicz, zajrzyj do stajni, aby powóz i uprząż wyczyszczono, służba aby przywdziała nową odzież, aby do wojewodzica zajechać z pompą, jak przystoi na podstolego z Saryuszów Łąckiego.

Ruszono krzesłami, wszyscy się przeżegnawszy i ucałowawszy ręce państwa podstolstwa, udali do zwykłych codziennych zajęć.

DWÓR PAŃSKI.

Za Stanisława Augusta zamki dawnych panów zaczęły się przeistaczać w pałace. Włoskie ogrody ze strzyżonemi alejami przerabiano na angielskie parki z rozrzuconemi klombami. Wewnątrz domów ciężkie materye i perskie dywany zastępywano lyońskiemi wyrobami. Starożytne srebra ustąpiły saskiej porcelanie. Świetne kontusze i złociste pasy zmieniono na aksamitne haftowane fraki. Szpada zastąpiła karabelę, a na podgoloną czuprynę włożono utrefioną perukę. Powierzchowne to przeobrażenie było skutkiem przeistaczających się wyobrażeń.

Marya Ludwika de Gonzag, później Marya d'Arquien przysposobiły te zmiany, nareście dwór lunewilski i obeznanie się z modną literaturą XVIII. wieku wpłynęły na

zwyczaje i obyczaje narodu. Stanisław August i panowie dali popęd krzewiącej się cudzoziemszczyźnie; nie mogła ona się wcisnąć do szlacheckich dworów, gdyż wpływ obcej literatury na nią nie oddziaływał i obcy żywioł był wstrętny. Forma nie jest czczym objawem, ma ona poważne znaczenie, bo zawsze wpływa na treść samą. Panowie przyjąwszy ubiór i zwyczaje francuskie, zmienili szacowną postać pana polskiego na cudzoziemskiego arystokratę. Dla demokratycznego narodu, strzegącego gorliwie równości szlacheckiej, panarystokrata był wstrętną osobistością odosobnioną w narodzie, niemogącą nietylko mieć wpływu na szlachtę, lecz musiał na każdym kroku znaleźć w niej opozycyę. Dlaczego przy księciu Karolu Radziwille wojewodzie wileńskim garnęła się szlachta, popierała go zawsze i wszędzie? Dlaczego potakiwała jego dziwactwom i kochała go szczerze? bo Panie Kochanku pozostał panem polskim, nie zrzucił żupana, którego kilkunastu wojewodów wileńskich nosiło, bo miał serce polskie; arka przymierza strzeżoną była przez aniołów, na staży narodowości stoi naród cały.

O dwunastej godzinie zajechała landara państwa podstolstwa przed ganek stempkowskiego pałacu, w sieniach nikt nie wyszedł na spotkanie; gdy weszli po schodach do przedpokoju, powitał ich kamerdyner Francuzi oświadczył złamanym polskim językiem, iż JW. wojewodzic zajęty jest w swoim gabinecie korespondencyą z Warszawy, a panna wojewodzicówna przybiera się do obiadu.

— A to wkrótce wyjdzie — rzekł podstoli — bo już po dwunastej.

— Tylko co JW. wojewodzic wstał od śniadania, obiad u nas o czwartej.

— Tam do dyabła, a jam na czczo — zawołał podstoli — do czwartej godziny człek może umrzeć z głodu.

Na ten desperacki wykrzyknik kamerdyner nic nie odpowiedział, tylko wprowadził państwa Łąckich do salonu, a sam się oddalił.

Pan podstoli zasiadł posępny w fotelu, a pani podstolina na kanapie; po długiem milczeniu ozwał się pan Łącki.

— Pierwszy raz w Polsce szlachcic w domu magnata z głodu omdleje. Ot tobie reformy w polityce i życiu, jakiś szatan ich opętał.

— Niech Jegomość będzie cierpliwy, za to zjesz wykwintny obiadek.

— Tak, jeźli dożyję — mruknął podstoli— nim słońce zejdzie, rosa oczy wygryzie; o tempora, o mores !

Głód spowodował zły humor, wszystko go gniewało; za każdym dalekim stukotem wstawał, aby powitać gospodarza; omylony w oczekiwaniu rzekł do żony.

— Przyjechałem, aby z tobą tu się bawić, tej przyjemności mogłem zażyć i w domu; kazać na siebie czekać tak długo, to pańską fumę mianuje.

— Ależ daj czas wojewodzicowi odpisać na listy — odrzekła podstolina. — My swoim czasem rozporządzać możemy, a nie ci, co na swej głowie mają interesa kraju.

— Głupio rządzą, głupio radzą — zawołał podstoli — możeby lepiej było, aby próżnowali, nie uchybialiby przynajmniej gościnności we własnym domu.

Gdy tak mąż ciągle się kwasił, a żona go mitygowała, kamerdyner wszedł do gabinetu wojewodzica i oznajmił, że państwo ze StarejWoli przyjechali.

— Ach! ta nudna szlachta — rzekł wojewodzic — zaczyna już najeżdżać, nie można nawet na wsi odpocząć, włażą jak muchy do miodu; powiedz Louis, że jestem bardzo zajęty, gdy skończę moją pracę, wyjdę, a ty ich baw tymczasem.

Louis skłoniwszy się, udał się do wojewodzicówny z temże samem oznajmieniem.

Panna Emilia rzekła do swej ochmistrzyni.

— Ja w negliżu pokazać się nie mogę, pośpieszę, aby wyjść najprędzej, są to rodzice szambelana Kazimierza. Podstolina była przyjaciółką mojej matki, wspomnienia moich lat dziecinnych wiążą mnie z niemi; zabaw ich uprzejmie tymczasem, ja wkrótce przybędę.

Ochmistrzyni, posłuszna rozkazom, weszła do salonu; gdy Louis otworzył podwoje, trzy razy dygnęła i rzekła.

— Jestem Madame de la Toure, dame de compagnie panny wojewodzicówny, która, gdy skończy toaletę, przyjdzie sama ich powitać.

I usiadła poważnie obok podstoliny.

Louis zbliżył się do podstolego i rzekł.

— Może pan rozkaże oprowadzić się po ogrodzie, będę mu służył.

Nie podobała się podstolemu ta konfidencya kamerdynera i kwaśno mu odpowiedział.

— Nachodziłem się w domu, tu przyjechałem dla odpoczynku, możesz Waćpan iść do swojej roboty, więcej poufałości, jak znajomości.

Louis skonfundowany wyszedł, mruknął tylko we drzwiach: quel pays barbare.

Pani Delatour opowiadała podstolinie o Warszawie, nazywając ją un petit Paris. Pan podstoli słuchał ją niechętnie i zapytał,

— Czy pani Delaturska dawno w naszym kraju?

— Po śmierci mego ojca, który był kapitanem dans l'armée du grand Condé, osiem lat temu przyjechałam do Polski i przez ten przeciąg czasu zostaję w domu pana wojewodzica.

— A, to zaszczyt przynosi pani kapitanównie, jak to mówią, i kamień na miejscu porasta, musiała pani Delaturska uzbierać sobie kapitalik, pewno nam wkrótce dygnie i z polskim workiem podąży do Francyi.

— Je ne suis pas interessé, bawię u wojewodzica, bo kocham Emilkę. — — Tem dogodniej dla wojewodzica — odrzekł podstoli — za jej trud miłością córki może jej zapłacić.

Pani Delatour zrozumiała lekceważenie jej osoby, poczerwieniała z gniewu i powstając rzekła.

— Ja ich bawić nie umiem, pójdę po Emilkę.

Znowu państwo Łąccy zostali sami w salonie. Po długiem milczeniu podstoli się odezwał.

— Przysłali nam tę głupią Francuzicę do zabawy; takie lekceważenie mnie oburza.

— Wojewodzic wkrótce nadejdzie i przeprosi, że musieliśmy czekać na niego. Ale z ochmistrzynią i kamerdynerem Jegomość obszedł się niegrzecznie.

— Odprawiłem kamerdynera jak fagasa, a Delaturska dobrze że uciekła, bobym jej bryznął takim komplementem, żeby jej uszy poczerwieniały.

— Jegomość głodny, wszystko go więc gniewa.

— A jużciż głodnemu trudno być w dobrym humorze.

Podstolina wzięła jakąś książkę leżącą na stole i czytać zaczęła. Pan Łącki przechadzał się po pokoju i dla przepędzenia czasu bębnił palcami po oknie.

Po półgodzinnem jeszcze oczekiwaniu kamerdyner otworzył podwoje i donośnym głosem wykrzyknął.

— Jego Excellencya JW. wojewodzic i JW. wojewodzicówna.

Wojewodzic trzymając córkę pod rękę, z podniesionem czołem, przybrany według mody wersalskiego dworu, skłoniwszy lekko głowę, rzekł.

— A, pan Józef Kalasanty, sąsiad, gość rzadki, a zawsze pożądany; jaki pan dobry, że nie zapomniałeś o mnie, wybierałem się do pana

— Chciałem go uprzedzić i złożyć mu moje uszanowanie —odrzekł pan Łącki — ale widzę, że nie w porę przybyłem i przerwałem jego zajęcia, na czem sprawy publiczne cierpieć mogą.

— O, tak, tak, panie podstoli, pracujemy

jak woły, ledwie chwilę możem znaleźć dla przyjaciół. Buchholtz ciągle mnie wzywał do siebie w Warszawie i tu mnie swemi depeszami spokoju nie daje.

— Co za Buchholtz? nieznana mi jakaś figura, która pewno przybyła, aby was tu tumanić; wszyscy oni intryganci, kręciciele, łowią ryby w mętnej wodzie, a panowie zwą ich dyplomatami.

— Zgadłeś pan podstoli, jest to dyplomata, choć milczący, ale otwarty, choć ociężały, ale z dobremi dla nas chęciami, każe siebie kochać.

— A za co? — zapytał podstoli.

— Dotąd, panie podstoli, to sekret stanu; ale przed przyjacielem nie mam tajemnicy. On chce nas wybawić od rosyjskiej gwarancyi. Król pruski będzie naszym obrońcą i zbawcą.

— Abyście tylko nie wpadli z deszczu pod rynnę; nie dowierzam Prusakowi, to wilcza i razem lisia natura. Pamiętasz, panie wojewodzicu, bajeczkę Krasickiego o zajączku, kończącą się tem: „wśród uścisku przyjaciół, psy zająca zjadły".

— Przecież nie z dziećmi ma do czynienia — odrzekł wojewodzie — partya patryotyczna choć młoda, ale ma dojrzałe głowy, nie damy się złapać, umiemy odróżnić prawdę od fałszu.

— Wierzę w szczerość waszych chęci — przerwał podstoli — ale nie rozumiem, zkąd ten afekt serdeczny naszych sąsiadów, po co nie my, ale oni mają prowadzić nawę Rzeczypospolitej; wiem tylko, że każda usługa, dana przez obcych, grubo się opłaca, bo, jak to mówią, dla pięknych naszych oczów nikt grosza nie poświęci. Wszystkie wasze partye, czy dworska, czy patryotyczna, czy pruska, czy rosyjska dyabła warte: rozdrabniają siły, które powinny się skupić w jedną narodową.

— To są zacne myśli, panie podstoli, ale nie dyplomatyczne, szlachta do nich jeszcze nie dorosła. My na wszystko patrzymy zbliska, a wy zdaleka, dyplomacya jest dziś najpotężniejszą siłą.

— Mości wojewodzicu, dyplomacya, to szachrajka na wielką skalę: kto kogo lepiej okpi, ten zwycięży; naród nasz nie lisią, ale lwią ma naturę, nikogo nie zaczepia, ale za

czepiony napastnika dusi. Tak bywało dawniej, tak i dziś działać należy.

— Lew ten miał dawniej pazury — odrzekł wojewodzic — dziś one stępiały.

— Obowiązkiem więc jest wszystkich partyj, mości wojewodzicu, starać się, aby one odrosły, wówczas nie będą nami pomiatać, bo siła jest najlepszą dyplomacyą.

— Zacofany jesteś, mój panie podstoli, mówisz, jakby za Zygmuntów, lecz czasy się zmieniły. Szlachta nasza, przyzwyczajona do życia publicznego, zawsze z upodobaniem rozprawiała o polityce; gdy dwóch się spotkało, losy nietylko własnego kraju ale całej Europy były przedmiotem rozmowy. Ile było głów, tylu było polityków. Nie mając organów dziennikarskich, sama tworzyła najdziwaczniejsze kombinacye polityczne, wyprowadzając zawsze złote nadzieje dla kraju.

Pan podstoli zajęty ożywioną rozmową, zapomniał trochę o głodzie. Przez ten czas panna Emilia z podstoliną rozmawiała o Warszawie. Łatwo pojąć, iż dla kochającej matki szczegóły o synie były najbardziej zajmujące. Życie jej skupiło się w przywiązaniu, jedyną

jej chęcią było szczęście dziecka, jedyną dumą— wywyższenie się jego. Ułożyła sobie całą drogę życia, po której Kazimierz pójść musiał i stanąć na szczycie dostojeństwa i pomyślności; a że z natury był słabego charakteru, przytem kochał matkę, łatwo więc we wszystkiem dawał się powodować.

Panna Emilia z widocznem upodobaniem opowiadała o tryumfach salonowych szambelana, iż jego grzeczność, ujmujący układ, dowcip z miłą powierzchownością wszystkie serca mu zniewala; będąc popsuty względami dam, rozstrzelone jego uczucia nie mogą się skupić, aby ukochał jeden przedmiot — błądzi więc wśród kwiatów, lecz na żadnym nie usiądzie.

— Kazio jeszcze młody — odrzekła podstolina — niech się jeszcze bawi, niech wprzód zrobi karyerę, niech zaszczytami dorówna tym, co błyszczą bogactwami, niech wprzód spełni obowiązki dla kraju, a później o osobistych pomyśli.

— Czy nie będzie zapóźno — rzekła panna Emilia — żądza zaszczytów jest cechą starości. Kto życie zaczyna czem kończyć powinien, ten się zrzeka na zawsze uroku młodości;

jedna jest tylko pora wiosny, w zimie kwiat się nie rozwinie.

— Moja panno Emilio, są to egzaltacye, wyczerpane z romansów; w książkach można tworzyć bohaterów, ale w życiu trzeba ludzi.

— Nikt bez gorącego serca — rzekła panna Emilia — wielkich czynów nie dokona.

— Niech wojewodzicówna wierzy, że Kazio ma tkliwe serce; uczuciem człek tylko wówczas nie błądzi, gdy mu rozum przewodniczy; uczucie uzacnia kobietę, a potępia mężczyznę, bo ich drogi są różne.

— Stłumiwszy serce — rzekła panna Emilia — człowiek zostanie egoistą, samolubem.

— Czy ten zarzut wojewodzicówna czyni memu synowi?

— O moja kochana pani podstolino, nie było moją myślą zranić twoje serce, ani w czemkolwiek ubliżyć twemu synowi; wiesz, że od dzieciństwa przyjaźń nas łączy, równie z tobą życzę mu najświetniejszego powodzenia, on wszystkich zniewala ku sobie, a uszczęśliwi tę, którą serce jego wybierze.

Pochwała syna rozgrzała serce podstoliny,

rzuciła się w objęcia Emilii i zawołała z uniesieniem.

— Najwyższe szczęście dla matki jest pochwała syna, bo w niej jest uznanie jej pracy, jej trudów; jest to nagroda jej łez i obaw, jest urzeczywistnieniem jej marzonych nadziei.

Zelektryzowana tą macierzyńską miłością której sama była pozbawiona, panna Emilia uroniła łezkę i serdeczny uścisk był całą jej odpowiedzią.

Nadeszła oczekiwana czwarta godzina. Kamerdyner Louis wezwał do obiadu. Gdy weszli do jadalnej sali, zamiast długiego stołu dawnym zwyczajem, przy którym zasiadało liczne grono dworzan, stół okrągły był nakryty na pięć osób. Bez żadnych ceremonij każdy usiadł na wybranem przez siebie miejscu i zaczął pożywać wystygłą zupę. Pan podstoli jej nietknął, upomniał się wprzód o kielich wódki, spróbowawszy że zupa zimna, nie jadł jej, na drugie danie ujrzawszy na półmisku pięć kawałków sztukamięsy, któremi wszyscy mieli się obdzielić, zadrżał i swoją porcyę przekroiwszy na dwoje, w dwóch kęsach z nią się ułatwił; jarzynę, która potem nastąpiła, nie

liczył za potrawę. Pięć podanych przepiórek nie mogły zaspokoić głodu, a słodka legumina, wtożona do prawie czczego żołądka, tylko go zanudziła. Gdy mu nikt wina nie podawał, sam sobie nalał szklanicę, wychylił duszkiem i zakąsił dwoma kromkami chleba z solą. Przez cały obiad podstoli był milczący, szarpał tylko wąsy; gdy wstali od stołu szepnął żonie.

— Wyjeżdżajmy, gdyż ja tu z głodu umrę.

Po obiedzie rozmowa się nie kleiła. Pani Delatour szepnęła swemu kompatryocie, aby oznajmił, że konie państwa podstolstwa gotowe, bo radaby była wąsatego Sarmatę jak najspieszniej wyprawić.

Panna Emilia grzecznością ujmowała podstolinę i przy pożegnaniu pocałowała ją w rękę.

Pan Łącki ścisnął dłoń wojewodzica i wraz z żoną wyszedł do sieni. Louis chciał go sprowadzić ze schodów, lecz podstoli nie zezwolił i rzekł:

— Mam lepsze nogi od Waćpana, piszczelami swemi Waćpan byś mnie nie dogonił, dziękuję za grzeczność, możesz iść do swojej roboty.

Wsiedli w kolasę i rącze konie wyciągniętym kłusem pędziły do StarejWoli.

Wojewodzic po wyjeździe państwa Łąckich rzucił się na kanapę i zawołał.

— Uf! jak mnie zmęczyli; nie mając nic wspólnego ani urodzeniem, ani wykształceniem, ani stosunkami towarzyskiemi, czego narzucać się komuś, aby tylko nudzić i zabierać czas najgłupszą gawędą.

— Prawda — rzekła pani Delatour — wasza szlachta głupia i grubiańska.

— A dla mnie — przerwała panna Emilia — byli to mili goście. Podstolina ma rozum, a jej wrzące uczucie dla syna jest rozczulające; poświęcenie czy dla kraju, czy w rodzinie jest czynem uszlachetniającym człowieka. Podstoli, choć rubaszny, ale ze zdrowem pojęciem, z nieposzlakowaną prawością, co w myśli, to i w mowie; jest to wizerunek naszych dziadów, może zapylony, ale dla serc naszych powinien być szacownym zabytkiem.

— Niech więc go wezmą do gabinetu numizmatyki — rzekła pani Delatour.— Panna Emilia we wszystkiem znajduje piękną stronę.

— Bo nie masz człowieka, któryby jej nie

miał — odrzekła wojewodzicówna — trudno napotkać absolutne piękno, lub brzydotę, a wolę wyszukiwać w człowieku pierwszą, niż drugą.

— Nadto jesteś pobłażającą — przerwał wojewodzic — my, wyżsi wykształceniem, powinniśmy patrzeć na wady, aby je wykorzeniać.

— I na dawne cnoty — rzekła Emilia — które powinniśmy naśladować.

— Twoi bohaterowie, to czyste niedźwiedzie — ozwała się pani Delatour — których tylko na łańcuchu prowadzić można.

— A jednak ci, jak zowiesz, niedźwiedzie— przerwała panna Emilia — nie wdzierali się do cudzych barci, bronili kraju, rozkrzewiali swobodę , poświęcali krew i mienie dla wiary i ojczyzny. Męstwo, prawość, pobożność były cechą szlachty. Czy więcej grzechów nie cięży na panach, jak na młodszych braciach, to rzecz wątpliwa.

— To czysty jakubinizm, moja córko; gdy rewolucye nas potępiają, my zacność naszych rodów plamić nie powinniśmy. Przewodnictwo w narodzie nam się przynależy.

— Ciężkie to stanowisko, ojcze, gdy na niem cięży cała odpowiedzialność.

— Moje dziecko, masz przewróconą głowę. Zasługi rodowe i inteligencya mają prawo do kierownictwa w narodzie, my lepiej czuć umiemy potrzebę kraju. Czas pokaże, że ojczyzna nam będzie winna swoje ocalenie.

Emilia rzuciła się w objęcia ojca i rzekła.

— Wierzę ojcze w szczerość twoich dobrych chęci. Niech Duch św. natchnie twoje myśli, abyś szedł drogą prawdy, nie błędu.

Gdy już miano odchodzić, pani Delatour pomyślała.

— Nie wiem, o co im chodzi, wiem tylko, że odegrali jakąś patetyczną scenę.

NA ZAMKU.

Chociaż w polityce powaga królewska znacznie upadła, a wola skrępowana przez sejmy i przez partye, musiała być bardzo oględną, co nadawało chwiejność w postępowaniu króla, jednak na zamku przepych i zewnętrzne oznaki poszanowania otaczały majestat królewski. Liczni szambelani, paziowie, generałowie, urzędnicy dworu napełniali zamek. Na górnem piętrze miał swą pracownię Bacciarelli, którą król czasami odwiedzał, a częściej przesiadywał w skromnym zamkowym pokoju Naruszewicza, który mu czytał swoją historyę. Król czynił swoje uwagi, które nieraz były tak trafne, iż nasz dziejopisarz według sprostowań króla przerabiał swoje myśli. Stanisław August zajmował mieszkanie od strony Wisły, lubiał patrzeć na jej wspaniałe nurty; bieg jej nieu

stanny, którego niedostrzedz początku, ni końca, naprowadzał mu nieraz filozoficzne myśli. Charakter Stanisława Augusta był już nakreślony przez wielu pisarzy; różne były o nim sądy, lecz wszyscy się zgadzają, iż przy zamiłowaniu do nauk, był słabego ducha; przy dobrych chęciach chwiejny. Te wady w panującym są zgubne dla kraju a jemu samemu wyradzają rozliczne cierpienia. Często widziano go płaczącego; niewieścia czułość, ta oznaka niemocy, niezgodna jest z powołaniem człowieka, który miecz i berło dzierży w swojem ręku. W młodości szczęśliwy do kobiet, był bohaterem najwykwintniejszych i najświetniejszych buduarów; w wieku dojrzałym namiętności zastąpiła galanterya; z łatwością więc podbijał serca, lecz przesyt utemperował gwałtowne wybuchy i serce zażądało cichej, stałej miłości, przy której na chwilę mógłby zapomnieć o troskach korony. Stanisław August był człowiekiem powołanym na zacnego i użytecznego obywatela kraju; uzdolniony, zamiłowany w naukach, wymowny, umiejący jednać serca dla siebie, mógł zająć wybitniejsze miejsce w ojczyznie i przyczynić się do jej dobra — lecz

nie był stworzony do korony, brakło mu hartu ducha, aby silną ręką dzierżyć berło, brakło mu męstwa do władania orężem. Gdyby panował w innych czasach, zasłużyłby na nazwisko „reformatora", lecz w chwili, gdy naród potrzebował bohatera, zostawił pamięć nieudolnego monarchy.

Ranna była pora. Król wstał z łoża, zmówił krótki pacierz, bo chociaż był wielbicielem literatury XVIII. wieku, jednak ta nie pociągnęła go do ateuszowskich przekonań; usiadł w szlafroku i przyniesiono mu kawę. Nikt w tej chwili nie mógł przychodzić do króla, godziny te poświęcał albo czytaniu książek, lub przepatrywaniu złożonych mu raportów. Jednak tym razem nie oddając się żadnej pracy, siedział długo zamyślony; klasnął w dłonie i usługującemu paziowi kazał do siebie przywołać Ryxa.

Główny kamerdyner królewski wszedłszy zamknął drzwi za sobą, domyślając się, że zawołany w tej porze będzie miał jakieś tajemne zlecenie. Król siedząc pocierał czoło i po chwili rzekł.

— Mam od ciebie żądać jednej usługi,

spodziewam się po twej zręczności, iż ją spełnić potrafisz, lecz pierwszy warunek, niech ta czynność zostanie w jak najgłębszej tajemnicy.

— Najjaśniejszy Pan mógł się przekonać, że umiem ją dochować i że dla mnie nic nie ma niemożebnego aby spełnić wolę Najjaśniejszego Pana.

— Trzeba mi wynaleźć człeka, któremubym ufał, ze sfery wyższego towarzystwa, mam mu powierzyć pewną misyę.

— Do zagranicznych dworów? — zapytał Ryx.

— Wcale to nie jest interes dyplomatyczny, lecz tyczący się mnie samego.

— I pani krajczyny — dodał Ryx.

— I tuś nie odgadł, panie Ryx, idzie tu o osobę, o której wiesz, że czasem potajemnie ją odwiedzam.

— Wiem, Najjaśniejszy Panie, ale pocóż tu trzeciej osoby, gdy ja jestem na jego usługi.

— Posyłać cię, panie Ryx, nie chcę, znosić się listownie niepodobna, odwiedzać ją często nie mogę, wszystko toby ją kompromitowało, a to kobieta wielkiej zacności, suro

wej cnoty, najmniejsza obmowa jeśliby ją dotknęła z mego powodu, ciężyłaby na mojem sumieniu.

— Przychylne uczucie Najjaśniejszego Pana żadnej damy nie plami, niejedna nad wszelkie skarby wolałaby pozyskać królewskie serce.

— Takie damy, mój Ryksie, już mnie nie nęcą; próżność nie jest drogą do prawdziwego, tkliwego uczucia.

— Więc ta miłość ma być stałą, Najjaśniejszy Panie? Zdaje mi się, że takie przekonanie miał Najjaśniejszy Pan w każdej poczynającej się miłości.

— Ja tę różnicę sam najlepiej mogę ocenić — przerwał król. — Ponieważ ona jest kobietą zamężną, a mąż dziwak, muszę więc działać z największą oględnością. Trzeba mi człeka, któryby nie podejrzywany o żadną intrygę, mógł bywać w jej domu, był posłannikiem mych uczuć i myśli i stał się jej powiernikiem. Ty nietylko znasz wszystkich moich dworzan, ale zbadałeś każdego charakter z osobna. Wynajdź mi takiego człowieka, a bądź pewny sowitej nagrody.

Ryx się zamyślił, wszyscy znajomi prze

latywali mu w pamięci, nareście zadumana twarz jego się rozjaśniła i rzekł.

— Wynalazłem.

— Któż taki? — zapytał król.

— Daruj, Najjaśniejszy Panie, iż nie powiem póki go osobiście nie zbadam, lecz ręczę, że posiada wszelkie warunki do takowej misyi i będzie gotowym na usługi Najjaśniejszego Pana, sam mu go przedstawię.

— Kiedy? — zawołał król uradowany.

— Jutro — odrzekł Ryx.

— Idź, nie trać czasu i każ aby przygotowano mi do ubrania.

Gdy się Ryx oddalił, wszedł fryzyer Francuz i zaczął trefić królewską głowę.

Jeśli Figaro był sprytny, nie ustępowali perukarze warszawscy sewilskiemu cyrulikowi. Znał on wszystkie zakulisowe intrygi; przypuszczony do tualetowych gabinetów, niejedną tajemnicę odkrywał i niejednej Rozynie przynosił sekretne bileciki. Król sam go nieraz używał do intryg miłośnych. Gadatliwy Francuz rozpowiadał anegdoty kolejno o wszystkich pięknych paniach, które miały wziętość i powodzenie w arystokratycznym świecie.

Gdy przyszło do pani krajczyny, z uwielbieniem wyliczał jej zalety, widząc że takowe pochwały król zawsze mile słuchał. Lecz jakież było zdziwienie Francuza, gdy król się zasępił i zwrócił rozmowę na inny przedmiot. Francuz z tego wywnioskował, że król jest chory. Wyszedłszy, przy swych praktykach rozgłosił, iż król jest słaby; piękne panie troskliwe o zdrowie króla rozniosły tę wieść po Warszawie i we dwie godziny mnóstwo karet stało przed zamkiem: dygnitarze, posłowie, dworscy urzędnicy i grono pięknych pań odwiedziło króla pytając się o zdrowie. Stanisław August dziękował za troskliwość, ugrzecznieniem wynagradzając za współczucie mu okazane. Wszyscy się przekonali, że pogłoska była fałszywą i kilka pań tylko wiedziało z czyich ust kłamliwie wyszła.

Pan Ryx kamerdyner królewski udał się na Senatorską ulicę i wszedł do pięknej kamienicy o dwóch piętrach, pociągnął za dzwonek i ujrzał się w pustym saloniku ubranym z paryską wykwintnością. Wkrótce z drugiego pokoju wyszedł młodzieniec około dwudziestu lat mający, uprzejmej twarzy, w której

jaśniała świeżość młodzieńcza, w czarnych, świecących oczach wyraz sympatycznego wejrzenia, na koralowych ustach dobroduszny uśmiech, na gładkiem czole żaden rys smutku lub głębokiej rozwagi nie zostawił śladów; zadowolenie z życia odbijało się w całej postaci, widać że żył w atmosferze szczęścia, w której tylko młodzi żyć umieją. Młodzieńcem tym był pan Kazimierz Łącki, szambelan Jego Królewskiej Mości.

Gdy ujrzał Ryxa, ścisnął dłoń jego serdecznie i rzekł.

— Siadaj, rzadki gościu. Co tam u was na dworze słychać?

— Bawimy się życiem — odrzekł Ryx — smucimy się politycznymi wypadkami, a Najjaśniejszy Pan starzeje.

— Ale serce zawsze młode — przerwał szambelan.

— Bije ono wprawdzie — rzekł Ryx — ale nie tem tętnem młodzieńczem, którego ognia nic nasycić nie może; jeśli kocha to poważniej, jakąś miłością pobożną.

Szambelan serdecznym śmiechem odpowiedział na dowcip Ryxa, który dalej mówił.

— Król w najlepszem jest usposobieniu dla szambelana i chce mu powierzyć ważną misyę.

— Do dyplomacyi nie jestem usposobiony — odrzekł pan Kazimierz — nie wiem czy potrafię się wywiązać z włożonego na mnie obowiązku.

— Nie idzie tu, szambelanie, o dyplomacyę polityczną, ale salonową; przyjmując takową misyę uczynisz wielką przysługę królowi i zbliżę cię do jego osoby.

— Powiedz, kochany panie, otwarcie o co idzie.

— Mówiłem już szambelanowi, że król starzeje, w uczuciach nie szuka już rozrywki, ale stałej, cnotliwej miłości, któraby była osłodą w jego smutkach, powiernikiem jego myśli, słowem chce kochać nie po królewsku, ale po szlachecku.

— Wszystkie te warunki — rzekł szambelan — znalazł król w księżnie krajczyni.

— Ten związek, panie szambelanie, oparty na zalotności z jednej strony a na rozrywce z drugiej, nie mógł być stałym.

— Jak to? — wykrzyknął pan Kazimierz— król chciałby zerwać z księżną?

— Księżna, panie szambelanie, prędko się pocieszy, ale król nie chce raptownie przyjść do takowego rezultatu, powoli do tego dążyć będzie.

— Kogóż król obrał panią swego serca? — zapytał pan Kazimierz.

— Do czasu, panie szambelanie, będzie to dla ciebie tajemnicą, a dla wszystkich ma się ona ukrywać jak najdłużej. Wymienię ci osobę, gdy przyjmiesz propozycyę króla.

— Mów więc, panie Ryx, bo ta tajemniczość mnie dręczy.

— Wiedz, panie szambelanie, że król goreje taką miłością, jaka dotąd nie objawiała się w jego sercu. Przedmiotem jest kobieta zamężna; król nie chce dobrej jej sławy kompromitować, rzadko u niej może bywać, listów boi się posyłać, aby nie wpadły w niedyskretne ręce, a chciałby codziennie wiedzieć

o niej, myśli swe i uczucia przez cudze usta posyłać. Król sądzi, że tym powiernikiem mógłbyś ty być, panie szambelanie, z tą propozycyą do ciebie przychodzę.

Chociaż pan Kazimierz był lekkomyślny i rzadko co umiał uszanować, chociaż chciał

się zbliżyć do króla, jednak ta rola faktorska w miłośnej intrydze okazała mu się wstrętną. Musiałby w tej czynności oszukiwać księżnę krajczynę, swoją opiekunkę, działać przeciw niej i skrycie pomagać do zerwania z królem. Widząc Ryx zadumanie szambelana rzekł.

— Propozycyę takową mógłbym stu innym przedstawić, a każdy z radością przyjąłby ją, lecz mając szczerą przychylność dla szambelana, wiedząc iż to mu posłuży do nowych zaszczytów, pierwszą moją myślą było wybrać go na królewskiego powiernika i spodziewam się, że będziesz mi wdzięcznym, gdy wkrótce zostaniesz zaszczycony gwiazdą św. Stanisława.

Zabłysły radością oczy szambelana, ścisnął rękę Ryxa i rzekł.

— Dziękuję ci, żeś o mnie pamiętał, lecz wszystko ma swe światła i cienie, daj mi kilka godzin do namysłu.

Ryx był pewnym, że promienie gwiazdy rozproszą cienie i odrzekł.

— Rozwaga twoja, panie szambelanie, mnie pociesza, lekkomyślnie w niczem działać nie wypada; pomyśl, rozważ, przyjdź nad wieczorem, abyś mi dał stanowczą odpowiedź.

Ścisnął dłonie szambelana i odszedł.

Pan Kazimierz w gorączkowym stanie rzucił się na kanapę, różne postacie przesuwały mu się w umyśle. Zdało mu się, że ojciec palcem grozi, że widzi łzy w oczach matki, iż krajczyna wyrzuca mu niewdzięczność. Na etażerce stała miniatura dziewczynki zapomniał był o niej, od roku na nią nie spojrzał; teraz nasunęła mu się na oczy, wydała mu się tak smutną, że go serce zabolało. Wstał i szybkim krokiem zaczął się przechadzać po pokoju. Ruch rozproszył smutne widziadła, inne obrazy je zastąpiły. Widział się w gronie orderowych panów z gwiazdą św. Stanisława, wszyscy go witali niskim ukłonem, prosząc o wstawienie się do króla. Spełniając wolę ojca, wybierał dla siebie najbardziej uposażone starostwa, a dalej w mgle czasu widział rogu obfitości sypiące się na niego dostojeństwa i bogactwa. W końcu tych rozmyślań rzekł do siebie.

— Skrupuły, któremi nas karmią w dzieciństwie, na chwilę wstrząsły mojem sercem, lecz już dzieckiem nie jestem. W życiu jest jedna chwila stanowcza, którą ułowić potrzeba

ta chwila stanowi często całą przyszłość. Wreszcie cóż jest zaszczytniejszego, jak być powiernikiem króla!

Walka była skończona; chęć zaszczytów odniosła zwycięstwo. Już teraz gdy spojrzał na miniaturę, uśmiechnął się i rzekł.

— Emilcia, towarzyszka moich dziecinnych zabaw, w niej się skupiają wspomnienia moich lat młodzieńczych. Zdało nam się, że bez siebie żyć nie będziem mogli; dziecinne marzenia! Czas potargał pajęcze ogniwa; po dwóch latach gdym ją ujrzał na balu, choć przywitaliśmy się serdecznie, lecz wzrok jej łzawy prześliznął mi się po sercu bez żadnego wstrząśnienia; trzeba będzie jednak kiedyś ich odwiedzić.

Postać wojewodzicówny wnet uleciała z pamięci, miejsce jej zastąpiła księżna krajczyna; smuciło go, że opuszczona uczuje żal głęboki, lecz opróżnione serce może zechce zapełnić innym przedmiotem, a tym zastępcą nie kto inny, tylko on być może. Dopomaganie więc królowi do zerwania z krajczyną było drogą osobistego szczęścia i rozkoszy.

Gdy tak rozważał, Ryx się we drzwiach ukazał i rzekł.

— Przychodzę wcześniej, gdyż widząc twoje wahanie się, panie szambelanie, wyszukałem kogo innego, który z radością chce się poświęcić na usługi Najjaśniejszego Pana.

Wiedział Ryx, że tem kłamstwem znagli szambelana do stanowczego postanowienia, i z radością ujrzał w twarzy pana Kazimierza pomieszanie i smutek, który głosem wyrzutu mu odpowiedział.

— Prosiłem o kilka godzin tylko namysłu, nie było to oznaką mego odmówienia: chęcią moją jest poświęcić moje usługi Najjaśniejszemu Panu, a wziąłbym za zaszczyt dla siebie zjednać jego zaufanie.

— Prawda, szambelanie, żem się pospieszył, ale to wynikło z mojej gorliwości w spełnieniu rozkazów Najjaśniejszego Pana; jednak czując dla szambelana przychylność, którą nie śmiem nazwać przyjaźnią, daję mu pierwszeństwo; jutro zrana przedstawię cię królowi.

Pan Kazimierz nie mógł uhamować swej radości, rzucił się na szyję Ryxa i całując zawołał.

— Mój drogi przyjacielu, odtąd wspólna przyjaźń nas nie rozłączy.

— Mam cię tylko przestrzedz — rzekł Ryx — iż ile razy zechcesz być u króla, nie wolno ci będzie wchodzić przez główne podwoje, tylko bocznemi schodami musisz wprzód przyjść do mego mieszkania, a ja dowiedziawszy się, że nie ma nikogo w królewskim gabinecie, sam cię do niego powiodę.

Choć ta tajemniczość nie była miłą szambelanowi, jednak ukrył niezadowolenie i przyrzekł o ósmej godzinie być na zamku.

Uściskiem przyjacielskim Ryxa pożegnał.

Słusznie powiedział szambelan, że w życiu jest pewna chwila, która stanowi często całą przyszłość człowieka. Nie bierzemy mu za grzech, iż żądał wywyższenia się; przy jego zdolnościach, ujmującej powierzchowności, mając dar miłości ludzkiej, mógł swą użytecznością pozyskać zaszczyty, lecz droga prosta wydała mu się zbyt długą, chciał ją skrócić idąc ścieżkami, nie pomnąc, że na zarosłych ścieżkach są chwasty i bodiaki, które odzież brudzą, a czasem i nogi kaleczą.

Nazajutrz pan Kazimierz Łącki wstał rano,

Gdy tak rozważał, Ryx się we drzwiach ukazał i rzekł.

— Przychodzę wcześniej, gdyż widzą, twoje wahanie się, panie szambelanie, wyszukałem kogo innego, który z radością chce się poświęcić na usługi Najjaśniejszego Pana.

Wiedział Ryx, że tem kłamstwem znagli szambelana do stanowczego postanowienia, i z radością ujrzał w twarzy pana Kazimierza pomieszanie i smutek, który głosem wyrzutu mu odpowiedział.

— Prosiłem o kilka godzin tylko namysłu, nie było to oznaką mego odmówienia: chęcią moją jest poświęcić moje usługi Najjaśniejszemu Panu, a wziąłbym za zaszczyt dla siebie zjednać jego zaufanie.

— Prawda, szambelanie, żem się pospieszył, ale to wynikło z mojej gorliwości w spełnieniu rozkazów Najjaśniejszego Pana; jednak czując dla szambelana przychylność, którą nie śmiem nazwać przyjaźnią, daję mu pierwszeństwo; jutro zrana przedstawię cię królowi.

Pan Kazimierz nie mógł uhamować swej radości, rzucił się na szyję Ryxa i całując zawołał.

— Mój drogi przyjacielu, odtąd wspólna przyjaźń nas nie rozłączy.

— Mam cię tylko przestrzedz — rzekł Ryx — iż ile razy zechcesz być u króla, nie wolno ci będzie wchodzić przez główne podwoje, tylko bocznemi schodami musisz wprzód przyjść do mego mieszkania, a ja dowiedziawszy się, że nie ma nikogo w królewskim gabinecie, sam cię do niego powiodę.

Choć ta tajemniczość nie była miłą szambelanowi, jednak ukrył niezadowolenie i przyrzekł o ósmej godzinie być na zamku.

Uściskiem przyjacielskim Ryxa pożegnał.

Słusznie powiedział szambelan, że w życiu jest pewna chwila, która stanowi często całą przyszłość człowieka. Nie bierzemy mu za grzech, iż żądał wywyższenia się; przy jego zdolnościach, ujmującej powierzchowności, mając dar miłości ludzkiej, mógł swą użytecznością pozyskać zaszczyty, lecz droga prosta wydała mu się zbyt długą, chciał ją skrócić idąc ścieżkami, nie pomnąc, że na zarosłych ścieżkach są chwasty i bodiaki, które odzież brudzą, a czasem i nogi kaleczą.

Nazajutrz pan Kazimierz Łącki wstał rano,

ubrał się w szambelański mundur, kazał zaprządz do karety, ciesząc się wrażeniem, które w mieście sprawi, że w niezwykłej porze zajedzie do zamku; każdy pojmie, iż jest ulubieńcem króla, iż jest użyty do jego osobistych usług, co mu nada wyższe stanowisko w stolicy. Gdy miał już wychodzić, sługa zamkowy wręczył mu kartkę tej tresci:

„Szanowny i kochany szambelanie!

Zapomniałem ci powiedzieć, abyś nie wdziewał szambelańskiego munduru i nie karetą, lecz pieszo przybył tylną bramą i starał się, aby ciebie nie widziano i nie poznano.

Czekam ciebie. Ryx".

Nieukontentowany szambelan zmiął kartkę, spiesznie się przebrał i pieszo zasłoniwszy twarz kołnierzem płaszcza udał się do zamku i krętemi małemi schodami wszedł do mieszkania pana Ryxa, który mu rzekł.

— Czekałem na ciebie szambelanie z niecierpliwością, już dziesięć minut po ósmej, nie wypada, aby król czekał na ciebie, czas jego jest wyliczony, proszę abyś na drugi raz był punktualniejszym. Chodźmy.

Choć się nie podobała ta wymówka panu Kazimierzowi, ukrył swe nieukontentowanie i weszli do gabinetu królewskiego.

Gdy król ujrzał szambelana, zdziwienie odbiło się na jego twarzy, później się uśmiechnął i rzekł.

— Dobry zrobiłeś wybór, panie Ryx, z szambelanem dawno się znamy, wiem że jest mi przychylnym, a miło mi będzie dowieść mu, że jego usługi umiem ocenić.

Kiwnął ręką na Ryxa aby odszedł, kazał drzwi przymknąć i sam pozostał z szambelanem.

Co z sobą przez pół godziny rozmawiali, nikt nie mógł usłyszeć. Próżno podedrzwiami Ryx nadstawiał ucha, żadne słowo nie doszło do niego.

Po tej tajemniczej audyencyi wyszedł pan Kazimierz z twarzą nieco zadumaną, a król u drzwi podał rękę szambelanowi, którą ucałowawszy, spiesznie się oddalił. A że to był czwartek, chcąc więc według nastroju ducha wesoło cały dzień przepędzić, król, prócz zwykłych gości, kazał zaprosić na obiad nietylko literatów, ale i głośnych z dowcipu: p. Adama

Wąsowicza, słynnego z opowiadania różnych dykteryjek, żartobliwego p. Miączyńskiego i p. Benedykta Hulewicza pisarza ziemi włodzimierskiej, głębokiego łacinnika i lingwistę, który wiernie przetłómaczył Owidyusza, lecz tak był dowcipny, że każde jego słowo wywoływało śmiech ogólny. Jakoż w tym dniu obiad czwartkowy był bardzo ożywiony, a król dopomagał do ogólnej wesołości.

WIZYTY SZAMBELANA PO WARSZAWIE.

Nieopodal kościoła Kapucynów na Miodowej ulicy wznosiła się kamienica; można było wnosić, że należała do klasztoru, gdyż była pod godłem Aniołów Stróżów i często zakonnicy różnych reguł do niej wchodzili, lub z niej wychodzili. Jednak żaden duchowny w niej nie mieszkał, zajęta była przez osobę cywilną, pana Grabowskiego kasztelana żarnowieckiego. Wprawdzie mienił się on być duchownym, gdyż był tercyanem i komandorem maltańskim. Zrana chodził w habicie, na salonach ukazywał się w przepysznym polskim stroju ze wstęgą św. Stanisława i Orła białego, a u szyi z krzyżem komandorskim maltańskim. Wiernie to charakteryzowało jego wewnętrzne usposobienie, gdyż był pobożnym i dumnym. Te dwa uczucia odbijały się nawet w modlitwie. Jeśli za

czynał psalm: „Panie wysłuchaj modlitwy nasze" — drugi wiersz przerabiał: „a głos mój senatorski niech dojdzie do Ciebie". Gdy mówił: „Panie zlituj się nademną", dodawał: „i nad moją nieboszczką żoną z książąt Woronieckich kasztelanową żarnowiecką". W Białołęce swej komandoryi własnym kosztem wzniósł wspaniały kościół i hojnie go uposażył. W bocznym ołtarzu umieścił obraz ukrzyżowanego Chrystusa, a przy nim kazał odmalować siebie klęczącego, w pąsowym kontuszu, z czarnemi wyłogami, ze wstęgą Orła białego i św. Stanisława, z krzyżem maltańskim na szyi, a z ust wychodziły te dwa wiersze.

Nie śmiem do Ciebie oczu podnieść z publikanem,

Chociaż przecie żarnowskim jestem kasztelanem.

Dół zajmował pan kasztelan, pierwsze zaś piętro brat jego, generał Grabowski, wraz z żoną swoją. Człek cichy, drwiący jednak z rozumu i świętości brata, gdyż był zwolennikiem Woltera. Lenistwo było główną cechą jego charakteru; gdy miał kogo odwiedzić, pół roku czynił przygotowania. Wiatr, deszcz, pochmurne niebo, dzień feralny, język nieczysty, zadzirek na palcu, dostatecznemi były powodami

pozostania w domu. Przez lenistwo cały dzień chodził w szlafroku; żadnego przymusu, żadnego trudu nie znosił. Dbając tylko o wygody ciała, jedynie zajmował się kuchnią. Choć tytułował się generałem, lecz wojska prawie nigdy nie widział; w owych czasach takowych rycerzy często napotkać było można. W pożyciu z żoną był nudny do ckliwości. Obaj bracia byli surowi w ocenianiu ludzi; gdy kasztelan w każdym widział chodzący grzech śmiertelny i kandydata do piekła, generał wszystkich uważał za głupich nudziarzy, z którymi tylko przy dobrym obiedzie żyć można.

Pani generałowa z takiemi dziwakami nie mogła być szczęśliwą. Młoda, z twarzą Madonny, ócz błękitnych, w których dobroć i łagodność się przebijała, w rysach wyraz ujmujący, który bez zalotności wszystkie serca podbijał, daleka od intryg dworskich, była poważaną i wśród zepsutego ówczesnego świata żadne oszczerstwo nie splamiło jej niewieściej cnoty.

Lecz pod tą powłoką spokoju biło serce, z którem długą toczyła walkę. Nie ma w świece kobiety, którejby serce choć raz w życiu

nie drgnęło miłością, jawną czy tajemną, czystą czy namiętną, musi się ona zawsze objawić.

Okoliczności, temperament, tworzą różnorodne rodzaje tego uczucia, w charakterach egoistycznych wyradza zazdrość i namiętne porywy, w sercach wzniosłych objawia się poświęceniem bez granic. W pobożnej duszy generałowej, w zacnem jej sercu, głęboko tajona gorzała iskra miłości, którą ani wiara, ani zaprzysiężone obowiązki nie mogły przygasić. Przedmiotem tego uczucia był człowiek wcale nie bez skazy, jasno widziała jego wady, cierpiała i bolała nad niemi, lecz miłość nie udziela się samym tylko doskonałościom, serce zdolne miłować człowieka z wadami, z myślą, że miłością one uleczyć się mogą. Panem jej serca był król Stanisław August.

Uwielbienie króla dla generałowej krępowało gwałtowne wybuchy, nigdy dwuznacznem słowem lub natarczywemi zalotami nie obraził godności cnotliwej kobiety. Gdy generałowa bywała na zgromadzeniach dworskich, co jej się rzadko wydarzało, król, który był biegłym w galanteryi i grzecznemi słowami obsypywał wszystkie piękne panie, z nią był nieśmiały,

co wszystkich przekonywało, iż dla niej był obojętnym. Takiem postępowaniem tajemnica długo utrzymać się mogła.

Pan szambelan Łącki już od miesiąca częstym bywał gościem w jej domu. Potrafił ująć sobie kasztelana, często z nim wspólnie odmawiał litanie, chodził do kościołów i wzbudził w nim przekonanie, iż szambelan nie pójdzie do piekła, ale jakiś czas zabawiwszy w czyszcu, wstąpi do grona wybranych. Z generałem bardzo rzadko się widywał. Pani Grabowska była w początkach dla niego obojętną, w zwierzeniach oględną, lecz w końcu przywykła do szambelana i służył za powiernika jej uczuć i myśli.

Król go co rano z niecierpliwością oczekiwał i pół godziny poświęcał miłosnej aucyencyi. Lecz z panią krajczyną nie tak łatwo mu było utrzymać dobre stosunki. Król widocznie ją zaniedbywał, coraz rzadziej przychodził; napróżno szambelan ją uspokajał, przeczuwała, że ktoś jej miejsce w sercu króla sobie przywłaszcza. Pani krajczyną miała swoich stronników we dworze, użyła ich do szpiegowania wszystkich kroków królewskich i po długich

staraniach odkryła tylko, że szambelan codziennie przychodzi zrana do króla i tajemną z nim ma rozmowę. Upewnioną więc była, że pan Kazimierz użytym był do jakiejś intrygi miłosnej. Zaczęła więc i prośbą i groźbą nalegać na szambelana, aby jej odkrył tajemnicę; ale pan Kazimierz upewniał, iż prócz politycznych zleceń innych nie odbierał od króla, zapewniał krajczynę o swej wdzięczności i na chwilę zdołał ją uspokoić. Próbował wkraść się do jej serca, ale będąc w stanie rozjątrzenia, nie mogła się nawet domyśleć jego zamiarów.

W parę tygodni rozbiegła się wieść po stolicy, iż król ozdobił szambelana gwiazdą św. Stanisława. Uszczęśliwiony nie posiadał się z radości. U siebie przywdziewał wielką wstęgę, godzinami stawał przed lustrem i przypatrywał się swej osobie. Kazał malarzowi zrobić swój portret w szambelańskim mundurze ze wstęgą i gwiazdą, aby nie zawiadamiając o swem szczęściu posłać go rodzicom. Wychodząc, zawsze gwiazda błyszczała mu na piersiach ; gdy z nią ukazał się u pana kasztelana Żarnowskiego, ten mu powiedział.

— Oto gwiazda zaranna, coś w litaniach do Matki Boskiej sobie uprosił, ale do Orła białego bardzo ci daleko, a komandorstwa maltańskiego nawet u wszystkich świętych sobie nie wyjednasz.

Z gwiazdą obiegał szambelan cały horyzont warszawski, ze wszystkich domów arystokratycznych zbierał powinszowania, upojony radością przedstawił się krajczyni, która na wstępie mu rzekła.

— Myślałam, że pan mi się nie przedstawisz z gwiazdą, którąś otrzymał nie z mojej, ale z nieznanej mi protekcyi, takiego braku taktu po panu się nie spodziewałam; ta gwiazda przedstawia mi jakąś inną wschodzącą gwiazdę, lecz chmura mej zemsty potrafi ją zaćmić. Król i pan wkrótce to poczujecie.

— Gniew księżnej mnie boli, a tem jest dotkliwszym, że niezasłużony. Król przywalony brzemieniem politycznych kłopotów, wszystkie chwile ma zajęte, nie może tak często jak dawniej korzystać z jej ujmującego towarzystwa, lecz zawsze dopytuje się o zdrowie księżnej pani i z żywem uczuciem ją wspomina.

— Kłamiesz, panie szambelanie, dla nas

kobiet żadna tajemnica utaić się nie może, bo my sercem wszystko przeczuwamy. Kto zajął moje miejsce, nie wiem, lecz wiedzieć będę: pańską intrygę odkryję i za moją boleść pańską boleścią się odpłacę.

— Księżna jest w błędzie — odrzekł zmięszany szambelan —gdyby nawet serce króla zwróciło się w inną stronę, czyż wina może spadać na mnie i czy mogę odpowiadać za postępki króla?

— Zdradziłeś się pan — odrzekła z gniewem krajczyna— wiesz o wszystkiem i w całej intrydze musiałeś niepoślednią grać role. Gwiazda to świadczy. Wiedz pan, że wrogów w moim domu nie przyjmuję!

— Ależ księżno! — zawołał szambelan.

— Żegnam pana — odrzekła i wyszła z salonu.

Pożądany we wszystkich domach szambelan pierwszy raz tak źle był przyjęty, pierwszy raz od damy usłyszał cierpkie wyrzuty, a nawet groźbę. Zmięszany, przerażony udał się do siebie i na rozmyślaniu resztę dnia przepędził. Nie miał energii, aby stanąć do walki, bał się nieprzyjaciela, bo nie miał siły odeprzeć

pocisków. Pierwszy raz poczuł, że i w wielkim świecie nie same kwitną róże — te uwagi zwróciły myśl ku rodzinnemu domowi. Poczciwy ojciec, kochająca matka stanęli mu przed oczyma; wspomnienia dziecinne, młodzieńcze dnie urocze wskrzeszały się w jego pamięci; jasność myśli; swoboda, pełność życia, pierwsze uderzenie serca, zapał, ogniste dawne wrażenia zelektryzowały go na chwilę. Chciał pełną piersią odetchnąć, lecz nie mógł, chciał świeżością młodości westchnąć, lecz tylko jęknął. Przypadkiem spojrzał na miniaturę towarzyszki dzieciństwa, lżej mu się zrobiło i rzekł z szyderskim uśmiechem.

— Czyż dziecinne wrażenia mogą mieć wpływ na wiek dojrzały? one są jak bajki mamek o strachach, które w dzieciństwie nas bawią, a później tylko śmiech wzbudzić mogą. Stan mój smętny potrzebuje rozrywki. Wojewodzic od miesiąca wrócił do Warszawy, przyzwoitość każe go odwiedzić, dziś więc u nich wieczór przepędzę.

Ubrał się w szambelański mundur, przypiął gwiazdę i uspokojony udał się do pałacu wojewodzica.

W przedpokoju kamerdyner Louis, który od szambelana nieraz dukata otrzymał, przywitał go niskim ukłonem, a dawszy mu tytuł Votre Exellance, połechtał mile pana Kazimierza, który z wesołą twarzą wszedł do salonu.

Panna Emilia siedząc na kanapie słuchała z uwagą pani Delatour, która głośno jakąś książkę czytała. Gdy spostrzegła szambelana rumieniec oblał twarz całą, wyciągnęła przychylnie drobną swą rączkę, którą pan Kazimierz ucałował.

— Ojciec mój — rzekła panna Emilia — wieczór przepędza u państwa Ignacowstwa Potockich, tak rzadkim jesteś gościem u nas panie szambelanie i wybrałeś dzień tak niefortunnie niezastając mego ojca w domu.

— Mam się za szczęśliwego, że zastałem łaskawą panią; wiejskie nasze sąsiedztwo, dziecinne lata razem spędzone, czynią mi nadzieję, iż nie będę poczytany za natrętnego gościa.

— Czyż szambelan ma czas żyć wspomnieniami, wszystkie chwile jego są tak zajęte wymaganiami dworu; obowiązki towarzyskie, świetna jego karyera każą mu myśleć tylko o teraźniejszości i żyjąc w tym olśniewającym

blasku, czyż myśl może się zwrócić do cichego ustronia, gdzieś spędził dziecinne lata?

— My zwykle, panno wojewodzicówno, nie jesteśmy panami siebie, los nas rzuca w różne sfery i zmuszeni jesteśmy często żyć nie życiem własnem, lecz oddychać w tej atmosferze, w której traf nas umieścił.

— Masz słuszność, panie szambelanie, lecz wolna wola wybiera drogę, po której dążymy do szczęścia, które w każdem pojęciu jest względne; co jednego nasyca, drugiemu czczem się wydaje.

Gdy pani Delatour wyszła, aby podano czekoladę, panna Emilia rzekła.

— Panie Kazimierzu! nazywam cię po imieniu jak dawniej, bo zapytanie moje, któreby było niedyskretne w światowych znoszeniach się, w przyjaznych stosunkach jest naturalnem i wynikiem sprzyjającego ci serca. Powiedz mi, panie Kazimierzu, czy jesteś szczęśliwy?

Szambelan po niejakim czasie rzekł.

— Zdaje mi się, że nim jestem.

— Dlaczego ci się tyko zdaje, panie Kazimierzu?

— Bo przeczuwam, panno Emilio, że jest wyższe szczęście, ciągle czegoś łaknę, jak żarłok nasycić się nie mogę nawet mojem powodzeniem. Czy cel, do którego dążę, ugasi me pragnienie, nie wiem, lecz zdaje mi się, że gdy dosięgnę dostojeństw, zaszczytów i władzy, wówczas będę szczęśliwym.

— O, panie Kazimierzu! nie wiesz jaką obrałeś drogę ciernistą; światło każde oświeca, ale i pali, a blaski zewnętrzne pożerają wewnętrzne zacne uczucia, bez których człowiek szczęśliwym być nie może. Panie Kazimierzu, gdy na twej drodze dotkną cię jakie bolesne zawody, gdy jaki smutek cię nawiedzi, przyjdź do towarzyszki twego dzieciństwa, a zawsze znajdziesz u niej pociechę, a może i radę.

Pan szambelan ucałował rękę panny Emilii, a trzymając ją w swej dłoni, rzekł.

— Dobrze, panno Emilio, serce masz złote ale wyobraźnia twoja widzi czarne punkta na drodze mego życia, które nie istnieją w rzeczywistości, niemniej dziękuję ci za twoją o mnie troskliwość.

Weszła pani Delatour, przyniesiono czekoladę; rozmowa wzięła inny kierunek, mó

wiono o dworze, o królu, o wypadkach w stolicy.

Pan szambelan był wówczas w swoim żywiole, błyszczał dowcipem i był wesół. Emilia go słuchała, czasem się uśmiechnęła, ale twarz miała smutną.

Gdy szambelan złożył swe pożegnanie, panna Emilia udała się do swego pokoju i łza zabłysła w jej oku — po krótkiem dumaniu rzekła.

— On mnie nie kocha, lecz sercem jego jeszcze nikt nie owładnął.

Pan szambelan przyszedłszy do siebie, rozbierając się, pomyślał.

— Dobre dziecko, ale ma dziecinne poglądy na życie.

Rzucił się na łoże i sen mu zaraz skleił powieki. Gdy zrana jak zwykle przyszedł do króla, opowiedział mu o cierpkich wyrzutach i pogróżkach krajczyny. Król postępowaniem księżnej rozdrażniony, rzekł.

— Chcę ująć trudów krajczynie szpiegowania mej osoby, zerwę tajemniczą zasłonę, bo czystego uczucia nie mam powodu ukrywać przed światem. W tym względzie muszę otwar

cie się z generałową rozmówić. Wiem, że w tych dniach mąż jej znudzony Warszawą ma do swych dóbr wyjechać; ta jego podróż bardzo mi jest na rękę; raz tam osiadłszy, nieprędko wróci; biedna żona pozbędzie się nudziarza i mnie zawadzać nie będzie. Chciałbym, abyś również na kilka dni pod jakimkolwiek pozorem kasztelana z domu oddalił. Wkrótce będzie odpust w Częstochowie, namów go więc do tej pielgrzymki i sam mu towarzysz.

— Spełnię rozkaz Najjaśniejszego Pana, lecz w takim razie zdaje mi się, że dalsze moje usługi nie będą potrzebne Waszej Królewskiej Mości, nie pozostaje mi tylko podziękować za ufność położoną we mnie.

— Nie, panie szambelanie, przekonałem się, że jesteś mi wiernym i umiesz tajemnicy dochować, zatem użyję cię do innej misyi, w której swoje zdolności uwydatnić możesz.

— Spełnić wszystkie rozkazy Waszej Królewskiej Mości jest pierwszym moim obowiązkiem, a ufność we mnie położona zaszczytniejszą mi jest nad wszystkie nagrody.

— Za kilka dni przyjdziesz do mnie, szambelanie, już o tobie mówiłem hrabiemu Stackel

bergowi, jemu i mnie możesz być użytecznym i osiągniesz wdzięczność moją i łaskę cesarzowej.

— Stawić się nie omieszkam, Najjaśniejszy Panie, zapewniając, iż nie ma poświęcenia, któregobym nie spełnił, dla okazania mej wierności i czci dla Waszej Królewskiej Mości.

Król podał mu rękę, którą szambelan ucałował i uradowany zaufaniem króla, oraz nowym środkiem wiodącym do zaszczytów, uszczęśliwiony wyszedł z zamku.

SEJM R

Po pierwszym rozbiorze kraju zaczęto poznawać, że rząd, który nie ma swego poparcia w narodzie, ani układać się z obcemi państwami, ani wojować, ani wewnątrz nic zbudować i na zewnątrz państwa obronić nie jest w stanie.

Po wielkiem nieszczęściu umysły zaczęły się otrzeźwiać; król i Rada nieustająca łożyli usiłowania, aby polepszyć skarbowość, pomnożyć wojsko, podnieść oświatę i skupiwszy moralne i materyalne siły, podźwignąć się z niemocy i zależności. Zaczęto więc mniej sprzeciwiać się królowi. Nowo przysłany ambasador rosyjski hrabia Stackelberg, który — jak mówią — nie podzielał myśli rozbioru Polski, jednak nie odrzucił tak znacznej posady, jaką była posada ambasadora w Warszawie. Grzecznością wyróżniał się od swoich poprzedników Salder

na i Repnina. W postępowaniu swojem innego trzymał się systematu, nie dopuszczał wywyższenia się żadnej fakcyi przeciw królowi. Mimo to liga dam, w środki przemożna, błyszcząca urodą, wdziękami i dowcipem, pod powłoką patryotyzmu prowadziła intrygi przeciw królowi. Jeden z głębokich naszych historyków powiedział: „Złą to zazwyczaj bywa cechą narodu, kiedy kobiety w sprawach publicznych zbyt czynną i głośną odgrywają rolę, co najmniej jest to dowodem braku charakteru u mężczyzn".

Po śmierci Stanisława Lubomirskiego marszałka w. k. pozostała wdowa Elżbieta z Czartoryskich Lubomirska, przez długi czas wierna w przyjaźni dla Stanisława Augusta, którą król niegdyś uwielbiał, po zgonie księcia Michała i Augusta Czartoryskich zażądała stanąć na czele familii, prowadzić politykę, wziąwszy w spadku po nich niechęć do króla. Księżna Ogińska żona hetmana litewskiego ze swej strony tworzyła nieprzyjaciół królowi. Pani Katarzyna z Potockich Kossakowska kasztelanowa kamieńska, sławna z dowcipu, odwagi i prawdomówności, gdy część jej majątku po pierwszym

rozbiorze zajęta była przez Austryę, zawiązała stosunki z Maryą Teresą, a Józef II. odwiedzał ją w Stanisławowie. Nieraz dowcipną prawdą otwierała oczy cesarzowej i jej synowi. Nie będąc zadowoloną z gubernatora lwowskiego i jego otoczenia, rzekła cesarzowi.

— Wasza Królewska Mość nie znasz kraju, mniemasz, że w Galicyi mamy wiele papierni, gdyż nam z Niemiec tyle nasyłasz gałganów.

Cesarz zapamiętał tę rozmowę i na gubernatorstwo do Lwowa wysłał hrabiego Dietrichsteina, za co mu listownie pani Kossakowska podziękowała. Gdy tak mało ważyła Habsburgów, czem mógł być dla niej exstolnik litewski. Dokuczała mu nieraz i niechętnych nie mało mu przysporzyła.

Do tej ligi niewieściej przybyła księżna krajczyna, zdradzona przez króla, gorzała zemstą. Potulni mężowie, przyjaciele i faworyci byli wykonawcami ich myśli. Każda zuchwała mowa, każdy dokuczliwy przycinek wypowiedziany królowi, zapewniał mniemanym obrońcom ojczyzny pięknych rąk oklaski.

Jedynie wpływ hrabiego Stackelberga, który chciał utrzymać dobre stosunki z królem,

wstrzymywał zapędy szlachty i starał się dworską partyę pomnażać. Ogół jednak podnosił do bohaterstwa śmiałość oponentów, którzy mieli odwagę wyrzucać w oczy królowi mniemany despotyzm.

Stronnicy dworscy byli jeszcze dosyć silni do odparcia pocisków, które nieraz tak dręczyły króla, iż upadał na duchu i zamyślał o abdykacyi, żądał wypoczynku, a miłość dla generałowej odsłaniała mu w przyszłości życie bez trosk i walk ciągłych. Marzył więc o złożeniu korony i wydaleniu się z kraju.

Gdy szambelan Łącki z kasztelanem wyjechali na odpust do Częstochowy, król codziennie odwiedzał generałowę. Pierwszy raz niezalotne uczucie wstrząsło jego sercem; czuł się zdolnym do ofiary z siebie. Generałowa długo walcząc z sobą, nie mogła się oprzeć urokowi, jaki sprawia przekonanie, że się jest szczerze kochaną. Są chwile szału, w których obowiązki, przysięga, zasydy moralne nikną z pamięci, życie skupia się w jeden, wybuch płomienia, z którego wyjść rzadko kto ma siłę. Jednak generałowa wyszła zwycięsko. Wydana za mąż za naleganiem rodziców, a w pożyciu zrażona

dziwactwami męża, marzyła o tych chwilach rozkoszy, w których podział gorącego uczucia dopełnia życie kobiety, w których wszystkie troski maleją i cierpienia nie bolą. Lecz wiara stała na straży kobiecej zacności; pod zasłoną tej tarczy choć miłość goreje, namiętne porywy nie pozostawiają blizny na sumieniu.

Gorzała chęcią każdą chwilę dzielić z królem, ulżyć ciężarom trosk jego, poświęcić całe życie dla niego, ale ten związek duchowy wydawałby się jej sprośnym, gdyby nie był uświęcony przed Bogiem.

Takie postanowienie generałowej zmuszało króla do wyjednania rozwodu i morganatycznym ślubem z nią się połączyć. Jakoż wróciwszy do zamku, zaraz kazał do siebie prosić księcia prymasa.

Książe Michał prymas, brat królewski, nie odpowiadał godności, którą piastował, nie robił zaszczytu stanowi kapłańskiemu. Bezbożność XVIII. wieku wpłynęła na jego umysł, dumny, mściwy, nie umiał sobie zjednać przyjaciół ani duchownym, ani w rycerskim stanie. Wpływ jego więcej szkodził niż pomagał królowi. Stanisław August znając brata, iż jest

dalekim od wszystkich skrupułów religijnych, był pewnym, że rozwód generałowej za jego wpływem z łatwością w Rzymie uzyska.

Lecz znać, iż król się urodził pod nieszczęśliwą gwiazdą, najbliżsi w jego rodzinie przysparzali mu tylko troski i zgryzoty, i nieraz za ich grzechy pokutować musiał.

Gdy przybył książe prymas, król oznajmił mu o swych zamiarach, prosił, aby mu spiesznie w Rzymie wyjednał rozwód dla generałowej. Prymas zdziwiony tem żądaniem rzekł.

— Nie mogę wyjść ze zdumienia, że ty mając środki zniewolenia każdej piękności, szukasz zwycięstwa u stopni ołtarza. Zostaw to gminowi.

— Ależ bracie — odrzekł król — nie jest to lekkomyślna miłostka; przy moich troskach szukałem serca, które osłodziłoby moje życie, lecz wszędzie znalazłem tylko zalotność lub próżność, to mnie chwilowo rozrywało, ale nigdy nasycić nie mogło; teraz poznałem wartość prawdziwego uczucia. Wiem, że rozwiązłością drugich gorszyłem. Bóg za występki zsyła

zawsze karę. Muszę zmienić życie, postanowienie moje jest niewzruszone.

— Powtarzasz — odrzekł prymas — co ci twój spowiednik Worgowski nagadał. Król ma inne obowiązki, a że sam rządzić sercem nie ma prawa, więc pozwolone mu są uciechy, które grzechem mienią się być dla innych.

— Przed Bogiem, księże prymasie, król nie ma odrębnych przywilejów.

— Ale na ziemi mu są dane — odrzekł prymas.— Cóżby na to świat powiedział? Ty, co odrzuciłeś rękę Burbońskiej księżniczki, co może w przyszłości dla widoków politycznych będziesz zmuszony poślubić czy którą arcyksiężniczkę austryacką, czy rosyjską Wielką księżniczkę, chcesz skrępować swą wolę dla jakiejś tam szlachcianki.

— Związek to będzie morganatyczny; dzieci nie mam, a gdybym je miał, tylu mamy niechętnych, że żaden z naszego domu tronu nie osiągnie.

— Tron się nie ustali, póki nie będziesz miał legalnego potomka, prawnego następcę. Osłabiona królewskość podnieść się może, prawa podlegają zmianie i w przyszłości ród nasz

jak Jagielloński może na parę wieków ustalić się na tronie.

— Nie znasz bracie — smutnie odrzekł król — ani naszego położenia, ani dążeń narodu, ani knowań politycznych. Tę koronę, której przepowiadasz, że parę wieków może błyszczeć na czole naszego rodu, jabym dziś zdjął z mego czoła, aby uniknąć hańby, że ktoś przemocą zedrze ją z mej głowy. Dlatego jej nie cenię i ofiary z mego serca dla niej czynić nie warto.

— Mówisz jak rycerz średniowieczny — przerwał prymas — który tron poświęca dla swej ulubionej. Ja jako brat twój, jako książe kościoła, jako senator sprzeciwiam się twym zamiarom, do rozwodu ręki nie przyłożę, a nawet przeszkadzać mu będę.

— Ostatnie to twoje słowo, księże prymasie?

— Ostatnie! — odrzekł prymas.

— Więc rozejść się możemy — gniewnie wyrzekł król i oddalił się do swego gabinetu.

Kazał przywołać do siebie księdza Worgowskiego, długo z sobą rozmawiali, a w koń

cu dał mu zlecenie, aby starał się o rozwód generałowej pominąwszy księcia prymasa.

Nadchodził sejm roku. Stanisław August był pewny ogromnej większości, liczono głosów w Izbie poselskiej, a w Senacie. Miano nadzieję, iż wszystkie projekty od tronu i Rady nieustającej będą spokojnie przeprowadzone. Lecz zaszłe wypadki przed sejmem, pokojowe usposobienie zmieniły w burzliwą wojnę. Hrabia Stackelberg przychylny królowi, ale stanowczo decydujący nietylko w polityce, lecz i w wewnętrznym ustroju państwowym, gdy przyszło o wybór osób do Rady nieustającej i Komisyi skarbowej, zalecił swoich kandydatów, na prezesa do Rady nieustającej Augusta Sułkowskiego, a do Komisyi Dzierżbickiego.

Król, wpływem pani Grabowskiej, która nalegała, aby bezwarunkowo nie poddawał się ambasadorowi rosyjskiemu i powagę swoją królewską zachował, nie zgodził się na podanych kandydatów i wybór onych według własnej swej myśli przeprowadził. Prezesem Rady większością głosów zanominował Raczyńskiego, a sekretarzem Naruszewicza.

Postępek takowy, który oznaczał wyłamanie się od rosyjskich wpływów, oburzył Stackelberga; zamyślał zemścić się i upokorzyć króla.

Drugim niepomyślnym wypadkiem było zerwanie króla z Rzewuskim. Od młodości najściślejsza przyjaźń ich łączyła; Rzewuski stawał zawsze w obronie króla, na każdym kroku dawał dowody swego przywiązania i ufności bez granic. Po śmierci Stanisława Lubomirskiego marszałka wielkiego koronnego, wakująca laska z prawa starszeństwa należała się Rzewuskiemu, który mniejszą od piętnastu lat piastował. Ale za wpływem sióstr królewskich i za naleganiem siostrzenicy Mniszchowej, król tę godność przyrzekł konferować jej mężowi.

Zachodziła trudność ominięcia Rzewuskiego. Król więc użył środka, który miał godzić obie strony. Zanominował wielkim marszałkiem Rzewuskiego, i nietylko że zobowiązał go słowem do zrzeczenia się tej godności po trzech miesiącach, ale wymógł piśmienne jego zobowiązanie się. Nieufność takowa do żywego ubodła Rzewuskiego. Przed terminem złożył swoją godność, lecz trzydziestoletnią przyjaźń zerwał

i odtąd noga jego nie postała na zamku. Ubył wiec królowi wpływowy przyjaciel, który nieraz opozycyę uspokajać umiał.

Hrabia Stackelberg rozgniewany zamyślał o upokorzeniu króla; opozycya więc głowę podniosła. W pałacu księżnej Elżbiety Lubomirskiej exmarszałkowej ciągle się zgromadzały panie Kossakowska, Ogińska i Sapieżyna z gronem krewnych i przyjaciół, i obmyślano środki zawichrzenia mającego nastąpić sejmu.

Dochodziły do nich narzekania Stackelberga, iż wolność w Polsce zdeptana, że król z bratem prymasem chcą rządzić krajem według swojej woli, że Polacy powinni ukrócić despotyzm króla. To oskarżenie o despotyzm, to słowo, które wiecznie straszyło szlachtę, rozpaliło wszystkie głowy opozycyi, fałszywie roztrząsano postępki króla i dojrzano słuszne dowody oskarżenia.

Wydobyto zapomnianą sprawę biskupa Sołtyka, który wróciwszy z Sybiru, gdzie był uwięziony za gorliwe stawanie przeciw dysydentom, okazywał stan nienormalny w swych postępowaniach, to w sporach z kapitułą, to z rządcami dóbr swoich. Gdy przekonano się

o chorobie jego umysłu, nuncyusz zawiesił go w urzędowaniu, a kapituła odsądziła od administracyi dóbr kościelnych. Opozycya wraz z ligą dam zarzucała prymasowi i królowi, że za gorliwość katolicką najniesłuszniej uwięzili biskupa.

Damy zgromadzone u księżnej Lubomirskiej powierzyły oskarżenie króla Branickiemu

i Sewerynowi Rzewuskiemu, zięciowi księżnej.

Gdy na sejmie miano przystąpić do zwyczajnego pokwitowania Rady nieustającej, powstała najgwałtowniejsza burza o uwięzienie biskupa Sołtyka, niby stając w obronie godności senatorskiej. Ile obelg rzucono królowi w oczy, przykro je przytaczać, dość nadmienić, że Branicki pół pijany odważył się powiedzieć królowi, iż nie upłynie pół roku, jak skończy się jego absolutne dominium, bo szlachta przestanie językiem, a pocznie szablą działać; zaś Seweryn Rzewuski wyrzekł te słowa.

— Jeśli Wasza Królewska Mość chce wiedzieć, do czego naród polski jest zdolny w obronie swej wolności, to niech z historyi angielskiej przypomni sobie los Karola I.

Z galeryi posypały się oklaski licznych

dam, a opozycya z uniesieniem przyjęła słowa nierozważnych mówców. I rzecz dziwna, że opozycya, mająca tylko głosów, despotycznie rządziła sejmem członków, iż większość bezsilna obojętnie mogła słuchać obelg rzucanych na króla; odwaga cywilna upadła, nikt nie śmiał stawić czoła garstce burzycieli. Król zmartwiony, przyszedłszy do siebie, łatwo poznał w całej tej bolesnej sprawie zemstę Stackelberga; mając większość za sobą, nie zdołał zdławić intrygi posła. Nie mogąc znaleźć siły ani w sobie, ani w sejmie, uledz musiał i szukał zgody ze Stackelbergem. Gdy ta nastąpiła, poseł przywołał do siebie Branickiego i Rzewuskiego i oświadczył, iż imperatorowa nie życzy sobie widzieć żadnej fakcyi w Polsce, że bronić będzie przywilejów i wolnej formy rządu i nie będzie tamować prerogatyw stanu rycerskiego; lecz że w sprawach sejmu nie było ze strony króla pogwałcenia, radzi, aby posłowie niechęci osobiste poświęcili interesom ojczyzny i przystąpili do rozpraw nad propozycyami tronu — a Branickiego i Rzewuskiego za dalsze zaburzenia sejmowe odpowiedzialnymi czyni. Po tem oświadczeniu Stackelberga, sejm

się uspokoił, pokwitowano Radę nieustającą, a król się przekonał, iż z pod przemocy posła niełatwo mu się będzie wyłamać.

Pani generałowa Grabowska więcej od króla uczuła zniewagę mu wyrządzoną. Wiedziała, zkąd pochodziło wzburzenie umysłów, postanowiła uwolnić króla od zależności; jako jedyny ratunek uważała związać go z partyą patryotyczną, która będąc dopiero w zawiązku, miała rozpocząć swe działanie na przyszłym sejmie zwanym czteroletnim. Dom jej napełnił się ludźmi patryotycznego stronnictwa, na jej salonach król się z niemi spotykał; wprawdzie nie dzielił ich przekonań, lecz zgadzał się na wydobycie z upokarzającej przemocy, chociaż to oswobodzenie z wielką oględnością przeprowadzać przedsięwziął. Wpływ generałowej dodawał męstwa królowi, który za lada przeciwnością upadał na duchu; rozgrzewała w nim patryotyczne uczucia, dzieliła troski królewskie, które gorąco uczute wpływały na jej zdrowie. Tracąc coraz siły, musiała dla poratowania zdrowia wyjechać za granicę.

Rozwód się prowadził w Rzymie. Choć ksiądz Worgowski używał wszelkich sprężyn

do najprędszego rozwiązania, lecz coraz nowe jawiły się przeszkody, gdyż prymas uprosiwszy nuncyusza papieskiego wpływał na Stolicę Apostolską i rozwód ciągle w zawieszeniu trzymał. Gdy generał Grabowski zawiadomiony został o postanowieniu żony, nie okazał wielkiego smutku. Posłał po brata kasztelana, aby zasięgnąć rady, jak ma postąpić w tym ważnym wypadku.

Właśnie w tej chwili kasztelan znajdował się w Białołęce i nazajutrz po wezwaniu stawił się u brata. Kasztelan żarnowiecki zawieszony orderami uściskał brata w szlafroku. Generał zawiadomił go o postanowieniu żony, prosząc o radę i o powód, co skłonić mogło generałowę do takowego kroku. Kasztelan po namyśle odrzekł.

— Wysoko cenię bratowę, bo jest zacna i pobożna, nie mogła się zgodzić z człowiekiem, który czyta Woltera. Gdybyś czasem jeszcze chciał ją zabawić, zmówić z nią razem jakąś litanijkę lub pojechał z nią na odpust, wlekłoby się to czas jakiś. Lenistwo twoje i brak wiary były przyczyną żądania rozwodu.

— Przecież brat jesteś arcypobożny —

rzekł generał — a jednak również jak ja rozstałeś się z nieboszczką żoną, przeżywszy z nią lat kilkanaście.

— Twój rozwód, panie bracie, jest skutkiem twej niewiary, a moje rozłączenie wynikło z gorliwości wiary. Żeniąc się, popełniłem grzech przez nieświadomość, że zostanę komandorem maltańskim. Pani kasztelanowa żarnowiecka, wspólniczka dziś komandora maltańskiego, czuła niestosowność naszego położenia. Oburzałby ją widok księdza katolickiego prowadzącego swą żonę; jakąż odrazę czuć musiała, widząc się sama żoną maltańskiego komandora, który w bezżennym stanie umierać powinien; wspólna więc nasza gorliwość religijna musiała nas rozłączyć.

— Przyznam ci się, mój bracie kasztelanie, że ani twoich, ani żony mojej skrupułów nie rozumiem; krzyż maltański, ani Wolter małżeństwa rozrywać nie mogą. Lecz ja mojej jejmości sprzeciwiać się nie będę. Baba z wozu, koniom lżej. Do Warszawy nie wrócę, ta żenada mnie tam zabija, tu jestem panem u siebie, nikt nie kontroluje moich czynności. Na rozwód zezwolę, a Woltera czytać będę,

bo mnie bawi i więcej ma rozumu od waszych księży.

— Mój bracie — odrzekł smutnie kasztelan — Wolter cię po śmierci zaprowadzi do swego pomieszkania, do piekła, i tam biesiadować sobie będziecie. Szczęśliwie, jeśli obu was Lucyper na rożen nie wsadzi. Tam sobie razem bluźnić możecie, ale tu panie bracie wara, bo możesz podpaść pod klątwę.

— To strachy na dzieci albo głupców — odrzekł generał.

— Jesteś opętany przez szatana, panie generale ; bluźnierstw słuchać nie mogę, uciekam.

Bez pożegnania, tylko wielkim krzyżem przeżegnawszy brata, oburzony i zgorszony wyjechał z jego domu.

Nie było przeszkód ze strony generała, jednak król nie mógł się doczekać rozwodu; cieszyło go tylko, że takowe usposobienie generała nie tamowało w niczem jego stosunków z jego żoną.

KŁOPOTY SZAMBELANA.

Wiemy, iż król przedstawił szambelana Łąckiego ambasadorowi rosyjskiemu. Ten przyjął go bardzo uprzejmie, pochlebił, iż jego zdolności mogą przynieść pożytek krajowi, przestrzegał aby nie wierzył podszeptom pruskiego ambasadora, a trzymał się partyi królewskiej, która może być silną, jeśli będzie iść według życzeń i planów imperatorowej. Szambelan nie mając stałych przekonań politycznych, a gorejąc chęcią odgrywania urzędowej roli, przyrzekł bez wahania poświęcić swe usługi ambasadorowi i jego rozkazy spełniać z gorliwością; w końcu rzekł Stackelberg.

— Imperatorowa oddane usługi zawsze wynagradza. Wiem, że masz ojca bogatego, lecz skąpego, braknie ci pewno na życie stosowne do twego położenia w stolicy. Mogę ci

więc wyznaczyć miesięczną pensyę; pokryje to rozchody z mej przyczyny czasami poniesione i mnie ośmieli do dawania ci moich zleceń. Rumieniec wstydu i upokorzenia rozlał się na twarzy szambelana i odrzekł.

— Płatnym sługą być nie myślę; jestem obywatelem wolnego narodu, bezwarunkowo więc mojej własnej woli ujarzmiać nie mogę. Być płatnym przez dwór obcy, jest to plamie sumienie uczciwego człowieka.

Ambasador rozumiał te pierwsze wybuchy, które wywołuje wstręt do nieprawych czynności, lecz w trwałość ich nie wierzył, przeto i odmowie szambelana nie ufał. Śmiejąc się rzekł.

— Młody jesteś szambelanie, a przesądy masz staro polskie. Buta szlachecka was gubi, draźliwość wasza jest śmiesznością. Imperatorowa jest jak druga twoja matka, od której przyjąłbyś każdy datek. Cesarzowa nie może cię wynagrodzić orderem, boby cię to u patryotów kompromitowało; chce ci więc dopomódz do okazalszego życia, do którego jesteś zrodzony, które z towarzyskiego położenia ci przynależy.

Te słowa zmiękczyły trochę postanowienie szambelana i zapytał.

— Czy nie będę użyty do podłego szpiegostwa?

— Bynajmniej, mój szambelanie, chcę tylko pomnożyć zwolenników królowi, któremuście wierność zaprzysięgli, w którego obronie stawać jest waszym obowiązkiem. Na dowód, że cię nie wciągam w jakiś nieprawny spisek, pokażę ci imiona osób, które nie odmówiły za oddane usługi pobierać pensyi od cesarzowej.

Wyjął z biurka długi rejestr i podał szambelanowi. Czytając imiona wysokich urzędników i kilku nawet magnatów, nie mógł wyjść z zadziwienia, że ludzie, którzy nie potrzebowali żadnej pomocy pieniężnej, którzy codziennie więcej tracili, niż cyfry koło nich postawione, nie mogli się sprzedawać za lichy pieniądz; te pensye w jego oczach były tylko godłem stowarzyszenia się przeciw anarchii; nie czuł się lepszym od innych, gdy ci co opływali w dostatkach przyjmowali pensye od ambasadora; czemuż on, któremu brakło

na wystawne życie, miałby ją odrzucić. Gdy papier oddawał ambasadorowi, ten zapytał go.

— Czy mogę pana w tej liczbie osób umieścić?

Szambelan odpowiedział tylko jednem słowem.

— Proszę.

Obowiązki szambelana były lekkie i według niego mało znaczące. Wypytywał go hrabia Stackelberg o usposobienie umysłów, o rozmowy polityczne, toczące się w arystokratycznych salonach. Żadnych zleceń szczegółowych nie odbierał. Otrzymana pensya pozwoliła mu zaprowadzić niektóre zbytki, których dawniej nie był w możności używać.

Król go łaskawie przyjmował; w salonach czuł niejakie oziębienie, lecz to przypisywał intiygom krajczyny. Gdy przed otwarciem sejmu , Stackelberg poróżnił się z królem w skutek odrzucenia jego kandydatów do Rady nieustającej, szambelan otrzymał zlecenie od ambasadora, aby popierał fakcye przeciw królowi. Zasmucony i do żywego dotknięty szambelan tem wymaganiem, nie wiedział co ma czynić; zdawało mu się, że będzie

użyty do stłumienia anarchji i ustalenia silnego rządu, teraz zaś użytym został do celów wstrętnych dla niego. Przytem raz już zdradziwszy swoją protektorkę krajczynę, teraz nową zdradą miał odpłacić królowi za doznane dobrodziejstwa. Pozostawały mu tylko dwa środki: albo zdradzić ambasadora lub z nim zerwać na zawsze. Szambelan nie był człowiekiem stanowczych przedsięwzięć, wybierał zawsze półśrodki, które chwilowo mogłyby go wyprowadzić z fałszywego położenia. Umyślił więc, póki burza nie minie, udać chorego. Zamknął się w domu, nigdzie nie wychodził, nudząc się szalenie. Wśród tej samotności przychodziły mu różne myśli, dumał jak przejść krętą ścieżką między wszystkiemi stronnictwami, nie obrażając ani króla, ani Stackelberga, ani patryotów, ani anarchistów, ani ligi dam bawiących się w politykę. Takowa bierność w jego charakterze czyniła go niezdolnym do żadnego stanowczego czynu; wybierał środki, któreby zapewniały spokój i użycie życia. Nie pojmował, że właśnie takowe usposobienie naraża go na ciągłe niepokoje, bezbarwnością okazują nieudolność, a nie

mając stałego przekonania, niczego dopiąć nie jest zdolny.

Z gazety księdza Łuskina, którą mu przynoszono, dowiadywał się o zuchwałych mowach oskarżających króla; uradowany, że uniknął skandalu, poklaskiwał swemu pomysłowi, że w czasie burzy w wygodnem ukrył się łożu.

Gdy się dowiedział, że wszystko ucichło i obrady wzięły właściwy kierunek, nasz szambelan zrzucił szlafrok, przystroił się wykwintnie, poleciał najprzód do króla, aby wynurzyć swoje oburzenie z postępku kilku obłąkanych i mienił się za szczęśliwego, iż swoim wpływem i energią mógł przyczynić się do uśmierzenia bezsensownych wybryków.

Później udał się do hrabiego Stackelberga i oświadczył, że działając tajemnie, więcej przyczynił się do wzburzenia umysłów od tych, którzy gwałtownemi mowami chcieli upokorzyć króla.

U księżnej Lubomirskiej nie tak gładko mu poszło — zimno był przyjęty. Gdy zaczęto rozmowę o wypadkach sejmowych, gdy szambelan począł brać stronę biskupa Sołtyka, pani kasztelanowa kamieńska rzekła.

— Stawaliśmy w obronie godności senatorskiej, działaliśmy otwarcie i śmiało, jak przystoi na wolnych w wolnym narodzie, lecz w sejmie nie było jednomyślności; oskarżenia nasze nie mogły się utrzymać, gdyż jak zwykle przed burzą susły skryły się do nory, a gawrony pod dachy.

Śmiech ogólny i spojrzenia pań zwrócone na szambelana zrazu go zmieszały, później gniew go opanował, i chcąc się zemścić za przycinek, rzekł.

— Czyż susły i gawrony instynktem nie okazały więcej rozumu niż ludzie, którzy zmoczeni ulewą, po nawałnicy uciekli do domów.

Księżna Lubomirska rozgniewana tą niegrzeczną odpowiedzią, rzekła z udaną łagodnością.

— Pan szambelan jesteś jeszcze chory, nie wróciłeś do normalnej przytomności, bredzisz jak w gorączce; w tym stanie nierozsądnie puszczać się w odwiedziny znajomych.

Szambelan powstał gniewny i upokorzony, i skłoniwszy się damom, wyszedł z salonu.

Choć nie pierwszy raz pan Łącki obrażony był w swej durnie, choć był lekkomyślny,

obojętny i sercem nie odczuwał, jednak krew szlachecka zawrzała w jego piersiach, żądał za zniewagę zniewagą się odpłacić, pałał zemstą; lecz z kim miał walczyć? z kobietami, których całą bronią jest język i intryga. Człowiek rzadko siebie samego obwinia; nie dostrzega, że doznane nieprzyjemności są skutkiem własnego postępowania; nie przychodzi mu na myśl logiczna rozwaga, bo nie jest sędzią swych czynów, ale gorliwym ich obrońcą.

Niegrzeczne przyjęcie u exmarszałkowej przypisywał intrydze krajczyny. Postanowił zerwać stosunki z księżną marszałkową, z jej otoczeniem i całem jej stronnictwem; choć wielki to był ubytek w jego życiu towarzyskiem, jednak silne mu jeszcze pozostały podpory, na których mógł się oprzeć bezpiecznie: pozostał mu król, hrabia Stackelberg, generałowa Grabowska i wojewodzic, którego wpływ coraz wzrastał w stolicy i zwiastował nową erę w dążnościach politycznych. Pocieszał się jak mógł szambelan, lecz te wypadki go dręczyły, niezadowolony był z siebie, a nie

miał ani jednego przychylnego serca, przed którem mógłby troskami się podzielić.

Kochał matkę, lecz smutnemi myślami nie chciał jej martwić; ojciec by go nie zrozumiał, a szorstką odpowiedzią rozjątrzyłby bardziej jeszcze serce jego. Przypomniał sobie życzliwe słowa wojewodzicówny; jak spragniony żąda wody, tak w udręczeniu pragniemy przyjaznego współczucia. Spiesznie więc przystroiwszy się, udał się do pałacu wojewodzica. Zastał tam liczne grono gości, zajętych obradami nad kierunkiem mającego nastąpić sejmu. Małachowski, Sapieha, Ignacy Potocki, biskup Rybiński kładli za program działania zajęcie się formą rządu, przymierzem z Prusami i następstwem tronu; zawierając sojusz z Prusami, chciano zarazem ustalić przymierze z Anglią i Holandyą, aby nie być zupełnie zawisłemi od berlińskiego gabinetu. Taki nakreśliwszy plan, chciano się porozumieć z interesowanemi mocarstwami, tak jednak, aby nikt w Warszawie, ani król, ani członkowie rządu o tem nie wiedzieli.

Gdy wszedł szambelan, wojewodzic nie chcąc przerywać narady i wtajemniczać szam

belana do ich politycznych planów, zaprowadził go do salonu, gdzie córka jego oczekiwała na mające przybyć damy.

Widok pana Kazimierza zawsze wywoływał na twarz panny Emilii żywy rumieniec i nigdy jej rysy nie opromieniały się takiem zadowoleniem, jak gdy drobna jej rączka ogrzaną została ciepłym jego pocałunkiem.

Po kilku uprzejmych słowach wojewodzic udał się do swoich gości.

— Tak dawno jak byłeś u nas, panie szambelanie — rzekła panna Emilia.

— Dawno, to prawda, panno wojewodzicówno, lecz ten czas nie przeszedł mi wesoło; jakiś fatalizm stawiał mnie w takich trudnych położeniach, że narażony byłem na ciągłe przykrości, i gdybym nie rozumiał życia, wpadłbym w zupełne zwątpienie.

— Mój panie Kazimierzu, pozwolisz mi prawdę powiedzieć?

— Mów pani, wszak dawniej otwarcie zawsze mówiliśmy z sobą.

— Zaprzeczyć muszę twoim słowom, panie Kazimierzu, przykrości, których doznałeś,

— Teraz, panie Kazimierzu, rozum nie rozwiąże ci tego pytania, lecz kiedyś serce ci na nie odpowie.

— Gdy słyszę twe przychylne słowa, panno Emilio, przenoszę się myślą w nasze dziecinne lata, gdzie nasze niewinne rozrywki zastępowały dzisiejsze pragnienia, gdy lekko nam zawsze było na sercu, bo żadna troska nie ugniatała; błogie to były chwile, ale one powrócić nie mogą.

— Sami trosk przysparzamy sobie, panie Kazimierzu, one przedwcześnie nas starzeją; z czystem sumieniem, duch zawsze będzie młodym, a serce żywo bić będzie do wszystkiego, co wzniosłe, zacne i święte.

— Z takiemi wyobrażeniami, panno Emilio, musisz być szczęśliwą.

— Mam nadzieję, że nią będę. Nadchodzące damy przerwały tę poufną

rozmowę.

Szambelan był roztargniony, patrzył ciągle na Emilię, odkrywał w jej rysach coraz nowe wdzięki, których dotąd nie dopatrzył, a szczerość, jej słów, do których nie był na

wykły, przychylność, której w salonowem życiu nie napotkał, rozgrzała jego zimne serce.

Chociaż w gronie przybyłych dam były i piękne, jednak szambelan słynny z oddawanych hołdów każdej piękności, tym razem patrzał na nie obojętnie i tyle tylko był ugrzeczniony, ile wymagały obowiązki dobrego towarzystwa.

Gdy nadszedł wojewodzic, szambelan resztę wieczoru na rozmowie z nim przepędził. Im dłużej szambelan rozstrząsał poglądy na życie przez pannę Emilię wypowiedziane, tem więcej dopatrywał błędów w swojem postępowaniu, przekonywał się, że są pewne zasady, od których społeczność uwolnić się nie może; lecz które mają prawdę za sobą, stanowczo rozwiązać nie umiał. Powab, rozsądek panny Emilii, owiany ciepłem uczucia, uczynił wielkie na nim wrażenie; czuł, że szczęściem każdyby się z nim podzielił, ale od trosk i smutku każdy z grona znajomych by się oddalił, bo świat żąda rozrywki, wesela i uciech, a od znękanych i zbolałych ucieka.

Postanowił więc, iż ile razy dozna przykrości lub zawodu, uda się po słowo pociechy

do towarzyszki dzieciństwa. A że w życiu więcej mamy chwil smutku, niż radości, odwiedziny szambelana u wojewodzka coraz były częstsze, przyzwyczajał się do nich, później stały się potrzebą, nałogiem.

Po wyjeździe generałowej Grabowskiej za granicę, król, który za jej wpływem opierał się przemocy Stackelberga i po jej oddaleniu się pragnął postępować według jej rady. Ambasador nie chciał odstąpić od wdawania się w sprawy wewnętrzne kraju, przedstawiał swoich kandydatów, wstrętnych królowi i narodowi. Opróżnione zostało podskarbiostwo nadworne i biskupstwo krakowskie. O podskarbiostwo starał się pisarz Rzewuski, protegowany przez księżnę generałowę ziem podolskich, i Moszyński, za którym przemawiała znajomość finansowa. Król zaś najwięcej sprzyjał kasztelanowi Ostrowskiemu, który nieposzlakowaną zacnością wzbudzał szacunek dla siebie.

Lecz i hrabia Stackelberg miał swoich kandydatów. Ożarowski kasztelan wojnicki przez swą żonę zyskał względy ambasadora, przedstawił go więc na podskarbiego, a biskupa inflantskiego Kossakowskiego, z którym był za

żyły i grywał z nim w karty, na biskupa krakowskiego.

Opozycya żarliwie stanęła przeciw tym kandydatom. Król przez Debolego posła rezydującego w Petersburgu wysłał skargę do imperatorowej, która przez Ostermanna kazała oświadczyć, iż daleką jest od ścieśniania królewskiej woli w rozdawnictwie wakansów, a że Stackelberg utaił przed rządem imperatorowej swe postępowanie, zostanie upomnionym.

To zwycięstwo król był winien radom generałowej i ten tryumf jej zawdzięczał.

Król oczekując powrotu pani Grabowskiej, zajął się budową dla niej pałacu. Tysiące robotników sprowadzono, dniem i nocą przy pochodniach pracowano i jakby laską czarodziejską wzniósł się pałac na Tłomackiem, błękitnym zwany, przypierający do obszernego ogrodu. Wnętrze ze zbytkiem sam król urządzał; znawca i artysta w duszy, tworzył świątynię, w której miłość przemieszkiwać miała, w której swemu bóstwu pragnął złożyć hołd uwielbienia.

WYJAZD PODSTOLSTWA DO WARSZAWY.

Ważne wypadki zaszły w Starej Woli; wywołał je przysłany portret szambelana w złocistym mundurze ze wstęgą św. Stanisława. Zawieszono go w jadalnej sali obok p. Łąckiego wojewody sandomierskiego, w szeregu spokrewnionych orderowych panów. Pochlebiały podstolemu zaszczyty syna, jednak zdawało mu się, że jego wywyższenie osłabia powagę ojcowską.

Tytularny podstoli nie mógł w oczach jego strofować orderowego pana. Długo dumał nad środkami, któreby ustaliły jego władzę rodzicielską. Nic nie mówiąc nikomu, wziąwszy ze sobą tylko Brodziewicza, zjechał na sejmik do Sandomierza, gdzie wybierano posłów na sejm r.

Podstoli choć był otwarty, szczery, nawet

zdawał się być dobrodusznym, lecz miał ten spryt, który bez jawności umie dążyć do celu. Nadzwyczaj był czynnym na sejmiku: w każdym kandydacie upatrywał to brak energii, to stronnicze poglądy, to arystokratyczne dążności, zawsze jakaś skaza tamowała wybór na posła.

Kilka rzuconych patryotycznych frazesów, przyjętych oklaskami, zwróciły na niego oczy wyborców. Pomimo oporu podano podstolego na kandydata i większością głosów na posła obranym został.

Gdy przybył do domu, przedstawił się żonie temi słowy.

— Masz Jejmość przed sobą posła Rzeczypospolitej; choć trochę się zadomowałem, ale potrafię zdrową radą przyczynić się do dobra ojczyzny.

— Nie uwierzysz Jegomość — odrzekła podstolina — jaką sprawiłeś mi radość; urząd to zaszczytny, zajmiesz się sprawami publicznemi, oderwiesz się od uciążliwego gospodarstwa i jakiś czas przemieszkamy w Warszawie.

— Jejmość choć zacna i poczciwa, ale zawsze kobieta; nęci ją Warszawa.

— Przecież mam syna w stolicy — rzekła podstolina — cóż dziwnego, że serce matki ciagnie ku niemu; będę tam spokojna, Kazio uszczęśliwiony, a Jegomość ciesząc się powodzeniem syna, będzie miał szlachetniejsze jak na wsi zajęcie.

— Szambelan, pan orderowy, będzie musiał się uniżyć przed posłem, przed godnością, która najzaszczytniejszą jest w kraju, która ma władzę królewskie i senatu podania rozstrzygać, sankcyą swą utwierdzać lub odrzucać.

— Kazio w tobie zawsze uszanuje ojca; godność Jegomości nie zwiększy jego przy wiązania.

— Jejmość wie swoje, a ja swoje; każdy splendor każe się uszanować. Ojciec podstoli, a ojciec poseł, to różnica nielada. Muszę wysłać Brodziewicza do Warszawy, aby nam najął pomieszkanie.

— Kazio to lepiej załatwić może — odrzekła podstolina.

— Ale moja Jejmość, ja znam lepiej Warszawę od Kazia.

— Już mija lat dwadzieścia, jak Jegomość byłeś w Warszawie.

— Cóż to znaczy, przecież pamięci nie straciłem. Brodziewicz według mojej instrukcyi wszystko urządzi, a my unikniemy kłopotu nowej instalacyi.

Przywołano Brodziewicza; gdy wszedł, podstoli, kazał mu wziąć arkusz papieru, usiąść przy stole i rzekł.

— Waćpan pojedziesz do Warszawy, najmiesz i urządzisz pomieszkanie. Spodziewam się, że z rozumem i kredką to wykonasz.

— Najchętniej spełnię rozkaz JW. posła; znam Warszawę jak moich pięć palców. Przeszłego roku trzy miesiące tam bawiłem, każdy kąt mi znany.

— A więc pisz, co ci podyktuję.

"Gdy przyjedziesz do Warszawy, wprost się udasz do zajazdu Szpinglera na Bednarskiej ulicy. Nająć mi u niego sześć pokoi od frontu, z kuchnią, stajnią i składem na wiktuały. Niemiec będzie się drożył, ale gdy mu powiesz, że to pan Łącki najmuje, który dawniej u niego kwaterował, to zmięknie, jak wosk, bo miał dla mnie wielką konsyderacyę".

Brodziewicz przerwał pisanie i rzekł.

— Nie przypominam sobie, aby był dziś

zajazd na Bednarskiej ulicy, chyba może jakaś gospoda dla żydów.

— Waćpan nie wściubiaj swoje trzy grosze; znam Warszawę lepiej od Waćpana; pisz

dalej.

„Beczułkę wina i sto butelek starego węgrzyna kupić w winiarni Fukierów na Starem Mieście, przez pamięć, że u niego nieraz pijałem i że jest ugrzecznionym i sumiennym „handlarzem".

— Dziś są lepsze winiarnie — rzekł Brodziewicz. — Znam skład, który zaopatruje piwnice senatorskie i Jego Królewskiej Mości.

— Niech oni sobie piją z owego składu— odrzekł podstoli — ja przecież mam smak w gębie; dzisiejsi winiarze falsyfikują wszystkie trunki. Fukierowie to z korca maku wybrani, zacni, poczciwi; upijałem się z nimi nieraz; pisz dalej.

„Gdy dom będzie urządzony, poprosisz księdza Anzelma z klasztoru Bernardynów,aby poświęcił mieszkanie, bo w zajazdach dzieją się różne wszeteczności, a jam sodalis maryanus; kto z Bogiem, Pan Bóg z nim".

— Schowaj Waćpan tę instrukcyę dla pa

mięci; na zadatki sto czerwonych złotych otrzymasz. Przytem obliguję Waćpana, abyś się zajął odnowieniem landary, gdy się podreperuje i bronzy odczyszczą, będzie wyglądać jak nowa. Parę szpaków, co po Emirze, podkarmić, galony złote do liberyi poprzyszywać, ekonomowi przykazać, aby sto korcy owsa były gotowe do transportu, parę kulów mąki spytlować, dwa kabany zakłuć, indyki i kapłony posadzić w sadnikach, niech się tuczą, bo tę prowizyę odeszlemy do Warszawy.

Pani podstolina, która haftując nie oponowała w niczem mężowi, rzekła do Brodziewicza.

— Proszę do mnie.

Gdy się znalazła w swej komnacie, rzekła.

— Proszę, abyś we wszystkiem radził się szambelana, abyś nic nie przedsięwziął bez jego decyzyi. Znajomi mego męża musieli powymierać, domy porujnować; dwadzieścia lat zmienia nietylko ludzi, ale i miasta. A gdy się wszystko nie spełni według instrukcyi mego męża, trochę się podąsa, ale później zadowolonym będzie.

— Ale pani podstolina bierze na siebie

całą odpowiedzialność, gdyż mnie gotów zbesztać, a może i wypędzić, czegobym sobie nie życzył.

— Mój panie Brodziewiczu, nie narażę cię na żadną nieprzyjemność; powoli przygotuję mego męża okazaniem niemożności wypełnienia jego zleceń. Przed wyjazdem wręczę ci list do syna.

Pan podstoli chociaż polecił Brodziewiczowi uskutecznić dane mu rozkazy, sam jednak wszystkiem się zajął. Przy nim odnawiano landarę, czyszczono szpaki, zabijano wieprze, nawet klucznicy dawał rady, jak drób prędko utuczyć można. Gdy wrócił od tych zajęć, ka zał do siebie zawołać księdza Antoniego proboszcza i rzekł do wchodzącego.

— Mój księże proboszczu, wiesz, że zostałem wybrany posłem; przyjdzie mi nie z jedną mową wystąpić w sejmie, umiem prawdę wypowiedzieć, ale w gronie tylu mowców i statystów trzeba retorycznie się wysłowić i zdanie poprzeć sentencyą łacińską. Przytocz mi więc kilka sentencyj, abym mógł na sejmie niemi się popisać; pomyśl, mądrej głowie dość na słowie.

— Ma słuszność JW. pan poseł — odrzekł ksiądz Antoni — w sentencyach zamyka się mądrość, bez nich trudno o prawdzie przekonać.

— Mów proboszczu, ja sobie niektóre wybiorę.

Ksiądz Antoni długo myślał, w końcu rzekł.

— „Prima, secunda talis, lunatio erat aequalis".

— Ależ proboszczu, to nie kwadruje z sejmową mową, dobre to do kalendarza, ta sentencya dyabła warta.

— Można ją użyć przenośnie; może ta przypadnie do gustu: „Ars longa, vita brevis".

— I ta kiepska, księże proboszczu.

— To może ta będzie lepsza: „Medice, cura te ipsum".

— Ta już lepsza, ale bardzo filozoficzna, a ja w filozofię wdawać się nie będę.

— I ta piękna sentencya: „Clara pacta, claros faciunt amicos".

— Ta może mi się przydać.

— To może pan podstoli żąda sentencyi politycznej?

— Dawaj, dawaj, księże Antoni, taka mi się przyda.

— „Russica gens, optima flens, pessima ridens" — wymówił zwolna proboszcz.

— Brawo, brawo, księże proboszczu, jakby krawiec do miary mi ją uszył; ta mi się podoba.

Podstoli kilka razy powtórzył sentencyę, aby jej się na pamięć wyuczyć. Gdy proboszcz żegnał podstolego, tenże prosił go o odśpiewanie „Te Deum laudamus" na podziękowanie Bogu za otrzymaną godność poselską, a po mszy św. aby wzniósł hymn „Veni creator" na intencyę, aby Duch ś. natchnął go mądrością i skuteczną radą na pożytek współbraci i kraju.

Jak rośliny i drzewa, tak i człowiek przyrasta do ziemi, na której się urodził. Myśl opuszczenia StarejWoli trapiła podstolego. Zmienić ciche, regularne życie na gwar stolicy, nie we właściwej porze jeść i spać, przyjmować gości, odwiedzać obojętne osoby, było uciążliwszą rzeczą dla nowo obranego posła, niż wystąpienie w sejmie. Pocieszał się, iż przed dwudziestu laty mile czas przepędził w Warszawie; przypominał sobie wszystkich kolegów wesołego życia, wszystkie piękności, dla których nie był

obojętnym; spotkanie się znów z niemi miało swój urok; zapomniał tylko, że koledzy posiwiali, a lica pięknych pań zmarszczkami się pokryły.

Gdy się zbliżał czas wyjazdu, podstoli coraz był smutniejszy; wybierał się, jakby nigdy nie miał wrócić; z swym plenipotentem panem Szuta siedział codziennie zamknięty w swoim gabinecie, z nim regulował swe interesa, porządkował papiery, układał dokumenty i sporządzał testament, który kazał złożyć u pana wojewody Łąckiego.

Pan Szuta przyrzekłszy tajemnicę, milczał o rozporządzeniu podstolego, choć język mu świerzbiał; powtarzał tylko.

— Złote serce podstolego, a rozum Salomona; o nikim, nikim nie zapomniał. Niech mu Bóg wieku przedłuży, a gdy go powoła do siebie, będzie czem łzy obcierać.

Pani podstolina przez Woroniczów spokrewniona z Jelińskiemi i Działyńskiemi, dawniej należąc do wyższego towarzystwa, nawykła do form światowych, nie trwożyła się zmianą życia. Umiała się zastosować do wszelkich wymagań czy to na wsi, czy to w stolicy.

Najbardziej pocieszającą myślą była możność ciągłego widzenia się z synem.

Gdyby go mniej kochała, gdyby go kochała li tylko dla siebie, nie zezwoliłaby nigdy na rozłączenie się, na wysłanie go do Warszawy.

Lecz prawdziwa miłość macierzyńska dla szczęścia dziecka żyje ofiarą własnego serca; uczucie podnosi ją do heroizmu, dzieląc każdą pomyślność, umie w przygodach cierpieć i wiecznie przebaczać.

Przez Brodziewicza, jadącego z prowizyą do Warszawy, pisała do syna, aby najął i urządził pomieszkanie według towarzyskich wymagań i swego gustu; że jeśli koszta będą większe, by nie martwił ojca, tylko ją zawiadomił.

Nakoniec przyszedł dzień wyjazdu.

Po mszy św. i błogosławieństwie proboszcza, przy wielkim ołtarzu udzielonem, po rozdaniu jałmużny ubogim, aby się modlili za szczęśliwą podróż, udali się do domu, lecz w ganku zebrali się oficyaliści z pisarzami, kucharz z kuchcikami, stangret z masztalerzami, kredencerz z pachołkami, stara klucznica z gospodyniami i każda z tych korporacyj skła

dała swe pożegnanie i życzenia szczęśliwej podróży. Wszyscy całowali ręce podstolstwa, a poseł rozczulony rzekł.

— Moi bracia, jadę, daj Boże w dobrem zdrowiu znów nam się zobaczyć; dziękuję wam za wasze usługi i za okazaną mi przychylność; choć nie raz karciłem, ale was kochałem, byłem wam ojcem, nagradzałem za dobre, a za złe karałem. Wyjeżdżam, zostawiam dom mój i moje mienie na waszej opiece; spodziewam się iż gdy wrócę, zastanę wszystko w porządku. Bądźcie zdrowi, niech Bóg będzie z wami, kochajcie mnie, jak ja was kocham.

Łza spadła na wąs podstolego, a cała gromadka zaczęła rzewnie szlochać.

Landara odświeżona przed dom zajechała, zaczęto znosić pudełka, pudełeczka, zawiniątka. Podstoli nieraz ofuknął gniewem, że jejmość zabiera z sobą tyle rupieciów, że nie będzie mógł nóg wyprostować, lecz nareszcie wszyscy się jakoś wygodnie umieścili w landarze.

Ruszył powóz, lecz za bramą był zatrzymany przez gromadę ze wsi; musieli podstolstwo wysiąść i przyjąć życzenia szczęśliwej podróży. Podstoli obdarował ich kilku tala

rami i wśród hucznych wiwatów puścili się w dalszą podróż.

Lecz jadąc obok kościoła, ksiądz proboszcz u drzwi świątyni stał z święconą wodą; znowu trzeba było wyłazić i wysłuchać przemówienia. Później wystąpił organista z bakałarzem i z gronem malców, którzy odśpiewali kantatę pożegnalną, a bakałarz w uczonej mowie porównał podstolego do Kazimierza Wielkiego, który założył akademię, jak on szkółkę, który jak on może się nazwać królem chłopków, życzył mu, aby był również królem obrany i szczęśliwie nad nimi panował. Te oznaki życzliwości podstoli znów wynagrodził kilku talarami i wśród okrzyków radośnych puścił się w dalszą drogę.

Gdy wieś opuścili, rzekł podstoli do żony.

— Nie wiem czy w Warszawie będziemy z taką pompą i uczuciem powitani, jak tu byliśmy pożegnani. Moja Jejmość, szlachcic na zagrodzie, to król, dlatego wolę być pierwszym w StarejWoli, niż ostatnim w stolicy.

— Jegomość nigdzie ostatnim być nie może — odrzekła podstolina — a dziś zaszczycony godnością posła, będziesz miał wybitne stanowisko nawet w stolicy.

— Może ma słuszność Jejmość, ale ta podróż do Warszawy bardzo mnie inkomoduje; przyjmować i oddawać wizyty, przed każdym się sztafirować, a mnie to na co, zdrową głowę kłaść pod Ewangelię.

— Dla dobra publicznego — rzekła podstolina — trzeba coś poświęcić.

— Widzi Jejmość, dla dobra kraju jestem gotów do największej ofiarności, ale żeby to było bez tej niepotrzebnej żenady. Dać dam, więcej jak myślą; gdybym był młody, wsiadłbym dziś na koń, lecz po co te rady i spory sejmowe, djabła to warto, niech każdy krew i mienie poświęci dla kraju, a Polska znów stanie się potężną.

— Przecież rozumie Jegomość, że sejm to głos narodu, to jego wola.

— Sprawiedliwie Jejmość mówisz, ale u nas co głowa to rozum, jeden do lasa, drugi do Sasa, poradźże z nimi i skłoń do jedności.

Oboje zamilkli, a że milczenie zawsze sen sprowadzało podstolemu, zamknął więc oczy i wkrótce donośnie chrapać począł.

WYZNANIE.

Ponieważ w Polsce było kilka stronnictw działających jedno przeciw drugiemu, przeto wypadki coraz się zmieniały, a ogół pociągnięty w jakąkolwiek stronę, tworzył większość, którą uznawano za opinię publiczną. Partya patryotyczna wzmogła się za przybyciem margrabiego Hieronima Lucchesiniego, dodanego ambasadorowi pruskiemu Buchholtzowi, który później zajął jego miejsce. Był to człowiek młody, mający lat , pięknej powierzchowności, ujmujący i wymowny. Przy ciężkim Buchholtzu, dumnym Stackelbergu, ostrożnym Descorche ambasadorze francuskim, wydawał on się człowiekiem politycznym nowego pokroju szczerym, otwartym, przychylnym dla Polski i dbającym o jej przyszłość szczęśliwą. Biegle władając francuskim i łacińskim językiem, mógł

się z każdym rozmówić. Miłą powierzchownością i ogładą jednał dla siebie stronnictwo polityczne dam, które teraz skupiły się koło generałowej ziem podolskich.

Lucchesini posiadał ich względy, uprzejmością je ujmował, na drodze politycznej uprzedzał ich żądania; one pierwsze wiedziały o działaniach gabinetu pruskiego.

W dniu imienin księżnej generałowej posłał jej filiżankę porcelanową z portretem króla pruskiego, a w niej deklaracyę Buchholtza przeciw gwarancyi, o której nikt w Warszawie jeszcze nie wiedział. Małachowskiemu, Ignacemu Potockiemu, Sapieże i wojewodzie Walewskiemu przyrzekał w imieniu swego rządu powrót Galicyi do Polski, ofiarował pomoc Prus i zbrojne przymierze.

Po takich oświadczeniach nie można się dziwić, że stronnictwo patryotyczne jedyny ratunek ojczyzny widziało tylko w pruskiej protekcyi; przewiniło wprawdzie ślepem zaufaniem, wiarą w czcze słowa i nieprzewidzeniem najhaniebniejszej zdrady. Król tylko jeden upominał, że to są wszystko błyskotki, za które przyjdzie drogo się opłacić.

W rozpoczynającym się sejmie stronnictwo patryotyczne miało większość za sobą, królewska partya coraz się zmniejszała, wpływ Stackelberga upadał.

Pan szambelan Łącki, który zwykł się trzymać większości, był w bardzo przykrem położeniu; zerwać ze Stackelbergiem nie miał odwagi; utrzymanie z nim stosunków narażało go na dotkliwe wyrzuty stronnictwa patryotycznego, a u zapalonych dam na pogardę. Te dręczące myśli były przerywane wyszukaniem mieszkania dla rodziców. Przeczytawszy instrukcyę daną Brodziewiczowi, rozśmiał się serdecznie, a mając pełnomocnictwo ód matki, najął na Krakowskiem Przedmieściu pierwsze piętro z balkonem, wykwintnie je przystroił, ubrał wazonami świeżych kwiatów, a Brodziewicza wysłał na spotkanie rodziców, dla wskazania im najętego mieszkania, w którem sam na nich oczekiwał.

Gdy landara stanęła przed drzwiami, szwajcar wygalonowany ze złocistą laską powitał państwa podstolstwa. Podstoli zdjął rogatywkę, biorąc go za urzędnika królewskiego dworu; lecz gdy ten pocałował go w rękę, postrzegł

się w swej omyłce i protekcyonalnie poklepał go po ramieniu. Na schodach spotkał syna, który rzucił się do kolan ojcu i matkę serdecznie uściskał; podobała się podstolemu ta submisya synowska, której się nie spodziewał, i rozjątrzenie, które czuł, że nie najęto kwatery na Bednarskiej ulicy, zmieniło się w wesołe usposobienie. Gdy wszedł do salonu, zawołał.

— Per sancta cruce ! gdzieście mnie to zaprowadzili, czy do księcia Radziwiłła? Wszędzie miękko, wszędzie pachnie, jakby u jakiej modnej Frejliny. Dalipan, ja tu mieszkać nie potrafię; dobre to na chwilę, ale żyć w tych mahoniach, dywanach i bronzach, to dyabelnie fatyguje; człek nie jest u siebie.

— Przyzwyczaisz się Jegomość — rzekła na to podstolina — nie my nasze przywozimy zwyczaje, ale do tutejszych powinniśmy się zastosować.

— Ale moja Jejmość, jak my na tej stopie żyć będziemy, to zbankrutujemy z kretesem.

— Życie nie jest tu drogie — ozwał się szambelan — postaramy się, aby ojcu było tak wygodnie jak w domu, wszyscy będziemy

na jego usługi, wszystkie rozkazy jego wypełniać będzie naszym obowiązkiem.

Podstoli mając ciągle na myśli, że pan orderowy zechce się wybić z pod jego władzy uradowany uległością syna, pocałował go w czoło i rzekł.

— Widzę, że cię nie popsuła stolica, iż zaszczyty nie zawróciły ci głowy; szacunek dla rodziców to fundament zacności.

Gdy podstoli spostrzegł Brodziewicza, pogroził mu palcem i rzekł.

— Z Waćpanem mam na pieńku; szczęście twoje, żem w dobrym humorze, że kontent jestem z Kazia, bo inaczej palnąłbym ci taki Pater noster, ażby ci w piętach zastygło.

— Ceny były jednakowe — odrzekł Brodziewicz — a wolałem lepszą niż gorszą nająć kwaterę.

— No, co z woza spadło, to przepadło; ale na drugi raz radzę się nie oddalać o sto mil od mojej instrukcyi — rzekł podstoli — a teraz poprowadź mnie Waćpan do mego pokoju.

Po długiem niewidzeniu się serce matki radeby w jednem słowie streścić wszystkie za

pytania, aby się uspokoić, że syn ukochany jest szczęśliwy z nadzieją większego szczęścia w przyszłości.

Głaskała jego włosy, całowała go w czoło, patrzała mu w oczy wzrokiem matki, który umie czytać aż w głębi duszy. Choć syn ją upewniał, że jest zadowolony z życia, że żaden smutek dotąd go nie trapił, jednak w głosie jego dostrzegła jakąś tęskną nutę, która nie brzmi w piersiach przepełnionych szczęściem.

Mniemała, że jeszcze jakieś pragnienie nieurzeczywistnionem zostało, że jej staraniem i to życzenie ziści się i radowała się w duszy, że jeszcze w czemkolwiek może się przyczynić do uszczęśliwienia ukochanego dziecka; trzymając go za rękę, rzekła.

— W twojem szczęściu moje całkowicie się zamyka. Nim w świat cię puściłam, opancerzyłam twe serce wiarą, zacne uczucia w niem rozbudziłam, zaszczepiłam moralne zasady; tak cię uzbroiwszy, dziś jesteś silnym do odparcia wszelkich nieprawych pokus. Wiem, że życia swego żadnym brudnym postępkiem nie skalasz; lecz życie nasze jest ciągłą walką, ciągłem pragnieniem; jeśli będziesz na nie narażony, jeśli

cię co zasmuci, przyjdź do swej matki, a wspólnemi siłami zwalczymy pokusy i pragnienia urzeczywistnimy wspólną radą i staraniem.

Pan Kazimierz ucałował kolana matki; ciepłe uczucie nawet zimne serce rozgrzewa, a miłość gotowa ciągle do poświęceń rozrzewnia. Gdy podniósł głowę, łzy mu błyszczały w oczach i rzekł.

— Gdybym miał ciągle przy sobie takiego anioła stróża, jakim dla mnie jesteś, nigdybym lekkomyślnością nie zbłądził; życie nie jest łatwem zadaniem: w niem są zmieszane uczucia i namiętności, pragnienia i żądze, rozum w ciągłej walce z sercem, korzyści osobiste w ciągłym są sporze z dobrem ogółu; przejść bez szwanku przez tę Scyllę i Charybdę, trzeba być doświadczonym sternikiem.

— Trzeba mieć siłę woli, mój synu, trzeba się radzić serca i rozumu, a każde zwycięstwo nad sobą jest większym tryumfem, jak uzyskana sława na polu bitwy.

Pan Kazimierz zadumał się nad słowami matki, które sprawiły na nim wrażenie; gdy chciał jej odpowiedzieć, wszedł pan podstoli

pięknie przystrojony z karabelą przy boku i rzekł.

— Czasu nie lubię tracić, tylko ser dobry odkładany; zaraz jadę do mego marszałka sejmowego, muszę się mu przedstawić i przysięgę wykonać. Może byłoby stosownie, abyś Waćpan ze mną pojechał.

— Jestem na rozkazy ojca — odrzekł szambelan.

Podstoli uradowany uległością syna, poklepał go po ramieniu i rzekł.

— Szambelaństwo dla dworu, ordery dla pompy światowej, a mores dla rodziców; ktoś tam powiedział:

Kto ojca, matkę kocha i szanuje,

Do szczęścia sobie ten drogę toruje.

— Kontent jestem z Waćpana; a teraz się wybierajmy; komu w drogę, temu czas.

— Jedźcie — rzekła podstolina — a ja pojadę odwiedzić wojewodzicównę. Emilcia wie, co się dzieje w wielkim świecie, a wiadomości te są nam potrzebne, nim rozpoczniemy nasze odwiedziny.

Szambelan odbywszy z ojcem kilka wizyt,

nad wieczorem udał się do siebie. Słowa matki, od dzieciństwa słyszane, wyryły się mu w sercu; powiew zepsutego świata odrętwić je może, ale zatrzeć nie zdolny; teraz odżyły one w jego piersiach.

Porównywał swe postępowanie z radami matki i przyszedł do przekonania, że chcąc być czystym na sumieniu, trzeba być niewolnikiem szlachetnych zasad. Sumienie mu wyrzucało wiele występków, ale najohydniejszem mu się wydało zaprzedanie się Stackelbergowi. Gdyby się okazała jawność tego czynu, zakrwawiłby serce matki, ściągnąłby gniew ojca, a opinia publiczna potępiłaby go. Nie mógł znaleźć środka do wyjścia z tego drażliwego położenia; słabe charaktery potrzebują silniejszej woli do stanowczego postanowienia. Ojcu wyznać nie śmiał, żal mu było zranić serce matki; pozostawała mu tylko panna Emilia; przedsięwziął więc u niej szukać rady, nie domyślając się, jaki cios bolesny tem wyznaniem jej zada.

Jakoż tego samego wieczora udał się do pałacu wojewodzica; znowu nie zastał go u siebie. Uradowany, że będzie mógł bez przeszkód rozmówić się z panną Emilią, wszedł z roz

jaśnioną twarzą do salonu. Wojewodzicówna spostrzegłszy go, rzekła.

— Jakaż przyjemność dla mnie, a szczęście dla pana, że rodzicie jego przybyli do Warszawy. Matka jego była u mnie. Ile razy ją widzę, postać mojej własnej matki staje przedemną; przyjaźń niegdyś je łączyła; wzięłam w spadku to uczucie dla niej, spotęgowane uszanowaniem i uwielbieniem jej cnót i zacności.

— Dziękuję pani za jej serdeczną przychylność dla mej matki; i ja ją uwielbiam, lecz czuję, że niegodny jestem jej ciągłego poświęcania się dla mnie.

— Dlaczego pan Kazimierz tak się oskarża?

— Bo pojmuję, że pieczołowitość matki konieczną jest w dzieciństwie, niezbędną w młodości, a w wieku dojrzałym z zasianych dobrych ziarn powinna się cieszyć obfitym plonem. Lecz gdy z tego posiewu wyrosną chwasty, czyż jej trud wynagrodzonym został?

— Nie możesz tego mówić o sobie, panie Kazimierzu.

— Są chwile w życiu, panno Emilio, w których bielma z oczów spadają. Czy słowa matki,

czy też twoje ten cud sprawiły, nie wiem. Przez czyściec przechodzim do nieba, przez bole do poważniejszego życia, przez wyrzut sumienia do poprawy.

— Widzę, panie Kazimierzu, że jakiś ból cię dotknął, że w cierpieniu zwątpiłeś o sobie. Każda twa troska znajdzie u mnie współczucie, a może i radę.

— Więc poznaj, panno Emilio, co świat uczynił z tego idealnego dziecka, zacnego młodzieńca, żyjącego wyobraźnią i sercem, jak szukając ziemskich tylko uciech i celów, upadł obryzgany błotem, a dla oczyszczenia się nie może znaleźć środka.

— Trwożliwe twe sumienie, panie Kazimierzu, przesadza zapewne własne obwinienie. W każdym razie kto się oskarża, ten pragnie udoskonalenia, ten dąży do cnoty.

— Słuchaj panno Emilio, a z pokorą będę oczekiwał twego sądu i rady.

Słabe charaktery zawsze są pod wpływem ostatniego wrażenia; mogą dojrzeć prawdę, lecz ta nie rozkorzenia się w ich umyśle; w danej chwili są szczerzy, i takim też był pan szambelan w oskarżaniu siebie. Opowiedział wszyst

kie przygody z krajczyną, exmarszałkową, a w końcu wyznał i o swych stosunkach z hrabią Stackelbergem i o pensyi od niego pobieranej.

Panna Emilia w milczeniu słuchała jego wyznań, lecz gdy przyszło do posług oddawanych ambasadorowi, zerwała się z miejsca i drżącym głosem rzekła.

— Czy wiesz, jak twoja czynność się zowie? To słowo, gdy w myśli, jest potępieniem, gdy je usta wymówią, jest hańbą, która człowieka zabija.

Szambelan spuścił głowę i rzekł.

— Gdyby sumienie mi nie wyrzucało, nie przyszedłbym cię prosić o radę.

— Ile wziąłeś pieniędzy, panie Kazimierzu, od ambasadora?

— W ogóle dukatów.

— Których nie masz?

— Nie mam, lecz moja matka mogłaby mi dopomódz.

— Śmiałbyś zakrwawić serce, które cię tak kocha?

— Jakiż inny jest środek?!

— Silna wola cuda tworzy, panie Kazi

mierzu; zetrzeć ślady hańby z twego czoła, choćby poświęceniem całej mej przyszłości, choćby najboleśniejszą ofiarą, jestem zdolną do takiego czynu. Idź! bądź spokojny; za parę tygodni przyjdziesz i dowiesz się o skutku mych starań.

Szambelan ucałował rękę panny Emilii i wyszedł zaspokojony, że cudzemi rękami wydobędzie się z błota, w którem ugrzązł. Panna Emilia jak posąg stała nieruchoma; śmierć nie byłaby dla niej boleśniejszą, jak plama na ukochanym.

Łzy, choć ją dławiły, nie mogły wyjść z pod powiek; zawróciła się jej głowa, zbladła i upadła zemdlona.

Na ów stukot przybiegła pani Delatour; gdy otrzeźwiono Emilię, zaniesiono zbolałą do łoża.

Wezwano doktora, który upewnił, że nie ma niebezpieczeństwa, a po użyciu lekarstwa stan nerwowy zupełnie się uspokoi.

Ze wszystkich bolów najdotkliwszym jest ohydny postępek ukochanej osoby. Wstyd, upokorzenie, utrata nadziei w szczęśliwą przyszłość, wszystkie te uczucia krwawią i bolą.

Chęć starcia plamy, choćby krwią własną, choćby ofiarą własnego szczęścia, jest żądzą, która wyradza poświęcenie. Biedne serce Emilii bolało jeszcze zwątpieniem, rozczarowaniem. Słowa Kazimierza brzmiały co najwięcej braterskiem przywiązaniem, lecz ani razu nie podniosły się do gorętszego uczucia. Jedno słowo z zapałem miłości wyrzeczone, jeden namiętny błysk jego oczów upoiłby ją szczęściem niezrównanem; ale chłód jego serca był zniewagą jej uczucia; nie mogła mu tego przebaczyć i z żalem głębokim przekonała się, iż w życiu muszą pójść innemi drogami.

wojewodzic wrócił bardzo późno do domu; dowiedział się o słabości córki, chciał ją odwiedzić, lecz Emilia już spała.

Nazajutrz zrana poszedł do niej i zastał ją siedzącą w fotelu, zanurzoną w głębokim zamyśleniu.

—Jak się czujesz, Emilio?—zapytał wojewodzic.

— Lepiej mi, mój ojcze.

— Lecz jesteś jeszcze bladą, Emilio, a ja pragnąłbym, abyś dziś była najpiękniejszą.

— Dlaczegóż dziś koniecznie, mój ojcze?

— Bo dziś, Emilio, będziemy na obiedzie mieć gości u siebie.

— Kogóż to?

— Czyż serce twoje nie przeczuwa? Zdaje mi się, że zechcesz być najmilszą dla gości, którzy więcej dla ciebie, niż dla mnie przyjeżdżają?

— Teraz się domyślam, mój ojcze, to pewno księżna Sułkowska z swym synem.

— Tak, Emilio. Biednego tego chłopca męczysz; matka nawet obawia się o jego zdrowie. Wszyscy oczekujemy na twe ostateczne słowo, które ciągle odkładasz. Jest to partya ze wszech miar stosowna dla ciebie; równy ci urodzeniem, majątkiem, wychowaniem, a nadto wszystko kocha cię szalenie, a czyż to nie jest zadatkiem trwałego szczęścia? Nie jestem z tych ojców, którzy zmuszają dzieci do tak ważnego postanowienia. Wybór męża nie do mnie, ale do ciebie należy.

— Ach, gdyby do mnie! — rzekła Emilia — lecz wszyscy jesteśmy pod wpływem wypadków. Nastroić serce do jednego, zgodnego uczucia, nie w naszej mocy. Małżeństwo, to ślepy traf losu, to niezbadane przeznaczenie.

— Wszak nie masz wstrętu do księcia Janusza?

— Nie zasługuje on, ojcze, na odrazę.

— Więc dziś, Emilio, swojem przyrzeczeniem go uszczęśliwisz i jednem słowem urzeczywistnisz moje najgorętsze chęci.

Emilia pobladła, nerwowe wstrząśnienie przebiegło po całem jej ciele i rzekła smutnie.

— Tak, trzeba kończyć, trzeba zedrzeć kartę całej przeszłości, a co na nowej przyszłość zapisze, obaczymy.

— Twym wyborem, córko, wszystkich nas uszczęśliwisz.

— Przyjmę, ojcze, oświadczenie księcia Janusza, ale nie bez warunków.

— Ręczę za niego, moje dziecko, że każdy twój rozkaz będzie spełniony.

— Nic od niego nie wymagani, tylko od ciebie ojcze.

— Wszystko dla ciebie uczynię, moja najdroższa córko.

— Dasz mi ojcze dukatów na kupno brylantów.

— Dam ci dwa razy tyle.

— A gdybym tę sumę żądała użyć na dobry uczynek, nie odmówisz mi jej?

— Ależ, moje dziecko, nikt tak kosztownych dobrych uczynków nie czyni, miłosierdzie ma swe granice.

— A gdyby to był warunek, ojcze, od którego nie odstąpię, gdybyś tą sumą kupował moje zezwolenie na związek z księciem Januszem.

— Powiedziałbym, że jesteś kapryśne dziecko i jako rozpieszczonej jedynaczce nie odmówiłbym twoim dziecinnym wymaganiom.

— Więc dajesz mi na to słowo?

— Ale daję. Więc warunek twój załatwiony. — Nie ze wszystkiem, mój ojcze,

— Cóż więcej, powiedz.

Emilia opowiedziała ojcu położenie Kazimierza, jak lekkomyślnie przyjął pensyę od Stackelberga, jak po zastanowieniu się ten postępek go dręczy, a czując dla niego braterską przychylność, chciałaby towarzysza swego dzieciństwa wydobyć z tej hańby; że nie będzie spokojną, póki nie zatrze śladu nierozważnego postępku. Prosiła ojca, aby tę sumę wręczył ambasadorowi i pokwitowanie jej przedstawił.

Ta misya wstrętną była dla wojewodzica, ale się domyślał, że silniejsze nad braterskie przywiązanie chowała w swem sercu Emilia dla pana Kazimierza; jedynym środkiem zerwania tego niemiłego mu związku było przyspieszenie małżeństwa córki z księciem Januszem; gdy Emilia zamilkła, rzekł wojewodzic .

— Żądasz odemnie wielkiej ofiary.

— Może i ja ją czynię. Przyrzekasz, ojcze spełnić moją prośbę?

— Przyrzekam.

— Gdy w mojem ręku będzie pokwitowanie ambasadora, rozporządzaj ręką moją we dług twojej woli; daję ci ojcze dwa tygodnie czasu, a po ich upływie pobłogosławisz mnie z księciem Januszem.

Tegoż dnia po sutym obiedzie książe Janusz oświadczył się o rękę panny Emilii i został przyjętym.

MAŁŻEŃSTWO KRÓLA.

Kasztelan żarnowiecki przebywając ciągle w Białołęce, oddając się praktykom religijnym, zerwał z bratem wszelkie stosunki jako z bezbożnikiem i zatwardziałym grzesznikiem. Codziennie od do godziny przesiadywał w kościele, rozpożądzał kazaniami, mszami, a że się miał za wyższego duchownego, przywłaszczał sobie biskupie atrybuty.

Duchowieństwo obdarzane hojnemi datkami, tolerowało te nieszkodliwe dziwactwa. Przystępował codziennie do św. Komunii, na procesyach szedł z księdzem pod baldachinem i urządził dla siebie w kościele tron, jakby dla mistrza maltańskiego. Choć niechęć żywił w swem sercu dla brata, jednak modlił się za jego nawrócenie.

Pan generał siedząc w swych dobrach, zadowolonym był z swojej samotności; nikt go nie nudził odwiedzinami, mógł więc dnie całe siedzieć w szlafroku i czytać Woltera. Unosił się nad jego dowcipem, a bezbożne, niby filozoficznosarkastyczne myśli brał za niczem niezbite prawdy. Stary ten pochlebca wszystkich głów koronowanych, nędzny historyk, lichy filozof, dobry tylko poeta i dowcipniś, wywierał wpływ potężny na umysły ówczesnego społeczeństwa.

Uwielbiać jego talent i czytać go stało się modą, która choć despotycznie rządzi światem, lecz gdy minie, dziwią się wszyscy, jak jej ulegać mogli.

Często bywa, iż, ludzie leniwi są wielkimi żarłokami: był nim i generał. Codziennie pił kawę z przystawkami, śniadanie o dwóch potrawach, obiad o sześciu, kolacyę o czterech, a kapłon na podkurek był codziennym jego pokarmem. Nadużycie takie wyrodziło chorobę, która zmusiła go udać się do łoża.

Doktora obawiał się radzić, aby mu nie nakazał dyety; był zdania, że natura jest najlepszym lekarzem. W słabości nie dając od

poczynku żołądkowi, dostał zapalenia kiszek, i choroba stała się niebezpieczną.

Dano znać jego bratu kasztelanowi, który choć do generała czuł gniew, jednak in articulo mortis wszystkie niechęci usunął i wziąwszy z sobą swego spowiednika, przybył do umierającego brata. Po przywitaniu zaraz oświadczył o potrzebie przyjęcia Sakramentów, że ksiądz, który z nim przybył, czeka na jego wezwanie. Generał się uśmiechnął i rzekł.

— Twa propozycya, panie bracie, nie ma żadnego sensu; gdy wkrótce stanę przed Panem, chcesz abym z Jego sługą rozmawiał.

— Tak panie generale, zapytaj naprzód sługi, czy Pan cię przyjmuje.

— Przeczytaj kasztelanie co Wolter o spowiedzi pisze.

— A jednak twój Wolter, generale, spowiadał się przed śmiercią.

— Czyż to jest prawdą? czy nie wymysł to księży? Gdyby tak było, poszedłbym za jego przykładem.

— Jakem komandor maltański, prawdę ci mówię.

— A więc chcę być we wszystkiem jemu podobnym — odrzekł generał — niech tu czarna postać co przed śmiercią się pojawia wejdzie i swej operacyi dopełni.

Kasztelan wybiegł z pokoju i oznajmił księdzu, aby z Sakramentami wszedł do pokoju chorego brata.

Przy drzwiach zamkniętych dwie godziny odbywała się spowiedź. Spowiednik miał sławę lekarza dusz zbłąkanych; słowem miłosierdzia, wyrozumiałością i głęboką znajomością serca i nauki Chrystusa nawracał najzatwardzialszych grzeszników; przekonywającą wymową wpłynął na generała, iż skruszony po odbytej spowiedzi ucałował rękę kapłana i rzekł jak Symeon starzec: „Teraz Panie puszczasz sługę twego w pokoju".

W nory generał rozstał się z tym światem; kasztelan ciało sprowadził do kościoła Białołęckiego, gdzie je po okazałym pogrzebie w familijnym grobie złożono.

Choć Stanisław August miał dobre serce, jednak zgon człowieka, który stał na zawadzie jego zamiarom, zupełnie go nie zmartwił.

Śmierć ta niszczyła zabiegi rozwodowe

z wielkim kosztem prowadzone. Tegoż dnia gdy doszła go ta wiadomość, napisał do księdza Worgowskiego, aby wracał z Rzymu, donosząc, że Bóg bez kardynałów dał mu rozwód.

O wszystkich smutkach i strapieniach król w tej chwili zapomniał, bo odebrał pismo od generałowej, że wraca do kraju i że za trzy dni będzie w Warszawie.

Pałac błękitny był już zupełnie skończony, a salony z wielkim przepychem umeblowane; pokoje tylko, które miały być zamieszkane przez generałowę, były zupełnie takie same, jak w dawnem jej mieszkaniu. Wszystkie jej sprzęty tam przeniesiono i każdy przedmiot był na swojem miejscu; zaczęta robótka leżała na stoliku, a przy niej rozłożona książka; nawet bukiet z tychże samych kwiatów ułożony stał na konsoli. Chciał Stanisław August, aby prywatne jej pokoje, w których tyle szczęścia doznał, nie zmieniły swego uroku, gdyż każdy sprzęt, każda drobnostka, była dla niego pamiątką, mieszczącą w sobie urocze wspomnienia i uprzytomniały mu tę, którą choć w podeszłym wieku, młodzieńczem sercem ukochał.

Król kazał do siebie przywołać generała

Komarzewskiego i szambelana Łąckiego, zalecił im, aby z orszakiem dworzan wyjechali o milę od Warszawy na spotkanie generałowej i towarzyszyli jej do przeznaczonego dla niej pałacu, gdzie ją sam oczekiwać będzie.

W dniu oznaczonym, król chcąc z powrotu generałowej uczynić dworską uroczystość i nadać jej znaczenie familijnej radości, wziął z sobą księcia Stanisława i księcia Józefa, którzy słynęli z rycerskiej dla dam grzeczności, i nad wieczorem udał się do błękitnego pałacu.

Wszystkie okna płonęły od rzęsistego światła; wschody dywanem zasłane, wśród drzew pomarańczowych wiodły dostojnych gości do salonów obitych ciężkiemi materyami, a mitologiczne marmurowe posągi zaludniały ten Olimp, w którym Jowisz i Leda mieli urzeczywistnić marzone porywy miłości. Gdy oznajmiono, że powóz generałowej wjechał na dziedziniec pałacu, król z synowcami spotkał ją na schodach i całując jej rękę, rzekł.

— Dawniej dla bóstwa wznoszono świątynie, dzisiejsze pokolenie ledwie się zdobywa może na pałace, lecz twoja postać te miejsca

upiększy, a twoje cnoty je uszlachetnią. Król nie był w możności wzniesienia ci godnego przybytku; co może, to ci daje: otwiera ci swe serce i szczęśliwym będzie, jeśli w niem na zawsze zechcesz zamieszkać.

— Najjaśniejszy Panie — rzekła generałowa — dziękuję za twą pamięć w czasie mojej nieobecności; myśl o mnie towarzyszyła ci w budowie tego przybytku, który acz piękny, lecz jest tylko przedsionkiem do twego łaskawego serca, w którem modlitwą i łzami miejsce sobie zdobyłam. W chwale twojej moja chwała, w pomyślności twojej moje szczęście, jedno i drugie wymodlę dla ciebie. Ziści Bóg moją prośbę. W ukochanej naszej Polsce będziesz ukochanym królem.

Król powtórnie ucałował jej rękę i przedstawił swoich synowców, którzy w wymownych słowach wynurzyli swe przychylne uczucia, prosząc o zaliczenie ich do grona przyjaciół.

Widząc zmęczenie generałowej długą podróżą, a mając wysoką delikatność w obejściu, król zadał gwałt swemu sercu, pożegnał ją i z swoim orszakiem wrócił do zamku. Generałowa obejrzawszy salony, kazała się zapro

wadzić do swoich pokoi, aby wypocząć po znużeniu podróży. Gdy weszła, ze zdumienien spostrzegła wszystkie przedmioty i sprzęty też same i w temże miejscu, jakby przed chwilą opuściła swe komnaty. W przepychu salonów widziała królewską miłą niespodziankę, lecz w owych apartamentach dojrzała myśl kochającego serca i z rozrzewnieniem upadła na krzesło i rzekła:

— O jak on mnie kocha! Prawdziwa tylko miłość zdolna zmieniać ludzi, ona go uzacni, wywyższy, doda mu siły, ona się rozleje na kraj cały; kto kocha, ten błądzić nie może; w miłości jest władza i mądrość.

Po długiej modlitwie generałowa zmęczona podróżą wkrótce usnęła. Parę tygodni minęło: król codziennym bywał gościem. Po wyznaniach miłości, po rozmowach pełnych życia i uroku, któremi król czarować umiał, opowiadał generałowej o pracach sejmowych, uskarżał się, że nie idą według jego myśli. Generałowa uspokajała jego rozdrażnienie i przekonywała, że liberalne dążności umocnią władzę królewską i przyniosą najzbawienniejszy owoc niezależności kraju od obcej przemocy.

słowa jej i myśli snadniej go przekonywały, jak wniesienia sejmujących posłów; zgadzał się na ogólne zapatrywania generałowej, ale uważał, że środki są błędne do doprowadzenia do takowego celu.

— Vox populi, vox Dei — rzekła generałowa — sejm przedstawia wolę narodu, uszanować ją trzeba.

— Cóż sejmy przyniosły za Sasów? — odrzekł król.

— Od tego czasu wielkie uczyniliśmy, postępy; nie liberum veto ale większość stanowi; dziś zerwanie sejmu jest niepodobieństwem, a wierzaj mi królu, że masie narodu i jego przedstawicielom Bóg udzieli siły do podźwignięcia się z niedoli. Czekaj cierpliwie końca sejmu, a sam ich ustawy z zadowoleniem zatwierdzisz.

— Obyś, moja królowo, dobrym była prorokiem; lecz dość tej polityki, mam jej do przesytu na zamku, chcę tu być tylko z tobą i dla ciebie.

— Bądź zawsze ze mną i z narodem — odrzekła generałowa.

Król zwrócił rozmowę na inny przedmiot;

oświadczył, że czeka tylko powrotu księdza Worgowskiego z Rzymu, aby połączył ich węzłem małżeństwa, że ta chwila będzie najszczęśliwszą w jego życiu.

Prócz prywatnych odwiedzin Stanisława Augusta, bywały u generałowej zgromadzenia polityczne i literackie, na których król bywał obecnym.

Wieczory polityczne składały się przeważnie z osób należących do stronnictwa patryotycznego; chciała generałowa zbliżyć króla do większości sejmowej. Oprócz senatorów bywali posłowie Suchodolski, Zieliński, Butrymowicz i wielu innych; król słuchał ich rozmów, które wpływały aa jego poglądy polityczne, lecz wyrzucał stronnictwu, że nadto draźnią Rosyę i że zawiele ufają Prusakom.

Na literackich wieczorach bywał szambelan Trembecki, młody Kniaźnin, biskup Krasicki i rzadko pokazujący się na pańskich salonach Zabłocki, autor „Fircyka w zalotach", „Sarmatyzmu", „Amfitriona" i innych sztuk tetralnych, tchnących ostrym dowcipem; bali się go wszyscy, bo karcił wybryki panów. Na te wieczory również król przychodził

z szambelanem Łąckim, który słynął w salonach z szarad i zagadek dowcipnie układanych. Na jednym z takich literackich wieczorów szambelan ułożył czterowiersz na nazwisko generałowej, który odczytał:

Czy w faraona, czy w tryszaka,

Nie wiem w co grają bogowie,

Wiem jednak, że jest kobieta taka,

Która ich grą się zowie.

Król pierwszy odgadł i wykrzyknął: „Graboska", oklaski się posypały i odtąd szambelan zajął miejsce w gronie literatów. Dowcip w owej epoce był wysoko ceniony; żartownisie nieraz używali większej sławy, niż prawdziwe talenta, niż ci co żmudnej naukowej pracy się poświęcali. Charakteryzuje to lekkomyślność Stanisławowskich czasów.

Ksiądz Worgowski wrócił nareszcie z Rzymu; czekał go król z niecierpliwością, bo żądał, aby on związek jego pobłogosławił. Nie chciał się zwierzać innemu kapłanowi, wiedział, że ksiądz Worgowski dochowa tejemnicy i ślub jego morganatyczny nie będzie znanym publiczności.

Tajemnica w istocie tak była strzeżona że do dziś dnia niektórzy powątpiewają o małżeństwie króla. Dopełniło się ono jednak w kaplicy zamkowej, późną nocą, w przytomności tylko trzech świadków: pana kasztelana Szydłowskiego, brata pani Grabowskiej, księcia expodkomorzego, królewskiego brata, i szambelana Łąckiego. Ten związek ogromną uczynił zmianę w charakterze Stanisława Augusta: zalotność go odbiegła, stał się pobożniejszym, zaczął wierzyć w siłę narodu i w szczęśliwszą przyszłość; nie mógł się tylko uwolnić od oczarowania imperatorowej, której wiele zawdzięczał, nawet koronę.

Choć się cieszył z ustąpienia wojsk rosyjskich z kraju, choć radował się z uchwały powiększenia siły zbrojnej i z ofiarności sejmujących, jednak w jego umyśle tkwiło przekonanie, iż bez opieki cesarzowej Polska uorganizować się w silne państwo nie może. Wypływało to z wrażeń i stosunków, jakie w młodości na dworze imperatorowej doznał. Przytem mniej obawiał się dumnego Stackelberga jak słodkiego Lucchesiniego, który za wiele obiecywał, aby mu wierzono; podejrzy

wał sprytnego dyplomatę o chęć przywłaszczenia sobie Gdańska, przyrzekając powrót Galicyi do Korony.

Pan szambelan Łącki żyjąc w wirze wielkiego świata, zapomniał o swoich troskach, o Stackelbergu i o Emilii, nie często odwiedzał rodziców, tłómacząc się zajęciami dworu i ciągłemi zleceniami króla.

Przestał bywać u Stackelberga, lecz pewien wniosek sejmowy obudził pamięć jego stosunków z ambasadorem. Pisarz Rzewuski, szwagier Małachowskiego, zażądał aby nietylko ministeryum, ale wszyscy posłowie złożyli przysięgę, iż pensyi od dworów zagranicznych nie biorą. Suchodolski ten wniosek popierał. Głos Rzewuskiego rozległ się po całej Warszawie; oburzenie na sprzedajnych rosło, domyśliwano się, oskarżano osoby, do których ten zarzut mógł się stosować. Drżał więc szambelan, aby jego plama na wierzch nie wyszła. Przypomniał sobie, iż Emilia przyrzekła wydobyć go z tego błota, a właśnie dwa tygodnie upłynęło, po których wojewodzicówna kazała mu przyjść do siebie.

Poleciał więc do pałacu wojewodzica; gdy

go zaanonsowano, wojewodzic zgodziwszy się na osobną rozmowę córki z szambelanem, zapewniony danem słowem księciu Januszowi, oddalił się do swoich pokojów.

Szambelan z rozjaśnioną twarzą wszedł do salonu, lecz przerażony został bladością Emilii; jakaś boleść wypiętnowała się w jej rysach, mniemał, iż starania Emilii spełzły na niczem i rzekł.

— Czytam w twojej twarzy, pani, iż dobre chęci twe dla mnie nie zostały urzeczywistnione.

— Nim ci odpowiem — odrzekła Emilia — powiedz mi, czy przez ten czas niepewności wiele cierpiałeś, panie Kazimierzu?

— Często fatalne położenie moje było mi w myśli; chciałem to przykre wrażenie rozpędzić, zagłuszyć gwarem miasta, lecz Stackelberg nieraz jak upior stawał mi przed oczyma: pocieszałem się tylko nadzieją, iż ty, Emilio, mnie od tej troski oswobodzisz.

— Nie wiem, panie Kazimierzu, czy nazwać szczęściem czy nieszczęściem twoją możność uspokojenia sumienia choćby na jedną chwile.

— Czy nie dość będzie czasu, panno Emilio, martwić się, gdy mi powiesz: „noś na sobie plamę, na którąś zasłużył, ja ci pomódz nie mogę".

— Przychylność moja dla ciebie, panie Kazimierzu, nie miała granic; każda twa boleść raniła mi serce, każdą twą troskę oblewałam łzą współczucia, a takie cierpienia nie zabijają życia, bo podział każdej boleści jest nowem ogniwem, łączącem dwa serca. Lecz są ciosy, od których rana się nie goi, któremi pochlubić się nie można jak rycerską blizną, należy ją nosić w tajemnicy i tę tajemnicę trzeba okupić choćby największą ofiarą, tak jak ja uczyniłam.

— A więc, droga Emilio, wyrwałaś mnie z tej hańby.

— Tak, panie Kazimierzu, ofiarą całej mojej przyszłości.

I podała mu pokwitowanie Stackelberga z pożyczonej niby u niego sumy dukatów.

Pan Kazimierz przeczytawszy, padł do kolan Emilii i ze łzami rzekł.

— Droga Emilio, od dzieciństwa kocha

łem ciebie; świat, rozstrzelone życie i lekkomyślność moja zdołały odrętwić to uczucie; lecz teraz, gdy umiem cię ocenić, gdy mnie z hańby wyrywasz, życie moje, serce moje składam u nóg twoich. Nie pogardzaj człowiekiem nierozważnym, ale nie tak złym, jak postępki go oskarżają; całe życie na kolanach będę wielbić ciebie, żyć twoją radą i kochać całem jestestwem mojem.

Łza się stoczyła po licu Emilii i rzekła.

— Zapóźno!

— Emilio! — zawołał Kazimierz — tego słowa nie rozumiem.

— Są skarby, panie Kazimierzu, w naszych sercach, których strzedz należy; ty je roztrwoniłeś, dziś kupić szczęścia nie możesz; żal mi ciebie, towarzyszu mego dzieciństwa, żal naszych marzeń młodości; ręka w rękę mieliśmy pójść jedną drogą, tyś zboczył, wszedłeś na manowce, świat odurzył cię dymem próżności, który zabija uczucie i zapomniałeś o mnie.

— Nigdy Emilio, zawsze cię miałem w myśli.

— Tak, panie Kazimierzu, ale nie w sercu.

— Dziś, Emilio, życie moje poświęcę tylko dla ciebie.

— Mówiłam ci, zapóźno.

— Zawsze czas, Emilio, zbłąkanej owieczce wrócić do zagrody.

— Zapóźno! bo nie wiesz panie Kazimierzu, jaką ofiarą okupiłam twą hańbę.

Panna Emilia opowiedziała całe przejście z ojcem, o zobopólnych warunkach, jak ojciec z wielką trudnością pozyskał pokwitowanie od ambasadora; gdy ojciec warunku dopełnił, ona swego zobowiązania musiała dopełnić i rękę swoją przyrzekła księciu Januszowi, i w końcu rzekła.

— Grzech był wielki, wielką ofiarą mógł być okupionym.

— Starłaś hańbę, Emilio, a zabiłaś życie.

— Tak jest, mój bracie po duchu, zabiłam, abyś się odrodził na nowo; jeśli możesz, zapomnij o mnie a żyj dla kraju; to uczucie godnie zastąpić może tę miłość, którą dawniej chowaliśmy w naszych sercach.

— Moja Emilio, gdy cię tracę, ból mego serca przekonał mnie jak cię zawsze kochałem.

— Więcej cię miłowałam, mój drogi, wię

cej cierpieć będę; idźmy odrębnemi drogami, a choćby ścieżką Kalwaryi, dojdziemy do naszych celów, dla których poświęćmy siebie. Zegnam cię, niech Bóg będzie z tobą.

Oboje mieli łzy w oczach i po braterskim uścisku może na wieki rozłączyli się z sobą.

Pan szambelan wróciwszy do siebie, wpadł w stan gorączkowy, stracił przytomność; sprowadzono doktora, który zbadawszy chorobę oznajmił, iż pacyent zagrożony jest nerwową gorączką. Dano znać rodzicom. Przerażeni udali się do jego mieszkania; łza podstolemu stanęła w oczach patrząc na bezprzytomnego syna; sam nigdy nie chorując, mniemał, że każda słabość jest śmiertelną, mruczał ciągle: „Boże, czem Ci zawiniłem, że tak mnie boleśnie dotykasz?" Pani podstolina uspokajała męża; prosiła tylko o pozwolenie, aby mogła przez całą chorobę przy synu pozostać.

— Rób Jejmość co chcesz, co myślisz, ale uratuj nam syna.

Nie mając siły patrzeć na cierpiącego jedynaka, podstoli odszedł i po kolei udał się do wszystkich kościołów, dając wszędzie na mszę św. za uzdrowienie syna.

Pani podstolina siedziała ciągle przy łożu, podawała synowi lekarstwa, poprawiała rozpaloną głowę; im więcej bolała, tem przybywało jej sił na usługi chorego. Gdy w nocy chciała na chwilę odpocząć, syn poczynał bredzić; wtedy zrywała się z łoża i słuchała urywanych słów, które z ust rozpalonych chorego się wydobywały.

Najczęściej wymawiał imię Emilii, wyciągał ręce i krzyczał rozpaczliwie: "Tyś już nie moja!"

Te słowa wyjaśniły matce powód choroby; zdawało się jej, iż co było przyczyną słabości, tożsamo uleczyć zdoła. Napisała list rozpaczliwy do Emilii, błagając, aby choć na chwilę przyjechała ją pocieszyć w mieszkaniu syna, który niebezpiecznie jest chory i choć bezprzytomny ciągle jej imię ma na ustach. Łatwo przeczuć boleśne wrażenie Emilii; chciała w pierwszej chwili wymówić się od tych odwiedzin, ale zabrakło jej siły do takowego postanowienia. On cierpiał za nią i przez nią, zaczęła wątpić, czy nie za wielką ofiarą okupiła jego spokój. Zmyśliła ojcu powód swego odjazdu i udała się do mieszkania Kazimierza.

Gdy weszła i ujrzała go leżącego w gorączce, rzuciła się w objęcia podstoliny i łzy swoje zmięszała z jej łzami. Obie długo słowa przemówić nie mogły, wreszcie podstolina wyjąkała.

— Emilio! on ciebie kochał.

— Wiem — odrzekła — choć mnie o tem nie mówił; w ostatniej chwili gdym już sobą rozporządzać nie mogła, odkrył mi serce swoje, lecz było już zapóźno; z woli mego ojca przyrzekłam mą rękę księciu Januszowi.

Chory usłyszał głos Emilii. Czy potęgą duchową, czy przełomem choroby, Kazimierz miał siłę podnieść głowę, oparł się na poduszce, a wzrok wytężywszy, rzekł słabym głosem.

— Emilio! tyś przy mnie, tyś moją na zawsze.

— Twoją, Kazimierzu, lecz nie tu na ziemi, duchy nasze kiedyś się zleją tam, gdzie trosk niema, gdzie wszystko jest miłością i wiekuistem szczęściem.

— Oby niedługo czekać na tę chwilę szczęścia — odrzekł chory.

— Najdłuższe życie jest chwilą, mój drogi;

starajmy się, abyśmy przez nasze zasługi zajęli tam miejsce między wybranymi.

— Byłem niegodny ciebie, Emilio, lecz gdy mnie Bóg jeszcze na ziemi zostawi, zasłużę na najwyższą nagrodę, być z tobą nie rozłącznie za grobem.

Więcej chory mówić nie mógł, głowa spadła na poduszkę i sen cichy, spokojny skleił mu powieki.

Ktoś nadchodził. Emilia nie chcąc, by ją ujrzano, pożegnawszy podstolinę spiesznie wyszła z mieszkania Kazimierza.

Nowo przybyłym był doktor; przyłożył rękę do głowy chorego, badał puls i rzekł do podstoliny.

— Kryzys przeszedł, syn twój, pani, ocalony.

GŁOS PODSTOLEGO W SEJMIE.

Dnie i miesiące mijały. Stanisław August choć był nieszczęśliwym królem, ale w tej chwili był szczęśliwym człowiekiem: kochał i był kochanym; nie doznawał nigdy rozkoszy niewzruszonego zaufania, wspólności uczuć i myśli; w tej atmosferze zachwytu pełną piersią oddychał, napawał się chwilą szczęścia.

Lecz w największej pomyślności zawsze musi się przymieszać kropla goryczy. Spostrzegł Stanisław August, że zdrowie generałowej coraz się pogorsza, lica jej bladły i siły opadały, lecz duch jej i ogniste uczucie nadawały ciału moc i energię; tylko oko kochające mogło dostrzedz jakieś nadwyrężenie organizmu.

Choć polityką mniej się król zajmował, jednak nie bez wewnętrznej radości widział,

iż sejm coraz więcej zdobywał warunków do niepodległości kraju, cieszył się przepowiednią generałowej, że ustawy sejmu wzmocnią władzę królewską, ukrócą nieład w Rzeczypospospolitej i ustanowią porządek na swobodzie oparty. Czuł Stanisław August, że wraz ze związkiem generałowej szczęśliwa gwiazda nad nim zabłysła.

Pan szamb elan Łącki przyszedł do zupełnego zdrowia. Choroba, ta nieubłagana nieprzyjaciółka naszego żywota, której się tyle obawiamy, nieraz nie jest niszczycielką, ale lekarką naszych ułomności. Osłabieniem organizmu wzmagają się nasze siły duchowe, wśród boleści przeistaczają się nasze wyobrażenia; jeśli ją bierzemy za karę, szukamy przyczyny, która ją wywołała. Choroba sprowadza jasnowidzenie naszych błędów, roztrząsamy nasze życie i mamy przekonanie, iż jeśli Bóg pozwoli nam wyjść ze słabości, będziemy lepszymi na przyszłość.

W umyśle każdego niebezpiecznie chorego taki proces się odbywa. Po ciężkiej chorobie często dostrzegamy u człowieka zmianę, bo boleść uszlachetnia stan moralny.

Szambelan po przebytej słabości zmienił się do niepoznania: spoważniał, oddał się zajęciom naukowym, szukał towarzystwa ludzi najwybitniejszych w tej epoce; często wieczorami czytywał matce wyjątki z dzieł, mających największą wartość. Przekonał się, że chcąc być użytecznym w społeczeństwie, trzeba coś umieć, że rozum salonowy jest zdawkową monetą, a nie kapitałem, od którego procent można pobierać.

Przyjął współpracownictwo w gazecie księdza Łuskina, zasilając ją swemi artykułami, które zaczęły mieć rozgłos w stolicy.

Księżnę Januszową Sułkowską, dawniejszą swoją Emilię, rzadko odwiedzał; przychodził tylko wtedy, gdy potrzebował nabrać siły do jakiegoś szlachetnego przedsięwzięcia. Pozostał między nimi stosunek czysto duchowy, który potężniejszy jest od miłości, gdyż śmierć go nie rozrywa, całą nadzieję wspólnego szczęścia pokładając za grobem.

Serce matki biło radośnie, widząc taką zmianę; prócz miłości macierzyńskiej zrodziło się w niej uczucie szacunku, który nawet w stosunkach rodzinnych jest warunkiem zgo

dnego pożycia i wspólnej ufności. Bez szacunku syn może być kochanym, lecz nie może zostać przyjacielem; teraz nim był Kazimierz dla matki. Nie odstępował jej nigdy otaczał pieczołowitością, nie myślał o własnych przyjemnościach, ale usiłował je przynieść matce.

Po wyzdrowieniu szambelana podstoli odzyskał dobry humor, chodził codziennie na sesye sejmowe, słuchał, kalkulował, ale się nie odzywał. Pewnego dnia powiedział żonie i synowi.

— Moi kochani, dziś was zapraszam na galeryę sejmową. Twój mąż, a twój ojciec będzie przemawiał; powiem, co mi serce dyktuje, czego rozsądek wymaga; czy mój wniosek uwzględni większość, nie wiem, ale spełnię mój obowiązek posła, obywatela kraju i syna ojczyzny.

Nie śmiał szambelan zapytać o treść wniosku, możeby co się znalazło usunąć, w innej formie przedstawić; wierzył w prawe uczucia i rozsądek ojca, ale gdy się publicznie występuje, są pewne wymagania, od których odstąpić nie można. Oświadczył tylko ojcu, że z naj

milszą chęcią wraz z matką udadzą się na sesyę sejmową.

Posłowie w dwóch kompletach zebrali się w sali.

Marszałek zagaił posiedzenie.

Gdy ułożono etat armii, teraz miano się zajmować środkami utrzymania pomnożonego wojska. Marszałek upominał, aby sejm zajął się pomnożeniem skarbu, że zawstydza nas sejm szwedzki, który w kilkotygodniowych obradach sześć milionów talarów przyjął na siebie ciężaru. Rozpoczęły się dyskusye: jedni posłowie żądali obciążenia podatkami starostw i królewszczyzn, drudzy radzili powiększenie podatków miejskich i żydowskich, inni domagali się zabrania połowy dochodów od duchowieństwa i zakonów. Wśród różnorodnych wniosków powstał pan podstoli Łącki, prosząc o głos, który był mu dany i rzekł.

— Najjaśniejszy Panie, prześwietny senacie, Izbo poselska i wy skonferowane stany Rzeczypospolitej naszej ! Długo milczałem, gdy szło o ułożenie praw, bo miałem przekonanie, że mędrsi odemnie statyści, ludzie kompetentni

snadniej mogą jak ja je ułożyć. Ale gdy idzie o skarbowość i wojskowość, czuję się na siłach odezwać i moją myśl wam przedstawić. Hasłem nas wszystkich winny być słowa: „Ojczyzna w niebezpieczeństwie, ratować ją powinniśmy". Nie będę politykował; wiem tylko, że jesteśmy otoczeni nieprzychylnymi sąsiadami. Ambasador rosyjski to się gniewa, to się cieszy, to się smuci, a przysłowie mówi: „Russica gens, optima flens, pessima ridens" Austryak napuścił Szwabów do Galicyi, którzy jedną ręką za łeb braci naszych trzymają , a drugą po kieszeniach plondrują. Prusak chce się napić gdańskiej wódki

i piernikiem toruńskim zakąsić. Smutne więc jest położenie nasze, ale w samych sobie powinniśmy znaleźć ratunek, nie polegając na żadnej potencyi. Panowie! bądźmy silni, a szanować nas będą. Uchwaliliście . wojska i szukacie środków utrzymania; taka armia niedostateczna, a błahe wasze środki niczego nie dopną. Wy śmiertelną ranę chcecie piżmem leczyć, a tu operacyi potrzeba. Takowej amputacyi wszyscy się poddajmy;

nie królewszczyzny, nie duchowieństwo, nie mieszczanie i żydzi, ale my ziemianie, stan rycerski niech przyjdzie w pomoc ojczyźnie. Każdy z nas niech połowę mienia nie z dochodów, ale z kapitału, złoży na ołtarzu ojczyzny. Jedną połowę niechaj rząd użyje na utworzenie . armii, a drugą na uzbrojenie pospolitego ruszenia, dając mieszczaństwu i włościanom zupełną swobodę. A że tak ogromnej sumy w gotowiźnie nie mamy, zaciągnijmy na ziemie nasze dług u bankierów zagranicznych; na taką hypotekę chętnie dadzą. Jeśli nie chcecie wszystkiego utracić, jeśli nie chcecie dźwigać kajdan, poświęćcie każdy połowę swej fortuny; w pomyślniejszych czasach obmyślą się środki, że wasza ofiara będzie wam zwróconą. Gdy cały kraj stanie pod bronią, wówczas nas uszanują i z nieprzyjaciół zrobią się sprzymierzeńcy. Dixit.

Z galeryi posypały się huczne oklaski; wołano: „Podatki na szlachtę! Brawo, brawo! wzorowemu posłowi!"

Na ławach poselskich szmer powstał; patryotyzm podstolego sprzeciwiał się osobistym

interesom szlachty, która od wszystkich ciężarów zwykła się była usuwać. Zaczęto zcicha rozmawiać i osądzono, że głos podstolego, choć w rubasznej formie, choć wzniosłej treści, jest niepraktyczny. Jednak niektórzy posłowie zbliżyli się do niego, jak: Małachowscy, Krasińscy, Potoccy, Mokronowski, nawet książe Czartoryski, którzy podzielali myśl oswobodzenia włościan, winszowali patryotycznych uczuć i zdrowego poglądu, oświadczając, iż wniosek mógłby być wzięty pod deliberacye, gdyby nie mieli silnego sprzymierzeńca w Prusach, które z wyćwiczoną armią od wszystkich klęsk kraj obronią, więc wysiłki narodu byłyby zbyteczne.

— Panowie bieglejsi jesteście w polityce— odrzekł podstoli — ale według mnie polityka, to szachrajka na wielką skalę; zawsze w końcu ktoś kogoś okpić musi. Zarzucano nam, że dawniej nie umieliśmy politykować i dobrze nam się działo, byliśmy potężni; obaczymy teraz do czego nas doprowadzi dyplomacya.

Starano się przekonać podstolego, że jest w błędzie, że patryotyzm go unosi, ale gdy ciągle był przy swojem zdaniu, widząc, że upo

ru przełamać nie mogą, powoli rozchodzić się zaczęli. Działo się to przy końcu sesyi. Marszałek obrady zasalwował.

Choć nikt nie podzielał zdania podstolego, bo uważano, że w praktyce nie da się przeprowadzić, jednak głos jego wyrzeczony w sejmie zrodził mu wziętość; każdy chciał go poznać. Niektórzy brali go za oryginała, inni za człowieka bez gruntownej rozwagi; lecz znalazł i protektorów w osobie Ignacego Potockiego i księdza, referendarza Kołłątaja, autora listów politycznych i dzieła przeciw elekcyi królów. Większe jeszcze poparcie znalazł u dam, które nie znając nigdy miary w nienawiści jak i w uwielbieniu, pasowały go na bohatera. Owe damy oceniając wnioski posłów jak teatralne przedstawienia, chciwe zawsze wrażeń, prosiły podstolego, aby nie był tak skąpym i częściej podnosił głos w sejmie.

— Moje panie — odrzekł podstoli — gadulstwo jest atrybutem przekupek a nie posłów. Rozprawami, sprzeczkami czas marnujemy. Każdy poseł w każdej materyi raz powinien się odezwać i basta. Przyjmą wniosek, dobrze; nie przyjmą, schowaj go do kieszeni; głową

muru nie przebijesz. Pytlować językiem zostawmy salonowym trefnisiom.

Takie słowa raziły delikatny słuch pań wykwintnych, które nie dozwoliłyby nikomu takiej szorstkości w mowie; lecz podstoli był wyjątkiem, człowiekiem innego świata, innej epoki i jako rzadkość antykwarska był ceniony i na osobnych prawach towarzyskich traktowany.

Król miał słabość do oryginałów, do ludzi starego autoramentu. Rubaszność, prawdomówność ze zdrowym rozsądkiem, przy wypolerowanych formach dworskich, była tak rządkiem zjawiskiem, więc zapoznanie się bliższe z podstolim stało się ogólną ciekawością.

Gdy podstoli przedstawił się królowi, najprzód Stanisław August mówił mu o synie, iż go zalicza do najwierniejszych sług swoich. Później zwrócił mowę na przemówienie jego w sejmie, chwalił patryotyzm i uskarżał się, iż szlachta paraliżuje jego najlepsze chęci i gdy idzie o podatek, wszystkie ciężary zwala na inne stany, sama od nich się uwalniając.

— Najjaśniejszy Panie — odrzekł podstoli — to słowo podatek jest wstrętne dla

szlachty, ale zmienić go trzeba na ofiarność; wówczas worki szlacheckie się rozwiążą, bo w gruncie serca są zacne, tylko duma jest wielka.

— Do ofiarności — rzekł król — dałem gam przykład, odstępując na wojsko litewskie czopowe z Grodna i Brześcia, wynoszące około . złotych.

— Najjaśniejszy Panie, hojność jego jest nam znaną; ofiarność księcia Radziwiłła i Potockiego znaczną byłaby w błogim stanie Rzeczypospolitej, ale jest kroplą wody w dzisiejszem naszem położeniu; dziś ani podatek, ani ofiarność nic nie pomoże; trzeba zupełnego poświęcenia życia i mienia.

— Gdyby twój głos, panie podstoli, był głosem całego narodu, wierzyłbym w nasze siły i nie potrzebowałbym opierać się na obcych potencyach. Rządy moje miałyby inny charakter; lecz w okolicznościach, w jakich się dziś znajduję, muszę być oględnym.

— Najjaśniejszy Pan uważa, że gdzie przeskoczyć nie można, tam podleźć wypada; to zagraniczna polityka, ale nie nasza. Piersi na

sze stworzone są do pancerza, ale nie do lisiej skóry.

— Wierzaj mi, panie podstoli, że czynię, co mogę, i co okoliczności pozwalają. Powiedz mi, jaki sąd macie o mnie na prowincyi?

— Mówią, Najjaśniejszy Panie, żeś mądry, dobry i słodki, ale słodkiego zawsze w końcu zliżą.

— Macie może i słuszność, panie podstoli, własne moje starostwa, jak powiadasz, zostały zlizane. Uszczuplam nietylko moje własne dochody, ale nawet zaciągnąłem długi, lecz zacny podskarbi Ostrowski z nich mnie wyprowadzi.

— Kierunek w interesach wiele znaczy, Najjaśniejszy Panie, ale oszczędność jeszcze więcej. Któryś z ojców kościoła powiedział, że Bóg zbawić człowieka bez człowieka nie może.

— Ależ, mój podstoli, ja mam najlepsze intencye.

— Mówią, Najjaśniejszy Panie, że dobremi intencyami piekło wybrukowane.

Nie podobała się królowi odpowiedź podstolego, właśnie dlatego, że był człowiekiem tylko dobrych intencyj, a rzadko kto chce być odgadnionym, czem jest w rzeczywistości. Zwró

cił więc rozmowę na osoby znaczniejsze, zamieszkałe w Sandomierskiem. Pamięć miał tak szczęśliwą, że znał wszystkie stosunki familijne szlachty i żadna wybitniejsza osobistość nie była mu obcą. Nieraz w tej rozmowie rozśmieszył podstoli króla, a trafnem ocenieniem wielu osób wielce go zadziwił.

Przeciągnęła się audyencya nad zwykły czas oznaczony, i gdy się podstoli oddalił, przyjemne zostawił wrażenie, bo o żadną łaskę nie prosił, co królowi prawie nigdy się nie zdarzało.

Ślub cichy odbył się panny Emilii z księciem Januszem Sułkowskim. Książe kochał szalenie swą żonę, uprzedzał jej myśli; widzieć ją szczęśliwą było celem jego życia. Zniewalał ją swą słodyczą i dobrobią, a pieczołowitość jego skłaniała ją do wdzięczności. Przysięga wierności i posłuszeństwa była całem ich łączącem ogniwem.

Nieraz błagała Boga o moc spełnienia swych obowiązków; ale w modlitwie nie prosiła o zapomnienie przeszłości, bo niepodobnem lej się to wydawało, a może zapomnieć nie chciała.

Myśl połączenia się za grobem tkwiła w jej sercu; ofiarą cierpienia chciała kupić szczęście na wieczność całą.

Książe Janusz wiedział o powziętem od dzieciństwa uczuciu Emilii dla Kazimierza; pewny był jej wierności, mimo to zazdrościł Kazimierzowi, że duchową cząstkę ukochanej żony mu odbierał; że posiadając, nie posiadał jej całkowicie. Gorzał miłością, która żadnych ustępstw, żadnego podziału ścierpieć nie może; chciał ją mieć dla siebie tylko. Zdaje się, że i Bogu by zazdrościł. Cierpiał ukrywając swą boleść. Mieszkając w jednem mieście, musiał się często spotykać z Kazimierzem i żona się z nim widywać była zmuszoną. Książe Janusz był dla niego zawsze uprzejmy, chociaż po każdem widzeniu się był zagrożony apopleksyą. Czując, że stosunek z nim uszczęśliwia żonę, że tę ofiarę Emilia przyjmuje jako dowód jego miłości, jako poświęcenie siebie dla jej duchowego uczucia, przyjmował go w swoim domu i nieraz ułatwiał chwile osobistej rozmowy. Choć żadna myśl grzeszna nie splugawiła ich czystego uczucia, jednak przekonanie, że rani ciągle serce dobrego męża, którego kochać po

winna, że na ziemi przysięgła całkowicie do niego należeć, obarczało jakimś wyrzutem jej sumienie. Modliła się gorąco, tonęła we łzach i pod ciężarem tych zgryzot upadała na zdrowiu.

Częste spowiedzie wzmocniły jej ducha; oświadczyła mężowi, iż dla poratowania zdrowia chce wyjechać za granicę. Doktorowie radzili użyć cieplejszego klimatu i postanowiono wyjechać do południowej Francyi.

Książe Janusz był uszczęśliwiony; mniemał, że czas, oddalenie, jeśli nie uleczy, to osłabi uczucie żony dla Kazimierza. Spiesznie wszystko ułatwił do podróży i księstwo kraj opuścili na długo, może na zawsze.

Nie śmiemy, nieudolni jesteśmy opisywać pożegnania dwojga istot pałających jednem czystem uczuciem, wspólnością myśli i duchowych pragnień. Rozdział, to rozdarcie jednej karty żywota na dwoje, to rozpłatanie jednego serca i obryzganie się krwią wspólną na życie całe. Te rany Bóg tylko uleczyć może.

PRZYSIĘGA.

Powaga i wpływ hrabiego Stackelberga zachwiane zostały sejmem r. Zaczęto nie zważać na jego wymagania, a książe Potemkin niezadowolony, iż dopuścił zawarcia przymierza z Prusami, przedstawił imperatorowej potrzebę zmiany ambasadora.

Na miejsce hr. Stackelberga naznaczono Jakóba Bułhakowa, który był obeznany z interesami Polski, będąc dawniej w Warszawie przy Sieversie i Wołkońskim.

Przed wojną Rosyi z Turcyą uwięziony został w Stambule w wieży o siedmiu basztach z całem poselstwem, uwolniony w r. przybył do Petersburga i za protekcyą księcia Potemkina został ambasadorem w Warszawie.

Stany postanowiły odebranie kosztownego pałacu ambasadzie rosyjskiej; uchwaliły, iż na

celu znosili się z Petersburgiem, zaproponowano na sejmie konfiskatę ich majątków. Przerażeni tą wieścią, podwoili starań, aby obalić całą ustawę.

Zbliżał się czas uroczystego obchodu ogłoszenia ustawy, na co wyznaczono dzień maja; lecz przed tym dniem król zaczął odbierać bezimienne listy, iż spiskowcy godzą na jego życie. Księżna exmarszałkowa Lubomirska pisała do króla z Wiednia, iż dzień maja naznaczono na targnięcie się na jego życie. Dwór wiedeński przez księcia Kaunitza zawiadomił króla, że powinien się mieć na baczności, gdyż życie jego jest zagrożone, iż klub Jakubinów w Strassburgu postawił wniosek, czyby nie było w interesie Francyi bezkrólewie w Polsce, aby dać zajęcie Rosyi, Prusom i Austryi.

Stanisław August był przerażony temi ze wszech stron ostrzeżeniami, chciał uroczystość odłożyć, lecz wprzód udał się po radę do generałowej Grabowskiej.

W jej towarzystwie król zapominał o wszystkich troskach, lecz oko generałowej umiało czytać najlżejsze poruszenia jego serca, odga

dła, że jakaś boleść go trapi. Gdy poczęła nalegać, aby się jej zwierzył, król z największą oględnością opowiedział obawy o swoje życie.

Generałowa zbladła i drżącym głosem rzekła.

— Odłóż uroczystość. Życie twoje wyżej cenię nad sławę, nad wziętość twoją w narodzie; życie twoje jest całym moim skarbem, mojem dobrem, moją ojczyzną.

— O moja droga — odrzekł król — jeśli żyć pragnę, to tylko dla ciebie.

Generałowa chustką zakryła oczy i ciężko płakała; po długiem milczeniu powstała i wziąwszy króla za rękę, rzekła.

— Zapomnij com rzekła przed chwilą w uniesieniu mej boleści, mam tylko serce twoje, lecz cały należysz do narodu. Uroczystość odłożoną być nie może; ustawa im prędzej wejdzie w życie, tem prędzej zapewni pomyślność krajowi. Przyjęciem jej związałeś się z narodem i tego węzła nikt dziś rozerwać nie może. Bądź mężny! Bóg i naród cię ocali!

— Pójdę za twoją radą — odrzekł król — lecz mam złowieszcze przeczucie; spiskowcy

są liczni i kto wie, czy śmierć moja nie jest potrzebną dla szczęścia narodu.

— Nie zginiesz królu. Od dziewięciu wieków dłoń polska nie splamiła się królobójstwem; wolny naród nie potrzebuje uciekać się do zbrodni. A jeśli zagraniczne intygi godzą na twe życie, dam ci dwóch mężnych obrońców, którzy przez całą uroczystość będą czuwać nad tobą. Gdy skarb mój im powierzę, w całości mi go oddadzą.

— Któż godzien jest tak wielkiego twego zaufania? — zapytał król.

— Powierzę cię, mój królu, memu bratu kasztelanowi Szydłowskiemu i mężowi mej siostry koniuszemu Kickiemu; są to ludzie przezorni i odważni, każdy pocisk odbiją. Nie odkładaj więc ogłoszenia ustawy; nieliczna garstka chce czteroletnią naszą pracę zniweczyć. Gdy cały naród ją okrzyknie, fakcya zamilknąć musi. Wiem, że rozesłano na wszystkie strony, aby ściągnąć do Warszawy rębaczy i krzykaczy i swoją opozycyą mają świadczyć, że ustawa była gwałtem narzuconą narodowi.

Jakiż jest środek, aby temu zaradzić? — zapytał król.

— Trzeba przyspieszyć ogłoszenie, nie go lecz go maja ta uroczystość się odbędzie. Zwołaj dziś radę i dzień ci maja niech będzie jutrzenką, zwiastującą pomyślność krajowi, opartą na swobodzie wszystkich stanów i na utrwaleniu dziedzicznego tronu.

— Uczynię według twojej rady, mój pierwszy ministrze; gdy człowiek doświadczony w rządzeniu gubi się w środkach, bystrość twego rozumu w jednej chwili wszystko obejmie i wesprze skuteczną radą.

Po półgodzinnej rozmowie, gdy król się oddalił, zostawszy samą, siły i energia, któremi krzepiła króla, opuściły ją. Zagrożone jego życie zakrwawiło jej serce; stała długo w odrętwieniu, później gdy łzy się jej puściły, padła na kolana wołając: "Ocal go Panie! Jeśli każdy czyn wielki potrzebuje ofiary, jam gotowa, powołaj mnie do siebie na okup szczęścia narodu i jego życia". To gwałtowne wzruszenie tak osłabiło jej wątłe siły, że musiała się udać do łoża.

Król przybywszy do zamku, kazał przy

wołać Małachowskiego, Ignacego Potockiego, Mniszka i Chreptowicza, zwierzył się im o zamyśle przyspieszenia ogłoszenia ustawy. Uznano słuszność uwag królewskich i dzień jutrzejszy przeznaczony został na tę uroczystość.

Nazajutrz król wstał raniej jak zwykle, odbył w kaplicy zamkowej spowiedź i przystąpił do św. Komunii. Izba sejmowa już przepełniona była publicznością; nietylko galerya, ale przedsionki i schody zalegały tłumy ciekawych. Los ojczyzny się rozstrzygał; każdy biegł z bojaźnią i nadzieją w sercu, bo wiedziano o intrygach fakcyi, lecz polegali na większości woli narodowej. Gdy wszedł król i zasiadł na tronie, powitany został przeciągłemi, radosnemi okrzykami. Nastąpiło głuche milczenie, gdy sesyę zagaił marszałek sejmowy. Przedstawił obraz dawnej mocy i dzisiejszego upadku; pod grozą klęsk naród poznał swe błędy, chce się z nich poprawić i ustaleniem silnego rządu, przypuszczeniem do swobód wszystkich warstw społeczeństwa pragnie zjednoczenia swych sił, co było celem ustawy, która sejmowi przedstawioną zostanie. Przystąpiono do czytania ustawy. Po odczytaniu,

które trwało kilka godzin, okrzyki zadowolenia przez kilka minut zapełniały salę. Jednak w tym chórze uniesienia i zapału, kilka nut fałszywych się odezwało.

Marszałek oświadczył, iż kto jest przeciw ustawie, niech z miejsca powstanie, lecz fakcya była tak szczupła, iż wstydziła się swój upór i niemoc okazać. Nikt nie powstał, ustawa więc była przyjętą. Fakcya jednak chciała wywołać jakiś gwałt, jakiś pozór, iż ustawa została narzuconą. Gdy wszyscy w nieładzie biegli do tronu z prośbą, aby król ustawę zaprzysiągł, zaręczając, że wszyscy kochający kraj pójdą za jego przykładem, Suchorzewski poseł kaliski, trzymając za rękę sześcioletniego syna, wołał do króla, aby kraju nie gubił, że pod taką formą rządu Polakowi żyć niepodobna, że on własną ręką w oczach wszystkich zabije syna, jeśli król ustawę zaprzysięże.

Gdy syna oddalono z izby, położył się na stopniach tronu, aby cisnących się zatrzymać; chciał aby sejm jakimś gwałtem osłabił swoją jednomyślność, lecz nie zważano na jego krzyki, pozwolono mu leżeć swobodnie, aż wreszcie Kublicki poseł inflantski go podniósł.

Król stojąc przy tronie zdawał się być ojcem otoczonym gronem dzieci, które wyciągając ręce błagały, aby swego i ich szczęścia nie zwlekał. Jakoż król wezwał Turskiego biskupa krakowskiego do czytania przysięgi, a po jej wykonaniu rzekł.

— Przysiągłem Bogu i żałować tego nie będę; proszę, kto kocha ojczyznę, niech idzie ze mną do kościoła, aby również ją wykonać.

Prócz kilkunastu wszyscy z miejsc się ruszyli i wśród okrzyków ludu tłumnie zgromadzonego na ulicach, wśród błogosławieństwa i wieńców rzucanych z balkonów i okien, sejm cały udał się do kościoła.

Wszyscy posłowie zagraniczni towarzyszyli królowi: Saluzzi arcybiskup kartagiński, nuncyusz apostolski, hrabia Descorche St. Croix poseł francuzki, Normandes hiszpański, Ducachet austryacki, Hailes angielski, baron Engelström szwedzki, Burke duński, Reder holenderski, Lucchesini pruski; Bułhakow poseł rosyjski nieobecnością swoją chciał okazać swoje niezadowolenie i skrył się w Siedlcach u pani hetmanowej Ogińskiej.

Po dokonaniu przysięgi, wracającego króla

witano okrzykami, z kilkunastu tysięcy piersi wydobywającemi się: „król z narodem, naród z królem". Ten okrzyk był dowodem ogólnego zadowolenia, nim naród potwierdził czynność sejmową, nim przekonał, że węzeł nierozerwany łączy majestat z ludem. Król ze wzruszenia miał łzy w oczach; w tej chwili skłonny był do bohaterstwa, do poświęcenia się dla dobra kraju. Zapał i chłodnym sercom się udziela, pociąga za sobą, i ten błysk uczucia mógłby cuda tworzyć, gdyby nie był błyskawicą, którą zimny deszcz zalewa.

W tej chwili król był szczęśliwym, czuł się monarchą, gdyż panował nad wszystkiemi sercami. Wieczorem miasto całe bez żadnego rozkazu rzęsiście zostało illuminowane.

Król, dwór cały, sejm i panie wyższego towarzystwa udali się do teatru, gdzie przedstawiano dramat „Kazimierz Wielki" przez posła inflantskiego J. U. Niemcewicza, umyślnie na ten dzień ułożony. Gdy wszedł Stanisław August, huczne posypały się oklaski. W ciągu sztuki, gdy aktor w roli Kazimierza Wielkiego wyrzekł te słowa: „Jeśli się nasze „ustawy nie podobają, to idź gdzie chcesz,

lecz nie radzę ci podszczuwać cudzoziemców przeciw swoim. Chociażem stary, choć z siwą głową, pójdę z dobrymi rodakami, albo trupem padnę, albo zostawię Polskę szanowaną i niepodległą". Na te słowa król wysunął się z loży i donośnym głosem wołał: „Tak, tak, brawo, fora!" i całą siłą bił w dłonie.

Parter i loże odpowiedziały okrzykiem: „Niech żyje król!"

Przez cały czas obrzędu, zwłaszcza gdy król musiał się przeciskać przez tłumy idąc do kościoła, dwóch mężczyzn silnych, barczystych, uzbrojonych szło blisko króla, rzucając okiem na wszystkie strony, bacząc na każdą twarz nieznajomą. Byli to panowie Szydłowski i Kicki, wyznaczeni przez generałową do strzeżenia króla. Uroczystość odbyła się bez żadnego wypadku.

Stanisław August widząc entuzyazm narodu i cześć mu okazywaną, zapomniał o niebezpieczeństwie i zawdzięczał generałowej przyspieszenie tej chwili szczęścia, jakiej pierwszy raz doznał od lat tylu siedząc na chwiejącym się tronie.

Król zwykle cierpiał na bezsenność, tym

razem, czy upojony zadowoleniem własnego sumienia i przychylnem uczuciem narodu, spał snem twardym, snem prostaczków lub dzieci. W pałacu błękitnym przeciwnie się działo. Generałowa całą noc oka nie zmrużyła; trwoga o życie ukochanego dręczyła ją, każdy hałas ją przerażał. Krzyki usłyszawszy na ulicy, zerwała się z łoża i bosą nogą zbliżyła się do okna; spostrzegłszy tłum ludu z pochodniami, zadrżało jej serce z przerażenia, myśląc iż fakcya podniosła rokosz, iż król mógł paść ofiarą zawziętości podburzonego pospólstwa; jak trup blada patrzyła wytężonym wzrokiem na zbliżających się i usłyszała okrzyk: „król z narodem, naród z królem". Byli to mieszczanie z swemi cechami, którzy wracali już z zamku.

To gwałtowne przejście z trwogi do radości, z łez do szczęścia, wstrząsły jej umysł; ledwo mogła dowlec się do łoża, silna gorączka paliła jej ciało.

W nocy przywołano doktora, posłano po lekarstwa, lecz użycie ich żadnego pomyślnego skutku nie przyniosło. Lekarz zamyślony patrzył w twarz rozognioną, badał puls i gdy

dzień zabłysnął posłał do króla z zawiadomieniem o słabości generałowej.

Król o niezwykłej rannej porze wyjechał z zamku i z głębokiem wzruszeniem wszedł do sypialni generałowej, ujął za rozpalone jej ręce; patrzyła na króla szklannym wzrokiem, ale widać było że go nie poznała.

Król dał kilka zapytań, które zostały bez żadnej odpowiedzi. Wziąwszy doktora pod rękę, usunął się od łoża, rozpytując o stanie chorej. W słowach lekarza widoczne było jakieś zakłopotanie; oświadczył, iż wszystko zależeć będzie od przebiegu słabości; jeśli nowe komplikacye nie zajdą, generałowa będzie ocaloną. W czasie tej rozmowy, chora wykrzyknęła: „On żyje!" Król i doktor zwrócili się ku łożu, lecz chora z zamkniętemi oczyma leżała jak martwa; długie milczenie przerwane było okrzykiem chorej: „król z narodem, nanaród z królem, co za szczęście!"

Doktór rzekł zcicha do króla.

— Jakieś silne wzruszenie radości czy smutku wzruszyło żółć i sprowadziło gorączkę; przytem generałowa ma chorobę chroniczną,

obawiam się komplikacyi, która utrudnić może wyzdrowienie.

— Ratuj ją doktorze! wdzięczność moja nie będzie miała granic. Co godzina przysyłaj mi biuletyny o przebiegu słabości. Nie odstępuj jej na chwilę, przyszlę ci mego lekarza, abyście naprzemian dniem i nocą byli przy niej. Gdy uznasz potrzebę, sprowadź lekarzy z Berlina i Wiednia.

Król tegoż dnia zrana naznaczył audyencye posłom zagranicznym, musiał więc wracać, choć odstąpienie chorej było dla niego najżywsza boleścią.

ŚMIERĆ GENERAŁOWEJ i ZGON POLITYCZNY KRÓLA.

Po radosnych chwilach, po ogólnym zapale wzbudzonym ogłoszeniem i zaprzysiężeniem ustawy, nastąpiło smutne wrażenie spowodowane deklaracyą rosyjską podaną Chreptowiczowi przez ambasadora Bułhakowa.

W niej wyjaśnione były przyczyny zerwania stosunków, pogróżki wojny za obraźliwe słowa na sejmie o imperatorowej, za ustalenie sukcesyjnego tronu, za poniżoną wolność w osobie Suchorzewskiego, za wymuszone wyniesienie rosyjskich magnatów z Polski w czasie tureckiej wojny. Z tych powodów imperatorowa wojsku swemu w granice Polski wejść każe, dla protegowania Polaków, którzy uczynili akt opozycyi ustawie. Żąda zwołania nowego sejmu, uznając ogłoszenie ustawy za przymusowe, a zaprzysiężenie jej za nieważne.

Król pruski powinszowawszy ogłoszenia rządowej ustawy, powadziwszy nas z Moskwa, zaczął potajemnie zdradzać i zmawiać się z gabinetem rosyjskim. Austrya odmawia wszelkiej pomocy, wymawiając się francuską wojną. Elektor saski zachowuje się obojętnie. Pożyczka holenderska idzie z trudnością, cały więc ratunek był we własnych siłach, we własnej obronie. Ściągnięto wojska kilkadziesiąt tysięcy i rozlokowano je na rosyjskiej granicy. Książe Józef pod Połonneni mocno się osadził, lecz tam ostać się nie mógł; stanął w Zieleńcach o ćwierć mili od Zasławia, gdzie stoczył jeneralną bitwę z korpusem rosyjskim.

Odznaczyli się w tym boju Kościuszko, Wielhorski, Mokronowski, Poniatowski pułkownik, Eustachy Sanguszko, Grochowski, Krasicki, Bronikowski i Kazimierz Łącki, znany nam szambelan. Później okażemy co go powiodło do obozu księcia Józefa Poniatowskiego.

Stanisław August choć czuł niebezpieczeństwo wiszące nad krajem, jednak podtrzymywany na duchu przez generałowę, nie tracił odwagi. Mimo że Bułhakow i Lucchesini go upominali, iż jeśli się ruszy z Warszawy, już

do niej nie wróci, król jednak wybierał się do obozu i stał upornie przy utrzymaniu zaprzysiężonej ustawy. Codziennie prawie odwiedzał generałowę, która choć przyszła do przytomności, jednak z łoża dźwignąć się nie mogła; widocznie traciła siły, trawione potajemną gorączką.

Król siedząc przy jej łożu, zawiadamiał ją o najdrobniejszych szczegółach poruszeń wojsk swoich i nieprzyjacielskich, o niefortunnych usiłowaniach generała Zabiełły na Litwie. Po zdanej relacyi generałowa mu odpowiedziała.

— Znasz dokładnie nasze dzieje; wiesz, że wszystkie walne zwycięstwa Żółkiewskiego, Chodkiewicza, Zamojskiego, Czarneckiego i Sobieskiego były odniesione z garstką rycerzy przeciw kilkakrotnie większej sile. Jan Kazimierz miał silniejszych wrogów, a Bóg jego i kraj ocalił. Duch rycerski u nas nie zginął; masz księcia Józefa i Kościuszkę, naród jest z tobą. A Matka Boska Częstochowska, której ty jeden tylko z królów polskich czci nie złożyłeś, jest zawsze naszą królową i opieki swej nie odmówi. Uczyń votum, iż po skończonej wojnie

udasz się do stóp Jej, aby Ją przebłagać. Cuda Jej nigdy się nie wyczerpią; ona swym cudem jeszcze raz Polskę wybawi.

Zdjąwszy z siebie obrazek na złotej blaszce Matki Boskiej Częstochowskiej, zawiesiła go na szyi króla, mówiąc.

— Pod jej tarczą możesz się narażać na niebezpieczeństwa. Sobieski ją nosił na piersiach; miał ją pod Chocimem i Wiedniem. Twoje miejsce nie w zamku, lecz w obozie. Król berło dźwiga w pokoju, lecz w czasie wojny miecz dzierżyć w dłoni powinien.

Otarłszy kilka łez, które się stoczyły na twarz jej bladą, rzekła.

— A gdyby Bóg dopuścił poledz ci na polu bitwy i nowym rozbiorem chciał nas ukarać, nie będziesz widział tej bolesnej chwili, której pewno siedząc w zamku nie przeżyłbyś. Krwią twoją na kartach historyi zapiszą: „Poległ, broniąc ojczyzny". Taki nadgrobek przeżyje wieki i nieszczęśliwe twe panowanie uświetnisz ofiarą swego życia dla ojczyzny.

Te słowa zelektryzowały króla; zwykła miękkość przeistoczyła się we wrodzoną narodową rycerskość i odrzekł.

— Jutro stanę na czele ., które zebrał generał Byszewski; ruszę do obozu i wezmę naczelne dowództwo. Przyrzekam ci, że zaprzysiężonej ustawy nie odstąpię i prędzej zginę, niż zezwolę na uszczerbek choćby piędzi ziemi naszej.

— Niech Bóg błogosławi twoim dobrym chęciom — rzekła słabym głosem generałowa— jeśli wrócisz zwycięsko, ustalisz na tronie Jagiellonów swoją dynastyę; w czynach zwycięskich jest trwałość korony. Czas drogi, nie trać go; straconej chwili odzyskać nie możesz. Wojsko cię czeka. Naród mieczem dowódzcy twe dłonie uzbroił, dzierż go z chwałą, jak dzierżył Batory i Sobieski.

— Przysięgam ci, droga moja, że stanę się godnym i kraju i ciebie.

Nastąpiło serdeczne i czułe pożegnanie; zimna dłoń generałowej trzymała rozognioną rękę króla, jak gdyby chciała go niepuścić od siebie, jak gdyby przeczuwała, iż gdy dłonie się ich rozerwą, już się nigdy nie połączą. Łzy spadły na jej lice i puszczając rękę króla, rzekła.

— Jedź i wracaj z chwałą!

Król wzruszony oddalił się. Wychodząc, prosił lekarza, aby codziennie przesyłał mu do obozu biuletyny o zdrowiu generałowej i udał się do zamku.

Stanisław August wierny przyrzeczeniom danym generałowej, przygotowywał się do obozu; kazał sobie ostrzydz włosy, rynsztunki wojenne znosić; dał rozkaz, aby wojsko czekało go na Pradze. Chreptowiczowi dawał instrukcye jaką polityką ma się rządzić, aby do żadnych układów nie przystępywał, póki nie wywalczy orężem tego, czego przez dyplomacyę uzyskać nie mógł.

Postanowienie króla rozgrzało wszystkie serca w stolicy. Zabłysła nadzieja lepszej przyszłości. Ochotnicy powiększali szeregi zgromadzone na Pradze.

Nazajutrz naładowane wozy z zamku ciągnęły nad Wisłę. Król otoczony adjutantami, siadłszy na koń, okrzykami pospólstwa był powitany.

Na Pradze odbył musztrę; przebiegał szeregi, przemawiał do wojska, które z zapałem wołało.

— Niech żyje król, nasz wódz!

Gdy miano wyruszać, przyleciał goniec z Warszawy, przywożąc pismo do króla. Przeczytawszy je Stanisław August pobladł i długo słowa przemówić nie mógł, a gdy odzyskał przytomność, rzekł do zgromadzonego wojska.

— Pewien wypadek przynagla mnie wrócić do Warszawy. Idźcie z Bogiem, zajmijcie pozycye nad Bugiem; ja wkrótce pospieszę do was.

Zakomenderował pochód, a sam z jednym adjutantem wrócił do Warszawy.

Kartka była następującej treści.

„Generałowa czując się gorzej w nocy, kazała przywołać księdza Worgowskiego, odbyła spowiedź i przyjęła ś. Sakramenta. Stan choroby jest nie do wyleczenia, kilka godzin pozostało jej życia".

Stanisław August udał się wprost do mieszkania generałowej, która gasła powoli bez cierpień; mówić nie mogła, patrzała tylko na siedzącego obok niej króla, który łzami miał twarz oblaną.

Zygmunt August siedząc przy łożu konającej Barbary może nie cierpiał tyle, ile król Stanisław, zdrętwiały, nieruchomy, zapatrzony

w to cudne oblicze, które pokrywało się matową zasłoną śmierci.

Chora wyciągnęła rękę do króla, który ją uściskał i trzymał w swej dłoni, ciepłem swojem chcąc ogrzać stygnącą jej rękę; po niemem bez słów pożegnaniu silnie ścisnęła dłoń króla, westchnęła i duch jej uleciał.

Król wrócił do zamku; kilka dni chorował, nie będąc zdolny zebrać myśli; wyjazd do wojska musiał być odłożony. Przywykły do miękkiego życia, niewygody obozowe coraz go więcej trwożyły, przytem negocyacye z dworami potrzebowały jego przytomności w stolicy.

Wojsko choć dobrze się biło, choć Kościuszko cuda waleczności okazał pod Dubienką, jednak generał Kochowski obszedłszy przez ziemię galicyjską, przeszedł Bug, a książe Józef musiał się cofnąć do Chełma. Te wypadki zmieniły postanowienie króla w przyjęciu naczelnego dowództwa. Przyrzeczenia dane przed śmiercią generałowej zacierały się tłómaczył sobie, iż okoliczności zmieniają postanowienia.

Generalność targowicka objęła rządy; król jednak stał przy ustawie, ale chwiać się zaczy

nał. Najlepiej o tem przekonamy się z jego własnoręcznego listu, pisanego do Debolego, ambasadora polskiego w Petersburgu; był on w tych słowach:

„Dawno oczekiwany kuryer przywiózł mi tandem respons najtwardszy od imperatorowej. Odrzuca propozycye moje. Zadaje złamanie konwentów; wspomina, że posłuszeństwo poddanych od nich dependuje; kładzie za kondycye zachowanie tytułu siostry ku mnie akces nieodwłoczny do konfederacyi Targowickiej, do której wsparcia oświadcza, iż użyje całych sił swoich. Bułhakow podług instrukcyi sobie przysłanej, pisać nawet do generałów moskiewskich nie chciał o zawieszeniu wojny, póki ja akcesu nie uczynię. Zapytany Bułhakow o Prusakach, powiedział: „Kiedy nam będzie potrzeba, to wnijdą i oni do Polski".

Podczas ostatniej akcyi praesentis Kościuszko chociaż tylko z pięciu tysiącami, bronił się siedmnastu tysiącom Moskali i byłby po staremu utrzymał się na swym posterunku, gdyby Moskale przez Galicyę nie obeszli byli w tył Kościuszce, a po tej akcyi adjutant Wurmsera generała austryackiego prze

prowadził całą kolumnę przez Galicye. Już tedy choćbym był i do obozu jeszcze pojechał, jużbym ani w Wielkopolsce, ani w Krakowskiem nie znalazł bezpieczeństwa. Skarb wycieńczony, pożyczka holenderska chybiona zupełnie, podatki już z całej Litwy i z pół Polski przepadły, na bliski kwartał septembrowy ledwie będzie dosyć w skarbie na opłatę zwyczajnego żołdu dla wojska, a na ekstraordynaryjne ekspensa wojenne, które trzy i cztery razy przewyższają żołd zwyczajny, już nic nie zostaje i nie wiem, czy moja własna pensya opłaconą będzie, a wojsko potrzebuje remontu, pod kawaleryę, pod armaty nowych koni, nowych armat, nowych mundurów i obuwia, bo połowa wojska boso maszeruje. Na to wszystko pieniędzy nie masz. Teraz nad Wisłą cokolwiek jest magazynów, ale to tylko na kilka tygodni. Już tedy jasno jest, że choćbym nie chciał, muszę wojnę skończyć z przyszłym miesiącem. Gdybym sam pojechał do obozu i zaprowadził wojsko w Sandomierskie lub Krakowskie, mógłbym tam znaleźć kilka pozycyj między górami do potyczek pomyślnych, ale głód bez pieniędzy i tam nas znaj

dzie. Warszawa by zginęła również jak i Mazowsze i cała Wielkopolska. I ten kraj jeszcze nietknięty poszedłby w ruinę.

Gdybym skupił obydwa obozy Zabiełły i księcia Józefa z korpusem, który wyszedł z Warszawy pod Byszewskim, byłoby wszystkiego do trzydziestu tysięcy, możnaby generalną bitwę wydać i możnaby ją wygrać, jednak pod wątpliwością, bo ludzi mają w dwójnasób, a armat w trójnasób, a armatami najwięcej wojują, a in casus przegranej Moskale mogą i ludzi i armat i pieniędzy nowych dostać, a ja nie. Ale i to trzeba zważyć, że Moskale nie będą tak grzeczni, aby nam się stawili całkiem na jednem placu, jak do pojedynku. Oniby tylko nas zawsze różnemi kolumnami otaczali i ogładzali.

Broni ręcznej odmówiono nam w Berlinie i Dreznie. Z Niemiec ledwie kilka tysięcy mogliśmy zamówić w innych fabrykach, tak wszystko wykupili emigranci francuscy i potencye.

"Jabym o zagrożone bezkrólewie mniej dbał, gdybym moją zgubą mógł ocalić konstytucyę. Lecz gdy to być nie może, a moje

usunięcie się przyspieszyłoby tylko ruinę kraju, więc mniej złe, że zostanę przy tronie na to, aby wcielając się w konfederacyę i stając się jej głową, cokolwiek przecie mam nadziei uratować z dobrych działań naszego sejmu. Marszałek Potocki rezygnował marszałkowstwo i wyjeżdża do Lipska; marszałek Małachowski rezygnuje referendaryę na synowca i jedzie na wieś, a potem do Włoch podobno.

Podkanclerzy Kołłątaj jedzie do Wurmbrum dla zdrowia. I to mi jeszcze dano poznać, iż gdy prędko nie uczynię akcesu do Targowickiej konfederacyi, całość kraju n niepewna. bo gdy Prusaków wpuszczą, ci darmo nie wyjdą, a gdy oni urwą część i drudzy dwaj rwać będą mieli prawo".

Widzimy, jak Stanisław August od śmierci generałowej zmienił swoje poglądy i iskra odwagi, którą rozniecała w jego sercu, zagasła; poświęcenie siebie uznał za rzecz szkodliwą; stracił nadzieję w siłę narodu; śmierć na polu bitwy byłaby płonną ofiarą, któraby w większą przepaść strąciła ojczyznę. Lgnął gdzie widział siłę. Greneralność Targowicka, wspierana wojskiem rosyjskiem, była potężną, do niej

więc się garnął. Uznawał, że w zaprzysiężonej ustawie niektóre punkta winny być zmienione. Słaby i miękki charakter króla bez zacnego wpływu, ogrzanego miłością, wrócił do dawnych narowów. Pod kamieniem grobowym, który, przykrył zwłoki generałowej, zagrzebał energię, nadzieję szczęśliwej przyszłości, godność majestatu i zacność syna ojczyzny. Gdyby grób drugi przed nim się otworzył, możeby wówczas chciał w nim złożyć i swoje ciało, choćby się żywcem zagrzebać; lecz Bóg go zostawił nad mogiłą, aby patrzał i cierpiał za swe błędy i jako winowajcy, nie pozwolił jego zwłokom spocząć na ojczystej ziemi.

O DALSZYCH LOSACH SZAMBELANA.

Na zakończenie naszego opowiadania musimy kilka słów powiedzieć o dalszych losach pana szambelana Kazimierza Łąckiego.

Gdy król zapomniał o przedśmiertnych słowach generałowej, panu Kazimierzowi tkwiły ciągle w pamięci wyrazy Emilii: „zapomnij o mnie, a żyj dla kraju".

Pierwszego rozkazu nie podobna mu było wypełnić, ale drugie jej życzenie stało się celem jego życia. Oświadczył rodzicom, iż gdy kraj ma zanadto głów do rady, a mało rąk do broni, on pragnie ich liczbę zwiększyć i wstąpić do szeregów Kościuszki, z którym połączony jest przyjaźnią, zaufaniem jako dla umiejętnego wodza i czcią dla prawego człowieka.

Podstoli pocałował go w czoło i rzekł.

— Nie śmiałem ci tego proponować, ale

ta myśl ciążyła mi na sercu. Sądziłem, że wydelikacone twe ręce niezdolne podźwignąć oręża, że dyplomacya ci głowę zawróciła; sporne kwestye szabla tylko rozstrzygnąć powinna Gdybym był młodszy, znalazłbyś i mnie obok siebie. Nie czas młode lata trawić na dworze: gdy kraj w niebezpieczeństwie, twe miejsce na posterunku granic naszych; broń je, uświetni, zacne imię szlacheckie, które nosisz, bądź chlubą starego ojca i walecznym obrońcą kraje. Niech Bóg cię błogosławi!

Podstolina, choć była dobrą Polką, jednak macierzyńskie jej serce zadrżało namyśl niebezpieczeństwa; ale zdołała przełamać trwogę, a widząc stałe postanowienie syna, potwierdzone przez ojca, nie śmiała się sprzeciwiać, ze łzą tylko w oku rzekła.

— Jedź i wracaj bez blizny; nasze sercu w czasie twej niebytności będą niemi okryte, lecz powrót twój szczęśliwy je zagoi.

W parę dni pan Kazimierz wziąwszy z sobą dziesięciu ochotników, udał się do obozu i zaciągnął się do oddziału Kościuszki. Gdy król przystąpił do konfederacyi Targowickiej wojsko otrzymało rozkaz z Warszawy, aby się

cofało, Kościuszko chociaż miał dowództwo aryergardy, pod Dubienką z małym oddziałem okrył się sławą. Po sejmie grodzieńskim widząc upadek i rozbiór kraju, chciał napowrót udać się do Ameryki, zkąd wyjechał tylko za urlopem i dokąd pan Kazimierz Łącki miał mu towarzyszyć: lecz książe Czartoryski i inni odwiedli go od tego zamiaru. Aby uniknąć prześladowania Ingelströma, udał się do Lwowa z towarzyszom swoim, Ingelström obawiając sio powstania, kazał Polaków dezornować.

Pierwszy brygadyer Madaliński oparł się temu: za jego przykładem poszedł Zajączek i Dąbrowski. Kościuszko wraz z Łąckim udali się do Krakowa i marca roku ogłosili powstanie; Kościuszko zaś został okrzykniętym naczelnym wodzem. Uzbroił włościan krakowskich w kosy i pierwszą bitwę stoczył z generałem Denysowem pod Racławicami, gdzie kosyniery pięć sztuk armat zdobyli. Po tem zwycięstwie sława Kościuszki rozeszła się po kraju. Kołyszko, Wyszkowski, Kochowski i inni weszli pod jego rozkazy. Dalsze czyny wojenne Kościuszki zapisane są w historyi.

Bitwa pod Maciejowicami rozstrzygnęła losy

powstania. Kościuszko uwięziony, do Petersburga odesłanym został, a pan Łącki ciężko ranny, ledwo mógł się schronić do włościańskiej chaty, gdzie przez dwa miesiące go ukrywano. Poczciwy wieśniak sprowadził felczera i wyleczywszy z niebezpiecznej rany, odwiózł go do StarejWoli.

O jakże smutne było powitanie rodzinnego domu. Ojciec już nie żył; otrzymawszy wieść o rozbiorze kraju, serce mu pękło z żalu i boleści. Matkę zastał na śmiertelnem łożu; w kilka dni przeniosła się do wieczności. W jednej chwili został sierotą bez rodziców i kraju. StaraWola stała się dlań grobowcem, w którym żyć nie mógł.

Długi obciążały majątek, gdyż podstoli wszystko oddawał na sprawę ojczystą. Rządów pruskich nienawidził, ohydną ich zdradę złorzeczeniem i pogardą odpłacał. Warszawa rodziła mu bolesne wspomnienia, chciał się przenieść w inne okolice, zapomnieć o przeszłości i rozpocząć nowe życie z nowymi ludźmi i pracować na innej drodze żywota. Nic go ku ziemi nie nęciło. Miłość, którą żywił w swem sercu, nie mogła się urzeczywistnić chyba w niebie;

tam byli jego rodzice, tam oczekiwał swojej ukochanej. Takowe usposobienie zrodziło postanowienie poświęcenia się stanowi duchownemu. StarąWolę. sprzedał i wyjechał na Ukrainę; wstąpił do seminaryum i odbywszy tam nauki, wyświęconym został na kapłana i otrzymał probostwo wołodarskie.

Starzy ludzie i ja sam w mojem dzieciństwie pamiętam księdza Łąckiego proboszcza kościoła wołodarskiego. Nikt nie znał jego przeszłości, nigdy o niej nie wspominał. Wykształcenie tylko zdradzało, że musiał niegdyś należeć do wyższego towarzystwa, a ruchy jego żołnierskie nawet przy ołtarzu odznaczały dawnego wojaka. Świetny niegdyś szambelan królewski, pan orderowy, ulubieniec dam stolicy, towarzysz Kościuszki ukrywał się pod czarną sutanną. Oddając się swym obowiązkom, zapomniał czem był; pobożność i miłosierdzie były celem jego nowego życia, które po długich latach w spokoju zagasło.

Księstwo Sułkowscy nie wrócili do kraju.

Pan kasztelan żarnowiecki podczas roratów siedząc w kościele bez futra dla okazania swych orderów, przeziębił się; zapalenie płuc

przybrało groźny charakter. Czując się bliskim śmierci, odbywając ciągłe spowiedzie, sporządził testament. Znaczną część majątku zapisał zakonowi maltańskiemu, udobrodziejstwował księży Dominikanów, których byt tereyarzem, przeznaczył sumę dla ubogich. a resztę przekazał swym krewnym.

Program swego pogrzebu sam ułożył, a na nadgrobku kazał wyryć wiersz następujący:

W tym ciasnym, zimnym grobie leży sługa Pański,

Kawaler orderowy, komandor maltański;

Opuścił senatorskie krzesło bez żałości,

Aby na trwalszem zasiąść w krainie wieczności.

KONIEC.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Jezierski Michał OSTATNIA MIŁOŚĆ OSTATNIEGO KRÓLA
Ostatnia miłość ostatniego króla Michał Jezierski ebook
Ostatnia miłość ostatniego króla Michał Jezierski ebook
MIŁOŚĆ OSTATNIA
LIST O MILOSCI OSTATNI I PIERWSZY
Ostatnia moja miłość
03 Logan Leandra Intryga i Miłość Ostatni uczciwy czlowiek
Karpiński Franciszek Żale Sarmaty nad grobem Zygmunta Augusta ostatniego pols kiego króla z odmu Ja
Scharakteryzuj ostatnią fazę średniowiecza według T Michałowskiej
Pierwsza ostatnia miłość

więcej podobnych podstron