Philippa Carr
Spotkamy się znowu
Z angielskiego przełożyła Wiktoria Melech
Tytuł oryginału WE'LL MEET AGAIN
Violetta
NOCNI PRZYBYSZE
Tego marcowego ranka wstałam o świcie. W nocy spałam niewiele. Starsza pani Jermyn uczciła kolacją zaręczyny swojego wnuka ze mną, choć właściwie trudno było nazwać to uroczystością wobec faktu, że następnego dnia Jowan miał wyruszyć na front.
Wiedziałam, że poprosi mnie o rękę, od tego wrześniowego dnia, wkrótce po ogłoszeniu wojny, gdy powiedział mi, że ma zamiar zaciągnąć się do wojska.
Zakochaliśmy się w sobie już przy pierwszym spotkaniu. W czasie przejażdżki przez posiadłość Jermynów spadłam z konia, a on pospieszył mi z pomocą. Można uznać, że był to początek końca sporu między rodzinami Tregarlandów i Jermynów, chociaż jestem spowinowacona z Tregarlandami jedynie przez moją siostrę bliźniaczkę, Dorabellę, która weszła do tej rodziny przez małżeństwo i u której wówczas gościłam.
Jowan nie przejmował się zbytnio waśnią rodzinną. Śmiał się, nazywając ją nonsensowną historią, podtrzymywaną z lubością przez miejscową ludność. Obie rodziny żyły jednak w niezgodzie przez wiele lat i my mieliśmy je pogodzić uświęconym związkiem małżeńskim.
Postanowiliśmy się pobrać, jak tylko skończy się wojna.
- Może za pół roku - powiedział Jowan. - A może i wcześniej.
Czasami odnosiłam wrażenie, że brał życie takim, jakie ono jest, wszystko w nim akceptując. Dlatego właśnie tak bardzo mi pomógł w strasznych chwilach, przez które musiałam przejść.
Jowana wychowała babka, ponieważ jego matka umarła, gdy był jeszcze dzieckiem. Samotnię Jermynów odziedziczył zaledwie kilka lat temu, po śmierci wuja, który prowadził beztroskie życie i zaniedbał posiadłość, ale Jowan od razu przystąpił do przywrócenia jej dawnej świetności. Kochał dom, w którym spędzał dzieciństwo, zanim pojechał do ojca, do Nowej Zelandii. Ojciec odumarł go i w ten sposób posiadłość znalazła, się w rękach Jowana.
Podobnie jak jego babka, podziwiałam go za uczciwe i wytrwałe dążenie do celu. Nie umiała mówić o nim inaczej jak z dumą.
- Jowan zawsze wie, co należy robić - powiedziała mi pewnego razu. - I nigdy nie mówi: „To niemożliwe". Kocha to miejsce równie mocno jak ja i słusznie stał się jego właścicielem.
Dlatego też byłam bardzo zaskoczona, kiedy nagle postanowił zgłosić się do wojska. Jego zdaniem, tę wojnę należało wygrać; od tego zależała pomyślność całego kraju, w tym i rodziny Jermynów. Zatrudnił doskonałego zarządcę, a ten dobrego pomocnika. Obaj, znacznie starsi od niego i żonaci, mieli oparcie w rodzinach. Jowan uznał, że poradzą sobie bez niego i był przekonany, że zadbają o posiadłość podczas jego nieobecności.
- Uporamy się z Niemcami błyskawicznie - zapewniał. Przez ostatnie miesiące widywałam go rzadko. Miewał
wprawdzie urlopy, ale zawsze były one krótkie. Był to jeden z powodów, dla których zostałam w Kornwalii. Poza tym Dorabella nie chciała nawet słyszeć o moim wyjeździe.
Jowan zgłosił się do Królewskiej Artylerii Polowej, której poligon znajdował się w Lark Hill, na równinie Salisbury, w pobliżu posiadłości Tregarlandów.
Ileż radości sprawiały nam jego urlopy! Jakie plany snuliśmy! W jego obecności czułam się podniesiona na duchu, kiedy jednak wracał do jednostki, nękały mnie złe przeczucia, bo wiedziałam, że zbliża się dzień jego wyjazdu na front.
I właśnie wyjechał.
Moi rodzice byli zachwyceni perspektywą naszego małżeństwa, a ja zdążyłam się już zaprzyjaźnić z babką Jowana. Wszystko mogłoby być takie piękne, gdyby nie wisząca nad nami groźba wojny.
Tego ranka wstałam bardzo wcześnie i kiedy już umyłam się i ubrałam, odczułam potrzebę zaczerpnięcia świeżego powietrza. Włożyłam więc płaszcz i udałam się do mojego ulubionego miejsca w ogrodzie.
Dom Tregarlandów, zbudowany na szczycie urwiska, przypomina twierdzę zwróconą frontem do morza. Ogrody spadają w dół aż do plaży. Była ona zamknięta dla obcych, w pewnym momencie trzeba było jednak udostępnić przejście, gdyż inaczej ludzie, spacerujący brzegiem, musieliby wspinać się na urwisko, by ją ominąć. To zaś w porze przypływu okazywało się prawie niemożliwe, o czym sama kiedyś się przekonałam.
Usiadłam na ławce stojącej wśród kwitnących krzewów i spoglądałam na morze. Wkrótce Jowan znajdzie się gdzieś na drugim brzegu. Miejsce przeznaczenia pozostawało nieznane. Nie miało sensu oszukiwanie się, iż nie grozi mu niebezpieczeństwo.
Usłyszałam czyjeś kroki, podniosłam wzrok i ujrzałam moją siostrę Dorabellę. Zbliżała się do mnie i uśmiechała z daleka.
- Usłyszałam cię - rzekła. - Wyjrzałam przez okno, zobaczyłam, że wychodzisz, i postanowiłam pójść za tobą.
- Jest jeszcze bardzo wcześnie - zauważyłam.
- Mówią, że to najlepsza pora dnia. Co się stało, Vee? Czasami używała takiego zdrobnienia mego imienia Violetta. Tego ranka w jej głosie słychać było nutę czułości. Rozumiała dobrze, co czuję.
Dorabella i ja nie jesteśmy bliźniaczkami jednojajowymi, lecz łączy nas silna więź. Dorabella powiedziała kiedyś, że wiąże nas niewidoczna „pajęcza nić", która jest nierozerwalna, lecz tak cienka, że nikt oprócz nas jej nie dostrzega. Była między nami od początku i na zawsze pozostanie. Myślę, że miała rację.
Dorabella była urocza i raczej płocha. Mnie uważano za osobę rozsądną i praktyczną. Dorabella robiła wrażenie kruchej, bezbronnej istoty, co nieodmiennie pociągało płeć przeciwną. Zdawałam sobie sprawę, iż miała więcej wdzięku, lecz nigdy nie odczuwałam zazdrości. Co najwyżej sporadycznie.
Pamiętając, do czego doprowadziło ją impulsywne usposobienie, bałam się o nią, ale czułam, że ostatni wybryk pozostawił trwały ślad na jej osobowości. Dość nierozważnie poślubiła Dermota Tregarlanda, a jej późniejsze postępowanie wywołało poważne konsekwencje. Prawdą jest przy tym, że gdyby nie jej małżeństwo, nigdy nie poznałabym Jowana i nie siedziałabym tu teraz.
Przyjrzałam się jej. Tak, najwyraźniej spoważniała po tym, co przeszła. Lękałam się o nią. Cokolwiek by jednak zrobiła, nigdy nie przestanę jej kochać. Nic nie jest w stanie tego zmienić.
Dotknęła mej dłoni i powiedziała:
- Nie martw się. Nic mu się nie stanie. Mam takie przeczucie. On jest z tych, co przeżyją. Ja też do takich należę i rozpoznaję bratnią duszę.
- Jeśli chodzi o ciebie, to masz całkowitą rację -odparłam.
Spojrzała na mnie ze smutkiem, a w jej oczach wyczytałam prośbę o przebaczenie za cały ten niepokój, którego nam przysporzyła. Wybaczyłam jej, tak jak i nasi rodzice.
- Oczywiście, że mam rację - rzekła. - Wojna wkrótce się skończy. On wróci jako bohater. Wtedy rozdzwonią się dzwony weselne, spotkają się oba klany, a ta głupia waśń między Tregarlandami i Jermynami raz na zawsze zostanie zapomniana.
- A ty, Dorabello, co zrobisz? Czy zostaniesz z Tregarlandami?
Zamyśliła się. Odgadłam więc, że już się nad tym zastanawiała.
- Sytuacja się zmieni - odrzekła. - Ty będziesz panią Samotni Jermynów, lady Jermyn.
- To tytuł starszej pani.
- Och, ona chętnie usunie się w cień. Jest przecież zachwycona, że masz poślubić jej kochanego chłopca. Kiedy już skończy się ta nieszczęsna wojna, jakoś zniosę pobyt tutaj, pod warunkiem, że będę blisko ciebie. Wszyscy żyjemy teraz w wielkiej niepewności, prawda? Niczego nie można zaplanować. Nie wiemy, co się zdarzy w następnej minucie. Wojna... Jak myślisz, długo potrwa?
- Nie mam pojęcia. Stale słyszymy, że wszystko przebiega jak należy, wydaje się jednak, że Niemcy są bardzo silne. Trudno odgadnąć, czy czegoś przed nami się nie ukrywa.
- Stajesz się ponura, Vee.
- Lubię znać prawdę.
- Pamiętaj, że niewiedza jest błogosławiona.
- Nie wtedy, kiedy siłą narzuca się nam jakąś prawdę, jak to się czasami dzieje.
- Pozbądź się tych czarnych myśli! Rozumiem, że się martwisz, bo Jowan wyjechał, lecz przecież jesteśmy razem. Nie umiem ci powiedzieć, jak bardzo się z tego cieszę. Dla mnie najważniejsze jest to, że ty i ja będziemy mieszkały w sąsiedztwie. Pomyśl o tym.
- No i masz Tristana.
- Ciocia Violetta zgłasza do niego prawa opiekunki, a niania Crabtree uważa, jestem tego pewna, iż on bardziej należy do niej niż do mnie. Czy to dziecko zdaje sobie sprawę, ile osób rości sobie do niego prawa? Kiedy biorę go na ręce, niania Crabtree obawia się, że go upuszczę. - Nagle spoważniała. - Pewnie sądzi, że po tym, co się zdarzyło, nie zasługuję na zaufanie. To ona i ty uratowałyście go przed szaloną Matyldą, gdy mnie tu nie było... chociaż powinnam być.
- To już przeszłość.
- Czyżby? Nie sądzisz, że to, co robimy... naprawdę ważne rzeczy... nigdy nie odchodzi w przeszłość? Pozostawia po sobie ślad na zawsze.
- Nie wolno ci tak myśleć.
- Na ogół mi się to udaje, lecz czasami wspomnienia wracają i prześladują mnie. Uciekłam z kochankiem. Zostawiłam męża i dziecko... teraz wróciłam. Mąż umarł, a dziecko tylko dzięki tobie i niani nie zostało zamordowane. Rozumiesz, że trudno mi pozbyć się takich myśli.
- Dopóki będziesz pamiętać tę nauczkę... Rozchmurzyła się i wybuchnęła śmiechem.
- Nie mogę się powstrzymać - powiedziała. - Zawsze ta sama, poczciwa Violetta, wytykająca prawdę, zmagająca się heroicznie z problemami kapryśnej siostry bliźniaczki i nigdy nie zapominająca o prawieniu morałów.
- Ktoś musi to robić, gdy się ma do czynienia z taką osobą jak ty!
- No i to robisz. Zawsze tak było. Nie myśl, że nie pamiętam. Muszę cię mieć blisko siebie, bo gdy cię nie ma, łatwo wpadam w panikę. Nigdy nie zapomnę, jaką wymyśliłaś o mnie historyjkę. A przecież wiem, jak nienawidzisz kłamstwa. Uciekłam z kochankiem. Zaaranżowałam moją ucieczkę tak, żeby wyglądało, że utonęłam... tak jakbym poszła popływać, zostawiwszy na plaży ubranie i pantofelki... a tymczasem płynęłam kanałem La Manche do Paryża. A co ty zrobiłaś? Opowiedziałaś bajeczkę: poszłam popływać, straciłam przytomność, wyłowił mnie z wody jakiś jacht. Och, to było cudowne!
- Raczej bardzo przykre i pewnie nigdy nie uszłoby ci to na sucho, gdyby nie wybuchła w tym czasie wojna
I gdyby ludzie nie mieli ważniejszych spraw niż zastanawianie się nad kapryśnym i nierozsądnym postępowaniem młodej, płochej kobiety.
- Masz rację, moja droga siostro, jak zawsze zresztą. Sama widzisz, że nie mogę się bez ciebie obejść. Nawet przebywanie w posiadłości Tregarlandów da się znieść, gdy będziesz moją sąsiadką po wyjściu za mąż za Jowana. Ty będziesz się nazywała Jermyn, ja — Tregarland. Jakoś się wszystko w końcu ułoży, prawda?
- Jeszcze nie wiadomo.
- Postanowiłaś być ponura. A czy jedna z twoich maksym nie mówi, że to niezbyt przydatne?
- Po prostu nie zamykam oczu na fakty.
- Wiem. Czasami jednak czuję, że przeszłość nigdy całkowicie nie mija. Matylda Lewyth z jej szaleństwem... Wydaje mi się, że ona wciąż tu jest. No i Gordon. Co on czuje? Własna matka morderczynią... żyje zamknięta w zakładzie...
- Gordon jest jednym z najrozsądniejszych ludzi, jakich znam. Patrzy na całą tę sprawę trzeźwo. Jego matka chciała, by majątek Tregarlandów dostał się jemu i pozwoliła, by to pragnienie stało się jej obsesją. Stary pan zadrwił z niej. Był złośliwy. Chciał zobaczyć, co ona zrobi. No i zobaczył, a teraz wolałby, żeby to się nigdy nie zdarzyło. W jakimś stopniu obwinia sam siebie - bo z całą pewnością odegrał niemałą rolę w tym dramacie. Lecz to już minęło. Dzięki Bogu powstrzymano Matyldę przed skrzywdzeniem Tristana. Matylda jest teraz pod dobrą opieką, a Tristan ma nianię Crabtree i całą służbę, która świata poza nim nie widzi. Nawet stary pan Tregarland uważa, że jego wnuk jest cudownym dzieckiem. Tristan jest bezpieczny. I na tym sprawa się kończy.
- Męczy mnie poczucie winy. Powinnam być tutaj. Dermot nadal by żył.
- Dermot był bardzo poważnie ranny. Wiedział, że nigdy w pełni nie wyzdrowieje. I dlatego odebrał sobie życie. To wszystko już przeszłość.
- Co ludzie o mnie myślą? Pewnie mi nie wierzą.
- Nie myślą za wiele o tobie. Są zajęci ważniejszymi sprawami. Tym na przykład, co się dzieje na kontynencie. Kogo Hitler teraz zaatakuje? Jest wojna. To, co zrobiła pani Tregarland wraz ze swym francuskim malarzem, jest banalne w porównaniu z wypadkami w Europie. Gotowi są przyjąć nawet mało prawdopodobną wersję o utracie pamięci, bo mało ich to teraz obchodzi.
- Masz rację - powiedziała. - Ty zawsze masz rację. I, co najważniejsze, jesteś tutaj. Poślubisz Jowana Jermyna, a kochanek, który przed laty jak meteoryt przemknął przez moje życie, niech pozostanie w spokoju. Moja droga siostra Violetta przybyła do posiadłości Tregarlandów i zaprowadziła we wszystkim ład.
Roześmiałyśmy się i jakiś czas siedziałyśmy w milczeniu. Jej obecność przynosiła mi ulgę, a i ona także czerpała pociechę z tego, że tu jestem. To cudowne mieć kogoś tak bliskiego, kto jest nieomal częścią nas samych. Tak było zawsze i tak pozostanie.
jak to się często zdarzało, odgadywała moje myśli. Nieliczne były w naszym życiu okresy, kiedy byłyśmy rozdzielone. Najdłuższy to ten, gdy uciekła z francuskim malarzem i upozorowała wypadek, by prawda nie wyszła na jaw.
Nie wątpiłam, że już nigdy nie zrobi czegoś równie głupiego. Zresztą wówczas nie wierzyłam ani przez moment, że ona nie żyje. Myślę, iż to ją przekonało, że nie możemy być rozdzielone. To była jedna z takich chwil, kiedy słowa nie są potrzebne.
- Chodźmy na śniadanie - odezwała się w końcu. Śniadanie w domu Tregarlandów było posiłkiem, który podawano przez dwie godziny, tak więc można je było zjeść, nie naruszając planów na cały dzień. James Tregarland rzadko obecnie pojawiał się przy stole. Ogromnie przeżył śmierć syna i to, co się stało z jego gospodynią, a zarazem kochanką. Doskonale zdawał sobie sprawę, że ponosi część odpowiedzialności w tej dziwnej sprawie. Poruszyła ona nas wszystkich, choć najmniej przeżywał ją syn Matyldy, Gordon. Był człowiekiem aż do przesady praktycznym, a od niego zależał pomyślny rozwój posiadłości Tregarlandów. Zachowywał się tak, jakby niewiele się zmieniło. Zawsze byłam przekonana, że to niezwykły mężczyzna.
Rzadko widywałyśmy go przy śniadaniu i tego ranka Dorabella i ja także byłyśmy same.
Jedna ze służących przyniosła pocztę. Były to listy od naszej matki - po jednym dla każdej z nas. Zawsze pisywała do nas obu jednocześnie, nawet treść listów była podobna.
Otworzyłyśmy je i przeczytałam swój:
Moja kochana Violetto!
Żyjemy tu w niepewności i niepokoję się trochę o Gretchen. Dla niej to bardzo trudny okres. Martwi się bardzo o swoją rodzinę w Niemczech. Bóg jeden wie, co się z nimi dnieje, a do tego Edward ma niedługo tam wyjechać... Pomyśl, będzie walczył z jej rodakami. Biedna Gretchen jest bardzo niespokojna i nieszczęśliwa. Możesz sobie wyobrazić, co czuje. Ma oczywiście małą Hildegardę. Cieszę się z tego niezmiernie. To dziecko jest dla niej wielką pociechą. Niełatwo żyć w kraju, który wypowiedział wojnę jej ojczyźnie.
Zastanawiałam się, czy nie mogłybyście jej zaproponować, by przyjechała na jakiś czas do Kornwalii. Piszę o tym Dorabelli, bo to od niej musi wyjść zaproszenie. Gretchen bardzo was obie lubi i dobrze by jej zrobił pobyt z osobami w tym samym wieku. To jasne, że w obecnych czasach, z tymi zaciemnieniami, nie jest łatwo podróżować, szczególnie z dzieckiem, ale gdyby mogła pobyć u was z małą Hildegardą, poprawiłoby to jej nastrój.
Hildegarda może bawić się z Tristanem i jestem pewna, że niania Crabtree będzie tym zachwycona.
Biedna Gretchen! Ludzie wiedzą, że jest Niemką. Zdradza ją akcent, oczywiście, a kiedy Edward wyjedzie... Same się przekonacie, jak jej ciężko.
Porozmawiaj z Dorabellą. Mam nadzieję, że ją zaprosi.
Bardzo mi było przykro, tak jak i ojcu, że nie mogliśmy wziąć udziału w Twoich zaręczynach. Cieszyny się z nich. Jowan podoba nam się bardzo. Ojciec uważa, że doskonały z niego gospodarz i oboje jesteśmy przekonani, że będziecie ze sobą szczęśliwi. Jak to dobrze, że będziesz blisko Dorabelli.
Kochamy Cię i ściskamy Tatuś i mamusia
Dorabella spojrzała znad swojego listu.
— Chodzi o Gretchen — powiedziała. Skinęłam głową.
— Oczywiście, że może do nas przyjechać.
— Oczywiście - odpowiedziałam jak echo.
Gretchen zjawiła się jakieś dwa tygodnie później. Pojechałyśmy po nią na stację razem z Dorabellą.
Zauważyłam, że Gretchen była nieco roztargniona. Niepokoiła się o Edwarda, jak ja o Jowana, i żadna z nas nie wiedziała, co się dzieje na froncie. Poza tym ona obawiała się o swoją rodzinę w Bawarii, od której nie miała wiadomości od bardzo dawna.
Mała Hildegarda okazała się czarującym dzieckiem. Tristan skończył trzy lata w listopadzie, a Hildegarda była o pięć miesięcy młodsza. Miała ciemne włosy jak matka i w niczym nie przypominała z urody Edwarda.
Niania Crabtree z radością wzięła ją pod swoją opiekę. Jeśli zaś chodzi o Tristana, był najwyraźniej zadowolony z jej towarzystwa.
W tym czasie niania Crabtree buntowała się z lekka z powodu „tych diabląt z góry", jak ich nazywała.
Ponieważ obawiano się ataków bombowych z powietrza, dzieci z dużych miast, z całego kraju, ewakuowano i umieszczono na wsiach. Dwoje takich dzieci przysłano do nas i to były te „diablęta" niani Crabtree.
Poddasze nad pokojem dziecinnym zajmowała służba. Były tam duże, chaotycznie rozmieszczone pomieszczenia o dziwacznych kształtach, ze ściętym sufitem. Dwa z nich przeznaczono na sypialnie dla ewakuowanych, którymi byli dwaj bracia z East Endu w Londynie, jedenastoletni Charley i ośmioletni Bert Trimmellowie. Niania Crabtree czuwała nad nimi, pilnowała ich posiłków, sprawdzała, czy regularnie się myją i chodzą do szkoły w East Poldown z innymi dziećmi zakwaterowanymi w Poldown lub w sąsiedztwie. Ponieważ szkoła w Poldown była za mała, by wszystkich pomieścić, kilka pokoi w mieście przekazano dla nauczycieli i nauczycielek, którzy przyjechali wraz ze swymi uczniami. Tak więc nowi przybysze mogli uczęszczać do szkoły razem ze swoimi kolegami.
Bardzo nam było żal tych dzieci. Robiły wrażenie takich opuszczonych, gdy przyjechały z zawieszonymi na szyjach tabliczkami z nazwiskami i maskami gazowymi przewieszonymi przez ramię.
Gordon udał się do ratusza, gdzie je zgromadzono, i wrócił z rodzeństwem Trimmellów.
Bunt niani Crabtree nie był, oczywiście, poważny. Gdy w grę wchodziły dzieci, ona pierwsza gotowa była się nimi zaopiekować. Nie lubiła tylko zmian, czemu w końcu nie należało się dziwić.
- Biedne małe kruszynki - użalała się nad chłopcami. -Nic dla nich zabawnego być tak daleko od domu. Muszą jednak nauczyć się żyć tutaj i im szybciej, tym lepiej. Tego Hitlera zamordowałabym własnymi rękami.
Gdy Charley wrócił kiedyś do domu z posiniaczoną twarzą i rozdartą kurtką, była bardzo niezadowolona, zwłaszcza że uparcie odmawiał wyjaśnienia, jak to się stało.
- Wiedz, że tutaj nie tolerujemy takich wybryków. Musisz się zachowywać przyzwoicie. Nie jesteś na ulicy.
Charley nie odezwał się ani słowem, spojrzał tylko na nią z ukrytym lekceważeniem, które dostrzegła już wcześniej i które wzbudziło w niej tym większą irytację, że nie mogła zarzucić mu zuchwalstwa, skoro się nie odezwał.
Opowiedziała mi o tym.
„Charleyu Trimmell, zwróciłam się do niego, musisz się zachowywać odpowiednio". Stał bez słowa z wyzywającym wyrazem twarzy.
- To musi być straszne dla tych dzieci - powiedziałam do niani. - Wyobraź sobie, że zabierają cię z domu i wysyłają do obcych ludzi.
- Biedne kruszynki - przytaknęła. - Powinny jednak zrozumieć, że życie to nie przelewki.
Przypuszczam, że poczuła się zmieszana, gdy wyszło na jaw, w jaki sposób Charley zdobył swoje siniaki.
Dowiedziała się o tym od Berta, z którym łatwiej było się porozumieć. Opowiedział jej, że chłopcy z East Poldown zaczepili go i drwili z niego. Zamierzali wrzucić go do rzeki, bo nie umiał pływać tak jak oni i śmiesznie mówił. Otoczyli Berta, zaczął więc wołać brata na pomoc. No i wierny Charley się zjawił. Rzucił się na tłum szydzących chłopców i dał im taką szkołę, według słów Berta, że wszyscy uciekli, lecz zdążyli przedtem pozostawić kilka siniaków na twarzy dzielnego obrońcy.
- Dlaczego mi tego nie powiedział - zastanawiała się niania - tylko patrzył na mnie tymi swoimi oczami?
- Dzieci nie zawsze postępują rozsądnie - odrzekłam. Po tej historii między nianią a Charleyem zapanował rozejm. A właściwie nie, to było coś więcej. Oboje byli londyńczykami, oboje odznaczali się tym specyficznym sprytem i niezachwianym przekonaniem, że jako mieszkańcy największego na świecie miasta mogą tylko czuć litość dla tych, którzy zostali pozbawieni tego przywileju.
Po pewnym czasie Charley opowiedział niani o swoim domu. Przesiadywał teraz w jej pokoju razem z bratem, gdyż Bert nie lubił być z dala od Charleya. Niania dowiedziała się, że ojciec chłopców odbywa służbę na morzu. Już przed wojną był marynarzem i długo przebywał poza domem, o co chłopcy mieli do niego trochę żalu. Matka pracowała jako bufetowa do późna w nocy, tak więc to Charley opiekował się Bertem.
- Niezła z nich dwójka - mówiła niania. - Charley to dobry chłopak, a Bert oczywiście wpatrzony jest w niego jak w obraz. Nie żałuję, że do nas trafili, mogło być znacznie gorzej.
Tak więc z Tristanem i Hildegardą w głównym pokoju dziecinnym i z Trimmellami na poddaszu, niania Crabtree miała, jak sama określiła, „pełne ręce roboty", lecz my wszyscy wiedzieliśmy, że nie należy traktować serio jej sporadycznych narzekań na los.
Tymczasem tygodnie płynęły. Kampania w Norwegii się nie powiodła. Od Jowana nie nadchodziły żadne wiadomości. Jeden dzień podobny był do drugiego. Dorabella, Gretchen i ja zabierałyśmy dzieci na plażę i patrzyłyśmy, jak wznosiły zamki z piasku. Lubiły budować blisko wody i obserwować, jak fale wypełniały fosy wokół piaszczystych wałów. Miło było słuchać ich radosnych głosów.
Gdy udawałyśmy się do Poldown, ulice miasteczka wydawały się nam zatłoczone. Liczba mieszkańców znacznie się zwiększyła. Zabawne było słyszeć mieszaninę gwary londyńskiej i akcentu kornwalijskiego. Początkowo dzieci miały pewne trudności w porozumiewaniu się, lecz z czasem wrogość i nieufność wobec obcych zniknęły, tak jak przewidywałam.
Zmiany były widoczne i często wspominałam tamte dni, gdy przyjechałam tu po raz pierwszy, przed ślubem Dorabelli. Jakże wówczas wszystko wydawało się ciekawe! Wraz z matką śmiałyśmy się ze starych kornwalijskich przesądów. Potem poznałam Jowana... Stale wracam myślami do Jowana.
Czasami Dorabella zostawała w domu i wtedy tylko Gretchen i ja zabierałyśmy dzieci na plażę. Rozmawiałyśmy ze sobą bez skrępowania. Nie musiałyśmy ukrywać naszych lęków, gdyż obie czułyśmy to samo.
Często przyłapywałam ją na tym, jak wpatrywała się w morze ze smutkiem w oczach. Gretchen tyle wycierpiała w swoim życiu, że i teraz oczekiwała nieszczęścia. Ze mną było zupełnie inaczej. Zostałam wychowana przez oddanych rodziców w atmosferze miłości i czułości. Moje życie toczyło się gładko aż do tej wizyty w Bawarii. To był początek dramatu.
Wszystko mogłoby wyglądać inaczej, gdybyśmy tam nie pojechały! Z Gretchen i tak bym się zetknęła, ponieważ Edward już wcześniej ją poznał i się w niej zakochał. Lecz Dorabella i ja nie spotkałybyśmy Dermota Tregarlanda.
Wówczas jednak także nie zobaczyłabym tego miejsca. Nie powinnam też zapominać, że nigdy nie ujrzałabym Jowana.
Aż trudno uwierzyć, że zaledwie pięć lat temu siedziałyśmy w kawiarni w pobliżu zamku, a Dermot wolnym krokiem przechodził obok. Anglik spotkał w obcym kraju rodaczki, no i oczywiście się zatrzymał, by z nimi porozmawiać. I na tym mogło się skończyć. Potem była ta straszna noc, kiedy oddział Hitlerjugend wtargnął do zamku, niszcząc go i ubliżając właścicielom, gdyż byli Żydami.
Nie zapomnę tego do końca życia. Dorabella też będzie pamiętać. Nie przypuszczałam, że coś takiego może się zdarzyć. Wtedy po raz pierwszy zetknęłam się z tego rodzaju bezmyślnym okrucieństwem i bestialstwem. Nigdy, nigdy tego nie zapomnę.
Gretchen niespodziewanie dotknęła mojej ręki.
- Wiem, o czym myślisz - powiedziała. Odwróciłam się do niej i rzekłam:
- Tak bym chciała otrzymać jakąś wiadomość. Jak sądzisz, co się tam dzieje?
Potrząsnęła głową.
- Nie wiem. Mam tylko nadzieję, że wszystko skończy się dobrze. Może już wkrótce czegoś się dowiemy.
- Myślałam o tym, że gdyby wpadli w ręce tych ludzi... tych, którzy byli tej nocy w zamku...
- Byliby jeńcami wojennymi. Moja rodzina to Żydzi. I o to właśnie wtedy chodziło. Kochana Violetto, mogłabyś o tym zapomnieć?
- Nie - odpowiedziałam. - Nigdy.
- Boję się, że już nie zobaczę rodziców.
- Masz teraz Edwarda, Gretchen - Edwarda i Hildegardę.
Skinęła głową.
W dalszym ciągu jednak nie opuszczał jej smutek, a ja zrozumiałam na nowo, że ponieważ przeżyła taką tragedię, zawsze będzie odczuwała lęk przed utratą zdobytego szczęścia.
Siedziałyśmy obie jakiś czas wpatrzone w morze, myśląc o naszych ukochanych, aż podszedł Tristan. Z trudem powstrzymywał się od łez, gdyż urwała się rączka od jego wiaderka.
- Ciociu Vee, napraw - poprosił.
Wzięłam wiaderko i stwierdziłam, że wystarczy tylko przesunąć drut przez uchwyt. Zrobiłam to bez trudu, a roześmiany radośnie Tristan przyjął to jako jeszcze jedno potwierdzenie mojej zręczności.
Gdybyż nasze problemy można było tak łatwo rozwiązać!
Nadszedł maj. Pogoda była wspaniała. Kornwalia wyglądała o tej porze roku przepięknie. Morze, spokojne i łagodne, pieściło nabrzeżne skały, obmywając je w czasie przypływu.
Pełna spokoju sceneria stanowiła kontrast z lękiem, który coraz częściej nas ogarniał. Nic nie zmieniało faktu, że losy wojny toczyły się w złym kierunku. Już nikt nie twierdził, że skończy się za kilka tygodni.
Zostaliśmy wypchnięci z Norwegii i nie ulegało wątpliwości, że burza rozszaleje się nad zachodnią Europą. Premier, Neville Chamberlain, złożył dymisję i jego stanowisko objął Winston Churchill. Ustępujący premier wygłosił wzruszające przemówienie, w którym wzywał nas, byśmy skupili się wokół nowego przywódcy. Kiedy jednak on przemówił, usłyszeliśmy, że nie ma nic do zaoferowania oprócz krwi, trudu, łez i potu, że czeka nas trudne zadanie, miesiące zmagań i cierpienia.
Bardzo dobrze pamiętam to przemówienie. Nie była to wyliczanka naszych sukcesów. Ukazywało twardą rzeczywistość i sądzę, iż tego właśnie było nam potrzeba w tym momencie. Choć minęło tyle lat, wciąż pamiętam niektóre fragmenty.
„Pytacie, jaka jest nasza polityka? Odpowiadam: Naszą polityką jest prowadzenie wojny na morzu, lądzie i w powietrzu z pełnym zaangażowaniem siły, jaką może nam dać Bóg, prowadzenie wojny przeciwko monstrualnej tyranii, nie spotykanej w ciemnym, żałosnym katalogu ludzkich zbrodni".
Słuchając przemówienia, nagle przeniosłam się wspomnieniem do tego pokoju w zamku i przypomniałam sobie wyraz twarzy chłopaka, który przewodził bandzie łotrów. Ich czyn był mroczny i godny potępienia, nie dał się porównać z żadnym w katalogu ludzkiej zbrodni.
„Pytacie, co jest naszym celem? — mówił dalej premier. — Mogę odpowiedzieć jednym słowem: Zwycięstwo! Zwycięstwo za wszelką cenę!... Połączmy nasze siły".
Te słowa tchnęły nowego ducha, który miał nas podtrzymywać i dodawać odwagi przez nadchodzące trudne lata.
Teraz byliśmy już przygotowani na nieszczęście, które mogło na nas spaść. Gotowość ta była konieczna, ponieważ nadchodziły coraz gorsze wieści - Niemcy zajęli Flandrię.
Po pierwszych sześciu miesiącach słowo „wojna" nabrało nowego znaczenia, które przedtem wydawało się w ogóle niemożliwe. Znaleźliśmy się w obliczu groźby niemieckiej inwazji.
A Jowan i Edward, którzy byli gdzieś w samym ogniu walki, co z nimi?
Nasze przygnębienie wzrastało z każdym dniem.
Odczuwałam potrzebę samotności. Często wyprowadzałam Starlight, klacz, na której zazwyczaj jeździłam w czasie, gdy poznałam Jowana.
Był majowy poranek. Do czerwca pozostały niecałe dwa tygodnie - piękna pogoda utrzymywała się w dalszym ciągu.
Pragnęłam uciec przed teraźniejszością. Lubiłam jeździć w te miejsca, które zwiedzałam razem z Jowanem. Doskonale pamiętałam nasze pierwsze spotkanie, gdy wjechałam na teren posiadłości Jermynów i spadłam z konia. Wówczas poszliśmy do gospody „U Smithy'ego" i tam Jowan namówił mnie do wypicia brandy. Gospoda nazywała się tak od znajdującego się w pobliżu warsztatu kowala.
Jakże tęskniłam za tamtymi dniami!
Właśnie przejeżdżałam, gdy z kuźni wyszedł Gordon Lewyth.
- Dzień dobry - powitał mnie. - Co cię tu sprowadza? Mam nadzieję, że nie masz jakichś kłopotów ze Starlight?
- Ach, nie - odrzekłam. - Po prostu wybrałam się na przejażdżkę.
- Zostawiłem Samsona. Zgubił podkowę.
- Wracasz zaraz? - zapytałam.
- Chyba zjem lekki lunch i poczekam na konia. Może dotrzymasz mi towarzystwa?
Z bolesnym uciskiem w sercu wspominałam tamten dzień, kiedy naprzeciw mnie siedział nie Gordon, lecz Jowan. Podeszła do nas, jak wówczas, pani Brodie, żona właściciela. Pamiętam, że była zaciekawiona moją osobą. Siostra nowej pani Tregarland razem z Jowanem Jermynem w jej gospodzie! Przedstawiciele wrogich rodzin! Teraz, oczywiście, musiała już wiedzieć o moich zaręczynach z Jowanem. Tutaj takie wieści szybko się rozchodzą.
- Dzień dobry państwu. Polecam państwu chleb. Powiadają, że udał mi się nadzwyczajnie. Zwłaszcza jak na dzisiejsze czasy.
- Masz ochotę na wino czy jabłecznik? - zapytał Gordon.
Poprosiłam o jabłecznik.
- Żadnych wiadomości od pana Jermyna, panno Denver? - spytała pani Brodie.
- Niestety.
- Mają pełne ręce roboty. Posłano ich, by pognali Niemców z powrotem tam, gdzie ich miejsce. To już nie potrwa długo, proszę zapamiętać moje słowa.
Uśmiechnęłam się do niej. Napotkałam wzrok Gordona i wyczytałam w nim współczucie.
- Chyba widzi, że wszystko się zmieniło — zauważyłam, gdy pani Brodie odeszła.
- Jak i my wszyscy.
Dostrzegłam smutek w jego oczach i w jednej chwili wróciłam myślą do tej nocy w pokoju dziecinnym, kiedy niania Crabtree i ja powstrzymałyśmy jego matkę przed zamordowaniem Tristana. Pamiętam, jak przywołany przez nas, stanął ogłuszony tym, co ujrzał.
Czułam do niego wielką sympatię i wspominałam z podziwem, jak szybko odzyskał równowagę i zapanował nad sytuacją, robiąc ze stoickim spokojem to, co trzeba było zrobić, z jaką czułością odnosił się do swej biednej, szalonej matki.
Usłyszałam samą siebie zadającą pytanie: Jak się czuła podczas twojej ostatniej wizyty? — zanim uświadomiłam sobie, że przecież wcale o niej nie rozmawialiśmy.
On jednak nie okazał zdziwienia. Przypuszczam, że stale o niej myślał.
- Jej stan nie zmienia się za bardzo, choć niekiedy rozpoznaje mnie i innych... - odpowiedział.
- Wybacz. Nie powinnam o to pytać. Na pewno cię to bardzo denerwuje.
- Milczenie nic nie da - odrzekł. - Nie przestaję o tym myśleć, czy się o tym rozmawia, czy nie. - Uśmiechnął się. — Z tobą mogę o tym rozmawiać. Prawdę mówiąc, to mi nawet w jakiś sposób pomaga.
Zaskoczył mnie trochę. Nie sądziłam, że potrzebuje pomocy. Zawsze wydawało się, że jest niezależny. Nawet dla kogoś o tak silnym charakterze, odkrycie, iż jego matka jest morderczynią, musi być przerażające.
- Ciężko mi na duszy, gdy na nią patrzę - mówił dalej. - Jej biedny zbłąkany umysł usiłuje uchwycić prawdę. A ja, Violetto, mam nadzieję, że jej się to nigdy nie uda. Dla niej lepiej będzie pozostać w obecnym stanie, niż pamiętać, co się w rzeczywistości zdarzyło.
Skinęłam głową.
- A przecież robiła to wszystko z myślą o tobie, Gordonie. Plan, który uknuła... cała jej obsesja wynikła z miłości do ciebie.
- Nie zapominam o tym. I nigdy nie zapomnę. Szkoda, że mi nie zaufała. Nie tracę nadziei, jak i ona, iż mój ojciec mnie uzna. To prawda, że to ja przyczyniłem się do rozkwitu posiadłości, że tylko ja o nią dbałem. Moja matka nie była jego żoną; miał Dormeta i Tristana. Jest coś szczególnego w miejscu, które do ciebie należy, choćby w najmniejszym stopniu.
- Należysz do Tregarlandów. Kochasz tę ziemię. Stanowi część twego życia.
- Gdyby tylko... Dotknęłam delikatnie jego ręki.
- Nie ma sensu spoglądać wstecz. Życie toczy się dalej, a teraz jeszcze trwa wojna. Nikt z nas nie wie, co się stanie następnego dnia. Nie jest dobrze, prawda?
- Jest rozpaczliwie - odrzekł. - Niemcy szykują się do zajęcia Holandii i Belgii. Potem kolej na Francję.
- Wygląda na to, że odnoszą sukcesy na całej linii.
- Oni byli przygotowani. My - nie. Przez całą dekadę, kiedy laburzyści i liberałowie, a także częściowo konserwatyści krzyczeli głośno o rozbrojeniu, Hitler śmiał się z naszej szalonej ślepoty, zbroił się i czekał na odpowiedni moment do ataku. No i stało się. Oni byli gotowi, a my nie.
- Teraz jednak się przygotowujemy.
- Ale czy to nie za późno?
- Może, lecz będziemy walczyć.
- Wierzę, że w końcu zwyciężymy, bo zdaliśmy sobie sprawę z niebezpieczeństwa i jesteśmy jednomyślni. Musimy jednak odcierpieć za głupotę ludzi w przeszłości. Gdyby nie oni, może nie byłoby w ogóle wojny. Gdybyśmy mogli cofnąć czas i zacząć wszystko od nowa! Teraz pozostało jedynie stawić czoło faktom. Gdybym był mądrzejszy,
zauważyłbym, co się dzieje z moją matką. Niestety, nie jest nam dany dar zaglądania w przyszłość. Powinniśmy zawsze być gotowi dostrzec prawdę, a nie oszukiwać się dla tymczasowej wygody.
- Myślisz, że jest aż tak źle?
- Gorzej już być nie może, to niemal klęska. W naszym narodzie jednak jest wspaniały duch, w to nie wątpię, i gdy przyciskają nas do ściany, potrafimy stawić opór. Rozważmy fakty. Niemcy wymyślili historyjkę, że Wielka Brytania i Francja zamierzają napaść na Holandię i Belgię, oni więc chcą je wziąć „pod opiekę". Holendrzy i Belgowie mają inne zdanie i szykują się do walki. Są to jednak małe, nie przygotowane kraje, a Niemcy są doskonale uzbrojeni i zdyscyplinowani, szykowali się do tego przez minione dziesięć lat. Nie ulega wątpliwości, że poradzą sobie z nimi bez większego trudu.
- Tam są nasze wojska - powiedziałam, wzdrygnąwszy się.
Gordon unikał mego wzroku.
- Gordonie, co się stanie?
- Ci ludzie walczą o swoją ojczyznę. To dodaje im sił - odpowiedział. - Któregoś dnia szczęście się odwróci. Czasami myślę, że powinienem tam być, lecz ktoś przecież musi zajmować się posiadłością. Niektórzy z nas musieli pozostać. Są poważne obawy, że Niemcom uda się zagarnąć nie tylko Holandię i Belgię, lecz także i Francję.
- Jest przecież Linia Maginota.
- Nie została dotąd wypróbowana, a sytuacja wygląda bardzo źle. Czy wiesz, że powstała organizacja mająca na celu obronę naszego kraju?
- Chodzi o Ochotniczą Straż Cywilną?
- Ministrem wojny został Anthony Eden i on o tym mówił. Czy wiesz, co to znaczy?
- Trzeba zapobiec inwazji?
- Jeśli Francja padnie...
- To niemożliwe!
- No tak, jest Linia Maginota, jak mówisz. Mimo odwagi swoich obywateli, Belgia i Holandia nie będą trudne do zdobycia, a ponieważ Francja, podobnie jak i my, nie przygotowała się wcześniej... Musimy być gotowi na wszystko.
- Z pewnością Hitlerowi nie uda się zająć Anglii, prawda?
- W każdym razie nie będzie to łatwe. Oddziela nas kanał.
- Dziękujmy Bogu.
- Już teraz czynimy przygotowania. Dlatego tworzone są oddziały Ochotniczej Straży Cywilnej. Rozumiesz, co czuję, pozostawszy tu, w Anglii, tak więc... zgłosiłem się.
- Wiem. Jesteś tu potrzebny, Gordonie.
- Tak właśnie mi powiedziano. Zgłosiłem się zatem do tej nowej organizacji. Będzie miała charakter wojskowy. Polecono mi stworzenie grupy na tym terenie.
- Cieszę się z tego, Gordonie. Wiem, że wywiążesz się doskonale z powierzonego zadania.
- Mam nadzieję, że do inwazji nigdy nie dojdzie. Lepiej jednak patrzeć na sprawy realistycznie i brać pod rozwagę wszystkie ewentualności.
- Zgadzam się. To, że mobilizujemy się przeciwko inwazji, wcale nie oznacza, że ona rzeczywiście nastąpi.
- Im lepiej będziemy przygotowani, tym mniejsze są szansę jej powodzenia.
Umilkłam, wspominając, jak zawsze, Jowana i Edwarda, którzy walczą gdzieś na froncie. Próbowałam nie myśleć o trudach i niebezpieczeństwach, z którymi się borykają, ale na próżno.
Gordon rozumiał mnie dobrze. W typowy dla siebie sposób nie usiłował sprowadzić rozmowy na weselsze tematy, jak zrobiłoby wielu na jego miejscu. Wiedział, że tą metodą nie rozproszyłby moich obaw. Zamiast tego opowiedział mi o nowej organizacji i o entuzjazmie ludzi, którzy albo byli za starzy, albo z innych powodów nie nadawali się do czynnej służby wojskowej.
Kiedy weszliśmy do kuźni, Samson był już gotów. Razem wróciliśmy do domu Tregarlandów.
Nie ma potrzeby, bym rozwodziła się nad tym, co wydarzyło się jeszcze przez resztę tego pięknego miesiąca. Wiadomo dobrze, że klęska następowała po klęsce. Niemcy ominęli szybko budzącą tyle nadziei Linię Maginota. Przeszli przez całą Francję i znaleźli się w Boulogne już w ostatnią niedzielę miesiąca.
Tego dnia wszyscy udaliśmy się do kościoła. W całym imperium był to dzień modlitwy za ojczyznę. Król i królowa wraz z królową Holandii, która schroniła się w Anglii, gdy jej kraj został zajęty, wysłuchali mszy w opactwie westminsterskim.
Brytyjski Korpus Ekspedycyjny i inne oddziały aliantów zostały zepchnięte przez prących wciąż naprzód Niemców do Dunkierki i odcięte od reszty wojsk. Zaczęła się wtedy wielka historyczna akcja ratunkowa. Ministerstwo Marynarki Wojennej wysłało wszystkie okręty, jakimi dysponowało, by przywiozły z powrotem naszych żołnierzy. Do akcji dołączyły setki prywatnych łodzi.
Ci, którzy mogli pomóc w przewiezieniu żołnierzy do kraju, zaangażowali się w to z ogromną troską i determinacją.
To, co się wydarzyło w ciągu tych niezapomnianych dni, zakrawa nieomal na cud. Morze było spokojne, jakby niebo wysłuchało naszych próśb. Niemcy nadawali przez radio, że armia brytyjska została unicestwiona, że zwycięstwo należy do nich i Wyspy Brytyjskie wkrótce znajdą się pod ich panowaniem tak jak Francja, Belgia, Holandia i cała zachodnia Europa.
Ten epizod naszej historii, gdy z wielkim męstwem i determinacją w rozpaczliwej sytuacji prowadziliśmy walkę, jest doskonale znany. Nazwa Dunkierka zawsze będzie wspominana z szacunkiem.
Odczuliśmy umiarkowaną radość, gdy premier oznajmił, że prawie siedemset pięćdziesiąt tysięcy ludzi zostało bezpiecznie sprowadzonych do kraju. To nie było zwycięstwo, powiedział z powagą, to było cudowne ocalenie. Trzeba jednak spojrzeć prawdzie w oczy. Francuzi poddali się. Podporządkowali się władzy niemieckiej, byle tylko zapewnić sobie pokój. Holandia i Belgia były już w rękach wrogów. Teraz miała się rozegrać bitwa o Anglię.
Premier z właściwym sobie darem wielkiego mówcy wygłosił płomienne przemówienie, które dodało nam wszystkim ducha. „Wielka Brytania nie podda się nigdy" -oświadczył.
Żołnierze wracali do domów, a ja w głębi duszy żywiłam nadzieję, że Jowan znalazł się wśród tych, których uratowano w Dunkierce.
Czekałam.
Dnie mijały, a o Jowanie nie było wiadomości.
- Wyobrażasz sobie, jakie tam było zamieszanie -mówiła Dorabella. - Siedemset pięćdziesiąt tysięcy ludzi zgromadzonych razem. To oczywiste, że były opóźnienia.
Zadzwoniła moja matka. Miała wspaniałe wieści. Chciała natychmiast rozmawiać z Gretchen. Wrócił Edward. Został ewakuowany z Dunkierki z Korpusem Ekspedycyjnym. Przebywa teraz w szpitalu w Sussex.
- Gretchen! Gretchen! - zawołałam. - Edward wrócił! Stała obok mnie, płacząc.
- Co takiego?! Co się stało?! - wypytywała niecierpliwie.
- Gretchen musi natychmiast przyjechać do domu - mówiła matka. - Tak, tak, Gretchen, czy to nie cudowna wiadomość? - Nie widziała się z nim jeszcze. Pojadą razem do niego, do szpitala w Horsham. Przed chwilą się o tym dowiedziała. Nie, nie jest poważnie ranny. Odniósł lekkie obrażenia. Gretchen niech się nie martwi. Matka, praktyczna
jak zwykle, już planowała za innych. Hildegarda zostanie na jakiś czas u nas. Gretchen pojedzie prosto do Caddington i na miejscu wszystko się zorganizuje.
Gretchen była oszołomiona, a zarazem szczęśliwa. Dorabella uściskała ją. Z niechęcią pozwoliłam matce mówić dalej.
- Nie ma jeszcze wiadomości od Jowana? — zapytała.
- Nie - odparłam.
- Będą - zapewniła pogodnie.
- Modlę się o to.
- Kochanie - mówiła matka - wszyscy jesteśmy z tobą myślami. Powiadom nas natychmiast, jak tylko coś będziesz wiedziała. Sytuacja się zmienia. Jestem pewna, że wkrótce nadejdą dobre wieści.
Uśmiechnęłam się słabo. Nadejdą? Gdy wróg jest u naszych drzwi, a w kraju ogłoszono alarm przed inwazją? Gdy istnieje możliwość, że Niemcy przekroczą kanał? No i kiedy nic nie wiadomo o Jowanie?
Nie wolno mi jednak zapominać, że Edward przecież wrócił, że jest już bezpieczny.
- Proszę cię, Boże - modliłam się. - Spraw, by Jowan powrócił do domu cały i zdrowy.
Gretchen wyjechała tego samego dnia, a ja wciąż czekałam. Spoglądałam w jasne, błękitne niebo z niewyraźnym uczuciem smutku, że świat mógł być piękny w takich czasach. To tak, jakby ktoś chciał nam przypomnieć, jak mogłoby być zawsze, gdyby nie szaleństwo ludzi.
Czekałam przez cały czas. Gdzie jest Jowan? Czy zginął jak ci, których nie zdołano uratować? Czy jest z resztkami armii, która pozostała?
Edward nie odniósł poważnej rany. Z prawej ręki wyjęto mu odłamki szrapnela. Po krótkim urlopie, który spędzili razem z Gretchen, dołączył do swego pułku.
W takim razie, uznała moja matka, lepiej będzie, jeśli Gretchen wróci do nas i będzie tym sposobem bliżej Edwarda. Była przekonana, że pobyt u nas dobrze jej zrobił.
Szczęśliwa Gretchen! Szczęśliwy Edward! Od Jowana w dalszym ciągu nie było wiadomości.
Jakże wolno wlokły się dni! Każdego ranka, gdy się budziłam po zazwyczaj niespokojnej nocy, udręczona snami, które odzwierciedlały moje dzienne lęki, zastanawiałam się, co przyniesie ten dzień. Wydarzenia biegły szybko, lecz mnie prześladowała jedna obsesyjna myśl: Gdzie jest Jowan? Co pocznę, jeśli nigdy się nie dowiem? Jak los mógł być tak okrutny, by ukazać mi możliwe szczęście i natychmiast mnie go pozbawić!
Francuzi poddali się bardzo szybko. Prysnął mit o niezdobytej Linii Maginota. Marszałek Petain zwrócił się o zawieszenie broni i zostaliśmy sami.
Zaczęłam się obawiać, że Jowan nigdy nie wróci.
Sytuacja była rozpaczliwa. Niemcy sprawowali kontrolę nad portami kanału La Manche. Rozpoczęła się bitwa o Anglię. Niebezpieczeństwo zagrażało nam nieustannie i nigdy nie wiedzieliśmy, czy przeżywana minuta nie jest ostatnią w naszym życiu.
Pewnego ranka zeszłyśmy z Dorabellą na śniadanie i zastałyśmy Gordona pijącego kawę przed wyjściem.
- Chciałem z wami porozmawiać - powiedział. - Istnieje możliwość, że w kraju pojawili się agenci wroga udający uciekinierów. Przez kanał w dalszym ciągu przepływają małe łodzie. Musimy się mieć na baczności. Chodzi o to, by w razie pojawienia się takiej łodzi sprawdzić każdego, zanim pozwoli się mu zejść na ląd. Jest to trudne, bo większość to będą prawdziwi uciekinierzy, lecz nie ulega wątpliwości, że znajdą się i tacy, którzy dla innych celów chcą się tu przedostać. Wystawimy straże wzdłuż całego wybrzeża. Najdogodniejsze miejsca, oczywiście, znajdują się bardziej na wschód, gdyż tam kanał jest najwęższy. Niektórzy jednak mogą próbować dostać się przez Kornwalię, bo tu łatwiej pozostać nie zauważonym. W każdym razie musimy być na to przygotowani.
- Sytuacja staje się coraz bardziej fantastyczna! - wykrzyknęła Dorabella.
Gordon spojrzał na nią z lekkim rozdrażnieniem.
- Rzeczywiście, fantastyczna - rzekł. - A nawet więcej. Jak wiecie, grozi nam poważne niebezpieczeństwo. Musimy czuwać dzień i noc. W ciągu dnia łodzie można dostrzec bez trudu. Na szczęście na tym odcinku wybrzeża nie ma wielu miejsc dogodnych do lądowania. Trzeba jednak pilnować i ja mam się tym zająć. Jednym z takich miejsc jest plaża poniżej naszego domu i za ten odcinek my odpowiadamy. Przygotuję wykaz kolejnych wart. Nocą plaży będzie strzegło dwóch obserwatorów. Wy obie naturalnie też w tym weźmiecie udział. Razem ze służbą i sąsiadami będzie tyle osób, że warta nie przypadnie zbyt często.
- Z całą pewnością wykonamy, co do nas należy -przyrzekłam. - Podaj szczegóły.
- Będziemy obserwować wybrzeże parami przez dwie godziny w nocy. Szczęśliwie o tej porze roku noce są krótkie. Ty i Dorabella możecie pełnić wartę razem. Dołączą do nas także starsi ludzie, zadowoleni, że i oni mogą się na coś przydać w czasie wojny.
Charley i Bert także chcieli pełnić warty i Gordon uznał, że to dobry pomysł. Przekonał się, że Charley interesuje się gospodarstwem, zlecał mu więc pewne obowiązki, za które chłopiec otrzymywał niewielką zapłatę. Wyglądało na to, że Gordon i Charley świetnie się ze sobą dogadują.
Dorabella i ja oczekiwałyśmy naszej kolejki z niecierpliwością. Dobrze było robić coś pożytecznego i do tego razem.
Była godzina pierwsza nad ranem. Pełniłyśmy wartę od północy i o drugiej miała nas zmienić inna para.
Siedziałyśmy, pilnie wpatrzone w morze, rozmawiając o różnych rzeczach.
- Jak to się dziwnie w życiu układa — stwierdziła Dorabella. - Przynajmniej nie jest nudno. To samo myślałam wtedy...
- Kiedy odczułaś nagłą potrzebę ucieczki z twoim Francuzem - zauważyłam.
- Ty tego nie rozumiesz. Poczułam wówczas, że upływają dni i lata, a moje życie wciąż jest takie samo. I poddałam się impulsowi. Och, nie, nie zrozumiesz tego. Violetta zawsze robi to, co do niej należy.
- Porzuciłaś Tristana - przypomniałam. - Tego rzeczywiście nie byłam w stanie pojąć.
- Był wtedy taki malutki. Nie ma sensu tego wyjaśniać. Sądziłam, że urządzę się w Paryżu, że Dermot rozwiedzie się ze mną i potem, gdy poślubię Jacques'a Dubois, ty odwiedzisz mnie od czasu do czasu. Wierzyłam, że wszystko się jakoś ułoży.
- To cała ty. Snujesz dziwaczne plany i sądzisz, że wszystko musi się ułożyć zgodnie z twoim życzeniem.
- Daj spokój.
- Ale to było głupie, jak się zresztą później okazało.
- Nigdy tego nie zrozumiesz.
- Myślę, że całkiem dobrze rozumiem.
Wtedy nagle ujrzałam światło na wodzie, gdzieś daleko, prawie na horyzoncie. Zabłysło na moment i zgasło.
- Widziałaś? - zapytałam szeptem.
- Gdzie?
- Patrz. Nie tu, tam, na horyzoncie. Już znikło. O, znowu jest.
Dorabella wpatrywała się przed siebie.
- Światło - szepnęła. - Violetto, oni nadchodzą. Inwazja się zaczęła!
- Zaczekaj - powiedziałam cicho. - Nic nie ma. Nie, znowu widać.
Przez kilka sekund obserwowałyśmy tajemnicze światła na wodzie.
- Jeszcze jedno i jeszcze jedno! - krzyknęłam. Światło pojawiało się na chwilę, a potem zapadała ciemność... wyglądało to tak, jakby te światełka unosiły się na wodzie.
- Trzeba natychmiast ogłosić alarm - zdecydowałam. - Powiadomię Gordona. Ty tu czekaj i pilnuj.
Pobiegłam szybko do domu i weszłam na górę, do pokoju Gordona. Zapukałam do drzwi. Ponieważ nikt nie odpowiedział, weszłam do środka.
Gordon spał mocno.
- Gordonie! - krzyknęłam. - Przypłynęli. To inwazja! Wyskoczył z łóżka, narzucając na siebie jakieś ubranie. Gdy wychodziliśmy z jego sypialni, ukazał się jeden ze służących.
- Obudź wszystkich! - zawołał Gordon. - Ogłoś alarm! Zbiegliśmy pospiesznie na dół. Dorabella czekała na nas w połowie drogi.
Na morzu panowała teraz ciemność. Zastanawiałam się już, czy wróg nie zorientował się, że został zauważony.
Zewsząd słychać było głosy, kilka osób obserwowało morze z urwiska. Stawiła się cała grupa lokalnej Ochotniczej Straży Cywilnej.
- Czy nie powinniśmy zaalarmować tych w Plymouth? - zapytał jeden z nich.
- Powiedzieliśmy, żeby uderzono w dzwony kościelne w Poldown - oznajmił inny.
I rzeczywiście w tym momencie usłyszeliśmy odgłos dzwonów.
Dorabella i ja byłyśmy nieco skonsternowane, gdyż morze pogrążone było w ciemności, a światła, które widziałyśmy, zniknęły bez śladu. Spoglądałyśmy na siebie zmieszane. Przecież się nie omyliłyśmy! Wyraźnie je widziałyśmy.
I wtedy niespodzianie światło znów rozbłysło.
A więc miałyśmy rację. Przez moment odczułam ulgę, lecz za chwilę zawstydziłam się tego.
W tłumie obserwujących było kilku rybaków. Nagle usłyszałam śmiech jednego z nich i wkrótce inni do niego dołączyli.
- To ryby! - krzyknął. - Tam nie ma żadnych Niemców, to błyszczy rybia łuska.
Zapadła cisza, a za chwilę wszyscy z ulgą wybuchnęli śmiechem.
Obie z Dorabella czułyśmy się upokorzone.
- Proszę się nie trapić, panienko - odezwał się jeden z rybaków. - Skąd miałyście to wiedzieć? Na ogół te ryby nie pojawiają się z tej strony. Widujemy je czasami i stąd je znamy.
- Postąpiłyście słusznie - odezwał się Gordon i głośniej dodał: - Udowodniliśmy tej nocy, że jesteśmy dobrze przygotowani. Jeśli coś się wydarzy, spełnimy swój obowiązek.
Tej historii nie dało się zapomnieć. Widziałyśmy odblask fosforyzujących rybich łusek, które wzięłyśmy za światła łodzi. Śmiano się potem za każdym razem na nasz widok.
Domyślałyśmy się, co mówiono. „Czego można się było spodziewać po nietutejszych? Nie odróżniają ryb od Niemców".
Wszyscy, oczywiście, cieszyli się, że alarm był fałszywy, ale nocy, gdy postawiłyśmy na nogi całą naszą straż, nikt nie zapomni.
Z trudem przyjmowaliśmy do wiadomości to, co się działo. Za wąskim pasmem wody, która szczęśliwie oddzielała nas od scenerii klęski, Niemcy zajęli więcej niż pół Francji, łącznie z portami; armia francuska była zdemobilizowana, a flota dostała się w ręce wroga. Francuzi, którzy zgodzili się nie zawierać oddzielnego pokoju, zmuszeni zostali nie tylko do poddania się, ale i do podjęcia współpracy z Niemcami przeciwko Wielkiej Brytanii.
Każdego dnia oczekiwaliśmy wiadomości o nowych nieszczęściach.
Wysłuchaliśmy przemówienia premiera, w którym wyraził smutek i zdumienie, że nasi niegdysiejsi sojusznicy przyjęli takie warunki.
Pewnego wieczora wystąpił w radiu generał de Gaulle, który przebywał w Anglii i był zdecydowany wyzwolić swój kraj. Zamierzał doprowadzić do odzyskania niepodległości Francji i wesprzeć Wielką Brytanię w wojnie przeciw Niemcom.
Wzywające nas do zespolenia przemówienie premiera wywołało wielkie wrażenie, gdyż, jak zawsze, dodało nam otuchy i nadziei. Premier zapewniał, że będziemy gotowi na czas. Będziemy walczyć z wrogiem w każdym miejscu na naszej wyspie, gdziekolwiek ośmieli się pokazać. Nie wątpił, że zwyciężymy, a my mu wierzyliśmy.
Wróciła Gretchen. Miała nam wiele do opowiadania. Edward był przez pewien czas w domu i nic mu już nie groziło. Jego rana okazała się lekka i Gretchen nie ukrywała, że wolałaby, by nie goiła się tak szybko. Dołączył do pułku i był gotów bronić swej ojczyzny, lecz teraz już tu, na własnej ziemi, a nie gdzieś w obcym kraju.
Narzuciła sobie powściągliwość w tym, co mówiła. Domyślałam się, że obawiała się, by nie okazać zanadto, jak cieszy się z powrotu Edwarda i nie podkreślać tym samym faktu, iż Jowan nie znalazł się wśród tych, którzy wrócili. Czytałam w jej myślach jak ona w moich. Czułam wtedy, że jest mi nawet bliższa niż Dorabella.
Któregoś dnia Gretchen zapytała mnie:
- O co chodzi temu chłopcu z Londynu, Charleyowi?
- Co masz na myśli, Gretchen? Gordon uważa, że to bystry chłopak.
- Bez wątpienia jest bystry. Zauważyłam, że mnie bacznie obserwuje. Czasami, kiedy podnoszę głowę, widzę, że mi się przypatruje z dziwnym wyrazem twarzy. Odwraca się, gdy dostrzega mój wzrok i udaje, że nic się nie stało. Rozumiesz, że to trochę denerwujące.
- Może tylko tak ci się wydaje?
- Początkowo też tak myślałam, ale to się stale powtarza. Gdy jestem w ogrodzie, wyglądam oknem... On wszędzie mnie śledzi. Co to ma znaczyć? Może się dowiesz.
- Spróbuję, choć naprawdę nie wiem, o co mu chodzi.
- Ten młodszy też tak się zachowuje.
- Bert?
- Tak, jego brat. Chyba się umówili. Nie rozumiem dlaczego. Czuję się nieswojo.
- Dowiem się, o co im chodzi.
- Wydaje mi się, że oni mnie nie lubią.
- Dlaczego? Po prostu interesują się wszystkimi i wszystkim. Znaleźli się przecież w całkiem obcym środowisku. Myślę jednak, że chyba już się zadomowili.
Gretchen jednak nie dała się przekonać, pewna, że coś się kryje za takim zachowaniem chłopców.
Zdecydowałam, że najłatwiej dowiem się czegoś od Berta, który wykazywał więcej ochoty do rozmowy niż jego brat.
Gdy znalazłam się z nim sama, zapytałam:
- Bert, czy lubisz panią Denver?
Bert, otworzywszy szeroko oczy, odetchnął głęboko i przybrał ostrożną minę.
- No nie wiem, proszę pani... - zaczął i umilkł.
- O co chodzi? Co ci się w niej nie podoba? Dlaczego ją ciągle śledzicie?
- Bo...
- Powiedz mi, dlaczego? - nalegałam.
- Przecież pani wie, że mamy ich pilnować co noc, prawda? Charley mówi...
- Co takiego Charley mówi?
- Charley mówi, że - Bert lekko się wzdrygnął -musimy ich śledzić. Nigdy nie wiadomo, z czym wyskoczą.
- Z czym miałaby „wyskoczyć" pani Denver?
- Jest jedną z nich, no nie? Jest Niemką.
Zrobiło mi się niedobrze. Przypomniałam sobie scenę z Bawarii - napaść chłopców z Hitlerjugend.
- Słuchaj, Bert - zaczęłam. - Pani Denver to nasza przyjaciółka. Jest w pewnym sensie moją krewną. To dobry człowiek i ta wojna nie ma z nią nic wspólnego. Ona jest po naszej stronie. Pragnie, byśmy wygrali tę wojnę. To ważne dla niej i dla jej rodziny.
- No tak, ale mamy ich śledzić, no nie? A ona jest jedną z nich. Charley uważa, że jej też musimy pilnować.
- Muszę porozmawiać z Charleyem - orzekłam. -Przyprowadź go do mnie.
Bert skinął głową i szybko wybiegł. Wkrótce wrócił z bratem.
- Charley - zwróciłam się do niego - chcę porozmawiać z tobą o pani Denver.
Charley zmrużył oczy, słuchając mnie uważnie.
- Ona jest po naszej stronie - powiedziałam. Charley patrzył na mnie z niedowierzaniem i lekką pogardą.
- Muszę ci coś wyjaśnić - mówiłam dalej. - To prawda, że pani Denver jest Niemką. Jednak nie wszyscy Niemcy są złymi ludźmi. Ona i jej rodzina byli bardzo prześladowani. Hitler jest tak samo jej wrogiem, jak i naszym, a może nawet bardziej jej.
Pokrótce opowiedziałam mu, co wydarzyło się w zamku tamtej tragicznej nocy. Sądzę, że było to przekonujące. Charley był inteligentnym chłopcem. Wiedział już coś niecoś o przemocy.
- Widzisz, Charley -powiedziałam na zakończenie - dla niej jest tak samo ważne, jak dla nas, byśmy to właśnie my wygrali tę wojnę.
Skinął głową z powagą. Czułam, że go przekonałam.
Wydarzyło się to w miesiąc po słynnej historii z fosforyzującymi rybami. Dorabella i ja siedziałyśmy w ogrodzie, obserwując morze. Noc była ciemna. Wąski sierp księżyca wędrował po granatowym niebie, łagodnie, prawie niesłyszalnie szumiało morze.
Nie lękałyśmy się już inwazji. To zdumiewające, jak szybko przyzwyczajamy się do trudnych sytuacji. Dodawały nam ducha przemówienia do narodu, jakie często wygłaszał przez radio nasz premier. Z każdym tygodniem byliśmy coraz lepiej przygotowani na wypadek wojny. Wiedzieliśmy, że dziewięć dywizji sprowadzonych na powrót z Dunkierki było gotowych do boju. W kraju znajdowały się też wojska z kolonii, a także oddziały Polaków, Norwegów, Holendrów i Francuzów. Te ostatnie powołane przez generała de Gaulle'a. Wszędzie werbowano ludzi do Ochotniczej Straży Cywilnej. W ostatnich tygodniach nawet nasze pozycje zostały znacznie wzmocnione.
Nie oznaczało to wcale, że chwilowe bezpieczeństwo uśpiło naszą czujność. Byliśmy po prostu pełni optymizmu i wiary, że gdy dojdzie do walki, stawimy wrogowi odpór i zwyciężymy.
- Pomyśl - mówiła Dorabella - minął prawie rok, od kiedy się to zaczęło. Wydaje się, że wojna będzie trwała wiecznie.
Uśmiechnęła się ze smutkiem. Odgadywała, że myślę jak zawsze o Jowanie. Gdzie on był? Czy zobaczę go jeszcze kiedykolwiek?
Wtedy nagle to zauważyłam. Słabe światełko - nie na horyzoncie, jak poprzednio, lecz znacznie bliżej lądu.
- Czy widzisz...? - zaczęłam. Dorabella spojrzała uważniej na morze.
- Ryby? - zapytała.
- Może...
Światło zniknęło i dokoła panowała ciemność.
- Wciąż z nas się śmieją z powodu tamtej nocy - powiedziała Dorabella. - Wtedy... Och, spójrz, znowu widać!
Ukazało się i ponownie zgasło. W ciemnościach nie słychać było żadnych dźwięków oprócz cichego pluskania fal o brzeg poniżej nas.
Dorabella ziewnęła.
- Dostałyśmy wtedy nauczkę. Nie zaalarmujemy nikogo z powodu rybiej łuski.
- Wszyscy się śmieli, a miejscowi byli zachwyceni, bawiąc się naszym kosztem.
- Ostatecznie to nie było takie złe, jeśli wzbudziło ludzką wesołość w tak ponurych czasach.
- Gretchen jest teraz w lepszym nastroju.
- Dla niej wszystko układa się cudownie. Chciałabym... - urwała, a ja powiedziałam:
- Wiem. Muszę mieć nadzieję.
- Wkrótce czegoś się dowiesz. Mam niezawodne przeczucie.
Usiłowała mnie rozweselić. Zastanawiałam się, czy ona rzeczywiście wierzy, że Jowan może wrócić cały i zdrowy.
Przeniosłam się wspomnieniami do miejsc, gdzie się poznaliśmy, rozmyślałam nad tym, co się między nami wydarzyło, jak stopniowo zdaliśmy sobie sprawę z naszych uczuć. Jak byłam nieszczęśliwa, kiedy Dorabella zniknęła, jak on mnie pocieszał. Przeżycia zmieniają ludzi, przyśpieszają ich dojrzałość. Jakże młoda byłam przed wizytą w Niemczech!
Nagle znów odezwała się Dorabella:
- Patrz! Tam! Zobaczyłam na wodzie coś ciemnego.
- To łódź - odrzekłam i w tej samej chwili usłyszałyśmy warkot motoru.
- Może to jakiś rybak wraca tak późno - powiedziała Dorabella.
Odczekałyśmy kilka sekund. Nie zauważyłyśmy, żeby łódź dobijała do plaży.
- Może powinnyśmy wszcząć alarm? - zastanawiałam się na głos.
- Żeby znowu z nas się śmiano?
- Przecież po to tu jesteśmy.
- Gordon orzekł, że wtedy postąpiłyśmy słusznie. Skąd miałyśmy wiedzieć o tych idiotycznych rybach?
- Zejdź na dół i zobacz, kto to jest - zaproponowałam. - To pewnie stary Jim Treglow albo Harry Penlore. Chcą nas podpuścić, żeby znowu się pośmiać z „obcych".
- A jeżeli to jakiś szpieg?
- Nie rozśmieszaj mnie! To jakaś stara łódź rybacka. Jest ich mnóstwo w zatoce.
Wahałam się. Nie wolno nam wszczynać alarmu bez oczywistej potrzeby. Gdybyśmy wtedy trochę poczekały, pewnie byśmy rozpoznały, że to coś innego, a nie obce wojsko.
- Chodźmy - powiedziała Dorabella. - Popatrzymy, jak wysiadają, i jeśli okaże się, że to ktoś podejrzany, zaalarmujemy. Zdążymy.
Zbiegłyśmy ścieżką w dół na plażę i stanęłyśmy przytulone do siebie w cieniu sterczącej skały. Motor już nie warczał, a światło zostało wyłączone. Łódź zbliżała się coraz bardziej. Pochyliłam się i usłyszałam męski głos mówiący coś po francusku.
Dorabella wstrzymała oddech, gdy mężczyzna spojrzał w górę na urwisko, w stronę domu. Nie zauważył nas.
Odwrócił się i jeszcze jedna osoba wyskoczyła z łodzi. Szczupła, otulona płaszczem sylwetka. Pewnie kobieta, pomyślałam.
Coś należało zrobić. Powinnyśmy wyślizgnąć się niepostrzeżenie i wszcząć alarm. Nie wolno dopuścić, żeby ktokolwiek wyszedł na brzeg bez kontroli.
Mężczyzna spojrzał w naszą stronę. Dostrzegł nas. Mówił szeptem, ale w ciszy nocnej słychać go było dobrze.
- Jacques... - odezwała się Dorabella.
Usłyszał i skierował się ku nam, a za nim podążyła kobieta.
Dorabella wyszła zza skały i ruszyła ku nim.
- Jacques, co ty tu robisz?! — wykrzyknęła zdumiona. Spojrzał na nią i wyciągnął ręce.
- Dorabella, ma petite...
Stali, patrząc sobie w oczy, aż on odwrócił się do swej towarzyszki i rzekł:
- To moja siostra, Simone.
Rozpoznałam go. Widziałam go już wcześniej, na przyjęciu w czasie świąt Bożego Narodzenia w Samotni Jermynów. Wtedy poznał Dorabellę. Był malarzem uwieczniającym kornwalijskie wybrzeże. To dla niego moja siostra upozorowała utonięcie i popłynęła do Francji, porzucając męża i maleńkiego synka.
Oswobodził jej dłonie i zwrócił się do mnie, potrząsając mą ręką na powitanie.
- Jakże się cieszę, że was widzę - powiedział po angielsku z wyraźnym obcym akcentem. — Nie sądziłem, że uda nam się tu dotrzeć. Morze wprawdzie jest spokojne, lecz łódź raczej dychawiczna, a droga do pokonania dość długa.
- Dlaczego?... Dlaczego? - wyjąkała Dorabella.
- I to ty pytasz? Nie mogliśmy zostać we Francji... Nie wrócimy, aż będzie wolna. Ani Simone, ani ja. Wykluczone. Wielu Francuzów podejmuje taką wyprawę. Wypływają na morze w lichych łódeczkach, ryzykują życie... lecz co jest warte życie niewolnika? Dlatego uciekliśmy.
- Rozumiem - odrzekła Dorabella. - Jesteście dzielni i odważni.
Przyglądała się Simone, drobnej ciemnowłosej dziewczynie, wyglądającej jak romantyczna piękność w mroku nocy. Zauważyłam, że dziewczyna drży, i odezwałam się:
- Pewnie pani przemarzła?
- Byliśmy długo na morzu - odparła. - Niełatwo przepłynąć La Manche, nawet w tak spokojną noc jak ta. Jesteśmy zmarznięci i głodni, lecz szczęśliwi, że nam się udało.
- Dostaniecie coś do zjedzenia i do picia - powiedziałam. - Chodźcie na górę, do domu. Opowiecie nam, co się tam dzieje.
- A co wy tu robicie o tej porze? - zainteresował się Jacques.
- Pilnujemy - odpowiedziała Dorabella. - Pilnujemy brzegu przed ludźmi takimi jak wy. No nie, naprawdę pilnujemy przed Niemcami.
- Spodziewacie się tu wroga?
- W każdej minucie - odparła Dorabella. - Czuwamy tu co noc.
- No i znalazłyście nas! Nie liczyłem na to, że cię ujrzę tak szybko. Zamierzałem wylądować i poczekać do rana gdzieś na brzegu, a potem zdać się na waszą łaskę. Chcemy przyczynić się do obalenia tyranów, którzy zagarnęli naszą ojczyznę. Zamierzam dołączyć do de Gaulle'a możliwie jak najszybciej, a dla Simone znajdzie się chyba tutaj coś do roboty.
- Uwiążcie łódź - poleciłam. - Pójdę uprzedzić Gordona.
- Moja siostra jest praktyczna - wyjaśniła im Dorabella.
- No tak - powiedział Jacques. - Pamiętam Gordona. Doskonały z niego administrator, prawda? Czy musicie mu mówić?
- Tak. On odpowiada za ten teren i należy go powiadamiać o wszystkim, co się tu dzieje.
- Oczywiście, oczywiście.
Zostawiłam ich i poszłam przodem do domu. W głowie miałam zamęt. Co za zbieg okoliczności! Kochanek Dorabelli ucieka i przybywa akurat na naszą plażę! Zapewne przypuszczał, iż łatwiej mu będzie się wytłumaczyć przed tymi, którzy go znali, niż przed obcymi.
To wszystko było bardzo dziwne, lecz tyle dziwnych rzeczy się teraz zdarzało.
Dorabella
W PARYŻU
Nie potrafię opisać tego, co czułam, gdy czekając z Violettą w ukryciu wśród skał, usłyszałam ten głos. Jacques w Anglii! I to w takiej chwili! Wróciła do mnie przeszłość, którą, jak miałam nadzieję, pogrzebałam na zawsze. Tak więc wszystko, co robimy, pozostawia trwały ślad, i nie ma od tego ucieczki.
Violetta przez całe nasze dzieciństwo chroniła mnie przed wieloma kłopotami. Ta sprawa była najpoważniejsza ze wszystkich. Dzięki siostrze wybrnęłam z tego i uniknęłam, na ile się dało, kompromitacji.
Paradoksalnie pomogła mi w tym wojna, gdyż wróciłam w chwili jej wybuchu, kiedy ludzie zajmowali się ważniejszymi sprawami niż powrót zbłąkanej żony.
To prawda, miałam impulsywny charakter. Zawsze najpierw coś zrobiłam, a później myślałam. Violetta zaś ratowała mnie, ilekroć zachodziła potrzeba. Planując szaloną ucieczkę, również nie pomyślałam o konsekwencjach.
Dermota poznałam podczas pobytu w Niemczech. Spędzał tam, podobnie jak my, wakacje. Romans w sposób naturalny skończył się ślubem. Zwykła historia. Wtedy byłam naprawdę szczęśliwa. Dermot miał wszystkie cechy bohatera romantycznego - przystojny, spadkobierca ogromnej posiadłości i bardzo we mnie zakochany. Do dnia spotkania z nim byłam rozczarowana wizytą w Niemczech. Panoszący się wszędzie faszyzm, stukot podkutych butów,
Hitler i bojówki - to wszystko tworzyło złowieszczą atmosferę. Niewiele jednakże miało to wspólnego z naszym życiem. Sądziłam, że po wakacjach wrócimy do domu i to, co się dzieje w Niemczech, mało nas będzie interesować. Myliłam się, jak zresztą w wielu sprawach.
Kiedy przyjechaliśmy do kraju, moi rodzice złożyli wizytę rodzicom Dermota. Wszystko szło gładko i wydawało się rzeczą naj naturalniej szą w świecie, że pobierzemy się i będziemy żyć długo i szczęśliwie.
Chyba jeszcze przed ślubem zrodziły się we mnie pewne wątpliwości. To ciekawe, jak ludzie się zmieniają w zależności od otoczenia, w którym się znajdują.
W Niemczech Dermot był romantycznym bohaterem, który przyszedł nam z pomocą, gdy zabłądziłyśmy w lesie, obronił w czasie tej okropnej nocy w zamku, gdy członkowie Hitlerjugend przybyli z zamiarem zniszczenia hotelu tylko dlatego, że jego właściciele — nasi znajomi - byli Żydami. Tak, wtedy był cudowny.
Po powrocie do Kornwalii, na tle Tregarlandu, posiadłości odziedziczonej po przodkach, wydał mi się mniej romantyczny. Żył w stałym lęku przed tym dziwnym starszym panem, swym ojcem, i całkowicie w cieniu Gordona Lewytha. W domu panowała ponura atmosfera i było zupełnie inaczej, niż sobie wyobrażałam.
Dopiero wtedy, po fakcie, zrozumiałam, co uczyniłam. Nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni w moim życiu. Coś wydaje się nam zabawne, dopóki, zgnębieni trudnościami, nie zaczniemy liczyć związanych z tym kosztów i malejących korzyści.
Po przyjeździe mojej siostry poczułam się znacznie lepiej. Między nami istnieje bardzo silna więź. Zawsze tak było i wiem, że zawsze będzie. Gdy nie ma jej ze mną, czuję pewien niepokój. Jest jakby drugą połówką - tą rozsądną i praktyczną. Nie zdawałam sobie sprawy, jak ważną rolę odgrywa ona w moim życiu, dopóki nie wyjechałam z Anglii.
Znalazłam się w domu, w którym nigdy nie czułam się naprawdę dobrze, jako żona człowieka, którego nagle przestałam kochać. Zachwycałam się moim małym synkiem, lecz nie jestem typem kobiety-matki i dziecko nigdy nie wypełni luki po nie dającym mi satysfakcji związku z mężczyzną. Uczucia Dermota wobec mnie nie zmieniły się. W dalszym ciągu był mi bardzo oddany, lecz nie rozbudzał moich zmysłów. Dom Tregarlandów przytłaczał mnie, bliskość morza rozdrażniała. Pragnęłam stąd uciec. Nie miałam nikogo, komu mogłabym się zwierzyć.
I wtedy pojawił się Jacques.
Idiotyczna waśń między rodzinami Tregarlandów i Jermynów odgrywała dość znaczącą rolę w naszym życiu. Jej początki sięgają kilkuset lat w przeszłość, kiedy zakochali się w sobie dziewczyna z rodu Jermynów i chłopiec z rodu Tregarlandów - kornwalijska wersja historii Montekich i Kapuletich. Dziewczyna utopiła się na plaży Tregarlandów, gdyż jej kochanek, z którym zamierzała uciec, wpadł w pułapkę zastawioną przez Jermynów i został okrutnie okaleczony na całe życie. Stało się to powodem trwającej lata waśni między dwoma rodami.
Moja droga siostra Violetta i czarujący Jowan Jermyn uznali, iż cała ta historia jest śmieszna, i wprawili w osłupienie wszystkich sąsiadów tym, że się zakochali i postanowili się pobrać, udowadniając tym samym bezsensowność podtrzymywania waśni.
Miejscowi kręcili głowami, mówili, iż nic dobrego z tego nie wyniknie i chyba mieli rację, bo Jowan nie wrócił z Dunkierki. Niepokoję się o Violettę. Jest inna niż ja i nie traktuje miłości lekko.
W tym czasie czułam się jak w potrzasku. Wiedziałam, co mnie czeka w przyszłości. Byłam żoną mężczyzny, który mnie nie pociągał. Miałam dziecko, które lubiło bardziej Violettę i nianię Crabtree niż mnie. Nie byłam stworzona do spokojnego, domowego życia. Zawsze pragnęłam podniecających wrażeń i podziwu. Miły, szlachetny Dermot
nie był namiętnym kochankiem, który mógłby dać mi choć odrobinę szaleństwa.
I wtedy poznałam Jacques'a.
Dzięki Jowanowi, jego babce i Violetcie dawna waśń została zapomniana. Babka Jowana to kobieta rzeczowa i rozsądna. Żyła dla ukochanego wnuka, w którym nie dostrzegała żadnych wad. Na szczęście polubiła Violettę, a przecież mogła uważać, iż nie jest ona wystarczająco godna jej wspaniałego Jowana. Wydawało się, że wszystko toczy się jak najlepiej. Potem wybuchła ta straszna wojna i kto wie, czy Jowan kiedykolwiek powróci.
Nie chciałam nawet o tym myśleć. Lękałam się, że Violetta zmieni się tak bardzo, iż trudno byłoby mi się z tym pogodzić.
Jacques przyjechał do Kornwalii na Boże Narodzenie. Po raz pierwszy zobaczyłam go w Samotni Jermynów. Dotychczasowe życie całkowicie mnie rozczarowało. Stojąc wobec perspektywy czekających mnie ponurych lat, uświadomiłam sobie, że popełniłam błąd. I wtedy ujrzałam Jacques'a.
Jowan poznał go gdzieś na kontynencie. Opowiadając Jacques'owi o Kornwalii, pewnie rzucił coś w tym rodzaju: „Mógłby nas pan kiedyś odwiedzić, jeśli będzie panu po drodze". Było to jedno z tych przypadkowych spotkań, kiedy zaprasza się kogoś, nie przywiązując do tego żadnej wagi. A los nieoczekiwanie płata figla i takie, zdawałoby się, mało znaczące zdarzenie wywołuje istotne zmiany w naszym życiu.
Z całą pewnością byłoby dla mnie lepiej, gdyby Jowan nie spotkał Jacques'a i nie wypowiedział tego zdawkowego zaproszenia.
Lecz cóż, Jacques się zjawił. Zamieszkał w jednym z zajazdów w Poldown. Razem z nim przyjechał też jego przyjaciel - Hans Fleisch, Niemiec i, podobnie jak Jacques, artysta malarz.
Obaj nie rozstawali się ze szkicownikami i oświadczyli, iż są zachwyceni pięknem wybrzeża kornwalijskiego. Dobrze pamiętam swój ówczesny stan ducha — byłam załamana nudą i monotonią życia, jakie prowadziłam. Ogarniała mnie rozpacz.
Jacques nie przypominał nikogo ze znanych mi ludzi, a wydał mi się całkowitym przeciwieństwem Dermota. Sprawiał wrażenie, że dostrzega, co czuję, i to rozumie. Był sympatyczny i bardzo uważający. Po wieczorze u Jermynów wróciłam do domu w stanie wielkiego podniecenia, które było mi wręcz niezbędne do życia.
Nazajutrz spotkałam go, gdy malował na urwisku. Był to jeden z tych łagodnych zimowych dni, jakie zdarzają się w naszej okolicy. Jacques sprawiał wrażenie, jakby bardzo się ucieszył na mój widok. Usiadłam obok, pytając, czy nie przeszkadzam mu w pracy. Gorąco zaprzeczył i stwierdził, że to raczej jego praca mogłaby zakłócić spotkanie ze mną, przerwie więc z wielką przyjemnością. Jacques zawsze wiedział, co powiedzieć w danym momencie.
Poszliśmy na spacer. Czas mijał niepostrzeżenie. Nie miałam pojęcia, że to trwało tak długo.
- Jestem tu codziennie - oznajmił. - Tylko gdy pogoda nie jest tak ładna jak dziś, zostaję w zajeździe. Chętnie pokazałbym pani moje obrazy.
Przez trzy dni spotykaliśmy się na urwisku. Zaczęłam dostrzegać, że coś się między nami dzieje, i to na poważnie. Postanowiliśmy, że odwiedzę go w zajeździe. Oczywiście gdyby ktoś zauważył mnie wchodzącą do jego pokoju, miejscowi mieliby o czym mówić. To tylko zwiększało moje podniecenie planowaną wizytą i koniecznością obmyślenia sposobu dyskretnego wślizgnięcia się do jego pokoju.
Dalszy ciąg był nieunikniony. Wkrótce zostaliśmy kochankami. Był cudowny w tej roli! Jakże się różnił od Dermota!
Rozumiałam, jakim szokiem byłoby dla mojej rodziny, nie wyłączając Violetty, gdyby się o tym dowiedziała. Moja siostra zawsze postępowała zgodnie z przyjętymi zasadami. Nawet nie wyobrażam sobie, by mogła zejść z drogi cnoty. Bardziej się bałam, co powie Violetta, dowiedziawszy się o wszystkim, niż jak zareaguje Dermot.
Zawsze żyłam chwilą obecną. Violetta nazywała to „egzystencją motyla".
- Trzepocze się wokół płomienia świecy, aż wreszcie przypala sobie skrzydełka.
Ten stan nie mógł trwać wiecznie, choć ja oczywiście sądziłam inaczej. Jacques nie przyjechał tu na zawsze, a mnie czekał powrót do dawnej monotonii życia.
Pewnego dnia Jacques powiedział:
- Może byś pojechała ze mną? Spodoba ci się w Paryżu.
- Cudowny pomysł! - wykrzyknęłam i zaczęłam sama siebie przekonywać, że jest to możliwe.
Jacques ma charakter podobny do mojego. Zaczęliśmy układać plany. Uwielbiam robić plany. Przychodzą mi wtedy do głowy najdziksze pomysły, które wydają się całkowicie realne. W przeszłości to rozsądna Violetta studziła mój zapał: „Co za absurdalny pomysł! Skąd ci to przyszło do głowy? Nie masz za grosz rozsądku".
Udowodniłaby mi od razu, jak głupio chciałam postąpić.
Lecz wtedy nie było jej przy mnie, a my z Jacques'em, w zajeździe, leżąc w łóżku, w którym z trudem mieściliśmy -się oboje, dawaliśmy się ponieść fantazji. Snuliśmy przeróżne plany, łudząc się, że są możliwe do wprowadzenia w życie.
- Mam! - krzyknęłam. -Waśń!
Oczy Jacques'a zabłysły. Bawiło go to snucie planów w takim samym stopniu jak mnie. Ja zaś dzięki temu unikałam nieprzyjemnych myśli o nieuchronnym rozstaniu.
- W tej waśni... dziewczyna z rodu Jermynów - zaczęłam — nie pamiętam jej imienia, więc nazwę ją Julią, bardzo nieszczęśliwa, gdyż nie pozwalano jej poślubić ukochanego mężczyzny, poszła na plażę, weszła do morza i się utopiła. To niezwykła historia. Opowiem ci ją kiedyś. A gdybym tak upozorowała utonięcie? Już wiem! Będę teraz chodzić co rano na plażę, by się wykąpać, aż któregoś dnia znajdą moje ubranie i pantofle, a ja zniknę.
Jacques zaśmiał się. Uznał pomysł za fantastyczny. Z błyskiem w oku zaczął wraz ze mną rozważać, jak to ma wyglądać.
Przychodziły nam do głowy najbardziej nieprawdopodobne pomysły. Wszystko wydawało się możliwe. Niech uznają, że utonęłam. Nie chciałam, by Dermot dowiedział się, że się nim znudziłam. Zraniłoby go to do głębi. Zaplanujemy wszystko dokładnie. Po prostu pójdę się kąpać i nie wrócę. Tak jak to zrobiła Julia Jermyn. Uważano też, że to samo przytrafiło się pierwszej żonie Dermota, dopóki prawda nie wyszła na jaw. Została zamordowana przez matkę Gordona, która chciała, by posiadłość Tregarlandów dostała się jej synowi.
Trzeba to tak przygotować, żeby nigdy nie dowiedziano się o moim wyjeździe.
Planowaliśmy i planowaliśmy. Uchwyciliśmy się tego pomysłu, bo wydawał się nam całkowicie realny.
- Możesz zabrać ze sobą tylko trochę rzeczy, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Jest jednak pewna przeszkoda. Potrzebny ci będzie paszport.
Zamyśliliśmy się.
- A do czego miałby im być potrzebny mój paszport? -zapytałam.
- Może nie od razu, lecz kiedyś ktoś może go szukać.
- Nie ma co się martwić o taki szczegół. Pomyślą, że go zgubiłam. Zdarza mi się to często.
Plan był więc taki, że wymknę się z domu, biorąc ze sobą trochę rzeczy, a Jacques będzie na mnie czekał w samochodzie wynajętym przez Hansa Fleischa, który pożyczy go bez trudności. Tak więc szykowaliśmy się do wyjazdu. Wcześniej, przez kilka dni, każdego ranka, miałam chodzić na plażę. Ucieczkę zaplanowaliśmy na noc. Jacques
zostawi na plaży moje ubranie i pantofle, tak że ludzie uwierzą, iż, jak zwykle, wybrałam się na poranną kąpiel.
Hans Fleisch odwiezie nas na wybrzeże i wróci do Poldown, gdzie zamierzał pozostać jeszcze około dwóch tygodni. Plan był prosty.
Tej nocy dręczyły mnie wyrzuty sumienia. Byłam zadowolona, że nie ma Violetty. Nie wątpiłam, że odgadłaby, co się szykuje. Obiecywałam sobie, że później znajdę sposób, by się z siostrą zobaczyć. Napiszę do niej i ona przyjedzie do Paryża. Wzięłam ze sobą jej piękną miniaturkę. Ona również miała moją.
Wszystko odbyło się zgodnie z planem.
Wiem, że moje ubranie zostało znalezione na plaży, tak jak obmyśliłam, i że wszyscy, oprócz Violetty, uwierzyli w moje utonięcie. Więź między nami była tak silna, iż instynkt jej podpowiadał, że nie umarłam.
Ona znała całą prawdę. Gdy wróciłam, pomogła wymyśleć historyjkę o utracie pamięci i uratowaniu mnie przez jakiś jacht. Violetta twierdziła, że nigdy by nie uwierzono w tę bajkę, gdyby nie wybuch wojny, wobec której moja sprawa wydawała się banalna.
Miałam taki charakter, że w momencie wielkiego podniecenia zapominałam o rozsądku i nawet nie zastanawiałam się nad potwornością tego, co robiłam. Wiem, że jestem osobą powierzchowną i szukającą w życiu przyjemności, lecz Jacques wydał mi się taki ekscytujący i zabawny... Przekonywałam też sama siebie, że wyrywam się w ten sposób z niesamowitej atmosfery domu Tregarlandów i że w przyszłości uda mi się jakoś usprawiedliwić mój postępek.
W powietrzu paryskim jest coś upajającego. Przez pierwsze dni pobytu cieszyłam się ogromnie. Mówiłam sobie, że potem może już być tylko gorzej. Przez ten czas udawało mi się uciszać głos sumienia, który mimo mej woli odzywał się niekiedy. Myślałam o Tristanie, Violetcie,
Dermocie i rodzicach, opłakujących moją śmierć, nieświadomych niegodziwości, jakiej się wobec nich dopuściłam. Pragnęłam znaleźć jakiś sposób, by powiadomić ich, że żyję. Przyrzekałam sobie, że Violetta dowie się pierwsza. Ona musi poznać prawdę. To mnie nieco pocieszało. W ciągu tych dni spacerowałam po ulicach Paryża, cudownie podniecona, kupując potrzebne mi rzeczy, chłonąc charakterystyczną dla tego miasta atmosferę. Polubiłam kafejki z barwnymi markizami i małymi stolikami, przy których siedzieli ludzie, popijając kawę lub wino. Podobały mi się i te słynne ulice, i te wąskie, i sklepiki, z których dochodził zapach świeżo upieczonych bagietek, i to, co pozostało z dawnego miasta, zanim przebudował je Haussmann.
Spędzałam dużo czasu, snując się po ulicach, oglądając miejsca, które znałam tylko z nazwy. Oczarowały mnie stare mosty, podziwiałam majestatyczną katedrę Notre Damę. Żałowałam, że nie słuchałam uważniej w szkole i myślałam, że gdyby Violetta była tu ze mną, opowiedziałaby mi dużo ciekawych rzeczy.
Jacques nie towarzyszył mi w tych wędrówkach. Nie miał w sobie nic z turysty gapiącego się z otwartymi ustami. Był zajęty pracą. Zmienił się trochę, choć nadal pozostał płomiennym kochankiem. Kiedy jednak zachwycałam się Paryżem i prosiłam, by pokazał mi niektóre miejsca, wykręcał się i nie okazywał najmniejszej ochoty. Nie miał dla mnie czasu, ponieważ musiał przygotowywać jakieś szkice.
- Szkoda, że Violetty nie ma - wyrwało mi się pewnego dnia.
Uśmiechnął się i skinął obojętnie głową. Nie rozumiał tego, co istniało między mną a Violettą.
Zawsze wyobrażałam sobie, że artyści mieszkają na poddaszu, w skrajnej nędzy, a gdy uda im się sprzedać jakiś obraz, świętują to w kafejkach, gdzie bawią się wesoło wraz z pozbawionymi grosza przyjaciółmi.
Z Jacques'em było zupełnie inaczej.
Wprawdzie zajmował niewielki domek na lewym brzegu Sekwany, lecz żył dość wygodnie. Pracował na poddaszu, gdyż tam było dobre światło, ale pozostałe pomieszczenia wyglądały jak zwykłe mieszkanie. W suterenie rozlokowało się małżeństwo służących, Jean i Marie, para w średnim wieku, bardzo wobec mnie mili i wcale nie zdziwieni moją obecnością, co mnie trochę zaskoczyło.
Jacques najwyraźniej nie należał do biednych; dał mi pieniądze na kupno ubrań. Przez te pierwsze tygodnie byłam szczęśliwa choćby dlatego, że zdołałam uśpić wyrzuty sumienia.
Jacques przebywał najczęściej na poddaszu, które przekształcił w studio. Bardzo często przychodzili do niego różni ludzie. Niektórzy z nich pozowali mu, czasami szedł z nimi na górę na pogawędkę. Pokazał mi kilka portretów. Miałam nadzieję, że zaproponuje mi zrobienie portretu, lecz się zawiodłam.
Czasami jacyś ludzie zjawiali się wieczorami, wtedy Marie przygotowywała kolację, a Jean podawał do stołu. Uczestniczyłam, oczywiście, w tych posiłkach, lecz rozmawiali tak szybko po francusku, iż niewiele z tego rozumiałam. Gdy poskarżyłam się Jacques'owi, zaśmiał się mówiąc, że nic nie tracę, bo to tylko plotki.
- Czy rozmawiacie o tym, co się dzieje w Europie? -zapytałam. - U nas w domu mówiło się o tym stale.
- Zdarza się.
- W Anglii wszyscy żyją tym tematem. Tutaj chyba też, przecież Francuzi nie są tak flegmatyczni jak my.
Wzruszył ramionami, zrozumiałam więc, że nie ma ochoty rozmawiać o wojnie. Przyznawałam mu rację, gdyż już przed wyjazdem z domu miałam dość tego tematu.
Po dziesięciu dniach mojego pobytu w Paryżu odwiedził nas Hans Fleisch. Przywitaliśmy się serdecznie. Bardzo nam wtedy, przy ucieczce, pomógł. Skłonił się, trzasnąwszy obcasami, co przypomniało mi tę straszną noc w zamku. Nienaturalnym głosem i z wyraźnym akcentem niemieckim zapytał mnie po angielsku, czy podoba mi się Francja. Odpowiedziałam, że jestem zachwycona.
- Jacques jest szczęśliwy, że ma panią przy sobie.
- Co się działo w Poldown, gdy zauważono moje zniknięcie? — zapytałam.
Zastanowił się chwilę, zanim odrzekł:
- Uwierzyli, że pani utonęła, że poszła pani popływać, co ich zdaniem nie było mądre, gdyż wiadomo, jak morze bywa zdradliwe.
- Czy widział pan moich rodziców?
- Nie, ale słyszałem, że przyjechali.
- Moja siostra też?
- Tak. Wydaje mi się, że tak.
- Uwierzono więc w naszą wersję.
- Na to wygląda.
Zamyśliłam się. Och, Violetto, droga mamo, drogi tato, mam nadzieję, że nie rozpaczacie za bardzo. W tym momencie dopiero uświadomiłam sobie, co zrobiłam.
W dalszym ciągu byłam zafascynowana Jacques'em. Od strony fizycznej nasz związek był doskonały, dla niego także, jestem tego pewna. Wyrobiłam sobie jednak wcześniej pewien określony pogląd na życie w Dzielnicy Łacińskiej i doznałam pewnego rozczarowania, gdyż nasze było takie konwencjonalne. Wyobrażałam sobie, że co dzień będą odwiedzać nas jacyś artyści malarze. Przypominałam sobie, co słyszałam o Manecie, Monecie, Gauguinie, Cezannie i kawiarnianym życiu cyganerii. Nic z tego już nie istniało. Odzywała się we mnie jakaś przekora, a przecież powinnam była się cieszyć, że Jacques robił wrażenie dość zamożnego. Czy naprawdę chciałabym żyć w ubóstwie, ponieważ wydawało się to bardziej pasować do obrazu artysty?
Poznałam kilka osób, które często odwiedzały studio. Jednym z nich był Georges Mansard, którego bardzo polubiłam. Był to wysoki mężczyzna, zawsze z uśmiechem na ustach i bystrym spojrzeniem niebieskich oczu. Bardzo uprzejmy, nie wyglądał raczej na Francuza. Mówił świetnie po angielsku i okazywał duże zainteresowanie moją osobą. To z kolei zawsze budziło moją sympatię wobec mężczyzn. Ujawniał się może w ten sposób mój kompleks niższości, którego doświadczałam, dorastając w świadomości, że brak mi inteligencji Violetty. Sprawiała mi przyjemność świadomość, że mam więcej od niej kobiecego wdzięku.
Gdy Georges Mansard zjawił się pierwszy raz, byłam sama w domu, bo Jacques wyszedł wcześnie rano. Miał zwyczaj nagłego wychodzenia bez opowiadania się, dokąd idzie. Nauczyłam się nie pytać go o nic po powrocie, chociaż jego zachowanie zaczynało mnie trochę irytować.
Usłyszałam, że Jean i Marie rozmawiają z kimś na dole, wyjrzałam więc, by zobaczyć z kim.
- Pan przyszedł zobaczyć się z panem Dubois - wyjaśnił Jean.
Zachwycona, że mam gościa, zawołałam:
- Proszę wejść. Pan Dubois pewnie niedługo wróci. Gość, zadowolony, skłonił się Jeanowi, który najwyraźniej się wahał, lecz ja powiedziałam:
- Wszystko w porządku, Jean. Przynieś nam kawy. - Zwracając się do gościa, zapytałam: - A może woli pan wino?
Zauważyłam, że Francuzi wypijają ogromne ilości wina, nie zdziwiłam się więc, kiedy wybrał ten trunek.
Weszliśmy na górę do pokoju zwanego salonem. Nie był zbyt obszerny, lecz wygodnie umeblowany. Wskazałam ręką fotel przy małym stoliku i podeszłam do szafki z winem.
Wtedy powiedział mi, że nazywa się Georges Mansard i że jest znajomym Jacques'a.
- Słyszałem, że przyjechała pani z Anglii — rzekł. — Jak się pani podoba Paryż?
- Zachwycający - odparłam.
- Pewnie odwiedziła pani najbardziej znane miejsca - Notre Damę, wieżę Eiffla. Co powie pani o Montmartrze?
- Wszystko mnie oczarowało.
- Pani mieszkała w...?
- W Kornwalii. Mamy tam dom nad brzegiem morza.
- Tam też musi być cudownie.
- Tak mówią. Podniósł kieliszek.
- Witamy panią we Francji.
Rozmowa potoczyła się gładko. Bez trudu rozumiałam jego angielski, z lekko wyczuwalnym akcentem. Znał Anglię. Był nawet w Kornwalii. Pochodził z południa Francji, z okolic Bordeaux.
- To ojczyzna wina - powiedziałam.
- Właśnie. Najlepsze wina we Francji i na świecie produkowane są w Medoc. — Uniósł ręce z żartobliwym uśmiechem. - Oczywiście wielu temu zaprzecza... Nie mieli szczęścia mieszkać tam i zakosztować tych wspaniałości. Dobre to bordeaux - dodał, spoglądając na kieliszek.
- Cieszę się. Przypuszczam, że pan Dubois, jak większość jego rodaków, pija tylko te najlepsze.
Opowiedział mi dużo o Bordeaux, o tym, że przybył do Paryża, by sprzedawać swoje wina.
- Mamy tu nasze przedstawicielstwo.
- Musi więc pan często podróżować między Paryżem a Bordeaux.
- Oczywiście.
- W pierwszym momencie myślałam, że jest pan malarzem.
- Wyglądam na artystę?
- No nie, raczej nie. A jak wygląda taki artysta? Wyobrażałam sobie ich w obszernych kitlach poplamionych farbą, lecz okazało się, że jest zupełnie inaczej.
- W Dzielnicy Łacińskiej jest ich dużo.
- Czasy cyganerii chyba już minęły?
- Tak, to się zmieniło. Sztuka ma bardziej komercyjny charakter. Obecnie malarze tworzą raczej na zamówienie i nie są tacy biedni. Rozumie pani, nie muszą sprzedawać obrazu, by zarobić na kawałek chleba.
- No tak, oczywiście. Rozmawialiśmy ponad dwie godziny.
Kiedy wrócił Jacques i powiedziałam mu o Mansardzie, nie wydawał się zbytnio zainteresowany tymi odwiedzinami.
- Był bardzo miły - dodałam. - Dobrze nam się gawędziło.
- Nie wątpię. Spodziewałem się, że oczaruje go moja ślicznotka.
Objął mnie i zakręcił w kółko. Zatańczyliśmy. Byliśmy w tym, jak zresztą we wszystkim, bardzo zgrani.
Zatrzymał się nagle, mocno mnie pocałował i rzekł:
- Wydaje mi się, jakbym cię nie widział całe wieki. Taki właśnie był Jacques.
Georges Mansard pojawił się nazajutrz i udał się na poddasze do Jacques'a, gdzie zabawił dłuższy czas. Zanim wszedł na górę, pozdrowił mnie jak starego przyjaciela. Domyślałam się, że rozmawiali o winie i że Georges przyjmował nowe zamówienie.
Poprzedniego dnia rozprawiał z takim entuzjazmem o swoich produktach i nie ukrywał, iż jest z nich dumny.
- Mam nadzieję, że otrzymał pan dobre zamówienie - powiedziałam, gdy wychodził.
Georges Mansard uśmiechnął się szeroko.
- Bardzo dobre - odrzekł. - Naprawdę bardzo dobre. Przychodził odtąd bardzo często. Najwyraźniej nie tylko dostarczał Jacques'owi wino, ale był również jego przyjacielem. Ponieważ jednak regularnie spotykałam go na ulicy, zaczęłam podejrzewać, że zależy mu właśnie na mnie. Violetta zawsze twierdziła, że zmieniam się w towarzystwie mężczyzn. Otwierałam się przy nich jak zwracający się do słońca lub łaknący wody kwiat. Jak zwykle ma rację. Jestem płocha i czuła na okazywany podziw, lecz zdaję sobie sprawę z tej mojej słabości.
Kiedy się spotykaliśmy, Mansard zapraszał mnie na szklaneczkę wina w znanym mu zakątku. Był to bar z wydzielonymi boksami, gdzie można było spokojnie rozmawiać. Opowiadał dużo o swej rodzinnej winnicy, z wielkim zapałem opisywał zbieranie winogron, mówił także o szkodnikach, kaprysach pogody i wszelkich możliwych niebezpieczeństwach, których trzeba było się strzec.
Wiedział oczywiście, że dla Jacques'a opuściłam dom. Wypytywał o Jacques'a i ludzi, którzy go odwiedzali w studiu.
Lubiłam zaglądać do antykwariatów, których jest tak dużo na Lewym Brzegu. Nieustannie rozmyślałam, jak bardzo cieszyłaby się Violetta, gdyby tu była. Wpadałam w ponury nastrój, żałując, iż jej nie ma. Jakże inaczej by to wyglądało, gdybyśmy spędzały tu razem wakacje, beztroskie, pewne, że w każdej chwili możemy wracać do naszego domu w Caddington. Zrozumiałam potworność tego, co zrobiłam, wyobrażając sobie, jak wszyscy moi bliscy rozpaczają z powodu mojej śmierci.
Gdybym mogła przewidzieć, że Violetta zaręczy się z Jowanem i w związku z tym zamieszka w sąsiedztwie, nigdy nie opuściłabym domu Tregarlandów. Na cóż jednak zdadzą się takie niewczesne żale? Stało się. Przepadło. Zdarzały mi się w życiu podobne sytuacje, ale nigdy tak nieodwołalne jak ta, w jakiej się obecnie znalazłam.
Zdałam sobie sprawę, że popełniłam błąd - chyba największy w moim życiu. To, co czułam dla Jacques'a, powoli traciło moc. U niego zauważyłam podobny stan. Byłam więc w obcym kraju, uznana za zmarłą przez bliskich. Moją siostrę... moich ukochanych rodziców... męża, który przecież mnie kochał, i moje dziecko.
To rozpamiętywanie traciło sens. Zasłużyłam na to, co mnie spotkało. Rozumiałam to, lecz wcale nie było mi lżej, wprost przeciwnie - trudniej, ponieważ miałam świadomość, iż stało się tak z mojej własnej winy.
Któregoś dnia, gdy chodziłam raczej bez celu po antykwariatach, poznałam Baileyów.
Zatrzymałam się, by obejrzeć stare tomisko pod tytułem „Zamki Francji". Mężczyzna w średnim wieku, stojący obok mnie, sięgnął po jakąś książkę, trącając przy tym sąsiednią. Była dość ciężka i spadła na ziemię, uderzając mnie w nogę.
Zmieszany, odwrócił się do mnie.
— Mademoiselle, pardonnez-moi — wyjąkał.
Akcent jego był niewątpliwie angielski, odpowiedziałam więc w naszym rodzimym języku:
- Nic się nie stało. Zaledwie mnie musnęła.
- Pani jest Angielką - uśmiechnął się uradowany. Kobieta, która mu towarzyszyła, rozpromieniła się.
Moim zdaniem mieli dobrze po czterdziestce. Ich zadowolenie, że spotkali rodaczkę, rozbawiło mnie.
- Pani odgadła, że i my jesteśmy Anglikami - dodał mężczyzna.
- Gdy tylko się pan odezwał - przyznałam.
- To aż tak słychać?
- Niestety - potwierdziłam.
Roześmieliśmy się. Mogliśmy się rozejść i na tym by się skończyło, lecz on zainteresował się książką, która mnie uderzyła. Podniósłszy ją z podłogi, stwierdził:
- Dość ciężka.
Gdy odkładał ją na półkę, kobieta zapytała:
- Spędza tu pani wakacje?
- Nie. Mieszkam u znajomych.
- To miło.
- Mam nadzieję, że nie będzie pani miała siniaka - powiedział mężczyzna. -A może gdzieś usiądziemy i napijemy się kawy? Dwa kroki stąd jest przyjemna kawiarenka.
- Lubię te małe kafejki - mówiła kobieta. - Jaka to ulga, że nie muszę się zastanawiać, jak prawidłowo wypowiedzieć to, co chcę. Bo jeśli nawet zdarzy mi się poprawnie coś wyrazić, w odpowiedzi zasypują mnie takim potokiem słów, że czuję się całkowicie zagubiona.
Dlaczego by nie pójść z nimi na kawę? - pomyślałam. Coś się będzie przynajmniej działo.
Tak więc znalazłam się wraz z nimi w kawiarence w pobliżu antykwariatu. Powiedzieli, że nazywają się Geoffrey i Janet Baileyowie. On pracował w Paryżu w filii swego przedsiębiorstwa ubezpieczeniowego i byli tu już od prawie sześciu miesięcy. Nie wiedzieli, jak długo jeszcze pozostaną. Mieli dom blisko Watford, z dogodnym dojazdem do centrum. Zamężna córka mieszkająca w pobliżu opiekowała się domem.
Zapytali, skąd ja pochodzę.
- Z... Kornwalii — odpowiedziałam z wahaniem.
- Z Kornwalii! Piękne strony! Geoff i ja zastanawialiśmy się, czy nie kupić tam domu. Bo i rzeczywiście moglibyśmy tam zamieszkać, będąc już na emeryturze, prawda Geoff?
Skinął głową.
- W Looe czy w Fowey... gdzieś w tych stronach -mówiła dalej. — Spędziliśmy tam wiele urlopów. Czy mieszka pani w pobliżu?
- Niezbyt daleko... - Zmieszałam się. Nie mogłam przyznać się przed nimi, że mieszkałam tam, zanim uciekłam z kochankiem.
Poczułam się nieswojo. Dom Tregarlandów rzeczywiście uważałam za swój. Porzuciłam go jednak. Wzmianka o domu i powrocie poruszyła mnie do głębi. Oni mogli snuć takie plany, ja nie.
Wtedy Geoffrey Bailey powiedział:
- Nie podoba mi się to, co się teraz dzieje. A pani co o tym sądzi?
- Co ma pan na myśli? - zapytałam, nie rozumiejąc.
- Sytuację polityczną. Ten Hitler… Czego jeszcze zażąda?
- Czy pan Chamberlain nie zawarł z nim porozumienia?
- Ma pani na myśli Monachium? Ufa pani Hitlerowi? Rząd w Londynie nie jest zachwycony rozwojem wydarzeń w Czechosłowacji i w ogóle. Następna będzie Polska, jeśli się odważy... a wtedy, jak sądzę, i my zostaniemy wciągnięci.
- Bądźmy dobrej myśli — przerwała mu pani Bailey. — Tak się cieszę, że zagadnęliśmy panią w księgarni.
- Przynajmniej raz moja niezręczność wyszła na dobre -dodał Geoffrey.
Opowiadali o Paryżu, a ja odczuwałam ulgę, że nie zadają mi więcej pytań. Uwierzyli, że mieszkam u znajomych. W relacji o rodzinie starałam się być powściągliwa.
Była to przypadkowa znajomość i jeśli o mnie chodzi, skończyłaby się na wspólnym wypiciu kawy, gdyby nie ich poczucie winy z powodu książki, którą pan Bailey strącił na moją nogę.
Myliłam się, traktując to jako przypadkową znajomość. Uparli się, że odprowadzą mnie do domu. Pożegnałam się z nimi na ulicy, nie zapraszając ich do środka.
Myślę, że właśnie dlatego pani Bailey postanowiła spotkać się ze mną ponownie, co nie było trudne, i oczywiście się jej udało.
Była to kobieta o silnym macierzyńskim instynkcie. Później zrozumiałam, że wyczuła, iż ze mną dzieje się coś dziwnego. Nie umknął jej uwagi fakt, że unikałam wzmianek o domu. Mieszkałam z przyjaciółmi, ale nic o nich nie wspomniałam. Zrobiłam pewnie wrażenie osoby słabej i potrzebującej pomocy. Violetta zawsze mówiła, że to przyciąga ludzi do mnie. Wyglądam na bezradną, więc chcą mi pomóc. Być może pani Bailey miała podobne odczucie. W każdym razie zainteresowała się mną, podejrzewając, iż potrzebuję pomocy.
Mniej więcej w tydzień po naszym spotkaniu, gdy wychodziłam z domu, ujrzałam ją idącą w moim kierunku. Udała zaskoczenie, lecz było to tak nienaturalne, iż od razu domyśliłam się, że szukała okazji spotkania ze mną.
Zaproponowała, bym poszła z nią do ich mieszkania na filiżankę herbaty. Wprawdzie daleko jej do herbaty angielskiej, lecz będzie wygodniej niż w kawiarni, a ona chętnie porozmawia z kimś w ojczystym języku.
Dałam się namówić. Jacques wyjechał, a kiedy wróci, dobrze mu zrobi, gdy się przekona, że bawię się nieźle i bez niego. Tak więc znalazłam się w mieszkaniu Baileyów.
Położone było w bardzo przyjemnym miejscu, w kompleksie jednakowych apartamentów. Pani Bailey wyjaśniła, że należy do firmy i że mieszkają tu pracownicy, którzy przyjeżdżają na jakiś czas do Francji.
Spędziłyśmy miło dwie godziny i wtedy pomyślałam, że gospodyni spodziewa się pewnie rewizyty u mnie. Jacques nie miałby nic przeciwko temu. Musiałoby to jednak odbyć się podczas jego nieobecności, ponieważ Baileyowie bez wątpienia wydaliby mu się nudni. Był człowiekiem światowym i bywałym. To mi się na początku w nim najbardziej podobało. Z Baileyami także czułam się dobrze. Wiedziałam instynktownie, że w trudnej sytuacji mogę na nich liczyć. A Jacques'a nie byłam już tak pewna, niestety. Zaczynałam rozumieć, jak pochopnie postąpiłam.
MMI
Było lato - to długie, gorące lato, kiedy nad Europą gromadziły się chmury wojny. Nie interesowałam się zanadto sytuacją międzynarodową, pochłonięta całkowicie własnymi sprawami, zresztą jak zawsze, zdaniem Violetty.
Ogarniał mnie coraz większy niepokój. Między mną a Jacques'em nie było już tak jak dawniej. Przeczuwałam, że coś się wokół mnie dzieje, coś ważnego, o czym powinnam wiedzieć.
Często odwiedzał nas Georges Mansard, kupiec winny, a ja z niecierpliwością czekałam na jego wizyty. Powodowana zwykłą mi próżnością myślałam, że może się we mnie zakochał, co w pewnym stopniu rekompensowało chłód, jaki okazywał mi Jacques.
W te letnie dni zaczęłam się zastanawiać, co się ze mną stanie. Naturalnie takie pytanie powinnam była sobie zadać, zanim wdałam się w tę historię, lecz jak już wspominałam, refleksja zawsze przychodziła u mnie za późno.
Jakże byłam głupia! Rzeczywiście nudziłam się u Tregarlandów, lecz miałam siostrę, no i zawsze mogłam znaleźć schronienie u rodziców. Teraz myślą, że umarłam. Dopiero w takich momentach człowiek uświadamia sobie, jak ważne jest, żeby mieć w kimś oparcie.
Niecierpliwie wyczekiwałam dni, kiedy Georges Mansard zabierał mnie do winiarni na kieliszek wina. Zadawał mi mnóstwo pytań. Choć unikałam rozmowy na swój temat i tak dużo mu powiedziałam.
Bardzo chciał wiedzieć, czy wykonuję jakąś pracę dla Jacques'a.
- Ma pan na myśli pozowanie?
- Powiedzmy... lub coś innego.
- Mianowicie? Wzruszył ramionami.
- Cokolwiek.
- Nie robię absolutnie nic. Przy innej okazji znowu zapytał:
- W dalszym ciągu w niczym nie pomaga pani Jacques'owi?
- Nie.
- A on cały czas maluje?
- Często wychodzi.
- Krąży po Paryżu?
- Tak. Czasami wyjeżdża gdzieś dalej.
- I nigdy nie zabiera pani ze sobą?
- Dotychczas nie.
- Chciałaby pani zwiedzić trochę Francję?
- Bardzo - przyznałam. - Moi przyjaciele - zmieniłam temat - Baileyowie, ci Anglicy poznani w księgarni, pamięta pan...?
Kiwnął głową. Na początku wykazał zainteresowanie nimi i zadawał wiele pytań, później jakby o nich zapomniał.
- Wciąż rozprawiają o Hitlerze. Uważają, że będzie wojna.
- Moja droga, wszyscy w Paryżu jej się spodziewają.
- A pan?
Podniósł ręce w geście wyrażającym niepewność.
- Jeśli wojna wybuchnie, Baileyowie natychmiast wrócą do Anglii.
- A pani?
- Nie wiem, no bo i jakim sposobem?
- Byłoby to lepsze dla pani, proszę się zastanowić.
- Po tym, co się stało...
- Mimo to... - mruknął.
Z Baileyami widywałam się w tym czasie często. Opowiedziałam o nich Jacques'owi, który nie wydał się tym zachwycony.
- To bardzo serdeczni ludzie - zapewniłam. - Traktują mnie, jakby byli moimi rodzicami, i zaprosili kilka razy do swego mieszkania.
Podobnie jak Georges Mansard wypytał mnie dokładnie, a potem stracił dla nich zainteresowanie. Gdy opowiedziałam mu o częstych u nich wizytach, sądziłam, że okaże gościnność, ale raczej poirytowany potrząsnął głową i oświadczył:
- Nie mam ochoty ich tu zapraszać, pewnie są bardzo nudni.
Przypuszczam, że jemu się tacy wydaliby, lecz ja czułam, że jestem winna Janet jakieś wyjaśnienia. Pewnego razu, przy herbacie, opowiedziałam jej całą historię. Zaczęłam od samego początku, od poznania Dermota w Niemczech, o naszym burzliwym romansie i małżeństwie, o narodzinach Tristana i o tym, jak doszłam do wniosku, że dłużej nie będę w stanie znieść tamtego życia.
Wysłuchała mnie uważnie, z wyrazem oszołomienia, przerażenia i zaskoczenia, że opuściłam synka. Odezwała się po dłuższej chwili.
- Biedne dziecko - rzekła. - Oto cała ty. Dziecko... jak nasza Marian. Ostrzegałam ją: „Nie dotykaj pieca, kochanie". Miała wtedy trzy lata. „Możesz oparzyć sobie paluszki". Kiedy jednak tylko się odwróciłam, paluszki poszły w ruch. Oparzyła się okropnie. Wówczas powiedziałam do Geoffa: „Przekonała się sama. To ją nauczy lepiej niż coś innego".
- Moje doświadczenie to coś więcej niż oparzenie.
- Uważam, że powinnaś wrócić do kraju. Nie chcesz przecież zostać z tym Francuzem?
- Nie wiem.
- To wystarczający powód. Jeśli nie jesteś tego pewna, wyjeżdżaj, i to jak najszybciej. Twoja siostra wydaje się osobą rozsądną.
- Muszę ci pokazać jej portret. To miniatura, której nie chciałam tam zostawić.
- Dlaczego do niej nie napiszesz?
- Myśli, że nie żyję.
- No tak, zagmatwana sytuacja - odrzekła powoli pani Bailey.
Zapatrzyłam się przed siebie, czując napływające do oczu łzy.
Niespodzianie Janet objęła mnie i powiedziała:
- Jesteś takim rozpieszczonym dzieckiem. Lecz dzieci dorastają i ty powinnaś dorosnąć jak najszybciej. Nie możesz tu zostać. Jak wygląda ten twój artysta?
- Przystojny... bywały w świecie.
- Szkoda, że nie umiesz patrzyć bardziej trzeźwo. Znam ten rodzaj mężczyzn. Co zrobisz, jak to się skończy?
- Zupełnie nie wiem.
- Jest wyjście. Możesz wrócić do domu i wszystko rodzicom wyznać. Będą wstrząśnięci, lecz zarazem, jestem pewna, szczęśliwi, że cię odzyskali, i przebaczą ci.
- Nie mogłabym im spojrzeć w oczy.
- Ja też mam córkę. Wiem, co czuje matka. Wiem, co zrobilibyśmy ja i Geoff, gdyby Marian znalazła się w takiej sytuacji. To się oczywiście zdarzyć nie może. Jest szczęśliwą mężatką i ma dwoje najsłodszych na świecie dzieci - chłopczyka i dziewczynkę. Gdyby jednak chodziło o nas, uznalibyśmy: „Niech tylko córka wróci, reszta jest nieważna". Czy nie masz nic przeciwko temu, bym powiedziała o tym Geoffowi?
- Nie - zgodziłam się, czując się tak, jakbym tonęła, a oni chcieli mi pomóc wydobyć się na powierzchnię.
Po tej rozmowie widywaliśmy się jeszcze częściej i wspólnie zastanawialiśmy się nad moim położeniem.
Geoffrey podzielał opinię Janet. Trzeba znaleźć jakiś sposób, bym mogła wrócić do kraju.
Wtedy natknęłam się na Mimi.
Było to pewnego popołudnia. Byłam z wizytą u Baileyów. Wróciłam do domu wcześniej niż zwykle. Usiadłam w salonie, rozpamiętując rozmowę z Janet. Dowiedziałam się od niej, że kierownictwo firmy, widząc, jak rozwija się sytuacja w Europie, uprzedziło pracowników, iż może się zdarzyć, że trzeba będzie bardzo pośpiesznie opuścić Paryż.
- Wygląda to wszystko coraz bardziej ponuro - powiedziała Janet. - Sytuacja w Europie zmierza do punktu kulminacyjnego. Geoffrey utrzymuje, iż to nieuniknione po tym, jak Hitler zajął Czechosłowację. To jest właśnie ostatnia kropla, która przepełnia kielich. No i cała ta mowa o Łebensraum, żądania wobec Polski... Zapewnia niby, że między nim i Wielką Brytanią nie ma nieporozumień, a my przecież jesteśmy nie przygotowani. Geoff sądzi, że gdy Hitler zaatakuje Polskę, wypowiemy Niemcom wojnę.
Wyznam, że moje własne sprawy tak mnie absorbowały, że niewiele myślałam o tym, co się dzieje w Europie. Dowodziło to mojej lekkomyślności, gdyż problemy Europy dotyczyły nas wszystkich.
Tak więc tego dnia wróciłam wcześniej i siedziałam w salonie, gdy otworzyły się drzwi i do pokoju weszła zupełnie nie znana mi kobieta z miną osoby, która czuje się tu jak u siebie w domu.
Była bosa i miała na sobie zaledwie peniuar. Przez moment pomyślałam, że znalazłam się w cudzym mieszkaniu. Miała czarne długie włosy opadające swobodnie na ramiona, czarne oczy w kształcie migdałów, lekko zadarty nos i krótszą górną wargę. Była wysoka. Pod peniuarem widoczne były pełne piersi i wąskie biodra. Wydawała mi się bardzo pociągająca.
Zerwałam się zaskoczona, gdy zaraz za nią ukazał się Jacques.
- Witaj, już wróciłaś - stwierdził obojętnie. - To jest Mimi.
- Mimi? - powtórzyłam.
- Mimi, modelka - wyjaśniła. Mówiła po angielsku z charakterystycznym francuskim akcentem.
- Jestem Dorabella - wyjąkałam.
Obrzuciła mnie uważnym spojrzeniem. Zareagowałam równie chłodno.
W myślach przekonywałam samą siebie: To naturalne, że artyści sprowadzają do studia modelki, a te się rozbierają, pozując im.
- Dorabella przyjechała z Anglii - powiedział Jacques. Podszedł do szafki i wyjął butelkę wina.
Czułam się tak, jakbym dostała obuchem w głowę. Zastanawiałam się, co łączy tych dwoje. Właściwie już się domyśliłam. Jacques jednak nie wydawał się wcale zmieszany. Tak właśnie wyrażała się jego światowość, którą początkowo podziwiałam, a która teraz znacznie mniej mnie zachwycała.
Usiłowałam zachować się równie nonszalancko jak oni.
- Mimi - powiedziałam od niechcenia. - „Nazywają mnie Mimi, lecz na imię mi Lucia".
Mimi spojrzała na mnie pytająco, a Jacques wyjaśnił:
- To z „Cyganerii".
- Ja jestem Dorabella z „Cosi Fan Tutte", a moja siostra Violetta z „Traviaty" - kontynuowałam. - Rozumie pani, moja matka pasjonowała się operą.
- To rzeczywiście zabawne - przyznała Mimi.
- Niezwykle. - Chłodny ton Jacques'a przeczył temu. Usiedliśmy, pijąc wino. Rozmawiali po francusku tak szybko, że nie rozumiałam wszystkiego. Wyłowiłam jakieś nazwiska ludzi - niektórych z nich znałam, lecz sensu rozmowy nie chwytałam. Kilka razy zwrócili się do mnie po angielsku.
Dopiłam wino, odstawiłam kieliszek i oznajmiłam, że mam coś do zrobienia.
Domyśliłam się, co ich łączy, lecz nie bardzo wiedziałam, jak mam traktować jego niewierność. Oczywiście zastanawiałam się przede wszystkim, co z tego wyniknie dla mnie.
W jakiej sytuacji się znalazłam! Sama w obcym kraju, nie widząc możliwości powrotu do swoich bliskich, których dobrowolnie porzuciłam, w obliczu zagrażającej wojny. Człowiek, z którym, jak to sobie absurdalnie wymarzyłam, miałam pozostać na zawsze, dał mi jasno do zrozumienia, iż ani przez moment nie traktował naszego związku poważnie.
Jakaż ja byłam głupia! Nigdy dotychczas w moim pustym życiu nie znalazłam się w takim niebezpieczeństwie. Za każdym razem, gdy popełniłam jakieś mało ważne głupstwo, ratowała mnie moja siostra. Teraz opłakiwała mnie jako umarłą.
Co mam zrobić? Gdzie się podziać?
Naturalnie, jak zawsze, usiłowałam zbagatelizować sprawę. Ona jest tylko modelką. Malarze mają modelki. Nic nadzwyczajnego się nie dzieje.
Nic nadzwyczajnego... ot, zwykłe romanse, sypiają to z jedną, to z drugą, zapominając natychmiast o poprzedniej. Tak właśnie wygląda życie cyganerii, którego tak bardzo chciałam zakosztować. Gdybym mogła cofnąć czas! To jednak niemożliwe. - Klamka zapadła i co teraz? Violetto, dlaczego cię tu przy mnie nie ma?
Muszę zachować rozsądek. Zastanowić się, co zrobić. Czy opuścić Jacques'a, zanim sam o tym wspomni? Gdzie się udać? W jaki sposób? Wrócić do Caddington? Spojrzeć w oczy Violetcie, rodzicom? To jedyne wyjście.
Oni mnie kochają i będą szczęśliwi, że wróciłam. Lecz jak zdołam się usprawiedliwić? I co dalej?
Pomyśl, tłumaczyłam sobie w duchu, nie rób niczego pochopnie jak zawsze. Musisz coś postanowić. Tak dalej być nie może. Tu się wszystko skończyło... dla ciebie i dla niego. Dzięki Bogu, nie jesteś w nim zakochana, tak jak i on nie kocha ciebie.
Porozmawiam z nim. Zapytam, co go łączy z Mimi. Ile było innych? Muszę zachować spokój i rozsądek. To konieczne.
Siedziałam w sypialni, którą z nim dzieliłam. Usłyszałam kroki na poddaszu. Pomyślałam, że porozmawiam z nim po jej wyjściu.
Czekałam i po jakimś czasie usłyszałam trzask zamykanych drzwi wejściowych.
Trzeba pójść do salonu i stawić mu czoło. Kiedy jednak tam weszłam, nikogo w nim nie zastałam. Zajrzałam więc na górę, do studia. Tu go też nie było, zrozumiałam więc, że wyszedł razem z Mimi. Czułam się okropnie. Czekanie zawsze było dla mnie trudne. Chciałam działać natychmiast. Wiedzieć, na czym stoję. I co teraz mam robić? Oto pytanie.
W myślach powtarzałam po wielekroć, co mu powiem. Byłam gotowa na spotkanie z nim i czekałam, on jednak się nie pojawiał.
Nie wrócił na noc. Czy był z Mimi? Wydało mi się to prawdopodobne. A może była jeszcze jakaś inna? Z całą pewnością nocował gdzieś poza domem, by pokazać mi, że moje uczucia mało go obchodzą.
Zjawił się dopiero rano.
Czekałam na niego w salonie. Gdy wszedł, powiedziałam z największym, na jaki mnie było stać, opanowaniem i lekkim sarkazmem:
- Pewnie się dobrze bawiłeś?
- Dziękuję, bardzo dobrze.
- Z Mimi, tą modelką?
- A co cię to obchodzi?
- Wyobraź sobie, że obchodzi.
Wzruszył ramionami i uśmiechnął się pobłażliwie.
- Czy ona jest twoją kochanką?
- Ja tego nie powiedziałem.
- Posłuchaj, Jacques...
- Słucham - odrzekł, wciąż się uśmiechając.
- Nie spodziewaj się, że się na to zgodzę. Uniósł brwi ze zdziwieniem.
To było irytujące. Zachowywał się tak, jakby nie było nic nadzwyczajnego w tym, że zastałam go w towarzystwie na wpół ubranej kobiety, z którą potem wyszedł i spędził noc. Nie mogłam dłużej zachować spokoju.
- To nie do zniesienia! - wykrzyknęłam.
- Nie do zniesienia? - powtórzył, jakby nie zrozumiał tego słowa. - Niby dlaczego?
- Jak śmiesz traktować mnie w ten sposób?
- Traktować? Co masz na myśli?
Grał na zwłokę, dając mi do zrozumienia, że wyrażam się niepoprawnie. Robił już tak czasami. Wiedziałam jednak, że doskonale mnie rozumiał.
- Porzuciłam mój dom - zaczęłam - przyjechałam tutaj... a teraz...
- Porzuciłaś dom, bo nie mogłaś tam dłużej wytrzymać.
- Zostawiłam wszystko... dla ciebie.
- Zachowujesz się jak... prowincjuszka.
- No tak, ty za to jesteś światowiec.
- Sądziłem, że nieco wydoroślałaś.
- Jak mogłeś to robić... pod moim nosem?
- Pod nosem? - zapytał, niby znowu nie rozumiejąc.
- Dobrze wiesz, o czym mówię. Nawet się z tym nie kryjesz.
- A co tu jest do ukrycia?
- Ona jest twoją kochanką.
- I co z tego?
Nie byłam w stanie prowadzić dalej tej rozmowy. Zaczniemy się nawzajem obwiniać, a to mi wcale nie pomoże.
- Nienawidzę cię - powiedziałam.
Wzruszył ramionami i popatrzył na mnie z pobłażliwością, jaką dorośli okazują krnąbrnym dzieciom.
Tego już było za wiele. Wybiegłam z pokoju, chwyciłam płaszcz i wyszłam z domu.
Mogłam się udać tylko w jedno miejsce. Janet Bailey powiedziała kiedyś:
- Wiesz, gdzie mieszkamy, kochanie. Zawsze możesz przyjść do nas, będziemy radzi cię widzieć.
Zastawszy ją w domu, odetchnęłam z ulgą.
- Cieszę się, że przyszłaś - powiedziała w progu. - Szykujemy się z Geoffem do wyjazdu.
Patrzyłam na nią oszołomiona. To był kolejny cios. I co teraz mam zrobić?
- Wejdź - zaprosiła mnie. - Opowiem ci wszystko. Usiadłam zupełnie przybita.
- Napijesz się herbaty? - zapytała.
- Opowiedz najpierw, co z waszym wyjazdem - poprosiłam.
- Kierownictwo firmy nam radzi... raczej nakazuje ze względu na rozwój sytuacji. Wojna wybuchnie na pewno. Uważają więc, że lepiej, żebyśmy już teraz wrócili do kraju. Cały angielski personel wyjedzie i w biurze pracować będą tylko Francuzi. Bóg jeden wie, co się dalej stanie! W każdym razie, my wyjeżdżamy.
- Kiedy? - wyjąkałam.
- Za kilka dni. Mamy tyle tylko czasu, żeby się spakować.
- No tak - powiedziałam machinalnie. Wtedy zauważyła, że coś się ze mną dzieje.
- Co się stało? - zapytała, a ja opowiedziałam jej wszystko.
- Nie możesz z nim dłużej pozostać!
- Ale co mam zrobić?
- Wracaj do kraju. Możesz przecież pojechać razem z nami. Powiemy wszystko Geoffowi. Wróci do domu za parę godzin. W biurze zapanowało wielkie zamieszanie. Wszyscy sądzą, że Hitler nie poprzestanie na Polsce, a wtedy skończą się żarty. Wybuchnie panika.
Miałam więc wyjście z sytuacji. Mogłabym jechać z nimi. Pomogliby mi.
Janet, jakby odgadując moje myśli, mówiła dalej:
- Musisz z nami jechać. Tak będzie dla ciebie najlepiej, jestem tego pewna.
- Jak mogę wrócić do rodziców?
- Musisz im wszystko wyjaśnić, nie możesz tego uniknąć.
- O Boże! Nie potrafię.
- Więc jak? Zostaniesz tutaj? Masz jakieś pieniądze? Nie martwiłam się do tej pory o pieniądze. Jacques był dość szczodry i chciał, bym kupowała sobie ubrania i potrzebne mi drobiazgi. Zostało mi jeszcze sporo z tego, co otrzymałam od niego ostatnim razem. Sądzę, że miał stały dochód, bo na obrazach chyba niewiele zarabiał. Między innymi dlatego życie w Dzielnicy Łacińskiej wydało mi się tak zupełnie inne od tego, którego oczekiwałam. Ostatnio nie wydawałam prawie nic, pewnie z powodu rosnącej urazy wobec niego, a może już przeczuwałam, że wrócę do domu.
Nie pamiętałam, ile dokładnie miałam jeszcze pieniędzy, lecz przypuszczałam, że starczy mi na podróż do kraju.
- Nieistotne - rzekła Janet. - Pomożemy ci, oczywiście. Będziesz musiała z nami pojechać, kochanie. Nic innego ci nie pozostaje. Wrócisz do męża. Może ci wybaczy.
- Nie potrafię - powiedziałam.
- A co zrobisz? Będziesz mieszkać dalej z tym człowiekiem? Nie zależy mu już na tobie, skoro ma inną. A twoja ukochana siostra, a matka i ojciec? Wiem, że przepraszanie nie należy do przyjemności, lecz czasami jest konieczne.
Czułam, że ma rację, i zastanawiałam się, jak to wszystko przeprowadzić.
- Poza tym - ciągnęła Janet - jakiego rodzaju pracy mogłabyś się podjąć? Obawiam się, że jeśli zostaniesz, przytrafi ci się coś strasznego. Nie ma mowy, jedziesz z nami. Jeśli nie chcesz wracać do męża, to masz jeszcze siostrę i rodziców.
Oczywiście miała rację. Im dłużej się zastanawiałam, tym bardziej wierzyłam, że mogę wyjechać i coś postanowić.
Rozmowa na ten temat toczyła się aż do przyjścia Geoffa do domu.
- Wyjeżdżamy pod koniec tygodnia - oznajmił. Wysłuchał opowieści o moim nieszczęściu i uznał, że
muszę zabrać się z nimi. Uściskałam ich oboje gorąco, mówiąc, że nie zasłużyłam na takich dobrych przyjaciół.
Zostałam u nich na noc, a nazajutrz udałam się do mieszkania Jacques'a i spakowałam swoje rzeczy. Miałam nadzieję, że uda mi się wyjść, nie spotykając się z nim, lecz pojawił się właśnie w momencie, gdy wychodziłam.
- Wyjeżdżam - oświadczyłam.
Wydawało mi się, że dostrzegłam wyraz ulgi na jego twarzy.
- Jak chcesz - odrzekł.
- Jadę do Anglii.
- Bardzo rozsądnie.
Odczułam pewne zadowolenie, gdyż wyjeżdżałam, nie kochając go już. O ileż lepiej byłoby, gdyby nigdy nie pojawił się w Kornwalii! Wreszcie będę wolna od niego. Jakoś uporam się z tym wszystkim. Violetta mi pomoże, jak zawsze.
- Potrzebujesz pewnie pieniędzy - powiedział. - Podroż...
- Dam sobie radę, dziękuję.
Nie ukrywał zaskoczenia. Potem w charakterystycznym dla niego geście wzruszył ramionami, co znowu mnie zirytowało.
- Z przyjemnością ci...
- Nie, dziękuję. Żegnaj.
- Bon voyage.
I tak rozstałam się z Jacques'em.
Violetta kiedyś powiedziała, że ludziom niezaradnym, takim jak ja, często w samą porę przychodzą z pomocą inni. Tak było z Baileyami. Nieraz myślałam, jak szczęśliwy był ten przypadek w antykwariacie, gdy trąciła mnie spadająca z półki książka. Nie mam pojęcia, co bym wtedy zrobiła bez Baileyów. Zachowam dla nich dozgonną wdzięczność. Miałam szczęście, że wówczas wracali do kraju!
Pierwszy etap udał się doskonale. Pociąg trochę się spóźnił, tak że do Calais przybyliśmy nieco po czasie. Promy jednak również nie chodziły punktualnie.
- Zdaje się - powtórzył po raz któryś Geoffrey - że wyjeżdżamy w ostatnim momencie.
Na prom musieliśmy czekać trzy godziny.
- No to mamy czas na dobry posiłek - stwierdziła Janet. Znaleźliśmy restaurację w pobliżu portu, po drodze
Geoffrey kupił gazetę.
- Ciekawe, czy są jakieś nowe wiadomości? — powiedział, siadając i zamawiając obiad. Otworzył gazetę.
- Hitler podpisał pakt o nieagresji ze Związkiem Radzieckim. Niedobrze. To oznacza, że szykuje się do ataku na Polskę.
- Jeżeli tak się stanie - podjęła Janet - wojna jest nieunikniona. Wielka Brytania i Francja zaprotestują.
- Dzięki Bogu, wracamy do kraju. O... - Umilkł na chwilę, a potem powiedział: - Miało miejsce morderstwo... ciało znaleziono na Rue du Singe.
- Gdzie? - zdziwiła się Janet.
- W Dzielnicy Łacińskiej. Przypominam sobie ulicę o takiej dziwnej nazwie - wtrąciłam. - Niezbyt bezpieczne miejsce. Jedno z tych, gdzie lepiej nie zapuszczać się po zmroku. Prawdę mówiąc, zainteresowałam się tą nazwą i zapytałam w sąsiedniej kafejce, skąd się wzięła. Opowiedziano mi, że mieszkał tam pewien człowiek, który miał małpkę. Chodził z nią po ulicy, a ludzie wrzucali monety do trzymanego przez nią kapelusza. Geoffrey czytał dalej:
- Zamordowanym był prawdopodobnie niejaki Georges Mansard, sprzedawca win z Bordeaux.
Patrzyłam na Geoffreya w osłupieniu.
- Co takiego?! - wykrzyknęłam. - Czy mogę zobaczyć?
- Wyglądasz na wstrząśniętą, kochanie - zauważyła Janet.
- Znałam go trochę. Odwiedzał nas od czasu do czasu. Jacques zamawiał u niego wino.
- To zawsze jest szok, gdy dowiadujemy się, że zamordowano kogoś znajomego. Wydaje się nam, że coś takiego nie może się wydarzyć ludziom, których znamy.
Poruszona do głębi pytałam samą siebie, kto mógłby zabić miłego, nieszkodliwego Georges'a Mansarda.
Było już późno, gdy znaleźliśmy się na promie. Owinięta w pled siedziałam razem z Baileyami, myśląc wciąż o Mansardzie, którego ciało znaleziono na ulicy... z kulą w sercu, jak podano. Kto mógł to zrobić? Czy była to jakaś afera miłosna? Zazdrosny mąż? Nie wyobrażałam sobie, by Georges Mansard mógł się w coś takiego zaangażować.
Zaczęłam się zastanawiać, co mam zrobić po powrocie do kraju. Z Dover pojadę bezpośrednio do Londynu i zatelefonuję do Caddington, bo tam najpewniej zastanę Violettę. Zasięgnę jej rady, zanim spotkam się z innymi. Mój powrót z krainy śmierci będzie dla nich wszystkich olbrzymim szokiem. Jak nigdy dotąd potrzebowałam pomocy Violetty.
A jeśli to mama odbierze telefon? Czy zdołam do niej przemówić? Zmienię głos i poproszę Violettę. Będę ją błagać, by przyjechała do mnie, zanim odważę się zobaczyć z resztą rodziny. Jeżeli telefon odbierze matka lub ojciec, bez słowa odłożę słuchawkę.
Byliśmy już blisko Anglii. Noc była spokojna. Wreszcie pojawiły się białe skały Dover. Nad kolejnym aktem mego dramatu unosiła się kurtyna.
Baileyowie nalegali, bym pojechała do nich, zanim podejmę jakąś decyzję. Mieszkali w ładnym domu w miejscowości zwanej Bushey, która wyrosła z Watford i stała się odległym przedmieściem Londynu, gdyż między nią a stolicą ciągnęła się zabudowana przestrzeń.
- Wygodne połączenie z miastem - wyjaśnił Geoffrey. Przywitała nas ich córka z mężem, a ja zostałam przedstawiona jako dobra znajoma, która podobnie jak oni również musiała wyjechać z Paryża.
Z pomocą Janet udało mi się uniknąć pytań o szczegóły, ponieważ zbliżająca się wojna zaprzątała umysły wszystkich.
Spędziłam raczej niespokojną noc w gościnnym pokoju Baileyów. Rankiem postanowiłam zadzwonić do Caddington i poprosić Violettę, by przyjechała, i wspólnie z nią opracować plan działania.
Drżąc na całym ciele, nakręcałam numer, gotowa odłożyć słuchawkę, gdyby to nie Violetta odebrała telefon... Nawet gdyby to byli rodzice - bo na wspomnienie niezmiernej miłości, jaką mnie otaczali przez całe życie, czułam ogromny wstyd. Nie miałam jeszcze sił, by stawić im czoło i powiedzieć całą prawdę. Gdybym po prostu uciekła, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej, lecz ja zrobiłam rzecz straszną, upozorowałam swoją śmierć.
Najpierw muszę porozmawiać z Violettą.
Z drugiego końca przewodu doszedł mnie głos. To zadziwiające, co można przeżyć w przeciągu sekundy.
- Caddington Hali - rozpoznałam głos Amy, jednej ze służących. Odetchnęłam z ulgą i natychmiast zlękłam się, że może mnie poznać podobnie jak ja ją, powiedziałam więc z silnym francuskim akcentem:
- Czy mogę mówić z panną Denver... panną Violettą?
- Panny Violetty tu nie ma.
- Nie ma?
- Nie. Wyjechała do Kornwalii.
- No... tak... dziękuję. Odwiesiłam słuchawkę.
Pojechała do Kornwalii, oczywiście. Prosiłam ją, by w razie mojej nieobecności zaopiekowała się Tristanem. Już wtedy czułam, że nie wywiązuję się najlepiej z obowiązków matki, i przypuszczałam, że Violetta byłaby znacznie lepsza w tej roli. Przewidywałam, że mój maleńki Tristan będzie jej potrzebował. I tak się rzeczywiście stało!
Violetta była przy nim. No i co mam teraz robić? Muszę jechać do Kornwalii. Spotkać się z Violettą. Wymyśli najmądrzejszy sposób, jak wyjaśnić mój powrót.
Spędziłam kolejną bezsenną noc na rozmyślaniach. Postanowiłam, że powiem Violetcie prawdę i że razem obmyślimy dalsze kroki. Wpadłam na pomysł, że podczas tamtego rannego pływania mogłam stracić przytomność i że wyciągnęła mnie z wody jakaś łódź rybacka. Straciłam też pamięć, którą dopiero teraz odzyskałam. Zdawałam sobie sprawę, że ponieważ wszyscy uważają mnie za zmarłą, mój powrót wywoła wielki wstrząs. Dlatego najpierw muszę zobaczyć się z Violettą. Tylko z jej pomocą uda mi się jakoś powiadomić o wszystkim rodziców. Zdawanie się na Violettę było moim stałym nawykiem. Mówiłam sobie, jak wiele już razy, że ona mnie wyratuje z opresji.
Wyjaśniłam Baileyom, że skoro Violetta jest w Kornwalii, a z nią najpierw chcę się zobaczyć, muszę się tam bez włócznie udać.
Wyjechałam następnego dnia. Chciałam przyjechać wieczorem, kiedy na ulicach będzie mało ludzi. Bałam się, by mnie nie rozpoznano. Oczywiście nikt się mnie tam nie spodziewa, lecz znało mnie już wiele osób i wyobrażam sobie, co by opowiadano, gdyby ktoś mnie zobaczył.
Wiedziałam, że nie mogę udać się do posiadłości Tregarlandów, gdzie naturalnie jest Violetta opiekująca się Tristanem.
Wtedy przyszedł mi do głowy zaskakujący pomysł. W Poldown, zachodniej części miasta, na stromym zboczu, z dala od innych, stał domek matki pierwszej żony Dermota, pani Pardell, z którą Violetta zawarła znajomość, chcąc dowiedzieć się czegoś o mojej poprzedniczce.
Violetta określiła ją jako kobietę mówiącą bez ogródek i szczerze, pochodzącą z północy, przekonaną, iż jej córka została zamordowana, i to przez Dermota, który przecież nie skrzywdziłby nawet muchy.
Przyjechałam do Poldown pod wieczór, tak jak zaplanowałam. Zdecydowałam, że pójdę od razu do pani Pardell i wyjaśnię jej, że boję się pokazać w domu Tregarlandów. Jeśli wierzy, że Dermot zamordował pierwszą żonę, zrozumie obawy drugiej. Opowiem jej bajeczkę o utracie pamięci, którą w myślach zdążyłam już nieco wzbogacić. Poproszę ją o radę. Ludzie lubią, gdy się ich prosi o radę, czują się wtedy ważni.
Tak też i zrobiłam. Ku mojej niezmiernej uldze, a jednocześnie niemałemu zaskoczeniu, wszystko poszło jak z płatka.
Gdy zapukałam do drzwi, otworzyła je, patrząc na mnie podejrzliwie. Po chwili wyraz jej twarzy zmienił się - rozpoznała mnie.
- Proszę się nie bać - odezwałam się. - Nie jestem duchem.
Przez moment nie była w stanie wydobyć z siebie słowa. Wreszcie powiedziała:
- Pani jest żoną Tregarlanda... to znaczy drugą żoną...
- Tak jest. Straciłam pamięć. Chciałabym to pani wyjaśnić. Wiem, że mogę pani ufać.
To był drugi z zaplanowanych chwytów. Ludzie lubią, gdy im się ufa.
- Moja sytuacja jest bardzo trudna - mówiłam dalej. -Wiem, że pani mi pomoże.
Ludzie lubią być proszeni o pomoc i pomagają, jeśli to tylko zgadza się z ich zasadami.
- Proszę wejść do środka - powiedziała.
Wyraźnie widziałam, jak usiłuje zapanować nad zakłopotaniem, znalazłszy się oko w oko z kimś, kto miał być już tylko duchem. Była jednak zdecydowana zachować zdrowy rozsądek osoby z Północy i nie przejmować się czymś tak nonsensownym jak duchy.
Pomyślałam, że jest naprawdę odważna. Muszę przyznać, że jej zachowanie wzbudziło mój szacunek.
Zaprowadziła mnie do salonu i posadziła obok fotografii pierwszej pani Tregarland - przystojnej kobiety o trochę przejrzałych wdziękach. Pomyślałam, że pewnie była poczciwa, nie wymagająca, wystarczająco sympatyczna, by przyciągać ludzi do zajazdu, gdzie pracowała jako barmanka, zanim wyszła za mąż. Biedny Dermot! Był wtedy bardzo młody.
Opowiedziałam moją historię. Któregoś dnia poszłam popływać, straciłam pamięć, w jakiś sposób znalazłam się w szpitalu. Nie mogłam sobie przypomnieć, kim jestem i gdzie mieszkałam.
- Po pani zniknięciu wybuchło tu niemałe zamieszanie. Pani siostra była zrozpaczona. Jestem pewna, że będzie ogromnie szczęśliwa, kiedy panią zobaczy. Trzeba było iść od razu do niej.
- Chciałabym się z nią spotkać sam na sam. Wszystko jej wyjaśnić. Nie bardzo wiem, co robić, pani Pardell. To będzie wielki szok i obawiam się trochę mego męża.
Przyglądała mi się w milczeniu.
- Boję się tam pójść — powtórzyłam.
- Rozumiem panią - rzekła. - W tym domu jest coś dziwnego. Ale męża nie musi się pani już bać. Spotkała go zasłużona kara.
- O czym pani mówi, pani Pardell?
- On nie żyje. Spadł z konia. Okaleczył się bardzo poważnie. Zażył zbyt dużo pigułek. Niektórzy mówią, że to wypadek, inni, że zrobił to umyślnie. Nie wiadomo na pewno.
Wstrząśnięta, nie byłam w stanie wydobyć z siebie głosu. To moja wina, mój biedny Dermocie, mówiłam w duchu. Spadłeś z konia i nie było mnie przy tobie, gdy umierałeś. O ileż lepiej byłoby, gdybyś nigdy nie wyprawił się na wakacje do lasów niemieckich! Dla nas wszystkich!
- No tak, on umarł - ciągnęła pani Pardell - a potem wydarzyła się ta okropna historia z gospodynią... Czy ona rzeczywiście była tylko gospodynią? Nikt nie wie dokładnie, może to jakaś krewna. Zwariowała. Trzeba ją było stamtąd zabrać. Teraz jest w zakładzie w Bodmin. To wszystko rozegrało się w posiadłości Tregarlandów w błyskawicznym tempie.
Jak mam teraz stanąć przed nimi, myślałam. Nawet przed Violettą? Obarczy mnie winą. To zmienia całkowicie sytuację.
Zamierzałam opowiedzieć im historyjkę o utracie pamięci. Nikt oprócz Violetty nie miał dowiedzieć się o roli Jacques'a. Postanowiłam się zmienić i być dobrą żoną dla Dermota. Teraz okazuje się, że on nie żyje.
- To straszne - wyjąkałam. - Nie spodziewałam się tego. Nie wiem, czy potrafię spojrzeć im w oczy, nawet mojej siostrze.
- Pani siostra jest dobrą, rozsądną dziewczyną.
- Wiem, lecz nawet ona po tym, co się stało... Mój mąż nie żyje.
- Proszę się tak nie przejmować. Cały czas uważałam, że maczał palce w śmierci mojej córki.
- Nie! Nie Dermot. On nikogo by nie skrzywdził.
- No cóż, to był pani mąż. Nic dziwnego, że go pani broni.
- Pani Pardell, czy mogłabym u pani zostać przez pewien czas? Mam trochę pieniędzy. Może tydzień? Zapłacę. Muszę wszystko przemyśleć.
Wahała się przez moment, w końcu powiedziała:
- Proszę, może pani zostać.
- Dziękuję pani bardzo. To potrwa tylko kilka dni. Nie mogłabym się teraz spotkać z siostrą... jeszcze nie. Muszę się zastanowić...
Kiedy cofam się pamięcią do tamtych chwil, nie potrafię odtworzyć kolejności wydarzeń. Przemyślałam jeszcze raz, co mam powiedzieć Violetcie. Potrzeba mi było wiele odwagi, by spojrzeć jej w oczy. Wiadomość o śmierci Dermota obezwładniła mnie.
Wpadłam w panikę. Czułam się przybita, ogarniał mnie wstyd. W myślach wciąż widziałam Dermota jadącego konno, jak zwykle brawurowo. Pani Pardell napomknęła ponuro, że Dermot pił. O Boże, Dermot, co ja ci zrobiłam!
Tęskniłam za Violettą, a jednocześnie nie umiałam wyobrazić sobie naszego spotkania.
Pewnego dnia byłam sama w domu. Pani Pardell wyszła do miasta po zakupy. Jakie to szczęście, że należała do osób, które, jak to sama określała, „nie interesowały się cudzymi sprawami". Nie roznosiła plotek po mieście. Nazywano ją tutaj „cudzoziemką", gdyż nie pochodziła z południa Anglii, była osobą niższej niż moja sfery społecznej. W trudnych chwilach dziękujemy losowi za tego rodzaju dobrodziejstwo.
Usłyszałam pukanie do drzwi. Przestraszyłam się. Odkąd tu zamieszkałam, nikt nie odwiedzał pani Pardell. Wyjrzałam przez okno i gardło ścisnęło mi się ze wzruszenia - na ganku stała Violetta.
To była moja szansa, ja jednak zamarłam w bezruchu. Ogarnęła mnie panika. Nie byłam w stanie zrobić kroku. Tak czekałam na spotkanie z nią, a gdy wreszcie miałam ją przed sobą, przelękłam się. Byłam nie przygotowana. Nieustannie myślałam o załamanym Dermocie, który za dużo pił, jeździł konno zbyt brawurowo i wreszcie skończył ze sobą.
To ja do tego doprowadziłam. Stałam przy oknie i mówiłam do siebie: Jeszcze nie.
Violetta zapukała ponownie. Czułam się jak sparaliżowana. Pragnęłam zejść na dół i rzucić się w jej ramiona. Nie zrobiłam jednak tego. Patrzyłam, jak odchodzi, a kiedy zniknęła, chciałam za nią pobiec.
Mój Boże, jakże głupio się zachowałam! Co powie pani Pardell, gdy się o tym dowie? Stałam, kurczowo ściskając zasłonę i wymyślając sobie od idiotek. Zaprzepaściłam najlepszą okazję, jaka mogła mi się nadarzyć.
Nic o tym pani Pardell nie wspomniałam. Pogardzałaby mną jak tchórzem i miałaby rację.
Zrobiłam jeszcze jedną głupią rzecz. Nie wychodziłam z domu w ciągu dnia w obawie przed rozpoznaniem. Po kilku dniach byłam jednak tak roztrzęsiona, że nie mogłam już wytrzymać w zamknięciu. Czułam się, jakbym była w klatce. Byłam więźniem przez własną głupotę i tchórzostwo. Musiałam wyjść. Któregoś popołudnia, zapominając o ostrożności, wyszłam z domu. Na nieszczęście zaraz na ścieżce prowadzącej przez zbocze spotkałam się twarzą w twarz z jedną ze służących Tregarlandów. Jedynym środkiem ostrożności był szal owinięty wokół głowy.
Przerażona uświadomiłam sobie, że mnie rozpoznała, gdyż zbladła i wpatrywała się we mnie bez słowa. Minęłam ją ze wzrokiem utkwionym ponad jej głową.
Wiedziałam, że wróci do domu i opowie wszystkim, iż widziała mojego ducha. I co wtedy pomyśli Violetta? Nie uwierzy, oczywiście, dziewczynie, lecz zacznie znów o mnie myśleć, co rozjątrzy tylko jej rany.
Wróciłam natychmiast. Całą noc przeleżałam, nie mogąc zasnąć. Taki stan rzeczy nie mógł trwać dłużej. Zwróciłam się do pani Pardell, by napisała do Violetty z prośbą, aby tu przyszła. Wydawało mi się to najrozsądniejsze.
Pani Pardell się zgodziła i w taki oto sposób zobaczyłam się nareszcie z Violettą.
Pamiętam każdy szczegół naszego spotkania. Sama otworzyłam jej drzwi i stałam przed nią w milczeniu. Nigdy nie zapomnę wyrazu jej twarzy, malowało się na niej zaskoczenie i niedowierzanie, a potem nagła radość, gdy zrozumiała, że ja żyję.
Jak zawsze, Violetta przejęła inicjatywę. Sytuacja nie była prosta, co od razu podkreśliła. Gdy opowiedziałam jej całą prawdę, zgodziła się ze mną, że dla dobra nas wszystkich nie można jej nikomu ujawnić. Życie stałoby się dla nas nie do zniesienia, gdyby ta historia rozeszła, się wśród sąsiadów, dodatkowo przez nich upiększana. Nie można dopuścić, by Tristan wyrastał w atmosferze skandalu.
Violetta wysiliła cały swój praktyczny umysł, by znaleźć jakieś rozwiązanie. Wersję o wyciągnięciu mnie z wody i przewiezieniu do Grimsby uznała za śmieszną. Gdyby miała mnie uratować jakaś łódź rybacka, byłaby to łódź z Kornwalii, a wtedy rozpoznano by mnie natychmiast i zawieziono do szpitala w Poldown, skąd bezzwłocznie zabraliby mnie Tregarlandowie, nawet gdybym straciła pamięć.
Violetta wpadła na pomysł, by przyjmując wersję o utracie pamięci, dodać, iż wyłowił mnie jakiś przypadkowy jacht, którego właściciele właśnie wracali z podróży do Hiszpanii do siebie, na północ Anglii. Nie od razu zorientowali się, że nic nie pamiętam, a kiedy już stało się to dla nich jasne, znajdowali się daleko w drodze na północ. Tam więc zawieźli mnie do szpitala.
- Nie brzmi to może najlepiej - oceniła - ale niech tak zostanie.
Jak zawsze zajęła się wszystkim. Moi rodzice przyjechali bezzwłocznie do posiadłości Tregarlandów. Oni musieli znać prawdę, ale nikt inny.
Kompletnie wymazałam z pamięci osobę Jacques'a, podobnie zresztą jak zapominałam o niemiłych incydentach w moim życiu. Tę wygodną zdolność miałam dobrze rozwiniętą.
I nagle znowu się pojawił, przybywszy w środku nocy na nasz brzeg, z siostrą, o której nigdy przedtem nie słyszałam.
Violetta
PODEJRZENIA
Przybycie francuskich uciekinierów wywołało wielkie poruszenie wśród mieszkańców Poldown, którzy przyjęli ich bardzo życzliwie. To byli nasi sprzymierzeńcy, którzy wyrwali się spod niemieckiej tyranii i pałali chęcią wsparcia nas w wojennym wysiłku.
Wolałabym, co prawda, by przybili w jakimś innym miejscu, nie na naszym wybrzeżu, bo widziałam, jak Dorabelła zareagowała na pojawienie się byłego kochanka. Była najwyraźniej wytrącona z równowagi, choć on zachował się nonszalancko, jak gdyby spotkanie z dawną ukochaną było dla niego czymś zwyczajnym.
Z praktyczną pomocą przyszedł im Gordon Lewyth. Dowiedział się, gdzie znajduje się kwatera główna generała de Gaulle'a, i Jacques udał się tam wkrótce. Simone została. Chciała znaleźć jakąś pracę, Gordon rozglądał się więc za czymś dla niej.
Wszyscy w tym czasie uważali, że nie powinni czekać bezczynnie, gdyż w miarę upływu tygodni sytuacja stawała się coraz groźniejsza. Niemcy zrzucali teraz bomby na Anglię, a Londyn atakowany był ze szczególną zajadłością. Rozumieliśmy, nawet gdyby nie powiedział tego premier, że wróg usiłuje zniszczyć naszą obronę powietrzną, co miało być preludium do inwazji na wyspę.
Musieliśmy się do niej przygotować.
Często odwiedzałam panią Jermyn. Te spotkania podtrzymywały nas obie na duchu. Nikt bardziej od nas nie martwił się o Jowana, obie też nie chciałyśmy uwierzyć, iż on nie żyje.
Spędzałam u niej zazwyczaj pewien czas przy herbacie, którą podawała jak zawsze jej służąca Morwenna, tyle tylko że ciasteczka były wypiekane bez masła, a herbata słaba. Kiedy jednak rozmawiałyśmy o Jowanie, wydawało się nam, iż on musi być gdzieś niedaleko i może zjawić się lada moment.
Pani Jermyn nie rozczulała się nad sobą. Utrzymywała samą siebie i mnie w wierze, że on któregoś dnia wróci.
Kiedy usłyszała o przybyciu Jacques'a i jego siostry, zaprosiła ich do siebie, pamiętała bowiem, że Jacques przyjechał tu malować tuż przed wybuchem wojny.
Zaprosiła również Dorabellę, ta jednak wymówiła się pod pretekstem, że ma już wcześniej zaplanowaną wizytę. Nie chciała spotykać się z Jacques'em, jeśli to nie było konieczne.
Rozmawialiśmy oczywiście o aktualnej sytuacji. Pani Jermyn domyślała się, dlaczego Jacques i jego siostra nie chcieli pozostać we Francji Petaina, który nie tylko się poddał, ale wręcz pomagał wrogowi. Dla niej było jasne, że nie mogli zrobić nic innego, jak tylko przybyć do nas i dołączyć do de Gaulle'a.
- A pani, moja droga - zwróciła się do Simone - podobno chce się czymś zająć. Czym konkretnie?
Simone odparła, że czymkolwiek, co może okazać się pożyteczne. Mogłaby, na przykład, pracować przy zaopatrzeniu wojska.
- Pan Lewyth jest bardzo miły, prawda, Jacques? Jacques odpowiedział, że pan Lewyth to niezwykły
człowiek i rzeczywiście jest bardzo miły.
- Co by pani powiedziała o pracy na roli? - zapytała pani Jermyn.
- Na roli? - zdziwiła się Simone. - To znaczy, na przykład co?
- Praca na farmie. Tylu mężczyzn poszło walczyć, a teraz także dziewczęta są powoływane do służby. Słyszałam, że radzą sobie doskonale. Co pani sądzi o tej propozycji?
- Na farmie... - uniosła brwi, rzucając spojrzenie na Jacques'a.
- Czy to byłoby gdzieś tutaj... w tej okolicy? - zapytał.
- Raczej tak. Wiem, że nasz zarządca, pan Yeo, szuka kogoś, kto mógłby zastąpić jednego z powołanych do wojska mężczyzn.
- Pracować tutaj, w tej posiadłości, na ziemi Jermynów, byłoby całkiem nieźle, co o tym myślisz, Simone? - zwrócił się do siostry Jacques.
- Chyba tak. Jeśli tylko podołam. Muszę mieć jakieś środki do życia. Rozumie pani, przywieźliśmy ze sobą niewiele.
- Oczywiście. Powiem państwu, co zrobimy. Podczas gdy my będziemy sobie pić herbatę, poślę po pana Yeo. Wyrażał się co prawda dość sceptycznie o dziewczętach z kontynentu, więc pewnie i teraz tak będzie. Porozmawiamy jednak z nim i potem zadecydujemy.
- Już niedługo decyzja nie będzie zależała od nas -odezwałam się. - Mówi się o powoływaniu kobiet tak samo jak mężczyzn. Przypuszczam, że zostaną odkomenderowane do odpowiednich zajęć.
- No cóż, panno Dubois - orzekła pani Jermyn. - Musi się pani zobaczyć z panem Yeo.
Nie do wiary, jak wszystko gładko poszło. Pan Yeo zapewnił, że znajdzie zajęcie dla Simone. Wkrótce potem Jacques wstąpił w szeregi oddziałów Wolnej Francji, a Simone zaczęła pracować na farmie Jermynów.
Dorabella wyznała mi, że odczuła ulgę, że Jacques nie przebywa już w sąsiedztwie.
- Obawiasz się, że odżyje dawna miłość? — zapytałam.
Zaniepokoiłam się, gdy nie odpowiedziała od razu. Robiła wrażenie, jakby chciała się do czegoś przyznać. Po chwili poznałam po jej oczach, co myśli: nie ma sensu próbować wyjaśniać coś Violetcie i tak nigdy tego nie zrozumie.
- Och, nic podobnego - odparła wreszcie.
Ja jednak w dalszym ciągu się martwiłam. Lękałam się, że nadal nie jest jej obojętny, chociaż wiedziała, że jest kobieciarzem i raczej niestałym kochankiem.
Bardzo się ucieszyłam, gdy wyjechał.
Wieści z pola walki były coraz bardziej przygnębiające. Z rozdartym sercem słuchaliśmy o strasznych zniszczeniach, jakie dotknęły Londyn. Krążyły plotki, że po drugiej stronie kanału La Manche przygotowywane są łodzie do inwazji.
To zadziwiające, jak ludzie uzbrajali się w odwagę i szykowali na najgorsze. Najbardziej baliśmy się, by wróg nie dostał się na naszą ziemię. Wszyscy odnosili się do siebie z wielką serdecznością. To było widoczne. Świadomość tego, co może się zdarzyć, sprawiła, iż staliśmy się tolerancyjni i pragnęliśmy pomagać innym.
Słyszeliśmy opowieści o heroizmie mieszkańców Londynu. Wielu z nich wysłało dzieci poza miasto i znosiło teraz bombardowania ze stoicyzmem zaprawionym wisielczym humorem.
Naprawdę to były niezwykłe czasy i wiem, że nigdy, do końca moich dni ich nie zapomnę.
O Jowanie wciąż nie było żadnych wiadomości.
Pewnego dnia, gdy byłam na herbacie u pani Jermyn, ta zagadnęła mnie:
- Twoja rodzina prowadziła w Essex szpital w czasie pierwszej wojny światowej, prawda?
- Tak. Zorganizowała to moja babcia, a mama jej pomagała. Często nam o tym opowiadała.
- Pomyślałam o tym domu. Nie chodzi mi o szpital. Wielu z tych ludzi będzie przecież musiało jakoś dojść do siebie po chorobach i operacjach. Wydaje mi się, że moglibyśmy przyjąć pewną ich liczbę. Odpoczęliby tu. Byłoby to coś w rodzaju sanatorium dla rekonwalescentów. Co ty na to?
- A czy to nie będzie zbyt wyczerpujące dla pani? - Pamiętałam, że kiedy zobaczyłam ją po raz pierwszy, robiła wrażenie osoby, która z trudem porusza się o własnych siłach.
- Będę potrzebowała kogoś do pomocy. Pomyślałam o tobie.
- Ależ oczywiście! - zawołałam. - Zastanawiam się tylko, w czym mogłabym pomóc. Mówią, że i my wkrótce zostaniemy powołane.
- Moja kochana - powiedziała pani Jermyn. - Będzie mi bardzo ciężko, jeśli odjedziesz. Pogawędki z tobą podnoszą mnie na duchu. Wiesz, co czuję, rozumiesz mnie...
Miała na myśli to, że obie kochałyśmy Jowana
1 wierzyłyśmy uparcie, że wróci cały i zdrowy do domu. Wspierałyśmy się nawzajem w tej nadziei.
- To doskonały pomysł - orzekłam. - Jest tu kilka sypialni. Możemy urządzić całkiem niezłe sanatorium.
- Ja też tak uważam. Poprosimy twoją matkę, by dała nam parę wskazówek, jak prowadzić taki dom.
- Będzie zachwycona, że może nam pomóc.
- Ty i ja będziemy razem kierować tym domem. Może i twoja siostra do nas się przyłączy.
- Z całą pewnością. To cudowny pomysł. Omawiałyśmy z wielkim ożywieniem ten zamiar,
zapominając na chwilę o strachu przed tym, co nas czeka, i martwieniu się o los Jowana.
Jakże byłam szczęśliwa, mając tyle do zrobienia przez następne kilka tygodni! Cały czas spędzałam w Samotni Jermynów. Miejsce obejrzeli przedstawiciele władz, nawiązałyśmy kontakt ze szpitalem w Poldown. Pomysł zorganizowania sanatorium dla rannych na wojnie żołnierzy przyjęto bardzo przychylnie.
Przygotowałyśmy pokoje i czekałyśmy na pierwszych kuracjuszy. W Samotni Jermynów pracowało kilka osób ze służby. Mieli tu pozostać i nam pomagać, zamiast być skierowani do fabryki lub na farmę. Nie ulegało wątpliwości, że prowadzenie sanatorium w Samotni Jermynów potraktowano jako działalność na rzecz wojny.
W trakcie tych przygotowań wydarzyła się tragedia.
Właśnie zamierzałam udać się, jak co dzień, do Samotni Jermynów, kiedy Gordon pojawił się w drzwiach gabinetu i poprosił, bym weszła do niego na moment. Miał bardzo poważny wyraz twarzy.
- Złe wiadomości - oznajmił. - Rodzice chłopców, państwo Trimmellowie... Ich dom został zbombardowany. Stało się to ostatniej nocy.
- O Boże, nie! I...? Skinął głową.
- Oboje zginęli na miejscu.
- Straszne! Biedni chłopcy. Co się z nimi stanie?
- Zostaną tu na razie... jak długo zechcą. Co za tragedia! Matka i ojciec umierają w ten sposób... Widać ojciec miał urlop i dlatego byli tam razem.
- Trzeba powiedzieć chłopcom. Spojrzał na mnie bezradnie.
- Tego właśnie się boję. Nie potrafię, Violetto. Sądzę, że tobie będzie łatwiej.
Nie odpowiedziałam od razu, myśląc o chłopcach. Jak najlepiej to zrobić? To będzie bardzo trudne. Rozumiałam jednak, że Gordon się do tego nie nadaje.
Po namyśle powiedziałam, że najpierw porozmawiam z Charleyem, a potem wspólnie powiemy o tym Bertowi. Charley jest inteligentnym chłopcem. Cały czas uważałam, że jest bardzo poważny jak na swoje lata. Niekiedy miałam wrażenie, że rozmawiam z osiemnastolatkiem, choć innym może wydawał się dzieckiem. Teraz będzie mu potrzebna jego dojrzałość.
Poszłam na górę do pokoju dziecinnego, gdzie Tristan powitał mnie głośnymi okrzykami radości, a Hildegarda, która zawsze go naśladowała, również okazała zadowolenie na mój widok.
Opowiedziałam niani Crabtree, co się stało.
Twarz jej zmieniła się ze współczucia.
- Biedne dzieciaki! - zawołała. - Chciałabym dostać w swoje ręce tego Hitlera. Potraktowałabym go tak, jak on traktuje małe dzieci.
Postanowiłyśmy, że kiedy chłopcy wrócą ze szkoły, powie Charleyowi, że chcę z nim rozmawiać. Przekażę mu tę wiadomość i z jego pomocą Bertowi, chyba że uznamy, że lepiej, aby on sam to zrobił.
Gdy przyszedł do mnie, przyglądałam mu się z bólem serca, nie mogąc się zdecydować, w jaki sposób mam mu to powiedzieć.
Patrzył na mnie wyczekująco, zaczęłam więc z wahaniem:
- Charley, jest coś, o czym muszę ci powiedzieć... -przerwałam.
- Słucham, proszę pani.
Przygryzłam wargę i z trudem mówiłam dalej:
- Stało się coś poważnego i smutnego. Wiesz, że Londyn jest stale bombardowany?
- Mama... ciocia Lily... ktoś inny? - Wbił we mnie wzrok.
- Charley, to twoja mama i ojciec. Ojciec był właśnie na urlopie...
Stał bez ruchu, pobladły, aż nagle na jego policzkach pojawiły się rumieńce.
- Charley, wojna to straszna rzecz... Kiwnął głową.
- Czy Bert wie? - zapytał. - No jasne, że nie. Najpierw mnie pani powiedziała.
- Tak. Sądziłam, że ty będziesz wiedział lepiej, jak mu to przekazać.
Kiwnął głową.
- Charley, wszyscy bardzo wam współczujemy.
- Gdybym tam był... - odezwał się.
- Nic byś nie poradził, wiesz o tym.
- Dlaczego nie poszli do schronu?
- Nie wiem. Może się czegoś dowiemy. Myślę, że naloty czasami bywają tak zaskakujące, że ludzie nie zawsze zdążą zejść do schronu.
Ponownie kiwnął głową.
- Charley, pamiętaj, że tu jest wasz dom. Pan Lewyth chciał, byś o tym wiedział.
Milczał przez chwilę, a potem powiedział:
- Pójdę do Berta.
- Wierzę, że zrobisz to jak najlepiej.
Wyglądał na tak zagubionego, że pod wpływem nagłego impulsu objęłam go i przytuliłam do siebie na kilka sekund. Nie poruszył się, lecz czułam, że był mi za to wdzięczny.
Potem wyszedł, by porozmawiać z Bertem.
Niania Crabtree była dla nich tego wieczora bardzo serdeczna. Ilekroć zwracała się do Berta, mówiła „moje kochanie".
To byli niezwykli chłopcy. Przypuszczam, że ich rodzice nie okazywali im zbyt wylewnie uczuć. Myślałam o nich obu przez cały wieczór i nie mogłam się powstrzymać, by nie pójść na górę, gdy już udali się do swych sypialni.
Zajrzałam najpierw do pokoju Charleya, lecz nie zastałam go tam. Poszłam więc do pokoju Berta. Charley siedział na łóżku młodszego brata, obejmując go ramionami. Nocna lampka na stoliku obok jeszcze się paliła.
Charley spojrzał na mnie raczej wrogo.
- Chciałam po prostu zobaczyć, jak się macie - wyjaśniłam.
- W porządku - odparł niemal wyzywająco.
- Co z Bertem? - zapytałam, gdyż nie ulegało wątpliwości, że z Bertem nie wszystko było w porządku.
- Nie mógł zasnąć - powiedział Charley, jakby tłumacząc swoją tu obecność. - Więc przyszedłem, żeby z nim pogadać.
Bert zaczął płakać.
- Uspokój się - zwrócił się do niego Charley. - Tu jest teraz nasz dom. Ona tak powiedziała. Tu nam dobrze. Lepiej niż na Oban Street, no nie?
Usiadłam na łóżku małego.
- Charley ma rację - odezwałam się. - Nie ma się czym martwić. - Objęłam go, a on niespodzianie przytulił się do mnie. Pogładziłam go po włosach. - To straszne, co się stało - mówiłam dalej łagodnie. - Wszyscy wam bardzo, ale to bardzo współczujemy. Lecz jesteście teraz z nami i Charley jest z tobą.
Kiwnął głową i przytulił się jeszcze mocniej do mnie.
Charley leżał na wznak z głową na poduszkach.
- Może pani odejść - powiedział. - Zostanę tu z nim. Wstałam i wyszłam cicho z pokoju.
Gdy nazajutrz zobaczyłam Charleya, Berta z nim nie było. Charleyowi wydawało się, że musi mi wytłumaczyć zachowanie Berta poprzedniego wieczoru.
- Pozbiera się - powiedział. - Tam nie było nam wcale tak dobrze. Tutaj jest lepiej. Wytłumaczyłem to Bertowi. Nasz ojciec był zawsze pijany i bił nas pasem za każdym razem, kiedy przyjeżdżał do domu. Berta bił częściej. Mama zawsze się na nas skarżyła.
- Och, biedaku - szepnęłam.
Rzucił mi wręcz pogardliwe spojrzenie i wyjaśnił:
- Dla mnie to nic takiego. Opiekowałem się Bertem. To był jego dom. On jest jeszcze mały. Dlatego tak reaguje, rozumie pani.
Odpowiedziałam, że rozumiem.
- Tu będzie mu lepiej - zapewniłam. - Dołożymy wszelkich starań. Tobie się tu podoba, prawda?
- Tak - odrzekł Charley niechętnie.
Pomyślałam, że musimy się postarać, by nic się nie zmieniło. Charley był dobrym chłopcem. Nie dziwiłam się, że młodszy brat wpatrywał się w niego jak w bóstwo.
Pani Jermyn realizowała z zapałem swój plan. Przekształcenie Samotni w sanatorium okazało się nie tak trudne. Przebywało już w nim sześciu żołnierzy. Paru chodziło o kulach, paru trzeba było wozić do szpitala w Poldown na zmianę opatrunku. Było więc co robić. Rozentuzjazmowana pani Jermyn odmłodniała o parę lat. Nie mogłam uwierzyć, że to ta sama kobieta, której Jowan nie tak dawno mnie przedstawił.
Dorabella, Gretchen i ja pracowałyśmy razem z nią. Dorabella od pierwszej chwili podbiła serca żołnierzy. Żartowała z nimi i trochę flirtowała, co bez wątpienia dobrze im robiło. Gretchen pracowała bardzo solidnie, no i muszę przyznać, że ja także.
Wszystkie traktowałyśmy to zajęcie z wielkim przejęciem i cieszyłyśmy się całkowitym poparciem władz.
Tom Yeo znalazł natychmiast pracę dla Simone, która zamieszkała w małym domku u pani Penwear, wdowy, która źle znosiła samotność. Pan Penwear przeszedł na emeryturę na kilka lat przed śmiercią, pozwolono więc jego żonie zatrzymać domek dożywotnio.
Simone wydawała się bardzo zadowolona z życia. Nie ukrywała ulgi, że uciekła z Francji, i pragnęła na swój sposób przyczynić się do klęski Hitlera. Okazało się, że ma życzliwe nastawienie do ludzi i pani Penwear była zachwycona jej towarzystwem.
Wieczory, jak mówiła mi Simone, spędzały na pogawędkach. Pani Penwear opowiadała jej o sąsiadach. Te rozmowy bardzo pomogły Simone, której angielski poprawił się w sposób widoczny. Wszyscy byli dla niej mili i uprzejmi. Uważano, że jest odważna, skoro przepłynęła wraz z bratem morze. Okoliczni mieszkańcy rozumieli, dlaczego nie chciała zostać we własnym kraju i wolała przeprawić się do Anglii, by wraz z niezłomnym de Gaulle'em działać na rzecz wypędzenia wroga z Francji.
Żołnierze, którzy do nas przybywali, zostawali przeważnie dwa do trzech tygodni. Wielu z nich miało za sobą straszne doświadczenia. Ci młodzi chłopcy nie byli zupełnie do tego przygotowani i wciąż nie mogli dojść do siebie. Przeważnie jednak byli niefrasobliwi i weseli.
Zapamiętałam jednego z nich, poważnego młodzieńca, którym się szczególnie zainteresowałam, gdyż służył w Królewskiej Artylerii Polowej i odbył ćwiczenia w Lark Hill. Pomyślałam, że może znał Jowana.
Został raniony w nogę, niezbyt poważnie. Chodził o kulach, lecz miał nadzieję, że pozbędzie się ich za kilka miesięcy.
Któregoś dnia zauważyłam go spacerującego samotnie w ogrodzie, podeszłam więc do niego i zagadnęłam:
- Już wkrótce nas pan opuści.
- Nigdy nie zapomnę tego miejsca - zapewnił. - Czuję się tu szczęśliwy. Odzyskałem spokój... z dala od tego wszystkiego.
- No niezupełnie - powiedziałam. - Mamy tu częste bombardowania i ustawiczną groźbę inwazji.
- To prawda, lecz gdzie dziś można uciec od tej upiornej wojny? Pani Jermyn i panie, które tu pracują, bardzo nam pomagają.
Milczeliśmy przez chwilę, a potem zapytałam:
- Czy mówiłam panu, że mój narzeczony też gdzieś tam był?
- Tak.
- Od Dunkierki minęło już kilka miesięcy. Czy sądzi pan...?
- Nigdy nie ma pewności. Niektórzy dostali się do niewoli. Inni uciekli. Tam są dzielni ludzie, którzy nienawidzą tego naprędce zawartego pokoju i działają w podziemiu. Jestem pewien, że pomagają naszym przedostać się do krajów neutralnych, na przykład do Szwajcarii. Tym, którym dopisze szczęście, uda się kiedyś wreszcie wrócić do domu.
- A co się dzieje z wziętymi do niewoli?
- Nawet Niemcy muszą respektować prawo i traktować ich jako jeńców wojennych. Lecz to oznacza dla nich czekanie, aż wojna się skończy...
- Czy możliwa jest ucieczka?
- Wszystko jest możliwe.
- Sądzi pan, że jest sens mieć nadzieję? Proszę mi powiedzieć prawdę.
- Tak. Uważam, że trzeba mieć nadzieję - odparł poważnie. - Skąd mamy wiedzieć, co się tam dzieje?
Ta rozmowa podniosła mnie trochę na duchu i upewniła, że Jowan żyje i wróci.
Tej nocy nie mogłam zasnąć. Wyobrażałam sobie Jowana jako więźnia w jakimś obozie jenieckim we Francji... Belgii... może w Niemczech. Może to być w każdym z tych krajów. A może nie dał się schwytać. Może ukrywa się u jakichś Francuzów i z ich pomocą przedostanie się do Szwajcarii...
Nagle, gdy tak leżałam, zobaczyłam błysk światła na niebie. Wyskoczyłam z łóżka i spojrzałam na morze. Było bardzo ciemno, lecz znowu ujrzałam mignięcie światła. Błysnęło i po chwili zgasło.
W sytuacji, kiedy w każdej chwili groziła nam inwazja, nie mogłam zlekceważyć tego zjawiska. Wciąż jednak pamiętałam, jak śmiano się z nas, gdy ławicę ryb wzięłyśmy za łodzie wrogów. Musiałam być ostrożna.
Narzuciłam coś na siebie i wyszłam na dwór. Wokół panowała cisza. Nie widać było żadnych świateł aż po horyzont. Odczekałam chwilę i wróciłam do łóżka, lecz nie mogłam zasnąć. Byłam pewna, że widziałam jakieś światła.
Gdy zeszłam na śniadanie i zobaczyłam Gordona, opowiedziałam mu o tym.
- Dziwne - rzekł. - Może to nasze własne reflektory. Nie sądzę, żeby Niemcy chcieli nas ostrzec w ten sposób o swoim przybyciu.
- Na pewno nie. I dlatego nie podniosłam alarmu. Bałam się znowu narazić na śmiech. Nic się nie działo, wróciłam więc do łóżka.
- To musiały być nasze własne reflektory. Okazało się, że i inni dostrzegli te światła. W dalszym
ciągu nasze posterunki strzegły wybrzeża, choć prawdopodobieństwo niemieckiej inwazji zdawało się nieco mniejsze.
Zgodnie z tym, co nam mówiono, stawialiśmy silny opór w powietrzu i bitwa, po której dopiero Niemcy mogli próbować lądowania, nie została jeszcze wygrana. W przeciwieństwie do Francuzów Brytyjczycy pokazali, że są zdecydowani walczyć bez względu na cenę, jaką przyjdzie im za to zapłacić.
W każdym razie trzeba było mieć się stale na baczności.
O nocnych światłach mówiono bardzo wiele. Oczywiście w tych opowieściach było dużo przesady. Uznano, że były to sygnały, a stąd wynikała nieunikniona konkluzja o szpiegach ukrytych wśród nas i wysyłających w ten sposób wiadomości wrogowi znajdującemu się na morzu.
Charley wrócił pewnego dnia z posiniaczoną twarzą i podbitym okiem.
- Znowu się biłeś! - wykrzyknęła zdenerwowana niania Crabtree. - To się kiedyś źle skończy, młody człowieku. Mówiłam ci, że nie życzę sobie tego. O co tym razem poszło?
- Uderzyłem głową w słup - ponuro odparł Charley z zaciętym wyrazem twarzy.
- Nie wykręcaj się. Wdałeś się w bójkę, ot co.
Niania Crabtree nie ukrywała ogromnego niezadowolenia, lecz Charley odmówił wyjaśnień i popadł w niełaskę. Z wielkim zdziwieniem odkryłam, iż bardzo to przeżywał, choć zachowywał się wyzywająco, prawie bezczelnie, co zawsze niezmiernie irytowało nianię Crabtree.
- Nie wiem, jak postępować z dzieckiem, które tak na mnie patrzy - skarżyła się. - Milczy uparcie, tylko to jego spojrzenie mówi, że on wie wszystko, a ja nic. No i co z takim zrobić? Trudno go karać za samo spojrzenie. Poza tym nie znoszę, gdy dzieci kłamią. Wpadł na słup, też wymyślił!
Biedny Charley, żal mi go było. Jeśli nawet ojciec i matka nie okazywali zanadto czułości, to przecież byli jego rodzicami. Teraz, spośród dorosłych krewnych, nie miał nikogo oprócz chyba ciotki Lily, której najwyraźniej nie darzył ani szacunkiem, ani miłością. Pozostał mu tylko młodszy brat i byłam głęboko poruszona, widząc, jak troskliwie się nim zajmował. Polubiłam Charleya i martwiłam się, że stosunki między nim a nianią Crabtree tak się pogorszyły.
Od czasu do czasu odwiedzałam panią Pardell. Od powrotu Dorabelli stała się naszą przyjaciółką. Wiedziałam, że cieszy się z moich wizyt, choć charakter nie pozwalał jej tego okazać.
Była gorącą patriotką i stale robiła na drutach swetry i kominiarki dla wojska. Pracowała również kilka godzin w tygodniu w Czerwonym Krzyżu.
Poczęstowała mnie szklaneczką domowego wina i w czasie pogawędki wspomniała o światłach, które widziano tamtej nocy na morzu.
- Pan Lewyth uważa, że prawdopodobnie były to nasze reflektory - powiedziałam.
- Możliwe - zgodziła się. - Ale mogło to być również coś innego.
- Na przykład?
Zacisnęła usta, a po chwili odpowiedziała:
- Myślę, że mogła to być łódź podwodna czy coś w tym rodzaju, coś niewidocznego, lecz znajdującego się blisko... A ktoś z lądu mógł przesyłać sygnały.
- Niewykluczone.
- W dzisiejszych czasach są rozmaite sposoby. Mamy tu różnych dziwnych ludzi. A te światła były od waszej strony. Musicie to wziąć pod uwagę i zwiększyć czujność.
- Ale... - zaczęłam.
- No cóż, jest u was ta Niemka - mówiła dalej. -W obecnej chwili nigdy za dużo ostrożności.
- Chyba nie myśli pani...
- Ona jest Niemką. Nie można ufać nikomu z nich. Pełno ich, tych małych Hitlerków.
- Gretchen! - krzyknęłam. - To absurd. Ona nienawidzi Hitlera i jego reżimu. Zrujnował życie jej rodziny.
- Może i tak, lecz Niemiec pozostanie zawsze Niemcem. Przekonałam się już, że gdy pani Pardell uprze się przy jakimś zdaniu, to go nigdy nie zmieni. Było to bardzo przykre, gdyż domyślałam się, że nie ona jedna mogła podejrzewać Gretchen. Zdradzał ją jej akcent, a ponieważ światła zauważono od strony posiadłości Tregarlandów, ludzie pewnie mówią sobie: „Tam jest ta Niemka".
Po tej wizycie, kiedy pewnego dnia pojechałyśmy z Gretchen do Poldown, uświadomiłam sobie, jaki jest naprawdę stosunek ludzi do niej. Wszędzie śledziły ją baczne spojrzenia.
Dla mnie było to śmieszne. Miałam tylko nadzieję, że Gretchen niczego nie zauważyła. Zachowanie ludzi było konsekwencją faktu, że chcieli kogoś podejrzewać i naturalnie widzieli przede wszystkim Gretchen.
Potwierdziło się to w rozmowie z Bertem Trimmellem.
Któregoś dnia zobaczyłam go siedzącego na przełazie w pobliżu naszej farmy. Wykonywał jakąś niewielką robotę zleconą mu przez Gordona. Obaj chłopcy lubili pracę na farmie, szczególnie przy zwierzętach.
Bert miał smutną minę, był niemal bliski płaczu. Zatrzymałam się przy nim i zapytałam:
- Cześć, Bert! Co się stało?
Zawahał się na moment, ale odpowiedział:
- Niania Crabtree już nas nie lubi. Czy ona nas stąd odeśle?
- Skądże znowu! Nigdy by tego nie zrobiła. Naprawdę bardzo was obu lubi.
- Charleya nie lubi. Charley powiedział, że ona nas odeśle.
- Nic podobnego. Nie pozwolilibyśmy jej na to i ona by tego nie chciała. Nie znosi tylko bójek i tego, że Charley nie chciał jej powiedzieć, dlaczego się bił, chociaż mu zabroniła.
- Charley uważał, że nie może jej tego powiedzieć, rozumie pani?
Przywykłam już do sposobu wyrażania się chłopców. Zawsze szukali potwierdzenia faktów u rozmówcy, który akurat nic nie wiedział na dany temat. Prawdę mówiąc, nie było to pytanie, lecz raczej taki sposób wypowiadania się.
- O czym nie może jej powiedzieć? — zapytałam.
- Dlaczego się bił.
- No i dlaczego?
- Bo uważał, że to nie będzie słuszne, no nie?
- Co mianowicie?
- Powiedzieć jej. Uważa, że są rzeczy, o których nie należy mówić.
- Proszę cię, Bert, powiedz mi. Obiecuję, że jeśli to jest coś, o czym nie należy mówić, nie powtórzę jej.
Bert zastanawiał się przez chwilę, w końcu podjął decyzję.
- No dobrze - rzekł. - To przez tego chłopaka, rozumie pani? Powiedział, że w naszym domu jest zdrajca. Że ona jest niemieckim szpiegiem i przesyła wiadomości Niemcom.
- Rozumiem - szepnęłam słabym głosem.
- Charley powiedział mu, że to kłamstwo, że w naszym domu nie ma zdrajców i wtedy tamten podbił mu oko.
- A więc to tak było.
- Charley oddał mu solidnie - zachichotał Bert. -I dołoży mu jeszcze raz, jeśli powie coś takiego o kimś z naszego domu.
- Cóż, Bert. Myślę, że powinnam powiedzieć o tym niani Crabtree.
- Charleyowi się to nie spodoba. Będzie na mnie wściekły.
- Nie będzie. Postąpił bardzo dobrze. Powiem o tym niani. Polubi go jeszcze bardziej. Nie musicie się już martwić, ani ty, ani Charley.
- No dobrze - odrzekł Bert po namyśle. - Pani wie lepiej.
Poszłam natychmiast do niani Crabtree.
- Nianiu, już wiem, dlaczego Charley się bił.
- Smarkacz jeden, prosiłam, by tego nie robił.
- Zmienisz zdanie, gdy usłyszysz, o co poszło. Jakiś chłopak powiedział, że Gretchen jest szpiegiem i że wysyła na morze sygnały. Charley nie mógł tego ścierpieć. Nie pozwoli, żeby mówiono źle o kimkolwiek z naszego domu.
Twarz niani złagodniała w promiennym uśmiechu.
- I z tego powodu bił się z tym chłopakiem? Głupi smarkacz. Dlaczego mi nie powiedział?
- Wyobraził sobie, że nie będziesz chciała nawet o tym słuchać.
- No właśnie, i co tu z takim zrobić?
- Postąpił szlachetnie - odparłam.
- O Boże, co im przychodzi do głowy?! Oddam mu mój przydział słodyczy.
Objęłam ją i uściskałam. Wiedziałam, jak bardzo niania przepadała za słodyczami.
Po takim geście Charley zrozumie, że wszystko zostało mu wybaczone.
- Jestem bardzo zadowolona - zwróciłam się do niani. - To dowodzi, że on traktuje to miejsce jako swój dom.
- I to lepszy dom niż ten z rodzicami i ciotką Lily. Nawet nie chcę o niej słyszeć.
- Tak. On czuje się w obowiązku nas bronić. A to znaczy, nianiu, że uznał ten dom za swój.
Miałyśmy w Samotni gościa. Przyjechał pewnego popołudnia, kiedy byłam właśnie w ogrodzie i ścinałam kwiaty do jednego z pokojów. Usłyszałam zajeżdżający samochód i zainteresowałam się, kto to może być.
Z samochodu wysiadł wysoki, przystojny mężczyzna w mundurze kapitana.
- Czy mogę się zobaczyć z panią Jermyn? - zapytał i przedstawił się: - Nazywam się Brent.
- Oczywiście - odpowiedziałam. - Proszę wejść. Zaprowadziłam go do salonu na parterze i poleciłam jednej ze służących, by powiadomiła panią Jermyn, iż ma gościa.
- Śliczne miejsce - powiedział. - Wyjątkowo odpowiednie na sanatorium. Właśnie w tej sprawie przyjechałem.
- Miałyśmy już tu wizyty przedstawicieli władz i ze szpitala, szczególnie na początku.
- Muszą panie wiedzieć, że wszyscy są zachwyceni tym, co panie tu robią. Jestem lekarzem wojskowym. Ranga kapitana to tylko dodatek. Myślę, że pozwolą panie, bym przyjeżdżał od czasu do czasu i odwiedzał przebywających tu żołnierzy. Wielu z nich, choć ze względu na stan zdrowia mogło opuścić szpital, przeszło przez tak straszne doświadczenia, że wymaga specjalnej opieki.
Weszła pani Jermyn. Uścisnęli sobie dłonie i kapitan powiedział:
- Nazywam się James Brent. Zostałem przydzielony do wojskowej służby medycznej. Właśnie mówiłem pannie...
- Denver — podpowiedziałam. Uśmiechnął się i ciągnął dalej:
...pannie Denver, że chciałbym się przekonać, jak się czują niektórzy z przebywających tu żołnierzy. Przeszli okropne rzeczy, pragnęlibyśmy się więc upewnić, że czują się już lepiej. Przypuszczam, że nie będzie pani miała mi za złe, jeśli co jakiś czas przyjadę, by z nimi porozmawiać. Stan kilku z nich budzi nasz poważny niepokój.
- Będzie pan mile widziany o każdej porze - zapewniła go pani Jermyn.
- Uważamy, że wykonują tu panie znakomitą robotę. Ci ludzie potrzebują takich dwóch czy trzech tygodni rekonwalescencji.
Pani Jermyn uśmiechnęła się z zadowoleniem.
- To drobnostka, wziąwszy pod uwagę czasy, w jakich żyjemy.
- Takie właśnie drobnostki tworzą rzeczy wielkie. Mówiłem pannie Denver, że to śliczna okolica. Idealna do odpoczynku, na jaki zasłużyli ci ludzie i jakiego potrzebują. Pani mieszka tu pewnie od dawna?
- Tak, to siedziba rodowa. Znalazłam się w niej dzięki małżeństwu. Rodzina męża mieszkała tu od trzystu lat. Teraz należy do mego wnuka. On...
- Był w wojsku - wtrąciłam. - Miałyśmy nadzieję, że wróci z Dunkierki...
- Jest narzeczonym panny Denver - wyjaśniła spokojnie pani Jermyn. - Wydaje nam się...
- Tak, było tam wielu naszych - przerwał jej szybko. - Sporo z nich dostało się do niewoli.
- Fakt, że nic nie wiemy... - zaczęła pani Jermyn.
- Bardzo paniom współczuję. Nie trzeba jednak tracić nadziei.
- Ciągle to sobie powtarzamy - powiedziałam.
- Pani tu też pracuje, panno Denver? Gdyby panie mogły słyszeć, co mówią o was ci żołnierze, wynagrodziłoby to paniom wiele trudu i trosk. Sądzę, że mają panie jeszcze innych ludzi do pomocy.
- Oczywiście, służba pomaga nam z całego serca, prawda, Violetto?
- Bez wątpienia.
- Czy są jeszcze inne panie?
- Mam trzy pomocnice - odpowiedziała pani Jermyn.
- Chciałbym je poznać i wyrazić im moje uznanie. Pani Jermyn spojrzała na mnie.
- Pewnie są gdzieś w pobliżu, jak myślisz?
- Na pewno - odrzekłam. - Poproszę Morwennę, by je przyprowadziła. Będzie im miło poznać pana, panie kapitanie. Ucieszą się na wiadomość, że żołnierze czują się tu dobrze.
- Proszę mi o nich coś najpierw powiedzieć.
- Pani Tregarland to moja siostra. Jest wdową. Była żoną młodszego pana Tregarlanda. Ich dom stoi tam, nad samym brzegiem. Ma małego synka, a my jesteśmy bliźniaczkami.
Kiwnął głową z uśmiechem.
- Jest jeszcze jedna młoda dama, jeśli dobrze zrozumiałem.
- Pani Denver.
- Ach, tak? Czy to pani krewna?
- To trudne do wyjaśnienia. Wyszła za mąż za... mojego przybranego brata. Nasza matka adoptowała go, gdy był zupełnie malutki, a wychowali go moi dziadkowie.
- Czy to nie ci wspaniali ludzie, którzy zamienili swój dom w szpital podczas pierwszej wojny światowej?
- Tak, Marchlands to był dom moich dziadków. Krótko mówiąc, moja matka była w 1914 roku w Belgii i znalazła, dziecko, które straciło rodziców. Zabrała je ze sobą do Anglii. Chłopiec otrzymał nasze nazwisko - Denver. Pani Denver jest jego żoną.
- Czy to prawda, że jest Niemką?
- Jest Żydówką z Niemiec. Jej rodzice i bracia pewnie już nie żyją. Nie wiadomo, co się z nimi stało. Byli prześladowani przez nazistów.
- To bardzo smutne. I ona tu pomaga?
- Bardzo ciężko pracuje - wtrąciła pani Jermyn. -Poproś Morwennę, żeby je przyprowadziła, jak tylko je znajdzie, Violetto. Będą mogły poznać kapitana Brenta.
Pierwsza pojawiła się Dorabella.
- Dorabello, to jest kapitan Brent. Przyjechał, by zobaczyć się z naszymi kuracjuszami. Kapitanie Brent, to moja siostra, pani Tregarland - dokonałam prezentacji.
Gdy podawali sobie ręce, ujrzałam błysk w oczach Dorabelli. Kapitan Brent był zdecydowanie przystojnym mężczyzną, a ona, jak zawsze, natychmiast to zauważyła.
Powiedział jej, jak bardzo żołnierze zadowoleni są z pobytu u nas i jak dobrze im to robi.
- Tak więc nasz wysiłek nie idzie na marne - odrzekła wesoło.
- O, nie!
Weszła Gretchen. Robiła wrażenie z lekka zdenerwowanej i zaniepokojonej. Nie czuła się pewnie, odkąd uświadomiła sobie, że ludzie ją podejrzewają. W takich chwilach mówiła z silniejszym akcentem.
- Kapitan Brent powiedział kilka miłych komplementów pod naszym adresem - odezwała się pani Jermyn. - Chce wyrazić podziękowanie wszystkim, którzy tu pracują.
- To miłe - odrzekła Gretchen.
- Zajmowanie się tymi żołnierzami to chyba ciężka praca.
- Lubimy ją - zapewniłam.
- Czy zatrzymał się pan gdzieś w pobliżu, panie kapitanie? - zapytała Dorabella.
- Na krótko. Muszę wracać.
- To znaczy, że będzie pan odwiedzał nas od czasu do czasu, by sprawdzić, czy wszystko w porządku.
- O to właśnie chodzi. Z wielką przyjemnością znowu tu przyjadę.
- Nam też będzie bardzo przyjemnie - odrzekła Dorabella.
Dni biegły szybko. Lato dawno minęło i zbliżał się już listopad. Kapitan Brent odwiedził Samotnię kilka razy i zauważyłam, że Dorabella cieszy się z tych wizyt.
Pewnego ranka, gdy jadłam śniadanie, wszedł Gordon. Pracował bardzo ciężko i widywaliśmy się rzadko. Brakowało mu ludzi w gospodarstwie, dużo czasu zabierała mu także Straż Cywilna. Premier uznał, że to lepsza nazwa niż Ochotnicza Straż Cywilna.
Gordon powiedział, że ma zamiar wyrwać się na kilka godzin któregoś dnia, by pojechać do Bodmin. Pytał, czy uda mi się zwolnić, żeby mu towarzyszyć. Chciał obejrzeć rowery, które zamierzał kupić dla Charleya i Berta.
- Wykonują tyle drobnych robót w posiadłości i są bardzo pilni - powiedział. - Naprawdę mam z nich pożytek. Przydałyby im się rowery do załatwiania spraw w okolicy. Myślę, że byliby zadowoleni.
- To wspaniały pomysł! - wykrzyknęłam. - Będą zachwyceni.
Gordon patrzył na mnie błagalnie.
- Tak mało cię teraz widuję - rzekł.
- Wszyscy jesteśmy zajęci. Kiedy chciałbyś jechać do Bodmin?
- Jutro lub pojutrze.
- Porozmawiam z panią Jermyn i zobaczę, czy dałoby się przesunąć któryś z moich dyżurów.
Pojechaliśmy następnego dnia.
Gordon często pokonywał tę trasę, gdy odwiedzał matkę. Zastanawiałam się, czy myśli o niej w czasie tej jazdy. Sądzę, że trudno mu było się od tego uwolnić.
Czułam, że tak naprawdę niewiele wiem o Gordonie. Od pierwszego momentu, gdy przyjechałam do Tregarlandów, budził we mnie lęk, lecz zawsze zachowywał się wobec mnie nadzwyczajnie. Jemu zawdzięczali Tregarlandowie rozkwit posiadłości, a jego matka nie mogła mieć bardziej oddanego syna.
Natychmiast po przyjeździe do miasta załatwiliśmy sprawę rowerów. Cieszyłam się bardzo, że Gordon wpadł na ten pomysł, wyobrażałam sobie bowiem radość chłopców na ich widok. Był to bardzo miły gest ze strony Gordona.
Postanowiliśmy, że zapakujemy rowery do samochodu i zjemy lunch. Gordon znał jakiś stary zajazd na skraju wrzosowiska, niezbyt daleko. Potem wrócilibyśmy do domu.
Byłam kiedyś w zajeździe na wrzosowisku z Jowanem i nie miałam pewności, czy chcę, by okazało się, że to ten sam zajazd. Wspomnienia bywają bolesne, lecz z drugiej strony odczuwałam silną potrzebę wracania do przeszłości.
To miejsce nazywało się „Zajazd na Wrzosowisku" i było mi nie znane. W sali restauracyjnej siedziało niezbyt wielu ludzi, łatwo więc znaleźliśmy stolik.
Właściciele mieli kłopoty z przygotowaniem potraw zadowalających gości. Zamiast tradycyjnej pieczeni wołowej podano klops. Mięso było w nim prawie niewidoczne, lecz groch i jarzyny zastępujące wołowinę bardzo nam smakowały z pieczonymi kartoflami. Do picia wzięliśmy jabłecznik.
Gordon opowiadał o Straży Cywilnej i o kłopotach związanych z zarządzaniem majątkiem w czasie wojny. Wyczuwałam jednak, że myślami jest gdzie indziej.
- Cieszę się, że jesteś tu ze mną, Violetto. Ciągle myślę o tym, że zechcesz wrócić do domu, do rodziców.
- Wolę być tutaj. Jeśli nadejdą jakieś wieści od Jowana, to dotrą najpierw do jego babki i dowiem się o tym natychmiast. Poza tym jest tu Dorabella... i Tristan. No i mam co robić.
- Przeżyliśmy trudne chwile, Violetto.
- Masz rację. Jak się miewa twoja matka, Gordonie? Czy jest jakaś zmiana?
- Nie... raczej nie. Bywają lepsze i gorsze dni. Przypuszczam, że jej stan się nie poprawi. Gdyby odzyskała zdrowe zmysły, przypomniałaby sobie, co zrobiła... co chciała zrobić temu dziecku. Taka świadomość jest trudna do zniesienia.
Dotknęłam jego ręki opartej o stół. Uścisnął mnie mocno.
- Ty to rozumiesz, Violetto. Bardziej niż ktokolwiek inny.
- Nie powinnam była o tym wspominać.
- To nie ma znaczenia. I tak stale o tym myślę.
- Przyjeżdżasz tu regularnie. Trzeba było pojechać do miasta, a nie do Bodmin.
- Tu jest najbliżej, a poza tym nie można ulegać takim uczuciom. Stanowi to przecież część naszego życia.
Niespodzianie zmienił temat:
- Co sądzisz o kapitanie Brencie?
- Czarujący człowiek.
- Mam na myśli jego wizyty w Samotni.
- Pewnie są konieczne. Ci żołnierze przeszli okropne rzeczy i lekarze nie są pewni, czy nie jest im potrzebne leczenie psychiatryczne.
- Przypuszczam, że chodzi o coś innego.
- O co?
- Obawiam się, że jesteśmy trochę podejrzani.
- Podejrzani?
- Problem tych świateł na morzu. Możliwe, że były to nasze reflektory, lecz zostały zauważone i dużo się o tym mówi. Każdy obiekt, nawet najbardziej oddalony, może być śledzony. Pomyśl, w jakiej teraz jesteśmy sytuacji! Hitler przekonał się, że nie tak łatwo pokonać nasze siły powietrzne. Groźba inwazji nie jest więc tak wielka jak przedtem. Chyba w tym roku nie spróbuje zrealizować tego zamiaru. Mimo to musimy być czujni.
- Chcesz powiedzieć, że podejrzewasz kogoś z naszych sąsiadów o przesyłanie sygnałów wrogom?
- Sądzę, że jest to możliwe.
- Jakiego rodzaju wiadomości mogą przesyłać?
- Wszelkie informacje mogą być dla wroga pożyteczne. Lokalizacja fabryk... informacje o flocie...
- Jakie można tutaj zdobyć wiadomości o flocie?
- To może być ktoś, kto jest w kontakcie z innymi. W całym kraju na pewno są rozsiani szpiedzy, niektórzy przysłani przed wojną. Wiesz, tak właśnie się to odbywa.
- To brzmi niewiarygodnie.
- Nie żyjemy teraz w zwykłym czasie. Przyszło mi do głowy, że kapitan Brent przyjechał tu, by nas pilnować. Któregoś dnia widziałem go na wybrzeżu. Obserwował okolicę przez lornetkę. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że jego misja polega nie na troszczeniu się o rannych żołnierzy, lecz na czymś zupełnie innym.
- Czego by więc szukał w Samotni?
- Może chodzi o Gretchen.
- Och, nie. To absurd. Gretchen pomagająca ludziom, którzy tak strasznie postąpili z jej rodziną!
- Sam fakt, że jest Niemką, czyni ją podejrzaną w oczach niektórych ludzi.
- Słyszałeś o bójce Charleya?
Pokręcił głową, opowiedziałam mu więc, a wtedy westchnął:
- No i sama widzisz.
- Biedna Gretchen. To krzywdzące dla niej. Mam nadzieję, że się nie domyśla.
- Uznałem, że muszę cię o tym poinformować. Lepiej wiedzieć, co się dzieje.
- Gordonie, przypuśćmy, że jest ktoś, kto przesyła sygnały, ktoś blisko nas. Ja wiem, że nie jest to Gretchen. Więc kto?
- Jeśli ktoś nadaje wiadomości, a w czasie wojny zawsze dużo się o tym mówi, musimy dołożyć starań, żeby odkryć, kto to robi. Nie tak łatwo przesłać informację przez wodę. Musimy zwracać uwagę na wszystko, co jest niezwyczajne. Myślę, że nie należy o tym rozpowiadać. Może nawet lepiej nie mówić nic Gretchen. Niech pozostanie z dala od tego. Porozmawiaj z Dorabellą. Ja będę czuwał.
Po chwili milczenia zapytał:
- Violetto, wciąż masz nadzieję?
- Pozostała mi tylko nadzieja.
- Minęło już sporo czasu...
- Gordonie, czy sądzisz, że kiedykolwiek się dowiemy?
- Jeśli nie, będziesz musiała pogodzić się z faktem...
- Że on nie żyje? Nie potrafię. Muszę wierzyć, aż się dowiem...
- To może trwać długo.
- Masz na myśli wojnę?
- Czekanie na wiadomość.
- Nie chcę patrzeć tak daleko w przód.
- Rozumiem. Chcę, żebyś wiedziała, że dużo o tobie myślę. Jeśli jest coś, w czym mógłbym ci pomóc...
Patrzył na mnie ze smutkiem w oczach. Takie okazywanie uczuć było do Gordona niepodobne. Myślę, że chciał mi dać do zrozumienia, że jeśli Jowan nie wróci, on będzie gotów wesprzeć mnie w nieszczęściu.
Dorabella i ja zdobyłyśmy samochód, z którego korzystałyśmy wspólnie. Bardzo nam się przydawał, gdy trzeba było jechać do Poldown po zakupy. Nie musiałyśmy już taszczyć bagaży pod górę ani czekać, aż przyślą zakupione towary.
Często jeździłyśmy razem i przy jednej z takich okazji wzięłyśmy Jacka Braystona, żołnierza, mającego nie więcej niż osiemnaście lat, któremu trzeba było zmienić opatrunek na nodze.
Zostawiłyśmy go w szpitalu, zaparkowałyśmy samochód i ruszyłyśmy do miasta, gdy niespodzianie spotkałyśmy się twarzą w twarz z Jacques'em Dubois.
- Spójrz, kto idzie! - wykrzyknęła zdumiona Dorabella. Cofnęła się przy tym trochę, lecz on już nas zobaczył.
Podszedł do nas, uśmiechając się.
- Co za miła niespodzianka - zaczął.
- Tu jest centrum handlowe - odparła Dorabella - a my mieszkamy nad brzegiem morza. To my jesteśmy zaskoczone twoją tu obecnością, nieprawdaż, Violetto? Co ty tu robisz?
- Przyjechałem na krótko.
- Dopiero dziś?
- Wczoraj wieczorem. Zatrzymałem się na noc w hotelu... Zaraz, jak on się nazywa? Aha, Black Rock. Chciałem zobaczyć się z siostrą. Wyjeżdżam wieczorem.
- A gdzie mieszkasz obecnie?
- W Londynie. Raz tu, raz tam. Może porozmawiamy gdzieś wygodnie? Wstąpicie do hotelu? Napijemy się wina, co panie na to?
Spojrzałam na Dorabellę. Widziałam, że nie ma specjalnie chęci na towarzystwo ducha z przeszłości. Zostawiłam więc to jej decyzji.
Zawahała się i spojrzała na zegarek.
- Mamy coś do załatwienia. Nie zostało nam wiele czasu.
- Bardzo proszę, nie róbcie mi zawodu. Na troszeczkę, dobrze? Na jeden kieliszek wina.
- Dobrze, i tak musimy czekać na Jacka - odpowiedziała Dorabella. - To jeden z żołnierzy przebywających w Samotni. Zawiozłyśmy go na zmianę opatrunku i musimy go odebrać.
- No to świetnie, idziemy więc. Czy wiedzą panie, gdzie jest ten hotel?
- Tak - odpowiedziałam. - Dobry?
- Wspaniały jest widok stamtąd. Roześmiałam się.
- Mamy wojnę. Trudno oczekiwać haute cuisine. Weszliśmy razem do hotelu. Jacques znalazł kącik w sali kawiarnianej i zamówił czerwone wino.
- Powiedzcie teraz, jak wygląda wasze życie.
- Ośmielam się przypuszczać, że twoje jest o wiele ciekawsze - odrzekła Dorabella.
- Co słychać u generała? - zapytałam.
- Jest bardzo zajęty. Wygłasza radiowe przemówienia do Francuzów. Chciałby ich wszystkich zjednoczyć.
- Czy wielu dołącza do niego?
- Cały czas przybywają nowi.
- To znaczy, że uciekają z Francji i przepływają kanał?
- Niektórzy. To nie jest niemożliwe. A oto i wasze wino. — Odczekał, aż nalano nam do kieliszków, i podniósł swój.
- Wasze zdrowie, moje panie. Za szybki koniec wojny. Wtedy dopiero wszyscy będziemy szczęśliwi.
Piłyśmy wino, spodziewając się niezbyt poważnej rozmowy.
- To dziwne - powiedziała Dorabella - że wylądowałeś właśnie na naszej plaży. Czy był to przypadek, czy tak zaplanowałeś?
- Znałem już tę część wybrzeża. Najłatwiej było przebyć kanał w jego najwęższym miejscu, ale tu jest bardzo spokojnie, brzeg jest raczej opustoszały. Niezbyt łatwo byłoby płynąć z Calais czy z Boulogne... czy Dunkierki.
- To było chyba dość niebezpieczne? - zapytałam.
- Oczywiście, panno Violetto, lecz niebezpieczeństwo groziło wszędzie. Simone i ja nie chcieliśmy żyć w niewoli.
- Nie wiedziałam, że masz siostrę - rzekła Dorabella.
- W ciągu ostatnich lat nie widywaliśmy się za często. Simone nie mieszka w Paryżu. Mieszka z naszą ciotką niedaleko Lyonu. Rzadko do niej jeździłem. Kiedy jednak zorientowała się, co się dzieje, przyjechała do mnie. Nie chciała zostać w upokorzonej Francji, ani ja. Dlatego przybyliśmy tutaj.
- Trzeba było niemałej odwagi, by płynąć taką łodzią.
- Morze było bardzo spokojne, a kiedy dotarliśmy na miejsce, ucieszyłem się na wasz widok, bo wiedziałem, że znajdujemy się wśród przyjaciół.
- Przyjaciół? - zdziwiła się Dorabella.
- Przecież możemy pozostać przyjaciółmi - odparł z uśmiechem.
- I od razu trafiliście na plażę Tregarlandów? To dopiero zbieg okoliczności.
Uśmiechnął się do mnie szelmowsko.
- Wyznam, że mniej więcej wiedziałem, gdzie jesteśmy. Proszę pamiętać, że byłem już tu i malowałem. Artyści mają wyczulone oko. Tutejsze skały nabrzeżne mają niezwykły kształt.
- Było ciemno, kiedy przypłynęliście.
- Trochę się jednak orientowałem. Ale trudno mi było wprost uwierzyć, że znaleźliśmy się akurat poniżej posiadłości Tregarlandów. Sądziłem, że wypłynęliśmy bardziej na zachód, gdzieś koło Falmouth czy Lizard. Szczęśliwy los sprawił jednak, że trafiliśmy do przyjaciół.
- Umiał pan dobrze pokierować łodzią - zauważyłam.
- Och, nie, panno Violetto. Miałem po prostu szczęście. Czasami każdemu się zdarzy.
- Czy widział się pan z Simone? - zapytałam.
- Jeszcze nie. Słyszałem, że jest tu jej bardzo dobrze. Mówiła, że ludzie są dla niej tacy mili, że mieszka z panią...
- Penwear - podpowiedziałam.
- O, właśnie, z panią Penwear, która uważa ją za dzielną młodą damę, skoro odważyła się opuścić ojczyznę i przyjechać tu, by walczyć o wolność.
- Zdaje się, że polubiła pracę na farmie.
- Simone umie się przystosować do każdej sytuacji.
- Robiła kiedyś coś podobnego?
- Mój wuj i ciotka mieli niewielką posiadłość, być może tam się trochę nauczyła. Jeszcze wina?
- Nie, dziękuję - odrzekła Dorabella, po czym zapytała: - A propos, czy wiesz może, co stało się z tym kupcem od win?
- Kupiec od win? - Uniósł w zdziwieniu brwi.
- Tego dnia, kiedy wyjeżdżaliśmy, przeczytaliśmy w gazecie, że Mansarda znaleziono zamordowanego. To chyba ten sam człowiek?
- Kto to? - zainteresowałam się.
- Znajomy Jacques'a. Przychodził do pracowni, by sprzedać swoje wina.
- Teraz sobie przypominam - powiedział Jacques. -To był napad rabunkowy. Ostrzegałem go, by nie chodził z dużą gotówką w kieszeni. Był... jak by tu powiedzieć... nieostrożny. Mówiłem mu: Mon ami, któregoś dnia zostaniesz okradziony. No i proszę, stało się.
- Czy znaleziono sprawców?
Jacques wzruszył ramionami.
- To było na ulicy...
- W nazwie była chyba małpa - powiedziała Dorabella.
- Rue du Singe. Nie najlepsze miejsce do spacerów nocą.
- Bardzo mi go żal - przyznała Dorabella. - Polubiłam go.
- Tak, był czarujący. Lecz, niestety, szukał guza.
- I nic nie wiadomo o mordercy?
- Zapomniano o tym. Wojna była tuż-tuż.
- Okropna śmierć! - westchnęła Dorabella.
- Czy odwiedzał pan Simone przedtem? - zapytałam.
- Dziś będzie pierwszy raz, odkąd tu przybyliśmy. Cieszę się, że ją zobaczę, i usłyszę z jej ust, że czuje się tu szczęśliwa.
- Zaciągnął się pan do armii generała? - spytałam.
- Tak, tak. Wiele jest jeszcze do zrobienia. Trzeba wszystko doprowadzić do porządku. Dużo jeszcze pracy przed nami, ale kiedy nadejdzie pora, będziemy gotowi.
- Czy sądzi pan, że Niemcy zdecydują się na inwazję?
- Mieli taki zamiar, ale sytuacja się zmieniła. To nie takie łatwe, jak im się wydawało. Sądzili, że unieszkodliwią Brytyjczyków w powietrzu, co było konieczne przed inwazją. To się im jednak nie udało i mówi się, że ponieśli wielkie straty. Zobaczymy, co będzie dalej. - Uniósł kieliszek. -Kiedy przyjdą, jeśli w ogóle tu przyjdą, my będziemy gotowi.
- Musimy już iść - powiedziałam. - Jack pewnie czeka przed szpitalem.
Rozstałyśmy się z Jacques'em, który wyraził nadzieję, że wkrótce znów się spotkamy.
W drodze do szpitala powiedziałam do Dorabelli:
- Ten człowiek ma zwyczaj pojawiać się niespodziewanie. Najpierw przybywa na naszą plażę, potem spotykamy go spacerującego po ulicach Poldown..
Dorabella przyznała mi rację.
Nadszedł nowy rok, a próba inwazji nie nastąpiła, choć tak bardzo się jej obawiano.
Święta Bożego Narodzenia odbyły się w posępnej atmosferze. Na umęczony Londyn wciąż spadały bomby zapalające i burzące. Zniszczono ratusz i osiem kościołów strzeżonych przez kobiety z Żeńskiej Służby Pomocniczej przy Królewskiej Marynarce Wojennej. Wprawdzie główna siła tych ataków skierowana była na Londyn, ale ucierpiały poważnie i inne miasta.
A jednak od ewakuacji w Dunkierce nastroje nieco się poprawiły. Zostaliśmy sami, lecz czuliśmy się zdolni do stawienia oporu.
Życie toczyło się ustalonym już trybem. Nauczyliśmy się nie marnować niczego, co nadawało się do jedzenia. Zrozumieliśmy, że cokolwiek się zdarzy, musimy sobie sami radzić.
Charley i Bert Trimmellowie byli zachwyceni rowerami. Pędzili dróżkami i ścieżkami zbocza z niepohamowaną beztroską szczęśliwych dzieci.
Wiosna przyszła i minęła. Znowu był czerwiec. Wkrótce będziemy mówić: Wojna ciągnie się już dwa lata, a sądzono, że nie potrwa do Bożego Narodzenia. Jakże się mylono!
Tymczasem my z każdym dniem stawaliśmy się silniejsi.
I wtedy dowiedzieliśmy się, że Niemcy bez wypowiedzenia wojny napadły na Rosję.
To mogło oznaczać tylko jedno. Hitler zwątpił w pomyślny skutek inwazji na Wielką Brytanię. To, co powiedział o lotnikach nasz premier, było prawdą: „Nigdy w historii ludzkości tak wielu nie zawdzięczało tak wiele tak nielicznym". Ocalili świat i teraz wściekłość Hitlera zwracała się nie tylko przeciwko nam. Dołączyli do nas także Rosjanie.
Czas mijał, a Jowan wciąż nie wracał.
Dorabella
WŁAMANIE W RYERSIDE
Przeżyłam szok, gdy w mężczyźnie, który wraz z kobietą przypłynął łodzią, poznałam Jacques'a. Każdy odczułby to samo w podobnie nieoczekiwanej sytuacji i w taką noc!
Nie chciałam już nigdy więcej widzieć Jacques'a. Zawiódł mnie i upokorzył z bezczelną nonszalancją, sprowadzając do domu tę wstrętną Mimi, jak gdyby przedstawianie jednej kochanki drugiej było rzeczą najzwyklejszą w świecie.
Arogancja tego człowieka była nie do zniesienia i chciałam wymazać go z pamięci na zawsze.
I oto znowu się pojawił!
Byłam szczęśliwa, kiedy wyjechał, polubiłam natomiast Simone. Była zupełnie inna niż jej brat Jacques, pracowita i skromna. Jacques uważał się za następcę Degasa, Maneta czy Moneta, a może i Toulouse-Lautreca. Simone to nieśmiała dziewczyna z prowincji, która chce się wszystkim przypodobać. Tom Yeo orzekł, iż jest świetną pracownicą, i był z niej bardzo zadowolony.
Zaprzyjaźniłyśmy się ze sobą. Wydawała się samotna, a ja uznałam, że mój dawny związek z jej bratem nie powinien być w tym przeszkodą.
Ogólnie biorąc, cieszyłam się z życia mimo toczącej się wojny i smutku, w jakim pogrążona była moja siostra. Czekała na ukochanego, w którego powrót ja zwątpiłam.
Lubiłam przebywać z powracającymi do zdrowia żołnierzami. Wiem, że odnosili się do mnie w specyficzny sposób. Chętnie ze mną żartowali, udając, że są zakochani. Było mi z nimi wesoło i przyjemnie.
Nie mogłam jednak nie martwić się o Violettę. Myślałam o niej nieustannie. Było to jak chmura przesłaniająca każdą chwilę radości. A radość dawały nawet drobiazgi codziennego życia. Pragnęłam bardzo, by Jowan wrócił do domu, a gdyby to było niemożliwe, to przynajmniej żeby dotarły do nas jakieś wieści o nim. Jeśli został zabity, lepiej byłoby, gdyby się o tym dowiedziała. Wtedy może z czasem by o nim zapomniała. Dostrzegałam, że Gordon Lewyth kocha ją na swój sposób. Nigdy go nie rozumiałam. Violetta powiedziałaby pewnie, że wydawał mi się jakiś inny, bo nie interesował się mną. Często rzeczywiście w takich razach miała rację.
Gordon to naprawdę dziwny człowiek. Ukrywa coś głęboko na dnie duszy. No cóż, jego matka jest morderczynią i przebywa teraz w zakładzie zamkniętym. Wiem, że odwiedza ją często i tym samym odświeża stale w pamięci straszne wydarzenia, które rozegrały się tamtej nocy w domu Tregarlandów. Przypuszczam, że zależy mu na Violetcie i jestem przekonana, że byłby bardzo oddanym mężem. Ona jednak kocha Jowana i będzie go kochać, jak sądzę, całe życie, nawet jeśli zaginął gdzieś tam na zawsze.
Ja sama się zmieniłam. Doświadczenia wpływają na osobowość człowieka, tym bardziej jeśli są poważne. Już nie jestem tą samą kobietą, która beztrosko porzuciła dom, męża i dziecko, by uciec z kochankiem. Czasami przywołuję w pamięci obraz Dermota z czasów, gdy poznałam go w Niemczech. Nigdy potem już nie był taki sam. Violetta usiłowała mnie przekonać, że nie ponoszę winy za śmierć Dermota. Spadł z konia. Mówią, że za dużo pił. Tak, lecz dlaczego? Biedny Dermot! Był unieruchomiony na zawsze i całkiem możliwe, że odebrał sobie życie, choć nie ma pewności, czy nie był to wypadek. Wmawiam sobie, że tak właśnie było, bo łatwiej mi się z tym pogodzić. No i mam mojego synka.
Tristan jest taki słodki! Nareszcie zaczyna mnie lubić. Na początku, gdy chciałam go wziąć na ręce, wyrywał się do Violetty lub niani Crabtree. Teraz jest już inaczej. Kiedy nazywa mnie mamusią, mam ochotę uściskać go i krzyczeć: „Wynagrodzę ci, maleńki, to, że cię opuściłam, wynagrodzę, jak tylko potrafię!"
Tak więc mimo wojny mogłabym cieszyć się życiem, gdyby Violetta stała się na powrót taka jak niegdyś, zanim Jowan wyruszył do wojska.
Ostatnio życie ponownie nabrało dla mnie uroku.
Spodobał mi się od pierwszego wejrzenia. Jest raczej wysoki, na swój sposób przystojny, interesujący. Pociąga mnie też jego zdecydowanie we wszystkim, co robi.
Dzień po pierwszej wizycie spotkałam go na naszym nabrzeżu.
- Pani Tregarland, prawda?
- A pan jest kapitanem Brentem.
- Rozpoznałem panią od razu.
- Powinien pan - odparłam. - Widzieliśmy się zaledwie wczoraj.
Roześmieliśmy się.
- Samotnia to piękna posiadłość - powiedział.
- Tregarland nie jest gorsze.
- Pani dom, to oczywiste.
- Tak. W tej okolicy są dwa takie duże domy.
- Pani mąż...
- Jestem wdową. Majątkiem administruje Gordon Lewyth. Zarządzał nim także za życia mego męża. Robi to znakomicie. Poważają go tu. Dowodzi Strażą Cywilną. Sądzę, że wolałby pójść do wojska, lecz wtedy posiadłość całkowicie by podupadła.
- Wykonuje bardzo pożyteczną robotę.
- Zamierzamy przeznaczyć kilka pokoi także i u nas dla rekonwalescentów. Będzie można ich wtedy przyjąć więcej naraz.
- Wspaniały pomysł. Pani zapewne wraz z tamtymi młodymi paniami przejmie nad nimi pieczę.
- Pani Jermyn jako pierwsza wpadła na ten pomysł. Tu powstaną dodatkowe pokoje.
- Pani siostra jest narzeczoną właściciela Samotni?
- Tak.
- Robicie tu rzecz niezwykłą. Jestem pewien, że podjęły panie niemały trud. Ciekawe, że wszystkie jesteście spokrewnione.
- Niezupełnie... Gretchen wyszła za mąż za Edwarda. Rozmawiało się z nim tak łatwo, że ani się spostrzegłam, kiedy opowiedziałam mu o tym, że Edward jako maleńkie dziecko został przywieziony przez moją matkę z Belgii. Słuchał mnie bardzo uważnie. Potem wspomniałam o wakacjach w Bawarii i o tym, jak po raz pierwszy zetknęłyśmy się z nazistami.
- To był pierwszy rozdział - powiedział. - Prolog mającego dopiero nastąpić dramatu.
- Rzeczywiście tak było, choć wtedy nie zdawaliśmy sobie sprawy z powagi sytuacji.
- Niewielu ludzi to dostrzegało, a jeśli nawet, to nie byli w stanie temu się przeciwstawić.
Zmienił temat, by rozproszyć ponury nastrój.
- Spotkanie z panią to dla mnie wielka przyjemność.
- I dla mnie nie jest ono wcale przykre - odrzekłam. W tym wesołym nastroju minęło nam przedpołudnie
i kiedy mieliśmy się już rozstać, zapytał:
- Czy często tu pani spaceruje?
- Tylko czasami. Zazwyczaj mam zbyt dużo zajęć. Muszę spędzać trochę czasu z moim synkiem. Ma najlepszą nianię na świecie. Opiekowała się kiedyś mną i Violettą. Moja matka ceniła ją tak bardzo, że przysłała tu, by zajęła się Tristanem.
- Tristanem?
- Proszę się nie dziwić! Mama uwielbiała opery i dlatego moja siostra otrzymała imię Violetta, a ja Dorabella. Uważałam, że trzeba podtrzymać tradycję, i stąd imię Tristan. Gdyby urodziła się dziewczynka, zostałaby Izoldą.
Roześmiał się.
- Czy myśli pan - zapytałam - że Jowan Jermyn wróci kiedyś do domu?
Odpowiedział po chwili namysłu:
- Nie jest to niemożliwe.
- Lecz... mało prawdopodobne?
- Chyba tak.
- Lepiej znać prawdę.
- Oczywiście.
- Muszę już iść.
- To była wielka przyjemność spotkać panią.
- Mówił już to pan na początku.
- Warto to jednak powtórzyć, więc powtarzam z całym przekonaniem.
Powiedzieliśmy sobie do widzenia i to był ten pierwszy raz. Widywaliśmy się potem często. Choć nigdy nie umawialiśmy się, to jednak jakoś udawało się nam spotykać w tym samym miejscu i o tej samej porze.
Violetta uważałaby, że powinnam dostrzec, do czego zmierza ta znajomość. Lecz ja taka właśnie byłam. Poślubiłam Dermota pochopnie i wkrótce zrozumiałam, iż był to błąd. Potem uwikłałam się w romans z Jacques'em, od którego nie tak dawno uciekłam. Violetta, jak zawsze, i wtedy mi pomogła. Powinnam więc być teraz ostrożna. Ludzie tacy jak ja są jednak niepoprawni. Wierzą, że wszystko jakoś się ułoży, ponieważ pragną tego i chcą w to wierzyć, i niekiedy dopiero po niewczasie idą po rozum do głowy.
W każdym razie spotkania z kapitanem Brentem były dla mnie w tych ponurych dniach miłą rozrywką. Początkowo widywaliśmy się na pozór przypadkowo. Później, oczywiście, to się zmieniło.
Rozmawiało mi się z nim doskonale. Interesował się wszystkimi i wszystkim. Żaden temat nie wydawał mu się banalny. Ciekaw był ludzi z okolicy, nawet służących. Każda najmniejsza nawet sprawa wydawała mu się godna uwagi. Ciągle też się śmialiśmy. Chociażby z tego powodu lubiliśmy tak bardzo swoje towarzystwo.
Kapitan Brent pytał nawet o nianię Crabtree, Tristana i Hildegardę; o Charleya i Berta. Nie znałam nikogo, kto by się tak interesował innymi ludźmi. Bawiło to mnie i wciągało.
Brent mieszkał w małym umeblowanym domku na skraju wschodniej części Poldown. Dowiedziałam się, że wojsko wynajęło ten domek na cały rok do dyspozycji ludzi wysyłanych co pewien czas w nasze okolice. Nie wiedział, jak długo tu pozostanie, i rzeczywiście od czasu do czasu był odwoływany gdzie indziej.
Myślę, że niepewność sytuacji przyspiesza bieg wypadków.
Jego ordynans, Joe Gummer, sprzątał, gotował i dbał o Jamesa niezwykle troskliwie. Był to rodowity londyńczyk, zawsze uśmiechnięty od ucha do ucha. Mrugał do mnie ostentacyjnie na znak, że żartuje, co robił nader często. Nie ulegało dla mnie wątpliwości, że był bardzo oddany swemu kapitanowi. To też budziło moją sympatię.
Domek był mały: dwie sypialnie i łazienka na piętrze oraz dwa pokoje z kuchnią na dole. Umeblowanie, raczej skromne i najwyraźniej przeznaczone dla przyjeżdżających tu przed wojną letników, nadawało wnętrzu bezosobowy charakter.
Ładny ogród ciągnął się aż do rzeki. Roztaczał się stąd widok na południe, na stary most. Polubiłam to miejsce, gdyż wśród rosnących bujnie rododendronów, azalii i budlejnika można było zapomnieć o wojennej rzeczywistości.
Dni mijały mi w ogromnym podnieceniu. Nie omieszkałam wykorzystać każdej okazji, by udać się do Poldown. Jechałam samochodem okrężną drogą, która prowadziła obok Riverside Cottage. Wpadałam tam, a Joe udzielał mi informacji:
- Pana nie ma. Powiem mu, że pani była. Będzie ucieszony. Jak się pani miewa? Schodziłem się dzisiaj w poszukiwaniu mięsa.
Nauczyłam się rozumieć jego śpiewny londyński slang. Opowiedział mi, ile to kłopotów i narzekań wywołała bomba, która spadła na jego dom w Bow.
- Zawalił się sufit w kuchni. Co się tam działo! Ile było sprzątania! A żona zrzędziła: „Czy ten Hitler myśli, że jestem jego służącą? Szkoda, że nie może sam posprzątać tego bałaganu".
W czasie rozmowy nieustannie mrugał, do czego już przywykłam, i wybuchał śmiechem. Po spotkaniu z nim zawsze było mi weselej.
Tak, to były dobre dla mnie dni. Zazwyczaj rano przed udaniem się do Samotni około godziny spędzałam z Tristanem. Po powrocie siedziałam znowu z dziećmi i czytałam im bajki pod okiem przyglądającej się nam z zadowoleniem niani Crabtree. Z całą pewnością uważała, że tak właśnie powinna zachowywać się dobra matka, a nie uciekać z jakimiś cudzoziemcami uganiającymi się za spódniczkami. Niania, naturalnie, nie uwierzyła w historię o amnezji.
- Utrata pamięci, też mi coś! - sarknęła. - Dorabella nie należy do tych, co to tracą pamięć.
- Musimy powiedzieć niani prawdę - uznała Violetta. - Będzie to dla niej szok, lecz wybaczy ci, w przeciwnym razie i tak nie spocznie, póki nie dowie się, co się naprawdę wydarzyło.
Simone spotykałam często na terenie posiadłości. Zmieniła się, przestała już być tą nieśmiałą dziewczyną, która przybyła do Anglii z jednym tylko pragnieniem: walczyć za swój kraj.
Nie bardzo chciała rozmawiać o bracie. Ponieważ ja też nie miałam na to ochoty, nie było problemu. Mieszkała z nim bardzo krótko w dzieciństwie, a potem wyjechała na wieś do ciotki. Podobnie jak ja miała pogodne i niefrasobliwe usposobienie.
Opowiedziała mi o jednym z pracowników farmy, który nie odstępował jej na krok. Był to Kornwalijczyk o nazwisku Daniel Ferret. Z rozbawieniem słuchałam, jak usiłowała naśladować jego akcent i jakie mieli kłopoty z porozumieniem się: ona mówiąca słabym angielskim z francuskim akcentem i on posługujący się niezrozumiałymi dla niej wyrażeniami kornwalijskimi.
Śmiałyśmy się z tego razem i muszę przyznać, iż były to dla mnie chwile wytchnienia od ponurej, przygnębiającej atmosfery wojennej.
Chciała oczywiście coś wiedzieć o mnie. Opowiedziałam więc jej o Dermocie, epizod z Jacques'em już znała. Dowiedziałam się od niej, że stale miewał jakieś kochanki, a ze mną był dłużej niż z innymi. I ostatecznie to ja go porzuciłam.
Wkrótce wspomniałam jej o kapitanie Brencie.
- Jest bardzo miły - orzekła. - Jak mój poczciwy Daniel. Opowiedz mi. Zamieniam się w węch.
- W słuch - poprawiłam ją ze śmiechem. Opowiedziałam jej o naszych spacerach na nabrzeżu, o spotkaniach w domku kapitana, słowem o tym, jak rozwija się ta przyjaźń.
Pewnego dnia panowała wyjątkowo męcząca duchota. Postanowiłam pojechać do miasta po zakupy. Stale czegoś nam brakowało. Miałam dużo czasu, złożyłam więc zamówienia i poszłam spacerem przez urwisko zwykłą drogą do domku. Cały dzień w powietrzu wisiała burza i teraz nad morze nadciągnęły ciężkie chmury. Gdy zostawiłam za sobą miasto, rozległ się pierwszy grzmot. Zaraz potem lunął rzęsisty deszcz i, zanim dotarłam do domku, byłam całkowicie przemoczona, woda przelewała mi się w sandałach, a mokre włosy oblepiały twarz.
- Ależ pani zmokła! - zawołał James na mój widok.
- Oględnie mówiąc - zauważyłam.
- Proszę zdjąć z siebie wszystko. Szybko!
- A gdzie jest Joe?
- Wybrał się do Bodmin uzupełnić zapasy. Proszę pójść do łazienki, a ja poszukam czegoś do ubrania. Potem wysuszymy pani mokre rzeczy.
Weszłam na górę do małej łazienki. James zostawił mnie tu i po chwili wrócił z szlafrokiem frotte w ręku. Zdjęłam ubranie, wytarłam się porządnie i otuliłam jego szlafrokiem, oczywiście trochę na mnie za dużym.
Gdy wyszłam z łazienki, siedział na łóżku w sypialni.
- Zupełnie dobrze na panią pasuje - powiedział. - Aż do dziś uważałem, że niepotrzebnie zajmuje miejsce w szafie.
- Trochę za duży.
- Ostatecznie jestem większy od pani. Wstał i położył mi ręce na ramionach.
Nie ma potrzeby wdawać się w szczegóły: to, co się stało, było nieuniknione. Sytuacja była tak romantyczna, a jednocześnie nieco stereotypowa, jakby z kart powieści. Bohater i bohaterka znaleźli się razem, zepsuł się samochód, dziewczynę zaskoczyła burza... Nieważne, jakie zabiegi doprowadziły ich do tego. Po prostu stało się... jakby wbrew ich woli.
James zsunął szlafrok z moich ramion. Powinnam zaprotestować z oburzeniem. Czy tak zrobiłam? Oczywiście, że nie. To nie w moim stylu. Chciałam tego tak samo jak i on, nie miało sensu więc udawać, że jest inaczej.
Gdy już było po wszystkim, leżeliśmy w łóżku, a ja zastanawiałam się, jak zachowa się Joe po powrocie. Wyobrażałam sobie jego porozumiewawcze mrugnięcia. Wiedziałam, że nie będzie zdziwiony.
Znajdowałam się w stanie euforii.
James powiedział, że cudownie się stało, iż mnie poznał. Odparłam, że to cudowne dla nas obojga. I tak się zaczęło.
Od tego dnia spotykaliśmy się bardzo często. Joe zachowywał obojętną minę, tak jak przewidywałam. Czasami słyszeliśmy jego krzątaninę na dole. Wykorzystywałam każdą okazję, żeby wpaść do domku, w którym czekał na mnie James.
Potem siadywaliśmy na dole lub w ogrodzie. James przynosił butelkę swojego ulubionego francuskiego wina i gawędziliśmy.
Dowiedziałam się, że był żonaty, lecz małżeństwo to nie należało do udanych. Było to jeszcze przed wojną. Jakiś czas mieszkali w Londynie, ciągle się jednak przeprowadzali, co nie odpowiadało jego żonie. Chciała mieszkać na wsi. Tak więc rozstali się. Udało się im szczęśliwie przeprowadzić rozwód w przyjaznej atmosferze bez gorzkich wymówek z obu stron. Stało się to trzy miesiące przed wybuchem wojny.
To były piękne dni. Byłam pewna, że jedynym człowiekiem, który wiedział o nas, był Joe. Szybko jednak przekonałam się, że to nieprawda.
Naturalnie, jestem osobą dość nieodpowiedzialną. Wyszło to na jaw pewnego dnia w trakcie rozmowy z Simone.
- Wyglądasz... jak by to powiedzieć - zaczęła nieoczekiwanie - jakoś inaczej. Czy coś się wydarzyło?
- Nic takiego - odparłam wymijająco. - Życie toczy się znośnie. Co z Danielem?
- Bez zmian.
- Adoruje? Wzruszyła ramionami.
- A przystojny kapitan? Powtórzyłam jej gest.
- Myślałam, że zobaczę cię wczoraj. Byłaś zajęta?
- Bardzo.
- Przystojny James?
- Tak, widziałam się z nim.
- To bardzo ładny mały maison. Przechodziłam obok któregoś dnia.
- Tak, masz rację.
- Pewnie znasz go już bardzo dobrze.
- Byłam tam zaledwie parę razy.
Skinęła głową z uśmiechem i opowiedziała o ostatniej randce z Danielem. Słuchałam jej niezbyt uważnie.
Mój romans z Jamesem Brentem trwał. Czułam, że oboje traktujemy go poważnie.
Gdy jechałam do domku, nigdy nie wiedziałam, czy zastanę go, czy nie, tym bardziej że uprzedził mnie, iż może być odwołany w każdej chwili. Nie przypuszczał, by miało się to zdarzyć szybko, lecz nigdy nie wiadomo.
Czy ktoś z nas w tamtym czasie mógł być czegokolwiek pewien? Skąd mogliśmy wiedzieć, kiedy nam przyjdzie spotkać się twarzą w twarz ze śmiercią? Życie stawało się w jakiś sposób krótsze i bardziej gorączkowe. Wszystkim przyświecała zasada: „Jedz, pij i żeń się, bo jutro umrzemy". To prawda, że żyliśmy w atmosferze niepewności. Chciałam czerpać z każdego dnia jak najwięcej, ile się tylko da, bo nie wiedziałam, jak długo jeszcze będę mogła się cieszyć życiem. Jeżeli komuś przydarzyło się coś dobrego, to trzymał się tego kurczowo, zanim mogło mu zostać zabrane. Dodawało to pikanterii mojemu związkowi z Jamesem.
Bywały chwile, kiedy ledwie opanowywałam ochotę zwierzenia się Violetcie. Łatwo mogłam wyobrazić sobie jej reakcję. Miała nadzieję, że spoważniałam po niedawnych doświadczeniach z Jacques'em. Czasami wydawało mi się, że nigdy nie wydorośleję.
James był mi wtedy bardzo potrzebny. Znaczył dla mnie tak wiele. Niania Crabtree powiedziała kiedyś do Violetty, a ona mi to powtórzyła, że gdy wchodzę do pokoju, to jakby słońce przebiło się przez chmury. - „Nie przejmuje się zanadto tym, co się wokół niej dzieje. Przy niej zaczynasz czuć podobnie jak ona".
Pomyślałam, że w tych ponurych czasach cudownie jest mieć coś, co nas uszczęśliwia. W ten sposób usprawiedliwiałam samą siebie, a w tym byłam zawsze dobra.
Tak więc przypominałam ćmę tańczącą wokół płomienia, pewna, że nie przypalę sobie skrzydełek.
Żołnierze powracający do zdrowia korzystali już z pokoi przygotowanych w Tregarlandzie. Bliskie usytuowanie obu domów sprawiało, że mogłyśmy bez trudu chodzić tam i z powrotem między posiadłościami.
- Ależ wspaniale się złożyło! - zawołała Violetta. -Szczególnie gdy się pamięta o dawnej waśni między dwiema rodzinami.
- Spór skończył się dzięki tobie, siostrzyczko, i...
Co za bezmyślność! Już miałam dokończyć: „Dzięki tobie i Jowanowi". Wprawdzie stale był obecny w jej myślach, lecz moje wzmianki o nim nie byłyby na miejscu. Szybko więc powiedziałam:
- Sądzę, że wykonujemy tu dobrą robotę.
- I ja tak myślę - zgodziła, się Violetta.
Chociaż praca w obu domach zajmowała mi wiele czasu, w dalszym ciągu udawało mi się wymykać do Riverside Cottage. Zawsze znajdowałam jakiś powód, żeby jechać do miasta, a jeśli moje wyprawy się trochę przedłużały, to i tak nikt tego nie zauważał.
James dał mi klucz do domku.
- Przyda ci się - powiedział - jeśli nie będzie ani mnie, ani Joe. Możesz zostawić wtedy dla mnie wiadomość.
Zaczął się już październik i dnie stawały się coraz krótsze. Była to pora burz, tak charakterystycznych dla naszej części wybrzeża.
Któregoś ranka, gdy zeszłam na dół, zastałam już przy stole Violettę i Gretchen. Rozmowę przerwało nam wejście służącej, która przyniosła pocztę. Były tam dla nas trzy listy. Wiedziałyśmy od razu, nawet nie patrząc, że są od mojej matki, gdyż zawsze pisała do nas jednocześnie. Jeszcze podczas naszego pobytu w szkole śmiałyśmy się z tego z Violettą, gdyż listy były prawie identyczne. To nie znaczy, że chciałyśmy to zmienić. To tylko zwiększało poczucie bliskości między nami.
Gretchen przeczytała swój list i spojrzała na nas rozjaśnionym wzrokiem.
- Wspaniałe nowiny - powiedziała. - Edward został przeniesiony do Hampshire. Będzie mógł przyjeżdżać na krótkie urlopy. Wasza matka pisze, że powinnam wrócić do Caddington. Oto jej słowa: „Myślę, że powinnaś przyjechać jak najszybciej, Gretchen. Zamieszkacie z Hildegardą u nas. Sprawi nam ogromną radość obecność dziecka w domu".
- Rzeczywiście dobre nowiny - przyznałam.
- Edward już dawno nie widział Hildegardy - powiedziała Gretchen. Zawahała się chwilę. - A moja praca tutaj...
- Tam też będziesz miała zajęcie - uspokoiła ją Violetta. - Nie powinno być z tym trudności, prawda, Dorabello?
Skinęłam głową i dodałam:
- Naszym podstawowym obowiązkiem jest umilać życie żołnierzom, czyż nie? Właśnie jeden z nich nie czułby się dobrze, gdyby ukochana żona i córeczka znajdowały się daleko od niego.
Gretchen zaśmiała się, nie kryjąc radości. Zostawiłyśmy ją, by mogła się spakować, i udałyśmy się do pani Jermyn porozmawiać o zastępstwie za Gretchen. W drodze Violetta zapytała:
- Twój list do mamy był pewnie taki sam jak mój?
- Pewnie tak. Napisałaś jej, podobnie jak ja, że miejscowi plotkują na temat Gretchen, prawda?
- Zgadza się.
- Mama uznała więc, że lepiej będzie, jeśli Gretchen stąd wyjedzie.
- Ma rację, naturalnie. Gretchen nie czuła się już tu dobrze. Są rzeczy, na które ludzie nie potrafią inaczej patrzeć. Jeśli stałoby się coś złego, ją pierwszą by podejrzewali.
- Tam może być podobnie.
- Tak, lecz będzie z nią Edward. Jest żołnierzem, nieomal bohaterem, który wrócił z Dunkierki, a nasi rodzice uchodzą za prawdziwych patriotów. Zresztą częściej będzie widywać męża.
Niania Crabtree chodziła smutna. Martwiło ją, że w pokoju dziecinnym nie jest już tak tłoczno jak dawniej. Wciąż powtarzała, że Hildegarda to taka grzeczna dziewczynka. Tristan stale słyszał o jej zaletach, że ona na pewno czegoś tam by nie zrobiła, bo była dobrze wychowaną małą panienką.
Po kilku tygodniach niania Crabtree wypowiadała się już bardziej filozoficznie:
- I tak mam pełne ręce roboty z tym paniczem i Charleyem, i Bertem! - Wznosiła przy tym wzrok do góry, jakby oczekując potwierdzenia swoich cierpień. - Te ich wyścigi na rowerach! O mój Boże! Przez nich żyję w ciągłym strachu. Wolę małe dziewczynki.
- Jeśli dobrze pamiętam, nianiu - wtrąciłam - miałaś już pod opieką dwie dziewczynki i wcale nie były takimi aniołkami.
- Ty to się stawiałaś - przyznała z błyskiem humoru w oku. - Z ciebie było zawsze ladaco!
Tristan też tęsknił za Hildegardą. Któregoś dnia powiedział do mnie:
- Ja chcę Hilgar.
- Masz mamusię - odrzekłam.
Uśmiechnął się wtedy i objął mnie swymi drobnymi ramionkami. Porwałam go na ręce i mocno pocałowałam.
- Mam mamusię — powtórzył z widocznym zadowoleniem.
Uściskałam go. Mój mały aniołek kochał mnie teraz. Zapomniał, że go kiedyś porzuciłam. Mój malutki synku, obiecałam sobie po raz tysięczny, wynagrodzę ci to.
Gdy sięgam pamięcią do tych miesięcy, wydaje mi się, że żyłam wtedy jakby w oazie spokoju, podczas gdy wokół trwała wojenna zawierucha.
Tristan mnie kochał. Nic się nie da porównać z niezachwianą wiarą niewinnego dziecka, że jego matka jest wszechwładna. Nawet ja znajdowałam w tym radość, chociaż nie mam nadmiernie rozwiniętego instynktu macierzyńskiego. Przysięgłam sobie, że nigdy więcej go nie zawiodę. Zawsze będę przy nim. Tristan był mój. Czułam się bezpieczna, bo miałam Violettę, rodziców... no i Jamesa Brenta.
Bez wątpienia były to szczęśliwe dni.
Pewnego razu wyprawiłam się do Poldown i zrobiwszy tam szybko zakupy, pojechałam do Riverside Cottage. Miałam nadzieję, że zastanę Jamesa.
Kiedy zatrzymywałam się na dłużej, parkowałam samochód tak, żeby nie był widoczny z drogi, z tyłu za domkiem.
Kiedy weszłam do środka i stwierdziłam, że nie ma nikogo, napisałam naprędce kilka słów do Jamesa i wróciłam do samochodu. W momencie gdy wsiadałam, nadjechał jakiś samochód. Była to Simone, która jeździła wozem Jermynów, robiąc zakupy dla Toma Yeo.
- Nie ma go... chez lui? - zapytała z uśmiechem, wychylając się przez okno.
- Nie ma - odpowiedziałam.
- Quel dommage! Masz trochę wolnego czasu? Może wstąpimy na kawę? Na jakieś pół godzinki... czy coś w tym rodzaju?
- Dobrze - zgodziłam się.
Pojechałyśmy więc do East Poldown, do małej kawiarenki z widokiem na morze. Właścicielka, pani Yelton, podeszła do nas, by przyjąć zamówienie.
- Jak się panie mają? Podać kawę? - zapytała.
- Tak, prosimy.
- Należy się paniom chwila wytchnienia. Obie tak się poświęcacie. Gdyby panie słyszały, co mówią o sanatorium żołnierze! Nazywają was aniołami miłosierdzia.
- To ja przypominam anioła? - zapytałam ze śmiechem.
- Prawdę mówiąc, jeśli o mnie chodzi, to zawsze uważałam, że ma pani w sobie coś z diabełka. No a pani... przypłynęła do nas łodzią... to był wyczyn nie lada.
- Jak tu przyjemnie - powiedziała Simone.
- Tak, pod warunkiem, że cię zaakceptują — zauważyłam, myśląc o Gretchen.
Simone od razu zrozumiała, o co mi chodziło. Taka właśnie była, odgadywała szybko moje myśli.
- Musi być szczęśliwa, że Edward od czasu do czasu przyjeżdża do domu - mówiłam dalej. - Gdyby tu została, nie mogłaby widywać go często.
- Na pewno nie pomagało jej to, że jest Niemką. Czy wszystko w porządku u ciebie i kapitana?
- Na tyle, na ile to możliwe w takich czasach.
- Widzę, że masz klucz do jego domu.
- Tak. Kiedy go nie ma, mogę zostawić mu wiadomość na kartce.
- Przewidujący z niego człowiek. To takie romantyczne: wojenna miłość.
- Dopóki świat się kręci, ludzie się kochają. - Czy sama to wymyśliłam, czy powtórzyłam zasłyszane oklepane powiedzenie? Jeśli jednak się zastanowić, to trzeba przyznać, że takie banały często odzwierciedlają prawdę.
Posiedziałyśmy jeszcze trochę, plotkując, a potem pożegnałyśmy się z panią Yelton i każda z nas odjechała swoim samochodem.
Któregoś wieczoru po powrocie do domu zastałyśmy nianię Crabtree bardzo zdenerwowaną.
- Mówiłam im wiele razy i stale powtarzam, że nie życzę sobie, żeby rozbijali się rowerami po okolicy w ciemnościach. To diabły zatracone, ten Charley i Bert!
Chyba nie rozumieją, że godzina szósta wieczorem w maju to nie to samo co o tej porze roku. Mówiłam, że nie wolno im przebywać poza domem po zmroku. Wszystko przez te rowery. Są oczywiście bardzo z siebie zadowoleni, nie wiadomo dlaczego. Jednego dnia ścigają szpiegów, innego załatwiają jakieś ważne sprawy. Kręcą się wszędzie, a ja się na to nie zgadzam.
- Czy pojechali w jakimś konkretnym celu? — spytała Violetta.
- Nie. Tysiąc razy mówiłam, że po szkole mają iść prosto do domu. Wracają ubrudzeni jak nieboskie stworzenia, myją się i nieźle sobie podjadają. Powinno im to wystarczać, nieprawdaż? A skąd! Muszą uganiać się na tych rowerach po okolicy.
- Miejmy nadzieję, że zaraz wrócą, nianiu - uspokajałam ją.
- Lepiej, żeby tak było.
Pomyślałam wtedy, że ona kocha tych chłopców, tak jak kochała nas. Droga niania, naprawdę martwi się o nich.
Prawdę mówiąc, Violetta i ja również zaczęłyśmy się niepokoić. Gordon, spytany przez Violettę, powiedział, że chłopcy powinni niedługo wrócić.
- Mam nadzieję, że nie zdarzył się im jakiś wypadek -zaniepokoiła się Violetta.
Odetchnęłyśmy z ulgą, gdy usłyszałyśmy skrzyp rowerów na dziedzińcu.
Ponieważ wyglądali na całych i zdrowych i nie było już potrzeby martwić się o nich, niania wpadła w jeszcze bardziej wojowniczy nastrój. Bezzwłocznie przystąpiła do akcji. Ciekawa była, jakie tym razem znajdą usprawiedliwienie. Odgadywałam z wyrazu jej twarzy, że będą musieli nieźle się wysilić, aby ją zadowolić.
Chłopcy odstawili rowery i biegiem pokonali schody. Twarze pałały im z podniecenia.
Wojowniczo nastawiona niania wyszła im naprzeciw. Violetta i ja stałyśmy po obu jej bokach.
- Było włamanie! - zawołał Charley. - To znaczy byłoby, gdybyśmy im nie przeszkodzili.
- Włamanie?! - krzyknęłam. - Gdzie?
- W domku nad rzeką.
- W Riverside Cottage? - zapytałam szybko.
- Właśnie tam. Jeździliśmy z Bertem w pobliżu, rozumiecie? Można pojechać na skróty, jeśli zna się tę drogę, wzdłuż rzeki.
- Wjeżdża się na prywatny teren - zauważyłam.
- Tylko troszkę. No więc, Bert i ja byliśmy tam. Z tamtej strony widać dobrze domek, a wiedziałem, że kapitana Brenta nie ma w domu, no nie?
- Naprawdę! A skąd? - zapytałam.
- Nie ma go już od jakiegoś czasu. Słyszałem, jak jeden z żołnierzy mówił, że wyjechał na krótko. Wiedziałem, że to nie on, bo spostrzegłem światło latarki, rozumiecie? Przesuwało się... jak na filmie. Powiedziałem do Berta: „Może wyłączyli prąd". Na ulicy jednak latarnie się paliły. Zeszliśmy z rowerów, podeszliśmy do domu i zobaczyłem otwarte drzwi z tyłu. Wtedy już wiedziałem na pewno.
- No i co zrobiłeś, Charley? - zapytałam.
- Powiedziałem do Berta: „To włamywacze. Trzeba ich złapać". Wiedziałem jednak, że sami nie damy rady. Kazałem więc Bertowi zostać i pilnować. „Jeśli zobaczysz, że odjeżdżają samochodem - powiedziałem - zapamiętaj numer... tak jak w kinie. Ja pojadę do posterunkowego Darkina. To niedaleko stąd".
- Bardzo rozsądnie postąpiłeś, Charley - pochwaliła go Violetta.
- Słucham?
- Bardzo mądrze zrobiłeś, że pojechałeś po posterunkowego Darkina.
- Właśnie pił herbatę. - „Składam raport o włamaniu" - oświadczyłem. Wcale się tym nie przejął i rzekł: „Dobrze, synu". Wtedy ja powiedziałem: „W domu kapitana Brenta, w Riverside Cottage". Dopiero teraz odstawił herbatę i polecił: „Wracaj do domu, synu". Podszedł do telefonu. Nie słyszałem, co mówił, bo pani Darkin wypychała mnie do wyjścia, powtarzając: - „Spisałeś się dzielnie, a teraz wracaj do domu". Wróciłem więc do Berta. Pilnował domku. Nie zauważył już więcej światła. Usłyszeliśmy nadjeżdżające dwa samochody, a wtedy z domu wybiegło dwóch mężczyzn. Nie widzieliśmy ich dobrze. Zdążyli odjechać przed przybyciem policjantów. To jakaś ważna sprawa, co, Bert?
Bert przytaknął z przejęciem.
Myślałam o Jamesie i zastanawiałam się, skąd złodzieje wiedzieli, że w domu nie było ani jego, ani Joe, i co takiego spodziewali się znaleźć w skromnym domku dla letników.
Później przyjechał do nas posterunkowy Darkin i pochwalił chłopców. Jego zdaniem było to zwykłe włamanie, niestety, złodzieje uciekli.
- Słusznie postąpiłeś, chłopcze - zwrócił się do Charleya. - Powiadom nas, jak tylko zauważysz coś podejrzanego w tamtej okolicy.
Wszystko więc skończyło się pomyślnie, a niania Crabtree zapomniała o swych zastrzeżeniach wobec rowerowych wypraw. W rzeczywistości była bardzo dumna ze swoich podopiecznych.
PORWANIE
Minęły zaledwie dwa tygodnie i znowu mieliśmy wszyscy powód do zmartwienia. Tym razem sprawa była znacznie poważniejsza.
Podobnie jak poprzednio wróciłyśmy z Violettą z Samotni i zastałyśmy nianię Crabtree w stanie skrajnej paniki.
Zresztą wkrótce panika ogarnęła nas wszystkich.
Zaginął Tristan. Jak co dzień, po posiłku, został położony do łóżeczka. Niania w tym czasie też lubiła się zdrzemnąć. Tylko dzięki temu mogła przez resztę dnia być na nogach. Położyła się więc, by odpocząć, zostawiając drzwi do pokoju Tristana otwarte.
Tego ranka mały bardzo się rozbawił i nie zasnął tak szybko, jak zwykle. Tak więc gdy niania wreszcie mogła się położyć, musiało już być po trzeciej. Obudziła się dopiero o piątej, zdumiona, że spała tak długo, bo to nie było w jej zwyczaju. Miała raczej lekki sen i zwykle Tristan ją budził. Gdy weszła do jego pokoju, stwierdziła, że nie ma go w łóżeczku. Zdziwiła się, lecz jeszcze zbytnio nie zdenerwowała. Pomyślała, że pewnie zszedł na dół. Tristana jednak nigdzie nie znalazła. Wszyscy zaniepokojeni przeszukaliśmy cały dom. Siedziba Tregar-landów była bardzo duża, mały mógł się schować w wielu miejscach.
Zaczęliśmy poszukiwania od nowa. Niania nie przestawała lamentować:
- Nic nie rozumiem. Zawsze mam taki lekki sen. Budzę się na najmniejszy szmer dochodzący z pokoju moich dzieci. A on wyszedł z łóżeczka i gdzieś zniknął. Ale gdzie? Gdzie jest moje maleństwo?
W pierwszym momencie nie przyszło mi nawet do głowy, że małego spotkało coś złego. W miarę jednak jak czas upływał, a Tristana wciąż nie było, nasze zdenerwowanie rosło, aż wreszcie zdecydowaliśmy się powiadomić policję.
Posterunkowy Darkin przybył do nas po raz drugi. Tym razem była to smutna wizyta. Przeszukano dom i tereny wokół. Wielkie obawy budziło morze. Mogło się zdarzyć, że Tristan wyszedł do ogrodu, zbiegł na dół aż na plażę i zaczął taplać się w morzu. Niewykluczone, że fale poniosły go na głęboką wodę. Wyobraźnia podsuwała mi różne przerażające możliwości.
Jak zawsze rozsądny Gordon zorganizował grupy poszukiwawcze i zastanawiał się wraz z policjantami, co jeszcze można zrobić. Pod wieczór ogarnęła nas rozpacz.
Byłam chora ze strachu. Mój najdroższy synek! Zapominając pomału o mojej obojętności, właśnie zaczynał mnie kochać. Kochać mnie tak jak Violettę i nianię Crabtree, a nawet bardziej, bo przecież byłam jego mamą! Gdzie on teraz jest? Pewnie plącze i woła mnie. Wciąż miałam w uszach jego radosny okrzyk: „Mam mamusię".
To było zbyt okrutne. Nie zasługiwałam na to. Co się z nim stało? Już raz został uratowany z rąk morderczyni tylko dzięki czujności Violetty i niani. Boże spraw, żeby mu się znowu coś złego nie przydarzyło!
Nie wiem, jak zdołałam przeżyć to popołudnie. Przeszukaliśmy dokładnie dom i teren dokoła, więc nadzieja, że gdzieś tu się znajdował, była nikła.
Gdzie więc był? Słyszałam szum morza za oknami. Było spokojne... Może jednak mały zszedł na dół na plażę? Ostrzegano go, by nigdy tam nie chodził sam. Na ogół był posłuszny, jednak nie można przewidzieć, co dziecku przyjdzie do głowy.
Violetta siedziała obok mnie i czułam, że cierpi nie mniej niż ja. Niania Crabtree była w stanie skrajnej rozpaczy. Mruczała coś do siebie i domyślałam się, że się modli.
-Musi być jakieś wyjaśnienie - powiedział Gordon. - Gdzieś przecież wyszedł.
- Dziecko samo... tak późnym wieczorem! - zawołałam. Wtedy Gordon, wyraźnie walcząc ze sobą, jakby sam
nie wierzył w taką możliwość, powiedział:
- Musimy brać pod uwagę i taką ewentualność, że ktoś go zabrał.
- Zabrał?! - wykrzyknęłam.
Gordon skinął potakująco głową, a Violetta zapytała:
- Myślisz, że został porwany?
- Całkiem możliwe. A jeśli tak, to wróci do nas.
- Ale kto...? - zastanawiała się Violetta.
- Rodzina jest wystarczająco zamożna, by zapłacić okup. Chwyciłam się tej myśli. Było to lepsze niż wyobrażanie sobie, że utonął w morzu.
- Tak, naturalnie! - zawołałam. - Został porwany. Zapłacimy, ile będą chcieli, i odzyskamy go.
- Jest to możliwość, którą musimy wziąć pod uwagę. Byłam teraz tego całkowicie pewna. No bo co innego mogło się stać? Jakiś niegodziwiec, dla pieniędzy, każe nam znosić takie katusze. Wszystko, absolutnie wszystko warto oddać, byleby tylko uratować Tristana. Byłam tak pochłonięta swoimi sprawami, że nawet nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo go kocham. Zrozumiałam to w chwili zagrożenia. Teraz był dla mnie najważniejszy.
Tej nocy nikt z nas nie zasnął. Czułam bezgraniczną nienawiść do ludzi, którzy mi go zabrali, i odrazę do samej siebie, że nie kochałam go wystarczająco mocno. Miałam ogromną potrzebę zrzucenia winy na kogoś. Jak niania Crabtree mogła sobie pozwolić na sen, kiedy jemu się to przytrafiło? To zupełnie do niej niepodobne. Pamiętałam, jak ona i Violetta czuwały nocami, gdy podejrzewały, że ktoś może zrobić mu krzywdę. No więc... Gordon. Przez głowę przeszło mi straszne przypuszczenie. Gdyby Tristan umarł, Gordon odziedziczyłby posiadłość Tregarlandów. Teraz zarządzał nią powierniczo. Gordon był niezwykle przywiązany do tej ziemi. Pracował tu całe życie. Był synem starszego pana Tregarlanda — choć nieślubnym, ale przecież odziedziczyłby wszystko, gdyby nie było prawowitych spadkobierców. Tymczasem na drodze stał mu Tristan. Motyw oczywisty! Och, nie! To niemożliwe! Gordon nie zrobiłby niczego podobnego. Czy to jednak wiadomo, co ludziom może przyjść do głowy?
Na takich rozmyślaniach minęła mi noc.
Nie wiedziałam, co mam robić. Przeszukać całą okolicę jeszcze raz? Przejrzeć dom? Pokój po pokoju? Może jednak był gdzieś tutaj?
Ogarniała nas rozpacz i poczucie bezradności. Poszukiwania przejęła policja.
1
- Na pewno wszystko się wyjaśni - powiedziała Violetta. - Gordon ma rację. Wkrótce otrzymamy jakąś wiadomość. Możliwe, że zawiadomią nas przez telefon.
Dłużej nie mogłam tego znieść. Chciałam być sama. Rozpamiętywałam całą moją przeszłość. Uciekłam z kochankiem, łudząc się, że wszystko dobrze się skończy. Patrzyłam na świat przez różowe okulary. Przypomniałam sobie ostatnie chwile spędzone z Tristanem. Czytałam mu wtedy jego ulubioną bajkę o słoniu, który nigdy niczego nie zapominał. Dziecko siedziało przytulone do mnie i zaśmiewało się z bohaterskich wyczynów zwierzęcia, a ja czasem zmieniałam je nieco choćby po to, żeby usłyszeć jego protesty:
- Mamusiu, to nie tak było.
„Zabierzcie wszystko, co mam, wszystko, czego pragnę... ale oddajcie dziecko" - układałam się w myślach z nie znanymi mi sprawcami.
Poszłam do swojego pokoju i usiadłam przy oknie. Zobaczyłam Simone rozmawiającą z Violettą. Nie miałam ochoty dołączać do nich. Nie chciałam z nikim rozmawiać.
Do drzwi zapukała służąca. W ręce trzymała list.
- To do pani — powiedziała, podając mi go.
Na kopercie napisane na maszynie było moje nazwisko i adres.
- Nie przyszedł pocztą - stwierdziłam.
- Nie, proszę pani. List leżał na stoliku w holu.
Po wyjściu służącej otworzyłam list i patrzyłam w osłupieniu na trzymaną kartkę. Przez kilka sekund nie byłam w stanie zrozumieć ani słowa. W trakcie czytania czułam przejmujące mnie zimno; ręce mi drżały.
Mamy pani syna. Na razie jest bezpieczny. Jeśli postąpi pani zgodnie z naszymi wskazówkami, wkrótce syn do pani wróci. Ma pani przyjechać sama po dalsze instrukcje do Hollow Cottage, na drodze z Bodmin do Pen Moroc, o godzinie piątej. Hollow Cottage znajduje są niecały kilometr od drogowskazu na Pen Moroc. Jeśli pokaże pani ten list komukolwiek, pani syn zginie.
Obserwujemy panią. Prosie przynieść ten list ze sobą. Niech pani pamięta o niebezpieczeństwie grożącym dziecku. Jeśli pani nie przyjedzie lub nie będzie sama, syn umrze.
Nie wierzyłam własnym oczom. O takich rzeczach czyta się w książkach lub ogląda je w kinie!
Pod wpływem pierwszego impulsu chciałam biec do Violetty. „Jeśli pokaże pani ten list komukolwiek, pani syn zginie". Nie, nie odważę się na takie ryzyko. Co więc mam robić? Jechać tam, do Hollow Cottage na drodze do Pen Moroc? Nie znałam tej drogi. Byłam tam może ze dwa razy - odludne wrzosowisko. Nie zauważyłam wtedy żadnych domostw, ale ten jeden dom jakoś odnajdę. O piątej po południu będzie już ciemno. Bałam się, lecz jednocześnie byłam podminowana. Każde działanie było lepsze od bezczynności.
Wiedziałam przynajmniej, że Tristan został porwany. Nie utopił się i nie leży martwy na dnie morza. Nigdy bardziej niż w tym momencie nie pragnęłam porozmawiać z moją siostrą, ale nie odważyłam się na to. Przeczytałam list jeszcze raz. To był dopiero początek. Mam tam się udać po „dalsze instrukcje". Czego oni mogą chcieć? Wydawało mi się, że tylko jednego — pieniędzy. Gdy przedstawią mi swoje warunki, zapłacę okup i wrócę z Tristanem.
Pojadę do Hollow Cottage sama, gdyż nie mogę nikomu zdradzić moich planów. Violetta uznałaby, że trzeba powiadomić policję, Gordona, kogoś, kto wiedziałby, co należy w takiej sytuacji zrobić. Nie mogłam jednak podejmować takiego ryzyka.
Moja siostra uważa, że nigdy nie zastanawiam się nad tym, co robię. Nad czym się miałam zastanawiać, skoro grozili, że zabiją mojego syna, jeśli nie podporządkuję się ich poleceniom?
Wyjechałam z domu o czwartej po południu. Wiedziałam, że muszę być punktualna. Nikt nie zauważył mojego wyjazdu. Myślałam tylko o jednym, że mam dowiedzieć się, czego oni chcą, spełnić ich życzenia i odzyskać Tristana. Tego popołudnia wcześnie zrobiło się ciemno, gdyż dzień był dość pochmurny, nawet jak na listopad. O wpół do piątej byłam na pustej zupełnie drodze do Pen Moroc.
Jechałam powoli, szukając Hollow Cottage. W zasięgu wzroku nie było żadnej siedziby ludzkiej. Zobaczyłam drogowskaz, został mi więc tylko niecały kilometr.
Usiłowałam ujrzeć coś w panującym wokół mnie mroku. W niewielkiej kotlinie, poniżej drogi, dostrzegłam jakieś zabudowanie. To właśnie to miejsce - Hollow Cottage.
Znalazłam się w sytuacji dość niezwykłej. Serce waliło mi jak młotem. W uszach słyszałam jakby łomot bębnów. Podjechałam i wysiadłam z wozu. Rozejrzałam się wokół. Wszędzie panowała cisza. Czy przyjechałam za wcześnie?
Ruszyłam w kierunku domu. Był to nie zamieszkany budynek — w sam raz na kryjówkę. Pchnęłam drzwi, w których nie było zamka. Zaskrzypiały. Ostrożnie weszłam do środka. Wnętrze było w stanie kompletnej ruiny.
Nigdy nie zdobyłabym się na odwagę, żeby wejść do takiego miejsca, gdybym nie była przekonana, że od tego zależy ocalenie Tristana. Wciąż zastanawiałam się, czy nie powinnam była powiedzieć wszystkiego Violetcie. Gdyby jednak ci ludzie skrzywdzili Tristana, nigdy bym sobie tego nie wybaczyła.
W panujących ciemnościach prawie nic nie widziałam. Gdy moje oczy przywykły do ciemności, dostrzegłam drzwi w głębi. W tym momencie zaskrzypiały i otworzyły się na oścież. Serce podskoczyło mi do gardła ze strachu. W drzwiach stał mężczyzna z twarzą osłoniętą maską.
Wydawało mi się to nierealne, nie wiedziałam, czy to jawa, czy sen.
- Postąpiła pani bardzo mądrze, przyjeżdżając tu sama, pani Tregarland - odezwał się przytłumionym głosem.
- Gdzie jest mój syn?! - wykrzyknęłam.
137
- Wróci do pani. Oczekujemy tylko bardzo niewielkiej przysługi. Musi pani nam coś dostarczyć i wtedy synek zostanie pani zwrócony. Po pierwsze proszę mi oddać list.
Wydobyłam z kieszeni list, po który wyciągnął dłoń w rękawiczce.
- Czego ode mnie chcecie? - zapytałam.
- Jest pani serdeczną przyjaciółką kapitana Brenta. Zadrżałam.
- Co takiego...?
- Może pani swobodnie wchodzić do jego domku. Ma pani nam przynieść małe metalowe pudełko, które się tam znajduje. To wszystko. Dziś jest środa. W piątek, o tej samej porze proszę się tu zjawić z pudełkiem. W zamian zwrócimy pani synka.
- Nic nie wiem o żadnym pudełku... Gdzie ono jest? Skąd mam mieć pewność, że oddacie mi syna?
- Nie pozostaje pani nic innego, jak tylko nam zaufać.
- Jak można ufać komuś, kto krzywdzi małe dziecko?
- Pani synkowi nic się nie stanie, jeśli spełni pani nasze żądanie.
- Ale... gdzie jest to pudełko?
- W Riverside Cottage, w jakimś nie rzucającym się w oczy miejscu. Ma pani dwa dni na jego odnalezienie.
- Kapitan Brent nie zgodzi się, bym je wzięła.
- Nie dowie się o tym.
- Jego ordynans...
- Jego też nie ma. To nie takie trudne. Ma pani klucz, a oni wyjechali na tydzień. Pani Tregarland, los pani synka jest chyba wart tak niewielkiego wysiłku?
Nie wiedziałam, co powiedzieć. Zrozumiałam, że nie było to zwyczajne porwanie dla pieniędzy. Wpadłam w pułapkę zastawioną przez szpiegów. Znalazłam się w tej sytuacji z powodu związku, jaki mnie łączył z kapitanem Brentem. Teraz dotarło do mnie, że jego praca polegała nie tylko na sprawdzeniu, czy chorzy żołnierze mają dobrą opiekę.
138
Musiałam jak najszybciej stąd odejść, żeby wszystko spokojnie przemyśleć. Miałam ochotę krzyknąć w twarz temu człowiekowi:
- Nie zrobię tego, lecz mogę dać wam pieniądze. Byłam głupia. Oni nie chcieli pieniędzy. Chcieli jakiegoś pudełka. A jeśli od tego ma zależeć ocalenie Tristana, to je znajdę.
Zapytałam, jak mogłam najspokojniej:
- Jak mam rozpoznać to pudełko?
- Dam pani rysunek. Ma wymiary piętnaście na dziesięć centymetrów. Z łatwością je pani pozna. Nie wolno go nikomu pokazywać. Proszę pojechać tam w dzień, kiedy nie będzie pani potrzebowała zapalać światła.
To mi dało do myślenia. Włamywacze, których zauważył Charley, pracowali pewnie dla tego człowieka.
Poczułam się osaczona, oszołomiona, to było dla mnie zbyt skomplikowane. Zdecydowana już byłam szukać tego pudełka, gdy nagle zrozumiałam, że wplątano mnie w sprawę poważniejszą nawet od porwania dziecka.
- Proszę o ten rysunek.
Wyciągnął do mnie rękę w czarnej rękawiczce. Wzięłam złożoną kartkę papieru i włożyłam ją do kieszeni.
- Żeby nie było nieporozumień - powiedział. - Od tego zależy życie pani dziecka. Do piątku o tej samej porze. Jeszcze raz ostrzegam panią przed próbą oszukania nas. Nie chce być pani odpowiedzialna za śmierć swego synka, prawda?
Odwróciłam się i wybiegłam na zewnątrz. Nie wiem, w jaki sposób udało mi się dojechać samochodem do domu. Nikt nie zauważył mojej nieobecności.
Przez resztę wieczoru zachowywałam się jak nieprzytomna. Nikt tego nie komentował, gdyż wszyscy przypuszczali, że tak bardzo cierpię z powodu zniknięcia Tristana.
Gordon, Violetta i ja usiedliśmy do kolacji zupełnie bez apetytu. Starszy pan Tregarland został w swoim pokoju. Postanowiliśmy na razie nic mu nie mówić. Gordon uważał, że byłby to dla niego zbyt duży wstrząs.
Wcześnie rozeszliśmy się do swoich pokoi. Nic nie mogliśmy zrobić. Do pokoju Gordona przeniesiono telefon, żeby w razie nadejścia jakiejś informacji mógł ją natychmiast odebrać. Ja wiedziałam, że nie będzie żadnego telefonu, lecz nie wolno mi było o tym powiedzieć.
Rozebrałam się i w szlafroku usiadłam w fotelu przy oknie. Ciągle jednak miałam przed oczami opustoszały dom ze skrzypiącymi drzwiami, pogrążony w niesamowitej ciemności; przeżywałam na nowo każdą spędzoną tam sekundę.
Muszę odnaleźć to pudełko. Wybiorę się jutro i zacznę szukać. Najwyraźniej było to coś o wielkim znaczeniu. Wrogowie naszego kraju, jak się domyśliłam, chcieli wejść w posiadanie pudełka. Jeśli je znajdę i im przekażę, będzie to współpraca ze szpiegami. Jak mogłabym coś takiego zrobić? Jeśli jednak tego nie uczynię, oni zabiją Tristana. Nie powinnam była jeździć do tego domu. Nie powinnam była nigdy wiązać się z kapitanem Brentem.
Pomyślałam o minionych miesiącach, w czasie których byłam naprawdę szczęśliwa. Pokochałam go lekkomyślnie, ale i on mnie pokochał. Nie byłam w stanie się temu oprzeć. Gdy trwa wojna, chwytamy się życia bez zastanowienia. Oboje byliśmy wolni, nie mieliśmy żadnych zobowiązań wobec nikogo. Dlaczego nie mieliśmy się cieszyć radością, jaka dana nam była w ten ponury, wojenny czas?
Okazało się jednak, że on potajemnie był zaangażowany w sprawy wywiadu lub kontrwywiadu. Naturalnie nie mógł mi o tym powiedzieć. I ja, przez związek z nim, nieświadomie też zostałam w to wciągnięta. A w konsekwencji moje dziecko znalazło się w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Wiedziałam, że tamten człowiek mówił najzupełniej poważnie, że wcale nie żartował.
Jeśli nie dostarczę im w piątek pudełka, zabiją Tristana. A jeśli komuś opowiem, co się stało, bez wątpienia zabiją również mnie. Tym się nie martwiłam. Pomyślałam, że wszystkie moje problemy znalazłyby w ten sposób łatwe rozwiązanie.
To była oczywista głupota. Nie miałam ochoty umierać. Nigdy jednak nie odzyskam spokoju, jeśli jakaś krzywda spotka mojego syna. Muszę zdobyć to pudełko. Oddam je i nigdy więcej nie spuszczę z oka mego dziecka. Lecz jak mam to zrobić?
Nigdy w życiu nie znalazłam się w tak straszliwym położeniu.
Wzdrygnęłam się. Otworzyły się drzwi. Wiedziałam, kto to, zanim weszła do pokoju. Miała na sobie, podobnie jak ja, szlafrok. W typowy dla siebie sposób bez ogródek zapytała:
- Co się stało?
No tak, była moją siostrą bliźniaczką, z którą łączyła. mnie specyficzna więź. Często domyślała się, że mam kłopoty, nim zdążyłam jej o nich powiedzieć.
- Violetto, to ty?
- A któż inny? Coś się stało, prawda?
- Tak! - krzyknęłam histerycznie. - Tristana porwano. Tracę rozum z rozpaczy.
- Wszyscy przeżywamy to samo. Czuję jednak, że coś się wydarzyło dziś wieczorem. O co chodzi, Dorabello? Zawsze mi wszystko mówiłaś.
Milczałam. Przez głowę przeszła mi myśl, że ona nie pozwoli mi tego zrobić. Wiedziałam, że to bardzo złe, musiałam jednak ratować Tristana.
Wzięła krzesło, przysunęła je blisko do mnie i usiadła na nim.
- Teraz wszystko mi opowiedz.
- Wkrótce może być jakaś wiadomość - wyjąkałam. - Oni chcą... pieniędzy. Trzeba powiedzieć staremu panu. Jest bogaty, zapłaci ile trzeba, żeby odzyskać Tristana.
- Dorabello, to nie jest wszystko, co wiesz, prawda? Coś ukrywasz.
- Wiem, że zabrano mi moje dziecko...
- To wiemy wszyscy. Jest jednak jeszcze coś. Zaufaj mi. Zaczęłam cicho płakać, a ona objęła mnie ramieniem.
- Lepiej podziel się swoim zmartwieniem - powiedziała. Miała rację. Zawsze tak było. Bywały kłopoty, które
zdawały mi się nie do pokonania, kiedy jednak wkraczała moja siostra, rozwiązywała je natychmiast dzięki swemu zdrowemu rozsądkowi.
- Jeśli ci powiem...
Usłyszałam, jak odetchnęła głęboko, i zrozumiałam, że nie mogę się już wycofać.
- Tak - zachęcała mnie - jeśli mi powiesz...
- Nie zrobisz niczego bez mojej zgody. Obiecaj!
- Obiecuję.
- Zaprzyjaźniłam się z kapitanem Brentem.
- Wiem o tym.
- Wiesz?
- Moja kochana Dorabello, to było takie widoczne. Te przedłużające się wyprawy do miasta... Sposób, w jaki na siebie patrzyliście... Nie jestem ślepa, jak wiesz, szczególnie gdy chodzi o ciebie.
- Dostałam od nich list.
- Od kogo?
- Od porywaczy.
- Kiedy? Dlaczego nic nie powiedziałaś? Wyjaśniłam jej, że list przyniosła Morwenna i że leżał na stoliku w holu.
- Skąd się tam znalazł? Mów dalej... Co napisali? Powtórzyłam jej treść listu.
- Gdzie on jest?
- Zabrali mi, kiedy tam poszłam. - Zrelacjonowałam jej dokładnie przebieg wypadków i dostrzegłam wyraz niedowierzania na jej twarzy.
- To straszne, Dorabello.
- Muszę ratować Tristana.
- Nie ma mowy, żebyś mogła zrobić coś podobnego. O Boże, w co ty się wpakowałaś!
- Sama widzisz, że muszę odnaleźć to pudełko i im oddać. Pójdę tam sama, a oni zwrócą mi Tristana.
- To musi być dla nich coś niezmiernie ważnego, jeśli zdecydowali się na taki krok. Nie możesz tego zrobić.
- Muszę, muszę!
- Włamywacze, których widział Charley - zaczęła z namysłem - też pewnie szukali tego pudełka.
- Tak sądzę.
- To niebezpieczni ludzie i nasi wrogowie. Jest tylko jedno wyjaśnienie. Nie mogli ponownie przeszukać domku, gdyż wtedy zostałaby zaalarmowana policja. Od dawna wydawało mi się, że praca kapitana Brenta polega nie tylko na sprawdzaniu opieki nad żołnierzami. Przyjechał tu pewnie ze specjalną misją i to pudełko ma coś z nią wspólnego. Oni nie mogą już drugi raz się włamać, lecz ty jako przyjaciółka kapitana Brenta możesz wchodzić tam bez problemu. Nie miej złudzeń, że twój związek z kapitanem może pozostać dłużej w tajemnicy. Tak więc tylko ty jedna możesz zdobyć to pudełko, a w zamian dostaniesz dziecko.
- Skąd oni wiedzieli...?
- Ci ludzie zajmują się przede wszystkim zdobywaniem potrzebnych informacji. Musiałaś być śledzona.
- Violetto! - zawołałam. - Jak to dobrze, że ci wszystko powiedziałam. Więc co mam zrobić?
- Jest tylko jedna rzecz, którą możesz zrobić.
- Muszę ocalić Tristana.
- Nie ufaj tym ludziom.
- Nie mam wyboru. Muszę odzyskać dziecko.
- To pudełko jest dla nich najwyraźniej bardzo ważne. Skąd wiesz, czy kradnąc pudełko, nie przyczynisz się do zabicia tysięcy naszych rodaków?
- A co będzie z Tristanem?
- Są ludzie, którzy potrafią to załatwić.
- Oddadzą mi Tristana, jeśli przyniosę im pudełko.
- Nie ma żadnej gwarancji, że tak się stanie. Nie wolno ci tego zrobić, Dorabello. Gordon i kapitan Brent będą najlepiej wiedzieli, jak rozwiązać ten problem. Tristan będzie bezpieczniejszy, jeśli to oni pokierują sprawą. Kapitan Brent musi się o tym dowiedzieć.
Czułam, jak krew pulsuje mi w skroniach. Mówiłam sobie teraz, że byłam głupia, zwierzając się jej. Powinnam była przewidzieć, że taka właśnie będzie jej opinia. W mózgu kołatała mi tylko jedna myśl, że muszę ocalić Tristana i że jestem gotowa na wszystko.
Milczałyśmy dłuższą chwilę. Violetta wzięła moją rękę i ścisnęła ją mocno. Doskonale wiedziała, co przeżywam.
- Zawsze pokonywałyśmy wszelkie trudności razem. Poza tym co dwie głowy, to nie jedna - powiedziała w końcu.
Skinęłam potakująco.
- Wiem, co musimy zrobić - mówiła dalej.
- Co?
- Sprawa jest zbyt poważna, byśmy same o tym decydowały. Mogą ci nie oddać Tristana bez względu na to, co dla nich zrobisz.
- Muszę im zaufać. Co innego mi pozostaje?
- Jak można wierzyć takim ludziom?
- Jestem gotowa na wszystko, żeby odzyskać Tristana.
- Dorabello, to jest znacznie poważniejsze, niż sobie wyobrażasz.
- Poważniejsze niż sobie wyobrażam?! Dla mnie to najważniejsza sprawa na świecie. Ci ludzie nie zrobią krzywdy Tristanowi. Użyli go tylko jako zakładnika, żeby mieć pewność, że zdobędą to, na czym im zależy. A wtedy oddadzą mi go.
- Może i tak, lecz nie ma żadnej gwarancji. Niewiele wiemy o takich sprawach. Myślę, że powinnyśmy opowiedzieć o wszystkim Gordonowi.
- Gordonowi?!
- On będzie wiedział, co robić. Z powodu pracy w Straży Cywilnej ma kontakt z wojskiem. Kapitan Brent też musi o tym zostać poinformowany. Widać pudełko jest dla nich bardzo ważne, skoro posunęli się do takiej ostateczności i narazili na ogromne niebezpieczeństwo. Bądź rozsądna, Dorabello. Będą większe szansę na ocalenie Tristana, jeśli sprawą zajmą się fachowcy.
- Nie. Poradzę sobie sama.
- Popełnisz wielki błąd.
- Skąd wiesz?
- Instynkt mi podpowiada. Z takimi ludźmi nie wolno wchodzić w układy. Nie są nawet zwykłymi porywaczami, to szpiedzy.
- Dlaczego to mnie ciągle spotykają takie rzeczy?! -wykrzyknęłam z rozpaczą.
Violetta chwilę milczała, a potem powiedziała:
- Myślę, że ludzie, którzy nie żyją według ustalonych powszechnie zasad, częściej popadają w kłopoty. Może właśnie dlatego ustalono pewne normy. Zresztą to nieważne. Musimy znaleźć najlepszy sposób załatwienia tej sprawy.
Pocieszyło mnie, że użyła formy „my", to oznaczało, że jak dawniej dzielimy kłopoty.
- Po pierwsze - ciągnęła - trzeba z tym iść do Gordona.
- Wolałabym nie...
- On najlepiej będzie wiedział, co robić. Nie zapominaj, że musi być poinformowany o wszystkim, co się dzieje na naszym terenie. To odosobniony kawałek wybrzeża, a od wroga dzieli nas tylko kanał La Manche. Pamiętasz te światła? Do dziś nie wiemy, skąd pochodziły. Jeśli opowiemy Gordonowi całą historię, na pewno skontaktuje się z kapitanem Brentem.
- Violetto, muszę dostarczyć to pudełko w piątek.
- Wiem, i dlatego bezzwłocznie pójdziemy do Gordona.
- Może lepiej rano.
- Nie, natychmiast.
- Pewnie już zasnął.
- Czy sądzisz, że ktokolwiek w tym domu zdołałby spać tej nocy?
- Powiesz mu i co wtedy? Oni się dowiedzą, że ich zdradziłam.
- Nie dowiedzą. Gordon spotka się z kapitanem Brentem i ułożą wspólnie plan działania. Znają się na takich sprawach. W żadnym przypadku nie wolno ci przekazywać wrogom naszych tajemnic. Wierz mi, to jedyny sposób.
- Masz więc zamiar iść do Gordona.
- To pierwsza rzecz i nie wolno nam tracić ani chwili.
- A co z Tristanem?
- To najpewniejszy sposób uratowania Tristana.
- Nie, Violetto, nie mogę!
- Zaufaj mi, Dorabello. Wiem, że mam rację. To jedyna droga.
Tak jak przewidywała, Gordon nie spał, lecz siedział całkowicie ubrany w pobliżu telefonu.
Gdy zapukałyśmy, zawołał zaniepokojony:
- Proszę wejść! Violetta! Dorabella!
- Wydarzyło się coś ważnego - zaczęła Violetta. -Jest wiadomość od tych ludzi.
- Wiadomość? Gdzie? Violetta opowiedziała mu o liście.
- Mój Boże! - wyszeptał poruszony.
Chciał wiedzieć wszystko, zobaczyć list. Odpowiedziałyśmy, że musiałam go oddać. Jak dostarczono ten list? Leżał na stoliku w holu.
- To znaczy, że ten ktoś wszedł do domu.
- Gordonie - zwróciła się do niego Violetta - pomyślałyśmy, że ty będziesz wiedział, co w tej sytuacji robić.
- No więc widziałaś się z tym człowiekiem. Dał ci szkic. To dziwne... nieprawdopodobne...
- To coś poważnego, prawda? - zapytała Violetta. - To coś więcej niż zwykłe porwanie dziecka dla pieniędzy.
- Chcę odzyskać Tristana - zaszlochałam. - Nie obchodzi mnie...
Violetta złapała mnie za rękę, a Gordon wstał i rzekł:
- Kapitan Brent musi bezzwłocznie zobaczyć ten rysunek. Będzie wiedział, co to wszystko znaczy i co należy zrobić.
- Wyjechał - powiedziałam.
- Znajdę go. Wyruszam natychmiast. Spojrzałam na zegar stojący na półce nad kominkiem.
Wskazywał wpół do jedenastej.
- Nie ma czasu do stracenia - rzekł Gordon.
- Jak go odnajdziesz? - zapytała Violetta.
- Poradzę sobie, muszę jechać od razu.
Podszedł do szafy i włożył płaszcz oraz buty. Otworzył szufladę, z której wyjął skórzaną teczkę. Włożył rysunek do portfela i rzekł:
- Wracajcie do siebie. Z nikim na ten temat nie rozmawiajcie. Kiedy wrócę, zachowujcie się tak, jakbym wychodził w sprawach gospodarstwa. Będę już wtedy wiedział, co mamy robić. Idźcie do swoich sypialni.
Violetta poszła ze mną do mojego pokoju. Wkrótce usłyszałyśmy warkot odjeżdżającego samochodu.
Położyłyśmy się razem do łóżka. Violetta trzymała mnie za rękę tak, jak to robiła, kiedy byłyśmy dziećmi. Było mi trochę lżej, że o wszystkim wiedziała.
Gordon wrócił dopiero koło dziesiątej rano następnego dnia. Natychmiast przyszedł do nas.
- Widziałeś się z kapitanem Brentem? - spytałam. Kiwnął głową.
- Na razie lepiej, żebyś nie wiedziała za dużo. Masz zrobić dokładnie tak, jak ci polecono. Dziś rano udasz się do Riverside Cottage, zaparkujesz samochód od tyłu, żeby nie był widoczny z drogi, i wejdziesz kuchennymi drzwiami. Zostaniesz tam około godziny. Potem wrócisz do domu.
Po południu zrobisz to samo, tyle tylko, że zostaniesz w środku trochę dłużej. Wieczorem wyjdę, lecz mam nadzieję, że wrócę po paru godzinach.
- A jeśli nie znajdę pudełka...
- Nie martw się. Dostarczysz im pudełko w piątek. Dam ci to pudełko. To najlepszy sposób, żeby odzyskać Tristana całego i zdrowego.
- Och, Gordonie - odezwała się Violetta. - Jak to dobrze, że ci wszystko powiedziałyśmy. Dziękuję ci, bardzo dziękuję!
- Kochana Violetto, jeszcze nie osiągnęliśmy celu, ale oczywiście zrobię co w mojej mocy.
- Jestem tego pewna - odparła.
Jak przeżyłam ten dzień? Minuty ciągnęły się jak godziny. Byłam wdzięczna Violetcie i szczęśliwa, że mogę z nią rozmawiać szczerze. Postąpiłam zgodnie z instrukcjami. Odwiedziłam domek kapitana dwa razy. Nawet rozglądałam się za pudełkiem. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym je znalazła. Pewnie, wbrew poleceniom Gordona, zabrałabym je i zawiozła porywaczom. Byłam na wpół oszalała ze strachu o Tristana. Co robi, jak się czuje z dala od domu, ode mnie, Violetty i niani Crabtree?
Po powrocie z Riverside Cottage porozmawiałam jeszcze raz z Violettą.
- Nie bardzo ufam Gordonowi - odezwałam się. -Gdyby Tristan umarł, przejąłby majątek Tregarlandów.
- Dorabello, Gordon nigdy nie zrobiłby krzywdy dziecku.
- Miałby dużo do zyskania, a przecież kocha tę posiadłość. Może nie trzeba go było wtajemniczać.
- Wręcz przeciwnie. To bardzo niebezpieczna sprawa. Pudełko odgrywa tu ważną rolę. Nie, nie było innego wyjścia.
- A jeśli oni zabiją Tristana?
- Jestem pewna, że go odzyskamy.
Nie podzielałam jej optymizmu. Nie byłam w stanie zapanować nad własną wyobraźnią. Pozostawało nam tylko czekać. Bez Violetty nie podołałabym temu.
Gdy Gordon wrócił, odetchnęłam z ulgą.
- Mam pudełko - oznajmił. - Jutro wybierzesz się do Riverside Cottage. Weźmiesz ze sobą torbę na zakupy. W torbie będzie pudełko. Wejdziesz do domku jak poprzednio kuchennymi drzwiami i zostaniesz w środku około godziny. Wyjdziesz dźwigając ostrożnie torbę tak, jakby była ciężka i zawierała coś drogocennego. Potem o ustalonej godzinie stawisz się na spotkanie z porywaczami. Powiadomisz ich, że przyniosłaś pudełko i pokażesz im je. Jestem pewien, że Tristan będzie tam czekał. Oddadzą ci go w zamian za pudełko.
- A skąd pewność, że mi go zwrócą?
- Nie widzę powodu, żeby nie mieli tego zrobić. Nie będzie im już potrzebny. Jeśli nie zajdą żadne komplikacje, oddadzą ci dziecko.
- Komplikacje? Jakie komplikacje?
- Nie ma mowy o żadnych... pod warunkiem, że postąpisz zgodnie z instrukcjami.
Nie mogłam się już doczekać. Drżałam z niecierpliwości, żeby jechać.
Gordon wyciągnął pudełko z opakowania. Wyglądało dokładnie tak jak na rysunku. Chwyciłam je. Nareszcie mam to, czego chcieli.
- Jak je zdobyłeś? - spytałam.
- Dowiesz się więcej, gdy już będzie po wszystkim.
- Teraz to nie potrwa długo, Dorabello - uspokajała mnie siostra, objąwszy za ramiona. - Ty masz tylko pamiętać o instrukcjach, a wszystko skończy się dobrze.
- Widziałeś się z kapitanem Brentem? - zapytałam.
- Nie myśl o niczym innym, tylko o tym, co masz zrobić - odparł Gordon. - Zapewniam cię, że to najlepszy sposób uratowania Tristana. Nie znalazłabyś wcale pudełka, gdyż go tam dawno już nie było. Posłuchaj swojej siostry, Dorabello.
Spojrzał na Violettę z wdzięcznością i podziwem. Ma rację, pomyślałam. Ona jest taka rozsądna i nigdy nie dałaby się wciągnąć w podobną sytuację.
Zrobiłam dokładnie tak, jak mi polecono. Weszłam do domku z torbą na zakupy na ramieniu. Pobyłam tam jakiś czas, a gdy wychodziłam, niosłam torbę bardzo ostrożnie. W samochodzie postawiłam ją obok siebie i ruszyłam.
Cały dzień wydawało mi się, że ten najważniejszy moment zbliża się bardzo wolno. Jakże ten czas się wlókł! Dopiero trzecia, myślałam. Czy nigdy nie nadejdzie wpół do czwartej? Czy ten zegarek stanął?
Z domu wyjechałam o czwartej. Wiedziałam, że Violetta obserwuje mnie przez okno. Torbę położyłam na siedzeniu obok siebie i skierowałam się na drogę.
Z wielkim niepokojem zauważyłam stojącą tam Simone.
- Jedziesz do miasta? - zapytała.
- Tak - wyjąkałam.
- Czy możesz podwieźć mnie do Poldown?
Cóż mogłam powiedzieć? Jechałam w tamtym kierunku. Już miałam na końcu języka, że jadę na ważne spotkanie, lecz w porę się powstrzymałam.
Wychyliłam się i otworzyłam drzwiczki samochodu. Simone omal nie usiadła na mojej torbie. Przestraszona chwyciłam za uszy.
- Połóżmy ją z tyłu - zaproponowała Simone.
- Nie, nie, ja ją wezmę - odparłam i ustawiłam torbę koło nóg.
Drżałam na całym ciele, choć nie było powodu do paniki. Simone wysiądzie, jak tylko dojedziemy do miasta, a ja wtedy skręcę na drogę do Bodmin.
Byłam szczęśliwa, że nie pytała mnie, gdzie się wybieram. Zapewniła, że rozumie, jak strasznie muszę się czuć i że żałuje, iż nie może mi pomóc.
- Mam nadzieję, że niedługo czegoś się dowiemy -powiedziałam.
Milczałyśmy. Nie byłam w stanie prowadzić rozmowy, a ona rozumiała, że mówienie o porwaniu synka byłoby dla mnie bolesne.
Odetchnęłam z ulgą, gdy wysiadła.
Byłam spóźniona najwyżej o minutę, tak że na miejsce mogłam przyjechać o czasie.
Tym razem bez trudu odnalazłam domek. Ściskając w ręku torbę, weszłam do środka. Wtedy usłyszałam głos, od którego serce zabiło mi z radości, a zarazem ze strachu:
- Ja chcę do mamusi!
- Tristan! - zawołałam.
W drzwiach stanął zamaskowany mężczyzna, którego widziałam przedtem.
- Pani Tregarland - odezwał się. - Co mi pani przyniosła?
- To, czego pan chciał.
- Proszę mi pokazać.
Wyjęłam pudełko z torby i podałam mu je. Myślałam, że zemdleję ze strachu. To wszystko wydawało się takie nierealne.
- Gdzie mój syn? - zapytałam.
- Zaraz go pani zobaczy. Dotrzymujemy słowa. Jeszcze tylko jedno.
- Och, nie! - krzyknęłam. - Proszę mi go natychmiast oddać!
- To nic takiego. Musi pani powiedzieć, że znalazła go pani błąkającego się na drodze.
- Powiem, co chcecie, jeśli tylko go oddacie. Odwrócił się i wówczas wydało mi się, że stanęła za nim kobieta. W tym momencie ujrzałam Tristana, który rzucił się w moje ramiona, na wpół plącząc, na wpół się śmiejąc.
- Tristan, kochanie - wykrztusiłam - chodź ze mną. Jedziemy do domu.
Wzięłam go za rękę i wybiegliśmy. Wepchnęłam go do samochodu, zapaliłam silnik i natychmiast odjechałam.
Miałam ochotę dziękować Bogu, wszystkim aniołom, Violetcie i Gordonowi.
Moje dziecko, bezpieczne, było już ze mną.
Przytulony do mnie trzymał się kurczowo mojej spódnicy. Zerknęłam ukradkiem na niego. Uśmiechnął się i głosem pełnym radości oznajmił:
- Mam mamusię.
I wtedy nastąpiło istne piekło. Ze wszystkich stron zaczęły dobiegać odgłosy wystrzałów. Dodałam gazu.
Gordon uprzedził mnie: „Jak tylko zwrócą ci Tristana, nie trać ani minuty. Biegnij do samochodu i odjeżdżaj jak najszybciej".
Tak też zrobiłam.
Chyba nigdy w życiu nie byłam tak szczęśliwa, jak wtedy, gdy wróciłam do domu, trzymając Tristana za rękę.
- Wrócił! - zawołałam. - Słuchajcie, Tristan jest już w domu!
Wszyscy pospieszyli do holu. Nigdy nie zapomnę twarzy niani Crabtree. Ona pierwsza chwyciła małego w objęcia, z twarzą zalaną Izami.
- Mój aniołku! - zawołała. - Chodź do niani! Potem zobaczyłam Violettę uśmiechającą się do Gordona z ogromną wdzięcznością i podziwem. Uściskałyśmy się. Wszyscy naraz coś mówili.
Spodziewałam się pytań, jak go odnalazłam, a nie bardzo wiedziałam, co mówić.
Wreszcie padło to pytanie:
- Jakie to szczęście! Gdzie go pani znalazła? Sytuację uratowała Violetta.
- Porozmawiamy o tym później. Zabieram panią Tregarland i nianię do pokoju dziecinnego. - A ciszej dodała: - Lepiej nie mówić o tym przy dziecku.
Violetta zawsze wie, co zrobić!
Niania tuliła Tristana i nie chciała wypuścić go z objęć.
- Chodźmy - pospieszała nas Violetta. - Idziemy na górę. Tristan jest wyczerpany.
Domownicy rozeszli się rozczarowani, lecz uszczęśliwieni, że Tristan wrócił zdrowy i cały.
Niania obejrzała dokładnie Tristana. Nie zauważyła żadnych niepokojących śladów.
Trudno było wydobyć od niego, co się naprawdę wydarzyło.
Na pytanie, czy wstał z łóżeczka i wyszedł sam, skinął głową w roztargnieniu.
- Dlaczego to zrobiłeś?
- Żeby zobaczyć dinozaury.
- W książeczce z obrazkami?
- Nie... prawdziwe.
- Gdzie?
- W ogrodzie.
- Kto ci tak powiedział?
- Pani.
- Jaka pani?
- Ona.
- Kto to był? - zapytałam. Patrzył, nie rozumiejąc mnie.
- Czy widziałeś tę panią przedtem? - pytałam dalej. W dalszym ciągu nie rozumiał, o co mi chodzi.
- A zobaczyłeś dinozaury? Potrząsnął głową.
- Kto tam był z tobą?
- Ona.
- Była dobra dla ciebie? Przytaknął głową.
Zrozumiałam, że niczego od niego się nie dowiemy. Ta kobieta zakradła się do domu, gdy niania spała, zwabiła małego na dół, żeby pokazać mu dinozaury, a potem wywiozła z domu.
Na szczęście nie zrobili mu żadnej krzywdy. W tej chwili to było najważniejsze.
Tego wieczoru Violetta i ja długo rozmawiałyśmy z Gordonem. Nie sądzę, by opowiedział nam wszystko, lecz rozumiał, że nie można pozostawić nas w całkowitej nieświadomości.
Violetta domyśliła się, że kapitan Brent wynajął Riverside Cottage nie tylko po to, aby odwiedzać powracających do zdrowia żołnierzy. Powierzono mu tajną misję, ponieważ podejrzewano, że ktoś przesyła wrogowi informacje. Szpiedzy popełnili błąd, używając zbyt silnych sygnałów świetlnych. Uradowali się pewnie, gdy ofiarą podejrzeń padła Gretchen.
- Takie sprawy są nieuniknione w czasie wojny -wyjaśniał Gordon. - Szpiedzy zostali tu zainstalowani jeszcze przed wojną. Niektórzy prowadzili zwykłe życie, jak inni ludzie, a teraz wykonują swoje zadania. Jest ich niemało. Są wśród nich zawodowcy, którym udało się jakoś dostać do naszego kraju.
- Co to było za pudełko? - zapytałam. Gordon zawahał się, a po chwili mówił dalej:
- Chodzi o urządzenie, które pozwoliłoby wykrywać samoloty nadlatujące z określonej odległości, co miałoby wielkie znaczenie dla obrony wyspy. Kapitan Brent wypróbowywał je i trzymał przez jakiś czas w Riverside Cottage. Właśnie dlatego włamano się do domku. Pamiętacie, jak Charley przeszkodził włamywaczom?
- Wtedy to pudełko było jeszcze w Riverside Cottage? - dociekała Violetta.
- Tak, i gdyby nie Charley, znaleźliby je.
- Co się działo, gdy odjechałam z Tristanem? - spytałam.
- Nasi ludzie otoczyli domek. Wystrychnęliśmy tamtych na dudka. Pudełko, które im dałaś, było kopią prawdziwego, no i oczywiście brakowało mu istotnych elementów. Odkryli to, ale oczywiście nie od razu. Sądzili, że wypełniłaś ich polecenia, i oddali ci Tristana. Zdawali sobie sprawę, że nie opłaca im się ciebie oszukać, ponieważ planowali zapewne, że posłużą się tobą ponownie. Wtargnęliśmy do domku, jak tylko odjechałaś.
- Słyszałam strzały.
- Nieuniknione w takiej sytuacji. Zraniliśmy jednego z nich w nogę.
- Ilu ich tam było? - zapytała Violetta.
- Sześcioro. Tu znowu muszę wrócić do Charleya. Chłopcy objeżdżali na rowerach całą okolicę i odkryli przygotowaną do odpłynięcia łódź motorową pod Penwarlock. Powiedzieli mi o tym. Charley lubi przygody. Od historii z tymi światłami na morzu pilnie obserwował wybrzeże, a gdy tylko dostrzegł coś ważnego, zaraz mi o tym donosił. Było to niezmiernie ważne: ludzie czekający na dole, przy motorówce. Mieli już odpłynąć z cennym dla nich, a przecież sfabrykowanym przez nas pudełkiem, i wtedy złapaliśmy ich wszystkich.
- Kto by przypuścił, że takie rzeczy mogą się zdarzyć? - zdumiała się Violetta.
- Nie zapominaj, że mamy wojnę - zauważył Gordon. W takiej okolicy jak nasza ludzie bardzo interesują się tym, co się dzieje naokoło. Trzeba było im dać bardziej wiarygodne wyjaśnienie. Nie zdziwili się więc, gdy poinformowano ich, że Tregarlandowie zapłacili porywaczom okup.
Obserwowaliśmy bacznie Tristana, czy przebyte doświadczenie nie zostawiło na nim jakichś śladów. Na ciele nie miał żadnych ran, co oznaczało, że obchodzono się z nim dobrze. Denerwował się natomiast, gdy z pokoju wychodziła Violetta, niania lub ja. Zauważyłyśmy, że wodzi za nami oczami, gdy wstajemy, i często chwytał nas wtedy za spódnice. Wzruszało to nas ogromnie.
W nocy drzwi między jego pokojem a pokojem niani były otwarte. Zaproponowałam, by wstawić dla mnie dodatkowe łóżko do jego pokoju. Jego radość była balsamem na mą duszę. Byłam szczęśliwa, śpiąc w jego pokoju. Czasami w nocy, gdy przychodził do mnie do łóżka, tuliłam go mocno w ramionach. Staliśmy się sobie znacznie bliżsi. Teraz mogłam wreszcie wynagrodzić mu moją dezercję w przeszłości.
Przyrzekałam sobie, że nigdy więcej go nie opuszczę. Dopóki będzie mnie potrzebował, będę przy nim.
Postanowiliśmy, że spróbujemy stopniowo wydobyć z niego trochę informacji. Okazało się, że trzymano go w jakimś domu. Była z nim jakaś kobieta, o której mówił „ona". Obiecała mu, że jeśli będzie grzeczny i nie będzie płakał, to wróci do mamy, cioci Violetty i niani Crabtree. Musiał zjadać to, co mu dawano.
- Dobre było to jedzenie? Zmarszczył nosek.
- Nie takie jak u niani? - zasugerowałam.
- Nie takie jak u niani - zgodził się ze mną. „Ona" to była ta kobieta, która weszła do naszego domu i opowiadała mu o dinozaurach w ogrodzie.
- Była w twoim pokoju? Skinął głową.
- Zupełnie sama? Nie zrozumiał pytania.
- Czy był ktoś z nią?
- Na dworze - odrzekł.
- Ktoś z naszych służących? Nie wiedział.
Wszystko to było bardzo tajemnicze.
- To nie może się powtórzyć - powiedziałam do Violetty.
- Nie powtórzy się. Raz się nie udało i wystarczy.
- Mogą znów próbować.
- Doszło do tego z powodu pudełka i twojego związku z kapitanem Brentem.
- Proszę cię... nie przypominaj mi.
- Przepraszam. Tristanowi teraz już nic się nie stanie. Niania była wstrząśnięta całą tą historią bardziej, niż początkowo przypuszczałyśmy. Obwiniała siebie, że spała, kiedy porywano Tristana.
- Wprost spod mojego nosa - mruczała do siebie, potrząsając głową z widocznym oburzeniem. - Przysnęłam po lunchu.
Teraz już nie pozwalała, sobie na drzemkę. Pamiętam, że gdy byłyśmy małe i w ciągu dnia kładła nas na godzinkę do łóżek, sama zasypiała, kołysząc się w fotelu. Kiedy już trochę podrosłyśmy, odsyłała nas do pokoju dziecinnego, żebyśmy się „grzecznie i cicho pobawiły", a ona w tym czasie ucinała sobie drzemkę.
Teraz, zamiast odpoczynku, wypijała więcej herbaty, bez której nie mogła się obejść w tym stanie nerwów.
Violetta orzekła, że dla niani najgorsza jest pora po lunchu, gdy broniąc się przed snem i pijąc herbatę rozpamiętuje ten straszny dzień, kiedy się nie obudziła na czas, a jej pupilek znalazł się w niebezpieczeństwie. Dlatego też jedna z nas przebywała z nią o tej porze.
W tydzień po powrocie Tristana siedziałam z nianią, niezbyt uważnie słuchając tego, co mówi. Wspominała nasze dziecinne lata, moje częste wybryki i powtarzała, że Violetta była zupełnie inna. Wszystko to już słyszałam nieraz i zazwyczaj mnie to bawiło, gdyż w obecności Violetty wspomnienia te wyglądały trochę inaczej.
- Nie widuję ostatnio Simone - powiedziała w zadumie. - Co się z nią dzieje?
- Spotkałam ją wczoraj - odrzekłam.
- Polubiła herbatę. Przychodziła wtedy, kiedy ja piłam, i na wstępie mówiła w ten swój śmieszny sposób: „Obowiązki mnie wzywają" czy coś w tym rodzaju. Powiedziała, że herbata przeze mnie przyrządzana jest najlepsza ze wszystkich, jakie dotąd piła. Chciała mi się przypodobać, to jasne. Niemniej lubiła przychodzić do mnie na herbatę.
- Pewnie jest teraz zajęta. Wiem, że czasami wykonuje jakieś prace w domu i wtedy zagląda do ciebie.
- No tak, rodziny Jermynów i Tregarlandów wreszcie się do siebie zbliżyły. Początek dali twoja siostra i Jowan. Bardzo bym pragnęła, żeby wrócił.
- Wszyscy tego chcemy, nianiu.
- Brakuje mi wizyt Simone. Miła dziewczyna. Jest oczywiście cudzoziemką, lecz to nie jej wina. Naprawdę jest bardzo miła. Dotarła tu razem z bratem. Trzeba przyznać, że to nie lada wyczyn. Mnie nie namówiłabyś na taką podróż łodzią, zapewniam cię.
- Mam nadzieję, że to nie będzie konieczne, nianiu - uspokoiłam ją.
Usłyszałyśmy jakiś dźwięk w sąsiednim pokoju. Skoczyłyśmy obie na równe nogi. Tristan właśnie się obudził i uśmiechnął z zadowoleniem na nasz widok. Czuł, że jest bezpieczny. Nic mu się nie stanie, dopóki ma w nas swoich aniołów stróżów - mnie, Violettę i nianię. Nie spuszczałyśmy go z oczu o każdej porze dnia i nocy.
Czuwał nad nim nawet Charley, a Bert, oczywiście, mu asystował. Pilnowali Tristana, kiedy bawił się w ogrodzie, a sami nie byli w tym czasie w szkole. Charley chodził uszczęśliwiony, gdyż Gordon pochwalił go, że mądrze postąpił, informując go o łodzi motorowej stojącej w zatoczce. Powiedział, że Charley bardzo im pomógł i napomknął, iż „ważne osobistości" wyraziły uznanie dla jego roztropności. Chłopca rozpierała duma.
Myślę, że poczuł się już wtedy członkiem rodziny. Miał tylko nas i nasze problemy przeżywał jak własne, chciał więc wraz z nami je rozwiązywać. Patrzył na Gordona z nie ukrywanym podziwem, jak na bohatera. Najszczęśliwszy był wtedy, gdy ten zlecał mu wykonanie jakiegoś zadania.
Violetta zwróciła na to uwagę.
- Biedny Charley! Biedny Bert! Ta okrutna wojna pozbawiła ich własnego domu, rodziców, wszystkiego, co było im bliskie.
- Lecz dała im Tregarland i Gordona - zauważyłam. -Dla Charleya jest on prawie bogiem. Gordonowi sprawia to zapewne satysfakcję. Każdy tak czułby się, będąc wynoszony na szczyty Olimpu. On udaje jednak, że tego nie dostrzega.
- Typowe dla Gordona - podsumowała Violetta.
Simone zniknęła. Nie od razu to zauważyłam. Nie widywałam jej zbyt często. Czasami natykałam się na nią w Poldown, innym razem na terenie naszej posiadłości, gdy wybierałam się do pracy do Samotni. Bywało jednak, że nie spotykałyśmy się całe dnie.
Kiedy jechałam do Poldown i przypadkiem na nią trafiałam, chętnie ją podwoziłam. Tak więc nie od razu zdałam sobie sprawę z jej zniknięcia.
Pani Penwear wyznała, że nie widziała jej już kilka dni. Polubiła towarzystwo Simone.
- To bardzo miła dziewczyna - powiedziała. - Zawsze taka grzeczna, co jest szczególnie sympatyczne u osoby tak młodej jak Simone. Chętnie ucinała sobie ze mną pogawędki. Opowiadała o pracy w posiadłości, a ja o tutejszych ludziach. Nigdy nie wydawała się znudzona czy zmęczona słuchaniem. Nie od razu zauważyłam, że nie wraca do domu. Często już spałam, gdy przychodziła, a czasami zjawiała się bardzo późno. Rano natomiast wychodziła wcześnie. Ścieliła łóżko i zostawiała po sobie porządek.
W końcu pani Penwear zaczęła się niepokoić.
- Rozmawiałam z Danielem Killickiem. Przyjaźniła się z nim. On też jej nie widział. Pan Yeo kazał jej poszukać, lecz przepadła bez śladu.
Wkrótce wieść rozeszła się, że Simone przepadła. Pojawiły się zwykłe w takich okolicznościach plotki. Ktoś ją porwał. Kto zapłaci za nią okup? Co innego, gdy chodziło o małego Tristana Tregarlanda i jego bogatą rodzinę. Nie porywa się ludzi, za których nie można otrzymać okupu. Zaczęto mówić, że została zamordowana, a podejrzenie padło na poczciwego Daniela Killicka -najbardziej niewinnego z ludzi - po prostu dlatego, że się z nią przyjaźnił.
Nie nastąpiły jednak żadne aresztowania i dalej nie było wiadomo, co się z nią stało.
Sprawę rozwikłał Gordon, który uświadomił sobie, że kiedyś widział, jak rozmawiał z Simone jeden z żołnierzy. Doznał on lekkiej kontuzji, która spowodowała krótkotrwałą utratę pamięci. Potem jednak nagle sobie przypomniał, że istotnie rozmawiał z Simone. Powiedziała mu, że dostała wiadomość, iż jej brat jest ciężko chory i musi do niego natychmiast jechać. Napisała kilka słów do pani Penwear i pana Yeo, powiadamiając ich, że bezzwłocznie wyjeżdża, i poprosiła żołnierza, by im to przekazał. On jednak zapomniał. Kiedy znalazł tę kartkę przypadkiem w kieszeni, wszystko mu się przypomniało, zaniósł więc liścik panu Yeo. Tajemnica została wyjaśniona.
- W takich czasach ludzie wymyślają najprzeróżniejsze straszne rzeczy - stwierdziła niania Crabtree. - Cieszę się, że dziewczynie nic się nie stało. Biedny Dan Killick! Co ci ludzie o nim wygadywali! Mam nadzieję, że następnym razem zastanowią się nieco, zanim kogoś oczernią.
Nie był to jednak koniec tej historii.
Gordon wyjechał pewnego razu na cały dzień i wrócił dopiero po kolacji. Nie chciał nic jeść, przyszedł do mojego pokoju i poprosił, bym sprowadziła Violettę, gdyż ma nam obu coś ważnego do powiedzenia.
- Usiądźmy - zaczął, gdy weszłyśmy. Violetta usiadła na łóżku, ja w fotelu, a Gordon na krześle przy oknie. - Rozmawiałem z kapitanem Brentem.
Poczułam, że serce zabiło mi szybciej. Teraz, kiedy już nie musiałam się niepokoić o Tristana, tęskniłam za Jamesem.
- On uważa, że, ponieważ byłaś do pewnego stopnia zamieszana w sprawę, powinnaś o tym wiedzieć. Aresztowano rodzeństwo Dubois.
- Aresztowano! - wykrzyknęłam.
- Już nie będziemy musieli się o nich kłopotać. Przybyli tu, żeby szpiegować na rzecz naszego wroga.
Patrzyłyśmy na niego w osłupieniu, a on kontynuował:
- Rozumiem, że to brzmi dla was przerażająco, lecz taka jest wojna. My walczymy o nasze życie podobnie jak druga strona. Wszystkie informacje, najbardziej nawet nieprawdopodobne, nonsensowne, muszą być sprawdzone. Tych dwoje popełniło błąd, pojawiając się akurat tutaj. Simone nie jest oczywiście siostrą Jacques'a. Przybyli w nasze strony ze względu na jego bliskie stosunki z wami, licząc na życzliwe przyjęcie. Zachował nazwisko Dubois, bo tutejsi mieszkańcy je znali. Używał go również w Paryżu. Zaczęto go podejrzewać, gdy jednego z naszych ludzi zamordowano w Paryżu, niezbyt daleko od domu, w którym mieszkał Dubois.
- Georges Mansard - szepnęłam. Gordon kiwnął głową.
- Odkryli, kim był, i zamordowali go.
- To się stało przed samym moim wyjazdem! - zawołałam.
- Tak. Niemcy szykowali się do ataku na zachodnią Europę. To był dogodny moment. Jacques był w Kornwalii przed wojną z jakimś niemieckim malarzem.
- Pamiętam go - powiedziała Violetta.
- Robili rysunki wybrzeża. Bardzo potrzebne wrogowi, który planował inwazję na nasz kraj. A ty, Dorabello, zostałaś wplątana w tę intrygę.
Zrobiło mi się słabo ze wstydu i przerażenia.
- Krótko mówiąc - ciągnął Gordon - dotarli tu, przybili do naszego brzegu, gdzie ich znalazłyście, tak jak na to liczyli. Kobieta, która przedstawiła się jako Simone Dubois, jest bardzo sprytna i łatwo adaptuje się w każdym miejscu. Ta część wyspy szczególnie interesuje wroga z powodów, które częściowo poznałyście. Zależało im niezmiernie, by zdobyć pudełko, o którym tyle już słyszałyście. Udało nam się nie tylko pokrzyżować ich plany, lecz także ich samych złapać. Simone, naturalnie, brała w tym udział. Podejrzewaliśmy ją od jakiegoś czasu, chcieliśmy jednak dostać w nasze ręce również Jacques'a i pozostałych.
- A więc Simone wzięła udział w porwaniu - domyśliłam się.
- Oczywiście. Dość często przychodziła na herbatę do niani Crabtree. Nie miała więc żadnych trudności z wsypaniem jej do filiżanki środka nasennego. Niania nie zdziwiła się wcale, gdy i tamtego dnia Simone ją odwiedziła. Kiedy niania usnęła, Simone wpuściła do domu kobietę, która zabrała Tristana do ogrodu, by pokazać mu bajkowe dinozaury. W każdym razie, tak pewnie wyglądał przebieg wypadków.
- Szatański pomysł! - wykrzyknęła Violetta.
- Tych ludzi nic nie jest w stanie powstrzymać. Są sprytni i pomysłowi.
- Niania nie wspomniała, że Simone była u niej tego dnia.
- Nawet o tym nie pamiętała. Simone bywała u niej bardzo często przez ostatnie tygodnie. Porywacze sądzili, że tą drogą zdobędą pudełko. Złapaliśmy osoby zamieszane w tę sprawę, lecz Simone wśród nich w tym momencie nie było. Naturalnie nie miała zamiaru przerywać swojej działalności. Śledziliśmy ją dalej jakiś czas, spodziewając się, że doprowadzi nas do innych.
- Do jej „brata"? - zapytałam. Gordon przytaknął.
- Została aresztowana wraz ze swym „bratem". Wykonaliśmy nasze zadanie i możemy sobie pogratulować.
- I pomyśleć, że tak długo tkwiliśmy w samym środku tej intrygi! - powiedziałam.
- Takie rzeczy zdarzają się częściej, niż sobie wyobrażamy. Nasz wywiad odniósł zwycięstwo.
- A co ma z tym wspólnego kapitan Brent? - zapytałam.
- Bardzo wiele. On też uważał, że powinnyście poznać prawdę, gdyż byłyście w tę sprawę zamieszane, szczególnie ty, Dorabello. Mieszkałaś w Paryżu z Jacques'em, a nawet znałaś Georges'a Mansarda. W odpowiednim czasie postaram się, by nadeszła wiadomość, że Simone chce pozostać w pobliżu „brata" i dlatego podjęła pracę na farmie w tamtych stronach. Udamy, że wysyłamy do niej jej rzeczy. Chodzi o to, by zapobiec niepotrzebnym plotkom. Ludzie nie muszą wiedzieć, w jakim celu tu przybyła. Niech wspominają ją jako miłą Francuzkę, która zdobyła się na odwagę i przepłynęła kanał. Gdybyście usłyszały coś innego, natychmiast mnie powiadomcie.
- Oczywiście - powiedziała Violetta, patrząc na niego z nie ukrywanym podziwem.
Muszę przyznać, że odczuwałam to samo.
Kapitan Brent przyjechał znowu, by odwiedzić naszych żołnierzy. Spotkałam go w Samotni.
Spojrzał na mnie z żartobliwym uśmiechem i położywszy mi ręce na ramionach, zapytał:
- Ta historia chyba nic między nami nie zmieniła?
- Och, James - odrzekłam z ulgą. - To było straszne.
- Nieco melodramatyczne, prawda?
- Nigdy tego nie zapomnę, choćby z powodu Tristana...
- Wiem. - I po chwili dodał: - Czy możesz przyjechać dziś po południu do Riverside? Moglibyśmy porozmawiać.
- Oczywiście - odpowiedziałam z radością. Zależało mi na Jamesie i bardzo pragnęłam znowu być blisko niego.
Czekał już na mnie, kiedy przyjechałam. Objął mnie i ucałował.
- Jak cudownie znowu być z tobą - powiedział.
- Nie miałam pojęcia, że nie jesteś tym, za kogo się podawałeś.
- A kim jestem?
- Przypuszczam, że jakąś ważną osobistością.
- Jestem trybikiem w maszynie. Mam swoją skromną rolę do odegrania. Strasznie mi przykro, że zostałaś w to wszystko wplątana.
- Nie stałoby się może tak, gdybym wiedziała, że przyjechałeś tu nie tylko po to, by doglądać naszych kuracjuszy.
- Jakaż to ostatecznie różnica? - powiedział z uśmiechem. - Między nami nic się nie zmieniło, prawda?
- Masz rację.
Cudowne było, że wrócił. Nie był tym, za kogo go uważano. Otaczała go aura tajemniczości i wydawał mi się przez to jeszcze bardziej niezwykły.
Opuściłam Riverside Cottage i pojechałam do Poldown. Zatrzymałam samochód i weszłam do sklepiku z gazetami.
- Ach, proszę pani! - wykrzyknęła na mój widok pani Benn stojąca za ladą. - Czy słyszała pani ostatnią nowinę?
- Jaką nowinę?
- Japończycy zbombardowali amerykańską flotę w Pearl Harbor. Mówią, że to oznacza, iż Amerykanie także zostali wciągnięci w tę wojnę.
Kupiłam gazetę i przeczytałam nagłówki. Potem czym prędzej wróciłam do domu.
Wszyscy odczuliśmy pewną ulgę. Już nie będziemy sami. To musi być początek końca.
Violetta
PRZYJACIEL Z PRZESZŁOŚCI
Mijał kolejny rok, a o Jowanie dalej nie było żadnych wieści. Czasami zaczynałam już myśleć jak inni, że nie wróci.
Dużo wysiłku kosztowało nas urządzenie świąt Bożego Narodzenia dla kuracjuszy, lecz udały się wspaniale. Pomagali nam w tym wszyscy, łącznie z moimi rodzicami, którzy przyjechali i zamieszkali u Tregarlandów.
Cudownie było znowu ich zobaczyć. Tyle miałyśmy do opowiedzenia. Mama nic nie wiedziała o porwaniu, do momentu, kiedy było po wszystkim. Zarówno ona, jak i ojciec przeżyliby to ogromnie.
Matka zajęta była najróżniejszymi pracami związanymi z wojną. Powiedziała, że babcia znowu prowadzi szpital w Marchlands. Chętnie by tam sama pojechała, lecz nie chciała zostawić ojca, który nie mógł opuścić posiadłości. Zastanawiali się, czy nie urządzić szpitala również w Cad-dington, ale w domu odbywały się w tym czasie różnego rodzaju spotkania.
Domyślałam się, że oboje martwią się o mnie. Choć nie wspominali Jowana, wiedziałam, że myślą o nim i rozmawiają o mojej przyszłości. Nie musieli niepokoić się o Dorabellę, co było czymś nowym, gdyż kiedyś to ona przysparzała im najwięcej kłopotów.
Dorabella stała się oddaną matką ku wielkiej radości niani Crabtree, która stwierdziła:
- Cieszę się, gdy patrzę na nich razem. Biedna kruszynka, stracił ojca, ale ma matkę, która mu to wynagradza i za którą świata nie widzi.
Przyjechał także kapitan Brent. Zastanawiałam się, jakie to ma znaczenie. Z pewnością był człowiekiem czarującym, a Dorabella wprost promieniała szczęściem. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że jej związek z kapitanem Brentem doprowadził do porwania Tristana i głównie siebie obarczała za to winą. Miała jednak słaby charakter i wszystko wskazywało na to, że znów się spotykają. Byłam pewna, że jest to po prostu romans wojenny. No cóż, widać Dorabella tego potrzebowała i bez wątpienia była zadowolona z losu. Byłabym ostatnią osobą, która napomknęłaby o tym rodzicom.
Od matki dowiedziałam się, że Gretchen pojechała do Londynu, gdyż pułk Edwarda stacjonuje w South-East, niedaleko stolicy.
- Oczywiście bombardowania nie są już tak częste — opowiadała - no i oni do tego przywykli.
- Musi tam być niebezpiecznie.
- Pewnie, że tak. Niebezpiecznie jest jednak wszędzie. Gretchen opowiadała o znajomych, którzy postanowili wyjechać z miasta i udali się do Walii. Z wszystkich nalotów w Londynie wyszli bez szwanku, a kiedy zamieszkali z dala od stolicy, jakiś samolot wracający znad Birmingham zrzucił bombę prosto na ich dom. Zginęli wszyscy... cała rodzina. Tak to się w życiu zdarza.
- Gretchen jest szczęśliwa?
- Oczywiście. Męczyła ją atmosfera podejrzeń.
- Wiem, to było dla niej straszne.
- W Londynie jest inaczej. Nikt nie plotkuje. Ludzie zajęci są bardziej własnymi sprawami. Hildegarda to rozkoszne dziecko. Znalezienie niani jest oczywiście dziś niemożliwe, tak więc Gretchen ma sporo roboty, wychowując małą i prowadząc dom.
- Mam nadzieję, że odwiedzają ją jacyś znajomi?
- O, tak, Edward też dość często ma wolne. Przyjeżdża do domu na dzień lub dwa. Gretchen mieszka w pobliżu Dorringtonów. Pamiętasz ich?
- Oczywiście, jak oni się mają?
- Niewiele się u nich zmieniło. Richard został wcielony do wojska. Tak jak Edward, stacjonuje niedaleko Londynu. Jego matka dzielnie się spisuje.
- A Mary Grace?
- Pracuje w jakimś ministerstwie. Wszyscy, którzy nie mieli konkretnego zajęcia, zostali, jak wiesz, zatrudnieni. To nie znaczy, że Mary Grace chciała próżnować. Och, jakby to było cudownie, gdyby nasze życie mogło wrócić do normy.
Mama spojrzała na mnie pełnym smutku wzrokiem. Wiedziałam, o czym myśli.
Kiedyś miała nadzieję, że wyjdę za mąż za Richarda Dorringtona, adwokata, kolegę Edwarda. Prosił mnie wtedyborękę i muszę wyznać, że nie wiedziałam, co mam odpowiedzieć. Co prawda, widywałam Jowana w Kornwalii, lecz nie było to nic poważnego. Nie byłam więc wtedy pewna swoich uczuć. Richard podobał mi się bardzo, doszłam jednak do wniosku, że darzę go jedynie sympatią i że to za mało, by zdecydować się na spędzenie z nim całego życia. Być może podświadomie przeczuwałam, że moim wybranym będzie właśnie Jowan.
Moja matka sądziła, że Jowan nie wróci z wojny, a Richard w dalszym ciągu był kawalerem, doskonałym kandydatem na męża. Zdawała sobie jednak sprawę, że ja wciąż wierzę w powrót narzeczonego, dopóki istnieje choćby minimalna szansa. Wiedziałam też, że martwi się o naszego brata Roberta, który właśnie poszedł do wojska. Był młodszy ode mnie i Dorabelli, pełen optymizmu. Tęskniła pewnie za nim.
W każdym razie wszyscy staraliśmy się bardzo, by Boże Narodzenie minęło w pogodnej atmosferze jak za dawnych czasów.
Pani Jermyn poprosiła mnie i Dorabellę, byśmy wymyśliły jakieś rozrywki dla naszych kuracjuszy. Po namyśle postanowiłyśmy urządzić przedstawienie, w którym występowaliby także nasi rekonwalescenci.
Wybrałyśmy sztukę Oskara Wilde'a „Bądźmy poważni na serio", przy której wszyscy świetnie się bawili. Kapitan Brent zagrał Ernesta, a Dorabella zachwycająco wcieliła się w Gwendolinę. Mnie przypadła rola Cicely, a pewien starszy sierżant okazał się prawdziwą gwiazdą przedstawienia jako lady Bracknell.
Tego dnia wszyscy zapomnieliśmy o kłopotach, co było przecież celem tego przedsięwzięcia.
Po pewnym czasie rodzice, choć z wielkim żalem, musieli nas opuścić i na odjezdnym nalegali, byśmy z Dorabella przyjechały niedługo do Caddington.
Obiecałyśmy ich odwiedzić, gdy tylko to będzie możliwe, a mogły być z tym pewne trudności, bo przecież opiekowałyśmy się rannymi żołnierzami. Poza tym oznaczałoby to zabranie Tristana i niani Crabtree, gdyż Dorabella, przejęta obecnie rolą matki, z całą pewnością nie zgodziłaby się zostawić go samego. Ja natomiast przypuszczałam, że jeśli będą wieści od Jowana, to najpierw dotrą do Jermynów. Z dala, nieustannie bym się zastanawiała, czy przypadkiem nie nadeszła jakaś o nim wiadomość.
Pewnego dnia w marcu Gordona wezwano do Bodmin, ponieważ stan jego matki się zmienił. Czekałam na niego, a gdy wrócił, poszłam do jego gabinetu; zastałam go zdenerwowanego i wytrąconego z równowagi.
- Co się stało? - zapytałam. Spojrzał na mnie i odpowiedział:
- Powraca jej pamięć.
- Czy to znaczy, że przypomina sobie, co się wtedy wydarzyło?
- Nie wszystko, tylko niektóre fakty. Inaczej się zachowuje. Ciągle mówi o domu Tregarlandów, chociaż bez ładu i składu. Bez przerwy powtarza: „Co oni by zrobili bez ciebie, Gordonie? Ty uratowałeś ich posiadłość. Powinna należeć do ciebie".
- Czy pamięta... co zrobiła?
- Wspomniała o Tristanie. Sprawia wrażenie, jakby prześladowała ją jakaś myśl.
Pamiętałam doskonale, jak wkradła się do pokoju dziecinnego, żeby zabić Tristana, którego przyjście na świat przeszkodziło Gordonowi w odziedziczeniu posiadłości Tregarlandów. Udałoby się jej, gdybyśmy obie z nianią Crabtree jej nie przeszkodziły. Tristan jest na szczęście za mały, by cokolwiek pamiętać.
- Boję się o nią -powiedział Gordon. -Wraz z powrotem do zdrowia wróci jej pamięć i wtedy uświadomi sobie, co zamierzała zrobić. Violetto, nie wiem, co się z nią stanie!
- To może tylko stan przejściowy - próbowałam go pocieszyć. - Może sobie nie przypomni...
Jakie to straszne, że wolelibyśmy, by Matylda nie wracała z tego dziwnego świata, w którym żyje z innymi ludźmi dotkniętymi podobną chorobą.
-Uczyniłeś dla niej wszystko, co było w twojej mocy - mówiłam dalej. - Nie mogłaby mieć lepszego syna.
- Ja zaś mam matkę, która gotowa była dla mnie popełnić morderstwo. Nieraz myślę, że całe jej życie wyglądałoby inaczej, gdyby wyszła za mąż za kogoś ze swego środowiska. Mogła być szczęśliwa. Spotkała jednak mojego ojca, który zabrał ją do posiadłości Tregarlandów, gdzie poznała, co to bogactwo, i zapragnęła, bym ja mógł z niego korzystać. Stało się to jej obsesją i doprowadziło do stanu, w jakim się dziś znajduje.
- Tak, jej los mógł ułożyć się inaczej, lecz często życiem rządzi przypadek. Gdybyśmy z Dorabellą nie pojechały do Niemiec, nie spotkałybyśmy Dermota. Nie dowiedziałybyśmy się nigdy o istnieniu tego miejsca.
- To jedyna dobra rzecz, jaka z tego wynikła - stwierdził Gordon. - Właśnie to, że jesteś tutaj.
Ujął moją rękę i przytrzymał ją. Nie protestowałam, gdyż wyglądał na bardzo przybitego, a ten gest najwyraźniej przynosił mu ulgę.
Następnego dnia Gordon pojechał do Bodmin. Niecierpliwie czekałam na jego powrót. Mimo woli podsycałam w sobie nadzieję, że Matylda popadła znowu w poprzedni stan.
Wieści były zaskakujące. Matylda wymknęła się na dwór, bez płaszcza, na zimny wiatr. Dostała gorączki i lekarz stwierdził, że to zapalenie opłucnej. Stan jej był bardzo poważny.
- Niewiele mówiła - opowiadał Gordon. - Tylko uśmiechała się do mnie. Była spokojna, sprawiała wrażenie smutnej. Jutro znowu do niej pojadę.
Dwa dni później dowiedzieliśmy się, że Matylda umarła. Rozwinęło się zapalenie płuc i nie było najmniejszych szans na jej uratowanie. Gordon spędził w Bodmin cały dzień. Kiedy przyjechał do domu, był spięty i zmęczony, jak nigdy przedtem.
- Na jej twarzy po śmierci malował się niezwykły spokój - powiedział. - To już koniec, Violetto. Myślę, że nie powinienem zbytnio rozpaczać. Dla niej tak jest lepiej.
Ja także doszłam do wniosku, że dobrze się stało, jak się stało, bo gdyby odzyskała świadomość tego, co zrobiła, nigdy nie mogłaby już być szczęśliwa. Resztę życia spędziłaby dręczona wyrzutami sumienia.
Musieliśmy przyznać sami przed sobą, że było to wyzwolenie nie tylko dla Matyldy, lecz i dla nas wszystkich.
Starszy pan Tregarland bardzo przeżył wiadomość o śmierci Matyldy. Myślę, że kochał ją na swój sposób. Traktował ją źle i wiedział o tym. Rozumiał, że ponosił część winy za tragedię, jaka się tutaj rozegrała.
Gdy zabrano Matyldę, zmienił się, złagodniał. Skończyła się zabawa w igranie ludzkim życiem.
Rozkazał, by ciało Matyldy sprowadzono do posiadłości Tregarlandów i pochowano w West Poldown w rodzinnym grobowcu. Sprawiłoby to jej przyjemność - uznanie, którego nie zaznała za życia. Uparł się, że będzie uczestniczyć w pogrzebie, mimo iż ze względu na stan zdrowia lekarz stanowczo się temu sprzeciwił. Gdy stał wśród innych żałobników, widać było, jak bardzo jest przygnębiony.
Po pogrzebie nie podnosił się z łóżka przez kilka dni, Gordon wezwał więc lekarza, gdyż był pewien, iż starszy pan jest bardziej chory, niż chce się do tego przyznać. Doktor orzekł, że pan Tregarland jest zmęczony. Nie powinien był jechać na pogrzeb i stać na zimnym wietrze.
Pewnego wieczoru przyszła do mnie Amy, jedna ze służących, z wiadomością, że pan Tregarland chce się ze mną widzieć. Kiedy weszłam do sypialni, leżał wsparty wysoko na poduszkach i sprawiał wrażenie mniejszego i bardziej wątłego, lecz w jego wzroku uchwyciłam dawny błysk złośliwości.
- Aha, oto nasza poczciwa, rozsądna Violetta. Zauważyłem to od samego początku. Miło, że przyszłaś mnie odwiedzić.
- Przyszłam, bo mnie pan o to prosił. Skinął głową.
- Ciekawe rzeczy się tu dzieją, prawda? To zadziwiające, że utartą koleiną płyną lata, jedne podobne do drugich, i nagle wydarzenia spiętrzają się dramatycznie. No cóż, dziś losy te stały się dramatyczne, a to, co zdarzyło się tutaj, jest niczym w porównaniu z tamtymi nieszczęściami. W człowieku tkwi nie tylko zło, również dobro. Zgadzasz się ze mną, mądra Violetto?
- Nie wiem, dlaczego nazywa mnie pan mądrą. Sądzę, że nie różnię się od większości ludzi.
- Niezupełnie. Właśnie dlatego pragnę z tobą porozmawiać, zanim porzucę ten padół łez. Kiedy człowiek ogląda się wstecz i zastanawia się nad swoją przeszłością, nagle pewne fakty nabierają specjalnego znaczenia. Mam rację, jak sądzisz?
- Chyba tak.
- Powiadają, że gdy człowiek tonie, całe życie staje mu przed oczami. To samo dzieje się za każdym razem, gdy zbliża się śmierć. Przeszłość drwi z człowieka: „Mogłeś zrobić to i to". Częściej jednak wypomina: „Nie powinieneś był tego robić". Nadszedł dla mnie czas skruchy, Violetto. Podsumowuję całe życie i zadaję sobie pytanie: „Co dobrego zrobiłeś, Jamesie Tregarland?" Być może znalazłoby się kilka dobrych uczynków, lecz szalę przechylają te gorsze. Jestem chory i szykuję się do ostatniej podróży. Przygniatają mnie grzechy i spustoszenia, jakich dokonałem... przeważnie kosztem innych. Niezbyt miła konkluzja, Violetto.
- Nie wydaje mi się, by był pan znacznie gorszym człowiekiem od większości ludzi.
Wciąż bardzo poważny milczał przez chwilę.
- „Błędy, drogi Brutusie, nie są zapisane w gwiazdach, lecz..." Szekspir umiał dopasować do każdej sytuacji właściwą sentencję. To jakby moja spowiedź.
- Przede mną?
- Dlaczego nie? Zostaniesz tu, gdy mnie już nie będzie. Poznałaś moją nikczemność. Wiesz, jak zmieniło się moje życie, gdy zachorowałem i zostałem przykuty do łóżka w tym pokoju. Lubiłem przyglądać się ludziom, a szczególnie Matyldzie. Budziła we mnie nieustającą ciekawość, gdyż nigdy nie byłem pewny, jak postąpi. Widzisz, ona wychowała się w rodzinie purytańskiej o surowych zasadach. Rodzice urabiali jej charakter niczym glinę. Ona jednak nie była z natury zasadnicza, prędzej czy później musiała wybuchnąć. Spotkanie ze mną było iskrą, która roznieciła ogień.
- To, co uczyniła, uczyniła z własnej woli.
- To nie takie proste. Matylda została wychowana w stałym lęku, by nie postąpić wbrew prawom Kościoła, co w tym wypadku oznacza wbrew prawom narzuconym jej przez ojca i matkę. Gdy miała wydać na świat nieślubne dziecko, wyrzucili ją z domu. Wyobrażasz to sobie! Zaopiekowałem się więc nią, a po śmierci mojej żony przywiozłem ją tutaj, by prowadziła mi dom. To stara historia, którą już znasz. Dermot i Gordon wyrośli obok siebie. O ileż bardziej Gordon nadawał się na spadkobiercę Tregarlandów! Drażniłem więc Matyldę - mogłem uczynić jej syna moim spadkobiercą... mogłem również postąpić inaczej. I tak to trwało. Biedna Matty, straciła nadzieję i postanowiła sama przyspieszyć bieg wypadków.
- Dlaczego nie powiedział jej pan wprost, jakie są pana zamiary?
- Chciałem przekonać się, co zrobi. Gdybym jej powiedział, zepsułbym zabawę.
- Dręczenie jej to była zabawa? Cóż...
- Nie dziwię się, że mnie potępiasz, a mimo to kochałem ją. Teraz, gdy zbliżam się do kresu mych dni, żałuję, jak wielu przede mną, że nie postępowałem inaczej. Najgorsza jest świadomość, że gdybym był dla niej inny, Matylda może nie umarłaby w taki sposób. Chciałem zobaczyć, co zrobi, no i zobaczyłem. Doprowadziłem ją do szaleństwa i uczyniłem z niej morderczynię. Czy sądzisz, że ponoszę odpowiedzialność za jej czyn?
- Nie okazał jej pan serca, myślę jednak, że ani przez chwilę nie przypuszczał pan, iż może dojść do morderstwa.
- Muszę uczciwie stwierdzić, że nie przyszło mi to do głowy. Dopiero gdy dowiedziałem się, co zamierzała uczynić temu dziecku, zrozumiałem, czego się dopuściłem.
- To już przeszłość i nic się na to nie poradzi.
- Pozostaje mi tylko żal. Muszę to wszystko naprawić, jeśli tylko zdołam. Posiadłość przejdzie na chłopca, ma do tego pełne prawo. Dermot nie nadawał się do niczego. Miał słaby charakter - uganiał się tylko za przyjemnościami -choć oczywiście był uroczym młodzieńcem. Zupełnie jak jego ojciec i dziadek. Ta posiadłość potrzebowała mocnej ręki, i to Gordon ją miał. Bękart jest właściwym człowiekiem,
a prawowity dziedzic niczego nie potrafi. Dlaczego nie stało się na odwrót? Ironia losu! Biedny Gordon cierpiał. Zdradzę ci coś, Violetto. Otrzyma pewną rekompensatę. W testamencie uznałem go za syna. Zostawiam mu kapitał, dzięki któremu będzie mógł nabyć własną posiadłość, lecz jednocześnie wyrażam nadzieję, że Gordon pozostanie tu, zanim Tristan dojdzie do wieku, w którym będzie mógł sam przejąć zarządzanie majątkiem.
- Dla Gordona będzie wtedy za późno na zaczynanie wszystkiego od początku.
- Kiedy Tristan skończy dwadzieścia lat, on będzie dobiegał pięćdziesiątki. To nie tak dużo dla człowieka z jego energią, jeśli tylko dopisze mu zdrowie. W każdym razie tak postanowiłem.
- Czy inni wiedzą? A Gordon?
- Dowie się podczas odczytywania mojej ostatniej woli.
- Dlaczego mówi pan o tym mnie? Zamyślił się na moment, a potem odrzekł:
- Wydaje mi się, że interesują cię ludzie... podobnie jak mnie, tyle tylko że twoja ciekawość jest życzliwa, a moja złośliwa. Nigdy nie zrobiłabyś czegoś takiego jak ja. Masz za dobre serce i jesteś zbyt mądra, by wtrącać się w cudze sprawy. Teraz, jak widzisz, zdecydowałem się wynagrodzić ludziom krzywdy, które im wyrządziłem. Byłem głupi i żałuję tego w obliczu zbliżającej się śmierci. Proszę też Boga Najwyższego, by nie karał mnie tak surowo, jak na to zasłużyłem. Może przyczynisz się do kontynuacji dziejów naszej rodziny po moim odejściu.
- W jaki sposób?
- W jakimś sensie należysz już do Tregarlandów. Twoja siostra jest matką mojego spadkobiercy. Violetto, wciąż czekasz na tego młodzieńca?
- Czekam.
- I masz nadzieję? Tyle czasu już minęło.
- Dwa lata od Dunkierki.
- Wojna kiedyś się skończy. Jeśli on nie wróci, masz zamiar spędzić resztę życia, rozpaczając po kimś, kto będzie stracony dla ciebie na zawsze?
- Nie wybiegam myślą aż tak daleko w przyszłość.
- Wybacz mi. Zasmuciłem cię. To ostatnia rzecz, jakiej pragnę. Jesteś poważną młodą kobietą. Zauważyłem to od razu. Wszystko potoczyłoby się inaczej, gdyby Dermot poślubił ciebie.
- Z każdą byłoby inaczej.
- Kapryśna, urocza Dorabella zupełnie nie pasowała do niego, lecz jest matką mojego wnuka. Chciałbym coś jeszcze dodać na temat Gordona. To dobry człowiek, byłby oddanym mężem. Gordon będzie na ciebie czekał, jestem pewien.
Nie wiedziałam, co odpowiedzieć. Myślałam tylko
0 smutnej przyszłości bez Jowana.
- Cieszyłbym się, gdybyś tu została - mówił dalej starzec. — Gordon jest człowiekiem opanowanym i zrównoważonym jak ty, moja droga. Byłbym szczęśliwy, widząc z nieba albo raczej z czeluści piekielnych, ciebie obok Gordona, i mego wnuka dorastającego przy nim
i uczącego się od niego miłości do tego miejsca. Znowu układam ludziom życie. A przecież sami powinni o sobie decydować.
Milczeliśmy oboje dłuższą chwilę, aż znowu pan Tregarland podjął:
- Często wspominam, jak twoja matka chciała zabrać stąd Tristana, lecz ostatecznie przysłała doskonałą nianię Crabtree, by się nim zajęła. Dzięki Bogu, że tak się stało. To też mądra kobieta. Pamiętasz, że nie chciałem się zgodzić na wyjazd małego?
- Pamiętam.
- Gdyby nie mój upór, dziecko nie zostałoby narażone na niebezpieczeństwo. Powinienem był pozwolić wam opuścić Tregarland wcześniej.
Zauważyłam, że się zmęczył, i zaproponowałam, żeby odpoczął, a ja przyjdę później. Dodałam, że dziękuję mu za tę rozmowę.
- Okazała się niezbyt owocna - odrzekł. - Co miało z niej wyniknąć? Spowiedź to zarazem próba usprawiedliwienia samego siebie. Powiadają, że potrzebuje tego dusza umierającego. Człowiek spowiada się, a ktoś, kto go słucha, znajduje przynoszące ulgę usprawiedliwienia, z czego wywiązałaś się doskonale, moja droga. Dziękuję ci za to. Czy wierzysz w przeczucia?
Ta nagła zmiana tematu zaskoczyła mnie trochę.
- Chyba nie.
- I ja nie, lecz miałem właśnie jedno. Mój koniec jest bliski. Pozbyłem się ciężaru z duszy i żegnam się z tobą, moja kochana. Mam nadzieję, że zaznasz w przyszłości szczęścia. Jestem pewien, że tak będzie. Ta straszna wojna musi się skończyć i wiem, że gdy przyjdzie pora, podejmiesz właściwą decyzję.
Podeszłam do niego i pocałowałam go w czoło.
- Dziękuję ci, kochanie - powiedział i zamknął oczy. Trzy dni potem powalił go poważny atak apopleksji, z którego się już nie podźwignął. Przeczucie, o którym mówił, okazało się ostrzeżeniem przed tym, co miało nadejść.
Odbyliśmy więc kolejną wyprawę na cmentarz.
Po powrocie adwokat z Plymouth odczytał testament. Tristan stał się właścicielem całego majątku. Gordon został uznany za prawowitego syna pana Jamesa Tregarlanda, otrzymał czterdzieści tysięcy funtów w spadku i miał pozostać administratorem majątku. Podano sherry, którą wypito w ciszy.
Z zaskoczeniem stwierdziliśmy, że brakuje nam starszego pana. Nie widywaliśmy go zbyt często, lecz byliśmy świadomi jego obecności. Ileż zmian zaszło u Tregarlandów, odkąd przybyłam tu po raz pierwszy, a przecież nie było to tak dawno. Przez wiele lat życie w posiadłości toczyło się ustalonym trybem, który nagle zakłóciły dramatyczne wydarzenia - śmierć, próba morderstwa, porwanie. Rozmyślałam nad tym, co będzie dalej.
Mijały dni i miesiące. Skończyło się lato, nadeszła jesień. Mama pisała często i namawiała na powrót na jakiś czas do domu. Domyślałam się, że według niej wszędzie będzie mi lepiej, gdyż nie będą mnie osaczać wspomnienia o Jowanie.
Oni wszyscy już uznali, że Jowan przepadł na zawsze. Wyobrażałam sobie, jak wyglądają rozmowy matki z ojcem.
„Im prędzej opuści to miejsce, tym lepiej. Powinna spotykać ludzi... młodych ludzi. Dorabella bardzo interesuje się tym przemiłym kapitanem Brentem i on chyba nią też. Może wyjdzie po raz drugi za mąż. Violetta jednak jest inna. Ona nie zapomina tak łatwo jak jej siostra. Trzeba, żeby stamtąd wyjechała".
Miałam tu zajęcie, które traktowałam bardzo poważnie. Przeznaczyliśmy część pokoi w domu Tregarlandów dla wracających do zdrowia żołnierzy, było więc sporo roboty. Ta praca dawała mi zadowolenie i dzięki niej nie pogrążałam się w czarnych myślach. Polubiłam długie pogawędki z Gordonem. Powiedział mi, że sprawę nabycia jakiegoś majątku odłożył na później, że nie zostawi Tregarlandu, dopóki nie będzie go mógł przekazać Tristanowi.
Zastanawiałam się, jak by zareagował, gdyby wiedział, że jego ojciec rozmawiał ze mną o naszej wspólnej przyszłości. Zdawałam sobie sprawę z uczuć Gordona wobec mnie i czasami nawet myślałam, że jeśli Jowan nie wróci, mogłabym go poślubić. Ale nie, to niemożliwe! Jowan musi wrócić! Tylko my dwie - jego babka i ja -wierzyłyśmy w jego powrót. Nie potrafiłyśmy znieść myśli, że mogłoby stać się inaczej.
We wrześniu Dorabella często jeździła do Poldown, a wizyty te trwały dość długo. Wiedziałam, że spotyka się z kapitanem Brentem. Któregoś razu wróciła najwyraźniej zdenerwowana.
- Co się stało? - zapytałam.
- James wyjeżdża za dwa, trzy tygodnie.
- Gdzie się udaje?
- Jeszcze nie wie.
Dorabella miała nieszczęśliwą minę. W dalszym ciągu nie byłam pewna, do jakiego stopnia traktuje poważnie znajomość z kapitanem Brentem. Sądziłam, że jest to niezobowiązujący wojenny romans, który połączył dwoje samotnych ludzi.
Ona jednak najwyraźniej była przybita.
- Co masz zamiar zrobić? - zapytałam.
- Nie wiem. Wszystko jest takie niepewne. James otrzymał poważne zadanie.
- Domyślam się. Chyba powie ci, dokąd się udaje, nie będzie przed tobą robił z tego sekretu?
- Oczywiście, że mnie powiadomi.
- Będziecie więc w kontakcie?
- O, tak.
- Naprawdę ci na nim zależy, Dorabello?
- Bardzo.
- Rozmawialiście o przyszłości?
- Moja kochana, prozaiczna Violetto, nic się nie zmieniłaś. Kto z nas wie, jaka nas czeka przyszłość?
Miała rację.
Niedługo potem dowiedziała się, że kapitan będzie gdzieś w South-East, niedaleko Londynu i humor jej z lekka się poprawił.
Od matki przychodziły wciąż listy, w których dopytywała się, dlaczego nie przyjeżdżamy do domu, skoro z pewnością mogą się tu obyć bez nas przez jakiś czas.
„Czy to nie byłoby cudowne, gdybyście przyjechały do Caddington z Tristanem i nianią Crabtree?" - pytała w listach.
- Właściwie co stoi na przeszkodzie? - zastanowiła się Dorabella.
- Mamy tu pracę.
- Nie jesteśmy niezastąpione. Pani Jermyn znajdzie na nasze miejsce inne chętne. Jest dużo kobiet, które chciałyby coś zrobić w związku z toczącą się wojną, na przykład pani Pardell.
- Nie sądzę, żeby nasi pacjenci byli zachwyceni, gdyby ona zastąpiła ciebie, Dorabello.
- Potrafiłaby być bardzo przydatna, a ich bawiłaby jej bezpośredniość, charakterystyczna dla ludzi z północnych regionów.
- To jednak coś innego niż twoje flirciki.
- Zmiana jest zawsze mile widziana.
- Tylko wtedy, jeśli na lepsze.
- Jest jeszcze pani Canter z Saeview Cottage. Poszuka opiekunki do swojej córeczki, zresztą mała spędza większość czasu w szkole. Jest może dość kapryśna, pani Pardell więc będzie miłym kontrastem.
- Widzę, że zdecydowałaś się już wyjechać.
- Ty też chętnie pojedziesz, Violetto, nie udawaj, że tylko ja.
- Pewnie, że bym chciała, ale...
- Daj spokój z tym „ale". Porozmawiasz z panią Jermyn? Lepiej, żeby to wyszło od ciebie.
Tak więc, gdy usadowiłyśmy się przy herbacie na oszklonej werandzie, jak często nam się to zdarzało, zagadnęłam:
- Moi rodzice chcieliby, żebyśmy z Dorabella przyjechały na jakiś czas do domu. Uważają, że dobrze nam to zrobi... szczególnie mnie.
- Tak - odparła pani Jermyn. - Rozumiem.
- Oczywiście nie wyjedziemy, jeśli nie znajdzie się ktoś na nasze miejsce.
Starsza pani milczała dłuższą chwilę i już myślałam, że zaprotestuje, twierdząc, iż nie ma mowy o naszym wyjeździe. Ona jednak powiedziała:
- Powinnaś wyjechać, Violetto, zresztą tak samo jak twoja siostra. Dorabella usiłuje robić wrażenie samodzielnej, lecz jest uzależniona od ciebie bardziej niż ty od niej. A poza tym kapitan Brent wyjechał, więc rozumiem. Ty, moja droga, nie jesteś tu szczęśliwa. Ze względów egoistycznych wolałabym, żebyś została, lecz twoi rodzice mają rację. Powinnaś pobyć trochę z nimi. Nie obawiaj się, jeśli tylko będę miała jakieś wiadomości od Jowana, natychmiast się z tobą skontaktuję.
- Jestem tego pewna.
- Któregoś dnia to się stanie, nie mam cienia wątpliwości. Muszę w to wierzyć, Violetto. Ta wiara trzyma mnie przy życiu. Szczęście jeszcze do nas wróci. Ufaj, Violetto, i jedź do rodziców. Poszukaj sobie ciekawego zajęcia. To nie potrwa już długo i znów będziemy wszyscy szczęśliwi. A te lata wydadzą się nam złym snem. Zastanówmy się teraz razem, kto mógłby przyjść na wasze miejsce.
- Dorabella proponuje panią Pardell i panią Canter.
- Pani Canter... Zgoda, jest bystra i potrafi poradzić sobie z mężczyznami. Pani Pardell... Trochę może za ponura, nie sądzisz?
- Potrafi pracować. Myślę, że będzie doskonałym nabytkiem. Poza tym jest jeszcze u nas kilka wdów, które dysponują wolnym czasem. Na pewno chętnie zrobią coś pożytecznego.
- Rzeczywiście, nie będzie z tym większych trudności. Naturalnie, to nie to samo co wy. Dla mnie była to wielka radość mieć was tutaj, ciebie, Violetto, i Dorabellę, którą tak lubią nasi żołnierze. Rozumiem jednak, że odetchniesz trochę, opuściwszy to miejsce. A co z Gordonem Lewythem?
- A o co chodzi?
- Co on mówi na twój wyjazd?
- Nie informowałam go jeszcze o tym.
- Pewnie się spodziewał, że to może nastąpić. Zmartwi się z pewnością, jeśli opuścisz Tregarland.
Doszły ją widać słuchy o mojej przyjaźni z Gordonem. Odpowiedziałam najbardziej obojętnie, jak zdołałam:
- Przecież tu wrócimy, pobędziemy tylko trochę u rodziców.
Uścisnęła mi rękę.
- Niech ci Bóg błogosławi, Violetto. Mam przeczucie, że w końcu wszystko ułoży się pomyślnie.
Tak jak przypuszczałyśmy, nie było żadnych trudności ze znalezieniem zastępstwa. Pani Canter zgodziła się od razu, a pani Pardell wahała się tylko dwa dni. Spodobało się jej to zajęcie. Prawdę mówiąc, kilka pań poczuło się nawet urażone, że nie zwrócono się do nich z taką propozycją. Tak więc miałyśmy wolną drogę.
Niania Crabtree była zachwycona.
- To tak jakbym wracała do swojego domu - orzekła. -Będę miała swój dawny pokój dziecinny, bo do tego tutaj wcale się nie przyzwyczaiłam. Ciągle mi się wydaje, że cały dom wpadnie do morza, a wziąwszy jeszcze pod uwagę wszystko, co się tu działo, nic dziwnego, że mam rozstrojone nerwy. Człowiek się zastanawia, co jeszcze może się wydarzyć.
Muszę wyznać, że i ja bardzo się cieszyłam perspektywą powrotu do domu.
Na stacji czekali na nas rodzice. Uściskom, pocałunkom i okrzykom radości nie było końca. Mama nie przestawała mówić, tata stał, uśmiechając się w sposób, za który go tak bardzo kochałam. W końcu znalazłam się i w jego objęciach.
- Nareszcie w domu - powiedział - tak długo na to czekaliśmy.
To cudowne powrócić tutaj. Doszłam do wniosku, że warto było wyjechać, żeby mieć takie powitanie.
- Wasz dom jest tutaj - oznajmiła wzruszona mama -i zawsze będzie. O, jest i mój malutki kochany Tristan. Witaj, nianiu!
Tristan rozłożył rączki w geście zadowolenia.
- Fajnie tu - orzekł.
Nasz hol jest zupełnie inny niż u Tregarlandów, choć oba domy zbudowano mniej więcej w tym samym okresie.
Na kominku palił się ogień, wszędzie rozstawiono kwiaty. Poczułam, jak spływa na mnie spokój. Jeśli sądzone mi żyć w żalu po Jowanie, to lżej mi będzie wśród tych, którzy pozostali mi do kochania.
Udałyśmy się do swoich pokoi.
- Nic się tu nie zmieniło - stwierdziła radośnie Dorabella.
Objęła mamę i zaczęły tańczyć po pokoju.
- Ostrożnie! - zawołał ojciec. - Ona nie jest już taka młoda jak kiedyś!
- Ach, ty draniu! - odkrzyknęła uszczęśliwiona mama.
- Jak cudownie być w domu - westchnęła Dorabella, a ja pomyślałam, że pewnie planuje już spotkanie z kapitanem Brentem.
Niania rozlokowała się w pokoju dziecinnym. Z nie ukrywanym zachwytem zwróciła się do Dorabelli:
- Pamiętasz tę starą szafę? Schowałaś się w niej kiedyś dla zabawy i żeby nas postraszyć. Niezłe było z ciebie ziółko. A te dwa łóżeczka, stojące obok siebie, pamiętacie, spałyście w nich, jak byłyście małe. Spójrz, Tristanie, spała tu twoja mamusia i ciocia Violetta, kiedy były twojego wzrostu.
Tristan uważnie przyjrzał się łóżkom i widać było wyraźnie, że trudno mu wyobrazić sobie nas takimi małymi jak on.
O, tak, cudownie było znaleźć się w domu. Rodzice mieli rację nalegając, byśmy przyjechały. Pobyt tutaj pomoże mi nie tyle zapomnieć, bo to naturalnie nie jest możliwe, ile przetrwać trudny okres czekania i znaleźć nieco ukojenia w miłości rodziców, a także przywrócić wspomnienia dawnych beztroskich dni.
Przynajmniej taką żywiłam nadzieję.
Dorabella wysłała list do kapitana Brenta, a on ucieszył się, że ukochana jest tak blisko Londynu. Nie minął tydzień naszego pobytu w Caddington, kiedy odpisał, że będzie miał kilka dni wolnych, i pytał, czy przyjechałaby do Londynu.
Mama uznała, że Dorabella może zatrzymać się u Gretchen, którą na pewno ucieszy ta wizyta.
Tak też się stało.
Dorabella wróciła promieniejąca, z prezentami dla nas wszystkich. Przekazała nam, że Gretchen ma się dobrze i cieszy się, że jesteśmy w Caddington, blisko Londynu. Planowała, że przyjedzie nas odwiedzić, kiedy Edward będzie miał wystarczająco długi urlop.
- Londyn się zmienił - opowiadała Dorabella. - To okropne zaciemnienie! A do tego jeszcze przerażające alarmy lotnicze: ostrzegają przed nalotem i dają czas na zejście do schronu. Mimo wszystko, jest to wciąż nasz stary, kochany Londyn - może nawet atmosfera jest w nim trochę bardziej podniecająca niż gdzie indziej.
Kilka dni później matka oznajmiła:
- Mam dla was niespodziankę. Zgadnijcie, kto przyjedzie do nas na weekend?
- Nie zgadnę - odparłam. - Nie trzymaj mnie w niepewności.
- Pamiętasz Mary Grace?
- Mary Grace! - zawołałam. - Co z nią? Co porabia?
- Opowie ci sama, kiedy się zjawi.
- Wspaniale!
- Przypuszczałam, że będziesz zadowolona. - Mama starała się ukryć uśmiech, domyśliłam się więc, że ją coś dodatkowo cieszyło w związku z wizytą Mary Grace.
W końcu dowiedziałam się, o co chodziło.
- Niewykluczone, że przyjedzie z nią jej brat. Jest teraz majorem. Może dostanie krótki urlop, a jeśli tak, to przecież wie, że przyjmiemy go u nas z radością.
Muszę przyznać, że byłam poruszona tą nowiną. Richard Dorrington kiedyś się mną bardzo interesował, a nawet proponował małżeństwo. Podobał mi się widać na tyle, że nie odmówiłam mu stanowczo. Do niczego jednak między nami nie doszło, gdyż zrozumiałam, że kocham Jowana. Nie kontaktowałam się z Richardem od wybuchu wojny. Dziwne będzie znowu go zobaczyć. Moi rodzice uważali go za pożądanego kandydata na męża i jak większość rodziców, pragnęli bardzo, by ich córka dobrze wyszła za mąż. Uważali Richarda Dorringtona za bardzo rozsądnego i odpowiedzialnego mężczyznę. Po niezbyt fortunnych doświadczeniach małżeńskich Dorabelli mieli oczywiście nadzieję, że mnie się powiedzie.
Zawsze z łatwością odczytywałam myśli mamy. Widać było, iż bardzo liczy na przyjazd Richarda. Miała nadzieję, że zechcemy odnowić naszą dawną przyjaźń. W głębi duszy była przekonana, że już nigdy nie zobaczę Jowana.
Cieszyłam się niezmiernie na myśl o spotkaniu z Mary Grace. Polubiłam ją już wtedy, kiedy odkryłam, że ta nieśmiała i skromna dziewczyna maluje przepiękne miniatury. Sportretowała mnie, a ja podarowałam tę miniaturę Dorabelli, która z kolei obdarzyła mnie swoim portrecikiem, również wykonanym przez Mary Grace. Obie miniatury stanowiły dla nas ważne pamiątki. Dzięki nim otrzymała potem inne zamówienia.
Zbliżał się weekend, a my wciąż nie wiedzieliśmy, czy Richard przyjedzie. Poinformowano nas, że wprawdzie otrzymał urlop, lecz w każdej chwili może być on odwołany. Tak więc w nastroju niepewności udałyśmy się na stację, by powitać gości z Londynu.
Pociąg przybył punktualnie. Za wysiadającą Mary Grace ukazała się wysoka sylwetka jej brata. Pospieszyłyśmy ich przywitać. Richard wyglądał wspaniale w mundurze. Chwycił obie moje dłonie i powiedział gorąco:
- Violetto, tak się cieszę, że znowu cię widzę.
Pojechaliśmy samochodem do domu, gdzie powitał nas ojciec, podkreślając, że cieszy się z obecności Richarda.
- Żyjemy w tak niepewnych czasach - powiedział Richard. - Miałem szczęście i oto jestem tutaj.
Tego wieczora długo siedzieliśmy przy kolacji. Każdy z nas miał wiele do powiedzenia. Ojciec z Richardem z zapałem rozprawiali o przebiegu wojny.
- Od Pearl Harbor wszystko się zmieniło - mówił Richard. - Nawet najwięksi pesymiści nie wątpią w nasze zwycięstwo.
- Hitler zdaje chyba sobie sprawę ze wzrastającego zagrożenia Niemiec - zauważył mój ojciec.
- Moim zdaniem popełnił błąd, rozpoczynając wojnę na drugim froncie. Jest oczywiste, że w Rosji nie odniesie łatwego zwycięstwa. Przypuszczam, że Hitler wierzył, iż zaanektuje Rosję tak szybko, jak Belgię, Holandię i Francję. Powinien był się nad tym zastanowić. Na szczęście dla nas nie zrobił tego.
- A teraz i Amerykanie przystąpili do wojny.
- To już tylko kwestia czasu - zapewnił Richard.
- Tymczasem jednak wojna trwa - stwierdziła ze smutkiem mama. - Mówiono przecież, że skończy się przed pierwszym Bożym Narodzeniem.
- Byliśmy zupełnie nie przygotowani - wyjaśnił Richard. - Teraz cały naród jest zaangażowany.
- Nawet ja — wyznała Mary Grace. Opowiedziała nam o swojej pracy w ministerstwie.
Opiekowała się matką, choć mieli służącą, pracującą u nich od lat, która była za stara do pracy na rzecz wojny. Mary Grace była zaangażowana na pół etatu.
- A co z malowaniem? - zainteresowałam się.
- Maluję w dalszym ciągu.
Richard, naturalnie, niewiele mógł nam opowiedzieć o swoich zajęciach, wyznał tylko, że musi być gotowy do lądowania na kontynencie, które nastąpi, gdy nadejdzie właściwy moment. Trzeba jeszcze poczekać na rezultat działań wojennych między Niemcami a Rosją, wiele też będzie zależało od przebiegu wypadków na Bliskim Wschodzie. Perspektywy jednakże były znacznie pomyślniejsze niż jeszcze całkiem niedawno.
Richard i Mary Grace przyjechali w piątek i mieli nas opuścić w niedzielę wieczorem. Była to wizyta krótka, lecz bardzo udana. W sobotę Dorabella i ja wybrałyśmy się z nimi na konną przejażdżkę. Na lunch zajechaliśmy do znanego nam zajazdu, przywitani serdecznie przez właściciela.
Cały czas rozmawialiśmy i było bardzo wesoło. Posmutniałam, gdy przyszła pora ich odjazdu. Pojechaliśmy wszyscy razem na stację, by ich odprowadzić i życzyć szybkiego powrotu do nas. Pociągi kursowały raczej nieregularnie i nigdy nie było wiadomo, czy nie nastąpi zmiana trasy. Takie rzeczy zdarzają się podczas wojny, a Richard musiał stawić się u siebie przed północą.
- Przyjeżdżajcie, jak tylko będziecie mogli - powiedział ojciec.
A mama dodała:
- Pamiętajcie, odwiedźcie nas znowu przy pierwszej sposobności.
- A może ty wybrałabyś się do Londynu? - zaproponował Richard, patrząc na mnie.
- Mama byłaby zachwycona - poparła go Mary Grace. -Często cię wspomina.
Pociąg odjechał, a my staliśmy jeszcze na peronie i machaliśmy im na pożegnanie.
Mama najwyraźniej była w świetnym humorze.
- Bardzo udany weekend - zauważyła, a ja byłam pewna, że gdy zostali sami z ojcem, orzekła, że przede wszystkim mnie dobrze zrobił.
Nadszedł list od pani Jermyn. W Samotni wszystko było w najlepszym porządku. Pani Canter radziła sobie świetnie, a pani Pardell śmieszyła trochę naszych kuracjuszy. Nie pozwalali się terroryzować, a nawet nieśmiało z niej żartowali. Pani Jermyn obawiała się protestów z jej strony, ale, o dziwo, pani Pardell to się chyba podobało.
Twoja siostra pisze, że pobyt w domu, jej zdaniem, dobrze ci robi. Wiedziałam, że tak będzie. Droga Violetto, Zostań tak długo, jak uznasz to za konieczne. Przypuszczam, że Dorabella też jest zadowolona. U nas zawsze będziesz mile widziana. Mimo iż bardzo chciałabym cię zobaczyć, wiem, że dla ciebie lepiej, byś została tam, gdzie jesteś. Pamiętaj, że jeśli nadejdzie jakakolwiek wiadomość, zaraz do ciebie zatelefonuję.
Oczywiście obie miały rację. Lepiej się czułam z dala od miejsc, gdzie byłam razem z Jowanem. Nadszedł również list od Mary Grace.
Mama z wielkim zainteresowaniem wysłuchała opowieści o spędzonym u was weekendzie. Ciekawa była wszystkich szczegółów. Wciąż powtarza, że bardzo pragnie zobaczyć was obie. Byłoby cudownie, gdybyście przyjechały. W Londynie jest wiele do oglądania i zrobienia, alarmy lotnicze Zaś zarządza się teraz rzadko. Rozmawiałam z Gretchen. Powiedziała, że będzie szczęśliwa, jeśli zatrzymacie się u niej. Przypuszczam, Że Jest dość samotna. Mieszka tylko z jedną służącą, która zajmuje się Hildegardą, lecz nie oznacza to wcale, że Gretchen może często wychodzić. Nie ma też wielu znajomych. Sprawiłybyście jej ogromną radość.
Gdy pokazałam ten list mamie, powiedziała:
- Martwię się o Gretchen. Nie jest jej łatwo. Mocno przeżyła podejrzenia, jakich była obiektem w Kornwalii. Biedna dziewczyna. Nie chciana we własnym kraju i tutaj... Wolałabym, żeby mieszkała z nami, ale ona chce być blisko Edwarda, by móc się z nim widywać w czasie jego krótkich urlopów.
- Myślę, że powinnyśmy ją odwiedzić - postanowiłam. Dorabella oczywiście zaaprobowała ten pomysł. Dzięki temu będzie na miejscu, gdy nadarzy się okazja do spotkania z kapitanem Brentem. Ja natomiast miałam ochotę pobyć trochę z Gretchen.
- Jedzcie - zgodziła się mama. - Tristanowi nic się u nas nie stanie. Zaopiekujemy się nim wraz z nianią.
Zdecydowałyśmy więc, że spędzimy tydzień u Gretchen w Londynie.
Gretchen ucieszyła się na nasz widok. Miała nadzieję, że Edward przyjedzie na uriop i będzie mógł pobyć z nami, choćby krótko. Urządziła się wygodnie w domu, który kupili jeszcze przed wybuchem wojny. Służąca, zajmująca się gospodarstwem i opiekująca się Hildegardą, wykonywała swe obowiązki bez zarzutu, lecz Gretchen i tak miała ręce pełne roboty. Na pewno często zastanawiała się nad losem swojej rodziny i ubolewała, że być może nigdy nie dowie się, co się z nimi stało. Wzruszyłam się, widząc jej radość z naszego spotkania.
Dorabella była w doskonałym nastroju. Uszczęśliwiał ją romans z kapitanem Brentem. Sądzę też, że dodatkowego smaczku dodawał mu charakter pracy, którą wykonywał jej ukochany.
Bardzo szybko zostałyśmy zaproszone do domu Dorringtonów, gdzie gospodyni powitała nas bardzo serdecznie, a wieczorem pojawił się nieoczekiwanie Richard.
- Kiedy usłyszałem, jakich masz gości - wyjaśnił matce — postarałem się o wolne, no i udało się. Jak się wam podoba wojenny Londyn? - zwrócił się do nas.
- Nadzwyczajnie! - wykrzyknęła Dorabella.
- A tobie, Violetto?
- Mnie też - odpowiedziałam. - Szczególnie wieczorami.
Wieczór spędziliśmy na ożywionej rozmowie i w wesołym nastroju.
- Jeśli dostanę urlop następnym razem, wybierzesz się ze mną do teatru? - zapytał mnie na koniec Richard.
Odparłam, że z wielką przyjemnością, a potem, ponieważ Edward i Gretchen mieszkali niedaleko, poszliśmy piechotą przez zaciemnione ulice.
Richard zatelefonował następnego dnia z wiadomością, że będzie miał urlop w czwartek. Pytał, czy jesteśmy wolne.
Telefon odebrała Dorabella. Zawsze spieszyła do telefonu w nadziei, że dzwoni kapitan Brent.
- Richard zaprasza nas do teatru w czwartek - poinformowała mnie z przebiegłą miną. - Ja nie mogę - mówiła do słuchawki - jestem już umówiona, ale jeśli się dobrze orientuję, Violetta jest wolna.
- Masz randkę w czwartek? - zapytałam ją potem.
- A czy to ważne? On miał nadzieję, że będę zajęta. Nie mogłam rozczarować porządnego człowieka.
- A skąd ta pewność?
- Już ja wiem swoje. Kłopot z tobą, moja siostro, że jesteś taka prostolinijna. On chce być z tobą, a nie z całą rodziną. Widzę, co się wokół mnie dzieje, jeśli nawet ty niczego nie dostrzegasz. Rola przyzwoitki czy niezbyt mile widzianego gościa to nie dla mnie.
- Idiotka!
- W pewnych sprawach może i jestem idiotką, lecz na tym znam się dobrze.
Tak więc w czwartek poszłam z Richardem do teatru.
Nie zapamiętałam tytułu sztuki - była to jakaś lekka komedia. Pamiętam natomiast, że teatr był pełen umundurowanych mężczyzn, którzy śmiali się serdecznie z dość kiepskich dowcipów, tak jakby z góry postanowili, że tego wieczoru będą się dobrze bawić.
W czasie drugiego aktu jakiś człowiek wyszedł przed kurtynę, informując, że właśnie rozległy się syreny alarmowe i jeśli ktoś chce, może szybko opuścić teatr, by nie przeszkadzać potem innym, którzy wolą pozostać.
Nikt nie wyszedł z sali, przedstawienie potoczyło się więc dalej, a po około trzech kwadransach ten sam człowiek przekazał wiadomość, że alarm odwołano.
Po teatrze poszliśmy na kolację. Usiedliśmy w zaciemnionej restauracji, gdzie panowała taka sama sztuczna wesołość, jaką zauważyłam w teatrze. Wskazano nam stolik z nie ukrywanym szacunkiem, co zawdzięczaliśmy, oczywiście, mundurowi Richarda. Wszyscy zdawali sobie sprawę, co jesteśmy winni brytyjskim żołnierzom.
Rozmawialiśmy o wojnie, o bliskim już chyba zwycięstwie, o moich rodzicach, jego matce i Mary Grace.
Richard powiedział, że zawsze będzie mi wdzięczny za to, co zrobiłam dla jego siostry. Od chwili gdy wykonała moją miniaturę, bardzo się zmieniła. Ciekaw był, czy mam jeszcze ten portrecik.
- Podarowałam go Dorabelli, a ona dała mi ten, który Mary Grace namalowała dla niej. Oba są bardzo udane.
- Istotnie. Zrozumiałem, że naprawdę jest artystką. Ty pierwsza to odkryłaś. Od tamtej pory nabrała pewności siebie, której jej zawsze brakowało. Wiele dla niej zrobiłaś. Jak to dobrze, że Edward cię do nas przyprowadził.
- Martwię się o Gretchen.
- Biedna dziewczyna. To wszystko jest bardzo smutne. Gretchen na pewno stale myśli o losie swojej rodziny.
- Co się mogło z nimi stać?
- Wolę się nad tym nie zastanawiać. O losie Żydów w Niemczech nie potrafię mówić bez wzburzenia. Tylko ten jeden powód wystarczy, byśmy prowadzili tę wojnę do końca.
- Musimy odnieść zwycięstwo.
- Bez wątpienia, ale za jaką cenę!
Podobał mi się Richard. On także się zmienił i nie był już tym samym człowiekiem, którego znałam przed wojną. Wtedy wyczuwałam w nim pewien fałsz. Teraz był zupełnie inny. Zastanawiałam się, czy nie pasowałoby do niego określenie „wrażliwy", ponieważ takie mi przyszło do głowy. Czasami wydawało mi się, że chce mi coś wyznać, coś ważnego, co go męczyło. To było prawie jak wołanie o pomoc. Może się myliłam. Richard potrafi przecież radzić sobie sam.
Przy rozstaniu powiedział:
- W tym tygodniu nie uda mi się już dostać urlopu, a ty wrócisz do Caddington.
- To przecież nie tak daleko.
- Przyjedziesz jeszcze do Londynu? W naszym domu jest dużo miejsca, a Mary Grace byłaby zachwycona, goszcząc cię. A może wracasz do Kornwalii?
- Nie zdecydowałam się jeszcze. Mama uważa, że lepiej, jeśli zostanę w domu, skąd mogę od czasu do czasu wyskoczyć do Londynu. Wiesz, że pracowałam w Kornwalii.
- Tutaj też możesz coś robić.
- Oczywiście. Tam bez trudu znaleziono kogoś, kto mnie zastąpił.
- Zastanów się nad tym. Do Kornwalii jest dość daleko, a podróże w czasie wojny nie należą do przyjemności. Dla mnie był to bardzo miły wieczór.
- Dla mnie też.
- Musimy go powtórzyć.
- Z wielką chęcią.
- Obiecujesz?
- Obiecuję.
Richard odprowadził mnie i na pożegnanie pocałował lekko w policzek. Dorabella czekała na mnie niecierpliwie.
- W porządku?
- Co w porządku?
- Jak było?
- Sztuka niespecjalna, w trakcie przedstawienia ogłoszono alarm lotniczy, a potem poszliśmy na kolację.
- A Richard... Jak ci się podobał?
- Jest bardzo miły.
- I to koniec?
- O co ci chodzi?
- W tych okolicznościach...
- W jakich okolicznościach?
- On jest bardzo atrakcyjnym mężczyzną.
- Daj spokój, Dorabello. Dobranoc.
- Nie masz nic do opowiedzenia?
- Nic.
- Rozczarowujesz mnie.
- Zdarzało się, że czułam to samo w odniesieniu do ciebie.
Pomyślałam, że to tylko żarty. Czego ona oczekiwała? Zachowuje się jak moja matka. Obie mają nadzieję, że przestanę opłakiwać Jowana. Nie są w stanie uwierzyć, że nigdy go nie zapomnę.
TAJEMNICA MARIAN
Mary Grace dużo opowiadała o swojej pracy w ministerstwie i o ludziach, których tam spotkała. Była pewna, że jej nowe koleżanki mi się spodobają.
- Nie wyobrażaj sobie - mówiła - że wykonujemy jakąś specjalnie ważną pracę, że jesteśmy dopuszczone do spraw wagi państwowej czy coś w tym rodzaju. To jest Ministerstwo Pracy, a nasze zajęcie polega na układaniu dokumentów w porządku alfabetycznym i wyszukiwaniu zgodnie z kwalifikacjami pracy dla ludzi zarejestrowanych u nas. Koleżanki, które siedzą razem ze mną w pokoju, nie mają wielkiego doświadczenia. Niektóre nigdy przedtem nie pracowały, lecz to, co robimy, mógłby wykonywać każdy.
Uznałam, że pewnie jest zbyt skromna.
- Ach, nie - odparła. - Nie o to chodzi. Sama przyznasz mi rację, kiedy je poznasz. Siedzimy przy jednym stole, sortujemy akta, sporządzamy notatki, cały czas pod okiem naszego kierownika. On, oczywiście, jest urzędnikiem państwowym.
Zrozumiałam, co miała na myśli, kiedy poznałam jej koleżanki. Często jadały razem lunch w restauracji Lyonsa lub ABC. Było ich cztery, łącznie z Mary Grace. Ona została zatrudniona na pół etatu ze względu na konieczność opieki nad matką. Pozostałe pracowały w pełnym wymiarze godzin, od dziewiątej rano do piątej po południu.
Siedziba ministerstwa znajdowała się w Acton, niezbyt daleko od centrum. Miałam się z nimi spotkać w restauracji Lyonsa o wpół do pierwszej.
Gdy tylko weszłam do środka, Mary Grace wstała na moje powitanie. Trzy koleżanki przyglądały mi się z wielkim zainteresowaniem.
- To jest pani Marian Owen, pani Peggy Dunn i panna Florette Fields - przedstawiła je uroczyście Mary Grace. - A to panna Violetta Denver.
- O, jakie szykowne imię - powiedziała panna Florette Fields. - Podoba mi się. Ja mam na imię Flora, ale zmieniłam je na Florette. Z powodów zawodowych, rozumie pani?
- Florette brzmi czarująco - odrzekłam.
W odpowiedzi uśmiechnęła się szeroko. Była w niej wielka serdeczność.
- Zamówiłyśmy „specjalność lokalu" - poinformowała mnie Mary Grace. - Składniki są raczej tajemnicze, lecz całość smaczna.
Wszystkie się roześmiały. Stwierdziłam później, że śmiały się chętnie i to przypomniało mi zachowanie żołnierzy w teatrze.
- Przybyła pani do Londynu tylko na krótko? - spytała Marian. Była inna niż pozostałe i najwyraźniej pragnęła, bym to zauważyła.
- Tak. Wracam do domu rodziców pod koniec tygodnia.
- Szczęściara z pani - orzekła Florette. Początkowo zachowywały się trochę sztywno, lecz wkrótce rozmowa potoczyła się swobodnie. Dotyczyła głównie ministerstwa. Opowiadały o niejakiej pani Crimp, którą nazywano „Kędzierzawą", i o panu Bunter, znanemu, ze zrozumiałych względów, jako „Cerber". Cały czas chichotały.
Florette i Peggy Dunn chętnie mówiły o sobie, Marian Owen była bardziej skryta.
Okazało się, że Mary Grace miała nie znany mi dotąd dar zachęcania ludzi do rozmowy. Myślę, że zależało jej bardzo, by opowiedziały mi o sobie, i tak, zajadając „specjalność lokalu", która rzeczywiście była zadziwiająco smaczna, i przy kawie dowiedziałam się co nieco o przedwojennym życiu Peggy i Florette.
Różniły się między sobą bardzo, obie jednak chętnie pokpiwały z samych siebie. Florette była dziewczyną żyjącą marzeniami. Po piętnastu minutach konwersacji znałam już jej pragnienia. Nie miała w sobie nic z fałszu ani chytrości. Zamierzała zostać, jak sama to określała, „gwiazdą". Peggy podziwiała ją za to, czym sama być nie mogła. Słuchała uważnie opowieści Florette, wpatrując się w nią oczyma pełnymi zachwytu.
- Florette wygrała już raz konkurs - powiedziała Peggy- Zdobyła pierwsze miejsce, prawda, Florette?
Florette uśmiechnęła się radośnie.
- Opowiedz o tym Violetcie -poprosiła Peggy. Byłyśmy już w tym momencie na „ty".
- No wiesz, był taki konkurs pod hasłem „Szukamy talentów", rozumiesz?
Przypomniałam sobie Charleya i Berta. Ona także nie oczekiwała ode mnie potwierdzenia, to była tylko taka maniera w mówieniu.
- Rozlepiono wielkie afisze przed teatrem rewiowym. Przed Empire Musie Hali, rozumiesz? „Spróbuj szczęścia" - głosiły. „Może zdobędziesz sławę". Wszyscy mnie namawiali: „Idź, Flor, świetnie śpiewasz".
- Ma śliczny głos - wtrąciła Peggy.
- Chyba niezły - przyznała skromnie Florette. - Szkoda, że mnie nie słyszałaś. Przygotowywałam się przez kilka tygodni.
- I wygrała! - wykrzyknęła Peggy, nie mogąc się doczekać końca opowieści.
- No więc poszłam tam, rozumiesz? Czy kolana drżały mi ze strachu? Jeszcze jak! W gardle mnie ściskało i myślałam, że gdy otworzę usta, uda mi się tylko wydać jakiś pisk. Stanęłam na scenie i zaśpiewałam „Blue Skies Over the White Cliffs of Dover". Ta piosenka zawsze mi wychodzi, a potem zaśpiewałam staromodną „After the Bali Was Olier". Mama pragnęła, żebym występowała w teatrze rewiowym i uczyła mnie śpiewu. Najpierw więc znalazłam się w pierwszej szóstce i potem powtórzyliśmy wszystko jeszcze raz.
- I wtedy wygrała! - wykrzyknęła ponownie Peggy.
- Za pierwsze miejsce dostałam pięć funtów. Dla mnie to była fortuna. Gdyby nie ta wojna, bez wątpienia byłabym już kimś. Co można zdziałać jednak w takich czasach jak teraz? W każdym razie zrobiłam pierwszy krok. To ważne. Otrzymałam zaświadczenie, że zajęłam w konkursie pierwsze miejsce.
- To musiało być wspaniałe - powiedziałam.
- Poczekaj, zobaczysz mnie jeszcze w światłach rampy. Mama opowiadała mi często o Marie Lloyd. I ja taka będę. Niech się tylko wojna skończy.
Słuchałam tego z wielkim zainteresowaniem. Peggy była tak samo pełna entuzjazmu jak Florette. Mary Grace obserwowała mnie, chcąc się przekonać, czy dobrze się czuję w towarzystwie jej przyjaciółek. Marian Owen milczała, lekko się uśmiechając. Od czasu do czasu posyłała mi spojrzenie, jakby chciała powiedzieć: „Musimy być dla nich wyrozumiałe. Są zupełnie inne niż my. Nie otrzymały takiego wykształcenia". W każdym razie tak to odbierałam. Zapytam o nią Mary Grace w odpowiedniej chwili.
- Potem zmieniłam imię na Florette - mówiła jego właścicielka. - Rozumiesz, Flora... to fajne imię, nie mam nic przeciwko niemu, nie pasuje jednak do show-biznesu.
- Florette będzie jeszcze lepiej wyglądać w światłach reflektorów - stwierdziła Peggy.
- To fantastyczne - wtrąciłam. - Odniesiesz sukces, jestem tego pewna.
Florette skinęła głową na znak, że jest tego samego zdania, Mary Grace zaś powiedziała:
- Violetta bardzo chciała was poznać i nie mogła się tego doczekać.
- We mnie nie ma nic ciekawego - stwierdziła Peggy. -Ot, stara nudziara.
- Nic podobnego - zaprzeczyłam szczerze.
Peggy była niska, szczupła i jak oceniłam, przekroczyła czterdziestkę. Na twarzy pojawiły się przedwczesne zmarszczki, a niezbyt fachowo ufarbowane włosy, na mocny czarny kolor, nie odmładzały jej. Zrobiła na mnie wrażenie osoby, która miała za sobą dużo przeżyć, i to raczej przykrych. Jeden rzut oka na nią wystarczył, by stwierdzić, że życie jej nie rozpieszczało.
Przy następnym spotkaniu dowiedziałam się, że wyszła za mąż bardzo młodo, niezbyt szczęśliwie, że urodziła dwoje dzieci. Jedno wyemigrowało do Australii pięć lat przed wybuchem wojny, drugie po ślubie wyjechało gdzieś na północ. Mąż w każdy piątek przepijał cały zarobek i nic na to nie mogła poradzić, musiała sama utrzymywać dom. Pracowała jako sprzątaczka i jakoś to szło. Była już wdową - mąż umarł jakiś czas temu; dzieci niewiele się nią interesowały. Szczerze się więc cieszyła, że ma tak „intratne zajęcie" w ministerstwie. Podziwiałam ją. Zachowywała się spontanicznie. Niemal w każdej sytuacji znajdowała coś zabawnego, a uśmiech rozjaśniał jej twarz. Domyślałam się, że życie tak okrutnie się z nią obeszło, iż nauczyła się doceniać to, co miała w danym momencie. Florette wydawała się jej chodzącym ideałem; wierzyła niezachwianie w jej przyszłe sukcesy.
- Wiecie, co zrobię? - mówiła. - Stanę przed teatrem i patrząc na afisz z jej nazwiskiem, będę się chwalić: Znałam ją, kiedy pracowałyśmy razem w ministerstwie.
Rozmarzona, uśmiechnęła się do Florette, która nie kryła oburzenia:
- Też coś! Chyba żartujesz?! Będziesz ze mną za kulisami i dostaniesz darmowy bilet na najlepsze miejsce na parterze. Kto wie, może cię kiedyś przedstawię komuś, kto szuka szczeniaka.
To był taki żart. Peggy opowiedziała, że kiedyś do jej obowiązków należało wyprowadzanie psów do parku i pilnowanie, by nie pozostawiły po sobie nieczystości. Były to małe pekińczyki ze śmiesznymi fryzurkami, w ozdobnych obrożach. I wtedy pomyślała: „Jak dobrze być psem, nie ma nic do roboty, ma być tylko pieszczoszkiem. Nie miałabym nic przeciwko temu, żeby zostać takim pieskiem. Szkoda, że nie jestem czyimś pieskiem. A może znacie kogoś, kto szuka szczeniaczka?"
Bardzo rozbawiło to Florette i stało się ich ulubionym żartem.
- Peggy rozgląda się za kimś, kto chciałby mieć szczeniaka - wyjaśniła mi. - Może ty znasz kogoś takiego?
Wszystkie, łącznie z Peggy, roześmiałyśmy się wesoło.
Peggy i Florette były łatwe do rozszyfrowania. Zupełnie inaczej wyglądała sprawa z Marian. Już na początku dała mi do zrozumienia, że Mary Grace, ona i ja należymy do tej samej sfery, w odróżnieniu od tamtych dwóch. Marian prawdopodobnie też farbowała włosy, lecz bardzo dyskretnie, nosiła ubrania szyte na miarę i mówiła z wyszukaną starannością.
Dowiedziałam się, że jej mąż był oficerem zawodowym i że jest wdową od piętnastu lat. Jakoś sobie radzi, ale nie są to warunki, do jakich przywykła. Miała małe mieszkanko w Crouch Hill i usiłowała żyć na odpowiednim poziomie.
Zauważyłam od razu, że jest trochę tajemnicza, że najwyraźniej czymś się niepokoi. Czułam, że ukrywa jakiś sekret.
Gdy wyszłyśmy z restauracji, uraczywszy się doskonałą „specjalnością lokalu" i dwiema filiżankami gorącej kawy, poczułam się całkowicie oderwana od przeszłości i naprawdę rozbawiona, co zdarzało mi się bardzo rzadko.
Mary Grace i ja pożegnałyśmy się z pozostałymi, które wracały do ministerstwa, gdyż pracowały w pełnym wymiarze godzin, i zeszłyśmy do metra, by pojechać do stacji Kensington.
- No i co powiesz? - zapytała Mary Grace, kiedy już byłyśmy same.
- Świetnie się bawiłam.
- Lubię je wszystkie bardzo. Jeszcze niedawno były mi obce, a teraz widuję je co dzień, znacznie częściej niż najbliższych przyjaciół. W takich właśnie okolicznościach rzeczywiście poznaje się ludzi.
- Florette jest przemiła. Ciekawe, jak dalece spełnią się jej marzenia. A Peggy... Należy jej współczuć - miała ciężkie życie. Ważne, że się nie załamała. Co do Marian, to muszę wyznać, że jest dla mnie zagadką.
- Tak, biedna Marian. Przeżywała lepsze dni. Żal mi takich ludzi. Większość czasu spędzają na rozpamiętywaniu tego, co minęło, i nie potrafią się cieszyć tym, co przynosi chwila obecna. Gdyby przestała rozmyślać nad tym, czy zauważamy różnicę między nią a innymi. Żadnej z nas nie przeszkadza to, kim jest... zresztą jak i innym ludziom.
- Dziękuję ci, Mary Grace, za arcyciekawy lunch.
- Mam nadzieję, że smakowała ci „specjalność lokalu".
- Ogromnie, lecz przede wszystkim spodobało mi się towarzystwo.
Kiedy wróciłyśmy do Caddington, mama chciała usłyszeć o wszystkim, co robiłyśmy w Londynie.
- Nie mam wątpliwości - zauważyła na końcu - że wakacje ci służą.
Zastanowiwszy się, przyznałam jej rację. Kornwalia, z nieustającym szumem morza i otoczeniem wciąż przypominającym Jowana, wydała mi się naraz odległa, jakby nierealna.
Dni mijały. Czy można było jeszcze żywić nadzieję?
Obie z Dorabellą pomagałyśmy matce w Czerwonym Krzyżu. Zajęcie to różniło się jednak od pracy w sanatorium, gdzie opiekowałyśmy się dochodzącymi do zdrowia żołnierzami, którzy mieli wrócić na wojnę. Pomyślałam, że może powinnyśmy z Dorabella pojechać do Kornwalii. Kiedy o tym wspomniałam, Dorabella gorąco zaprotestowała, twierdząc że pani Canter i pani Pardell doskonale sobie radzą. Nie można było jednak próżnować w nieskończoność. Brent wspomniał, że Dorabella mogłaby podjąć pracę na pół etatu w jednym z biur współpracujących z jego wydziałem. Dzięki temu zamieszkałaby w Londynie, a do Caddington przyjeżdżałaby na weekendy.
- A co z tobą? - spytała mama.
- Może Mary Grace coś wymyśli - odparłam. - Jeśli dobrze zrozumiałam, to zajmuje się właśnie zatrudnianiem innych.
Powiedziałam to trochę żartem. Uświadomiłam sobie jednak, że nie mam wielkiej ochoty wracać do Kornwalii. Rzeczywiście, w Caddington czułam się lepiej. Wiedziałam, że mogę pomagać mamie, lecz uważałam, że powinnam robić coś więcej.
Wciąż jeszcze nie podjęłyśmy żadnej decyzji, kiedy na weekend przyjechała Mary Grace. Gdy wspomniałyśmy jej o nowych planach, bez wahania stwierdziła, że jest możliwość zatrudnienia mnie w ministerstwie.
- Wiem, że w moim departamencie brakuje ludzi -dodała.
W jednej chwili wyobraziłam sobie, że siedzę przy stole razem z koleżankami Mary Grace, które poznałam na lunchu, że razem będziemy chodziły na „specjalność lokalu", kawę i pogawędkę, że obok mnie będzie moja droga przyjaciółka. Zadrżałam z radości na tę myśl.
Mary Grace zauważyła moją reakcję.
- Spróbuję to załatwić, jeśli ci na tym zależy - obiecała. W trakcie rozmowy mama, wyczuwając mój entuzjazm,
poparła z całego serca ten pomysł.
- Dowiem się - przyrzekła Mary Grace. - Cudownie byłoby, gdybyś z nami pracowała.
Do ministerstwa przyszłam dopiero po Nowym Roku. Do tego czasu mieszkałam to w Londynie u Gretchen, to z rodzicami w Caddington.
Moja siostra podjęła pracę w Londynie, na pół etatu, z której była bardzo zadowolona. Większość weekendów spędzałyśmy w Caddington z Tristanem. Wszystko układało się pomyślnie i Dorabella wyglądała na bardzo szczęśliwą. Richard Dorrington i ja widywaliśmy się dość często, gdy tylko on miał wolne. Polubiłam te spotkania, on zaś wyraźnie cieszył się, że odnowiliśmy naszą przyjaźń. Zachowywał się teraz inaczej niż wtedy, gdy zalecał się z zamiarem poślubienia mnie. Był bardziej opanowany, nie wspominał o przeszłości i nie uczynił najmniejszej aluzji, że chciałby powrotu do tego, co było między nami. Czasami jednak wydawało mi się, że jest bliski wyznania. Taka przyjaźń bez zobowiązań bardzo mi odpowiadała.
Z początkiem 1944 roku przez cały kraj przeszedł powiew nadziei. Niemcy przegrywali na froncie wschodnim. Dowiedzieliśmy się, że ich wojsko musiało przeciwstawić się nie tylko żołnierzom radzieckim, lecz także srogiej zimie, do której zupełnie nie było przygotowane. Po raz pierwszy, odkąd Hitler sięgnął po władzę, zanosiło się na to, że poniesie klęskę.
Możliwość inwazji na Wielką Brytanię wydawała się już nierealna. Zdarzały się jeszcze naloty i niektóre z angielskich miast zostały poważnie zniszczone, lecz w ludzi wstąpiła nadzieja. Amerykanie stali się naszymi sojusznikami, nie byliśmy więc już sami w tej wojnie.
Pracę w ministerstwie podjęłam w połowie stycznia. Zostałam serdecznie przyjęta przez koleżanki Mary Grace — Florette, Peggy i Marian, z którymi w ciągu minionych miesięcy spotykałam się i jadałam lunch wiele razy.
Na szczęście przy ich stole było wolne miejsce i przydzielono mi je, ponieważ byłam ich znajomą.
Pracowałyśmy w przestronnym pokoju z oknami zajmującymi prawie całą ścianę, dzięki czemu miałyśmy dużo światła, lecz narażone też byłyśmy na pewne ryzyko w przypadku, gdyby jakaś bomba spadła w sąsiedztwie. Przy naszym stole mogło usiąść sześć osób, a nas było tylko pięć, miałyśmy więc sporo miejsca na rozkładanie papierów.
Przy biurku na środku pokoju siedział pan Bunter, znany jako „Cerber", czuwający nad organizacją pracy i udzielający nam instrukcji.
Praca była łatwa, zorientowałam się we wszystkim w ciągu kilku dni i szybko nabrałam rutyny. Żartowałam, śmiałam się często i brałam udział w poczęstunkach, gdy którejś z nas trafiła się „odrobina szczęścia". Ku mojemu zaskoczeniu okazało się, że Marian Owen miała jedną słabostkę, jak sama to nazywała, a mianowicie grała na wyścigach.
- Stawiam na jakiegoś konia od czasu do czasu jeden czy dwa szylingi, i zdarza się, że wygrywam.
Kiedy trafiała się taka wygrana, zapraszała nas wszystkie do Cafe Royal lub do innego lokalu i wtedy żartowałyśmy wesoło z „jednodniowej milionerki". Niestety, te wygrane były raczej rzadkie, lecz tym bardziej podniecające.
Florette pokazała nam swój album z wycinkami. Były w nim zdjęcia aktorek opatrzone życiorysem i historią kariery. Na pierwszej stronie albumu znajdowała się wycięta z gazety notatka informująca czytelników, że panna Florette Fields wygrała konkurs piosenki w Empire Musie Hali dzięki znakomitej interpretacji piosenek „Blue Skies Over the White Cliffs of Dover" i „After the Bali Was Over". Za zajęcie pierwszego miejsca otrzymała pięć funtów. „Powodzenia, Florette" — napisano na końcu.
Nie kryłyśmy podziwu, a ja poradziłam, żeby nie wypełniała albumu fotografiami innych aktorek, lecz zostawiła miejsce na swoje własne.
To ją zachwyciło. Powiedziała, że trzyma album przy łóżku na wypadek alarmu lotniczego. Myślę, że dla Florette najcenniejszą rzeczą w życiu był ten wycinek z gazety -świadectwo jej triumfu.
Nieodmiennie jednocześnie wybuchałyśmy śmiechem, gdy Peggy wykrzykiwała: „Czy ktoś nie chciałby mnie wziąć w charakterze szczeniaka?"
Umiałyśmy wtedy cieszyć się z drobiazgów. W marcu minęły dwa miesiące mojej pracy w ministerstwie. Mama twierdziła, że to najmądrzejsza rzecz, jaką kiedykolwiek zrobiłam. Dorabella podzielała jej opinię, a i ja byłam skłonna przyznać im rację. Czułam się dobrze w towarzystwie moich koleżanek. Mary Grace podziwiano za jej zdolności artystyczne. Rysowała karykatury przedstawiające drobne wydarzenia w biurze. Krążyły one po całym departamencie, wywołując ogólny zachwyt. Kiedy jedna z nich trafiła w ręce Buntera, naszego „Cerbera", próbował udawać srogiego, ale nie mógł powstrzymać się od uśmiechu i odtąd nazywał Mary Grace „naszą artystką".
Nigdy nie było wiadomo, kiedy rozlegnie się syrena alarmowa ostrzegająca przed nalotem. Zdarzało się to dość często, przede wszystkim wówczas, gdy zauważano samoloty nad kanałem La Manche. Powinnyśmy były wtedy opuścić nasz oszklony pokój i zejść do piwnicy. Często jednak alarm okazywał się fałszywy, a my traciłyśmy czas na bieganie w dół do schronu i powrót na górę. Postanowiono więc, że pracownicy będą ostrzegani tylko w razie bezpośredniego zagrożenia, a wówczas mają jak najszybciej udać się na dół. Czas biegł szybko. Praca, weekendy w Caddington, spotkania z Richardem, lunche w restauracjach. Po raz pierwszy od momentu, gdy Jowan zaginął w Dunkierce, byłam zadowolona z życia.
Któregoś dnia pod koniec marca spostrzegłam, że Dorabella wprost promienieje ze szczęścia.
- Co się dzieje? - zapytałam.
Ona jednak w irytujący sposób pokręciła głową i odrzekła:
- Dowiesz się, jak wszyscy, we właściwym czasie. Na kolacji z rodzicami oznajmię wam ważną nowinę. - Zacisnęła usta, jak gdyby w obawie, że może się zdradzić.
Ponieważ nigdy nie było dokładnie wiadomo, kiedy przyjedziemy do Caddington, mama, czekając na nas, przygotowywała zawsze zimną kolację. Tak więc siadaliśmy we czwórkę, chyba że towarzyszyła nam Mary Grace.
Żeby nie zaciągać zasłon, siedzieliśmy w mroku, omawiając wydarzenia minionego tygodnia. Rodzice wiedzieli o ambitnych marzeniach Florette, o jakimś sekrecie, jak sądziłyśmy, ukrywanym przez Marian, i o tym, że Peggy pragnęła być przygarnięta jak szczenię.
Gdy rozsiedliśmy się wygodnie, zauważyłam, że Dorabella, wyraźnie podniecona, z trudem nad sobą panuje. W końcu odezwała się:
- Mam dla was nowinę. James i ja zamierzamy się pobrać.
Zapadła krótka cisza, a potem mama podeszła do niej i całując ją, powiedziała:
- Kochanie, mam nadzieję...
- Tym razem wszystko jest w porządku - uspokajała ją Dorabella. - Jestem tego pewna. I James jest pewien. Tak więc wszystko dobrze się ułoży.
Jej szczęście było tak widoczne, że nie pozostawało nam nic innego, jak tylko cieszyć się razem z nią. Wahaliśmy się tylko dlatego, że przeżyła już niepowodzenia.
- Pokochacie Jamesa - zapewniała Dorabella. - Wszyscy go lubią. To najwspanialszy człowiek na świecie. Nie patrz tak na mnie, Violetto. Mam już doświadczenie. Poznałam, co znaczy miłość. Nie martw się.
- Znasz go dość krótko - zauważyła mama.
- Ależ skąd! Wystarczająco długo! - zawołała Dorabella. - Chodzi tylko o to, żeby Tristan go pokochał.
- To bardzo ważne - potwierdziła mama.
- Dajcie spokój! - zawołała Dorabella. - To przecież okazja do radości. Tatusiu, co powiesz na szampana?
- Sądzę, że zostało nam jeszcze kilka butelek - odparł. - Tak, trzeba to uczcić. Jestem pewien, że będziesz szczęśliwa, kochanie.
- Jestem o tym przekonana - odrzekła stanowczo Dorabella.
Wiedziałam, że mama przyjdzie do mojej sypialni. Robiła tak zawsze, kiedy martwiła się o Dorabellę.
- Co o tym sądzisz? — zaczęła.
- Z Dorabellą nigdy nic nie wiadomo.
- Masz na myśli Dermota?
- Oczywiście. Jest pełna entuzjazmu, ale w czasie wojny, w poczuciu zagrożenia, ludzie często podejmują pochopne decyzje.
- Dorabella zawsze tak postępuje. Zaśmiałam się potakująco.
- Ten młody człowiek...
- Wykonuje ważne zadanie dla wojska, o czym dowiedziałyśmy się, kiedy porwano Tristana. Jest przemiły, a Dorabella zakochała się w nim już jakiś czas temu.
- Jemu też chyba na niej zależy?
- Chyba tak, skoro proponuje małżeństwo.
- Oboje z ojcem trochę się niepokoimy, pamiętając o tym, co się wydarzyło. Ta jej ucieczka do Francji i w ogóle...
- Dostała dobrą nauczkę. Bardzo przeżyła porwanie Tristana i od tej pory jest mu niezwykle oddana. Teraz jest bardzo szczęśliwa...
Nagle otworzyły się drzwi i ukazała się Dorabella.
- Słyszałam, jak plotkujecie - powiedziała. - Nie martwcie się, wszystko jest w porządku. Nigdy nie byłam tak szczęśliwa. Uwielbiam Jamesa, a on mnie kocha. Przestańcie więc krakać jak dwie ponure czarownice i cieszcie się razem ze mną.
Na takie stwierdzenie nie miałyśmy argumentu. Obie z mamą przyjęłyśmy do wiadomości, że tym razem wszystko dobrze się ułoży. Najwyraźniej Dorabella była szczęśliwa, dałyśmy się więc ponieść jej euforii. Najważniejsze dla nas było jej szczęście. Będziemy się martwić, gdy zajdzie potrzeba.
W następny weekend do Caddington przyjechał James Brent. Był człowiekiem dobrze ułożonym, dużo podróżował i znał się na wielu sprawach. Wspomniał coś o majątku rodzinnym znajdującym się w West Riding w Yorkshire, który pomagał prowadzić przed wojną.
Tata od razu go polubił. Wdali się w interesującą rozmowę na temat wojny, choć kapitan, oczywiście, nie mógł mówić wszystkiego. Opowiedział jednak o planowanym lądowaniu na kontynencie, które ma już niedługo nastąpić, ponieważ Niemcy są coraz słabsze.
Omawiano też sprawę ślubu. Nie było potrzeby odkładać ceremonii. Kapitan spodziewał się, jak się domyślałam, że gdy rozpocznie się inwazja aliantów na kontynent, on także weźmie w niej udział. Wyczuwaliśmy jego niecierpliwość i rozumieliśmy, że przed wielką bitwą chciałby zaznać trochę szczęścia z Dorabellą.
Nim minął weekend, wątpliwości rodziców zostały rozproszone i wszyscy zabrali się za przygotowywania do ślubu. Skromna uroczystość miała się odbyć za kilka tygodni. Tristan polubił kapitana Brenta od razu. Wydawało się, że wszystko układa się jak najlepiej.
Pobrali się w urzędzie stanu cywilnego pod koniec kwietnia. Tego samego dnia brały ślub inne pary. Naturalnie myślałam wtedy o Jowanie, nie mogąc opanować uczucia zazdrości.
Potem odbyło się skromne przyjęcie w hotelu w Kensington, na które zaprosiłam moje koleżanki z ministerstwa.
Mama bardzo chciała je poznać, gdyż tyle o nich słyszała. Florette wystroiła się raczej przesadnie, jak wielka gwiazda, Peggy przypominała smutnego szczeniaka tęskniącego za domem, a Marian wyglądała bardzo dystyngowanie i była pod wrażeniem tego, że rozmawiała z sir Robertem i lady Denver.
Po uroczystościach mama powiedziała:
- Są dokładnie takie, jak je opisałaś. Cieszę się, że je wreszcie zobaczyłam.
Promieniejąca szczęściem Dorabella i jej bardzo przystojny mąż wyjechali w krótką podróż poślubną do Torquay.
Richard dostał dwa dni urlopu i zaproponował, żebyśmy się spotkali. Był zadowolony, gdyż przyjaciel zaproponował mu, by korzystał, kiedy tylko zechce, z jego niewielkiego mieszkanka służbowego, które znajdowało się tuż przy stacji metra Victoria. Przyjaciel ten został wysłany na północ Anglii, tak więc mieszkanie stało puste i Richard mógł z niego korzystać podczas urlopów.
- Oczywiście - mówił Richard - mógłbym zatrzymywać się w domu, ale to zawsze dodatkowe obciążenie dla Mary Grace, bo pomóc jej przecież nie mam kiedy.
- Jestem pewna, że zarówno ona, jak i twoja matka cieszą się, kiedy jesteś z nimi.
- Nadchodzi czas, gdy każdy chce mieć coś własnego. To bardzo miłe mieszkanko i łatwiej do niego dojechać niż do Kensington. W każdym razie przyjąłem jego propozycję. Może zechciałabyś ze mną pojechać i je zobaczyć?
Zgodziłam się. Bez wątpienia było to przytulne lokum. Składało się z jednej sypialni, małego schowka, saloniku i kuchni, dość dużej w stosunku do całości, jasnej i przestronnej. Szafki kuchenne były pełne puszek z zupami i jedzenia, naturalnie, jakie dawało się zdobyć w czasie wojny.
- Mogę brać, co chcę, przed wyjazdem uzupełnię zapasy.
Richard nie krył entuzjazmu. Często miewał tylko jeden wolny dzień i chciał, żebym go z nim tu spędzała. Wspólnie przygotowywaliśmy posiłki, korzystając ze zgromadzonego prowiantu. Richard uznał, że było to znacznie wygodniejsze niż chodzenie po restauracjach.
Koleżanki z pracy o wszystkim wiedziały. Domyślałam się, co mówią na ten temat podczas mojej nieobecności.
Uznały zapewne, że zamierzam wyjść za mąż za Richarda, więc moje wizyty w tym mieszkaniu musiały być przedmiotem najróżniejszych spekulacji.
Wszystkie były marzycielkami, zwłaszcza Florette, która żyła w wyimaginowanym świecie teatralnych sukcesów, a Peggy, która miała niewielką raczej nadzieję na odmianę losu, gotowa była snuć marzenia za inne. Co się tyczy Marian, to jestem przekonana, że nigdy nie opuszczał jej lęk, że wyjdzie na jaw jakiś jej głęboko skrywany sekret. Mary Grace natomiast ucieszyłaby się na pewno, gdybym dzięki małżeństwu weszła do jej rodziny.
Nie przejmowałam się zupełnie tym, jakie wnioski moje koleżanki mogły wyciągać z faktu, że spotykałam się z Richardem w mieszkaniu jego przyjaciela. Z Richardem rozmawiałam swobodnie o Jowanie i on rozumiał mój stan ducha. Był praktyczny i miał dużo zdrowego rozsądku, przypuszczam też, że już dawno temu, gdy nie przyjęłam jego oświadczyn i rozstaliśmy się, zrozumiał, że absolutnie do siebie nie pasujemy. Nie oznaczało to jednak, żebyśmy nie mogli być dobrymi przyjaciółmi.
Dlatego właśnie niecierpliwie czekałam na te dni, kiedy eksperymentowałam w kuchni małego mieszkanka i gdzie oboje ogromnie się cieszyliśmy, gdy udało mi się przyrządzić coś smacznego z artykułów, które tam miałam do dyspozycji.
Nadchodziła wiosna. We wrześniu minie pięć lat od wybuchu wojny. Wszyscy powtarzali: „Teraz to już nie potrwa długo".
Richard wypowiadał się ostrożniej. Uważał, że inwazja nie przyniesie sukcesu w kilka tygodni. Jego zdaniem Niemcy dysponowali jeszcze potężną i wypróbowaną armią.
Dorabella wróciła z podróży poślubnej wprost promieniejąca szczęściem. Potrafiła cieszyć się pełnią życia w każdej chwili. Wokół nas działy się wstrząsające rzeczy, ale ona nie zwracała na nie uwagi. I tak mijał dzień za dniem.
Marian znowu wygrała, postawiwszy na jakiegoś konia, poszłyśmy więc do Cafe Royal, by to uczcić. Wieczory, na szczęście, były już jasne, gdyż chodzenie po zaciemnionych ulicach nie należało do przyjemności.
W doskonałym nastroju smakowałyśmy wyborną sherry.
- Tu jest cudownie - powiedziała Florette. - Przychodziły tu kiedyś wszystkie dawne gwiazdy - Marie Lloyd, Vesta Tilley... a ich wielbiciele mogli je tu widywać.
- Jacy wielbiciele? - zapytała Peggy.
- No wiesz, Peg! Nie zdradzaj się z taką niewiedzą! Wielbiciele to ci, którzy czekają przed wejściem, nie odstępują aktorek na krok, co wieczór bywają w teatrze, gdzie występują ich ulubienice. To były czasy! Nie było wtedy wojny.
- Była jedna, w tysiąc dziewięćset czternastym - przypomniałam jej.
- Och, to było nic w porównaniu z obecną.
- Myślę, że kiedy trwała, wydawała się nie mniej straszna - zauważyła Mary Grace.
- To nie to samo. Czyż nie będzie wspaniale, gdy się wojna skończy? Sądzę, że wszystko potoczy się inaczej.
- Ludzie nie podchodzą do spraw jak dawniej -.- skomentowała Marian. - Kiedyś... - westchnęła. - Pamiętam złoty jubilusz królowej. Nie było lekcji w szkole. Królowa jechała karetą... Wszyscy mogli ją zobaczyć. - Nagle urwała z wyrazem paniki w oczach.
- Czy dobrze się czujesz, Marian? - zaniepokoiła się Mary Grace.
- Tak... tak. Nic mi nie jest. Przez chwilę poczułam się dziwnie.
- To przez to wino - powiedziała Peggy.
- Może. Już mi przechodzi. - Ręce jej wyraźnie drżały.
- Opowiadałaś nam o złotym jubileuszu królowej Wiktorii.
- Ach, nie... Nie miałam na myśli złotego, to był diamentowy...
- Posiedź chwilę spokojnie - poradziła Florette. - Zaraz poczujesz się lepiej.
Marian umilkła i spuściła oczy. Obserwowałyśmy ją skonsternowane. Po chwili uniosła powieki i uśmiechnęła się.
- Wszystko w porządku. To chwilowy zawrót głowy. -powiedziała i zaczęła opowiadać o koniach, na które ma zamiar stawiać w najbliższych wyścigach. - Jeśli o nie chodzi, to wszystko zależy od ich formy - mówiła. - Dlatego trzeba się na tym znać.
Zrozumiałyśmy. Nie chce więcej mówić o tym „chwilowym zawrocie głowy".
Omawiałyśmy ten incydent potem z Mary Grace.
- Coś ją dręczy - powiedziałam. - Wyszło to na jaw, gdy opowiadała o przeszłości.
- Myślę, że przydarzyła się jej jakaś tragedia i że związane jest to jakoś ze złotym jubileuszem.
- Ależ to było strasznie dawno. Skłonna byłabym przypuszczać, że wtedy się dopiero urodziła. Wspomniała o złotym jubileuszu, a zaraz potem zdenerwowana przekonywała nas, że miała na myśli diamentowy i tak pewnie było. Jeśli chodziła wtedy do szkoły, a tak twierdzi, to musiałaby mieć teraz ponad sześćdziesiąt lat. Ministerstwo nie zatrudnia ludzi w tym wieku.
Marian stała się przedmiotem naszych stałych dyskusji, gdyż Florette i Peggy też zwróciły uwagę na jej dziwne zachowanie w Cafe Royal.
Rozmawiałyśmy o Marian podczas jej nieobecności. Pojawiły się przeróżne fantastyczne przypuszczenia. Peggy podejrzewała, że Marian przeżyła zawód miłosny. Poznała jakiegoś młodego człowieka z wyższych sfer.
- Wiecie przecież, jaką przywiązuje wagę do pozycji społecznej i tym podobne. Roztaczał pewnie przed nią wizje wspólnej przyszłości, marzyła, że będzie miała piękny dom i że przez resztę życia nie będzie się musiała już o nic kłopotać. A on porzucił ją przed ołtarzem. Wtedy wyszła za mąż za pana Owena.
- Był dobrym mężem - Florette przedstawiła swoją historię - lecz nie kochała go jak tamtego, którego nie potrafiła zapomnieć. Był wielką gwiazdą musicalu. Kobiety za nim szalały. Marian wydała mu się inna od wszystkich. Zakochał się od pierwszego wejrzenia. Uwiódł ją. Urodziła potem jego dziecko, które oddała na wychowanie. I niespodzianie podczas jubileuszu ujrzała swoją córkę, która wyrosła na piękną dziewczynę.
- Kiedy odbywał się diamentowy jubileusz, nie mogła mieć więcej niż pięć lat - zaprotestowałam.
- No to kiedy indziej, z okazji innej uroczystości. Była przecież koronacja Edwarda VII, pamiętasz? Może wtedy.
- Tak, cokolwiek to było - zgodziła się Mary Grace -zdarzyło się bez wątpienia wtedy, lecz nie powinnyśmy w to wnikać. Sama nam powie w swoim czasie. Bądźmy dla niej miłe.
Starałyśmy się, lecz wątpię, czy Marian to zauważyła. Coś ją najwyraźniej dręczyło i stało się to jeszcze bardziej widoczne od czasu incydentu w Cafe Royal.
Trzy tygodnie później poznałyśmy sekret Marian. A stało się to w nieoczekiwany sposób.
Pewnego ranka dowiedziałyśmy się, że do ministerstwa przybył jakiś inspektor. Krążyły najróżniejsze plotki na ten temat.
- Będzie przeprowadzał śledztwo - mówiła jedna z pracownic.
- Podejrzewasz, że mamy tu szpiega? - zdziwiła się druga, rozglądając się dokoła niespokojnie.
- Coś w tym rodzaju — przyznała pierwsza. — Przecież trwa wojna.
Zauważyłam, że w miarę upływu godzin rosło zdenerwowanie Marian. Mary Grace także to spostrzegła.
- Czymś się gryzie, to pewne - powiedziała do mnie. -Co ona takiego zrobiła... albo robi?
- Nie wyobrażam sobie Marian w roli szpiega - odrzekłam.
- Tego się nigdy nie wie na pewno - stwierdziła Mary Grace. - Czasami robią to ludzie, których byśmy nigdy o to nie podejrzewali.
Minęły dwa lub trzy dni. Dowiedziałyśmy się, że inspektor kończy swoją misję w czwartek. Nikt nie miał pojęcia, czym się właściwie zajmował. Pan Bunter był wzywany co pewien czas do jego gabinetu i wracał stamtąd z coraz poważniejszą miną.
Widziałam, że Marian jest u kresu wytrzymałości nerwowej. Za każdym razem, gdy otwierały się drzwi i ktoś wchodził do naszego pokoju, w jej oczach pojawiała się panika. Zastanawiałam się, co takiego zrobiła, i doszłam do wniosku, że musiało to być coś poważnego, skoro tak się zachowuje.
Nadszedł czwartek. Tego dnia inspektor miał opuścić ministerstwo. Wyczułam, że Marian odetchnęła z ulgą. Rano jednak pan Bunter podszedł do naszego stołu i powiedział:
- Pani Owen, inspektor chce z panią porozmawiać. Zobaczyłam, że zaczerwieniła się nagle, a potem zbladła tak bardzo, iż obawiałam się, że zaraz zemdleje. Chciałam podbiec do niej, lecz się powstrzymałam. Pan Bunter uśmiechał się uprzejmie. Patrzyłyśmy, jak szła za nim do drzwi jak na ścięcie, potem spojrzałyśmy po sobie przerażone i zbyt wstrząśnięte, żeby cokolwiek powiedzieć.
Siedziałyśmy więc, udając, że pracujemy, przekładając papiery, ale przed oczyma miałyśmy pobladłą twarz Marian.
W końcu wróciła.
Wlepiłyśmy w nią wzrok. Nie spodziewałyśmy się, że jeszcze ją zobaczymy. Wyobrażałyśmy już sobie ją zakutą w kajdany i prowadzoną do więzienia za szpiegostwo na rzecz wroga. A może zamordowała kogoś przed laty i teraz to odkryto?
Uśmiechała się swobodnie, jak nigdy przedtem. Wyglądała na młodszą przynajmniej o dziesięć lat.
Czekałyśmy z zapartym tchem. Najwyraźniej nabrała pewności siebie.
- Wszystko w porządku - oznajmiła. - Zamartwiałam się zupełnie niepotrzebnie.
- A o co chodziło? - zapytała Florette. Marian powiodła spojrzeniem wokół stołu.
- Teraz nie powiem. Zapraszam was wszystkie dziś wieczorem do Cafe Royal. Macie czas?
- Jesteś okropna, każesz nam tak długo czekać! -wykrzyknęła Florette. - Umieramy przecież z ciekawości.
- Uzbrójcie się w cierpliwość - odrzekła Marian. Wzięła swój plik dokumentów i ze szczęśliwym uśmiechem na twarzy zaczęła je sortować.
Florette miała rację - chciałyśmy dowiedzieć się wszystkiego jak najprędzej. Po pracy zasiadłyśmy przy naszym ulubionym stoliku, Marian zamówiła sherry i zaczęła swą opowieść:
- Przyznaję, że bardzo zależało mi na tej pracy. Dostawałam małą rentę i nie mogłam związać końca z końcem. Wybuchła wojna i okazało się, że potrzebni są ludzie do pracy. Ten rodzaj zajęcia mi odpowiadał. Nie chciałam być służącą. Tutaj jest przyjemnie i spotyka się miłych ludzi.
- W porządku - przerwała jej Florette. - Chciałaś się tu dostać, i co dalej?
- Nie przyjmowano osób, które ukończyły sześćdziesiąt lat. Teraz muszę się wam do czegoś przyznać. Skłamałam na temat mojego wieku.
- I to wszystko? - zdziwiła się Florette.
- Popełniłam oszustwo - powiedziała Marian. - W czasie wojny to straszna rzecz. Kiedy pojawił się inspektor, pomyślałam, że on to odkryje. Badał akta wszystkich pracowników, a wiecie, jacy oni są dokładni. Bałam się, że mnie wyrzucą. Nie wiem, co bym wtedy zrobiła.
- I co się stało? - zapytałam.
- Poszłam więc za panem Bunterem, który zostawił mnie samą z inspektorem. To bardzo miły pan. Na biurku leżał przed nim rejestr pracowników. „Proszę usiąść, pani Owen" - powiedział. Trzęsłam się jak liść. „Chodzi o pani wiek". Zrozumiałam, że zna już prawdę. Pomyślałam, że zaraz mnie wyrzucą i przeraziłam się, co się ze mną stanie. Wszystko jednak potoczyło się inaczej, niż sobie wyobrażałam. „Z pani akt wynika, że ma pani sześćdziesiąt dwa lata".
Patrzyła na nas badawczo, by przekonać się, jaki efekt wywołała ta informacja.
- Zrozumcie, podałam, że mam o dziesięć lat mniej. I nikt w to nie wątpił. Wy też nie, prawda?
- Nigdy się nad tym nie zastanawiałam - powiedziała Peggy.
- Żadna z nas - dodałam.
- Nie interesuję się wiekiem ludzi - dorzuciła Mary Grace.
- Potem on się zaśmiał - mówiła dalej Marian - a ja wybuchnęłam płaczem. „Potrzebowałam tej pracy, a gdybym przyznała się do mojego wieku, nie przyjęto by mnie" - tłumaczyłam mu. „Proszę pani" - odrzekł. „Zawsze lepiej mówić prawdę. Przypuszczam, że ma pani rację - byłyby jakieś problemy z powodu pani wieku. Pan Bunter orzekł, iż jest pani dobrą pracownicą. Nie sądzę, żebyHitler przejmował się tym, czy jest pani za stara do tej roboty". I znowu się roześmiał. Było to tak zabawne, że ja także się uśmiechnęłam. Udało mi się w ten sposób powstrzymać łzy. „Nie mówmy już o tym więcej, pani Owen. Nie mam pretensji, że ujęła sobie pani trochę lat. Nikt by się tego nie domyślił". No i wyszłam od niego.
- I tylko tym kłopotałaś się przez cały czas? - zdziwiła się Florette.
Spojrzałyśmy po sobie z uśmiechem, wspominając, jakie szalone myśli przychodziły nam do głowy.
- Skąd wiedziałyście, że się martwię? Czy to było takie widoczne?
- Biedna Marian - odpowiedziała Florette. - Ludzie z show-biznesu zawsze się odmładzają. To reguła.
Roześmiałyśmy się wszystkie. Ten wieczór w Cafe Royal był bardzo wesoły.
KONIEC MARZENIA
Nadszedł maj i wszędzie dawało się odczuć atmosferę wyczekiwania. Spodziewano się wielkich wydarzeń i mówiono, że koniec wojny jest już bliski.
Richard niezbyt chętnie mówił o tym, co robił, domyślałam się więc, iż bierze udział w jakichś tajnych operacjach. Rzadziej otrzymywał teraz urlopy, ale i tak większość z nich spędzaliśmy razem.
Lubił bardzo, kiedy w takie wieczory zostawaliśmy w mieszkaniu w pobliżu stacji Victoria. Zawiadamiał mnie wcześniej, tak iż mogłam, przejrzawszy zawartość półek, przygotować kolację jeszcze przed jego przyjściem. Nigdy zresztą nie było pewne, na jak długo otrzyma urlop i czy nie będzie musiał natychmiast wracać. Zdarzyło się raz, że został wezwany telefonicznie w trakcie posiłku.
Tego dnia była piękna pogoda. Richard zawiadomił mnie, że będzie wolny i prosił, żebym spotkała się z nim.
Udałam się więc pod znany mi adres i weszłam do środka, gdyż Richard dał mi zapasowy klucz. Zabrałam się w kuchni do przygotowania kolacji. Kiedy przyszedł, była prawie gotowa. Zauważyłam, że wygląda na trochę zdenerwowanego.
- Szalone tempo? - zapytałam.
- Masz rację. Ciągle się gdzieś spieszymy. A i te krótkie chwile wypoczynku staną się jeszcze bardziej gorączkowe w najbliższych tygodniach.
- Będę na ciebie czekać - obiecałam i nalałam mu drinka.
- Dobrze mi tutaj. Polubiłem to mieszkanko. A ty, Violetto?
- Ja także.
- Nigdy nie byłem w oazie na pustyni, lecz myślę, że to coś w tym rodzaju - nasz azyl.
- Kolacja gotowa.
- To wspaniale.
- Sądzisz, że coś się niedługo wydarzy? Wzruszył ramionami.
- Pewnie trzymane jest to w wielkiej tajemnicy -powiedziałam.
- W ścisłej tajemnicy.
- Jasne. Mam nadzieję, że jedzenie będzie ci smakować. Trochę improwizowałam.
- Jestem pewien, że będzie mi bardzo smakować.
- Nie bądź taki pewien, możesz najwyżej mieć nadzieję. Usiadłam koło niego, a on dopijał swoje wino.
Wyczułam, że coś go dręczy. Usiłowałam rozbawić go plotkami krążącymi po ministerstwie i opowieścią o tragikomicznej historii Marian. Przerwał mi nagle:
- Violetto, mam ci coś ważnego do powiedzenia. Być może w najbliższym czasie nie będę mógł przychodzić tutaj.
Zaniepokoiłam się. Zachowywał się inaczej niż zwykle.
- Nie umiem ci powiedzieć, jak wiele znaczą dla mnie nasze spotkania. Pamiętasz, co było dawniej?
- Pamiętam — odpowiedziałam.
- Prosiłem cię wtedy, żebyś wyszła za mnie za mąż. Gdybyś tylko...
- Uzgodniliśmy wtedy, że nic z tego nie będzie, prawda?
- Nastąpiły pewne nieporozumienia. Trzeba je było wyjaśniać... No i był ten facet z Kornwalii.
- Rzeczywiście.
- Sądzisz, że on wróci?
- Muszę w to wierzyć i mieć nadzieję.
- Pozostała tylko jedna możliwość: jest jeńcem wojennym. Wróci po wyzwoleniu Europy.
- Wierzę, że on żyje.
- Bo tego bardzo chcesz. To jednak mało prawdopodobne, Violetto.
- Zdarzają się bardziej nieprawdopodobne rzeczy.
- Myślę, że powinnaś wiedzieć, iż cię kocham.
- Jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i zawsze nimi byliśmy.
- Przyjaciele też się mogą kochać. Przez cały czas, który razem spędzamy, z trudem powstrzymywałem się przed wyznaniem ci wszystkiego.
- Wszystkiego?
- Tak, jest jeszcze coś ważnego.
- Chcesz mi o tym powiedzieć?
- Muszę.
- Więc słucham.
- To nie takie łatwe, Violetto. Czy gdy skończy się wojna i będzie absolutnie pewne, że Jowan nie wróci, wyjdziesz za mnie?
- Richardzie! - zawołałam. - Nie chcę nawet myśleć
0 tym, że on miałby nie wrócić. Jeśli nie zostanę żoną Jowana, nie poślubię nikogo.
- Nie możesz spędzić reszty życia pogrążona w smutku i żalu.
- To się niektórym zdarza. Zresztą, nie wierzę, że on nie żyje. Jego babka czuje to samo. Doskonale się z nią rozumiemy.
- Może się łudzisz? Może po zakończeniu wojny, kiedy on nie wróci...
- Wróci. Wiem to na pewno.
Zapadła cisza. Po chwili Richard odezwał się znowu:
- Chyba zauważyłaś, że teraz stosunki między nami ułożyły się inaczej... W przeszłości ponaglałem cię do małżeństwa. Jest pewien powód, dla którego nie oświadczyłem ci się ponownie...
- Myślałam, że jesteśmy dobrymi przyjaciółmi i że tamto to przeszłość.
216
- Nie dla mnie. Powiem ci jednak, dlaczego nie oświadczyłem ci się znów. Popełniłem, Violetto, straszliwe głupstwo. Jestem żonaty.
Patrzyłam na niego w osłupieniu.
- No to gdzie...
- Gdzie jest moja żona? Nie wiem. Nie miałem z nią kontaktu od ponad roku. Był to tragiczny błąd. Wojna właśnie się zaczęła. W wojsku zdobyłem nowych przyjaciół. Jeden z nich miał siostrę. Była bardzo dystyngowaną młodą damą. Nazywała się Anna Tarragon-Lee. Wykształcona, inteligentna, trochę wyniosła. Pochlebiało mi, że zwróciła na mnie uwagę. Nie rozumiem, jak mogłem być tak głupi, lecz w pierwszym okresie wojny panowała jakaś szczególna atmosfera. Czekaliśmy na rozpoczęcie walk, a wiesz, jak długie było to oczekiwanie. Wojna wydawała się wręcz nierealna. Życie w wojsku przypominało mi szkolne czasy. Postąpiłem lekkomyślnie, po prostu nie mam pojęcia, jak do tego doszło. Wtedy wszystko wydawało się cudowne.
Moje zaskoczenie było tak wielkie, że nie zdołałam wydobyć z siebie słowa. Richard, którego zawsze uważałam za rozsądnego i zrównoważonego, ożenił się w pośpiechu! Nie mogłam w to uwierzyć.
Domyślił się, co czuję.
- Widzę, że trudno ci zrozumieć mój postępek.To wina tych czasów. Wszyscy żyliśmy wtedy trochę jak otumanieni.
- A teraz nie jesteś już otumianiony? Skinął głową.
- Bardzo szybko uświadomiłem sobie, jakie szaleństwo popełniłem.
Zamilkł i wówczas usłyszałam syrenę alarmową, początkowo słabą, a potem stopniowo coraz silniejszą.
Richard zignorował ją. Przywykliśmy już do jej częstego zawodzenia.
- Gdzie przebywa teraz twoja żona? - zapytałam.
- Nie wiem.
- Nie widujecie się?
Podskoczyliśmy od huku wybuchającej bomby.
- To niedaleko - stwierdził Richard. - Mam nadzieję, że tu nie nadlecą. - I dodał: - Sądzę, że podobnie jak ja chciałaby być wolna.
- To znaczy rozwód?
- Tak przypuszczam. Wielu ludzi się dziś rozwodzi. Zawarliśmy pospieszne wojenne małżeństwo i teraz oboje pragniemy się od niego uwolnić.
- Skoro oboje tego chcecie, nie powinno być trudności - powiedziałam.
Usłyszeliśmy wybuch drugiej bomby, tym razem bliżej nas, i nasłuchiwaliśmy odgłosu walących się ścian.
- To było bardzo blisko. Powinniśmy zejść na dół -stwierdził Richard.
Wstałam, by zejść do piwnicy, służącej za schron mieszkańcom. Złapałam płaszcz, torebkę i rzuciliśmy się do drzwi, gdy nagle wydało mi się, że ziemia się rozstąpiła przede mną. Richard zniknął mi z oczu. Oczy i usta miałam pełne pyłu. Upadłam i otoczyła mnie ciemność.
Ocknęłam się w łóżku, w nie znanym mi pokoju. Obok stały inne łóżka. Znalazłam się w szpitalu.
Dostrzegłam pielęgniarkę. Wtedy powróciło niejasne wspomnienie - byliśmy w mieszkaniu i usłyszeliśmy huk spadających bomb.
Richard. Co z Richardem? Mieliśmy zejść do piwnicy i wówczas to się stało.
Pielęgniarka podeszła i stanęła koło mojego łóżka.
- Jak się pani czuje?
- Gdzie ja jestem?
- W szpitalu St. Thomas.
- W szpitalu?
- Tak. To był wybuch, prawda?
- No tak, zbombardowano nas.
- Właśnie... i wiele innych miejsc. To była okropna noc.
- A mój przyjaciel?
- Żyje. Też leży tutaj. Jest w poważniejszym stanie niż pani.
- Czy mogę go zobaczyć?
- Ach, nie, kochanie. Proszę spróbować zasnąć. Sen dobrze pani zrobi.
- Która godzina?
Spojrzała na zegarek zawieszony na fartuchu.
- Punkt druga.
- Rano?
- Nie, po południu, kochanie.
- Tyle czasu...
- Proszę odpoczywać.
- Ale ja muszę wiedzieć...
- Wszystko w porządku. Miała pani szczęście. Zrozumiałam, że nie była w stanie udzielić mi dokładniejszych informacji.
Czułam się zmęczona i drzemałam, niezdolna przypomnieć sobie szczegółowo, co się naprawdę wydarzyło.
Zasnęłam jednak, a po obudzeniu zobaczyłam rodziców siedzących przy moim łóżku. Mama przyglądała mi się z niepokojem.
- Odzyskuje przytomność - usłyszałam jej głos. -Violetto, kochanie, jesteśmy z tobą, tatuś, ja i Dorabella. Przyjechaliśmy natychmiast, jak tylko dowiedzieliśmy się, co się stało.
- To była bomba - powiedziałam.
Mama trzymała mnie za rękę, a ojciec siedział z drugiej strony łóżka. Zobaczyłam też Dorabellę. Ich twarze były bardzo poważne.
Czułam się zbyt zmęczona, żeby myśleć o czymkolwiek. Doznałam jednak ulgi, wiedząc, że są przy mnie.
Nazajutrz poczułam się znacznie lepiej. Mama powiedziała, że byłam w szoku. Bomba spadła na dom w sąsiedztwie, a my usłyszeliśmy odgłos silnego wybuchu. Tamten budynek mieszkalny został poważnie uszkodzony: zawalił się dach, z okien wyleciały wszystkie szyby. Mieliśmy szczęście, że nie znajdowaliśmy się bliżej zbombardowanego domu. Byli zabici i wielu rannych.
Obiecano mi, że wyjdę ze szpitala następnego dnia.
Przedtem odwiedziłam jeszcze Richarda. Chociaż ucierpiał bardziej ode mnie, odetchnęłam z ulgą, dowiedziawszy się, że jego stan nie był zbyt groźny.
Miał zadraśniętą twarz, stracił dużo krwi z powodu rany w nodze, lecz niczego sobie nie złamał. Lekarze orzekli, iż mniej więcej za tydzień będzie mógł opuścić szpital, jakkolwiek jego noga nie będzie jeszcze całkowicie sprawna.
Mama zapowiedziała mu, że jak tylko odzyska siły, ma przyjechać do Caddington. Mnie zabrała do domu natychmiast.
Było mi tam jak w raju. Tristan powitał mnie entuzjastycznie, a niania Crabtree wygłaszała na przemian czułości pod moim adresem i przekleństwa skierowane do Hitlera. Oświadczyła, że gdyby wpadł w jej ręce, to ona wiedziałaby już, co z nim zrobić. Przypatrywała mi się ze łzami w oczach.
- Od początku nie podobała mi się ta twoja praca w ministerstwie. Na szczęście jesteś teraz w domu. Zaraz cię podtuczymy.
„Podtuczenie" było u niani lekiem na wszystko.
Dni mijały mi na próżnowaniu. Potrzebowałam odpoczynku po doznanym szoku. Kilka razy śniło mi się, że znalazłam się ponownie w tamtym mieszkaniu, że słyszę huk bomb i zapadam się w ciemność. Myślę, że już do końca życia tego nie zapomnę.
Wiele razy zastanawiałam się nad rewelacjami, które usłyszałam od Richarda. Wciąż nie mogłam uwierzyć, że tak nieszczęśliwie się ożenił. Wydawało mi się, że jest człowiekiem, który rozważa każdy swój krok, zwłaszcza tak poważny jak małżeństwo. Moim zdaniem był rozsądny i praktyczny aż do przesady.
Musiała być bardzo atrakcyjną kobietą. Lady Anna! Spodobał mu się pewnie jej tytuł. Piękna... uwodzicielska... Biedny Richard, nie ma szczęścia w miłości. Zrozumiałam, że nie można poznać ludzi do końca. Często postępują wbrew własnej naturze i zupełnie inaczej, niż się po nich spodziewamy.
Był żonaty! Zastanawia się jednak nad rozwodem, wspomniał o nim. Zrobiło mi się żal Richarda. Bez wątpienia nie chciał, by dowiedziano się, że ożenił się tak niefortunnie. Richard należał do tych ludzi, którzy niechętnie przyznają się do porażki. Dlatego utrzymywał swoje małżeństwo w sekrecie.
Widać uznał, że jest mi winien to wyznanie - chciał mi pokazać, że w dalszym ciągu mu na mnie zależy. Dał mi przecież do zrozumienia, że kiedy będzie już wolny, a ja stracę nadzieję na powrót Jowana, możemy się pobrać.
To wszystko wydawało się dość rozsądne. Tak. Mimo wszystko w odniesieniu do Richarda słowo „rozsądne" było najwłaściwsze.
Dorabella przyjechała na weekend do Caddington. Ucieszyła się, że jestem w domu. Wniosła radość, a kiedy wyjechała, rodzice najwyraźniej posmutnieli. Nie podobało się im, że jedna z ich ukochanych córek naraża się na niebezpieczeństwo, a to, co przydarzyło się mnie, tylko wzmogło ich obawy.
Dorabella gotowa była ponieść każde ryzyko, byle tylko móc prowadzić ekscytujące życie. Podkreślała, że jej mąż jest ważnym człowiekiem i bierze udział w tajnych sprawach wagi państwowej.
Richard po zwolnieniu ze szpitala otrzymał tydzień urlopu. Połowę czasu spędził z nami, a drugą - z rodziną w Londynie.
Tamten dzień czerwcowy pamiętam doskonale. To był szósty czerwca - nigdy go nie zapomnę. Dookoła panowała atmosfera oczekiwania i większość ludzi zdawała sobie sprawę, że zanosi się na ważne wydarzenia. Skupialiśmy się przy odbiornikach radiowych, niecierpliwie oczekując wiadomości.
Aż wreszcie nadeszły.
„Pod dowództwem generała Eisenhowera alianckie siły morskie wspierane z powietrza wylądowały na północnym wybrzeżu Francji..."
Wymieniliśmy spojrzenia pełne wzruszenia i napięcia. Zaczęła się tak wyczekiwana inwazja na kontynent.
Richard wrócił do swego pułku, choć nie wyzdrowiał na tyle, by uczestniczyć w lądowaniu w Normandii. W następnym tygodniu miałam pojechać do Londynu, by podjąć na nowo pracę w ministerstwie.
Wszystkich ogarnęła euforia. Ludzie nieustannie rozmawiali o inwazji. Mówiono, że to początek końca. Wychodziliśmy z ciemności, która nas otaczała przez ostatnie pięć lat, i wkrótce wszystko powróci do normy.
Nastrój ten nie mijał, mimo że premier ostrzegał nas przed zbytnim optymizmem. Mieliśmy już za sobą wspaniały start, lecz pozostawało jeszcze wiele do zrobienia. Gorączkowo czekaliśmy na następne wieści. Kilka portów nad kanałem La Manche znalazło się już w rękach aliantów. Nic nie mogło zmienić naszego przekonania, że kroczymy drogą zwycięstwa.
Chociaż cieszyłam się z pobytu w domu, gdzie wracałam do zdrowia, tęskniłam za koleżankami z pracy.
Mary Grace informowała mnie o wszystkim na bieżąco, tak że po powrocie wydało mi się, iż nic się nie zmieniło oprócz tego, że Marian zachowywała się jak ktoś odmieniony i najwyraźniej była szczęśliwa. Nie mogłam się nadziwić, że tak błaha sprawa zatruwała jej życie. Tylko że błahość sprawy zależy od tego, jakie znaczenie się jej nadaje.
Do Londynu miałam wrócić w niedzielę wieczorem, a w poprzedzający ją piątek usłyszeliśmy o nowej broni przygotowywanej przez Niemców. Nazwali ją „tajną bronią Hitlera", my ochrzciliśmy ją mianem jego „ostatniego desperackiego ciosu".
W nocy z piętnastego na szesnastego czerwca dostrzeżono po raz pierwszy nad Wielką Brytanią samolot pocisk, rodzaj bomby, który przeleciał nad kanałem, spadł na ziemię i eksplodował. Nie wyrządził większej szkody i zapewniano, że w niczym nie zmieni to losów wojny.
Oficjalnie określano je jako bomby latające, lecz ludzie wkrótce nazwali je po swojemu. Od samego niemal początku były znane jako bomby warczące, gdyż słychać je było, gdy nadlatywały. Kiedy warkot silnika był bardzo głośny, oznaczało to, że pocisk jest już nad głową, a gdy nagle milkł - że zaraz spadnie. Szybko się z nimi oswoiliśmy. To było nowe niebezpieczeństwo, lecz stan euforii trwał i nikt nie wątpił w bliskość zwycięstwa.
W ministerstwie powitano mnie głośnymi okrzykami. Wszyscy przychodzili z gratulacjami, że udało mi się uratować z bombardowania. „Cerber" Bunter zwracał się odtąd do mnie „nasza bohaterka", co było, moim zdaniem, przesadą, gdyż nie dokonałam żadnego heroicznego czynu.
Marian uznała, że trzeba uczcić mój powrót, wybrałyśmy się więc do Cafe Royal.
Któregoś dnia, kiedy wychodziłam z biura, podeszła do mnie jakaś młoda kobieta.
- Czy panna Violetta Denver? - zapytała. Gdy potwierdziłam, mówiła dalej:
- Jestem Anne Tarragon-Lee. Czy możemy chwilkę porozmawiać?
Zaskoczyła mnie całkowicie. Żona Richarda! Nie domyślałam się, czego może chcieć ode mnie.
- O co chodzi? - spytałam. Rozejrzała się wokoło i odpowiedziała:
- Nie możemy tutaj rozmawiać. Usiądźmy gdzieś. Może napijemy się kawy lub wina?
Oszołomiona rozejrzałam się wokół. Jedynym miejscem była restauracja, gdzie jadałyśmy lunch.
- Możemy pójść tam - wskazałam w jego kierunku. Zmarszczyła lekko nos i odrzekła:
- Widzę, że nie ma wyboru.
Była bardzo elegancka. Miała na sobie jasnoszary kostium z materiału w doskonałym gatunku. Toczek, ozdobiony puszystymi szarymi piórami, założony był na bakier i podkreślał piękno ogromnych szarych oczu. Była wysoka i szczupła, o delikatnych rysach twarzy, jakby wyrzeźbionej z jednego kamienia. Wyczuwało się w niej jednak pewien chłód i sztywność.
Usiadłyśmy i zamówiłyśmy kawę.
- Pewnie się pani dziwi, co ja tu robię - zaczęła.
- To prawda, nie mam pojęcia, dlaczego chciała się pani ze mną zobaczyć.
- Widzę, że wie pani, kim jestem. Przypuszczam, że Richard opowiadał pani o mnie.
- Owszem, wspominał.
- I opowiedział wszystko?
- Nie sądzę. Tak naprawdę, to powiedział bardzo niewiele.
- Wiem, że byliście razem w mieszkaniu, kiedy spadły bomby, prawda? Musiał to być dla pani wielki wstrząs.
- Naturalnie.
- A jak się czuje Richard?
- To pani nie wie? Wyszedł ze szpitala i wrócił do pułku.
- Chyba nie brał udziału w desancie?
- Nie zdążył całkowicie wyzdrowieć.
- Nasze małżeństwo okazało się błędem - powiedziała ponuro. - Nie pasowaliśmy do siebie. To ciekawe, że człowiek sądzi, iż postępuje słusznie, a potem szybko odkrywa, jak bardzo się pomylił.
- To się zdarza wielu ludziom.
- Zna pani Richarda dobrze?
- Nasze rodziny się przyjaźnią. Znam go od wielu lat.
- A to mieszkanie...
- Należy do jego przyjaciela. Richard wolał w nim się zatrzymywać na czas urlopów, chociaż ma rodzinę w Kensington.
Uśmiechnęła się trochę złośliwie.
- Wiem. Z tym mieszkaniem musiało wam być wygodnie.
Wydało mi się dziwne, że siedzę z nią i piję kawę, jak byśmy były starymi znajomymi, a przecież była dla mnie kimś obcym. Nie mogłam zrozumieć, co ma oznaczać to spotkanie, czułam jednak, że kryje się za tym coś ważnego. Z całą pewnością nie kierowała nią zwykła ciekawość, by poznać przyjaciółkę Richarda.
- Sądzę, że wkrótce dojdzie do siebie, bo nie był zbyt poważnie ranny.
- Cieszę się, że panią poznałam - powiedziała, odstawiając filiżankę.
- Skąd pani wiedziała, kim jestem?
- Słyszałam o bombardowaniu i o tym, że była pani z nim, gdy to się wydarzyło. I dlatego chciałam panią poznać i dowiedzieć się, jak poważnie Richard został ranny.
- Jako jego żona powinna pani to wiedzieć wcześniej.
- Nie widujemy się już od jakiegoś czasu. Właściwie byliśmy ze sobą bardzo krótko. Wróciłam do mojego panieńskiego nazwiska. Tak to już bywa.
- Rozumiem. Nie musi się pani o niego martwić. Wkrótce wszystko będzie w porządku.
- Dziękuję, że poświęciła mi pani czas.
Wstała. Przyglądało nam się wiele osób. W tym lokalu nie widywało się codziennie tak elegancko ubranych kobiet.
Wyszłyśmy na ulicę. Pożegnała się ze mną dość chłodno.
W dalszym ciągu nie opuszczało mnie uczucie zaskoczenia. Nie pojmowałam, w jakim celu się ze mną spotkała, choć jednocześnie byłam pewna, że miała jakiś powód.
Wprawdzie Richarda nie wysłano na kontynent, lecz ulokowano na wybrzeżu, zanim zdążyłam mu wspomnieć o spotkaniu z jego żoną.
Nie mogłam opowiedzieć o tym Dorabelli ani rodzicom, gdyż nie wiedziałam, czy chciał nadal utrzymywać swoje małżeństwo w tajemnicy, i nie czułam się upoważniona do jej wyjawienia.
Usiłowałam nie myśleć o tym spotkaniu, lecz nie przychodziło mi to łatwo. Lady Annę nie wzbudziła mojej sympatii - było w niej coś niemal złowrogiego. Śmiałam się sama z siebie, że mam takie dramatyczne myśli.
Życie z wolna wracało do normy. Nadal jadałyśmy lunch w tej samej restauracji, tak samo żartując. Kiedy jednak tam wchodziłam, natychmiast przypominałam sobie wysoką szczupłą kobietę w szarym kostiumie.
Do wszystkich zagrożeń doszły teraz wybuchy bomb latających, których było bardzo dużo. Wiele z nich zestrzeliwano nad wybrzeżem, co właściwie mijało się z celem, ponieważ i tak spadając eksplodowały i również wyrządzały szkody.
Gdy nadlatywały, na niebie pojawiały się smugi. Z daleka rozpoznawalny był dźwięk „bzyyy... bzyyy", który porównywano do słowa „tyyy... tyyy" i mówiono, że gdy usłyszy się go nad głową, to znaczy, że zagraża bezpośrednie niebezpieczeństwo.
Mimo to nic nie mogło nam zakłócić dobrego nastroju. Bomby latające nie były w stanie nas załamać, gdy na kontynencie odnosiliśmy sukcesy.
Ten dzień pamiętam bardzo dobrze. Nigdy go nie zapomnę. Minął już czerwiec. Było parne lipcowe popołudnie. Pracowałyśmy przy naszym stole, od czasu do czasu wymieniając cicho uwagi. Pan Bunter, który zdawał sobie sprawę, że nie można całkowicie zabronić nam rozmów, godził się na to, byleśmy tylko nie mówiły podniesionymi głosami.
Florette tego dnia tryskała radością. Tydzień wcześniej poznała jakiegoś młodzieńca, który pracował w show-biznesie. Był prestidigitatorem i występował w Black-pool. Co prawda, jego nazwisko nie figurowało na pierwszym miejscu na afiszu, ale jednak zostało wymienione. Ponieważ nie nadawał się do służby w wojsku, pracował w przemyśle zbrojeniowym. Wiązał jednak wielkie nadzieje z karierą w rozrywce.
Tak więc Florette znalazła bratnią duszę, kogoś, z kim mogła dzielić marzenia, a także doświadczenia wyniesione ze sceny.
Peggy wierzyła w przyszłe sukcesy Florette, tak jak nigdy nie była przekonana o własnych. Tak więc to popołudnie z wolną od poczucia winy Marian i umiejącą się dopasować do każdego towarzystwa Mary Grace zaczęło się radośnie.
Terry Travers, ów magik, ofiarował Florette kilka zdjęć ze swego występu w Blackpool. Wkleiła je do albumu i przyniosła, by nam pokazać. Ponieważ na stole nie było miejsca, po obejrzeniu zaniosła album do szatni.
Po jakimś czasie rozległo się ostrzegawcze wycie syren. Jak zwykle nikt nie zwrócił na nie uwagi. Nagle usłyszałyśmy ostry przenikliwy świst gdzieś nad naszym budynkiem. Oznaczało to, że naprawdę grozi nam niebezpieczeństwo.
Zerwałyśmy się z miejsc i wtedy dostrzegłyśmy ten obiekt. Nie widziałam przedtem bomb latających z tak bliskiej odległości. Była na wysokości naszych okien i leciała przekrzywiona, co znaczyło, że ją trafiono.
Wpatrywałyśmy się w nią przerażone. Było za późno na ucieczkę. Znalazła się tuż nad nami. Florette krzyknęła:
- Zostawiłam mój album w szatni.
Powinnyśmy się były roześmiać, że mogła myśleć o czymś takim w obliczu zaglądającej nam w oczy śmierci. Nie było nam jednak do śmiechu.
- Tyyy... tyyyy - huczała głośno bomba. Wpełzłyśmy wszystkie pod stół. Zaraz spadnie i wtedy będzie koniec z nami i ze wszystkimi w tym budynku.
- Tyyy... tyyy.
Mary Grace, skulona obok, chwyciła mnie za rękę. Przed oczami stanęły mi wydarzenia z przeszłości, dni, kiedy uwierzyliśmy, że moja siostra utonęła, czekanie na powrót Jowana...
Czas jakby się zatrzymał. W pokoju nie słychać było nic op«ócz bezlitosnego warkotu silnika. Gdy umilknie, nastąpi koniec.
- Tyyy... tyyy. - Dźwięk wyraźnie słabnął. Pan Bunter zawołał:
- Odlatuje, ale nie wychodźcie spod stołu! Sam jednak podszedł do okna.
- Idę po mój album - oświadczyła Florette. - Jeszcze go stracę. Muszę go mieć zawsze przy sobie.
Wtedy pan Bunter, który wciąż stał przy oknie, zawołał:
- Nie do wiary... Mój Boże! Wraca! Zapanowała cisza.
I znowu głośniejsze:
- Pod stół! - wykrzyknął pan Bunter. Skuliłyśmy się jeszcze bardziej.
Dudnienie powoli i systematycznie narastało. Trafiona bomba leciała wprost na nas.
Bliżej, coraz bliżej i nagle zapadła złowroga cisza.
Zupełnie tak samo jak tamtym razem. Eksplozja, huk i trzask walących się ścian. Coś runęło na stół, pod którym przycupnęłyśmy. Stół wytrzymał jednak to uderzenie.
Czy nasz budynek został trafiony? Nie był specjalnie wysoki, lecz dość długi. Nic nie widziałam. Po raz drugi w ciągu dwóch tygodni przeżywałam to samo. Pomyślałam, że los mnie prześladuje.
Usłyszałam krzyki. Billy Bunter przejął inicjatywę, jak zresztą zawsze. Mary Grace była wciąż obok mnie. Zobaczyłam drżącą Peggy i przestraszoną Marian. Ocalałyśmy. Ten mocny stół uratował nas przed poranieniem przez spadające kawałki sufitu.
Powietrze wypełnił dźwięk syren i sygnałów straży pożarnej. Nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. Wydawało mi się, że to koszmarny sen.
Trudno odtworzyć w pamięci dokładny przebieg wydarzeń. Wiem tylko, że panowało ogólne zamieszanie. Siedziałyśmy zdrętwiałe, oszołomione i zaskoczone, że nie jesteśmy nawet ranne.
I nagle usłyszałam krzyk Peggy:
- Gdzie jest Florette?!
Pan Bunter powiedział, że musimy jak najszybciej opuścić ministerstwo, gdyż istnieje groźba, że się zawali. Bomba, co prawda, nie trafiła w budynek, lecz upadła bardzo blisko. Musiałyśmy zastosować się do jego instrukcji.
- Najpierw pojedziecie do szpitala, żeby sprawdzić, czy nic wam nie jest. Potem zostaniecie odwiezione autobusem do domów. Najważniejsi są teraz ranni. Nie wychodźcie tym wyjściem, co zawsze. Pokażą wam drogę. Idźcie spokojnie, proszę. To najlepsze, co możecie zrobić.
Wygramoliłyśmy się spod stołu. Peggy była bardzo zdenerwowana. Wciąż powtarzała:
- Gdzie podziała się Florette? Dlaczego nie wróciła do nas?
- Jest pewnie w szatni - uspokoiła ją Mary Grace.
- Mam nadzieję, że znalazła swój album - dodała Marian. Wydawało nam się, że upłynęło mnóstwo czasu, zanim wyprowadzono nas z budynku. Wsiadłyśmy do autobusu, który czekał na zewnątrz.
Obejrzałam się, gdy mijaliśmy nasz budynek. Już nie był taki sam i nigdy nie będzie. Jedno skrzydło zostało zburzone całkowicie i widniała tam ogromna wyrwa. Pokój z szafkami biurowymi znalazł się pod gołym niebem.
Wszędzie kręcili się ludzie. Zobaczyłam ambulanse; do jednego z nich wnoszono nosze.
Odjechaliśmy. Byłam szczęśliwa, że nie muszę już patrzeć na ten obraz zniszczenia.
Dopiero po dwóch dniach dowiedziałyśmy się o losie Florette. Szatnia znajdowała się w tej części budynku, która najbardziej ucierpiała od wybuchu bomby. Florette zginęła, ściskając w ręce swój drogocenny album.
Byłyśmy wszystkie wstrząśnięte, lecz najbardziej, jak sądzę, Peggy. Wyglądała na załamaną i zrozpaczoną.
Spotkałyśmy się w domu Mary Grace. Nie byłyśmy w stanie pójść do Cafe Royal, byłoby to jak rozdrapywanie świeżej rany. Przez cały czas oczami duszy widziałybyśmy Florette. W domu Dorringtonów było nam wystarczająco smutno.
Z poprzedniej wesołości nie pozostało ani śladu. Z ogromnym żalem wspominałyśmy Florette i jej marzenia, które nie miały się już nigdy spełnić. Usiłowałyśmy rozmawiać swobodnie, lecz okazało się to niemożliwe.
Marian mogłaby czuć się szczęśliwa, gdyż ona i Peggy zostały przeniesione do innego wydziału w ministerstwie. Biuro to znajdowało się bardzo blisko mieszkania Peggy i niezbyt daleko od domku Marian. Obie obawiały się ogromnie utraty pracy. Nie potrafiły jednak tym się cieszyć, zwłaszcza Peggy.
Powiadomiłam je, że na razie jadę do rodziców i pomyślę, co dalej mam ze sobą począć. Mary Grace nie zamierzała wracać do ministerstwa.
Nie miało sensu unikanie rozmowy o Florette. Czułyśmy się tak, jakby wciąż była z nami.
- Dlaczego pobiegła po ten album - wybuchnęła żalem Peggy - i nie schroniła się razem z nami pod stołem? Dlaczego to zrobiła?
- Wszystkie zdajemy sobie sprawę, że nie da się odwrócić biegu wypadków - powiedziałam.
- Ale dlaczego? - powtórzyła Peggy. - Gdyby nie... Sprawiała wrażenie starszej i bardziej zmęczonej niż
zwykle, a nawet smutniejszej niż wtedy, kiedy wzdychała, że nikt nie chce jej przygarnąć jak małego pieska. Straciła przyjaciółkę i odczuwała to jako straszliwą niesprawiedliwość losu.
- Takie jest życie - odrzekła Marian. - Wszystko zależy od przypadku.
Siedziałyśmy, milcząc i wspominając energiczną i wesołą Florette, którą zabrała okrutna śmierć, zanim zdążyła zrealizować swoje plany.
CIEŃ SKANDALU
W szpitalu nie stwierdzono złamania żadnej kości, lecz zalecono mi odpoczynek, zwłaszcza że niedawno przeżyłam podobny wypadek.
Rodzice byli zachwyceni, że jestem z nimi w domu.
- Wolałabym, żeby Dorabella nie zostawała w mieście -narzekała mama. - Te przeklęte bomby są naprawdę niebezpieczne.
Większość czasu spędzałam z Tristanem. Niania Crabtree traktowała mnie niemal jak inwalidkę i usiłowała przeprowadzić swoją tuczącą kurację. Nie ukrywała radości, że ostatecznie zrezygnowałam z pracy.
Nie chciałam być bezczynna, pomagałam więc mamie w jej zajęciach w różnych organizacjach, z którymi współpracowała.
Liczyłam na to, że jeśli Jowan dostał się do niewoli, to wkrótce wyzwoli go armia aliantów. Nadzieja na jego szczęśliwy powrót rosła we mnie z każdym dniem. Mogłabym oczywiście pojechać do pani Jermyn, lecz wiedziałam, że gdyby było coś ważnego, powiadomiłaby mnie natychmiast.
Mama zdawała sobie sprawę, w jakim jestem nastroju, i martwiła się o mnie. Wiedziałam, że nie podziela mojego optymizmu.
Któregoś dnia zapytała wprost:
- Violetto, wciąż wierzysz, że Jowan wróci? Minęły już cztery lata.
Tego dnia właśnie myślałam o tym, że cztery lata to szmat czasu. Zastanawiałam się, czy Jowan będzie taki sam, kiedy wróci. Ludzie przecież się zmieniają. Czy jego miłos'ć do mnie jest tak silna jak moja do niego? Wyczuła, że się waham.
- Czas mija - powtórzyła.
Wiedziałam, do czego zmierza. W październiku skończę dwadzieścia pięć łat. Nie byłam już taka młoda. Obawiała się, że zamierzam spędzić resztę życia, opłakując zaginionego narzeczonego. Miała kiedyś przyjaciółkę, zaręczoną z pewnym młodzieńcem, który zginął nad Sommą podczas poprzedniej wojny. Nie tylko nie wyszła za mąż i nie założyła własnej rodziny, lecz do końca życia nosiła żałobę po człowieku, którego straciła mając osiemnaście lat. Mama nie chciała, by spotkał mnie taki sam los.
- Jestem przekonana, że lepiej ci tu niż w Kornwalii. Ciekawe, czy Richard zostanie wysłany na kontynent. Gordon to szczęściarz. Wcale nie uważam za mało ważne to, co robi. W posiadłości nie dano by sobie bez niego rady. Mam nadzieję, że wojna się skończy, zanim wyślą Richarda.
Zrozumiałam podtekst: to porządni ludzie, obaj, przy niewielkiej zachęcie z mojej strony, są gotowi mnie poślubić, a ja nie chcę zapomnieć kogoś, kto nigdy już nie wróci.
Zadzwonił telefon. Odebrała go mama, a kiedy wróciła, była bardzo podminowana.
- Jak myślisz, kto dzwonił? Richard. Dostał krótki urlop i chce do nas przyjechać na weekend.
- Oczywiście powiedziałaś mu, że z przyjemnością go zobaczysz.
- Tak, istotnie.
- Czy otrzymał urlop, ponieważ wysyłają go na front?
- Zapytałam go o to. Odparł, że przełożeni nie podjęli jeszcze decyzji w jego sprawie. Najprawdopodobniej nie chcą go posyłać z powodu jego rany w nodze.
Miała bardzo zadowoloną minę. Najwyraźniej wiązała z tą wizytą jakieś nadzieje.
Przyjechał Richard. Ojciec ucieszył się na jego widok, a mama była tym bardziej w świetnym humorze, ponieważ zjawił się także mój brat Robert. Obawiałam się, iż to oznacza, że wkrótce wyruszy ze swoim pułkiem na kontynent.
Richard miał zostać u nas od piątku wieczorem do popołudnia w niedzielę. Wyczułam w nim jakieś napięcie.
Zasiedzieliśmy się przy kolacji i długo rozmawialiśmy o pomyślnym przebiegu działań wojennych. Następnego ranka Richard zaproponował, żebyśmy wybrali się na przejażdżkę konną. Uprzedziliśmy mamę, że lunch zjemy w gospodzie przy drodze.
Ranna noga nie przeszkadzała Richardowi w konnej jeździe. Okoliczny teren znałam doskonale. Trafiliśmy do gospody „Pod Białym Ogierem", z szyldem nad drzwiami, przedstawiającym pięknego konia.
Kiedy zabraliśmy się za jedzenie, Richard wyrzucił wreszcie z siebie to, co go dręczyło:
- Anne zamierza rozwieść się ze mną.
- Przecież chcieliście tego oboje?
- Ona chce to przeprowadzić w sposób dla niej dogodny.
- Widziałam się z nią.
- Co takiego?!
- Pracowałam wtedy jeszcze w ministerstwie. Pewnego dnia, kiedy wychodziłam z biura, czekała na mnie.
Richard wpatrywał się we mnie zaskoczony i skonsternowany.
- Nie rozumiałam wtedy, o co jej chodzi - opowiadałam dalej. - Nie widziałam w tym żadnego sensu. Wypytywała o moją znajomość z tobą, o mieszkanie.
- O mieszkanie!
- Wyraziła przypuszczenie, że znam je doskonale. Zamknął oczy i wycedził coś przez zęby, czego niedosłyszałam.
- Wobec tego powiem wprost. Chce rozwodu pod pretekstem, że ją zdradziłem.
- No tak, rozumiem - powiedziałam.
- Że zdradziłem ją... z tobą. Patrzyłam na niego osłupiała.
- Jak to? Przecież to nieprawda.
- To jej nie obchodzi. Myślę, że obserwowała mieszkanie od jakiegoś czasu. Wiedziała, że przebywamy tam razem. Potem nastąpił ten nalot. Był późny wieczór, a my byliśmy we dwoje. Prawdopodobnie to wystarczy.
- Jak to?
- Ona jest uparta. Kiedy czegoś chce, idzie na całego. Nie robiła dotychczas nic, bo miała nadzieję, że wyślą mnie na front, a tam będę miał niewielkie szansę na przeżycie. W ten sposób gładko i bezproblemowo skończyłoby się nasze małżeństwo. Zostałem jednak tutaj. Boi się więc, że wojna skończy się szybciej, nim mnie wyślą. Doszła do wniosku, że żyję tu we względnym bezpieczeństwie i że łatwa droga pozbycia się mnie wymyka się jej z rąk.
- Sądzisz, że jest aż tak wyrachowana?
- Wyrachowanie to jej druga natura. Znam ją dobrze. To ją nawet bawi. Lubiła śmiać się ze mnie. Nazywała mnie „cnotliwym adwokatem". Tym bardziej więc cieszy ją perspektywa postawienia mnie w tak kompromitującej sytuacji.
- Niemożliwe!
- Tak to sobie obmyśliła, bo w ten sposób najszybciej doprowadzi do rozwiązania małżeństwa i osiągnie swój cel. Ma już dosyć tej sytuacji. Znudzona żona, która chce rozwodu z mężem, odbywającym służbę poza krajem, nie spotka się z sympatią. Kiedy jednak to on ją zdradza, ma oczywiście istotny powód.
- Ale to kłamstwo. Jesteśmy tylko dobrymi przyjaciółmi.
- Ona jest innego zdania. Wiedziała, że znaliśmy się przedtem i że ci się oświadczyłem. Na to właśnie będzie kłaść nacisk.
- Co możemy zrobić?
- Nic. Tylko czekać.
- Kiedy... to się zacznie?
- Nie wiem. Przygotowywała się od pewnego czasu, czekała na pretekst. Nalot bardzo jej pomógł.
- Muszę powiedzieć o tym rodzicom.
- Czy chcesz, bym przy tym był?
- Nie, nie. Powiem im po twoim wyjeździe. Chyba tak będzie najlepiej.
Ujął moją dłoń opartą o stół i ścisnął ją mocno.
- Bardzo cię przepraszam, że zostałaś w to wmieszana -powiedział. - Dla ciebie to okropne.
- Dla ciebie też.
- Dla mnie? Zasłużyłem na to. Za głupotę trzeba płacić. Martwi mnie to, że i ciebie w to wplątano. Dałbym nie wiem co, żeby ci tego oszczędzić. Widzisz, Anne jest bardzo dobrze znana w swoim środowisku. Kiedy się pobraliśmy, donosiły o tym niektóre gazety. Z okazji rozwodu też będzie trochę hałasu i być może wymienią twoje nazwisko.
- Rozumiem. Pewnie napiętnują mnie jako kobietę rozwiązłą. O to ci chodzi?
- Ludzie będą oczekiwać, że pobierzemy się zaraz po rozwodzie.
- Richardzie, wiesz przecież...
- ...że czekasz na powrót Jowana. Kiedy to nastąpi, Violetto, kiedy? Wkrótce będziesz musiała podjąć decyzję. Przypuśćmy, że on nie wróci po wyzwoleniu...
Ponieważ milczałam, mówił dalej:
- Będę na ciebie czekał. Nie przejmuj się za bardzo tym rozwodem. Takie sprawy są zazwyczaj przedmiotem krótkotrwałej sensacji.
- Może Anne tylko grozi.
- Nie sądzę. Chce szybkiego rozwodu, a zdrada współmałżonka to najłatwiejszy sposób, by go otrzymać. Niewykluczone, że zamierza ponownie wziąć ślub i dlatego zależy jej tak na odzyskaniu wolności. To bardzo prawdopodobne. Nie ulega wątpliwości, że żałuje tak samo jak ja, iż w ogóle doszło do naszego małżeństwa.
- Z tego wniosek, że postępowałam bardzo głupio. Nie powinnam była spotykać się z tobą w tym mieszkaniu.
- Nie mów tak. Nasze wspólne kolacje były cudowne. Nie potrafię ci powiedzieć, ile dla mnie znaczyły. Czekałem na nie z ogromną niecierpliwością. W każdym razie, cokolwiek się wydarzy, wreszcie będę wolny, a wtedy...
Myślał o chwili, kiedy już będę pewna, że Jowan nie wróci. Nie chciałam nawet o tym słyszeć. Od czasu inwazji w Normandii moje nadzieje rosły z dnia na dzień.
- Powinniśmy już wracać - powiedziałam. Zapłacił rachunek i wyszliśmy z gospody.
Sprawa rozwodu Richarda ciążyła mi przez cały weekend. Na szczęście rodzice byli zajęci Robertem, który opowiadał z zapałem o swoim życiu w wojsku, o zbliżającym się już wyjeździe na kontynent, co go naturalnie bardzo ekscytowało, a ich napawało niepokojem.
W niedzielę rano wszyscy razem odprowadziliśmy go na stację. Richard miał zostać jeszcze do popołudnia.
Po jego wyjeździe poczułam się zupełnie wyczerpana. Przypomniałam sobie, jak wyglądała Annę przy naszym spotkaniu - elegancka, pewna siebie, z dystansem. Potrafiła być urocza. Wyobraziłam sobie, czym oczarowała Richarda. Świadomie pogodził się z jej chłodną wyższością, przewidując, że taka żona pomoże mu w karierze adwokackiej i widział ją już pewnie królującą przy stole podczas przyjęcia na cześć przewodniczącego Izby Lordów. Nie wątpię, że wypadłaby w tej roli doskonale. Richard dał się skusić, a teraz swój czyn nazywał szaleństwem.
Dziwne, ale zyskał przez to w moich oczach. Okazało się, że ma jednak słabe strony - wydał mi się bardziej ludzki. Nie winiłam go tak, jak on winił siebie. Żałowałam tylko, że dałam się w to wciągnąć.
Mama oczywiście odgadła, że coś się wydarzyło, i przyszła do mnie wieczorem, kiedy już zamierzałam się położyć.
Usiadła na łóżku i przyglądając mi się badawczo, zapytała:
- Co cię gnębi?
Nie miało sensu ukrywać tego przed nią. I tak zamierzałam jej wszystko powiedzieć.
- Richard jest żonaty - oznajmiłam.
Zaskoczenie na jej twarzy przeszło w zażenowanie. Zadecydowała już, że Richard jest najlepszym kandydatem na męża dla mnie.
- Teraz ci to powiedział? Potrząsnęłam głową.
- W Londynie. Tego wieczoru, kiedy trwał nalot. Jego małżeństwo to pomyłka. Ona chce rozwodu pod pretekstem, że ją zdradził... ze mną.
Na twarzy mamy pojawił się wyraz przerażenia.
- To bzdura - dodałam szybko. - Nie ma mowy o żadnej zdradzie... myślę, że jej nie zdradził z nikim, a już zapewniam cię, że nie ze mną.
Opowiedziałam o spotkaniach w mieszkaniu przyjaciela Richarda i o kolacjach, o tym, że wciąż powtarzałam mu, iż czekam na Jowana. Nie opuściłam niczego. Dodałam także, że spotkałam się z jego żoną, że wtedy nie rozumiałam, o co jej chodzi. Dopiero teraz zdałam sobie sprawę, po co wyciągnęła mnie na rozmowę.
- Mój Boże! - zawołała mama. - To nie do wiary. Richard jest ostatnią osobą, o której...
- Ludzie często postępują inaczej, niż się spodziewamy.
- Ale Richard? No tak... Jeśli będzie wolny, to...
- Oświadczył mi się.
- Tak byłoby najlepiej - powiedziała mama. - Ludziom szybko znudzi się gadanie. W czasie wojny takie rzeczy się zdarzają.
- Richard mówił, że ona należy do wyższych sfer i że jej nazwisko pojawia się w kronice towarzyskiej, tak więc będzie trochę rozgłosu.
- I ty też będziesz wymieniona. No cóż, trudno. Gdy wyjdziesz za niego za mąż, przestanie to mieć jakiekolwiek znaczenie.
- Nie wyjdę za niego choćby dlatego...
- Nie, nie, oczywiście, że nie. Nie pozostaje więc nic innego, jak czekać. Powiem o tym ojcu. Może on coś wymyśli. Zauważyłam, że Richard był bardzo przygnębiony.
- Tak, i to głównie dlatego, że mnie w to wplątał.
- Jaki jest twój stosunek do niego, Violetto? Lubisz go?
- Tak, nawet bardzo.
- Więc gdyby nie Jowan...
- Wierzę, że on wróci.
Mama westchnęła, a potem uśmiechnęła się i powiedziała:
- Połowa rzeczy, których się obawiamy, wcale się nie zdarza. Może ten rozwód przebiegnie spokojnie. Trwa wojna i nie żyjemy już w pełnej pruderii epoce królowej Wiktorii. Nie dręcz się. Zdążysz się nadenerwować, kiedy przyjdzie pora. To może być burza w szklance wody. Ojciec na pewno będzie tego samego zdania. Dobrze, że jesteś w domu. Kładź się i odpoczywaj.
- Już mi lepiej, ponieważ opowiedziałam wszystko tobie - przyznałam.
Mama ucałowała mnie serdecznie i poczekała, aż ułożę się wygodnie. Otuliła mnie troskliwie, jak to robiła wtedy, kiedy byłam mała.
Przez następnie dni rodzice zachowywali się cudownie w stosunku do mnie. Na weekend przyjechała Dorabella, której obecność bardzo mi pomogła. Ponieważ o rozwodzie Richarda nic nie było słychać, Dorabella orzekła:
- Takie rzeczy zawsze się zdarzają. Przypuszczam, że w ogóle się o tym nie dowiemy.
Richarda w dalszym ciągu uznawano za niezdolnego do służby czynnej, a alianci odnosili kolejne sukcesy.
Wyzwolono Paryż, w którym przebywał teraz generał de Gaulle. Generał Montgomery w przemówieniu do żołnierzy w północno-zachodniej Francji powiedział, że zwycięstwo jest w zasięgu ręki i że wojnę zakończymy w rekordowo szybkim czasie.
Nadszedł sierpień, mijało pięć lat wojny. Uznałam, że jeśli Jowan przeżył, to powinnam wreszcie otrzymać jakąś wiadomość.
Wiem, że mama martwiła się o moją przyszłość i że był to główny temat jej rozmów z ojcem. Oboje przeżyli rozczarowanie, dowiedziawszy się o pochopnym, wojennym małżeństwie Richarda, które właśnie miało skończyć się rozwodem. Było to zupełnie do niego niepodobne, mimo to uznali, że nadaje się najlepiej na męża ich córki, choć szanowali również Gordona. Gordon był uczciwym, porządnym człowiekiem, ale miał szaloną matkę, a sam też był dość tajemniczy. Tak więc całym sercem sprzyjali Richardowi. Byłam pewna, że ich zdaniem powrót Jowana był już niemożliwy.
Nawet ja zaczynałam po trosze wątpić. Czas mijał. Inwazja we Francji zaczęła się w czerwcu, a mieliśmy już prawie wrzesień. Moja nadzieja gasła. Czy sądzony mi los kobiet, które tracą ukochanych w czasie wojny i opłakują ich przez resztę życia?
Był trzeci września.
Usiedliśmy do obiadu wcześniej, ponieważ Dorabella miała wracać tego wieczora do Londynu.
- To już nie potrwa długo - mówił ojciec. - Nasze wojska znajdują się tylko sześćdziesiąt kilometrów od Brukseli, a Francuzi i Amerykanie są w Lyonie. Znacznie posunęli się naprzód.
Wtedy zadzwonił telefon. Dorabella poderwała się pierwsza.
- Odbiorę - powiedziała. Wróciła po chwili i oznajmiła:
- To pani Jermyn z Kornwalii. Chce rozmawiać z Violettą.
Serce mi gwałtownie zabiło. Czy to wreszcie oczekiwana wiadomość?
Mama spojrzała na mnie z niepokojem i obawą, że czeka mnie rozczarowanie.
Podbiegłam do telefonu.
- Violetto - pani Jermyn mówiła z trudem - mam dla ciebie wiadomość.
- Jowan...
- Tak, moja kochana. Jest już w kraju. Właśnie dzwonił, rozmawiałam z nim. Wraca do domu!
Nie byłam w stanie wykrztusić słowa ze wzruszenia. W końcu wyjąkałam:
- Przyjeżdżam natychmiast.
- Tak, tak - odpowiedziała.
Wróciłam do jadalni. Wszyscy patrzyli na mnie wyczekująco.
- Stało się. Jowan wraca do domu.
ZNOWU RAZEM
Ojciec zaofiarował się, że odwiezie mnie samochodem, uznaliśmy jednak, że pociągiem będzie szybciej. Mama chciała mi towarzyszyć, lecz przekonałam ją, że wolę być tam sama. Ostatecznie odwieźli mnie do Londynu, skąd miałam pociąg do Kornwaiii. Przepełniała mnie radość. Tak długo czekałam na ten dzień.
Rodzice stali na peronie stacji Paddington i machali rękami na pożegnanie. Ruszyłam w długą podróż na zachód. Wydawało mi się, że pociąg wlecze się niemiłosiernie. O spaniu nie było mowy. Myślałam tylko o Jowanie. Pewnie się zmienił. Czy ja się zmieniłam? Byłam o cztery lata starsza. Tyle rzeczy wydarzyło się od naszego ostatniego spotkania! Nie miałam najmniejszego pojęcia, co się z nim przez ten czas działo, ale wkrótce się przecież dowiem. Będziemy rozmawiać, snuć plany na przyszłość.
Nagle przypomniała mi się historia rozwodu Richarda. Było to tak nieprzyjemne, że czym prędzej odrzuciłam tę myśl. Nic nie powinno mi zepsuć tej cudownej chwili.
Była siódma rano, gdy pociąg wolno wtoczył się na stację. Zaskoczona ujrzałam na peronie Gordona. Chwycił mnie za obie ręce i delikatnie pocałował w policzek.
- Przyjechałem, żeby cię odebrać - oznajmił. - Pani Jermyn przekazała mi wiadomość.
- Czy Jowan jest tutaj?
- Przybył późno w nocy.
- Widziałeś się z nim?
- Nie, tylko pani Jermyn telefonowała i prosiła, bym wyjechał po ciebie na stację. Nie byłem pewien, czy przyjedziesz tym pociągiem.
- Wsiadłam do pierwszego pociągu, jaki był.
- Tak też przypuszczałem.
- Gordonie! Czyż to nie cudowna wiadomość?
- Pani Jermyn była tak podekscytowana, że mówiła z trudem.
- To ładnie z twojej strony, Gordonie, że przyjechałeś po mnie.
- Głupstwo... jedyne, co mogłem zrobić. Pewnie zatrzymasz się w Samotni, gdybyś jednak chciała, to twój dawny pokój u nas czeka na ciebie.
- Dziękuję ci, Gordonie. Nie zastanawiałam się nad tym.
Zanim dojechaliśmy do Samotni, była już prawie ósma. Gordon zatrzymał samochód i rzekł:
- Zostawiam cię tu. Gdybyś kiedyś potrzebowała podwiezienia, zawiadom mnie.
- Dziękuję, Gordonie. Jesteś bardzo dobry.
- Powodzenia - odrzekł.
W Samotni czekano na mnie w wielkim holu. Pani Jermyn wykrzyknęła na mój widok:
- Przyjechała Violetta!
Obok niej stała wysoka postać. Jowan... ale jakiś inny. Bardzo szczupły, wymizerowany, z bladą cerą. Różnił się od dawnego Jowana, ale serce mi mówiło, że to ten sam Jowan.
Patrzyliśmy na siebie oszołomieni przez kilka chwil, potem podbiegłam do niego, a on mocno objął mnie ramionami.
- Violetto - odezwał się. - Tyle czasu minęło...
- Koniec czekania. Trwało tak długo. Za długo... -mówiłam stłumionym głosem, chaotycznie. - Tyle razy marzyłam...
- Ja też. Wciąż nie mogę uwierzyć. To jak piękny sen. Boję się, że się przebudzę i okaże się, że wszystko jest po staremu.
Po latach czekania wypowiadaliśmy banalne słowa. Ogarnęło nas takie wzruszenie, że musieliśmy wyrzucić, co leżało nam na sercu.
Przerwała nam pani Jermyn.
- Macie sobie wiele do powiedzenia. A Violetta pewnie jest głodna. W pociągach w tych czasach nic nie dają do jedzenia. Zaraz polecę, żeby ci coś przyniesiono. Idźcie do saloniku. Tam porozmawiacie... Pewnie chcecie zostać sami.
Oczy miała pełne łez i widziałam, że z trudem panuje nad sobą.
- Dziękujemy ci, babciu - powiedział Jowan. - To dobry pomysł.
Trzymał mnie mocno za rękę, jakby nie chciał jej już nigdy puścić.
Byłam szczęśliwa. Szczęśliwa jak nigdy w życiu, gdyby nie obawa, że to nie dzieje się naprawdę.
Tak wiele było do opowiedzenia. Jowan nalegał, żebym ja zaczęła pierwsza. Zdałam więc relację ze wszystkiego, co się wydarzyło od dnia, w którym musiałam pogodzić się z faktem, że Jowan nie znalazł się w szeregach żołnierzy powracających z Dunkierki. Wspomniałam o opiekowaniu się rekonwalescentami w sanatorium urządzonym w Samotni, a także o późniejszej pracy w Londynie, w ministerstwie. Opisałam naloty, podczas których sama nieco ucierpiałam, a które dla mieszkańców Londynu były czymś codziennym. Opowiedziałam, jak wracałam do zdrowia w Caddington, gdzie zastał mnie telefon od jego babki, zawiadamiającej, że wrócił.
Wysłuchał mnie w wielkim skupieniu.
- Do nas dochodziły strzępy informacji, oczywiście mocno przesadzone. Mówiono nam, że Londyn został zamieniony w ruinę, tak jak lotniska i doki portowe. Oczywiście nie wierzyliśmy w to.
- A co działo się z tobą, Jowanie? Chcę wiedzieć wszystko.
- I dowiesz się, Violetto... ze szczegółami.
- Mamy dużo czasu na rozmowy.
- Najpierw opowiem ci pokrótce. Dowiedziałam się więc, że jego kompania usiłowała przedrzeć się do wybrzeża. Wiedzieli, że Niemcy zajęli Francję i że powinni powrócić do kraju, by dołączyć do organizowanych na nowo oddziałów i czekać w gotowości, na wypadek gdyby wróg zaatakował Wielką Brytanię.
- Nie mieliśmy wielkich szans, żeby przedrzeć się do Dunkierki - opowiadał Jowan. - Nasza kompania została otoczona. Znajdowaliśmy się w pobliżu Amiens i tam dostaliśmy się do niewoli. Wiedzieliśmy, co to oznacza. Był ze mną kapral Brown. Naprawdę miał na imię Bernard, ale my nazywaliśmy go Blagier. Ten bystry i stanowczy rodowity londyńczyk dokonywał cudów z naszymi skromnymi racjami żywnościowymi. Często gdzieś znikał i wracał z parą kurczaków. Przyrządzał z nich wspaniałe dania, które wydawały nam się luksusem po mięsnych i rybnych konserwach niewiadomego pochodzenia. Nie ukrywał, że kradnie kury na farmach, lecz dodawał: - ,,No i co z tego, że je podwędziłem? Czy nie ratowaliśmy ich przed Hunami? To niewielka zapłata, a tak drogocennych chłopców jak my trzeba karmić".
Był niezwykłym facetem. Nigdy się nie załamywał. Opiekował się szczególnie mną i nieraz myślałem, że inaczej wyglądałoby tam moje życie, gdyby nie Blagier Brown.
Ale po kolei. Niemcy załadowali nas na ciężarówki. W całym pasie wybrzeża panowało wtedy okropne zamieszanie. Grupami jeńców polecono zająć się niedoświadczonym, dopiero co przybyłym żołnierzom. Zamknięto nas w niewielkim opuszczonym chiteau, który bez wątpienia miał służyć za tymczasowe więzienie. Zostaliśmy tam jednakże, może dlatego że dowództwo niemieckie miało ważniejsze sprawy na głowie. Co pewien czas oznajmiano nam, że jesteśmy jeńcami wojennymi, przeważnie jednak traktowano nas tak, jak gdyby o tym zapominano.
Początkowo nie było tak źle. Podlegaliśmy ścisłemu regulaminowi, nie dawano nam za dużo jedzenia, ale mogliśmy się gimnastykować. Większość ludzi z naszej kompanii znalazła się w chiteau, byliśmy więc wśród swoich. Najważniejszym tematem rozmów była ucieczka. Planowaliśmy ją nieustannie. Zdawaliśmy sobie sprawę, że wyzwolenie nie nastąpi szybko. Wiedzieliśmy, że Francuzi zostali pokonani, że straciliśmy znaczną część uzbrojenia i że podjęto wielki wysiłek, żeby ewakuować naszych ludzi. Nie wiedzieliśmy, do jakiego stopnia dopisało Brytyjczykom szczęście.
Zaczęliśmy więc kopać tunel. Posmak przygody pomagał nam przeżyć te dni. Każdy kopał po kolei. Było to ciężkie zajęcie - wielu orzekłoby, że był to wysiłek bezużyteczny, lecz stwarzał nadzieję i dodawał nam otuchy. Urządzaliśmy niewielkie przedstawienia. Niemcy przyglądali się temu ze zdumieniem. Nie połapali się zupełnie, w czym rzecz. Przyglądając się wysiłkom naszych artystów amatorów, dziwili się wesołości i wybuchom śmiechu z dowcipów, przeważnie zresztą na ich temat. A nas cieszył fakt, że podczas koncertów drążono tunel.
Kopanie szło bardzo wolno. Wyobraź sobie nasze rozczarowanie, kiedy pewni, że po ponaddwuletniej pracy zbliżamy się do końca, stwierdziliśmy, że kopaliśmy w złym miejscu i że tunel znajduje się w dalszym ciągu w obrębie zamku. Nie poddaliśmy się jednak i drążyliśmy dalej. Ucieczka została szczegółowo zaplanowana. Mieliśmy wychodzić nie wszyscy naraz, lecz po dwóch. Ustaliliśmy też kolejność wychodzenia.
Aby zachować dobre samopoczucie, pilnowaliśmy wewnętrznej dyscypliny. Jeden z nas miał talię kart, graliśmy więc co wieczór, lecz były z tym pewne kłopoty, gdyż na kartach pojawiły się szybko ośle uszy.
Trzymaliśmy się jakoś dzięki istnieniu tunelu. Aż wreszcie nastąpiła inwazja w Normandii. Nie wiedzieliśmy dokładnie, jak to się odbyło, lecz u nas, w obozie, zauważyliśmy pewne zmiany. Strażnicy stali się nerwowi i niespokojni. Brakowało jedzenia. Były dni, kiedy strażnicy zaniedbywali swoje obowiązki, i takie, kiedy zachowywali się wręcz odwrotnie.
Domyślaliśmy się, że coś się dzieje. Niektórzy z naszych znali trochę niemiecki i z rozmów Niemców wyławiali informacje. W ten sposób dowiedzieliśmy się, że alianci są już we Francji. Wydawałoby się, że skoro wytrwaliśmy tyle lat, moglibyśmy poczekać jeszcze trochę na wyzwolenie. Tymczasem, wręcz przeciwnie, pragnienie wolności wzmogło się jeszcze bardziej. Okoliczności sprzyjały przyspieszeniu prac w tunelu i nie omieszkaliśmy ich wykorzystać.
Wreszcie tunel był gotów. Tym razem wychodził na zewnątrz chiteau. Kilku ludzi uciekło tą drogą i mieliśmy nadzieję, że dotarli w jakieś bezpieczne miejsce. Wychodziło tylko po dwóch naraz, spodziewaliśmy się jednak, że wkrótce ich nieobecność zostanie zauważona. Teren obozu przez całą noc obserwował wartownik z wieży strażniczej. Po usłyszeniu jakiegoś podejrzanego odgłosu strzelał natychmiast. Czasami w nocy słyszeliśmy wystrzały i wtedy zastanawialiśmy się, czy naszym towarzyszom się udało. Do końca, oczywiście, wiedzieć tego nie mogliśmy.
Nadeszła moja kolej. Miałem wyjść z Blagierem Brownem. Traktował mnie jak swojego podopiecznego. Przypominał mi nianię z dzieciństwa. Uważał, że potrzebuję opieki, i nie było mowy, żebyśmy mieli wyjść jeden bez drugiego.
Nigdy nie zapomnę, Violetto, tej księżycowej nocy. Bałem się, że strażnik dostrzeże nasz najmniejszy ruch. Wolelibyśmy, oczywiście, noc bezksiężycową i pochmurną, lecz wtedy właśnie niebo było czyste.
Ze sobą mogliśmy wziąć bardzo niewiele. Nie mieliśmy żadnych pieniędzy. Zabraliśmy trochę jedzenia z zapasów, które wszyscy gromadziliśmy od wielu dni na potrzeby uciekających.
Przebyliśmy tunel, co nie przyszło nam łatwo, gdyż był bardzo niski i w niektórych odcinkach dość wąski. Pomogła nam zręczność, a wspierała determinacja. Aż nareszcie nastąpił ten cudowny moment, kiedy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni. Już nie byliśmy więźniami, po ponad czterech latach staliśmy się ludźmi wolnymi.
Światło reflektorów szybko przesuwało się po zarośniętym trawą terenie poza obrębem chateau. Musieliśmy więc co jakiś czas przywierać do ziemi, by nas nie wypatrzono.
Nie było to łatwe. W pewnym momencie rozległy się strzały i poczułem piekący ból w ramieniu. Pomyślałem wtedy, że mnie trafili i że to już koniec. Wówczas usłyszałem szept Blagiera: „Spokojnie. Niech pan leży plackiem na ziemi i nie rusza się". Posłuchałem go. Światło reflektora ominęło nas i przesunęło się dalej.
„Teraz" - szepnął Blagier, a ja z ogromnym wysiłkiem, gdyż byłem bliski zemdlenia, podniosłem się i pobiegłem. Blagier ciągnął mnie i zachęcał: „Nie może się pan zatrzymać, sir. Chce pan, żebyśmy wpadli w łapy Szwabów?" Dotarliśmy do jakichś krzaków. Wiedziałem, że jesteśmy już poza zasięgiem świateł reflektora. „A niech to licho!" - odezwał się Blagier. „Prawie nas dostali. Już mówiłem sobie: żegnaj ojczyzno i wy piękne kobietki. Chodźmy, bo się spóźnimy na statek. Trzeba ruszać".
Dotknąłem ramienia i umazałem się krwią, którą nasiąkał mój rękaw. „Idź sam, Blagier" - powiedziałem. -„Ja chyba muszę..." „Niech pan nie gada głupstw, sir, proszę mi wybaczyć" — odrzekł Blagier. „Bez pana nie pójdę. Kto miałby się panem opiekować? Jakoś sobie poradzimy. Oni już się dosyć ubawili naszym kosztem. Kaktus mi na dłoni wyrośnie, jeśli nas nie złapią. Nie ma się czym przejmować".
Wlókł mnie przez prawie cały czas. Zaczynałem tracić przytomność. Byliśmy na jakiejś szosie, kiedy dostrzegłem z oddali światła samochodów. Blagier wciągnął mnie w przydrożne krzaki, gdzie przeczekaliśmy, aż ciężarówki przejadą, i znowu ruszyliśmy. Nie bardzo zdawałem sobie sprawę, co się ze mną dzieje. Zaczynałem chyba majaczyć. Blagier powiedział mi potem, że wciąż pytałem o to, gdzie jestem i powtarzałem: „Gdzie jest posiadłość Jermynów? Gdzie jest Samotnia? Wracam do domu". „Stale powtarzał pan też swoje nazwisko" - wspominał Blagier. „Mówił pan do jakiejś babki o imieniu Violet czy coś w tym rodzaju".
Myślę, że on mnie po prostu niósł, co musiało być dość trudne, gdyż jestem od niego znacznie wyższy. Taszczył mnie tak przez większą część drogi. Dopisało nam szczęście, bo znalazł na polu taczkę. Miał wielki talent do improwizacji. Nieraz widziałem, jak w niezwykły sposób potrafił wykorzystać różne przedmioty. Ułożył mnie w taczce jak na wózku i dzięki temu łatwiej było mu mnie transportować. Ta taczka uratowała nam pewnie życie. Blagier nigdy by mnie nie opuścił. Wspaniały facet z niego. Był rzeczywiście sprytny. Często mawiał, że okręci sobie wokół palca każdego, od oficerów w dowództwie do nieśmiałej dziewczyny. Sam siebie uważał za potężnego manipulatora. Wymyśliłem dla niego przydomek „Casanovą Brown" i choć nigdy nie słyszał o Casanovie, ucieszył się, gdy mu wyjaśniłem, skąd to skojarzenie. Nigdy nie zapomnę, że zawdzięczam życie Blagierowi Brownowi.
Dotarliśmy do jakiegoś domu stojącego z dala od drogi. Blagier zaryzykował. Potem się przyznał, że musiał tak postąpić, gdyż obawiał się, iż się wykończę, jeśli mnie szybko gdzieś nie ulokuje. Utraciłem bardzo dużo krwi, a za dnia nie mógł mnie wieźć na taczce.
Było to wiejskie gospodarstwo otoczone kilkoma akrami ziemi, z kurami, ze świnią w chlewie i osłem pasącym się na łące. Oczywiście zauważyłem to wszystko znacznie później. Wtedy byłem w takim stanie, że niczego nie dostrzegłem.
Gdy otworzyły się drzwi, zamajaczyła mi niewyraźnie sylwetka kobiety mówiącej szybko po francusku. Zrozumiałbym co nieco, gdybym nie był na wpół przytomny. Znajomość francuskiego u Blagiera ograniczała się do okrzyku oh-la-la.
Mimo to jednak udało mu się jakoś jej wytłumaczyć, że uciekliśmy z chateau i że jego towarzysz jest ranny i potrzebuje pomocy.
Tej nocy dopisywało nam szczęście. Marianne, jak się później okazało, nienawidziła niemieckiego najeźdźcy. Niemcy zabili męża na jej oczach i jeśli tylko miała okazję, żeby im zaszkodzić w jakikolwiek sposób, robiła to z wielką ochotą.
Dowiedzieliśmy się, że pomogła wielu ludziom z naszej kompanii w ucieczce. Natychmiast zorientowała się w sytuacji - nasze ubrania, mój rękaw nasączony krwią mówiły same za siebie.
Krótko mówiąc, udzieliła nam gościny. Najpierw zajęła się mną. Obandażowała mi ramię, położyła do łóżka, a Blagierowi dała pajdę chleba i do picia coś, co miało przypominać kawę.
W nocy majaczyłem. Wydawało mi się, że jestem w Samotni. Blagier spał głęboko, na podłodze obok mnie.
Trzeba przyznać, że Marianne okazała się naprawdę niezwykłą i życzliwą kobietą. Nie przeżyłbym bez jej pomocy. W gruncie rzeczy była osobą łagodną, o miłym wyglądzie i sposobie bycia. I tylko wtedy, gdy rozmowa schodziła na Niemców, nie ukrywała nienawiści, odgrażając się z zaciętym wyrazem twarzy, co najchętniej by z nimi zrobiła.
Uśmiechaliśmy się na to, a Blagier mówił: „Dobra nasza".
Wierzę, że podjęłaby każde ryzyko, byleby tylko zatruć życie Niemcom.
Dla mnie była delikatna i czuła. Gdy opatrywała moją rękę, szeptała: „Le pauvre petit garcon". Przynosiło mi to ulgę, a ból był niemały.
Od Marianne dowiedzieliśmy się o przebiegu wojny, o tym, jak generał de Gaulle szykował się do uratowania Francji, o inwazji aliantów w Normandii, o łajdaku Petainie, który zdradził Francję i stał się niewolnikiem okrutnych najeźdźców. Anglicy i Amerykanie byli w jej oczach magnifiąue, a teraz przybyli na ziemię francuską, aby wypędzić stąd okupantów i zdrajców, obmyć kraj z hańby i uczynić go na nowo wielkim.
Mówiła, że jej obowiązkiem jest pomagać uciekającym jeńcom. Robiła to dla Francji, a wszyscy, którzy tu do niej docierali, to wspaniali ludzie. Znaleźli się wśród nich dwaj lotnicy, którzy spadli na spadochronach. Przetrzymała ich dwie noce. Byli także jeńcy z chateau. Wskazywała im dalszą drogę ucieczki i dawała ubrania należące niegdyś do jej męża, z których nie mógł już korzystać z winy tych przeklętych szkopów.
Rozumiałem dobrze, że jestem ciężarem dla Blagiera, i wciąż mu powtarzałem, żeby szedł dalej beze mnie. Nie byliśmy bezpieczni, gdyż znajdowaliśmy się za blisko chateau. Co się stanie, jeśli odnajdą nas w tym domu? Ucierpimy nie tylko my, lecz i Marianne.
Blagier nie chciał nawet o tym słyszeć, podobnie jak Marianne. Nie pozwoliłaby mi odejść z taką raną w ramieniu, choć sama, niestety, niewiele mogła zrobić. Konieczny był lekarz, lecz obawiała się go sprowadzić, ponieważ nie mogła nikomu zaufać. Dbała o mnie jak umiała. A to już coś.
Po jakimś czasie poznaliśmy Lisette. Przebywała u wuja na farmie, a teraz wróciła do domu, by pomagać matce. Była młodszą wersją Mariannę - ta sama pulchna, acz zgrabna figura, te same oczy i pełne usta, ta sama emanująca z obu kobiecość. Uśmiechnęła się na nasz widok. Przywykła już, że matka udzielała schronienia jeńcom. Znała trochę angielski, co bardzo ułatwiło nam porozumiewanie się z nimi. „Uciekliście? Z chateau?" - zapytała. Przytaknęliśmy i opowiedzieliśmy, jak pomogła nam jej matka. „Mama bardzo lubi Anglików i Amerykanów. Ja też". „Szczęściarze z nas" - orzekł Blagier.
Zostaliśmy u Marianne ładnych parę tygodni. Przez większość czasu nie zdawałem sobie zbytnio sprawy, co się wokół mnie dzieje. Wszystko wydawało mi się raczej nierzeczywiste. Rana zaczęła mi się jątrzyć i ropieć, Mariannę bała się jednak wezwać lekarza. Była dla nas cudowna. Utrzymywała nas i karmiła, choć nie mieliśmy pieniędzy, żeby jej zapłacić. „Ona to robi dla Francji" - oświadczyła pompatycznie Lisette. Blagier pomagał przy gospodarstwie, ale ja nie nadawałem się do niczego. Na początku majaczyłem i bredziłem, miałem gorączkę.
Jowan przerwał na chwilę. Domyślałam się, że oczami wyobraźni widzi znowu starą farmę, wspominając spędzone tam w niepewności dni.
- Alianci posuwali się naprzód - podjął znowu swoje opowiadanie.. - Wszędzie kręciło się dużo Niemców. Musieliśmy uważać, żeby nas nie odkryli. Mariannę zaproponowała, abyśmy w razie konieczności schowali się pod workami, w dużej szafie w ścianie. Jestem pewien, że gdyby rzeczywiście Niemcy pojawili się na farmie, odnaleźliby nas tam od razu. Na szczęście nic takiego nie nastąpiło.
Ponaglałem Blagiera, by uciekał czym prędzej, przekonywałem, że będzie mu znacznie łatwiej, gdyż nie będzie musiał się mną opiekować. Oczywiście, nigdzie nie poszedł. Przypuszczam, że dobrze mu było na tej farmie. Polubił Mariannę i jej córkę. Naprawił i wymalował taczkę, którą traktował niemal jak relikwię. „Nasza zbawicielka" -mówił o niej. „Czy pan wie, sir, że bez niej byśmy sobie nie poradzili? Niech pan o tym nie zapomina".
Oglądał ją każdego dnia, a odchodząc, przesyłał jej całusa. Okazało się nieoczekiwanie, że Blagier potrafił być sentymentalny.
Sądzę, że polubili się oboje z Marianne. Powiedział kiedyś o niej, że jest z niej „porządna kobitka" i mrugnął przy tym do mnie okiem. Przywiązał się też nie mniej do Lisette.
Na farmie panowała pogodna atmosfera mimo czającego się w dzień i w nocy niebezpieczeństwa.
Wieczorami siadywaliśmy w mroku i wtedy często prosili mnie, bym im o czymś opowiadał. Blagier nasłuchiwał, czy nie składają nam wizyty nieproszeni goście. Opowiedziałem więc o Samotni, o mieszkających kiedyś w niej mnichach. Opisałem, jak wygląda nasze dzikie kornwalijskie wybrzeże. Lisette słuchała oczarowana. Znajomość angielskiego pozwalała jej zadawać pytania, żeby potem tłumaczyć odpowiedzi matce. Blagier siedział, nie odzywając się, tylko z uśmiechem wszystkim nam się przyglądał. Zachowywał się jak pan domu. Ja z powodu rany nie nadawałem się do tej roli. On jeden był,w stanie o nas zadbać. Wszystko to było bardzo niezwykłe., czuliśmy przecież ulotność i niepewność tych chwil.
Aż w końcu nadeszło to, co było nieuniknione. Któregoś dnia Marianne oznajmiła, że żołnierze brytyjscy są już w odległości zaledwie kilku kilometrów. Wyciągnęła z szuflady postrzępioną trójkolorową flagę, szepcząc przy tym coś pod nosem, i wywiesiła ją w jednym z okien.
Lisette wyjaśniła nam: „Tę flagę wywiesił jej pradziadek, kiedy przyszli tu Niemcy w 1870 roku".
Kiedy opuszczaliśmy dom Marianny, flaga łopotała na wietrze.
„Nie wiem, jak wam dziękować" — powiedziałem. Marianne szybko coś odrzekła, co Lisette musiała przetłumaczyć: „Jest szczęśliwa, że mogła was tu gościć. To był jej obowiązek wobec Francji... no i polubiła was". „Zawdzięczamy jej życie" - dodałem. „Nigdy o tym nie zapomnimy". „Może przyjedziecie do nas, kiedy skończy się wojna?" - zapytała Lisette.
- Violetto, wybierzesz się tam ze mną? Chciałbym ci pokazać ten dom.
- Tak, pojedziemy razem - odpowiedziałam. - A co z Blagierem?
- Jestem pewien, że też chętnie odwiedzi ponownie te miejsca. Dalej potoczyło się wszystko tak, jak można przewidzieć. Blagier sądził, że go zatrzymają, lecz odesłali go do Anglii. Obaj przebywaliśmy w obozie jenieckim, uznano więc, że powinniśmy zostać przebadani. O nic nie musieliśmy się kłopotać, ponieważ wszystko zostało załatwione i opuściliśmy Francję. Wcześniej jeszcze lekarz wojskowy obejrzał moje ramię. Gdy przybyliśmy do Anglii, Blagier udał się w swoją stronę, a ja w moją. Przewieziono mnie bezzwłocznie do szpitala w Poldown. No i jestem tu.
- Wciąż trudno mi w to uwierzyć.
- I mnie też. Nasze plany się nie zmieniły?
- Och, nie, Jowanie.
- Wojna nie potrwa długo. Koniec już bliski. Potem będzie tak, jak sobie wymarzyliśmy. Zapomnimy o tych latach.
- Na pewno.
- Nie zmieniłaś zdania? Zaśmiałam się.
- Nie. Przez cały czas wierzyłam, że wrócisz. Nie chciałam nawet myśleć, że mogłoby być inaczej. Inni dawno już zwątpili, lecz ja i twoja babcia nie traciłyśmy nadziei.
- I ja ufałem, że będziesz na mnie czekać. Ta wiara pomagała mi przeżyć. Często wspominałem nasze spotkania. Pamiętasz to „U Smithy'ego"? Tyle lat temu! Stale myślałem o tobie, a nie było sposobu, żeby przekazać ci jakąś wiadomość.
- Mamy to wszystko już za sobą. Ta przeklęta wojna przyniosła nieszczęście i śmierć milionom ludzi. Dość już o tym. Porozmawiajmy o nas samych.
Jowan nie wiedział, co z nim dalej będzie. Niewykluczone, że będzie musiał wrócić do swojego pułku.
- Zastanawiam się, co porabia Błagier? Był przecież tak samo niedożywiony po tylu latach pobytu w obozie jenieckim jak inni, chociaż jego energia nie osłabła ani trochę.
- Musisz go zaprosić na nasz ślub — powiedziałam.
- Byłby zachwycony! - wykrzyknął Jowan, a po chwili z zakłopotaną miną wyznał: - Nie mam jego adresu. Myślę jednak, że uda mi się nawiązać z nim kontakt poprzez pułk.
- Chciałabym go poznać.
- To naprawdę porządny człowiek, sama się przekonasz.
- Uratował ci życie, już ten jeden powód wystarczy, żebym go lubiła.
I tak rozmawialiśmy i planowaliśmy naszą przyszłość.
Życie stało się cudowne. Kiedy jeździłam do miasta, podchodzili do mnie obcy ludzie z gratulacjami. Gordon zachowywał się nadzwyczajnie. Przekonałam się, jaki dobry z niego człowiek, a pamiętałam, że na początku byłam wobec niego podejrzliwa. Wtedy jednak wszystko w Tregar-landzie wydawało mi się dziwne.
Często dzwoniła do mnie Dorabella, zapewniając, że jest szczęśliwa i że mnie wreszcie życie ułoży się pomyślnie. Wiedziała, co to szczęście, i chciała tego samego dla swojej siostry bliżniaczki. Byłam też w stałym kontakcie z rodzicami. Ponaglali mnie, bym przywiozła Jowana do Caddington, choć rozumieli, że na razie nie było to możliwe. Obiecałam im, że przyjedziemy, jak tylko się da najszybciej.
Kiedy Jowan zgłosił się w szpitalu, lekarze nieco się zmartwili stanem jego ramienia. Konieczne było specjalne leczenie, mówili też o ewentualności operacji. Tymczasem codziennie stawiał się w szpitalu i nie było oczywiście mowy o jego powrocie do pułku. Ucieszyłam się z tego.
Zadzwonił też Richard.
Usłyszał o powrocie Jowana.
- Miałaś rację - powiedział. - Ja w to nie wierzyłem. Czy jesteś teraz szczęśliwa, Violetto?
- Tak, Richardzie, jestem.
- Gratuluję ci.
- Dziękuję.
- Życzę ci wszystkiego najlepszego. Mam nadzieję, że tobie się uda. Jeśli... - urwał na chwilę - gdybyś kiedyś mnie potrzebowała... gdybym mógł ci pomóc, daj znać.
- Dziękuję, Richardzie, zrobię tak na pewno.
Tej nocy śniło mi się, że byłam w kawiarni obok ministerstwa i że naprzeciw mnie siedziała żona Richarda. Z zimnym uśmiechem mówiła do mnie: „Chcę rozwodu i powiem, że to z twojego powodu. Żyjesz sobie beztrosko, Jęcz ciekawe, co by powiedział twój ukochany, gdyby się dowiedział, iż jesteś zamieszana w sprawę rozwodową".
Obudziłam się i usiadłam na łóżku. Ogarnęło mnie straszliwe przeczucie. Jowan musi się o tym dowiedzieć. Zapewniałam go, że czekałam na niego i że go nie zdradziłam. Powiedziałam to bez zastanowienia i on zapewnił mnie o tym samym. A przecież wydaje się bardzo prawdopodobne, że żona Richarda będzie starała się uzyskać rozwód pod pretekstem, że mąż zdradzał ją z panną Violettą Denver.
Doszłam już do siebie po rewelacjach, jakie przekazał mi Richard. Przekonywałam samą siebie, że ominą mnie przykrości związane z rozgłosem nadanym temu rozwodowi. Może i będzie jakaś wzmianka w kronice towarzyskiej i na tym się skończy. Chyba się jednak łudziłam, że to może się odbyć tak bezboleśnie.
Teraz patrzyłam na to inaczej. Przez resztę nocy nie mogłam już zasnąć. Co mam zrobić? Nad ranem podjęłam decyzję. Nie mam innego wyjścia, muszę powiedzieć Jowanowi.
Jowan wyczuwał, że coś jest nie w porządku. Nie mogłam przestać myśleć o tej kobiecie, o jej zimnym, wyrachowanym spojrzeniu.
Zawiozłam Jowana do szpitala na opatrunek. W drodze powrotnej zamiast do domu skierowałam się na tę łąkę, gdzie spotkaliśmy się po raz pierwszy. Wysiedliśmy z samochodu i usiedliśmy na trawie.
- No, mów, co cię dręczy - przerwał milczenie Jowan. -Czy zmieniłaś zdanie? Czy zamierzasz powiadomić mnie, że nie masz ochoty wychodzić za mąż za biednego inwalidę?
Zmusiłam się do uśmiechu.
- Pragnę tego bardziej niż czegokolwiek. Muszę ci jednak coś wyznać.
- Domyślałem się tego. A o co chodzi?
- Zdarzyło się to wtedy, kiedy pracowałam w ministerstwie z Mary Grace. Richard Dorrington jest jej bratem.
Usłyszałam, jak odetchnął głęboko, zmienił się też trochę wyraz jego twarzy. Przypomniał pewnie sobie wizytę Richarda w Kornwalii. Wiedział też, że Richard kiedyś oświadczył mi się. Było to jeszcze przed wybuchem wojny.
- Widywałam Richarda od czasu do czasu - zaczęłam. - Spędzaliśmy razem dwie, trzy godziny. Nie ukrywałam, że czekam na ciebie. Łączyła nas tylko przyjaźń. Któryś z jego kolegów pożyczył mu mieszkanie, gdzie zazwyczaj spotykaliśmy się, a ja przygotowywałam mu kolację.
- To wygląda raczej na dość intymne... - rzekł Jowan.
- Richard cały czas wiedział, że z mojej strony może liczyć jedynie na przyjaźń.
- Miał pewnie nadzieję, że nie wrócę.
- Nie ukrywam nic przed tobą.
- No i co się zdarzyło?
- Pewnego dnia, kiedy byliśmy w tym mieszkaniu, zaskoczył nas nalot. Richard został ranny. Nie było to nic poważnego, lecz uniemożliwiło mu udział w inwazji we Francji. Richard jest żonaty.
- Żonaty! Myślałem...
- Wszyscy tak myśleli. Trzymał to w tajemnicy. Ona pochodzi z wyższych sfer i piszą o niej często w kronice towarzyskiej. Małżeństwo okazało się nieudane i oboje chcą jego rozwiązania. Czekała z rozwodem, gdyż miała nadzieję, że Richard zostanie wysłany do Francji i może stamtąd nie wróci. Kiedy jednak dowiedziała się, że Richard ma zostać w Anglii, zdecydowała się uzyskać rozwód w możliwie najszybszy sposób. Zamierza wykorzystać fakt, że podczas bombardowania byłam z Richardem w tym mieszkaniu. Widzisz, stało się to późnym wieczorem. Będzie domagać się rozwodu pod zarzutem, że Richard ją zdradził i...
- Z tobą? - zapytał Jowan. Widziałam, że aż się wzdrygnął.
- Mój Boże!
- Bardzo się tym denerwowałam - mówiłam dalej szybko. - Richard jednak uspokajał mnie, że może uda się uniknąć rozgłosu. Przed wojną gazety rozpisywały się szczegółowo przy takich okazjach. Teraz to się zmieniło.
Przyglądałam mu się bacznie i zauważyłam cień wątpliwości na jego twarzy.
- Musisz mi wierzyć - powiedziałam gorąco. - Między nami nic nie było. Absolutnie nic!
Spojrzał na mnie i mocno pocałował.
- Violetto, kochanie... oczywiście, że ci wierzę. Wiem, że to był dla ciebie bardzo trudny, długi okres. Będę cię kochał bez względu na to, co zrobiłaś.
Odczułam ogromną ulgę. Wyznałam mu wszystko i nie muszę się już dłużej tym martwić.
- Jowanie! Tak cię kocham! Nie zniosłabym, gdyby coś się między nami popsuło.
- To się nigdy nie stanie, jeśli do tego nie dopuścimy.
- Więc ufasz mi?
- Ufam ci i nie ma już o czym mówić. Uśmiechnij się. Jesteśmy przecież razem. Za bardzo się kochamy, żeby cokolwiek mogło stanąć nam na przeszkodzie. Poznaliśmy już, co to znaczy rozłąka, i nigdy więcej się nie rozstaniemy.
- Jowanie, jestem ci taka wdzięczna. Ujął moje ręce i ucałował je.
- Myślę, że nie powinniśmy odkładać naszego ślubu, prawda? Moje ramię niedługo będzie zdrowe, lecz nie musimy czekać aż do tego czasu.
- Wolałabym, żeby się to przeciągnęło do końca wojny.
Siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. Jowan przytulił mnie mocno swoim zdrowym ramieniem, a w końcu odezwał się:
- We Francji coś się wydarzyło. Skoro nadszedł czas wyznań, powinienem ci o tym powiedzieć. Wszystko to raczej niejasne i niepewne... Wolę jednak, żebyś o tym wiedziała.
- Co masz na myśli?
- Pozwól, że ci wyjaśnię. Opowiadałem ci o Marianne. Mówiłem, jakiego rodzaju jest kobietą. Kochała swojego męża z całego serca, lecz wątpię, czy była mu całkowicie wierna. Jest bardzo macierzyńska, a jednocześnie niezwykle zmysłowa. Myślę, że Lisette będzie taka sama. Marianne odnosi się do mężczyzn z wielką czułością, traktując ich jak małych chłopców. Przypuszczam, że pocieszał ją niejeden z żołnierzy, którym pomagała. Którejś nocy ból w ręce był wyjątkowo dotkliwy. Niejasno pamiętam, że zmieniała mi opatrunek, ułożyła w łóżku, szepcząc do mnie czułe słowa... A potem znalazła się obok, obejmując mnie mocno i całując, tak właśnie jak to czynią matki ze swymi dziećmi. To była niespokojna noc. Nie wiedziałem, czy mi się to wszystko nie śni. Cały czas myślałem o tobie. Wydawało mi się, że jestem z tobą. Byłem na wpół przytomny. Chyba majaczyłem. Ktoś był ze mną. Byłem pewien, że to ty. Nie potrafię powiedzieć, co się wydarzyło tej nocy. Może nie dochowałem ci wierności... Ta kobieta tam była... Nie wiem, Violetto.
- Dziwne rzeczy zdarzają się w czasie wojny - usłyszałam swój niepewny głos.
- Wydaje mi się - mówił Jowan dalej - że patrzyła potem na mnie jakoś inaczej. Do końca nie wiem, co było majakiem tej nocy, a co jawą. Tyle razy wyobrażałem sobie, że jesteś tam ze mną, i pamiętam gorzkie rozczarowanie, kiedy się budziłem, a ciebie nie było. Ta tęsknota była wręcz nie do zniesienia.
Umilkliśmy oboje. Trudno było znaleźć właściwe słowa. Zrozumiałam, że nie powinniśmy już oglądać się wstecz. Wojna wkrótce się skończy i będziemy szczęśliwi. Nie braliśmy pod uwagę innej możliwości.
GOŚĆ Z FRANCJI
Zaczęły się przygotowania do ślubu. Nigdy przedtem nie widziałam pani Jermyn tak zadowolonej z życia. Kiedy otwierała u siebie dom dla rekonwalescentów, wydawała się znacznie młodsza, a teraz jej radość wprost nie miała granic. Wrócił Jowan i zaczynały spełniać się jej marzenia. Domyślałam się, że wyobraża sobie już swoje przyszłe życie w otoczeniu prawnuków. Wyznała mi, że gdyby miała wybierać żonę dla swego ukochanego wnuka, wskazałaby na mnie.
Żyłyśmy wciąż w stanie lekkiego podniecenia, świadome szczęśliwego zwrotu losu i dlatego pewnego dnia powiedziała do mnie:
- Przypuszczam, że gdyby nie ta straszna wojna, nie byłabym dziś aż tak szczęśliwa. Zdałam sobie sprawę, jak niewiele brakowało, żebym straciła na zawsze to, co jest mi najdroższe.
Stan ramienia Jowana, dzięki właściwemu leczeniu, szybko się poprawiał. Rana nie zagoiła się jeszcze całkiem, lecz nie zamierzaliśmy opóźniać z tego powodu naszego ślubu.
Były to cudowne dni. Każdego ranka budziłam się podekscytowana. Mieszkałam u Tregarlandów w moim dawnym pokoju, lecz codziennie bywałam w Samotni. Opiekowałyśmy się jeszcze kilkoma żołnierzami, wszędzie jednak panowała radosna atmosfera, gdyż Niemcy byli w odwrocie i nieuchronnie zbliżał się koniec wojny. Przyszłość widziałam w najjaśniejszych barwach.
Było późne popołudnie. Siedzieliśmy z panią Jermyn na werandzie. Lubiła o tej porze pić herbatę, najchętniej w naszym towarzystwie. Omawialiśmy, oczywiście, problemy związane ze ślubem, gdy weszła służąca i oznajmiła, że mamy gości.
- Któż to taki, Morwenno? — zapytała pani Jermyn.
- Jacyś państwo Greenley, proszę pani. Nie znam ich. Jest z nimi młoda dziewczyna. Powiedzieli, że chcą się widzieć z panem Jowanem Jermynem.
- Wprowadź ich więc. Nie znam żadnych Greenleyów, a ty, Jowanie?
- Podobnie jak Morwenna nigdy ich nie widziałem.
- Zaraz się przekonamy, kim są.
Kiedy trójka gości została wprowadzona, Jowan aż krzyknął ze zdziwienia. Wstał i podszedł do nich.
- Co się stało... Lisette? Co ty tu robisz?
Lisette, z czarnymi gęstymi włosami opadającymi na ramiona i ciemnymi oczami, w których zabłysła radość, zawołała:
- Jowanie! Przyjechałam, bo... - Przygarbiła się i wzniosła oczy do sufitu.
- A państwo Greenley? - zwrócił się do nich Jowan.
- Mieszkaliśmy we Francji - zaczęła wyjaśniać pani Greenley - od dziesięciu lat, to znaczy jeszcze przed wojną. Dopiero teraz udało się nam wrócić. Lisette musiała wyjechać, wzięliśmy ją więc pod swoją opiekę i obiecaliśmy jej matce, że dowieziemy tu córkę.
- Ale dlaczego... Lisette, co z twoją matką? — nie rozumiał nadal Jowan.
- Uważała, że lepiej będzie, jeśli tu przyjadę. Pani i pan Greenley byli tak dobrzy, że zabrali mnie ze sobą.
Ponieważ Jowan najwyraźniej był zaskoczony, pani Jermyn powiedziała:
- Proszę usiąść. Violetto, czy zechcesz przynieść dodatkowe filiżanki i świeżą herbatę?
- Uznaliśmy, że w tych okolicznościach trzeba Lisette przywieźć tutaj - powtórzyli państwo Greenley.
Zdążyłam się przyjrzeć nieco dziewczynie. Była bardzo młoda i miała z lekka zaokrągloną figurę. Czyżby była w ciąży? A jeśli tak, to dlaczego przyjechała właśnie tu?
- Będę miała dziecko - wyznała Lisette swoją łamaną angielszczyzną i uśmiechnęła się promiennie do Jowana. -Twoje i moje.
W pokoju zapanowała cisza. Jowan patrzył na nią osłupiały. Pani Jermyn pobladła.
Wtedy odezwał się pan Greenley:
- Proszę nam wybaczyć, ale musimy jechać. Obiecaliśmy matce Lisette przywieźć dziewczynę tutaj i tak słowa dotrzymaliśmy. Do widzenia państwu.
- Odprowadzę państwa - zaproponowałam wstając. Pani Greenley zwróciła się do mnie, kiedy opuszczaliśmy
pokój:
- Widzę, że są państwo zaszokowani. Dziewczyna jednak potrzebuje dobrej opieki i wydawało nam się to najsłuszniejsze.
- Myślę, że zaszła jakaś pomyłka...
- Takie rzeczy się zdarzają. Na farmie zatrzymywali się młodzi mężczyźni. Marianne przez całą wojnę pomagała naszym żołnierzom. Wielu z nich uratowała przed schwytaniem i więzieniem, a najprawdopodobniej przed śmiercią. W nagrodę uwiedziono jej córkę. Dziewczyna ma zaledwie szesnaście lat. To oczywiste, że trzeba było jej pomóc. Mariannę była zrozpaczona, a gdy Lisette powiedziała, kto jest za to odpowiedzialny, pomyśleliśmy, że ten młody człowiek powinien się o tym dowiedzieć. I dlatego przyrzekliśmy ją tu przywieźć.
- To nie może być prawda - upierałam się. - Musi chodzić o kogoś innego.
- Znała jego nazwisko i wiedziała, gdzie mieszka. Byłam zadowolona, kiedy odjechali. Wróciłam na werandę.
- To niemożliwe, Lisette - mówił Jowan. - I sama o tym wiesz. Wiesz, że nie było nic...
- Ależ tak - nie ustępowała dziewczyna. - Byłeś chory i przyszłam cię pocieszyć. Byłam z tobą w łóżku całą noc, i to niejedną... Było ci ze mną dobrze. Nie myślałam, że tak się stanie...
- Więc to byłaś ty - szepnął z wahaniem Jowan.
- Tak... a teraz mamy dzidziusia. Powiedziałam do mamy: „Jowan jest bogaty i dobry. Zaopiekuje się małym dzieckiem". Mama uważała, że we Francji trudno jest teraz utrzymać dziecko. Zresztą dziecko potrzebuje ojca.
Jowan był zdruzgotany, my też. Jeszcze przed chwilą wydawało się nam, że jesteśmy tacy szczęśliwi. Nie mogłam w to uwierzyć. Dziewczyna miała zaledwie szesnaście lat.I on tam był. Opowiadał mi o tym incydencie z matką. Okazuje się, że była to nie matka, ale córka.
No i proszę, mamy rezultat.
Nasze zaskoczenie i oszołomienie było ogromne. Nigdy byśmy się nie spodziewali, że coś takiego może na nas nagle spaść. Najbardziej zdumiony był Jowan.
- To niemożliwe — wciąż powtarzał. — To nie do wiary. Pamiętając jednak, co mi opowiadał, uznałam, że to
jednak możliwe i on też musiał dojść do tego wniosku.
Pani Jermyn spojrzała na sprawę od strony praktycznej. Skoro Jowan po ucieczce przebywał jakiś czas na farmie i była tam ta dziewczyna, to nawet ona uwierzyła, że mogło się tak zdarzyć. Orzekła, że dziewczyną trzeba się zająć, a jeżeli mówi prawdę, jest to nawet naszym obowiązkiem. Poleciła przygotować dla Lisette pokój.
Sama zaś Lisette nie okazywała większego zdenerwowania. Widać było jej podniecenie i radość, że tu się znalazła. Zachwycił ją dom z widokiem na morze. Dla niej to była wielka przygoda.
- Jaki piękny dom - zachwycała się. - To będzie dom mojego dziecka. Jowanie, kochany, będziemy mieli dzidziusia. Będzie duży i silny jak ty.
Zauważyłam, że często chichotała i że było coś dziwnego w jej zachowaniu, co mnie zastanowiło. Któregoś dnia spostrzegłam, że śmieje się sama do siebie, a gdy przyjrzałam się jej bliżej, zobaczyłam w jej oczach łzy.
- Z czego się śmiejesz, Lisette? - zapytałam.
- Śmieję się ze szczęścia. Moje dziecko będzie mieszkać w tym grande maison. To wspaniałe.
- Mimo to nie jesteś naprawdę szczęśliwa, prawda? -nie rezygnowałam.
Przez moment wyglądała na przestraszoną.
- Jestem bardzo szczęśliwa. Cieszę się, że moje dziecko będzie żyć w grande maison. - I dodała zdecydowanym tonem: - Jestem bardzo zadowolona.
Zastanawiałam się, o co w tym wszystkim chodzi. Była za młoda, by umieć ukryć swoje myśli. Nie miała jeszcze siedemnastu lat. Dzieci szybko dorośleją w takich czasach. W jednych sprawach zdobyła doświadczenie, o innych natomiast aspektach życia niewiele się dowiedziała. Zrobiło mi się jej żal, pomimo kłopotu, jaki nam sprawiła.
Czasami zachowywała się przymilnie jak kotka, kiedy indziej była przestraszona, raz robiła wrażenie wyrafinowanej, to znów dziecinnej.
Kilkakrotnie próbowałam wydobyć z niej, co naprawdę myśli.
- Lisette - mówiłam - nie jesteś szczęśliwa, ty się czymś gryziesz.
Otwierała wtedy szeroko te swoje duże ciemne oczy i potrząsała przecząco głową. Robiła to zbyt gwałtownie, by przekonać mnie, że to prawda.
Pani Jermyn, przybita nie mniej niż ja, zastanawiała się nad tym, co będzie dalej.
- Co my zrobimy z tym dzieckiem? Cóż to za sytuacja! Matka ratuje ci życie, a jej córka może ci je zrujnować. Nie dopuścimy do tego. Zaopiekujemy się nią do narodzin dziecka i jeśli zajdzie potrzeba, zatrzymamy je. Przypuszczam, że ona myśli o wyjściu za mąż za Jowana. To w ogóle nie wchodzi w rachubę. Dopilnujemy, żeby wszystko odbyło się jak należy. Damy jej, oczywiście, pieniądze. Wróci do Francji, a my zajmiemy się dzieckiem.
Często myślałam, jak łatwo jest rozwiązywać problemy innych ludzi, i pewna jestem, że pani Jermyn rozumiała to równie dobrze. Gdy o tym mówiła, wszystko wydawało się niezwykle proste. Możemy odesłać Lisette do Francji, zapłaciwszy jej przedtem odpowiednią kwotę. Zatrzymamy dziecko i będziemy usiłowali zapomnieć o tej „niefortunnej sprawie", jak ją określiła pani Jermyn.
Wszyscy czuliśmy się bardzo nieszczęśliwi. Jowan nie był w stanie patrzeć na Lisette, a gdy już na nią spoglądał, widziałam w jego oczach wyraz niedowierzania. Musiał jednak zaakceptować fakt, że wskutek chwilowego zapomnienia stał się ojcem dziecka Lisette. Wciąż jednakże nie mógł w to uwierzyć. Domyślałam się, że rozpamiętuje tamte dni i noce na farmie... Majacząc w gorączce, widział Lisette niewyraźnie i sądził, że to była Mariannę.
Mogło się tak wydarzyć i teraz na świat miało przyjść dziecko. Nic tego nie zmieni.
W tej sytuacji nie było mowy o dalszych przygotowaniach do ślubu. Dni mijały w nerwowej atmosferze.
Trudno było zdecydować się, jak właściwie postąpić.
W tym czasie zadzwonił Richard. Był już po rozwodzie, który został przeprowadzony szybko i dyskretnie, gdyż obie strony nie zgłaszały żadnych sprzeciwów.
Przynajmniej tym nie musiałam się już martwić.
Choć teraz nie wydawało się już to takie ważne.
Pewnego ranka nadszedł list od Blagiera Browna. Jowan dał mi go do przeczytania. Napisany był naprędce.
Drogi panie kapitanie,
Cieszę się, że w końcu dostałem od pana list. Muszę przyznać szczerze, że chętnie zobaczę pana dom. Co też my razem przeszliśmy, prawda?
Jestem teraz w Lark Hill. Na razie dostaję robotę do domu. Mogę przyjechać w środę i postać na parę dni, jeśli to panu odpowiada. Mam nadzieję, że znajdze się u Pana miejsce dla takiego jak ja faceta.
Cieszę się, że pana zobaczę.
Z poważaniem Blagier Brown
Jowan ucieszył się, chociaż domyślałam się, że zastanawia się, jak wytłumaczy koledze obecność Lisette.
Pojechał samochodem na stację w środę rano i wrócił razem z Brownem.
Wybiegłam, by ich powitać. Blagier okazał się dokładnie taki, jak go opisał Jowan - średniego wzrostu, raczej żylasty, z ciemnymi włosami i bystrymi oczami, z uśmiechem, który kazał zapomnieć o wszystkich jego ewentualnych wadach. Uśmiechał się szeroko, co nadawało komiczny wyraz jego przemiłej twarzy.
- Pani jest pewnie panną Violettą - powiedział. -Słyszałem o pani co nieco.
Wprowadziliśmy go do holu. Spojrzał na sklepiony sufit i rozejrzał się wokoło. Z wielkim podziwem oglądał wiszące na ścianach gobeliny.
- O, kurcze! - powiedział. - Jeszcze czegoś takiego nie widziałem.
- Należały do moich przodków - wyjaśnił Jowan. Blagier zamierzał coś dodać, kiedy na schodach pojawiła
się Lisette. Oboje spojrzeli na siebie w osłupieniu. Blagier otwierał już usta, lecz przypuszczam, że powstrzymał się od okrzyku zdziwienia.
Lisette zbladła. A potem usłyszałam jej stłumiony okrzyk:
- Blagierku!
Podbiegła do niego i zawisła na jego szyi.
- Blagierku... Blagierku - rozpłakała się.
Blagier objął ją mocno i spojrzał pytająco na Jowana ponad jej ramieniem.
- Lisette tu mieszka - wyjaśnił Jowan.
Lisette, przywarłszy do Blagiera, śmiała się i płakała na przemian.
- Przyjechałeś, wiedziałam, że przyjedziesz. Przyjechałeś po mnie.
I tak zostaliśmy ocaleni.
Lisette z emocji aż osłabła, namówiliśmy ją więc, by się położyła ze względu na swój stan.
Blagier wyjaśnił, jak się wszystko odbyło.
- Zupełnie jak w powieści - zaczął. - Przyjechałem zobaczyć się z wami i zastaję tu Lisette. No wiecie, jak to jest. Byliśmy tam razem, ona młoda i warta grzechu. To rzecz normalna, że ciągnęło nas ku sobie. No i nabroiliśmy. Taka już jest ludzka natura. A potem obaj wyjechaliśmy. Często ją wspominałem. Milutka z niej dziewczyna. Potrzebowała kogoś, kto by się nią opiekował, no więc zająłem się tą małą.
Doszłam do wniosku, że Blagier nie potrafi traktować życia serio.
- A pan, sir - zwrócił się do Jowana - w niczym tu nie zawinił.
Jowan opowiedział, że Lisette przywiozła tu z Francji para Anglików.
- Uważali, że sprawiedliwości musi stać się zadość, gdyż Lisette powiedziała im, iż to ja jestem ojcem jej dziecka.
- Co za tupet! Nigdy się pan do niej nawet nie zbliżył.
- Byłoby to trochę trudne. W tym czasie przeważnie leżałem na pół przytomny. Kiedyś Mariannę...
- Ta to lubiła rozpieszczać chłopców. Umiała przywabiać ich ku sobie. Przy niej człowiek miał wrażenie, że jest jej kolejnym „małym chłopaczkiem". Ocierała się o każdego pieszczotliwie. Z całą pewnością nie miałaby nic przeciwko, żeby się trochę zabawić. Ale od Lisette... wara. Pilnowała jej tak, wierzcie mi, że musieliśmy się dobrze nagłówkować, żeby nas nie przyłapała. No i udało się! - mówiąc to Blagier nieco spoważniał. - Przyznaję, że to dziecko jest moje. Wiecie co, wolałbym chłopca - trochę podobnego do mnie, trochę do Lisette. Myślałem już o tym. Wpakowałem się w tarapaty, ale będzie z tego chłopak...
Roześmiałam się głośno i szczerze, jak się już nie śmiałam od dawna.
W ciągu dwóch dni pobytu u nas Blagier podjął decyzję.
Miał zamiar ożenić się z Lisette. Podobała mu się bardzo. Troszczył się o nią i nazywał ją „małą kruszynką", lecz jednocześnie także „chytrą sztuką".
- Przyjechać tu i pana oskarżyć. Domyślam się, jak do tego doszło. Wystarczy wyobrazić sobie, co czuła Marianne, gdy się o tym dowiedziała. Przestraszyła się o los swego dzieciaka. Co powie ksiądz, i w ogóle. Dobrze jest się zabawić, dopóki coś się nie przytrafi. Biedna dziewczyna! Dużo wiedziała o panu. Pamięta pan swoje opowieści? Ona chętnie tego słuchała. Wyznała mi, że nie miała pojęcia, co robić. Myślała, że nie ma szans, by mnie odnaleźć, więc uczepiła się pana. No cóż, mógłbym postąpić jak łajdak, lecz nie zasnąłbym już nigdy spokojnie, gdybym ją porzucił.
Nie mogliśmy się wprost nacieszyć Blagierem. Pani Jermyn polubiła go niezmiernie, nie tylko dlatego, że wybawił nas z bardzo kłopotliwej sytuacji.
- Musi nas pan znowu odwiedzić, kiedy skończy się ta przeklęta wojna - orzekła.
- Przyjadę na pewno z żoną i dzieckiem.
Pani Jermyn wszystko zaplanowała. Młodzi pobiorą się w Samotni. Dadzą na zapowiedzi i ślub odbędzie się za trzy tygodnie.
- Wtedy - mówiła praktyczna jak zawsze - stan Lisette nie będzie jeszcze taki widoczny.
Miesiąc miodowy mieli spędzić w Samotni.
Wdzięczna była Blagierowi, że pojawił się w samą porę - jak deus ex machina - i gotowa była nie szczędzić mu swego błogosławieństwa. Wybaczyła Lisette kłamstwo, gdyż rozumiała, w jak rozpaczliwej sytuacji znalazła się dziewczyna, która sama była jeszcze prawie dzieckiem. Jakie to szczęście, że pojawił się Blagier i wszystko się pomyślnie ułożyło.
Wzajemna sympatia starszej pani i Blagiera mogła wydawać się nie na miejscu, lecz wyglądało na to, że doskonale się rozumieją i że jej podoba się ogromnie sposób, w jaki wypowiadał się Blagier.
A dla mnie i dla Jowana życie znowu nabrało blasku.
Podwójny ślub odbył się w kwietniu tego zwycięskiego roku 1945. Miesiąc miodowy spędziliśmy z Jowanem w Devon, a Blagier i Lisette gościli w tym czasie w Samotni.
Wokół panowała radosna atmosfera, której ukoronowaniem była ostateczna klęska Niemiec. Nasz premier jechał na konferencję do Jałty, by spotkać się z prezydentem Rooseveltem i marszałkiem Stalinem.
Nasz miesiąc miodowy był cudowny i to tym bardziej że mieliśmy za sobą takie doświadczenia. Pogoda była raczej wietrzna, lecz nam to nie przeszkadzało, wreszcie byliśmy razem, W całym świecie powiało nadzieją. Już nie usłyszymy więcej ostrzegawczego wycia syren. Marszałek Montgomery w charakterystyczny dla siebie sposób zapowiedział żołnierzom, że wróg został niemal pokonany, a teraz zadamy mu ostateczny cios.
Dziecko Lisette urodziło się w maju tego samego roku. Blagier chodził dumny i podekscytowany. Mieszkali w Londynie, gdzie zdążyli się urządzić. Blagier wciąż jeszcze pozostawał w wojsku, lecz planował, że gdy tylko go zwolnią, wróci do swego zawodu elektryka
Ich mieszkanko było małe. Blagier miał mnóstwo czasu, jako że ożenił się niedawno i do Europy, gdzie wojna się skończyła, nie wysyłano już nikogo.
Oboje byli bardzo dumni ze swej małej córeczki, której dali na imię Victoria. Uważali, że skoro urodziła się w porze zwycięstwa, takie imię jest stosowne.
Nie potrafię opisać zadowolenia, jakie mnie wtedy ogarnęło. Tylko ci, którzy przeżyli te sześć lat, potrafiliby to zrozumieć.
Nie zapomnę tego majowego dnia w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym roku. Ludzie wyszli gromadnie na ulice i zebrali się wokół Pałacu Buckingham, by zobaczyć króla i królową stojących na balkonie razem z księżniczkami. Premier, przemawiając do tłumów w Whitehall, powiedział: „W naszej długiej historii nie zdarzył się wspanialszy dzień".
Wróciliśmy potem z Jowanem do hotelu. Koszmar wojenny mieliśmy już za sobą. Skończyły się długie dni oczekiwania na ukochanego. Byliśmy razem i przyszłość rysowała się wspaniale.