Jedi Nadiru Radena
Gwiezdne Wojny
Epizod II Atak Klonów:
Bitwa o Geonosis
21,5 roku przed zniszczeniem Pierwszej Gwiazdy Śmierci
Oparte na wątkach z filmu Star Wars Episode II Attack of the Clones
**********
Bitwa się rozpoczęła.
Jednak nie do końca tak, jak powinna.
Dziesiątki, setki... tysiące mechanicznych żołnierzy Federacji Handlowej wkroczyło z dzikim rumorem do środka okrągłej rotundy - do wnętrza ogromnej Areny Geonosis. Ponurego miejsca kaźni, które miało być świadkiem śmierci senator Padme Amidali oraz dwóch Rycerzy Jedi: Obi-Wana Kenobiego i jego ucznia, Anakina Skywalkera; Wybrańca i wielkiej nadziei Zakonu Jedi.
Miało być. Ale nie stało się.
Legiony brązowych Droidów Bitewnych, prowadzonych przez zastępy srebrzysto-szarych Super Droidów Bitewnych, runęły z pełną siłą na dwie setki Rycerzy Jedi Mistrza Mace'a Windu. Błyszczące ostrza mieczy świetlnych zakreśliły w powietrzu grosy różnokolorowych linii, by opaść na metalowe korpusy robotów bojowych. Energetyczne klingi cięły gładko i destruktywnie, pozostawiając po sobie jedynie przepołowione ciała robotów i bezużyteczne elementy ich zniszczonych pancerzy. Pierwsza fala mechanicznych wrogów została rozbita, a Rycerze Jedi wpadli szturmem pomiędzy metalowe postacie, boleśnie rażąc swoją bronią armię Konfederacji Niezależnych Systemów.
Jednak nie wszyscy jeszcze rozpoczęli walkę. Część Rycerzy nadal stało na szerokich i masywnych balkonach ponad areną, przygotowując się do skoku w dół. Druga część wciąż eliminowała zagrożenie ze strony kilku ostatnich Geonosian, zaskoczonych obrotem spraw. Teraz już nie pozostawało nic innego, jak rzucić się w wir walki; miejsce tak odległe od tego, w którym winien być Jedi.
Do tego też wniosku doszedł Nur Taris, wiecznie blady i okryty nieskazitelnie białą tuniką padawan, biegiem dopadając do potężnej balustrady, odgradzającej trybuny od leżącego niżej placu boju.
- Nie tak to miało wyglądać, Mistrzu! Wejście tam to samobójstwo!
- Myślisz, że nie wiem?! - warknął Nadiru Radena, spoglądając w dół, poza zasięg ogromnych balkonów i ich osłon. W jego głowie spiętrzyło się mnóstwo sprzecznych myśli, lecz większość sprowadziła się do jednego tylko wniosku: zapanował nieogarnięty chaos. Chaos w żadnym wypadku nie ujęty w planach Mace'a Windu - Obawiam się, że nie mamy wyboru, Nur.
Padawan pokręcił głową, choć wiedział, że nie czas na sprzeczki.
- Nie doceniliśmy Federacji! - syknął - Ani wtedy na Naboo, ani tu na Geonosis.
Radena popatrzył na niego z ukosa i rzekł:
- Teraz łatwo ci mówić! - zrobił szybkiego młynka mieczem świetlnym - Trzymaj się blisko mnie...
- Jasne jak miecz świetlny, Mistrzu.
Oboje w tej samej chwili dotknęli ziemi, żeby w następnej ustawić się do siebie plecami.
Działali jak automaty, choć nie kierował nimi komputer, lecz Moc w swojej największej sile. Dwie klingi mieczy świetlnych - jedna błękitna jak szafir, druga ciemnozielona niczym naznaczony skazą szmaragd - zataczały setki okręgów, wypełniając powietrze jaśniejącymi błyskami energii, nie pozostawiwszy bez osłony żadnego kawałka ich ciał. Każdy pocisk, każdy strzał zostawał mozolnie blokowany przez ostrza i odbijany gdzie się dało. Nie było miejsca i czasu, by nawet tak wyćwiczeni w boju Jedi kierowali je z powrotem do właścicieli.
Tą samą walkę toczyli teraz wszyscy Rycerze Jedi. Mace Windu, Shaak Ti, Kit Fisto, Ki-Adi-Mundi, Luminara Unduli... walczyli już nie o uratowanie pani Senator Republiki i dwójki swoich towarzyszy, ale o swój los i życie.
I - z czego sobie jeszcze nie zdawali sprawy - o los całej Galaktyki.
Pomimo męstwa oraz poświęcenia Rycerzy i Mistrzów, każdego zniszczonego Droida Bitewnego zastępowały trzy inne - natomiast ich samych nic nie było w stanie zastąpić. Co chwilę jakiś Jedi, przeszyty serią z blasterów wroga, padał nieżywy, a zastępów robotów wciąż nie było widać końca.
Zdyszany od ciągłego wywijania mieczem, Nadiru Radena jęknął z bólu, gdy jak potężny cios, uderzył go w Mocy jeszcze jeden agonalny krzyk kolejnego zabitego Jedi. Było mu coraz trudniej się skupić, lecz nie poddawał się, pomimo świadomości, że taktyka, której nauczano w Świątyni w warunkach bitwy na nic się zdawała... i pomimo tego, iż tak naprawdę Rycerze Jedi nie mieli szans przeciwko tak gigantycznej armii Separatystów.
Jedi byli bez wątpienia najpotężniejszymi wojownikami całej Galaktyki. Dysponując Mocą, każdy był wart tyle, co oddział specjalny robotów bojowych - jednak żaden nie był na tyle potężny, by powstrzymać tysiąc tychże droidów. Żaden.
Kiedy na Arenie pozostała zaledwie połowa Jedi, a mandaloriański łowca nagród Jango Fett został wyeliminowany, sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej.
Nierozłączna dwójka - Nadiru Radena i Nur Taris - wiedziała, że ich jedyną szansą jest działanie razem. W przeciwieństwie do innych Rycerzy, zdawali sobie z tego sprawę; niestety ci inni tej wartości często nie dostrzegali i samotnie, bezsensownie ulegali potokom skoncentrowanych strzałów przeciwnika.
I to wszakże musiało się kiedyś skończyć. Nagle - słuchając woli Mocy - dwaj wojownicy równocześnie odpadli od swoich pleców i błyskawicznie odturlali się na bok. W sam czas, by uniknąć wystrzelonej przez Geonosian fali dźwiękowej i następującej po niej kanonadzie z działek laserowych Super Droidów. Nadiru wstał w mgnieniu oka i jęknął z wysiłku, zmuszony do obrony przed trzema laserowymi pociskami naraz. Unik i podwójny blok wystarczyły, żeby to zagrożenie minęło... wystarczyły również, aby w następnych sekundach mistrz stał się celem kilku innych karabinów blasterowych.
Radena nie był w stanie odwrócić myśli w kierunku swojego padawana - gdyby mu się udało, wiedziałby, że odseparowali się bardziej niż sądził. Nur, przygaszony niekończącymi się seriami z działek Droideki, oddalał się coraz dalej i dalej od swojego mistrza. Ku radości Tarisa, Droid Niszczyciel został unicestwiony jakąś niefortunnie wystrzeloną mini-rakietą Super Robota. Niestety, radość ta minęła szybciej, niż się pojawiła, albowiem został natychmiast zaatakowany od tyłu. Młodzieniec nie widząc innej drogi, rzucił się do trzech Droidów Bitewnych, które obrały go za swój cel i trzema ruchami błękitnej klingi podzielił je na mniejsze części. Teraz z kolei atak przyszedł z boku; bladolicy Jedi odwrócił się i sparował obie, lecące weń wiązki i ustawił ostrze w pozycji do obrony następnych strzałów.
Jedna szkarłatna błyskawica nieoczekiwanie wszystko zakończyła.
Spazmatyczny ból ogarnął ciało Radeny, tak, że rękojeść omal nie wypadła Mistrzowi z ręki. Żałosny okrzyk rozpaczy, jaki z siebie wydał, był niczym wobec potężnego uderzenia, które otrzymał od Mocy - uderzenia tak silnego, że zachwiał się i runął na kolana. Roboty bojowe, sądząc, iż ich cel został całkowicie wyeliminowany, skierowały swoje działka w inną stronę. Nadiru z trwogą odwrócił głowę w bok...
Trafiony w plecy Nur Taris osunął się na ziemię, a miecz świetlny wysunął się z jego bezwładnej dłoni.
Nadiru Radena z głośnym wyciem zerwał się z ziemi i rzucił się w stronę swojego ucznia, pozostawiając po sobie porozcinane na drobne kawałki szczątki robotów, przeszedłszy przezeń niczym gwałtowne tornado. Nie wiedział, że ryzykował życiem; zresztą nie obchodziło go to - w głowie miał jedynie desperację i wątłą nadzieję...
Ogarnięty rozpaczliwymi myślami, dopadł do swojego padawana i nie zważając na burzę strzałów, przelatujących wokoło niego, podtrzymał go i zajrzał w twarz młodzieńca, jeszcze bardziej bladą niż zazwyczaj.
- Nur...
Padawan uśmiechnął się ostatkiem sił i cicho powiedział:
- Widocznie tak... chciała Moc...
Nur Taris chciał jeszcze coś powiedzieć, lecz nie starczyło mu czasu. Oblicze jego stężało, a powieki zamknęły się w ostatnim tchnieniu.
Nadiru nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Jego jedyny uczeń... odszedł na zawsze.
- Nur! Nie!!!
Nagle jakaś siła podniosła Mistrza do góry, postawiwszy na nogach, a w jego dłoniach - tknięty Mocą - zabuczał ponownie miecz świetlny.
- Na rozpacz przyjdzie czas później - wykrztusił z siebie Jedi, który go podniósł, blokując ciosy nadchodzące z wszystkich stron - Teraz nie możemy dać się zabić!
Rycerz Jedi niepewnie kiwnął głową i znowu przyłączył się do walki, starając odepchnąć od siebie wszystkie myśli o śmierci Nura Tarisa, ale - pomimo tego, że był sługą Mocy - nie potrafił tego zrobić. Choć stało się to zaledwie przed momentem, ciągle widział przed sobą, jak padawan ciężko upada na ziemię... jak wypowiada ostatnie słowa... jak na jego oczach umiera i zamienia się w nicość. To on go wychował, trenował, wpajał zasady Zakonu, uczył czym jest współczucie, nadzieja, radości i smutek. Ile razem przebyli parseków, ile razem zrobili, ile razem przetrwali... myślał, że już dawno o tym zapomniał - ale nie. Jak naprawdę bliski mu był Nur Taris, dostrzegł dopiero teraz... kiedy było już za późno. Irracjonalnie ku temu wszystkiemu, Nadiru Radena tak wtopił się w wir walki, że nie był już nawet świadomy tego, co robi. Wiedział tylko, że musi przetrwać... i wyłącznie ta jedna myśl trzymała go przy życiu.
Gdyż nie było już żadnych innych.
Z transu w jaki wszedł, całkowicie złączając swój umysł z Mocą, wyszedł dopiero po paru minutach, gdy jakaś cząstka jego świadomości zakomunikowała mu, iż został zepchnięty wraz z kilkorgiem innych Jedi do jednego z szerokich korytarzy, które prowadziły wprost na plac bitwy. Obok siebie rozpoznał tylko Bariss Offee i Anidi Kalanun, ale nie miało to większego znaczenia, albowiem ktokolwiek by tu nie był, Radena nic przy nich nie czuł. Żadnej nadziei, żadnej chęci do działania... jedynie smutek. Smutek i może... ale tylko może... żal za tych, którzy walczyli nadal w środku areny.
A pozostała ich zaledwie czterdziestka. I chociaż byli to w zasadzie sami najwięksi Mistrzowie Zakonu, nie byli w stanie zwyciężyć przeciwko całym legionom niekończących się jednostek Federacji Handlowej. Okrążeni i zabijani z powolną, acz zabójczą skutecznością, zepchnięci zostali na środek ponurej Areny Geonosis.
Zabijani, aż w końcu ostało się ich nie więcej niżeli dwudziestu, stojących w olbrzymim, topniejącym z każdą sekundą kręgu. Kręgu, który czekał na ostateczny wyrok, gdyż nie było już nic, co mogłoby odwrócić przeznaczenia.
Lecz okazało się, że wyrok być może zostanie odroczony.
Zaskakująco bowiem, wszystkie roboty bojowe na Arenie zamarły w bezruchu, całkowicie stopując ostrzał.
Niewspółmiernie zdumiona Anidi Kalanun zmarszczyła brwi, oglądając się na innych Rycerzy obok. Ci tylko wzruszali ramionami i patrzyli na droidy, jak na posągi z marmuru. Jedynie Nadiru Radena nie reagował na to, jakby sam był robotem.
Nagle, skądś z góry dobiegł do uszu Jedi charakterystyczny głos:
- Mistrzu Windu! - powiedział twardym tonem Hrabia Dooku, który stał na loży zarezerwowanej dla najwyższych dygnitarzy - Walczyliście dzielnie. Warte jest to odnotowania w archiwach Zakonu Jedi... ale to już koniec.
Dooku zamilkł na moment, omiatając wzrokiem całą Arenę Geonosis.
- Poddajcie się - rzekł po chwili - A darujemy wam życie.
- Nie będziemy zakładnikami, którymi będziesz kupczył, Dooku! - zawołał z głębi areny Mace Windu, wbijając wzrok w ściśnięte oblicze byłego Jedi.
- Zatem... - hrabia ostentacyjnie westchnął - Przykro mi, mój stary przyjacielu.
I gdy już cała nadzieja odeszła z umysłów rycerzy Jedi, a Dooku uniósł dłoń, by wydać ostatni rozkaz swoim wojskom, Senator Padme Amidala zadarła do góry głowę i zawołała głośno:
- Spójrzcie!
Sześć kanonierek szturmowych wylądowało w huku i tumanie kurzu pomiędzy armią droidów, a Rycerzami Jedi, osłoniwszy ich od wrogiego ognia. Przeznaczenie się odwróciło.
Nadiru Radena i kompania Jedi obok niego została nagle zmuszona do obrony przed masą Droidów Bitewnych, które ruszyły z powrotem ku nim. Szmaragdowe ostrze Radeny wiło się z jednej strony na drugą, odbijając coraz to kolejne wiązki z droidzich blasterów, gdy tymczasem nogi wycofywały się jeszcze dalej i dalej... aż w końcu znowu Jedi pogrążył się znowu w smętnym i zabójczym transie.
Smutek przenikał go do kości i nie potrafił z tym walczyć.
Nie wiedział, kiedy, nie wiedział jak... ale zdawał sobie sprawę, że szturmowcy-klony Yody w jakiś sposób uratowali ich od pewnej śmierci w głębinach upiornej budowli Geonosian.
Stojąc w kanonierce, oddalającej się coraz szybciej od Areny, Nadiru Radena ostatni raz spojrzał za siebie.
Z jego oczu popłynęła tylko jedna łza.