Arthur Conan Doyle PIES BASKERVILLE’ ÓW


Sherlock Holmes Sir Arthur Conan Doyle

Księga wszystkich dokonań Sherlocka Holmesa

PIES BASKERVILLE' ÓW

Rozdział pierwszy

Sherlock Holmes

Sherlock Holmes, który zazwyczaj wstawał bardzo późno - z wyjątkiem tych dość licznych sytuacji, gdy nie spał przez całą noc - siedział przy stole i popijał poranną kawę. Stałem na dywaniku przy kominku i trzymałem w rękach laskę, którą poprzedniego wieczoru zostawił tu nasz gość. Wykonana była z dobrego, mocnego drewna i zakończona okrągłą gałką, pod którą umieszczono szeroką niemal na cal srebrną obrączkę z wygrawerowanym napisem: „Jamesowi Mortimerowi, M.R.C.S., od przyjaciół z C.C.H.” oraz datą „1884”. Dokładnie takie same laski nosili lekarze domowi starej daty - pełne godności, solidne i budzące zaufanie.

- I cóż, Watsonie, o tym myślisz? - odezwał się Holmes.

Siedział odwrócony do mnie plecami, a ja w żaden sposób nie zdradziłem, czym się

zajmuję.

- Skąd wiesz, co robię? Czyżbyś miał oczy z tyłu głowy?

- Nie, ale stoi przede mną dobrze wypolerowany, posrebrzany dzbanek do kawy - odparł.

- Powiedz mi, Watsonie, co myślisz o naszym gościu na podstawie tego przedmiotu? Niestety, rozminęliśmy się z nim i nie poznaliśmy celu jego wizyty, toteż ta przypadkowa pamiątka nabiera dla nas znaczenia. Ciekaw jestem, co możesz mi powiedzieć o tym człowieku.

- Sądzę - odpowiedziałem, stosując na tyle, na ile potrafiłem, metody mojego przyjaciela

- że doktor Mortimer jest świetnie prosperującym starszym lekarzem, szanowanym przez ludzi, którzy podarowali mu tę laskę w dowód uznania.

- Dobrze - powiedział Holmes. - Wyśmienicie!

- Sądzę również, iż to bardzo prawdopodobne, że jest wiejskim lekarzem, który często udaje się do swych pacjentów pieszo.

- A to dlaczego? - zapytał Holmes.

- Cóż, choć kiedyś musiała być bardzo ładna, ta laska jest tak poobijana, że trudno mi sobie wyobrazić, by mógł ją nosić jakiś lekarz z miasta. Żelazne, masywne okucie na końcu jest mocno zniszczone, a z tego jasno wynika, że nasz doktor często jej używał.

- To, co mówisz, brzmi bardzo rozsądnie - stwierdził Holmes.

- No i jest jeszcze ten napis: „Od przyjaciół z C.C.H.”. Przypuszczam, że może tu chodzić o jakieś lokalne koło łowieckie. Doktor Mortimer zapewne kiedyś udzielał jego członkom pomocy medycznej, oni zaś w podzięce podarowali mu ten drobny prezent.

- Doprawdy, Watsonie, przechodzisz samego siebie - powiedział Holmes, odchylając się głębiej w fotelu i zapalając papierosa. - Muszę powiedzieć, że zawsze, gdy byłeś tak miły i opisywałeś moje skromne dokonania, z reguły nie doceniałeś swych własnych zdolności. Być może nie świecisz jak słońce, ale potrafisz wyprowadzić z mroku. Niektórzy ludzie, sami pozbawieni geniuszu, posiadają niezwykłą moc budzenia go w innych. Chcę powiedzieć, drogi przyjacielu, że jestem ci bardzo zobowiązany.

Nigdy dotąd nie zwracał się do mnie w ten sposób i przyznaję, że jego słowa sprawiły mi ogromną przyjemność. Często nie okazywał nic więcej poza obojętnością, zarówno wtedy, gdy wyrażałem mój podziw dla niego, jak i kiedy starałem się przedstawić innym skuteczność jego metod; niejednokrotnie czułem się tym dotknięty. Dlatego teraz dumą napawała mnie myśl, że zasłużyłem na uznanie mojego przyjaciela, stosując sposób jego rozumowania, który tak dobrze opanowałem.

Holmes wziął z moich rąk laskę i przez kilka minut uważnie jej się przyglądał. Następnie odłożył papierosa i z wyrazem ożywienia na twarzy podszedł z nią do okna, gdzie ponownie zaczął jej się przypatrywać, tym razem używając do tego celu lupy.

- To interesujące, ale sprawa jest prosta - stwierdził, siadając na kanapie. - W tej lasce z całą pewnością kryje się niejedna wskazówka, która może nas doprowadzić do ciekawych wniosków.

- Czyżby coś mi umknęło? - zapytałem lekko urażony, nabrałem już bowiem przekonania o własnych umiejętnościach dedukcji. - Nie wydaje mi się, bym przeoczył jakiś istotny detal. A może jednak?

- Obawiam się, mój drogi Watsonie, że większość twoich wniosków była błędna. Gdy mówiłem, że pobudziłeś mnie do myślenia, miałem tak naprawdę na uwadze twoje pomyłki. Przypadkiem naprowadziły mnie na właściwy trop. Nie w tym rzecz, że zupełnie byłeś w błędzie. Ten człowiek jest z całą pewnością wiejskim lekarzem. I często chodzi pieszo.

- Miałem zatem rację.

- W tej kwestii, tak.

- I to by było wszystko.

- Nie, nie, mój drogi Watsonie, nie wszystko. Z całą pewnością nie wszystko. Sugerowałbym na przykład, że podarunek dla lekarza prawdopodobnie nie pochodzi od koła łowieckiego, lecz od pracowników szpitala. Jeśli litery „C.C.” umieści się przed literą

oznaczającą szpital, słowa „Charing Cross” nasuwają się same.

- Być może masz rację.

- Wydaje mi się to wysoce prawdopodobne. I jeśli przyjmiemy to za roboczą hipotezę, mamy nowe podstawy, aby dowiedzieć się czegoś więcej o naszym nieznajomym.

- Cóż, w takim razie zakładając, że „C.C.H.” rzeczywiście oznacza „Charing Cross Hospital”, jakie wnioski moglibyśmy jeszcze wyciągnąć?

- Żaden ci nie przychodzi do głowy? Znasz przecież moje metody działania. Zastosuj je!

- Jedyne, co mi przychodzi na myśl, to oczywisty wniosek, że człowiek ten, nim przeprowadził się na wieś, prowadził praktykę w mieście.

- Uważam, że tym tropem możemy pójść o krok dalej. Pomyśl. Z jakiej okazji wręcza się komuś taki prezent? Kiedy jego przyjaciele mogli wspólnie postanowić, że w taki sposób okażą mu swoją sympatię? Oczywiście w chwili gdy doktor Mortimer odchodził z pracy w szpitalu, żeby otworzyć własną praktykę. Wiemy już, że laskę otrzymał na pamiątkę. Przypuszczamy, że zrezygnował z pracy w szpitalu, by podjąć praktykę na wsi. Czy posunęlibyśmy się zatem zbyt daleko, gdybyśmy stwierdzili, że upominek wręczono na pożegnanie z tej właśnie okazji?

- Z całą pewnością wydaje się to prawdopodobne.

- A teraz zauważ, że nie mógł on być stałym pracownikiem szpitala. Na takie posady przyjmowani są jedynie uznani lekarze, a tacy przecież nie przenoszą się z Londynu, aby prowadzić praktykę na wsi. Kim był w takim razie? Skoro doktor Mortimer pracował w szpitalu, nie mając zagwarantowanej posady, mógł być co najwyżej asystentem, kimś niewiele ważniejszym niż praktykujący studenci ze starszych roczników. Ze szpitala odszedł zaś pięć lat temu - to mówi nam data wygrawerowana na lasce. Tak więc, jak widzisz, twój obraz poważnego lekarza w średnim wieku rozwiał się niczym mgła, mój drogi Watsonie. Pojawia się natomiast wyobrażenie młodego człowieka, przed trzydziestką - sympatycznego, niezbyt ambitnego i roztargnionego. Ma też ulubionego psa, o którym w przybliżeniu mógłbym powiedzieć, że jest większy niż terier, a mniejszy niż mastiff.

Roześmiałem się z niedowierzaniem. Sherlock Holmes rozparł się na kanapie, puszczając niewielkie, drżące w powietrzu kółka dymu, które unosiły się powoli w stronę sufitu.

- Jeśli chodzi o twoje ostatnie słowa, nie mam pojęcia, jak mógłbym to zweryfikować -odrzekłem - ale bez trudu możemy się dowiedzieć paru szczegółów dotyczących wieku i kariery tego człowieka.

Sięgnąłem po stojący na niewielkiej półce z książkami medycznymi „Wykaz lekarzy” i odnalazłem właściwą stronę. Było kilku Mortimerów, ale tylko jeden z nich mógł być naszym gościem. Zacząłem czytać na głos:

Mortimer James. M.R.C.S., 1882; Grimpen, Dartmoor, Devon. W latach 1882-1884 asystent chirurga w Charing Cross Hospital. Laureat nagrody Jacksona w dziedzinie patologii porównawczej za pracę zatytułowaną „Czy choroba to powrót do cech atawistycznych?”. Członek Szwedzkiego Towarzystwa Patologicznego. Autor artykułów Atawistyczne anomalie (The Lancet, 1882), „Czy się rozwijamy?” (Journal of Psychology, marzec 1883); lekarz w gminach Grimpen, Thorsley i High Barrow.

- Żadnej wzmianki o lokalnym kółku łowieckim, Watsonie - stwierdził Holmes, uśmiechając się szelmowsko. - Ale jak słusznie zauważyłeś, to wiejski lekarz. Sądzę, że moje wnioski są dość trafne. Jeśli natomiast chodzi o przymiotniki, które wymieniłem - o ile dobrze pamiętam: sympatyczny, mało ambitny i roztargniony - to moje doświadczenie podpowiada mi, że na tym świecie tylko ludzie sympatyczni dostają upominki, tylko mało ambitni porzucają karierę w Londynie, by prowadzić praktykę na wsi, a jedynie roztargnieni zostawiają swoją laskę zamiast wizytówki, po tym jak przez godzinę czekali w twoim salonie.

- A pies?

- Miał zwyczaj nosić tę laskę za swoim panem. Ponieważ jest ciężka, pies mocno ją trzymał w środkowej części, stąd w tym miejscu bardzo wyraźne odciski jego zębów. Jak widać z odstępów pomiędzy śladami, szczęka tego psa jest moim zdaniem zbyt szeroka jak na teriera, a zbyt wąska jak na mastiffa. To mógł być. tak, na Jowisza! To spaniel!

Mówiąc to, wstał i szybkim krokiem ruszył przez pokój, zatrzymując się we wnęce przy oknie. W jego głosie słychać było taką pewność siebie, że zaskoczony podniosłem wzrok.

- Drogi przyjacielu, jak możesz być tego tak pewnym?

- Z tego prostego powodu, że widzę tego psa przed naszymi drzwiami, a jego właściciel sięga akurat do dzwonka. Zostań, Watsonie, proszę. To przecież twój kolega po fachu, a twoja obecność może się okazać pomocna. Watsonie, nadchodzi właśnie ta dramatyczna chwila, w której odmienia się los: oto słyszysz na schodach kroki człowieka, który wkroczy w twoje życie, i nie wiesz, czy przyniesie ci to coś dobrego, czy złego. Czego może chcieć doktor James Mortimer, człowiek nauki, od Sherlocka Holmesa specjalizującego się w sprawach kryminalnych?... Proszę!

Wygląd naszego gościa był dla mnie zaskoczeniem, gdyż spodziewałem się raczej ujrzeć typowego wiejskiego lekarza. Był to bardzo wysoki chudy mężczyzna z długim nosem przypominającym dziób ptaka, sterczącym pomiędzy dwojgiem bystrych, szarych, osadzonych blisko siebie oczu, błyszczących zza okularów w złotej oprawce. Ubrany był stosownie do swego zawodu - jakkolwiek nieco niechlujnie - w spłowiały frak i znoszone spodnie. Choć młody, poruszał się nieco przygarbiony, z pochyloną do przodu głową, roztaczając wokół siebie atmosferę badawczej życzliwości. Gdy wszedł, jego wzrok zatrzymał się na lasce, którą Holmes trzymał w dłoniach. Podbiegł ku niej z okrzykiem radości.

- Całe szczęście - powiedział. - Nie byłem pewien, czy zostawiłem ją tutaj, czy w biurze spedycyjnym. Za nic w świecie nie chciałbym utracić tej laski.

- Dostał ją pan w prezencie, jak sądzę? - rzekł Holmes.

- Tak, sir.

- Od kogoś z Charing Cross Hospital?

- Od paru przyjaciół stamtąd, z okazji mojego ślubu.

- Och, niedobrze - powiedział Holmes, potrząsając głową.

Doktor Mortimer mrugnął zza swych okularów, nieco zdumiony.

- A cóż w tym złego?

- Tylko tyle, że nasze dociekania okazały się błędne. Mówi pan, że z okazji ślubu?

- Tak, sir. Ożeniłem się, więc odszedłem ze szpitala z nadzieją na własną praktykę. A rodzina potrzebuje domu.

- No proszę, mimo wszystko aż tak bardzo się nie myliliśmy - stwierdził Holmes. -A teraz, doktorze Mortimer.

- Panie Mortimer, sir. Jestem tylko zwykłym, skromnym lekarzem.

- I jak widzę człowiekiem o niezwykle precyzyjnym umyśle.

- Jestem naukowcem amatorem, panie Holmes. Takim zbieraczem muszelek na brzegu wielkiego, nieodgadnionego oceanu. Zakładam, że rozmawiam z panem Sherlockiem Holmesem, nie zaś.

- Nie. To mój przyjaciel, doktor Watson.

- Miło mi poznać, sir. Słyszałem nieraz pańskie nazwisko wymieniane z nazwiskiem pańskiego przyjaciela. Bardzo mnie pan ciekawi, panie Holmes. Nigdy bym się nie spodziewał tak długiej czaszki ani tak wydatnych łuków brwiowych. Czy miałby pan coś przeciwko temu, gdybym zbadał palcami pana szew ciemieniowy? Odlew pańskiej czaszki, sir, to jest do czasu, gdy dostępny będzie oryginał, mógłby być ozdobą każdego muzeum antropologicznego. Nie chciałbym, aby zabrzmiało to zbyt pochlebczo, ale muszę przyznać, że zazdroszczę panu jego czaszki.

Sherlock Holmes gestem wskazał naszemu dziwnemu gościowi krzesło.

- Widzę, że jest pan entuzjastą swej dziedziny, podobnie zresztą jak ja mojej - stwierdził. - Sądząc po pańskim palcu wskazującym, sam skręca pan sobie papierosy. Jeśli ma pan na to ochotę, proszę zapalić.

Mężczyzna wyjął tytoń i bibułkę i z zaskakującą zręcznością skręcił papierosa. Miał długie drżące palce, zręczne i niespokojne niczym czułki owada. Holmes milczał, lecz jego szybkie spojrzenia świadczyły o tym, jak bardzo zaciekawił go nasz dziwny gość.

- Zakładam, sir - powiedział wreszcie - iż to nie tylko chęć zbadania mojej czaszki sprawiła, że zaszczycił nas pan wczorajszą i dzisiejszą wizytą?

- Nie, sir, choć bardzo się cieszę, że miałem sposobność zrobić również i to. Przyszedłem do pana, panie Holmes, ponieważ zdaję sobie sprawę, że sam nie jestem zbyt praktycznym człowiekiem, i ponieważ nieoczekiwanie stanąłem przed bardzo poważnym i niezwykłym problemem. Wiedząc, że jest pan drugim najlepszym ekspertem w Europie.

- No proszę! A czy mógłbym się dowiedzieć, kto ma zaszczyt być tym pierwszym? -spytał nieco szorstko Holmes.

- Na człowieku o precyzyjnym umyśle naukowca ogromne wrażenie muszą wywierać dokonania monsieur Bertillona.

- W takim razie czy nie lepiej byłoby skonsultować się właśnie z nim?

- Cóż, powiedziałem, że na człowieku o precyzyjnym umyśle naukowca, sir. Jeśli jednak chodzi o praktyczne rozwiązania, jest pan niewątpliwie najlepszym detektywem. Mam nadzieję, sir, że nieumyślnie nie.

- Tylko trochę - rzekł Holmes. - Myślę, doktorze Mortimer, że postąpiłby pan najrozsądniej, gdyby uprzejmie mi teraz opowiedział, jakiej dokładnie natury jest problem, który wymaga mojej pomocy.

Rozdział drugi

Klątwa Baskerville,ów

- Mam w kieszeni manuskrypt - rzekł doktor James Mortimer.

- Zauważyłem to, gdy wszedł pan do pokoju - odparł Holmes.

- To stary manuskrypt.

- Z początku osiemnastego wieku, o ile nie został sfałszowany.

- Skąd może pan to wiedzieć, sir?

- Obserwowałem cal czy dwa tego dokumentu przez cały czas, gdy pan mówił. Kiepski byłby ze mnie ekspert, gdybym nie potrafił określić wieku papieru z dokładnością do dziesięciu lat. Być może czytał pan moją niewielką monografię poświęconą temu tematowi? Na moje oko jest z roku 1730.

- Jeśli chodzi o ścisłość, z 1742 - doktor Mortimer wyciągnął manuskrypt z kieszeni umiejscowionej na piersi. - Ten rodzinny dokument został powierzony mojej pieczy przez sir Charlesa Baskerville'a, którego nagła i tragiczna śmierć przed trzema miesiącami wywołała takie wzburzenie w Devonshire. Mogę powiedzieć, że nie tylko byłem jego lekarzem, lecz miałem też zaszczyt być jego bliskim przyjacielem. Był nieugiętym człowiekiem, sir. Przenikliwym, praktycznym. i równie pozbawionym wyobraźni jak ja sam. Traktował niniejszy rękopis bardzo poważnie i był przygotowany na taki koniec, jaki go spotkał.

Holmes wyciągnął rękę po manuskrypt i położył go na kolanie.

- Zauważ, Watsonie, że naprzemiennie używano tu długiego i krótkiego „s”. Ta i kilka innych wskazówek pozwoliły mi ustalić datę.

Spojrzałem znad jego ramienia na pożółkły papier i wyblakłe pismo. Nagłówek brzmiał: „Rezydencja Baskerville'ów”, a poniżej, trudnym do odczytania pismem, dodano datę: „1742”.

- Wydaje mi się, że to swojego rodzaju kronika.

- Tak, dotyczy ona pewnej legendy związanej z rodem Baskerville'ów.

- Zakładam jednak, że pragnie pan poradzić się mnie w jakiejś bardziej współczesnej i konkretnej kwestii?

- Jak najbardziej współczesnej. To wyjątkowo praktyczna i paląca rzecz, a decyzja musi zapaść w ciągu najbliższych dwudziestu czterech godzin. Ten rękopis jest jednak dość krótki i ściśle związany ze sprawą. Za pańskim pozwoleniem, chciałbym go panom odczytać.

Holmes rozsiadł się wygodniej w fotelu, splótł dłonie i zamknął oczy. Sprawiał przy tym wrażenie zrezygnowanego. Doktor Mortimer zwrócił dokument do światła i wysokim ochrypłym głosem zaczął nam czytać starą i ciekawą opowieść:

O pochodzeniu psa Baskerville'ów mówiono wiele różnych rzeczy. Jednak, jako że wywodzę się w prostej linii od Hugona Baskerville'a i usłyszałem tę historię od mego ojca, ten zaś zasłyszał ją od swego, spisałem całą historię w przekonaniu, że zdarzyła się rzeczywiście w taki sposób, jak ją tu opisuję. Chciałbym, moi synowie, byście wierzyli, że ta sama Opatrzność, która karze za grzech, może go również łaskawie przebaczać, a żadne przekleństwo nie jest takim ciężarem, by nie można go było znieść poprzez modlitwę i pokutę. Z tej historii dowiecie się zatem, że nie należy się lękać owoców przeszłości, lecz raczej w przyszłości z większą postępować powściągliwością, tak by te zgubne pasje, wskutek których tak bardzo ucierpiała nasza rodzina, nie zawładnęły nami powtórnie ku naszej zgubie.

Wiedzcie zatem, że w czasach wojny domowej (której historię autorstwa uczonego lorda Clarendona szczerze wam polecam) rezydencję Baskerville'ów dzierżył Hugo Baskerville. Był to bez wątpienia człek niezwykle dziki, bezbożny i nieprawy. Po prawdzie to jego sąsiedzi mogli mu jeszcze wybaczyć, rozumiejąc, że w tych okolicach nigdy nie było zbyt wielu świętych, w nim jednak taka była rozwiązłość i okrutne poczucie humoru, iż jego nazwisko stało się znane na całym zachodzie kraju. I tak się złożyło, że wspomniany Hugo pokochał (jeśli zaprawdę tak mroczną żądzę można określić takim pięknym słowem) córkę pewnego szlachcica, pana na włościach w pobliżu rezydencji Baskerville'ów. Jednakże to młode, spokojne dziewczę, cieszące się dobrą reputacją, wolało go unikać; panienkę odstraszała otaczająca go zła sława. I pewnego razu stało się tak, że w dniu św. Michała rzeczony Hugo wraz z kilkoma podłymi towarzyszami zakradł się na farmę i por wał dziewczynę, wiedział bowiem, że jej ojca i braci nie ma akurat w domu. Gdy przy wiedli ją do rezydencji, zamknęli w komnacie na górze, a sami oddali się hulankom, jak mieli w zwyczaju czynić każdej nocy. Biedna uwięziona dziewczyna prawdopodobnie odchodziła od zmysłów, słysząc śpiewy, wrzaski i okropne przekleństwa dochodzące z dołu. Mówiono, iż język upojonego winem Hugona Baskerville'a był tak potworny, że mógłby przerazić nawet jego samego, oczywiście gdyby był trzeźwy. Jakżeż musiała być przerażona, skoro zrobiła coś, co byłoby wyzwaniem nawet dla najdzielniejszego i najsprawniejszego mężczyzny. Chwytając się bluszczu, który pokrywał (i nadal pokrywa) południową ścianę dworu, zeszła na dół, przekradła się pod oknami i udała do domu na przełaj przez wrzosowisko, choć rezydencję od gospodarstwa jej ojca dzieliło aż dziewięć mil.

Tak się złożyło, że wkrótce potem Hugo opuścił swych gości, by zanieść swojej brance jedzenie i napitek - a być może miał znacznie gorsze zamiary - i odkrył, że klatka jest pusta, a ptaszek uciekł. Wówczas wydawać by się mogło, że diabeł go opętał, zbiegł bowiem po schodach pędem do jadalni, wskoczył na wielki stół, strącając dzbany i zastawę, i przed całą zgromadzoną kompanią wykrzyczał, że jeszcze tej nocy zaprzeda swe ciało i duszę Złym Mocom, jeśli tylko uda mu się doścignąć tę dziewkę. I gdy banda hulaków stała tak, przerażona furią tego człowieka, jeden z nich, bardziej podły czy też bardziej upojony niż reszta, zawołał, aby spuścić za nią psy. Słysząc to, Hugo wybiegł z domu, krzycząc do stajennych, że mają siodłać jego klacz, sam zaś wypuścił sforę z psiarni, rzucił zwierzakom do powąchania chusteczkę dziewczyny i z wrzaskiem popędził je w skąpane księżycowym blaskiem wrzosowisko.

Przez jakiś czas cała kompania stała z rozdziawionymi gębami, nie potrafiąc ogarnąć wszystkiego, co zdarzyło się w takim pośpiechu. Szybko jednak ich otępiałe umysły pojęły naturę czynu, który miał się rozegrać na wrzosowiskach. Zapanowało ogromne zamieszanie. Ktoś krzyczał, by przyniesiono mu pistolet, ktoś inny wołał o konia, jeszcze inny domagał się butelki wina. Powoli jednak do pijanych głów zaczął powracać rozum, i po chwili wszyscy -a było ich trzynastu - dosiedli koni, rzucając się w pościg. Księżyc świecił nad nimi jasno, a rumaki, pędząc łeb w łeb, niosły swych jeźdźców w tym samym kierunku, jaki obrać musiało biedne dziewczę, pragnące dotrzeć do swego domostwa.

Przejechali milę czy dwie, gdy ujrzeli na wrzosowiskach jednego z pasterzy pilnujących nocą stada, zapytali go więc, czy nie widział pogoni. Człowiek ten, jak wieść niesie, był tak sparaliżowany ze strachu, że ledwie potrafił wydobyć z siebie słowo, w końcu jednak wybąkał, że rzeczywiście natknął się na nieszczęsną białogłowę ściganą przez sforę psów. „Widziałem coś jeszcze - dodał. - Hugo Baskerville minął mnie na swej czarnej klaczy, a za nim biegł bezgłośnie pies tak piekielny, że niech Bóg broni, bym kiedykolwiek miał takiego spotkać”. Pijana gromada zbirów obrzuciła pasterza przekleństwami i puściła się dalej. Szybko jednak strach ich obleciał, bo usłyszeli na wrzosowisku tętent galopującego konia. Z ciemności wyłoniła się czarna klacz, pokryta białą pianą, wlokąca za sobą wodze. Siodło było puste. Mężczyźni zbili się w gromadę, bo przejął ich nagle ogromny lęk. Ruszyli dalej przez wrzosowisko, choć każdy z nich, gdyby znalazł się tu sam, najchętniej zawróciłby konia z drogi. Jadąc z wolna, wreszcie natrafili na psy. Te, choć znane z odwagi cechującej ich rasę, skamlały stłoczone na krawędzi skarpy; niektóre z nich oddalały się ukradkiem, inne ze zjeżoną sierścią i z rozszerzonymi ślepiami wpatrywały się w znajdujący się przed nimi wąwóz.

Kompani zatrzymali się. Teraz, jak zapewne się domyślacie, byli już znacznie bardziej trzeźwi niż w chwili, gdy wyruszali w pościg. Większość z nich za nic nie chciała jechać dalej, jednak trzech, najodważniejszych - a być może najbardziej pijanych - puściło się w dół skarpy. Dalej, gdzie wąwóz się rozszerzał, stały dwa z tych wielkich głazów, które wciąż można tu zobaczyć. Wzniósł je niegdyś jakiś zapomniany dzisiaj lud. Księżyc jasno oświetlał polanę, na której leżała nieszczęsna dziewczyna, tak jak upadła - zabił ją strach lub zmęczenie. Jednak to nie widok jej ciała ani zwłok Baskerville'a leżących obok spowodował, że na głowach śmiałków włosy stanęły dęba. Sprawił to stojący nad ciałem Hugona i przegryzający jego gardło wstrętny, wielki czarny stwór, kształtem przypominający psa gończego, lecz większy niż jakikolwiek pies, kiedykolwiek widziany oczami śmiertelnika. Gdy tak patrzyli, bestia rozrywała gardło Hugona Baskerville'a, a następnie zwróciła na nich swe rozpalone ślepia i ociekający kr wią pysk. Wówczas to cała trójka krzyknęła z przerażenia i puściła się galopem, pragnąc ratować życie. Mówi się, że jeden z nich zmarł jeszcze tej samej nocy z powodu tego, co zobaczył, a dwaj inni nie mogli się otrząsnąć ze strachu do końca swoich dni.

Taka jest właśnie, moi synowie, opowieść o pojawieniu się psa, który - jak powiadają -od tego czasu tak dotkliwie nęka nasz ród. Jeżeli ją spisałem, to z tego powodu, iż to, co wiadomo z całą pewnością, jest mniej przerażające niż to, czego można tylko domniemywać lub co zgadywać. Nie sposób też zaprzeczyć, że wielu członków naszego rodu zmarło tragicznie nagłą, krwawą i tajemniczą śmiercią. Zdajmy się jednak na nieskończoną dobroć Opatrzności, która nie będzie wiecznie karać niewinnych poza trzecie czy czwarte pokolenie, jak mówi Pismo Święte. Tedy, moi synowie, tej właśnie Opatrzności was polecam i radzę wam, byście wystrzegali się zapuszczać nocą na wrzosowisko w tych ciemnych godzinach, gdy moce zła są najsilniejsze (spisane przez Hugona Baskerville'a dla synów Rodgera i Johna z pouczeniem, by nic o tym nie wspominali swej siostrze Elizabeth).

Doktor Mortimer skończył czytać tę dziwną opowieść, poprawił okulary na nosie i spojrzał na Sherlocka Holmesa. Ten ziewnął i wyrzucił niedopałek papierosa do kominka.

- No więc? - spytał.

- Nie uznał pan tej opowieści za interesującą?

- Owszem, dla kogoś, kto kolekcjonuje baśnie.

Doktor Mortimer wyciągnął z kieszeni złożoną gazetę.

- A teraz, panie Holmes, usłyszy pan coś znacznie świeższego. Mam tu egzemplarz „Devon County Chronicle” z 14 maja bieżącego roku. Gazeta zawiera krótką relację, opisującą fakty związane ze śmiercią sir Charlesa Baskerville'a, która miała miejsce na kilka dni przed tą datą.

Mój przyjaciel pochylił się nieco do przodu, a na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia. Gość ponownie poprawił okulary i zaczął czytać:

Niedawna tragiczna śmierć sir Charlesa Baskerville'a, wymienianego jako potencjalnego kandydata partii liberalnej w Mid Devon w kolejnych wyborach, rzuciła na hrabstwo ponury cień. Choć sir Charles zamieszkiwał w rezydencji Baskerville'ów stosunkowo niedługo, jego przyjazny charakter i ogromna hojność zapewniły mu sympatię i szacunek wszystkich, którzy mieli z nim styczność. W dzisiejszych czasach, gdy wokoło jest tak wielu nowobogackich, czymś wyjątkowym jest spotkać potomka starej szlacheckiej rodziny, podupadłej w złych czasach, który jest w stanie dorobić się własnej fortuny i przywieźć ją ze sobą, aby przywrócić utraconą świetność swego rodu. Jak powszechnie wiadomo, sir Charles zarobił ogromne sumy na spekulacjach w południowej Afryce. Będąc mądrzejszym od tych, którzy nie potrafią się wycofać, dopóki koło fortuny jest w ruchu, spieniężył swe zyski i powrócił z nimi do Anglii. Upłynęły zaledwie dwa lata, odkąd zamieszkał w rezydencji Baskerville'ów, a głośno mówiło się o tym, jak szeroko zakrojone były plany odnowy i renowacji rodzinnej posiadłości, które niestety udaremniła jego śmierć. Ponieważ sir Charles sam był człowiekiem bezdzietnym, otwarcie wyraził pragnienie, aby za jego życia cała okolica czerpała zyski z fortuny, jaką posiadał, i wielu ludzi ma swoje powody, by opłakiwać jego przedwczesny zgon. Hojne darowizny Charlesa Baskerville'a dla lokalnych organizacji charytatywnych i innych stowarzyszeń z terenów całego hrabstwa często opisywaliśmy na łamach naszej gazety.

Nie można stwierdzić, że dochodzenie całkowicie wyjaśniło okoliczności związane ze śmiercią sir Charlesa, dowiedziano się jednak wystarczająco dużo, aby rozprawić się z plotkami, jakie pojawiły się za sprawą miejscowych przesądów. Nie istnieją żadne powody, by podejrzewać, że miało miejsce przestępstwo, albo domniemywać, iż śmierć nie nastąpiła z przyczyn naturalnych. Sir Charles był wdowcem i człowiekiem, o którym można by powiedzieć, że pod pewnymi względami miał dość ekscentryczne nawyki. Mimo że był bardzo zamożny, żył dość skromnie, a w rezydencji służyło mu wyłącznie małżeństwo

Barrymore. Mąż był kamerdynerem, żona zaś prowadziła gospodarstwo domowe. Ich zeznania, potwierdzone przez kilku przyjaciół, zdają się wskazywać, że sir Charles jakiś czas wcześniej zaczął podupadać na zdrowiu. Zmiana koloru skóry na twarzy, zadyszka i ostre ataki depresji świadczyć mogły o jakiejś chorobie serca. Zeznania doktora Jamesa Mortimera, przyjaciela i lekarza nieboszczyka, potwierdzają to.

Fakty związane ze sprawą są proste. Każdego wieczoru Baskerville, przed udaniem się na spoczynek, miał zwyczaj przechadzać się po swoim parku słynną cisową aleją. O nawyku tym wspomnieli państwo Barrymore w swoich zeznaniach. Dnia 4 maja sir Charles poinformował ich o swym zamiarze udania się nazajutrz do Londynu i polecił Barrymore'owi, by ten przygotował jego bagaże. Tego wieczoru jak zawsze udał się na swój późny spacer, podczas którego miał zwyczaj palić cygaro. Bardzo długo nie wracał. O dwunastej w nocy sługa, który spostrzegł, że drzwi rezydencji nadal są otwarte, zaniepokojony wyruszył z latarnią w ręku na poszukiwanie swego pana. Tego dnia padało, i łatwo można było dostrzec ślady sir Charlesa na drodze. W połowie alei znajduje się brama prowadząca na wrzosowiska. Istnieją wskazówki świadczące

0 tym, że sir Charles Baskerville zatrzymał się przy niej na jakiś czas. Następnie ruszył dalej aleją, i to w jej najodleglejszym końcu odnaleziono jego ciało. Jednego nie udało się wyjaśnić, a związane jest to z oświadczeniem Barrymore'a, który zauważył, że ślady jego pana zmieniły się, gdy minął bramę wiodącą na wrzosowiska, tak jakby od tego momentu zaczął iść na czubkach palców. Niejaki Murphy, cygański handlarz końmi, znajdował się w tym czasie nieopodal, na wrzosowisku, jednak - jak sam zeznał - był wtedy bardzo pijany. Oświadczył, że słyszał jakieś krzyki, ale nie był w stanie stwierdzić, z której strony dobiegały. Na zwłokach sir Charlesa nie odkryto żadnych śladów przemocy, i choć według zeznań lekarza na jego twarzy widniał nieprawdopodobny grymas zniekształcający rysy twarzy - tak dziwny, że doktor Mortimer początkowo nie mógł uwierzyć, iż rzeczywiście leży przed nim jego przyjaciel

1 pacjent - wyjaśniono, że objaw ten nie jest niczym niezwykłym w przypadku duszności i śmierci wskutek ataku serca. Przypuszczenie to potwierdziły wyniki sekcji, która wykazała długotrwałą chorobę trawiącą organizm, a zespół koronera wydał osąd na podstawie ustaleń medycznych. Dobrze, że tak się stało, bo oczy wiście jest sprawą najwyższej wagi, by dziedzic sir Charlesa mógł się osiedlić w rezydencji jak najszybciej i kontynuować pożyteczną pracę swego poprzednika, która w tak smutny sposób została przer wana. Gdyby rzeczowe ustalenia koronera nie położyły ostatecznie kresu przedziwnym historiom, jakie rozpowiadano w związku z tą sprawą, sprowadzenie sukcesora rezydencji Baskerville'ów mogłoby się okazać trudne. Zakłada się, że najbliższym żyjącym krewnym sir Charlesa jest pan Henry Baskerville, syn jego młodszego brata. Gdy ostatni raz słyszano o tym młodym człowieku, bawił on w Ameryce, rozpoczęto więc już poszukiwania, aby go poinformować o odziedziczonej fortunie.

Doktor Mortimer złożył gazetę i ponownie wsunął ją do kieszeni.

- Panie Holmes, tak brzmią fakty podane do publicznej wiadomości, związane ze śmiercią sir Charlesa Baskerville'a.

- Muszę panu podziękować - rzekł Sherlock Holmes - za zwrócenie mi uwagi na sprawę, która z całą pewnością wydaje się dość ciekawa. Zauważyłem wprawdzie jakiś czas temu wzmiankę w gazecie, jednak wówczas całkowicie pochłaniała mnie zagadka watykańskich kamei i, pragnąc wyświadczyć przysługę papieżowi, przeoczyłem kilka interesujących spraw w Anglii. Twierdzi pan, że ten artykuł zawiera wszystkie upublicznione fakty?

- Owszem.

- W takim razie proszę wymienić mi te, które przemilczano.

Holmes oparł się głębiej w fotelu, splótł palce, a jego twarz przybrała niewzruszony i zamyślony wyraz.

- Robiąc to - powiedział doktor Mortimer, którego zachowanie zaczęło zdradzać silne emocje - opowiem panu o czymś, o czym dotąd nikomu nie wspominałem. Gdy postanowiłem nie ujawniać tych informacji koronerowi, kierowało mną przekonanie, że człowiek nauki niechętnie mówi publicznie o czymś, co wydaje się jedynie umacniać powszechnie panujące przesądy. Powodowało mną również to, że rezydencja Baskerville'ów - tak jak pisano w gazecie - z całą pewnością nie znalazłaby kolejnego właściciela, gdyby zdarzyło się cokolwiek, co zaszkodziłoby jej i tak już nadszarpniętej reputacji. Stwierdziłem więc, że będę usprawiedliwiony, wyjawiając mniej, niż wiem, ponieważ w praktyce nie mogłoby wyniknąć z tego nic dobrego. Jednak w rozmowie z panem nie mam żadnych powodów, by nie być całkowicie szczerym.

Wrzosowisko jest miejscem bardzo słabo zaludnionym, a ludzie mieszkający blisko siebie trzymają się razem. W związku z tym często widywałem sir Charlesa Baskerville'a. Z wyjątkiem pana Franklanda z Lafter Hall oraz pana Stapletona, przyrodnika, w promieniu wielu mil nie ma żadnych wykształconych ludzi. Sir Charles był człowiekiem w podeszłym wieku, jednak wskutek jego choroby zbliżyliśmy się do siebie, co dodatkowo pogłębiało nasze wspólne zainteresowanie nauką. W Afryce Południowej zdobył cenną gruntowną wiedzę, i spędziliśmy niejeden miły wieczór, dyskutując o anatomii porównawczej Buszmenów i Hotentotów.

W ciągu ostatnich kilku miesięcy stało się dla mnie całkowicie jasne, że nerwy sir Charlesa były przeciążone tak bardzo, iż znalazł się on na granicy załamania. Głęboko wziął sobie do serca tę legendę, którą panom odczytałem - do tego stopnia, że choć przechadzał się po swoich włościach, nic nie było w stanie skłonić go do zapuszczania się nocą na wrzosowiska. Choć może się to panu wydać niewiarygodne, panie Holmes, był szczerze przekonany, że nad jego rodem zawisło straszliwe fatum, a to, co opowiedział mi o swoich przodkach, z całą pewnością nie było zachęcające. Nieustannie dręczyło go przeświadczenie o obecności jakiejś upiornej istoty i kilkakrotnie mnie pytał, czy podczas moich podróży do pacjentów nie widziałem nocą jakiegoś dziwnego stworzenia lub czy nie słyszałem wycia psa. To ostatnie pytanie zadawał mi kilkakrotnie, a jego głos zawsze drżał wtedy z emocji.

Dobrze pamiętam, jak odwiedziłem go wieczorem, na trzy tygodnie przed tym tragicznym zdarzeniem. Sir Charles stał akurat w drzwiach swojej rezydencji. Wysiadłem z powozu i, stojąc na wprost niego, nagle zauważyłem, że z wyrazem bezgranicznego przerażenia na twarzy wpatruje się intensywnie w coś ponad moim ramieniem. Odwróciłem się i zdążyłem zauważyć stworzenie, które uznałem za wielkie czarne cielę przechodzące obok podjazdu. Był tak podekscytowany i wystraszony, że poczułem przemożną chęć, aby podejść do miejsca, gdzie stało zwierzę. Co prawda zniknęło, jednak incydent ten wywarł na sir Charlesie bardzo silne wrażenie. Spędziłem z nim cały wieczór, i to właśnie wtedy, by wyjaśnić powód swojego zdenerwowania, powierzył mi tę opowieść, którą odczytałem panom zaraz po przyjściu. Wspominam o tym drobnym epizodzie, ponieważ nabiera on większego znaczenia w kontekście tragedii, do której później doszło, byłem jednak wówczas przekonany, że sprawa jest całkowicie błaha i że nie uzasadnia jego wzburzenia.

To za moją radą sir Charles miał się udać do Londynu. Wiedziałem, że ma chore serce, a ponieważ żył w nieustannym niepokoju, jakiekolwiek byłyby jego przyczyny, miało to niewątpliwie poważny wpływ na stan jego zdrowia. Uważałem, że po kilku miesiącach spędzonych na miejskich rozrywkach powróciłby niczym nowo narodzony człowiek. Pan Stapleton, nasz wspólny przyjaciel, który był bardzo zatroskany kondycją mojego pacjenta, był tego samego zdania. I w ostatniej chwili doszło do tej straszliwej tragedii.

Tej nocy, gdy zmarł sir Charles, kamerdyner Barrymore, który go znalazł, wysłał do mnie konno Perkinsa, stajennego, a ponieważ jak zwykle siedziałem do późna, byłem w stanie dotrzeć do rezydencji Baskerville'ów w ciągu godziny od tego zdarzenia. Sprawdziłem i potwierdziłem wszystkie fakty, o których wspomniano podczas śledztwa. Obejrzałem ślady w cisowej alei, widziałem miejsce przy bramie prowadzącej na wrzosowisko, gdzie wydawał się na coś czekać, zauważyłem, jak potem zmienił się kształt jego śladów, odnotowałem, że na rozmokłym żwirze nie było żadnych innych, prócz tych należących do Barrymore'a, a wreszcie starannie zbadałem zwłoki, których aż do mojego przyjazdu nikt nie dotykał. Sir Charles leżał twarzą do ziemi, z rozpostartymi ramionami i palcami wczepionymi w ziemię, a jego twarz wykrzywiał tak silny grymas, że ledwie byłem w stanie go zidentyfikować. Z całą pewnością nie doznał żadnych fizycznych urazów. Jednakże jedno z zeznań Barrymore'a mijało się z prawdą. Podczas śledztwa oświadczył on, że na ziemi wokół nieboszczyka nie było żadnych śladów. Niczego nie zauważył. Ja je jednak dostrzegłem. Były w niewielkiej odległości, ale świeże i wyraźne.

- Ślady?

- Tak.

- Mężczyzny czy kobiety?

Doktor Mortimer przez chwilę dziwnie na nas patrzył, po czym odpowiedział głosem, który przerodził się niemal w szept.

- Nie, panie Holmes, to były ślady ogromnego psa!

Rozdział trzeci

Problem

Przyznaję, że gdy usłyszałem te słowa, przebiegł mnie dreszcz. Głos doktora zadrżał, co wskazywało, że sam jest głęboko poruszony tym, co nam opowiedział. Holmes, podekscytowany, pochylił się do przodu. W jego oczach pojawił się twardy, zimny blask, jak zawsze, gdy był czymś bardzo zainteresowany.

- Widział je pan?

- Równie wyraźnie, jak widzę teraz pana.

- I nic pan nie powiedział?

- A jaki byłby z tego pożytek?

- A jak to się stało, że nikt inny ich nie zauważył?

- Ślady były oddalone jakieś dwadzieścia jardów od zwłok, i nikt nie pomyślał, aby w takiej odległości czegoś szukać. Nie sądzę, bym sam zwrócił na to uwagę, gdybym nie znał tej legendy.

- Na wrzosowisku jest dużo psów pasterskich?

- Bez wątpienia, ale to nie był pies pasterski.

- I twierdzi pan, że był duży?

- Ogromny.

- Ale nie zbliżył się do nieboszczyka?

- Nie.

- Jaka była pogoda tamtej nocy?

- Było wilgotno i zimno.

- Ale nie padało?

- Nie.

- Jak wygląda aleja?

- Po obu jej stronach biegną rzędy starego cisowego żywopłotu, tak gęstego, że nie można przez niego przejść, i wysokiego na dwanaście stóp. Ścieżka pośrodku ma około ośmiu stóp szerokości.

- Czy jest coś między żywopłotem a ścieżką?

- Tak, pas trawy, szeroki na prawie sześć stóp. Z jednej i drugiej strony.

- Rozumiem, że w żywopłocie jest jakieś przejście?

- Istotnie, furtka prowadząca na wrzosowisko.

- Jest jeszcze drugie?

- Nie, żadnego.

- A więc, aby dojść do cisowej alei, trzeba albo wyjść z rezydencji, albo też przejść przez furtkę wiodącą na wrzosowiska?

- Jest jeszcze wyjście przez altanę na końcu alei.

- Czy sir Charles do niej dotarł?

- Nie, leżał jakieś pięćdziesiąt jardów od niej.

- A teraz, doktorze Mortimer, to bardzo ważne. Proszę mi powiedzieć, czy ślady, które pan widział, były na samej ścieżce czy na trawie?

- Na trawie nie było widać żadnych śladów.

- Czy były po tej samej stronie ścieżki co wejście na wrzosowiska?

- Tak, były na jej skraju, po tej samej stronie.

- Ogromnie mnie pan zaciekawił. Kolejna kwestia. Czy furtka była zamknięta?

- Tak. I to na kłódkę.

- A jak wysoka j est ta furtka?

- Ma około czterech stóp.

- A więc każdy mógłby przez nią przeskoczyć?

- Tak.

- A widział pan tam jakieś ślady?

- Nie widziałem tam nic szczególnego.

- Wielkie nieba! Czy nikt tego nie zbadał?

- Owszem. Zbadałem to sam.

- I nic pan nie znalazł?

- Wszystko było bardzo pogmatwane. Najwyraźniej sir Charles stał tam przez pięć czy dziesięć minut.

- Skąd pan może to wiedzieć?

- Ponieważ dwa razy strzepnął popiół z cygara.

- Wspaniale! Watsonie, nasz gość wykazuje podobny naszemu tok myślenia. A ślady?

- Sir Charles zostawił ślady na żwirowej ścieżce. Nie byłem w stanie odróżnić żadnych

innych.

Sherlock Holmes niecierpliwie uderzył pięścią w kolano.

- Gdybym tylko tam był! - zawołał. - To rzeczywiście bardzo ciekawa sprawa, i to dająca ogromne możliwości ekspertowi. Wszystko, co mógłbym odczytać z tego żwiru, już dawno zostało zamazane przez deszcz i zadeptane butami ciekawskich wieśniaków. O, doktorze Mortimer, doktorze Mortimer. Pomyśleć tylko, że mógł mnie pan wtedy wezwać!

- Nie mogłem pana wezwać, panie Holmes, nie ujawniając przy tym tych faktów, a wyjaśniłem już panu powody, dla których nie chciałem tego zrobić. A ponadto, ponadto.

- Czemu się pan waha?

- Istnieje taka dziedzina, w której nawet najbardziej przenikliwy i najbardziej doświadczony detektyw nie może nic poradzić.

- Chodzi panu o to, że to jakaś nadprzyrodzona istota?

- Tego nie powiedziałem.

- Nie, ale najwyraźniej tak pan utrzymuje.

- Panie Holmes, od czasu tej tragedii dotarły do moich uszu wieści o kilku incydentach, które trudno pogodzić z ustalonym porządkiem natury.

- Na przykład?

- Dowiedziałem się, że przed tym strasznym zdarzeniem kilka osób widziało na wrzosowisku istotę, której opis odpowiada demonowi Baskerville'ów i która nie mogła być żadnym zwierzęciem znanym nauce. Wszyscy ci ludzie byli zgodni co do tego, że było to ogromne, świetliste, upiorne stworzenie. Zadawałem im pytania. Jeden z nich to wieśniak, bardzo realistycznie zapatrujący się na świat. Drugi jest kowalem, a trzeci dzierżawcą z wrzosowiska. Każdy opowiadał tę samą historię o przerażającej zjawie, dokładnie odpowiadającej opisowi piekielnego psa, o którym mówi legenda. Wszyscy w okolicy są przerażeni, i tylko najśmielsi ważą się wychodzić na wrzosowisko nocą.

- I pan, wykształcony człowiek nauki, wierzy, że ta istota jest nadprzyrodzona?

- Nie wiem, w co wierzyć.

Holmes wzruszył ramionami.

- Jak do tej pory ograniczałem moje śledztwa do tego świata - rzekł. - Na swój skromny sposób zwalczałem zło, niemniej rzucenie wyzwania samemu Praojcu Zła to zapewne wielce ambitne zadanie. Musi pan jednak przyznać, że ślady były materialne.

- Pies Baskerville'ów był na tyle materialny, by rozszarpać człowiekowi gardło,

a równocześnie był diabelskim stworem.

- Widzę, że już się pan skłania ku nadnaturalnym wyjaśnieniom. A teraz, doktorze Mortimer, proszę mi powiedzieć jedną rzecz. Skoro tak się pan na to zapatruje, to dlaczego w ogóle zwrócił się pan do mnie o radę? Mówi mi pan, że prowadzenie dochodzenia w sprawie śmierci sir Charlesa uważa za bezcelowe, a jednocześnie chciałby, abym się tego podjął.

- Nie mówiłem nic o tym, że chciałbym, by pan się tego podjął.

- W takim razie jak mogę panu pomóc?

- Doradzając mi, co powinienem zrobić z sir Henrym Baskerville'em, który przyjeżdża na stację Waterloo - doktor Mortimer zerknął na zegarek - dokładnie za godzinę i kwadrans.

- Ten dziedzic posiadłości?

- Tak. Po śmierci sir Charlesa próbowaliśmy się czegoś dowiedzieć o tym młodym dżentelmenie i ustaliliśmy, że ma farmę w Kanadzie. Z relacji, jakie do nas dotarły, wynika, że jest on wspaniałym człowiekiem, pod każdym względem. Nie mówię tego teraz jako lekarz, lecz jako powiernik i wykonawca testamentu sir Charlesa.

- Zakładam, że nie ma innych spadkobierców?

- Nie ma. Jedynym krewnym, którego udało nam się odnaleźć, był Rodger Baskerville, najmłodszy z trzech braci - najstarszy był sir Charles. Drugi brat, który zmarł młodo, to ojciec tego chłopaka, Henry'ego. Rodger był czarną owcą w rodzinie. Jak słyszałem, bardzo się wdał w starego Hugona. Gdy poczuł, że Anglia przestała być dla niego życzliwa, zbiegł do Ameryki Środkowej i zmarł tam w 1876 roku na żółtą febrę. Henry jest ostatnim z rodu Baskerville'ów. Za godzinę i pięć minut mam się z nim spotkać na stacji Waterloo. Dostałem telegram, że dziś rano przybył do Southampton. A teraz, panie Holmes, co pan mi radzi? Cóż robić?

- Czy nie powinien się udać do rezydencji swoich przodków?

- Wydaje się to naturalne, prawda? A jednak proszę wziąć pod uwagę, że każdego Baskerville'a, który się tam pojawia, spotyka coś złego. Gdyby sir Charles, jestem tego pewien, miał okazję porozmawiać o tym ze mną przed śmiercią, ostrzegłby mnie przed sprowadzeniem tutaj ostatniego członka rodu i dziedzica ogromnej fortuny. To miejsce przynosi śmierć. Z drugiej strony należy przyznać, że losy tej całej biednej, niewesołej okolicy zależą właśnie od tego, czy Henry tam zamieszka. Cała pożyteczna praca, jaką wykonał sir Charles, pójdzie na marne, jeśli nie znajdzie się nowy właściciel rezydencji. Boję się, by na mojej opinii nie zaważył zbytnio mój własny interes, dlatego zdecydowałem się przedstawić panu tę sprawę i proszę teraz o radę.

Holmes przez chwilę się zastanawiał.

- Mówiąc wprost, sprawa wygląda tak - rzekł. - Pańskim zdaniem istnieje jakaś diabelska istota, która sprawia, że Dartmoor nie jest bezpiecznym miejscem dla Baskerville'a. Zgadza się?

- Mógłbym w każdym razie powiedzieć, że istnieją pewne dowody, które faktycznie mogą o tym świadczyć.

- Dokładnie. Jednak z całą pewnością, jeśli pańska teoria sił nadprzyrodzonych jest właściwa, to temu młodemu człowiekowi może równie dobrze przytrafić się coś złego w Londynie co w Devonshire. Wydaje mi się mało prawdopodobne, aby moce diabła ograniczały się do jednego miejsca, na przykład do jakiejś zakrystii parafialnej.

- Ujmuje pan tę sprawę bardziej nonszalancko, panie Holmes, niż zapewne zrobiłby pan wówczas, gdyby zetknął się z tym wszystkim osobiście. Według pana, ten młody człowiek będzie bezpieczny w Devonshire tak samo jak w Londynie? Przyjeżdża za pięćdziesiąt minut. Co więc radzi mi pan uczynić?

- Radzę, by wziął pan dorożkę, zabrał swojego spaniela, który drapie mi frontowe drzwi, i udał się na stację Waterloo na spotkanie sir Henry'ego Baskerville'a.

- A później?

- Później proszę nic mu o tym nie wspominać, dopóki nie zastanowię się nad tą sprawą.

- Jak długo będzie się pan zastanawiał?

- Przez dwadzieścia cztery godziny. A jutro o dziesiątej, doktorze Mortimer, będę panu bardzo zobowiązany, jeśli mnie pan tutaj odwiedzi. Proszę też przyprowadzić ze sobą sir Henry'ego. Bardzo mi to pomoże w sprecyzowaniu moich planów na przyszłość.

- Tak zrobię, panie Holmes. - Nabazgrał godzinę spotkania na mankiecie swojej koszuli i szybkim krokiem skierował się do drzwi, poruszając się w swój dziwny, roztargniony sposób. Holmes zatrzymał go przy schodach.

- Jeszcze jedno pytanie, doktorze Mortimer. Powiedział pan, że przed śmiercią sir Charlesa Baskerville'a kilku ludzi widziało tę zjawę na wrzosowisku?

- Tak, trzy osoby.

- Czy ktoś widział ją później?

- O niczym takim nie słyszałem.

- Dziękuję panu. Życzę dobrego dnia.

Holmes powrócił na swój fotel z tym spokojnym wyrazem wewnętrznej satysfakcji, który oznaczał, że czeka go przyjemne zadanie.

- Wychodzisz gdzieś, Watsonie?

- Tak, chyba że mogę ci jakoś pomóc.

- Nie, drogi przyjacielu. Zwracam się do ciebie o pomoc, gdy przychodzi czas na działanie. Co za wspaniała sprawa! Z pewnego punktu widzenia naprawdę unikalna. Czy gdy będziesz mijał sklep Bradleya, możesz go poprosić, by przesłał mi funt najmocniejszego tytoniu? Dziękuję ci. Dobrze też, gdybyś nie wracał tutaj przed wieczorem. A wtedy będzie mi bardzo miło, jeśli skonfrontujemy nasze poglądy na ten niezwykle ciekawy problem, który powierzono nam dziś rano.

Wiedziałem, że odosobnienie i samotność są absolutnie niezbędne mojemu przyjacielowi w tym czasie intensywnej koncentracji, gdy dokładnie ważył wszystkie dowody, tworzył alternatywne teorie, porównywał je ze sobą i decydował, które elementy są najistotniejsze, a które wcale. W związku z tym spędziłem cały dzień w klubie i nie wróciłem na Baker Street aż do wieczora. Gdy ponownie znalazłem się w naszym salonie, dochodziła prawie dziewiąta.

Kiedy otworzyłem drzwi, odniosłem wrażenie, że wybuchł tu jakiś pożar - dym wypełniał pokój do tego stopnia, że przyćmiewał światło stojącej na stole lampy. Jednak gdy wszedłem, przestałem się tego obawiać, zrozumiałem bowiem, że to po prostu. kłęby gęstego dymu tytoniowego, który momentalnie chwycił mnie za gardło i sprawił, że zacząłem kaszleć. Przez tę mgłę niewyraźnie widziałem Holmesa ubranego w szlafrok, skulonego w fotelu, ze swą czarną glinianą fajką w ustach. Wokół niego leżało kilka zwojów papieru.

- Przeziębiłeś się, Watsonie? - spytał.

- Nie, to ten trujący dym.

- Teraz, gdy o tym wspominasz, wydaje mi się, że dym istotnie jest dość gęsty.

- Gęsty? Jest nie do zniesienia!

- W takim razie otwórz okno! Przypuszczam, że przez cały dzień byłeś w swoim klubie?

- Mój drogi Holmesie!

- Mam rację?

- Bezspornie, ale skąd o tym wiesz?

Roześmiał się, widząc malujące się na mojej twarzy zdumienie.

- Jesteś czasem, Watsonie, tak uroczo naiwny, że z rozkoszą wykorzystuję swoje niewielkie zdolności, by zabawić się nieco twoim kosztem. Dżentelmen wychodzi z domu w deszczowy, wilgotny dzień. Kiedy wraca wieczorem, jego strój jest nieskazitelnie czysty, a kapelusz i buty nadal lśnią. Wygląda na to, że zapuścił gdzieś korzenie, i to na cały dzień. Nie jest człowiekiem posiadającym bliskich przyjaciół. Gdzież w takim razie mógł się podziewać? Czyż nie jest to oczywiste?

- Cóż, istotnie. Raczej oczywiste.

- Na świecie pełno jest oczywistych rzeczy, których jakimś zbiegiem okoliczności nikt nigdy nie zauważa. A jak myślisz, gdzie ja byłem?

- Też zapuściłeś korzenie?

- Wręcz przeciwnie, Watsonie. Byłem w Devonshire.

- Chyba duchem?

- Dokładnie. Moje ciało pozostało w tym fotelu i z przykrością muszę zauważyć, że wypiło pod moją nieobecność dwa duże dzbanki kawy i wypaliło niesamowite ilości tytoniu. Gdy wyszedłeś, posłałem do Stanforda z prośbą, by dostarczono mi szczegółową mapę tej części wrzosowiska, i mój duch unosił się nad nim cały dzień. Cieszy mnie myśl, że się tam nie zgubiłem.

- Zakładam, że to była mapa o dużej skali?

- Bardzo dużej - odwinął fragment i oparł go o kolano. - Tu mamy dokładnie tę okolicę, która nas interesuje. Rezydencja Baskerville'ów jest w tym miejscu, na samym środku.

- Otoczona lasem?

- W rzeczy samej. Zastanawiam się nad tą cisową aleją. Choć nie jest oznaczona taką nazwą, musi przebiegać wzdłuż tej linii, a wrzosowisko, jak widzisz, znajduje się na prawo od niej. To małe skupisko budynków to osada Grimpen, gdzie pracuje nasz przyjaciel, doktor Mortimer. Jak widzisz, w promieniu pięciu mil znajduje się tylko kilka rozproszonych domostw. Tu jest Lafter Hall, które zostało wspomniane w manuskrypcie. Tu jest zaznaczony dom, który może być rezydencją przyrodnika, Stapletona, o ile dobrze pamiętam. A tutaj są dwa gospodarstwa na wrzosowiskach, High Tor i Foulmire. Czternaście mil dalej znajduje się wielkie więzienie w Princetown. Pomiędzy tymi porozrzucanymi punktami ciągnie się opustoszałe, bezludne wrzosowisko, czyli scena tragedii, której zagadkę zamierzamy rozwikłać.

- To musi być bardzo dzikie miejsce.

- Tak, w istocie. Jeśli diabeł rzeczywiście pragnąłby się wmieszać w ludzkie sprawy.

- A więc ty również skłaniasz się do nadprzyrodzonego wyjaśnienia?

- Słudzy diabła mogą być jak najbardziej z krwi i kości, nieprawdaż? Na początek będziemy musieli rozwiązać dwie kwestie. Pierwszą jest to, czy w ogóle popełniono jakieś przestępstwo, drugą zaś, jakie to było przestępstwo i w jaki sposób zostało popełnione. Oczywiście, jeśli przypuszczenia doktora Mortimera miałyby się okazać słuszne i rzeczywiście mamy tu do czynienia z siłami wykraczającymi poza normalne prawa natury, będzie to oznaczało koniec naszego śledztwa. Musimy jednak wyeliminować wszystkie pozostałe hipotezy, zanim przyjmiemy właśnie tę jedną. Chyba zamkniemy już to okno, jeśli nie masz nic przeciwko temu. To osobliwe, ale odnoszę wrażenie, że zaduch pomaga w koncentracji. Nie posunąłem się wprawdzie jeszcze do tego, by zatrzaskiwać się w jakiejś skrzyni, żeby spokojnie pomyśleć, ale byłoby to logiczną konsekwencją moich potrzeb. A ty, czy zastanawiałeś się już nad tą sprawą?

- Tak, wiele o niej myślałem przez cały dzień.

- I jakie jest twoje zdanie?

- Wszystko to jest naprawdę zdumiewające.

- Z całą pewnością przypadek jest nietypowy. Są tu jednak pewne istotne punkty. Na przykład zmiana wyglądu śladów. Co o tym sądzisz?

- Mortimer uważał, że ten mężczyzna szedł dalej aleją na palcach.

- Mortimer powtórzył tylko to, co stwierdził jakiś głupiec podczas dochodzenia. Czemu miałby chodzić aleją na palcach?

- Co w takim razie myślisz?

- On biegł, Watsonie. Biegł najszybciej jak mógł, próbując ratować życie, ale serce nie wytrzymało tego, i upadł martwy twarzą do ziemi.

- Ale przed czym uciekał?

- I tu właśnie tkwi problem. Istnieją wskazówki pozwalające wnioskować, że ten człowiek oszalał ze strachu, jeszcze zanim zaczął uciekać.

- Skąd możesz to wiedzieć?

- Zakładam, że to, czego się tak przeląkł, podeszło do niego z wrzosowiska. Gdyby tak było w istocie - a to wydaje się najbardziej prawdopodobne - tylko człowiek, który całkowicie postradał rozum, oddalałby się od domu, zamiast biec w jego stronę. Jeśli uznamy zeznania tego Cygana za prawdziwe, to człowiek ten biegł, wołając o ratunek, w kierunku, skąd nie mógł oczekiwać najmniejszej pomocy. No a poza tym, na kogo czekał tej nocy? I dlaczego czekał na tę

osobę w cisowej alei, a nie we własnym domu?

- Myślisz, że na kogoś czekał?

- Oczywiście, to był starszy, schorowany człowiek. Mogę zrozumieć to, że codziennie wieczorem wychodził na przechadzkę, ale ziemia była rozmokła, a noc wyjątkowo niepogodna. Czy to normalne, że stałby w jednym miejscu przez pięć czy dziesięć minut, jak wydedukował na podstawie popiołu z cygara doktor Mortimer, obdarzony zresztą większym zmysłem praktycznym, niż mógłbym podejrzewać?

- Ale wychodził co wieczór.

- Uważam, że to mało prawdopodobne, by czekał przy furtce na wrzosowiska każdego wieczoru. Wręcz przeciwnie. Dowody wskazują na to, że unikał wrzosowisk. Jednak tej nocy się tam zatrzymał. Była to noc przed jego zaplanowanym wyjazdem do Londynu. Ta sprawa zaczyna przybierać konkretne kształty, Watsonie. Staje się spójna. Byłbyś tak dobry i podał mi moje skrzypce? Odłożymy dalsze zastanawianie się nad tym wszystkim do jutra rana, dopóki nie spotkamy się z doktorem Mortimerem i sir Henrym Baskerville'em.

Rozdział czwarty

Sir Henry Baskerville

Po śniadaniu stół został szybko uprzątnięty. Holmes czekał w szlafroku na obiecaną rozmowę. Nasi klienci stawili się punktualnie - zegar właśnie wybił dziesiątą, gdy pojawił się doktor Mortimer, a za nim młody baronet. Ten drugi był niskim, czujnym, ciemnookim mężczyzną w wieku około trzydziestu lat, bardzo mocno zbudowanym, o gęstych czarnych brwiach i zdecydowanej, zadziornej twarzy. Miał na sobie rdzawą tweedową marynarkę, a jego ogorzała twarz przywodziła na myśl kogoś, kto spędza większość czasu na otwartej przestrzeni. W jego spokojnym wzroku i pewnej siebie postawie było jednak coś, co wskazywało na to, że jest dżentelmenem.

- Panowie, sir Henry Baskerville - powiedział doktor Mortimer.

- Cóż, zgadza się - powiedział sir Henry - a najdziwniejsze jest to, panie Holmes, że gdyby mój przyjaciel nie zaproponował dziś rano, abyśmy do pana zajrzeli, sam bym tu przyszedł. Rozumiem, że rozwiązuje pan zagadki, a dziś rano sam zastanawiałem się nad jedną, która wymaga ode mnie więcej czasu, niż jestem jej w stanie poświęcić.

- Proszę usiąść, sir Henry. Czy dobrze rozumiem, że od chwili przyjazdu do Londynu zdążyły już pana spotkać jakieś dziwne przygody?

- Panie Holmes, nie było to nic szczególnie istotnego. Najprawdopodobniej tylko jakiś żart. Dziś rano dotarł do mnie taki oto list, jeśli w ogóle można go nazwać listem.

Położył na stole kopertę, i wszyscy pochyliliśmy się nad nią. Zwykła szara koperta. Adres Sir Henry Baskerville, hotel „Northumberland” napisano nierównym pismem. Stempel z Charing Cross i data nadania z poprzedniego wieczoru.

- Kto wiedział o tym, że zamierza się pan zatrzymać w hotelu „Northumberland”? -spytał Holmes, patrząc czujnie na naszego gościa.

- Nikt nie mógł tego wiedzieć. Postanowiliśmy o tym dopiero wtedy, gdy spotkałem doktora Mortimera.

- Ale doktor Mortimer na pewno wcześniej już się tam zatrzymał?

- Nie, zatrzymałem się u przyjaciela - stwierdził doktor. - Nie było żadnych wskazówek świadczących o tym, że planujemy się udać do tego hotelu.

- Hm. Wygląda na to, że ktoś jest bardzo zainteresowany tym, co panowie robią. -Holmes wyjął z koperty pół arkusza papieru kancelaryjnego, złożonego na czworo. Rozłożył go na stole. Na środku kartki widniało jedno zdanie, utworzone z wyciętych drukowanych słów. Brzmiało ono: „Jeśli cenisz swoje życie, trzymaj się z dala od wrzosowiska”. Tylko słowo „wrzosowiska” napisano atramentem.

- A teraz - powiedział sir Henry Baskerville - być może powie mi pan, panie Holmes, co to ma u diabła znaczyć? I kto jest tak bardzo zainteresowany moimi sprawami?

- Co pan o tym sądzi, doktorze Mortimer? Musi pan przyznać, że nie ma w tym nic nadprzyrodzonego, prawda?

- Nie, panie Holmes, ale równie dobrze może to pochodzić od kogoś, kto był przekonany, że sprawa ma charakter nadprzyrodzony.

- Jaka sprawa? - spytał ostro sir Henry. - Mam wrażenie, że wy, panowie, wiecie o wiele więcej o moich sprawach niż ja sam.

- Sir Henry, obiecam panu, że zanim opuści on ten pokój, będzie wiedział tyle co my -oświadczył Sherlock Holmes. - A teraz, za pańskim przyzwoleniem, ograniczymy się do tego niezwykle ciekawego dokumentu, który musiał zostać spreparowany i wysłany wczoraj wieczorem. Masz wczorajszego „Timesa”, Watsonie?

- Tak, leży na stoliku.

- Zechciałbyś mi go podać? Tę wewnętrzną stronę, z głównymi artykułami. - Szybko ją przejrzał, przebiegając oczyma kolejne rubryki. - Główny artykuł na temat wolnego handlu. Pozwólcie, panowie, że przeczytam wam jego fragment:

Być może łudzisz się, wyobrażając sobie, że twoja szczególna branża czy fach zyskają na cłach ochronnych. Być może, jeśli je cenisz, jesteś w błędzie. Na dłuższą metę wydaje się bowiem logiczne, że jeśli taka legislacja miałaby wejść w życie, nie dopuści to do wzbogacenia kraju, spowoduje natomiast zmniejszenie wartości naszych importowanych dóbr. Można też oczekiwać, że wobec ogólnie pogarszających się warunków ekonomicznych życie na Wyspach stanie się przez to trudniejsze. Nasza rada brzmi więc: dbaj o swoje interesy i trzymaj się z dala od takich poglądów.

- Co o tym myślisz, Watsonie? - krzyknął Holmes radośnie, zacierając z satysfakcją ręce. - Nie sądzisz, że to godne podziwu podejście?

Doktor Mortimer spojrzał na Holmesa, zdradzając zawodowe zainteresowanie jego osobą, a sir Henry Baskerville zwrócił na mnie spojrzenie swoich zdezorientowanych ciemnych oczu.

- Nie wiem zbyt dużo o cłach i tego typu sprawach - stwierdził - ale wydaje mi się,

że jeśli chodzi o ten list, to chyba nieco odeszliśmy od tematu.

- Wręcz przeciwnie, sądzę, że bardzo ściśle się go trzymamy! Obecny tutaj Watson wie więcej o moich metodach niż pan, obawiam się jednak, że nawet on nie pojął do końca znaczenia tego zdania.

- Nie, przyznaję, że nie widzę żadnego związku.

- A jednak, mój drogi Watsonie, istnieje związek na tyle ścisły, że jedno można stworzyć z drugiego. „Życie, cenisz, trzymaj się z dala od.”. Czy nie widzicie teraz, skąd zaczerpnięto te słowa?

- Do diabła, ma pan rację! To było naprawdę błyskotliwe! - zawołał sir Henry.

- Jeśli są jeszcze jakieś wątpliwości, to rozwiewa je fakt, że słowa „trzymaj się z dala od” zostały wycięte w jednym kawałku.

- No cóż. W istocie!

- Doprawdy, panie Holmes, to przekracza wszystko, co mogłem sobie o panu wyobrażać - powiedział doktor Mortimer, patrząc w osłupieniu na mego przyjaciela. - Rozumiem, że ktoś mógłby stwierdzić, iż słowa te wycięto z gazety. Pan jednak nie tylko wiedział dokładnie z której, to jeszcze dodał, że pochodzą one z głównego artykułu. Zaiste, to jedna z najbardziej niesamowitych rzeczy, z jakimi się kiedykolwiek spotkałem. Jak pan tego dokonał?

- Zakładam, doktorze, że byłby pan w stanie odróżnić czaszkę Murzyna od czaszki Eskimosa?

- Z całą pewnością.

- Ale wjaki sposób?

- Ponieważ to moje szczególne hobby. Różnice są oczywiste. Grzebień oczodołowy, kąt pochylenia twarzy, zakrzywienie żuchwy.

- A to z kolei jest moim szczególnym hobby, i różnice są tu nie mniej oczywiste. Dostrzegam tyle rozbieżności pomiędzy ciężką, burżuazyjną czcionką artykułu w „Timesie” a niechlujnym drukiem artykułu z wieczornej gazety za pół pensa, ile pan mógłby dostrzec między swoim Murzynem a Eskimosem. Rozróżnianie czcionek jest jedną z najbardziej elementarnych gałęzi wiedzy dla człowieka specjalizującego się w rozwiązywaniu spraw kryminalnych, choć muszę przyznać, że raz, gdy byłem bardzo młody, pomyliłem „Leeds Mercury” z „Western Morning News”. Jednak czcionka „Timesa” jest bardzo charakterystyczna, i słowa te po prostu nie mogły pochodzić z żadnej innej gazety. A ponieważ list wysłano wczoraj, istniało bardzo duże prawdopodobieństwo, że odnajdziemy nasze wyrazy we wczorajszym wydaniu.

- O ile za panem nadążam - wtrącił sir Henry Baskerville - ktoś wyciął słowa tego listu nożyczkami...

- Mówiąc ściślej, nożyczkami do paznokci - stwierdził Holmes. - Widać, że były to nożyczki o bardzo krótkich ostrzach, ponieważ człowiek, który sporządził ten list, fragment „trzymaj się z dala od” musiał wycinać na dwa razy.

- Rzeczywiście. Wobec tego ktoś wyciął słowa nożyczkami o krótkich ostrzach, nakleił je za pomocą kleju.

- Gumy arabskiej - poprawił Holmes.

- No dobrze, nakleił je gumą na papier. Chciałbym jednak wiedzieć, dlaczego wyraz „wrzosowiska” został napisany odręcznie.

- Ponieważ nie potrafił znaleźć go wydrukowanego. Wszystkie pozostałe słowa były proste, i można je było odszukać w każdej gazecie, ale wyraz „wrzosowiska” pojawia się znacznie rzadziej.

- No cóż, oczywiście to by wszystko tłumaczyło. Wywnioskował pan coś jeszcze z tego listu, panie Holmes?

- Widzę tu jedną czy dwie wskazówki, jednak ktoś bardzo się postarał, by je zatuszować. Proszę zauważyć, że adres został celowo napisany nierówno. A przecież „Times” rzadko trafia do ludzi nieposiadających wykształcenia. Możemy zatem przyjąć, że list został spreparowany przez wykształconego człowieka, który chciał udawać niewykształconego, a wysiłki, jakie podjął, by ukryć własne pismo, sugerują, że może być ono panu znane lub też niebawem pan je pozna. Proszę również zauważyć, że nie wszystkie słowa zostały przyklejone w równej linii, niektóre z nich znajdują się znacznie wyżej niż inne. Na przykład „życie” naklejono zupełnie krzywo. Może to świadczyć o niechlujstwie bądź o podenerwowaniu i pośpiechu człowieka, który wycinał te słowa. Ogólnie skłaniam się ku tej drugiej interpretacji, ponieważ sprawa najwyraźniej była ważna, i to bardzo mało prawdopodobne, by ktoś, kto sporządził taki list, nie był staranny. Jeżeli się spieszył, pojawia się nowe pytanie: dlaczego miałby się spieszyć, skoro każdy list, nawet wysłany wcześnie rano, dotarłby do rąk sir Henry'ego, jeszcze zanim opuści on hotel. Czyżby osoba, która go spreparowała, bała się, że ktoś jej przeszkodzi? I kim była ta osoba?

- Teraz zapuszczamy się już chyba w obszar domysłów - stwierdził doktor Mortimer.

- Powiedzmy raczej, w obszar, w którym rozważamy różne możliwości i wybieramy te najbardziej prawdopodobne. Jest to wprawdzie naukowe wykorzystywanie wyobraźni, zawsze mamy jednak jakieś materialne podstawy, na których opieramy te spekulacje. Bez wątpienia nazwałby to pan zgadywaniem, lecz jestem prawie pewien, że ten list zaadresowano w hotelu.

- A skąd pan to może wiedzieć?

- Jeśli przyjrzy mu się pan uważnie, to zauważy, że piszący miał kłopoty zarówno z piórem, jak i atramentem. Z pióra dwa razy skapnął atrament, tworząc kleksy przy pisaniu jednego słowa, i zaschło ono trzy razy podczas pisania tak krótkiego adresu, co wskazuje, że w kałamarzu było bardzo niewiele atramentu. Ludzie raczej nie dopuszczają do tego, by ich własne pióro czy kałamarz były w takim stanie. A połączenie tych dwóch warunków jest już doprawdy wyjątkowo rzadkie. Wie pan jednak, jak to jest z hotelowym atramentem i hotelowymi piórami. Nieczęsto można znaleźć coś porządnego. Tak, nie wahałbym się długo, by stwierdzić, że gdybyśmy mogli sprawdzić zawartość koszy na papiery w hotelach otaczających Charing Cross, znaleźlibyśmy pozostałości powycinanego „Timesa” i dostali w swe ręce osobę, która wysłała ten niecodzienny list. Chwileczkę! Chwileczkę! A to co?!

Uważnie przyjrzał się kartce z naklejonymi słowami, trzymając ją cal czy dwa od swoich

oczu.

- No i?

- Nie, nic - odpowiedział, odrzucając ją. - To pusty arkusz papieru, nawet bez znaku wodnego. Myślę, że dowiedzieliśmy się już wszystkiego, co mogliśmy, z tego dziwnego listu. A teraz, sir Henry, proszę mi powiedzieć, czy od czasu pańskiego przybycia do Londynu przytrafiło się panu jeszcze coś interesującego?

- Nie, panie Holmes. Nie wydaje mi się.

- Nie zauważył pan, żeby ktoś pana obserwował lub śledził?

- Mam wrażenie, jakbym znalazł się w samym środku jakiejś taniej powieści -powiedział nasz gość. - Czemu u diabła ktoś miałby mnie śledzić albo obserwować?

- Zaraz do tego dojdziemy. Nie miałby pan nic do dodania, nim zajmiemy się tą właśnie kwestią?

- Cóż, to zależy od tego, co pan uważa za warte wzmianki.

- Myślę, że wszystko, co wykracza poza rutynowe działania.

Sir Henry uśmiechnął się.

- Nie znam jeszcze za dobrze brytyjskich zwyczajów, ponieważ niemal całe swoje życie spędziłem w Stanach Zjednoczonych i w Kanadzie. Mam jednak nadzieję, że utrata jednego buta nie jest tu na porządku dziennym.

- Zgubił pan jeden z butów?

- Drogi panie - zawołał doktor Mortimer - ten but na pewno gdzieś jest. Znajdzie go pan po powrocie do hotelu. Jaki sens ma opowiadanie panu Holmesowi o tego typu błahostkach?

- Prosił mnie, bym wspomniał o wszystkim, co nie należy do rutynowych czynności.

- Dokładnie - rzekł Holmes. - Niezależnie od tego, jak nieznaczący może się wydawać taki incydent. A więc, twierdzi pan, że zgubił but, tak?

- W każdym razie gdzieś się zawieruszył. Wczoraj wieczorem zostawiłem oba buty przed drzwiami, a dziś rano stał tam tylko jeden. Nie uzyskałem żadnych sensownych informacji od chłopaka, który zajmuje się ich czyszczeniem. A najgorsze jest to, że kupiłem je wczoraj w Strand i ani razu ich nie założyłem.

- Skoro nigdy ich pan nie założył, to czemu wystawił je pan przed drzwi do wyczyszczenia?

- To były jasnobrązowe buty, nigdy nie lakierowane. Dlatego je wystawiłem.

- Wobec tego wnioskuję, że wczoraj po przyjeździe do Londynu pan wyszedł i natychmiast kupił parę butów.

- Zrobiłem sporo zakupów. Doktor Mortimer mi towarzyszył. Widzi pan, skoro jestem dziedzicem, muszę się stosownie nosić, a przypuszczam, że mieszkając na Zachodzie, nie zwracałem wystarczającej uwagi na swój wygląd. Kupiłem między innymi te brązowe buty -dałem za nie sześć dolarów - i jeszcze zanim zdążyłem włożyć je na nogi, jeden mi ukradziono.

- Wydaje się, że dla złodzieja to rzecz bezużyteczna - stwierdził Sherlock Holmes. -Muszę przyznać, że podzielam opinię doktora Mortimera. Ten skradziony but zapewne niedługo się znajdzie.

- A teraz, panowie - rzekł zdecydowanym głosem baronet - uważam, że już wystarczająco długo mówiłem o tych niewielu rzeczach, o których wiem. Nadeszła pora, byście dotrzymali swojej obietnicy i opowiedzieli mi szczegółowo, do czego właściwie zmierzamy.

- Pańska prośba wydaje się bardzo rozsądna - odparł Holmes. - Doktorze Mortimer, uważam, że najlepiej by było, gdyby opowiedział pan swoją historię, tak jak opowiedział ją pan

nam.

Zachęcony w ten sposób, nasz przyjaciel o naukowym umyśle wyciągnął swoje papiery z kieszeni i przedstawił całą sprawę, podobnie jak uczynił to ubiegłego poranka. Sir Henry Baskerville słuchał go w wielkim skupieniu, od czasu do czasu wydając okrzyki zdziwienia.

- Wygląda na to, że otrzymałem spadek, który ściśle wiąże się z tą opowieścią -stwierdził, gdy długa historia dobiegła już końca. - Oczywiście słyszałem o tym psie, już kiedy byłem małym chłopcem. To ulubiona rodzinna historyjka, ale nigdy nie przyszło mi na myśl, aby traktować ją poważnie. Jednak jeśli chodzi o śmierć mojego wuja. Teraz wszystko kotłuje mi się w głowie, i nie mam jeszcze na ten temat wyrobionego zdania. Wy, panowie, również sprawiacie wrażenie, jakbyście sami wciąż nie zdecydowali, czy to sprawa dla policjanta, czy raczej dla duchownego.

- W istocie.

- No i jest jeszcze kwestia listu, który dostałem w hotelu. Przypuszczam, że pasuje do reszty.

- Najprawdopodobniej ktoś wie więcej niż my na temat zajść na wrzosowisku -stwierdził doktor Mortimer.

- A ponadto - dodał Holmes - ten, kto wysłał list, nie ma wobec pana złych intencji, ponieważ ostrzega pana przed niebezpieczeństwem.

- Ale być może ta osoba chciałaby mnie wystraszyć w sobie tylko wiadomym celu.

- No cóż, oczywiście taka możliwość również istnieje. Jestem panu bardzo zobowiązany, doktorze Mortimer, że przedstawił mi pan zagadkę, z którą wiąże się kilka interesujących alternatywnych rozwiązań. Istnieje jednak pewna sprawa, o której powinniśmy teraz zadecydować, a mianowicie, sir Henry, należy się zastanowić, czy powinien pan udać się do rezydencji Baskerville'ów, czy też nie.

- Dlaczego nie miałbym tam pojechać?

- Wydaje się to niebezpieczne.

- Ma pan na myśli zagrożenie związane z tym rodzinnym upiorem bądź też powodowane przez ludzi?

- Tego właśnie będziemy się musieli dowiedzieć.

- Bez względu na to, jak jest w istocie, nie wpłynie to na moją decyzję. Nie ma takiego diabła w piekle ani takiego człowieka na ziemi, który mógłby spowodować, bym nie wybrał się do domu moich przodków! I może pan to uznać za moją ostateczną odpowiedź.

Kiedy to mówił, zmarszczył swoje ciemne brwi, a jego twarz oblała się rumieńcem. Było jasne, że ognisty temperament Baskerville'ów został odziedziczony również przez ostatniego przedstawiciela ich rodu.

- A tymczasem - dodał - nie miałem nawet możliwości, by przemyśleć wszystko to,

0 czym mi panowie powiedzieli. To zbyt poważna sprawa, abym mógł ją w pełni zrozumieć podczas tego jednego spotkania i w dodatku poczynić odpowiednie kroki. Chciałbym mieć godzinę dla siebie, żeby spokojnie się nad tym zastanowić. Panie Holmes, jest wpół do dwunastej

1 zaraz wracam do swojego hotelu. Może pan i pański przyjaciel, doktor Watson, przyszlibyście do mnie i zjedli o drugiej lunch ze mną i z doktorem Mortimerem? Wtedy będę w stanie dokładniej panom powiedzieć, co o tym wszystkim myślę.

- Czy odpowiada ci to, Watsonie?

- Idealnie.

- W takim razie mogą się nas panowie spodziewać. Czy mam poprosić, by przywołano dorożkę?

- Wolałbym się przejść, ponieważ ta sprawa bardzo mnie poruszyła.

- Z przyjemnością przespaceruję się z panem - powiedział jego towarzysz.

- W takim razie widzimy się znów o drugiej. Au revoir, panowie, dobrego dnia. Usłyszeliśmy kroki naszych gości schodzących po schodach, a potem trzaśnięcie

frontowych drzwi. W jednej chwili Holmes zmienił się z rozleniwionego marzyciela w człowieka czynu.

- Twój kapelusz i buty, Watsonie! Szybko! Nie mamy ani chwili do stracenia!

Pognał w szlafroku do swojego pokoju i po paru chwilach wrócił ubrany we frak. Razem zbiegliśmy po schodach i wyszliśmy na ulicę. W odległości jakichś dwustu jardów od nas zobaczyliśmy doktora Mortimera i młodego Baskerville'a, którzy zmierzali w stronę Oxford Street.

- Czy mam za nimi pobiec i ich zatrzymać?

- Absolutnie nie, mój drogi Watsonie. Całkowicie wystarczy mi twoje towarzystwo, jeśli i ty potrafisz znieść moje. Nasi przyjaciele to mądrzy ludzie; ten przepiękny poranek jest wręcz wymarzony na spacer.

Przyspieszył kroku, aż zmniejszyliśmy odległość dzielącą nas od dwóch dżentelmenów niemal o połowę. Potem - wciąż utrzymując dystans stu jardów - poszliśmy za nimi na Oxford Street i w dół Regent Street. Raz nasi przyjaciele zatrzymali się i oglądali coś w sklepowej witrynie, a wówczas Holmes uczynił to samo. Chwilę później krzyknął cicho z satysfakcją, a ja, śledząc jego bystre spojrzenie, zobaczyłem kabriolet z siedzącym w środku mężczyzną: kilka minut wcześniej zatrzymał się po drugiej stronie ulicy, a teraz ponownie powoli ruszył naprzód.

- Oto i nasz człowiek, Watsonie. Chodźże! Jeśli nie uda nam się zrobić nic więcej, przynajmniej dobrze mu się przyjrzymy.

W tym samym momencie dostrzegłem krzaczastą czarną brodę i dwoje oczu

0 świdrującym spojrzeniu, patrzących na nas przez boczne okno kabrioletu. Jednocześnie w dachu dorożki otworzyło się okienko, ktoś wydał jakieś polecenie woźnicy, i pojazd popędził w szalonym tempie w dół Regent Street. Holmes rozglądał się gorączkowo za innym, jednak wokół nie było widać żadnej wolnej dorożki. Następnie rzucił się w szalony pościg, wpadając pomiędzy pojazdy na ulicy, jednak nieznajomy miał już nad nami zbyt wielką przewagę, i jego dorożka zniknęła nam z oczu.

- No i proszę! - powiedział Holmes rozgoryczonym głosem, gdy dysząc, wynurzył się spośród fali pojazdów, z twarzą pobladłą ze zdenerwowania. - Widziałeś kiedyś jednocześnie takiego pecha i taką nieudolność? Watsonie, Watsonie, jeśli jesteś uczciwym człowiekiem, wspomnisz kiedyś także o tej porażce!

- Kim był ten człowiek?

- Nie mam pojęcia.

- Szpiegował ich?

- Cóż, z tego, co usłyszeliśmy od Baskerville'a, jasno wynikało, że ktoś go nieustannie śledzi, odkąd pojawił się w mieście. W jaki sposób ci ludzie wiedzieliby tak szybko, że zdecydował się zamieszkać w hotelu „Northumberland”? Skoro śledzili go pierwszego dnia, doszedłem do wniosku, że będą go śledzić również i drugiego. Być może zauważyłeś, że dwa razy podszedłem do okna w czasie, gdy doktor Mortimer czytał nam swoją legendę.

- Tak, przypominam sobie.

- Rozglądałem się, czy na ulicy nie ma jakichś włóczęgów, ale żadnego nie zauważyłem. Mamy do czynienia z inteligentnym człowiekiem, Watsonie. Ta sprawa sięga bardzo głęboko

1 choć jeszcze nie wiem, czy weszliśmy w kontakt z kimś o dobrych czy też o złych zamiarach, zawsze od razu zdaję sobie sprawę z czyichś możliwości i pomysłowości. Gdy nasi przyjaciele wyszli, natychmiast podążyłem za nimi z nadzieją, że namierzę ten niewidzialny cień, który ich szpieguje. Był jednak na tyle przebiegły, że nie podążał ich śladem pieszo, lecz skorzystał z dorożki, by móc jechać za nimi lub w dowolnej chwili ich wyprzedzić, pozostając w ten sposób niezauważonym. Jego metoda miała tę dodatkową zaletę, że gdyby wsiedli do dorożki, byłby gotów ich śledzić również i w takiej sytuacji. Naturalnie wiązało się to z pewnym oczywistym utrudnieniem.

- W ten sposób był zdany na dorożkarza.

- W rzeczy samej.

- Jaka szkoda, że nie zapisaliśmy numeru!

- Mój drogi Watsonie! Może i byłem nieudolny, ale chyba nie myślisz naprawdę, że nie zapamiętałem numeru? Nasz człowiek siedział w dorożce numer 2704. Jednak na tę chwilę jest to dla nas bezużyteczna informacja.

- Nie wyobrażam sobie, jak mógłbyś zrobić coś więcej.

- Gdy spostrzegłem dorożkę, powinienem był natychmiast się odwrócić i odejść w przeciwnym kierunku. Następnie bez pośpiechu przywołać drugą dorożkę i podążać za nim w odpowiedniej odległości albo jeszcze lepiej - kazać się zawieść do hotelu „Northumberland” i tam zaczekać. Nasz nieznajomy śledziłby Baskerville'a, zaś my mielibyśmy okazję pobić go jego własną bronią, sami mając go na oku. Teraz jednak, przez pochopność i brak dyskrecji z mojej strony, którą on niezwykle szybko i energicznie wykorzystał, zdradziliśmy się i straciliśmy jego ślad.

Powoli szliśmy w dół Regent Street, rozmawiając w ten sposób; doktor Mortimer i jego towarzysz dawno zniknęli nam z oczu.

- Teraz nie ma sensu, byśmy za nimi szli - stwierdził Holmes. - Cień zniknął i już się nie pojawi. Musimy jeszcze zobaczyć, jakie karty zostały nam w ręku, i w odpowiedni sposób je rozegrać. Czy potrafiłbyś rozpoznać twarz tego mężczyzny z dorożki?

- Zapamiętałem tylko brodę.

- Podobnie jak i ja, z czego wnoszę, że najprawdopodobniej była sztuczna. Inteligentny człowiek wypełniający tak delikatne zadanie potrzebowałby brody tylko po to, by ukryć rysy swojej twarzy. Wejdźmy tu, Watsonie!

Skręcił do jednego z biur kurierskich w tej dzielnicy, kierownik biura serdecznie go przywitał.

- Och, Wilsonie, widzę, że nie zapomniałeś o tej niewielkiej sprawie, w której miałem przyjemność ci dopomóc?

- Ależ, proszę pana, jak mógłbym zapomnieć! Ocalił pan moje dobre imię, a być może

i życie.

- Przesadzasz, mój drogi. Przypominam sobie, Wilsonie, że jednym z chłopców, którzy tu pracowali, był niejaki Cartwright, który podczas śledztwa wykazał się pewnymi zdolnościami.

- Tak, sir, wciąż dla nas pracuje.

- Czy mógłbyś go przywołać? Dziękuję! Byłbym ci też bardzo wdzięczny, gdybyś mógł mi rozmienić ten pięciofuntowy banknot.

Czternastoletni chłopiec o bystrej uważnej twarzy pojawił się posłusznie na wezwanie kierownika. Stał, wpatrując się z ogromnym szacunkiem w słynnego detektywa.

- Poproszę o listę hoteli. Dziękuję! A teraz, Cartwright, znajdziesz tu nazwy dwudziestu trzech hoteli, z których każdy jest położony w bezpośrednim sąsiedztwie Charing Cross. Rozumiesz?

- Tak, sir.

- Odwiedzisz je wszystkie po kolei.

- Tak, sir.

- Za każdym razem zaczniesz od wręczenia jednego szylinga portierowi stojącemu na zewnątrz. Tu masz dwadzieścia trzy szylingi.

- Tak, sir.

- Powiesz mu, że chciałbyś zobaczyć kosz z papierami z wczorajszego dnia. Powiesz, że ważny telegram nie dotarł do właściwych rąk i że właśnie go szukasz, rozumiesz?

- Tak, sir.

- Jednak tym, czego naprawdę będziesz szukał, jest środkowa strona z „Timesa” z dziurami wyciętymi nożyczkami. Tu masz ten egzemplarz „Timesa”. Chodzi o tę stronę. Z łatwością ją rozpoznasz, prawda?

- Tak, sir.

- W każdym przypadku portier stojący na zewnątrz zawoła recepcjonistę, któremu również dasz szylinga. Tu masz kolejne dwadzieścia trzy szylingi. Zapewne w jakichś dwudziestu przypadkach na dwadzieścia trzy dowiesz się wtedy, że papiery z poprzedniego dnia spalono lub wyrzucono. W pozostałych trzech przypadkach pokażą ci stertę papierów, a ty postarasz się w niej znaleźć tę stronę z „Timesa”. Szanse, że ją odszukasz, są bardzo niewielkie. Masz tu jeszcze dodatkowe dziesięć szylingów na wszelki wypadek. Prześlij mi przed wieczorem telegramem raport na Baker Street. A teraz, Watsonie, pozostaje nam tylko ustalić telegraficznie tożsamość dorożkarza numer 2704. Następnie zajrzymy do jednej z galerii obrazów przy Bond Street, aby wypełnić sobie jakoś czas aż do naszego spotkania w hotelu.

Rozdział piąty

Trzy przerwane wątki

Sherlock Holmes, gdy tylko miał na to ochotę, wprowadzał w życie niezwykłą umiejętność odrywania się od sprawy, nad którą pracował. Przez kolejne dwie godziny wydawało się, że dziwna zagadka, w którą się zaangażowaliśmy, odeszła na dalszy plan, a Holmesa całkowicie pochłonęły płótna współczesnych belgijskich mistrzów. Od momentu gdy wyszliśmy z galerii, aż do chwili, kiedy się znaleźliśmy w hotelu „Northumberland”, nie mówił o niczym innym, tylko o dziełach sztuki, do których zresztą miał niezwykle emocjonalne podejście.

- Sir Henry Baskerville oczekuje panów na górze - oznajmił recepcjonista. - Prosił mnie, bym wskazał panom drogę, gdy się już pojawicie.

- Czy miałby pan coś przeciwko temu, abym zajrzał do waszego rejestru gości? - spyt ał Holmes.

- Absolutnie nie.

Do księgi gości po nazwisku Baskerville'a wpisano jeszcze dwa nazwiska. Jedno brzmiało: Theophilus Johnson z Newcastle (przybył z rodziną); drugim gościem była pani Oldmore Alton z High Lodge ze swoją pokojówką.

- To na pewno ten sam Johnson, którego kiedyś znałem - powiedział Holmes do recepcjonisty. - Jest prawnikiem, prawda? Taki siwy i trochę kuleje?

- Nie, sir, ten pan Johnson jest właścicielem kopalni węgla. To bardzo energiczny dżentelmen, nie starszy niż pan.

- Na pewno się pan nie myli co do jego fachu?

- Nie, sir. Zatrzymuje się w tym hotelu od wielu lat, i jest nam bardzo dobrze znany.

- Och, to rozwiązuje sprawę. A pani Oldmore. Wydaje mi się, że to nazwisko coś mi mówi. Proszę mi wybaczyć moją ciekawość, jednak często, natrafiając na jakiegoś przyjaciela, człowiek odnajduje innego.

- To niepełnosprawna dama, sir. Jej mąż był kiedyś burmistrzem Glocester. Zawsze się u nas zatrzymuje, kiedy jest w mieście.

- Dziękuję. Niestety, obawiam się, że jej nie znam.

Ruszyliśmy dalej.

- Dzięki tym pytaniom ustaliliśmy niezwykle ważny fakt, Watsonie - ciągnął ściszonym głosem Holmes, gdy wchodziliśmy po schodach. - Wiemy teraz, że ludzie, którzy tak interesują się naszym przyjacielem, nie zatrzymali się w tym samym hotelu co on. A to oznacza, że chociaż - jak się przekonaliśmy - zależy im na tym, aby go śledzić, równie mocno dbają o to, by ich nie zobaczył. A to niezwykle wymowny fakt.

- A do jakiego wniosku cię to prowadzi?

- Do takiego, że. Hola, mój drogi przyjacielu! A cóż się tutaj dzieje?

Gdy doszliśmy do szczytu schodów, wpadliśmy na sir Henry'ego Baskerville'a we własnej osobie. Jego twarz była czerwona od gniewu, a w ręku trzymał stary, przybrudzony but. Był tak wściekły, że ledwie potrafił wykrztusić słowo, a kiedy wreszcie przemówił, odezwał się ze znacznie silniejszym amerykańskim akcentem niż podczas naszej porannej rozmowy.

- Wydaje mi się, że w tym hotelu mają mnie za jakiegoś frajera - wykrzyknął. -Dowiedzą się, że zadarli z niewłaściwym człowiekiem, chyba że zaczną uważać na to, co robią! Do diabła, jeśli ten facet nie znajdzie mojego brakującego buta, to popadnie w tarapaty. Nie to, żebym się nie znał na żartach, panie Holmes, ale tym razem już trochę przesadzili.

- Nadal szuka pan swojego buta?

- Tak, sir. I zamierzam go znaleźć.

- Jednak, jak pamiętam, mówił pan, że był to nowy brązowy but.

- Zgadza się, sir. A teraz brakuje starego czarnego.

- Co takiego? Chce pan powiedzieć, że.

- Tak, właśnie to chcę powiedzieć. Miałem tylko trzy pary butów. Nowe brązowe, stare czarne i te z lakierowanej skóry, które mam na sobie. Wczoraj w nocy ukradli mi jeden z tych brązowych, a dzisiaj ktoś podwędził mi czarny. I co, masz go? No, odezwij się, człowieku. Nie stój tak i się nie gap!

W pobliżu pojawił się zażenowany Niemiec z obsługi hotelowej.

- Nie mam, proszę pana. Pytałem w całym hotelu, ale nikomu nic o tym nie wiadomo.

- No cóż, albo te buty pojawią się tutaj przed zachodem słońca, albo porozmawiam z kierownikiem i poinformuję go, że natychmiast wyprowadzam się z tego hotelu!

- Na pewno się znajdą, sir. Obiecuję panu, że jeśli tylko wykaże się pan odrobiną cierpliwości, na pewno się znajdą.

- Dopilnuj, żeby tak się stało, bo to będzie ostatnia rzecz, która zostanie mi ukradziona w tej jaskini złodziei. Proszę, proszę, panie Holmes. Niech mi pan wybaczy, że kłopoczę go taką błahostką.

- Myślę, że ta błahostka jest tego warta.

- Cóż, wydaje mi się, że bardzo poważnie pan do tego podchodzi.

- A jak pan to wyjaśni?

- Nawet nie próbuję tego wyjaśniać! To chyba najbardziej szalona i najdziwniejsza rzecz, jaka mi się w życiu przytrafiła.

- Najdziwniejsza, być może. - rzekł z namysłem Holmes.

- A co pan myśli na ten temat?

- Nie twierdzę jeszcze, że to rozumiem. Ta pańska sprawa jest niezwykle złożona, sir Henry. Jeśli uwzględnimy jeszcze śmierć pańskiego wuja, to nie jestem pewien, czy wśród wszystkich tych pięciuset spraw o ogromnym znaczeniu, jakimi się zajmowałem, znalazłaby się choć jedna, która byłaby równie zawiła. Mamy jednak w rękach kilka wątków, i istnieje szansa, że jeśli nie ten, to inny przywiedzie nas do prawdy. Być może stracimy czas, podążając za tym, który zawiedzie nas donikąd, mimo to prędzej czy później musimy natrafić na właściwy.

Zjedliśmy lunch w przyjemnej atmosferze, niewiele mówiąc o problemie, który nas tu zgromadził. Następnie przeszliśmy do prywatnego salonu, gdzie Holmes zapytał Baskerville'a, jakie są jego zamiary.

- Zamierzam się udać do rezydencji Baskerville'ów.

- A kiedy?

- Pod koniec tego tygodnia.

- Ogólnie rzecz biorąc - rzekł Holmes - uważam, że podjął pan rozsądną decyzję. Mam wystarczające dowody świadczące o tym, że tu, w Londynie ktoś depcze panu po piętach, a wśród milionów osób zamieszkujących to wielkie miasto niełatwo odkryć, kto to jest i jakie mogą być jego zamiary. Jeśli są nieprzyjazne, może wyrządzić panu krzywdę, a my nie będziemy w stanie zrobić niczego, aby temu zapobiec. Doktorze Mortimer, czy wie pan, że dziś rano po opuszczeniu mojego domu byliście śledzeni?

Doktor Mortimer gwałtownie zerwał się na nogi.

- Śledzeni! Przez kogo?

- Tego, niestety, nie jestem w stanie powiedzieć. Czy ma pan jakiegoś sąsiada lub znajomego z Dartmoor, który nosi czarną krzaczastą brodę?

- Nie. Ale chwileczkę. No cóż, tak. Barrymore, kamerdyner sir Charlesa, ma taką

brodę.

- Ha! A gdzie jest teraz Barrymore?

- Opiekuje się rezydencją.

- Najlepiej zrobimy, sprawdzając, czy istotnie tam jest, ponieważ nie można wykluczyć, że w rzeczywistości przebywa w Londynie.

- Jak to sprawdzimy?

- Potrzebuję formularza do telegramów. „Czy wszystko gotowe na przyjazd sir Henry'ego?”. Tyle wystarczy. Zaadresujemy to do pana Barrymore'a z rezydencji Baskerville'ów. Gdzie jest najbliższe biuro telegraficzne? W Grimpen. Bardzo dobrze. Drugi telegram wyślemy do naczelnika poczty w Grimpen: „Telegram należy dostarczyć panu Barrymore'owi do rąk własnych. W przypadku jego nieobecności proszę przesłać depeszę zwrotną sir Henry'emu Baskerville'owi, hotel «Northumberland»”. W ten sposób jeszcze przed wieczorem dowiemy się, czy Barrymore pozostaje na swoim miejscu w Devonshire, czy nie.

- Aha! - zabrał głos Henry Baskerville. - A tak przy okazji, doktorze Mortimer, kim jest ten Barrymore?

- To syn dawnego zarządcy, który już nie żyje. Ta rodzina służy w rezydencji od czterech pokoleń. O ile wiem, Barrymore i jego żona są równie godni szacunku jak wszyscy inni w tym hrabstwie.

- Jednakże - rzekł Baskerville - oczywistym jest, że dopóki nikt z mojej rodziny nie zamieszkuje rezydencji, ci ludzie mają wspaniały dom i niewiele do roboty.

- To prawda.

- Czy Barrymore został wymieniony w testamencie sir Charlesa? - zapytał Holmes.

- Oboje odziedziczyli po pięćset funtów.

- Ha! Wiedzieli, że dostaną taką kwotę?

- Tak. Sir Charles bardzo lubił mówić na temat zapisów zawartych w swoim testamencie.

- To niezwykle interesujące.

- Mam nadzieję - odezwał się doktor Mortimer - że nie patrzy pan podejrzliwie na każdego, komu sir Charles coś zapisał, bo mnie także co nieco pozostawił: tysiąc funtów.

- Doprawdy? Wymieniał kogoś jeszcze?

- Przekazał mnóstwo drobnych sum różnym ludziom i wielu publicznym organizacjom charytatywnym. Całą resztę zapisał sir Henry'emu.

- A na ile opiewała ta reszta?

- Siedemset czterdzieści tysięcy funtów.

Holmes zdumiony uniósł brwi.

- Nie miałem pojęcia, że chodzi o tak gigantyczną kwotę - rzekł.

- Sir Charles uchodził za bogacza, jednak nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak ogromna była jego fortuna, dopóki nie przejrzeliśmy papierów wartościowych. W sumie jego majątek wart był prawie milion.

- Ho, ho! To stawka, o którą niejeden człowiek mógłby podjąć desperacką grę. Jeszcze jedno pytanie, doktorze Mortimer. Zakładając, że coś by się przytrafiło naszemu obecnemu tu młodemu przyjacielowi - proszę mi wybaczyć tę nieprzyjemną hipotezę - kto odziedziczyłby wówczas rezydencję?

- Ponieważ Rodger Baskerville, młodszy brat sir Charlesa, już zmarł, a nigdy się nie ożenił, rezydencja przypadłaby Desmondom, dalekim kuzynom rodu. James Desmond to starszy człowiek, jest pastorem w Westmorland.

- Dziękuję panu. Wszystkie te szczegóły są niezmiernie interesujące. Poznał pan pana Jamesa Desmonda?

- Tak, przyjechał raz w odwiedziny do sir Charlesa. Sprawiał wrażenie czcigodnego człowieka, wiodącego nieomal święty żywot. Pamiętam, że nie chciał przyjąć jakiegokolwiek legatu od sir Charlesa, choć ten bardzo nalegał, by coś mu pozostawić.

- I ten człowiek, który prowadzi tak proste życie, zostałby dziedzicem fortuny sir Charlesa?

- Odziedziczyłby rezydencję, ponieważ tak postanowiono. Dostałby również w spadku pieniądze, gdyby obecny właściciel, który może oczywiście zrobić z nimi wszystko, na co ma ochotę, nie ustanowił w testamencie inaczej.

- A pan, sir Henry? Sporządził już pan swój testament?

- Nie, panie Holmes. Nie miałem nawet na to czasu, bo dopiero wczoraj dowiedziałem się, jak się sprawy mają. W każdym razie uważam, że pieniądze powinny podążać razem z tytułem i rezydencją. Tego pragnąłby mój biedny wuj. Jak właściciel miałby przywrócić Baskerville'om ich dawny splendor, gdyby brakowało mu gotówki na utrzymanie posiadłości? Dom, ziemia i pieniądze powinny iść ze sobą w parze.

- W istocie.

- No cóż, sir Henry, zgadzam się z panem co do tego, że powinien pan bezzwłocznie udać

się do Devonshire. Mam tylko jedno zastrzeżenie. Z całą pewnością nie może pan jechać sam.

- Doktor Mortimer wraca ze mną.

- Ale doktor Mortimer musi się zajmować swoją praktyką, ponadto mieszka wiele mil od pana. Nawet przy jak najlepszych intencjach prawdopodobnie nie będzie w stanie panu pomóc. Musi pan wziąć kogoś ze sobą, jakiegoś zaufanego człowieka, który zawsze będzie w pobliżu.

- Czy mógłby pan pojechać ze mną, panie Holmes?

- Jeżeli dojdzie do krytycznej sytuacji, spróbuję się tam zjawić osobiście. Proszę jednak zrozumieć, że prowadzę szeroką praktykę detektywistyczną i nieustannie docierają do mnie z wielu miejsc prośby o pomoc. Nie mogę więc zniknąć z Londynu na nieokreślony czas. Obecnie jeden z najbardziej szanowanych ludzi w Anglii jest właśnie oczerniany przez szantażystę i tylko ja jestem w stanie powstrzymać skandal, który mógłby go zrujnować. Widzi pan, że w moim przypadku wyprawa do Dartmoor jest w tej chwili po prostu niemożliwa.

- Kogo w takim razie pan poleca?

Holmes położył dłoń na moim ramieniu.

- Jeśli mój przyjaciel się tego podejmie, to nie ma drugiego takiego człowieka, który powinien czuwać przy pańskim boku, gdy znajdzie się pan w tarapatach. Nikt nie może powiedzieć tego z większą pewnością niż ja.

Propozycja ta całkowicie mnie zaskoczyła, jednak nim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, Baskerville schwycił moją dłoń i serdecznie ją uścisnął.

- To naprawdę bardzo miło z pańskiej strony, doktorze Watson - rzekł. - Widzi pan, jak wygląda moja sprawa, i wie pan o niej tyle co ja sam. Jeżeli uda się pan ze mną do rezydencji Baskerville'ów i będzie nade mną czuwał, nigdy mu tego nie zapomnę.

Zawsze fascynowała mnie perspektywa przygody, a słowa Holmesa i skwapliwość, z jaką baronet powitał mnie jak swego druha, bardzo mi pochlebiły.

- Z przyjemnością z panem pojadę - odparłem. - Nie wiem, jak mógłbym lepiej wykorzystać swój czas.

- I będziesz mi składał szczegółowe raporty - rzekł Holmes. - Gdy zaczną się kłopoty, a dojdzie do tego na pewno, pokieruję twoimi działaniami. Zakładam, że wszyscy panowie będą gotowi do soboty?

- Czy odpowiada to doktorowi Watsonowi?

- Jak najbardziej.

- W takim razie, o ile nic nie ulegnie zmianie, spotkamy się w sobotę o dziesiątej trzydzieści w pociągu odchodzącym z Paddington.

Wstaliśmy, kierując się do wyjścia, gdy nagle Baskerville zerwał się z okrzykiem triumfu i zanurkował w kąt pokoju, wyciągając spod szafki brązowy but.

- Mój zgubiony but! - zawołał.

- Oby wszystkie trudności rozwiały się równie łatwo - rzekł Sherlock Holmes.

- A jednak to bardzo dziwna sprawa - zauważył doktor Mortimer. - Przed lunchem niezwykle dokładnie przeszukałem ten pokój.

- Ja również - zapewnił sir Baskerville. - Sprawdziłem tu każdy zakamarek.

- Z całą pewnością nie było tutaj tego buta.

- W takim razie kelner musiał go tu zostawić, kiedy jedliśmy lunch.

Posłano po Niemca, ten jednak uparcie utrzymywał, że nic o tym nie wie, i dalsze dopytywanie niczego nie wyjaśniło. Przybyła w ten sposób kolejna pozycja do tej nieustannie rosnącej i pozornie niemającej żadnego sensu listy drobnych niewytłumaczalnych epizodów, które następowały tak szybko jeden po drugim. Pomijając nawet ponurą historię związaną ze śmiercią sir Charlesa, mieliśmy do czynienia z szeregiem niewyjaśnionych wypadków, które wydarzyły się w ciągu zaledwie dwóch dni: otrzymanie spreparowanego z wycinków listu, czarnobrody szpieg w kabriolecie, utrata nowego brązowego buta, utrata starego czarnego buta, a teraz jeszcze odzyskanie tego pierwszego. Gdy wracaliśmy dorożką na Baker Street, Holmes milczał przez całą drogę, a jego ściągnięte brwi i skupiona twarz świadczyły o tym, że podobnie jak ja pochłonięty był szukaniem schematu, do którego wszystkie te dziwne i na pozór niezwiązane ze sobą epizody można by było dopasować. Przez całe popołudnie aż do późnego wieczora siedział pogrążony w myślach, otoczony kłębami tytoniowego dymu.

Przed samym obiadem dostarczono dwa telegramy. Pierwszy z nich brzmiał: „Właśnie się dowiedziałem, że Barrymore jest w rezydencji. Baskerville”. Drugi zaś: „Zgodnie ze wskazówkami byłem w dwudziestu trzech hotelach, lecz z przykrością donoszę, że nie zdołałem znaleźć pociętej strony «Timesa». CARTWRIGHT”.

- Tak oto urywają się dwa moje tropy, Watsonie. Nie ma nic bardziej stymulującego niż sprawa nieukładająca się po twojej myśli. Musimy się rozejrzeć za jakimiś innymi śladami.

- Wciąż jeszcze mamy dorożkarza, który woził tego szpiega.

- Dokładnie. Wysłałem telegram, by dowiedzieć się jego nazwiska i adresu z oficjalnego rejestru. Nie byłbym zaskoczony, gdyby właśnie nadchodziła odpowiedź na moje pytanie.

Dźwięk dzwonka, który rozległ się w tym momencie, potwierdził przeczucia Holmesa. Drzwi się otworzyły, i do pokoju wszedł prosty mężczyzna, w którym rozpoznaliśmy naszego dorożkarza.

- Otrzymałem wiadomość z centrali, że jakiś dżentelmen spod tego adresu dopytywał się o dorożkę numer 2704 - powiedział. - Jeżdżę tą dorożką od siedmiu lat i nikt nigdy nie zgłaszał żadnych skarg. Przyszedłem tutaj prosto z Yard, aby zapytać pana wprost, jakie ma pan zastrzeżenia.

- Ależ absolutnie żadnych, mój dobry człowieku - odparł Holmes. - Wręcz przeciwnie, mam tu dla pana pół suwerena, jeśli udzieli pan jasnej odpowiedzi na moje pytanie.

- No cóż, w takim razie wygląda na to, że mam dziś dobry dzień - rzekł dorożkarz z szerokim uśmiechem. - Czego chciałby się pan dowiedzieć, sir?

- Przede wszystkim pańskiego nazwiska i adresu, na wypadek gdybym znów pana potrzebował.

- John Clayton, Turpey Street 3, Borough. Moja dorożka należy do Shipleyyard, przy stacji Waterloo.

Holmes zanotował sobie te informacje.

- A teraz, panie Clayton, proszę mi opowiedzieć o kliencie, który zjawił się dziś o dziesiątej rano i obserwował ten dom, a następnie śledził dwóch dżentelmenów na Regent Street.

Mężczyzna wyglądał na zaskoczonego i trochę zakłopotanego.

- Hm, nie ma sensu, żebym panu o tym opowiadał, bo wygląda na to, że wie pan już tyle co i ja - odparł. - Prawdę mówiąc, ten mężczyzna wyjawił mi, że jest detektywem, i prosił, bym nikomu o tym nie wspominał.

- Mój przyjacielu, to bardzo poważna sprawa, a pan sam może się znaleźć w dość kłopotliwej sytuacji, jeśli będzie próbował coś przede mną zataić. Twierdzi pan, że klient wspomniał, iż jest detektywem?

- Tak.

- A kiedy to powiedział?

- Na odchodnym.

- Powiedział coś jeszcze?

- Wymienił swoje nazwisko.

Holmes rzucił mi szybkie, triumfalne spojrzenie.

- Och, podał swoje nazwisko? Doprawdy, bardzo nierozsądnie. A jakież to nazwisko wymienił?

- Powiedział - odparł dorożkarz - że nazywa się Sherlock Holmes.

Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć mojego przyjaciela tak kompletnie zaskoczonego jak wówczas, gdy usłyszał odpowiedź dorożkarza. Przez chwilę siedział zdumiony, milcząc. Następnie wybuchnął donośnym śmiechem.

- Punkt dla niego, Watsonie. Nie da się zaprzeczyć, że mnie przechytrzył - powiedział. -Cios równie szybki i zręczny jak mój własny. Tym razem bardzo pięknie wystrychnął mnie na dudka. A więc nazywał się Sherlock Holmes, tak?

- Tak, sir. Takie nazwisko podał ten dżentelmen.

- Doskonale! Teraz niech mi pan powie, skąd go pan zabrał. I proszę mi opowiedzieć

0 wszystkim, co się wydarzyło.

- Przywołał moją dorożkę o wpół do dziesiątej na Trafalgar Square. Powiedział, że jest detektywem, i zaproponował mi dwie gwinee, jeśli przez cały dzień będę robił dokładnie to, co mi powie, nie zadając żadnych pytań. Z ochotą na to przystałem. Najpierw pojechaliśmy pod hotel „Northumberland” i czekaliśmy tam, dopóki nie wyszło z niego dwóch dżentelmenów, którzy wsiedli do jednej ze stojących przed hotelem dorożek. Jechaliśmy za nimi, dopóki nie zatrzymali się gdzieś w tej okolicy.

- Konkretnie pod tymi drzwiami - powiedział Holmes.

- Nie jestem tego pewien, ośmielę się jednak stwierdzić, że mój klient doskonale o tym wiedział. Zatrzymaliśmy się mniej więcej w połowie ulicy i czekaliśmy przez półtorej godziny. Potem tych dwóch dżentelmenów minęło nas pieszo, a my śledziliśmy ich na Baker Street, a później.

- Wiem - rzekł Holmes.

- Tak było, dopóki nie przejechaliśmy trzech czwartych Regent Street. Wtedy mój klient otworzył okienko w dachu i krzyknął, że mam natychmiast pędzić na stację Waterloo. Pogoniłem kobyłę batem i dojechaliśmy tam w niecałe dziesięć minut. Zapłacił mi obiecane dwie gwinee

1 poszedł na stację. Gdy już odchodził, odwrócił się i powiedział: „Może cię zainteresuje, że woziłeś pana Sherlocka Holmesa”. Tak się właśnie dowiedziałem, jak się nazywał.

- Rozumiem. A potem już go pan nie widział?

- Nie, od chwili gdy zniknął na stacji.

- A jak by pan opisał pana Sherlocka Holmesa?

Dorożkarz podrapał się po głowie.

- No cóż, tak naprawdę to wcale niełatwo opisać tego dżentelmena. Na oko miał jakieś czterdzieści lat i był średniego wzrostu, o jakieś dwa czy trzy cale niższy od pana, sir. Odziany jak człowiek z wyższych sfer, był blady i miał czarną brodę, prosto przyciętą na końcu. Nie wiem, czy mogę coś więcej o nim powiedzieć.

- Jakiego koloru miał oczy?

- Tego nie jestem w stanie sobie przypomnieć.

- Niczego już pan więcej nie pamięta?

- Nie, sir. To wszystko.

- Trudno, w takim razie tu jest pańskie pół suwerena. I czeka kolejne, jeśli będzie pan w stanie dostarczyć mi nowych informacji. Dobranoc!

- Dobranoc, sir. I dziękuję.

John Clayton wyszedł, chichocząc, a Holmes wzruszył ramionami i zwrócił się do mnie ze smutnym uśmiechem.

- I tak oto urywa się nasz trzeci trop, więc dotarliśmy do punktu, z którego wyszliśmy -powiedział. - Co za chytry drań. Wiedział, pod jakim numerem mieszkam. Wiedział, że sir Henry Baskerville zwrócił się do mnie o radę. Na Regent Street zobaczył mnie i rozpoznał, domyślił się, że zapamiętałem numer jego dorożki i że dotrę do woźnicy, a więc przysłał mi tę bezczelną wiadomość. Mówię ci, Watsonie, tym razem mamy wroga, który nam dorównuje. W Londynie dał mi szacha i mata. Mogę ci tylko życzyć, żeby w Devonshire bardziej ci się poszczęściło. Ale nie jest mi z tym lekko.

- Z czym?

- Z tym, że cię tam wysyłam. To paskudna sprawa, Watsonie. Paskudna, niebezpieczna sprawa. I im więcej się o niej dowiaduję, tym mniej mi się podoba. Tak, mój drogi przyjacielu, możesz się z tego śmiać, ale daję ci słowo, że bardzo się ucieszę, gdy już zdrowy i bezpieczny powrócisz na Baker Street.

Rozdział szósty

Rezydencja Baskerville'ów

Sir Henry i doktor Mortimer byli gotowi w umówionym dniu, i zgodnie z planem wyruszyliśmy razem do Devonshire. Sherlock Holmes odwiózł mnie na stację i przed odjazdem udzielił mi ostatnich rad i wskazówek.

- Nie chcę, żebyś miał jakiekolwiek uprzedzenia, Watsonie, nie będę więc ci sugerował żadnych moich teorii - powiedział. - Chciałbym po prostu, byś relacjonował mi fakty, najpełniej jak to będzie możliwe. Tymczasem wyciąganie wniosków możesz pozostawić mnie.

- Jakiego rodzaju fakty? - spytałem.

- Wszystko, co może się wydawać, że ma wpływ na sprawę, choćby tylko pośrednio. A zwłaszcza relacje pomiędzy młodym Baskerville'em a jego sąsiadami czy jakiekolwiek nowe szczegóły dotyczące okoliczności śmierci sir Charlesa. W ciągu ostatnich paru dni sam próbowałem się kilku rzeczy dowiedzieć, obawiam się jednak, że bez pozytywnych rezultatów. Tylko jedno wydaje się pewne, a mianowicie to, że James Desmond, następny w kolejności dziedzic po sir Charlesie, jest starszym dżentelmenem o bardzo życzliwym usposobieniu, tak więc te zajścia, o jakich wiemy, nie mają z nim nic wspólnego. Jestem przeświadczony, że możemy wykluczyć go całkowicie z naszych rozważań. Pozostają więc ludzie z wrzosowiska mieszkający wokół posiadłości sir Henry'ego Baskerville'a.

- Czy nie byłoby dobrze najpierw pozbyć się tej pary Barrymore'ów?

- Absolutnie nie! Nie mógłbyś popełnić większego błędu. Jeśli są niewinni, byłoby to okrutną niesprawiedliwością, jeżeli zaś są winni, zniweczylibyśmy wszelkie szanse, aby im to udowodnić. Nie, nie. Zachowamy ich na naszej liście podejrzanych. No i jest jeszcze stajenny z rezydencji, o ile sobie dobrze przypominam. Są dwaj rolnicy z wrzosowiska. Jest nasz przyjaciel, doktor Mortimer, który, jak mniemam, jest bardzo uczciwym człowiekiem, no i jego żona, o której nie wiemy nic. Poza tym mamy jeszcze tego przyrodnika, Stapletona, i jego siostrę, ponoć młodą atrakcyjną damę. Jest też pan Frankland z Lafterhall, o którym też nic nie wiemy, a także paru innych sąsiadów. To są ludzie, na których powinieneś skupić swoją uwagę.

- Postaram się najlepiej, jak potrafię.

- Zakładam, że masz broń?

- Tak, pomyślałem, że rozsądnie będzie wziąć ją ze sobą.

- Z całą pewnością. Trzymaj pod ręką rewolwer w dzień i w nocy i nigdy nie zaniedbuj

środków ostrożności.

Nasi towarzysze zarezerwowali już przedział w wagonie pierwszej klasy i czekali na nas na peronie.

- Nie, nie mamy żadnych nowych wieści - odparł doktor Mortimer na pytania mojego przyjaciela. - Mogę jedynie pana zapewnić, że w ciągu ostatnich dwóch dni nie byliśmy śledzeni. Zawsze gdy wychodziliśmy, zachowywaliśmy absolutną czujność, nikt więc nie mógł umknąć naszej uwadze.

- Zakładam, że przez cały czas trzymali się panowie razem?

- Z wyjątkiem wczorajszego popołudnia. Zazwyczaj gdy przyjeżdżam do miasta, jeden dzień przeznaczam wyłącznie na rozrywki. Spędziłem go więc w muzeum College of Surgeons.

- A ja poszedłem popatrzeć na ludzi w parku - powiedział Baskerville. - Ale nie mieliśmy żadnych kłopotów.

- Niemniej było to nierozsądne - rzekł Holmes bardzo poważnie, potrząsając głową. -Bardzo pana proszę, sir Henry, żeby nigdzie nie chodził pan sam. Jeśli będzie pan tak postępował, przytrafi się mu jakieś wielkie nieszczęście. Znalazł się pański drugi but?

- Nie, sir. Przepadł na dobre.

- No proszę. To bardzo interesujące. Cóż, w takim razie do zobaczenia - dodał, gdy pociąg ruszył z peronu. - Sir Henry, proszę pamiętać o jednym zdaniu z tej dziwacznej starej legendy, którą odczytał nam doktor Mortimer. Niech pan wystrzega się wrzosowiska w tych ciemnych godzinach, gdy moce zła są najsilniejsze.

Obejrzałem się, kiedy peron został już daleko za nami. Dostrzegłem wysoką szczupłą sylwetkę Holmesa, który stał bez ruchu i patrzył w naszą stronę.

Podróż minęła nam szybko i przyjemnie. Spędziłem czas, zaznajamiając się bliżej z moimi dwoma towarzyszami i bawiąc się ze spanielem doktora Mortimera. Po kilku zaledwie godzinach brunatna ziemia nabrała rdzawej barwy, a glina ustąpiła miejsca granitowi. Brązowe krowy pasły się na otoczonych żywopłotami polach, których wysokie trawy i bujniejsza roślinność świadczyły o łagodniejszym, ale wilgotniejszym klimacie. Młody Baskerville z zaciekawieniem wyglądał przez okno i wydawał z siebie okrzyki zachwytu, rozpoznając znane sobie elementy scenerii hrabstwa Devon.

- Zwiedziłem większą część świata, odkąd stąd wyjechałem, doktorze Watson -powiedział. - Nigdy jednak nie widziałem miejsca, które mogłoby się równać z tym.

- Ja zaś nigdy nie spotkałem człowieka z Devonshire, który by nie kochał swojego hrabstwa - zauważyłem.

- Zależy to w równym stopniu od pochodzenia ludzi co od samego hrabstwa - rzekł doktor Mortimer. - Jeden rzut oka na naszego przyjaciela zdradza, że okrągły kształt jego głowy charakterystyczny dla Celtów wiąże się z celtyckim entuzjazmem i silnym przywiązaniem do ziemi. Czaszka biednego sir Charlesa była bardzo rzadkiego typu, w połowie celtycka, w połowie iweryjska. Ale musiał być pan bardzo młody, gdy ostatni raz widział pan rezydencję Baskerville'ów, prawda?

- Byłem kilkunastoletnim chłopcem, gdy zmarł mój ojciec. Nigdy nie widziałem rezydencji, bo mieszkaliśmy w małym domku na południowym wybrzeżu Anglii. Stamtąd udałem się prosto do przyjaciela w Ameryce. Mogę panów zapewnić, że to wszystko jest dla mnie równie nowe co dla doktora Watsona. I nie mogę się już doczekać, by ujrzeć wrzosowisko!

- Doprawdy? Wobec tego pańskie życzenie z łatwością się spełnia, bo tu właśnie po raz pierwszy otwiera się na nie widok - powiedział doktor Mortimer, wskazując na okno wagonu.

Nad zielonymi prostokątami pól i niską linią lasu wznosiło się w dali szare melancholijne wzgórze o postrzępionym szczycie, ciemne i zamglone niczym jakiś fantastyczny krajobraz ze snu. Baskerville siedział przez pewien czas, w milczeniu się w nie wpatrując. Mogłem wyczytać z jego skupionej twarzy, jak wiele dla niego znaczyło po raz pierwszy ujrzeć to dziwne miejsce, gdzie mężczyźni z jego rodu panowali od tak dawna i pozostawili po sobie niezatarte wspomnienie. Siedział tak w swym tweedowym garniturze w kącie zwykłego wagonu kolejowego i choć mówił z amerykańskim akcentem, gdy spojrzałem w jego śniadą wyrazistą twarz, silniej niż kiedykolwiek przedtem poczułem, że jest prawdziwym potomkiem tej długiej linii władczych arystokratów o ognistym temperamencie. Jego krzaczaste brwi, delikatne nozdrza i wielkie piwne oczy wyrażały dumę, odwagę i siłę. Jeśli na tym złowrogim wrzosowisku czekać nas miało trudne i niebezpieczne zadanie, był to przynajmniej towarzysz, z którym można było podjąć ryzyko, nie tracąc przy tym pewności, że dzielnie stawi mu czoła.

Pociąg zatrzymał się na niewielkiej stacji, gdzie wysiedliśmy. Na zewnątrz, za niskim białym ogrodzeniem, czekał na nas powóz zaprzężony w parę krępych i silnych koni. Nasze przybycie było najwyraźniej ważnym wydarzeniem, bo zjawił się kierownik stacji, a bagażowi stłoczyli się wokół, żeby odnieść nasze rzeczy. To była miła, skromna miejscowość, z zaskoczeniem jednak spostrzegłem, że przy bramie stoi dwóch uzbrojonych mężczyzn, ubranych w ciemne uniformy. Oparci o swoje krótkie karabiny bacznie się nam przyglądali, gdy przechodziliśmy obok.

Stangret, sękaty niski człowiek o twardych rysach, powitał sir Henry'ego Baskerville'a i po kilku minutach pędziliśmy już szeroką białą drogą. Pofalowane pastwiska po jej obu stronach wznosiły się coraz wyżej, a stare domy z facjatkami wyzierały spośród zieleni gęstego listowia. Jednakże za tym spokojnym krajobrazem, oblanym słonecznym światłem, coraz wyraźniej wznosiła się ciemniejąca na tle wieczornego nieba długa ponura linia wrzosowiska, przerywana gdzieniegdzie postrzępionymi złowieszczymi wzgórzami.

Powóz skręcił w boczny trakt. Jechaliśmy pod górę wąskimi koleinami od stuleci wyjeżdżonymi przez koła, a po obu stronach drogi wznosiły się wały ciężkie od ociekającego wilgocią mchu i mięsistych liści języcznika. Rdzawe paprocie i cętkowane liście jeżyn błyszczały w świetle zachodzącego słońca. Wciąż pnąc się pod górę, minęliśmy wąski granitowy mostek i przejechaliśmy nad głośno szumiącym wartkim strumieniem, spienionym i huczącym pomiędzy szarymi głazami. Droga i strumień wiły się przez dolinę gęsto porośniętą niskimi dębami i jodłami.

Na każdym zakręcie Baskerville wydawał z siebie okrzyki zachwytu, energicznie rozglądając się dookoła i zadając niezliczone pytania. Dla niego wszystko było tutaj piękne, ja tymczasem odczuwałem nutki melancholii unoszące się nad tą okolicą, na której tak wyraźnie odcisnęło się piętno zbliżającego się ku końcowi roku. Żółte liście wyścielały drogę i z furkotem opadały na nasz powóz. Skrzypienie kół milkło, gdy przejeżdżaliśmy przez kopce gnijących liści, które wydawały mi się niczym smutne podarunki, jakie natura rzucała przed powóz powracającego dziedzica Baskerville'ów.

- Hola! - krzyknął nagle doktor Mortimer. - A to co?

Przed nami wznosiła się krzywizna porośniętego wrzosem pagórka, zewnętrzne pasmo wrzosowiska. Na jego szczycie widniała ciemna ponura sylwetka - konny żołnierz z karabinem na ramieniu, niczym statua jeźdźca umieszczona na piedestale. Obserwował drogę, którą akurat podróżowaliśmy.

- Co to ma znaczyć, Perkinsie? - spytał doktor Mortimer.

Nasz woźnica odwrócił się lekko na siedzeniu.

- Z Princetown zbiegł więzień, sir. Jest na wolności już od trzech dni, i strażnicy obserwują wszystkie drogi i stacje, ale do tej pory go nie znaleziono. Tutejszym rolnikom to się

nie podoba, sir.

- Domyślam się, że dostaną pięć funtów, jeśli udzielą jakiejś informacji o nim?

- Tak, sir, ale szansa otrzymania pięciu funtów jest niczym wobec tego, że ktoś może poderżnąć im gardło. Widzi pan, to nie jest jakiś zwykły więzień. Ten człowiek zabiłby za nic.

- Doprawdy? A kim on jest?

- To Selden, morderca z Notting Hill.

Dobrze pamiętałem tę sprawę, ponieważ Holmes interesował się nią kiedyś ze względu na szczególne okrucieństwo i bezsensowną brutalność cechujące wszystkie działania tego zabójcy. Przekształcenie wyroku śmierci na dożywocie związane było z pewnymi wątpliwościami, czy jest on całkowicie zdrowy na umyśle, tak nieludzkie były bowiem jego zbrodnie.

Nasz powóz wjechał na szczyt wzniesienia, i przed nami otworzyła się ogromna przestrzeń wrzosowiska, poznaczona ostrymi, urwistymi kopcami i skalistymi wzgórzami. Powiał od niego zimny wiatr i przeszył nas wszystkich lodowaty dreszcz. Gdzieś tam, na upiornym pustkowiu, czaił się ten ścigany przestępca, kryjąc się w jakiejś norze niczym dzikie zwierzę, z sercem wypełnionym nienawiścią wobec całej ludzkiej rasy, która go odrzuciła. Tylko tego brakowało, by dopełnić przygnębiającego obrazu jałowego pustkowia, przeszywanego zimnym wiatrem, i ciemniejącego nieba. Nawet Baskerville zamilkł i otulił się szczelniej płaszczem.

Za nami, w dole, pozostały żyzne tereny. Obejrzeliśmy się, aby raz jeszcze na nie spojrzeć. W ukośnych promieniach słońca wędrującego nisko nad horyzontem strumienie wydawały się niczym złote nici, połyskujące na tle rdzawej, świeżo zaoranej ziemi i szerokiej gęstwiny lasów. Droga przed nami stawała się z każdą chwilą coraz bardziej ponura i dzika. Biegła wśród rdzawooliwkowych stoków upstrzonych gigantycznymi głazami. Od czasu do czasu mijaliśmy jakieś domostwa o kamiennych ścianach i szarych dachach, nie porastał ich jednak żaden bluszcz, który łagodziłby ich surowe kontury. Nagle znaleźliśmy się nad zagłębieniem w kształcie niecki pokrytym połaciami skarlałych dębów i jodeł, poskręcanych i powyginanych przez wściekłe wichry wiejące tu latami. Nad drzewami wznosiły się dwie wysokie wąskie wieże. Woźnica wskazał na nie swoim biczem.

- Rezydencja Baskerville'ów - powiedział.

Dziedzic powstał i wpatrywał się w budowlę z zarumienioną twarzą i błyszczącymi oczyma. Kilka minut później dotarliśmy do stróżówki przy bramie wykonanej z kutego żelaza. Naznaczone zębem czasu filary po obu stronach zarysowane były plamami porostów i zwieńczone głowami dzików z herbu Baskerville'ów. Ze stróżówki została dziś tylko ruina z czarnego granitu o obnażonych krokwiach, jednak naprzeciw niej stał nowy budynek, zaledwie w połowie ukończony - pierwszy efekt wykorzystywania złota zdobytego przez sir Charlesa w południowej Afryce.

Wjechaliśmy bramą w aleję, gdzie turkot kół znów głuszyły zwiędłe liście, a gałęzie starych drzew splecione ze sobą tworzyły mroczny tunel nad naszymi głowami. Baskerville wzdrygnął się, patrząc na długi ciemny podjazd, na którego końcu migotała niczym widmo sylwetka domostwa.

- Czy to się stało tutaj? - zapytał ściszonym głosem.

- Nie, nie. Cisowa aleja jest po drugiej stronie.

Młody dziedzic rozejrzał się wokół z posępnym obliczem.

- Nic dziwnego, że mój wuj czegoś się obawiał - powiedział. - To miejsce wystraszyłoby każdego. W ciągu sześciu miesięcy każę tu i przed samą rezydencją zainstalować latarnie elektryczne, a wtedy go, panowie, nie poznacie.

Aleja wyprowadziła nas na rozległą przestrzeń pokrytą murawą. Przed nami znajdował się dom w całej swej okazałości. W gasnącym świetle dnia dostrzegłem, że jego centralną część stanowiła ciężka bryła z wysuniętym gankiem. Cały front porastał bluszcz, choć go gdzieniegdzie wycięto, by odsłonić okno czy herb Baskerville'ów prześwitujący przez ciemną zasłonę zieleni. Nad tą główną bryłą wznosiły się dwie wieże, bardzo stare, zwieńczone krenelażem i podziurawione licznymi otworami strzelniczymi. Po obu stronach wież rozciągały się nowocześniejsze skrzydła budynku wzniesione z czarnego granitu. Z ciężkich wielodzielnych okien sączyło się słabe światło, a z jednego z wysokich kominów nad stromym, spadzistym dachem wzbijał się w niebo pojedynczy słup czarnego dymu.

- Witamy w rezydencji Baskerville'ów, sir Henry!

Wysoki mężczyzna wyłonił się z cienia ganku i otworzył drzwiczki powozu. Na tle żółtego światła widocznego z wnętrza pojawiła się sylwetka kobiety, która również podeszła i pomagała teraz mężowi przy naszych bagażach.

- Nie będzie pan miał nic przeciwko temu, jeśli pojadę prosto do domu, sir Henry? -spytał doktor Mortimer. - Żona na mnie czeka.

- Ale niechże pan zostanie chociaż na kolację!

- Nie, muszę jechać. Prawdopodobnie w domu czeka mnie jeszcze praca. Zostałbym, żeby oprowadzić pana po posiadłości, ale Barrymore będzie lepszym przewodnikiem niż ja. Do zobaczenia. I proszę się nie wahać posłać po mnie, we dnie czy w nocy, kiedy tylko będę mógł się na coś przydać.

Turkot kół ucichł na podjeździe. Sir Henry i ja weszliśmy do przedsionka, a za nami z ciężkim odgłosem zatrzasnęły się drzwi. Znaleźliśmy się w pięknej sali - wielkim, przestronnym pomieszczeniu podpieranym ogromnymi poczerniałymi ze starości dębowymi słupami. W olbrzymim staromodnym kominku, za wysoką żelazną kratą, strzelał i trzaskał ogień. Sir Henry i ja wyciągnęliśmy w jego kierunku dłonie, bo przemarzliśmy podczas długiej podróży. Następnie rozejrzeliśmy się po komnacie. Ujrzeliśmy duży wysoko umieszczony stary witraż, dębowe boazerie, głowy jeleni i herby wiszące na ścianach. Wszystko to wydawało się przyćmione i ponure w słabym świetle wiszącej pośrodku lampy.

- Jest dokładnie taka, jak ją sobie wyobrażałem - powiedział sir Henry. - Czyż to nie sama kwintesencja starej rodowej siedziby? Pomyśleć tylko, że moi przodkowie żyli tu przez pięćset lat! Sama myśl o tym jest niezwykła.

Zauważyłem, że gdy się rozglądał, na jego śniadej twarzy zapłonął chłopięcy entuzjazm. Mimo że światło padało dokładnie tam gdzie stał, na ścianach kładły się długie cienie, wiszące nad młodym dziedzicem niczym czarna kopuła.

Barrymore, który poszedł zanieść bagaże do naszych pokoi, teraz powrócił i stał przed nami, z szacunkiem czekając na dalsze dyspozycje. Był mężczyzną o wyjątkowym wyglądzie, wysokim, przystojnym, z czarną prosto przystrzyżoną brodą i bladą twarzą o szlachetnych rysach.

- Czy życzy pan sobie, by natychmiast podano kolację, sir?

- Jest już gotowa?

- Będzie gotowa za kilka minut, sir. W pokojach znajdą panowie gorącą wodę. Sir Henry, ja i moja żona będziemy bardzo szczęśliwi, mogąc zostać z panem aż do chwili, gdy podejmie pan nowe decyzje. Jednak rozumie pan zapewne, że odtąd ten dom będzie wymagał znacznie liczniejszej służby.

- Dlaczegóż to?

- Sir, chodzi mi tylko o to, że sir Charles był starszym człowiekiem, i oboje z żoną byliśmy w stanie zatroszczyć się o wszystkie jego potrzeby. Pan będzie zapewne częściej pragnął towarzystwa, potrzebne więc będą zmiany w całym domu.

- Czy to znaczy, że chcecie odejść?

- Tylko wówczas, jeśli będzie pan sobie tego życzył, sir.

- Ale twoja rodzina mieszkała z naszą od wielu pokoleń, prawda? Byłoby mi przykro, gdybym miał rozpocząć nowe życie tutaj, zrywając tę starą rodzinną więź.

Wydawało mi się, że dostrzegam oznaki poruszenia na bladej twarzy kamerdynera.

- Też tak to widzę, sir. Podobnie jak moja żona. Jednak prawdę mówiąc, oboje byliśmy bardzo przywiązani do sir Charlesa. Jego śmierć była dla nas szokiem, i teraz w tym otoczeniu czujemy się bardzo przygnębieni. Obawiam się, że już nigdy się na dobre nie odnajdziemy w rezydencji Baskerville'ów.

- Co zamierzacie zrobić?

- Mam nadzieję, że uda nam się otworzyć własny interes. Dzięki hojności sir Charlesa mamy akurat na to środki. A teraz, sir, powinienem chyba pokazać panom ich pokoje.

Nad starym holem znajdowała się kwadratowa galeryjka z balustradą, na którą prowadziły podwójne schody. Z tego centralnego punktu biegły dwa korytarze, ciągnące się przez całą długość budynku i prowadzące do wszystkich sypialni. Sypialnie moja i Baskerville'a znajdowały się w tym samym skrzydle, właściwie prawie ze sobą sąsiadowały.

Pokoje na górze były urządzone znacznie bardziej nowocześnie niż centralna część domu, a jasne tapety i liczne świece łagodziły nieco ponure wrażenie, czające się w moim umyśle od chwili przyjazdu. Jednakże jadalnia, do której wchodziło się z holu, była posępnym miejscem pełnym cieni. W tej długiej komnacie znajdowało się podwyższenie, gdzie zasiadali domownicy, na które wchodziło się po stopniach. Niższa część była zarezerwowana dla służby. Przy jednym końcu sali jadalnej znajdowała się galeryjka dla minstreli. Nad naszymi głowami biegły czarne dźwigary, podtrzymujące ściemniałe od dymu sklepienie. Niegdyś, gdy rozświetlały je zapalone pochodnie, a wnętrze rozbrzmiewało odgłosami barwnej starodawnej uczty, mogło być tu weselej. Teraz jednak, kiedy dwóch odzianych na czarno dżentelmenów siedziało w niewielkim kręgu światła rzucanego przez osłoniętą lampę, mimowolnie miało się ochotę zniżyć głos, a w duszę wdzierał się smutek.

Z obrazów na ścianach spoglądali na nas przodkowie w najróżniejszych ubiorach, od elżbietańskiego rycerza aż po strojnisia z okresu regencji, onieśmielając nas swym milczącym towarzystwem. Rozmawialiśmy niewiele, i bardzo się cieszyłem, gdy posiłek wreszcie dobiegł końca, a my mogliśmy przejść do nowoczesnej sali bilardowej i zapalić papierosa.

- Słowo daję, nie jest to zbyt radosne miejsce - powiedział sir Henry. - Przypuszczam, że można się do niego przyzwyczaić, ale w tej chwili czuję się trochę tak, jakbym tutaj nie pasował. Nie dziwię się, że mój wuj stał się nieco nerwowy, mieszkając zupełnie sam w takim domu. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, doktorze, położymy się dzisiaj wcześnie spać. Być może rano wszystko przedstawi nam się w jaśniejszych barwach.

Zanim poszedłem do łóżka, rozsunąłem zasłony i wyjrzałem przez okno. Zobaczyłem trawnik przed drzwiami do rezydencji. Nieco dalej dwa zagajniki jęczały i drżały pod wpływem wzmagającego się wichru. Przez szczelinę w gnanych wiatrem chmurach prześwitywał sierp księżyca. W jego zimnym świetle ujrzałem postrzępioną linię skał za drzewami i długą niską krzywiznę melancholijnego wrzosowiska. Zasunąłem story, przekonany, że moje ostatnie wrażenie potwierdziło jedynie to poprzednie.

A jednak nie miała to być ostatnia przygoda tego dnia. Byłem zmęczony, ale nie mogłem zasnąć. Nieustannie przewracałem się z boku na bok, jednak upragniony sen nie nadchodził. Gdzieś daleko zegar z kurantem wybijał kolejne kwadranse, lecz poza tym nad starym domem zawisła martwa cisza. A potem nagle, w samym środku nocy, do moich uszu dotarł dźwięk, wyraźny i wibrujący, którego nie sposób było pomylić z niczym innym. To był szloch kobiety. Stłumiony, zduszony szloch kogoś udręczonego niemożliwym do opanowania smutkiem. Usiadłem na łóżku i w skupieniu słuchałem. Dźwięk nie mógł dobiegać z zewnątrz, z całą pewnością jego źródło znajdowało się gdzieś w domu. Przez pół godziny, z nerwami napiętymi do granic możliwości, czekałem, jednak płacz już się nie powtórzył, nie usłyszałem też żadnego innego dźwięku z wyjątkiem kurantów zegara i szelestu bluszczu porastającego ścianę.

Rozdział siódmy

Stapletonowie z Merripit House

Świeże piękno poranka zatarło nieco w naszych umysłach ponure wrażenie, jakie pozostawiło w nas obu pierwsze zetknięcie z rezydencją Baskerville'ów. Gdy razem z sir Henrym siedzieliśmy przy śniadaniu, przez wysokie wielodzielne okna spływały ku nam promienie słońca, a witraże z herbami tworzyły jasne kolorowe plamy. W złocistym świetle dnia ciemna boazeria lśniła niczym brąz, i trudno było uwierzyć, że rzeczywiście była to ta sama komnata, która poprzedniego wieczoru wprawiła nas w tak ponury nastrój.

- Przypuszczam, że możemy winić tylko samych siebie, a nie dom - powiedział baronet. - Byliśmy zmęczeni podróżą i przemarznięci, więc całe to miejsce wydało nam się szare i przygnębiające. Teraz czujemy się wypoczęci i mamy na wszystko inne spojrzenie.

- A jednak nie do końca było to wytworem naszej wyobraźni - odparłem. - Czy nie słyszał pan przypadkiem, jak ktoś w nocy szlochał? Wydaje mi się, że to była kobieta.

- To ciekawe, bo kiedy już zasypiałem, odniosłem wrażenie, że słyszę coś takiego. Przez jakiś czas czekałem, ale już się nie powtórzyło, doszedłem więc do wniosku, że to był tylko sen.

- Ja słyszałem to bardzo wyraźnie. Jestem przekonany, że naprawdę był to płacz kobiety.

- Musimy zaraz to sprawdzić. - Zadzwonił, a gdy Barrymore przyszedł, zapytał go, czy potrafi jakoś wyjaśnić to, co usłyszeliśmy. Zdawało mi się, że na dźwięk słów młodego pana blade oblicze kamerdynera zbielało jeszcze bardziej.

- W tym domu są tylko dwie kobiety, sir Henry - odparł. - Jedna z nich to kucharka, która śpi w drugim skrzydle. Drugą jest moja żona, i mogę panów zapewnić, że to nie ona płakała tej nocy.

A jednak mówiąc to, skłamał, ponieważ tak się złożyło, że po śniadaniu spotkałem panią Barrymore w długim korytarzu. Była potężną spokojną kobietą o ciężkich rysach i surowych ustach. Nagle jej twarz znalazła się w pełnym słońcu, i wówczas zdradziły ją oczy, zaczerwienione, patrzące na mnie spod zapuchniętych powiek. A więc to ona płakała w nocy, a skoro tak było, to jej mąż musiał o tym wiedzieć. Utrzymując, że było inaczej, podejmował oczywiste ryzyko, że jego kłamstwo się wyda. Dlaczego to zrobił? I dlaczego ona tak rozpaczliwie szlochała?

Tego przystojnego mężczyznę o bladej cerze i czarnej brodzie otaczała ponura, tajemnicza atmosfera. To on jako pierwszy znalazł ciało sir Charlesa, i jeśli chodzi o wszystkie okoliczności, które doprowadziły do śmierci starego baroneta, opieraliśmy się wyłącznie na jego słowach. Czy to możliwe, że człowiekiem, którego widzieliśmy w dorożce na Regent Street, był mimo wszystko Barrymore? Broda się zgadzała. Dorożkarz opisywał nieco niższego mężczyznę, jednak tego rodzaju wrażenia często bywają błędne. Jak mogłem raz na zawsze rozstrzygnąć tę kwestię? Oczywiście pierwszą rzeczą, którą powinienem był zrobić, było spotkanie z kierownikiem poczty w Grimpen. W ten sposób mogłem się dowiedzieć, czy telegram rzeczywiście dostarczono Barrymore'owi do rąk własnych. Niezależnie od otrzymanej odpowiedzi miałbym przynajmniej coś, o czym mógłbym donieść Holmesowi.

Po śniadaniu sir Henry miał do przejrzenia dużo dokumentów, nadszedł więc odpowiedni moment na moją wycieczkę. Był to przyjemny czteromilowy spacer skrajem wrzosowiska, który w końcu doprowadził mnie do małej szarej osady, nad którą wyraźnie górowały dwa większe budynki. Okazało się, że jeden z nich to gospoda, drugi zaś jest domem doktora Mortimera. Kierownik poczty, będący równocześnie właścicielem sklepu spożywczego we wsi, dobrze pamiętał telegram.

- Oczywiście, sir - powiedział. - Kazałem dostarczyć ten telegram panu Barrymore'owi dokładnie według instrukcji.

- Kto go dostarczył?

- Mój syn. James, dostarczyłeś depeszę panu Barrymore'owi z rezydencji w zeszłym tygodniu, prawda?

- Tak, ojcze. Dostarczyłem.

- Do rąk własnych? - spytałem.

- Pan Barrymore był wtedy na strychu, więc nie mogłem przekazać mu jej do rąk własnych, ale dałem ją pani Barrymore, a ona obiecała, że natychmiast mu ją dostarczy.

- Widziałeś pana Barrymore'a?

- Nie, sir. Mówiłem już panu, że był na strychu.

- Skoro go nie widziałeś, to skąd możesz wiedzieć, że tam był?

- Hm, jego własna żona powinna wiedzieć najlepiej, gdzie był - rzekł cierpko kierownik poczty. - Czyżby nie dostał telegramu? Jeśli popełniono jakiś błąd, to pan Barrymore może za to winić tylko siebie.

Kontynuowanie tego śledztwa wydało mi się bezcelowe. Stało się dla mnie jasne, iż mimo wybiegu Holmesa nadal nie mieliśmy żadnych dowodów na to, że Barrymore nie przebywał przez cały ten czas w Londynie. Załóżmy, że tak było. Załóżmy, że ten sam człowiek był ostatnim, który widział sir Charlesa żywego, i pierwszym, który zaczął śledzić nowego dziedzica, kiedy ten powrócił do Anglii. I co wówczas? Czy działał na zlecenie innych, czy też sam miał jakieś mroczne zamiary? Jaki mógłby mieć interes w prześladowaniu rodziny Baskerville'ów? Zastanawiałem się nad tym dziwnym ostrzeżeniem wyciętym z głównego artykułu „Timesa”. Czy było to jego dziełem? A może zrobił to ktoś, kto pragnął pokrzyżować mu plany? Jedyny rozsądny motyw zasugerował już sir Henry - taki mianowicie, że jeśli udałoby się odstraszyć ród Baskerville'ów, Barrymore'owie zapewniliby sobie na stałe bardzo wygodne lokum.

Z pewnością jednak takie tłumaczenie nie wystarczało, aby wyjaśnić te podstępne subtelne knowania, które wydawały się otaczać młodego baroneta niczym niewidzialna sieć. Nawet sam Holmes przyznawał, że mimo tak licznych sensacyjnych spraw, jakie kiedykolwiek rozwiązywał, nie miał dotąd do czynienia z bardziej złożonym przypadkiem. Wracając szarą, pustą drogą, pragnąłem gorąco, żeby mój przyjaciel szybko uwolnił się od swoich zajęć i mógł tu przyjechać, by zdjąć z moich barków ten ogromny ciężar odpowiedzialności.

Moje rozmyślania przerwał nagle odgłos zbliżających się kroków i głos wołający mnie po nazwisku. Odwróciłem się przekonany, że ujrzę doktora Mortimera, jednak ku mojemu zaskoczeniu biegł za mną jakiś nieznajomy. Był to niski, szczupły, gładko ogolony mężczyzna o poważnej twarzy, włosach koloru lnu i wąskiej szczęce, w wieku trzydziestu - czterdziestu lat. Miał na sobie szarą marynarkę, a na głowie słomiany kapelusz. Przez ramię przewiesił metalowe pudełko na okazy botaniczne, w dłoni trzymał zieloną siatkę na motyle.

- Jestem pewien, że wybaczy mi pan moją bezczelność, doktorze Watson - powiedział, zbliżając się do mnie i dysząc z wysiłku. - Tutaj, na wrzosowisku wszyscy jesteśmy prostymi ludźmi i nie czekamy na to, aż ktoś zostanie nam oficjalnie przedstawiony. Być może słyszał pan już o mnie od naszego wspólnego przyjaciela, doktora Mortimera. Jestem Stapleton z Merripit House.

- Domyśliłem się już tego, widząc siatkę i to pudełko - odparłem, bo wiedziałem, że pan Stapleton jest przyrodnikiem. - Ale jak pan mnie rozpoznał?

- Byłem właśnie z wizytą u Mortimera. Pokazał mi pana z okna swego gabinetu, kiedy pan akurat przechodził. Ponieważ zmierzamy w tym samym kierunku, pomyślałem, że pana dogonię i przedstawię się. Mam nadzieję, że sir Henry czuje się dobrze po podróży?

- Ma się świetnie. Dziękuję.

- Wszyscy trochę się obawialiśmy, że po tragicznej śmierci sir Charlesa nowy baronet nie zechce tu zamieszkać. Domagać się, by zamożny człowiek zagrzebał się w miejscu takim jak to, jest bardzo wygórowanym życzeniem. Nie muszę chyba jednak panu tłumaczyć, jak wielkie ma to znaczenie dla całej okolicy. Spodziewam się, że sir Henry nie odczuwa w związku z tym żadnych zabobonnych lęków?

- Nie wydaje mi się, by to w ogóle było możliwe.

- Oczywiście zna pan legendę o diabelskim psie prześladującym rodzinę?

- Tak, słyszałem ją.

- To niesamowite, jak łatwowierni potrafią być wieśniacy w tych stronach. Wielu z nich gotowych byłoby przysiąc, że widzieli takie stworzenie na wrzosowisku - powiedział z uśmiechem. Z jego oczu można było jednak wyczytać, że traktował tę sprawę znacznie poważniej. - Ta historia wywarła ogromny wpływ na wyobraźnię sir Charlesa. Nie mam wątpliwości, że właśnie to doprowadziło do tak tragicznego końca.

- Ale w jaki sposób?

- Miał tak zszargane nerwy, że pojawienie się jakiegokolwiek psa mogło mieć fatalne skutki dla jego schorowanego serca. Zgaduję, że naprawdę zobaczył coś takiego w cisowej alei. Od dawna bałem się, że może dojść do tragedii, bo bardzo lubiłem tego staruszka i wiedziałem, że miał słabe serce.

- Skąd pan to wiedział?

- Powiedział mi o tym mój przyjaciel, Mortimer.

- W takim razie uważa pan, że jakiś pies ścigał sir Charlesa, a on wskutek tego umarł ze strachu?

- A potrafi pan podać lepsze wyjaśnienie?

- Nie doszedłem jeszcze do żadnych wniosków.

- A pan Sherlock Holmes?

Gdy usłyszałem te słowa, na chwilę odjęło mi mowę, lecz jedno spojrzenie na łagodną twarz i spokojne oczy mojego towarzysza upewniły mnie, że nie chciał mnie zaskoczyć.

- To bez sensu, żebyśmy udawali, że pana nie znamy, doktorze Watson - powiedział. -Dotarła tu do nas sława pańskiego przyjaciela, detektywa, a pan nie może opisywać jego dokonań, sam nie stając się przy tym znanym. Gdy Mortimer wspomniał pańskie nazwisko, nie mógł zaprzeczyć, że chodzi właśnie o tego doktora Watsona. Skoro jest pan tutaj, wynika z tego, że Sherlock Holmes zainteresował się tą sprawą, i naturalnie bardzo mnie ciekawi, co też on sądzi na ten temat.

- Obawiam się, że nie mogę odpowiedzieć na to pytanie.

- A mogę zapytać, czy sam pan Holmes zamierza zaszczycić nas wizytą?

- W tej chwili nie może opuścić miasta. Ma inne sprawy, które pochłaniają jego uwagę.

- Jaka szkoda! Mógłby rzucić nieco światła na to, co wydaje nam się tak nieprzeniknione. Jeżeli jednak chodzi o pańskie dociekania, to jeśli w jakikolwiek sposób mógłbym okazać się pomocny, ufam, że pan się do mnie zwróci. Gdybym się dowiedział, jakie są pańskie podejrzenia, lub poznał sposób, w jaki planuje pan prowadzić to śledztwo, być może mógłbym w czymś pomóc albo coś doradzić, nawet w tej chwili.

- Zapewniam pana, że przybyłem tu po prostu z wizytą do mojego przyjaciela, sir Henry'ego, i że nie jest mi potrzebna żadna pomoc.

- Doskonale - odparł Stapleton. - Ma pan pełne prawo być nieufnym i dyskretnym. Słusznie mi się należała ta reprymenda, bo mam wrażenie, że moje wścibstwo nie było niczym usprawiedliwione. Obiecuję panu, że więcej już nie wspomnę o tej sprawie.

Doszliśmy do miejsca, gdzie od drogi odchodziła wąska trawiasta ścieżka, wijąca się przez wrzosowiska. Po prawej stronie leżało strome upstrzone głazami wzgórze. Widniejące na nim ślady wskazywały, że dużo wcześniej wydobywano tutaj granit. Zwrócona ku nam ściana skalna tworzyła ciemne urwisko, w którego szczelinach rosły paprocie i jeżyny. W dali, nad wzniesieniem unosił się szary słup dymu.

- Krótki spacer tą ścieżką przez wrzosowisko doprowadzi nas do Merripit House -powiedział mój towarzysz. - Może zechce pan poświęcić godzinę, abym mógł mieć przyjemność przedstawić panu moją siostrę?

W pierwszej chwili pomyślałem, że powinienem być u boku sir Henry'ego. Później jednak przypomniałem sobie stertę papierów i rachunków, którymi zarzucony był stół w jego gabinecie. Byłem pewny, że w tym zajęciu akurat nie mogę mu pomóc. Poza tym Holmes wyraźnie mi powiedział, że powinienem uważnie się przyjrzeć sąsiadom z wrzosowiska. Przyjąłem więc zaproszenie Stapletona, i obaj weszliśmy na ścieżkę.

- To wrzosowisko to cudowne miejsce - powiedział, rozglądając się po falistych kotlinach i długich zielonych wzgórzach, zwieńczonych postrzępionym, tworzącym fantastyczne formy granitem. - Wrzosowisko nigdy się nie nudzi. Jest tak rozległe, jałowe i intrygujące.

Nawet pan sobie nie wyobraża, jakież wspaniałe tajemnice tu się kryją.

- A więc zna je pan dobrze, prawda?

- Mieszkam tu zaledwie od dwóch lat. Miejscowi nazwaliby mnie nowo przybyłym. Przyjechaliśmy tu niedługo po tym, jak osiedlił się w tym miejscu sir Charles. Jednak z racji moich zamiłowań zbadałem każdy zakątek tych okolic i śmiem twierdzić, że niewiele jest osób, które znają je lepiej ode mnie.

- Tak trudno je poznać?

- Niezwykle trudno. Proszę spojrzeć na przykład na ogromną równinę na północ stąd, nad którą wznoszą się te dziwaczne wzgórza. Czy dostrzega pan tam coś godnego uwagi?

- Z największą przyjemnością pogalopowałbym po niej.

- W naturalny sposób nasuwa się panu ta myśl, która już wielu ludzi kosztowała życie. Widzi pan te gęsto porozrzucane jasnozielone plamy?

- Tak, wydają się żyźniejsze niż grunty dookoła.

Stapleton roześmiał się.

- To wielkie trzęsawisko Grimpen - powiedział. - Tam jeden niewłaściwy krok oznacza śmierć, dla człowieka czy dla zwierzęcia. Zaledwie wczoraj byłem świadkiem, jak zawędrował tam jeden z kucyków żyjących na wrzosowisku. Nigdy stamtąd nie powrócił. Jeszcze przez długi czas widziałem jego głowę wystającą nad powierzchnię bagna, ale w końcu całkowicie go wciągnęło. Nawet o suchej porze roku niebezpiecznie jest tamtędy przechodzić, a co dopiero po tych jesiennych deszczach - wówczas to naprawdę straszliwe miejsce. A jednak potrafię dotrzeć aż do samego serca trzęsawiska i powrócić stamtąd bezpiecznie. Na Jowisza, oto kolejny z tych biednych kucyków!

Coś brązowego szarpało się i rzucało wśród zielonej turzycy. Potem uniosła się w górę umęczona wijąca się szyja, a nad wrzosowiskiem odbiło się echem przeraźliwe rżenie. Poczułem zimny dreszcz grozy, wyglądało jednak na to, że mój towarzysz ma silniejsze nerwy niż ja.

- Już po nim! - powiedział. - Bagno go dopadło. To już drugi w ciągu ostatnich dwóch dni, a zapewne było ich o wiele więcej, bo mają zwyczaj tam chodzić, kiedy jest sucho. Nie potrafią wyczuć niebezpieczeństwa, dopóki moczary ich nie pochwycą. Trzęsawisko Grimpen to złe miejsce.

- I twierdzi pan, że potrafi się po nim poruszać?

- Tak. Jest parę ścieżek, którymi może przejść sprawny mężczyzna. Odkryłem je.

- Ale dlaczego ktoś chciałby chodzić w tak straszliwe miejsca?

- Widzi pan te wzgórza tam dalej? Są niczym wyspy odcięte ze wszystkich stron przez niedostępne trzęsawisko, które na przestrzeni lat do nich podpełzło. To właśnie tam można znaleźć rzadkie gatunki roślin i motyli, jeśli ma się na tyle inwencji, by do nich dotrzeć.

- Pewnego dnia spróbuję szczęścia.

Spojrzał na mnie zaskoczony.

- Na miłość boską! Proszę zapomnieć o tym pomyśle - powiedział. - Miałbym pańską śmierć na sumieniu. Zapewniam, że nie ma najmniejszych szans, aby powrócił pan stamtąd żywy. Ja sam jestem w stanie tego dokonać tylko dzięki temu, że pamiętam wiele niemal niewidocznych punktów orientacyjnych.

- Hola! - zawołałem. - A cóż to takiego?

Nad wrzosowiskiem rozległ się długi głęboki jęk, nieopisanie smutny. Wypełnił całe powietrze, a jednak nie sposób było powiedzieć, z której dobiegał strony. Z głuchego szeptu przerodził się w groźny ryk, a następnie znów przeszedł w melancholijny pulsujący szept. Stapleton spojrzał na mnie, a jego twarz zdradzała ciekawość.

- Przedziwne miejsce to wrzosowisko - powiedział.

- Ale co to takiego?

- Wieśniacy mówią, że to pies Baskerville'ów przyzywa swoją ofiarę. Słyszałem te odgłosy już raz czy dwa razy, ale nigdy nie były aż tak donośne.

Rozejrzałem się z sercem ściśniętym zimnym lękiem po ogromnej falującej równinie, upstrzonej zielonymi połaciami sitowia. Nic się nie poruszało na tej ogromnej przestrzeni z wyjątkiem dwóch kruków, które głośno krakały ze skalistego wzgórza za nami.

- Jest pan wykształconym człowiekiem. Nie wierzy pan przecież w takie brednie? -powiedziałem. - Jak pan sądzi, co mogło być przyczyną tak dziwnego dźwięku?

- Bagna wydają czasem przedziwne odgłosy. Osadza się błoto, podnosi się poziom wody albo coś w tym rodzaju.

- Nie, nie. To był dźwięk wydawany przez żywą istotę.

- Cóż, być może. Słyszał pan kiedyś buczenie bąka?

- Nie, nigdy.

- To bardzo rzadki ptak. Obecnie w Anglii jest właściwie na wymarciu, ale na tym wrzosowisku wszystko jest możliwe. Tak, nie byłbym zaskoczony, gdybym się dowiedział,

że właśnie słyszeliśmy krzyk jednego z ostatnich bąków w naszym kraju.

- To najdziwniejszy, najbardziej upiorny dźwięk, jaki kiedykolwiek słyszałem.

- Tak, w sumie to przedziwne miejsce. Proszę spojrzeć tam, na zbocze wzgórza. Co pan

0 nim sądzi?

Całą stromiznę stoku pokrywały kręgi szarych kamieni, których było co najmniej ze dwadzieścia.

- Co to jest? Zagrody dla owiec?

- Nie, to domostwa naszych czcigodnych przodków. Prehistoryczni ludzie licznie zamieszkiwali to wrzosowisko. A ponieważ potem nikt już tutaj właściwie nie przebywał, można znaleźć ich mieszkania dokładnie takimi, jakimi je pozostawili. Jedyne, czego im brak, to dachy. Może pan nawet zobaczyć paleniska i posłania, jeśli ciekawość zawiedzie pana do środka.

- Ależ to prawie miasteczko. Kiedy było zamieszkiwane?

- W okresie neolitu. Nie znamy dokładniejszej daty.

- Czym się zajmowali?

- Wypasali na tych stokach swoje bydło i nauczyli się wydobywać cynę, gdy miecze z brązu zaczęły wypierać kamienne topory. Proszę spojrzeć na ten wielki rów wykopany we wzgórzu tam, naprzeciwko. To ślady, jakie po sobie pozostawili. Tak, doktorze Watson. Na tym wrzosowisku można znaleźć wiele osobliwości. Och, proszę mi na chwilę wybaczyć! To na pewno Cyclopides!

Nad naszą ścieżką zatrzepotała jakaś mała muszka czy ćma, a Stapleton w jednej chwili za nią pognał, wykazując się niezwykłą energią i szybkością. Ku mojemu przerażeniu stworzonko poleciało prosto nad wielkie trzęsawisko, jednak przyrodnik nie zawahał się ani przez chwilę, w pogoni przeskakując z jednej kępy trawy na drugą i wymachując w powietrzu swoją zieloną siatką. W szarym ubraniu, poruszając się zygzakiem, sam wyglądał niczym jakaś ogromna ćma. Stałem tak, przyglądając się temu pościgowi, z mieszaniną podziwu dla jego niezwykłej sprawności oraz lęku, że straci grunt pod nogami na tych zdradzieckich moczarach.

1 wtedy właśnie usłyszałem odgłos czyichś kroków.

Odwróciłem się i ujrzałem kobietę zbliżającą się do mnie ścieżką. Nadeszła z tej strony, gdzie słup dymu wskazywał położenie Merripit House, jednak obniżenie wrzosowiska skrywało ją przed moim wzrokiem aż do chwili, gdy była już całkiem blisko.

Nie miałem żadnych wątpliwości, że oto mam przed sobą pannę Stapleton, o której mi opowiadano. Pamiętałem z opisu, że była wyjątkową pięknością, poza tym damy na wrzosowisku spotykało się niezmiernie rzadko. Kobieta, która właśnie się do mnie zbliżała, z całą pewnością była nadzwyczaj piękna i odznaczała się niezwykłym typem urody. Trudno byłoby o większy kontrast pomiędzy dwojgiem rodzeństwa. Stapleton miał dość bladą cerę, jasne włosy i szare oczy, a żadna napotkana przeze mnie w Anglii brunetka nie miała tak ciemnej karnacji jak jego siostra. Była szczupła, elegancka i wysoka. Miała dumną twarz o pięknych rysach, tak regularnych, że mogłyby się wydawać beznamiętne, gdyby nie jej zmysłowe usta i ciemne bystre oczy. Ze swą perfekcyjną figurą i w eleganckiej sukni rzeczywiście była przedziwnym zjawiskiem na osamotnionej ścieżce wiodącej przez wrzosowisko.

Kiedy się odwróciłem, patrzyła na brata. Następnie przyspieszyła kroku i podeszła do mnie. Uniosłem kapelusz i właśnie miałem coś wyjaśnić, gdy nagle jej słowa zwróciły moje myśli na zupełnie nowe tory.

- Proszę wracać! - powiedziała szybko. - Niech pan natychmiast wraca, prosto do Londynu!

Byłem tak zaskoczony, że mogłem jedynie stać i głupio się w nią wpatrywać.

Spoglądała na mnie płomiennym wzrokiem, niecierpliwie udeptując ziemię stopą.

- Dlaczegóż miałbym wracać? - zapytałem.

- Nie potrafię tego wyjaśnić. - Mówiła cichym zniecierpliwionym głosem, dziwnie przy tym sepleniąc. - Ale, na Boga, niech pan zrobi to, o co pana proszę. Niech pan wraca i niechaj pańska noga nigdy już nie postanie na tym wrzosowisku.

- Ale przecież dopiero co przyjechałem.

- Człowieku! Człowieku! - zawołała. - Czy nie potrafi pan poznać, kiedy ktoś pana ostrzega dla jego własnego dobra? Proszę wracać do Londynu! Niech pan wyjedzie jeszcze dzisiejszej nocy. Proszę za wszelką cenę oddalić się od tego miejsca! Sza, mój brat idzie. Ani słowa o tym, co panu powiedziałam. Mógłby mi pan zerwać ten storczyk, tam, między skrzypami? Mamy tu na wrzosowisku bardzo wiele storczyków, choć oczywiście przyjechał pan zbyt późno, aby móc docenić piękno tego miejsca.

Stapleton zaprzestał swojego pościgu i wrócił do nas, ciężko dysząc, zarumieniony od wysiłku.

- Beryl! - powiedział, a ja odniosłem wrażenie, że ton tego pozdrowienia bynajmniej nie był serdeczny.

- Witaj, Jack. Widzę, że się strasznie zgrzałeś.

- Tak. Goniłem okaz Cyclopides. To niezwykle rzadki gatunek i nieczęsto można go spotkać późną jesienią. Jaka szkoda, że mi umknął! - mówił to lekkim tonem, lecz jego niewielkie jasne oczy nieustannie zerkały to na dziewczynę, to na mnie.

- Jak widzę, już się poznaliście.

- Tak. Mówiłam właśnie sir Henry'emu, że przybył raczej za późno, aby zobaczyć prawdziwe piękno wrzosowiska.

- Jak to? Więc myślisz, że to.

- Przypuszczam, że to musi być sir Henry Baskerville.

- Nie, nie - powiedziałem. - Jestem tylko zwykłym, skromnym człowiekiem, chociaż uważam się za jego przyjaciela. Doktor Watson, bardzo mi przyjemnie.

Po jej wyrazistej twarzy przemknął cień irytacji.

- Widzę, że mówiliśmy o dwóch różnych rzeczach - powiedziała.

- Cóż, nie mieliście zbyt dużo czasu na rozmowę - zauważył jej brat, wciąż podejrzliwie na nas spoglądając.

- Mówiłam tak, jakby doktor Watson był tutaj stałym mieszkańcem, nie zaś tylko gościem. Nie może mieć dla niego większego znaczenia, czy jest za wcześnie, czy za późno na storczyki. Ale bardzo proszę, niech pan uda się z nami i obejrzy Merripit House.

Dotarliśmy tam po krótkim spacerze. Był to posępny dom, niegdyś, w dawnych dobrych czasach, gospodarstwo jakiegoś rolnika wypasającego bydło. Teraz został odnowiony i przekształcony w nowoczesną siedzibę. Otaczał go sad, jednak jak wszędzie na wrzosowisku drzewa były skarlałe i poskręcane, a całe to melancholijne miejsce sprawiało przygnębiające wrażenie. Otworzył nam dziwny, pomarszczony, odziany w spłowiały płaszcz służący, który zapewne zajmował się domem. Zaskoczony ujrzałem wewnątrz przestronne pomieszczenia; zdawało mi się, że w ich eleganckim wystroju dostrzegam gust poznanej przeze mnie damy.

Gdy wyjrzałem przez okno na bezkresne, usiane granitami wrzosowisko, ciągnące się falującą linią aż po najdalszy kraniec horyzontu, mogłem się jedynie dziwić, co sprowadziło w takie miejsce tego wykształconego mężczyznę i tę zjawiskową kobietę.

- Dziwaczne miejsce wybraliśmy, prawda? - powiedział Stapleton, jakby czytając w moich myślach. - A jednak jakoś nam się udaje żyć tutaj całkiem szczęśliwie, prawda Beryl?

- Dość szczęśliwie - odrzekła, jednak w jej słowach dało się wyczuć, że nie jest o tym

w pełni przeświadczona.

- Miałem kiedyś szkołę - powiedział Stapleton. - Na północy kraju. Dla człowieka z moim temperamentem była to mechaniczna, nieciekawa praca, bardzo jednak cieszyły mnie przywilej mieszkania z młodymi ludźmi i świadomość, że pomagam kształtować te młode umysły i wpajam im moje przekonania i ideały. Los jednak nie okazał się dla nas łaskawy. W szkole wybuchła poważna epidemia, i trzech chłopców zmarło. Nigdy nie doszliśmy do siebie po tym ciosie, w dodatku bezpowrotnie straciłem znaczną część mojego kapitału. A jednak, gdyby nie utrata wspaniałego towarzystwa tych chłopców, mógłbym nawet się cieszyć z mej doli, bo przy głębokim zamiłowaniu do botaniki i zoologii znalazłem tutaj nieograniczony obszar działań, a moja siostra kocha naturę równie mocno jak ja. Proszę traktować moją opowieść, doktorze Watsonie, jako odpowiedź na pytanie, jakie odmalowało się na pańskiej twarzy, gdy przyglądał się pan przez okno wrzosowisku.

- Muszę przyznać, że przeszło mi przez myśl, iż może tu być nieco monotonnie. Zapewne nie tyle dla pana, ile dla pańskiej siostry.

- Nie, nie. Nigdy się tu nie nudzę - powiedziała szybko.

- Mamy swoje książki, swoje badania i mamy ciekawych sąsiadów. Doktor Mortimer jest niezwykle wykształconym człowiekiem, biegłym w swoim fachu. Biedny sir Charles również był wspaniałym towarzyszem. Dobrze go znaliśmy i trudno mi wyrazić, jak bardzo nam go brakuje. Myśli pan, że byłbym natrętny, gdybym wpadł dziś po południu do rezydencji i zaprosił do nas sir Henry'ego?

- Jestem pewien, że byłby zachwycony.

- W takim razie być może zechce pan wspomnieć o mojej propozycji. Na nasz skromny sposób możemy spróbować trochę uprzyjemnić mu życie, dopóki nie przyzwyczai się do nowego otoczenia. Doktorze Watson, czy miałby pan chęć wejść na górę i obejrzeć moją kolekcję motyli? Przypuszczam, że to najbardziej kompletny zbiór na południowym zachodzie Anglii. Zanim je pan obejrzy, lunch będzie już prawie gotów.

Ja jednak bardzo już chciałem wracać do mojego podopiecznego. Melancholijne wrzosowisko, śmierć nieszczęsnego kucyka, upiorny dźwięk kojarzony z ponurą legendą Baskerville'ów... Wszystkie te doznania wypełniały moje myśli niepokojem. A potem do tych niecodziennych wydarzeń doszło jeszcze zdecydowane i wyraźne ostrzeżenie panny Stapleton, wypowiedziane z tak śmiertelną powagą, że nie miałem wątpliwości, iż kryją się za nim jakieś ważkie i głębokie powody. Oparłem się wszelkim namowom, bym został na lunch, i natychmiast wyruszyłem z powrotem porośniętą trawą ścieżką, tą samą, którą tutaj dotarłem.

Najprawdopodobniej musiał istnieć jakiś skrót znany miejscowym, bo zanim jeszcze doszedłem do głównej drogi, ze zdumieniem ujrzałem pannę Stapleton siedzącą na kamieniu przy skraju ścieżki. Jej twarz była pięknie zarumieniona od wysiłku, dłoń opierała na biodrze.

- Przez całą drogę biegłam, żeby pana wyprzedzić, doktorze Watson - powiedziała. - Nie miałam nawet czasu założyć kapelusza. Nie mogę się tu długo zatrzymywać, bo inaczej mój brat odkryje, że mnie nie ma. Chciałam panu powiedzieć, jak bardzo przepraszam za ten głupi błąd, jaki popełniłam, myśląc, że jest pan sir Henrym. Proszę zapomnieć o tych słowach, bo w żaden sposób one pana nie dotyczą.

- Ale ja nie potrafię o nich zapomnieć, panno Stapleton - odparłem. - Jestem przyjacielem sir Henry'ego i jego dobro bardzo leży mi na sercu. Proszę mi powiedzieć, dlaczego tak usilnie pragnęła pani namówić sir Henry'ego, aby powrócił do Londynu?

- Kobiecy kaprys, doktorze Watson. Gdy pozna mnie pan lepiej, zrozumie pan, że nie zawsze potrafię podać powody, dla których coś mówię lub robię.

- Nie, nie. Pamiętam to drżenie emocji w pani głosie. Pamiętam spojrzenie pani oczu. Bardzo proszę, niech pani będzie ze mną szczera. Panno Stapleton, odkąd tutaj przybyłem, jestem świadom wszystkich tych cieni, które mnie otaczają. Życie stało się niczym wielkie trzęsawisko Grimpen, pełne małych zielonych bagien, w które człowiek może się zapaść, jeśli nie ma przewodnika wskazującego mu drogę. Proszę mi powiedzieć, o co pani chodziło, a ja ze swej strony obiecam, że przekażę pani ostrzeżenie sir Henry'emu.

Na krótką chwilę twarz kobiety przybrała niezdecydowany wyraz, ale zaraz jej spojrzenie znów stało się twarde.

- Zbyt poważnie pan to wszystko traktuje, doktorze Watson - odparła. - Mój brat i ja byliśmy zrozpaczeni śmiercią sir Charlesa. Znaliśmy go bardzo dobrze, bo nasz dom leży na trasie jego ulubionego spaceru przez wrzosowiska. Był niezwykle przejęty klątwą wiszącą nad jego rodem, a gdy doszło do tej tragedii, uwierzyłam, że lęk, jaki odczuwał, musiał mieć jakieś głębsze przyczyny. Stąd moje ogromne przygnębienie, kiedy się dowiedziałam, że kolejny członek rodu się zjawił, aby tu zamieszkać. Pomyślałam, że powinnam go ostrzec przed niebezpieczeństwem, na jakie się naraża. To wszystko, co chciałam mu powiedzieć.

- Ale jakie to niebezpieczeństwo?

- Zna pan historię piekielnego psa?

- Nie wierzę w takie bajki.

- Ale ja wierzę. Jeśli ma pan jakikolwiek wpływ na sir Henry'ego, to proszę sprawić, by wyjechał jak najdalej od tego miejsca, które zawsze przynosiło nieszczęście jego rodzinie. Świat jest przecież wielki. Dlaczego baronet miałby mieszkać tam, gdzie coś mu grozi?

- Ponieważ to jest miejsce, w którym coś mu grozi. Sir Henry ma już taką naturę. Obawiam się, że jeśli nie przekaże mi pani bardziej konkretnych informacji, nie zdołam go przekonać do wyjazdu.

- Nie potrafię powiedzieć nic bardziej konkretnego, gdyż o niczym takim nie wiem.

- Chciałbym pani zadać jeszcze jedno pytanie, panno Stapleton. Skoro rozmawiając ze mną po raz pierwszy, rzeczywiście nie miała pani nic więcej na myśli, to dlaczego nie chciała pani, by usłyszał to jej brat? W tych słowach pani nie ma niczego, co mogłoby wzbudzić podejrzenia jego czy jakiejkolwiek innej osoby.

- Mojemu bratu bardzo zależy na tym, aby ktoś zamieszkał w rezydencji Baskerville'ów. Uważa, że wyjdzie to na dobre biednym ludziom z wrzosowiska. Byłby na mnie bardzo zły, gdyby się dowiedział, że powiedziałam coś, co mogłoby skłonić sir Henry'ego do wyjazdu. Teraz jednak spełniłam swój obowiązek i już o tym nie wspomnę. Muszę wracać, bo zauważy, że mnie nie ma, i zacznie podejrzewać, że z panem rozmawiałam. Do widzenia! - odwróciła się i po paru chwilach zniknęła wśród porozrzucanych głazów. Ja zaś, z duszą pełną niejasnych lęków, udałem się w powrotną drogę do rezydencji Baskerville'ów.

Rozdział ósmy

Pierwszy raport doktora Watsona

Od tej chwili będę przedstawiał bieg wydarzeń, przepisując moje listy do Sherlocka Holmesa, które leżą przede mną na stole. Zawieruszyła się gdzieś jedna strona, lecz poza tym niczego nie brakuje, są dokładnie takie, jak je napisałem. Odzwierciedlą one moje ówczesne uczucia i podejrzenia znacznie wierniej, niż mogłaby tego dokonać moja pamięć, mimo że zachowałem bardzo wyraźne wspomnienia tych tragicznych wypadków.

Rezydencja Baskerville'ów, 13 października

Mój drogi Holmesie!

Moje poprzednie listy i telegramy dość dokładnie i na bieżąco informowały Cię

0 wszystkim, co wydarzyło się w tym najbardziej zapomnianym przez Boga zakątku świata. Im dłużej człowiek tu przebywa, tym bardziej atmosfera wrzosowiska przenika jego duszę swym bezmiarem, jak również i swoim ponurym urokiem.

Kiedy już się tutaj znajdziesz, zostawiasz za sobą wszelkie ślady nowoczesnej Anglii, lecz z drugiej strony wszędzie wokół widzisz domostwa i dzieła prehistorycznych ludzi. Kiedy się tędy przechadzasz, ze wszystkich stron otaczają Cię domy tego zapomnianego ludu, jego grobowce i ogromne monolity, które najpewniej oznaczały miejsca jego świątyń. Gdy patrzysz na te szare, kamienne chatki stojące na poznaczonych bliznami rozpadlin stokach wzgórz, pozostawiasz za sobą własną epokę. Gdybyś ujrzał odzianego w skóry włochatego człowieka wypełzającego z niewysokiego ukrycia i nakładającego strzałę z krzemiennym grotem na cięciwę swego łuku, odniósłbyś wrażenie, że jego obecność tutaj jest bardziej zasadna niż twoja własna.

Zastanawia mnie, że ci ludzie zamieszkiwali tak licznie ziemie, które od zawsze były dość nieurodzajne. Nie jestem archeologiem, lecz domyślam się, że musiał to być jakiś pokojowo nastawiony prześladowany lud, który zmuszono, by zadowolił się miejscem, w jakim nikt inny nie chciał się osiedlić.

Jednakże wszystko to nie jest związane z misją, z którą mnie tutaj wysłałeś,

1 prawdopodobnie okaże się wyjątkowo nieciekawe dla Twego ścisłego, praktycznego umysłu. Wciąż pamiętam kompletną obojętność, z jaką podszedłeś do kwestii, czy to Słońce kręci się wokół Ziemi, czy też Ziemia dookoła Słońca. Pozwól zatem, że przejdę do faktów dotyczących sir Henry'ego Baskerville'a.

Jeśli w ciągu ostatnich kilku dni nie otrzymałeś żadnego raportu, to stało się tak tylko dlatego, że aż do dziś nie wydarzyło się nic istotnego, z czego mógłbym zdać Ci relację. Potem doszło do bardzo zaskakującego zdarzenia, o którym opowiem Ci we właściwym czasie. Przede wszystkim jednak muszę zadbać o to, abyś był na bieżąco z pewnymi innymi okolicznościami wywierającymi wpływ na sytuację.

Jedną z nich, o której do tej pory niewiele pisałem, jest obecność na wrzosowisku zbiegłego więźnia. Mamy w tej chwili przekonujące powody, by sądzić, że udało mu się wydostać z tych okolic, co nastraja pozytywnie tutejszych samotnych mieszkańców. Od jego ucieczki upłynęły już dwa tygodnie, podczas których nikt go nie widział i nikt o nim nie słyszał. To z całą pewnością niemożliwe, by tak długo mógł się ukrywać gdzieś na wrzosowisku. Oczy wiście jeśli chodzi o kryjówkę, bez problemu zapewniłoby mu ją którekolwiek z tych kamiennych domostw. Nie miałby jednak czym się żywić, chyba że schwytałby i zarżnął jedną z pasących się na wrzosowisku owiec. Uważamy więc, że już go tutaj nie ma, a rolnicy z położonych na uboczu gospodarstw śpią dzięki temu spokojniej.

W rezydencji Baskerville'ów mieszka teraz czterech sprawnych mężczyzn, moglibyśmy więc całkiem dobrze o siebie zadbać. Przyznaję jednak, że miałem czarne myśli, jeśli chodzi o Stapletonów. Mieszkają oddaleni o wiele mil od kogokolwiek, kto mógłby im udzielić pomocy. Są tam pokojówka, starszy służący oraz siostra i brat, przy czym ten ostatni nie jest zbyt silnym mężczyzną. Wobec takiego desperata jak ten przestępca z Notting Hill byliby bezbronni, gdyby postanowił do nich wtargnąć. Sir Henry i ja martwimy się o nich i sugerowaliśmy nawet, żeby stajenny Perkins chodził tam spać, ale Stapleton nie chciał nawet o tym słyszeć.

Muszę wyjawić, że nasz przyjaciel baronet zaczyna wykazywać coraz wyraźniejsze zainteresowanie urodziwą sąsiadką. I nie ma się czemu dziwić, ponieważ w tym opuszczonym miejscu czas musi się wyjątkowo dłużyć mężczyźnie tak aktywnemu jak on, ona zaś jest niezwykle fascynującą i piękną kobietą. Ma w sobie coś tropikalnego i egzotycznego, co stanowi uderzający kontrast z chłodem i niewrażliwością jej brata. Jednak i on nie jest do końca tak beznamiętny, na jakiego wygląda. Z całą pewnością ma bardzo duży wpływ na siostrę, ponieważ zauważyłem, że ta nieustannie na niego zerka, kiedy coś mówi, tak jakby szukała u niego aprobaty. Mam nadzieję, że jest dla niej dobry. W jego oczach często pojawia się zimny błysk, zacina wówczas swoje wąskie wargi, co świadczy o jego stanowczej i być może dość surowej naturze. Byłby dla Ciebie interesującym obiektem badań.

Pierwszego dnia przybył w odwiedziny do Baskerville'a i już następnego ranka zaprowadził nas obu do miejsca, gdzie podobno - jak głosi legenda - rozegrał się dramat podłego Hugona. Odbyliśmy kilkumilowy spacer przez wrzosowisko, aż znaleźliśmy się na terenie tak ponurym, że już sam jego widok mógłby podsunąć wyobraźni równie straszliwą historię. Odkryliśmy krótki wąwóz pomiędzy postrzępionymi, skalistymi wzgórzami, z którego wyszliśmy na porośniętą trawą przestrzeń, upstrzoną białymi kwiatami wełnianki. W samym środku wznosiły się dwa olbrzymie kamienie, zwietrzałe i zaostrzone u góry do tego stopnia, że wyglądały niczym dwa wielkie psujące się kły jakiejś monstrualnej bestii. Pod każdym względem odpowiadało to scenerii, w jakiej rozegrała się ta słynna tragedia.

Sir Henry'ego bardzo to wszystko zainteresowało i kilkakrotnie pytał Stapletona, czy ten rzeczy wiście wierzy w możliwość ingerencji sił nadprzyrodzonych w ludzkie sprawy. Mówił to lekkim tonem, lecz wyraźnie można było wyczuć, że traktuje tę sprawę niezwykle poważnie. Uwagi Stapletona były bardzo powściągliwe, z łatwością można było jednak zauważyć, że mówił mniej, niżby mógł, i że nie chciał w pełni wyrazić swojej opinii ze względu na uczucia baroneta. Opowiadał nam o podobnych przypadkach, kiedy to całe rodziny cierpiały z powodu jakiegoś złowrogiego wpływu, i pozostawił nas w przekonaniu, że popiera popularny pogląd na ten temat.

W drodze powrotnej zatrzymaliśmy się na lunch w Merripit House, i tam właśnie sir Henry poznał pannę Stapleton. Od pierwszej chwili, gdy ją ujrzał, wydawał się nią zafascynowany, i byłbym w ogromnym błędzie, gdybym twierdził, że uczucie to nie było odwzajemnione. Gdy wracaliśmy do domu, bezustannie o niej mówił, i od tego czasu nie było chyba dnia, w którym nie widzielibyśmy się z rodzeństwem. Dziś wieczorem przychodzą tu na kolację i wspominano coś o tym, że my mamy udać się do nich w przyszłym tygodniu.

Można by pomyśleć, że taka partia dla siostry powinna Stapletonowi bardzo odpowiadać, a jednak nieraz widziałem na jego twarzy wyraz silnej dezaprobaty, gdy sir Henry poświęcał dziewczynie uwagę. Bez wątpienia jest do niej bardzo przy wiązany i bez niej czułby się pewnie samotny, wydawałoby się to jednak szczytem egoizmu, gdyby miał stanąć siostrze na drodze w zawarciu tak wspaniałego związku. Jestem jednak pewien, że Stapleton nie życzy sobie, by bliskość młodych przerodziła się w miłość, a kilka razy zaobserwowałem, jak wiele zadawał sobie trudu, by nie dopuścić, aby przebywali ze sobą sam na sam. Nawiasem mówiąc, jeśli do dotychczasowych uwarunkowań dojdzie jeszcze romans, trudno mi będzie wypełniać nałożoną przez Ciebie misję, aby nie odstępować sir Henry'ego na krok. Jeśli mam co do joty wykonywać Twoje polecenia, to obawiam się, że wkrótce ucierpi na tym moja dobra opinia, a także sympatia baroneta, jaką mnie darzy.

Następnego dnia, a dokładniej w czwartek, doktor Mortimer zjadł z nami lunch. Prowadził wykopaliska w kurhanie w Long Down i wydobył stamtąd prehistoryczną czaszkę, co przyniosło mu niezmiernie dużo radości. Nigdy nie widziałem tak entuzjastycznie usposobionego człowieka jak on! Później zjawili się Stapletonowie, a nasz przyjaciel doktor zaprowadził wszystkich do cisowej alei, gdzie na prośbę sir Henry'ego zrekonstruował nam dokładnie przebieg wydarzeń tamtej fatalnej nocy.

Przechadzka cisową aleją to nic innego jak długi i ponury spacer pomiędzy dwiema wysokimi ścianami przystrzyżonego żywopłotu z wąskim pasem trawy po obu stronach. Na jej końcu stoi stara, waląca się altana. W połowie drogi znajduje się furtka wychodząca na wrzosowisko, gdzie starszy dżentelmen strzepnął popiół ze swojego cygara. To biała drewniana furtka z zasuwką. Pamiętałem, jaką wysnułeś w związku z tym teorię, i próbowałem wyobrazić sobie wszystkie te wydarzenia. Gdy starzec tam stał, zobaczył coś, co zbliżało się od strony wrzosowiska i co tak bardzo go przeraziło, że postradał zmysły i rzucił się do ucieczki. Biegł tak i biegł, aż umarł z przerażenia i wyczerpania. Uciekał wzdłuż tego długiego posępnego tunelu. Ale przed czym? Psem pasterskim z wrzosowiska? Czy może przed bestią, czarną, milczącą i monstrualną? Czy w tę sprawę był zamieszany jakiś człowiek? Czy blady ostrożny Barrymore wiedział więcej, niż chciał nam powiedzieć? Wszystko to było mroczne i niejasne, i zawsze gdzieś w tle czaił się mroczny cień zbrodni.

Od czasu gdy ostatnio do Ciebie pisałem, poznałem kolejnego z naszych sąsiadów. To pan Frankland z Lafter Hall, mieszkający jakieś cztery mile na południe od nas. Jest starszym mężczyzną o czerwonej twarzy, siwych włosach i raczej cholerycznym usposobieniu. Jego pasją jest brytyjskie prawo, i wydał już sporą fortunę na procesy sądowe. Walczy dla samej przyjemności walki i jest gotów opowiedzieć się po którejkolwiek ze stron sporu, nic więc dziwnego, że ta jego rozrywka jest taka kosztowna.

Czasami odmawia prawa przejazdu przez swój teren i rzuca parafii wyzwanie, by zobligowała go do ponownego udostępnienia drogi. Innym razem własnymi rękoma niszczy czyjąś furtkę i oświadcza, że od niepamiętnych czasów biegła tędy ścieżka, zmuszając właściciela, by ten pozwał go o wkroczenie na prywatny teren. Doskonale zna stare prawa ziemiańskie i gminne i stosuje swoją wiedzę czasami na korzyść wieśniaków z Fernworthy, a czasem przeciwko nim, tak więc bywają okresy, gdy jest triumfalnie noszony na rękach po ulicy wioski, jak i takie jak po jego ostatnim wyczynie, kiedy palono jego kukłę.

Mówi się, że w tej chwili ma siedem procesów sądowych, które prawdopodobnie pochłoną resztę jego majątku, tak więc sam ukróci sobie smycz i w przyszłości stanie się raczej nieszkodliwy. Pomijając te kwestie prawne, wydaje się życzliwym i dobrym człowiekiem, a wspominam o nim tylko dlatego, że mi zaleciłeś, bym przysyłał Ci opisy ludzi, którzy mieszkają wokół nas.

Obecnie znalazł sobie ciekawe zajęcie - bawi się w astronoma amatora. Ma wspaniały teleskop, z którym rozkłada się na dachu swego domu i przez cały dzień przeczesuje wrzosowisko w nadziei, że uda mu się wypatrzyć zbiegłego więźnia. Gdyby tylko ograniczył swe działania do tego, wszystko byłoby dobrze, dotarły mnie jednak plotki, że zamierza pozwać doktora Mortimera, iż otworzył grób, nie uzyskawszy uprzednio zgody najbliższego krewnego -przypominam, że doktor wykopał neolityczną czaszkę w kurhanie w Long Down. Pan Frankland sprawia, że nasze życie nie staje się monotonne, i dostarcza komicznych akcentów, akurat wtedy gdy są nam one naprawdę potrzebne.

A teraz, gdy dostarczyłem Ci już bieżących informacji o zbiegłym więźniu, Stapletonach, doktorze Mortimerze i o Franklandzie z Lafter Hall, pozwól, że na koniec opiszę to, co najważniejsze, i opowiem Ci więcej o Barrymore'ach, a zwłaszcza o zaskakujących wydarzeniach ubiegłej nocy.

Po pierwsze, chodzi o Twój telegram, który wysłałeś z Londynu, aby się upewnić, czy Barrymore rzeczy wiście był w posiadłości. Jak już Ci wyjaśniałem, zeznania kierownika poczty wskazują, że cały ten podstęp był bezużyteczny, i wciąż nie mamy dowodu na to, czy było tak, czy inaczej. Powiedziałem sir Henry'emu, jak stoją sprawy, on zaś natychmiast, z typową dla siebie szczerością, poprosił, by Barrymore przyszedł do niego na górę, po czym zapytał go, czy osobiście odebrał telegram. Barrymore potwierdził.

- Czy chłopiec dostarczył ci go do rąk własnych? - spytał sir Henry.

Barrymore wyglądał na zaskoczonego i przez chwilę się zastanawiał.

- Nie - odparł. - W tym czasie byłem na strychu, i żona mi go przyniosła.

- Czy sam na niego odpowiedziałeś?

- Nie. Powierzyłem to zadanie żonie, a ona zeszła na dół i odpisała.

Wieczorem Barrymore z własnej woli powrócił do tematu.

- Nie rozumiem do końca, w jakim celu zadawał mi pan te pytania, sir Henry -powiedział. - Mam nadzieję, że to nie oznacza, iż zrobiłem coś, czym nadużyłem pańskiego zaufania.

Sir Henry musiał go zapewnić, że absolutnie tak nie jest, i uspokoić, oddając mu znaczną część swej starej garderoby, zwłaszcza że dotarły już wszystkie nowe ubrania zakupione przez młodego baroneta w Londynie.

Pani Barrymore także jest dla mnie wielce interesująca. To tęga, mocno zbudowana kobieta o bardzo ograniczonym umyśle, za to niezwykle prawa i ze skłonnością do purytańskich przekonań. Trudno byłoby Ci sobie wyobrazić bardziej beznamiętny obiekt badań. A jednak, jak Ci już wspominałem, pierwszej nocy spędzonej tutaj usłyszałem jej rozdzierający szloch, a od tego czasu nieraz obserwowałem ślady łez na jej policzkach. Tę kobietę dręczy jakiś głęboki smutek. Czasami się zastanawiam, czy może prześladuje ją sumienie, czasem zaś rodzą się we mnie przypuszczenia, że Barrymore jest domowym tyranem. Zawsze miałem uczucie, że w charakterze tego człowieka jest coś osobliwego i budzącego wątpliwości, tym bardziej że wydarzenie, jakie miało miejsce ostatniej nocy, spowodowało, iż stałem się niezwykle podejrzliwy.

A jednak sama w sobie sprawa może się wydawać dość błaha. Jak wiesz, nie sypiam zbyt dobrze, a odkąd pełnię wartę w tym domu, sen mój stał się lżejszy niż kiedykolwiek. Ubiegłej nocy, około drugiej nad ranem, obudziły mnie ciche kroki przy drzwiach do mojego pokoju. Wstałem, otworzyłem drzwi i wyjrzałem. Korytarzem ciągnął się długi czarny cień. Rzucał go stąpający ostrożnie mężczyzna trzymający w dłoni świecę. Miał na sobie koszulę i spodnie, jednak jego stopy były bose. Ledwie byłem w stanie dostrzec jego sylwetkę, po wzroście jednak poznałem, że był to Barrymore. Szedł bardzo powoli i ostrożnie, a w całej jego postawie kryło się jakieś niesamowite poczucie winy, coś ukradkowego i podejrzanego.

Opisy wałem Ci już, że korytarz przerwany jest galeryjką, biegnącą nad holem, i że prowadzi dalej, na drugi koniec domostwa. Odczekałem, aż Barrymore zniknie mi z oczu, a następnie poszedłem za nim. Gdy obszedłem galeryjkę, on dotarł już do najdalszego końca korytarza, a po blasku świecy wydostającym się przez otwarte drzwi poznałem, że wszedł do jednego z pokojów. Dodam w tym miejscu, że wszystkie te pokoje są nieumeblowane i nikt w nich nie mieszka, co tylko dodało tajemniczości jego przedsięwzięciu. Świeca płonęła stabilnym światłem, tak jakby się nie poruszał. Podkradłem się korytarzem na tyle bezgłośnie,

na ile potrafiłem, i zajrzałem do środka.

Barrymore czaił się przy oknie, trzymając świecę tuż przy szybie. Był zwrócony do mnie półprofilem i bacznie wpatrywał się w bezkresną czerń wrzosowiska, a jego twarz zastygła w oczekiwaniu. Stał w ten sposób przez kilka minut, obserwując coś w skupieniu, po czym wydał z siebie głęboki jęk i niecierpliwym gestem zgasił świecę. Natychmiast pospiesznie wróciłem do pokoju i w chwilę później usłyszałem skradające się kroki, gdy ponownie mijał moją sypialnię. Minęło sporo czasu, nim znów zapadłem w czujny sen.

Zbudził mnie dźwięk klucza, który ktoś przekręcał gdzieś w zamku, nie byłem jednak w stanie stwierdzić, skąd ten odgłos dobiegał. Nie potrafię odgadnąć, co to wszystko oznacza, jednak ten ponury dom pełen jest zagadek, które prędzej czy później rozwiążemy. Nie będę zawracał Ci głowy, wykładając tu moje teorie, prosiłeś bowiem, bym dostarczał Ci wyłącznie faktów.

Dziś rano odbyłem długą rozmowę z sir Henrym i na podstawie moich obserwacji z ubiegłej nocy stworzyliśmy cały plan działania. Nie będę go teraz opisy wał, lecz dzięki temu mój kolejny raport powinien wydać Ci się ciekawy.

Rozdział dziewiąty

Drugi raport doktora Watsona: Światło na wrzosowisku

Rezydencja Baskerville'ów, 15 października

Mój drogi Holmesie!

Nawet jeśli w początkowych dniach mojej misji nie mogłem Ci dostarczyć zbyt wielu informacji, to sam musisz przyznać, że nadrabiam teraz ten stracony czas, tym bardziej że wydarzenia nagle potoczyły się bardzo szybko. Mój ostatni raport zakończyłem uwagą

0 Barrymorze stojącym przy oknie, teraz jednak mam Ci do opowiedzenia znacznie więcej

1 na ile Cię znam, jestem przeświadczony, że wiadomości te bardzo Cię zaskoczą. Sprawy przybrały bowiem taki obrót, jakiego nie byłem w stanie przewidzieć. Pod pewnymi względami w ciągu ostatnich dwóch dni wiele spraw się wyjaśniło, ale niektóre jeszcze bardziej skomplikowały się. Opiszę Ci jednak wszystko po kolei, abyś sam mógł to ocenić.

Rano przed śniadaniem, bezpośrednio po mojej nocnej przygodzie, przeszedłem się korytarzem i sprawdziłem pokój, w którym w nocy czaił się Barrymore. Zauważyłem, że zachodnie okno, przez które tak uporczywie wyglądał, ma jedną szczególną cechę, która odróżnia je od pozostałych okien w rezydencji - najlepiej przez nie widać wrzosowisko. Wynika to z tego, że wychodzi ono na otwartą przestrzeń pomiędzy dwoma drzewami, podczas gdy ze wszystkich pozostałych okien obserwacja jest bardzo utrudniona. To by dowodziło, że Barrymore, który korzystał wyłącznie z tego właśnie okna, musiał wyglądać kogoś lub czegoś na wrzosowisku.

Noc była bardzo ciemna, trudno mi więc sobie wyobrazić, jak mógł liczyć na to, że kogoś rzeczy wiście wypatrzy. Przyszła mi nawet do głowy myśl, że być może chodzi tu o jakąś miłosną intrygę. Wyjaśniałoby to, dlaczego tak się skradał po nocy, uzasadniałoby również niepokój i złe samopoczucie jego żony. Barrymore to bardzo przystojny mężczyzna, na tyle atrakcyjny, by móc skraść serce wiejskiej dziewczyny, tak więc teoria ta nie wydała mi się bezpodstawna.

Odgłos otwieranych drzwi, który usłyszałem po powrocie do mojego pokoju, mógł oznaczać, że udał się na jakieś potajemne spotkanie. Do takich wniosków doszedłem dziś rano i opisuję Ci, w jakim kierunku zmierzają moje podejrzenia, jakkolwiek ostateczne rezultaty wykazały, że były one nieuzasadnione.

Niezależnie jednak od tego, czym tak naprawdę kierował się Barrymore, bardzo trudno było mi zachować tę wiedzę wyłącznie dla siebie, czekając na wyjaśnienie całej sprawy. Po śniadaniu, gdy rozmawiałem z baronetem w jego gabinecie, opowiedziałem mu o wszystkim, co zobaczyłem. Nie był aż tak zaskoczony, jak się tego spodziewałem.

- Wiedziałem, że Barrymore wypuszcza się gdzieś po nocach, i zamierzałem z nim o tym porozmawiać - powiedział. - Dwa czy trzy razy słyszałem jego kroki na korytarzu, chodził tam i z powrotem dokładnie o tej godzinie, o której pan wspomniał.

- Być może więc każdej nocy podchodzi do tego samego okna - zasugerowałem.

- Możliwe. Jeśli tak jest, będziemy mogli go wyśledzić i odkryć, czym się zajmuje. Zastanawiam się, co w tej sytuacji zrobiłby pański przyjaciel Holmes, gdyby tu był.

- Sądzę, że zrobiłby dokładnie to samo, co pan teraz sugeruje - odparłem. - Poszedłby za Barrymore'em, aby zobaczyć, co zrobi.

- W takim razie zróbmy to.

- Ależ on na pewno nas usłyszy.

- Barrymore jest trochę przygłuchy, a my powinniśmy wykorzystać tę szansę. Dziś w nocy poczekamy w moim pokoju, aż będzie przechodził.

Sir Henry z zadowoleniem zatarł ręce, i widać było wyraźnie, że bardzo cieszy się na myśl o przygodzie, która uprzyjemni mu nieco monotonię życia na wrzosowisku.

Baronet skontaktował się z architektem, który opracowywał niegdyś plany dla sir Charlesa, oraz z przedsiębiorcą budowlanym z Londynu, można się więc spodziewać, że wkrótce nastąpią tu ogromne zmiany. Przyjechali malarze i dekoratorzy z Plymouth, co świadczy o tym, że nasz przyjaciel ma wielkie plany i nie będzie szczędził trudu ani kosztów, aby przy wrócić rezydencji jej dawny splendor.

Gdy dom zostanie już odnowiony i urządzony, wszystko, czego będzie potrzeba baronetowi, to żona. Tak między nami, dostrzegam tu ogromną szansę, o ile wybranka okaże się zainteresowana. Nie zdarzyło mi się bowiem spotkać do tej pory mężczyzny bardziej zauroczonego jakąś kobietą niż sir Henry swą sąsiadką, panną Stapleton. A jednak sprawy miłosne nie układają się wcale tak gładko, jak można by w tych okolicznościach oczekiwać. Dzisiaj na przykład miał miejsce incydent, który bardzo zdumiał i poirytował naszego przyjaciela.

Po rozmowie na temat zachowania Barrymore'a, którą Ci tu przytoczyłem, sir Henry

założył kapelusz i zaczął przygotowywać się do wyjścia. Naturalnie ja zrobiłem to samo.

- A cóż to, pan również wychodzi, Watsonie? - spytał, dziwnie na mnie patrząc.

- To zależy od tego, czy wybiera się pan na wrzosowisko - odparłem.

- Owszem.

- Cóż, przecież dobrze pan wie, jakie otrzymałem instrukcje. Przykro mi, że tak się narzucam, jednak sam pan słyszał, jak bardzo Holmes nalegał, abym nie odstępował pana ani na krok, a zwłaszcza nie pozwalał panu samemu zapuszczać się na wrzosowisko.

Sir Henry z miłym uśmiechem położył dłoń na moim ramieniu.

- Mój drogi przyjacielu - powiedział - pan Holmes, przy całej swej mądrości, nie przewidział niektórych rzeczy, jakie się wydarzyły, odkąd tu przyjechałem. Rozumie mnie pan? Jestem pewien, że jest pan ostatnim człowiekiem na świecie, który chciałby psuć innym zabawę. Muszę pójść sam.

Postawiło mnie to w nader niezręcznej sytuacji. Nie wiedziałem, co powinienem powiedzieć czy zrobić, i zanim podjąłem jakąkolwiek decyzję, wziął swoją laskę i wyszedł.

Jednak gdy przemyślałem sprawę jeszcze raz, poczułem ogromne wyrzuty sumienia, że pod byle pretekstem pozwoliłem mu zniknąć z zasięgu mojego wzroku. Wyobraziłem sobie, jakbym się czuł, gdybym musiał przyznać się Tobie, że doszło do jakiegoś nieszczęścia, ponieważ zlekceważyłem Twoje wskazówki. Zapewniam Cię, że na samą myśl o tym oblałem się rumieńcem. Być może nie było jeszcze za późno, aby go dogonić. Wyruszyłem więc natychmiast w kierunku Merripit House.

Z całych sił pospieszyłem drogą, nie zobaczyłem jednak przed sobą sir Henry'ego. Wreszcie dotarłem do miejsca, w którym ścieżka na wrzosowisko odchodzi od głównej drogi. Gdy tam doszedłem, zacząłem podejrzewać, że być może obrałem niewłaściwy kierunek. Wdrapałem się więc na wzgórze - to samo, które poznaczone jest śladami po kamieniołomie -skąd rozciąga się obszerny widok.

Stamtąd natychmiast go spostrzegłem. Był na ścieżce wiodącej przez wrzosowisko, jakieś ćwierć mili ode mnie; u jego boku zobaczyłem damę, którą mogła być tylko panna Stapleton. Oczywiste było, że nawiązała się między nimi nić porozumienia i że oboje przybyli na umówione spotkanie. Szli powoli, pogrążeni w rozmowie, i dostrzegłem, że panna Stapleton wykonuje szybkie gesty, tak jakby bardzo poważnie coś mu wyjaśniała, gdy tymczasem on uważnie jej słuchał. Kilka razy pokręcił głową, jakby się z czymś zdecydowanie nie zgadzał.

Stałem tak pomiędzy głazami, obserwując ich, nie miałem jednak pojęcia, co powinienem teraz zrobić. Wydawało mi się, że gdybym podszedł do nich i przerwał tę intymną rozmowę, byłoby to czymś nie na miejscu. Z drugiej strony spoczywał na mnie obowiązek, by nawet na moment nie spuszczać z oczu sir Henry'ego.

Szpiegowanie przyjaciela wydawało mi się okropnym zadaniem. W tej chwili nie przychodziło mi do głowy nic lepszego, niż dalej obserwować go ze wzgórza, a potem po prostu wyznać mu, co robiłem. Prawdą jest, że gdyby nagle zaczęło baronetowi grozić jakieś niebezpieczeństwo, byłbym zbyt daleko, aby mu pomóc. Jestem jednak pewien, że zgodzisz się ze mną, iż moja sytuacja nie była łatwa, i nie mogłem uczynić nic więcej.

Nasz przyjaciel sir Henry i panna Stapleton zatrzymali się na ścieżce i stali tak, głęboko pogrążeni w rozmowie, gdy nagle zdałem sobie sprawę, że nie jestem jedynym świadkiem tego wydarzenia. Mój wzrok przykuła jakaś zielona smuga przecinająca powietrze, a gdy ponownie spojrzałem w tym kierunku, przekonałem się, że była to siatka na motyle niesiona przez człowieka idącego przez pełen rozpadlin teren. To był Stapleton. Był znacznie bliżej od pary zakochanych niż ja, i wydawało się, że zmierza w ich stronę.

Nagle sir Henry przyciągnął pannę Stapleton do siebie. Objął ja ramieniem, ale wydawało mi się, że próbowała uwolnić się z objęć, odwracając od niego twarz. Pochylił się ku niej, lecz ona uniosła dłoń, jakby chciała zaprotestować. W następnej chwili zobaczyłem, jak młodzi pospiesznie odskakują od siebie.

Przyczyną tego zamieszania był Stapleton. Biegł pędem w ich kierunku, a za nim powiewała ta jego absurdalna siatka. Wymachiwał rękoma i wykony wał jakiś dziwny taniec przed parą zaskoczonych kochanków. Trudno mi było sobie wyobrazić, co może oznaczać ta scena, odniosłem jednak wrażenie, że Stapleton obrzuca sir Henry'ego wyzwiskami, ten zaś próbuje coś wytłumaczyć; słowa baroneta stawały się coraz bardziej gniewne, tymczasem przyrodnik nie chciał tego słuchać. Dama stała obok, wyniośle milcząc.

Wreszcie Stapleton odwrócił się na pięcie i rozkazującym gestem przy wołał do siebie siostrę, która rzuciła niezdecydowane spojrzenie sir Henry'emu i odeszła w tę samą stronę co jej brat. Gniewne gesty przyrodnika wskazy wały na to, że był bardzo niezadowolony z jej zachowania. Młody baronet stał przez chwilę, patrząc w ślad za nimi, a następnie powoli ruszył w powrotną drogę. Szedł ze zwieszoną głową i wyglądał na bardzo przygnębionego.

Nie miałem pojęcia, co to wszystko mogło oznaczać, czułem się jednak bardzo zażenowany, że byłem mimowolnym świadkiem tak intymnej sceny, w dodatku bez wiedzy mojego przyjaciela. Zbiegłem natychmiast ze wzgórza i spotkałem się z nim na dole. Sir Henry miał twarz zaczerwienioną od gniewu, a ściągnięte brwi wskazy wały na to, że jest bardzo wzburzony.

- Hola, Watsonie! A pan skąd się tu wziął? - zapytał. - Nie chce pan chyba powiedzieć, że jednak za mną poszedł?

Wszystko mu wyjaśniłem: to, że czułem, iż nie mogę go zostawić, więc poszedłem za nim, przez co niechcący miałem udział w tym, co się tu wydarzyło. Przez chwilę oczy baroneta miotały błyskawice, moja szczerość rozbroiła go jednak i wreszcie wybuchnął śmiechem, chociaż twarz jego pozostała smutna.

- Można by pomyśleć, że takie pustkowie to idealne miejsce, by człowiek mógł zaznać odrobiny prywatności - powiedział - ale, do stu gromów, wygląda na to, że cała okolica przybyła, aby przyglądać się moim zalotom, i to w dodatku wyjątkowo nieudanym! Gdzie pan był?

- Na tamtym wzgórzu.

- Ech. Widzę, że miał pan miejsce w tylnym rzędzie. Jej brat był znacznie bliżej sceny. Widział pan, jak nas zaskoczył?

- Tak, widziałem.

- Czy ten jej brat nigdy nie wydawał się panu szalony?

- Nie mogę stwierdzić, bym kiedykolwiek odniósł takie wrażenie.

- Ja również. Aż do dziś wydawał mi się przy zdrowych zmysłach, ale może mi pan wierzyć, że albo jemu, albo mnie powinno się założyć kaftan bezpieczeństwa. A w ogóle, co jest ze mną nie tak?! Mieszka pan ze mną od kilku tygodni, Watsonie. Proszę mi powiedzieć wprost! Czy jest coś takiego, co sprawia, że nie mogę być dobrym mężem dla kobiety, którą kocham?

- Przyznaję, że nie.

- Przecież on nie może mieć żadnych zastrzeżeń do mojej pozycji, a to oznacza, że musi żywić do mnie jakąś osobistą urazę. Ale co on może mieć przeciwko mnie? O ile wiem, nigdy w życiu nikogo nie skrzywdziłem, ani mężczyzny, ani kobiety. A jednak Stapleton nie pozwoliłby mi nawet dotknąć czubków jej palców.

- Tak powiedział?

- Tak, to i jeszcze o wiele więcej. Mówię panu, Watsonie! Znam ją zaledwie kilka tygodni, ale od pierwszej chwili po prostu poczułem, że jest dla mnie stworzona, a ona. była szczęśliwa w moim towarzystwie. Mogę to panu przysiąc. W oczach kobiety pojawia się blask, który świadczy o tym lepiej niż jakiekolwiek słowa. Ale on nigdy nie pozwolił, abyśmy byli sami, i dopiero dziś po raz pierwszy pojawiła się szansa, bym mógł zamienić z nią kilka słów na osobności. Była zadowolona, że może się ze mną spotkać, ale gdy już byliśmy razem, nie mówiła o miłości i mnie również nie pozwoliłaby o tym mówić, gdyby tylko była w stanie mnie powstrzymać. Bezustannie wracała do tego, że to niebezpieczne miejsce i że nigdy nie będzie szczęśliwa, dopóki się stąd nie wyprowadzę. Odparłem, że odkąd ją poznałem, nie spieszy mi się, żeby stąd wyjeżdżać, i że skoro naprawdę chce, abym to zrobił, to tylko pod warunkiem że wyjedzie ze mną.

W ten sposób oświadczyłem się jej, jednak zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć, zjawił się ten jej brat, biegnąc w naszą stronę z twarzą szaleńca. Był po prostu biały z wściekłości, a te jego jasne oczy płonęły jakąś dziką furią. Co takiego robię z tą damą? Jak śmiem jej się narzucać, jeżeli ona nie ma na to ochoty? Czy wydaje mi się, że skoro jestem baronetem, to mogę robić wszystko, na co mi przyjdzie ochota?

Gdyby nie był jej bratem, wiedziałbym, co mu odpowiedzieć! W tej sytuacji jednak odrzekłem mu, że nie wstydzę się moich uczuć do jego siostry, która, mam nadzieję, uczyni mi ten zaszczyt i zostanie moją żoną. Odniosłem wrażenie, że to wcale nie poprawiło sytuacji, a wtedy ja też straciłem panowanie nad sobą i odpowiedziałem mu nieco gwałtowniej, niż być może powinienem, biorąc pod uwagę, że ona stała obok. Tak więc skończyło się na tym, że odeszła razem z nim, jak pan widział, i oto stoi tu przed panem najbardziej zdezorientowany człowiek na świecie. Proszę mi wyjaśnić, co to wszystko może oznaczać, doktorze Watson, a będę panu dłużny więcej, niż jestem w stanie spłacić przez całe życie.

Spróbowałem podać jedno czy dwa wyjaśnienia, ale w rzeczywistości sam byłem kompletnie skołowany. Tytuł szlachecki naszego przyjaciela, jego fortuna, wiek i charakter, a także wygląd - wszystko to przemawiało na jego korzyść, i nie wiem o niczym, co ktoś mógłby mieć przeciwko niemu. Naprawdę zdumiewa mnie to, że jego zaloty zostały w tak brutalny sposób odrzucone przez Stapletona, który za nic ma zdanie swej siostry, a także to, że ona sama zaakceptowała tę sytuację bez żadnych protestów.

Jednak jeszcze tego samego popołudnia kres naszym domysłom położyła wizyta samego Stapletona. Przybył przeprosić za to, że rano był tak nieuprzejmy, a po długiej rozmowie w cztery oczy z sir Henrym w jego gabinecie spór został załagodzony. Aby przypieczętować zgodę, w następny piątek mieliśmy się wybrać do Merripit House na obiad.

- Nadal podejrzewam, że on może być szalony - powiedział sir Henry. - Nie potrafię zapomnieć wyrazu jego twarzy, kiedy dziś rano podbiegł do mnie, muszę jednak przyznać, że nikt inny nie byłby w stanie tak pięknie przeprosić.

- Podał jakieś powody swojego zachowania?

- Siostra jest dla niego wszystkim. Od zawsze byli razem, z tego, co mówił, jest człowiekiem bardzo samotnym, a to jego jedyna towarzyszka. Myśl, że miałby ją utracić, była dla niego naprawdę straszna. To zupełnie naturalne, i cieszę się, że ją tak ceni. Jak twierdził, nie zauważył, że żywię do niej jakieś uczucia. Gdy jednak przekonał się na własne oczy, że rzeczy wiście tak jest, i zrozumiał, że siostra może go nagle opuścić, tak go to oszołomiło, iż przez moment stracił panowanie nad tym, co mówił i robił. Było mu bardzo przykro z powodu wszystkiego, co się dzisiaj wydarzyło, i przyznał, jakim był głupcem i egoistą, wyobrażając sobie, że na całe życie zatrzyma przy sobie tak piękną kobietę jak jego siostra. Powiedział, jeśli już miałaby go opuścić, to zdecydowanie wolałby, by wyszła za sąsiada niż za kogokolwiek innego. W każdym razie był to dla niego cios, i musi upłynąć trochę czasu, nim oswoi się z tą myślą. Powiedział, że ze swej strony nie będzie mi robił żadnych przeszkód, jeśli tylko mu obiecam, że w ciągu najbliższych trzech miesięcy nie będę czynił żadnych dalszych zabiegów i przez ten czas zadowolę się przyjaźnią damy, nie okazując jej głębszych uczuć. Obiecałem, że tak właśnie uczynię, i tak oto sprawy teraz się mają.

W ten sposób wyjaśnił się jeden z naszych niewielkich sekretów. W bagnie tajemnic, w którym się poruszamy, przynajmniej w tej jednej sprawie dotarliśmy do sedna. Wiemy już, dlaczego Stapleton patrzył z taką niechęcią na adoratora swej siostry - mimo tak wspaniałych zalet, jakimi obdarzony jest sir Henry. Przejdę teraz do kolejnej nici, którą udało mi się wyplątać z tego pogmatwanego kłębka - a mianowicie do sekretu nocnych szlochów, śladów łez na twarzy pani Barrymore i potajemnych wycieczek kamerdynera do okna w zachodnim skrzydle. Pogratuluj mi, mój drogi Holmesie, i przyznaj, że nie zawiodłem Cię jako twój wysłannik i że nie żałujesz zaufania, jakim mnie obdarzyłeś, przysyłając mnie tutaj. Dzięki działaniom przeprowadzonym w ciągu jednej nocy wszystkie powyższe zagadki zostały rozwiązane.

Napisałem: „dzięki działaniom przeprowadzonym w ciągu jednej nocy”, ale

w rzeczywistości potrzebowaliśmy dwóch, ponieważ tej pierwszej zupełnie nie dopisało nam szczęście. Siedziałem z sir Henrym w jego pokoju prawie do trzeciej nad ranem, nie usłyszeliśmy jednak żadnego dźwięku, oprócz zegara z kurantem przy schodach. Było to wyjątkowo monotonne czuwanie, które skończyło się tym, że obaj zasnęliśmy w swych fotelach.

Na szczęście nie zniechęciliśmy się tym niepowodzeniem i kolejnej nocy postanowiliśmy spróbować ponownie. Przygasiliśmy lampę i czekaliśmy, paląc papierosy i nie wydając przy tym nawet najmniejszego dźwięku. Godziny mijały nadzwyczaj powoli, lecz my trwaliśmy w cierpliwym podnieceniu, niczym myśliwi z nadzieją obserwujący pułapkę, w którą już niebawem wpadnie zwierzyna. Zegar wybił pierwszą, potem drugą, byliśmy już gotowi zrezygnować, gdy nagle obaj wyprostowaliśmy się jak na komendę, a wszystkie nasze znużone czuwaniem zmysły w mgnieniu oka ponownie się wyostrzyły. Podłoga na korytarzu zaskrzypiała.

W milczeniu słuchaliśmy, jak mężczyzna nas mija, aż wreszcie odgłos kroków zamilkł w oddali. Wówczas baronet ostrożnie otworzył drzwi, i ruszyliśmy jego śladem. Obiekt naszej obserwacji obszedł już galeryjkę, korytarz spowijała ciemność. Skradaliśmy się przez pewien czas, dopóki nie dotarliśmy do drugiego skrzydła. Tam zdążyliśmy jeszcze dostrzec skuloną sylwetkę wysokiego mężczyzny z czarną brodą, idącego na palcach wzdłuż korytarza. Po chwili zniknął w tych samych drzwiach co poprzednio; na moment padł na nie blask świecy, a ponury ciemny korytarz rozświetliła pojedyncza smuga.

Zbliżaliśmy się ostrożnie, sprawdzając każdą deskę, nim ośmieliliśmy się stanąć na niej całym ciężarem ciała. Wcześniej zdjęliśmy buty, dzięki czemu poruszaliśmy się znacznie ciszej, lecz mimo to stare deski skrzypiały pod naszymi stopami. Chwilami wydawało nam się niemożliwe, by nas nie usłyszał. Człowiek ten jest na szczęście dość głuchy, a w dodatku był całkowicie pochłonięty tym, co robi. Gdy wreszcie dotarliśmy do drzwi i zajrzeliśmy do środka, znaleźliśmy go przyczajonego przy oknie, ze świecą w dłoni i z bladą skupioną twarzą przyciśniętą do szyby, dokładnie tak, jak ujrzałem go dwie noce wcześniej.

Nie zaplanowaliśmy sobie zawczasu całej operacji, baronet jest jednak typem człowieka bezpośredniego, nie zastanawiając się więc długo, wszedł po prostu do pokoju. Barrymore odskoczył od okna, z ostrym sykiem wciągając powietrze. Stał tak przed nami pobladły i drżący. Gdy przenosił wzrok z sir Henry'ego na mnie, jego ciemne oczy świecące w białej twarzy wypełniały zarazem przerażenie i zdumienie.

- Co tutaj robisz, Barrymore?

- Nic, sir - był tak zdenerwowany, że ledwie mógł wykrztusić z siebie te słowa; świeca

w jego drżącej dłoni rzucała migotliwe cienie.

- Przyszedłem sprawdzić okna, sir. Chodzę nocą i sprawdzam, czy są dobrze zamknięte.

- Na piętrze?

- Tak, sir, wszystkie okna.

- Posłuchaj, Barrymore - rzekł stanowczo sir Henry. - Postanowiliśmy, że wyciągniemy z ciebie prawdę, a więc oszczędzisz sobie kłopotów, jeśli powiesz nam to od razu. No dalej! Bez łgarstw! Co robiłeś przy tym oknie?

Kamerdyner patrzył na nas bezradnie, zaciskając dłonie jak ktoś, kto pogrążony jest w najgorszych wątpliwościach i cierpieniu.

- Nie robiłem nic złego, sir. Trzymałem świecę przy szybie.

- A można wiedzieć, dlaczego trzymałeś świecę przy szybie?

- Proszę mnie o to nie pytać, sir Henry. Niech pan mnie o to nie pyta! To nie mój sekret, i nie mogę go zdradzić. Daję panu na to moje słowo! Gdyby nie dotyczyło to kogoś poza mną, nie próbowałbym tego przed panem zataić.

Nagle do głowy przyszła mi pewna myśl, wskazałem więc na świecę, którą Barrymore postawił na parapecie.

- Używał jej jako sygnału - powiedziałem. - Przekonajmy się, czy będzie jakaś odpowiedź.

Wziąłem świecę do rąk, podobnie jak on wcześniej, i zacząłem się wpatrywać w ciemności. Księżyc akurat skrył się za chmurami, rozróżniałem więc tylko czarną linię drzew i jaśniejszą plamę wrzosowiska. Po chwili jednak wykrzyknąłem z radości, bo nagle przez ciemną zasłonę nocy przebił się maleńki punkcik żółtego światła, który nagle się rozżarzył pośrodku czarnego kwadratu okna.

- Tam jest! - krzyknąłem.

- Nie, nie, sir. To nic. Nic takiego! - załamał się kamerdyner. - Zapewniam pana, sir.

- Proszę poruszyć świecą w poprzek okna, Watsonie! - zawołał baronet. - Widzi pan? To drugie światło też się porusza! I co, łotrze, nadal będziesz zaprzeczał, że to nie sygnał? No dalej! Mów! K im jest ten twój wspólnik na wrzosowisku i jaki to spisek ma tutaj miejsce?!

Twarz Barrymore'a przybrała wyzywający wyraz.

- To moja sprawa, nie pańska! Nic nie powiem.

- W takim razie natychmiast cię zwalniam.

- Proszę bardzo, sir. Widocznie tak musi być.

- I odejdziesz okryty hańbą. Do diabła! Powinieneś się wstydzić. Nasze rodziny mieszkały wspólnie pod tym dachem przez ponad sto lat, a teraz się dowiaduję, że spiskujesz przeciwko mnie.

- Nie, nie, sir. Nie przeciwko panu! - odezwał się kobiecy głos.

W drzwiach stała pani Barrymore, jeszcze bledsza i bardziej przerażona niż jej mąż. Była opatulona szalem, miała na sobie grubą spódnicę. Jej zwalista sylwetka mogłaby się nawet wydawać komiczna, gdyby nie głębokie emocje malujące się na jej twarzy.

- Musimy odejść, Elizo. To koniec. Możesz zacząć pakować nasze rzeczy - powiedział kamerdyner.

- Och, John, John! To ja sprowadziłam na nas to nieszczęście. To przeze mnie, sir Henry. To wyłącznie moja wina. On to wszystko robił dla mnie, ponieważ go o to poprosiłam.

- W takim razie mówcie! Co to wszystko oznacza?

- Mój nieszczęsny brat umiera z głodu na wrzosowisku. Nie możemy pozwolić, by coś takiego stało się tu, pod naszymi drzwiami. To światło jest dla niego sygnałem, że przygotowaliśmy mu jedzenie, a on daje nam znaki świecą, w które miejsce trzeba mu je zanieść.

- Wobec tego twój brat jest.

- Tym zbiegłym więźniem, sir. To ten przestępca Selden.

- To prawda, sir - odezwał się Barrymore. - Mówiłem, że to nie mój sekret i że nie mogę go panu zdradzić. Teraz jednak sam się pan przekonał, że nawet jeśli był jakiś spisek, to na pewno nie wymierzony przeciwko panu.

Takie więc było wyjaśnienie ukradkowych nocnych wycieczek i świecy w oknie. Obaj z sir Henrym wpatrywaliśmy się w zdumieniu w panią Barrymore. Czy to możliwe, że tę szacowną kobietę łączyło pokrewieństwo z jednym z największych kryminalistów w tym kraju?

- Tak, sir. Moje panieńskie nazwisko brzmi Selden, a on jest moim młodszym bratem. Kiedy był chłopcem, za bardzo mu pobłażaliśmy i pozwalaliśmy, by wszystko było tak, jak zapragnie, aż zaczął wierzyć, że świat jest stworzony specjalnie dla niego i że może na nim robić wszystko, na co tylko przyjdzie mu ochota. Później, gdy był już starszy, popadł w bardzo złe towarzystwo, i diabeł w niego wstąpił. Złamał serce mojej matce i utarzał nasze nazwisko w błocie. Z przestępstwa na przestępstwo staczał się coraz niżej, aż w końcu tylko łaska boża uchroniła go od szafotu. Jednak dla mnie, sir, na zawsze pozostał tym małym chłopcem z kręconymi włosami, którym się opiekowałam i z którym się bawiłam, tak jak to starsza siostra. To dlatego zbiegł z więzienia, sir. Wiedział, że tu jestem i że nie będziemy potrafili odmówić mu pomocy.

Gdy przy wlókł się tutaj pewnej nocy, znużony i zagłodzony, ze strażnikami depczącymi mu po piętach, co mogliśmy zrobić? Wpuściliśmy go do środka, nakarmiliśmy i zadbaliśmy o jego potrzeby. A potem pan wrócił, sir, i mój brat doszedł do wniosku, że na wrzosowisku będzie bezpieczniejszy niż gdziekolwiek indziej, póki nie skończy się całe to zamieszanie wy wołane jego ucieczką. Znalazł więc tam sobie kryjówkę. Jednak co drugą noc ustawialiśmy świecę w oknie, chcąc sprawdzić, czy wciąż tam jest, a gdy pojawiała się odpowiedź, mąż zanosił mu trochę chleba i mięsa. Codziennie mieliśmy nadzieję, że już odszedł, jednak dopóki tam był, nie mogliśmy go opuścić. To cała prawda, sir, mówię to panu jako uczciwa chrześcijanka, i sam pan widzi, że jeśli można kogoś za to winić, to mnie, a nie mojego męża, bo to dla mnie robił to wszystko.

W głosie kobiety brzmiały głęboka powaga i szczerość.

- Czy to prawda, Barrymore?

- Tak, sir Henry. Każde słowo.

- Cóż, nie mogę winić cię za to, że pomagałeś swojej żonie. Zapomnij o tym, co ci wcześniej powiedziałem. Idźcie oboje do swojego pokoju. Jutro rano porozmawiamy jeszcze

0 tej sprawie.

Gdy wyszli, ponownie wyjrzeliśmy przez okno. Sir Henry otworzył je na oścież,

1 w twarz powiał nam zimny nocny wiatr. W dali, w czarnych ciemnościach nocy, wciąż jarzył się jeden maleńki punkcik żółtego światła.

- Dziwi mnie, że się na to odważył - powiedział sir Henry.

- Mógł umieścić tę świecę w taki sposób, by była widoczna tylko stąd.

- To bardzo prawdopodobne. Jak pan myśli, jak daleko może to być?

- Sądzę, że gdzieś przy Cleft Tor.

- A więc nie dalej niż milę czy dwie?

- Pewnie nawet bliżej.

- W takim razie to musi być dość blisko, skoro Barrymore zanosił mu jedzenie. A ten łotr czeka gdzieś tam, przy świecy. Do diabła, Watsonie, zamierzam ująć tego człowieka!

Mnie również przyszła do głowy ta sama myśl. Wahałbym się, gdyby Barrymore'owie chcieli nas wciągnąć do swojego spisku, ale przecież my sami zmusiliśmy ich do wyjawienia tajemnicy. Ten człowiek stanowił zagrożenie, był bezwzględnym łotrem, dla którego nie powinno być litości ani przebaczenia. Sprawiając, że znów trafi tam, gdzie nikomu nie będzie mógł wyrządzić krzywdy, spełnilibyśmy jedynie nasz obowiązek. Biorąc pod uwagę jego brutalną, skłonną do przemocy naturę, nie można wykluczyć, że być może zapłaciłby za to niewinny człowiek. Na dobrą sprawę każdej nocy istniało ryzyko, że nasi sąsiedzi, Stapletonowie, mogą zostać przez niego zaatakowani, i może właśnie ta myśl sprawiła, że sir Henry tak chętnie podjął się próby ujęcia przestępcy.

- Pójdę z panem - powiedziałem.

- W takim razie niech pan bierze rewolwer i wskakuje w buty. Im szybciej wyruszymy, tym lepiej. On może po prostu zgasić tę swoją świecę i stamtąd odejść.

W ciągu pięciu minut staliśmy już przed drzwiami, gotowi do naszej wyprawy. Wśród głuchych jęków jesiennego wichru i szelestu opadających liści szybko minęliśmy ciemne zarośla. Nocne powietrze było ciężkie od wilgoci i zapachu rozkładających się roślin. Od czasu do czasu księżyc wyglądał na moment zza chmur, gnanych wichrem po niebie, a w chwili gdy wyszliśmy na otwartą przestrzeń, zaczął siąpić słaby deszcz. W dali przed nami świeca nadal płonęła stabilnym światłem.

- Ma pan broń? - spytałem.

- Mam szpicrutę.

- Musimy szybko go podejść, bo powiadają, że to człowiek gotowy na wszystko. Weźmiemy go z zaskoczenia, i zanim zdoła stawić opór, będzie już zdany na naszą łaskę.

- Zastanawiam się, Watsonie - rzekł baronet - co by na to wszystko powiedział Holmes. Co z tą godziną ciemności, kiedy moce zła są najsilniejsze?

Jakby w odpowiedzi na jego słowa z ciemności nad wrzosowiskiem dobiegł nas raptem ten przedziwny krzyk, który słyszałem już wcześniej na obrzeżach wielkiego trzęsawiska Grimpen. Doszedł nas gnany wichrem przez nocną ciszę przeciągły głuchy szept, wznoszący się do wycia, który chwilę potem znów opadł do smutnego jęku i zamilkł gdzieś w oddali. Potem odezwał się ponownie. I raz jeszcze. Ostry, dziki, groźny, wypełniający pulsowaniem całe powietrze. Baronet chwycił mnie za rękaw. Jego blada twarz połyskiwała w ciemności.

- Wielkie nieba! Co to takiego, Watsonie?

- Nie mam pojęcia. To ten dźwięk, który słychać czasami na wrzosowisku. Już raz go wcześniej słyszałem.

Odgłos umilkł, i wokół nas zapanowała absolutna cisza. Staliśmy, wytężając słuch, jednak nic więcej już nie usłyszeliśmy.

- Watsonie - powiedział baronet - to było wycie psa.

Słowa sir Henry'ego zmroziły mi krew w żyłach; głos mu się załamał i zrozumiałem, że ogarnęło go nagle ogromne przerażenie.

- Jak nazywają ten dźwięk? - zapytał.

- Kto?

- Miejscowi.

- Och, to ciemni ludzie. Czemu miałby się pan przejmować tym, jak to nazywają?

- Proszę mi powiedzieć, Watsonie. Co o tym mówią?

Zawahałem się, ale nie sposób było uciec przed tym pytaniem.

- Mówią, że to wycie psa Baskerville'ów.

Baronet jęknął i przez kilka chwil milczał.

- To było wycie psa - odezwał się wreszcie. - Ale wydawało mi się, że dochodziło z odległości wielu mil, gdzieś stamtąd, jak sądzę.

- Trudno powiedzieć, skąd dochodziło.

- Wznosiło się i opadało wraz z wiatrem. Czy to nie tam leży wielkie trzęsawisko Grimpen?

- Tak, rzeczywiście.

- A więc to było stamtąd. Niech mi pan powie, Watsonie, czy sam pan nie pomyślał, że to było wycie psa? Nie jestem dzieckiem. Nie musi pan ukrywać przede mną prawdy.

- Kiedy ostatnio to słyszałem, był ze mną Stapleton. Mówił, że to może być nawoływanie jakiegoś dziwnego ptaka.

- Nie, nie. To był pies. Mój Boże, czy w tych wszystkich historiach może się kryć jakieś ziarno prawdy? Czy to możliwe, że rzeczy wiście zagrażają mi jakieś ciemne moce? Pan w to nie wierzy, prawda, Watsonie?

- Nie, nie wierzę.

- A jednak czym innym było śmiać się z tego w Londynie, a czym innym jest stać tutaj, w sercu wrzosowiska, i słyszeć to. A mój wuj! Niedaleko miejsca, w którym go znaleziono, widziano odciski łap psa. To wszystko do siebie pasuje. Nie uważam się za tchórza, Watsonie, ale ten dźwięk autentycznie zmroził mi krew w żyłach. Proszę dotknąć mojej ręki.

Była zimna niczym blok marmuru.

- Jutro rano spojrzy pan na to inaczej.

- Nie sądzę, żebym był w stanie zapomnieć o tym wyciu. Jak pan radzi, co powinniśmy teraz zrobić?

- Może zawróćmy?

- Do diabła! Nie! Wyszliśmy, żeby ująć Seldena, i zrobimy to. Ścigamy zbiegłego więźnia, a nas być może ściga jakiś piekielny pies. Dalej! Zrobimy to, choćby na wrzosowisku miały się dzisiaj spotkać wszystkie diabły!

Powoli brnęliśmy w ciemnościach. Wokół nas wznosiły się czarne sylwetki skalistych wzgórz, a przed nami płonął równym światłem żółty punkcik świecy. Nic bardziej złudnego niż ocenianie odległości pośród nocy. Czasem płomyczek wydawał się migotać w dali na horyzoncie, a chwilami odnosiliśmy wrażenie, że jest kilka jardów przed nami. W końcu jednak przekonaliśmy się, skąd dochodzi światło, i zrozumieliśmy, że teraz jesteśmy już bardzo blisko. Świeca wetknięta była w szczelinę w skałach otaczających ją z obu stron tak, aby nie zdmuchnął jej wiatr i by była widoczna tylko z jednego miejsca - z okna rezydencji Baskerville'ów. Podchodziliśmy od strony granitowego głazu, nie było nas więc widać. Przykucnęliśmy za nim i spojrzeliśmy na świecę. Dziwnie było tak patrzeć na to pojedyncze światełko palące się w samym sercu wrzosowiska, podczas gdy wokół nie było ży wej duszy -jedynie prosty jasny płomień i migoczące wokół zarysy skał.

- Co teraz zrobimy? - wyszeptał sir Henry.

- Poczekamy tutaj. Musi się czaić gdzieś w pobliżu swojej świecy. Poczekajmy. Być może uda nam się go wypatrzyć.

Ledwie skończyłem wypowiadać te słowa, gdy obaj go ujrzeliśmy. Nad skałami, w szczelinie, w której płonęła świeca, zamajaczyła zła pożółkła twarz, niczym przerażający pysk jakiegoś zwierza. Mężczyzna był cały brudny od błota, ze zwichrzoną brodą i splątanymi, zwisającymi w pasmach włosami. Równie dobrze mógł być jednym z tych pradawnych dzikusów, zamieszkujących kiedyś jamy na zboczach tych wzgórz. Światło odbijało się w jego małych szczwanych oczach rzucających w ciemnościach wściekłe spojrzenia na wszystkie strony; przypominały ślepia jakiegoś przebiegłego dzikiego zwierzęcia, które raptem usłyszało

kroki myśliwych.

Najwyraźniej coś wzbudziło jego podejrzenia. Być może Barrymore miał jakiś umówiony sygnał, którego my nie znaliśmy, lub też człowiek ten miał jakiś inny powód, by pomyśleć, że coś jest nie tak. Dostrzegłem strach na jego upiornej twarzy. W każdej chwili mógł zgasić świecę i zniknąć w ciemności, skoczyłem więc do przodu, sir Henry zrobił to samo.

W tym samym momencie więzień zaklął i cisnął w naszą stronę kawałkiem skały, który rozbił się o głaz, za którym się schroniliśmy. Zdążyłem ujrzeć tylko zarys jego niskiej, przysadzistej, mocno zbudowanej sylwetki, kiedy skoczył na równe nogi i rzucił się do ucieczki. Szczęśliwym zbiegiem okoliczności w tej samej chwili księżyc przebił się przez chmury. Pognaliśmy za nim grzbietem wzgórza. Mężczyzna uciekał z ogromną szybkością w dół po długim zboczu, przeskakując po kamieniach niczym górska kozica. Celny strzał z rewolweru mógłby go zatrzymać, jednak wziąłem ze sobą broń tylko na wypadek, gdybym został zaatakowany. Nie zamierzałem strzelać w plecy nieuzbrojonego uciekającego człowieka.

Obaj z sir Henrym byliśmy niezłymi biegaczami i mieliśmy dobrą kondycję, jednak szybko się przekonaliśmy, że nie mamy szans, by go dogonić. Jeszcze przez długi czas widzieliśmy go w świetle księżyca, aż wreszcie stał się tylko małą plamką poruszającą się szybko pomiędzy głazami na stoku kolejnego wzgórza. Gnaliśmy wytrwale, aż całkiem zabrakło nam tchu, jednak dzieląca nas odległość nieustannie się powiększała. Wreszcie daliśmy za wygraną i, dysząc ciężko, usiedliśmy na dwóch skałach, patrząc, jak znika w oddali.

Raptem wydarzyło się coś bardzo dziwnego i nieoczekiwanego. Wstaliśmy i zawróciliśmy, by udać się do domu, rezygnując z beznadziejnego pościgu. Księżyc wisiał niewysoko na prawo od nas, a na tle jego srebrnego dysku rysował się postrzępiony szczyt granitowego wzniesienia. I tam właśnie spostrzegłem postać stojącą na wzgórzu. Była wyraźnie widoczna na tym świetlistym tle niczym czarny posążek z hebanu. Nie myśl, Holmesie, że coś mi się przy widziało. Zapewniam cię, że nigdy w życiu nie widziałem niczego wyraźniej. Na ile potrafiłem osądzić, była to sylwetka wysokiego szczupłego mężczyzny. Stał z lekko rozstawionymi nogami, z założonymi rękoma i pochyloną głową, tak jakby dumał nad tym ogromnym pustkowiem wrzosów i granitu rozciągającym się przed nim. Równie dobrze mógł być duchem tego przerażającego miejsca. To nie był ścigany przez nas więzień. Człowiek ten stał zdecydowanie za daleko od miejsca, gdzie znikł ten ostatni. Poza tym był o wiele wyższy. Z okrzykiem zaskoczenia wskazałem na niego baronetowi, jednak w momencie gdy się odwróciłem, by chwycić go za ramię, tajemniczego człowieka już nie było. Ostry szczyt granitowego wzgórza nadal odcinał się wyraźnie od niższej krawędzi tarczy księżyca, nie pozostał jednak żaden ślad po milczącej nieruchomej postaci.

Chciałem udać się w tamtą stronę i przeszukać wzgórze, było ono jednak dość daleko od nas. Baronet nie doszedł jeszcze do siebie po tym, jak usłyszał skowyt, który przy wodził mu na myśl mroczną rodzinną legendę, i nie miał ochoty na nowe przygody. Nie widział tego samotnego mężczyzny na wzgórzu i nie poczuł podniecenia, jakim wypełniły mnie jego dziwna obecność i władcza postawa.

- To musiał być strażnik - powiedział. - Na wrzosowisku aż się roi od nich, odkąd zbiegł ten człowiek.

Być może wyjaśnienie sir Henry'ego było słuszne, chciałem mieć jednak niezbite dowody. Dziś zamierzamy się skontaktować z ludźmi z Princetown i poinformować ich, gdzie powinni szukać swojego zbiega, szkoda jednak, że nie udało nam się triumfalnie doprowadzić go do nich jako naszego więźnia.

Takie mieliśmy przygody ubiegłej nocy, i musisz przyznać, mój drogi Holmesie, że zdałem Ci bardzo szczegółowe sprawozdanie. Bez wątpienia spora część tego, co Tobie piszę, nie ma znaczenia dla sprawy, mam jednak odczucie, że najlepiej będzie, jeśli poznasz wszystkie fakty i sam wybierzesz te, które najbardziej Ci się przydadzą do wyciągnięcia właściwych wniosków. Z całą pewnością czynimy pewne postępy. Jeśli chodzi o Barrymore'ów, poznaliśmy motywy ich działań, a to w znacznym stopniu wyjaśniło sytuację. Mimo to wrzosowisko ze swymi tajemnicami i z dziwnymi mieszkańcami nadal pozostaje nieprzeniknione, jak zwykle zresztą. Być może w moim kolejnym raporcie uda mi się rzucić trochę światła na niektóre z tych tajemnic. Najlepiej byłoby jednak, gdybyś Ty sam mógł tu do nas przyjechać.

Rozdział dziesiąty

Fragment dziennika doktora Watsona

Do tej pory mogłem cytować urywki moich raportów, jakie w tych początkowych dniach wysyłałem do Sherlocka Holmesa. Teraz jednak dotarłem do takiego punktu mej opowieści, w którym zmuszony jestem zrezygnować z tej metody i zdać się ponownie na swą pamięć, wspomagając się dziennikiem, jaki wówczas prowadziłem. Kilka jego fragmentów doprowadzi mnie do tych wydarzeń, których wszystkie szczegóły utkwiły w mej pamięci. Przejdę zatem do opisu poranka po naszym nieudanym pościgu za więźniem i innych dziwnych przygód, jakie spotkały nas na wrzosowisku.

16 października. Posępny i mglisty dzień, ciągle mży. Dom otaczają przewalające się chmury, które od czasu do czasu się unoszą, ukazując ponurą przestrzeń wrzosowiska i cienkie srebrne żyłki strumyków spływających po zboczach wzgórz. Głazy w oddali połyskują, gdy światło pada na ich mokrą powierzchnię. Melancholia otacza nas ze wszystkich stron, wewnątrz i na zewnątrz. Baronet bardzo przeżywa doświadczenia ubiegłej nocy. Mnie samemu jest ciężko na sercu, i przeczuwam zbliżające się niebezpieczeństwo, zagrożenie, które nieustannie wisi nad nami i wydaje się tym straszniejsze, że nie potrafię go określić.

Ale czyż nie mam powodów do takich odczuć po tych wydarzeniach, z których wszystkie wskazywały na to, że wokół nas działają jakieś mroczne siły? Śmierć ostatniego właściciela rezydencji bardzo dokładnie pasowała do rodzinnej legendy. No i mamy jeszcze wciąż nowe doniesienia wieśniaków o pojawieniu się jakiegoś dziwnego stworzenia na wrzosowisku. Dwukrotnie na własne uszy słyszałem dźwięk dobiegający z oddali i przypominający wycie psa. To niewiarygodne, wręcz niemożliwe, by ta sprawa rzeczywiście wykraczała poza zwyczajne prawa natury. Pies widmo, który pozostawia całkiem materialne ślady i wypełnia powietrze swym dzikim wyciem, z całą pewnością nie istnieje. Stapleton może ulegać takim zabobonom, Mortimer również. Jeżeli jednak posiadam chociażby jedną zaletę, to jest nią zdrowy rozsądek, i nic mnie nie przekona, bym uwierzył w coś tak absurdalnego. Czyniąc to, zniżyłbym się do poziomu tych biednych wieśniaków, którym nie wystarcza sam upiorny pies, lecz muszą jeszcze opowiadać o piekielnym ogniu buchającym mu ze ślepi i z pyska. Holmes nie słuchałby takich bajek, a ja jestem jego wysłannikiem. Fakty pozostają jednak faktami, a ja dwa razy słyszałem ten przedziwny dźwięk na wrzosowisku. Załóżmy, że w okolicy jest rzeczywiście jakiś wielki pies włóczący się bez nadzoru. To by w znacznej mierze wyjaśniało sprawę. Ale gdzie taki pies mógłby mieć swą kryjówkę? Skąd brałby jedzenie? Skąd się w ogóle wziął? I dlaczego nikt nie widział go za dnia? Muszę przyznać, że tak samo ciężko wyjaśnić te wątpliwości z punktu widzenia zdrowego rozsądku, jak i wytłumaczyć w oparciu o nadprzyrodzone zjawiska. A poza tym oprócz psa mamy jeszcze rzeczywiste działania jakichś ludzi w Londynie - mężczyznę w dorożce oraz list ostrzegający sir Henry'ego przed przybyciem tutaj. To przynajmniej było całkiem realne, jednak mogło być działaniem zarówno wroga, jak i przyjaciela próbującego go chronić. Gdzie jest teraz ten przyjaciel lub wróg? Został w Londynie czy też udał się tutaj za nami? A może. Czy to możliwe, by był nim ten nieznajomy, którego widziałem na wzgórzu?

Prawdą jest, że widziałem go tylko przez chwilę, są jednak pewne rzeczy, co do których gotów byłbym przysiąc. Nie był to żaden z ludzi, jakich tutaj spotkałem, a teraz znam już wszystkich sąsiadów. Tamta postać była znacznie wyższa niż Stapleton i o wiele szczuplejsza niż Frankland. Mógł to być Barrymore, który jednak tamtej nocy został w rezydencji, i jestem pewien, że nie był w stanie nas śledzić. Nadal więc obserwuje nas jakiś nieznajomy, podobnie jak w Londynie. Nigdy nie udało nam się go zgubić. Gdybym mógł dostać w swe ręce tego mężczyznę, to być może wszystkie nasze problemy wreszcie dobiegłyby końca. Muszę teraz poświęcić całą energię, aby zrealizować ten zamiar.

W pierwszym odruchu chciałem wyjawić swój plan sir Henry'emu. Później jednak przyszła mi do głowy mądrzejsza myśl. Będę prowadził własną grę, nikomu nie mówiąc więcej niż to konieczne. Baronet jest milczący i roztargniony. Ten dźwięk na wrzosowisku wstrząsnął nim do głębi. Nic mu nie powiem, aby nie zwiększać jego obaw, lecz sam podejmę właściwe kroki, by osiągnąć swój cel.

Dziś rano po śniadaniu doszło do niewielkiej scysji. Barrymore poprosił sir Henry'ego o rozmowę, po czym na jakiś czas obaj panowie zamknęli się w jego gabinecie. Siedząc w sali bilardowej, kilka razy słyszałem podniesione głosy, dobrze więc zdawałem sobie sprawę z tego, o czym dyskutowali. Po jakimś czasie baronet otworzył drzwi i zawołał mnie.

- Barrymore ma do nas żal - powiedział. - Uważa, że postąpiliśmy nieuczciwie, ścigając jego szwagra, podczas gdy on z własnej woli zdradził nam sekret.

Kamerdyner stał przed nami blady jak płótno, lecz opanowany.

- Być może zbyt mnie poniosło, sir - przyznał. - Skoro tak, to bardzo pana przepraszam. Z drugiej strony byłem bardzo zaskoczony, dowiedziawszy się dziś rano, że wy, panowie, dwaj dżentelmeni, ścigaliście Seldena. Ten biedak i tak ma już dość kłopotów oprócz tych, których ja mu przysporzyłem.

- Gdybyś opowiedział nam o tym dobrowolnie, sprawa wyglądałaby zupełnie inaczej -powiedział baronet. - Jednak ty, a właściwie twoja żona wyznała nam prawdę dopiero wtedy, gdy was do tego zmusiliśmy, a ty sam już nic nie mogłeś na to poradzić.

- Nie sądziłem, że pan to wykorzysta, sir Henry. Doprawdy, nie sądziłem.

- Ten człowiek stanowi zagrożenie dla społeczeństwa. Na wrzosowisku jest wiele samotnych domostw, a on jest zdolny do wszystkiego. Wystarczy jedno spojrzenie na jego twarz, żeby się o tym przekonać. Pomyśl na przykład o domu pana Stapletona. Sam jeden musiałby go bronić. Nikt w tej okolicy nie będzie bezpieczny, dopóki ten łotr nie trafi za kraty.

- On nie wtargnie do żadnego domu, sir. Mogę panu dać na to moje słowo. Poza tym on już nigdy nie zagrozi nikomu w tym kraju. Zapewniam pana, sir Henry, że już za kilka dni poczynimy odpowiednie kroki, i Selden znajdzie się w drodze do Ameryki Południowej. Na Boga, sir, błagam pana, niech pan nie mówi policji, że on wciąż jest na wrzosowisku. Przestali go już tam szukać, a on może spokojnie przeczekać w swojej kryjówce, aż załatwimy mu statek. Nie może pan na niego donieść, nie wplątując przy tym w kłopoty mojej żony i mnie. Zaklinam pana, sir, proszę nic nie wspominać policji.

- Co pan na to, Watsonie?

Wzruszyłem ramionami.

- Gdyby bezpiecznie wyjechał z tego kraju, zmniejszyłoby to tylko koszty podatników.

- Ale jeśli kogoś napadnie, zanim wyjedzie?

- Nie zrobiłby czegoś tak szalonego, sir. Zapewniliśmy mu wszystko, czego mógłby zapragnąć. Gdyby popełnił jakieś przestępstwo, zdradziłby, gdzie się ukrywa.

- To prawda - rzekł sir Henry. - No cóż, Barrymore.

- Niech pana Bóg błogosławi, sir. Dziękuję panu z całego serca! Gdyby znów go pojmali, moja biedna żona by tego nie przeżyła.

- Odnoszę wrażenie, Watsonie, że to współudział w przestępstwie. Jednak po tym, co tu usłyszeliśmy, czuję, że nie mógłbym wydać tego człowieka. Uważam zatem sprawę za zamkniętą. W porządku, Barrymore. Możesz odejść.

Wyraziwszy swą wdzięczność w kilku urywanych słowach, kamerdyner odwrócił się, zamierzając wyjść. Zawahał się jednak i zawrócił.

- Okazał nam pan tyle dobroci, sir, że chciałbym panu za to odpłacić najlepiej, jak potrafię. Wiem o pewnej sprawie, sir Henry. Być może powinienem był powiedzieć wcześniej, jednak dowiedziałem się o tym na długo po zakończeniu śledztwa. Jeszcze żadnemu człowiekowi nie zdradziłem tej tajemnicy. Chodzi o śmierć tego nieszczęśnika, sir Charlesa.

Baronet i ja zerwaliśmy się na równe nogi.

- Wiesz, w jaki sposób zmarł?

- Nie, sir. Tego nie wiem.

- W takim razie o co chodzi?

- Wiem, dlaczego był przy furtce tak późno w nocy. Miał się spotkać z jakąś kobietą.

- Spotkać się z kobietą? On?

- Tak, sir.

- A jak się nazywała?

- Nie potrafię podać panu nazwiska, sir, znam jednak jej inicjały: L.L.

- Skąd to wiesz, Barrymore?

- Sir Henry, pański wuj dostał tego ranka list. Zazwyczaj przychodziło do niego bardzo dużo listów, ponieważ udzielał się w życiu publicznym i był dobrze znany ze swej szczodrości i z dobrego serca. Każdy, kto znalazł się w kłopotach, zwracał się do niego. Jednak tamtego ranka tak się złożyło, że przyszedł tylko ten jeden list, więc zwróciłem na niego uwagę. Przysłano go z Coombe Tracey, był zaadresowany kobiecą ręką.

- No i...?

- Cóż, sir. Nie zastanawiałem się więcej nad tą sprawą i nie poświęcałbym już temu uwagi, gdyby nie moja żona. Zaledwie kilka tygodni temu sprzątała gabinet sir Charlesa -niczego w nim nie ruszano od czasu jego śmierci - i znalazła spopielony list z tyłu na kracie kominka. Prawie cały był zwęglony, pozostał jednak niewielki skrawek arkusza, który się nie rozpadł. Nadal można było odczytać pismo, choć litery były już szare i niewyraźne. Wydawało nam się, że to postscriptum na końcu listu. Brzmiało tak: „Zaklinam pana, jeśli jest pan dżentelmenem, proszę spalić ten list i być przy furtce o dziesiątej”. Poniżej widniały inicjały: „L.L”.

- Masz jeszcze ten skrawek listu?

- Nie, sir. Rozpadł się na kawałki, gdy go oglądaliśmy.

- Czy sir Charles otrzymywał inne listy napisane tym samym charakterem pisma?

- Cóż, sir, nie zwracałem zbytniej uwagi na jego korespondencję. Tego listu też bym nie zapamiętał, gdyby przypadkiem tak się nie złożyło, że tego dnia doręczono tylko jeden.

- I nie masz pojęcia, kim jest L.L.?

- Nie, sir. Nie bardziej niż pan. Przypuszczam jednak, że gdybyśmy mogli dotrzeć do tej damy, dowiedzielibyśmy się więcej na temat śmierci sir Charlesa.

- Nie rozumiem, Barrymore, dlaczego zataiłeś tę ważną informację.

- To się stało bezpośrednio po tym, jak na nas samych spadło nieszczęście. Oboje byliśmy bardzo przywiązani do sir Charlesa i pamiętaliśmy wszystko, co dla nas zrobił. Odgrzebywanie tego incydentu nie mogło już pomóc naszemu biednemu panu, a gdy w sprawie pojawia się jakaś dama, dobrze jest zachować ostrożność. Nawet najlepsi spośród nas.

- Myślałeś, że mogłoby to zaszkodzić jego reputacji?

- Cóż, sir. Myślałem, że nie wynikłoby z tego nic dobrego. Jednak teraz okazał nam pan wielką dobroć, i czułem, że byłoby ogromną niesprawiedliwością, gdybym nie powiedział panu wszystkiego, co wiem.

- Bardzo dobrze, Barrymore. Możesz odejść.

Gdy kamerdyner wyszedł, sir Henry zwrócił się do mnie:

- Watsonie, co pan o tym sądzi?

- Wydaje mi się, że teraz sprawa jeszcze bardziej się zawikłała.

- I ja odnoszę takie wrażenie. Jednak gdybyśmy dotarli do L.L., wszystko może by się wyjaśniło. Przynajmniej tyle zyskaliśmy - wiemy, że istnieje ktoś, kto zna okoliczności śmierci sir Charlesa. Gdyby tylko udało nam się ją odnaleźć! Jak pan sądzi, co powinniśmy zrobić?

- Bezzwłocznie poinformować o wszystkim Holmesa. Dzięki temu wskażemy mu trop, którego poszukuje, i naprawdę grubo bym się mylił, gdyby teraz do nas nie przyjechał.

Natychmiast udałem się do mojego pokoju i napisałem Holmesowi relację z rozmowy, która odbyła się tego ranka. Wydawało mi się oczywiste, że ostatnio był bardzo zajęty, ponieważ notatki, jakie otrzymywałem z Baker Street, były nieliczne i bardzo krótkie, beż żadnych komentarzy na temat informacji, które mu przysyłałem. Nie odnosił się też prawie w ogóle do mojej misji. Niewątpliwie ta sprawa szantażysty całkowicie go pochłonęła. Jednakże ten nowy szczegół z pewnością przykuje jego uwagę i sprawi, że ponownie zainteresuje się sprawą. Bardzo żałowałem, że nie ma go tu z nami.

17 października. Deszcz lał dziś przez cały dzień, szeleszcząc w bluszczu i spływając z okapów. Mimo woli przyszedł mi na myśl ten więzień, tułający się gdzieś po ponurym wrzosowisku bez dachu nad głową. Biedak! Niezależnie od tego, jakie popełnił zbrodnie, sporo już wycierpiał i z pewnością choć w części je odpokutował. A potem pomyślałem o tym drugim,

0 mężczyźnie z dorożki, postaci stojącej na skale. Czy on również był gdzieś tam, w tej ulewie, niewidzialny obserwator, człowiek z ciemności?

Wieczorem założyłem nieprzemakalny płaszcz i poszedłem na przesiąknięte wodą, ciemne wrzosowisko. Deszcz zacinał, a w uszach gwizdał wiatr. Boże, dopomóż tym, którzy teraz zawędrowali na trzęsawisko, bo tam nawet wyżynne obszary zamieniają się w bagno. Odnalazłem to czarne skaliste wzgórze, na którym widziałem samotną sylwetkę, i z jego szczytu rozejrzałem się po melancholijnych dolinach. Nawałnica przesuwała się po ich rdzawej powierzchni, a ciężkie ołowiane chmury wisiały nisko nad ziemią, ciągnąc swoje szare wieńce po zboczach fantastycznych wzgórz. W odległej dolinie po lewej stronie, na wpół spowite we mgle, wznosiły się nad drzewami dwie smukłe wieże rezydencji Baskerville'ów. Były to jedyne oznaki ludzkiej obecności, jakie potrafiłem dostrzec, z wyjątkiem tych prehistorycznych domostw gęsto usianych na zboczach wzgórz. Nigdzie nie znalazłem żadnego śladu samotnego mężczyzny, którego widziałem w tym miejscu dwie noce wcześniej.

W drodze powrotnej spotkałem doktora Mortimera. Wracał swą dwukółką po nierównym trakcie, prowadzącym z jakiegoś oddalonego gospodarstwa w Foulmire. Poświęcał nam ostatnio bardzo wiele uwagi, i rzadko się zdarzało, by minął dzień bez jego odwiedzin w rezydencji. Nieustannie dopytywał, jak nam się tutaj wiedzie. Bardzo nalegał, żebym wsiadł do jego pojazdu

1 pozwolił mu podwieźć się do domu. Dowiedziałem się, że bardzo się martwi zniknięciem swego małego spaniela. Pies zawędrował gdzieś na wrzosowisko i już nigdy nie powrócił. Pocieszałem go jak mogłem, przypomniałem sobie jednak od razu kucyka z trzęsawiska Grimpen i już się nie łudziłem, że jeszcze kiedykolwiek zobaczy swojego psiaka.

- A tak nawiasem mówiąc, doktorze Mortimer - powiedziałem, gdy telepaliśmy się po nierównej drodze - sądzę, że w tych stronach niewielu jest ludzi, których by pan nie znał?

- Przypuszczam, że takich nie ma.

- Czy może mi pan w takim razie podać nazwisko jakiejś kobiety o inicjałach L.L.?

Zastanawiał się przez kilka minut.

- Nie - odparł. - Jest paru Cyganów i robotników, których nie znam, ale wśród dzierżawców i szlachty nikt nie ma takich inicjałów. Chociaż chwileczkę. - dodał po chwili milczenia. - Jest Laura Lyons. Ona ma inicjały L.L. Ale mieszka w Coombe Tracey.

- Kim ona jest? - spytałem.

- To córka Franklanda.

- Co takiego? Starego Franklanda? Tego wariata?

- Właśnie. Poślubiła pewnego artystę o nazwisku Lyons, który przyjechał robić szkice na wrzosowisku. Okazał się jednak łajdakiem i ją opuścił. Zresztą z tego, co słyszałem, wina nie leżała tylko po jednej stronie. Ojciec nie chciał po tym wszystkim mieć z nią nic wspólnego, bo poślubiła tego człowieka bez jego zgody, a być może też z paru innych powodów. Tak więc między nami mówiąc, dziewczyna nie miała zbyt lekkiego życia.

- Z czego się utrzymuje?

- Przypuszczam, że stary Frankland daje jej jakieś nędzne grosze, ale to nie może być dużo, bo jego sprawy sądowe kosztują go fortunę. Jednak jakkolwiek by było, nie można dziewczynie pozwolić całkowicie się stoczyć. Jej historia rozniosła się po okolicy, i kilka osób postarało się jakoś jej pomóc, by mogła znaleźć uczciwą pracę. Jednym z nich był Stapleton, a drugim sir Charles. Sam też przekazałem jej pewną drobną kwotę. Chodziło nam o to, aby mogła zacząć zarabiać jako maszynistka.

Chciał się dowiedzieć, dlaczego o to wszystko pytam, lecz udało mi się zaspokoić jego ciekawość, nie zdradzając przy tym zbyt wiele. Nie miałem powodów, by kogokolwiek wtajemniczać w tę sprawę. Jutro rano wybiorę się do Coombe Tracey, i jeśli uda mi się spotkać z panią Laurą Lyons, kobietą o wątpliwej reputacji, poczynimy znaczne kroki w kierunku wyjaśnienia jednej z tych nierozwiązanych zagadek. Z całą pewnością staję się przebiegły niczym wąż, bo gdy Mortimer nalegał ze swoimi pytaniami, zapytałem go od niechcenia, do jakiego typu należy czaszka Franklanda. Dzięki temu przez całą podróż słuchałem już tylko jego wywodów o kraniometrii. Nie na darmo mieszkałem przez tyle lat z Sherlockiem Holmesem!

Tego deszczowego burzliwego dnia miało miejsce jeszcze jedno wydarzenie, które chciałbym tutaj opisać. Była nim moja rozmowa z Barrymore'em, która pozwoliła mi uzyskać kolejną mocną kartę w przyszłej rozgrywce.

Mortimer został na kolacji, a potem razem z baronetem grali w karty. Kamerdyner przyniósł mi kawę do biblioteki, a ja wykorzystałem tę okazję, by zadać mu kilka pytań.

- No i cóż - zapytałem - czy ten twój wspaniały szwagier już stąd zniknął, czy też dalej czai się gdzieś na wrzosowisku?

- Nie wiem, sir. Mam szczerą nadzieję, że już stąd odszedł, bo nie przyniósł nam nic prócz kłopotów! Odkąd ostatnim razem zostawiłem mu jedzenie, nie dawał znaku życia, a to było już trzy dni temu.

- Widziałeś go wtedy?

- Nie, sir. Jednak kiedy następnym razem tamtędy przechodziłem, jedzenie zniknęło.

- A więc widocznie jeszcze się tam ukrywa?

- Można by tak sądzić, sir, chyba że zabrał je ten drugi.

Zamarłem z filiżanką kawy w pół drogi do ust, wpatrując się w Barrymore'a.

- W takim razie wiesz, że jest tam jeszcze jakiś inny człowiek?

- Tak, sir. Jest jeszcze drugi mężczyzna na wrzosowisku.

- Widziałeś go?

- Nie, sir.

- Wobec tego skąd o nim wiesz?

- Selden mi o nim powiedział, sir. Tydzień temu albo nawet wcześniej. Też się ukrywa, ale z tego, co się domyślam, nie jest zbiegiem. Nie podoba mi się to, doktorze Watson. Mówię panu szczerze, bardzo mi się to nie podoba - w jego słowach nagle zabrzmiały silne emocje.

- Posłuchaj mnie, Barrymore! Interesuję się tą sprawą tylko ze względu na twojego pana. Przyjechałem tu wyłącznie po to, żeby mu pomóc. Powiedz mi szczerze, co ci się tak bardzo nie podoba?

Barrymore zawahał się przez chwilę, jakby pożałował swojego wybuchu lub jakby trudno mu było wyrazić uczucia słowami.

- Wszystko to, co się tu dzieje, sir! - krzyknął wreszcie, machając ręką w stronę ociekającego deszczem okna wychodzącego na wrzosowisko. - Tu się szykuje coś niedobrego, jakieś wstrętne łotrostwo, gotów jestem przysiąc! Bardzo bym się ucieszył, sir, widząc, że sir Henry wraca do Londynu!

- Ale co cię tak niepokoi?

- Niech pan pomyśli o śmierci sir Charlesa! Już samo to było dziwne, wnioskując ze słów koronera. I jeszcze te dźwięki dobiegające nocą z wrzosowiska. Nie znajdzie się taki człowiek, który przeszedłby wrzosowiskiem po zachodzie słońca, nawet jeśliby mu zapłacono.

A na dodatek ten nieznajomy, który gdzieś się tam ukrywa, czeka, obserwuje! Na co on czeka? Jakie ma zamiary? To nie może wróżyć nic dobrego dla kogokolwiek o nazwisku Baskerville! Bardzo się ucieszę, mogąc się uwolnić od tego wszystkiego, gdy tylko nowa służba sir Henry'ego przejmie pieczę nad rezydencją.

- Ale co do tego nieznajomego. - wtrąciłem - możesz mi coś więcej o nim powiedzieć? Co mówił ci o nim Selden? Dowiedział się może, gdzie się ukrywa albo co robi?

- Widział go raz czy dwa razy, ale to skryty człowiek i niewiele zdradza. Na początku myślał, że to ktoś z policji, ale szybko się przekonał, że tamten ma jakieś inne zamiary. Z tego, co mówił, był to raczej jakiś dżentelmen, Selden nie domyślił się jednak, czym się zajmuje.

- A mówił może, gdzie się ukrywa?

- W jednym z tych starych domostw na zboczu wzgórza. W tych kamiennych ruinach, które niegdyś zamieszkiwali ludzie.

- Ale skąd bierze jedzenie?

- Selden odkrył, że pracuje dla niego jakiś chłopiec, który go zaopatruje. Przypuszczam, że robi dla niego zakupy w Coombe Tracey.

- Bardzo dobrze, Barrymore. Może jeszcze wrócimy do tej rozmowy.

Gdy kamerdyner wyszedł, zbliżyłem się do ciemnego okna. Przez zamazaną od deszczu szybę ujrzałem chmury pędzące po niebie i poszarpane kontury smaganych wichrem drzew. Nawet dla człowieka mającego dach nad głową była to szalona noc. A jak musiał czuć się ktoś, kto schronił się w kamiennych ruinach na pustkowiu? Jak potężna nienawiść musi nim powodować, że czai się tam w taką pogodę? Jak ważne i głębokie ma zamiary, że gotów jest znosić tak wiele wyrzeczeń! Tam właśnie, na wrzosowisku kryje się zapewne klucz do rozwiązania problemu, który tak bardzo pragnę rozwiązać. Przysięgam, że nim minie kolejny dzień, zrobię wszystko co w ludzkiej mocy, aby rozwikłać tę tajemnicę.

Rozdział j edenasty

Mężczyzna ze wzgórza

Cytując fragment z mego dziennika, stanowiącego cały poprzedni rozdział, doprowadziłem tę opowieść do 18 października, kiedy to wszystko zaczęło nabierać tempa, nieuchronnie zmierzając do straszliwego końca. Zdarzenia z kolejnych kilku dni wyryły tak głęboki ślad w mej pamięci, że mogę o nich opowiedzieć, nie odwołując się do notatek, jakie w tym czasie sporządzałem. Zacznę więc od dnia, który nastąpił po tym, gdy ustaliłem dwa niezwykle ważne fakty. Po pierwsze, pani Laura Lyons z Coombe Tracey napisała list do sir Charlesa Baskerville'a i umówiła się z nim na spotkanie dokładnie w tym miejscu i czasie, w którym dosięgła go śmierć. Po drugie, mężczyzna, którego dostrzegłem na wrzosowisku, ukrywał się w jednym z kamiennych domostw na zboczu wzgórza. Byłem przekonany, że posiadając te dwie jakże istotne wskazówki, będę w stanie rzucić nieco światła na te mroczne tajemnice. W przeciwnym razie moja porażka oznaczałaby niechybnie, że brak mi inteligencji albo odwagi.

Poprzedniego wieczoru nie zdołałem się podzielić z baronetem wiedzą na temat pani Lyons, jaką zdobyłem, ponieważ do późnej nocy grał on w karty z doktorem Mortimerem. Jednakże przy śniadaniu opowiedziałem mu o swym odkryciu i zapytałem, czy miałby ochotę towarzyszyć mi do Coombe Tracey. Początkowo bardzo chciał ze mną pojechać, jednak po namyśle obaj doszliśmy do wniosku, że będzie lepiej, jeżeli sam się tam udam. Im bardziej formalny charakter nadamy tej wizycie, tym mniej informacji zdołamy uzyskać. Tak więc, nie bez pewnych wyrzutów sumienia, zostawiłem sir Henry'ego w rezydencji i wyruszyłem z nową misją.

Gdy dotarłem do Coombe Tracey, powiedziałem Perkinsowi, aby zatrzymał konie, i zacząłem się rozpytywać o damę, której zamierzałem zadać kilka pytań. Nie miałem problemu z odnalezieniem jej domu. Stał pośrodku miasteczka i prezentował się zupełnie przyzwoicie. Pokojówka bez większych ceregieli wpuściła mnie do środka, a gdy wkroczyłem do salonu, pani siedząca przed maszyną do pisania marki Remington uniosła się z krzesła z przyjemnym uśmiechem na twarzy, aby mnie powitać. Kiedy jednak dotarło do niej, że mnie nie zna, nagle spoważniała, usiadła i zapytała, jaki jest cel mojej wizyty.

W pierwszej chwili odniosłem wrażenie, że pani Lyons jest niezwykłą pięknością. Jej oczy i włosy miały ten sam głęboki orzechowy kolor, a policzki, choć nieco piegowate, okrywał piękny rumieniec, delikatny niczym herbaciana róża. Powtórzę jednak, że moim pierwszym wrażeniem był podziw dla jej urody. Po chwili pojawił się krytycyzm. Jej twarz kryła ledwo dostrzegalną skazę. Coś szpeciło tę doskonałą urodę. Być może była to pewna ostrość rysów, nazbyt twarde spojrzenie lub za bardzo wydatne wargi. Odczucia te pojawiły się jednak później. W tamtej chwili byłem po prostu świadom, że znalazłem się w towarzystwie bardzo ładnej kobiety, która pragnęłaby poznać powód mojej wizyty. Aż do momentu gdy ją ujrzałem, nie zdawałem sobie do końca sprawy, jak delikatnej natury była moja misja.

- Miałem przyjemność poznać ojca pani - powiedziałem.

Był to niezręczny wstęp, i dała mi to wyraźnie odczuć.

- Nic mnie nie łączy z moim ojcem - powiedziała. - Niczego mu nie zawdzięczam, a jego przyjaciele nie są moimi przyjaciółmi. Gdyby nie zmarły sir Charles Baskerville i paru innych dobrych ludzi, mogłabym umrzeć z głodu, a mój ojciec nawet by tego nie dostrzegł.

- To właśnie w związku ze śmiercią sir Charlesa Baskerville'a przybyłem do pani z wizytą.

Piegi na jej twarzy zarysowały się wyraźniej.

- Co mogę panu o nim powiedzieć? - spytała, przebiegając nerwowo palcami po klawiszach maszyny do pisania.

- Znała go pani, prawda?

- Powiedziałam już, że wiele zawdzięczam jego dobroci. Jeśli jestem w stanie sama się utrzymać, to w znacznym stopniu dzięki temu, że zainteresował się moim nieszczęśliwym położeniem.

- Korespondowała z nim pani?

Posłała mi szybkie spojrzenie, a w jej piwnych oczach pojawił się jakiś zły błysk.

- W jakim celu zadaje mi pan te pytania? - spytała ostro.

- Chciałbym uniknąć publicznego skandalu. Będzie lepiej, jeśli to ja panią wypytam, bo wkrótce sprawa może się nam wymknąć spod kontroli.

Milczała. Jej twarz stała się bardzo blada. W końcu rzuciła mi zuchwałe, wyzywające spojrzenie.

- Cóż, w takim razie odpowiem. O co chciałby mnie pan zapytać?

- Korespondowała pani z sir Charlesem?

- Z całą pewnością pisałam do niego raz czy dwa, by podziękować za delikatność

i hojność, jaką mi okazał.

- Pamięta pani daty tych listów?

- Nie.

- Spotkała go pani kiedyś?

- Tak, kilka razy, kiedy przyjeżdżał do Coombe Tracey. Był bardzo nieśmiałym człowiekiem, i nie zależało mu na rozgłosie.

- Jednak skoro widywała go pani tak rzadko i równie rzadko do niego pisywała, skąd znał na tyle dobrze pani sytuację, by chciał jej pomóc?

Na moje trudne pytanie odpowiedziała bez wahania:

- Kilku dżentelmenów znało moją smutną historię; wspólnie postanowili mnie wesprzeć. Jednym z nich był pan Stapleton, sąsiad i bliski przyjaciel sir Charlesa. Okazał mi niezwykłą dobroć, i to dzięki niemu sir Charles dowiedział się o moich kłopotach.

Wiedziałem już o tym, że sir Charles kilkakrotnie prosił Stapletona, aby był jego pośrednikiem w takich sprawach, więc słowa Laury Lyons brzmiały wiarygodnie.

- Czy pisała pani kiedyś do sir Charlesa, prosząc o spotkanie? - dopytywałem dalej.

Znów oblała się gniewnym rumieńcem.

- Doprawdy, sir, pańskie pytania stają się coraz dziwniejsze.

- Przepraszam panią, ale muszę je powtórzyć.

- Wobec tego odpowiem. Z całą pewnością nie.

- I nie zrobiła pani tego w dniu śmierci sir Charlesa?

Rumieniec znikł w jednej chwili, a twarz kobiety zrobiła się śmiertelnie blada. Jej drżące usta nie były w stanie wypowiedzieć słowa „nie”, które raczej odczytałem z ruchu warg, niż usłyszałem.

- Z całą pewnością zawodzi panią pamięć - rzekłem. - Mogę nawet przytoczyć fragment pani listu. Oto on: „Zaklinam pana, jeśli jest pan dżentelmenem, proszę spalić ten list i być przy furtce o dziesiątej”.

Przyszło mi na myśl, że za chwilę zemdleje, jednak ogromnym wysiłkiem woli zapanowała nad sobą.

- Czy nie ma już na świecie dżentelmenów? - wyszeptała.

- Pani słowa są bardzo niesprawiedliwe wobec sir Charlesa. On spalił ten list. Jednak czasami pismo można odczytać nawet po spaleniu. A więc przyznaje pani teraz, że to napisała?

- Tak, napisałam to! - Krzyknęła, wylewając swe uczucia w powodzi słów. - Napisałam to! Czemuż miałabym temu zaprzeczać? Nie mam powodów, by się tego wstydzić. Pragnęłam, żeby mi pomógł. Czułam, że jeśli będę miała możliwość z nim porozmawiać, skłonię go, aby przyszedł mi z pomocą, dlatego poprosiłam, żeby się ze mną spotkał.

- Ale czemu o tak późnej porze?

- Ponieważ właśnie się dowiedziałam, że następnego dnia wyjeżdża do Londynu i być może nie będzie go tutaj przez kilka miesięcy. Były powody, dla których nie mogłam przybyć wcześniej.

- Dlaczego jednak zaproponowała pani spotkanie w ogrodzie zamiast u niego w domu?

- Sądzi pan, że kobiecie wypada udawać się samotnie o tej godzinie do kawalera?

- No cóż. Co się stało, gdy pani tam dotarła?

- Nigdy nie poszłam na to spotkanie.

- Pani Lyons!

- Nie! Przysięgam na wszystko co święte. Nigdy tam nie poszłam. Wydarzyło się coś, co mi w tym przeszkodziło.

- A co mianowicie?

- To osobista sprawa. Tego nie mogę panu powiedzieć.

- Przyznaje więc pani, że umówiła się z sir Charlesem w czasie i miejscu, w którym spotkała go śmierć, ale równocześnie twierdzi pani, że nie dotarła na to spotkanie?

- Taka jest prawda.

Zadawałem jej kolejne pytania, wciąż wracając do tego samego, ale w żaden sposób nie udało mi się niczego więcej z niej wyciągnąć.

- Pani Lyons - powiedziałem wreszcie, wstając, by zakończyć tę długą i prowadzącą donikąd rozmowę - bierze pani na siebie ogromną odpowiedzialność i stawia siebie w wyjątkowo złej sytuacji, nie mówiąc mi wszystkiego, co pani wie. Jeśli będę musiał zwrócić się o pomoc do policji, dopiero się pani przekona, jak poważna jest jej sytuacja. Jeżeli jest pani niewinna, to dlaczego w pierwszej chwili pani zaprzeczyła, że pisała tego dnia do sir Charlesa?

- Ponieważ obawiałam się, że na tej podstawie można wyciągnąć fałszywe wnioski i że ja sama mogę przez to zostać wplątana w skandal.

- A czemu pani tak nalegała, żeby sir Charles zniszczył ten list?

- Skoro go pan przeczytał, sam pan o tym wie.

- Nie mówiłem, że czytałem cały list.

- Przecież przytoczył pan jego fragment.

- Zacytowałem tylko postscriptum. Jak już pani mówiłem, list został spalony, i niewiele dało się z niego odczytać. Pytam więc panią ponownie, czemu tak bardzo nalegała pani, aby sir Charles zniszczył ten list, który otrzymał w dniu swojej śmierci?

- To bardzo osobista sprawa.

- To kolejna szansa dla pani, by uniknąć publicznego śledztwa.

- W takim razie powiem panu. Jeśli słyszał pan moją nieszczęsną historię, wie pan zapewne, że pochopnie wyszłam za mąż i miałam powody, aby tego żałować.

- Słyszałem o tym.

- Moje życie było jednym nieustającym pasmem prześladowań ze strony męża, do którego żywię wielką odrazę. Prawo stoi po jego stronie, i codziennie muszę się liczyć z tym, że być może zdoła mnie zmusić, abym znów z nim zamieszkała. W czasie gdy pisałam ten list do sir Charlesa, dowiedziałam się, że mam szansę na odzyskanie wolności, jeśli tylko znajdę środki na pokrycie pewnych kosztów. Oznaczało to dla mnie wszystko. Spokój ducha, szczęście, odzyskany szacunek dla samej siebie. Wszystko! Znałam hojność sir Charlesa i pomyślałam, że gdyby osobiście usłyszał ode mnie tę historię, zechciałby mi pomóc.

- W takim razie, jak to się stało, że pani do niego nie poszła?

- Bo wcześniej otrzymałam pomoc z innego źródła.

- Czemu więc nie napisała pani do sir Charlesa i tego nie wyjaśniła?

- Zrobiłabym to, ale następnego ranka przeczytałam w gazecie o jego śmierci.

Historia tej kobiety wydawała się spójna, i zadawanie dalszych pytań było bezcelowe.

Pozostawało jedynie sprawdzić, czy rzeczywiście wszczęła procedurę rozwodową przeciwko mężowi mniej więcej w tym samym czasie, w którym doszło do tragedii.

Nie podejrzewałem, że miałaby odwagę oświadczyć, że nie była w rezydencji Baskerville'ów, gdyby rzeczywiście się tam udała. Musiałaby pojechać tam powozem i nie byłaby w stanie wrócić do Coombe Tracey aż do wczesnych godzin porannych. Takiej wycieczki nie udałoby się utrzymać w tajemnicy. Najprawdopodobniej zatem mówiła prawdę albo przynajmniej część prawdy. Wyszedłem od niej skonsternowany i rozczarowany. Ponownie odbiłem się od muru, który wydawał się wznosić w poprzek każdej ścieżki, jaką próbowałem dotrzeć do celu mojej misji. Jednak im dłużej myślałem o wyrazie jej twarzy i sposobie zachowania, tym bardziej się przekonywałem, że coś przede mną ukrywała. Dlaczego nagle tak pobladła? Dlaczego sama nie chciała się do niczego przyznać, a każde stwierdzenie musiałem wyciągać z niej niemal siłą? Dlaczego tak niechętnie mówiła o tym, co działo się wówczas, gdy doszło do tej tragedii? Z całą pewnością wyjaśnienie tego wszystkiego nie mogło być tak niewinne, jak próbowała mi to wmówić. W tej chwili nie mogłem jednak dalej brnąć w tym kierunku, lecz musiałem powrócić do drugiego tropu, którego należało szukać wśród kamiennych ruin na wrzosowisku.

A kierunek okazał się wyjątkowo niepewny. Uświadomiłem to sobie w drodze powrotnej, gdy spostrzegłem, jak wiele wzgórz usianych jest śladami tego pradawnego ludu. Jedyną wskazówką Barrymore'a było to, że nieznajomy schronił się w jednej z opuszczonych chat, a na ogromnej przestrzeni wrzosowiska były ich chyba setki. Za przewodnika posłużyło mi jednak moje własne doświadczenie. Widziałem przecież sylwetkę tamtego mężczyzny stojącego na szczycie Black Tor. Tak więc właśnie to wzgórze powinno stać się centralnym punktem moich poszukiwań. Zaczynając od tego miejsca, przeszukam każde domostwo na wrzosowisku, aż w końcu natrafię na właściwe. Jeżeli tam znajdę tego mężczyznę, to od niego samego się dowiem, kim jest i dlaczego od tak dawna nas śledzi - trzymając go na muszce rewolweru, o ile okaże się to konieczne. Udało mu się umknąć na zatłoczonej Regent Street, jednak trudno będzie mu tego dokonać na samotnym pustkowiu. Z drugiej strony, jeżeli odnajdę jego schronienie, a nieznajomego w nim nie zastanę, będę musiał pozostać tam tak długo, dopóki nie wróci. Zwiódł Holmesa w Londynie. Doprawdy, triumfowałbym ogromnie, gdyby udało mi się go schwytać, dokonałbym bowiem tego, czego nie zdołał uczynić mój przyjaciel.

W ciągu całego tego śledztwa szczęście nam nie sprzyjało, teraz jednak wreszcie się do mnie uśmiechnęło. A zwiastunem dobrej nowiny okazał się nie kto inny, tylko pan Frankland, mężczyzna o siwych bokobrodach i czerwonej twarzy, stojący przed furtką swego ogrodu wychodzącego na główną drogę, którą zmierzałem.

- Dzień dobry, doktorze Watson! - zawołał tonem wskazującym, że był w niezwykle dobrym humorze. - Naprawdę powinien pan pozwolić odpocząć swoim koniom. Proszę wstąpić do mnie na kieliszek wina i pogratulować mi przy okazji.

Nie żywiłem do niego zbyt ciepłych uczuć szczególnie po tym, gdy dowiedziałem się, w jaki sposób potraktował własną córkę, chciałem jednak jak najszybciej odesłać Perkinsa z powozem do domu, i właśnie nadarzyła się ku temu okazja. Wysiadłem z powozu i przekazałem wiadomość dla sir Henry'ego, że resztę drogi pokonam pieszo i że powinienem zdążyć na obiad. Następnie ruszyłem za Franklandem do jadalni.

- To dla mnie wielki dzień, sir! Jeden z tych niezwykłych dni w kalendarzu życia! -zawołał, chichocząc. - Odniosłem podwójne zwycięstwo. Zamierzam tu wszystkich nauczyć, że prawo jest prawem; oto stoi przed panem człowiek, który nie boi się na nie powoływać. Przeforsowałem prawo przejazdu przez sam środek parku starego Middletona. Ciach! Przez sam środek, niecałe sto jardów od jego frontowych drzwi! I co pan o tym sądzi? Nauczymy tych tutejszych magnatów, że nie mogą deptać swoimi buciorami praw gminu. A niech ich diabli! I doprowadziłem do zamknięcia lasu, gdzie ludzie z Fernworthy urządzali sobie te swoje pikniki. Tym durniom wydawało się chyba, że nie istnieje coś takiego jak prawo własności i że mogą się tam zjeżdżać całą chmarą, zaśmiecając wszystko papierzyskami i butelkami. Obie sprawy są już rozstrzygnięte, doktorze Watson! Obie na moją korzyść! Nie pamiętam takiego dnia, odkąd wygrałem sprawę z sir Johnem Morlandem o zakłócanie porządku publicznego, gdy urządzał sobie polowania w swojej królikarni.

- A jakim cudem udało się panu to osiągnąć?

- Niech pan zajrzy do akt sądowych, sir. Opłaca się to przeczytać. Frankland przeciwko Morlandowi, Sąd Ławy Królewskiej. Kosztowało mnie to dwieście funtów, ale uzyskałem przychylny werdykt.

- I skorzystał pan na tym?

- Nic, sir. Absolutnie nic. Mogę z dumą stwierdzić, że nie miałem w tej sprawie własnego interesu. Działam wyłącznie z poczucia publicznego obowiązku. Nie wątpię na przykład, że dziś ludzie z Fernworthy spalą moją kukłę. Ostatnim razem, kiedy to zrobili, powiedziałem policji, że powinni powstrzymać te haniebne praktyki. Jednak policja w tym hrabstwie jest beznadziejna: nie zapewniono mi żadnej ochrony, choć mam do niej prawo. Sprawa Frankland przeciwko królowej zwróci uwagę społeczeństwa. Powiedziałem im, że jeszcze pożałują tego, jak mnie potraktowali, i moje słowa już się sprawdziły.

- W jaki sposób? - spytałem.

Twarz starca przybrała tajemniczy wyraz.

- Ponieważ mógłbym im powiedzieć to, czego tak bardzo chcieliby się dowiedzieć. Jednak nic mnie nie przekona do tego, by w jakikolwiek sposób pomóc tym draniom.

Niecierpliwie poszukiwałem jakiejś wymówki, dzięki której mógłbym się uwolnić od jego gadaniny, teraz jednak gorąco zapragnąłem usłyszeć więcej na ten temat. Poznałem już trochę naturę tego starego dziwaka i byłem przekonany, że każdy wyraz zainteresowania z mojej strony byłby najlepszym sposobem, by powstrzymać go od zwierzeń.

- Zapewne chodzi o jakiegoś kłusownika, prawda? - spytałem obojętnym tonem.

- Ha, ha! Mój chłopcze! To o wiele ważniejsza sprawa. A co powiesz na więźnia na wrzosowisku?

Poderwałem się na nogi.

- Nie chce pan chyba powiedzieć, że wie pan, gdzie on jest? - spytałem.

- Może i dokładnie nie wiem, ale jestem pewien, że mógłbym pomóc policji wreszcie go ująć. Nigdy nie przyszło panu do głowy, że najlepsza metoda, by złapać zbiega, to dowiedzieć się, skąd bierze jedzenie? I że w ten sposób można go wyśledzić?

Z całą pewnością Frankland zdawał się być niepokojąco blisko poznania prawdy.

- Bez wątpienia - odparłem - ale skąd pan wie, że on jest gdzieś tutaj na wrzosowisku?

- Wiem to, bo widziałem na własne oczy posłańca, który zanosi mu jedzenie.

Poczułem ucisk w żołądku z obawy o Barrymore'a. Gdyby znalazł się na łasce i niełasce

tego przekornego wścibskiego starca, miałby poważne problemy. Słysząc jednak jego kolejną uwagę, odetchnąłem z ulgą.

- Być może zaskoczy pana wiadomość, że jedzenie zanosi mu jakieś dziecko. Codziennie widzę tego chłopca przez mój teleskop na dachu. Przechodzi zawsze tą samą ścieżką i o tej samej godzinie. A do kogo miałby iść, jeśli nie do tego zbiega?

To był doprawdy łut szczęścia! Stłumiłem jednak wszelkie oznaki zainteresowania. Dziecko! Barrymore mówił, że naszemu nieznajomemu jedzenie nosił jakiś chłopiec. To na niego, a nie na ślad zbiegłego więźnia natknął się Frankland. Jeśli uda mi się wyciągnąć od niego wszystko, co wie, być może oszczędzi mi to długich i trudnych poszukiwań. Tymczasem pozorne niedowierzanie i obojętność były ewidentnie moimi najsilniejszymi kartami.

- Powiedziałbym, że jest o wiele bardziej prawdopodobne, iż to syn jakiegoś pasterza. Zapewne zanosi ojcu obiad na wrzosowisko.

Najmniejsza oznaka czyjegoś sprzeciwu potrafiła całkowicie wyprowadzić z równowagi tego starego despotę. Spojrzał na mnie nieżyczliwym wzrokiem, a jego szare bokobrody najeżyły się jak u rozeźlonego kocura.

- Doprawdy, sir! - powiedział, wskazując na ciągnące się w oddali wrzosowisko. - Widzi pan Black Tor, tam dalej? No dobrze. A widzi pan to niskie wzgórze, jeszcze dalej, to porośnięte głogiem? To najbardziej kamienista część całego wrzosowiska. Czy to jest miejsce, w którym mógłby rozbić swój obóz jakiś pasterz? Pańska sugestia, sir, wydaje się być wyjątkowo absurdalna.

Odparłem potulnie, że powiedziałem to, nie znając wszystkich faktów. Moja uległość sprawiła mu przyjemność i doprowadziła do dalszych zwierzeń.

- Sir, może pan być pewien, że muszę mieć bardzo mocne dowody, zanim wyrobię sobie zdanie na jakiś temat. Nieraz widywałem tego chłopca z zawiniątkiem. Codziennie, a czasem nawet dwa razy dziennie, mogłem. Ale chwileczkę, doktorze Watson. Czy mnie oczy mylą, czy też w tej chwili coś się porusza na tamtym stoku?

Od wzgórz dzielił nas spory dystans, jednak wyraźnie dostrzegłem małą ciemną plamkę poruszającą się na tle matowej szarości i zieleni.

- Proszę za mną, sir! Proszę! - zawołał Frankland, rzucając się w górę po schodach. -Zobaczy go pan na własne oczy i sam oceni.

Teleskop, potężne urządzenie zamontowane na trójnogu, znajdował się na płaskim dachu budynku. Frankland zmrużył jedno oko i wydał z siebie okrzyk zadowolenia.

- Szybko, szybko, doktorze Watson! Zanim przejdzie na drugą stronę wzgórza!

Chłopiec, którego zobaczyłem, był z całą pewnością małym łobuziakiem niosącym

w ręku niewielkie zawiniątko. Brnął powoli pod górę. Gdy dotarł do grzbietu wzniesienia, przez chwilę widziałem na tle zimnego błękitnego nieba jego skromnie odzianą postać.

Rozglądał się wokół, niepewnie i ukradkowo, jak ktoś obawiający się pościgu. Potem zniknął za wzgórzem.

- I co?! Miałem rację?

- Z całą pewnością ten chłopiec wypełnia jakieś tajemnicze zadanie.

- A jakie to zadanie, zgadłby nawet wiejski posterunkowy! Ale ja nie pisnę im o tym ani słowa. I pana również, doktorze Watson, zobowiązuję do zachowania tajemnicy. Ani słowa! Rozumie pan?

- Jak pan sobie życzy.

- Haniebnie mnie potraktowali. Po prostu haniebnie. Gdy wyjdą na jaw fakty w sprawie Frankland przeciw królowej, spodziewam się, że krajem wstrząśnie fala oburzenia. Nic mnie nie skłoni, bym w jakikolwiek sposób miał pomagać policji. Jeśli chodzi o nich, to ci łajdacy mogliby spalić nawet mnie, a nie moją kukłę. Ależ proszę jeszcze zostać! Niech pan pomoże mi opróżnić karafkę wina dla uczczenia tej wspaniałej okazji!

Oparłem się jednak wszelkim namowom mego gospodarza i odwiodłem go od zamiaru odprowadzenia mnie do domu. Dopóki byłem w zasięgu jego wzroku, trzymałem się drogi, potem skręciłem na przełaj przez wrzosowisko i udałem się w kierunku kamienistego wzgórza, za którego grzbietem zniknął chłopiec. Wszystko wydawało się układać po mojej myśli, i przysiągłem sobie, że przez własne lenistwo lub brak wytrwałości nie zmarnuję szansy, którą los rzucił mi pod nogi.

Gdy dotarłem do szczytu wzgórza, słońce chyliło się już ku zachodowi. Długie zbocza poniżej były po jednej stronie złocistozielone, po drugiej skrywały się w szarych cieniach. W dali nad horyzontem unosiła się lekka mgiełka, z której wyłaniały się fantastyczne kształty Belliver i Vixen Tor. Nad tą ogromną przestrzenią nie było słychać żadnego dźwięku, nie widać też było żadnego ruchu. Tylko wysoko na błękitnym niebie szybował wielki szary ptak. Zapewne mewa albo kulik. Wyglądało na to, że jesteśmy, on i ja, jedynymi żywymi istotami pomiędzy ogromną kopułą nieba a ciągnącym się poniżej pustkowiem. Ta jałowa sceneria, poczucie samotności oraz tajemniczość i waga mojego zadania napełniły me serce chłodem. Chłopca nigdzie nie było widać. Jednak niżej, w dolinie pomiędzy wzgórzami, majaczył krąg starych kamiennych domostw, pośrodku których stała chata mająca jeszcze na tyle dobry dach, by mógł on stanowić ochronę przed niepogodą. Gdy ją ujrzałem, serce zabiło mi mocniej w piersiach. To musi być ta nora, w której czai się nieznajomy. Nareszcie udało mi się trafić na jego kryjówkę! Jego sekret był teraz na wyciągnięcie ręki.

Podszedłem do budowli, stąpając tak ostrożnie, jak robiłby to zapewne Stapleton, chcąc złapać w swoją siatkę motyla. Z zadowoleniem odkryłem, że w tym miejscu rzeczywiście ktoś mieszkał. Ledwo widoczna ścieżka pomiędzy głazami prowadziła do otworu służącego za wejście. Panowała absolutna cisza. Nieznajomy mógł czaić się w środku lub też krążyć gdzieś po wrzosowisku. Poczułem dreszczyk emocji. Odrzuciłem papierosa i położyłem dłoń na kolbie rewolweru. Szybko podszedłem do drzwi i zajrzałem do środka. Nikogo tam nie było.

Dostrzegłem jednak wystarczającą ilość oznak świadczących o tym, że nie podążałem fałszywym tropem. Ten mężczyzna z całą pewnością schronił się właśnie tutaj. Na kamiennej płycie, na której w czasach neolitu spali zapewne ludzie, leżało kilka zrolowanych koców przykrytych brezentem. Na prymitywnym palenisku dostrzegłem stertę popiołu. Obok niego leżały jakieś przybory do gotowania, i stało wiadro do połowy napełnione wodą. Puste puszki po konserwach wskazywały na to, że ktoś przebywał tu już od jakiegoś czasu, a gdy moje oczy przyzwyczaiły się do ciemności, w rogu spostrzegłem metalowy kubek i opróżnioną do połowy butelkę alkoholu. Płaski kamień pośrodku chaty służył za stół. Na nim leżało małe zawiniątko -bez wątpienia to samo, które widziałem przez teleskop w ręku chłopca. Zawierało bochen chleba, puszkę ozorków i dwie puszki brzoskwiń. Gdy odłożyłem je na miejsce, serce zabiło mi mocniej w piersiach, ponieważ ujrzałem, że pod nim ukryta była zapisana kartka papieru. Wziąłem ją do ręki i odczytałem niewyraźnie nabazgrane ołówkiem:

Doktor Watson pojechał do Coombe Tracey.

Przez chwilę stałem tak z kartką papieru w dłoniach, myśląc o tym, co mogła oznaczać ta krótka wiadomość. A więc to ja byłem śledzony przez tego tajemniczego człowieka, a nie sir Henry! Nie śledził mnie sam, lecz wysłał w ślad za mną posłańca - być może właśnie tego chłopca. Teraz trzymam w rękach jego raport. Prawdopodobnie odkąd przyjechałem na wrzosowisko, nie udało mi się zrobić nawet kroku, nie będąc obserwowanym, a wyniki tych obserwacji przekazywano dalej. Owładnęło mną to wciąż powracające uczucie ingerencji jakiejś niewidzialnej siły, która owijała nas niczym sieć zarzucona tak umiejętnie i delikatnie, że tylko chwilami zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że nas oplątuje.

Skoro znalazłem jeden raport, mogły tu być również inne, przeszukałem więc całe domostwo. Niestety, nic więcej nie znalazłem. Nie odkryłem także niczego, co mogłoby wskazywać na charakter czy też zamiary człowieka żyjącego w tym przedziwnym miejscu. Doszedłem jedynie do wniosku, że ma niewyszukane wymagania i że nie zależy mu zbytnio na wygodzie. Pomyślałem o ulewnych deszczach, a patrząc na dziurawy dach, zrozumiałem, jak ważny musi być jego cel, skoro zatrzymał się w tak niegościnnym miejscu. Czy był wrogiem i miał wobec nas złe zamiary? A może naszym aniołem stróżem? Poprzysiągłem sobie, że nie opuszczę jego kryjówki, dopóki się tego nie dowiem.

Słońce stało już bardzo nisko, i na zachodzie niebo zapłonęło szkarłatem i złotem. Jego purpurowe odbicie błyszczało w stawach leżących gdzieś daleko, na wielkim trzęsawisku Grimpen. Dalej widać było dwie wieże rezydencji Baskerville'ów, a niewyraźna smuga dymu wskazywała położenie wsi Grimpen. Gdzieś pomiędzy nimi, za wzgórzem, znajdował się dom Stapletona. W tym złocistym wieczornym świetle wszystko wydawało się słodkie, spokojne i łagodne, a jednak na ten widok w mojej duszy nie zagościł ten sam spokój, który zdawał się spowijać naturę. Zadrżałem z przerażenia, ponieważ czułem, jak z każdą chwilą zbliża się moment naszego spotkania. Podenerwowany, ale zdeterminowany, usiadłem w najciemniejszym kącie tego prowizorycznego mieszkania i wytrwale czekałem na powrót lokatora.

I wreszcie go usłyszałem. Z daleka dobiegły ostre odgłosy butów uderzających o kamień. Po nim kolejne i kolejne. Były coraz bliżej. Przyczaiłem się w swoim kącie i odbezpieczyłem rewolwer, z postanowieniem, że nie ujawnię się, dopóki przynajmniej nie zobaczę nieznajomego. Nastąpiła długa chwila ciszy, świadcząca o tym, że się zatrzymał. Potem ponownie usłyszałem odgłos zbliżających się kroków, i wejście przysłonił czyjś cień.

- To naprawdę przepiękny wieczór, mój drogi Watsonie - odezwał się dobrze mi znany głos. - Myślę, że na zewnątrz będzie ci o wiele przyjemniej.

Rozdział dwunasty

Śmierć na wrzosowisku

Przez dłuższą chwilę nie byłem w stanie zaczerpnąć tchu. Nie wierzyłem własnym uszom. Wreszcie wróciłem do zmysłów i odzyskałem głos. W jednej chwili poczułem, jak kamień spadł mi z serca. Ten chłodny przenikliwy ironiczny głos mógł należeć tylko do jednego człowieka na świecie.

- Holmes! - zawołałem. - Holmes!

- Wyjdź - powiedział. - I proszę, bądź ostrożny z tym swoim rewolwerem.

Pochyliłem się i przekroczyłem prymitywny próg. Sherlock siedział na kamieniu. Musiał

dojrzeć zdumienie malujące się na mojej twarzy, i w jego szarych oczach pojawił się błysk rozbawienia. Był wychudzony i przemęczony, ale wyraźnie ożywiony i czujny. Jego bystra twarz była spalona słońcem i osmagana wiatrem. W swoim tweedowym garniturze i czapce wyglądał jak zwykły turysta zwiedzający wrzosowisko. Dzięki swemu iście kociemu umiłowaniu do czystości - jednej z jego głównych cech - w jakiś sposób udało mu się zachować doskonale ogoloną twarz, jakby był u siebie na Baker Street.

- Jeszcze nigdy w życiu nie cieszyłem się tak ze spotkania z kimś - powiedziałem, serdecznie ściskając mu dłoń.

- I nigdy nie byłeś równie zaskoczony, prawda?

- Cóż, muszę przyznać, że tak.

- Jednak zapewniam cię, że zaskoczenie było obustronne. Nie miałem pojęcia, że odkryłeś moją kryjówkę, a tym bardziej że jesteś w środku, aż do chwili, gdy znalazłem się dwadzieścia kroków od wejścia.

- Przypuszczam, że zauważyłeś moje ślady?

- Nie, Watsonie. Obawiam się, że wśród wszystkich śladów na świecie nie byłbym w stanie rozpoznać akurat twoich. Jeśli jednak naprawdę chciałbyś mnie zaskoczyć, musiałbyś zmienić sklep, w którym kupujesz tytoń. Kiedy widzę niedopałek papierosa z napisem „Bradley, Oxford Street”, wiem, że w pobliżu musi być mój przyjaciel Watson. Spójrz, leży tam, przy ścieżce. Bez wątpienia wyrzuciłeś go w zdenerwowaniu, gdy zamierzałeś wtargnąć do środka.

- W rzeczy samej.

- Tyle się domyśliłem. I znając twoją wspaniałą nieustępliwość, byłem przekonany, że siedzisz tam w zasadzce, trzymając broń i czekając, aż mieszkaniec powróci. A więc naprawdę

myślałeś, że to ja jestem tym przestępcą?

- Nie wiedziałem, kto się tu ukrywa, postanowiłem jednak, że się tego dowiem.

- Doskonale, Watsonie! A jak mnie namierzyłeś? Widziałeś mnie może tej nocy, gdy ścigaliście więźnia, a ja zachowałem się na tyle nierozsądnie, że stanąłem w księżycowym blasku?

- Tak, widziałem cię wtedy.

- I bez wątpienia przeszukałeś wszystkie chaty, aż natknąłeś się na tę?

- Nie. Ktoś zauważył tego chłopca, który ci pomaga, a to mi podpowiedziało, gdzie

szukać.

- Zapewne to ten starszy dżentelmen z teleskopem. Nie wiedziałem, co o tym sądzić, gdy po raz pierwszy zobaczyłem refleks światła w soczewce. - Wstał i zajrzał do wnętrza kryjówki. -Ha! Widzę, że Cartwright przyniósł mi trochę zapasów. A co to za kartka? Byłeś więc w Coombe Tracey?

- Tak.

- Spotkać się z panią Laurą Lyons?

- Właśnie tak.

- Dobra robota! Najwyraźniej nasze śledztwo podążało w tym samym kierunku. Przypuszczam, że gdy podzielimy się naszymi odkryciami, będziemy już wiedzieć prawie wszystko o naszej sprawie.

- Cóż, cieszę się z całego serca, że tu jesteś, bo ta odpowiedzialność i tajemniczość zaczęły mi już za bardzo działać na nerwy. Ale jak to się u licha stało, że zjawiłeś się tutaj, i co tu robisz? Myślałem, że jesteś na Baker Street i rozpracowujesz sprawę szantażysty.

- Chciałem, żebyś właśnie tak myślał.

- A więc wykorzystujesz mnie, ale mi nie ufasz! - zawołałem trochę rozgoryczony. -Myślałem, że mogę się spodziewać po tobie czegoś więcej, Holmesie.

- Mój drogi przyjacielu, twoja pomoc była dla mnie bezcenna, i to nie tylko w tej sprawie, ale i w wielu innych. Proszę, wybacz mi, jeśli trochę cię zwiodłem. Tak naprawdę zrobiłem to po części ze względu na ciebie. Wiedziałem, na jakie niebezpieczeństwo się narażasz, i czułem, że powinienem być na miejscu, aby zbadać tę sprawę. Gdybym jednak zamieszkał wraz z tobą u sir Henry'ego, oczywistym byłoby, że miałbym taki sam punkt widzenia na sprawę jak ty, a moja obecność ostrzegłaby naszych potężnych wrogów i zmusiła, by mieli się na baczności. Dzięki mojej kryjówce mogłem się tutaj swobodnie poruszać, co nie byłoby możliwe, gdybym mieszkał w rezydencji. A tak jestem dla naszych przeciwników wielką niewiadomą, która w krytycznym momencie może się ujawnić z całą mocą.

- Ale dlaczego nic mi o tym nie powiedziałeś?

- Gdybyś o tym wiedział, nic by to nam nie pomogło, a doprowadziłoby tylko do odkrycia mojej obecności. Być może chciałbyś mi coś powiedzieć albo w swojej życzliwości przynieść mi parę rzeczy, narażając nas w ten sposób na niepotrzebne ryzyko. Przyjechał tu ze mną Cartwright. Pamiętasz go? Ten chłopiec z biura kurierskiego. Zatroszczył się o moje proste potrzeby. Bochenek chleba i czysty kołnierzyk. Czegóż więcej trzeba? Poza tym dał mi dodatkową parę oczu i dwie bardzo szybkie nogi, co okazało się bezcenne.

- A więc na darmo pisałem te wszystkie raporty! - głos mi zadrżał na wspomnienie wysiłku i dumy, z jaką je spisywałem.

Holmes wyciągnął z kieszeni plik papierów.

- Oto twoje raporty, mój drogi przyjacielu. Zapewniam cię, że wszystkie bardzo dokładnie przejrzałem. Doskonale wszystko zorganizowałem, więc docierały do mnie z zaledwie jednodniowym opóźnieniem. Muszę pogratulować ci zapału i inteligencji, jakie wykazałeś w tej niezwykle trudnej sprawie.

Wciąż jeszcze byłem rozżalony, ponieważ mnie oszukano, jednak ciepłe słowa pochwały z ust Holmesa sprawiły, że złość w końcu mnie opuściła. W głębi serca czułem, że to, co mówił, było słuszne, a fakt, że nie byłem świadom jego obecności na wrzosowisku, przysłużył się jedynie naszym celom.

- No, już lepiej - rzekł, widząc, że pochmurny wyraz znika z mojej twarzy. - A teraz opowiedz mi, co wynikło z twojej wizyty u pani Laury Lyons. Nietrudno było się domyślić, że właśnie z nią pojechałeś się spotkać. Wiedziałem już, że to ona jest tą osobą z Coombe Tracey, która może nam pomóc. Gdybyś dzisiaj tam nie pojechał, bardzo możliwe, że ja pojechałbym do niej jutro.

Słońce zaszło, i nad wrzosowiskiem zapadał zmierzch. Powietrze stało się chłodniejsze, weszliśmy więc do kryjówki mego przyjaciela. Siedząc tam w zapadających ciemnościach, opowiedziałem Holmesowi o mojej rozmowie z tą kobietą. Słuchał uważnie, a niektóre rzeczy musiałem powtarzać mu dwukrotnie, nim go usatysfakcjonowałem.

- To niezwykle ważne - powiedział, gdy skończyłem. - Te informacje wypełniają lukę, z którą do tej pory nie potrafiłem sobie poradzić. Wiesz może, że tę kobietę i Stapletona łączy bardzo intymna więź?

- Nie zdawałem sobie z tego sprawy.

- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Spotykają się, korespondują ze sobą i są sobie bardzo bliscy. A to daje nam w ręce niezwykle potężną broń. Gdybym tylko mógł ją wykorzystać, by skłonić do pomocy jego żonę.

- Jego żonę?

- To teraz usłyszysz coś ode mnie w zamian za wszystkie wieści, jakich mi dostarczyłeś. Ta dama, która uchodzi tutaj za pannę Stapleton, jest w rzeczywistości jego żoną.

- Wielkie nieba, Holmesie! Jesteś tego pewien? Boże, jak on mógł pozwolić, by sir Henry się w niej zakochał?

- To, że się w niej zakochał, nie mogło zaszkodzić nikomu oprócz niego samego. Natomiast, jak zauważyłeś, Stapleton dołożył wszelkich starań, żeby sir Henry nie mógł się do niej zbytnio zbliżyć. Powtarzam ci, ta dama nie jest jego siostrą, lecz żoną.

- Ale po co ta cała mistyfikacja?

- Ponieważ przewidział, że będzie o wiele bardziej przydatna w jego planach jako wolna kobieta.

W jednej chwili wszystkie moje niewypowiedziane przeczucia i niejasne podejrzenia nagle nabrały kształtu i skupiły się na przyrodniku. W tym beznamiętnym, bezbarwnym mężczyźnie w słomkowym kapeluszu i z siatką na motyle dostrzegłem nagle coś strasznego. Ujrzałem w nim niezwykle cierpliwego i piekielnie silnego człowieka z uśmiechem na twarzy, lecz z duszą mordercy.

- A więc to on jest naszym wrogiem. To on śledził nas w Londynie?

- Wszystko na to wskazuje.

- A to ostrzeżenie. To ona musiała je wysłać!

- Z pewnością.

Z ciemności, która od tak dawna mnie otaczała, zaczęła się wynurzać jakaś potworna niegodziwość, coraz wyraźniejsza i bardziej namacalna.

- Ale czy jesteś tego pewien, Holmesie? Skąd wiesz, że ta kobieta jest jego żoną?

- Ponieważ Stapleton podczas waszego pierwszego spotkania zapomniał się do tego stopnia, że zdradził ci pewne prawdziwe szczegóły ze swojego życiorysu. I ośmielę się stwierdzić, że już wielokrotnie tego żałował. Rzeczywiście był nauczycielem w szkole na północy Anglii. Musisz wiedzieć, Watsonie, że rzadko zdarzają się ludzie, których można namierzyć równie łatwo jak nauczycieli. Istnieją organizacje szkolne, dzięki którym można zidentyfikować każdego człowieka, który kiedykolwiek pracował w tym zawodzie. Moje niewielkie śledztwo wykazało, że szkoła popadła w tarapaty w okrutnych okolicznościach, a człowiek, który był jej właścicielem - nazwisko brzmiało inaczej - zniknął wraz ze swoją żoną. Ich opisy zgadzały się. Gdy dowiedziałem się, że ten człowiek interesował się entomologią, byłem już całkowicie pewien, że to on.

Ciemność zaczęła się rozrzedzać, jednak wiele rzeczy wciąż jeszcze skrywało się w cieniu.

- Skoro ta kobieta jest naprawdę jego żoną, to jak do tego wszystkiego pasuje pani Laura Lyons? - spytałem.

- To jedna z kwestii, na którą rzuciły światło twoje własne dociekania. Twoja rozmowa z nią znacznie wyjaśniła sytuację. Nie wiedziałem o tym, że planuje się rozwieść ze swoim mężem. W tym przypadku, uważając Stapletona za nieżonatego mężczyznę, bez wątpienia liczyła na to, że za niego wyjdzie.

- A jeśli wyprowadzimy ją z błędu.?

- Cóż, wówczas być może zechce nam pomóc. Naszym pierwszym zadaniem musi być spotkanie z nią. Pojedziemy tam jutro. Nie sądzisz, Watsonie, że twój podopieczny za długo pozostaje już sam? Twoje miejsce jest przecież w rezydencji Baskerville'ów.

Ostatnie czerwone promienie słońca znikły na zachodzie, i nad wrzosowiskiem zapadła noc. Na fioletowym niebie słabo połyskiwało kilka gwiazd.

- Jeszcze ostatnie pytanie, Holmesie - powiedziałem, wstając. - Przecież nie powinno być między nami żadnych tajemnic. Co to wszystko oznacza? Co on próbuje osiągnąć?

Holmes odpowiedział, ściszając głos.

- Chodzi o morderstwo, Watsonie. Wyrafinowane morderstwo z zimną krwią. Nie pytaj mnie teraz o szczegóły. Zarzuciłem już na niego sieci, tak jak on na sir Henry'ego, a z twoją pomocą jest już niemal zdany na moją łaskę. Zagrozić nam może jeszcze tylko jedno, a mianowicie, że uderzy, gdy nie będziemy na to przygotowani. Jeszcze dzień, najwyżej dwa, i rozwiążę tę sprawę do końca. Ale do tego czasu pilnuj swojego podopiecznego, tak jak matka pilnuje swego chorego dziecka. Twoja dzisiejsza misja była usprawiedliwiona, ale wolałbym,

abyś był teraz przy nim. Słyszysz?!

W ciszy wrzosowiska rozległ się przeraźliwy krzyk - wrzask przerażenia i bólu. Ten upiorny głos zmroził mi krew w żyłach.

- O mój Boże! - wykrztusiłem z siebie. - Co to? Co to było?

Holmes skoczył już na nogi, widziałem jego ciemną wysportowaną sylwetkę w drzwiach chaty. Stał z pochylonymi ramionami i wysuniętą do przodu głową, wpatrując się w ciemność.

- Cicho - wyszeptał. - Cicho!

Krzyk był głośny i rozdzierający, dobiegał jednak z dali, gdzieś z pokrytej cieniami równiny. Teraz usłyszeliśmy go ponownie, był znacznie bliżej. Głośniejszy i jeszcze bardziej rozpaczliwy.

- Gdzie to jest? - wyszeptał Holmes. Z drżenia jego głosu wyczytałem, że on, człowiek o stalowych nerwach, był do głębi wstrząśnięty. - Skąd to dobiegało, Watsonie?

- Chyba stamtąd - wskazałem ręką w ciemności.

- Nie, stamtąd!

Nocną ciszę znów rozdarł umęczony krzyk, jeszcze głośniejszy i znacznie bliższy. Słychać też było jakiś inny dźwięk, głęboki stłumiony pomruk, melodyjny, lecz groźny. Wznosił się i opadał, niczym cichy nieustanny szum morza.

- To pies! - zawołał Holmes. - Chodź, Watsonie, chodź! Wielkie nieba, obyśmy tylko nie przybyli za późno!

Popędził przez wrzosowisko. Biegłem tuż za nim. Gdzieś z pełnego rozpadlin terenu bezpośrednio przed nami dobiegł ostatni zdesperowany wrzask, a zaraz potem głuchy ciężki odgłos. Stanęliśmy i nasłuchiwaliśmy. Jednakże w głębokiej ciemności bezwietrznej nocy nie dotarł do nas już żaden dźwięk.

Zobaczyłem, że Holmes podnosi rękę do czoła jak ktoś niezdolny zebrać myśli. Potem ze złością tupnął nogą w ziemię.

- Pokonał nas, Watsonie! Przybyliśmy za późno.

- Nie, nie. Na pewno nie!

- Jakim byłem głupcem, że tak długo czekałem! A ty, Watsonie?! Zobacz, co wynikło z tego, że opuściłeś swojego podopiecznego! Wielkie nieba! Ale jeśli doszło do najgorszego, pomścimy go!

Pognaliśmy na oślep przez ciemność, potykając się o głazy i przeciskając między gałęziami kolcolistu. Dysząc, pokonywaliśmy wzgórza i zbiegaliśmy po stokach w dół, zmierzając w stronę, z której dobiegły nas te straszliwe dźwięki. Na każdym wzniesieniu Holmes uważnie się rozglądał, jednak w ponurej przestrzeni pełnego nocnych cieni wrzosowiska nic się nie poruszało.

- Widzisz coś?

- Nie, nic.

- Słyszysz?! Co to?

Do naszych uszu dobiegł cichy jęk. A potem znów, na lewo od nas! Skalny grzbiet kończył się stromym urwiskiem, wznoszącym się nad usianym kamieniami stokiem. Na jego poszarpanej powierzchni widać było jakiś rozciągnięty nieregularny kształt. Pobiegliśmy w kierunku tych niejasnych konturów, które stawały się coraz wyraźniejsze. Był to człowiek, który leżał twarzą do ziemi, z głową przekrzywioną pod koszmarnym kątem, ze skulonymi ramionami i ciałem zwiniętym tak, jakby miał za chwilę zrobić salto. Pozycja jego ciała była tak groteskowa, że jeszcze przez chwilę nie docierało do mnie, że jęk, który usłyszeliśmy, był jego ostatnim tchnieniem. Teraz od strony ciemnego kształtu, nad którym się pochylaliśmy, nie dobiegał już żaden głos ani szept. Holmes dotknął go ręką i zaraz ją cofnął z okrzykiem przerażenia. Błysk zapałki w jego dłoni padł na strużkę krwi, sączącą się powoli ze strzaskanej czaszki ofiary. W jej świetle zobaczyliśmy coś, co nas zmroziło i zdruzgotało - ciało sir Henry'ego Baskerville'a.

Świetnie pamiętaliśmy jego charakterystyczną rdzawą tweedową marynarkę, tę samą, którą miał na sobie pierwszego ranka, gdy pojawił się u nas na Baker Street. Zdążyliśmy się jej przyjrzeć, zanim zapałka zamigotała i zgasła, podobnie jak wszelka nadzieja w naszych sercach. Holmes jęknął, a jego twarz pobłyskiwała blado w ciemności.

- Bestia! Bestia! - zawołałem z zaciśniętymi pięściami. - Och, Holmesie! Nigdy sobie nie wybaczę, że go zostawiłem i skazałem na taki los.

- To raczej mnie należy winić, Watsonie, nie ciebie! Żeby rozpracować i zakończyć tę sprawę, rzuciłem na szalę życie mojego klienta. To największy cios, jaki spotkał mnie w mojej karierze. Ale skąd mogłem wiedzieć. Skąd mogłem wiedzieć, że zaryzykuje życiem, zapuszczając się samotnie na wrzosowisko mimo wszystkich moich ostrzeżeń.

- Słyszeliśmy jego krzyki. Mój Boże, te straszne krzyki! A mimo to nie zdołaliśmy go ocalić! Gdzie jest ta bestia, ten przeklęty pies, który go zabił? Teraz może się czaić gdzieś wśród

tych skał. I gdzie jest Stapleton? Odpowie za swoje czyny!

- Odpowie. Dopilnuję tego. Zamordował wuja i bratanka. Jednego przeraził na śmierć sam widok bestii, która jak sądził, miała diabelskie pochodzenie. Drugiego spotkała śmierć, gdy uciekał przed nią na oślep. Teraz jednak musimy udowodnić związek pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem. Nie mamy nawet dowodów, że ten pies istnieje, bo sir Henry najwyraźniej zginął na skutek upadku. Ale na Boga, chociaż jest przebiegły, dorwę tego drania, nim minie kolejny dzień!

Staliśmy po obu stronach zmasakrowanego ciała rozgoryczeni i pogrążeni w smutku, przytłoczeni nagłym i nieodwracalnym nieszczęściem, które - mimo całego włożonego wysiłku -doprowadziło nas do tak żałosnego końca. Potem, gdy wzeszedł księżyc, wspięliśmy się na szczyt skał, z których spadł nasz biedny przyjaciel, i stamtąd wpatrywaliśmy się w pokryte cieniami wrzosowisko, na poły srebrzyste, na poły ukryte w mroku. W oddali, w kierunku Grimpen, paliło się równym płomieniem niewielkie żółte światełko. Mogło pochodzić jedynie z samotnej siedziby Stapletonów. Popatrzyłem w jego stronę, potrząsając pięścią i miotając przekleństwa.

- Czemu nie złapiemy go od razu?

- Bo to jeszcze nie koniec. Ten człowiek jest bardzo ostrożny i przebiegły. Nie chodzi o to, co wiemy, lecz o to, co potrafimy mu udowodnić. Jeden fałszywy ruch, i ten łotr może nam uciec.

- Co powinniśmy zrobić?

- Jutro będziemy mieli mnóstwo roboty. Dziś w nocy możemy już tylko oddać ostatnią posługę naszemu biednemu przyjacielowi.

Zeszliśmy urwistym stokiem i zbliżyliśmy się do leżącego ciała, ciemnego i wyraźnie widocznego na oświetlonych światłem księżyca kamieniach. Patrząc na jego powykręcane członki, poczułem ucisk w sercu, a w oczach stanęły mi łzy.

- Musimy posłać po pomoc, Holmesie. Nie damy rady nieść go przez całą drogę do rezydencji. Wielkie nieba, czyś ty oszalał?!

Holmes wydał z siebie dziki okrzyk i pochylił się nad ciałem. Chwilę potem tańczył, zanosząc się śmiechem i ściskając moją dłoń. Czy to był ten sam opanowany i pełen powagi przyjaciel? Nie poznawałem go.

- Broda! Broda! Ten człowiek ma brodę!

- Brodę?

- To nie baronet. To. cóż, to mój sąsiad. Ten zbiegły więzień!

Gorączkowo odwróciliśmy ciało i zobaczyliśmy ociekającą krwią brodę, oświetloną zimnym jasnym światłem księżyca. Te krzaczaste brwi i głęboko osadzone zwierzęce oczy nie pozostawiały żadnych wątpliwości. W istocie była to ta sama twarz, która wpatrywała się we mnie znad skały, widoczna w blasku świecy. Twarz przestępcy Seldena.

W jednej chwili wszystko stało się dla mnie jasne. Przypomniałem sobie, że baronet wspominał mi, iż oddał swoje stare ubrania Barrymore'owi. A Barrymore przekazał je Seldenowi, żeby pomóc mu w ucieczce. Buty, koszula, czapka - wszystko to były ubrania sir Henry'ego. To, co się stało, było tragiczne, jednakże ten człowiek w świetle prawa obowiązującego w tym kraju zasłużył na śmierć. Powiedziałem Holmesowi, jak sprawy stoją, a serce wypełniły mi wdzięczność i radość.

- W takim razie biedak zginął z powodu tych ubrań - powiedział Holmes. - To chyba jasne, że psa poszczuto, dając mu do powąchania jakiś przedmiot należący do sir Henry'ego. Zapewne po to skradziono baronetowi but w hotelu. Pies biegł za nim, aż ten spadł i się zabił. Jest w tym jednak pewna dziwna rzecz. Skąd Selden wiedział, że w tych ciemnościach ściga go pies?

- Musiał go usłyszeć.

- Coś takiego nie sprawiłoby, że twardy człowiek, taki jak ten zbieg, wpadłby w dzikie przerażenie i ryzykowałby ponowne schwytanie, wzywając z całych sił pomocy. Jego krzyki wskazywały na to, że musiał uciekać już dość długo od chwili, gdy zwierzę zaczęło go gonić. Ale w jaki sposób się spostrzegł, że to pies?

- Dla mnie większą zagadką jest to, dlaczego ten pies, zakładając, że wszystkie nasze przypuszczenia były właściwe.

- Ja niczego nie zakładam.

- No cóż, dlaczego ten pies miałby dzisiaj biegać samopas? Zapewne nie zawsze swobodnie biega po wrzosowisku. Stapleton by go nie wypuścił, chyba że miałby powody sądzić, iż będzie tam sir Henry.

- Trudno będzie odpowiedzieć na moje pytanie. Myślę, że twoja zagadka wkrótce się wyjaśni, gdy tymczasem moja pozostanie na zawsze tajemnicą. A teraz musimy postanowić, co zrobimy z ciałem tego biedaka. Nie możemy przecież zostawić go tutaj na pastwę lisów

i kruków.

- Proponuję ułożyć je w jednej z tych budowli, dopóki nie skontaktujemy się z policją.

- Świetnie. Myślę, że damy radę je tam zanieść. Hola, Watsonie! A to co? Oto i nasz człowiek we własnej osobie. Cóż za zdumiewająca bezczelność! Ani słowa o naszych podejrzeniach! Ani słowa, bo zrujnujesz wszystkie moje plany.

Przez wrzosowisko ktoś się do nas zbliżał: dostrzegłem słaby żar palącego się cygara. Światło księżyca oświetliło przybysza, i teraz byłem w stanie rozpoznać wytworną postać i zawadiacki chód przyrodnika. Gdy nas zobaczył, zatrzymał się, a potem ponownie ruszył w naszą stronę.

- To pan, doktorze Watson? Jest pan ostatnim człowiekiem, jakiego spodziewałbym się spotkać o tej porze na wrzosowisku. Ale. O Boże! Co to? Ktoś jest ranny? Nie. niech mi pan nie mówi, że to nasz przyjaciel sir Henry!

Minął mnie szybkim krokiem i pochylił się nad zwłokami. Usłyszałem, jak ostro wciąga powietrze, cygaro wypadło mu z palców.

- Kto. kto to? - wyjąkał.

- To Selden. Więzień zbiegły z Princetown.

Stapleton zwrócił ku nam upiornie pobladłą twarz, jednak jakimś potwornym wysiłkiem udało mu się stłumić zdumienie i rozczarowanie. Obrzucał przenikliwym spojrzeniem to Holmesa, to mnie.

- Wielkie nieba! Cóż za straszna sprawa! W jaki sposób zginął?

- Wygląda na to, że spadł z tych skał i skręcił sobie kark. Ja i mój przyjaciel przechadzaliśmy się po wrzosowisku, gdy usłyszeliśmy krzyk.

- Ja również słyszałem ten krzyk. To właśnie dlatego wyszedłem. Niepokoiłem się o sir Henry'ego.

- Czemu właśnie o sir Henry'ego? - nie potrafiłem się powstrzymać, by o to nie spytać.

- Ponieważ proponowałem, żeby do mnie przyszedł. Kiedy się nie zjawił, byłem zaskoczony, a gdy usłyszałem krzyki na wrzosowisku, zacząłem się poważnie martwić, czy aby jest bezpieczny. A tak nawiasem mówiąc - znów przeniósł wzrok z mojej twarzy na twarz Holmesa - czy słyszeliście panowie coś oprócz krzyku?

- Nie - odparł Holmes. - A pan?

- Nie.

- O co w takim razie panu chodzi?

- Och, znacie panowie te historie wieśniaków o upiornym psie i tak dalej... Mówi się, że można go usłyszeć nocą na wrzosowisku. Zastanawiałem się, czy przypadkiem dziś w nocy nie słychać było dziwnych dźwięków.

- Nic takiego nie słyszeliśmy - powiedziałem.

- A jaką ma pan teorię na temat śmierci tego nieszczęśnika?

- Ciągły strach i zimno musiały sprawić, że oszalał. W tym stanie zaczął na oślep gnać przez wrzosowisko, aż w końcu spadł z tej skały i skręcił sobie kark.

- Ta teoria wygląda na bardzo rozsądną - rzekł Stapleton i westchnął, co odebrałem jako oznakę, że mu ulżyło. - A co pan o tym sądzi, panie Holmes?

Mój przyjaciel odpowiedział mu komplementem:

- Szybko rozpoznaje pan ludzi - powiedział.

- Spodziewaliśmy się pana w tej okolicy, odkąd pojawił się tu doktor Watson. Przybył pan w samą porę, by być świadkiem tej tragedii.

- Tak. W istocie. Wyjaśnienie mojego przyjaciela tłumaczy bez wątpienia wszystkie fakty. Jutro wrócę do Londynu obarczony tymi niemiłymi wspomnieniami.

- Och, jutro pan wraca?

- Taki mam zamiar.

- Mam nadzieję, że pańska wizyta rzuci nieco światła na wydarzenia, które uważamy za tak zagadkowe.

Holmes wzruszył ramionami.

- Nie zawsze odnosi się takie sukcesy, o jakich się marzy. Człowiek prowadzący śledztwo potrzebuje faktów, a nie jakichś legend czy pogłosek. To nie była zbyt satysfakcjonująca sprawa.

Głos mojego przyjaciela zabrzmiał lekko i szczerze. Stapleton wciąż wbijał w niego wzrok. Potem zwrócił się do mnie:

- Zaproponowałbym, żebyśmy zabrali tego nieszczęśnika do mnie do domu, ale mogłoby to przerazić moją siostrę. Czuję się usprawiedliwiony, by tego nie robić. Proponuję przykryć mu czymś twarz, do rana nic mu się nie stanie.

Tak też zrobiliśmy. Odrzucając propozycję gościny ze strony Stapletona, ruszyliśmy razem z Holmesem do rezydencji Baskerville'ów, pozostawiając przyrodnika samego. Gdy się obejrzeliśmy, zobaczyliśmy jego postać poruszającą się powoli wśród rozległej przestrzeni wrzosowiska. Za nim można było dostrzec niewielki ciemny punkt na oświetlonym światłem księżyca zboczu. To tam leżał człowiek, którego spotkał tak straszliwy koniec.

- Wreszcie jesteśmy bardzo bliscy rozwiązania - powiedział Holmes, gdy szliśmy razem przez wrzosowisko. - Doprawdy, ten człowiek ma stalowe nerwy. Jak szybko się pozbierał. Przecież to musiał być dla niego prawdziwy szok, gdy odkrył, że ofiarą jego spisku padł niewłaściwy człowiek. Mówiłem ci to już w Londynie, Watsonie, a teraz powtarzam po raz kolejny, że jeszcze nigdy nie spotkaliśmy wroga, który dorównywałby nam w większym stopniu.

- Szkoda, że cię zobaczył.

- Mnie też to początkowo zmartwiło. Ale cóż, nie można było tego uniknąć.

- Jak myślisz, teraz, kiedy już wie, że tu jesteś, jaki to będzie miało wpływ na jego plany?

- Być może będzie w związku z tym ostrożniejszy, a może skłoni go to do natychmiastowego podjęcia jakichś rozpaczliwych kroków. Podobnie jak większość błyskotliwych przestępców może za bardzo ufać swojej inteligencji i wyobrażać sobie, że udało mu się całkowicie nas zwieść.

- Dlaczego od razu go nie aresztujemy?

- Mój drogi Watsonie, jesteś prawdziwym człowiekiem czynu. Twój instynkt zawsze prowadzi cię do energicznych działań. Zakładając jednak, czysto teoretycznie, że aresztowalibyśmy go dziś w nocy, cóż takiego byśmy na tym zyskali? Nie moglibyśmy mu niczego udowodnić. Na tym właśnie polega ta jego diabelska przebiegłość! Gdyby działał przy pomocy wspólnika, moglibyśmy dzięki niemu uzyskać pewne dowody, jeśli jednak wywleklibyśmy tego wielkiego psa na światło dzienne, nie pomogłoby to nam posłać jego pana na szubienicę.

- Z całą pewnością sprawa jest już rozwiązana.

- Bynajmniej. Nie mamy nic prócz domysłów, podejrzeń i przypuszczeń. W sądzie by nas wyśmiali, gdybyśmy przedstawili taką historię i takie dowody.

- A śmierć sir Charlesa?

- Znaleziono go martwego bez żadnych śladów na ciele. Obaj wiemy, że zmarł z przerażenia, i wiemy też, co go tak wystraszyło. Jak jednak mamy o tym przekonać dwunastu rozsądnych przysięgłych? Jakie mamy dowody na istnienie psa? Gdzie są ślady jego kłów? Oczywiście wiemy, że pies nie ugryzie zwłok, a sir Charles nie żył już, nim ta bestia go dogoniła.

Jednak musimy to wszystko udowodnić, a teraz nie jesteśmy w stanie tego zrobić.

- A wypadki dzisiejszej nocy?

- Z nich też nic nam nie przyjdzie. Nie ma żadnego bezpośredniego związku pomiędzy psem a śmiercią tego człowieka. Nie widzieliśmy psa. Owszem, słyszeliśmy go, nie potrafilibyśmy jednak udowodnić, że ścigał więźnia. Całkowicie brakuje tu motywu. Nie, mój drogi przyjacielu, musimy pogodzić się z faktem, że jeszcze nie ukończyliśmy tej sprawy i że opłaci nam się podjąć ryzyko, by ją do końca rozwiązać.

- A jak proponujesz to zrobić?

- Wiążę wielkie nadzieje z tym, co może dla nas zrobić pani Laura Lyons, gdy już wyjaśnimy jej, jak sprawy stoją. Poza tym mam też własne plany. Zobaczymy, co przyniesie nam jutro, mam jednak nadzieję, że nim dzień dobiegnie końca, uzyskam wreszcie przewagę.

Nic więcej nie udało mi się już z niego wyciągnąć. Szedł obok mnie pogrążony w myślach aż do furtki rezydencji Baskerville'ów.

- Wchodzisz?

- Tak. Nie widzę powodów, żeby się dalej ukrywać. Tylko jeszcze jedna sprawa, Watsonie. Nie mów sir Henry'emu nic o psie. Niech sądzi, że Selden zginął w taki sposób, jaki zasugerowaliśmy Stapletonowi. Nie będzie miał tak zszarpanych nerwów przed tymi ciężkimi przejściami, jakie czekają go jutro, bo o ile dobrze pamiętam z twojego raportu, jest umówiony z tymi ludźmi na obiad.

- Ja też mam tam być.

- W takim razie musisz znaleźć jakąś wymówkę, a on musi udać się do nich sam. Wymyślimy ci jakieś usprawiedliwienie. A teraz, skoro już spóźniliśmy się na obiad, sądzę, że obaj z przyjemnością zasiądziemy do kolacji.

Rozdział trzynasty

Zarzucanie sieci

Sir Henry był raczej uradowany niż zaskoczony widokiem Sherlocka Holmesa, gdyż od kilku dni się spodziewał, że ostatnie wydarzenia sprowadzą go tutaj z Londynu. Ze zdumieniem uniósł jednak brwi, widząc, że mój przyjaciel nie posiada żadnego bagażu ani nawet nie próbuje wyjaśnić jego braku. Zatroszczyliśmy się szybko o wszystko, czego potrzebował. Następnie podczas spóźnionej kolacji opowiedzieliśmy baronetowi tyle, ile uważaliśmy za stosowne. Najpierw jednak przypadł mi w udziale przykry obowiązek powiadomienia Barrymore'a i jego żony o śmierci Seldena. Temu pierwszemu zapewne przyniosło to ogromną ulgę, ale pani Barrymore gorzko się rozpłakała, chowając twarz w fartuch. Być może dla całego świata Selden był brutalnym przestępcą, na wpół bestią, na wpół demonem, jednak dla niej zawsze pozostał tym małym upartym chłopcem z czasów dzieciństwa, który kurczowo ściskał rękę starszej siostry. Naprawdę złym jest ten mężczyzna, którego nie opłakuje żadna kobieta.

- Odkąd Watson wyjechał dziś rano, przez cały czas siedziałem tutaj i rozczulałem się nad sobą - powiedział baronet. - Jednak zgaduję, że zasłużyłem sobie na pochwałę, bo dotrzymałem złożonej panom obietnicy. Gdybym nie przysiągł, że nie będę wychodził sam, spędziłbym ten wieczór o wiele ciekawiej, bo dostałem zaproszenie od Stapletona.

- Bez wątpienia miałby pan ciekawszy wieczór - stwierdził sucho Holmes. - A nawiasem mówiąc, pewnie nie przyszło panu nawet do głowy, że już pana opłakiwaliśmy, sądząc, iż złamał pan kark?

Sir Henry otworzył szeroko oczy ze zdumienia.

- Jak to możliwe?

- Ten nieszczęśnik miał na sobie pańskie ubranie. Obawiam się, że pański kamerdyner, który mu je dał, może mieć problemy z policją.

- To mało prawdopodobne. O ile wiem, na żadnym z nich nie było moich inicjałów.

- W takim razie miał szczęście. Na dobrą sprawę to wszyscy mieliście szczęście, bo w tym przypadku każdy z was znalazł się po niewłaściwej stronie prawa. Z pewnością pierwszym obowiązkiem sumiennego detektywa byłoby aresztowanie wszystkich mieszkańców rezydencji. Raporty Watsona bardzo was obciążają.

- Ale co z naszą sprawą? - spytał baronet. - Zrozumiał pan już coś z tej całej gmatwaniny? Ja i doktor Watson nie jesteśmy o wiele mądrzejsi od dnia, kiedy tu przyjechaliśmy.

- Sądzę, że niedługo będę w stanie wyjaśnić panu całą sytuację. Sprawa jest jednak bardzo trudna i niezwykle powikłana. Wciąż pozostaje kilka niejasnych kwestii, niemniej rozwiązanie jest już coraz bliżej.

- Zapewne Watson już panu wspominał, że przeżyliśmy tu coś bardzo dziwnego. Słyszeliśmy psa na wrzosowisku. Mogę więc teraz przysiąc, że nie są to tylko puste słowa. Żyjąc na Zachodzie, miałem co nieco do czynienia z tymi zwierzętami, i potrafię rozpoznać psa, kiedy go usłyszę. Jeśli uda się panu nałożyć mu kaganiec i przykuć go do łańcucha, będę gotów uznać pana za największego detektywa wszech czasów.

- Myślę, że nałożę mu kaganiec i łańcuch. Będę jednak potrzebował pańskiej pomocy.

- Zrobię wszystko, co mi pan każe.

- Bardzo dobrze. I proszę pana również, by nie zawsze pan pytał o powody.

- Jak pan sobie życzy.

- Jeżeli pan mnie posłucha, sądzę, że istnieje szansa, aby nasz mały problem wkrótce się rozwiązał. Bez wątpienia.

Nagle zamilkł, wbijając wzrok w coś nad moją głową. Światło lampy padało na jego twarz, zastygłą niczym u klasycznego posągu. Pojawił się na niej taki wyraz absolutnego skupienia, że wyglądał jak czyste uosobienie czujności i oczekiwania.

- O co chodzi? - zawołaliśmy obaj.

Dostrzegłem, że Holmes spuścił wzrok, usilnie próbując stłumić jakieś emocje. Jego twarz pozostała opanowana, ale w oczach błyszczały radość i uniesienie.

- Proszę wybaczyć podziw konesera - rzekł, wskazując ręką rząd portretów wiszących na przeciwległej ścianie. - Watson nigdy nie przyzna, że wiem cokolwiek o sztuce, ale wynika to po prostu z zazdrości, bo mamy na ten temat zupełnie różne poglądy. To naprawdę piękna kolekcja portretów.

- Miło mi to słyszeć - odparł sir Henry, zerkając nieco zdumiony na mojego przyjaciela. - Nie próbuję udawać, że znam się na tych sprawach, i z pewnością lepiej potrafiłbym ocenić konia czy byka niż dzieło sztuki. Nie sądziłem jednak, że znajduje pan czas na takie rzeczy.

- Kiedy widzę wartościowy obraz, wiem, że jest dobry, a te portrety takie właśnie są. Mógłbym przysiąc, że ta dama w niebieskich jedwabiach to Kneller. A ten tęgi dżentelmen

w peruce tam dalej to na pewno Reynolds. Zakładam, że to wszystko rodzinne portrety?

- Tak. Co do jednego.

- Zna pan ich nazwiska?

- Barrymore próbował mnie ich nauczyć i sądzę, że dość dobrze odrobiłem lekcje.

- Kim jest ten dżentelmen z lunetą?

- To kontradmirał Baskerville, który służył pod Rodneyem w Indiach Zachodnich. A ten w niebieskim żakiecie ze zwojem papierów w dłoni to sir William Baskerville, przewodniczący komisji Izby Gmin za Pitta.

- A ten kawaler naprzeciwko mnie? Ten w czarnych aksamitach i koronkach?

- Ach, koniecznie powinien pan dowiedzieć się o nim więcej. To przyczyna wszystkich naszych problemów, niegodziwy Hugo, który sprowadził na nas psa Baskerville'ów. Raczej trudno byłoby nam o nim zapomnieć.

Nieco zaskoczony, z zainteresowaniem wpatrywałem się w portret.

- No proszę! - powiedział Holmes. - Sprawia wrażenie łagodnego, wręcz potulnego, ale ośmielę się stwierdzić, że w jego oczach czai się diabeł. Wyobrażałem go sobie jako bardziej krzepkiego i dzikiego człowieka.

- Obraz jest bez wątpienia autentyczny. Na odwrocie płótna widnieje nazwisko i data:

1647.

Potem Holmes niewiele się już odzywał. Wydawało mi się jednak, że zafascynował go portret awanturnika Hugona, gdyż przez całą kolację uparcie mu się przyglądał. Dopiero później, gdy sir Henry udał się na spoczynek, zdradził mi swoje spostrzeżenia. Zaprowadził mnie z powrotem do sali biesiadnej i, trzymając w dłoni świecę przyniesioną z sypialni, oświetlił nią naznaczony zębem czasu obraz.

- Zauważyłeś coś?

Wpatrywałem się w okoloną kręconymi lokami ostrą surową twarz, kapelusz z szerokim rondem ozdobiony piórem i biały koronkowy kołnierzyk.

Nie było to okrutne oblicze, lecz raczej sztywne, surowe i poważne o zaciętych cienkich ustach i chłodnym twardym spojrzeniu.

- Przypomina ci kogoś, kogo znasz?

- Podbródek ma trochę podobny do sir Henry'ego.

- Być może to tylko sugestia. Ale poczekaj chwilę! - wspiął się na krzesło i, ściskając

w lewej ręce świecę, prawą zasłonił kapelusz i spływające spod niego długie loki.

- Wielkie nieba! - krzyknąłem zdumiony.

Z płótna patrzyła na mnie twarz Stapletona.

- Ha! Teraz to widzisz. Mam wzrok wyćwiczony tak, by przyglądać się twarzom, a nie otaczającym je ozdobom i dodatkom. Umiejętność patrzenia przez przebranie to jedna z głównych cech detektywa.

- Ależ to niesamowite! To mógłby być jego portret.

- Tak, to ciekawy przykład rodzinnego podobieństwa, które wydaje się nie tylko fizyczne, lecz także duchowe. Studiowanie rodowych portretów czasem wystarczy, by uwierzyć w reinkarnację. Nasz Stapleton jest Baskerville'em. Nie ma co do tego żadnych wątpliwości.

- Z własnymi planami dotyczącymi sukcesji.

- W rzeczy samej. Ten obraz dostarczył nam przypadkowo jednego z najbardziej oczywistych brakujących ogniw. Mamy go, Watsonie! Mamy go! I mógłbym przysiąc, że jutro, nim nadejdzie noc, będzie się szamotał w naszej sieci równie bezsilny jak jeden z tych jego motyli. Szpilka, korek, kartka z opisem, i będziemy mogli go dołączyć do naszej kolekcji na Baker Street! - odwrócił się od płótna i wybuchnął śmiechem. Zdarzało mu się to bardzo rzadko, ale zawsze, kiedy słyszałem ten śmiech, źle to komuś wróżyło.

Nazajutrz wstałem z samego rana, Holmes jednak musiał być na nogach jeszcze wcześniej niż ja, gdyż ubierając się, zobaczyłem, jak wychodzi na podjazd.

- Tak, ciekawy dzień przed nami. Sporo się dziś wydarzy - zauważył, zacierając z zadowoleniem ręce na myśl o czekającym go działaniu. - Sieci są już zarzucone, i niedługo zaczniemy je wyciągać. Jeszcze dziś w nocy przekonamy się, czy złapaliśmy naszego wielkiego drapieżnego szczupaka, czy też udało mu się wymknąć przez oczka sieci.

- Byłeś już na wrzosowisku?

- Wysłałem z Grimpen wiadomość o śmierci Seldena do Princetown. Chyba mogę wam obiecać, że nikt z was nie będzie niepokojony w związku z tą sprawą. Skontaktowałem się też z moim wiernym Cartwrightem. Pewnie tkwiłby pod progiem mojej kryjówki jak pies nad grobem swego pana, gdybym go nie uspokoił, że nic mi nie jest.

- Jaki będzie nasz następny ruch?

- Porozmawiać z sir Henrym. Ach, oto i on!

- Dzień dobry, panie Holmes - powiedział baronet. - Wygląda pan jak generał planujący

bitwę ze swoim szefem sztabu.

- Bo tak jest w istocie. Watson właśnie pytał o rozkazy.

- Ja więc uczynię to samo.

- Doskonale. O ile rozumiem, jest pan na dziś wieczór umówiony na kolację z naszymi przyjaciółmi Stapletonami.

- Miałem nadzieję, że panowie również będziecie mi towarzyszyć. To niezwykle gościnni ludzie i myślę, że bardzo się ucieszą z waszych odwiedzin.

- Obawiam się, że Watson i ja musimy udać się do Londynu.

- Do Londynu?

- Tak. Sądzę, że w obecnej sytuacji jesteśmy tam bardziej potrzebni.

Twarz baroneta wyraźnie posmutniała.

- Miałem nadzieję, że panowie mi pomogą przebrnąć przez tę całą sprawę. Rezydencja i to pustkowie nie są zbyt przyjemnym miejscem dla samotnego człowieka.

- Mój drogi baronecie, musi mi pan całkowicie zaufać i zrobić dokładnie to, co panu powiem. Proszę przekazać swoim gospodarzom, że bardzo pragnęliśmy pojechać z panem, lecz pewna pilna sprawa wymagała naszej obecności w mieście. Mamy nadzieję, że wkrótce powrócimy do Devonshire. Zechciałby pan zapamiętać tę wiadomość, żeby powtórzyć ją rodzeństwu?

- Jeśli pan nalega.

- Nie ma innego wyjścia. Zapewniam pana.

Odczytałem z pochmurnego oblicza baroneta, że bardzo zraniło go to, co odebrał jako naszą dezercję.

- Kiedy chcieliby panowie wyjechać? - spytał chłodnym tonem.

- Natychmiast po śniadaniu. Zajedziemy po drodze do Coombe Tracey, jednak Watson zostawi tu swoje rzeczy jako rękojmię, że do pana wrócimy. Watsonie, wyślij, proszę, wiadomość do Stapletona i napisz mu, że bardzo ci przykro, ale nie możesz się dziś stawić.

- Na dobrą sprawę chętnie pojechałbym z wami do Londynu - powiedział baronet. -Czemu miałbym zostawać tu sam?

- Bo tutaj jest pański posterunek. Poza tym dał mi pan słowo, że postąpi tak, jak mu powiem, a ja proszę, żeby pan został.

- W takim razie dobrze. Zostanę.

- I jeszcze jedno! Chciałbym, żeby pojechał pan do Merripit House powozem. Później proszę go jednak odesłać i powiedzieć im, że zamierza pan wrócić do domu pieszo.

- Przejść przez wrzosowisko?

- Tak.

- Ale właśnie tak często pan mnie przed tym ostrzegał! Prosił pan, żebym tego nie robił.

- Tym razem może to pan bezpiecznie uczynić. Gdybym nie miał pełnego zaufania do pańskiego opanowania i odwagi, nawet bym tego nie proponował, jednak to bardzo ważne, by postąpił pan tak, jak mówię.

- Dobrze, a więc wrócę pieszo.

- Jeśli ceni pan swoje życie, proszę trzymać się na wrzosowisku ścieżki prowadzącej z Merripit House do drogi z Grimpen. Jest to zresztą najkrótsza dla pana droga do domu.

- Zrobię dokładnie tak, jak pan mówi.

- Bardzo dobrze. Chciałbym wyruszyć zaraz po śniadaniu, żeby jeszcze po południu dotrzeć do Londynu.

Niezwykle mnie ten plan zdumiał, choć z drugiej strony pamiętałem, że ubiegłej nocy Holmes poinformował Stapletona, iż nazajutrz jego wizyta dobiegnie końca. Przez myśl mi nawet nie przeszło, że będzie chciał, abym wyjechał razem z nim. Nie mogłem pojąć, jak może nas nie być tutaj w chwili, którą on sam uznał za kluczową. Nie pozostawało mi jednak nic innego niż bezwarunkowe posłuszeństwo. Pożegnaliśmy się więc z naszym rozżalonym przyjacielem i kilka godzin później byliśmy już na stacji w Coombe Tracey. Tam wysłaliśmy powóz w drogę powrotną. Na peronie czekał na nas mały chłopak.

- Jakie polecenia, sir?

- Pojedziesz tym pociągiem do miasta, Cartwright. Gdy tylko dotrzesz na miejsce, wyślesz w moim imieniu telegram do sir Henry'ego Baskerville'a. Napisz mu, że jeśli znajdzie portfel, który zgubiłem, proszę, by odesłał go przesyłką poleconą na Baker Street.

- Tak, sir.

- I zapytaj w biurze na stacji, czy jest dla mnie jakaś wiadomość.

Chłopiec wrócił z telegramem. Holmes pośpiesznie go przejrzał, a potem dał mnie. Oto jego treść: „DEPESZĘ OTRZYMAŁEM PRZYJEŻDŻAM Z NAKAZEM PIĄTA

CZTERDZIEŚCI LESTRADE”.

- To odpowiedź na moją wiadomość, którą wysłałem dzisiejszego ranka. Moim zdaniem,

Lestrade jest najlepszym ze wszystkich policyjnych detektywów, i możemy potrzebować, jego pomocy. A teraz, Watsonie, sądzę, że najlepiej wykorzystamy czas, składając wizytę naszej znajomej, pani Laurze Lyons.

Powoli zaczynałem pojmować jego plan działania. Zamierzał wykorzystać baroneta, by przekonać Stapletonów o tym, że naprawdę wyjechaliśmy, choć w rzeczywistości wrócimy dokładnie w tej chwili, gdy będziemy najbardziej potrzebni. Jeśli sir Henry wspomni Stapletonom o tym telegramie z Londynu, to z całą pewnością rozwieje ich ostatnie podejrzenia. Teraz i mnie się wydawało, że nasze sieci zaciskają się coraz mocniej wokół tego drapieżnego szczupaka.

Pani Laura Lyons była w swoim biurze. Holmes rozpoczął rozmowę szczerze i bez ogródek, co wprawiło ją w osłupienie.

- Badam okoliczności towarzyszące śmierci sir Charlesa Baskerville'a - powiedział. -Mój przyjaciel, obecny tu doktor Watson, wspominał mi nie tylko o tym, co pani powiedziała, lecz również o tym, co pani przemilczała w związku z tą sprawą.

- O tym, co przemilczałam? - spytała wyzywająco.

- Przyznała pani, że prosiła sir Charlesa, aby był przy furtce o dziesiątej. Wiemy, że właśnie w tym czasie i miejscu dosięgła go śmierć. Zataiła pani związek między tymi zdarzeniami.

- Nie ma pomiędzy nimi żadnego związku.

- W takim razie to naprawdę niezwykły zbieg okoliczności. Sądzę jednak, że mimo wszystko uda nam się ten związek ustalić. Pragnę być z panią całkowicie szczery, pani Lyons. Uważamy, że mamy tu do czynienia z morderstwem, a dowody mogą obciążyć nie tylko pani przyjaciela, pana Stapletona, lecz również jego żonę.

Kobieta zerwała się na równe nogi.

- Jego żonę! - wykrzyknęła.

- Fakt ten nie jest już tajemnicą. Osoba podająca się za jego siostrę jest w rzeczywistości jego żoną.

Pani Lyons opadła na fotel. Z całej siły chwyciła za oparcie, ściskając je tak kurczowo, że aż zbielały jej palce.

- Jego żony! - powtórzyła. - Jego żony! On nie jest żonaty.

Sherlock Holmes wzruszył ramionami.

- Niech mi to pan udowodni! Żądam dowodów! A jeśli potrafi pan to zrobić. - gniewny błysk w jej oczach mówił więcej niż jakiekolwiek słowa.

- Jestem na to przygotowany - rzekł Holmes, wyciągając z kieszeni jakieś papiery. - Oto zdjęcie tej pary wykonane w Yorku cztery lata temu. Na odwrocie widnieje podpis: „Państwo Vandeleur”, lecz z łatwością pani go rozpozna. I ją również, jeśli zna ją pani z widzenia. A oto trzy zeznania dotyczące państwa Vandeleur, którzy prowadzili wówczas prywatną szkołę św. Oliviera, złożone przez wiarygodnych świadków. Niech je pani przeczyta i sama się przekona, czy mogą być jeszcze jakiekolwiek wątpliwości co do tożsamości tych ludzi.

Przebiegła wzrokiem dokumenty, a potem spojrzała na nas z zaciętą stężałą twarzą zdesperowanej kobiety.

- Panie Holmes - powiedziała - ten człowiek proponował mi małżeństwo, pod warunkiem że uda mi się uzyskać rozwód. Ten łotr mnie okłamał, okłamał we wszystkim. Ani jedno słowo, które mi powiedział, nie było prawdą. I dlaczego. dlaczego? Wyobrażałam sobie, że robi to wszystko ze względu na mnie. Teraz jednak widzę, że nie byłam niczym więcej niż zwykłym narzędziem w jego rękach. Czemu miałabym być wobec niego lojalna, skoro on nigdy nie był lojalny wobec mnie? Czemu miałabym go chronić przed konsekwencjami jego własnych podłych czynów? Proszę mnie pytać, o co tylko pan zechce, a ja niczego przed panem nie zataję. Ale jedno mogę panu przysiąc. Gdy pisałam ten list, nie miałam pojęcia, że temu starszemu dżentelmenowi może się przytrafić coś złego. Był dla mnie najlepszym przyjacielem.

- Całkowicie pani wierzę - odparł Sherlock Holmes. - Przypuszczam, że te wspomnienia muszą być dla pani bardzo bolesne. Być może ułatwię pani sprawę, jeżeli to ja opowiem, co się wydarzyło, a pani będzie mnie poprawiać, gdybym popełnił jakiś istotny błąd. Pomysł wysłania tego listu podsunął pani Stapleton?

- To on mi go podyktował.

- Zakładam, że powodem, który pani podał, było to, że sir Charles pomógłby pani pokryć koszty sądowe związane z rozwodem?

- Dokładnie tak.

- A potem, gdy już wysłała pani ten list, odwiódł panią od pójścia na umówione spotkanie?

- Powiedział mi, że straciłby szacunek do samego siebie, gdyby jakikolwiek inny mężczyzna wyłożył pieniądze na taki cel, i choć sam nie jest zamożny, poświęci ostatniego

pensa, by usunąć przeszkody, które stoją nam na drodze.

- Co za konsekwencja! A potem o niczym pani nie słyszała, póki nie przeczytała w gazecie doniesienia o śmierci sir Charlesa?

- Nie.

- I zmusił panią, by mu pani przysięgła, że nikomu nie wspomni o umówionym spotkaniu z sir Charlesem?

- Tak. Powiedział, że jego śmierć była bardzo zagadkowa i że gdyby to się wydało, z całą pewnością znalazłabym się na liście podejrzanych. Tak mnie wystraszył, że postanowiłam milczeć.

- Na to wygląda. Ale coś pani podejrzewała?

Zawahała się i spuściła wzrok.

- Znałam go - powiedziała. - Gdyby jednak był wobec mnie lojalny, nigdy bym go nie zdradziła.

- Wydaje mi się, że ogólnie miała pani dużo szczęścia - powiedział Sherlock Holmes. -Miała go pani w garści, i on o tym wiedział, a jednak wciąż pani żyje. Od paru miesięcy stąpała pani nad brzegiem przepaści. A teraz, pani Lyons, musimy życzyć pani dobrego dnia. Prawdopodobnie wkrótce znów się z panią skontaktujemy.

- Nasza sprawa zaczyna się wyjaśniać, a zagadki rozwiązują się jedna po drugiej - rzekł Holmes, gdy staliśmy na peronie, czekając na przyjazd ekspresu z miasta. - Wkrótce będę w stanie dokładnie przedstawić jedną z najbardziej osobliwych i sensacyjnych zbrodni naszych czasów. Studenci kryminologii pamiętają zapewne analogiczne wydarzenia w Grodnie w 1866 roku. No i oczywiście są też morderstwa Andersona w Karolinie Północnej. Nasza sprawa posiada jednak pewne cechy, które są całkowicie unikalne. Ten człowiek jest tak przebiegły, że nawet w chwili obecnej nie potrafilibyśmy mu niczego udowodnić. Byłbym jednak bardzo zaskoczony, gdyby wszystko nie wyjaśniło się, nim udamy się dziś wieczorem na spoczynek.

Ekspres z Londynu z łoskotem wtoczył się na stację, a z wagonu pierwszej klasy wyskoczył niski żylasty mężczyzna, wyglądem przypominający buldoga. Uścisnęliśmy sobie ręce. Z pełnych szacunku spojrzeń, jakie Lestrade rzucał w kierunku Holmesa, domyśliłem się, że sporo się nauczył, odkąd po raz pierwszy ze sobą współpracowali. Wciąż miałem w pamięci pogardę, jaką wcześniej budziły w tym praktycznym człowieku logiczne wywody mojego przyjaciela.

- Szykuje się coś poważnego? - spytał.

- Największa sprawa od wielu lat - odparł Holmes. - Najpóźniej za dwie godziny zaczynamy. Myślę, że najlepiej wykorzystamy ten czas, jeśli pójdziemy na obiad. A potem, Lestrade, wypędzimy z pana tę londyńską mgłę - będzie miał pan możliwość odetchnąć czystym nocnym powietrzem w Dartmoor. Nigdy pan tam nie był? No cóż, przypuszczam, że nigdy pan nie zapomni tej swojej pierwszej wizyty.

Rozdział czternasty

Pies Baskerville'ów

Jedną z wad Sherlocka Holmesa - jeśli faktycznie można to uznać za wadę - była niechęć zdradzania komukolwiek swych planów aż do chwili, gdy miały się spełnić. Bez wątpienia wynikało to po części z jego władczej natury, która sprawiała, że uwielbiał dominować i zaskakiwać otoczenie. Było to również podyktowane częściowo jego zawodową ostrożnością, podpowiadającą mu, by nie podejmować niepotrzebnego ryzyka. Niestety, w rezultacie wystawiał na próbę swoich współpracowników. Takie jego postępowanie często dawało mi się we znaki, jednak nigdy nie odczuwałem tego tak dotkliwie, jak podczas długiej jazdy w ciemności. Czekały nas straszne przejścia; zbliżała się wreszcie kluczowa chwila, ale Holmes uparcie milczał, i mogłem się jedynie domyślać, co zamierza uczynić. Moje nerwy były napięte do granic wytrzymałości, aż wreszcie zimny wiatr, który odczuliśmy na twarzach, i ciemna pusta przestrzeń po obu stronach wąskiej drogi powiedziały mi, że oto znów wróciliśmy na wrzosowisko. Każdy krok koni i każdy obrót kół zbliżały nas do ostatecznego rozwiązania sprawy.

Nie mogliśmy swobodnie rozmawiać przy woźnicy wynajętego powozu, gawędziliśmy więc o jakichś błahostkach, ukrywając wewnętrzne napięcie i zdenerwowanie. Odczułem ogromną ulgę, kiedy wreszcie minęliśmy dom Franklanda. Wiedziałem, że jesteśmy coraz bliżej rezydencji i miejsca, gdzie wszystko ma się rozstrzygnąć. Nie podjechaliśmy jednak pod bramę, lecz wysiedliśmy przy furtce niedaleko alei. Zapłaciliśmy woźnicy i kazaliśmy mu natychmiast wracać do Temple Coombe, sami zaś ruszyliśmy w stronę Merripit House.

- Ma pan broń, Lestrade?

Niski mężczyzna uśmiechnął się.

- Dopóki mam spodnie, mam też kieszeń na biodrze, a dopóki mam tę kieszeń, zawsze mogę coś z niej wyjąć.

- To dobrze! Ja i mój przyjaciel również jesteśmy przygotowani na nieprzewidziany rozwój wypadków.

- Już prawie rozwiązał pan tę sprawę, panie Holmes. Co pan teraz planuje?

- Będziemy czekać.

- Daję słowo, to niezbyt radosne miejsce - powiedział detektyw, patrząc na ponure stoki wzgórz i ogromne jezioro mgły spowijające trzęsawisko Grimpen. Dostrzegłem, że przeszył go

dreszcz. - Widzę światła domu.

- To Merripit House i zarazem koniec naszej podróży. Muszę pana teraz prosić, by szedł pan bardzo cicho i starał się szeptać.

Poruszaliśmy się ostrożnie wzdłuż ścieżki, tak jakbyśmy zmierzali w kierunku domu. Jednak w odległości dwustu jardów od niego Holmes kazał nam się zatrzymać.

- Wystarczy - powiedział. - Te skały po prawej wspaniale nas ukryją.

- Mamy tu czekać?

- Tak. Tutaj urządzimy naszą małą zasadzkę. Niech się pan schowa tu, w zagłębieniu, Lestrade. Byłeś w tym budynku, prawda Watsonie? Pamiętasz układ pokoi? W jakim pomieszczeniu są okna od tej strony?

- Sądzę, że to okna kuchenne.

- A tamto, z którego pada takie jasne światło?

- To z całą pewnością jadalnia.

- Okno nie jest zasłonięte. Ty najlepiej znasz ten teren, Watsonie. Podkradnij się cicho i zobacz, co robią. Ale, na litość boską, uważaj, by się nie domyślili, że są obserwowani!

Cicho, na palcach, ruszyłem ścieżką. Pochylony za niskim murkiem otaczającym skarlały sad, kryjąc się w jego cieniu, dotarłem do miejsca, z którego mogłem spojrzeć prosto w niezasłonięte okno.

W pokoju było tylko dwóch mężczyzn, sir Henry i Stapleton. Siedzieli naprzeciwko siebie przy okrągłym stole, zwróceni ku mnie profilem. Obaj palili cygara, a przed nimi stały kawa i wino. Stapleton opowiadał coś z ożywieniem, baronet wydawał się jednak blady i roztargniony. Zapewne myślał o tym samotnym spacerze przez złowrogie wrzosowisko, który czekał go jeszcze tej nocy.

Gdy tak ich obserwowałem, Stapleton wstał i wyszedł z pokoju. Sir Henry napełnił swój kieliszek i rozparł się w fotelu, zaciągając się cygarem. Usłyszałem skrzypienie drzwi i chrzęst butów na żwirze. Ktoś minął mnie, idąc ścieżką po drugiej stronie murku, za którym się przyczaiłem. Gdy wyjrzałem zza murka, dostrzegłem, że przyrodnik przystanął przy drzwiach budynku gospodarczego na końcu sadu. Przekręcił klucz w zamku i wszedł do środka, a po chwili dobiegły stamtąd dziwne odgłosy szamotaniny. Stapleton został wewnątrz nie dłużej niż minutę; kiedy wychodził, znów usłyszałem zgrzyt klucza, po czym minął mnie, wszedł do domu i wrócił do swojego gościa. Wycofałem się cicho do miejsca, gdzie czekali moi

towarzysze, by opowiedzieć im o tym, co widziałem.

- Twierdzisz, Watsonie, że nie ma z nimi pani Stapleton? - spytał Holmes, gdy skończyłem mój raport.

- Nie ma.

- Gdzie w takim razie może być, skoro w żadnym innym pomieszczeniu prócz kuchni nie pali się światło?

- Nie mam pojęcia.

Wspomniałem już, że nad wielkim trzęsawiskiem Grimpen wisiała gęsta biała mgła. Teraz pełzła powoli w naszą stronę i piętrzyła się przed nami niczym ściana, niska, lecz nieprzenikniona, o wyraźnych zarysach. W świetle księżyca wyglądała jak połyskujące lodowe pole, nad którego powierzchnią unosiły się niczym głazy szczyty odległych wzgórz. Holmes zwrócił ku niej twarz i niecierpliwie mruknął coś pod nosem, obserwując, jak leniwie przesuwa się ku nam.

- Nadciąga w naszym kierunku, Watsonie.

- Czy to poważny problem?

- Bardzo poważny. W rzeczywistości jest to jedyna rzecz na świecie, która mogłaby pokrzyżować mi plany. Ale teraz na pewno sir Henry już niedługo wyjdzie. Jest dziesiąta. Nasz sukces, a jego życie mogą zależeć od tego, czy wyjdzie z domu, nim mgła zawiśnie nad ścieżką.

Nad nami wznosiło się nocne niebo, przejrzyste i piękne. Gwiazdy świeciły jasnym zimnym blaskiem, a sierp księżyca zalewał cały krajobraz delikatną, słabą poświatą. Przed nami rysowała się ciemna bryła budynku. Jego nieregularny dach i sterczące kominy odcinały się wyraźnie od usianego srebrem nieba. Szerokie smugi złocistego światła padały z okien parteru na sad i wrzosowisko. Nagle w jednym z nich zgasło światło. To służba wyszła z kuchni. Nadal paliła się tylko lampa w jadalni, gdzie dwóch mężczyzn, gospodarz-morderca i jego niczego nieświadomy gość, wciąż gawędziło, paląc cygara.

Z każdą chwilą biała wełnista równina pokrywająca teraz prawie połowę wrzosowiska nadciągała coraz bliżej domu. Jej pierwsze cienkie pasemka kłębiły się już przy złocistym kwadracie oświetlonego okna. Dalsza część sadu była niemal niewidoczna, a drzewa sterczały z kłębów białych oparów. Gdy tak patrzyliśmy, obłoki mgły oplotły oba narożniki domu i przetaczały się powoli, tworząc jedną gęstą ławicę, ponad którą piętro i dach budynku płynęły niczym dziwny okręt na cienistym morzu. Holmes ze złością uderzył pięścią w skałę przed nami

i niecierpliwie zaczął udeptywać ziemię stopą.

- Jeśli nie wyjdzie w ciągu kwadransa, mgła zakryje ścieżkę. Za pół godziny nie będziemy w stanie dostrzec własnych dłoni.

- Może powinniśmy wycofać się trochę dalej, na wyższy teren?

- Tak, uważam, że to dobry pomysł.

Wycofaliśmy się więc przed oparami mgły i zatrzymaliśmy jakieś pół mili od domu. Niestety, gęste białe tumany o srebrzących się w świetle księżyca krawędziach powoli i nieubłaganie nadciągały coraz bliżej.

- Za bardzo się oddalamy - powiedział Holmes. - Nie możemy ryzykować, że zostanie zaatakowany, nim do nas dotrze. Musimy zostać tu, gdzie teraz jesteśmy. - Opadł na kolana i przyłożył ucho do ziemi. - Dzięki Bogu, chyba słyszę, jak wychodzi.

Ciszę wrzosowiska przerwał odgłos szybkich kroków. Przyczajeni za głazami, wpatrywaliśmy się intensywnie w połyskującą srebrzyście ławicę rozciągającą się przed nami. Słyszeliśmy te kroki coraz wyraźniej, i wreszcie z mgły, niczym zza kurtyny, wynurzył się człowiek, na którego czekaliśmy. Kiedy wkroczył w jasną, oświetloną gwiazdami noc, rozejrzał się wokół zaskoczony. Następnie żwawo ruszył ścieżką, przeszedł blisko kryjówki, w której się przyczailiśmy, i zaczął wspinać się na długi stok za nami. Idąc, co chwilę oglądał się przez ramię jak ktoś, kto nie czuje się zbyt bezpiecznie.

- Pst! - syknął Holmes, i usłyszałem ostre kliknięcie odbezpieczanego rewolweru. -Uwaga! Nadchodzi!

Gdzieś z samego serca tych pełznących białych oparów dobiegł nas stłumiony tupot. Mgła była już niecałe pięćdziesiąt jardów od naszej kryjówki. Wszyscy trzej wbiliśmy w nią wzrok, nie wiedząc, jakie monstrum się z niej wyłoni. Przykucnąłem tuż przy Holmesie i przez chwilę obserwowałem jego twarz. Była blada, lecz podekscytowana, a oczy jasno świeciły w świetle księżyca. Nagle jednak jego rysy zamarły i stężały, w osłupieniu otworzył usta. W tej samej chwili Lestrade wydał z siebie przerażony jęk i rzucił się twarzą na ziemię. Skoczyłem na równe nogi, bezwładną dłonią sięgając po broń. Widok potwornego stwora, który wyskoczył na nas z tumanów mgły, sprawił, że ciało odmówiło mi posłuszeństwa. To był pies, olbrzymi i czarny jak węgiel, taki, jakiego dotychczas nie widział żaden śmiertelnik. Z jego otwartej paszczy zionął ogień, ślepia płonęły żarem, a pysk, grzbiet i podgardle otaczały migotliwe płomienie. Nawet w najdzikszych majakach jakiegoś chorego umysłu nie powstałoby nic bardziej dzikiego, strasznego i upiornego niż ta ciemna sylwetka i dziki pysk, które wypadły na nas zza ściany mgieł.

Wielkie czarne widmo mknęło długimi susami po ścieżce tropem naszego przyjaciela. Widok tej piekielnej zjawy tak nas sparaliżował, że nim odzyskaliśmy panowanie nad sobą, ta zdążyła nas minąć. Holmes i ja wystrzeliliśmy równocześnie. W tej samej chwili zwierzę wydało z siebie ohydny skowyt, który świadczył o tym, że przynajmniej jeden z nas trafił do celu. Nie zatrzymało się jednak i pognało przed siebie. Zobaczyliśmy, jak sir Henry się odwraca. Światło księżyca padło na jego pobladłą twarz. W przerażeniu uniósł ręce, wpatrując się bezradnie w to monstrum, które było już prawie przy nim.

Skowyt rannej bestii całkowicie rozwiał nasze obawy. Skoro mogliśmy ją zranić, była śmiertelna, a to oznaczało, że możemy ją też zabić. Nigdy nie widziałem człowieka pędzącego tak szybko jak Holmes tamtej nocy. Mam opinię dobrego biegacza, lecz mimo to zostawił mnie tak daleko w tyle, jak ja niskiego policjanta. Gnając ścieżką, słyszeliśmy rozpaczliwe krzyki sir Henry'ego i nieprzyjazne warczenie psa. Kiedy do nich dobiegłem, bestia skoczyła właśnie na swą ofiarę, powalając ją na ziemię i próbując chwycić za gardło. Jednak w następnej chwili Holmes wpakował jej w bok pięć pozostałych kul ze swojego rewolweru. Z ostatnim skowytem bólu pies kłapnął jeszcze pyskiem w powietrzu i przetoczył się na grzbiet. Przez chwilę wściekle wierzgał łapami, a potem bezwładnie opadł na bok. Pochyliłem się zdyszany i przycisnąłem lufę rewolweru do jego straszliwej połyskującej głowy. Nie było już sensu pociągać za spust. Ogromny pies był martwy.

Sir Henry leżał nieprzytomny tam, gdzie upadł. Rozerwaliśmy mu kołnierzyk, a Holmes westchnął z ulgą, widząc, że na jego szyi nie ma żadnych ran. Ratunek przybył na czas. Nasz przyjaciel zaczął już mrugać powiekami i ostrożnie próbował się poruszać. Lestrade przysunął swoją piersiówkę z brandy do ust baroneta, i po chwili spojrzała na nas para przerażonych oczu.

- O mój Boże! - wyszeptał. - Co to było? Co to było, na Boga?

- Cokolwiek to było, już jest martwe - rzekł Holmes. - Pozbyliśmy się tego rodzinnego upiora raz na zawsze.

Biorąc pod uwagę wyłącznie jego rozmiary i siłę, przed nami leżało na ziemi straszliwe stworzenie. Nie był to czystej krwi posokowiec ani mastiff. Wydawał się mieszańcem tych dwóch ras, smukły, dziki i olbrzymi jak niewielka lwica. Nawet teraz, patrząc na martwe nieruchome ciało, mogliśmy odnieść wrażenie, że z jego ogromnych szczęk wydobywa się niebieskawy płomień, a małe, głęboko osadzone ślepia otaczają ogniste pierścienie. Położyłem dłoń na jego pysku, a gdy ją uniosłem, moje palce połyskiwały i żarzyły się w ciemności.

- Fosfor - powiedziałem.

- Sprytnie to wymyślił - stwierdził Holmes, wąchając martwe zwierzę. - Nie ma żadnej woni, która mogłaby mu przeszkodzić w podążaniu za tropem. Sir Henry, jesteśmy panu winni wielkie przeprosiny, że naraziliśmy pana na takie niebezpieczeństwo.

Spodziewałem się psa, ale nie takiego potwora jak ten. Do tego z powodu mgły mieliśmy niewiele czasu, żeby odpowiednio się nim zająć.

- Ocaliliście mi życie.

- Ale najpierw naraziliśmy je na niebezpieczeństwo. Ma pan siłę wstać?

- Dajcie mi jeszcze łyk tej brandy, a będę gotów na wszystko. O tak! A teraz proszę, pomóżcie mi się podnieść. Co proponujecie teraz zrobić?

- Musimy zostawić pana tutaj. Wystarczy przygód na jedną noc. Jeśli zechce pan tu zaczekać, któryś z nas odprowadzi go do rezydencji.

Mężczyzna spróbował niepewnie podnieść się na nogi, ale wciąż był upiornie blady i roztrzęsiony. Podprowadziliśmy go do skały, gdzie usiadł, drżąc i chowając twarz w dłoniach.

- Musimy iść - powiedział Holmes. - Powinniśmy dokończyć naszą pracę, a teraz liczy się każda chwila. Rozpracowaliśmy już całą sprawę i chcemy dopaść tego łotra.

- Postawiłbym tysiąc do jednego, że nie zastaniemy go w domu - ciągnął, gdy żwawo ruszyliśmy ścieżką w drogę powrotną. - Gdy usłyszał te strzały, musiał się domyślić, że gra skończona.

- Byliśmy w pewnej odległości od domu, a ta mgła mogła je stłumić.

- Szedł za psem, by móc go przywołać. Tego możecie być pewni. Nie, nie. Do tej pory na pewno już zniknął, ale przeszukamy dom i sprawdzimy, czy go tam nie ma.

Drzwi frontowe były otwarte, wtargnęliśmy więc do środka i szybko przejrzeliśmy pokoje, wprawiając w zdumienie zdziecinniałego starego służącego, na którego wpadliśmy w korytarzu. Wszędzie prócz jadalni panowały ciemności, lecz Holmes chwycił lampę i zbadał każdy zakamarek domu. Nie znaleźliśmy ani śladu człowieka, którego ścigaliśmy. Tymczasem na piętrze drzwi jednej z sypialni były zamknięte na klucz.

- Ktoś jest w środku! - krzyknął Lestrade. - Słyszę, że się rusza. Otwierać drzwi!

Z wnętrza dobiegły nas szelest i słaby jęk. Holmes kopnął w drzwi tuż nad zamkiem,

które otwarły się na oścież. Z bronią w ręku wbiegliśmy wszyscy trzej do pokoju.

Nie ujrzeliśmy jednak tego zdesperowanego zuchwałego łotra, którego spodziewaliśmy się tu znaleźć. Stało przed nami natomiast coś tak dziwnego i zaskakującego, że na chwilę zamarliśmy w bezruchu, wpatrując się w to coś w osłupieniu.

Pomieszczenie zostało urządzone niczym niewielkie muzeum. Ściany pokrywały szeregi niezliczonych szklanych gablotek, wypełnionych kolekcją ciem i motyli, których gromadzenie musiało stanowić rozrywkę tego dziwnego niebezpiecznego człowieka. Pośrodku pokoju wznosił się filar, który musiano kiedyś postawić, aby podeprzeć stary, przeżarty przez korniki strop. Do filaru była przywiązana jakaś postać, tak owinięta i skrępowana prześcieradłami, że przez chwilę nie byliśmy pewni, czy mamy przed sobą mężczyznę, czy kobietę. Wokół szyi miała owinięty ręcznik, umocowany z tyłu za filarem. Inny ręcznik zakrywał dolną część jej twarzy, a sponad niego wpatrywało się w nas dwoje ciemnych oczu, oczu pełnych smutku i wstydu, w których kryło się straszliwe pytanie. W jednej chwili zdjęliśmy ofierze knebel, rozplątaliśmy więzy, a przed nami na podłogę osunęła się pani Stapleton. Gdy jej piękna głowa opadła na piersi, zobaczyłem na szyi czerwoną pręgę po uderzeniu batem.

- Co za łotr! - zawołał Holmes. - Lestrade, dawaj brandy. Posadźmy ją w fotelu! Zemdlała z bólu i wyczerpania.

Znów otworzyła oczy.

- Jest bezpieczny? - spytała. - Uciekł?

- Przed nami nie ucieknie, proszę pani.

- Nie, nie. Nie chodziło mi o męża. Sir Henry? Jest bezpieczny?

- Tak.

- A pies?

- Nie żyje.

Wydała z siebie długie westchnienie ulgi.

- Dzięki Bogu! Dzięki Bogu! Och, ten łotr! Zobaczcie, jak mnie potraktował! - wysunęła ramiona z rękawów, a my z przerażeniem odkryliśmy, że całe były posiniaczone. - Ale to nic. To nic! To mój umysł i duszę dręczył i kalał. Mogłam to wszystko znosić: bicie, samotność, życie w kłamstwie. Wszystko. dopóki wciąż żyłam nadzieją, że mnie kocha. Teraz jednak wiem, że mnie również oszukał. Byłam tylko narzędziem w jego rękach.

Z jej piersi wydarł się przeraźliwy szloch.

- Widzę, że nie zamierza go pani chronić - powiedział Holmes. - Proszę nam wobec tego powiedzieć, gdzie go znajdziemy. Jeżeli kiedykolwiek pomagała mu pani w jego niegodziwych czynach, proszę nam teraz pomóc, żeby to naprawić.

- Jest tylko jedno miejsce, do którego mógł uciec - odparła. - W samym sercu trzęsawiska jest wyspa, na której znajduje się opuszczona kopalnia cyny. To właśnie tam trzymał swojego psa i tak wszystko przygotował, by w razie czego znaleźć schronienie. Tylko tam mógł się ukryć.

Świat za oknem spowijała biała wełnista zasłona mgły. Holmes skierował na nią światło

lampy.

- Patrzcie - powiedział. - Dziś w nocy nikt nie odnajdzie drogi na trzęsawisko Grimpen.

Roześmiała się i klasnęła w dłonie. W jej oczach zabłysła okrutna radość.

- Być może uda mu się tam dostać, ale nigdy stamtąd nie wróci - zawołała. - Jak dzisiaj odnajdzie kijki oznaczające drogę? Razem je wbijaliśmy, on i ja, aby oznaczyć ścieżkę przez trzęsawisko. Och, gdybym tylko mogła je wcześniej powyciągać. Wtedy naprawdę byłby zdany na waszą łaskę!

Było dla nas oczywiste, że dopóki mgła się nie uniesie, pościg nie ma żadnego sensu. Zostawiliśmy więc Lestrade'a w Merripit House, a sami wróciliśmy z baronetem do rezydencji Baskerville'ów. Nie sposób było przed nim dalej ukrywać historii państwa Stapletonów, jednak gdy dowiedział się prawdy o kobiecie, którą kochał, dzielnie przyjął ten cios. Niestety, przeżycia tej nocy wstrząsnęły nim do głębi. Zanim nadszedł dzień, leżał z wysoką gorączką, majacząc, a doktor Mortimer czuwał u jego boku. Tym dwóm jest pisane objechać razem świat, jak tylko sir Henry powróci do zdrowia i znów stanie się dziarskim, krzepkim mężczyzną, jakim był, nim odziedziczył tę ponurą posiadłość.

A teraz przejdę od razu do zakończenia mojej dziwnej opowieści, podczas której próbowałem dzielić z czytelnikiem te mroczne lęki i niejasne domysły, jakie tak długo zagradzały nam drogę i w dodatku doprowadziły do tak dramatycznego końca. Nazajutrz rano mgła się uniosła, i pani Stapleton zaprowadziła nas do miejsca, w którym rozpoczynała się odnaleziona przez nich ścieżka przez mokradła. Widząc, jak radośnie i ochoczo prowadzi nas tropem swego męża, zdaliśmy sobie sprawę, jakże okropne musiało być życie tej kobiety.

Zostawiliśmy ją na cienkim cyplu twardej torfowej ziemi, za którym ciągnęły się rozległe moczary. Od miejsca, gdzie kończył się cypel, ścieżkę wskazywały nam niewielkie kijki, tu i ówdzie powbijane w grząski grunt. Biegła ona zygzakiem z jednej kępy sitowia na drugą, wśród porośniętych zielenią niecek i wstrętnych bagien, zagradzających drogę osobom niepożądanym. Wysokie trzciny i bujne oślizłe rośliny wodne napełniały powietrze wonią zgnilizny. Brnęliśmy naprzód w ciężkich bagiennych oparach. Nieraz, przez jeden fałszywy krok, zapadaliśmy się aż po uda w ciemne miękkie błoto, ciągnące się na wiele jardów wokół nas. Grząski szlam uparcie chwytał nasze stopy, a gdy się w nim pogrążaliśmy, mieliśmy wrażenie, jakby jakaś złośliwa ręka ciągnęła nas w te ohydne głębiny. Tylko raz dostrzegliśmy dowód, że ktoś przed nami przechodził tą niebezpieczną drogą. Pośrodku kępy sitowia wystawał jakiś ciemny przedmiot. Holmes zapadł się po pas, gdy zboczył ze ścieżki, chcąc go schwycić. Gdybyśmy nie pomogli mu się wydostać, być może nigdy nie postawiłby już stopy na twardym gruncie. W dłoni ściskał stary czarny but. Na skórze po wewnętrznej stronie widniał napis: „Meyers, Toronto”.

- Dla czegoś takiego warto było skąpać się w błocie - powiedział. - To brakujący but naszego przyjaciela sir Henry'ego.

- Rzucony tam przez Stapletona podczas ucieczki.

- W rzeczy samej. Wciąż trzymał ten but w ręce, po tym jak go użył, by poszczuć psa na sir Henry'ego. Gdy się zorientował, że gra skończona, rzucił się do ucieczki, ciągle ściskając go w dłoni. A kiedy dotarł do tego miejsca, po prostu cisnął go w bagno. Teraz wiemy przynajmniej, że dotąd doszedł bezpiecznie.

Jednak, choć mogliśmy długo snuć nasze domysły, nigdy nie dane nam było dowiedzieć się czegoś więcej. Nie mieliśmy szans na odnalezienie śladów na mokradłach, bo bagnista ziemia natychmiast je wypełniała. W końcu dotarliśmy do stałego gruntu wznoszącego się nad trzęsawiskiem i zaczęliśmy zaciekle szukać. Niczego jednak nie znaleźliśmy. Jeśli ziemia mówiła nam prawdę, Stapleton nigdy nie dotarł do wyspy, do której brnął przez mgłę w tę ostatnią noc. Gdzieś w samym sercu wielkiego trzęsawiska Grimpen, pod ohydnym szlamem rozległych mokradeł, spoczywał zimny człowiek o okrutnym sercu, pogrzebany tutaj na zawsze.

Znaleźliśmy za to wiele śladów jego obecności na otoczonej bagnem wysepce, na której trzymał swojego dzikiego sprzymierzeńca. Ogromne koło napędowe i na wpół zapełniony śmieciami szyb wskazały nam miejsce, gdzie kiedyś znajdowała się stara kopalnia. Obok niej wznosiły się gruzy - pozostałości górniczych chat, których mieszkańców bez wątpienia odstraszył obrzydliwy odór ciągnących się wokół moczarów. W jednej z nich były skobel i łańcuch, a spora sterta ogryzionych kości świadczyła o tym, że trzymano tu jakieś zwierzę.

Obok wśród gruzów leżał szkielet, na którym pozostały kępki splątanej brązowej sierści.

- Pies - powiedział Holmes. - Na Jowisza, to spaniel! Biedny Mortimer już nigdy nie zobaczy swojego ulubieńca. Cóż, nie wiem, czy to miejsce skrywa jeszcze jakiś sekret, którego nie poznaliśmy. Przyrodnik mógł schować tu swego psa, ale nie zdołałby stłumić jego głosu, i stąd właśnie dobiegało to wycie, które nie było zbyt przyjemnym dźwiękiem nawet w świetle dnia. W wyjątkowych sytuacjach mógł trzymać psa w budynku gospodarczym przy Merripit House, ale zawsze wiązało się to z ryzykiem. Ośmielił się to zrobić tylko w ten najważniejszy dzień, gdy uznał, że wszystkie jego wysiłki dobiegną końca. Ta pasta w puszce to bez wątpienia fosforyzująca mieszanka, którą pokrywał stworzenie. Podsunęła mu ten pomysł oczywiście historia piekielnego psa Baskerville'ów. Chciał w ten sposób wystraszyć na śmierć starego sir Charlesa. Nic dziwnego, że nieszczęsny więzień z krzykiem rzucił się do ucieczki, ujrzawszy taką istotę ścigającą go w ciemnościach. Nasz przyjaciel też tak zareagował, a i my sami być może zachowalibyśmy się podobnie. Cóż za genialny plan! Nie dość, że mógł przerazić na śmierć swoją ofiarę, to jeszcze który wieśniak odważyłby się zbliżyć, gdyby przypadkiem zobaczył taką bestię? A wielu widziało ją na wrzosowisku. Mówiłem to już w Londynie, Watsonie, i teraz znów to powtórzę: jeszcze nigdy nie ścigaliśmy niebezpieczniejszego człowieka niż ten, który teraz gdzieś tam spoczywa.

Mówiąc to, machnął swoją długą ręką w stronę olbrzymiej przestrzeni upstrzonego zielenią bagna, ciągnącego się w dali aż po rdzawe stoki wrzosowiska.

Rozdział piętnasty

Retrospekcja

Był koniec listopada. W pewien zimny mokry i mglisty wieczór siedzieliśmy z Holmesem przed kominkiem w naszym salonie na Baker Street. Od tragicznego finału naszej wizyty w Devonshire Holmes zajmował się dwiema sprawami o wielkim znaczeniu. W trakcie opracowywania pierwszej z nich wydobył na światło dzienne okrutne postępowanie pułkownika Upwooda w związku ze słynnym skandalem karcianym w Nonpareil Club. W drugiej bronił nieszczęsnej madame Montpensier przed zarzutami morderstwa, które zawisły nad jej głową w związku z rzekomą śmiercią jej pasierbicy mademoiselle Carere. Jak się okazało, ta młoda dama sześć miesięcy później odnalazła się w Nowym Jorku, żywa i na dodatek zamężna. Pasmo sukcesów, jakie towarzyszyły tej serii trudnych i ważnych spraw, wprawiło mojego przyjaciela w doskonały nastrój. Dzięki temu udało mi się go skłonić, by omówił ze mną szczegóły zagadki Baskerville'ów. Musiałem cierpliwie czekać na tę okazję, bo wiedziałem, że nigdy nie pozwoli na to, by coś zaprzątało mu głowę, gdy skupiał się na jednej sprawie. Jego przejrzysty i logiczny umysł nie pozwalał, by rozpamiętywanie wydarzeń z przeszłości rozpraszało jego myśli i odciągało od bieżącej pracy. Teraz jednak sir Henry i doktor Mortimer przebywali w Londynie z zamiarem wyruszenia w długą podróż, którą zalecono baronetowi, aby uleczyć jego zszarpane nerwy. Akurat tego popołudnia złożyli nam wizytę, wydawało się więc naturalnym, że rozmowa o szczegółach naszej sprawy nasunie się niejako sama.

- Z punktu widzenia człowieka o nazwisku Stapleton - powiedział Holmes - cały bieg wydarzeń był jasny i logiczny, choć dla nas, nie mających na początku możliwości, by domyślić się motywów jego działań, i znających jedynie część faktów, wszystko to wydawało się niezmiernie powikłane. Miałem możność dwa razy rozmawiać o tym z panią Stapleton, i teraz cała sprawa wydaje się jasna. Nie sądzę, by istniał jeszcze jakiś sekret, którego nie poznaliśmy. Kilka notatek dotyczących tej sprawy znajdziesz w mojej kartotece pod literą B.

- Może byłbyś tak dobry i przedstawił w skrócie bieg wydarzeń?

- Oczywiście, choć nie mogę zagwarantować, że pamiętam jeszcze wszystkie szczegóły. Intensywna koncentracja potrafi w przedziwny sposób zamazać wiedzę o tym, co już minęło. Prawnik prowadzący sprawę doskonale się w niej orientuje i może sprzeczać się z ekspertem w dziedzinie, w której sam nie jest specjalistą. Jednak w tydzień czy dwa po jej zakończeniu następne sprawy sądowe powodują, że zapomina o poprzedniej. Podobnie tutaj, każda nowa sprawa wypiera z mojej głowy wspomnienia poprzedniej. Sprawa mademoiselle Carere wymazała z mojej pamięci wspomnienia z rezydencji Baskerville'ów. Być może jutro ktoś przedstawi mi jakiś inny niewielki problem, a to z kolei przyczyni się do tego, że zapomnę

0 pięknej Francuzce i tym łotrze Upwoodzie. Jednak jeśli chodzi o sprawę psa Baskerville'ów, spróbuję przedstawić ci przebieg wydarzeń tak dokładnie, jak potrafię, a ty, proszę, miej rękę na pulsie, jeżeli o czymś zapomnę.

Moje dociekania w sposób nie budzący żadnych wątpliwości wykazały, że rodzinny portret nie kłamał i że ten człowiek rzeczywiście był Baskerville'em, synem Rodgera Baskerville'a, tego okrytego mroczną reputacją młodszego brata sir Charlesa, który uciekł do Ameryki Południowej. Mówiło się, że zmarł tam, nigdy się nie ożeniwszy. W rzeczywistości jednak ożenił się i miał jedno dziecko, którego prawdziwe nazwisko brzmiało tak samo jak nazwisko ojca. Poślubił Beryl Garcię, jedną z kostarykańskich piękności, i po tym, jak zdefraudował znaczną sumę z publicznych funduszy, zmienił nazwisko na Vandeleur i uciekł do Anglii, gdzie założył szkołę we wschodnim Yorkshire. Zajął się tym szczególnym zawodem, ponieważ w drodze powrotnej zawarł znajomość z chorym na suchoty nauczycielem

1 wykorzystał zdolności tego człowieka, by osiągnąć sukces w swoim przedsięwzięciu. Jednak Fraser, ten nauczyciel, zmarł, i dobrze zapowiadająca się szkoła najpierw okryła się złą sławą, a potem wręcz hańbą. Para uznała, że najwygodniej będzie zmienić nazwisko na Stapleton, a Vandeleur postanowił przenieść na południe Anglii resztki swej fortuny, plany na przyszłość oraz zamiłowanie do entomologii. Dowiedziałem się w British Museum, że był uznanym autorytetem w tej dziedzinie, a nazwisko Vandeleur zostało na stałe powiązane z pewnym gatunkiem ćmy, którą opisał jako pierwszy w historii jeszcze wówczas, gdy mieszkał w Yorkshire.

Teraz dochodzimy do tego okresu jego życia, który okazał się dla nas tak niezwykle interesujący. Człowiek ten najwyraźniej przeprowadził własne dochodzenie i dowiedział się, że jedynie życie dwóch ludzi dzieliło go od wielkiego majątku. Sądzę, że gdy udał się do Devonhire, jego plany były jeszcze bardzo mgliste. Jednak z tego, że zabrał ze sobą żonę, przedstawiając ją wszystkim jako swoją siostrę, wyraźnie wynika, że od samego początku miał złe zamiary. Najwyraźniej wpadł już wcześniej na pomysł wykorzystania jej jako przynęty, choć być może nie był jeszcze pewien szczegółów. Chciał w końcu doprowadzić do przejęcia majątku i w tym celu gotów był skorzystać z każdej sposobności i podjąć każde ryzyko. Pierwsze, co zrobił, było osiedlenie się jak najbliżej swoich przodków, drugie zaś - zawarcie i podtrzymywanie przyjaźni z sir Charlesem Baskerville'em oraz sąsiadami.

Baronet sam opowiedział mu legendę o psie, doprowadzając w ten sposób do własnej śmierci. Stapleton, bo tak będę go dalej nazywał, wiedział, że starzec ma słabe serce i szok może go zabić. Dowiedział się tego od doktora Mortimera. Słyszał również, że sir Charles był człowiekiem dość zabobonnym i bardzo poważnie traktował tę ponurą legendę. Jego niesamowita pomysłowość natychmiast podsunęła mu sposób, dzięki któremu mógł doprowadzić do śmierci baroneta, przy czym zauważ, że udowodnienie winy prawdziwemu mordercy graniczyłoby z cudem.

Gdy miał już w głowie ten plan, zabrał się z wielką finezją do jego realizacji. Zwykły przestępca zadowoliłby się zwykłym psem. Wykorzystanie fosforu, aby nadać temu stworzeniu diaboliczny wygląd, było z jego strony przebłyskiem prawdziwego geniuszu. Psa kupił w Londynie od Rossa i Manglesa, sprzedawców z Fulham Road. Wziął najsilniejsze i najdziksze zwierzę, jakie mieli. Przewiózł je linią kolejową do North Devon, a następnie przeszedł przez całe wrzosowisko, by zaprowadzić psa do domu, nie wzbudzając przy tym sensacji. Polując na swoje owady, nauczył się już, jak bezpiecznie przejść przez trzęsawisko Grimpen, miał więc świetną kryjówkę dla swojego zwierzęcia. Trzymał go tam w zamknięciu i czekał na swoją szansę.

Ta jednak ciągle nie nadchodziła. Nie sposób było wywabić starszego dżentelmena, by nocą opuścił teren swej posiadłości. Stapleton kilka razy czaił się w pobliżu ze swoim psem, jednak na próżno. To właśnie podczas tych bezowocnych wypraw on, a raczej jego dziki sojusznik, był widywany przez wieśniaków, dzięki czemu znów ożyła legenda o demonicznym psie. Miał nadzieję, że jego żona zawładnie sercem sir Charlesa ku jego zgubie, w tej jednak kwestii ona okazała upór. Nie chciała wplątywać starszego dżentelmena w żadną miłosną intrygę, dzięki której zdany byłby na łaskę swego wroga. Nic nie było w stanie zmienić jej stanowiska w tej kwestii - ani groźby, ani, co mówię z przykrością, bicie. Nie chciała mieć z tym nic wspólnego, i na jakiś czas Stapleton utknął w martwym punkcie.

Na sposób rozwiązania swych trudności trafił przez przypadek: sir Charles, z którym się zaprzyjaźnił, uczynił go swym pełnomocnikiem w sprawach charytatywnych, i w ten oto sposób trafił do tej nieszczęsnej kobiety, pani Laury Lyons. Przedstawiając się jej jako samotny mężczyzną, zaczął wywierać na nią ogromny wpływ i dał jej do zrozumienia, że jeśli tylko zdoła ona uzyskać rozwód, zostanie jego żoną. Jednakże pewne zdarzenie mogło pokrzyżować jego plany. Otóż Stapleton dowiedział się, że sir Charles zamierza za radą doktora Mortimera opuścić rezydencję, więc sam zaczął udawać, że zgadza się z jego opinią. Był zmuszony do natychmiastowego działania, ponieważ w przeciwnym razie ofiara opuściłaby miejsce, gdzie zamierzał zrealizować swój niecny plan. To dlatego namówił panią Lyons do napisania listu, w którym zaklinała starszego dżentelmena, by spotkał się z nią wieczorem przed swoim wyjazdem do Londynu. Potem, posługując się pokrętnym argumentem, nie dopuścił do tego, by udała się na spotkanie, i tak oto pojawiła się szansa, na którą tak długo czekał.

Wracając wieczorem z Coombe Tracey, zdążył wziąć ze sobą psa, pokryć go tą upiorną farbą i sprowadzić bestię pod furtkę, przy której, jak miał powody sądzić, zastanie starszego dżentelmena czekającego na panią Lyons. Pies poszczuty przez swego pana przeskoczył furtkę i ruszył w pogoń za nieszczęsnym baronetem, który, krzycząc, rzucił się do ucieczki cisową aleją. Olbrzymi czarny stwór z płonącym pyskiem i świecącymi ślepiami, pędzący za swoją ofiarą, musiał stanowić naprawdę przerażający widok w tym ponurym tunelu drzew. Baronet padł martwy u końca alei - jego serce nie wytrzymało takiego przerażenia.

Pies pędził porośniętym trawą pasem, tymczasem baronet biegł cały czas ścieżką, dlatego widoczne były tylko ślady mężczyzny. Widząc, że leży nieruchomo na ziemi, zwierz prawdopodobnie zbliżył się, aby go powąchać, jednak przekonawszy się, że ofiara nie żyje, zawrócił i odszedł. To właśnie wtedy pozostawił te odciski łap, które zauważył doktor Mortimer. Stapleton przywołał swojego psa i szybko zamknął go w kryjówce na trzęsawisku Grimpen. W ten sposób śmierć baroneta stała się zagadką, nad której rozwiązaniem głowiła się policja i która przeraziła okolicznych mieszkańców, a wreszcie doprowadziła do tego, że my zajęliśmy się tą sprawą.

I to by było na tyle, jeśli chodzi o śmierć sir Charlesa Baskerville'a. Zwróć uwagę na tę demoniczną przebiegłość, Watsonie. Postawienie zarzutów prawdziwemu mordercy byłoby niemal niemożliwe. Jego jedyny wspólnik nigdy nie był w stanie go wydać, a groteskowa, niepojęta natura tego narzędzia, którym się posłużył, sprawiła, że stało się ono jeszcze skuteczniejsze. Obie kobiety zamieszane w tę sprawę, pani Stapleton i pani Laura Lyons, miały jednak mocne powody do podejrzeń. Pani Stapleton wiedziała, że jej mąż spiskuje, aby pozbyć się starca. Wiedziała również o istnieniu psa. Pani Lyons nie zdawała sobie sprawy z żadnej z tych rzeczy, ogromne wrażenie wywarł jednak na niej fakt, że śmierć sir Charlesa wydarzyła się w czasie nie odwołanego przez nią spotkania, o którym oprócz niej wiedział jedynie Stapleton. Obie jednak były pod jego wpływem, więc przyrodnik nie musiał się z ich strony niczego obawiać. Udało mu się zrealizować pierwszą część swojego planu, wciąż jednak czekało go drugie, znacznie trudniejsze zadanie.

Możliwe też, że Stapleton nie zdawał sobie sprawy z istnienia spadkobiercy żyjącego w Kanadzie. Tak czy inaczej bardzo szybko dowiedział się o tym od swego przyjaciela, doktora Mortimera, i to ten ostatni zdradził mu wszystkie szczegóły dotyczące przyjazdu Henry'ego Baskerville'a. Początkowo Stapleton uważał, że tego młodego nieznajomego z Kanady będzie można się pozbyć raz na zawsze już w Londynie, nie czekając nawet, aż przybędzie do Devonshire. Nie ufał swojej żonie od czasu, gdy odmówiła mu pomocy w zastawianiu sideł na sir Charlesa, i bał się spuszczać ją na dłużej z oczu. To właśnie dlatego zabrał ją ze sobą do Londynu. Jak się dowiedziałem, zamieszkali w hotelu „Mexborough Private” przy Craven Street, czyli w jednym z tych hoteli, do których udał się mój wysłannik w poszukiwaniu dowodów. Trzymał swoją żonę uwięzioną w pokoju, podczas gdy sam, ukryty za sztuczną brodą, śledził doktora Mortimera na Baker Street, skąd ten odjechał na stację, a następnie do hotelu „Northumberland”. Żona Stapletona miała pewne podejrzenia co do jego planów. Tak bardzo bała się jednak męża - a lęk ten wynikał z faktu, że była przez niego brutalnie traktowana - iż nie miała odwagi napisać, by ostrzec człowieka, któremu groziło niebezpieczeństwo. Gdyby taki list wpadł w ręce Stapletona, zagrożone byłoby jej własne życie. W końcu, jak wiemy, uciekła się do innego sposobu. Wycięła z gazety słowa, które miały utworzyć wiadomość, i zaadresowała list, maskując swój charakter pisma. Wiadomość dotarła do baroneta, i było to pierwsze ostrzeżenie przed niebezpieczeństwem.

Kluczowym punktem w planach Stapletona było zdobycie jakiejś części odzieży, noszonej przez sir Henry'ego, na wypadek gdyby do realizacji swych zamiarów musiał wykorzystać psa. Dzięki temu zawsze miałby możliwość poszczucia nim swej ofiary. Z typową dla siebie przebiegłością i zuchwałością natychmiast się do tego zabrał. Bez wątpienia sowicie opłacił pucybuta lub pokojówkę z hotelu. Przypadkiem jednak tak się złożyło, że pierwszy but, który zdobył, okazał się zupełnie nowym, a tym samym bezużytecznym dla jego celów. Zwrócił go wówczas i zdobył inny. Incydent ten był bardzo znaczący, ponieważ w ostateczny sposób udowodnił mi, że mamy tu do czynienia z prawdziwym psem. W żaden inny sposób nie dało się wyjaśnić jego starań, aby zdobyć stary but, i braku zainteresowania Stapletona nowym. Im bardziej ekscentryczny czy absurdalny jest jakiś incydent, tym bardziej należy się mu przyjrzeć, a jakiś szczegół, który wydaje się komplikować sprawę, po właściwej logicznej i naukowej analizie staje się tym, który rzuca na nią światło.

Następnego ranka nasi przyjaciele, nieustannie śledzeni przez Stapletona z dorożki, złożyli nam wizytę. Z tego, jak wiele wiedział o tym, gdzie mieszkam i jak wyglądam, oraz z jego sposobu postępowania wnioskuję, że przestępcza kariera Stapletona bynajmniej nie ograniczała się do sprawy Baskerville'ów. Bardzo wymowny jest fakt, że w ciągu ostatnich trzech lat w West Country doszło do czterech poważnych włamań, jednak nikogo w tej sprawie nie aresztowano. Ostatnie z nich, w Folkestone Court, które miało miejsce w maju, stało się głośne, ponieważ goniec, który zaskoczył zamaskowanego samotnego włamywacza, został zastrzelony z zimną krwią. Nie mam żadnych wątpliwości co do tego, że właśnie w ten sposób Stapleton uzupełniał swoje coraz skromniejsze środki i że już od wielu lat był niebezpiecznym desperatem.

Mieliśmy przykład jego ogromnej pomysłowości tego ranka, kiedy udało mu się przed nami uciec, oraz jego zuchwałości, gdy przedstawił się dorożkarzowi moim nazwiskiem. Od tamtej chwili wiedział już, że przejąłem tę sprawę w Londynie, i w związku z tym nie ma tutaj żadnych szans. Powrócił więc do Dartmoor i oczekiwał na przyjazd baroneta.

- Chwileczkę! - powiedziałem. - Na pewno prawidłowo opisujesz przebieg wydarzeń, pozostaje jednak jedna niewyjaśniona kwestia. Co działo się z psem, gdy jego pan przebywał w Londynie?

- Poświęciłem tej sprawie trochę uwagi, ponieważ bez wątpienia jest dość ważna. Z całą pewnością Stapleton miał powiernika, choć zapewne nigdy nie zaufał mu na tyle, by wtajemniczyć go w swoje plany. Był nim ten stary służący z Merripit House o imieniu Anthony. Jego związek ze Stapletonami można prześledzić od czasów, gdy przyrodnik prowadził szkołę, musiał więc zdawać sobie sprawę z faktu, że jego państwo byli w rzeczywistości mężem i żoną. Człowiek ten zniknął, a potem uciekł z kraju. Ważnym szczegółem jest, że Anthony to niezbyt popularne imię w Anglii, natomiast imię Antonio spotyka się bardzo często w hiszpańskojęzycznych krajach Ameryki Południowej. Ten służący, podobnie zresztą jak pani Stapleton, dobrze mówił po angielsku, jednak z dziwnym sepleniącym akcentem. Sam widziałem, jak starzec przemierza trzęsawisko Grimpen ścieżką oznakowaną przez Stapletona. Jest więc bardzo prawdopodobne, że to właśnie on opiekował się psem pod nieobecność pana,

choć być może nigdy nie poznał celów, do jakich bestia ta miała zostać wykorzystana.

Stapletonowie powrócili więc do Devonshire, a wkrótce potem zjawiliście się tam ty i sir Henry. Teraz może parę słów o tym, czym ja się wówczas zajmowałem. Być może przypominasz sobie, że gdy badałem kartkę, na której zostały naklejone słowa wycięte z gazety, bardzo uważnie szukałem znaku wodnego. Przysunąłem ją blisko oczu i wówczas poczułem słaby zapach perfum o nazwie „Biały jaśmin”. Istnieje siedemdziesiąt pięć gatunków perfum, a dla specjalisty w dziedzinie kryminologii umiejętność ich odróżniania jest niezwykle ważna. Mogę cię zapewnić, że już nieraz mi się zdarzyło, iż rozwiązanie całej sprawy zależało od szybkiego ich rozpoznawania. Ta woń sugerowała, że w sprawę zamieszana jest jakaś dama, i już wtedy zacząłem się zastanawiać nad Stapletonami. W ten sposób upewniłem się, że chodzi o prawdziwego psa, i odgadłem tożsamość przestępcy, jeszcze zanim udaliśmy się do West Country.

Moja gra polegała na obserwowaniu Stapletona. Oczywistym było jednak, że nie będę w stanie tego robić, jadąc z tobą, ponieważ wtedy miałby się na baczności. Oszukałem więc wszystkich, w tym również i ciebie, Watsonie, i pojechałem tam potajemnie, gdy tymczasem wszyscy sądzili, że jestem w Londynie. Niewygody, na jakie się naraziłem, nie były tak straszne, jak sądziłeś, choć takie błahostki nigdy nie powinny stawać na drodze podczas prowadzenia śledztwa. Przez dłuższy czas mieszkałem w Coombe Tracey, a z domostwa na wrzosowisku korzystałem jedynie wtedy, gdy musiałem być blisko miejsca wydarzeń. Zabrałem ze sobą Cartwrighta, który w swoim przebraniu wiejskiego chłopca okazał się niezwykle pomocny. To on przynosił mi jedzenie i czyste ubrania. Gdy ja obserwowałem Stapletona, Cartwright często obserwował ciebie, i w ten sposób mogłem trzymać w rękach wszystkie sznurki.

Wspominałem ci już o tym, że twoje raporty błyskawicznie do mnie docierały, ponieważ z Baker Street były natychmiast przesyłane dalej do Coombe Tracey. Okazały się dla mnie niezwykle pomocne, a szczególnie ten, w którym przypadkiem znalazł się prawdziwy fragment biografii Stapletona. Dzięki temu byłem w stanie ustalić jego tożsamość i nareszcie wiedziałem, na czym stoję. Sprawa skomplikowała się w znacznym stopniu przez ten incydent ze zbiegłym więźniem i relacje pomiędzy nim a państwem Barrymore. To także bardzo skutecznie wyjaśniłeś, choć ja sam również doszedłem do podobnych wniosków dzięki własnym obserwacjom.

Do czasu gdy odkryłeś mnie na wrzosowisku, znałem już całą prawdę, nie miałem jednak dowodów, z którymi można by pójść do sądu. Nawet zamach Stapletona na życie sir Henry'ego tamtej nocy, gdy zamiast niego zginął ten nieszczęśnik z więzienia, nie pomógłby nam zbytnio w udowodnieniu Stapletonowi, że to on jest mordercą. Wydawało się, że nie mamy innego wyjścia, jak przyłapać go na gorącym uczynku. Aby tego dokonać, musieliśmy wykorzystać jako przynętę sir Henry'ego, idącego samotnie i pozornie bezbronnego. Zrobiliśmy to, i kosztem poważnego szoku, jakiego doznał nasz klient, udało się zakończyć sprawę i spowodować, że Stapleton uciekł - na własną zgubę. Muszę przyznać, że fakt, iż naraziliśmy na to wszystko sir Henry'ego, wynika z błędów, jakie popełniłem w prowadzeniu tej sprawy. Nie mogliśmy jednak przewidzieć, jakim straszliwym, paraliżującym zjawiskiem będzie ta bestia, ani tego, że nadciągnie mgła, przez którą ten potwór tak nas zaskoczy. Udało nam się zrealizować cel; na szczęście cena, jaką musieliśmy zapłacić, według specjalisty oraz doktora Mortimera nie jest zbyt wysoka - baronet wydobrzeje szybko. Prawdopodobnie długa podróż pomoże naszemu przyjacielowi uleczyć nie tylko wyczerpane nerwy, lecz także zranione uczucia. Pokochał tę kobietę głęboką i szczerą miłością. Dla niego najsmutniejszą częścią całej tej historii jest to, że go zwodziła.

Pozostaje nam tylko opisać rolę, jaką odgrywała w tym całym spisku pani Stapleton. Bez wątpienia jej mąż miał na nią ogromny wpływ, wynikający być może z miłości, a być może z lęku, a bardzo możliwe, że z obu tych rzeczy jednocześnie, ponieważ bynajmniej nie są to uczucia, które się nawzajem wykluczają. Tak czy inaczej, były one całkowicie skuteczne. Gdy jej tak nakazał, zgodziła się udawać jego siostrę, choć przekonał się, że jego wpływ ma swoje granice, kiedy spróbował uczynić z żony bezpośrednią wspólniczkę morderstwa. Była gotowa ostrzec sir Henry'ego i posunąć się najdalej jak mogła, nie obciążając przy tym swojego męża. I wielokrotnie próbowała to uczynić. Wygląda na to, że sam Stapleton był zdolny do odczuwania zazdrości i gdy zobaczył, jak baronet się do niej zaleca, nie był w stanie powstrzymać swojego wybuchu, który ujawnił ognistą naturę tego z pozoru doskonale panującego nad sobą człowieka, naturę do tej pory tak przebiegle ukrytą. Nie zapanował nad sobą mimo faktu, że taki rozwój wydarzeń był częścią jego własnego planu. Doprowadzając do powstania bliskiego związku pomiędzy nimi, upewnił się, że sir Henry będzie często przychodził do Merripit House, to zaś prędzej czy później dałoby mu okazję, na którą tak czekał. Jednak w dniu, w którym wszystko miało się zakończyć, jego żona nagle zwróciła się przeciwko niemu. Dowiedziała się czegoś o śmierci tego więźnia i wiedziała również, że tego wieczoru, kiedy sir Henry miał przyjść na obiad, Stapleton przyprowadził psa do budynku gospodarczego. Oskarżyła swego męża, że zamierza popełnić przestępstwo, i doszło do gwałtownej sceny, podczas której wyjawił jej po raz pierwszy, że nie jest jego jedyną miłością i że ma rywalkę. W jednej chwili jej wierność zmieniła się we wściekłą nienawiść, on zaś zrozumiał, że małżonka go zdradzi. Tak więc związał ją, by nie miała szansy ostrzec sir Henry'ego, i bez wątpienia żywił nadzieję, że gdy wszyscy ludzie w okolicy zrzucą śmierć baroneta na karb rodzinnej klątwy, jak zresztą bez wątpienia by się stało, odzyska miłość swej żony. Liczył więc, że będzie milczała o całej sprawie. Sądzę, że w tym przypadku by się przeliczył, i nawet gdybyśmy się tam nie zjawili, los Stapletona byłby już przypieczętowany. Kobieta hiszpańskiej krwi nie wybacza takiej zniewagi. I to chyba wszystko, mój drogi Watsonie, co jestem w stanie przypomnieć sobie o tej ciekawej sprawie, nie sięgając do moich notatek. Nie sądzę, bym pominął jakiś istotny szczegół, którego sobie nie wyjaśniliśmy.

- Nie mógł chyba liczyć na to, że przerazi sir Henry'ego na śmierć dzięki swojemu potwornemu psu, tak jak mu się to udało w przypadku jego starego wuja?

- Bestia była dzika i na wpół zagłodzona. Nawet jeśli samo jej pojawienie się nie przeraziłoby ofiary na śmierć, na pewno by ją sparaliżowało, tak by nie potrafiła się bronić.

- Bez wątpienia. Pozostaje tylko jeden problem. Gdyby Stapleton rzeczywiście odziedziczył majątek, jak mógłby wyjaśnić fakt, że on, dziedzic, żył incognito pod innym nazwiskiem tak blisko posiadłości? Jak mógłby przejąć spadek, nie budząc podejrzeń i nie prowokując niewygodnych pytań?

- To bardzo poważny problem, i obawiam się, że prosisz o zbyt wiele, oczekując, że go rozwiążę. Domeną moich dochodzeń są przeszłość i teraźniejszość, trudno mi jednak odpowiedzieć na pytanie, co jakiś człowiek może zrobić w przyszłości. Pani Stapleton przy kilku okazjach słyszała, jak jej mąż o tym mówi. Miał trzy możliwe wyjścia. Mógł przejąć majątek z Ameryki Południowej, tam udowodnić swoją tożsamość przed brytyjskimi władzami i w ten sposób otrzymać fortunę, w ogóle nie przyjeżdżając do Anglii. Mógł także zapewnić sobie wyszukane przebranie na ten krótki czas, który musiałby spędzić w Londynie. Istnieje również możliwość, że podstawiłby jakiegoś wspólnika dysponującego wszystkimi dowodami i dokumentami. Podaliby go za dziedzica, a wówczas on zrzekłby się praw do majątku w zamian za część dochodu. Z tego, co o nim wiemy, nie możemy mieć żadnych wątpliwości, że znalazłby jakiś sposób, aby ten problem rozwiązać. A teraz, mój drogi Watsonie, mamy za sobą kilka tygodni intensywnej pracy, i wydaje mi się, że tego jednego wieczoru możemy się skoncentrować

na nieco przyjemniejszych czynnościach. Mam zarezerwowane miejsca w loży na „Hugenotów”. Słyszałeś braci Reszków? Czy w związku z tym mógłbym cię prosić, byś był gotowy do wyjścia za pół godziny, żebyśmy po drodze mogli jeszcze wpaść do Marciniego na jakąś małą kolację?

- 1 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville ow doc
Arthur Conan Doyle Pies Baskerville
Artur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Arthur Conan Doyle pies baskervilleow
Arthur Conan Doyle Pies Baskervillów
Arthur Conan Doyle Pies Baskervillów 2
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów
Artur Conan Doyle Pies Baskerville ów
Artur Conan Doyle Pies Baskervillów

więcej podobnych podstron