Larry Niven
Doczekam
Na Plutonie panuje noc.
Linia horyzontu, ostra i wyrazista, przecina pole mojego widzenia. Poniżej niej zawisła, skąpana w mdłym świetle gwiazd, szarobiała pokrywa śniegu. Powyżej - kosmiczna pomroka i kosmiczny blask gwiazd, wypływających spoza nierównego fartucha zębatych gór pojedynczo, grupkami i całymi chmarami zimnych, białych punkcików. Suną - powoli, lecz zauważalnie - na tyle zauważalnie, że nieruchome spojrzenie może zarejestrować ich ruch.
Coś tu jest nie tak. Okres obrotu Plutona jest wielki - wynosi 6,39 dnia. Widać upływ czasu zwolnił się dla mnie.
Powinien był zupełnie ustać. Czyżbym się omylił!
Planetą jest mała i widnokrąg jest z tej racji blisko. A wydaje się jeszcze bliższy, bowiem tutaj odległości nie maskuje mgiełka atmosfery. Dwa ostre szczyty wpijają się w mrowie gwiazd
I jak kły drapieżnego zwierzęcia. W szczelinie pomiędzy nimi nieoczekiwanie rozbłyskuje jaśniejący punkt.
Rozpoznaję w nim Słońce, choć jak każda inna gwiazda - nie ma tarczy. Połyskuje jak lodowa iskierka pomiędzy zamarzłymi górami; wypełza spoza skał i oślepia wzrok...
...Słońce zniknęło. Zmienił się rysunek gwiazd. Zapewne straciłem na jakiś czas przytomność.
Nie. Coś tu jest nie tak.
Czyżbym się omylił? Omyłka nie może zabić. Ale może doprowadzić do szaleństwa...
Nie - nie czuję, żebym wariował. Nie czuję niczego - ani bólu, ani żalu, ani skruchy, ani strachu. Nawet współczucia. Nic. Jedyna myśl to: "Taka historia!"
Wszystko jest szarobiałe na szarobiałym: człon lądowniczy, przysadzisty, szeroki, stożkowaty, stoi - na wpół pogrążony w lodową równinę - poniżej poziomu moich oczu.
Stoję, patrzę na wschód i czekam. Niechaj posłuży wam to za lekcję: oto do czego prowadzi niechęć do śmierci.
Pluton nie jest już najodleglejszą planetą - przestał nią być dziesięć lat mu. Obecnie jest w peryhelium tak blisko Słońca i Ziemi, jak tylko to jest możliwe. A niewykorzystanie takiej szansy byłoby po prostu głupotą.
Więc polecieliśmy - Jerome, Sammy i ja - w plastykowym balonie z silnikiem jonowym. W balonie tym spędziliśmy półtora roku. Przy tak długim przebywaniu razem, bez jakiejkolwiek możliwości znalezienia się sam na sam z sobą, powinniśmy byli znienawidzić się nawzajem. Ale tak się nie stało. Psychometryści starannie dobierają ludzi...
Do wypraw dalekosiężnych wykorzystujemy silniki o napędzie jonowym. Silnik jonowy rozwija wprawdzie małe przyspieszenia, ale za to wystarcza na długo - nasz, na przykład, przepracował już dziesiątki lat. Tam, gdzie ciążenie jest o wiele mniejsze od ziemskiego, lądujemy na niezawodnym paliwie chemicznym; żeby siąść na Ziemi lub Wenus, wykorzystujemy barierę cieplną oraz hamujące działanie atmosfery; przy lądowaniu na gigantach gazowych... Nie, no, ale kto miałby ochotę tam siadać!?
Na Plutonie nie ma atmosfery. Rakiety chemiczne były zbyt ciężkie, żeby je ze sobą zabierać - a do lądowania na Plutonie potrzebny jest zdolny do wykonywania szybkich manewrów atomowy silnik odrzutowy. Typu "Nervy", na paliwie wodorowym.
I mieliśmy taki ze sobą. Tyle tylko, że nie dowierzaliśmy mu.
Jerome Glans i ja wybraliśmy się na powierzchnię, pozostawiając Sammy'ego no orbicie. Zrzędził z tego powodu i to jeszcze jak! Zaczął już na Przylądku Kennedy'ego i kontynuował w tym duchu przez okrągłe półtora roku. Ale ktoś musiał zostać - zawsze ktoś musiał pozostawać na pokładzie statku powracającego na Ziemię, żeby rejestrować wszystkie niedociągnięcia, utrzymywać łączność z Ziemia, zrzucać bomby sejsmiczne, które miały nam dopomóc w rozwikłaniu tajemnicy Plutona.
A zagadki tej w żaden sposób nie mogliśmy rozwiązać. Skąd wzięta się u tej planety tak kolosalna masa? Pluton był dziesiątki razy cięższy, niż sądzono. Zamierzaliśmy uporać się z tym problemem za pomocą bomb sejsmicznych..
Pomiędzy szczytami-kłami nieoczekiwanie rozbłysnęła jasna gwiazda. Ciekawe, czy tajemnicę tę odkryją, jeszcze zanim skończy się moja wachta...
...Nieboskłon drgnął, zamarł i... Patrzę na wschód. Moje spojrzenie prześlizguje się po równinie, na której usiedliśmy lądownikiem. Cała równina, góry za nią tang - jak legendarna Atlantyda - pogrążają się... To podnoszące się na nieboskłonie gwiazdy rodzą iluzoryczne wrażenie, jakbyśmy ześlizgiwali się w dół, nieprzerwanie opadali w otchłań czarnego nieba. My: Jerome, ja i zakuty w lód statek...
"Nerva" spisywała się wspaniale. Zawiśliśmy na kilka minut ponad równiną, by wytyczyć sobie drogę przez warstwy zakrzepłych gazów i znaleźć dobre oparcie dla lądownika. Wkoło wrzały i parowscy lotne związki, kiedy opuszczaliśmy się w dół, otoczeni białawą aureolą mgły zrodzonej wodorowym płomieniem.
Wewnątrz pierścienia naszego lądownika pojawiła się wilgotna, czarna plama. Wolno opuszczałem "Nervę" coraz niżej. Wreszcie wylądowaliśmy.
Pierwsza godzina zeszła nam na sprawdzaniu układów i przygotowaniach do wyjścia. Kto miał wyjść pierwszy? To było pytanie nie od rzeczy. Jeszcze na wiele stuleci Pluton pozostanie najdalej wysunięta forpoczta Układu Słonecznego i sława człowieka, który jako pierwszy stanął na Plutonie, nie przeminie przez wieki.
Losowaliśmy. Wygrał Jerome. Moneta rozstrzygnęła dylemat: to jego imię będzie widniało jako pierwsze w podręcznikach historii. Pamiętam uśmiech, jaki wycisnąłem na tworzy... Chciałbym się teraz uśmiechnąć. Wydostając się przez luk śmiał się i żartował; to było coś o pomnikach z marmuru . Nomen omen...
Właśnie zakręcałem hełm, kiedy Jerome zaczął rzucać do hełmofonu jakieś przekleństwa. Pośpiesznie wykonam wszystkie przewidziane regulaminem czynności i wylazłem na zewnątrz. Wszystko było jasne już na pierwszy rzut oka.
Chlupiące pod lądownikiem czarne błoto było krzepnącą wodą, zmieszaną z lekkimi gazami i okruchami minerałów. Ogień dobywający się z dyszy silnika stopił lodowa skorupę. Kiedy lądowaliśmy, skalne odłamki poczęty tonąć - a wraz z nimi nasz lądownik. Wtedy ciecz znów zamarzła, schwytała korpus statku. Nasza "Nerva" trwale została pojmana przez lód.
Oczywiście mogliśmy przeprowadzić nasze badania jeszcze przed próbą wyswobodzenia statku. Kiedy połączyliśmy się z Summym, zaproponował nam taki właśnie plan. Ale Summy był na górze, w balonie, który mógł w każdej chwili powrócić na Ziemię. A my na dole. Z "Nervą" zakutą w lód obcej planety.
Ogarnął nas strach. Nie byliśmy zdolni do przedsięwzięcia czegokolwiek, zanim nie wyswobodzimy się. Obaj zdawaliśmy sobie z tego sprawę.
Dziwne, ale nie pamiętam tego strachu.
Istniała pewna możliwość. Lądownik był obliczony na ewentualne przemieszczenie się po Plutonie. Dlatego zamiast wsporników lądowniczych był wyposażony w pierścień. Silnik, pracując na pół mocy, mógł przekształcić "Nervę" w pojazd poruszający się na poduszce powietrznej. Jest to rozwiązanie bezpieczniejsze i ekonomiczniejsze niż wykonywanie skoków za pomocą silnika odrzutowego. Pod pierścieniem - jak wewnątrz kesonu - powinny były zachować się resztki odparowanych gazów. A więc silnik powinien się jeszcze znajdować w atmosferze gazów.
Można było za pomocą "Nervy" roztopić lód i uwolnić statek.
Pamiętam, że byliśmy tak ostrożni, jak tylko ostrożni mogą być śmiertelnie przerażeni ludzie. Podnosiliśmy temperaturę silnika nieprawdopodobnie wolno. Podczas normalnego lotu strumień wodoru opływa reaktor i sam go chłodzi; tutaj tej możliwości nie było - za to w jamie wokół silnika, wypełnionej gazami, panował straszliwy mróz. Mógł skompensować sztuczny układ chłodzenia, ale mógł też... Wtem wskaźniki jakby oszalały. Pod wpływem kolosalnej różnicy temperatur coś wysiadło. Jerome wsunął zupełnie pręty kadmowe - bez rezultatu. Być może, po prostu się roztopiły. A być może, przepalił się jakiś przewód lub oporniki przemieniły się w tym świecie lodu w nadprzewodniki. Może nawet sam reaktor...
Teraz to już i tak nie miało znaczenia.
Dziwne, dlaczego nie przypominam sobie strachu.
...Znów rozjarzyło się Słońce...
To uczucie przygniatającego odrętwienia! Znów się ocknąłem. Te same gwiazdy wschodzą mrowiem nad tymi samymi mrocznymi wierzchołkami.
Coś ciężkiego zwala się na mnie. Czuję jego ciężar na piersi i nogach. Co to jest? Czemu się go nie boję?
Pełznie po mnie ośliźle, przelewa się, jakby w poszukiwaniu czegoś. Podobne do ogromnej ameby - bezkształtnej, przezroczystej - i wewnątrz można dojrzeć jakieś czarne ziarna. Jest chyba mego ciężaru.
Życie Na Plutonie! Nadciekła ciecz? Hel-II z domieszką jakichś złożonych molekuł?.... Wtedy lepiej byłoby dla tego dziwadła, żeby zabrało się dalej - kiedy wzejdzie Słońce, przyda mu się cień. Po słonecznej stronie Plutonu temperatura jest o całych pięćdziesiąt stopni wyższa od zera. Od zera bezwzględnego.
Nie! Wróć!
Ale ono oddala się, przelewa się jak kropla, ucieka do lodowego krateru. Czyżby to moje myśli nakazały mu odejść? Nie, bzdura. Z pewnością nie spodobał mu się mój zapach. Jakże straszliwie wolno musi pełznąć, skoro mogę dostrzec jego ruch! Widzę go kątem oka - jako rozmazującą się plamę - jak opuszcza się w dół, ku lądownikowi, ku drobniutkiej figurce pierwszego człowieka, który zginął na Plutonie.
Po awarii silnika jeden z nas powinien był zejść na dół i stwierdzić rozmiar zniszczeń. Któryś z nas musiał wytopić palnikiem tunel w lodzie, a potem przeczołgać się w nim do jamy pod pierścieniem lądownika. Staraliśmy się nie myśleć o ewentualnych komplikacjach. Tak czy inaczej byliśmy już martwi. Ten, który wczołga się pod pierścień, musi umrzeć. I co z tego! Śmierć to śmierć.
Nie czuję się winnym: gdyby los wybrał mnie - w miejsce Jerome'a poszedłbym ja.
...Silnik wyrzucił roztopione odłamki reaktora prosto na lodowe ścianki jamy. Byliśmy zdrowo załatwieni. Ściślej mówiąc: ja byłem załatwiony, bo Jerome, tak czy inaczej, był już trupem. W gazowej jamie gapowato prawdziwe radioaktywne piekło.
Jerome, wpełzając do tunelu, cicho szeptał przekleństwa. Powrócił w milczeniu - zapewne wszystkie możliwe słowa zużył już wcześniej.
Pamiętam, że płakałem - po części ze smutku, po części ze strachu. Pamiętam też, że starałem się mówić spokojnie, nie bacząc na łzy. Jerome nie widział łez. Jeśli się domyśla, to jego rzecz. Opisał mi sytuację, powiedział: "Cześć", a potem wszedł na lód i zdjął hełm. Białomleczny obłok wykwitł wokół jego głowy, potem nieoczekiwanie jakby eksplodował i opadł na lód drobniutkimi śnieżynkami.
Ale wszystko to wydaje mi się teraz nieskończenie odległe. Jerome stoi tam, ściskając w rękach hełm - on, pomnik wystawiony samemu sobie: pierwszemu człowiekowi na Plutonie. Na twarzy zaległ szron.
Wschodzi Słońce. Mam nadzieję, że ta ameba zdążyła...
...To potworne... Nieprawdopodobne. Słońce zatrzymało się na mgnienie oślepiająco biały punkcik w prześwicie pomiędzy dwoma wierzchołkami-bliźniakami. A potem runęło w górę. Obracający się nieboskłon drgnął, a potem znów zastygł. Oto dlaczego nie zauważyłem tego wcześniej! Przecież to dzieje się tak szybko!
Niesamowite przypuszczenie... Ale jeśli poszczęściło się mnie, to może i Jerome'owi? Czyż...
Tam, w górze, pozostawał Sammy. Ale on nie mógł przybyć do mnie a ja nie mogłem wznieść się ku niemu. Wszystkie życiodajne układy "Nervy" były sprawne, ale wcześniej czy później musiałem zamarznąć lub pozostać bez tlenu.
Jakieś trzydzieści godzin spędziłem na zbieraniu próbek lodu i minerałów. Analizowałem je, a potem transmitowałem dane Sammy'emu za pośrednictwem promienia lasera. Przesyłałem mu również ostatnie, pożegnalne polecenia, czując litość dla samego siebie. Za każdym razem, kiedy wychodziłem na zewnątrz, mijałem statuę Jerome'a. Jak na nieboszczyka - i to w dodatku nie oporządzonego przez faceta z zakładu pogrzebowego - wyglądał diabelnie dobrze. Jego skuta mrozem skóra wyglądała zupełnie jak marmur; utkwione w gwiazdach oczy pełne były bolesnego smutku. Za każdym razem, kiedy przechodziłem obok niego, wspominałem, że przyjdzie i moja kolej...
- Powinieneś poszukać żyły tlenu upierał się Summy.
- Po co?
- Żeby przeżyć! Wcześniej czy później wyślą ekspedycję ratunkową. Nie wolno ci rezygnować!
Ja już się poddałem. Tlen - owszem - znalazłem. Ale nie taka żyłę, na jaką liczył Summy. Wszystkiego jedynie drobniutkie żyłki tlenu, zmieszanego z innymi gazami - coś jak żyłki złotonośnej rudy w płonnej skale... Były zupełnie nikłe, przenikając lód cieniutka Pajęczyną.
- Więc wykorzystaj wodę! Możesz wydobywać tlen za pomocą elektrolizy! Ale statek ratunkowy przyleci za lata całe. Będą musieli go przecież budować zupełnie od nowa - i jeszcze na dodatek przerabiać konstrukcję lądownika. A do elektrolity potrzeba energii, tak jak do ogrzewania. A ja miałem tylko akumulatory.
Wcześniej czy później zapasy energii skończą się. Summy tego nie rozumiał. Zawładnęło nim jeszcze większe przerażenie niż mną. Nie wyczerpałem spisu moich ostatnich próśb - przestałem je po prostu przekazywać Sammy'emu, bo doprowadzały go do obłędu.
Chyba zbyt często przechodziłem obok statuy Jerome'a... Bo oto opuściła mnie cała moja nadzieja...
W Naradzie - trzy miliardy mil stąd w grobowcach wypełnionych ciekłym azotem leży pól miliona trupów. Pół miliona zamrożonych ludzi oczekuje swojego wskrzeszenia, oczekuje dnia, w którym lekarze naucza się ich rozmrażać bez ryzyka dla życia; nauczą się unikać uszkodzeń, które wywołują drobniutkie kryształki lodu, przebijające ścianki komórek w ich mózgach i ciałach. Oczekują dnia, kiedy nauka będzie umiała się uporać z chorobami które ich zabiły.
Pół miliona kretynów! A cóż im pozostało! Umierali.
I ja umieram.
W całkowitej próżni człowiek może przeżyć jakieś dziesiąte części sekundy. Jeśli się pospieszyć, można w tym czasie zrzucić z siebie skafander. Bez jego osłony czarna plutonowa noc w oka mgnieniu wyssie całe ciepło z mojego ciała.
Będę tak stać - pięćdziesiąt stopni powyżej absolutnego zera - oczekując ratunku. Od lekarza lub Boga...
...błysnęlo Słońce...
...I znów gwiazdy. Nigdzie nie widać tej gigantycznej ameby, której wczoraj się nie spodobałam... A może patrzę nie w tą stronę!
Chciałbym, żeby zdążyła się skryć. Patrzę na wschód. Spojrzenie omiata wykrzywioną równinę. Kątem oka widzę człon lądowniczy - cały, nieruchomy.
Skafander leży obok mnie na lodzie. Stoję w srebrzystej odzieży na wierzchołku czarnej skały, nieprzerwanie, wiecznie wpatrując się w horyzont. Zdążyłem przyjąć tę bohaterska pozę, zanim mróz tknął mój mózg.
Twarzą ku wschodowi, młody człowieku!
Trochę poplątał mi się kierunek to fakt. Ale po prostu para ostatniego oddechu zasłoniła mi widok i wszystko robiłem w bezmyślnym pośpiechu.
Sammy Gross jest już teraz pewnie w drodze powrotnej. Opowie im, gdzie zostałem.
Spoza wierzchołków gór wypływają gwiazdy. Wszystko: szczyty i falista równina, i Jerome, i ja - wszystko to nieskończenie zapada w czarne niebo.
Mój trup będzie najzimniejszy w całej historii ludzkości. Nawet przepełnieni nadzieją ziemscy nieboszczycy przechowywani są zaledwie w temperaturze ciekłego azotu. A to jest straszliwy żar w porównaniu z plutonowymi nocami, kiedy to pięćdziesiąt stopni absolutnego dziennego ciepła planeta oddaje przestrzeni nocy.
Nadprzewodnik - oto czym jestem. Każdego ranka promienie Słońca podnoszą temperaturę i wyłączają mnie - jak jakaś maszynę. Ale nocami sieć moich nerwów staje się nadprzewodząca. Płyną w niej prądy, płyną myśli, uczucia. Powoli... Niewyobrażalnie powoli. Stupięćdziesięciotrójgodzinna doba Plutona skraca się do jakichś piętnastu minut.
Przy takim tempie powinienem doczekać...
Jestem i statuą, i punktem obserwacyjnym. Nic dziwnego, że nie odczuwam emocji. Ale cóż mimo wszystko czuję: ciężar, który się na mnie zwalił, ból w uszach, wysiłki próżni pragnącej rozerwać moje ciało. Moja krew nie wrze. Ale wewnątrz zlodowaciałego ciała zakrzepło napięcie - moje nerwy nieustannie mi o tym mówią. Czuję wiatr owiewający moje usta - lekko jak dymek z papierosa.
Oto do czego prowadzi niechęć do umierania. To byłoby interesujące, gdybym mimo wszystko doczekali
Czyżby mieli mnie nigdy nie znaleźć? Pluton to niewielka planeta. Owszem nawet maleńka planeta wystarczy, aby się na niej zatracić. Ale pozostaje jeszcze przecież "Nerve".
Ale ona, zdaje się, też jest skryta pod szronem. Parujące gazy skondensowały na jej korpusie. Szarobiałe na szarobiałym: głowa cukru na nierównej lodowej tacy. Tak, mogę tu przestać wieczność, zanim odszukają statek pośród tej nieskończonej równiny. Przestań!
Znów Słońce...
...Znów ulatujące w niebo gwiazdy. Te same konstelacje coraz to wschodzą w tych samych miejscach. Czy w ciele Jerome'a tli się takie samo życie jak w moimi? Powinien był się zebrać. Chryste, jakże by się chciało strzepnąć mu ten szron z powiek!
Żeby choć ta nadprzewodząca kula się obejrzała!...
Cholera! Jak tu zimno...
przekład : Krzysztof Malinowski