CHARLOTTE LAMB
Mroczne dziedzictwo
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W pokoju panował półmrok. Lustro wiszące naprzeciw masywnego, głębokiego fotela odbijało jedynie refleks światła małej lampki, gdy nagle - poprzedzone głosami u drzwi - pojawiły się w nim dwie niewyraźne postacie. Mężczyzna siedzący w fotelu skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Przez cały wieczór bolała go głowa. Wydawał dzisiaj raut i nie powinien był opuszczać swoich gości, ale nie mógł już znieść głośnej muzyki, ostrego światła i gwaru. Szukając chwili wytchnienia, uciekł do gabinetu, gdy tymczasem... W lustrze mignął profil młodzieńca i twarz dziewczyny. W przyciemnionym świetle zalśnił sznur pereł. Młodzi byli sobą tak bardzo zajęci, że nie zdążyli jeszcze zauważyć, iż nie są sami. Mimo bólu głowy mężczyzna uśmiechnął się. Takiej sceny nie należało przerywać.
- Weźmy ślub, Em - mówił żarliwie młody. - Szaleję za tobą, przecież wiesz. Och, zgódź się, proszę. - Rozgorączkowany, natrętny ton wskazywał na to, że młodzieniec jest bardzo podniecony, a może i trochę pijany. - Ogłośmy dzisiaj zaręczyny. Właśnie tutaj, zaraz, wobec wszystkich. Niech pospadają z krzeseł!
Przesunął się nieco i dopiero teraz lustro odbiło całą jego twarz. Zagłębiony w fotelu mężczyzna drgnął, rozpoznał go. Sholto Cory! Ten niedawno zatrudniony przystojniaczek, Szkot... Rodzina z majątkiem ziemskim, małe pieniądze. Chłopak dobrze się zapowiadał, był zdolny, pytanie tylko, czy wystarczająco uparty, żeby pójść w górę.
Przeniósł wzrok na dziewczynę. Jej nie znał. Chłodna owalna twarz niemal bez makijażu, usta pociągnięte delikatną różową szminką, proste, ładnie przycięte włosy... Tak, z całą pewnością nigdy jej nie widział. Była bardzo młoda, chyba dopiero co skończyła szkołę. Nigdy by nie podejrzewał tego Szkota o tak dobry gust. U jego boku widziałby raczej jakąś kolorową laleczkę o krzykliwej urodzie, podczas gdy z promiennej, niezmanierowanej twarzy dziewczyny biła uczciwość. Błękitna, jedwabna sukienka, w której wystąpiła dzisiejszego wieczoru, mogła się wydawać nieco staromodna, lecz było jej w niej prześlicznie. Elegancki krój wskazywał na to, że wyszła spod igły krawca zdolnego i zapewne wysoko ceniącego swe usługi. Gotów był się założyć, że szyto ją w znanej pracowni, której klientelę stanowili bardzo zamożni ludzie o nieco konserwatywnych gustach. Dziewczyna zatem musiała pochodzić z bogatej rodziny. Czyżby to właśnie tłumaczyło zainteresowanie, jakie okazywał jej Córy? Mężczyzna skrzywił się. Wstrętny cynik, pomyślał o sobie.
Sholto, ty chyba nie mówisz poważnie - żachnęła się dziewczyna.
Jak najpoważniej! - Zniecierpliwionym gestem przyciągnął ją do siebie i zaczął natrętnie całować.
Przestań!- Odwróciła głowę, próbując się wymknąć. - Wybacz, Sholto. Nie chcę cię urazić, ale naprawdę nie mogę. Wiesz, że cię lubię, małżeństwo jednak.
Nie musimy od razu brać ślubu. Wystarczy, że się zaręczymy.
Daj spokój. Przecież wiesz, że jeśli to zrobimy, wszyscy zaczną planować wesele i zanim zdążymy się zorientować, ustalą nam datę i... Nie, Sholto, ja nie chcę.
Myślałem, że mnie kochasz...
Powiedział to takim tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać, i dziewczyna była najwyraźniej poruszona.
- Przepraszam cię... proszę... - powiedziała bezradnie.
Mężczyznę w fotelu znowu ogarnęło rozbawienie. Z trudem panował nad sobą, gdy tymczasem Cory'emu wcale nie było do śmiechu. Uraziła go swoją odmową, a teraz jeszcze litowała się nad nim. Nie mógł tego ścierpieć. Poczerwieniał na twarzy i chwyciwszy ją za ramiona, przycisnął sobą do ściany, obsypując pocałunkami.
- Przestań, to boli! - krzyknęła, gdy mocne palce zacisnęły się na jej delikatnych przegubach. - Puść!
Skryty za oparciem fotela człowiek początkowo nie miał zamiaru interweniować. To wszystko po prostu go bawiło, toteż zdziwiła go własna gwałtowna reakcja. Raptem zerwał się na nogi i zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, chwycił Cory'ego za kark i jak byle szczeniaka odrzucił na bok. Sholto uderzył o drzwi.
- Co jest?! - krzyknął, natychmiast podnosząc się z podłogi i rzucając w stronę napastnika.
W tej samej chwili starszy mężczyzna sięgnął do włącznika na ścianie. Pokój zalało oślepiające światło kandelabru. Sholto znieruchomiał. Słychać było tylko jego głośny, nierówny oddech.
- Sir!
Zbladł, ale mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na dziewczynę; płakała cicho, po jej policzkach płynęły łzy.
- Czy nic pani nie jest? - zapytał łagodnie.
W odpowiedzi zakryła dłońmi twarz. Drżała tak mocno, że musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść.
- Nie miałem pojęcia, że pan tu jest, sir - wydukał Sholto. - Stokrotnie przepraszam, myśleliśmy, że gabinet jest pusty.
Nie ma sprawy, Cory.- wycedził mężczyzna. - Ale idź już. Baw się dobrze.
Oczywiście, sir. - Sholto poczuł się swobodniej.
- Jeszcze raz przepraszam. Chodź, Em.
Ostry sprzeciw przyszpilił go jednak do miejsca, w którym stał.
- Zostaw ją. Przecież nie może wrócić do ludzi w takim stanie.
Sholto zawahał się, spurpurowiał i napotkawszy twarde spojrzenie stalowych oczu, bez słowa wybiegł z pokoju. Ciężkie mahoniowe drzwi trzasnęły z hukiem.
- Dziękuję - szepnęła dziewczyna.
Przyjęła chusteczkę, otarła twarz i wydmuchała nos. Spłoszone spojrzenie zza długich ciemnych rzęs świadczyło o tym, że jest niesamowicie zdenerwowana i speszona.
- Ja także przepraszam, że zakłóciliśmy panu spokój.
- Zwróciła się w stronę drzwi. - Proszę wybaczyć.
Wyciągnął rękę, ale nie dotknął jej, a jedynie gestem powstrzymał od wyjścia.
Nikt cię stąd nie wygania. Uspokój się choć trochę.
Nie, nie, już mi lepiej; najserdeczniej dziękuję, że zechciał pan być tak wielkoduszny.
Jeszcze mi tu dygnie i znowu się rozpłacze, pomyślał poruszony. Dziewczyneczka przebrana za kobietę! Ciekawe, ile naprawdę ma lat... I kto to w ogóle jest?
Powinniśmy chyba się sobie przedstawić - zaproponował i wypowiedział swoje nazwisko, zastanawiając się, jaka będzie jej reakcja na wiadomość, z kim ma do czynienia. - Ambrose Kerr.
Och! - Natychmiast podniosła głowę. Jej duże, zdziwione oczy miały czystość i połysk biało-niebieskiej chińskiej porcelany. - To znaczy... - uzmysłowiła sobie głośno - że to pański dom, pański bal. - Z przejęciem kręciła palcami kosmyk włosów. - To dlatego Sholto tak się przeraził, rozumiem...
Kerr uśmiechnął się zjadliwie, przypominając sobie wyraz twarzy Cory'ego.
- Tak. Mój widok niespecjalnie go ucieszył.
Powinien pan był się odezwać od razu, jak tu weszliśmy - burknęła, nie kryjąc irytacji.
Przepraszam, ale - popatrzył na nią bezlitośnie - wszystko to stało się tak szybko... Weszliście bez pukania i nie zdążyłem nawet pomyśleć, kiedy Sholto się oświadczył. Uznałem, że takiej upojnej chwili nie należy przerywać.
Oschły, drwiący ton dotknął ją do żywego.
A zatem słyszał pan wszystko... - wybuchnęła z wypiekami na twarzy.
Przyznaję. - W stalowych oczach po raz kolejny błysnęło rozbawienie. - Całkiem niechcący, zapewniam panią.
Dziewczyna jęknęła głośno.
- Sholto umrze ze wstydu. Co za pech! A tak się cieszył, kiedy dostał zaproszenie na ten bal. Mówił, że spotkał go wielki zaszczyt.
Co rok, w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Ambrose Kerr wydawał przyjęcie dla pracowników banku, którego był właścicielem. Listy gości nie sporządzał sam, sprawę zaproszeń powierzając zespołowi złożonemu z kilku osób najdłużej zatrudnionych w firmie. Podczas takich rautów przedstawiano mu osobiście nowo przyjęte, obiecujące osoby, miał też okazję spotkać się ze starym personelem, z którym na co dzień się nie widywał.
- Jejejej! - westchnęła znowu dziewczyna. - Ależ się wygłupiliśmy! Ale skąd mogłam wiedzieć, że mi się oświadczy. Ni stąd, ni zowąd.
Kerr obserwował ją zafascynowany. Ta twarz nie potrafiła kłamać, mieniła się, odsłaniając wszystkie uczucia. I oczy... czyste, aż śmiesznie uczciwe, w których żywo odbijały się przeżycia. Nie pamiętał nikogo tak otwartego, a zarazem bezbronnego w swojej szczerości. Zrobiło mu się jej żal. W tym świecie nie ma miejsca dla niewinnych ani naiwnych. Nie powinno się jej zostawić samej sobie. Myślał o niej tak intensywnie, że aż go to zastanowiło. Nie miał zwyczaju roztkliwiać się nad cudzym losem ani dzielić włosa na czworo.
Od dawna chodzisz z Corym? - zapytał, znowu zmieniając formę na „ty" i uświadamiając sobie z zażenowaniem, że nic go nie uprawnia do takich poufałości.
Od trzeciego września. - Powiedziała to bez chwili zastanowienia, a w jej oczach pojawił się uśmiech, jakby przypomniała sobie coś bardzo sympatycznego. Pewnie zadurzyła się bardziej, niż się jej wydaje, pomyślał z niechęcią. - Płynęliśmy Tamizą do Greenwich. To była sobota, cały dzień lało jak z cebra. Wszyscy byli markotni, bo przemokliśmy do suchej nitki, a niektórzy chcieli się pokazać. Siedzieliśmy więc w barze jak zmokłe kury. Towarzystwo ciągnęło drinka za drinkiem, nastrój był wisielczy i tylko jeden jedyny Sholto bez przerwy dowcipkował. Zaśmiewałam się do rozpuku, chichotaliśmy przez cały czas, co oczywiście sprawiło, że patrzono na nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu.
Bo i faktycznie: co w tym wesołego, zżymał się Kerr.
A co, u licha, robiliście na statku w taki deszcz?
Nie mówiłam jeszcze? Aha, no więc po kolei... To były urodziny Julii, jego kuzynki. Chodziłyśmy do tej samej szkoły, ale Sholta wcześniej nie znałam. Na koniec zaproponował mi spacer w niedzielę. Obiecał, że wynajmie dla nas konie ze stadniny przy Epping Forest. Rano przyjechał po mnie samochodem. Był pewien, że będziemy mieli kapitalną pogodę. Dla równowagi, jak stwierdził, po tym makabrycznym deszczu. No i rzeczywiście. Dzień wstał przepiękny, jesień w całej krasie. Jeździliśmy konno i przez cały czas liście leciały nam na głowy jak złote confetti.
Bardzo romantyczne - stwierdził sucho Kerr.
Mała była jednak chyba oczarowana Sholtem bardziej, niżby to chciała przyznać. Ten gołowąs zachował się być może zbyt nachalnie, przestraszył ją, ale kto się lubi, ten się czubi i rzecz bez wątpienia zakończy się ślubem. A zresztą, co go to wszystko mogło obchodzić! Jakaś siusiumajtka i nieopierzony kogucik... Śmieszne!
Pobrużdżone czoło Kerra przecinała coraz posępniejsza zmarszczka. Czemu on jest taki ponury? - zastanawiała się Emilia, obserwując zastygłą w grymasie twarz. Nie, to chyba nie z gniewu. W jego oczach tlił się jakiś sardoniczny humor, w kąciku ust czaił się uśmiech. Pewnie ma za dużo spraw na głowie, uznała w końcu. Sholto mówił jej, że to tytan pracy, miał dla niego uznanie graniczące z kultem. Od dawna ciekawiło ją, jak wygląda, a teraz była pod wrażeniem - kto by zresztą nie był?
Często się widujecie?
Mamy ten sam krąg znajomych, chodzimy na te same przyjęcia i... no, jakby to powiedzieć...
Ale nie spodziewałaś się oświadczyn z jego strony?
Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. My... - Zaczerwieniła się mocno. - To znaczy... Ja nie jestem... Nie jesteśmy... My nigdy...
Nie jesteście ze sobą?
No tak, oczywiście. Podejrzewał, że nie łączyło ich nic poza pocałunkami. Nie żyją ze sobą, ale ona się wstydzi to powiedzieć. Jest niewinna, odgadywał ze zdumieniem, patrząc jej prosto w oczy. Nie, to niemożliwe. Nie w naszych czasach. Nie wierzył.
- Ile masz lat?
Poczuła się pogrążona. Wiedziała oczywiście, dlaczego zadał to pytanie.
- Dwadzieścia. - Wojowniczo wysunęła podbródek. - Za parę miesięcy skończę dwadzieścia jeden. Drugiego kwietnia... Dobrze przynajmniej, że nie zdążyłam na prima aprilis. -Roześmiała się, ale Ambrose jej nie zawtórował.
Czuł się nieswojo. Coś trzepotało mu w sercu, tłukło się jak ptak, który nie może wyrwać się z klatki. Chory jestem, czy co? - pomyślał nerwowo. Najpierw ta migrena, a teraz jeszcze i serce. Może to coś poważniejszego? Tego tylko brakowało, żeby dopadła mnie grypa...
Zorientował się nagle, że od dłuższej chwili milczy, a dziewczyna kręci się niespokojnie.
- Nie miałaś innych chłopców? - zapytał i aż się wstrząsnął, pojmując swój straszliwy nietakt. Zasłużył na to, żeby go spoliczkowała albo natychmiast wyszła bez słowa. - Przepraszam - powiedział szybko. - To nie moja sprawa.
Tak - zgodziła się spokojnie. - Nie pańska. I nie chciałabym rozmawiać o Corym poza jego plecami. Z pewnością by sobie tego nie życzył. Jest przecież pańskim podwładnym.
Oczywiście, oczywiście. Jeszcze raz przepraszam.
Sholto zapewne piekielnie się wystraszył. Dziś wieczór chciał zrobić na swoim szefie jak najlepsze wrażenie, gdy tymczasem kompletnie się zbłaźnił. Wymarzył sobie, że ta noc będzie należała do niego. Pewnie długo planował zaręczyny. Pragnął je ogłosić tutaj, w obecności najbardziej znaczących osób z banku. Najprawdopodobniej stał teraz gdzieś w pobliżu i tylko czekał, żeby wreszcie wyszła i opowiedziała, co o nim mówili.
Proszę... - spojrzała na niego błagalnie.
Tak?
Niech pan zapomni o tym, co się tu działo, dobrze? Bardzo proszę. I żeby to nie miało wpływu... to znaczy, chodzi mi o pracę Sholta, o bank. To byłoby nie fair.
Nie zniszczę mu kariery - przyrzekł posępnie. - Może się pani nie obawiać.
Obiecuje pan?
Obiecuję. - Uśmiechnął się niespodziewanie i było w tym tyle uroku, że aż zamrugała z wrażenia.
Kiedy się patrzyło na Ambrose'a Kerra, urok był ostatnią rzeczą, o jakiej można by pomyśleć. Uwagę zwracała przede wszystkim jakaś spokojna pewność siebie i godność. Był postawnym, przystojnym mężczyzną. Wysoki i barczysty, onieśmielał Emilię spojrzeniem oczu, które - jeśli się nie uśmiechał - były stalowoszare. Biada temu, kto by go naprawdę rozgniewał. Nic dziwnego, że biedny Sholto tak się zmieszał. Bardzo często jej o nim wspominał, zawsze z najwyższym podziwem, ale nie znał go osobiście. Wyobraź sobie, powiedział kiedyś, że właściwie nikt nic o tym człowieku nie wie.
Wypłynął w minionej dekadzie, pojawił się nie wiadomo skąd i od razu w świecie biznesu zrobiło się o nim głośno. Nie miał żadnych związków rodzinnych, niczego o sobie nie opowiadał, a ludzie czuli przed nim zbyt duży respekt, by zadawać jakiekolwiek osobiste pytania. Ci, którzy tego spróbowali, napotykali mur i szybko rezygnowali z jakichkolwiek dociekań.
Pochodził chyba z Ameryki, ale mówił bez amerykańskiego akcentu. Miał oliwkową karnację, która wskazywałaby raczej na kogoś z basenu Morza Śródziemnego, wyrazisty dół twarzy ze śladami mocnego, starannie ogolonego zarostu i lśniące, kruczoczarne włosy.
Dopiero, teraz zaczynała pojmować, dlaczego robił tak wielkie wrażenie na jej przyjacielu. Sama była poruszona. Zdenerwowała się bardzo, ale nie o to w tym wypadku chodziło. Ten człowiek... Ściągnęła brwi, szukając właściwego określenia - tak, ten człowiek ją niepokoił. Miała dziwne odczucie, jakby stała na krawędzi wulkanu o nieprzewidywalnej sile. Poczuła się nieswojo.
Naprawdę muszę już iść - powiedziała.
Nawet się nie przedstawiłaś...
Emilia. Emilia Madelin.
Nazwisko to nic mu nie mówiło. Powtórzył je, żeby zapamiętać, i w tej samej chwili na stoliku przy biblioteczce zabrzęczał aparat. Kerr spodziewał się tego telefonu. Wyszedł z przyjęcia również po to, żeby tutaj, w ciszy swego gabinetu, czekać na rozmowę.
- Będę musiał odebrać, przepraszam na moment.
Chciał, żeby poczekała, ale gdy tylko podniósł słuchawkę, dziewczyna skorzystała z okazji, by wymknąć się z pokoju.
Jeszcze raz przepraszam i dziękuję...
Tak, słucham - rzucił krótko, patrząc na drzwi, które ciężko zamknęły się za nią.
Ambrose?
- Cześć, Gavin. No i jak poszło?
- Jak po maśle. Mamy go. Dograłem wszystko.
W środę na posiedzeniu zarządu możesz go wykończyć.
W głosie Gavina Wheelera brzmiało niezdrowe podniecenie. Kerr podejrzewał, że Gavin nieźle sobie popił. Pił w ogóle za dużo, a kiedy jakieś kolejne zadanie miało się ku końcowi, popuszczał sobie i chlał bez umiarkowania. Ambrose nigdy z nim nie pił, co, o czym wiedział, drażniło jego bliskiego współpracownika. Z przypadkowych, niejasnych uwag domyślił się, iż Wheeler - jak na ironię - podejrzewa go o to, że jest zaleczonym alkoholikiem. Jak na ironię - ponieważ całe jego dzieciństwo zostało zniszczone przez ojca alkoholika, który po pijanemu robił burdy, a kiedy trzeźwiał, wpadał w depresję. Właśnie z tego powodu Kerr pozwalał sobie od czasu do czasu wyłącznie na kieliszek wina, i to jedynie w towarzystwie, nie tykał wódki i nigdy nie pił do lustra. Za nic jednak nie opowiedziałby Wheelerowi o swoim ojcu. Ani jemu, ani zresztą nikomu innemu. Nie ufał ludziom.
Dobra robota, Gavin - pochwalił go chłodno. - Jesteś pewien, że Rendell niczego nie podejrzewa?
Nie sądzę - roześmiał się Wheeler. - Ze wszystkimi udziałowcami rozmawiałem osobiście. Ich akcje zmienią właściciela we środę, za późno, żeby mógł się domyślić, co się dzieje. Wszyscy nasi przyjaciele w zarządzie są zgodni co do tego, że jest już za stary do tej, roboty. Dawno już powinien przejść na zasłużoną emeryturę.
Gdyby miał syna, toby to niewątpliwie zrobił - powiedział Ambrose. - Ale nie ma dziedzica i musi go to cholernie boleć.
Nie żałuj tego starego czorta. Ma forsy jak lodu, nieźle sobie jeszcze pożyje.
Nie chodzi o pieniądze. Poświęcił fabryce całe swoje życie i tak czy inaczej będzie to dla niego ciężki cios.
Kerr miał sympatię dla starego i było mu go szczerze żal. W fabryce, którą prowadził, działo się jednak nie najlepiej, choć klimat na rynku papieru zdawał się sprzyjać jej rozwojowi. Rendell nie spłacał zaciągniętego kredytu, do obowiązków dyrektora banku należało więc zabezpieczenie wkładów inwestorów.
- I tak w końcu musiałby odejść - powiedział obojętnie Gavin.
George Rendell nic go nie obchodził, prawie go zresztą nie znał. Wheeler nie pracował w banku. Podlegał bezpośrednio Ambrose'owi i na jego zlecenie ubijał interesy i transakcje między klientami banku, aranżował przejmowanie pakietów akcji zainteresowanych firm bądź indywidualnych inwestorów, zdobywał informacje i wyszukiwał potencjalnych kupców. Był diablo sprytny; nie bawił się w sentymenty i potrafił chłodno kalkulować. W dążeniu do najtrudniejszych nawet celów bywał niezastąpiony. Z pasją gończego psa tropił sprawy interesujące jego chlebodawcę.
- Za bardzo się certolisz - dodał cierpko. - To twój przyjaciel czy co?
- Nie. Nic osobistego nas nie łączy, tyle że znamy się od dawna. To mój stary klient.
Pytanie Wheelera zirytowało Ambrose'a. Gavin był bezwzględny, ale miał rację. Osobiste odczucia nie mogły tu mieć nic do rzeczy. Był zobowiązany do zabezpieczenia kapitałów powierzonych bankowi, a Rendell zalegał ze spłatą całkiem pokaźnej sumy.
Od ponad wieku rodzina Rendellów zajmowała się produkcją papieru. W jej rękach znajdowało się kilka fabryk w Kent i Sussex. Dwa lata temu George wystąpił o kredyt na modernizację zakładów. Ambrose wyraził zgodę. Rendell spłacał co prawda odsetki i uregulował część rat, ale dług był wciąż bardzo duży. Ubiegłoroczna kontrola wpływów firmy wykazała, że mimo przeprowadzenia modernizacji spadała produkcja, a ze sprzedażą było również nie najlepiej. Kerr doszedł więc do wniosku, że gospodarowanie przedsiębiorstwem jest niewłaściwe i że rutyna zarządu, w tym niestety i samego Rendella, doprowadzi je do upadku. Sytuacja dojrzała do zmiany kierownictwa. Wymagał tego interes banku.
Ta fabryka powinna produkować dwa razy więcej - powiedział kategorycznie. - Trzeba ich dobrze przetrzepać. W porządku. Kiedy przylatujesz?
Jutro o dziesiątej.
Gavin dzwonił ze Szkocji, gdzie miał się spotkać z jednym z większych udziałowców firmy Rendella, który gotów był sprzedać swoje akcje kupcowi zaproponowanemu przez bank.
Kerr odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Przyjęcie zbliżało się ku końcowi, za mniej więcej pół godziny goście zaczną się zbierać do odjazdu. Powinien wyjść do nich i pokręcić się trochę przez te ostatnie kwadranse.
Kiedy tylko otworzył drzwi, otoczył go natychmiast wianuszek osób pragnących skorzystać z szansy zamienienia z nim choćby paru słów. Było to męczące i zaczął już przemyśliwać, jak by się tu chyłkiem wymknąć, gdy przyszła mu z pomocą Sophie Grant. Zajmowała się rynkiem papierów wartościowych i była w tej dziedzinie jednym z jego najlepszych ekspertów. Podeszła do oblegającego go tłumku, odczekała chwilę, a kiedy tylko nadarzyła się okazja, poprosiła, żeby pokazał jej orchidee, które hodował w przydomowej szklarni. Parę innych osób zapragnęło nagle również je obejrzeć, lecz Ambrose wykręcił się grzecznie, mówiąc, że przy orchideach nie mogą stać jednocześnie więcej niż dwie osoby.
Orchidea potrzebuje bardzo dużo tlenu - wyjaśniał gładko.
Ależ ty potrafisz łgać - zachichotała Sophie, gdy wymknęli się natrętom.
Spojrzał na nią z rozbawieniem.
Wykręty to zasadnicza broń bankiera. A swoją drogą w szklarni nie powinno się gromadzić wielu ludzi naraz. Tak czy owak, dziękuję, że mnie wyciągnęłaś z tego oblężenia. Naprawdę chcesz zobaczyć orchidee?
Oczywiście, że chcę. Zawsze mnie fascynowały; jest w nich coś oszałamiającego... pysznego a zarazem przerażającego. Są piękne, ale wyglądają tak, jakby mogły pożreć człowieka.
Zerknął na nią z ukosa, ulegając dziwnemu wrażeniu, że ten opis kwiatu przystawał do niej samej. Była piękna, przepysznie piękna i w przewrotny sposób łakoma. Mężczyzna, którego zamknęłaby w ramionach, musiałby bardzo uważać, żeby nie zacisnęły się na nim zbyt mocno. Miała jasnoperłową karnację, ciemne, iskrzące się oczy i pełne, karminowe usta. Pod obcisłą czarną sukienką bez pleców pyszniły się prowokująco zmysłowe kształty.
Dwa lata temu mieli romans. Podobała mu się i na krótko stracił dla niej głowę, ale szybko zorientował się, co kryje ów koci uśmiech i budząca pożądanie uroda. Sophie była ambitna i zaborcza, apodyktyczna i obcesowa. W zbliżeniu z nią znajdował rozkosz, ale od kobiety, którą chciałby mieć u swego boku, wymagał więcej.
Z tego związku wycofywał się dyskretnie. Stopniowo przestał do niej dzwonić, spotykali się coraz rzadziej. Sophie zaakceptowała to bez słowa. Był przeświadczony, że przestał być dla niej atrakcyjny, podobnie jak ona dla niego, lecz podejrzewał, że jeszcze niedawno miała nadzieję zostać jego żoną. Po ostatecznym rozstaniu nadal zachowywała się bez zarzutu. Parę miesięcy później awansował ją nie tyle w nagrodę za nieskazitelną postawę, co z uwagi na to, że jej takt i umiejętność zachowania dyskrecji uświadomiły mu, jak cennym jest pracownikiem. Dzięki tym cechom mogła zrobić w banku prawdziwą karierę.
Jak tam Gavin? Robi coś w sprawie Rendella? - zapytała, przyglądając się kwiatom.
Wszystko zostało przygotowane. Rozstrzygnięcie nastąpi w środę.
Świetnie. - Sophie rozbłysły oczy. - Wiem, że zazwyczaj nie uczestniczę w posiedzeniach zarządu, ale czy tym razem mogłabym przyjść?
Ambrose ściągnął brwi. Fakt, że to Sophie zajmowała się rozliczeniami z firmą Rendella i, jak sobie przypominał, nie kto inny, a właśnie ona pierwsza zasugerowała, iż należałoby zdjąć George'a ze stanowiska głównego dyrektora.
- To chyba jednak nie najlepszy pomysł, nie uważasz? Jesteś, słyszałem, spokrewniona z Rendellami...
Sophie posłała mu jeden z tych swoich zagadkowych uśmiechów, które tak dobrze znał.
- Moja matka jest kuzynką George'a, to prawda, ale rodzina ze strony matki nie ma pieniążków. Znaczymy dla tamtych tyle co nic. - Zatrzymała wzrok na pysznej, purpurowej orchidei. - Wspaniała! Jaka szkoda, że nie pachnie!
O czym ona teraz właściwie myśli? - zastanowił się Ambrose. Na pewno nie o orchidei. Ale o czym? Obserwował ją z napięciem i nagle poczuł się nieswojo. Wszystko jedno, o co jej chodziło. Nie obchodziły go jej stosunki rodzinne, podjął decyzję, kierując się wyłącznie względami finansowymi, być może jednak nie powinien był powierzać rozliczeń z Rendellami właśnie jej. Wtedy, na początku, nie miał zresztą pojęcia, że jest z nimi spowinowacona, dopiero parę miesięcy temu powiedział mu o tym sam George. Poczuł, że koszula lepi mu się do pleców. W szklarni było gorąco.
- Wracajmy - powiedział, kierując się w stronę wyjścia.
Gdy tylko się pojawił, goście zaczęli się żegnać. Stojąc w drzwiach, kolejno ściskał im dłonie, a kiedy podeszła Sophie, musnął wargami jej policzek.
- Dzięki, Ambrose - uśmiechnęła się w swój charakterystyczny sposób. - To był wspaniały wieczór. Pięknie się nami zajmowałeś. Trzeba przyznać, umiesz to robić.
W aksamitnym tonie jej głosu dosłuchał się przytyku i lekkiej ironii.
- Dziękuję - odparł chłodno. - Dobranoc, Sophie.
Sholto pożegnał się znacznie wcześniej; powiedział dobranoc, nie patrząc gospodarzowi w oczy, i prawie wybiegł na dwór. Był sam. Jego dziewczyna, uznał Ambrose, najpewniej pojechała już do domu. Tymczasem parę minut później zobaczył ją. Emilia szła w stronę wyjścia pod rękę z kimś, z kim najwyraźniej łączyła ją serdeczna zażyłość. Kto to mógł być?! Kerr zerknął szybko na towarzysza dziewczyny i wstrzymał oddech, widząc siwą głowę, pomarszczoną twarz i niebieskie oczy Rendella. Ogarnęło go najwyższe zdumienie.
- Piękny wieczór, Ambrose. - George wyciągał już rękę z wesołym uśmiechem. - Szkoda tylko, że nie mieliśmy okazji porozmawiać, ale w takim tłumie trudno było się do ciebie docisnąć. W każdym razie było nam bardzo miło, prawda, Emilko... - Zauważył, że Kerr bacznie się jej przygląda. - Och, oczywiście, zapomniałem. Byłeś zajęty, kiedy wchodziliśmy. Nie przedstawiłem ci jej jeszcze. Poznaj, to moja wnuczka.
Wnuczka? Ambrose utkwił spojrzenie w delikatnej twarzy Emilii, czując, że brakuje mu powietrza. Uśmiechnęła się, ale oczy dziewczyny pozostały bardzo poważne. Podał jej rękę.
- Mam nadzieję, że się tu pani podobało.
Jej dłoń była drobna i chłodna. Przytrzymał ją dłużej.
Bardzo. Dziękuję panu, panie Kerr. To piękny dom.
Zapraszam cię do nas na kolację - wtrącił Rendell. - Musimy to jakoś zorganizować w najbliższym czasie...
Ambrose niechętnie wypuścił dłoń dziewczyny i uśmiechnął się do starego.
- Z przyjemnością - podziękował uprzejmie, lecz czuł się dziwnie zmieszany. Czy to możliwe, żeby była wnuczką Rendella? Dlaczego nie skojarzył sobie jej nazwiska, kiedy mu się przedstawiała? Do tej pory nigdy nie zawodziła go pamięć.
Z całą pewnością nazwisko Madelin znajdowało się w kartotece banku. Swego czasu wiadomość o tragicznej śmierci ukochanej jedynaczki Rendella zelektryzowała całe środowisko. Zmarła bardzo młodo na raka. Mieszkała z mężem, rzutkim paryskim dziennikarzem, we Francji i osierociła kilkunastoletnią córkę. Ambrose nie skojarzył, że dziewczyną tą była właśnie Emilia. Obiło mu się o uszy, że jej ojciec szybko ożenił się po raz drugi, ale w nowej rodzinie i pośród nowych dzieci zabrakło dla niej miejsca. Wysłano ją do szkoły z internatem. Po latach znalazła się w Londynie i, o czym nie wiedział, zamieszkała u swego dziadka. Gavin na pewno to wyniuchał. Dlaczego jednak nawet mu o tym nie nadmienił?
Teoretycznie wiedział o niej wszystko. Nagle uzmysłowił sobie, że widział nawet jej zdjęcie. Była to szkolna fotografia uczennicy w zielono-złotym mundurku. Szerokie rondo kapelusza przesłaniało do połowy twarz, wydawało mu się jednak, że była pyzata. Zapamiętał też długie warkocze z zielonymi kokardami.
W następny wtorek - mówił Rendell - urządzamy kolację w niewielkim gronie przyjaciół. Większość z nich chyba znasz. Pewnie jesteś bardzo zajęty, gdybyś jednak akurat... - Zawiesił głos z uśmiechem, spodziewając się uprzejmej odmowy.
Przyjdę - powiedział Ambrose, jednocześnie przypominając sobie, że jest już na ten wieczór umówiony na rozmowę z klientami banku, i szybko zastanawiając się, kto by go mógł zastąpić. Zwariowałem, pomyślał, i dodał: - Bardzo mi będzie miło, George. Dziękuję.
- No, to znakomicie. Będziemy na ciebie czekać. Zdaje mi się, że nigdy jeszcze u nas nie byłeś. Nie mylę się, prawda? Powinienem był dawno już o tym pomyśleć, ale ostatnimi laty, po śmierci żony, stałem się odludkiem. Dopiero kiedy Emilka zamieszkała ze mną, świat się do mnie uśmiechnął. Znowu chce mi się żyć, w naszym domu kręcą się młodzi, a wszystko dzięki niej...
Ambrose roześmiał się, a widząc rozmiłowane spojrzenie, jakim George objął swoją wnuczkę, odczuł jakąś niezrozumiałą zazdrość. Jak na swoje siedemdziesiąt lat Rendell wciąż prezentował się świetnie. Miał ładną, wysportowaną sylwetkę i był pełen wigoru. Pracę w fabryce traktował jak misję - Ambrose wiedział, że od ósmej rano do szóstej wieczór można go było spotkać tylko tam. Trudno mu było odmówić witalności, to fakt, ale najwyraźniej nie panował już nad zagadnieniem efektywności swojego przedsiębiorstwa. Być może znacznie bardziej zajmowała go teraz wnuczka, dzięki której odzyskał radość życia.
- Mieszkamy w Chelsea - dodał jeszcze Rendell.
- Sekretarka zapisze ci dokładny adres, zresztą na pewno macie go w swoim rejestrze. To niedaleko Carlyle'a, łatwo znaleźć. Jesteśmy zatem umówieni. Pasuje ci wpół do ósmej?
Ambrose skinął głową.
Dziękuję.
No, to do zobaczenia we wtorek. - Przepuścił wnuczkę przed siebie. Uśmiechnęła się, speszona, i wyszli. Od drzwi powiało grudniowym chłodem.
Nie powinienem był przyjąć tego zaproszenia, pomyślał Kerr. Za tydzień o tej porze stary będzie mnie nienawidził, dziewczyna również. Nie mam prawa gościć pod ich dachem, skoro przeze mnie ten dach runie im na głowy.
Godzinę później leżał już w łóżku. Wygaszono światła, w pokoju panowała ciemność. Ciszę zakłócał jedynie wiatr świszczący w gałęziach drzew Regents Park i dochodzące tu głosy zwierząt z pobliskiego zoo. Zazwyczaj zasypiał natychmiast, ale tej nocy sen omijał go aż do wczesnych godzin rannych. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio miał takie kłopoty z sumieniem.
ROZDZIAŁ DRUGI
We wtorek Emilia obudziła się wcześnie. Wstawał spokojny, zwykły grudniowy dzień. Nie było wiatru, słońce skryło się za chmurą i po ścianach sypialni snuło się blade światło. Ziewnęła rozespana. Trzeba wstać, pomyślała leniwie. Na dnie świadomości kołatała myśl, że na dzisiejszy wieczór zaplanowali coś szczególnego. Ależ tak, ocknęła się w jednej chwili. Wydają przyjęcie. Dziadek zaprosił Ambrose'a Kerra. Coś załomotało jak bęben i Emilia znieruchomiała, błyskawicznie uświadamiając sobie, że w domu panuje absolutna cisza, a tylko jej łomocze w skroniach. Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i włączyła prysznic. Zerknęła w lustro i zobaczyła swoje nienaturalnie błyszczące oczy, wypieki na policzkach i różowe, chwytające powietrze usta.
Co mi jest? - pomyślała z niepokojem. Odwróciła wzrok i pospiesznie ściągnęła przez głowę nocną koszulę. Zastygła na moment z podniesionymi do góry rękoma, czując, że całe jej smukłe ciało napina się, a sutki twardnieją. Spojrzała na swoje piersi. Za małe! - oceniła, marząc o lepszej figurze. I te włosy - okropne, jakieś brązowawe. Och, gdyby tak chciały być jasne jak pszenica albo kruczoczarne. Każde zresztą, byle nie takie, jakie są. I kręcone, a nie proste jak druty.
Weszła pod ciepły prysznic, przymknęła oczy i delikatnie namydliła całe ciało. Jak to by było, myślała, gdyby w ten sposób jej ramion, szyi i piersi dotykał mężczyzna? Nie, nie jakiś tam mężczyzna, ale on, Ambrose Kerr. Od sobotniego wieczoru nie przestawała o nim myśleć. Zawstydziła się nagle, czerwieniejąc na twarzy. Dziewczyno, co ty sobie roisz, weź się w garść, pomyślała ze złością. Jest prawie dwa razy starszy od ciebie, doświadczony, obyty.
W drodze powrotnej z przyjęcia w Regent's Park zapytała dziadka, w jakim wieku jest Kerr. Odpowiedział, że nie wie dokładnie, ale powinien mieć mniej więcej czterdziestkę. Była świadoma, że jest od niej sporo starszy, lecz czterdziestka zaskoczyła ją nieprzyjemnie. Odczekała wtedy chwilę i starając się nie zdradzić szalonej ciekawości, możliwie najbardziej naturalnym tonem zapytała:
A ma dzieci? Bo jest żonaty, prawda?
Nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli wierzyć plotkom, przez jego życie przewinęło się wiele kobiet, ale o żonie nie słyszałem. Przez pewien czas był związany z Sophie.
Z nią? - Emilia nie wierzyła własnym uszom. Nie miała o tym pojęcia. Sophie nigdy o tym nie wspominała, ale też prawdę powiedziawszy nigdy nie zwierzała się jej ze swych osobistych spraw.
Widywano ich razem przez parę miesięcy. A potem się to jakoś rozleciało i założyłbym się o grube pieniądze, że to nie ona się wycofała.
Myślisz, dziadku - Emilia odwróciła głowę do okna - że wciąż go kocha?
Myślę, że marzyło jej się zostać panią Kerr. - Rendell potrafił czasem być dość cyniczny i tym razem odkryła w jego głosie ten właśnie ton. - Sophie odziedziczyła charakter po matce. Obie są kute na cztery nogi, jedna lepsza od drugiej, i zimne jak głaz. Brzytwy!
- Ale ja je lubię- zauważyła spokojnie Emilia. Odpowiedziało jej zdziwione, pobłażliwe spojrzenie dziadka. - Są dla mnie bardzo miłe.
Była im obu szczerze wdzięczna za troskę i serdeczność, jaką ją otoczyły, kiedy przyjechała do Anglii. Rodzina ojca nigdy się nią specjalnie nie interesowała, a jego samego obchodzili bardziej synowie z drugiego małżeństwa, przede wszystkim zaś praca. Nawet tuż przed śmiercią matki nieczęsto bywał w domu. Emilia podejrzewała, że romans z Marie-Claude zaczął się już wtedy. Czy mama o tym wiedziała? Jeśli nawet tak było, to nie zdradziła się przed nią ani słowem. Czasem tylko, gdy sądziła, że nikt tego nie widzi, na jej twarzy malował się chwytający za serce smutek. Musiała naprawdę dużo znieść - przez długi czas trawiła ją ciężka, nieuleczalna choroba. Maman - bo tak zawsze o niej myślała - miała jasną świadomość, czym to się skończy. Musiało jej być nieznośnie ciężko radzić sobie samotnie ze śmiertelnym lękiem, bo ojca nigdy nie było w domu. Emilia nie mogła znieść myśli, że być może matka ukrywała nie tylko rozpacz i strach przed śmiercią, ale również gorycz kobiety, która wie, że jest zdradzana.
W ostatnich miesiącach życia, kiedy nie dawało się już ukryć zastraszających postępów choroby, chciała ją wysłać do dziadków do Anglii, ale Emilia nie zgodziła się na wyjazd. Stały się sobie bardzo bliskie, bardziej niż w normalnych warunkach matka i dorastająca córka. Obie wiedziały, że niedługo już będą razem. Emilia wciąż jeszcze za nią tęskniła.
-Claude pracowała w tej samej gazecie co on, znali się od lat. Bardzo elegancka, miała paryski szyk i wdzięk, a w dodatku była dyskretna, inteligentna i dowcipna. Byłoby może łatwiej, gdyby zachowywała się wrogo. Ale nie. Wręcz przeciwnie, odniosła się do niej wyrozumiale, a nawet wielkodusznie. Sprawiła jej nowe fatałaszki, doradziła zmianę fryzury, tak jakby miały zostać przyjaciółkami. Nie potrafiła jednak okazać jej zwykłego, ludzkiego ciepła. Kiedy zaszła w ciążę, wysłała Emilię do szkoły z internatem. Odwiedziny w domu ojca stawały się coraz krótsze; po maksimum tygodniu wyprawiano ją na jakieś wakacje - zimą na obóz narciarski, latem na konie. Po ukończeniu szkoły pojechała na dwa lata do Anglii, zrobiła dwuletnią szkołę biznesu, a potem zaczęła pracować w zakładach papierniczych dziadka w Kent. Miała świadomość, że nigdy już nie zamieszka u ojca.
Zaakceptowała ten stan rzeczy, choć w głębi duszy było jej z tego powodu bardzo przykro. Przez kilka miesięcy zapoznawała się z produkcją papieru i dystrybucją, a ostatnio trafiła do działu handlowego. Nie miała jeszcze doświadczenia i zajmowała się zwykłą pracą biurową. Dziadek zresztą nie zatrudniał do sprzedaży żadnych kobiet. Jego zdaniem samotne podróżowanie po kraju samochodem i związane z tym nieodłącznie noclegi w tanich hotelikach nie było zajęciem dla kobiety, a już z całą pewnością nie pozwoliłby na to Emilii. Miała przyjmować zamówienia, prowadzić rozmowy z interesantami, zdobywać informacje i jak najwięcej się uczyć.
Odpowiadały jej kontakty z ludźmi i dziewczyny, z którymi pracowała. Coraz bardziej też interesował ją sam papier, stuletnia już historia fabryki i dzieje rodziny matki. Po dość samotnym okresie życia czuła wreszcie, że jest w domu, że to jest jej świat. Sophie Grant i ciotka Rosa były także rodziną, a poza tym - oprócz dziadka - właśnie je obie poznała tutaj jako pierwsze. Za nic nie chciałaby ich niczym urazić, zwłaszcza Sophie. Zastanawiające, dlaczego dziadek mówił o nich z taką niechęcią. Miała wrażenie, że one obie bardzo go poważają i lubią...
Tak się jakoś złożyło, że nie widziała się z Sophie od ubiegłej soboty, a gdyby nawet, to i tak nie śmiałaby jej zapytać, czy nadal kocha się w Kerze. Najlepiej w ogóle o tym nie wspominać, zdecydowała przy ubieraniu. Byłoby to nietaktowne i być może sprawiłoby Sophie ból.
Wyszczotkowała włosy i spojrzała w lustro. A co to zresztą ma wspólnego z tobą, szara myszko? - pomyślała o sobie z ironią. Przestań o nim myśleć, prawdopodobnie ma już kogoś. Mężczyźni tego typu nie bywają długo samotni, a ty w ogóle dla niego nie istniejesz.
Za kwadrans ósma zbiegła na śniadanie. Dziadek siedział już przy stole i jak zwykle rano pił kawę, przegryzając grzanką z dżemem. Podniósł wzrok i uśmiechnął się z upodobaniem, pochwalając bez słów jej obecność i wygląd. Miała na sobie kremową bluzkę i ciemnoszarą plisowaną spódnicę. Lśniące włosy układały się ładnie wokół twarzy. Odpowiedziała mu promiennym spojrzeniem.
George Rendell od lat mieszkał sam. Samotność dokuczała mu, ale i stała się przyzwyczajeniem. Prawie zapomniał, jak to jest, kiedy się z kimś mieszka, kiedy słyszy się czyjeś kroki na schodach, rozmowę przez telefon, a rano przy śniadaniu zamiast okna czy ściany widzi się czyjąś twarz i napotyka szczery, miły uśmiech. Emilia odmieniła jego codzienność. Początkowo miał pewne obawy, czy to wspólne zamieszkiwanie ułoży się poprawnie i czy ciągła krzątanina młodej dziewczyny nie będzie dla niego męcząca albo wręcz irytująca, ale już po tygodniu czuł się tak, jakby mieszkała tu zawsze, Nie był człowiekiem wylewnym, ale ilekroć wchodziła do pokoju, jaśniało mu w duszy.
- Całkiem ładny mamy dzień, prawda, dziadeczku?
- Pocałowała go w czubek głowy.
Za oknem w ogrodzie kołysały się martwe zimowe drzewa, niebo było szare i chłodne. Prawie Boże Narodzenie... Co rok bardziej nienawidził zimy.
- Przynajmniej nie pada. - Obserwował, jak wkłada kromkę do tostera, nalewa sobie pomarańczowego soku i kawę i siada naprzeciw niego. - Przemyślałaś dzisiejszą kolację?
Skinęła głową, rozsmarowując grubo dżem.
- Na początek będzie gorąca zupa z brokułów, a potem łosoś z wody w jarzynowym sosie, a na deser omlet na słodko z owocowym musem porzeczkowym albo może malinowym.
Nauczyła się gotować od matki, ale nie tylko. Szukając wakacyjnych atrakcji, które miały jej wynagrodzić brak rodzinnego domu, a jednocześnie po to, by wyekspediować ją jak najdalej, któregoś roku macocha wysłała ją na letni obóz przy szkole w Loire, gdzie zdobywało się kwalifikacje gastronomiczne. Dziadek był zdumiony a zarazem szczerze uradowany tym jej niespodziewanym talentem. Przywykł już do nieciekawych, ciągle tych samych posiłków, przyrządzanych przez kolejne gospodynie, a teraz, chcąc się pochwalić kulinarnymi uzdolnieniami wnuczki, bardzo chętnie urządzał proszone kolacje.
Już czuję te zapachy - rozmarzył się błogo. - Czy Mary przyjdzie ci pomóc?
Tak, tak, wszystko już uzgodniłam. Niczym się nie martw, dziadku. Zupę ugotuję zaraz po przyjściu, a przy łososiu prawie nie ma roboty. Przygotowanie ryby i sosu zajmie mi nie więcej niż kwadrans. Z omletami jest trochę więcej zachodu, ale nie są trudne. Będę je smażyć na maszynce przy stole, już po drugim daniu. Wszyscy to lubią.
- W życiu nie słyszałem o omletach z owocowym nadzieniem...
To naprawdę nic wielkiego, zobaczysz, jakie będą pyszne.
Jesteś wspaniała!
Na nieukrywany zachwyt dziadka Emilia odpowiedziała uszczęśliwionym uśmiechem. Świadomość, że jest kochana, dodawała jej skrzydeł. Czuła, że potrafiłaby zrobić wszystko.
Pojechali razem do fabryki i wrócili z pracy równo o piątej. Dawniej Rendell zostałby dłużej, ale dziś, mając ją obok siebie, wolał wcześniej przyjechać do domu.
Emilia od progu rzuciła się w wir przygotowań. Ugotowała zupę z brokułów, a następnie zmiksowała oddzielnie porzeczki i maliny i pobiegła do siebie. Nie zdążyła się wcześniej zastanowić, w czym wystąpi wieczorem, i teraz traciła niepotrzebnie czas, przymierzając kolejne sukienki. W żadnej się sobie nie podobała, a chciała dziś wyglądać inaczej niż zwykle, przede wszystkim dojrzalej. W końcu zdecydowała się na małą czarną, którą kupiła jej macocha. Gustowi Marie-Claude można było zaufać.
Kiedy uczesała się i nałożyła makijaż, przejrzała się w lustrze. Czarna sukienka zmieniła ją w sposób wręcz zaskakujący. Czy w ogóle należało ją wkładać? Bardzo jej zależało na tym, żeby Kerr dostrzegł w niej kobietę, ale... Zrobiła minę. I tak jestem bez szans, pomyślała. Był wtedy uprzejmy, ponieważ płakałam, ale - uśmiechnęła się blado - prawdziwych mężczyzn nie interesują smarkule w moim wieku. Może powinnam się przebrać w coś zwyklejszego, zamiast zgrywać się na kogoś innego niż jestem? Popatrzyła na zegarek i niemal krzyknęła przerażona. Na nic nie było już czasu! Na schodach niemal zderzyła się z dziadkiem, który na jej widok zatrzymał się skonsternowany.
Skąd wzięłaś tę sukienkę? Dziecko...
Podarowała mi ja Marie-Claude - szepnęła, czując, że cała jest w pąsach.
Kto? Och, ta... Paryski szyk, nieprawdaż? - Nie podobała mu się, nie próbował nawet tego ukrywać.
Jeśli się pospieszę, to może jeszcze zdążę się przebrać... ostatecznie nic się nie stanie, jeśli zasiądziemy do stołu parę minut później, pomyślała z desperacją, ale właśnie rozległ się dzwonek do drzwi i o przebraniu się nie mogło być już mowy.
Wszyscy przybyli goście byli w wieku dziadka lub o pokolenie młodsi. Witali się z nią uprzejmie, odbierała ich okrycia i odnosiła do pokoiku zamienionego na szatnię, a potem, w salonie, podawała drinki i przystawki - kiełbaski owinięte chrupiącym bekonem, żółty ser z papryką i trójkątne kanapeczki przybrane kawiorem.
Kerr przyjechał jako ostatni. Omal nie zemdlała na jego widok.
- Przepraszam, że tak późno, ale nie mogłem się wydostać z korka na Trafalgar Sauare - powiedział w progu i nagle ściągnął brwi, jakby coś w jej wyglądzie bardzo go zdziwiło.
- Jeśli pan pozwoli, powieszę palto. - Była bardzo speszona. Czuła, że i jemu nie odpowiada jej sukienka.
Nie odrywając od niej wzroku, zdjął czarne kaszmirowe palto z wiśniową jedwabną podszewką. Emilia uniosła je z atencją. Ulegając pokusie, pogładziła ukradkiem materiał, zachwycona jego miękkością i lekkością, a jednocześnie z cielęcym zachwytem przypatrywała się Ambrose'owi. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, nie mniej elegancki niż palto i obstalowany zapewne u tego samego krawca. Jak cię widzą, tak cię piszą, powtarzał często dziadek, i Emilia była pewna, że Kerr lubi imponować ubiorem. Tylko czy zawsze nosił się tak szalenie oficjalnie? Dziś wieczór w mankietach koszuli połyskiwały złote spinki, złoty był też zegarek na łańcuszku wymykającym się spod kamizelki. Koszula była śnieżnobiała, a jedwabny krawat szary w delikatnym, gołębim odcieniu. Gdyby w ten sposób ubrał się ktoś inny, uznałaby to być może za nudne szpanerstwo, ale Ambrose Kerr wydał się jej urzekający.
- Jadę prosto z banku - powiedział, jakby odczyty wał jej myśli. - Ale ty... ale pani... wyglądasz dziś zupełnie inaczej... To chyba sprawa tej sukienki.
Emilia czuła, że nie powstrzyma łez palących pod powiekami, i opuściła głowę.
- Bardzo proszę - wyjąkała zdławionym głosem, wskazując otwarte drzwi pokoju, z którego dobiegał gwar i śmiech.
Ledwie jednak zdążyła się odwrócić, Ambrose przytrzymał ją za ramię i szybkim, delikatnym ruchem podniósł jej brodę.
- Hej, chyba się nie pogniewałaś? Sukienka jest bardzo szykowna i wyglądasz w niej przepięknie. Chodzi jedynie o to, że zapamiętałem cię taką, jaką byłaś na raucie. W tam tej błękitnej sukni przypominałaś Alicję w Krainie Czarów. W czerni wydajesz się doroślejsza, to wszystko.
Alicja w Krainie Czarów! Też coś! Umknęła bez słowa, szczęśliwa, że Ambrose'em zajmie się zaraz dziadek, który witał go już tubalnym głosem. Zbiegła do kuchni, nastawiła jarzyny, przyrządziła sos, wrzuciła rybę do wrzątku i nastawiwszy czasomierz dla Mary, która miała wyjąć łososia, pospieszyła do salonu.
Goście siedzieli już przy zupie.
Twój dziadek zdradził nam, że wszystkie dania są twoim dziełem - uśmiechnął się Ambrose, podnosząc łyżkę do ust.
Emilka wspaniale gotuje - zapewnił go jeden z panów, ostatnio częsty gość Rendella.
Niepotrzebnie marnuje się w tej fabryce - skwitowała tęga dama z nosem jak kartofel. - Namawiam ją, żeby się tym zajęła zawodowo, ale radź tu młodym! Powiada, że jest amatorką. Dobre sobie! Jeśli to jest amatorstwo, to wielu tak zwanych profesjonalistów mogłoby u niej brać lekcje.
To naprawdę tylko moje hobby - powiedziała zarumieniona Emilia.
Ambrose podniósł łyżkę do ust.
- Pyszne - zachwycił się głośno. - Nie ma co ukrywać, znać rękę mistrza.
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej i wszyscy się roześmieli. Wkrótce przy stole zapanował gwar.
- A gdybym to ja poprosił, żebyś mi gotowała, też byś odmówiła? - zapytał cicho.
Roześmiała się i pochyliła głowę nad talerzem, łowiąc każde słowo rozmowy, którą zajął Ambrose'a dziadek.
Kiedy zabrała się do smażenia omletów, zaproponował pomoc. Sprawdził spirytusową maszynkę i asystował jej przez cały czas, trzymając słój z owocowym musem, żeby łatwiej go było nakładać. Nie po raz pierwszy przygotowywała potrawę na oczach gości, lecz nigdy tak się nie denerwowała. Wiedziała, że to głupie, ale kiedy patrzył jej na ręce, traciła pewność ruchów. Cudem chyba nie popełniła jakiegoś kardynalnego błędu. Wreszcie usmażyła ostatni omlet i zsunęła go na ogrzany talerz, który podsunął jej Ambrose. Skosztował kawałeczek przyrumienionego na złoty kolor, zawiniętego placuszka i usiadł, delektując się smakiem.
Fantastyczne! - westchnął z niekłamanym zachwytem i wszyscy znowu się roześmieli. - Masz autentyczny talent - powiedział. - Wiem, że pracujesz w fabryce dziadka. Chyba jednak naprawdę się tam marnujesz. Z takimi umiejętnościami?!
Lubię kucharzyć, to fakt - odparła poważnie - ale nie zawodowo. Daleko bardziej odpowiada mi praca u dziadka. Jak pan wie, nasza rodzina zajmuje się papiernictwem od ponad wieku, a produkcja papieru to rzecz fascynująca... Ale... przepraszam, zapewne nudzę pana.
- Gdybyś mnie nudziła, nie byłoby mnie tutaj.
Emilia podniosła wzrok i spąsowiała. O co mu chodziło? Czyżby z nią flirtował?
Jak się robi papier? - spytał po chwili, która wydała się jej wiecznością.
Przecież pan to wie!- Z trudem pohamowała rozdrażnienie.
Po co się wysila? - myślała ze złością, zirytowana pytaniem i tonem, który wydał się jej protekcjonalny. Miała nawet wrażenie, że w jego oczach mignęło rozbawienie i kpina.
- Oczywiście, mam o tym jakie takie pojęcie, ale nigdy nie zajmowałem się technologią. Nie wiem, jak przebiega produkcja. Jest sobie drzewo, no a potem...
Sam tego chce, pomyślała Emilia. Jeśli się wynudzi, to na własne życzenie. Zaczęła opowiadać, jak powstaje papier dzisiaj, a jak produkowano go dawniej, zaznaczając, że zmiany polegają głównie na unowocześnieniu technologii, podczas gdy sam mechanizm pozostał właściwie niezmieniony. Czując, że słucha jej bardzo uważnie, mówiła coraz pewniej, żywo przy tym gestykulując.
Ambrose obserwował z zachwytem jej rozpromienione entuzjazmem oczy, włosy spływające jedwabiście wzdłuż delikatnej twarzy i pełne, nieduże usta. Odnajdywał w nich nie tylko słodycz, ale i utajoną, nierozbudzoną jeszcze zmysłowość.
Po kolacji Rendell poprosił Emilię, żeby zagrała na pianinie. Wszyscy usiedli, przygaszono światła jak na prawdziwym koncercie.
- Co nam zagrasz? - zapytał Ambrose, gdy wyjęła plik nut.
Odszukał ulubiony przez nią utwór Chopina i usiadł obok. Śledził nuty i co pewien czas pochylał się, żeby odwrócić stronę. Grała ze świadomością jego czujnej obecności, mając w zasięgu wzroku błysk złotych spinek i ruch mocnych palców.
- Nieźle - pochwalił, kiedy skończyła i ich głosy stłumiły oklaski. - Nie myślałaś, żeby zająć się tym profesjonalnie? - Zaprzeczyła ruchem głowy. - Jeszcze jedno hobby? - dokuczył.
- Ani gry na pianinie, ani gotowania nie potrafię traktować na tyle poważnie, żeby poświęcić się im bez reszty, tak jak na to zasługują. Chyba jestem zbyt leniwa.
Starała się obrócić w żart tę swoją słabość, ale w rzeczywistości często wyrzucała sobie brak ambicji. Miała szansę zostać zawodową pianistką, mogła też z dobrym skutkiem poświęcić się sztuce kulinarnej, lecz na to - we właściwym momencie życia - należało mieć czas i energię. Tymczasem w latach najodpowiedniejszych do nauki całkowicie poświęciła się matce, a po jej śmierci opanował ją kompletny marazm. Odechciało się jej wszystkiego. Nie miała ochoty mu jednak tego wyjaśnić - wdawanie się w osobiste dywagacje byłoby czymś nie na miejscu, toteż szybko zmieniła temat.
A pan? Czy pan też ma jakieś hobby?
Czasami maluję... szpachelką albo - uśmiechnął się jakoś gorzkawo - gołymi rękami. To podobno pomaga rozładować agresję. I tak to zresztą traktuję... bardziej jak autoterapię niż prawdziwą sztukę.
Ciekawe - powiedziała, hamując śmiech. - Nie -malowałam od czasów szkolnych, a i wtedy, o ile dobrze sobie przypominam, używałam jedynie akwareli. Bardzo chętnie spróbowałabym malować farbami olejnymi,
a zwłaszcza w taki sposób jak pan. - Roześmiała się i dodała lekko: - Może i mnie przydałaby się taka autoterapia?
Nie potraktował tego poważnie. Tej urokliwej, hołubionej przez zamożnego dziadka panience nie była potrzebna żadna terapia. Jakież ona w ogóle mogła mieć problemy?
Maluję na wsi w Cotswolds - powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie. - Mam tam dom z widokiem na Malvern Hills. A może przyjechałabyś do mnie z dziadkiem na weekend? Poznałabyś technikę malarską a la Kerr. Co o tym myślisz?
Ja... - Nie potrafiła ukryć zaskoczenia i radości.
- Och, z największą przyjemnością, dziękuję.
- W takim razie - rozejrzał się za Rendellem, który żegnał się właśnie z którymś z wychodzących gości - zapytajmy od razu twojego dziadka, czy będzie miał czas i ochotę.
Starego Rendella łączyły z Ambrose'em Kerrem wyłącznie interesy i nigdy dotąd nie bywał zapraszany do jego wiejskiej posiadłości. Zdziwił się więc nieco, ale zaproszenie przyjął.
Cotswolds to przepiękne miejsce - dodał. - Bardzo chętnie je sobie przypomnę. Mam tylko nadzieję, że nie każecie mi brać udziału w waszym dzikim malowaniu rękami i pozwolicie posiedzieć w ciszy przy kominku.
Będziesz robił tylko to, na co przyjdzie ci ochota
- zapewnił go solennie Ambrose. - Zimą - zwrócił się do Emilii - maluję w cieplarni. Jest tam wystarczająco dużo światła, prawie tyle samo co na dworze, a poza tym ręce nie grabieją.
Nie przeszkadza mi chłód.
Szczęśliwe dziecko - uśmiechnął się George Rendell. - Nie wie jeszcze, co to mróz w kościach.
Ambrose'owi pociemniały oczy. Dziecko, pomyślał niechętnie. Tak, to prawda, była jeszcze niemal dzieckiem. Chyba mam nie po kolei w głowie. Po co mi ten cały ambaras? Jest za młoda na żonę, a jeśli ją po prostu uwiodę, George mnie zastrzeli. Odwrócił wzrok od kuszących, miękkich warg dziewczyny. Odczep się od niej, stary capie, nakazał sobie. Przecież dobrze wiesz, o co ci chodzi.
Zaraz po powrocie do domu zatelefonował do Wheelera. Gavin już się położył, ale na dźwięk głosu Kerra natychmiast otrzeźwiał.
- To ty? Coś się stało?
- Dzwonię w związku ze sprawą Rendella. Podjąłem decyzję, że od tej chwili prowadzę ją sam. Nie rób już nic, niczego nie montuj...
Ale... - W głosie Wheelera pojawiła się podejrzliwość. - Ale o co chodzi? Stało się coś, o czym nie wiem? Jakieś komplikacje?
Zajmij się bieżącą analizą naszych rozliczeń z fabrykantami. - Nie odpowiedział na pytanie.
To może ci skalkulować byle panienka - mruknął Gavin. - A zresztą masz wszystkie dane nie dalej jak sprzed pół roku. Są aktualne.
No to uaktualnij je jeszcze bardziej, w porządku? A sprawę Rendella zostaw. W ogóle o niej zapomnij.
Nie rozumiem. Nie możesz...
- Nie ty mi będziesz mówił, co mogę, a czego nie!
Gavin głośno wciągnął powietrze.
Oczywiście - powiedział przestraszony. - Jakże bym śmiał. Przepraszam. Nie to miałem na myśli, ale... Słuchaj, uszarpałem się jak głupi, żeby ugadać wszystkich, tak jak sobie tego życzyłeś. On ma w swoim zarządzie paru przyjaciół, musiałem się nieźle nagimnastykować... Dlaczego wycofujesz mnie z tej sprawy?
To moja rzecz. Rób, co ci powiedziałem. Zrozumiałeś? - Ambrose rzucił słuchawkę i wszedł do łóżka,
nie położył się jednak, a tylko oparł o poduszki i zapatrzył przed siebie szklanym, niewidzącym wzrokiem.
Dziecko! - upomniał się znowu ze złością. Powinien był o tym pamiętać. To czyste szaleństwo. Tak nie wolno. Jest jeszcze taka niewinna, słodka, w pewnych sprawach zupełnie zielona, nieświadoma samej siebie i życia. Nie powinien zawracać jej głowy.
Miał za sobą lata doświadczeń, najrozmaitszej zresztą natury. Wszystkiego, co wiedział ojej płci, nauczyły go kobiety, różne kobiety, niekoniecznie ciekawe, albo i takie, z którymi spotkania nigdy by jej ani nikomu nie życzył. Była czystą, niezapisaną kartą, zakazywał jej sobie, a zarazem najżarliwiej pragnął być dla niej pierwszym i jedynym mężczyzną. Niemal zapomniał już, że w kobiecie może istnieć coś takiego, jak czystość i niewinność, i właśnie to pociągało go do szaleństwa.
W jego życiu miały miejsce zdarzenia, których wolałby nie pamiętać. Wydobywały się niekiedy z mroków przeszłości i wracały w koszmarnych snach, z których budził się przerażony i zlany potem. Nie wolno mu było uchylić przed nią nawet rąbka tych tajemnic. Nie miał prawa zakłócać nimi jej niewinnego życia ani rozbudzać w niej miłości, na którą nie było go stać.
Romanse, w jakie się czasem wdawał, nigdy nie trwały długo. Kobiety zawsze oczekiwały od niego więcej, niż skłonny był im dać. Pragnęły stabilizacji, małżeństwa, dzieci, podczas gdy jemu zależało przede wszystkim na seksie. Czuł niedosyt, ale żył za szybko, żeby pozwolić sobie na głębsze zaangażowanie.
Pragnął jej, po raz kolejny w życiu zapragnął kobiety, ale tym razem wiedział, że nie powinien dopuścić, żeby to się stało. Ta dziewczyna potrzebowała kogoś innego, młodszego, mężczyzny, którego doświadczenia nie przerastałyby jej aż tak znacząco. Po prostu rówieśnika. W osobie Sholta Cory'ego? - zadrwił wewnętrzny głos. Na samą myśl o tym, że mogłaby do niego należeć, Ambrose niemal skręcił się z zazdrości. Nie, to młokos. Nie byłby w stanie docenić ani jej nieuświadamianej zmysłowości, ani czystości. Takie wartości u dziewczyny dostrzega tylko dojrzały mężczyzna. I taka dziewczyna zasługuje na delikatność i cierpliwość, w świat zmysłowej miłości należy ją wprowadzać powoli, a nie chwycić w spotniałe ręce i...
Jęknął i zakrył twarz rękoma. I po co ta cała retoryka? Po co to puste moralizatorstwo? Prawda była taka, że nie potrafił znieść myśli o tym, że Sholto mógłby dotknąć jej choćby jednym palcem. Pragnął jej sam, na własność.
Rano następnego dnia wstąpił do kwiaciarni i przesłał Emilii róże. Miał ochotę na białe, ale kwiaciarka oznajmiła, że dysponuje jedynie czerwonymi albo jasnoróżowymi. Zamówił więc dwa tuziny różowych. Przyniesiono je, kiedy Emilia była w pracy, i Mary wstawiła je do zielonych wazonów w salonie.
Ładnie się zachował - pochwalił dziadek. - Ma gest.
Jakie piękne... - rozmarzyła się Emilia, leciutko dotykając aksamitnych, chłodnych płatków, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. ~ Sholto! - rozpoznała natychmiast męski głos odpowiadający służącej.
Rendell skrzywił się.
Ach, to ten... Czego on może chcieć o takiej porze? Zaprosiłaś go na kolację?
Nie. Uprzedziłabym cię o tym, przecież wiesz.
- No, ale jeśli się zasiedzi, to będzie wypadało podać coś do zjedzenia. Nie uważasz?
Bardzo niezadowolony podszedł do kredensu, żeby zrobić sobie drinka. Nie miał nic przeciwko Sholtowi, a nawet go lubił, lecz ostatnie przyjęcie wyczerpało zasoby jego gościnności. Posiedziałby sobie spokojnie w cieple, porozmawiał z wnuczką, obejrzał coś w telewizji, gdy tymczasem ktoś znowu wnosił do domu chłód z dworu i zamęt.
- Pomyślałem... Och, dobry wieczór panu... że może wybrałabyś się ze mną do kina. Grają ten znany thriller.
Emilia westchnęła cicho, marząc o tym, żeby go tu nie było.
- Wybacz, Sholto - pokręciła głową - jestem zmęczona. Miałam dzisiaj mnóstwo roboty...
- Oj, zbierz się i chodźmy, proszę.
Dawniej, widząc, że bardzo mu na czymś zależy, na pewno by ustąpiła, ale tym razem odmówiła kategorycznie.
- Chcę się wcześniej położyć. Jutro czeka mnie kolejny pracowity dzień.
Odwróciła się gwałtownie i zawadziła rękawem o różę; z bukietu wypadł karnecik. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Sholto schylił się, podniósł go z podłogi i przeczytał.
- A więc to tak - mruknął ponuro, patrząc na kwiaty. - On ci je przysłał. Musiał wydać fortunę. Ale dlaczego w ogóle to zrobił? Co tu się, do diabła, dzieje? Wytłumacz mi, Em.
ROZDZIAŁ TRZECI
Emilia wiedziała, że w posiedzeniu zarządu fabryki, które miało się rozpocząć o dziesiątej trzydzieści, weźmie udział Ambrose. Spoglądając raz po raz na zegarek, uprzątała pokój, w którym pracowała, a podlewając kwiaty, zerkała na widoczny z okna parking. Przyjechali już dyrektorzy, ale Kerr się spóźniał. Srebrzysto-niebieski rolls zajechał cicho tuż po wpół do jedenastej. Na widok wyłaniającej się z samochodu smukłej sylwetki Ambrose'a Emilia cofnęła się od okna tak raptownie, że uderzyła udem o biurko i z bólu upuściła konewkę. Woda rozlała się na dywan.
Dwie dziewczyny pracujące przy komputerach natychmiast zerwały się z krzesełek.
Paskudnie to wygląda - orzekła Jennifer, śniada brunetka, rówieśniczka Emilii, oglądając siniejące miejsce.
Rozetrzyj koniecznie - doradziła, jak zwykle trzeźwo myśląca Karen. - To pomaga... No i wypadałoby wytrzeć dywan. Ścierki są w kantorku.
Ze skrzywioną miną Emilia pomaszerowała do pokoiku, w którym sprzątaczki trzymały swoje przybory, wylała do zlewu resztę wody z konewki i zaczęła szukać jakiejś szmaty. Sala obrad znajdowała się parę drzwi dalej. Dochodził z niej gwar niskich głosów. Noga nadal piekła i bolała, toteż Emilia podwinęła spódnicę, żeby przyjrzeć się obrażeniu. Siniak wyglądał naprawdę mało ciekawie, był już granatowoczarny. Czym by to posmarować? Ściągnęła brwi. Choroba!
- Co ci się stało? - Usłyszała głęboki głos i nieruchomiejąc, zerknęła w stronę drzwi. Patrzył na nią Ambrose. Pośpiesznie opuściła skraj spódnicy, zaczerwieniona po same uszy, nie śmiąc spojrzeć mu w oczy.
— Dzień... dzień dobry - zająknęła się bez tchu. - Bardzo dziękuję za róże. Były przepiękne - bąkała zażenowana.
Cieszę się, że sprawiły ci przyjemność. - Wzruszył ramionami. - Nie odpowiedziałaś na pytanie.
Uderzyłam się o biurko, nieważne - szepnęła, czując, że robi się jej duszno i słabo.
Powinnaś bardziej uważać. Jesteś delikatna, a kiedy się ma taką jedwabistą skórę, łatwo o zasinienia.
Szukał pan sali konferencyjnej? - Zaczerwieniła się jeszcze mocniej. - To tutaj, parę drzwi dalej. Wszyscy już czekają...
No, to poczekają jeszcze trochę - mruknął lekceważąco, tak jakby członkowie zarządu nie mieli nic lepszego do roboty poza czekaniem na niego.
Może zresztą była w tym jakaś część prawdy. Nie spodziewał się najmniejszych wymówek i to nie tylko dlatego, że kredyty uzależniły fabrykę od banku i że imponował majątkiem. Podporządkowywano mu się przede wszystkim z powodu silnej osobowości, która dla ludzi o słabszej konstrukcji psychicznej była czymś fascynującym i przerażającym zarazem.
Boję się go, pomyślała Emilia.
- Szedłem korytarzem i przypadkiem cię zobaczyłem - powiedział z roziskrzonymi oczami. - Chciałem tylko powiedzieć, że kolacja bardzo mi smakowała.
- Dziękuję.
Pokoik był ciasny, a Ambrose zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń. Czuła, że dzieje się z nią coś niesamowitego. Miała zaciśnięte gardło, nierówny oddech, waliło jej w skroniach. Gdyby zbliżył się choć o milimetr, jeśli dotknąłby jej choćby palcem, zaczęłaby chyba krzyczeć.
Dziadek będzie się o pana niepokoił - powiedziała drewnianym głosem.
O tak. - Uśmiechnął się złowróżbnie. - Nie wolno mi pozwolić na to, żeby czekał.
Kiedy odwrócił się na pięcie i zniknął, zamknęła oczy. Serce dławiło ją mocnym, szalonym biciem, krew uderzała do głowy. Blada jak trup wzięła pierwszą lepszą ścierkę i wróciła do swego pokoju. Wytarła dywan, umyła ręce i usiadła przy biurku, usiłując się skupić, ale nie dawała sobie rady z najprostszymi kalkulacjami. Przesiedziała tak parę kwadransów, strugając ołówki i udając, że porządkuje papiery, gdy nagle z sali konferencyjnej dobiegły ją podniesione głosy.
Trzecia wojna światowa, czy co? - Karen podniosła głowę znad wydruku. - Co się tam dzieje? Czy coś się szykowało? Emilko, może ty wiesz?
Nie mam pojęcia.
Narada stawała się coraz burzliwsza. Nie słyszały co prawda poszczególnych kwestii, ale bez wątpienia w wypowiedziach brał górę gniew. Emilia odróżniała podenerwowany głos dziadka.
Dochodziła druga, kiedy na korytarzu zaczął się ruch - znak, że obrady się skończyły. Dyrektorzy zmierzali do windy, rozmawiając i przekonując się o czymś. Emilia nadstawiła uszu.
„Głupio się czuję, ale cóż, takie jest życie" - mówił ktoś. - „Twardziel z tego Kerra... Być może, ale wie, co robi... Och, bez dwóch zdań. Wiesz, jak lubię starego... Znam go od lat i bardzo szanuję, ale nie da się ukryć, że stracił rozpęd. Potrzebny jest ktoś z pomysłami, kto poprowadzi fabrykę nowocześniej... Sentymenty sentymentami, a biznes to biznes... O to, to... Trzeba zrozumieć ich punkt widzenia. Muszą chronić swoje wkłady... Ludzie nie inwestują dla sportu... Nie zapominaj też, że jak tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni zwalniać pracowników... Ludzie nam tego nie darują... Jakkolwiek by było, trudna decyzja..."
Emilia siedziała bez ruchu, czując, że z twarzy odpłynęła jej cała krew. Zrobiło się jej zimno. O czym ci ludzie mówią? Co się stało? Kiedy Jennifer i Karen wróciły z lunchu, podniosła się natychmiast i w najwyższym stopniu zaniepokojona poszła do sali konferencyjnej.
Drzwi były uchylone. W prostokątnym, wąskim wnętrzu zobaczyła Ambrose'a. Stał do niej tyłem, zasłaniając częściowo sylwetkę dziadka siedzącego u szczytu długiego stołu.
- Od dawna to planowałeś? - usłyszała jego chrapliwy głos. - Ależ z ciebie bydlę! Mój Boże, jak mogłeś udawać przyjaźń? Tylko po to, żeby znienacka wbić mi nóż w plecy?
Emilia wstrzymała oddech.
- Mylisz się, George. - Ambrose wydawał się opanowany. - Nasze osobiste układy nie mają z tym wszystkim nic wspólnego. Wiem, że poświęciłeś fabryce całe swoje życie i dbasz o pracowników. Właśnie dlatego miałem nadzieję, że zrozumiesz. Ta zmiana wyjdzie wszystkim na dobre. Chodzi o interesy, George, pojmij to wreszcie. Pozostajesz w dalszym ciągu właścicielem poważnej części przedsiębiorstwa, masz swój głos w zarządzie...
Tyle że odebrałeś mu jakiekolwiek znaczenie.
Nie usunęliśmy cię z rady.
- Terefere. Dostałem kopa z sześciomiesięcznym skutkiem.
Emilia zatkała sobie ręką usta. Gdyby zdawali sobie sprawę z tego, że tu jest, nie mówiliby o pewnych rzeczach wprost, a bardzo zależało jej na tym, żeby poznać całą prawdę.
George, posłuchaj... - Ambrose westchnął ciężko. - Inni w twoim wieku dawno już siedzą na emeryturze. Zgodnie z prawem...
Mam gdzieś emeryturę! Praca daje mi radość. A swoją drogą, kim ty do diabła jesteś, żeby mi dyktować, kiedy powinienem się odsunąć? Oszukałeś mnie!
Nie, George, nie masz racji.
Sprzedałeś moją fabrykę! I to komu? Temu łobuzowi Wingate'owi.
Wielokrotnie słyszała to nazwisko. Ewan Wingate był właścicielem dużych zakładów papierniczych w Szkocji, które w sposób znaczący osłabiały pozycję Rendella na rynku. Nie poznała go osobiście, wiedziała jednak, że dziadek go nie znosi. Ich wzajemna niechęć miała swoje korzenie w tak odległych czasach, że obaj nie potrafiliby już chyba wskazać, od czego się zaczęła i o co właściwie poszło.
- Tym razem to już grubo przesadziłeś. - Ambrowe był najwyraźniej zniecierpliwiony. - Niczego nie mogłem sprzedać, bo w twojej firmie nie mam udziałów.
Przestań się czepiać słów! Nie udawaj, że to nie ty byłeś inicjatorem i konstruktorem tego manewru. Bez ciebie nic by się nie ruszyło. To przemyślana i starannie przygotowana akcja przejęcia kontroli nad firmą. Jesteś z tego znany, Kerr, możesz już nic więcej nie mówić... Namówiłeś udziałowców mojej fabryki, żeby sprzedali swoje akcje Wingate'owi, i urobiłeś zarząd tak, żebym w głosowaniu przepadł jako przewodniczący, a on wszedł na moje miejsce. Tak, wysiudaliście mnie i nic na to nie mogę poradzić. Idź do domku, sklerotyczny dziadku, podlewać kwiatki. Ale ja nie chcę!
Bardzo mi przykro, George. Bank udzielił ci przecież poważnej pożyczki. Mieliśmy nadzieję, że pozwoli ci to podnieść produkcję i zyski, ale tak się nie stało, prawda?
Przyznaję, mieliśmy problemy. Nie zapominaj, że przyszła recesja, z którą wszyscy musieliśmy sobie poradzić. Ale obecnie wyciągamy się z dołka. Produkcja rośnie, jest co sprzedawać, trzeba tylko odzyskać klienta.
A zanim się to stanie, przejecie wszystkie pieniądze. Spłacasz jedynie odsetki.
I tak zbijasz na nich fortunę! Dajesz kredyty na bardzo wysoki procent, a jeśli ktoś nie jest w stanie zwrócić szybko całości, to go po prostu wykańczasz. Przejmujesz firmę sam albo dobijasz targu z jakimś innym klientem banku. Nie byłbym wcale zaskoczony, gdyby się okazało, że umyśliłeś to sobie już wtedy, gdy zwróciłem się do was o kredyt.
Bzdura! - oburzył się Kerr. - Ty przecież też jesteś naszym klientem. Chcemy, żebyście mieli zyski. Ale, niestety, rezultaty są inne. Kieruję bankiem, George, a nie instytucją charytatywną...
I w związku z tym mnie sprzedałeś.
W głosie starego człowieka zabrzmiała taka gorycz, że Emilię przejęło gorące współczucie. Poruszyła się bezwiednie. Ambrose błyskawicznie odwrócił się do drzwi. Spiorunowała go wzrokiem i podbiegła do dziadka, który na jej widok poderwał się z miejsca.
Dziadku kochany, tak mi przykro...
To ty już wiesz? - Popatrzył na nią ostro. - Powiedział ci? Kiedy?
-Podsłuchiwałam was... Od kilku minut stoję w drzwiach - przyznała niepewnie. Czuła, że ją podejrzewał, że na moment przestał jej ufać.
Och, rozumiem... - odetchnął z nietajoną ulgą i przytulił ją mocniej. - Bałem się, że... Nic, nic, nieważne.
Czego się bałeś?
- Że i ty byłaś w to zamieszana. Emilia zbladła.
Pomyślałeś, że ja... Jak coś takiego mogło ci w ogóle przyjść do głowy?
Masz rację, oczywiście, bardzo cię przepraszam. No bo widzisz, Emilko... Straciliśmy fabrykę, odebrali ją nam...
Patrzyła na niego bezradnie, nie znajdując słów, które mogłyby mu dopomóc.
Ale jak do tego mogło dojść? - spytała ze łzami w oczach. - Nic z tego nie rozumiem.
Jestem winien bankowi mnóstwo pieniędzy, część moich udziałów oddałem w zastaw i mogą je teraz przejąć na własność. A poza tym duży pakiet akcji przedsiębiorstwa zmienił właściciela; bez mojej zgody kupił je Wingate. A ludzie z zarządu... przyjaciele... moi wierni przyjaciele... wiesz, jak się zachowali? Część z nich sprzedała swoje udziały właśnie Wingate'owi, a reszta i bez tego głosowała pod dyktando Kerra i tej jego bandy. Odebrali mi prezesurę a na moje miejsce wpakowali Wingate'a.
- Próbuję jedynie ocalić wasz zakład - wyjaśnił Ambrose, kiedy spojrzała na niego z oskarżeniem w oczach. - Znaleźliście się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Jeśli twój dziadek zechce przedstawić to sobie uczciwie, na pewno przyzna mi rację. Wasze fabryki produkują obecnie sporo, ale sprzedaż spadła. Jeżeli się tu czegoś nie wymyśli, i to jak najszybciej, zakład prawdopodobnie trzeba będzie zamknąć.
- Łże jak z nut, Emilko, nie wierz mu ani przez moment! - Rendell poderwał się znowu, chwytając się krawędzi stołu, a kiedy go podtrzymała, oparł się o nią ciężko. - Jedźmy już do domu - dodał ze znużeniem.
- Mam dość.
Zupełnie niepotrzebnie tak to sobie bierzesz do serca - stwierdził sucho Ambrose. - Wierz mi...
Daj mu spokój! - przerwała gniewnie Emilia, rezygnując z grzecznościowych form, których do tej pory starannie przestrzegała. - Chodźmy, dziadku.
Ruszyli wolno w stronę windy, ale Rendell miał kłopoty z oddychaniem i co parę kroków zmuszeni byli przystawać. Emilia wiedziała, że Kerr idzie za nimi, i bardzo ją to złościło. Zdążył wejść razem z nimi do windy, zanim ruszyła. Rendell oparł się o ścianę i oddychał chrapliwie. Po wyjściu zachwiał się, pociągając za sobą Emilię. Widząc, co się dzieje, Ambrose odsunął ją kategorycznie i poprowadził go w stronę swego rolls royce'a.
- Pojadę własnym samochodem - upierał się stary.
- Nie potrzebuję twojej łaski.
- W takim stanie chcesz siadać za kierownicą?
- Ja poprowadzę - ucięła zimno Emilia. - Zostaw nas, proszę. Niczego od ciebie nie chcemy.
Rendell odepchnął podtrzymujące go ramię Kerra.
- Może i jestem na ostatnich nogach, ale póki co, żyję - wybuchnął, prostując plecy.
Odwrócił się do własnego samochodu, otworzył sobie drzwi i niemal upadając na fotel, trzasnął nimi przed nosem Kerra.
Emilia siadała za kierownicą, gdy Ambrose chwycił ją za nadgarstek.
Nie osądzaj mnie, zanim nie wysłuchasz mojej prawdy - powiedział z błyskiem w oczach.
Odbierasz nam firmę, taka jest prawda. Czego jeszcze miałabym się dowiedzieć?
Zrozum, w rękach twojej rodziny pozostaje nadal duża część udziałów przedsiębiorstwa. Tyle tylko, że zamiast dziadka będzie nim kierował ktoś inny. Wcześniej czy później to się musiało stać.
Może. - Spojrzała na niego z nienawiścią. - Puść mnie, do diabła. Mam nadzieję, że nigdy się już nie zobaczymy.
Ambrose bez słowa opuścił bezwładnie rękę. Kiedy wsiadała, stał bez ruchu jak kamienny posąg. Ożywił się dopiero, kiedy uruchomiła silnik. Dobiegł do samochodu, jakby chciał go zatrzymać, mówił coś, ale nie dosłyszała. Ruszyła z piskiem opon, prawie go potrącając.
Zaraz po przyjeździe ułożyła dziadka na łóżku w jego pokoju na górze i sprowadziła zaprzyjaźnionego z Rendellami lekarza, który zbadał go i wrócił na dół z niewesołą miną.
- No cóż, Emilko, nie jest już młody i przeżył wstrząs. Serce ma jeszcze mocne, ale skoczyło mu ciśnienie. Musi trochę poleżeć. Proszę zadbać o to, żeby się już nie denerwował, no i nie ma mowy o żadnych cygarach. Wpadnę jutro.
- Tak się jakoś nagle postarzał - szepnęła smutno.
Lekarz uśmiechnął się lekko.
- Starość nie radość, moja droga. Ale nie ma powodu do obaw. Potrzeba mu jedynie miłości i opieki, a na pewno wydobrzeje.
Tej nocy prawie nie spała. Myślała z niepokojem o dziadku, o fabryce, nie potrafiła pogodzić się z faktem, że Ambrose ich oszukał.
Rankiem pozwoliła dziadkowi dłużej pospać i zeszła na dół, żeby przygotować śniadanie. Nastawiła kawę, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Pomyślała, że to lekarz, i pobiegła otworzyć, ale w progu stał Kerr.
Wynoś się! - powiedziała, usiłując go nie wpuścić. - Jeśli masz choć szczyptę przyzwoitości, nie pokazuj mu się teraz na oczy... Nie udawaj, że obchodzi cię jego zdrowie.
A jednak martwię się, Emilko. Chcesz wierzyć, to wierz, nie chcesz, to nie wierz... Posłuchaj... Jeżeli kochasz swego dziadka, postaraj się mu wytłumaczyć, że i dla niego samego, i dla wszystkich, najlepiej będzie, jeśli zechce zaakceptować to, co się stało. W tej chwili moja osoba nie ma znaczenia.
Mam sprawić, żeby zamknął usta?
Na twarz Ambrose'a wypłynęły ceglaste rumieńce.
Nie! Nie to miałem na myśli.
Nie krzycz na mnie! - Nie mogła sobie pozwolić na to, żeby dostrzegł, jak bardzo ją przestraszył.
Kerr wciągnął głośno powietrze. Najwidoczniej starał się opanować.
Zrozum, próbuję ci tylko radzić. Twój dziadek nie powinien obrażać się na rzeczywistość. Nie musi ratować twarzy, bo jej nie stracił. Bank zatrzyma udziały, które traktował jako zastaw. Nikomu ich nie odstąpiłem ani nie obiecałem i nie mam takiego zamiaru.
To znaczy, że może jeszcze odzyskać prezesurę?
. - Jest za stary, żeby zarządzać tak dużym przedsiębiorstwem!
Wyczuła w jego głosie gniew.
Znowu krzyczysz.
No, to mnie nie irytuj. - Przeciągnął nerwowym gestem po włosach. - Spróbuj pojąć to, co staram ci się wyjaśnić. I przestań robić ze mnie drania napalonego na cudzy majątek. Zależy mi na kompromisie, rozumiesz?
A na czym ten twój kompromis miałby polegać? - żachnęła się wojowniczo.
- W wieku twojego dziadka trudno jest się przestawić. To już nie te siły, nie ta elastyczność myślenia, nie ten styl. Przedsiębiorstwo tymczasem potrzebuje radykalnej zmiany zarządzania, na co zdobyć się może tylko człowiek energiczny, zdolny wejść w nowe układy i dostosować się do nowych warunków na rynku. Nie oznacza to, że George jest zbędny. Widzę go w roli doradcy, jego głos będzie znaczący.
Brzmiało to wszystko racjonalnie, sensownie i przekonywająco. Nienawidziła tej jego siły perswazji. O ileż łatwiej byłoby obstawać przy założeniu, że po prostu oszukał jednego ze swych klientów, kierując się najniższymi pobudkami. Nie chciała dać się przekonać. Wszystko w niej buntowało się przeciw takiemu rozwiązaniu; oznaczało dla niej sprzysiężenie się z wrogiem i ogromną nielojalność wobec własnej rodziny.
- To nie jest człowiek, któremu może rozkazywać byle kto - powiedziała ze złością.
Ambrose wyczuł jej wahanie i czym prędzej spróbował je przełamać.
- O czym ty mówisz? Nikt mu nie będzie rozkazywał. Zatrzyma swój gabinet i sekretarkę. To nie jest tak, jak sobie wyobrażasz. Chcemy, żeby był doradcą, a nie wykonawcą czyichś tam poleceń. Muszę ci też powiedzieć, że Wingate nie jest zainteresowany osobistym zarządzaniem fabryką. Skieruje tutaj młodego, zdolnego człowieka z inicjatywą... Zresztą twój dziadek go zna, pracowali już razem... To Stephen Hawdry, mówi ci to coś?
Zaprzeczyła ruchem głowy, chociaż nazwisko chyba obiło się jej o uszy.
Ma dla twojego dziadka duży szacunek i myślę, że istnieją szanse współpracy między nimi. Pożytecznej dla obu stron, rozumiesz? - Spojrzał jej w oczy, pełne teraz wahania i rozterki. - Emilko, proszę cię, wytłumacz mu, poproś, żeby dał Hawdry'emu szansę. Dla niego też będzie to korzystne.
Nie mówiąc o tobie - powiedziała z nieskrywaną goryczą. - Uspokoisz swoje sumienie, chociaż nie wiem, czy w ogóle je masz. Będzie ci łatwiej zapomnieć o naszej krzywdzie i zająć się swoimi nowymi śmiałymi planami.
To nieprawda!... - Powstrzymał cisnące się na usta słowa i przeszywając ją wzrokiem, dodał: - Proszę cię, powtórz, że chciałbym z nim porozmawiać. Przyjedźcie do Cotswolds, tak jak ustaliliśmy. Jeśli spędzimy razem cały weekend, to może uda mi się go jakoś przekonać.
ROZDZIAŁ CZWARTY
Wiedziała, oczywiście, że wszystko to należy dokładnie omówić. To, co powiedział Ambrose mogło w niej budzić niechęć i opór, ale miało ręce i nogi. Jedynie powrót do pracy w fabryce i do nawyków utrwalonych w ciągu dziesiątek lat życia był w stanie uchronić dziadka przed załamaniem. Kiedy po raz pierwszy poruszyła ten temat, rozsierdził się nie na żarty.
Co? Mam go oglądać przez całe dwa dni? Tego jeszcze brakowało!
Prędzej czy później - łagodnie ujęła go za rękę - i tak będziesz musiał z nim porozmawiać, jeśli chcesz mieć jakikolwiek wpływ na to, co dalej stanie się z fabryką. Rozumiem, co czujesz, ale...
Nie! I nie waż mi się więcej wracać do tego tematu. Sprzedał nasz zakład Wingate'owi, a ja z Wingate'em układać się nie będę. Jego niedoczekanie!
Dziadku...
Znam tego starego cwaniaka. Całe życie miał apetyt na moją fabrykę, no i wreszcie ją capnął. Chyba nie sądzisz, że pozwoli mi teraz mieć wpływ na cokolwiek...
- Rendell zmełł przekleństwo. - A Kerra niech szlag trafi!
To wszystko jego robota. Nigdy mu tego nie zapomnę.
- Pan Wingate nie zamierza osobiście kierować firmą. Wyznaczył już osobę, która ma nią zarządzać na bieżąco. Jest to ktoś, kogo znasz...
Widząc zainteresowanie dziadka, zrelacjonowała mu wszystko, czego dowiedziała się od Ambrose'a.
Stephen? - Był wyraźnie zdziwiony. - Taaak, to zdolny chłopak. Ale żeby miał zaraz zostawać dyrektorem... Nie wiem, czy dojrzał do tej funkcji.
No właśnie. I dlatego Kerr uważa, że jesteś niezbędny. Proszę cię, dziaduniu, przynajmniej z nim porozmawiaj.
Nie ma mowy! - odmówił kategorycznie, ale nie zniechęciło to Emilii.
Tak długo przedstawiała korzyści wynikające z rysującej się przed nimi sytuacji, aż przestał się sprzeciwiać i gderać.
Kropla drąży kamień - ustąpił w końcu. - No więc dobrze, zgadzam się. Pojedziemy do Cotswolds, ale nie mogę ci obiecać, że się z nim dogadam. Tak czy siak, uważam, że zrobił mi świństwo, i to perfidne.
Masz rację, dziadku, ale skoro nie możemy go pokonać, musimy pójść na... na kompromis.
A żeby to cholera wzięła - mruknął Rendell, ale fakt, że się ożywił i zdecydował na spotkanie, wróżył nieźle. Lekarz, który badał go tego samego dnia, orzekł z satysfakcją, że widzi wyraźną poprawę.
Dom Kerra w Cotswolds Hills zbudowany był z kamienia o kremowozłotym odcieniu. Otaczały go pamiętające wiek XIX ogrody i piękne nawet zimową porą drzewa - smukłe brzozy bielejące na tle baków, leszczyny, wspaniałe dęby i ogromne rozłożyste świerki. Za nimi wyrastał wysoki szary mur z surowego kamienia, pochodzącego z tutejszego kamieniołomu. Pięknie wykończone niebieskawym krzemieniem i czerwoną cegłą obwałowanie niemal całkowicie przesłaniały drzewa. Mur pełnił tu funkcję nie tyle ozdobną, co ochronną. Pod jego osłoną tutejsze ogrody znajdowały ciche schronienie przed wiatrem.
Ciekawe, kogo on tu jeszcze sprosił - sarknął Rendell, kiedy w zimowym słońcu wjeżdżali na teren posiadłości przez szeroką bramę z kolumnami. Dom już na pierwszy rzut oka zachwycał wysmakowanymi proporcjami.
To miał być ktoś poza nami? - spłoszyła się Emilia.
Chyba nie sądzisz, że stanowimy dla niego szczególną atrakcję. Oby tylko nie przyszło mu do głowy zaprosić tego drania Wingate'a. Tego bym już nie zdzierżył.
Emilia poczuła się zdruzgotana. Przyjaciele Ambrose'a wywodzili się zapewne z kręgów bankierskich i byli od niej znacznie starsi. Panowie, z ich obsesją pieniędzy, o których gotowi byli rozmawiać dzień i noc, nie stanowili większego problemu. Ich towarzystwo oznaczało co najwyżej nudę. Gorzej z wytwornymi żonami i paniami serc oraz portfeli. Widziała już, jak zerkają na nią zniesmaczone, unosząc z niedowierzaniem cieniutkie, perfekcyjnie wyregulowane brwi.
Kiedy wjechali na wysypany żwirem podjazd, w drzwiach pod kamiennym portykiem pojawił się Kerr. Podszedł do samochodu i kiedy przy wysiadaniu podtrzymał ją za łokieć, na moment wstrzymała oddech. Była na siebie zła za tę bezwiedną reakcję. Mimo że oskarżała Ambrose'a o perfidię, nie umiała się uwolnić od jakiegoś czaru, który otumaniał ją na jego widok.
- Gdzie chcesz, żebym zaparkował? - rzucił zza szyby Rendell.
Ambrose wskazał szeroką furtę.
- Wjedź na dziedziniec. Po lewej są dwa garaże.
Zajmij którykolwiek. Ale najpierw pozwól bagaż.
Za plecami Ambrose'a pojawił się krępy, łysy człowiek. Pomógł wyjąć z bagażnika walizki i uśmiechając się uprzejmie, zniknął z nimi w głębi domu tak samo niepostrzeżenie, jak się pojawił. Kerr patrzył na Emilię błyszczącymi oczyma, prześlizgując się wzrokiem po jej wrzosowym tweedowym paletku.
- Ładnie ci w tym kolorze.
Podziękowała, ale wypieki, które natychmiast zarumieniły jej twarz, były bardziej wynikiem rozdrażnienia niż radości z komplementu. Perfidny pochlebca, myślała ze złością.
Zabrałaś ze sobą jakieś dżinsy albo inne spodnie?
Dżinsy. A czemu pytasz?
Jeśli dobrze pamiętam, mówiłaś mi, że jeździłaś kiedyś z Corym po lesie. Gdybyś chciała, to mam tu parę koni.
- Czy jest u ciebie jeszcze ktoś poza nami?
Zauważyła w jego oczach jakiś twardy błysk.
Rozczaruje cię to zapewne, ale zaprosiłem wyłącznie ciebie i George'a. A spodziewałaś się kogoś zastać? Może Sholta? - dodał, zanim zdążyła cokolwiek odpowiedzieć.
Nie. Wiem, że się tu nie wybierał.
Nadal z nim chodzisz?
Nie umawialiśmy się. Wpadł do nas do domu we środę, żeby ze mną porozmawiać.
Ale czy się widujecie?
Jesteśmy przyjaciółmi.
On chciałby być dla ciebie kimś więcej. - Ambrose ściągnął brwi. - Nie powinnaś go ośmielać.
Co cię to obchodzi?
A może ty go kokietujesz, co? Chciałaby a boi się, tak?
Może i tak. Nie twoja sprawa.
Dopiero teraz naprawdę się zdenerwowała. Nie miał żadnego prawa ani doradzać, ani wtrącać się w jej prywatne życie. Jak śmiał patrzeć na nią tak, jakby chciał ją uderzyć? Na widok dziadka wychodzącego z bramy dziedzińca odetchnęła z ulgą. Ambrose odwrócił się w jego stronę.
Postawiłeś samochód, George?.- zagadnął z wymuszonym uśmiechem. -No, to znakomicie. Wejdźcie, proszę. Na pewno zmarzliście w drodze, napijemy się czegoś na rozgrzewkę.
Wściec się można - sarknął Rendell, gdy Ambrose przepuścił go przed sobą. - Na drogach tłok, nie ma się jak ruszyć.
Odebrał zbyt staranne wychowanie, żeby zachowywać się nieuprzejmie wobec gospodarza, ale nie potrafił opanować niechęci i pokrywał ją zrzędzeniem. Do niedawna lubił Kerra, teraz zaś go nienawidził, a że z natury był szczery i mówił to, co myślał, postawiony w dwuznacznej sytuacji czuł się nad wyraz niezręcznie.
Dom zachwycił Emilię. Ściany wyłożone były złotawą dębową boazerią, na wywoskowanych kamiennych posadzkach leżały tkane ręcznie chodniki, największe jednak wrażenie zrobiły na niej nieco już wyblakłe, lecz przepiękne osiemnastowieczne gobeliny, przedstawiające sceny myśliwskie i wiejskie gonitwy. Wszędzie było pełno kwiatów. Na starych, rzeźbionych skrzyniach i kufrach, na stołach i na ławeczkach w wykuszowych oknach rozstawiono wazony z czerwonozłotymi chryzantemami. Ich charakterystyczna woń mieszała się z zapachem wosku, suszonych kwiatów lawendy i drew płonących na ogromnym kamiennym kominku.
Piękny dom. - Rendell nie krył podziwu. - Dawno go kupiłeś? Wiesz...
Kilka lat temu - uciął Ambrose, najwyraźniej nie zamierzając rozwodzić się nad tą sprawą. - O, jest już kawa.
Rendell od razu zrozumiał swój błąd. Kerr nie tolerował pytań na tematy osobiste i należało to uszanować. Pojęła to również Emilia, ale przeszłość Ambrose'a nurtowała ją i intrygowała nie od dziś. Zauważyła, że kiedykolwiek rozmowa choćby o włos otarła się o jego prywatne życie, natychmiast tracił humor. Czy było to coś, co poprzysiągł sobie ukryć przed całym światem? Człowiek majętny, żyjący jak udzielny książę, którego oszałamiająca kariera i wpływy musiały kłuć niejednego w oczy, nie mógł być kimś anonimowym. W świecie rządzonym przez media zatarcie śladów przeszłości wydawało się prawie niemożliwe. Jak w takim razie radził z rym sobie Kerr? Był przecież częstym obiektem zainteresowania prasy. Jego nazwisko pojawiało się zarówno w poważnej publicystyce poświęconej bankowości, jak i w rubrykach towarzyskich albo wręcz plotkarskich, dla których życie bogatego, przystojnego finansisty stanowiło niewyczerpane źródło domysłów. Nie dogrzebano się jednak w jego przeszłości żadnych sensacji. Był zagadką.
Po kawie Ambrose pokazał im pokoje gościnne. Sąsiadowały ze sobą i z okien obu roztaczał się ten sam rozległy widok na skute mrozem ogrody i majaczące na horyzoncie wzgórza. Emilia rozpakowała walizkę z największą przyjemnością rozejrzała się wokół. Pokój umeblowany był w stylu empire. Ściany pokrywała tapeta w zielone paseczki z rozrzuconymi tu i tam wieńcami laurowymi. Orzechowe łóżko w kształcie gondoli, nakryte zielono-złotą adamaszkową narzutą, miało baldachim z tego samego materiału, co bogato udrapowane zasłony w oknie. Po obu stronach łóżka znajdowały się szafki, a na nich lampy na mosiężnych, rzeźbionych podstawach. Zieleń i złoto były najwyraźniej ulubionymi kolorami projektanta tego zachwycającego, wysmakowanego wnętrza. Z jasnym tłem, jakie tworzył zielonkawy dywan, harmonizowała rzeźbiona toaletka ze złoconymi nóżkami i dwie komody. Stały na nich porcelanowe figurki pasterzy i pasterek siedzących pod jabłonką z jagniątkiem u boku. Ubrania pastuszków miały drobny, jasnoniebieski kwietny wzorek. Kiedy Emilia podniosła jedną z figurek i zajrzała pod podstawkę, zobaczyła skrzyżowane miecze - znak porcelany miśnieńskiej. Szybko odstawiła bibelot na miejsce - najprawdopodobniej był bardzo cenny - i zamyślona stanęła przy oknie, patrząc na ogród i okryte niebieskawą mgiełką wzgórza.
Zima tutaj była łagodna. Wiało dość mocno, lecz niebo było błękitne, świeciło słońce, nic nie zakłócało ciszy i spokoju wlewającego się w serce każdego, kto patrzył na taki pejzaż. Zdawać się mogło, że Londyn ze swym wielkomiejskim pośpiechem, hałasem i brudem oddalił się o tysiące lat świetlnych.
Dlaczego Ambrose się nie ożenił? Nie zależało mu na rodzinie; dzieciach, prawdziwym domu? Czy wystarczały mu krótkotrwałe romanse? Próbowała zdusić w sobie te wszystkie pytania, lecz wracały uporczywie. Co naprawdę łączyło go z Sophie? Dlaczego przestał się z nią widywać? A może... - to rozwiązanie przyszło jej do głowy dopiero teraz - może chciał się nią tylko posłużyć? Może poprzez tę znajomość próbował zyskać lepsze rozeznanie w sytuacji rodziny Rendellów? A jeśli tak, to czy Sophie go przejrzała? Czy była w nim zakochana?
Tego samego popołudnia Sophie Grant, w długim, skrojonym na rosyjską modę szynelu z aksamitnym kołnierzem, zaglądała do sklepików przy Bond Street, szukając kolczyków, które zamierzała ofiarować matce w prezencie gwiazdkowym. Powinny one wyglądać elegancko, a zarazem kosztować niezbyt dużo, ponieważ obie panie Grant lubiły żyć wystawnie, ale utrzymywały się z jednej pensji.
Nagle jej wzrok przyciągnęła szeroka bransoletka, nabijana diamentami i rubinami. Sophie przysunęła twarz do szyby. Nie zauważyła nigdzie metki z ceną, lecz wiedziała bardzo dobrze, że to piękne cacko mogło być warte więcej niż jej roczne pobory w banku. Kochała się w biżuterii, a zwłaszcza w rubinach. Działały na nią wręcz magnetycznie, nigdy jednak nie mogła się na nie zdobyć. Stać ją było jedynie na sztuczną biżuterię, a marzyła o czymś autentycznie wartościowym. Zrobiłaby wszystko, dosłownie wszystko, żeby zdobyć tę bransoletkę. Tylko raz w życiu zaświtała jej nadzieja, że jeśli cierpliwie poczeka, to może pewnego dnia... Usta Sophie wykrzywił nieprzyjemny grymas. Nie ma juz na co czekać. Wszystkie marzenia obróciły się w proch, kiedy na horyzoncie pojawiła się Emilia Madelin.
Oczywiście, wiedziała o tym, że George Rendell ma gdzieś we Francji wnuczkę. Nigdy jednak o niej nie wspominał ani jej nie odwiedzał. Sophie nie spodziewała się więc, że uczyni ją swoją spadkobierczynią. Dopiero gdy ta mała znalazła się w Anglii, zrozumiała, że nie ma już szans. Myślała teraz o tym z goryczą. Poświęciła staremu kilka dobrych lat, tańczyła wokół niego, chcąc zastąpić mu zmarłą córkę, dogadzała, przytakiwała z uśmiechem. Obie z matką naprawdę się natrudziły niemało i wszystko na nic. Ta słodka żmijka miała teraz zagarnąć cały spadek.
Spacerujemy sobie? - Drgnęła i podniosła wzrok. W szybie zobaczyła odbicie stojącego za nią Sholta Cory'ego.
Nie kupiłbyś mi tej bransoletki, kochanie? - Patrzyła na jego poczerwieniałą od mrozu twarz i rozwiane włosy, uśmiechając się drwiąco.
Roześmiał się nerwowo.
Żartujesz chyba. Nie stać by mnie było nawet na jeden z tych ślicznych kamyczków. Nie jestem Kerrem. Nie mógłbym sobie pozwolić nawet na róże, które ostatnio przesłał Emilii.
Co ty powiesz? - Sophie udała, że się świetnie bawi. - To on jej daje kwiatki? A z jakiego powodu?
Chciał się podobno odwdzięczyć za miłe przyjęcie. Bóg jeden wie, ile kosztują teraz, zimą, dwadzieścia cztery róże w najlepszym gatunku. Gdyby i mnie było stać na taki gest, to może bym coś wskórał, a tak...
To znaczy, jeśli dobrze cię zrozumiałam, Ambrose był na proszonej kolacji u Rendella, tak? Nie miałam pojęcia, że spotykają się na gruncie towarzyskim.
Córy wzruszył ramionami.
- Też mi o tym nie było wiadomo. Ale posłuchaj, bo będzie też ciąg dalszy. Emilia i pan George zostali zaproszeni do wiejskiej posiadłości Kerra. Właśnie spędzają tam weekend. Wygląda na to, że Ambrose ma jakieś własne plany co do fabryki Rendellów.
Zaraz po powrocie do domu, nie zdejmując nawet palta, Sophie wykręciła numer Gavina Wheelera.
Zgadnij, kotku, kto gości teraz w Cotswolds?
Pojęcia nie mam - odburknął niecierpliwie. - Tymi to na pewno powiesz.
Gavin nie cierpiał ploteczek. Miał naturę myśliwego i jego żywiołem było polowanie na grubego zwierza - wszystko jedno, czy należało przez to rozumieć chodzenie po lasach ze strzelbą, czy też tropienie firm nadających się do przejęcia. To człowiek nie bawiący się w sentymenty, pomyślała Sophie, oblizując karminowe wargi. W tym względzie mieli ze sobą wiele wspólnego.
- Rendellowie... on i ta mała.
Wheeler aż syknął.
A więc to tak... - Milczał przez dłuższą chwilę i zrozumiała, że podobnie jak ona sama, Gavin usiłuje poskładać swoje domysły w jakąś spójną całość.
Jak sądzisz, o co tu chodzi?
Pracowała z Wheelerem od dawna, niejeden plan Ambrose'a realizowali wspólnie, wykonując najczarniejszą robotę. Z minuty na minutę coraz mocniej uświadamiała sobie, że powinni teraz trzymać się razem.
Być może postanowił sam kupić zakłady... Nie rozumiem jednak, dlaczego mi o tym nie powiedział. Dlaczego kompletnie mnie odsunął?
Zapytaj go o to.
Gavin roześmiał się z przekąsem.
- Próbowałem i w nagrodę za kwestionowanie jego decyzji zwalił na mnie robotę księgowej. Nie, nie, bardzo dziękuję, nie mam zamiaru nadstawiać karku, przynajmniej jeszcze nie teraz. Dziś albo jutro mam do niego dzwonić w sprawie tych durnych analiz, ale ani mi się śni pytać go o sprawy osobiste.
A co byś powiedział na małą przejażdżkę? Mam w Cotswolds przyjaciół. Moglibyśmy ich odwiedzić, a przy okazji... Rozumiesz? Przy okazji wpadniemy do Kerra.
Jeśli się dobrze orientuję, Ambrose traktuje tę swoją wieś jako swoisty azyl. Nie sądzę, żeby nasze odwiedziny sprawiły mu szczególną radość. A poza tym nigdy tam nie byłem.
Za wysokie progi na lisie nogi - wycedziła Sophie i ponura cisza w słuchawce powiedziała jej, że osiągnęła swój cel. - Boisz się go, co?
Piekielnie. Ale wierz mi, czekam tylko na stosowną chwilę. Przyjdzie dzień, że jego królewska mość się nie pozbiera.
No więc, słuchaj. Mamy pretekst, żeby tam pojechać. Wszelkie wyjaśnienia biorę na siebie. Wpadniemy tylko na pół godzinki, oddamy twój raport, a przy okazji może uda się, wywąchać, o co chodzi ze starym i z tą słodką idiotką... Powinniśmy zawrzeć sojusz, Gavinku. Oboje mamy powody, żeby nienawidzić Kerra.
A twoim zdaniem, co on zamyśla?
Zasypuje tę małą kwiatami...
Wheeler nie mógł oczywiście widzieć rozdrażnionej twarzy Sophie, lecz musiała dotrzeć do niego jakaś fałszywa nuta w pozornie opanowanym głosie, bo aż świsnął przez zęby i wybuchnął śmiechem.
- No, no... Chyba nie myślisz... Zwariowałaś, czy co? To panieneczka, buzia w ciup, ręce w małdrzyk, nie da się nawet pocałować bez ślubnej obrączki. Co ona może obchodzić takiego faceta jak on?
Ambrose wkracza w niebezpieczny wiek, a ona jest ładnym kąskiem. Doświadczony mężczyzna i świeżo rozkwitły paczuszek. Przecież to klasyka. - Sophie nie potrafiła już kryć nienawiści.
Myślisz, że mógłby się z nią chcieć żenić? Nie bardzo by ci to chyba odpowiadało? - zakpił z satysfakcją, rad, że może się zrewanżować za niedawne drwiny. - Ale kto to wie?... Jesteś zajęta dziś wieczorem?
Miałam zamiar posiedzieć w domu.
A może poszlibyśmy razem na jakąś kolację? Mamy sporo do obgadania.
Z największą przyjemnością. - Sophie uśmiechnęła się do siebie zadowolona. Zdobyła sojusznika.
Po lunchu i długiej, wyczerpującej rozmowie o interesach Rendell poczuł się zmęczony i poszedł się zdrzemnąć. Emilia pobiegła za nim, a kiedy weszła do pokoju, zobaczyła, że zaciągnął story i leży pod kołdrą.
Powinienem chyba przyjąć jego warunki - odezwał się cicho. - W ten sposób będę przynajmniej miał oko na to, co dzieje się z moimi pracownikami.
Tak. - Pocałowała go delikatnie w czoło i wyszła, a gdy wróciła do sali kominkowej, Ambrose zaproponował spacer.
Ogród okazał się jeszcze rozleglejszy, niż myślała.
Mówiłeś coś o malowaniu - przypomniała, ale pokręcił głową.
Za godzinę się ściemni. - Zerknął na blednące niebo. - Zbliżamy się do przesilenia zimowego, pamiętaj, to już za parę dni. Najodpowiedniejsze światło jest rano. Powinniśmy jutro zjeść śniadanie o ósmej i zacząć zaraz po nim. Proponuję na początek jakąś martwą naturę. To nic trudnego.
- Zawsze miałam kłopoty z uchwyceniem proporcji.
- Nie szkodzi. Nauczysz się szybko, pokażę ci, jak się je wyznacza.
Dróżkami między trawnikami i rzędami rododendronów dotarli do klombów z różami i weszli do dzikszej części ogrodu, w której zasadzono parę krzewów leszczyny i porzeczki.
- O tej porze roku jest tu niewiele do oglądania - powiedział. - Musisz przyjechać na wiosnę, kiedy kwitną żonkile i hiacynty, albo w porze dzwoneczków polnych. Przez całe tygodnie tworzą tu kobierzec, istne morze błękitu. Potem kwitną magnolie, kamelie, azalie...
Usiedli w drewnianej altance, obrośniętej pnącymi różami. Na jednym z krzaków uchował się jeszcze jeden jedyny, zwarzony już mrozem kwiat.
Popatrz! Ostatnia! - zachwycił się Ambrose. Ułamał gałązkę i wręczył ją Emilii.
Och, dziękuję... Nie powinieneś...
Była taka zmieszana, że schowała twarz w róży. Nie miała zapachu, lecz dotyk białych zimnych płatków na wargach był dziwnie podniecający.
- Pachnie?
Potrząsnęła głową przecząco i podała mu kwiat.
- Rzeczywiście, nie pachnie. - Przytrzymał białe płatki przy ustach tak samo, jak przed chwilą zrobiła to ona. Emilia zadrżała. Opanowała ją nagła słabość i aby przemóc strach i podniecenie, szukała gorączkowo jakiegoś neutralnego tematu.
Czy w dzieciństwie mieszkałeś na wsi?
Nie - odburknął szorstko i położył różę na jej kolanach.
Przestraszona tą nieoczekiwanie gwałtowną reakcją, dotknęła jej nieuważnie i aż syknęła z bólu. W palcu tkwił mocny kolec. Wyjęła go sobie natychmiast, lecz Ambrose chwycił ją za rękę i podniósł dłoń do oczu.
- Skaleczyłaś się!
Pochylił głowę, delikatnie zlizał krew, a następnie wyssał rankę. Emilia trzęsła się cała. Przypomniał się jej zapamiętany z dzieciństwa wierszyk o dziewczynce, „która matki nie słuchała, ukłuła się i płakała" -. ale to nie było to. Nie była już dzieckiem.
- Lepiej? - wymruczał, puszczając jej palec.
Nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Ambrose oddychał głośno, płonęły mu oczy. Nagle ogarnęła ją panika. Zerwała się z ławeczki i zaczęła biec przed siebie. Dogonił ją jednak i chwycił za ramię.
Nie patrz tak na mnie - poprosił, widząc, jaka jest wystraszona.
Zostaw mnie, natychmiast...
A myślisz, że co chcę ci zrobić? Za kogo ty mnie masz? - Zerknęła na niego spod rzęs. Miał zamyślony, surowy wyraz twarzy. Przerażał ją. - Jesteś... jesteś taka cholernie młoda! - wybuchnął niespodziewanie. - Dlaczego? Dlaczego? Och, Boże.
Umknęła niczym ćma od ognia, której raz jeszcze udało się nie opalić skrzydeł. Zaraz jednak, wiedziona jakimś irracjonalnym instynktem, odwróciła się w jego stronę, a że w tej samej chwili Ambrose postąpił do przodu, nagle się ze sobą zderzyli. W jednej sekundzie zrozumiała, że nie ma już dla niej ratunku. Zakręciło się jej w głowie i wpadła w jego ramiona. Poczuła, że patrzy zachłannie na jej usta, i zamknęła oczy. Otoczyła ją ciemność, którą rozświetliło nagle olśniewające a zarazem porażające odkrycie. Kocham go, kocham, myślała w panice. Oszalałam chyba. Jak mogłam zakochać się we wrogu, w perfidnym kłamcy?
- Nie dotykaj mnie! - krzyknęła, odrywając się od niego. Spojrzał na nią nieprzytomnie, jakby nie zrozumiał, co powiedziała.
Pobiegła w stronę domu. Potrzebowała teraz samotności, żeby dać upust łzom i uczuciu kompletnej bezradności. Dlaczego musiała się zakochać w człowieku, który odpowiadał za ich nieszczęście? Gdyby dziadek się tego domyślił, uznałby z pewnością, że ona też go zdradziła. Nigdy by jej tego nie wybaczył.
Słysząc za sobą szybkie kroki Ambrose'a, poczuła się jak zwierzątko, na które postanowił zapolować bezlitosny drapieżnik. Pobiegła szybciej i pośliznęła się na mokrych liściach. Próbowała się przytrzymać gałęzi jakiegoś krzewu, ale tylko zaplątała się jeszcze bardziej.
Uderzyłaś się? - Ambrose dogonił ją.
Nic mi nie jest - wyszeptała, odwracając wzrok.
Przepraszam, jeśli cię przestraszyłem.
Wyswobodziwszy się z czepiających się gałęzi, ruszyła powoli w stronę domu. Szedł obok, ale żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Napięcie stało się trudne do zniesienia. Emilia chciała coś powiedzieć, wszystko jedno co, byle tylko przerwać ów magiczny krąg, ale miała w głowie absolutną pustkę.
- Dlaczego w ogóle zająłeś się bankowością? - zaczęła. Zadawanie tego rodzaju pytań w tej sytuacji wydało się jej tak bezdennie głupie i nie na miejscu, że aż się wstrząsnęła.
- Przez przypadek - odpowiedział od razu, jakby możliwość mówienia na jakikolwiek temat i jemu samemu przyniosła ulgę. - Miałem być księgowym, studiowałem też prawo. Bankowością zainteresowałem się dzięki pewnemu zdumiewającemu człowiekowi nazwiskiem Weiner. Był właścicielem banku handlowego i dostałem u niego pracę. Miałem szczęście poznać właściwych ludzi we właściwym czasie... Życie pełne jest najdziwniejszych niespodzianek - dodał z zadumą.
O czym on teraz myśli? - zastanawiała się Emilia. Fascynował ją i intrygował. Siła, którą w nim wyczuwała, pochodziła z jakichś głębokich źródeł, niedostępnych jej domysłom ani wyobraźni. Był jak góra lodowa - pozwalał jej adorować piękny, świecący zwodniczo szczyt, lecz biada tym, którzy śmieliby się z nim zderzyć.
Kiedy byłem młody - odezwał się znowu, patrząc na dom i elegancko zaprojektowane ogrody.- nie miałem pojęcia, co przyniesie przyszłość. Gdyby mi to ktoś powiedział, nie uwierzyłbym. Ta posiadłość na przykład... Czasami myślę, że mi się to wszystko tylko śni... że kiedyś się obudzę, a wtedy okaże się, że ani tu nie mieszkam, ani to do mnie nie należy. Gdybym mógł to przewidzieć, o ileż łatwiej byłoby mi znieść okres dzieciństwa.
Byłeś biedny?
Biedny? - Ambrose roześmiał się nieprzyjemnie. - Słowo „biedny" nie oddaje istoty rzeczy. Wczesne lata mojego życia były piekłem, koszmarem, który po dziś dzień nawiedza mnie w snach. Nieczęsto, na szczęście, tylko wtedy, kiedy czymś się martwię albo jestem bardzo zmęczony... Nie miałem dziesięciu lat, gdy musiałem zarobkować. Harowałem od świtu do nocy, a sypiałem w jednej izbie z siedmiorgiem...
Emilia słuchała tego wszystkiego z najwyższym zdumieniem. W pewnej chwili musiało się jej wyrwać jakieś bezwiedne westchnienie, gdyż Ambrose umilkł i spojrzał na nią blednąc.
- Nigdy w życiu nikomu o tym nie mówiłem - powiedział cicho, z pociemniałą twarzą. - Bóg jeden wie, czemu raptem zachciało mi się zwierzeń. Ciekawe, czy w ogóle zdajesz sobie sprawę, że... Że dałem ci do ręki broń, która może mnie zniszczyć. Wszyscy ci ludzie, z którymi pracuję na co dzień, urodzili się w czepku. Mieli różowe, dostatnie dzieciństwo, chodzili do tych samych renomowanych szkół. Mówią tym samym językiem elity, ich rodziny znają się nawzajem, są zamkniętym klanem, w którym prowadzi się interesy, zawiera przyjaźnie i małżeństwa. Gdyby mieli cień podejrzenia, skąd się wywodzę i jakie było moje życie, gdyby dowiedzieli się, że nie jestem jednym z nich i w ogóle nie należę do ich świata, obróciliby się przeciwko mnie i rozdarliby mnie na strzępy. Jeśli więc chcesz mnie zniszczyć, wystarczy, żebyś komukolwiek powtórzyła to, co ci właśnie opowiedziałem.
ROZDZIAŁ PIĄTY
Cały następny ranek spędzili na malowaniu w wielkiej, przeszklonej cieplarni przy domu. Stały tu doniczkowe kwiaty, paprocie, drzewko pomarańczowe w skrzyni, dzbanki z cebulkami hiacyntów i żonkili oraz winna latorośl, która -jak wyjaśnił Ambrose - pięła się po ścianach i latem obrastała dach, teraz jednak powinna zostać prawidłowo przycięta.
Środek cieplarni był pusty i tu właśnie, w jasno oświetlonej przestrzeni, stanęły dwie sztalugi. Na zewnątrz panował lekki mrozek; zmarznięte, pokryte szronem trawy trzeszczały pod butem. Oni tymczasem mieli malować martwą naturę, której barwy zaprzeczały całkowicie kolorytowi zimowego poranka. Na stoliku, w emaliowanej niebieskiej salaterce, leżały pomarańcze i cytryny, a obok książka.
W pewnym momencie Ambrose stanął za plecami Emilii, żeby sprawdzić, jak sobie radzi. Nie dotykając jej, pochylił się nad płótnem i wprowadził kilka szybkich poprawek.
Tak chyba będzie lepiej, prawda?
Tak, rozumiem, dziękuję - przyznała, speszona jego nagłą bliskością.
Zapragnęła odwrócić się i objąć go z całej siły. Kiedy wyprostował się i przeszedł do swojej sztalugi, odczuła to jako przykrość. Zadrżała, jakby zabrakło jej jego ciepła, i zmusiła się do pracy. Teraz jej kompozycja wypadła znacznie lepiej, choć daleko jej było do tego, co widziała, zerkając na sąsiednią sztalugę.
Ambrose miał doskonałe wyczucie barwy - jego pomarańcza była pełną, lśniącą, przepyszną plamą gorącego koloru, kontrastującego z chłodną barwą cytryny. Taki obraz mógł namalować jedynie ktoś obdarzony śmiałą wyobraźnią. Raz za razem zdumiewał ją; zaskakujące było właściwie wszystko, co w nim odkrywała. Nie zdążyła jeszcze ochłonąć z wrażenia, jakie zrobiły na niej wczorajsze rewelacje, a dziś...
Zauważył, że mu się przygląda, i popatrzył jej w oczy z takim napięciem,, że umknęła wzrokiem. Wokoło dzwoniła cisza. Zapanował jakiś magiczny nastrój, w którym na moment pogrążyło się wszystko, aż nagle z głębi domu dobiegł głos Rendella. Czar prysnął.
Ambrose pochylił się znowu nad jej sztalugą.
- Hej, co tak nieśmiało, za mało tu koloru! To nie akwarele!
Roześmiała się, nakładając szpachelką więcej cytrynowej żółci.
Teraz już lepiej! - pochwalił. - Pomyśl, skąd pochodzą te owoce. Z tropiku! Malując, powinnaś pamiętać, że dojrzewały w gorącym klimacie, w słońcu...
Tak jak ty? - Nie zdążyła ugryźć się w język i kiedy uświadomiła sobie swój straszliwy nietakt, znieruchomiała przestraszona. - Och, przepraszam. Nie powinnam była pytać. Nie gniewaj się, proszę.
Ambrose zamarł i jego napięcie udzieliło się także jej. Zadrżała jak w febrze, bojąc się poruszyć czy odwrócić głowę. Nagle poczuła na ramionach jego ręce. Szpachelka z brzękiem upadła na kamienną posadzkę. W mgnieniu oka Ambrose odwrócił Emilię do siebie.
Nie! - krzyknęła blednąc.
Na miłość boską, co ci się znowu stało?
Rozgniewałam cię... Wyglądasz tak dziwnie - próbowała się tłumaczyć, a zarazem jakby go oskarżała.
- To wszystko moja wina, nie powinnam pytać o dzieciństwo, przecież wiem, że to cię irytuje.
Ambrose popatrzył w bok. Znowu miał tę zamkniętą, niedobrą twarz i zaciśnięte usta. O czym myślał?. Co sobie przypominał? Czy właśnie tę przeszłość, która - jak powiedział wczoraj - była jego piekłem?
Nigdy o tych sprawach nie mówiłem - odezwał się w końcu, szukając spojrzeniem jej oczu. - Może gdybym się na to zdobył, nie dręczyłyby mnie po nocach koszmary.
No właśnie... - zaczęła i umilkła, bojąc się mu znowu narazić.
Właśnie - powtórzył ponuro i wrócił do swoich sztalug. - Czy możemy wrócić do malowania?
Oszołomiona, rozejrzała się za szpachelką. Przypomniała sobie, że upadła na podłogę. Schyliła się więc, podniosła ją, wytarła ostrze i nabrała znowu farby. Zaczęła malować niebieską salaterkę i zastanawiała się właśnie, jak wydobyć załamanie światła, gdy ze skupienia wyrwał ją głos Ambrose'a:
- Miałaś rację. To prawda, że urodziłem się w gorącym klimacie. Pochodzę z Meksyku... Ojciec mój - mówił pochylony nad płótnem, raz po raz rzucając okiem na ustawione na stoliku owoce - był Anglikiem. Znalazł się w Meksyku na parę lat przed moim urodzeniem. To tam poznał matkę. Była Meksykanką, pracowała jako służąca w hotelu, w którym mieszkał. Zaszła w ciążę, ożenił się z nią, no i pojawiłem się ja. Parę miesięcy później stracił pracę w przedsiębiorstwie naftowym, które go wysłało do Meksyku. Udało mu się wprawdzie znaleźć inne prace zarobkowe, ale zaczął pić i nastąpiła degrengolada. Tracił posadę, ledwo ją zdobył... po kilku miesiącach, tygodniach. Żyliśmy z dnia na dzień. Matce musiało być nielekko, zwłaszcza że ojciec po pijanemu robił burdy i bywał agresywny.
Bił ją? - szepnęła Emilia.
Wszystkich nas bił.
Nie potrafiła ukryć współczucia. Podeszła szybko i łagodnie położyła mu dłoń na ramieniu, ale kiedy zerknął z ukosa na jej rękę, odsunęła ją jak oparzona. Zauważyła, że pociemniały mu oczy.
Nie wiem, dlaczego ci to wszystko opowiadam. Nie miałem takiego zamiaru. Nigdy nikomu...
Jeśli ma cię to tylko denerwować, to lepiej nie mów - przerwała mu zaczerwieniona. - Ale... Ale jeśli chcesz mówić, to proszę.
Z uwagą śledził jej czytelny wyraz twarzy. Ta dziewczyna miała prawo go nienawidzić, przyznawał jej rację. To przez niego Rendellowie tracili fabrykę. A jednak w tych jasnych, ufnych oczach nie znajdował wrogości. Udawała zainteresowanie jego osobą, czy też może było ono szczere?
- Jeszcze raz bardzo cię przepraszam - szepnęła, podchodząc bliżej.
Ciałem Ambrose'a owładnęło pożądanie tak silne, że nie mógł mówić. Zdenerwowany przeczesywał palcami włosy, próbując się opanować. Stała tuż przed nim, taka świeża jak wiosna, a on chciał po nią sięgnąć... Gdybyż tylko nie była taka młoda. Za młoda. Ale czy na pewno?
- To nie jest sensacyjna historia, jaką może spodzie wasz się usłyszeć, Emilko - powiedział twardo. - Nie jestem bohaterem fikcyjnej opowiastki. Całe moje życie to walka. Jestem twardy, bo taki musiałem być. Człowiek jest jak perła; maleńkie ziarnko, z którego powstaje, obrasta w każdej sekundzie warstwami doświadczeń, o których istnieniu i znaczeniu nie ma nawet pojęcia. Całe lata nienawidziłem swego ojca i to się we mnie nie zmieniło, ale teraz lepiej go rozumiem. To był złamany, zrozpaczony człowiek; reagował agresją. Niszczył samego siebie, ale wcale nie było mu z tym łatwiej żyć. Im większe draństwo popełnił wobec nas, tym więcej pił. I tak się to kręciło. Od picia do bicia i od bicia do popijawy.
Emilia głośno wciągnęła powietrze.
- Mówiłem ci, że to nie będzie milutka bajeczka - uśmiechnął się odrobinę złośliwie. - Kiedyś pobił moją matkę tak okrutnie, że straciła dziecko, które nosiła pod sercem. Mówiła potem, że się pomyliła, że wcale nie była w ciąży, ale wszyscy i tak znali prawdę. To wtedy z całej duszy zacząłem nienawidzić ojca. Za matkę. Co rok majstrował jej dziecko, a to nadszarpywał ojej zdrowie. Była drobną, słabowitą kobietą. Kiedy się czymś cieszyła, śpiewała. Zdarzało się to niezbyt często, ale nawet gdy chorowała albo była bardzo zmęczona, nie narzekała. Modliła się "i zapalała świeczki w kościele, ofiarowując wszystkie swoje cierpienia Matce Boskiej. Prosiła Ją zapewne gorąco, ale niewiele to pomagało...
Zabrzmiało to cynicznie, ale Emilia wiedziała, że tak mówi człowiek, który bardzo cierpi.
- Może jednak pomagało, może inaczej jeszcze trud
niej byłoby jej to wszystko znieść.
Być może. - Powiedział to takim tonem, jakby podobna refleksja nigdy nie zaprzątnęła jego umysłu.
Bardzo ją kochałeś, prawda?
Tak. Nie mogłem nic dla niej zrobić, nic, co by jej choć trochę ulżyło, i pamiętam, że doprowadzało mnie to do rozpaczy. Kiedy ją bił, rzucałem się na niego, ale wtedy okładał mnie, a potem z jeszcze większą wściekłością zwracał się przeciw niej. Błagała, żebym się nie wtrącał... bała się, że mógłby mnie pobić na śmierć. Marzyłem o tym, że kiedy trochę dorosnę, to go zabiję, ale los mi tego oszczędził. Zginął w wypadku w kopalni, gdy miałem dziesięć lat. Do tej pory żadna szkoła nie miała ze mnie większego pożytku, ani ja z niej, bo ledwie matka zdążyła gdzieś mnie zapisać, już się przeprowadzaliśmy. Tym niemniej dopóki żył ojciec, trwaliśmy jakoś z dnia na dzień, dopiero kiedy go zabrakło, zostaliśmy dosłownie bez niczego. Było nas siedmioro. Właściciel domu, w którym wynajmowaliśmy mieszkanie, kazał się nam wynosić.
I nikt wam nie pomógł? A co z rodziną matki?
Dawno straciła z nimi wszelki kontakt. Byli przeciwni jej małżeństwu. Rodzice nie wzięli ślubu kościelnego, bo ojciec sobie tego nie życzył, w związku z czym rodzina matki nie chciała mieć z nią później nic wspólnego. Nie zwracała się zresztą o pomoc.
A krewni ojca?
Nie wiedzieliśmy nawet, gdzie ich szukać; nigdy nam o nich nie mówił. Kiedy umarł, stałem się głową rodziny. Jako najstarszy z rodzeństwa musiałem zacząć zarabiać na nas wszystkich. Zresztą już od ósmego roku życia przynosiłem do domu jakieś grosze... Wybierałem odpadki na wysypiskach śmieci... Tak było.
- Uśmiechnął się ponuro, widząc, że Emilia patrzy na niego z przerażeniem. - Wstrętne zajęcie. Godzinami stałem po pas w brudach, usiłując wyłowić coś, co się jeszcze może przydać. Latem śmierdziało tak strasznie, że żołądek podchodził mi do gardła. I te roje much, które pchały się do oczu i ust... wszędzie... nigdy tego nie zapomnę.
Emilia pobladła.
Straszne. Jak to możliwe, żeby dzieci... Czy nikt nie wiedział, co się dzieje? Nikt nie próbował zaradzić sytuacji?
Ależ oczywiście, że wszyscy wiedzieli. I co z tego? Musiałem jakoś zarabiać, a nędzarze w krajach takich jak Meksyk nie mają wyboru. Albo najczarniejsza praca, albo śmierć z głodu.
Przecież jednak policja...
Przymykała oczy... Wolała się nie wtrącać.
- Jak mogłeś to wszystko znieść?
Wzruszył ramionami.
Do wszystkiego można się przyzwyczaić... nawet do szczurów.
Szczurów?
A jak myślisz? Wysypiska śmieci to raj dla szczurów, much i robactwa. Latem aż się tam od nich roiło.
Emilia zakryła dłonią usta. Na jej czoło wystąpił zimny pot. Przemogła zawrót głowy, ale zbierało się jej na wymioty. Widząc, co się. dzieje, Ambrose zaklął pod nosem i szybko ją podtrzymał.
- I po co ja ci to wszystko opowiedziałem, stary dureń - przepraszał ją gorąco. - Ale to koniec, wystarczy. Nie będziemy już o mnie rozmawiać. Chcesz się położyć?
- Nie, nie, zaraz mi przejdzie - szepnęła.
Stała z twarzą na wysokości jego szyi, czując bijące od niej ciepło. Gdyby przysunęła głowę choćby o milimetr, dotknęłaby jej ustami. Nienaturalnie usztywniona, marzyła, żeby to się stało.
Ambrose oddychał nierówno, jakby wiedział, co się z nią dzieje.
- Przepraszam, przepraszam - szeptał w jej włosy.
- Dałby Bóg, żebym nigdy nie zaczął ci tego wszystkie go opowiadać.
- Nie... Dobrze, że się zdecydowałeś.
Zamknęła oczy i całym ciężarem oparła się o niego.
Usta dotknęły szyi. Ambrose wciągnął powietrze, jakby go to zabolało. Uspokajający ruch, jakim przez cały czas gładził jej plecy, stał się czuły i zmysłowy.
To musiał być koszmar - wymamrotała niespokojnie, z wargami na jego szyi.
Tak. Ale to nieważne, nie powinienem cię tym obciążać. Wystarczy, że ja się męczę. Naprawdę nie wiem, co mnie opętało...
Po prostu musiałeś to wreszcie z siebie wyrzucić. Nie można wiecznie dusić w sobie takiej udręki. Nikt by tego nie wytrzymał... I cieszę się, że wybrałeś właśnie mnie. Mam tylko nadzieję, że potrafię tego zaufania nie zawieść... Nie jestem zbyt mądra... - Opuściła głowę, marząc o tym, żeby znaleźć w sobie śmiałość i otwarcie pocałować go w szyję.
Oczy Ambrose'a błyszczały jak gwiazdy.
- Jesteś bardzo wrażliwa - powiedział z czułością.
- Taka jeszcze młoda... Chowano cię pod kloszem, nie zetknęłaś się ze złem.
- Opiekowałam się umierającą mamą - odparła spokojnie. - Przez długi czas byłam zdana wyłącznie na siebie.
- Zapomniałem, wybacz - powiedział zaskoczony.
- Nie widać tego po tobie.
Emilia uśmiechnęła się gorzko.
- Być może. Ale to wszystko we mnie jest; nie potrafię zapomnieć...
Ambrose milczał. Stali przez chwilę w ciszy, aż wreszcie uśmiechnęła się pierwsza.
- No i widzisz, coś mimo wszystko nas łączy... Nie udali się nam ojcowie, nie mamy powodu ich kochać.
Miękki kosmyk włosów opadł jej na twarz i Ambrose odgarnął go delikatnie. Poczuła mocne bicie serca, gdy nagle zza ich pleców dobiegły jakieś dźwięki. Ambrose odsunął się i znieruchomiał, a Emilia, cała w pąsach, odwróciła głowę w stronę drzwi. W progu stał służący Henry, a za nim jacyś ludzie. W pierwszej chwili była tak zmieszana, że nie rozpoznała nikogo.
- Panna Grant, pan Wheeler i pan Cory. - Służący zaanonsował gości, ale w jego oczach paliła się ciekawość.
Ambrose ściągnął brwi.
- A to niespodzianka - powiedział tonem, od którego mróz przechodził po kościach.
Jakie to szczęście, uzmysłowiła sobie Emilia, że to nie mnie wita w ten sposób. Nagle poczuła na sobie baczne, nienawistne spojrzenie Sophie. Ona jest zazdrosna, pomyślała blednąc. O mnie!
- Jedziemy właśnie na lunch do znajomych - odezwał się Gavin Wheeler sztucznie wesołym tonem, który zabrzmiał wyjątkowo fałszywie. - Mam przy sobie ostatnie kalkulacje, zamierzałem ci je przefaksować, ale uznałem, że są jednak zbyt poufne. - Wyjął spod pachy aktówkę, rozpiął ją i wyciągnął w stronę Ambrose'a cienką teczkę z dokumentami. - Pomyślałem, że skoro i tak mamy tędy przejeżdżać, podrzucę ci je do rąk własnych.
Ambrose wziął od niego papiery i położył je na stoliczku, przy którym pili niedawno kawę.
- Trzeba było przesłać je faksem - wycedził przez zęby.
Sophie weszła do środka beztroskim, swobodnym krokiem, a ujrzawszy rozstawione sztalugi, zbliżyła się do nich i roześmiała z ledwie ukrywaną drwiną.
Ambrose! Ty malujesz?! Nie miałam o tym pojęcia. Jesteś chodzącą zagadką.
To prawie tak jak ty - odwdzięczył się z sarkazmem. - Nie wiedziałem, że ty i Gavin jesteście... przyjaciółmi.
A mnie - odcięła się z błyskiem w oczach - nie przyszłoby do głowy, że moją kuzyneczkę łączy z tobą aż taka zażyłość.
Wielu rzeczy o mnie nie wiesz - powiedział z gniewem.
Ale się pewnie dowiem. Nie mogę się doczekać.
Radziłbym ci ostrożność, moja droga. Pamiętasz zapewne, co się przydarzyło pewnemu kotu...
Kotu?
Zabiła go ciekawość.
Och, możesz się nie obawiać.
Nie zostaliśmy sobie przedstawieni. - Wheeler wyciągnął dłoń do Emilii. W uśmiechu, z jakim zwrócił się do niej, było coś tak oślizłego, że umknęła wzrokiem. - Gavin Wheeler.
Mruknęła swoje imię, gdy tymczasem Sophie zainteresowała się jej obrazem.
- Czy Ambrose daje ci lekcje? - spytała i kąśliwie powtórzyła: - Dajesz jej prywatne lekcje?
W każdym słowie, które wypowiadała, krył się ironiczny podtekst. Emilii płonęły policzki, Ambrose zaś z trudem powstrzymywał wybuch wściekłości. Sophie wydawała się jednak absolutnie nie zrażona ani oschłym przyjęciem, ani też niebezpiecznymi błyskami w oczach Kerra. Z uśmiechem przeszła od sztalug do kwiatów i, pochylona, sprawdzała, czy i jak pachną.
Chciałbym zamienić słówko na temat tych dokumentów i zaraz jedziemy - rzekł Gavin i obaj przeszli w róg cieplarni.
Czy on cię całował? Co się dzieje, Em? - wymruczał gardłowo Sholto.
- Nie rób scen! - Emilia pochyliła się nad sztalugą i nabrała farby.
Jesteś moją dziewczyną! - Szarpnął ją za ramię. - Mam prawo wiedzieć, co jest grane.
Nie jestem twoją własnością! - zaprotestowała z wypiekami na twarzy.
Sholto zmienił ton.
- Nie rzucaj mnie dla niego, Em - powiedział błagalnie. - Kocham cię.
Znowu, jak zwykle, zrobiło się jej go żal.
- Przykro mi, Sholto, przepraszam. Nie chcę cię urazić, ale...
Spróbował ją pocałować, lecz odepchnęła go od siebie tak gwałtownie, że omal nie przewrócił sztalugi, która narobiła hałasu. Ambrose odwrócił się, spojrzał i ruszył w ich stronę.
- Co ty sobie wyobrażasz, Cory! - krzyknął purpurowy z gniewu.
Sholto puścił Emilię, lecz najeżył się, urażony.
To moja dziewczyna, mam prawo się z nią całować, gdzie i kiedy mi się podoba.
Chciałaś, żeby cię pocałował? - Ambrose'owi płonęły oczy.
Nie zdążyła odpowiedzieć, bo uprzedziła ją Sophie.
Och, mój drogi - uśmiechnęła się z czarującym lekceważeniem - dziewczęta w jej wieku nie wiedzą jeszcze, czego tak naprawdę chcą. Nie bądź taki kategoryczny... Chyba się starzejesz - dodała słodko.
Jesteście, zdaje się, umówieni na jakiś lunch - wycedził, odwracając wzrok od speszonej, zaróżowionej twarzy Emilii. - Jest wpół do pierwszej. Czas już chyba jechać, nie uważasz?,
Ach, w tym wypadku punktualność nie ma żadnego znaczenia. Wybieramy się do Randomsów, mieszkają w Abbofs Mead. Tam się nie wstaje przed dwunastą, a śniadanie je się śmiesznie, bo na basenie. Najpierw wszyscy pływają, a dopiero potem wsuwamy jakieś pyszne danko.
Basen o tej porze roku? - Ambrose spojrzał z niedowierzaniem przez szyby, za którymi z zimna kulił się cały świat.
Najwyraźniej kiepsko się orientujesz, mój drogi. Randomsowie mają u siebie krytą pływalnię, a teraz jest tam jak w sierpniu na Lazurowym Wybrzeżu. Bardzo by ci się podobało. Tak czy owak mamy jeszcze czas na drinka u ciebie. Chętnie bym się czegoś napiła.
Emilia obserwowała ich z boku. Widząc wyostrzony profil Ambrose'a, pomyślała w pewnej chwili, że Sophie spotka niegrzeczna odmowa, lecz stało się inaczej.
- Wejdź, proszę, do pracowni. - Otworzył przed nią drzwi. - A ty... - spojrzał szybko na Emilię - och, ależ się upaćkałaś. Idź może lepiej na górę umyć ręce i oczyść się z farby, bo pora już na lunch.
Była mu głęboko wdzięczna. Pożegnała się z Wheelerem i życzyła Sophie miłego dnia.
- Do zobaczenia, skarbie - zaćwierkała Sophie, machając dłonią ozdobioną ciemnoczerwonymi paznokciami. - Musimy się spotkać i poplotkować jak baba z babą.
Emilia zmusiła się do uśmiechu i rzuciła krótkie spojrzenie na Sholta.
- Do widzenia.
Poszedł za nią, ale ofuknęła go cicho:
- Proszę cię, nic już nie mów. Powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia.
Ambrose odprowadził ich twardym spojrzeniem spod zmrużonych powiek.
Czy to zazdrość? - myślała Sophie, obserwując go uważnie. Gdyby nie była taka rozjątrzona, roześmiałaby się na samą myśl, że ten człowiek może w ogóle odczuwać coś takiego jak zazdrość. Ale jednak, mimo wszystko, był człowiekiem. A więc dobrze. Był istotą ludzką, w jego żyłach płynęła krew, a w takim razie można go było zranić. Zranić do krwi!
Marzyła, że go kiedyś poślubi, że zamieszka w tym przepięknym domu w Regent's Park, że będzie miała wszystko, czego zapragnie - biżuterię, futra, wszystkie te piękne i drogocenne przedmioty i luksusy, o których śniła przez całe swoje życie. Zaczęła już nawet grać w banku rolę przyszłej pani Kerr i z satysfakcją obserwowała reakcję kolegów, kiedy dotarło do nich, że pewnego dnia mogłaby zostać żoną ich szefa.
Gdy Ambrose ją rzucił, spadła z wysokiego konia. Poniżył ją wobec wszystkich, ale nie pozwoliła sobie na to, żeby dostrzeżono, jak bardzo jest upokorzona i nieszczęśliwa.
Uśmiechała się i uśmiechała, ukrywając prawdziwe uczucia, znienawidziła go jednak serdecznie i marzyła o rewanżu.
- Czyż nie są razem piękni? - powiedziała z uśmiechem, z którego sączył się jad. - Młodzi i zakochani. Nie chciałbyś jeszcze raz być taki młody?
Odpowiedział spojrzeniem, które musiało przerazić nawet ją, bo przestała się uśmiechać i cofnęła o krok, jakby miała do czynienia z rozjuszonym zwierzęciem.
Tymczasem w pokoju na górze Emilia przygotowywała się do lunchu. Wzięła prysznic, włożyła jedwabną, jasnoniebieską sukienkę, uczesała włosy i robiąc sobie makijaż, zerknęła do lustra. Wrażenie było mizerne. Pospolity chudzielec bez krztyny oryginalności, pomyślała z niesmakiem. Z jakiej to przyczyny Ambrose miałby się interesować właśnie nią, gdy tuż obok była kobieta taka jak Sophie - intrygująco piękna, zmysłowa, szykowna, a w dodatku po uszy w nim zakochana. Jak można było być zazdrosną o kogoś tak niepozornego, nie stanowiącego żadnej konkurencji? Emilię ogarnęło prawdziwe zniechęcenie. Nagle usłyszała trzaśniecie drzwi i pisk opon odjeżdżającego samochodu. A zatem wyjechali i należało zejść na dół. Nie miała na to najmniejszej ochoty.
Dziadek siedział przy kominku, sącząc swoją whisky.
Słysząc, że schodzi po schodach, odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej z miłością.
Jesteś, kochanie. Kieliszek wina?
Nie, dziękuję. - Usiadła naprzeciw niego.
Muszę przyznać - zagaił z przekąsem - że Sophie porządnie mnie zaskoczyła. Nigdy bym się jej tu nie spodziewał, zwłaszcza w towarzystwie Sholta Cory'ego i tego cwaniaka Wheelera. Szczerze mówiąc nie wiem, co on tak naprawdę robi. Ambrose powiada, że to jego researcher, ale co to właściwie znaczy? Nie powiem, żeby budził w ludziach szczególne zaufanie, niedobrze patrzy mu z oczu. Ciekawe, co go łączy z Sophie? Znam ją, zawsze mierzyła wysoko, a Wheeler, jak się wydaje, ma bardzo mocną pozycję. To szara eminencja, jeden z tych obrzydłych krętaczy, którzy krążą na drugim planie polityki. Spec od brudnych interesów! Może kiedyś wypłynąć.
Emilia wyciągnęła zimne dłonie w stronę kominka i zapatrzyła się w ogień.
Mówiłeś mi, dziadku, że Sophie była związana z Ambrose'em.
Cwana baba. Miała na niego ochotę, to fakt, ale to realistka. Jeśli uzyska pewność, że jest bez szans, rozejrzy się za kimś innym.
Usłyszeli kroki Ambrose'a i zmienili temat. Był wobec nich nadal nadzwyczaj uprzejmy, lecz wyraz jego oczu zmienił się. Pojawiło się w nich coś niepokojąco twardego, coś, czego nie było przed niespodziewaną wizytą Sophie. Emilia umierała z niepewności. Czy Ambrose niezupełnie jeszcze zapomniał o jej kuzynce, chociaż postanowił się z nią rozstać? Och, jakże by chciała znać go lepiej, gdy tymczasem przez cały czas odnosiła wrażenie, że dzieli ich jakiś mur, w którym nie dawało się zrobić wyłomu.
Po lunchu stary Rendell poszedł się zdrzemnąć, a oni oboje wrócili do cieplarni. Oświetlenie było już nie najlepsze, ale postanowili jeszcze trochę popracować.
Opowiesz mi dalszy ciąg swojej historii? - zapytała z wahaniem, patrząc na jego pochylone nad płótnem plecy.
Nie chciałbym cię przerażać ani nudzić.
Nie nudzisz mnie.
W jej tonie była taka delikatność i łagodność, że zerknąwszy na nią szybko, po chwili milczenia zdecydował się mówić.
- No więc, jak ci już chyba wspomniałem, po śmierci ojca zacząłem utrzymywać całą naszą siódemkę. Musiało wystarczyć na choćby najnędzniejszą norę i jedzenie, na łachy już nie... znajdowaliśmy je na wysypiskach. Żadne z nas — uśmiechnął się gorzko- nigdy nie nosiło niczego nowego. Nie masz pojęcia, co ludzie potrafią wyrzucać na śmieci, zwłaszcza w wielkich miastach. Wygrzebywałem prawie zupełnie nie zniszczone rzeczy, które wystarczyło jedynie umyć czy uprać. O każdą swoją zdobycz musiałem oczywiście walczyć. Jeśli chodzi o rzeczy znalezione, nas, dzieci, obowiązywał bo wiem bardzo prosty kodeks. Nic dla siebie, wszystko dla handlarza. Im więcej znaleźliśmy, tym więcej płacił nam pośrednik. Ja jednak byłem już dość silny i umiałem się bić. Pewnych wyszperanych rzeczy nie pozwalałem sobie odebrać. Potem „awansowałem". Nie chodziłem już na wysypiska, a jedynie sortowałem to, co uzbierali inni chłopcy. Było to dość proste zajęcie... na jedną stertę kładło się butelki, na inną ubrania, makulaturę, stare meble, a później odkładało się najmniej zniszczone.
Nabrałem niezłej wprawy. Stałem się szybko najlepszy, zarabiałem nie najgorzej, ale po dwóch latach, kiedy uświadomiłem sobie dokładnie, jak to wszystko funkcjonuje, wiedziałem już, że mógłbym zarabiać jeszcze lepiej.
Ile miałeś wtedy lat?
Mniej więcej dwanaście.
Spojrzała na niego z milczącym podziwem. Jakim cudem takie dziecko potrafiło się zdobyć na determinację i przenikliwość, której nie wystarczyłoby pewnie niejednemu dorosłemu?
- Dowiedziałem się, kto kupował ten szmelc od pośrednika, który mi płacił, i zacząłem działać na własną rękę. Za cenę nieco wyższą niż on skupowałem rzeczy od chłopaków grzebiących na wysypiskach. Znalazłem sobie kilku do sortowania, a to, co do mnie trafiało, sprzedawałem taniej niż mój szef.
I jak on to przyjął? Ambrose zaśmiał się ochryple.
Próbował mnie zabić.
Co?!
- Przyszli we dwóch... on i jego brat, ale nie udało się im mnie zaskoczyć. Przez cały czas mieli ich na oku moi bracia i kiedy się zorientowali, co się kroi, przybiegli mnie ostrzec. Znałem wtedy pewnego policjanta, mieszkającego w sąsiedztwie. Zatelefonowałem do nie go po pomoc. I rzeczywiście, parę minut później przy jechała suka. Do tego czasu zdążyli mnie już nieźle pokiereszować. Spytasz, dlaczego nigdzie się nie schowałem? Oczywiście, mogłem to zrobić, ale wtedy policja nie miałaby powodu, żeby ich zatrzymać. No i cóż, przeleżałem potem tydzień w szpitalu, do tej pory mam na piersi bliznę po ciosie nożem, ale jakoś się wylizałem. Tamtych dwóch aresztowano.
- I nikt z władz nie zrobił nic, żebyś już nie musiał żyć z wysypiska?
Popatrzył na nią niemal z politowaniem.
Meksyk był... i jest... bardzo biednym krajem. Państwa po prostu nie stać na utrzymywanie rzesz ludzi takich jak my. W bardzo wielu zakątkach Ameryki Południowej znajdziesz dziś dzieci dziesięcioletnie albo nawet i młodsze, które robią to samo, co ja wtedy. Nigdy tam nie byłaś, nie masz pojęcia, jak to wszystko wygląda. Jedna wielka nędza, brud, smród, bezdomność i chmary dzieciaków. Wielomilionowe slumsy, z których większość tych dzieci, jeśli w ogóle przeżyje, nie ma szans się wydostać.
Wiedziałam o tym, ale nigdy to do mnie nie docierało. Czytałam, że wskaźnik umieralności dzieci w krajach Trzeciego Świata jest przerażająco wysoki.
Zdaniem niektórych za niski. Są kraje latynoskie, w których nocą, z bronią nabitą do strzału, odbywają się prawdziwe polowania na dzieci. Urodziły się na samym dnie ludzkiej nędzy i stanowią poważne zagrożenie. To mali złodzieje, przestępcy, nożownicy. Potrafią zabić dla paru groszy. Właściwie niczym już nie przypominają zwykłych dzieci. Żyją w tak strasznych warunkach, że są jak szczury, gotowe zagryźć z byle powodu. Nikt nie wie, jak sobie z nimi dać radę, więc sieje zabija. To jedna z metod radzenia sobie z problemem. Szybka i tania.
Ależ to horror! Niemożliwe, żeby w tej sprawie nie dało się nic zrobić!
Założyłem fundację, która mam nadzieję zacznie coś sensownego, kiedy wreszcie będzie mogła działać.
Na razie grzęźnie w biurokratycznych przepychankach. Toczy się nieprzerwany spór o metody i sposoby, o to, czy należy przede wszystkim budować nowe sierocińce, dawać zasiłki tym, którzy już jakoś sobie radzą, czy też wprowadzić kontrolę urodzeń. Wszyscy mają genialne pomysły, tylko nie wiedzą, jak ruszyć. A tymczasem problemy rosną z dnia na dzień.
- Ale przynajmniej coś robisz. Czy masz wpływ na
to, na jakie cele wydatkowane są pieniądze?
To nie takie proste. Chciałbym, żeby tak było. Milczeli przez chwilę, aż znowu odezwała się Emilia.
A co z twoją mamą, braćmi, siostrami? Ambrose zmienił się na twarzy.
Mama nie żyje. Zginęła razem z dwoma moimi braćmi, gdy zapalił się barak, w którym mieszkaliśmy. Takie rzeczy zdarzają się bezustannie. Ściany z kartonu palą się łatwo... Powiedziano mi, że przewróciła się kuchenka. Byłem wtedy w pracy. Kiedy wróciłem, zastałem zgliszcza. Zniknęły też moje trzy siostry. Jak się okazało, zabrała je policja i zostały umieszczone w ochronce dla dziewcząt, prowadzonej przez zakonnice. Miałem trzynaście lat i uważałem się za mężczyznę. Jako niepełnoletniego skierowano mnie jednak do sierocińca dla chłopców. Uciekłem w nocy zaraz pierwszego dnia, odszukałem ochronkę i udało mi się zobaczyć z siostrami. Namawiałem je do ucieczki, ale odmówiły. - W głosie Ambrose'a pojawił się jakiś twardy ton.
A ciebie to zabolało, prawda?
Oznaczało, że jestem sam. Od tej chwili musiałem się martwić wyłącznie o siebie, było mi lżej.
Pozorna obojętność, z jaką to powiedział, nie przekonała Emilii.
I co się z nimi potem działo?
Nie widziałem ich przez całe lata.
Tak bardzo cię wtedy zawiodły?
Ty tego nie zrozumiesz - uśmiechnął się smutno. - Wtedy miałem uczucie, że się mnie wyparły. Mnie! Ich jedynego żywiciela! Dopiero po jakimś czasie wybaczyłem im i zacząłem ich szukać.
Znalazłeś?
Tak. Dwie, Maria i Juanita, wyszły za mąż. Utyły i mają kupę dzieci. Mieszkają w Meksyku, jestem z nimi w kontakcie. Najstarsza, Consuela, została zakonnicą, Bóg raczy wiedzieć dlaczego.
Być może polubiła spokój i bezpieczeństwo, jakie ofiarowały jej siostry zakonne po latach waszej tułaczki. Może znalazła sens w życiu dla Boga i ludzi.
Być może - przytaknął z uśmiechem. - Nieźle się tam u nich odkarmiła. Pamiętam ją jako chudziutkie, zabiedzone kurczątko... Zakonnice okazały moim siostrom serce, to dlatego nie chciały uciec ze mną. Jak dzikie koty, które nagle znalazły dach nad głową.
Czy można je za to winić?
Nie. Ale były moją rodziną, a wtedy odrzuciły mnie, nie potrafiły zaufać. Teraz dopiero rozumiem, że w swojej zapiekłej goryczy myślałem tylko o sobie, o urażonej dumie trzynastolatka, który czuł się już mężczyzną, nie o nich.
W oczach Ambrose'a pojawiła się udręka i gorycz, coś, co dopiero od dwóch dni zaczęła odkrywać. Uważała go do tej pory za człowieka z żelaza, za kogoś bez żadnych słabości. A przecież był istotą ludzką, a nie jakąś bezduszną maszyną. Miał trudne życie. Nic dziwnego, że bywał gorzki.
Kiedy przyjechałeś do Anglii?
Jako szesnastolatek. Uświadomiłem sobie wreszcie, że mam przecież podwójne obywatelstwo i zwróciłem się o wydanie mi odpowiedniej metryki. Trochę to trwało... biurokracja jest wszędzie. Musiałem udowodnić swoją tożsamość, ale kiedy formalnościom stało się zadość, otrzymałem brytyjski paszport i pracę na statku rejsowym. Tam właśnie poznałem pewne zacne bezdzietne małżeństwo. Jack Philips był księgowym, a jego żona pielęgniarką. Oboje bardzo przejęli się moim losem. Philips zapewnił mnie, że jeśli kiedykolwiek przyjadę do Anglii, znajdzie mi pracę.
Jakiego typu?
Powiedział, że biurową. Trzymałem go za słowo. Pozostawaliśmy w kontakcie listownym i przy pierwszej nadarzającej się okazji, pół roku później, zszedłem ze statku w którymś z portów brytyjskich i pojechałem prosto do Liverpoolu. Philips był porządnym człowiekiem, znalazł mi pracę w administracji i posłał na wieczorowe kursy dla księgowych. Szybko, jeszcze przed ukończeniem dwudziestego pierwszego roku życia, zorientowałem się, że mam smykałkę do inwestowania. Zgromadziłem niezgorszy kapitał dzięki akcjom. Potem zacząłem studiować prawo. Jack zachęcał mnie, żebym mierzył wysoko. Początkowo moim największym marzeniem było zostać jego wspólnikiem, ale po pięciu latach założyłem własne biuro. W tym okresie poznałem kilku bardzo zamożnych i wpływowych ludzi, między innymi Harry'ego Weinera, właściciela banku, który zaproponował mi ścisłą współpracę. Oczywiście do głowy by mi wtedy nie przyszło, że kiedyś sam poprowadzę
To jest jak bajka - powiedziała Emilia, patrząc na niego z podziwem. - I będę z tobą szczera: nie rozumiem, dlaczego tak się boisz ujawnienia przeszłości. Własnymi siłami wyrwałeś się z dna upodlenia. To może budzić wyłącznie respekt.
Mylisz się, moja droga. - W głosie Ambrose'a zabrzmiała gorycz i gniew. - Dobrze znam elity. Tutaj nie wybacza się autsajderom. Choćbyś została nie wiadomo kim, do końca życia nie zapomną ci twojego pochodzenia, ojca pijaka, prostej matki... Gdyby dowiedziano się prawdy, byłbym skończony. Dlatego... proszę cię, nigdy nikomu nie powtórz tego, co ci opowiedziałem. Nawet dziadkowi... a zwłaszcza twojej kuzynce. W jej rękach byłaby to szczególnie groźna broń.
Chciała go już spytać, dlaczego, ale w porę ugryzła się w język. Przypomniała sobie czarne jak węgiel oczy Sophie, w których paliła się nienawiść.
ROZDZIAŁ SZÓSTY
Sophie razem z matką spędzała święta Bożego Narodzenia w Chelsea u Rendellów. Jak każe tradycja, Emilia upiekła indyka i przyrządziła masę innych świątecznych pyszności. Krzątała się właśnie po kuchni, gdy Sophie ukazała się w progu, niosąc dwa kieliszki szampana.
- Wesołych Świąt, Emilko!
Emilia upiła łyk cierpkiego trunku.
- Myślałam, że będzie z nami jeszcze ktoś... Sholto, na przykład, albo może... - popatrzyła spod rzęs - Ambrose?
Emilia udała, że jest niesłychanie zajęta. Zaczęła przestawiać garnki, wyjmować niepotrzebne talerze, zajrzała do mikrofalowej kuchenki, w której podgrzewała gotowe już potrawy.
Boże Narodzenie to święta rodzinne - rzuciła przez ramię. - Czy widujesz się jeszcze z tym... zapomniałam nazwiska... Gavin, tak?
Gavin Wheeler. Owszem, spotykamy się. A czemu pytasz? - Była wyraźnie zaniepokojona.
Tak tylko się zastanawiałam. Pracuje u Ambrose'a?
Inaczej bym to ujęła. - Sophie uśmiechnęła się kwaśno. - To prawdziwy autor sukcesów Kerra, geniusz w swojej dziedzinie. Potrafi zdobyć każdą informację, rozgryźć najtrudniejsze problemy, a gdy chodzi o pieniądze, nic się przed nim nie ukryje. Bez Wheelera Ambrose nie byłby tym, kim jest, ale to on dzierży całą władzę i ciągnie zyski. Nie ma sprawiedliwości na tym świecie. Emilia prześliznęła się wzrokiem po książce, którą zabrała ze sobą do kuchni.
- Masz rację, świat jest niesprawiedliwy.
Sophie natychmiast spojrzała na okładkę.
Meksyk? Nie wiedziałam, że interesują cię książki podróżnicze.
Podczytuję sobie w wolnej chwili, ale... - zaczerwieniła się, zmieszana - w ogóle mało czytam.
Nie musisz się tłumaczyć. Czemu jesteś taka zdenerwowana?
Wydaje ci się...
A może bym się tu na coś przydał? - Do kuchni wszedł Rendell i Emilia odetchnęła z ulgą.
Właśnie o to samo pytałam Emilkę. - Sophie uśmiechnęła się obłudnie.
Dam sobie radę, dziękuję - powiedziała szybko. - Czas nakrywać do stołu.
Pokój stołowy wyglądał uroczyście. Na śnieżnobiałym obrusie przy każdym nakryciu leżało niewielkie, okrągłe pudełeczko ze sztucznym ogniem i drobną niespodzianką. Do srebrnego wiktoriańskiego świecznika Mary wstawiła czerwone świece. Pachniało białymi i ciemnoczerwonymi chryzantemami.
Emilia podała obiad punktualnie o pierwszej. Udał się wybornie i wszyscy w wyśmienitych nastrojach podeszli do choinki, żeby rozdać sobie prezenty. Rendell podarował Sophie złotą bransoletkę. Włożyła ją natychmiast i podniosła do góry rękę.
- Dziękuję, jest prześliczna. - Pocałowała go w policzek.
Ciotka Rosa otrzymała złotą broszkę. Od razu przypięła ją sobie do sukienki, ale Emilia wolałaby, żeby ciotka jakoś żywiej wyraziła swoją radość. Nie wiedziała, że starsza pani przeszła kilka plastycznych operacji twarzy i z tego też powodu uśmiechała się nadzwyczaj ostrożnie.
Z paczuszki, jaką dziadek wręczył Emilii, wyjrzało po odwinięciu płaskie pudełeczko pokryte błękitnym zamszem. Kiedy je otworzyła, westchnęła z zachwytu i ostrożnie podniosła do góry bransoletkę z szafirów i diamentów. Zaświeciły jak gwiazdy.
Och, dziadku! - szepnęła, słysząc przyspieszony oddech Sophie. - Jakież to piękne!
Należała do twojej babci. Kamienie mają kolor jej oczu... 1 twoich także - powiedział, pomagając zapiąć bransoletkę.
W etui znajdowały się również srebrne, długie kolczyki z szafirkami. Ilekroć poruszyła głową, błyszczały i poruszały się leciutko.
- Ty to masz szczęście! - Sophie wodziła za nimi oczami z nie ukrywaną zazdrością. Nietrudno było zgadnąć, że bardzo chciałaby je otrzymać.
Emilia czuła się zażenowana i winna. Nigdy w życiu nie miała tak cennej biżuterii i chociaż bransoletka i kolczyki bardzo się jej podobały, wystarczyłby jej znacznie skromniejszy prezent. Miała miłość dziadka i tylko to liczyło się naprawdę.
- Mam nadzieję, że są ubezpieczone - syknęła Sophie.
- Oczywiście, moja droga. - Rendell wyczuwał doskonale, co dzieje się w sercu jego młodej kuzynki, i jej
zawistna reakcja wcale go nie zaskoczyła.
Później, kiedy starsi państwo odpoczywali w fotelach, Sophie i Emilia usiadły do kart.
Masz chociaż pojęcie, ile to jest warte? - spytała pogardliwie Sophie.
A czy to takie ważne? Najważniejsze, że należały do mojej babci i że ofiarował mi je dziadek.
Mnie nigdy tak nie obdarowywał. Nigdy. Ale cóż, nigdy mnie nie lubił.
Co ty mówisz? - obruszyła się Emilia. Pamiętając jednak wypowiadane przez niego opinie, nie miała odwagi spojrzeć jej w oczy.
Prawdę i tylko prawdę. Dzięki temu łatwiej ci było wkraść się w jego łaski i zagarnąć wszystko. Dał się nabrać na twoje piękne oczy, zupełnie zbzikował i zapisze ci wszystko, co ma. Owinęłaś go sobie wokół palca, fakt, ale mnie tak łatwo nie oszukasz.
Kocham dziadka - wybuchnęła Emilia. - Nie obchodzi mnie spadek.
Właśnie, spadek. Ty to powiedziałaś, nie ja.
. Emilia patrzyła na nią ze smutkiem. Wiedziała, że nigdy w życiu nie zdoła jej przekonać. To była kobieta, dla której mówienie o bezinteresownym uczuciu graniczyło z absurdem. Jej serce i umysł do cna strawiła zawiść.
Przed samym odjazdem Sophie weszła jeszcze na górę, żeby w pokoiku Emilii przebrać się i poprawić makijaż. Traf chciał, że na toaletce leżała jeszcze inna książka o Meksyku. Sophie przekartkowała ją i z namysłem spojrzała na Emilię.
Wybierasz się do Meksyku na wakacje, czy co?
Może. - Emilia wzruszyła ramionami. - Zdaje mi się, że twoja mama cię woła... Macie już taksówkę.
Dlaczego życie jest takie skomplikowane? - myślała, gdy razem z dziadkiem wyszli przed dom pomachać odjeżdżającym kuzynkom.
Przestrzegałem cię, że te dwie popsują nam święta - rzekł z żalem Rendell.
Poczuły się dotknięte, że obdarowałeś mnie nieporównanie hojniej.
Roześmiał się gniewnie.
- Jesteś moją wnuczką. Kto ma większe prawa do biżuterii po babci?
Zazdrość jest głucha, pomyślała Emilia, ale nie rozwijała już tego tematu. Sophie wiedziała swoje - pragnęła czegoś, co dostało się komuś innemu. Jej! I to wystarczyło, by znienawidzić na wieki.
Zmiany w fabryce zaczęły się zaraz po Nowym Roku. Panowała niepewność, zagotowało się od nie potwierdzonych plotek. Bano się zwolnień, ponieważ uderzyłyby przede wszystkim w tych pracowników, którzy związali swój los wyłącznie z zakładem i nie mieli innych dochodów.
Nowy szef, Stephen Hawdry, miał trzydzieści kilka lat. W rozmowie, którą przeprowadził z Emilią zaraz pierwszego dnia po objęciu funkcji dyrektora, kiedy to zaproponował jej stanowisko swojej asystentki, wydał się jej delikatny, a nawet trochę nieśmiały. Był to bezsprzeczny awans. Bez wahania przystała więc na tę propozycję, wiedząc zarazem, że dziadek będzie z niej bardzo rad. Jak się zresztą wkrótce miało okazać, Hawdry dawał się lubić i pracowało się z nim znakomicie. Emilia była mu wdzięczna za delikatność i uprzejmość, z jaką odniósł się do dziadka. Zasięgał u niego rady i naprawdę zależało mu na tym, żeby Rendell był dokładnie wprowadzony we wszystko, co się działo z fabryką. Trudno było tego nie doceniać.
- Porządny chłop z tego Stephena - przyznawał z pewnym smutkiem dziadek. - Robi, co może, żebym się czuł nie tyle wyrzucony, co przesunięty na inne stanowisko.
W pierwszym tygodniu kilkakrotnie wpadał do fabryki Ambrose, żeby przekonać się osobiście, jak przebiegają zmiany. Rendella bardzo to irytowało; zaakceptował wprawdzie Hawdry'ego, ale na widok Kerra zżymał się za każdym razem.
- A ten tu po co? - gderał, śledząc parking z okna
w 'gabinecie Emilii. - Znowu przez cały dzień będzie mi
patrzył na ręce. Ja już tego nie wytrzymam...
Wrócił niechętnie do siebie, gdy tymczasem Hawdry zszedł na moment do hurtowni. Musiała więc sama przywitać Ambrose'a i kiedy tylko usłyszała jego kroki, zrobiło się jej gorąco.
Cześć. Stephen niestety wyszedł, jest chyba w hurtowni.
Zaraz pójdę go poszukać. - Ambrose skinął głową. - A ty? Jak ci się tu pracuje?
Świetnie.
W jego oczach dostrzegła jakiś cień, który nakazywał jej czujność.
Wczoraj wieczorem przejeżdżałem obok waszego domu.
I co?
- Zauważyłem samochód Cory'ego.
Faktycznie. Sholto ciągle do niej wydzwaniał, próbując się umówić. Wczoraj nie wytrzymał i przyjechał.
Przez pół godziny jęczał i błagał. Nie umiała sobie z tym poradzić.
Myślałem, że się już nie widujecie - stwierdził kategorycznie.
Nie wiem, co zrobić, żeby mnie nie nachodził. Mówię mu, że nie mam ochoty na żadne spotkania, ale zachowuje się, jakby był głuchy.
Zrozumiałby, gdybyś naprawdę nie chciała.
Ależ ja nie chcę!
- W takim razie będę mu musiał przeczyścić uszy.
Emilia wystraszyła się nie na żarty. To mogło się źle skończyć.
Nie, proszę. Tak nie można.
Mam się zatem nie wtrącać do tej gry, jaką prowadzisz z Corym. Dobrze zrozumiałem?
Do jakiej znowu gry? Nie mogę tylko zgodzić się na to, żebyś to ty rozstrzygał sprawy między mną a Sholtem. Byłoby to dla niego zbyt upokarzające.
Masz za miękkie serce, Emilko. - Popatrzył na nią nieufnie. - Z takimi facetami jak Córy trzeba postępować twardo. - Zamierzał już wyjść, ale odwrócił się jeszcze od progu. - Zdaje się, że mówiłaś kiedyś, iż lubisz balet - powiedział niby to obojętnie. - Co robisz we wtorek wieczorem? Mam bilety na premierę „Giselle".
Zaproszenie zaskoczyło ją tak bardzo, że całkowicie oszołomiona zdołała jedynie wybąkać pełne zachwytu podziękowanie.
Kiedy jednak powiedziała dziadkowi, że wybiera się z Ambrose'em do teatru, nie wydawał się ani trochę ucieszony.
- Po co, do diabła, przyjęłaś to zaproszenie? Ambrose jest od ciebie dużo starszy, a w ogóle to kawał cwaniaka.
- Oj, dziadku, przecież to tylko przedstawienie. Co mi się może stać?
Najwidoczniej rozeźlony Rendell mruknął tylko coś pod nosem.
Na ten wieczór sprawiła sobie nową kreację. Była to obcisła ciemnowiśniowa sukienka z dżerseju, która ładnie układała się na jej figurze. Kiedy we wtorek, przygotowana do wyjścia, zeszła na dół, dziadek spojrzał na nią po raz kolejny tym samym zamyślonym wzrokiem.
- To nowa sukienka, prawda?
- Nieładna?
Nim zdążył wyrazić swoją opinię, u drzwi rozległ się dzwonek.
- Mam już chyba taksówkę - powiedział. Wybierał się na kolację do przyjaciół w Finchley. - Będę około dziesiątej. Nie wracaj zbyt późno, kochanie. Niech Ambrose przywiezie cię prosto do domu.
Pomachała mu na pożegnanie i miała już zamknąć drzwi, gdy przed dom podjechał Sholto.
Wybacz, ale właśnie wychodzę - powiedziała z irytacją.
Z kim, jeśli wolno wiedzieć? - Gniewnie zlustrował ją wzrokiem i gwizdnął. - Seksy! - Nim zdążyła go powstrzymać, wyciągnął rękę i pogładził jej ramię, opięte miękką tkaniną.
Daj mi spokój!
Czy to samo mówisz Ambrose'owi? Jak daleko to zaszło?
Nie będę odpowiadać na twoje bezczelne pytania! - krzyknęła pąsowiejąc.
Poszłaś już z nim do łóżka?
Próbowała się wyszarpnąć, lecz chwycił ją mocno i usiłował pocałować, pożądliwie gniotąc jej pierś.
- Och, Em - jęknął. - Proszę cię, ja zwariuję. Przestań się z nim umawiać. Wiem, że jest nadziany, ale to przecież stary dziad, mógłby być twoim ojcem.
W tej samej chwili nadjechał Ambrose. Zaparkował kilkadziesiąt metrów dalej.
Kerr przyjechał - szepnęła Emilia. - Puść mnie!
Nie boję się go - mruknął, ale odsunął się o krok. - A więc naprawdę się z nim umówiłaś - powiedział z wściekłą zazdrością. - Jak ty tak możesz, Em?
Ze złością wsiadł do swego samochodu i odjechał, gdy tymczasem ciemna, wysoka sylwetka Ambrose'a już wyłaniała się z mroku. Ponieważ wiał silny, zimny wiatr, postawił kołnierz i raz po raz odgarniał z czoła włosy.
- Muszę jeszcze włączyć system alarmowy, poczekaj chwileczkę - powiedziała ze ściśniętym gardłem, wkładając palto i rękawiczki.
Patrzył w milczeniu, jak wciska odpowiednie włączniki i zakłada czujnik na drzwi. Dopiero kiedy je zamknęła, odezwał się nieprzyjemnym tonem:
W domu nikogo nie ma?
Nie ma. Dziadek pojechał do znajomych.
To znaczy - strzelił wprost - że byłaś z Corym sama?
Dosłownie przez moment. Przyjechał, kiedy zeszłam pomachać dziadkowi.
I coście ze sobą robili? - Twarz Ambrose'a przypominała teraz zaciśniętą pięść.
Niczego ze sobą nie robiliśmy! - krzyknęła blednąc. Przerażał ją, był jakiś dziwny, straszny.
Ach, tak -. wycedził ironicznie, patrząc na jej falujące piersi. - Nie kłam! Widziałem, co się działo.
Więc musiałeś też widzieć, że się broniłam.
Oczywiście. Bo się zorientowałaś, że podjeżdżam.
Nie! Dlaczego miałabym kłamać? I przestań wreszcie krzyczeć.
Spojrzał na nią przytomniej.
- Krzyczałem na ciebie? - Uśmiechnął się. - Przepraszam. Dawno już powinnaś mi pozwolić, żebym się rozprawił z tym głupkiem. Nieważne zresztą. Możemy jechać?
Przedstawienie okazało się pod każdym względem wspaniałe. Emilia wyszła z niego wzruszona i oczarowana, a londyńska noc przywitała ich baśniową wprost scenerią. Wszystko okrywał śnieg. Jeszcze przed dwiema godzinami nikt nie spodziewał się zamieci. Ulice były prawie puste, a ostatnie samochody jechały bardzo wolno, ślizgając się na oblodzonej nawierzchni.
Chociaż mieli zarezerwowany stolik w restauracji, Ambrose - ze względu na pogodę - podjął decyzję o powrocie do domu. Emilia poczuła się zawiedziona, ale nie podejmowała dyskusji. Śnieg padał coraz gęstszy, a wiszące nisko chmury i wiatr wróżyły zadymkę, która mogła potrwać nie wiadomo jak długo.
W powrotnej drodze brnęli już w zwałach śniegu. Kiedy wreszcie znaleźli się w Chelsea, zerknęła niepewnie na Ambrose'a.
Jesteś głodny? Bo ja jak wilk. Zaraz usmażę sobie jakąś jajecznicę albo omlet. Zapraszam cię, jeśli tylko masz ochotę.
George z pewnością nie będzie uszczęśliwiony, że przyprowadziłaś gościa o tej porze...
Nic nie powie, a poza tym prawdopodobnie już śpi. Chodźmy.
Niemal biegiem dotarli do drzwi i jak najszybciej zamknęli je przed wiatrem, który wmiatał do środka śnieg. Emilia zauważyła od razu, że system alarmowy jest włączony, a na wieszaku nie ma szuby dziadka. Zmarszczyła brwi.
Coś nie tak? - Ambrose otrzepywał buty ze śniegu.
Nie ma palta dziadka.
Nagle wyobraziła sobie najgorsze. W taką zamieć wszystko mogło się stać.
- Na pewno ze względu na śnieżycę znajomi zatrzymali go na noc - uspokoił ją. - Masz do nich telefon?
Zaprzeczyła ruchem głowy.
A jak się nazywają? Zaraz zadzwonimy do biura numerów.
Brownowie - powiedziała tak ponuro, że aż się uśmiechnął.
No, to wpadliśmy. Wiesz przynajmniej, gdzie mieszkają?
W Finchley, ale nie pamiętam nazwy ulicy.
A mogłabyś znaleźć jakiś notes dziadka?
Musiałabym poszukać w szufladach jego biurka, ale wolałabym nie grzebać w nie swoich rzeczach. - Zerknęła na zegarek. - Przynajmniej jeszcze nie teraz. Zajmę się lepiej naszą kolacją. Może jeszcze wróci.
Poszedł za nią do kuchni i usiadł przy stole, rozglądając się z ciekawością. Z drewnianej belki zwisały bukiety suszonych kwiatów i pachnących ziół oraz warkocze czosnku.
Pomóc ci w czymś? - zapytał.
Nakryj do stołu. Jeśli ci to nie przeszkadza, zjemy tu, w kuchni. Będzie nam cieplej.
Pokazała mu, gdzie są talerze i sztućce, wyjęła jajka z miski stojącej na starej walijskiej szafce i wybiła je do biało-niebieskiego dzbanka.
- Zjesz czysty omlet, czy mam coś dodać? Bo może być z ziołami, z serem, pomidorem, szynką albo z grzybami.
- Dodaj zioła i odrobinę żółtego sera, dobrze? - powiedział, nakrywając sosnowy stół.
Kiedy omlet pięknie się już złocił, przerzuciła go zręcznie na ogrzany talerz i podzieliła na połowę.
- Umieram z głodu - przyznał, zabierając się do jedzenia. - Ale zapach! - Odwrócił widelcem duży kawałek, spróbował i przymknął z satysfakcją oczy. - Pycha!
Po kolacji Emilia nalała kawę i z filiżankami i dzbankiem na tacy przeszli do saloniku. Po jakimś kwadransie Ambrose zaczął się zbierać. Mieli już wyjść do przedpokoju, gdy ich uwagę zwróciło czerwone światełko mrugające przy telefonie.
- Zapomnieliśmy o automatycznej sekretarce. - Ambrose ze śmiechem klepnął się w czoło. - A dziadek zapewne dzwonił.
Miał rację. Rendell telefonował chwilę przed ich przyjazdem. „Emilko - usłyszeli jego nagrany głos - dochodzi wpół do jedenastej, ale pada tak bardzo, że nie powinienem ryzykować jazdy. Mona i Fred zatrzymują mnie u siebie na noc. Wrócę rano. Jeśli będzie ci nieswojo, zadzwoń do Sophie. Na pewno zechce ci towarzyszyć".
Emilia odetchnęła z ulgą. Mogła być spokojna o dziadka, ale perspektywa spędzenia nocy w pustym domu trocheja przerażała. Nie uśmiechało się jej też towarzystwo Sophie.
- Boisz się zostać sama? - Ambrose przyglądał się jej uważnie.
Nie, skądże - skłamała, zmuszając się do uśmiechu.
Lepiej od razu zadzwoń do Sophie.
Nie chcę jej tutaj! - zaprotestowała z wypiekami na twarzy.
A myślałem, że ją lubisz... - Zmrużył oczy. - Coś się zmieniło? Obraziła cię? Coś ci powiedziała?
Nie, nic. - Nie chciała mu opowiadać o tym, co wydarzyło się w święta. Ani o biżuterii babci, ani o zazdrości Sophie, ani też o podłych uwagach pod jego adresem.
Zapadło milczenie. Było w nim coś drżącego i napiętego. Ambrose nagle dotknął policzka Emilii.
- Nie miej takich przerażonych oczu. Przecież cię
nie zjem.
Kiedy pochylił głowę, przymknęła powieki i podała mu usta do pocałunku, lecz ledwie dotknął jej warg, na strychu coś głośno trzasnęło.
Co to? - szepnęła.
Mówiłaś, że w domu nikogo nie ma! - Ambrose wybiegł do przedpokoju.
- No bo nie ma! To znaczy... nie powinno być!
Stanęli razem pod schodami, nasłuchując. Z góry do biegły znowu jakieś dźwięki.
Tam coś się porusza - powiedział Ambrose. - Coś albo ktoś. Sprawdzę to, a ty zostań tutaj.
Mam dzwonić na policję?
Jeszcze nie. To może być ptak, który w czasie zamieci dostał się do komina. Ale jeśli usłyszysz, że krzyczę, dzwoń.
Proszę cię, uważaj... - Odprowadzała go wzrokiem, aż zniknął na górze. Nasłuchiwała zemocjonowana i nagle wydało się jej, że słyszy stłumiony jęk. Czy to Ambrose? Już miała podbiec do telefonu, gdy na piętrze zapaliło się światło, a on sam zbiegł na dół, przeskakując po dwa stopnie.
No i co? - szepnęła.
Mieliśmy rabusia, ale uciekł. Zdążyłem tylko zauważyć, jak ześlizgiwał się drogą pożarową w sąsiednim domu. Próbował dostać się przez okienko w dachu, ale drewniana framuga musiała być już stara i załamała się pod nim. To właśnie usłyszeliśmy. Na podłodze jest pełno szkła.
Zadzwońmy lepiej na policję. On może wrócić.
Chyba nie. Musiał się pokaleczyć, bo na stłuczonej szybie zauważyłem krew. Ale policję i tak trzeba będzie zawiadomić.
Ten ktoś wpadł do środka?
Myślę, że się tylko zapadł, lecz udało mu się wciągnąć z powrotem na dach i ześliznąć po dachówkach do zejścia ewakuacyjnego u sąsiadów.
Emilia przyniosła z kuchni gorącą kawę i usiadła, grzejąc skostniałe ręce o filiżankę. Ambrose tymczasem połączył się z posterunkiem i złożył wyjaśnienia, po czym słuchał przez chwilę, raz po raz kiwając głową. Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się krzywo.
Uznali, że nie muszą się do nas fatygować po nocy. Przyjadą rano pobrać odciski palców i próbki krwi. Nie wolno nam niczego dotykać.
Powiedziałeś, że zatrzasnąłeś tamte drzwi... Ale - pomyślała głośno - wiesz, ja chyba jednak zatelefonuję do Sophie.
Nie ma potrzeby - powiedział chłodno. - Zostanę z tobą. Powinien tu być teraz mężczyzna. A nuż nasz przyjaciel zechce wrócić...
Myślisz?
Nie spodziewam się, ale lepiej nie ryzykować. Mogę się przespać choćby tutaj na kanapie. Znajdź mi tylko jakąś poduszkę i coś do przykrycia.
Nie, nie, zaraz pościelę ci w pokoju. To znaczy... jeśli naprawdę możesz zostać. Przyznam, że będzie mi się lepiej spało ze świadomością, że ktoś oprócz mnie tu jest.
A ja nie zmrużyłbym oka, gdybym cię zostawił samą.
Przeszli razem na górę do jednego z pokojów, w którym zawsze nocowali goście. Emilia pościeliła łóżko, a nawet znalazła dla Ambrose'a płaszcz kąpielowy i wybrała jedną z piżam dziadka.
Chyba nie będzie pasowała... - Zmierzyła wzrokiem jego szerokie ramiona i długie nogi i nagle zmieszała się i zarumieniła po korzonki włosów.
I tak zawsze śpię bez niczego - odparł spokojnie i patrząc w jej powiększone nagłe, lśniące oczy, wymruczał chrapliwie: - Dobranoc, Emilko.
Dobranoc - szepnęła i niemal pędem wpadła do swojego pokoju.
Zanim zaciągnęła zasłony, stała chwilę przy oknie wpatrzona w kołujący śnieg. Kołowało się jej również w głowie od dziwnych pragnień i myśli. Ambrose był tuż za ścianą. Byli w domu sami. Rozbierając się i dotykając swego nagiego ciała, jęknęła, wyobrażając sobie, że to on jej dotyka. Oszalałam, myślała ze wstydem. Jak można się tak zachowywać?
Biała wiktoriańska koszula nocna, w którą się przebrała, była prezentem od dziadka. Podarował ją wnuczce w ubiegłym roku na gwiazdkę, mówiąc, że w takiej samej sypiała kiedyś jego matka. Spytał wtedy, czy nie wydaje się jej zbyt staromodna, ale Emilii bardzo się spodobała. Sięgająca kostek, miała długie rękawy i zapinała się pod samą szyję. Lekko przymarszczony stanik zdobił angielski haft. Zakazując sobie myśleć o Ambrosie, Emilia wskoczyła do łóżka, zamknęła oczy i niemal w tej samej chwili zerwała się na równe nogi. Z góry dobiegł znowu brzęk tłukącego się szkła. Wybiegając do przedpokoju, niemal zderzyła się z Ambrose'em.
Słyszałeś?
Tak. Zostań tutaj.
Wąskimi schodkami wszedł na strych. Słyszała, że odciąga komodę, którą zastawił drzwi, i chwilę później był już przy niej. Okazało się, że to tylko resztki zbitego okienka w dachu zarwały się pod ciężarem śniegu.
Uff! - odetchnęła Emilia. - Jakie to szczęście, że tu jesteś. Nie wiem, co bym zrobiła, gdybym była sama. Umarłabym chyba ze strachu.
Zimno ci - powiedział, widząc że drży. - Wracaj lepiej do łóżka.
Objął ją ramieniem i chciał odprowadzić do pokoju, była jednak taka zmieszana, że zaplątała się w długiej koszuli i pewnie by upadła, gdyby nie podtrzymał jej, a potem niespodziewanie wziął ją na ręce.
Z bijącym sercem otoczyła mu szyję ramionami i gorąco przytuliła się do niego, nie potrafiąc go puścić nawet wtedy, gdy położył ją już na łóżku. Przysiadł więc na moment, jakby wahał się, co powinien zrobić, aż nagle wszystko stało się samo.
Nikt nigdy nie całował jej w taki sposób; była zszokowana, upojona, przerażona i szczęśliwa. Ciepłe, mocne ręce wsuwały się w fałdy koszuli. Tak rzeźbiarz formuje swą kobietę z gliny, pomyślała w jakimś ułamku sekundy, zdając się z rozkoszą na jego kunszt. Dzięki niemu wszystko w niej nagle stało się piękne - nieduże, strome piersi, wąskie biodra, szczupłe uda. Odpowiadała mu wdzięczną i czułą pieszczotą, aż nagle namacała na piersi wąską, wypukłą bliznę. Delikatnie przesunęła po niej palcami.
Tak, to ta po nożu - potwierdził cicho.
Mało brakowało, a trafiłby w samo serce.
Bo i o to chodziło. Miałem szczęście.
Prawie widziała teraz tego chudego, dzielnego chłopca, przyciskającego rękę do zakrwawionej na piersi koszuli. Z tkliwością pocałowała bliznę.
Tak bym chciała tam wtedy być, żeby móc się o ciebie troszczyć.
Tam to raczej ja musiałbym się troszczyć o ciebie - odpowiedział zamyślony i zaraz wrócił do rzeczywistości. - Jesteś taka delikatna... taka słodka... Emilko...
Wtuliła się w niego jak bezbronne stworzenie szukające schronienia, wdychając otwartymi ustami zapach jego skóry. Jęknął, gdy dotknęła blizny językiem.
Dziewczyno, czy ty w ogóle wiesz, co robisz?
Tak.
Robiła po prostu to, o czym marzyła od dawna, dzień i noc, na jawie i we śnie, stojąc w łazience przed lustrem, leżąc w łóżku, idąc ulicą. A teraz to się jedynie spełniało.
Gładziła jego płaski, twardy brzuch, wyczuwając, jak bardzo jest podniecony.
Emilko... - Spróbował odsunąć ją od siebie, lecz nie pozwoliła na to, lgnąc do niego całym ciałem. - Bardzo... bardzo cię pragnę, ale opanujmy się... Rano będziesz żałowała tego, co się stało.
Nie odchodź - szepnęła, zaplatając mu ręce na plecach. - Nie zostawiaj mnie.
Nie wiesz, co mówisz.
A właśnie, że wiem! - wybuchnęła gniewnie. - Nie jestem już dzieckiem. Jestem kobietą!
Poszukała żarliwie jego ust, przywarła do nich i po chwili w najwyższym upojeniu poczuła, że już nie tylko ona traci rozsądek. Pociągnęła go za sobą i objęła nogami, lecz nagle odsunął ją zdecydowanie i usiadł, oddychając ciężko.
- Emilko, posłuchaj, ja nie mogę... Nie wolno mi...
Nie żyłaś jeszcze z mężczyzną, prawda?
Wahała się przez moment, wiedząc, że jeśli potwierdzi przypuszczenia Ambrose'a, może go przestraszyć.
Masz rację, ale... Aleja ciebie kocham... Chcę, żebyś był tym pierwszym. Nie rozumiesz?
A wyjdziesz za mnie?
Spodziewałaby się wszystkiego, tylko nie tego pytania. Przez moment brakowało jej słów.
Och... - łamał się jej głos. - Och, Ambrose... Tak, oczywiście, że tak.
W takim razie - pocałował ją - od tej chwili jesteś moja. Będziemy razem szczęśliwi... Będę się tobą zawsze opiekował... Ale musisz być całkowicie przekonana, że tego chcesz. Jeśli zostaniemy mężem i żoną, nigdy nie pozwolę ci odejść. Pamiętaj, ja nie oddaję tego, co moje. Gdybym miał mieć kiedyś powody do zazdrości, to lepiej, żebyś się nigdy nie urodziła.
Mówił to w takim zapamiętaniu i tak śmiertelnie poważnie, że aż ogarnął ją lęk.
Posłuchaj - powiedziała łagodnie. - Nigdy w życiu nie byłam niczego bardziej pewna. Kocham cię, nie obchodzą mnie inni mężczyźni.
Zabiłbym cię...
Emilia zadrżała, lecz wyciągnęła do niego ręce i mocno go przytuliła.
- Kocham cię, Ambrose, możesz być pewien. I niczego ani nikogo prócz ciebie nie pragnę.
Misterium tego upragnionego zbliżenia okazało się dla Emilii bolesne, mimo że Ambrose starał się być delikatny. Jej ciało długo stawiało opór i tylko ogromna potrzeba spełnienia pierwszej prawdziwej miłości i jakaś szalona desperacja sprawiły, że w końcu potrafiła dać mu siebie. Prawdziwa rozkosz przyszła do niej dopiero wraz z ukojeniem, gdy obejmowała go, drżąc i czując na sobie ciężar jego uspokajającego się ciała. Potem leżeli obok siebie w całkowitej ciszy, aż ogarnęła ich fala snu przepastnego i ciemnego jak morze. Dla Emilii ów sen stał się dopełnieniem tego, co zdarzyło się na jawie. Śniła, że się kochają i że ona sama - otwarta i żarliwa - doznaje rozkoszy, jakiej nie doświadczyła w swoim pierwszym zbliżeniu z mężczyzną.
ROZDZIAŁ SIÓDMY
Ambrose wstał pierwszy. Emilię obudziło stłumione ziewnięcie, choć już przez sen czuła, że coś się zmienia. Poruszyła się sennie. Gdy spuścił nogi na podłogę, zaskrzypiały sprężyny i dopiero wtedy obudziła się na dobre. Nie, to nie sen, pomyślała i natychmiast ogarnął ją wstyd. Jak mogła tak się zachować? Błagać, żeby nie odchodził, żebrać o miłość. A teraz stał nad nią i przyglądał się jej badawczo. Postanowiła udawać, że śpi, ale kiedy się odwrócił, ostrożnie uchyliła powieki. Jedwabiście gładkie plecy nosiły jeszcze ślady letniej opalenizny, pod którą grały mięśnie. Patrzyła z zachwytem na mocne pośladki i nogi. Nie uwierzyłaby, gdyby nie wiedziała, ile ma lat.
Kiedy wyszedł, wstała i zamknęła drzwi sypialni. Przy porannej toalecie myślała tylko o jednym: czy poprosił ją o rękę, dlatego że ją kochał, czy też powodowały nim skrupuły? Może sądził, że bez obietnicy małżeństwa nie pozwoliłaby mu na zbliżenie?
Gdy zapukał do drzwi, podskoczyła jak oparzona i natychmiast usiadła bez ruchu.
Emilko... - Poruszył klamką.
Słucham? - Czuła się tak zdenerwowana, że nie była w stanie opanować drżenia głosu ani podejść do drzwi. Bała się spojrzeć mu w twarz.
Jest wpół do ósmej. Muszę jechać... Wszystko w porządku?
Tak.
Chyba znowu się czegoś wstydzisz. - Wyczuła, że się uśmiecha. - Naprawdę nie chce mi się ciebie teraz zostawiać, ale nic na to nie poradzę, obowiązki to obowiązki. Przyjadę wieczorem, około siódmej. Chcę porozmawiać z twoim dziadkiem. Zarezerwuję stolik dla nas trojga w jakiejś dobrej knajpce... Jeśli chcesz, powiedz dziadkowi, że jesteśmy zaręczeni, albo zostaw to mnie. Powiemy mu razem wieczorem. No i - dodał miękko - ubierz się w tę błękitną sukienkę, wiesz którą. Uwielbiam cię w niej.
Usłyszała, jak odchodzi, a niedługo potem kroki na skrzypiących schodach i trzask wejściowych drzwi. Chwilę później odjechał.
A zatem mówił w nocy to, co naprawdę czuł. Zamierzał powiedzieć dziadkowi, że chce się z nią ożenić. Nagle wydało jej się, że ma skrzydła u ramion. Przyłożyła dłonie do zarumienionych ze szczęścia policzków i spojrzała do lustra. Kochał ją! Na pewno. Bo jeśli nie, to po co miałby się z nią żenić?! Ale dlaczego? Dlaczego właśnie ze mną? - zastanawiała się z niewiarą w sercu. Dlaczego nie z kobietą podobną do Sophie, która u jego boku byłaby z pewnością kimś mniej szokującym, bardziej odpowiednim. A skoro sama miała takie wątpliwości, to co pomyślą inni? Sophie już jej nienawidziła, a reakcja dziadka była jedną wielką niewiadomą. Ze swymi rewelacjami Emilia postanowiła zaczekać do wieczora.
Tymczasem sprzed domu dobiegło charakterystyczne posapywanie gasnącego silnika. Taksówka! - odgadła natychmiast i podbiegła do okna. W zimowej scenerii ulicy zobaczyła dziadka wysiadającego z samochodu.
Zapłacił kierowcy i ostrożnie stawiając nogi na oblodzonym chodniku, ruszył w stronę domu.
Słowa serdecznego powitania wyrwały się im w tym samym momencie i od razu oboje wybuchnęli śmiechem.
Dziękuję ci, moje dziecko - rzekł Rendell, oddając jej palto. - Wszędzie śnieg, ale przynajmniej nie jest już tak zimno.
Jadłeś śniadanie?
Mona poczęstowała mnie kawą i grzankami... Sophie już wyszła?
W ogóle do niej nie dzwoniłam, ale... - zawahała się - miałam tej nocy przygody... - Opowiedziała wyłącznie o próbie okradzenia domu. Przynajmniej to jedno musiała opowiedzieć ód razu.
Mówisz - sapnął z irytacją - że policja nie raczyła się nawet pofatygować...
No cóż, nic nie zostało ukradzione, a ten człowiek uciekł.
Purpurowy z gniewu Rendell podniósł się, wykręcił numer komisariatu, zbeształ dyżurującą osobę i zażądał przeprowadzenia natychmiastowej wizji lokalnej, bez której nie można było zacząć remontu dachu. Parę minut później przyszła służąca, żeby posprzątać. Emilia opowiedziała jej o włamaniu.
Proszę też zadzwonić do tego majstra, który wykonywał u nas naprawy w ubiegłym roku - powiedział Rendell. - Niech jeszcze dziś weźmie się do roboty, jak tylko policja zrobi, co do niej należy. Powinniśmy już jechać, Emilko. Robi się późno.
Będziesz, dziadku, prowadził w taką pogodę? Może lepiej wezwijmy taksówkę?
- Aż do Kent? W żadnym razie. Główne drogi na pewno są już przetarte... Całe szczęście, że Ambrose był na miejscu, kiedy się to wszystko stało - dodał, kiedy zmierzali do garażu.
Emilię przebiegł dreszcz. Teraz się dopiero zacznie - pomyślała. Pytania, domysły, spekulacje.
Tak. - Wzruszyła ramionami. - Umarłabym ze strachu, gdybym była sama.
Nie rozumiem, dlaczego nie zadzwoniłaś do Sophie. Zwłaszcza po włamaniu. Nie powinnaś była nocować sama.
Nie byłam sama - przyznała niechętnie, unikając spojrzenia dziadka. - Ambrose...
Stary Rendell pośliznął się na oblodzonej ścieżce i zaklął pod nosem, przytrzymując się ramienia Emilii.
Co Ambrose? Chcesz mi powiedzieć, że został na noc?
Spał w drugim pokoju...
Powinnaś była zatelefonować do mnie. - Baczne spojrzenie dziadka wskazywało, że jest bardzo niezadowolony.
Zadzwoniłabym, ale nie zostawiłeś mi numeru. Zapamiętałam nazwisko, ale Brownów jest w Londynie na pęczki.
Zgoda, mogłaś jednak poprosić Sophie.
- Nie bardzo się ostatnio lubimy.
Rendell uruchomił silnik.
Nic już z tego nie rozumiem - sarknął. - Myślałem, że się przyjaźnicie...
Ja też, ale... No dobrze, powiem wprost. W święta uzmysłowiłam sobie, że Sophie mnie nie znosi. Zazdrości mi biżuterii po babci, ciebie i w ogóle wszystkiego. Gdybyś ją słyszał...
Śnieg na posypanej piaskiem ruchliwej szosie zdążył już stopnieć i można było jechać szybciej. Wjeżdżając na autostradę, Rendell całkowicie skupił się na jeździe.
No tak - powiedział po chwili. - Ostrzegałem cię, ale nie chciałaś wierzyć. Mimo to powinnaś się była przemóc, a nie zapraszać na noc Kerra. Na miłość boską, Emilko, czy ty sobie nie zdajesz sprawy, co by się stało, gdyby to wyszło na jaw? Co by ludzie powiedzieli?
Och, dziadku - żachnęła się, czerwieniejąc. - Mamy prawie dwudziesty pierwszy wiek. Epoka królowej Wiktorii dawno się skończyła. Kogo coś takiego może w ogóle obchodzić?
Spojrzał na nią z irytacją.
- Prasę na przykład, moja droga, prasę. Kerr jest dyrektorem banku, człowiekiem zamożnym. Już samo to czyni go obiektem zainteresowania i zawiści. W tym kraju, gdzie z zazdrości jeden drugiemu wydrapałby oczy, wszyscy lubują się w skandalach. Seks i pieniądze to pożywka każdej gazety. Nie widzisz, jak się w tym pławią?
Reakcja dziadka zmartwiła Emilię. Nie chciała mu sprawić przykrości, ale żeby go uspokoić, musiałaby wyznać prawdę, a na to nie umiała się zdobyć.
- Posłuchaj, dziadku - przerwała mu zdecydowanie.
- Nie denerwuj się niepotrzebnie. Ambrose powiedział, że przyjedzie wieczorem. Zaprasza nas na kolację.
Rendell ściągnął brwi.
Zaprasza nas? Oboje? A po co?
Mówił, że chce z tobą porozmawiać.
Niby o czym? O interesach? Może przecież zawsze zatelefonować do fabryki. Nie, to nie o to mu chodzi. Podejrzewam, że chce mnie uspokoić... no wiesz... że tej nocy nic się między wami nie stało. Jeśli takie są jego intencje, to naprawdę nie musimy się spotykać. Jestem ciebie pewien, ale... ale jakby się wydało, że spędziliście razem całą noc w pustym domu, to prasa natychmiast wyciągnęłaby z tego wnioski i byłby skandal. Ambrose dobrze o tym wie. Zresztą, pal go sześć, mogą sobie wypisywać o nim, co tylko chcą. Ale ty... Zszargaliby ci opinię. Aż do Kent nie powiedzieli już do siebie ani słowa. Potem Rendell wszedł do hali produkcyjnej, a Emilia poszła do swojego biura. Słysząc, że wchodzi, sekretarka podniosła głowę znad biurka.
Dyrektor dzwonił, że ma grypę. Nie będzie go najprawdopodobniej aż do poniedziałku.
Biedak - uśmiechnęła się Emilia. - A dużo na dziś planował? Jeśli jest coś pilnego, to zaraz przyjdzie dziadek. Poszedł na produkcję. O, już jest...
Dzień dobry, Jill. Mam nadzieję, że się wszyscy nie pochorujemy, bo już kilkanaście osób jest na zwolnieniach. Jeśliby ktoś mnie potrzebował, jestem w pokoju obok. Do powrotu Stephena przejmuję zastępstwo.
Świadomość, że jest potrzebny, dodawała mu skrzydeł, Emilii natomiast ten dzień dłużył się niepomiernie. Nie potrafiła się na niczym skupić, cały czas wracając myślami do minionej nocy.
Zaraz po powrocie do domu pobiegła do siebie. Miała już zejść na dół, gdy usłyszała dzwonek do drzwi, a potem głosy dziadka i Ambrose'a.
Wchodź, wchodź, szybko.
Całe buty mam w śniegu.
Nieważne, wchodź, bo cię jeszcze przewieje. Robi się paskudnie zimno, tak jak wczoraj i znowu będzie szklanka na jezdniach... Emilka jest na górze, właśnie się przebiera. Drinka?
Przeszli do saloniku. Po paru minutach zeszła cicho po schodach i przystanęła w holu, nasłuchując. Ambrose mówił o czymś cicho i spokojnie, gdy nagle przerwał mu podenerwowany głos dziadka:
Głupiej już nie mogłeś postąpić! Ją rozumiem: jest naiwna jak dziecko, ale ty... Miałeś pełną świadomość, czym to pachnie. Powinieneś ją nakłonić, żeby zadzwoniła po Sophie!
Zrobiłbym tak, George, z całą pewnością. Tyle że tej nocy poprosiłem ją o rękę.
Zapadła ogłuszająca cisza.
Dobry Boże! -jęknął Rendell.
Wiem, że możesz mieć pewne wątpliwości, ale...
Wątpliwości?! Na miłość boską, Ambrose, przecież ty jesteś od niej dwa razy starszy!
To prawda, ale my się kochamy...
Bzdura! Co ona w ogóle może wiedzieć o miłości? Dopiero wchodzi w dorosłe życie, nigdy nie miała chłopca, niedawno pojawił się ten Córy...
On się nie liczy! - uciął kategorycznie Ambrose.
Był nią oczarowany i gdyby nie ty, być może zawiązałoby się coś poważniejszego. Emilia to jeszcze dziecko.
To kobieta i wie, czego chce.
Co to ma znaczyć? - W głosie Rendella narastała wściekłość. - Co wy tu knujecie za. moimi plecami? O mój Boże, ty łajdaku, czy...
Emilia nie mogła już znieść tonu ani obraźliwych słów dziadka. Pchnęła drzwi i obaj mężczyźni zastygli, odwracając się do niej.
- Proszę, przestańcie - poprosiła ze łzami w oczach. - Nie wolno wam się kłócić. Kocham was obu, nie chcę, żebyście się sprzeczali, zwłaszcza z mojego powodu.
Rendell był bardzo blady. Gdy Ambrose wyciągnął rękę i Emilia podbiegła do niego, dziadek popatrzył na nią jak na kogoś obcego.
Daj nam swoje błogosławieństwo, George - powiedział Ambrose, przygarniając ją do siebie. - Proszę cię o to, ale niezależnie od tego, jaka będzie twoja decyzja, będziemy mężem i żoną. Emilka jest pełnoletnia, może sama decydować o sobie.
Będę szczęśliwa, dziadku - zapewniła szybko, widząc, że jego twarz tężeje z wściekłości. - Zobaczysz. Zdenerwowałeś się, wiem, ale różnica wieku nie jest aż taka istotna. Ważne jest tylko to, że się kochamy i chcemy być razem.
Stary człowiek milczał przez dłuższą chwilę, bijąc się z myślami.
- Jeśli ją unieszczęśliwisz - powiedział twardym,
głuchym tonem - to cię zabiję.
Zapowiedzi ukazały się w porannym wydaniu „The Timesa". Emilia nie powiedziała o nich nikomu i cieszyła się, że jest sobota i nie musi jechać do pracy. Liczyła na to, że podczas weekendu znajomi oswoją się z niespodziewaną nowiną i łatwiej jej będzie znosić ich zaciekawione spojrzenia i pytania. Wyraźnie jednak nie doceniła urządzenia zwanego telefonem. Zaczęło się zaraz po śniadaniu. Słuchawkę podniósł dziadek. Kiedy zorientował się, o co chodzi, odprawił uprzejmie rozmówcę i spojrzał kwaśno na wnuczkę.
Jakaś dziennikarka. Chciała mówić z tobą. Jak słyszałaś, kazałem jej skontaktować się z rzecznikiem Ambrose^.
To on ma rzecznika?
- Tak. Młodego i niesamowicie wyszczekanego.
Niech sobie trochę popracuje.
Chwilę później znowu zadzwonił telefon. Tym razem odezwał się Sholto.
- Miło mi pana słyszeć, Córy - przywitał go Rendell, patrząc pytająco na Emilię. Gwałtownie pokręciła głową. - Nie - uśmiechnął się do niej z rezygnacją - nie ma jej... Nie mam pojęcia... Tak, oczywiście, powtórzę, że pan dzwonił... Proszę się nie denerwować... Wrzeszczy jak wariat - skrzywił się, odłożywszy słuchawkę, lecz natychmiast musiał ją podnieść. - Dobry Boże - szepnął. - Kiedy to się wreszcie skończy?
Po telefonie od przyjaciela i jeszcze jednym z redakcji jakiejś gazety postanowił niczego już nie odbierać i włączył automatyczną sekretarkę. Pół godziny później przyjechała ciotka Rosa z Sophie.
Gratuluję! - wołała ciotka od progu. - Co za wspaniała wiadomość! To będzie ślub roku... Och, Emilko, ale z ciebie spryciara! Do końca życia nie zabraknie ci ptasiego mleka. Czy są już obrączki?
Wejdźcie, proszę. - Na widok ich obu Emilię ogarnęła panika.
Pokażesz mi pierścionek?
Ciotka objęła ją, cmokając powietrze po obu stronach jej twarzy. Sophie przystanęła z tyłu, uśmiechając się nienaturalnie. Świecącymi, czarnymi jak noc oczami wypatrywała klejnotu na dłoni kuzynki.
Emilia podniosła rękę. Nie zdążyła się przyzwyczaić do noszenia tego pierścionka, a teraz zaciążył jej jeszcze bardziej.
- Szafir... i to przynajmniej trzydziestokaratowy - syknęła Sophie.
Emilia starała się nie dostrzegać hipnotycznego spojrzenia i nagłej bladości jej twarzy.
Czy ty aby nie przesadzasz, córeczko? - zaśmiała się Rosa. - No, Emilko, przyznaj się, trafiła?
Prawie w dziesiątkę - odparła trochę nerwowo. - Znasz się na biżuterii, Sophie. Jesteś bardzo dobrze zorientowana...
Och, nie tak jak ty...
Ton, jakim to powiedziała, sprawił, że Emilia poczuła się jeszcze bardziej zdenerwowana.
Piękny, prawda? - powiedziała, jeszcze raz unosząc rękę, chcąc ukrócić złośliwości Sophie. - Ambrose długo wybrzydzał, aż wreszcie jubiler przyniósł nam właśnie ten. Przyznam, że byłam przerażona ceną, ale Ambrose nawet nie mrugnął.
Pewnie, może sobie pozwolić na taki gest - warknęła Sophie.
Rendell najwidoczniej miał już dość tej sceny.
Zrobić ci drinka, Roso? - zapytał. - A tobie, Sophie? Czego się napijesz?
Najchętniej kawy. Jest za wcześnie na alkohol, przynajmniej dla mnie.
Zaraz zrobię. - Emilia poderwała się z miejsca, a Sophie jak cień poszła za nią do kuchni.
Milczała przez chwilę, przyglądając się filiżankom na tacy, aż w końcu zagadnęła zaczepnie:
- Zdradź mi swój sekret, kochanie. Czy mogłabyś mi powiedzieć, jak doprowadziłaś do tego, że Ambrose za proponował ci małżeństwo? Być może mój błąd polegał na tym, że poszłam z nim do łóżka, nie pytając o obrączkę. Mężczyźni nigdy nie cenią tego, co przychodzi im łatwo. Ale, ale... Ty chyba wiesz, że byliśmy ze sobą?
Serce Emilii rozdzierała zazdrość. Nie potrafiła się uwolnić od tego piekielnego uczucia i miała wrażenie, że jeszcze chwila, a stanie się z nią coś niedobrego.
Nie rozmawiamy o zaszłościach - powiedziała słabym głosem.
Powinnaś go troszeczkę podpytać. - Sophie uśmiechnęła się zjadliwie. - Zapewniam cię, miałby o czym opowiadać. A swoją drogą w łóżku jest świetny. Może ty też coś już o tym wiesz?
Emilia wysunęła wojowniczo podbródek.
O tym na pewno nie będziemy rozmawiać.
Pewnie czytacie razem poezje, co? A po nocach ślęczysz nad poradnikami seksu. Wytrzymasz go tak aż do nocy poślubnej? - Sophie wybuchnęła złym śmiechem. - Mam nadzieję, że się szybko nie rozczaruje. No, ale - nagle zmieniła ton - życzę powodzenia, skarbie, będzie ci wkrótce bardzo potrzebne. Zycie jest pełne niespodzianek.
Powiedziała to tak złowieszczo, że Emilia aż się wzdrygnęła. O co jej chodzi? - myślała, tknięta złym przeczuciem. Sophie tymczasem jak gdyby nigdy nic zerknęła na zegarek.
- Dobre nieba! Przepraszam, ale nie zdążę już wypić
z wami kawy. Mam coś pilnego do załatwienia.
Wybiegła z kuchni, zostawiając oszołomioną Emilię. Rendell, który właśnie wszedł, zastał ją stojącą nieruchomo z tacą w rękach.
Czy coś się stało? Sophie wyszła. Czy cię zdenerwowała?
W każdym razie bardzo jej na tym zależało.
Przeklęta kocica. - Dziadek zaklął brzydko pod nosem. - Wiedziałem, że wystawi pazury, kiedy się dowie. To tylko zazdrość, dziecinko, nie przejmuj się.
Łatwo mu było mówić! Emilia nie umiała uwolnić się od wyobrażeń i podejrzeń, które zaszczepiła w niej Sophie. Ambrose... Ile kobiet szalało z jego powodu, tak jak jej piękna kuzynka?
Tego samego wieczoru wyszła z nim potańczyć i późno położyła się spać. Obudziła się jak zwykle wpół do ósmej, ale kiedy, jeszcze w szlafroku, zeszła na dół, dom był pusty. Na stole znalazła kartkę od dziadka. Zawiadamiał, że dzwoniono z fabryki - zdarzył się jakiś wypadek - toteż jedzie natychmiast, ale zadzwoni od razu, jak będzie wiedział coś konkretnego.
Emilia nastawiła kawę i usiadła przy oknie ze szklaneczką soku pomarańczowego. Lało jak z cebra. Wszyscy mieli już dość tej paskudnej, zimowej aury, a do wiosny było jeszcze tak daleko. Datę ślubu ustalili na koniec marca. Zaczęła już nawet myśleć o sukni; marzyła jej się krynolina jak za czasów królowej Wiktorii i powłóczysty, koronkowy welon.
Kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, otworzyła bez namysłu i na widok gościa serce podeszło jej do gardła.
- To nie jest odpowiednia pora na wizyty, Sholto. Przepraszam. - Współczuła mu, ale miała już dość jego infantylnego egoizmu. Przypominał natrętnego nastolatka, który nie bacząc na uczucia innych, widzi wyłącznie
swoje potrzeby.
- Nie możesz wyjść za niego! - krzyknął, jakby zaraz miał się rozpłakać. - Za takiego starego dziada! Nie kochasz go, to niemożliwe. Chodzi ci o forsę, prawda? Tylko na tym ci zależy. Emilko, na miłość boską...
- Odejdź - powiedziała, purpurowiejąc z gniewu.
- Obrażasz mnie. To wstrętne.
Próbowała zamknąć drzwi, lecz naparł na nie ramieniem.
Nie! Przepraszam, nie chciałem cię urazić. Ja tylko... Nie wiem, co się ze mną dzieje. Kocham cię...
Gdybyś mnie kochał, pozwoliłbyś mi być szczęśliwą.
W tym rzecz. Jak możesz być szczęśliwa z człowiekiem starszym od ciebie o dwadzieścia lat? Czyś ty oszalała, Em? - Spróbował ją objąć.
Puść mnie!
Posłuchaj, Emilko, proszę cię, posłuchaj...
Niczego nie będę słuchać, póki mnie nie puścisz.
Czytałem kiedyś, że dziewczęta, które nie zaznały miłości ojcowskiej, zakochują się w starszych mężczyznach, ponieważ przez całe życie szukają kogoś na podobieństwo ojca. W twoim przypadku wszystko się sprawdza.
Spojrzała na niego zdumiona.
Przestań się bawić w jakieś bełkotliwe psychoanalizy - ucięła krótko. - Ambrose nie jest dla mnie namiastką ojca. Niczego takiego nie odczuwam.
I o to właśnie chodzi. Jesteś zbyt zaangażowana, żeby zrozumieć siebie. To tak jak ze snem. Nikt nie potrafi pojąć do końca własnego snu, chociaż dla psychologa jego sens jest najzupełniej oczywisty. Zastanów się tylko... Twój tato nigdy nie miał dla ciebie czasu. Czułaś, że go nie obchodzisz. Kiedy poznałaś Kerra, nałożyłaś jego obraz na zapamiętany wizerunek ojca. Ambrose, podobnie jak on, jest osobą publiczną i liczącą się, ale w przeciwieństwie do twego starego, okazał ci zainteresowanie. Pragniesz więc małżeństwa, podświadomie szukając bezpieczeństwa, przyjdzie jednak dzień, kiedy wreszcie zrozumiesz siebie, a wtedy uświadomisz sobie, że popełniłaś straszliwy błąd.
Kocham go... - powiedziała z uporem, a jednocześnie ogarnęło ją ogromne współczucie dla Sholta. Stał przed nią w cieniutkiej kurtce z podniesionym kołnierzem; z włosów na bladą twarz spływały krople wody. Wyglądał jak mały, nieszczęśliwy chłopiec.
Marnie się czuję, Em... - Pociągnął nosem, widząc, że patrzy na niego serdecznie. - Nie mogę jeść ani spać, wariuję przez ciebie.
Trudno mu było nie wierzyć. Był niemal przezroczysty, miał podkrążone oczy.
- Dlaczego ty jesteś taki głupi?! - sarknęła z irytacją.
- Przemoczyłeś buty i... No, zdejmij je wreszcie. Dziadek mnie zabije, jak zobaczy mokre plamy na chodnikach.
Kiedy zdjął buty i anorak, zaniosła je natychmiast na dół, żeby wyschły przy kuchni. Sholto usiadł naprzeciw piecyka, włączając go na maksimum.
Strasznie zmarzłem - przyznał, szczękając zębami.
Idiota! Żeby zimą chodzić z gołą głową po deszczu, i to jeszcze w takiej cieniźnie. Nie mogłeś przynajmniej włożyć swetra? Ty naprawdę powinieneś pójść do psychiatry. - Rzuciła w niego ręcznikiem. - Wytrzyj sobie głowę. Wyglądasz jak topielec.
Zmieniam pracę - oznajmił, gdy nalała mu gorącej kawy. - Przenoszę się do biura maklerskiego w City. Dostałem propozycję od przyjaciela rodziców.
Zwalniasz się z banku?
Już się zwolniłem. Nie mam zamiaru tyrać u Kerra, skoro mi ciebie ukradł... Wiedział, że cię kocham, i nic go to nie obchodziło. Jest bezwzględny, idzie po trupach. Ale tym razem mu się nie uda. Już ja go urządzę!
W tonie jego głosu, w wyrazie twarzy było coś niepokojącego, co wykraczało poza zwykłą pogróżkę.
-. Uważaj, Sholto! - ostrzegła, wyczuwając coś niebezpiecznego. - Nie rób nic, czego byś później żałował.
- Nie będę żałował.
Miała pewność, że już coś zrobił. Coś głupiego, ale co?
Co ty kombinujesz, Sholto? Wzruszył ramionami i odwrócił wzrok.
Czytałaś dzisiejsze gazety?
Nie, a co? - Wstała, żeby ich poszukać, ale ktoś zadzwonił. Sholto zerwał się od stołu, dopijając kawę.
Nie otwieraj!
Ostry dźwięk wypełniał cały dom. Ktoś trzymał palec na dzwonku. Emilia pędem pobiegła do holu, a za nią Sholto z butami i anorakiem w garści.
- Emilko, słuchaj... Nie
Nie zwracając na niego uwagi, otworzyła drzwi i momentalnie odsunęła się ze strachem. Purpurowy na twarzy Ambrose wpadł do przedpokoju jak bomba.
Dlaczego? - krzyczał. - Dlaczego to zrobiłaś?
Co? - szepnęła blada z przerażenia.
A to! - Cisnął w nią złożoną gazetą. - Masz, czytaj!
Podniosła z podłogi gazetę, rozłożyła ją i spojrzała na pierwszą stronę. Znajdowało się tam dużego formatu zdjęcie Ambrose'a z nią oraz nagłówek: „Z meksykańskich slumsów na fotel prezesa".
- Przeczytaj wszystko - ponaglił. - Dokopali się
wreszcie, bo mieli u kogo szukać.
Emilia była absolutnie zszokowana. Popatrzyła na niego nerwowo. W zimowym palcie i czarnych, skórzanych rękawiczkach, z kamienną twarzą, wydał jej się ogromny i straszny.
- No, czytaj! - rozkazał, a ona pospiesznie opuściła
wzrok na kolumnę tekstu.
W gruncie rzeczy nie wyszperali wiele. Pisano jedynie, że Ambrose urodził się w Meksyku. Podano datę i miejscowość, a także imiona rodziców i daty ich śmierci, liczbę rodzeństwa oraz daty wystawienia paszportu i przybycia do Anglii. Większą wymowę miały zamieszczone obok fotografie - czarno-biała perspektywa ogromnych slumsów na przedmieściach Meksyku, zdjęcie gromady bosych, wychudzonych dzieci oraz barwny slajd bajecznie pięknego domu w Regenfs Park.
Och, Ambrose... - Powoli podniosła głowę. - Jak oni do tego doszli?
Nie przyszło ci do głowy, że Córy sprzeda to prasie? No, dobra. Teraz już oboje wiemy, jak to jest, kiedy ktoś podłoży ci świnię.
Sholto? - Emilia chwyciła się za czoło. - Skąd on...
Wiem, że powtórzyłaś mu wszystko, co ci o sobie opowiedziałem, więc nawet nie usiłuj kłamać. Byłem zresztą w redakcji i dorwałem tego dziennikarza... Powiedział mi, że wszystkie informacje uzyskał od pana Cory'ego!
ROZDZIAŁ ÓSMY
Emilia odwróciła głowę, szukając Sholta, i dopiero wtedy Ambrose uświadomił sobie jego obecność. Siedział na schodkach prowadzących na piętro i usiłował zawiązać plączące mu się sznurowadła.
Kerr prześliznął się po nim wzrokiem i badawczo spojrzał na Emilię, ogarniając spojrzeniem jej szlafrok i wyłaniającą się spod niego nocną koszulę.
A więc to tak... Był u ciebie w nocy!
Och, nie! - krzyknęła zdenerwowana. - Ambrose! Jak możesz?!
A teraz się ubiera...
Nie! Nic nie rozumiesz. Przemoczył sobie trampki, więc kazałam mu je zdjąć i postawiłam na piecyku, żeby wyschły.
Kłamiesz! Masz mnie za głupca, czy co? Przecież widzę, że dopiero co wstał z łóżka, i ty też!
Wyglądał tak strasznie, że Emilią zatrzęsło.
- Sholto! - zawołała, widząc, że wkłada i zapina kurtkę. - Powiedz mu prawdę!
Prawdę? Chciałabyś, żeby dowiedział się prawdy? Bezczelność Sholta odebrała jej mowę.
Na miłość boską! Jak śmiesz?!
Ostrzegałem cię, Emilko, bardzo mi przykro.
- Ostrzegałeś mnie? Kiedy? I przed czym? Czy to naprawdę ty przekazałeś te informacje prasie?
W odpowiedzi uśmiechnął się drwiąco i podciągnął zamek kurtki. Ambrose bardzo powoli ściągnął z palców rękawiczki i wcisnął je do kieszeni, a następnie zdjął palto i rzucił je na oparcie krzesła.
Dlaczego mi to robisz, Sholto? - Emilia prawie płakała. - Przecież ja nic ci nie powiedziałam. A zatem kto? Powiedz, skąd się tego wszystkiego dowiedziałeś... Powiedz mu, że to nie ja.
To nie ona - wycedził, patrząc na Kerra z bezczelnym uśmiechem, który przeczył jego słowom.
- Ja ci dam szydzić sobie ze mnie! Ty gnojku!
Ambrose pchnął go tak mocno, że Sholto przeleciał
przez pokój i uderzył głową o schody, rozcinając sobie skroń. Natychmiast jednak podniósł się i chwycił jedną z lasek Rendella, które stały przy wejściu w stojaku na parasole.
- Spróbuj mnie tylko tknąć, a rozwalę ci łeb, staruszku.
Ledwie skończył, wyrwana z ręki laska stuknęła o schody. Przerażony Sholto zaczął się szarpać z drzwiami, których w zdenerwowaniu nie potrafił otworzyć.
- Pozwól mu odejść, błagam! - krzyczała Emilia, starając się powstrzymać Ambrose'a.
Sholto uporał się z zamkiem i nim Kerr zdążył go dopaść, wywinął się, pobiegł ścieżką przez ogród i wsiadł do swego samochodu.
Ambrose stał w otwartych drzwiach, dopóki nie odjechał. Dopiero wtedy zatrzasnął je i odwrócił się do Emilii.
Ty bezczelna, perfidna kłamczucho! Przestraszona, cofnęła się o krok.
Ambrose, posłuchaj, ja niczego nie powiedziałam.
Nie opowiadałam mu o twoim dzieciństwie, przysięgam. Nie mam pojęcia, skąd się dowiedział. Nigdy i nikomu nie opowiadałam o tobie, nawet dziadkowi. Patrzył na nią z niesmakiem.
- Jak ty możesz tak kłamać? Rzygać mi się chce, kiedy cię słucham. Twój chłopaczek miał przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby się przyznać do tego, co zrobił.
Bała się coraz bardziej, lecz spróbowała mówić w miarę spokojnie.
Sholto nie jest żadnym moim chłopaczkiem. Jak mogłeś w ogóle tak pomyśleć?
Wierzę w to, co widzą moje oczy - odparł bezwzględnie. - Powiedziałaś mu to w łóżku? Śmiejąc się między jedną pieszczotką a drugą?
Jak możesz...
Ile razy cię miał?
Emilia zadrżała, ogłuszona jego chamstwem.
Przestań, błagam cię, to już przekracza wszystkie granice... Przysięgam... Nigdy w życiu z nim nie spałam!
No i co? Jest dobry? Dłużej cię pieści? Wcześniej czy później wróci do mnie... Tak mi powiedział...
Ambrose, proszę... - Próbowała zarzucić mu ręce na szyję, patrząc ze ślepym oddaniem w gorzką, zmienioną twarz. - Kocham cię. Jesteś moim pierwszym i jedynym mężczyzną.
Na moment opanował się i w jego oczach pojawił się zwykły, ludzki żal.
- Mój Boże, nie mogę wprost uwierzyć w to, co się stało. Czy to jest twarz oszustki? Te twoje oczy... Chciałbym ci wierzyć, ale nie mogę. Dałem się oszukać, bo od dawna rozpaczliwie szukałem kogoś takiego jak ty. Może to sprawa moich meksykańskich korzeni... My wszyscy, skazani na potworną nędzę i beznadziejność, mieliśmy tylko jedną świętość: słodką twarz Madonny. Jej figurki stały wszędzie: na skrzyżowaniach ulic, we wsiach, przy wszystkich drogach... Tak... To dlatego zapadłaś mi w serce. Czysta, słodka, niewinna... Jak mogłem być takim głupcem? Zapewniasz mnie, że byłem twoim pierwszym mężczyzną, ale teraz niczego już nie jestem pewien. Oszaleję...
Z jakimś rozpaczliwym jękiem przygarnął ją do siebie i zmiażdżył wargami jej usta. Nawet trudno to było nazwać, pocałunkiem. Rozpacz i gniew, miłość i niewiara jakby zupełnie odebrały mu rozum. W jednej sekundzie Emilia zrozumiała wszystko, co w nim w tej chwili wrzało. Musiała go jakoś przejednać, sprawić, żeby jej uwierzył. Objęła go z całych sił, poddając mu się całkowicie, nawet wtedy gdy boleśnie ugryzł ją w szyję, a potem zadarł nocną koszulę aż do piersi i zaczął je ssać, pieszcząc jednocześnie wnętrze ud i podniecając ją do szaleństwa.
- Czujesz? - wychrypiał. - Pragnę cię, mimo wszystko. A ty... Ty... gziłaś się z tym chłopaczkiem przez całą noc i jeszcze ci mało?! No, czemu się nie bronisz?
Bo chcesz być ze mną? Nawet na podłodze?
Odepchnął ją i pociągnął na ziemię, po czym całym ciężarem zwalił się na nią, rozwierając kolanem nogi. Emilia zbladła jak ściana.
- Ambrose! Co ty robisz?! Ja się ciebie boję!
Przytrzymał jej głowę i otoczył dłońmi twarz, przenosząc wzrok z ust na oczy.
- Słyszałaś kiedyś o ludziach, którzy żyli w Meksyku, zanim podbili go Hiszpanie? To byli Aztecy. Modlili się do Słońca, składali mu ofiary... wyrywali serca żywym ludziom. To właśnie zrobiłaś ze mną. Wyrwałaś mi serce. Jak mam teraz żyć?
Boję się, myślała Emilia, on oszalał.
Puść mnie! - krzyknęła. - Pozwól mi odejść!
Dokąd? Może do niego? Nie, Emilko, nie pozwolę ci odejść. Prędzej cię zabiję, niżbym miał na to patrzeć.
Nie zdążyła się nawet poruszyć, gdy palce Ambrose'a zacisnęły się na jej szyi. Pociemniało jej w oczach, walczyła o oddech, odpychała dławiące ją ręce, aż wreszcie opadła z sił.
- Boże!
Ambrose odzyskał nagle jasność umysłu. Zerwał się z podłogi i pociągnął ją do góry. Zaczęła kaszleć i płakać. Trzymając się za gardło, postąpiła parę kroków, ale ledwie dowlokła się do schodów. Opadła na nie ciężko i szlochając, położyła głowę na kolanach.
- Emilko... - usłyszała cichy głos. - Nie wiem, co się ze mną dzieje, dostałem jakiegoś szału. Chciałem cię zabić, ale coś mnie powstrzymało. Sam już nie wiem, co powiedzieć...
Zrozumiała, że niebezpieczeństwo minęło. Posłuszeństwo przykazaniu „Nie zabijaj", wszystko jedno - świadome czy podświadome, okazało się silniejsze od rozpaczy i żądzy zemsty. Nie oznaczało to jednak, że Ambrose jej przebaczył i nadal ją kocha.
Otarła oczy wierzchem dłoni i spojrzała na swój piękny zaręczynowy pierścionek. Przytuliła go na moment do policzka, a potem powoli ściągnęła z palca i wyciągnęła rękę w stronę Ambrose'a.
Spojrzał pustym wzrokiem na klejnot leżący na jej dłoni, ale nawet się nie poruszył.
Zabierz to - powiedziała i gorzkie łzy znowu zapiekły ją pod powiekami
Wytrzyj sobie nos. - Do wyciągniętej ręki wcisnął jej chusteczkę.
Ten spokojny, ojcowski ton w innych okolicznościach mógłby się wydać nawet zabawny, ale teraz zabrzmiał w jej uszach jak kpina. Czuła się taka zdruzgotana, że nawet zwykłe wydmuchanie nosa i otarcie oczu przyniosło ulgę. Miała trudności z przełykaniem, ze ściśniętego, obolałego gardła słowa wydobywały się z nienaturalnym świstem.
Nie mogę być żoną człowieka, który mi nie wierzy. Dlatego zwracam ci pierścionek.
Oddaj go na cele dobroczynne albo zrób z nim, co chcesz. - Odwrócił się, podniósł z krzesła palto i ubrał się. - Żegnaj, Emilko.
Nigdy nikomu nie mówiłam o Meksyku! - zawołała, gdy otworzył drzwi. - Nie spałam z Sholtem! Nigdy cię nie okłamałam!
Stanął w progu, jakby się zawahał, i w tej samej chwili z ulicy błysnęło światło.
Jasna cholera! - zaklął i odwrócił głowę.
Co to?
Błysnęło znowu. Ambrose zatrzasnął drzwi. Na zewnątrz rozległy się głośne nawoływania. Wykrzykiwano jego nazwisko, potem jej imię. Ktoś usiłował zajrzeć przez szparę na listy. Ambrose chwycił Emilię za ramiona i wepchnął z powrotem do kuchni.
Czy tutaj jest tylne wyjście?
Tylko przez garaż. Co tam się dzieje? Kim są ci ludzie?
Twoi przyjaciele z prasy. Smoły w piekle im mało. Nie dadzą ci teraz żyć, ale sama tego chciałaś. Nie wyniosą się, aż sprzedasz im kolejne rewelacje, a jutro przyjdą po następne. To hieny.
Raz po raz rozlegały się krzyki, bębniono w drzwi, dzwonek nie milkł ani na sekundę.
Święty Boże, to cała zgraja. Ilu ich tam jest?
Nie zdążyłem policzyć, co najmniej kilkunastu. Żeby to szlag trafił! Jak ja się teraz stąd wydostanę? Gdzie jest twój dziadek?
Musiał pojechać do fabryki, coś się tam stało, jakiś wypadek.
Wziął samochód?
Tak, oczywiście. - Emilia patrzyła na Ambrose'a z bólem: - Ambrose, ja naprawdę nigdy o tym nie mówiłam, nikomu, nawet dziadkowi. - Raptem coś sobie przypomniała. - Tylko raz...
Co raz?
Widzisz... Ostatnio podczytywałam sobie trochę o Meksyku... Chciałam coś wiedzieć o kraju, z którego pochodzisz. Jedną z książek zabrałam ze sobą tutaj i kiedy przygotowywałam świąteczną kolację, Sophie...
Tak?
Zauważyła ją i zapytała, dlaczego interesuje mnie Meksyk. Aleja, przysięgam, niczego jej nie zdradziłam. Zdenerwowałam się...
Ambrose chodził tam i z powrotem po kuchni.
- Muszę jechać. - Zatrzymał się raptownie. - I to natychmiast. Są pewne sprawy... Nieważne. Będę się musiał jakoś przedrzeć przez ten kordon na zewnątrz. Jak tylko wyjdę, zatrzaśnij drzwi, bo inaczej wlezą ci do domu. Potem wejdź na górę i ubierz się. Nie odbieraj telefonu i w ogóle nie schodź tutaj. Skontaktuj się z dziadkiem, niech na razie nie wraca.
Nie będzie przecież nocował w fabryce...
Wiem, mam jednak nadzieję, że większość reporterów pojedzie za mną, a do czasu jego powrotu uda mi się postawić tu paru agentów ochrony... Idziemy.
Zanim otworzył drzwi wejściowe, chwycił głęboki oddech.
- Gotowa?
Kiwnęła głową. Chciała coś jeszcze dodać, ale jej nie słuchał. Ledwie nacisnął klamkę, podniósł się harmider głosów, a po chwili oślepiły ją flesze. Zapierając sobą i zamykając drzwi, słyszała przekrzykujących się dziennikarzy.
Panie Kerr, czy to prawda?
Co czuje człowiek, który był śmieciarzem, a został prezesem banku?
Uśmiech proszę...
Hej, Ambrose, czy możemy zobaczyć dziewczynę?
- Jakim sposobem znalazł się pan w kraju?
Podniósł rękę i dali mu wreszcie mówić.
- Konferencja dla prasy - krzyknął głośno - odbędzie się o jedenastej. Zapraszam do mojego biura.
Znowu podniosła się wrzawa.
Czy Emilia Madelin też tam będzie?
Czy wiedziała o pańskim pochodzeniu?
Co na to Rendellowie?
Nie odpowiedział na żadne z pytań. Słyszała oddalające się nawoływania, przesuwanie sprzętu, a w końcu pomruki uruchamianych silników i pisk opon samochodów. Fotoreporterzy pomknęli za rollsem Ambrose'a.
Odjechał, wszystko skończone, pomyślała zdruzgotana, z trudem przełykając łzy. Miłość wtargnęła w jej życie nagle, jak gorący, pustynny wiatr, i tak samo nagle odeszła, pozbawiając ją wszystkiego. Już lepiej, żeby ją zabił. Gdyby naprawdę kochał, nie uwierzyłby w to, że mogła go oszukać i zdradzić. Postąpił tak, jakby w ogóle jej nie znał, a skoro nigdy się nie zastanowił nad tym, jaka naprawdę jest, to jakim cudem mógł ją kiedykolwiek pokochać? Płacząc, powlokła się po schodach. W niezdrowym podnieceniu tej rozwrzeszczanej bandy fotoreporterów było coś tak bezwstydnego, że poczuła się zbrukana. Pogwałcono wszystkie jej najświętsze uczucia, zdeptano godność... On również miał w tym swój udział.
Stojąc pod prysznicem, szorowała się długo, jakby chciała zeskrobać cały ten brud, który się do niej przylepił. Ubierała się potem powoli w szarym świetle dnia. O szyby bębnił deszcz, spływał po nich strugami, dudnił w rynnach i wsiąkał w rozmokłą ziemię. Zerknęła zza zasłony na ulicę i przez moment miała wrażenie, że jest zupełnie pusta. Nagle dostrzegła światełko - ktoś siedzący w samochodzie zapalał papierosa - i dopiero wtedy zauważyła kilka innych aut i niewyraźne twarze ludzi obserwujących dom. Cofnęła się od okna i zatelefonowała do fabryki. Kiedy połączono ją z dziadkiem, wyczuła od razu, że jest zaniepokojony.
Miałaś już w ręku dzisiejsze gazety?
Właśnie z tego powodu dzwonię... - Starała się nie rozpłakać. - Dziennikarze okupują ulicę przed domem. Ambrose mówi, że powinieneś zostać w fabryce aż do wieczora.
Jest z tobą?
Nie. Był tutaj, ale pojechał do banku. Organizuje konferencję prasową.
To znaczy, że jesteś sama? Już jadę...
- Nie, dziadku. Ambrose przyśle nam ochronę. Nie przyjeżdżaj, bo będziesz miał kłopot z wejściem do domu.
Rendell milczał przez moment.
Wiedziałaś o Meksyku i o tym wszystkim?
Tak - przyznała cicho. - Nie mam jednak pojęcia, kto doniósł o tym prasie. Bo ja nikomu... nawet się nie zająknęłam na ten temat. Ambrose mówi, że to Sholto, aleja...
Co się z tobą u diabła, dzieje? Mów mi zaraz... Emilko! Ty płaczesz? Dziecinko... Już się zbieram...
Nie, proszę, trochę się zdenerwowałam, ale nic mi nie jest. Naprawdę!
Rendell westchnął.
- Skoro już wszystko wiesz, to coś ci powiem. Jestem pełen podziwu dla Ambrose'a. Nic na to nie poradzę. Trzeba mieć niesłychaną odwagę i upór, żeby przebyć taką drogę jak on. To w ogóle zmienia postać rzeczy, widzę go teraz zupełnie inaczej...
Emilia uśmiechnęła się blado.
- To znaczy... - ciągnął z ożywieniem Rendell - że będziemy mieli w rodzinie półkrwi Meksykanina. Nareszcie rozumiem, skąd ta karnacja...
Nie była w stanie dłużej tego słuchać. Przerwała dziadkowi pytaniem:
Nie mówisz mi, co właściwie stało się w fabryce. Coś poważnego? -
W nocy jednemu z terminatorów maszyna wkręciła rękę. Martwię się, że może ją stracić, ale jest w szpitalu i lekarze robią, co mogą. Dureń jeden, nie przestrzegał zasad bezpieczeństwa... Opowiem ci później dokładnie. No, trzymaj się, moja kochana, a gdyby co, dzwoń natychmiast.
Nieco później Emilia zauważyła, że z samochodów dziennikarzy pozostał tylko jeden. W południe zeszła na dół, żeby coś przegryźć. Jedząc chleb z jajkiem, przesłuchiwała taśmę automatycznej sekretarki, na której nagrały się telefony z redakcji gazet i pism kobiecych, z radia i TV. Odezwał się również Sholto. Mówił, że się o nią martwi, i błagał o kontakt. Oddzwoniła od razu.
Och, to ty! - zawołał podniecony. - Jak się czujesz?
Bardzo cię obchodzę, co? Jak mogłeś tak nakłamać?
Chciałem się odegrać, zasłużył sobie... Żałuję, że musiałem w to wplątywać ciebie. Kocham cię, nie wolno mi było zostawiać cię z nim samej. Przepraszam...
Nie wolno ci było kłamać! To wszystko przez ciebie! Zrobił mi straszną awanturę!
Sholto wstrzymał oddech.
Pobił cię? Czy...
Nie! Nic mi nie jest. Ale... Jeśli choć trochę cię obchodzę, powiedz prawdę. Skąd się tego wszystkiego dowiedziałeś? Jeżeli mi zaraz nie wyjaśnisz, nigdy w życiu się do ciebie nie odezwę!
Zapadła cisza.
Mów!
Sophie - mruknął niechętnie.
A zatem nie myliły jej przeczucia. Mogła to zrobić tylko Sophie. Zdradziła się przed nią swoim zmieszaniem, nieumiejętnością ukrywania czegokolwiek.
Skąd miała te informacje? Ambrose przysięga, że nigdy nikomu nie mówił o sobie.
Powiedziała mi, że nabrała podejrzeń po jakiejś rozmowie z tobą, i zwróciła się z tym do Wheelera.
- Do kogo? - Przez moment nie kojarzyła osoby.
- Mówisz o tym współpracowniku Ambrose'a?
- Tak. On także go nienawidzi. Uważa, że jest wykorzystywany. Nie widzi powodu, dla którego lwia część zysków z wszelkich operacji bankowych miałaby przypadać Kerrowi. Przecież to Wheeler jest autorem najbardziej spektakularnych osiągnięć... Sophie zauważyła, że czytujesz książki o Meksyku, a kiedy zagadnęła cię o przyczynę, zaczerwieniłaś się podobno i próbowałaś zmienić temat.
Emilia zacisnęła powieki.
A więc to wszystko moja wina...
No cóż, Sophie jest kuta na cztery nogi, a ty...
- Zawiesił ze smutkiem głos. - Jakkolwiek by było, po wiedziała Wheelerowi, że podejrzewa Kerra o bliskie związki z Meksykiem, a ten zaczął szperać. Wywęszył, że Ambrose ma podwójne obywatelstwo, i wydobył dokumenty. Doszedł nawet do ludzi, którzy go tam jeszcze pamiętają, i odszukał siostry, ale nie chciały z nim rozmawiać. Udało mu się jedynie wynająć fotografa, żeby zrobił odpowiednie zdjęcia. Sophie wręczyła mi tę dokumentację i powiedziała, dokąd i komu mam ją za nieść. Stwierdziła, że za taki materiał na pewno sowicie mnie wynagrodzą. Faktycznie. Skandale z życia zamożnych ludzi to nie lada gratka dla prasy. Zapłacili mi znakomicie.
Emilia zatrzęsła się z oburzenia.
- Nie chcę cię znać! - krzyknęła. - Trzymaj się ode mnie z daleka! Nie dzwoń ani nie przychodź! - Rzuciła słuchawkę na widełki.
Była absolutnie rozstrojona i zrozpaczona. Zazdrość Sholta i zawiść Sophie zrujnowały jej życie.
Gdybyż tylko potrafiła nakłonić Sholta do wyjawienia prawdy... Może wtedy Ambrose... może nie wszystko byłoby stracone. Westchnęła ciężko. Sholto nie da się przekonać. Osiągnął swój cel - zniszczył ich związek i przyczynił się do ujawnienia bolesnej tajemnicy Ambrose'a. Dlaczego miałby rezygnować z takiej satysfakcji?
Ktoś dzwonił do drzwi. Nie zareagowałaby, gdyby z ulicy nie dobiegł hałas. Dziadek! - pomyślała w panice i podbiegła do okna. Z góry widać było siwą głowę otoczoną ciasno przez tłum napierających dziennikarzy. Bez namysłu zbiegła do drzwi.
- Zostawcie go w spokoju! - krzyknęła. - Dajcie mu wejść do domu.
Wybiegła na dwór, przebiła się przez ciżbę i zaczęła ciągnąć za sobą starego człowieka, chroniąc go własnym ciałem. Uwaga fotoreporterów skupiła się teraz na niej. Zasłoniła ramieniem twarz. Zasypywana pytaniami, przedarła się jakoś do wejścia, lecz kilku najbardziej nachalnych dziennikarzy próbowało wejść razem z nimi do środka.
- Wynoście się albo wezwę policję - zagroziła.
Nie mieli jednak zamiaru ustąpić. Wepchnęła dziadka do domu i wcisnęła się za nim, lecz ktoś włożył but między drzwi a framugę i nie mogła ich zamknąć.
Nagle za plecami reporterskiej zgrai ukazało się kilku postawnych mężczyzn. Doskoczyli do fotoreporterów i zaczęli ich spychać do tyłu.
- Jesteśmy od Kerra - zawołał jeden z ochroniarzy.
- Proszę się nie obawiać, już my sobie z nimi damy radę.
Emilia z ulgą zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie, wybuchając płaczem.
- Och, dziadku, dziadku... Po co wracałeś? Przecież Ambrose prosił, mówiłam ci...
Podniosła wzrok i umilkła, całkowicie zdezorientowana. Miała przed sobą nie dziadka, a Ewana Wingate'a, jego największego wroga.
ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY
Na Boga, co pan tu robi? - szepnęła zszokowana.
Chciałem się widzieć z pani dziadkiem albo z Ambrose'em. - Stary człowiek oddychał ciężko. Był nieco młodszy od Rendella, ale niespodziewana utarczka z prasą najwyraźniej bardzo go zmęczyła. - Pani pozwoli, że usiądę. Czuję się jakoś niepewnie.
Zaprowadziła go do saloniku.
Proszę, tutaj. Może się pan czegoś napije?
Wody, jeśli łaska. - Rozpiął palto i siadając, zdjął je z siebie.
Kiedy wróciła ze szklanką, siedział z głową odchyloną na oparcie fotela. Otworzył oczy i- wolno upił łyk. Z ulicy dobiegały odgłosy kłótni między reporterami a ochroniarzami przysłanymi przez Ambrose'a. Wingate popatrzył w stronę okna.
Długo już trwa ta zabawa?
Od samego rana. Ambrose jest niestety w banku, a dziadek - zaakcentowała chłodno - pojechał do naszej dawnej fabryki.
Wingate od razu pojął jej ton.
- Bardzo mi przykro, że stało się, jak się stało. Kiedy Ambrose zaproponował mi objęcie stanowiska po pani dziadku, wziąłem je bez wahania. A jakże! - skrzywił się kwaśno. - Od tylu lat użeram się z George'em, że nie mogłem oprzeć się pokusie. Myślałem, że to będzie moje największe zwycięstwo, a tymczasem... Szkoda gadać... Czuję się fatalnie. Może to zabrzmi niezbyt mądrze, ale ta wieloletnia rywalizacja niesłychanie mnie mobilizowała. Nie potrafię żyć bez przeciwnika. Pozbyłem się go, ale to tak, jakbym utracił coś z siebie. Właśnie dlatego nie chciałem sam kierować fabryką i podesłałem wam Stephena. Wiedziałem, że George go lubi. Na moją też prośbę Ambrose zgodził się powołać pani dziadka na stanowisko doradcy.
- A więc to pan podsunął mu tę myśl?
Wingate skinął głową.
Wydawało mi się, że w ten sposób ocalę coś z... sam już nie wiem... powiedzmy, że coś z dawnego status quo, z naszej, hm, zażyłości.
I po to pan tu przyjechał? Żeby zawrzeć z nim pokój?
Powiedzmy... - Uśmiechnął się. - Niech mu pani tego nigdy nie powtórzy, proszę, ale tak naprawdę to ja... bardzo kocham tego starego diabła i przejęcie jego fabryki wcale ale to wcale mnie nie cieszy. A jeśli chodzi o Kerra, mam dla niego wielki szacunek. Przykro, że go tak załatwili, pewnie jest mu teraz ciężko. Nie zasłużył sobie na to, żeby obsmarowywały go jakieś miernoty. Kiedy przeczytałem te wszystkie rewelacje, pomyślałem po prostu, że może potrzebować psychicznego wsparcia. No więc przyjechałem, sądząc, że znajdę go u was. Byłem najpierw u niego w domu, ale powiedziano mi, że wyjechał, a w niedzielę bank jest zamknięty.
Tak, ale o jedenastej odbędzie się tam konferencja prasowa.
W takim razie już jadę. - Wingate wstał ciężko. - Dziękuję ci, moja droga. Zdaje się, że przestali już hałasować - dodał, szykując się do wyjścia. - Widać ochrona zrobiła porządek. Zostanie tu pani sama, czy może pojedziemy razem?
Nie, nie, zostanę. Ale bardzo za wszystko dziękuję. Powiem dziadkowi, że pan był.
Proszę mu powtórzyć, że... Nieważne, przepraszam.
Wiem - pożegnała go z uśmiechem.
A więc... naprzód! Do widzenia.
Otworzyła mu drzwi i od razu pojawiło się dwóch ochroniarzy, którzy odeskortowali go aż do samochodu. Emilia zatrzasnęła zamek i podeszła do telefonu.
Możesz już wracać - oznajmiła dziadkowi. - Ambrose przysłał ochroniarzy, nikt cię nie będzie niepokoił.
A ty, Emilko? Jak się czujesz?
Świetnie - skłamała, ciesząc się, że nie widzi jej twarzy.
Będę najszybciej jak się da.
Przyjechał po godzinie i dzięki ochronie obyło się bez sensacji. Kiedy opowiedziała mu o wizycie Wingate'a, zdumiał się niepomiernie. Mruczał coś do siebie, zżymał się, aż w końcu powiedział:
- Mhm, w życiu bym się nie spodziewał. To... to...bardzo przyzwoicie z jego strony. Mówisz, że pojechał do banku zobaczyć się z Ambrose'em? A to histeryk! Ale ma klasę, stary piernik, muszę mu to przyznać.
Emilia wybuchnęła śmiechem.
- Nazwał cię starym diabłem...
Dziadek był wyraźnie mile zaskoczony.
- Tak mnie nazwał? Mhm, jego niedoczekanie! Zabrało mu się na stare lata na komplementy!
Odezwał się telefon, ale rozmowę przejęła od razu automatyczna sekretarka.
- I tak przez cały dzień? - zapytał Rendell.
Emilia kiwnęła głową.
- Zaraz skasuję taśmę - powiedziała. - Po raz dziesiąty chyba. Przesłuchuję i kasuję, i tak w kółko.
Światełko zgasło, co oznaczało, że ktoś się wyłączył. Emilia włączyła playback. Jak można się było spodziewać, dzwoniły głównie redakcje prasowe, okazało się jednak, że telefonowała też ciotka Rosa. Była bardzo zaaferowana i prosiła dziadka o kontakt.
- Pewnie chodzi o Ambrose'a - westchnął, gdy Emilia kasowała taśmę. - Ale chyba muszę do niej zadzwonić, bo inaczej zaraz sama się tu przytaszczy.
Niechętnie wykręcił numer i słuchał przez chwilę, aż nagle podniósł głos:
- Co? Mów wolniej... Skąd wiesz?... Ambrose?...Ale jak on...
Emilia znieruchomiała. Ze słuchawki dobiegał niewyraźny potok słów. Spojrzała na dziadka badawczo.
- W porządku, Roso, jeśli tylko chcesz... Tak, tak, oczywiście. Możesz nocować u nas... Tak, weź taksówkę, czekamy.
Odłożył słuchawkę i z irytacją zacisnął usta.
Zaraz się tu zwali. Nie mogłem jej odmówić, jest w okropnym stanie ducha, ale sam już nie wiem, jak ja zniosę dzisiaj tę histeryczkę.
Ale co się stało? Mówiliście o Ambrosie...
Sophie zwinęła manatki i wyjechała w siną dal. Tyle na razie zdołałem zrozumieć. Nie wróciła na noc i nie byłoby w tym, jak mówi Rosa, nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że nie zadzwoniła do domu. Tymczasem zamiast niej zatelefonował Ambrose. Pytał o nią... Dalej ' już nic nie zrozumiałem. Rosa dostała histerii. Wygląda na to, że się czegoś straszliwie boi.
To właśnie Sophie dogrzebała się tych wszystkich szczegółów z życia Ambrose'a. I o to prawdopodobnie poszło. Dowiedział się, jaka była jej rola, i...
A więc to tak? - Rendell spojrzał na Emilię zaskoczony. - Czego jak czego, ale tego bym się po niej nie spodziewał. Oszalała, czy co? Ambrose jej tego nie daruje... Nie - chwycił się za skronie - tego już dla mnie za wiele. Co za upiorny dzień! Od szóstej jestem na nogach z powodu tego przeklętego wypadku, a teraz jeszcze i to.
Wyglądał tak mizernie, że kazała mu się położyć, obiecując, że sama zajmie się ciotką, a kiedy już poszedł do siebie, zeszła do kuchni. Ledwie zaczęła kroić jarzyny na sałatkę, odezwał się dzwonek. Zdjęła fartuch i poszła otworzyć, dziwiąc się trochę, że ciotka zdążyła się tak szybko zebrać. Uprzejmy uśmiech, z jakim zamierzała powitać Rosę, zniknął natychmiast z jej twarzy. W progu stał Ambrose. W czarnej skórzanej kurtce i czarnych dżinsach, z ponurą, pociemniałą twarzą wydał się jej znowu posągowy i groźny.
Wyglądasz okropnie.
Bo i czuję się niezbyt śpiewająco - zgodził się z ironią. Wsunął ręce za pasek od spodni i pochylając głowę, oparł się o ścianę. - No cóż, zasłużyłem sobie... Nie wiem, co ci powiedzieć, Emilko. Postąpiłem niewybaczalnie. Powinienem był zrozumieć, że ty nie mogłabyś czegoś takiego zrobić. Byłem potwornie zazdrosny o młodego Cory'ego, od samego początku miałem wobec niego kompleks niższości.
Kompleks niższości? Ty? - powtórzyła z niedowierzaniem.
Skrzywił się ponuro i spojrzał na nią bez uśmiechu, odrzucając z czoła ciemny lok.
Nie potrafię zapomnieć, że jestem od ciebie dużo starszy.
Ile razy mam ci powtarzać, że mi to nie przeszkadza?
Teraz, ale co będzie za dziesięć lat?
Skąd mam to wiedzieć? Nie unikniemy ryzyka, Ambrose. Takie jest życie... - Zamilkła nagle. - Ale po co ja to mówię? Ja mam ci mówić o ryzyku? Śmieszne... Wszystko będzie zależało od nas samych.
Popatrzył na nią zmieszany. Odniosła wrażenie, że miał w oczach łzy.
Przyszedłem, żeby ci powiedzieć, że gorzko żałuję swoich oskarżeń. Wszystko już wiem. Sholto...
Widziałeś się z nim?
Tak. Wyśpiewał całą prawdę. Od razu. Wiedział, że jeśli nie uda mi się inaczej, to gotów będę nawet pogruchotać mu kości. Zależało mi zresztą jedynie na tym, żeby potwierdził moje domysły. Natychmiast po wyjściu stąd próbowałem skontaktować się z Sophie. Zatelefonowałem do niej, ale pani Rosa, cała we łzach, powiedziała mi, że jej nie ma. Zadzwoniłem też do Wheelera. Nie odbierał telefonu, więc posłałem po niego, lecz sąsiad powiedział, że ubiegłej nocy Gavin wyjechał. Samochód podobno uginał się od bagaży... No i była z nim Sophie.
Chcesz powiedzieć, że wyjechali razem?
Cóż... - Uśmiechnął się cynicznie. - Uznali widać, że korzystnie będzie połączyć przyjemne z pożytecznym. Sophie ma głowę do interesów i intuicję, zna rynki i giełdę papierów wartościowych. W tym względzie może się Gavinowi bardzo przydać. Obojgu zresztą nie brakowało nic prócz dużych pieniędzy...
Emilia wyczuła natychmiast, że Ambrose coś ukrywa.
Jest coś, o czym nie chcesz mi powiedzieć, prawda?
Po konferencji prasowej uderzyła mnie nagle pewna myśl. Wezwałem więc kogoś z księgowości, żeby sprawdził, jak wyglądają nasze zasoby gotówki. No i okazało się, że nie myliły mnie przeczucia. Sophie i Gavin nie wyjechali ot tak sobie, żeby przeżyć romantyczną przygodę. Uciekli z pokaźnym pakietem obligacji na okaziciela. Mogą je wykupić wszędzie, a w krajach Trzeciego Świata nikt ich nawet nie zapyta, skąd je mają.
To znaczy... to znaczy, że Sophie je ukradła?
Tak. Zawiadomiłem Interpol, ale od ucieczki upłynęła prawie doba. Przez ten czas zdążyli już pewnie znaleźć się w Ameryce Południowej. Zabrali pół miliona.
Ile?
Ambrose uśmiechnął się pobłażliwie.
Sophie nie ryzykowałaby dla byle sumki.
Mówisz o tym tak spokojnie...
Tyle mnie dzisiaj spotkało, że chyba nic już nie jest w stanie mnie poruszyć ani zdziwić. Chociaż... Przyznam ci się, że nie sądziłem, iż Gavin okaże się takim idiotą. W obecnych czasach pół miliona rozejdzie mu się, zanim się obejrzy. Jest sprytny, to fakt, i miał u mnie samodzielne stanowisko, nigdy jednak nie prowadził przedsiębiorstwa. Będzie zapewne próbował wykorzystać nabyte doświadczenia i zaoferować swoje usługi klienteli banków. Tym razem jednak przyjdzie mu myśleć na własny rachunek, nikt nie będzie za nim stał i w razie czego nie weźmie na siebie odpowiedzialności.
Bardzo ci zazdrościł. Sholto mówił mi...
Tak, wiem. Mnie też to powtórzył. Szkoda, że nie widziałaś, z jaką satysfakcją opowiadał mi o nienawiści Gavina i o jego wypadzie do Meksyku.
To wszystko moja wina. Nie powinnam była zareagować tak infantylnie, gdy Sophie zauważyła, co czytam. Przejrzała mnie w jednej chwili.
Była zazdrosna, a to jeszcze bardziej wyostrzyło jej podejrzliwość. Ona i Wheeler mają ze sobą wiele wspólnego. Gavin zazdrościł mi pieniędzy, a Sophie tobie... wszystkiego.
Potworność! - wstrząsnęła się Emilia. - Żyć ze świadomością, że ktoś bez przerwy obserwuje cię nienawistnym okiem. Aż skóra cierpnie...
Chciał ją objąć i niemal już przytuliła się do niego, gdy nagle znieruchomiała.
- Nie - powiedziała zmieszana i zła na samą siebie.
Jeden ciepły gest sprawił, że gotowa była zapomnieć, jak bardzo ją zranił. - Idź już lepiej.
Zwiesił ręce po bokach i stał przez moment nieruchomo, tylko oczy mu błyszczały, a kącik ust zadrgał nerwowo.
Emilko... Posłuchaj... Wiem, że jest ci trudno, ale nie odbieraj mi nadziei. Kocham cię, przecież wiesz. Ogarnęło mnie szaleństwo, bo miałem wrażenie, że cię tracę.
Nie mogę! - zawołała bliska łez. - Czy ty tego nie pojmujesz? Nie ufasz mi. Przysięgałam na wszystkie świętości, ale nie chciałeś mi wierzyć.
Byłem w szoku, zrozum. Przez tyle lat żyłem w lęku, że ktoś w końcu mnie rozpracuje, i kiedy zobaczyłem to wszystko w gazecie, to było tak, jakby urzeczywistnił się zły sen.
Gdybyś mnie naprawdę kochał, nie uroiłbyś sobie tylu bzdur. Skąd mam wiedzieć, czy coś takiego się kiedyś nie powtórzy? Nie potrafiłabym tego znieść, Ambrose. Podejrzliwości, braku zaufania...
- Wiem. Życie nauczyło mnie nie ufać nikomu. Dostałem twardą szkołę. Niełatwo jest przyzwyczaić się do myśli, że można na kimś polegać.
Emilia była bardzo poruszona. Bezwiednie dotknęła szyi i chyba musiała tym ruchem odsłonić zasinione miejsce, gdyż Ambrose zamrugał nagle i zbladł.
Boże mój! - Odwinął golf jej swetra i aż jęknął. - Czy to ja? Emilko! Masz rację. Byłabyś chyba szalona, żeby po czymś takim...
Powinnam cię znienawidzić - szepnęła, walcząc ze sobą.
A nienawidzisz?
Sama już nie wiem. To było straszne...
Emilko...
Mógłbyś przynajmniej to scałować - powiedziała, odchylając do tyłu głowę i odsłaniając całą szyję.
Ambrose przycisnął ją do siebie i miękkimi, ciepłymi wargami przesunął po zasinieniach. Czuła, jak wzbiera w nim pożądanie. Jeszcze moment, a ich usta spotkały się w dzikim, rozkosznym pocałunku.
- Kocham cię, Emilko, błagam, nie dręcz mnie. Na prawdę umiałabyś mnie odepchnąć? Przecież...
Potrząsnęła głową jak opętana. Miłość i jego fizyczna bliskość odbierały jej rozum.
- Ja chyba oszalałam - powiedziała z wyschniętym gardłem. - Powinnam kazać ci odejść, unieść się ambicją, ale... ale nie potrafię. Bo cię kocham. Nie potrafię bez ciebie żyć.
Ręce Ambrose'a oplotły ją z całych sił. Obejmował ją konwulsyjnie, jakby odzyskał utracony skarb. Znowu dziwnie lśniły mu oczy.
- Przysięgam, że będę wierzył każdemu twemu słowu. Spróbuję też nie być zazdrosny o młodszych mężczyzn.
Ale wytłumacz mi wreszcie, czemu twoim zdaniem jakiejkolwiek kobiecie Sholto miałby się podobać bardziej niż ty. Boja tego nie rozumiem.
Jest bardzo przystojny. - Ambrose wyglądał na speszonego.
Miły, przystojny, słodki jak Ken od lalki Barbie - zgodziła się Emilia. - Ale to jeszcze chłopiec, a nie dojrzały mężczyzna.
Jest twoim rówieśnikiem...
To nie tak, Ambrose. Ja i Sholto urodziliśmy się wprawdzie mniej więcej w tym samym czasie, ale na tym kończy się nasze podobieństwo. Psychicznie jestem od niego o wiele dojrzalsza. Był kochany i niańczony przez całe życie, ja musiałam opiekować się matką, a ojca obchodziłam tyle co nic. Różnica wieku, która tak cię niepokoi, nie ma dla mnie żadnego znaczenia. Masz w sobie wszystko, czego potrzebuję... Oboje możemy znowu mieć prawdziwą rodzinę. Chcę ci urodzić dziecko, stworzyć dom. Przecież ludzi wiąże ze sobą nie tylko seks. Spróbujmy żyć razem bez lęku o przyszłość.
Przytulił ją mocno, oparł brodę o czubek jej głowy i trwali tak przez pewien czas w milczeniu, które niosło obietnicę trwalszą niż słowa.
Będziemy szczęśliwi, myślała, otoczona jego ciepłem i miłością, gdy nagle zadzwonił dzwonek.
Dziadek? - Ambrose niechętnie podniósł głowę.
Najpewniej ciotka Rosa, niestety. Kiedy ci otwierałam, myślałam, że to ona. Tak się zdenerwowała zniknięciem Sophie, że musieliśmy ją przygarnąć. Dziadek jest na górze, odpoczywa.
- Czy ona zamierza zostać tu dłużej?
Znowu zadźwięczał dzwonek.
- Muszę otworzyć - powiedziała Emilia. - Inaczej prasa wejdzie jej na głowę.
Ledwie odemknęła drzwi, ciotka Rosa wbiegła do środka w obłoku francuskich perfum, stukając bardzo wysokimi obcasami.
Och, moja droga,.. Jakie to okropne... Nie powiedziała mi nawet do widzenia - spazmowała, całując Emilię. - Wciąż nie mogę uwierzyć, że mi to zrobiła. - Podniosła koronkową chusteczkę do oczu, otarła delikatnie łzy i dopiero wtedy zauważyła Ambrose'a. - Ma pan może jakieś nowe wiadomości?
Nie wiem nic prócz tego, co już pani powiedziałem. Sophie wyjechała z Gavinem Wheelerem.
Na pewno się z tobą skontaktuje - pocieszył ją Rendell, schodząc po schodach. - Zatrzymają się gdzieś na stałe, osiądą i jeszcze do niej pojedziesz. No, moja miła - podszedł i objął ją ramieniem - trzeba wziąć się w garść. Chodź, posiedzimy sobie, pogadamy, wypijemy po kieliszeczku i wszystko będzie dobrze. Głowa do góry!
Kiedy wyprowadził swoją kuzynkę do saloniku, Ambrose znacząco popatrzył na Emilię.
Wyobrażasz sobie, co tu się będzie działo, kiedy ona dowie się, że jej córeczki -malwersantki poszukuje Interpol?
Biedaczka. Chyba umrze ze wstydu.
Rosa Grant nie bardzo dawała się lubić, ale znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Była z Sophie taka dumna... Emilia szczerze jej żałowała.
- Ze wstydu się nie umiera - stwierdził oschle Ambrose. - Myślałem, że spotka to mnie, jeśli ktokolwiek ujawni moją przeszłość. Ten wstyd nie dawał mi żyć. Próbowałem otrząsnąć się z koszmaru mojej młodości, ale dusił mnie jak zmora. To była jakaś paranoja. No i zobacz! Prawda wyszła na jaw i nie tylko nie umarłem, ale przez cały dzień dostaję telefony ze słowami otuchy albo wręcz gratulacje. Nikt nie ma mi za złe mojej przeszłości. Przeciwnie...
Czy Ewan Wingate cię znalazł?
Tak. Niesamowity człowiek, nie uważasz? Autentycznie mnie wzruszył. Po prostu przyszedł i powiedział, że niezależnie od tego, co się stanie, mogę na niego liczyć.
- On cię podziwia - powiedziała łagodnie.
Spojrzał na nią poruszony.
- No, nie wiem, jak to jest z tym podziwem, ale sądzę, że mnie szanuje, a to bardzo sobie cenię. Może mi nie uwierzysz, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wszyscy moi znajomi wiedzieli, że nie jestem z ich sfery. Myślałem, że ich zwiodłem, ale nic z tego. Pewnych rzeczy nie da się podrobić. Zaakceptowali mnie po prostu jako kogoś, kto potrafił zrobić pieniądze. Oczy wiście, moje pochodzenie wywoływało żywe zainteresowanie, ale nie pytano mnie o nic. Przez grzeczność. No, może nie tylko przez grzeczność - uśmiechnął się odrobinę zgryźliwie. - Zbieram zatem gratulacje. I po co ja się tak dręczyłem?
Emilia pokiwała głową.
- Wszystko to minie, zobaczysz. - Ujęła jego. Twarz w dłonie. - Nikt nie będzie tobą gardził. Nie spotka cię nic prócz podziwu, mój ty bohaterze. Koniec z koszmarnymi snami Liczy się tytko to, kim jesteś, j? jesteś kimś bardzo szczególnym. Kocham cię, Ambrose.
Przytulił ją i wzruszony roześmiał się tuż przy jej policzku.
- To był chyba najgorszy dzień w całym moim życiu. Koszmarny sen się spełnił, ktoś zdefraudował pół miliona z kasy banku i niemal cię straciłem. Ale teraz, kiedy jesteś ze mną, nic mnie już nie przeraża. Mam ciebie. Reszta się nie liczy.