285 Charlotte Lamb Mroczne dziedzictwo


CHARLOTTE LAMB

Mroczne dziedzictwo




ROZDZIAŁ PIERWSZY

W pokoju panował półmrok. Lustro wiszące naprze­ciw masywnego, głębokiego fotela odbijało jedynie re­fleks światła małej lampki, gdy nagle - poprzedzone głosami u drzwi - pojawiły się w nim dwie niewyraźne postacie. Mężczyzna siedzący w fotelu skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Przez cały wieczór bolała go głowa. Wydawał dzisiaj raut i nie powinien był opuszczać swo­ich gości, ale nie mógł już znieść głośnej muzyki, ostre­go światła i gwaru. Szukając chwili wytchnienia, uciekł do gabinetu, gdy tymczasem... W lustrze mignął profil młodzieńca i twarz dziewczyny. W przyciemnionym świetle zalśnił sznur pereł. Młodzi byli sobą tak bardzo zajęci, że nie zdążyli jeszcze zauważyć, iż nie są sami. Mimo bólu głowy mężczyzna uśmiechnął się. Takiej sceny nie należało przerywać.

- Weźmy ślub, Em - mówił żarliwie młody. - Sza­leję za tobą, przecież wiesz. Och, zgódź się, proszę. - Rozgorączkowany, natrętny ton wskazywał na to, że młodzieniec jest bardzo podniecony, a może i trochę pi­jany. - Ogłośmy dzisiaj zaręczyny. Właśnie tutaj, zaraz, wobec wszystkich. Niech pospadają z krzeseł!

Przesunął się nieco i dopiero teraz lustro odbiło całą jego twarz. Zagłębiony w fotelu mężczyzna drgnął, roz­poznał go. Sholto Cory! Ten niedawno zatrudniony przystojniaczek, Szkot... Rodzina z majątkiem ziemskim, małe pieniądze. Chłopak dobrze się zapowiadał, był zdolny, pytanie tylko, czy wystarczająco uparty, żeby pójść w górę.

Przeniósł wzrok na dziewczynę. Jej nie znał. Chłodna owalna twarz niemal bez makijażu, usta pociągnięte de­likatną różową szminką, proste, ładnie przycięte wło­sy... Tak, z całą pewnością nigdy jej nie widział. Była bardzo młoda, chyba dopiero co skończyła szkołę. Ni­gdy by nie podejrzewał tego Szkota o tak dobry gust. U jego boku widziałby raczej jakąś kolorową laleczkę o krzykliwej urodzie, podczas gdy z promiennej, niezmanierowanej twarzy dziewczyny biła uczciwość. Błę­kitna, jedwabna sukienka, w której wystąpiła dzisiejsze­go wieczoru, mogła się wydawać nieco staromodna, lecz było jej w niej prześlicznie. Elegancki krój wskazywał na to, że wyszła spod igły krawca zdolnego i zapewne wysoko ceniącego swe usługi. Gotów był się założyć, że szyto ją w znanej pracowni, której klientelę stanowili bardzo zamożni ludzie o nieco konserwatywnych gu­stach. Dziewczyna zatem musiała pochodzić z bogatej rodziny. Czyżby to właśnie tłumaczyło zainteresowanie, jakie okazywał jej Córy? Mężczyzna skrzywił się. Wstrętny cynik, pomyślał o sobie.

Powiedział to takim tonem, jakby zaraz miał się roz­płakać, i dziewczyna była najwyraźniej poruszona.

- Przepraszam cię... proszę... - powiedziała bez­radnie.

Mężczyznę w fotelu znowu ogarnęło rozbawienie. Z trudem panował nad sobą, gdy tymczasem Cory'emu wcale nie było do śmiechu. Uraziła go swoją odmową, a teraz jeszcze litowała się nad nim. Nie mógł tego ścierpieć. Poczerwieniał na twarzy i chwyciwszy ją za ramio­na, przycisnął sobą do ściany, obsypując pocałunkami.

- Przestań, to boli! - krzyknęła, gdy mocne palce zacisnęły się na jej delikatnych przegubach. - Puść!

Skryty za oparciem fotela człowiek początkowo nie miał zamiaru interweniować. To wszystko po prostu go bawiło, toteż zdziwiła go własna gwałtowna reakcja. Raptem zerwał się na nogi i zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, chwycił Cory'ego za kark i jak byle szcze­niaka odrzucił na bok. Sholto uderzył o drzwi.

- Co jest?! - krzyknął, natychmiast podnosząc się z podłogi i rzucając w stronę napastnika.

W tej samej chwili starszy mężczyzna sięgnął do włą­cznika na ścianie. Pokój zalało oślepiające światło kandelabru. Sholto znieruchomiał. Słychać było tylko jego głośny, nierówny oddech.

- Sir!

Zbladł, ale mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na dziewczynę; płakała cicho, po jej policzkach płynęły łzy.

- Czy nic pani nie jest? - zapytał łagodnie.

W odpowiedzi zakryła dłońmi twarz. Drżała tak moc­no, że musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść.

- Nie miałem pojęcia, że pan tu jest, sir - wydukał Sholto. - Stokrotnie przepraszam, myśleliśmy, że gabinet jest pusty.

- Jeszcze raz przepraszam. Chodź, Em.

Ostry sprzeciw przyszpilił go jednak do miejsca, w którym stał.

- Zostaw ją. Przecież nie może wrócić do ludzi w ta­kim stanie.

Sholto zawahał się, spurpurowiał i napotkawszy twa­rde spojrzenie stalowych oczu, bez słowa wybiegł z pokoju. Ciężkie mahoniowe drzwi trzasnęły z hukiem.

- Dziękuję - szepnęła dziewczyna.

Przyjęła chusteczkę, otarła twarz i wydmuchała nos. Spłoszone spojrzenie zza długich ciemnych rzęs świad­czyło o tym, że jest niesamowicie zdenerwowana i spe­szona.

- Ja także przepraszam, że zakłóciliśmy panu spokój.

- Zwróciła się w stronę drzwi. - Proszę wybaczyć.

Wyciągnął rękę, ale nie dotknął jej, a jedynie gestem powstrzymał od wyjścia.

Jeszcze mi tu dygnie i znowu się rozpłacze, pomyślał poruszony. Dziewczyneczka przebrana za kobietę! Ciekawe, ile naprawdę ma lat... I kto to w ogóle jest?

Kerr uśmiechnął się zjadliwie, przypominając sobie wyraz twarzy Cory'ego.

- Tak. Mój widok niespecjalnie go ucieszył.

Oschły, drwiący ton dotknął ją do żywego.

Dziewczyna jęknęła głośno.

- Sholto umrze ze wstydu. Co za pech! A tak się cieszył, kiedy dostał zaproszenie na ten bal. Mówił, że spotkał go wielki zaszczyt.

Co rok, w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Am­brose Kerr wydawał przyjęcie dla pracowników banku, którego był właścicielem. Listy gości nie sporządzał sam, sprawę zaproszeń powierzając zespołowi złożonemu z kilku osób najdłużej zatrudnionych w firmie. Podczas takich rautów przedstawiano mu osobiście nowo przyję­te, obiecujące osoby, miał też okazję spotkać się ze starym personelem, z którym na co dzień się nie widywał.

- Jejejej! - westchnęła znowu dziewczyna. - Ależ się wygłupiliśmy! Ale skąd mogłam wiedzieć, że mi się oświadczy. Ni stąd, ni zowąd.

Kerr obserwował ją zafascynowany. Ta twarz nie po­trafiła kłamać, mieniła się, odsłaniając wszystkie uczucia. I oczy... czyste, aż śmiesznie uczciwe, w których żywo odbijały się przeżycia. Nie pamiętał nikogo tak otwartego, a zarazem bezbronnego w swojej szczerości. Zrobiło mu się jej żal. W tym świecie nie ma miejsca dla niewinnych ani naiwnych. Nie powinno się jej zostawić samej sobie. Myślał o niej tak intensywnie, że aż go to zastanowiło. Nie miał zwyczaju roztkliwiać się nad cu­dzym losem ani dzielić włosa na czworo.

Bo i faktycznie: co w tym wesołego, zżymał się Kerr.

Mała była jednak chyba oczarowana Sholtem bar­dziej, niżby to chciała przyznać. Ten gołowąs zachował się być może zbyt nachalnie, przestraszył ją, ale kto się lubi, ten się czubi i rzecz bez wątpienia zakończy się ślubem. A zresztą, co go to wszystko mogło obchodzić! Jakaś siusiumajtka i nieopierzony kogucik... Śmieszne!

Pobrużdżone czoło Kerra przecinała coraz posępniejsza zmarszczka. Czemu on jest taki ponury? - zastana­wiała się Emilia, obserwując zastygłą w grymasie twarz. Nie, to chyba nie z gniewu. W jego oczach tlił się jakiś sardoniczny humor, w kąciku ust czaił się uśmiech. Pew­nie ma za dużo spraw na głowie, uznała w końcu. Sholto mówił jej, że to tytan pracy, miał dla niego uznanie graniczące z kultem. Od dawna ciekawiło ją, jak wyglą­da, a teraz była pod wrażeniem - kto by zresztą nie był?

No tak, oczywiście. Podejrzewał, że nie łączyło ich nic poza pocałunkami. Nie żyją ze sobą, ale ona się wstydzi to powiedzieć. Jest niewinna, odgadywał ze zdumieniem, patrząc jej prosto w oczy. Nie, to niemo­żliwe. Nie w naszych czasach. Nie wierzył.

- Ile masz lat?

Poczuła się pogrążona. Wiedziała oczywiście, dlacze­go zadał to pytanie.

- Dwadzieścia. - Wojowniczo wysunęła podbródek. - Za parę miesięcy skończę dwadzieścia jeden. Drugiego kwietnia... Dobrze przynajmniej, że nie zdążyłam na prima aprilis. -Roześmiała się, ale Ambrose jej nie za­wtórował.

Czuł się nieswojo. Coś trzepotało mu w sercu, tłu­kło się jak ptak, który nie może wyrwać się z klatki. Chory jestem, czy co? - pomyślał nerwowo. Najpierw ta migrena, a teraz jeszcze i serce. Może to coś poważ­niejszego? Tego tylko brakowało, żeby dopadła mnie grypa...

Zorientował się nagle, że od dłuższej chwili milczy, a dziewczyna kręci się niespokojnie.

- Nie miałaś innych chłopców? - zapytał i aż się wstrząsnął, pojmując swój straszliwy nietakt. Zasłużył na to, żeby go spoliczkowała albo natychmiast wyszła bez słowa. - Przepraszam - powiedział szybko. - To nie moja sprawa.

Sholto zapewne piekielnie się wystraszył. Dziś wie­czór chciał zrobić na swoim szefie jak najlepsze wrażenie, gdy tymczasem kompletnie się zbłaźnił. Wymarzył sobie, że ta noc będzie należała do niego. Pewnie długo planował zaręczyny. Pragnął je ogłosić tutaj, w obecno­ści najbardziej znaczących osób z banku. Najprawdopo­dobniej stał teraz gdzieś w pobliżu i tylko czekał, żeby wreszcie wyszła i opowiedziała, co o nim mówili.

Kiedy się patrzyło na Ambrose'a Kerra, urok był ostatnią rzeczą, o jakiej można by pomyśleć. Uwagę zwracała przede wszystkim jakaś spokojna pewność sie­bie i godność. Był postawnym, przystojnym mężczyzną. Wysoki i barczysty, onieśmielał Emilię spojrzeniem oczu, które - jeśli się nie uśmiechał - były stalowoszare. Biada temu, kto by go naprawdę rozgniewał. Nic dziwnego, że biedny Sholto tak się zmieszał. Bardzo często jej o nim wspominał, zawsze z najwyższym podziwem, ale nie znał go osobiście. Wyobraź sobie, powiedział kiedyś, że właściwie nikt nic o tym człowieku nie wie.

Wypłynął w minionej dekadzie, pojawił się nie wia­domo skąd i od razu w świecie biznesu zrobiło się o nim głośno. Nie miał żadnych związków rodzinnych, nicze­go o sobie nie opowiadał, a ludzie czuli przed nim zbyt duży respekt, by zadawać jakiekolwiek osobiste pytania. Ci, którzy tego spróbowali, napotykali mur i szybko re­zygnowali z jakichkolwiek dociekań.

Pochodził chyba z Ameryki, ale mówił bez amery­kańskiego akcentu. Miał oliwkową karnację, która wska­zywałaby raczej na kogoś z basenu Morza Śródziemne­go, wyrazisty dół twarzy ze śladami mocnego, starannie ogolonego zarostu i lśniące, kruczoczarne włosy.

Dopiero, teraz zaczynała pojmować, dlaczego robił tak wielkie wrażenie na jej przyjacielu. Sama była poruszo­na. Zdenerwowała się bardzo, ale nie o to w tym wypad­ku chodziło. Ten człowiek... Ściągnęła brwi, szukając właściwego określenia - tak, ten człowiek ją niepokoił. Miała dziwne odczucie, jakby stała na krawędzi wulkanu o nieprzewidywalnej sile. Poczuła się nieswojo.

Nazwisko to nic mu nie mówiło. Powtórzył je, żeby zapamiętać, i w tej samej chwili na stoliku przy biblioteczce zabrzęczał aparat. Kerr spodziewał się tego tele­fonu. Wyszedł z przyjęcia również po to, żeby tutaj, w ciszy swego gabinetu, czekać na rozmowę.

- Będę musiał odebrać, przepraszam na moment.

Chciał, żeby poczekała, ale gdy tylko podniósł słu­chawkę, dziewczyna skorzystała z okazji, by wymknąć się z pokoju.

- Cześć, Gavin. No i jak poszło?

- Jak po maśle. Mamy go. Dograłem wszystko.
W środę na posiedzeniu zarządu możesz go wykończyć.

W głosie Gavina Wheelera brzmiało niezdrowe pod­niecenie. Kerr podejrzewał, że Gavin nieźle sobie popił. Pił w ogóle za dużo, a kiedy jakieś kolejne zadanie miało się ku końcowi, popuszczał sobie i chlał bez umiarko­wania. Ambrose nigdy z nim nie pił, co, o czym wie­dział, drażniło jego bliskiego współpracownika. Z przy­padkowych, niejasnych uwag domyślił się, iż Wheeler - jak na ironię - podejrzewa go o to, że jest zaleczonym alkoholikiem. Jak na ironię - ponieważ całe jego dzie­ciństwo zostało zniszczone przez ojca alkoholika, który po pijanemu robił burdy, a kiedy trzeźwiał, wpadał w depresję. Właśnie z tego powodu Kerr pozwalał sobie od czasu do czasu wyłącznie na kieliszek wina, i to jedynie w towarzystwie, nie tykał wódki i nigdy nie pił do lustra. Za nic jednak nie opowiedziałby Wheelerowi o swoim ojcu. Ani jemu, ani zresztą nikomu innemu. Nie ufał ludziom.

Kerr miał sympatię dla starego i było mu go szczerze żal. W fabryce, którą prowadził, działo się jednak nie najlepiej, choć klimat na rynku papieru zdawał się sprzy­jać jej rozwojowi. Rendell nie spłacał zaciągniętego kre­dytu, do obowiązków dyrektora banku należało więc zabezpieczenie wkładów inwestorów.

- I tak w końcu musiałby odejść - powiedział obojętnie Gavin.

George Rendell nic go nie obchodził, prawie go zre­sztą nie znał. Wheeler nie pracował w banku. Podlegał bezpośrednio Ambrose'owi i na jego zlecenie ubijał in­teresy i transakcje między klientami banku, aranżował przejmowanie pakietów akcji zainteresowanych firm bądź indywidualnych inwestorów, zdobywał informacje i wyszukiwał potencjalnych kupców. Był diablo spryt­ny; nie bawił się w sentymenty i potrafił chłodno kalku­lować. W dążeniu do najtrudniejszych nawet celów by­wał niezastąpiony. Z pasją gończego psa tropił sprawy interesujące jego chlebodawcę.

- Za bardzo się certolisz - dodał cierpko. - To twój przyjaciel czy co?

- Nie. Nic osobistego nas nie łączy, tyle że znamy się od dawna. To mój stary klient.

Pytanie Wheelera zirytowało Ambrose'a. Gavin był bezwzględny, ale miał rację. Osobiste odczucia nie mo­gły tu mieć nic do rzeczy. Był zobowiązany do zabez­pieczenia kapitałów powierzonych bankowi, a Rendell zalegał ze spłatą całkiem pokaźnej sumy.

Od ponad wieku rodzina Rendellów zajmowała się produkcją papieru. W jej rękach znajdowało się kilka fabryk w Kent i Sussex. Dwa lata temu George wystąpił o kredyt na modernizację zakładów. Ambrose wyraził zgodę. Rendell spłacał co prawda odsetki i uregulował część rat, ale dług był wciąż bardzo duży. Ubiegłoroczna kontrola wpływów firmy wykazała, że mimo przepro­wadzenia modernizacji spadała produkcja, a ze sprzeda­żą było również nie najlepiej. Kerr doszedł więc do wniosku, że gospodarowanie przedsiębiorstwem jest niewłaściwe i że rutyna zarządu, w tym niestety i same­go Rendella, doprowadzi je do upadku. Sytuacja dojrzała do zmiany kierownictwa. Wymagał tego interes banku.

Gavin dzwonił ze Szkocji, gdzie miał się spotkać z jednym z większych udziałowców firmy Rendella, który gotów był sprzedać swoje akcje kupcowi zapro­ponowanemu przez bank.

Kerr odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Przyję­cie zbliżało się ku końcowi, za mniej więcej pół godziny goście zaczną się zbierać do odjazdu. Powinien wyjść do nich i pokręcić się trochę przez te ostatnie kwadranse.

Kiedy tylko otworzył drzwi, otoczył go natychmiast wianuszek osób pragnących skorzystać z szansy zamie­nienia z nim choćby paru słów. Było to męczące i zaczął już przemyśliwać, jak by się tu chyłkiem wymknąć, gdy przyszła mu z pomocą Sophie Grant. Zajmowała się ryn­kiem papierów wartościowych i była w tej dziedzinie jednym z jego najlepszych ekspertów. Podeszła do oble­gającego go tłumku, odczekała chwilę, a kiedy tylko nadarzyła się okazja, poprosiła, żeby pokazał jej orchi­dee, które hodował w przydomowej szklarni. Parę in­nych osób zapragnęło nagle również je obejrzeć, lecz Ambrose wykręcił się grzecznie, mówiąc, że przy orchi­deach nie mogą stać jednocześnie więcej niż dwie osoby.

Spojrzał na nią z rozbawieniem.

Zerknął na nią z ukosa, ulegając dziwnemu wrażeniu, że ten opis kwiatu przystawał do niej samej. Była piękna, przepysznie piękna i w przewrotny sposób łakoma. Mężczyzna, którego zamknęłaby w ramionach, musiał­by bardzo uważać, żeby nie zacisnęły się na nim zbyt mocno. Miała jasnoperłową karnację, ciemne, iskrzące się oczy i pełne, karminowe usta. Pod obcisłą czarną sukienką bez pleców pyszniły się prowokująco zmysło­we kształty.

Dwa lata temu mieli romans. Podobała mu się i na krótko stracił dla niej głowę, ale szybko zorientował się, co kryje ów koci uśmiech i budząca pożądanie uro­da. Sophie była ambitna i zaborcza, apodyktyczna i obcesowa. W zbliżeniu z nią znajdował rozkosz, ale od kobiety, którą chciałby mieć u swego boku, wymagał więcej.

Z tego związku wycofywał się dyskretnie. Stopniowo przestał do niej dzwonić, spotykali się coraz rzadziej. Sophie zaakceptowała to bez słowa. Był przeświadczo­ny, że przestał być dla niej atrakcyjny, podobnie jak ona dla niego, lecz podejrzewał, że jeszcze niedawno miała nadzieję zostać jego żoną. Po ostatecznym rozstaniu na­dal zachowywała się bez zarzutu. Parę miesięcy później awansował ją nie tyle w nagrodę za nieskazitelną posta­wę, co z uwagi na to, że jej takt i umiejętność zachowa­nia dyskrecji uświadomiły mu, jak cennym jest pracow­nikiem. Dzięki tym cechom mogła zrobić w banku pra­wdziwą karierę.

Ambrose ściągnął brwi. Fakt, że to Sophie zajmowała się rozliczeniami z firmą Rendella i, jak sobie przypo­minał, nie kto inny, a właśnie ona pierwsza zasugerowała, iż należałoby zdjąć George'a ze stanowiska głównego dyrektora.

- To chyba jednak nie najlepszy pomysł, nie uważasz? Jesteś, słyszałem, spokrewniona z Rendellami...

Sophie posłała mu jeden z tych swoich zagadkowych uśmiechów, które tak dobrze znał.

- Moja matka jest kuzynką George'a, to prawda, ale rodzina ze strony matki nie ma pieniążków. Znaczymy dla tamtych tyle co nic. - Zatrzymała wzrok na pysznej, purpurowej orchidei. - Wspaniała! Jaka szkoda, że nie pachnie!

O czym ona teraz właściwie myśli? - zastanowił się Ambrose. Na pewno nie o orchidei. Ale o czym? Obser­wował ją z napięciem i nagle poczuł się nieswojo. Wszy­stko jedno, o co jej chodziło. Nie obchodziły go jej stosunki rodzinne, podjął decyzję, kierując się wyłącznie względami finansowymi, być może jednak nie powinien był powierzać rozliczeń z Rendellami właśnie jej. Wte­dy, na początku, nie miał zresztą pojęcia, że jest z nimi spowinowacona, dopiero parę miesięcy temu powiedział mu o tym sam George. Poczuł, że koszula lepi mu się do pleców. W szklarni było gorąco.

- Wracajmy - powiedział, kierując się w stronę wy­jścia.

Gdy tylko się pojawił, goście zaczęli się żegnać. Sto­jąc w drzwiach, kolejno ściskał im dłonie, a kiedy pode­szła Sophie, musnął wargami jej policzek.

- Dzięki, Ambrose - uśmiechnęła się w swój chara­kterystyczny sposób. - To był wspaniały wieczór. Pięknie się nami zajmowałeś. Trzeba przyznać, umiesz to robić.

W aksamitnym tonie jej głosu dosłuchał się przytyku i lekkiej ironii.

- Dziękuję - odparł chłodno. - Dobranoc, Sophie.
Sholto pożegnał się znacznie wcześniej; powiedział dobranoc, nie patrząc gospodarzowi w oczy, i prawie wybiegł na dwór. Był sam. Jego dziewczyna, uznał Ambrose, najpewniej pojechała już do domu. Tymczasem parę minut później zobaczył ją. Emilia szła w stronę wyjścia pod rękę z kimś, z kim najwyraźniej łączyła ją serdeczna zażyłość. Kto to mógł być?! Kerr zerknął szybko na towarzysza dziewczyny i wstrzymał oddech, widząc siwą głowę, pomarszczoną twarz i niebieskie oczy Rendella. Ogarnęło go najwyższe zdumienie.

- Piękny wieczór, Ambrose. - George wyciągał już rękę z wesołym uśmiechem. - Szkoda tylko, że nie mie­liśmy okazji porozmawiać, ale w takim tłumie trudno było się do ciebie docisnąć. W każdym razie było nam bardzo miło, prawda, Emilko... - Zauważył, że Kerr bacznie się jej przygląda. - Och, oczywiście, zapomniałem. Byłeś zajęty, kiedy wchodziliśmy. Nie przedstawi­łem ci jej jeszcze. Poznaj, to moja wnuczka.

Wnuczka? Ambrose utkwił spojrzenie w delikatnej twarzy Emilii, czując, że brakuje mu powietrza. Uśmie­chnęła się, ale oczy dziewczyny pozostały bardzo po­ważne. Podał jej rękę.

- Mam nadzieję, że się tu pani podobało.

Jej dłoń była drobna i chłodna. Przytrzymał ją dłużej.

Ambrose niechętnie wypuścił dłoń dziewczyny i uśmiechnął się do starego.

- Z przyjemnością - podziękował uprzejmie, lecz czuł się dziwnie zmieszany. Czy to możliwe, żeby była wnuczką Rendella? Dlaczego nie skojarzył sobie jej na­zwiska, kiedy mu się przedstawiała? Do tej pory nigdy nie zawodziła go pamięć.

Z całą pewnością nazwisko Madelin znajdowało się w kartotece banku. Swego czasu wiadomość o tragicznej śmierci ukochanej jedynaczki Rendella zelektryzowała ca­łe środowisko. Zmarła bardzo młodo na raka. Mieszkała z mężem, rzutkim paryskim dziennikarzem, we Francji i osierociła kilkunastoletnią córkę. Ambrose nie skojarzył, że dziewczyną tą była właśnie Emilia. Obiło mu się o uszy, że jej ojciec szybko ożenił się po raz drugi, ale w nowej rodzinie i pośród nowych dzieci zabrakło dla niej miejsca. Wysłano ją do szkoły z internatem. Po latach znalazła się w Londynie i, o czym nie wiedział, zamieszkała u swego dziadka. Gavin na pewno to wyniuchał. Dlaczego jednak nawet mu o tym nie nadmienił?

Teoretycznie wiedział o niej wszystko. Nagle uzmy­słowił sobie, że widział nawet jej zdjęcie. Była to szkol­na fotografia uczennicy w zielono-złotym mundurku. Szerokie rondo kapelusza przesłaniało do połowy twarz, wydawało mu się jednak, że była pyzata. Zapamiętał też długie warkocze z zielonymi kokardami.

- No, to znakomicie. Będziemy na ciebie czekać. Zdaje mi się, że nigdy jeszcze u nas nie byłeś. Nie mylę się, prawda? Powinienem był dawno już o tym po­myśleć, ale ostatnimi laty, po śmierci żony, stałem się odludkiem. Dopiero kiedy Emilka zamieszkała ze mną, świat się do mnie uśmiechnął. Znowu chce mi się żyć, w naszym domu kręcą się młodzi, a wszystko dzięki niej...

Ambrose roześmiał się, a widząc rozmiłowane spo­jrzenie, jakim George objął swoją wnuczkę, odczuł jakąś niezrozumiałą zazdrość. Jak na swoje siedemdziesiąt lat Rendell wciąż prezentował się świetnie. Miał ładną, wy­sportowaną sylwetkę i był pełen wigoru. Pracę w fabry­ce traktował jak misję - Ambrose wiedział, że od ósmej rano do szóstej wieczór można go było spotkać tylko tam. Trudno mu było odmówić witalności, to fakt, ale najwyraźniej nie panował już nad zagadnieniem efe­ktywności swojego przedsiębiorstwa. Być może znacz­nie bardziej zajmowała go teraz wnuczka, dzięki której odzyskał radość życia.

- Mieszkamy w Chelsea - dodał jeszcze Rendell.
- Sekretarka zapisze ci dokładny adres, zresztą na pew­no macie go w swoim rejestrze. To niedaleko Carlyle'a, łatwo znaleźć. Jesteśmy zatem umówieni. Pasuje ci wpół do ósmej?

Ambrose skinął głową.

Nie powinienem był przyjąć tego zaproszenia, pomy­ślał Kerr. Za tydzień o tej porze stary będzie mnie nienawidził, dziewczyna również. Nie mam prawa gościć pod ich dachem, skoro przeze mnie ten dach runie im na głowy.

Godzinę później leżał już w łóżku. Wygaszono świat­ła, w pokoju panowała ciemność. Ciszę zakłócał jedynie wiatr świszczący w gałęziach drzew Regents Park i do­chodzące tu głosy zwierząt z pobliskiego zoo. Zazwy­czaj zasypiał natychmiast, ale tej nocy sen omijał go aż do wczesnych godzin rannych. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio miał takie kłopoty z sumieniem.


ROZDZIAŁ DRUGI

We wtorek Emilia obudziła się wcześnie. Wstawał spokojny, zwykły grudniowy dzień. Nie było wiatru, słońce skryło się za chmurą i po ścianach sypialni snuło się blade światło. Ziewnęła rozespana. Trzeba wstać, pomyślała leniwie. Na dnie świadomości kołatała myśl, że na dzisiejszy wieczór zaplanowali coś szczególnego. Ależ tak, ocknęła się w jednej chwili. Wydają przyjęcie. Dziadek zaprosił Ambrose'a Kerra. Coś załomotało jak bęben i Emilia znieruchomiała, błyskawicznie uświada­miając sobie, że w domu panuje absolutna cisza, a tylko jej łomocze w skroniach. Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i włączyła prysznic. Zerknęła w lustro i zo­baczyła swoje nienaturalnie błyszczące oczy, wypieki na policzkach i różowe, chwytające powietrze usta.

Co mi jest? - pomyślała z niepokojem. Odwróciła wzrok i pospiesznie ściągnęła przez głowę nocną koszulę. Zastygła na moment z podniesionymi do góry ręko­ma, czując, że całe jej smukłe ciało napina się, a sutki twardnieją. Spojrzała na swoje piersi. Za małe! - oceni­ła, marząc o lepszej figurze. I te włosy - okropne, jakieś brązowawe. Och, gdyby tak chciały być jasne jak psze­nica albo kruczoczarne. Każde zresztą, byle nie takie, jakie są. I kręcone, a nie proste jak druty.

Weszła pod ciepły prysznic, przymknęła oczy i deli­katnie namydliła całe ciało. Jak to by było, myślała, gdyby w ten sposób jej ramion, szyi i piersi dotykał mężczyzna? Nie, nie jakiś tam mężczyzna, ale on, Ambrose Kerr. Od sobotniego wieczoru nie przestawała o nim myśleć. Zawstydziła się nagle, czerwieniejąc na twarzy. Dziewczyno, co ty sobie roisz, weź się w garść, pomyślała ze złością. Jest prawie dwa razy starszy od ciebie, doświadczony, obyty.

W drodze powrotnej z przyjęcia w Regent's Park za­pytała dziadka, w jakim wieku jest Kerr. Odpowiedział, że nie wie dokładnie, ale powinien mieć mniej więcej czterdziestkę. Była świadoma, że jest od niej sporo star­szy, lecz czterdziestka zaskoczyła ją nieprzyjemnie. Od­czekała wtedy chwilę i starając się nie zdradzić szalonej ciekawości, możliwie najbardziej naturalnym tonem za­pytała:

Myślę, że marzyło jej się zostać panią Kerr. - Rendell potrafił czasem być dość cyniczny i tym razem od­kryła w jego głosie ten właśnie ton. - Sophie odziedziczyła charakter po matce. Obie są kute na cztery nogi, jedna lepsza od drugiej, i zimne jak głaz. Brzytwy!

- Ale ja je lubię- zauważyła spokojnie Emilia. Od­powiedziało jej zdziwione, pobłażliwe spojrzenie dziadka. - Są dla mnie bardzo miłe.

Była im obu szczerze wdzięczna za troskę i serdecz­ność, jaką ją otoczyły, kiedy przyjechała do Anglii. Ro­dzina ojca nigdy się nią specjalnie nie interesowała, a je­go samego obchodzili bardziej synowie z drugiego mał­żeństwa, przede wszystkim zaś praca. Nawet tuż przed śmiercią matki nieczęsto bywał w domu. Emilia pode­jrzewała, że romans z Marie-Claude zaczął się już wtedy. Czy mama o tym wiedziała? Jeśli nawet tak było, to nie zdradziła się przed nią ani słowem. Czasem tylko, gdy sądziła, że nikt tego nie widzi, na jej twarzy malował się chwytający za serce smutek. Musiała naprawdę dużo znieść - przez długi czas trawiła ją ciężka, nieuleczalna choroba. Maman - bo tak zawsze o niej myślała - miała jasną świadomość, czym to się skończy. Musiało jej być nieznośnie ciężko radzić sobie samotnie ze śmiertelnym lękiem, bo ojca nigdy nie było w domu. Emilia nie mo­gła znieść myśli, że być może matka ukrywała nie tylko rozpacz i strach przed śmiercią, ale również gorycz ko­biety, która wie, że jest zdradzana.

W ostatnich miesiącach życia, kiedy nie dawało się już ukryć zastraszających postępów choroby, chciała ją wysłać do dziadków do Anglii, ale Emilia nie zgodziła się na wyjazd. Stały się sobie bardzo bliskie, bardziej niż w normalnych warunkach matka i dorastająca córka. Obie wiedziały, że niedługo już będą razem. Emilia wciąż jeszcze za nią tęskniła.

-Claude pracowała w tej samej gazecie co on, znali się od lat. Bardzo elegancka, miała paryski szyk i wdzięk, a w do­datku była dyskretna, inteligentna i dowcipna. Byłoby mo­że łatwiej, gdyby zachowywała się wrogo. Ale nie. Wręcz przeciwnie, odniosła się do niej wyrozumiale, a nawet wielkodusznie. Sprawiła jej nowe fatałaszki, doradziła zmianę fryzury, tak jakby miały zostać przyjaciółkami. Nie potrafiła jednak okazać jej zwykłego, ludzkiego ciepła. Kiedy zaszła w ciążę, wysłała Emilię do szkoły z interna­tem. Odwiedziny w domu ojca stawały się coraz krótsze; po maksimum tygodniu wyprawiano ją na jakieś wakacje - zimą na obóz narciarski, latem na konie. Po ukończeniu szkoły pojechała na dwa lata do Anglii, zrobiła dwuletnią szkołę biznesu, a potem zaczęła pracować w zakładach pa­pierniczych dziadka w Kent. Miała świadomość, że nigdy już nie zamieszka u ojca.

Zaakceptowała ten stan rzeczy, choć w głębi duszy było jej z tego powodu bardzo przykro. Przez kilka mie­sięcy zapoznawała się z produkcją papieru i dystrybucją, a ostatnio trafiła do działu handlowego. Nie miała jesz­cze doświadczenia i zajmowała się zwykłą pracą biuro­wą. Dziadek zresztą nie zatrudniał do sprzedaży żadnych kobiet. Jego zdaniem samotne podróżowanie po kraju samochodem i związane z tym nieodłącznie noclegi w tanich hotelikach nie było zajęciem dla kobiety, a już z całą pewnością nie pozwoliłby na to Emilii. Miała przyjmować zamówienia, prowadzić rozmowy z intere­santami, zdobywać informacje i jak najwięcej się uczyć.

Odpowiadały jej kontakty z ludźmi i dziewczyny, z którymi pracowała. Coraz bardziej też interesował ją sam papier, stuletnia już historia fabryki i dzieje rodziny matki. Po dość samotnym okresie życia czuła wreszcie, że jest w domu, że to jest jej świat. Sophie Grant i ciotka Rosa były także rodziną, a poza tym - oprócz dziadka - właśnie je obie poznała tutaj jako pierwsze. Za nic nie chciałaby ich niczym urazić, zwłaszcza Sophie. Zasta­nawiające, dlaczego dziadek mówił o nich z taką niechę­cią. Miała wrażenie, że one obie bardzo go poważają i lubią...

Tak się jakoś złożyło, że nie widziała się z Sophie od ubiegłej soboty, a gdyby nawet, to i tak nie śmiałaby jej zapytać, czy nadal kocha się w Kerze. Najlepiej w ogóle o tym nie wspominać, zdecydowała przy ubie­raniu. Byłoby to nietaktowne i być może sprawiłoby Sophie ból.

Wyszczotkowała włosy i spojrzała w lustro. A co to zresztą ma wspólnego z tobą, szara myszko? - pomyśla­ła o sobie z ironią. Przestań o nim myśleć, prawdopo­dobnie ma już kogoś. Mężczyźni tego typu nie bywają długo samotni, a ty w ogóle dla niego nie istniejesz.

Za kwadrans ósma zbiegła na śniadanie. Dziadek sie­dział już przy stole i jak zwykle rano pił kawę, przegryzając grzanką z dżemem. Podniósł wzrok i uśmiechnął się z upodobaniem, pochwalając bez słów jej obecność i wy­gląd. Miała na sobie kremową bluzkę i ciemnoszarą pliso­waną spódnicę. Lśniące włosy układały się ładnie wokół twarzy. Odpowiedziała mu promiennym spojrzeniem.

George Rendell od lat mieszkał sam. Samotność do­kuczała mu, ale i stała się przyzwyczajeniem. Prawie zapomniał, jak to jest, kiedy się z kimś mieszka, kiedy słyszy się czyjeś kroki na schodach, rozmowę przez te­lefon, a rano przy śniadaniu zamiast okna czy ściany widzi się czyjąś twarz i napotyka szczery, miły uśmiech. Emilia odmieniła jego codzienność. Początkowo miał pewne obawy, czy to wspólne zamieszkiwanie ułoży się poprawnie i czy ciągła krzątanina młodej dziewczyny nie będzie dla niego męcząca albo wręcz irytująca, ale już po tygodniu czuł się tak, jakby mieszkała tu zawsze, Nie był człowiekiem wylewnym, ale ilekroć wchodziła do pokoju, jaśniało mu w duszy.

- Całkiem ładny mamy dzień, prawda, dziadeczku?
- Pocałowała go w czubek głowy.

Za oknem w ogrodzie kołysały się martwe zimowe drzewa, niebo było szare i chłodne. Prawie Boże Narodzenie... Co rok bardziej nienawidził zimy.

- Przynajmniej nie pada. - Obserwował, jak wkłada kromkę do tostera, nalewa sobie pomarańczowego soku i kawę i siada naprzeciw niego. - Przemyślałaś dzisiejszą kolację?

Skinęła głową, rozsmarowując grubo dżem.

- Na początek będzie gorąca zupa z brokułów, a po­tem łosoś z wody w jarzynowym sosie, a na deser omlet na słodko z owocowym musem porzeczkowym albo może malinowym.

Nauczyła się gotować od matki, ale nie tylko. Szuka­jąc wakacyjnych atrakcji, które miały jej wynagrodzić brak rodzinnego domu, a jednocześnie po to, by wyeks­pediować ją jak najdalej, któregoś roku macocha wysłała ją na letni obóz przy szkole w Loire, gdzie zdobywało się kwalifikacje gastronomiczne. Dziadek był zdumiony a zarazem szczerze uradowany tym jej niespodziewa­nym talentem. Przywykł już do nieciekawych, ciągle tych samych posiłków, przyrządzanych przez kolejne gospodynie, a teraz, chcąc się pochwalić kulinarnymi uzdolnieniami wnuczki, bardzo chętnie urządzał proszo­ne kolacje.

- W życiu nie słyszałem o omletach z owocowym nadzieniem...

Na nieukrywany zachwyt dziadka Emilia odpowie­działa uszczęśliwionym uśmiechem. Świadomość, że jest kochana, dodawała jej skrzydeł. Czuła, że potrafiła­by zrobić wszystko.

Pojechali razem do fabryki i wrócili z pracy równo o piątej. Dawniej Rendell zostałby dłużej, ale dziś, ma­jąc ją obok siebie, wolał wcześniej przyjechać do domu.

Emilia od progu rzuciła się w wir przygotowań. Ugo­towała zupę z brokułów, a następnie zmiksowała od­dzielnie porzeczki i maliny i pobiegła do siebie. Nie zdążyła się wcześniej zastanowić, w czym wystąpi wie­czorem, i teraz traciła niepotrzebnie czas, przymierzając kolejne sukienki. W żadnej się sobie nie podobała, a chciała dziś wyglądać inaczej niż zwykle, przede wszystkim dojrzalej. W końcu zdecydowała się na małą czarną, którą kupiła jej macocha. Gustowi Marie-Claude można było zaufać.

Kiedy uczesała się i nałożyła makijaż, przejrzała się w lustrze. Czarna sukienka zmieniła ją w sposób wręcz zaskakujący. Czy w ogóle należało ją wkładać? Bardzo jej zależało na tym, żeby Kerr dostrzegł w niej kobietę, ale... Zrobiła minę. I tak jestem bez szans, pomyślała. Był wtedy uprzejmy, ponieważ płakałam, ale - uśmie­chnęła się blado - prawdziwych mężczyzn nie interesują smarkule w moim wieku. Może powinnam się przebrać w coś zwyklejszego, zamiast zgrywać się na kogoś inne­go niż jestem? Popatrzyła na zegarek i niemal krzyknęła przerażona. Na nic nie było już czasu! Na schodach niemal zderzyła się z dziadkiem, który na jej widok za­trzymał się skonsternowany.

Jeśli się pospieszę, to może jeszcze zdążę się prze­brać... ostatecznie nic się nie stanie, jeśli zasiądziemy do stołu parę minut później, pomyślała z desperacją, ale właśnie rozległ się dzwonek do drzwi i o przebraniu się nie mogło być już mowy.

Wszyscy przybyli goście byli w wieku dziadka lub o pokolenie młodsi. Witali się z nią uprzejmie, odbierała ich okrycia i odnosiła do pokoiku zamienionego na szat­nię, a potem, w salonie, podawała drinki i przystawki - kiełbaski owinięte chrupiącym bekonem, żółty ser z papryką i trójkątne kanapeczki przybrane kawiorem.

Kerr przyjechał jako ostatni. Omal nie zemdlała na jego widok.

- Przepraszam, że tak późno, ale nie mogłem się wydostać z korka na Trafalgar Sauare - powiedział w progu i nagle ściągnął brwi, jakby coś w jej wyglądzie bardzo go zdziwiło.

- Jeśli pan pozwoli, powieszę palto. - Była bardzo speszona. Czuła, że i jemu nie odpowiada jej sukienka.

Nie odrywając od niej wzroku, zdjął czarne kaszmi­rowe palto z wiśniową jedwabną podszewką. Emilia uniosła je z atencją. Ulegając pokusie, pogładziła ukrad­kiem materiał, zachwycona jego miękkością i lekkością, a jednocześnie z cielęcym zachwytem przypatrywała się Ambrose'owi. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, nie mniej elegancki niż palto i obstalowany zapewne u tego samego krawca. Jak cię widzą, tak cię piszą, powtarzał często dziadek, i Emilia była pewna, że Kerr lubi impo­nować ubiorem. Tylko czy zawsze nosił się tak szalenie oficjalnie? Dziś wieczór w mankietach koszuli połyski­wały złote spinki, złoty był też zegarek na łańcuszku wymykającym się spod kamizelki. Koszula była śnież­nobiała, a jedwabny krawat szary w delikatnym, gołę­bim odcieniu. Gdyby w ten sposób ubrał się ktoś inny, uznałaby to być może za nudne szpanerstwo, ale Ambrose Kerr wydał się jej urzekający.

- Jadę prosto z banku - powiedział, jakby odczyty­ wał jej myśli. - Ale ty... ale pani... wyglądasz dziś zupełnie inaczej... To chyba sprawa tej sukienki.

Emilia czuła, że nie powstrzyma łez palących pod powiekami, i opuściła głowę.

- Bardzo proszę - wyjąkała zdławionym głosem, wskazując otwarte drzwi pokoju, z którego dobiegał gwar i śmiech.

Ledwie jednak zdążyła się odwrócić, Ambrose przy­trzymał ją za ramię i szybkim, delikatnym ruchem pod­niósł jej brodę.

- Hej, chyba się nie pogniewałaś? Sukienka jest bardzo szykowna i wyglądasz w niej przepięknie. Chodzi jedynie o to, że zapamiętałem cię taką, jaką byłaś na raucie. W tam­ tej błękitnej sukni przypominałaś Alicję w Krainie Czarów. W czerni wydajesz się doroślejsza, to wszystko.

Alicja w Krainie Czarów! Też coś! Umknęła bez sło­wa, szczęśliwa, że Ambrose'em zajmie się zaraz dziadek, który witał go już tubalnym głosem. Zbiegła do kuchni, nastawiła jarzyny, przyrządziła sos, wrzuciła rybę do wrzątku i nastawiwszy czasomierz dla Mary, która miała wyjąć łososia, pospieszyła do salonu.

Goście siedzieli już przy zupie.

Ambrose podniósł łyżkę do ust.

- Pyszne - zachwycił się głośno. - Nie ma co ukry­wać, znać rękę mistrza.

Zaczerwieniła się jeszcze mocniej i wszyscy się roze­śmieli. Wkrótce przy stole zapanował gwar.

- A gdybym to ja poprosił, żebyś mi gotowała, też byś odmówiła? - zapytał cicho.

Roześmiała się i pochyliła głowę nad talerzem, łowiąc każde słowo rozmowy, którą zajął Ambrose'a dziadek.

Kiedy zabrała się do smażenia omletów, zapropono­wał pomoc. Sprawdził spirytusową maszynkę i asystował jej przez cały czas, trzymając słój z owocowym musem, żeby łatwiej go było nakładać. Nie po raz pier­wszy przygotowywała potrawę na oczach gości, lecz nigdy tak się nie denerwowała. Wiedziała, że to głupie, ale kiedy patrzył jej na ręce, traciła pewność ruchów. Cudem chyba nie popełniła jakiegoś kardynalnego błę­du. Wreszcie usmażyła ostatni omlet i zsunęła go na ogrzany talerz, który podsunął jej Ambrose. Skosztował kawałeczek przyrumienionego na złoty kolor, zawinię­tego placuszka i usiadł, delektując się smakiem.

- Gdybyś mnie nudziła, nie byłoby mnie tutaj.
Emilia podniosła wzrok i spąsowiała. O co mu cho­dziło? Czyżby z nią flirtował?

Po co się wysila? - myślała ze złością, zirytowana pytaniem i tonem, który wydał się jej protekcjonalny. Miała nawet wrażenie, że w jego oczach mignęło rozba­wienie i kpina.

- Oczywiście, mam o tym jakie takie pojęcie, ale nigdy nie zajmowałem się technologią. Nie wiem, jak przebiega produkcja. Jest sobie drzewo, no a potem...

Sam tego chce, pomyślała Emilia. Jeśli się wynu­dzi, to na własne życzenie. Zaczęła opowiadać, jak powstaje papier dzisiaj, a jak produkowano go dawniej, zaznaczając, że zmiany polegają głównie na unowocześ­nieniu technologii, podczas gdy sam mechanizm pozo­stał właściwie niezmieniony. Czując, że słucha jej bar­dzo uważnie, mówiła coraz pewniej, żywo przy tym gestykulując.

Ambrose obserwował z zachwytem jej rozpromienio­ne entuzjazmem oczy, włosy spływające jedwabiście wzdłuż delikatnej twarzy i pełne, nieduże usta. Odna­jdywał w nich nie tylko słodycz, ale i utajoną, nierozbudzoną jeszcze zmysłowość.

Po kolacji Rendell poprosił Emilię, żeby zagrała na pianinie. Wszyscy usiedli, przygaszono światła jak na prawdziwym koncercie.

- Co nam zagrasz? - zapytał Ambrose, gdy wyjęła plik nut.

Odszukał ulubiony przez nią utwór Chopina i usiadł obok. Śledził nuty i co pewien czas pochylał się, żeby odwrócić stronę. Grała ze świadomością jego czujnej obecności, mając w zasięgu wzroku błysk złotych spi­nek i ruch mocnych palców.

- Nieźle - pochwalił, kiedy skończyła i ich głosy stłumiły oklaski. - Nie myślałaś, żeby zająć się tym profesjonalnie? - Zaprzeczyła ruchem głowy. - Jeszcze jedno hobby? - dokuczył.

- Ani gry na pianinie, ani gotowania nie potrafię traktować na tyle poważnie, żeby poświęcić się im bez reszty, tak jak na to zasługują. Chyba jestem zbyt leniwa.

Starała się obrócić w żart tę swoją słabość, ale w rze­czywistości często wyrzucała sobie brak ambicji. Miała szansę zostać zawodową pianistką, mogła też z dobrym skutkiem poświęcić się sztuce kulinarnej, lecz na to - we właściwym momencie życia - należało mieć czas i ener­gię. Tymczasem w latach najodpowiedniejszych do na­uki całkowicie poświęciła się matce, a po jej śmierci opanował ją kompletny marazm. Odechciało się jej wszystkiego. Nie miała ochoty mu jednak tego wyjaśnić - wdawanie się w osobiste dywagacje byłoby czymś nie na miejscu, toteż szybko zmieniła temat.

a zwłaszcza w taki sposób jak pan. - Roześmiała się i dodała lekko: - Może i mnie przydałaby się taka autoterapia?

Nie potraktował tego poważnie. Tej urokliwej, hołu­bionej przez zamożnego dziadka panience nie była po­trzebna żadna terapia. Jakież ona w ogóle mogła mieć problemy?

- Och, z największą przyjemnością, dziękuję.

- W takim razie - rozejrzał się za Rendellem, który żegnał się właśnie z którymś z wychodzących gości - zapytajmy od razu twojego dziadka, czy będzie miał czas i ochotę.

Starego Rendella łączyły z Ambrose'em Kerrem wy­łącznie interesy i nigdy dotąd nie bywał zapraszany do jego wiejskiej posiadłości. Zdziwił się więc nieco, ale zaproszenie przyjął.

- zapewnił go solennie Ambrose. - Zimą - zwrócił się do Emilii - maluję w cieplarni. Jest tam wystarczająco dużo światła, prawie tyle samo co na dworze, a poza tym ręce nie grabieją.

Ambrose'owi pociemniały oczy. Dziecko, pomyślał niechętnie. Tak, to prawda, była jeszcze niemal dziec­kiem. Chyba mam nie po kolei w głowie. Po co mi ten cały ambaras? Jest za młoda na żonę, a jeśli ją po prostu uwiodę, George mnie zastrzeli. Odwrócił wzrok od ku­szących, miękkich warg dziewczyny. Odczep się od niej, stary capie, nakazał sobie. Przecież dobrze wiesz, o co ci chodzi.

Zaraz po powrocie do domu zatelefonował do Wheelera. Gavin już się położył, ale na dźwięk głosu Kerra natychmiast otrzeźwiał.

- To ty? Coś się stało?

- Dzwonię w związku ze sprawą Rendella. Podjąłem decyzję, że od tej chwili prowadzę ją sam. Nie rób już nic, niczego nie montuj...

- Nie ty mi będziesz mówił, co mogę, a czego nie!
Gavin głośno wciągnął powietrze.

nie położył się jednak, a tylko oparł o poduszki i zapa­trzył przed siebie szklanym, niewidzącym wzrokiem.

Dziecko! - upomniał się znowu ze złością. Powinien był o tym pamiętać. To czyste szaleństwo. Tak nie wolno. Jest jeszcze taka niewinna, słodka, w pewnych spra­wach zupełnie zielona, nieświadoma samej siebie i ży­cia. Nie powinien zawracać jej głowy.

Miał za sobą lata doświadczeń, najrozmaitszej zresztą natury. Wszystkiego, co wiedział ojej płci, nauczyły go kobiety, różne kobiety, niekoniecznie ciekawe, albo i ta­kie, z którymi spotkania nigdy by jej ani nikomu nie życzył. Była czystą, niezapisaną kartą, zakazywał jej sobie, a zarazem najżarliwiej pragnął być dla niej pier­wszym i jedynym mężczyzną. Niemal zapomniał już, że w kobiecie może istnieć coś takiego, jak czystość i nie­winność, i właśnie to pociągało go do szaleństwa.

W jego życiu miały miejsce zdarzenia, których wo­lałby nie pamiętać. Wydobywały się niekiedy z mroków przeszłości i wracały w koszmarnych snach, z których budził się przerażony i zlany potem. Nie wolno mu było uchylić przed nią nawet rąbka tych tajemnic. Nie miał prawa zakłócać nimi jej niewinnego życia ani rozbudzać w niej miłości, na którą nie było go stać.

Romanse, w jakie się czasem wdawał, nigdy nie trwa­ły długo. Kobiety zawsze oczekiwały od niego więcej, niż skłonny był im dać. Pragnęły stabilizacji, małżeń­stwa, dzieci, podczas gdy jemu zależało przede wszystkim na seksie. Czuł niedosyt, ale żył za szybko, żeby pozwolić sobie na głębsze zaangażowanie.

Pragnął jej, po raz kolejny w życiu zapragnął kobiety, ale tym razem wiedział, że nie powinien dopuścić, żeby to się stało. Ta dziewczyna potrzebowała kogoś innego, młodszego, mężczyzny, którego doświadczenia nie prze­rastałyby jej aż tak znacząco. Po prostu rówieśnika. W osobie Sholta Cory'ego? - zadrwił wewnętrzny głos. Na samą myśl o tym, że mogłaby do niego należeć, Ambrose niemal skręcił się z zazdrości. Nie, to młokos. Nie byłby w stanie docenić ani jej nieuświadamianej zmysłowości, ani czystości. Takie wartości u dziewczy­ny dostrzega tylko dojrzały mężczyzna. I taka dziewczy­na zasługuje na delikatność i cierpliwość, w świat zmy­słowej miłości należy ją wprowadzać powoli, a nie chwycić w spotniałe ręce i...

Jęknął i zakrył twarz rękoma. I po co ta cała retoryka? Po co to puste moralizatorstwo? Prawda była taka, że nie potrafił znieść myśli o tym, że Sholto mógłby do­tknąć jej choćby jednym palcem. Pragnął jej sam, na własność.

Rano następnego dnia wstąpił do kwiaciarni i przesłał Emilii róże. Miał ochotę na białe, ale kwiaciarka oznaj­miła, że dysponuje jedynie czerwonymi albo jasnoróżowymi. Zamówił więc dwa tuziny różowych. Przyniesio­no je, kiedy Emilia była w pracy, i Mary wstawiła je do zielonych wazonów w salonie.

Rendell skrzywił się.

- No, ale jeśli się zasiedzi, to będzie wypadało podać coś do zjedzenia. Nie uważasz?

Bardzo niezadowolony podszedł do kredensu, żeby zrobić sobie drinka. Nie miał nic przeciwko Sholtowi, a nawet go lubił, lecz ostatnie przyjęcie wyczerpało za­soby jego gościnności. Posiedziałby sobie spokojnie w cieple, porozmawiał z wnuczką, obejrzał coś w tele­wizji, gdy tymczasem ktoś znowu wnosił do domu chłód z dworu i zamęt.

- Pomyślałem... Och, dobry wieczór panu... że mo­że wybrałabyś się ze mną do kina. Grają ten znany thriller.

Emilia westchnęła cicho, marząc o tym, żeby go tu nie było.

- Wybacz, Sholto - pokręciła głową - jestem zmę­czona. Miałam dzisiaj mnóstwo roboty...

- Oj, zbierz się i chodźmy, proszę.

Dawniej, widząc, że bardzo mu na czymś zależy, na pewno by ustąpiła, ale tym razem odmówiła kategorycznie.

- Chcę się wcześniej położyć. Jutro czeka mnie ko­lejny pracowity dzień.

Odwróciła się gwałtownie i zawadziła rękawem o ró­żę; z bukietu wypadł karnecik. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Sholto schylił się, podniósł go z pod­łogi i przeczytał.

- A więc to tak - mruknął ponuro, patrząc na kwiaty. - On ci je przysłał. Musiał wydać fortunę. Ale dlaczego w ogóle to zrobił? Co tu się, do diabła, dzieje? Wytłu­macz mi, Em.


ROZDZIAŁ TRZECI

Emilia wiedziała, że w posiedzeniu zarządu fabryki, które miało się rozpocząć o dziesiątej trzydzieści, weźmie udział Ambrose. Spoglądając raz po raz na ze­garek, uprzątała pokój, w którym pracowała, a podlewa­jąc kwiaty, zerkała na widoczny z okna parking. Przyje­chali już dyrektorzy, ale Kerr się spóźniał. Srebrzysto-niebieski rolls zajechał cicho tuż po wpół do jedenastej. Na widok wyłaniającej się z samochodu smukłej sylwe­tki Ambrose'a Emilia cofnęła się od okna tak raptownie, że uderzyła udem o biurko i z bólu upuściła konewkę. Woda rozlała się na dywan.

Dwie dziewczyny pracujące przy komputerach na­tychmiast zerwały się z krzesełek.

Ze skrzywioną miną Emilia pomaszerowała do pokoi­ku, w którym sprzątaczki trzymały swoje przybory, wy­lała do zlewu resztę wody z konewki i zaczęła szukać jakiejś szmaty. Sala obrad znajdowała się parę drzwi dalej. Dochodził z niej gwar niskich głosów. Noga nadal piekła i bolała, toteż Emilia podwinęła spódnicę, żeby przyjrzeć się obrażeniu. Siniak wyglądał naprawdę mało ciekawie, był już granatowoczarny. Czym by to posma­rować? Ściągnęła brwi. Choroba!

- Co ci się stało? - Usłyszała głęboki głos i nieru­chomiejąc, zerknęła w stronę drzwi. Patrzył na nią Ambrose. Pośpiesznie opuściła skraj spódnicy, zaczerwie­niona po same uszy, nie śmiąc spojrzeć mu w oczy.

— Dzień... dzień dobry - zająknęła się bez tchu. - Bardzo dziękuję za róże. Były przepiękne - bąkała zażenowana.

Może zresztą była w tym jakaś część prawdy. Nie spodziewał się najmniejszych wymówek i to nie tylko dlatego, że kredyty uzależniły fabrykę od banku i że imponował majątkiem. Podporządkowywano mu się przede wszystkim z powodu silnej osobowości, która dla ludzi o słabszej konstrukcji psychicznej była czymś fa­scynującym i przerażającym zarazem.

Boję się go, pomyślała Emilia.

- Szedłem korytarzem i przypadkiem cię zobaczy­łem - powiedział z roziskrzonymi oczami. - Chciałem tylko powiedzieć, że kolacja bardzo mi smakowała.

- Dziękuję.

Pokoik był ciasny, a Ambrose zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń. Czuła, że dzieje się z nią coś nie­samowitego. Miała zaciśnięte gardło, nierówny oddech, waliło jej w skroniach. Gdyby zbliżył się choć o mili­metr, jeśli dotknąłby jej choćby palcem, zaczęłaby chyba krzyczeć.

Kiedy odwrócił się na pięcie i zniknął, zamknęła oczy. Serce dławiło ją mocnym, szalonym biciem, krew uderzała do głowy. Blada jak trup wzięła pierwszą lepszą ścierkę i wróciła do swego pokoju. Wytarła dywan, umy­ła ręce i usiadła przy biurku, usiłując się skupić, ale nie dawała sobie rady z najprostszymi kalkulacjami. Prze­siedziała tak parę kwadransów, strugając ołówki i uda­jąc, że porządkuje papiery, gdy nagle z sali konferencyj­nej dobiegły ją podniesione głosy.

Narada stawała się coraz burzliwsza. Nie słyszały co prawda poszczególnych kwestii, ale bez wątpienia w wypowiedziach brał górę gniew. Emilia odróżniała podenerwowany głos dziadka.

Dochodziła druga, kiedy na korytarzu zaczął się ruch - znak, że obrady się skończyły. Dyrektorzy zmierzali do windy, rozmawiając i przekonując się o czymś. Emi­lia nadstawiła uszu.

„Głupio się czuję, ale cóż, takie jest życie" - mówił ktoś. - „Twardziel z tego Kerra... Być może, ale wie, co robi... Och, bez dwóch zdań. Wiesz, jak lubię starego... Znam go od lat i bardzo szanuję, ale nie da się ukryć, że stracił rozpęd. Potrzebny jest ktoś z pomysłami, kto po­prowadzi fabrykę nowocześniej... Sentymenty senty­mentami, a biznes to biznes... O to, to... Trzeba zrozu­mieć ich punkt widzenia. Muszą chronić swoje wkła­dy... Ludzie nie inwestują dla sportu... Nie zapominaj też, że jak tak dalej pójdzie, będziemy zmuszeni zwal­niać pracowników... Ludzie nam tego nie darują... Jak­kolwiek by było, trudna decyzja..."

Emilia siedziała bez ruchu, czując, że z twarzy odpły­nęła jej cała krew. Zrobiło się jej zimno. O czym ci ludzie mówią? Co się stało? Kiedy Jennifer i Karen wró­ciły z lunchu, podniosła się natychmiast i w najwy­ższym stopniu zaniepokojona poszła do sali konferen­cyjnej.

Drzwi były uchylone. W prostokątnym, wąskim wnę­trzu zobaczyła Ambrose'a. Stał do niej tyłem, zasłaniając częściowo sylwetkę dziadka siedzącego u szczytu dłu­giego stołu.

- Od dawna to planowałeś? - usłyszała jego chrapli­wy głos. - Ależ z ciebie bydlę! Mój Boże, jak mogłeś udawać przyjaźń? Tylko po to, żeby znienacka wbić mi nóż w plecy?

Emilia wstrzymała oddech.

- Mylisz się, George. - Ambrose wydawał się opa­nowany. - Nasze osobiste układy nie mają z tym wszy­stkim nic wspólnego. Wiem, że poświęciłeś fabryce całe swoje życie i dbasz o pracowników. Właśnie dlatego miałem nadzieję, że zrozumiesz. Ta zmiana wyjdzie wszystkim na dobre. Chodzi o interesy, George, pojmij to wreszcie. Pozostajesz w dalszym ciągu właścicielem poważnej części przedsiębiorstwa, masz swój głos w za­rządzie...

- Terefere. Dostałem kopa z sześciomiesięcznym skutkiem.

Emilia zatkała sobie ręką usta. Gdyby zdawali sobie sprawę z tego, że tu jest, nie mówiliby o pewnych rzeczach wprost, a bardzo zależało jej na tym, żeby poznać całą prawdę.

Wielokrotnie słyszała to nazwisko. Ewan Wingate był właścicielem dużych zakładów papierniczych w Szko­cji, które w sposób znaczący osłabiały pozycję Rendella na rynku. Nie poznała go osobiście, wiedziała jednak, że dziadek go nie znosi. Ich wzajemna niechęć miała swoje korzenie w tak odległych czasach, że obaj nie potrafiliby już chyba wskazać, od czego się zaczęła i o co właściwie poszło.

- Tym razem to już grubo przesadziłeś. - Ambrowe był najwyraźniej zniecierpliwiony. - Niczego nie mo­głem sprzedać, bo w twojej firmie nie mam udziałów.

W głosie starego człowieka zabrzmiała taka gorycz, że Emilię przejęło gorące współczucie. Poruszyła się bezwiednie. Ambrose błyskawicznie odwrócił się do drzwi. Spiorunowała go wzrokiem i podbiegła do dziad­ka, który na jej widok poderwał się z miejsca.

-Podsłuchiwałam was... Od kilku minut stoję w drzwiach - przyznała niepewnie. Czuła, że ją pode­jrzewał, że na moment przestał jej ufać.

- Że i ty byłaś w to zamieszana. Emilia zbladła.

Patrzyła na niego bezradnie, nie znajdując słów, które mogłyby mu dopomóc.

- Próbuję jedynie ocalić wasz zakład - wyjaśnił Ambrose, kiedy spojrzała na niego z oskarżeniem w oczach. - Znaleźliście się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Jeśli twój dziadek zechce przedstawić to sobie uczciwie, na pewno przyzna mi rację. Wasze fabryki produkują obecnie sporo, ale sprzedaż spadła. Jeżeli się tu czegoś nie wymyśli, i to jak najszybciej, zakład prawdopodob­nie trzeba będzie zamknąć.

- Łże jak z nut, Emilko, nie wierz mu ani przez moment! - Rendell poderwał się znowu, chwytając się krawędzi stołu, a kiedy go podtrzymała, oparł się o nią ciężko. - Jedźmy już do domu - dodał ze znużeniem.

- Mam dość.

Ruszyli wolno w stronę windy, ale Rendell miał kłopoty z oddychaniem i co parę kroków zmuszeni byli przysta­wać. Emilia wiedziała, że Kerr idzie za nimi, i bardzo ją to złościło. Zdążył wejść razem z nimi do windy, zanim ruszyła. Rendell oparł się o ścianę i oddychał chrapliwie. Po wyjściu zachwiał się, pociągając za sobą Emilię. Wi­dząc, co się dzieje, Ambrose odsunął ją kategorycznie i po­prowadził go w stronę swego rolls royce'a.

- Pojadę własnym samochodem - upierał się stary.

- Nie potrzebuję twojej łaski.

- W takim stanie chcesz siadać za kierownicą?

- Ja poprowadzę - ucięła zimno Emilia. - Zostaw nas, proszę. Niczego od ciebie nie chcemy.

Rendell odepchnął podtrzymujące go ramię Kerra.

- Może i jestem na ostatnich nogach, ale póki co, żyję - wybuchnął, prostując plecy.

Odwrócił się do własnego samochodu, otworzył sobie drzwi i niemal upadając na fotel, trzasnął nimi przed nosem Kerra.

Emilia siadała za kierownicą, gdy Ambrose chwycił ją za nadgarstek.

Ambrose bez słowa opuścił bezwładnie rękę. Kiedy wsiadała, stał bez ruchu jak kamienny posąg. Ożywił się dopiero, kiedy uruchomiła silnik. Dobiegł do samocho­du, jakby chciał go zatrzymać, mówił coś, ale nie dosły­szała. Ruszyła z piskiem opon, prawie go potrącając.

Zaraz po przyjeździe ułożyła dziadka na łóżku w jego pokoju na górze i sprowadziła zaprzyjaźnionego z Rendellami lekarza, który zbadał go i wrócił na dół z niewe­sołą miną.

- No cóż, Emilko, nie jest już młody i przeżył wstrząs. Serce ma jeszcze mocne, ale skoczyło mu ciśnienie. Musi trochę poleżeć. Proszę zadbać o to, żeby się już nie denerwował, no i nie ma mowy o żadnych cyga­rach. Wpadnę jutro.

- Tak się jakoś nagle postarzał - szepnęła smutno.
Lekarz uśmiechnął się lekko.

- Starość nie radość, moja droga. Ale nie ma powodu do obaw. Potrzeba mu jedynie miłości i opieki, a na pewno wydobrzeje.

Tej nocy prawie nie spała. Myślała z niepokojem o dziadku, o fabryce, nie potrafiła pogodzić się z fak­tem, że Ambrose ich oszukał.

Rankiem pozwoliła dziadkowi dłużej pospać i zeszła na dół, żeby przygotować śniadanie. Nastawiła kawę, gdy rozległ się dzwonek do drzwi. Pomyślała, że to lekarz, i pobiegła otworzyć, ale w progu stał Kerr.

Na twarz Ambrose'a wypłynęły ceglaste rumieńce.

Kerr wciągnął głośno powietrze. Najwidoczniej starał się opanować.

. - Jest za stary, żeby zarządzać tak dużym przedsię­biorstwem!

Wyczuła w jego głosie gniew.

- W wieku twojego dziadka trudno jest się przesta­wić. To już nie te siły, nie ta elastyczność myślenia, nie ten styl. Przedsiębiorstwo tymczasem potrzebuje rady­kalnej zmiany zarządzania, na co zdobyć się może tylko człowiek energiczny, zdolny wejść w nowe układy i do­stosować się do nowych warunków na rynku. Nie ozna­cza to, że George jest zbędny. Widzę go w roli doradcy, jego głos będzie znaczący.

Brzmiało to wszystko racjonalnie, sensownie i prze­konywająco. Nienawidziła tej jego siły perswazji. O ileż łatwiej byłoby obstawać przy założeniu, że po prostu oszukał jednego ze swych klientów, kierując się najniższymi pobudkami. Nie chciała dać się przekonać. Wszy­stko w niej buntowało się przeciw takiemu rozwiązaniu; oznaczało dla niej sprzysiężenie się z wrogiem i ogro­mną nielojalność wobec własnej rodziny.

- To nie jest człowiek, któremu może rozkazywać byle kto - powiedziała ze złością.

Ambrose wyczuł jej wahanie i czym prędzej spróbo­wał je przełamać.

- O czym ty mówisz? Nikt mu nie będzie rozkazywał. Zatrzyma swój gabinet i sekretarkę. To nie jest tak, jak sobie wyobrażasz. Chcemy, żeby był doradcą, a nie wyko­nawcą czyichś tam poleceń. Muszę ci też powiedzieć, że Wingate nie jest zainteresowany osobistym zarządzaniem fabryką. Skieruje tutaj młodego, zdolnego człowieka z ini­cjatywą... Zresztą twój dziadek go zna, pracowali już ra­zem... To Stephen Hawdry, mówi ci to coś?

Zaprzeczyła ruchem głowy, chociaż nazwisko chyba obiło się jej o uszy.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Wiedziała, oczywiście, że wszystko to należy dokład­nie omówić. To, co powiedział Ambrose mogło w niej budzić niechęć i opór, ale miało ręce i nogi. Jedynie powrót do pracy w fabryce i do nawyków utrwalonych w ciągu dziesiątek lat życia był w stanie uchronić dziad­ka przed załamaniem. Kiedy po raz pierwszy poruszyła ten temat, rozsierdził się nie na żarty.

- Rendell zmełł przekleństwo. - A Kerra niech szlag trafi!
To wszystko jego robota. Nigdy mu tego nie zapomnę.

- Pan Wingate nie zamierza osobiście kierować fir­mą. Wyznaczył już osobę, która ma nią zarządzać na bieżąco. Jest to ktoś, kogo znasz...

Widząc zainteresowanie dziadka, zrelacjonowała mu wszystko, czego dowiedziała się od Ambrose'a.

Tak długo przedstawiała korzyści wynikające z rysu­jącej się przed nimi sytuacji, aż przestał się sprzeciwiać i gderać.

Dom Kerra w Cotswolds Hills zbudowany był z ka­mienia o kremowozłotym odcieniu. Otaczały go pamię­tające wiek XIX ogrody i piękne nawet zimową porą drzewa - smukłe brzozy bielejące na tle baków, leszczy­ny, wspaniałe dęby i ogromne rozłożyste świerki. Za nimi wyrastał wysoki szary mur z surowego kamienia, pochodzącego z tutejszego kamieniołomu. Pięknie wy­kończone niebieskawym krzemieniem i czerwoną cegłą obwałowanie niemal całkowicie przesłaniały drzewa. Mur pełnił tu funkcję nie tyle ozdobną, co ochronną. Pod jego osłoną tutejsze ogrody znajdowały ciche schronie­nie przed wiatrem.

Emilia poczuła się zdruzgotana. Przyjaciele Ambrose'a wywodzili się zapewne z kręgów bankierskich i by­li od niej znacznie starsi. Panowie, z ich obsesją pienię­dzy, o których gotowi byli rozmawiać dzień i noc, nie stanowili większego problemu. Ich towarzystwo ozna­czało co najwyżej nudę. Gorzej z wytwornymi żonami i paniami serc oraz portfeli. Widziała już, jak zerkają na nią zniesmaczone, unosząc z niedowierzaniem cieniut­kie, perfekcyjnie wyregulowane brwi.

Kiedy wjechali na wysypany żwirem podjazd, w drzwiach pod kamiennym portykiem pojawił się Kerr. Podszedł do samochodu i kiedy przy wysiadaniu podtrzymał ją za łokieć, na moment wstrzymała od­dech. Była na siebie zła za tę bezwiedną reakcję. Mi­mo że oskarżała Ambrose'a o perfidię, nie umiała się uwolnić od jakiegoś czaru, który otumaniał ją na jego widok.

- Gdzie chcesz, żebym zaparkował? - rzucił zza szy­by Rendell.

Ambrose wskazał szeroką furtę.

- Wjedź na dziedziniec. Po lewej są dwa garaże.
Zajmij którykolwiek. Ale najpierw pozwól bagaż.

Za plecami Ambrose'a pojawił się krępy, łysy czło­wiek. Pomógł wyjąć z bagażnika walizki i uśmiechając się uprzejmie, zniknął z nimi w głębi domu tak samo niepostrzeżenie, jak się pojawił. Kerr patrzył na Emilię błyszczącymi oczyma, prześlizgując się wzrokiem po jej wrzosowym tweedowym paletku.

- Ładnie ci w tym kolorze.

Podziękowała, ale wypieki, które natychmiast zaru­mieniły jej twarz, były bardziej wynikiem rozdrażnienia niż radości z komplementu. Perfidny pochlebca, myślała ze złością.

- Czy jest u ciebie jeszcze ktoś poza nami?
Zauważyła w jego oczach jakiś twardy błysk.

Dopiero teraz naprawdę się zdenerwowała. Nie miał żadnego prawa ani doradzać, ani wtrącać się w jej pry­watne życie. Jak śmiał patrzeć na nią tak, jakby chciał ją uderzyć? Na widok dziadka wychodzącego z bramy dziedzińca odetchnęła z ulgą. Ambrose odwrócił się w jego stronę.

Odebrał zbyt staranne wychowanie, żeby zachowy­wać się nieuprzejmie wobec gospodarza, ale nie potrafił opanować niechęci i pokrywał ją zrzędzeniem. Do nie­dawna lubił Kerra, teraz zaś go nienawidził, a że z natury był szczery i mówił to, co myślał, postawiony w dwu­znacznej sytuacji czuł się nad wyraz niezręcznie.

Dom zachwycił Emilię. Ściany wyłożone były złota­wą dębową boazerią, na wywoskowanych kamiennych posadzkach leżały tkane ręcznie chodniki, największe jednak wrażenie zrobiły na niej nieco już wyblakłe, lecz przepiękne osiemnastowieczne gobeliny, przedstawiają­ce sceny myśliwskie i wiejskie gonitwy. Wszędzie było pełno kwiatów. Na starych, rzeźbionych skrzyniach i ku­frach, na stołach i na ławeczkach w wykuszowych ok­nach rozstawiono wazony z czerwonozłotymi chryzantemami. Ich charakterystyczna woń mieszała się z zapa­chem wosku, suszonych kwiatów lawendy i drew pło­nących na ogromnym kamiennym kominku.

Rendell od razu zrozumiał swój błąd. Kerr nie tole­rował pytań na tematy osobiste i należało to uszanować. Pojęła to również Emilia, ale przeszłość Ambrose'a nur­towała ją i intrygowała nie od dziś. Zauważyła, że kie­dykolwiek rozmowa choćby o włos otarła się o jego pry­watne życie, natychmiast tracił humor. Czy było to coś, co poprzysiągł sobie ukryć przed całym światem? Czło­wiek majętny, żyjący jak udzielny książę, którego osza­łamiająca kariera i wpływy musiały kłuć niejednego w oczy, nie mógł być kimś anonimowym. W świecie rządzonym przez media zatarcie śladów przeszłości wy­dawało się prawie niemożliwe. Jak w takim razie radził z rym sobie Kerr? Był przecież częstym obiektem zain­teresowania prasy. Jego nazwisko pojawiało się zarówno w poważnej publicystyce poświęconej bankowości, jak i w rubrykach towarzyskich albo wręcz plotkarskich, dla których życie bogatego, przystojnego finansisty stano­wiło niewyczerpane źródło domysłów. Nie dogrzebano się jednak w jego przeszłości żadnych sensacji. Był zagadką.

Po kawie Ambrose pokazał im pokoje gościnne. Są­siadowały ze sobą i z okien obu roztaczał się ten sam rozległy widok na skute mrozem ogrody i majaczące na horyzoncie wzgórza. Emilia rozpakowała walizkę z największą przyjemnością rozejrzała się wokół. Pokój umeblowany był w stylu empire. Ściany pokrywała ta­peta w zielone paseczki z rozrzuconymi tu i tam wień­cami laurowymi. Orzechowe łóżko w kształcie gondoli, nakryte zielono-złotą adamaszkową narzutą, miało bal­dachim z tego samego materiału, co bogato udrapowane zasłony w oknie. Po obu stronach łóżka znajdowały się szafki, a na nich lampy na mosiężnych, rzeźbionych podstawach. Zieleń i złoto były najwyraźniej ulubiony­mi kolorami projektanta tego zachwycającego, wysma­kowanego wnętrza. Z jasnym tłem, jakie tworzył zielon­kawy dywan, harmonizowała rzeźbiona toaletka ze zło­conymi nóżkami i dwie komody. Stały na nich porcela­nowe figurki pasterzy i pasterek siedzących pod jabłonką z jagniątkiem u boku. Ubrania pastuszków miały drobny, jasnoniebieski kwietny wzorek. Kiedy Emilia podniosła jedną z figurek i zajrzała pod podsta­wkę, zobaczyła skrzyżowane miecze - znak porcelany miśnieńskiej. Szybko odstawiła bibelot na miejsce - naj­prawdopodobniej był bardzo cenny - i zamyślona stanę­ła przy oknie, patrząc na ogród i okryte niebieskawą mgiełką wzgórza.

Zima tutaj była łagodna. Wiało dość mocno, lecz nie­bo było błękitne, świeciło słońce, nic nie zakłócało ciszy i spokoju wlewającego się w serce każdego, kto patrzył na taki pejzaż. Zdawać się mogło, że Londyn ze swym wielkomiejskim pośpiechem, hałasem i brudem oddalił się o tysiące lat świetlnych.

Dlaczego Ambrose się nie ożenił? Nie zależało mu na rodzinie; dzieciach, prawdziwym domu? Czy wystarcza­ły mu krótkotrwałe romanse? Próbowała zdusić w sobie te wszystkie pytania, lecz wracały uporczywie. Co naprawdę łączyło go z Sophie? Dlaczego przestał się z nią widywać? A może... - to rozwiązanie przyszło jej do głowy dopiero teraz - może chciał się nią tylko posłu­żyć? Może poprzez tę znajomość próbował zyskać lepsze rozeznanie w sytuacji rodziny Rendellów? A je­śli tak, to czy Sophie go przejrzała? Czy była w nim zakochana?

Tego samego popołudnia Sophie Grant, w długim, skrojonym na rosyjską modę szynelu z aksamitnym koł­nierzem, zaglądała do sklepików przy Bond Street, szu­kając kolczyków, które zamierzała ofiarować matce w prezencie gwiazdkowym. Powinny one wyglądać ele­gancko, a zarazem kosztować niezbyt dużo, ponieważ obie panie Grant lubiły żyć wystawnie, ale utrzymywały się z jednej pensji.

Nagle jej wzrok przyciągnęła szeroka bransoletka, nabijana diamentami i rubinami. Sophie przysunęła twarz do szyby. Nie zauważyła nigdzie metki z ceną, lecz wiedziała bardzo dobrze, że to piękne cacko mogło być warte więcej niż jej roczne pobory w banku. Kocha­ła się w biżuterii, a zwłaszcza w rubinach. Działały na nią wręcz magnetycznie, nigdy jednak nie mogła się na nie zdobyć. Stać ją było jedynie na sztuczną biżuterię, a marzyła o czymś autentycznie wartościowym. Zrobi­łaby wszystko, dosłownie wszystko, żeby zdobyć tę bransoletkę. Tylko raz w życiu zaświtała jej nadzieja, że jeśli cierpliwie poczeka, to może pewnego dnia... Usta Sophie wykrzywił nieprzyjemny grymas. Nie ma juz na co czekać. Wszystkie marzenia obróciły się w proch, kiedy na horyzoncie pojawiła się Emilia Madelin.

Oczywiście, wiedziała o tym, że George Rendell ma gdzieś we Francji wnuczkę. Nigdy jednak o niej nie wspominał ani jej nie odwiedzał. Sophie nie spodziewała się więc, że uczyni ją swoją spadkobierczynią. Dopiero gdy ta mała znalazła się w Anglii, zrozumiała, że nie ma już szans. Myślała teraz o tym z goryczą. Poświęciła staremu kilka dobrych lat, tańczyła wokół niego, chcąc zastąpić mu zmarłą córkę, dogadzała, przytakiwała z uśmiechem. Obie z matką naprawdę się natrudziły nie­mało i wszystko na nic. Ta słodka żmijka miała teraz zagarnąć cały spadek.

Roześmiał się nerwowo.

Córy wzruszył ramionami.

- Też mi o tym nie było wiadomo. Ale posłuchaj, bo będzie też ciąg dalszy. Emilia i pan George zostali za­proszeni do wiejskiej posiadłości Kerra. Właśnie spędza­ją tam weekend. Wygląda na to, że Ambrose ma jakieś własne plany co do fabryki Rendellów.

Zaraz po powrocie do domu, nie zdejmując nawet palta, Sophie wykręciła numer Gavina Wheelera.

Gavin nie cierpiał ploteczek. Miał naturę myśliwego i jego żywiołem było polowanie na grubego zwierza - wszystko jedno, czy należało przez to rozumieć cho­dzenie po lasach ze strzelbą, czy też tropienie firm na­dających się do przejęcia. To człowiek nie bawiący się w sentymenty, pomyślała Sophie, oblizując karminowe wargi. W tym względzie mieli ze sobą wiele wspólnego.

- Rendellowie... on i ta mała.
Wheeler aż syknął.

Pracowała z Wheelerem od dawna, niejeden plan Ambrose'a realizowali wspólnie, wykonując najczar­niejszą robotę. Z minuty na minutę coraz mocniej uświa­damiała sobie, że powinni teraz trzymać się razem.

Gavin roześmiał się z przekąsem.

- Próbowałem i w nagrodę za kwestionowanie jego decyzji zwalił na mnie robotę księgowej. Nie, nie, bardzo dziękuję, nie mam zamiaru nadstawiać karku, przynaj­mniej jeszcze nie teraz. Dziś albo jutro mam do niego dzwonić w sprawie tych durnych analiz, ale ani mi się śni pytać go o sprawy osobiste.

Wheeler nie mógł oczywiście widzieć rozdrażnionej twarzy Sophie, lecz musiała dotrzeć do niego jakaś fał­szywa nuta w pozornie opanowanym głosie, bo aż świs­nął przez zęby i wybuchnął śmiechem.

- No, no... Chyba nie myślisz... Zwariowałaś, czy co? To panieneczka, buzia w ciup, ręce w małdrzyk, nie da się nawet pocałować bez ślubnej obrączki. Co ona może obchodzić takiego faceta jak on?

Po lunchu i długiej, wyczerpującej rozmowie o inte­resach Rendell poczuł się zmęczony i poszedł się zdrze­mnąć. Emilia pobiegła za nim, a kiedy weszła do pokoju, zobaczyła, że zaciągnął story i leży pod kołdrą.

Ogród okazał się jeszcze rozleglejszy, niż myślała.

Za godzinę się ściemni. - Zerknął na blednące nie­bo. - Zbliżamy się do przesilenia zimowego, pamiętaj, to już za parę dni. Najodpowiedniejsze światło jest rano. Powinniśmy jutro zjeść śniadanie o ósmej i zacząć zaraz po nim. Proponuję na początek jakąś martwą naturę. To nic trudnego.

- Zawsze miałam kłopoty z uchwyceniem proporcji.
- Nie szkodzi. Nauczysz się szybko, pokażę ci, jak się je wyznacza.

Dróżkami między trawnikami i rzędami rododendro­nów dotarli do klombów z różami i weszli do dzikszej części ogrodu, w której zasadzono parę krzewów lesz­czyny i porzeczki.

- O tej porze roku jest tu niewiele do oglądania - po­wiedział. - Musisz przyjechać na wiosnę, kiedy kwitną żonkile i hiacynty, albo w porze dzwoneczków polnych. Przez całe tygodnie tworzą tu kobierzec, istne morze błękitu. Potem kwitną magnolie, kamelie, azalie...

Usiedli w drewnianej altance, obrośniętej pnącymi różami. Na jednym z krzaków uchował się jeszcze jeden jedyny, zwarzony już mrozem kwiat.

Była taka zmieszana, że schowała twarz w róży. Nie miała zapachu, lecz dotyk białych zimnych płatków na wargach był dziwnie podniecający.

- Pachnie?

Potrząsnęła głową przecząco i podała mu kwiat.

- Rzeczywiście, nie pachnie. - Przytrzymał białe płatki przy ustach tak samo, jak przed chwilą zrobiła to ona. Emilia zadrżała. Opanowała ją nagła słabość i aby przemóc strach i podniecenie, szukała gorączkowo ja­kiegoś neutralnego tematu.

Czy w dzieciństwie mieszkałeś na wsi?

Przestraszona tą nieoczekiwanie gwałtowną reakcją, dotknęła jej nieuważnie i aż syknęła z bólu. W palcu tkwił mocny kolec. Wyjęła go sobie natychmiast, lecz Ambrose chwycił ją za rękę i podniósł dłoń do oczu.

- Skaleczyłaś się!

Pochylił głowę, delikatnie zlizał krew, a następnie wyssał rankę. Emilia trzęsła się cała. Przypomniał się jej zapamiętany z dzieciństwa wierszyk o dziewczynce, „która matki nie słuchała, ukłuła się i płakała" -. ale to nie było to. Nie była już dzieckiem.

- Lepiej? - wymruczał, puszczając jej palec.

Nie była w stanie wydusić z siebie ani słowa. Ambro­se oddychał głośno, płonęły mu oczy. Nagle ogarnęła ją panika. Zerwała się z ławeczki i zaczęła biec przed sie­bie. Dogonił ją jednak i chwycił za ramię.

Umknęła niczym ćma od ognia, której raz jeszcze udało się nie opalić skrzydeł. Zaraz jednak, wiedziona jakimś irracjonalnym instynktem, odwróciła się w jego stronę, a że w tej samej chwili Ambrose postąpił do przodu, nagle się ze sobą zderzyli. W jednej sekundzie zrozumiała, że nie ma już dla niej ratunku. Zakręciło się jej w głowie i wpadła w jego ramiona. Poczuła, że pa­trzy zachłannie na jej usta, i zamknęła oczy. Otoczyła ją ciemność, którą rozświetliło nagle olśniewające a zara­zem porażające odkrycie. Kocham go, kocham, myślała w panice. Oszalałam chyba. Jak mogłam zakochać się we wrogu, w perfidnym kłamcy?

- Nie dotykaj mnie! - krzyknęła, odrywając się od niego. Spojrzał na nią nieprzytomnie, jakby nie zrozu­miał, co powiedziała.

Pobiegła w stronę domu. Potrzebowała teraz samo­tności, żeby dać upust łzom i uczuciu kompletnej bez­radności. Dlaczego musiała się zakochać w człowieku, który odpowiadał za ich nieszczęście? Gdyby dziadek się tego domyślił, uznałby z pewnością, że ona też go zdradziła. Nigdy by jej tego nie wybaczył.

Słysząc za sobą szybkie kroki Ambrose'a, poczuła się jak zwierzątko, na które postanowił zapolować bez­litosny drapieżnik. Pobiegła szybciej i pośliznęła się na mokrych liściach. Próbowała się przytrzymać gałę­zi jakiegoś krzewu, ale tylko zaplątała się jeszcze bardziej.

Wyswobodziwszy się z czepiających się gałęzi, ruszy­ła powoli w stronę domu. Szedł obok, ale żadne z nich nie odezwało się ani słowem. Napięcie stało się trudne do zniesienia. Emilia chciała coś powiedzieć, wszystko jedno co, byle tylko przerwać ów magiczny krąg, ale miała w głowie absolutną pustkę.

- Dlaczego w ogóle zająłeś się bankowością? - za­częła. Zadawanie tego rodzaju pytań w tej sytuacji wydało się jej tak bezdennie głupie i nie na miejscu, że aż się wstrząsnęła.

- Przez przypadek - odpowiedział od razu, jakby możliwość mówienia na jakikolwiek temat i jemu same­mu przyniosła ulgę. - Miałem być księgowym, studio­wałem też prawo. Bankowością zainteresowałem się dzięki pewnemu zdumiewającemu człowiekowi nazwi­skiem Weiner. Był właścicielem banku handlowego i do­stałem u niego pracę. Miałem szczęście poznać właści­wych ludzi we właściwym czasie... Życie pełne jest najdziwniejszych niespodzianek - dodał z zadumą.

O czym on teraz myśli? - zastanawiała się Emilia. Fascynował ją i intrygował. Siła, którą w nim wyczuwa­ła, pochodziła z jakichś głębokich źródeł, niedostępnych jej domysłom ani wyobraźni. Był jak góra lodowa - po­zwalał jej adorować piękny, świecący zwodniczo szczyt, lecz biada tym, którzy śmieliby się z nim zderzyć.

Emilia słuchała tego wszystkiego z najwyższym zdu­mieniem. W pewnej chwili musiało się jej wyrwać jakieś bezwiedne westchnienie, gdyż Ambrose umilkł i spo­jrzał na nią blednąc.

- Nigdy w życiu nikomu o tym nie mówiłem - po­wiedział cicho, z pociemniałą twarzą. - Bóg jeden wie, czemu raptem zachciało mi się zwierzeń. Ciekawe, czy w ogóle zdajesz sobie sprawę, że... Że dałem ci do ręki broń, która może mnie zniszczyć. Wszyscy ci ludzie, z którymi pracuję na co dzień, urodzili się w czepku. Mieli różowe, dostatnie dzieciństwo, chodzili do tych samych renomowanych szkół. Mówią tym samym języ­kiem elity, ich rodziny znają się nawzajem, są zamknię­tym klanem, w którym prowadzi się interesy, zawiera przyjaźnie i małżeństwa. Gdyby mieli cień podejrzenia, skąd się wywodzę i jakie było moje życie, gdyby dowie­dzieli się, że nie jestem jednym z nich i w ogóle nie należę do ich świata, obróciliby się przeciwko mnie i roz­darliby mnie na strzępy. Jeśli więc chcesz mnie znisz­czyć, wystarczy, żebyś komukolwiek powtórzyła to, co ci właśnie opowiedziałem.


ROZDZIAŁ PIĄTY

Cały następny ranek spędzili na malowaniu w wiel­kiej, przeszklonej cieplarni przy domu. Stały tu donicz­kowe kwiaty, paprocie, drzewko pomarańczowe w skrzyni, dzbanki z cebulkami hiacyntów i żonkili oraz winna latorośl, która -jak wyjaśnił Ambrose - pięła się po ścianach i latem obrastała dach, teraz jednak powinna zostać prawidłowo przycięta.

Środek cieplarni był pusty i tu właśnie, w jasno oświetlonej przestrzeni, stanęły dwie sztalugi. Na zew­nątrz panował lekki mrozek; zmarznięte, pokryte szro­nem trawy trzeszczały pod butem. Oni tymczasem mieli malować martwą naturę, której barwy zaprzeczały cał­kowicie kolorytowi zimowego poranka. Na stoliku, w emaliowanej niebieskiej salaterce, leżały pomarańcze i cytryny, a obok książka.

W pewnym momencie Ambrose stanął za plecami Emilii, żeby sprawdzić, jak sobie radzi. Nie dotykając jej, pochylił się nad płótnem i wprowadził kilka szyb­kich poprawek.

Zapragnęła odwrócić się i objąć go z całej siły. Kiedy wyprostował się i przeszedł do swojej sztalugi, odczuła to jako przykrość. Zadrżała, jakby zabrakło jej jego cie­pła, i zmusiła się do pracy. Teraz jej kompozycja wypad­ła znacznie lepiej, choć daleko jej było do tego, co wi­działa, zerkając na sąsiednią sztalugę.

Ambrose miał doskonałe wyczucie barwy - jego po­marańcza była pełną, lśniącą, przepyszną plamą gorące­go koloru, kontrastującego z chłodną barwą cytryny. Ta­ki obraz mógł namalować jedynie ktoś obdarzony śmiałą wyobraźnią. Raz za razem zdumiewał ją; zaskakujące było właściwie wszystko, co w nim odkrywała. Nie zdą­żyła jeszcze ochłonąć z wrażenia, jakie zrobiły na niej wczorajsze rewelacje, a dziś...

Zauważył, że mu się przygląda, i popatrzył jej w oczy z takim napięciem,, że umknęła wzrokiem. Wokoło dzwoniła cisza. Zapanował jakiś magiczny nastrój, w którym na moment pogrążyło się wszystko, aż nagle z głębi domu dobiegł głos Rendella. Czar prysnął.

Ambrose pochylił się znowu nad jej sztalugą.

- Hej, co tak nieśmiało, za mało tu koloru! To nie akwarele!

Roześmiała się, nakładając szpachelką więcej cytry­nowej żółci.

Ambrose zamarł i jego napięcie udzieliło się także jej. Zadrżała jak w febrze, bojąc się poruszyć czy odwrócić głowę. Nagle poczuła na ramionach jego ręce. Szpachelka z brzękiem upadła na kamienną posadzkę. W mgnie­niu oka Ambrose odwrócił Emilię do siebie.

- To wszystko moja wina, nie powinnam pytać o dzie­ciństwo, przecież wiem, że to cię irytuje.

Ambrose popatrzył w bok. Znowu miał tę zamkniętą, niedobrą twarz i zaciśnięte usta. O czym myślał?. Co sobie przypominał? Czy właśnie tę przeszłość, która - jak powiedział wczoraj - była jego piekłem?

Oszołomiona, rozejrzała się za szpachelką. Przypo­mniała sobie, że upadła na podłogę. Schyliła się więc, podniosła ją, wytarła ostrze i nabrała znowu farby. Za­częła malować niebieską salaterkę i zastanawiała się właśnie, jak wydobyć załamanie światła, gdy ze skupie­nia wyrwał ją głos Ambrose'a:

- Miałaś rację. To prawda, że urodziłem się w gorą­cym klimacie. Pochodzę z Meksyku... Ojciec mój - mó­wił pochylony nad płótnem, raz po raz rzucając okiem na ustawione na stoliku owoce - był Anglikiem. Znalazł się w Meksyku na parę lat przed moim urodzeniem. To tam poznał matkę. Była Meksykanką, pracowała jako służąca w hotelu, w którym mieszkał. Zaszła w ciążę, ożenił się z nią, no i pojawiłem się ja. Parę miesięcy później stracił pracę w przedsiębiorstwie naftowym, któ­re go wysłało do Meksyku. Udało mu się wprawdzie znaleźć inne prace zarobkowe, ale zaczął pić i nastąpiła degrengolada. Tracił posadę, ledwo ją zdobył... po kilku miesiącach, tygodniach. Żyliśmy z dnia na dzień. Matce musiało być nielekko, zwłaszcza że ojciec po pijanemu robił burdy i bywał agresywny.

Nie potrafiła ukryć współczucia. Podeszła szybko i łagodnie położyła mu dłoń na ramieniu, ale kiedy zerk­nął z ukosa na jej rękę, odsunęła ją jak oparzona. Za­uważyła, że pociemniały mu oczy.

Z uwagą śledził jej czytelny wyraz twarzy. Ta dziew­czyna miała prawo go nienawidzić, przyznawał jej rację. To przez niego Rendellowie tracili fabrykę. A jednak w tych jasnych, ufnych oczach nie znajdował wrogości. Udawała zainteresowanie jego osobą, czy też może było ono szczere?

- Jeszcze raz bardzo cię przepraszam - szepnęła, podchodząc bliżej.

Ciałem Ambrose'a owładnęło pożądanie tak silne, że nie mógł mówić. Zdenerwowany przeczesywał palcami włosy, próbując się opanować. Stała tuż przed nim, taka świeża jak wiosna, a on chciał po nią sięgnąć... Gdybyż tylko nie była taka młoda. Za młoda. Ale czy na pewno?

- To nie jest sensacyjna historia, jaką może spodzie­ wasz się usłyszeć, Emilko - powiedział twardo. - Nie je­stem bohaterem fikcyjnej opowiastki. Całe moje życie to walka. Jestem twardy, bo taki musiałem być. Człowiek jest jak perła; maleńkie ziarnko, z którego powstaje, obrasta w każdej sekundzie warstwami doświadczeń, o których istnieniu i znaczeniu nie ma nawet pojęcia. Całe lata nie­nawidziłem swego ojca i to się we mnie nie zmieniło, ale teraz lepiej go rozumiem. To był złamany, zrozpaczony człowiek; reagował agresją. Niszczył samego siebie, ale wcale nie było mu z tym łatwiej żyć. Im większe draństwo popełnił wobec nas, tym więcej pił. I tak się to kręciło. Od picia do bicia i od bicia do popijawy.

Emilia głośno wciągnęła powietrze.

- Mówiłem ci, że to nie będzie milutka bajeczka - uśmiechnął się odrobinę złośliwie. - Kiedyś pobił mo­ją matkę tak okrutnie, że straciła dziecko, które no­siła pod sercem. Mówiła potem, że się pomyliła, że wcale nie była w ciąży, ale wszyscy i tak znali prawdę. To wtedy z całej duszy zacząłem nienawidzić ojca. Za matkę. Co rok majstrował jej dziecko, a to nadszarpywał ojej zdrowie. Była drobną, słabowitą kobietą. Kiedy się czymś cieszyła, śpiewała. Zdarzało się to niezbyt często, ale nawet gdy chorowała albo była bardzo zmę­czona, nie narzekała. Modliła się "i zapalała świeczki w kościele, ofiarowując wszystkie swoje cierpienia Mat­ce Boskiej. Prosiła Ją zapewne gorąco, ale niewiele to pomagało...

Zabrzmiało to cynicznie, ale Emilia wiedziała, że tak mówi człowiek, który bardzo cierpi.

- Może jednak pomagało, może inaczej jeszcze trud­
niej byłoby jej to wszystko znieść.

- Uśmiechnął się ponuro, widząc, że Emilia patrzy na niego z przerażeniem. - Wstrętne zajęcie. Godzinami stałem po pas w brudach, usiłując wyłowić coś, co się jeszcze może przydać. Latem śmierdziało tak strasznie, że żołądek podchodził mi do gardła. I te roje much, które pchały się do oczu i ust... wszędzie... nigdy tego nie zapomnę.

Emilia pobladła.

- Jak mogłeś to wszystko znieść?
Wzruszył ramionami.

Emilia zakryła dłonią usta. Na jej czoło wystąpił zim­ny pot. Przemogła zawrót głowy, ale zbierało się jej na wymioty. Widząc, co się. dzieje, Ambrose zaklął pod nosem i szybko ją podtrzymał.

- I po co ja ci to wszystko opowiedziałem, stary dureń - przepraszał ją gorąco. - Ale to koniec, wystar­czy. Nie będziemy już o mnie rozmawiać. Chcesz się położyć?

- Nie, nie, zaraz mi przejdzie - szepnęła.

Stała z twarzą na wysokości jego szyi, czując bijące od niej ciepło. Gdyby przysunęła głowę choćby o mili­metr, dotknęłaby jej ustami. Nienaturalnie usztywniona, marzyła, żeby to się stało.

Ambrose oddychał nierówno, jakby wiedział, co się z nią dzieje.

- Przepraszam, przepraszam - szeptał w jej włosy.

- Dałby Bóg, żebym nigdy nie zaczął ci tego wszystkie­ go opowiadać.

- Nie... Dobrze, że się zdecydowałeś.
Zamknęła oczy i całym ciężarem oparła się o niego.

Usta dotknęły szyi. Ambrose wciągnął powietrze, jakby go to zabolało. Uspokajający ruch, jakim przez cały czas gładził jej plecy, stał się czuły i zmysłowy.

Oczy Ambrose'a błyszczały jak gwiazdy.

- Jesteś bardzo wrażliwa - powiedział z czułością.

- Taka jeszcze młoda... Chowano cię pod kloszem, nie zetknęłaś się ze złem.

- Opiekowałam się umierającą mamą - odparła spokojnie. - Przez długi czas byłam zdana wyłącznie na siebie.

- Zapomniałem, wybacz - powiedział zaskoczony.
- Nie widać tego po tobie.

Emilia uśmiechnęła się gorzko.

- Być może. Ale to wszystko we mnie jest; nie po­trafię zapomnieć...

Ambrose milczał. Stali przez chwilę w ciszy, aż wre­szcie uśmiechnęła się pierwsza.

- No i widzisz, coś mimo wszystko nas łączy... Nie udali się nam ojcowie, nie mamy powodu ich kochać.

Miękki kosmyk włosów opadł jej na twarz i Ambrose odgarnął go delikatnie. Poczuła mocne bicie serca, gdy nagle zza ich pleców dobiegły jakieś dźwięki. Ambrose odsunął się i znieruchomiał, a Emilia, cała w pąsach, od­wróciła głowę w stronę drzwi. W progu stał służący Henry, a za nim jacyś ludzie. W pierwszej chwili była tak zmieszana, że nie rozpoznała nikogo.

- Panna Grant, pan Wheeler i pan Cory. - Służą­cy zaanonsował gości, ale w jego oczach paliła się ciekawość.

Ambrose ściągnął brwi.

- A to niespodzianka - powiedział tonem, od którego mróz przechodził po kościach.

Jakie to szczęście, uzmysłowiła sobie Emilia, że to nie mnie wita w ten sposób. Nagle poczuła na sobie baczne, nienawistne spojrzenie Sophie. Ona jest zazdro­sna, pomyślała blednąc. O mnie!

- Jedziemy właśnie na lunch do znajomych - ode­zwał się Gavin Wheeler sztucznie wesołym tonem, który zabrzmiał wyjątkowo fałszywie. - Mam przy sobie osta­tnie kalkulacje, zamierzałem ci je przefaksować, ale uznałem, że są jednak zbyt poufne. - Wyjął spod pachy aktówkę, rozpiął ją i wyciągnął w stronę Ambrose'a cienką teczkę z dokumentami. - Pomyślałem, że sko­ro i tak mamy tędy przejeżdżać, podrzucę ci je do rąk własnych.

Ambrose wziął od niego papiery i położył je na sto­liczku, przy którym pili niedawno kawę.

- Trzeba było przesłać je faksem - wycedził przez zęby.

Sophie weszła do środka beztroskim, swobodnym krokiem, a ujrzawszy rozstawione sztalugi, zbliżyła się do nich i roześmiała z ledwie ukrywaną drwiną.

Mruknęła swoje imię, gdy tymczasem Sophie zain­teresowała się jej obrazem.

- Czy Ambrose daje ci lekcje? - spytała i kąśliwie powtórzyła: - Dajesz jej prywatne lekcje?

W każdym słowie, które wypowiadała, krył się ironi­czny podtekst. Emilii płonęły policzki, Ambrose zaś z trudem powstrzymywał wybuch wściekłości. Sophie wydawała się jednak absolutnie nie zrażona ani oschłym przyjęciem, ani też niebezpiecznymi błyskami w oczach Kerra. Z uśmiechem przeszła od sztalug do kwiatów i, pochylona, sprawdzała, czy i jak pachną.

- Nie rób scen! - Emilia pochyliła się nad sztalugą i nabrała farby.

Sholto zmienił ton.

- Nie rzucaj mnie dla niego, Em - powiedział bła­galnie. - Kocham cię.

Znowu, jak zwykle, zrobiło się jej go żal.

- Przykro mi, Sholto, przepraszam. Nie chcę cię ura­zić, ale...

Spróbował ją pocałować, lecz odepchnęła go od sie­bie tak gwałtownie, że omal nie przewrócił sztalugi, która narobiła hałasu. Ambrose odwrócił się, spojrzał i ruszył w ich stronę.

- Co ty sobie wyobrażasz, Cory! - krzyknął purpu­rowy z gniewu.

Sholto puścił Emilię, lecz najeżył się, urażony.

Nie zdążyła odpowiedzieć, bo uprzedziła ją Sophie.

Emilia obserwowała ich z boku. Widząc wyostrzo­ny profil Ambrose'a, pomyślała w pewnej chwili, że Sophie spotka niegrzeczna odmowa, lecz stało się ina­czej.

- Wejdź, proszę, do pracowni. - Otworzył przed nią drzwi. - A ty... - spojrzał szybko na Emilię - och, ależ się upaćkałaś. Idź może lepiej na górę umyć ręce i oczyść się z farby, bo pora już na lunch.

Była mu głęboko wdzięczna. Pożegnała się z Wheelerem i życzyła Sophie miłego dnia.

- Do zobaczenia, skarbie - zaćwierkała Sophie, machając dłonią ozdobioną ciemnoczerwonymi paznokciami. - Musimy się spotkać i poplotkować jak baba z babą.

Emilia zmusiła się do uśmiechu i rzuciła krótkie spo­jrzenie na Sholta.

- Do widzenia.

Poszedł za nią, ale ofuknęła go cicho:

- Proszę cię, nic już nie mów. Powiedzieliśmy sobie wszystko, co było do powiedzenia.

Ambrose odprowadził ich twardym spojrzeniem spod zmrużonych powiek.

Czy to zazdrość? - myślała Sophie, obserwując go uważnie. Gdyby nie była taka rozjątrzona, roześmiałaby się na samą myśl, że ten człowiek może w ogóle odczu­wać coś takiego jak zazdrość. Ale jednak, mimo wszy­stko, był człowiekiem. A więc dobrze. Był istotą ludzką, w jego żyłach płynęła krew, a w takim razie można go było zranić. Zranić do krwi!

Marzyła, że go kiedyś poślubi, że zamieszka w tym przepięknym domu w Regent's Park, że będzie miała wszystko, czego zapragnie - biżuterię, futra, wszystkie te piękne i drogocenne przedmioty i luksusy, o których śniła przez całe swoje życie. Zaczęła już nawet grać w banku rolę przyszłej pani Kerr i z satysfakcją obser­wowała reakcję kolegów, kiedy dotarło do nich, że pew­nego dnia mogłaby zostać żoną ich szefa.

Gdy Ambrose ją rzucił, spadła z wysokiego konia. Poniżył ją wobec wszystkich, ale nie pozwoliła sobie na to, żeby dostrzeżono, jak bardzo jest upokorzona i nie­szczęśliwa.

Uśmiechała się i uśmiechała, ukrywając prawdziwe uczucia, znienawidziła go jednak serdecznie i marzyła o rewanżu.

- Czyż nie są razem piękni? - powiedziała z uśmie­chem, z którego sączył się jad. - Młodzi i zakochani. Nie chciałbyś jeszcze raz być taki młody?

Odpowiedział spojrzeniem, które musiało przerazić nawet ją, bo przestała się uśmiechać i cofnęła o krok, jakby miała do czynienia z rozjuszonym zwierzęciem.

Tymczasem w pokoju na górze Emilia przygotowy­wała się do lunchu. Wzięła prysznic, włożyła jedwabną, jasnoniebieską sukienkę, uczesała włosy i robiąc sobie makijaż, zerknęła do lustra. Wrażenie było mizerne. Po­spolity chudzielec bez krztyny oryginalności, pomyślała z niesmakiem. Z jakiej to przyczyny Ambrose miałby się interesować właśnie nią, gdy tuż obok była kobieta taka jak Sophie - intrygująco piękna, zmysłowa, szykowna, a w dodatku po uszy w nim zakochana. Jak można było być zazdrosną o kogoś tak niepozornego, nie stanowią­cego żadnej konkurencji? Emilię ogarnęło prawdziwe zniechęcenie. Nagle usłyszała trzaśniecie drzwi i pisk opon odjeżdżającego samochodu. A zatem wyjechali i należało zejść na dół. Nie miała na to najmniejszej ochoty.

Dziadek siedział przy kominku, sącząc swoją whisky.

Słysząc, że schodzi po schodach, odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej z miłością.

Emilia wyciągnęła zimne dłonie w stronę kominka i zapatrzyła się w ogień.

Usłyszeli kroki Ambrose'a i zmienili temat. Był wo­bec nich nadal nadzwyczaj uprzejmy, lecz wyraz jego oczu zmienił się. Pojawiło się w nich coś niepokojąco twardego, coś, czego nie było przed niespodziewaną wizytą Sophie. Emilia umierała z niepewności. Czy Am­brose niezupełnie jeszcze zapomniał o jej kuzynce, cho­ciaż postanowił się z nią rozstać? Och, jakże by chciała znać go lepiej, gdy tymczasem przez cały czas odnosiła wrażenie, że dzieli ich jakiś mur, w którym nie dawało się zrobić wyłomu.

Po lunchu stary Rendell poszedł się zdrzemnąć, a oni oboje wrócili do cieplarni. Oświetlenie było już nie naj­lepsze, ale postanowili jeszcze trochę popracować.

W jej tonie była taka delikatność i łagodność, że zerk­nąwszy na nią szybko, po chwili milczenia zdecydował się mówić.

- No więc, jak ci już chyba wspomniałem, po śmierci ojca zacząłem utrzymywać całą naszą siódemkę. Musia­ło wystarczyć na choćby najnędzniejszą norę i jedzenie, na łachy już nie... znajdowaliśmy je na wysypiskach. Żadne z nas — uśmiechnął się gorzko- nigdy nie nosiło niczego nowego. Nie masz pojęcia, co ludzie potrafią wyrzucać na śmieci, zwłaszcza w wielkich miastach. Wygrzebywałem prawie zupełnie nie zniszczone rzeczy, które wystarczyło jedynie umyć czy uprać. O każdą swoją zdobycz musiałem oczywiście walczyć. Jeśli cho­dzi o rzeczy znalezione, nas, dzieci, obowiązywał bo­ wiem bardzo prosty kodeks. Nic dla siebie, wszystko dla handlarza. Im więcej znaleźliśmy, tym więcej płacił nam pośrednik. Ja jednak byłem już dość silny i umiałem się bić. Pewnych wyszperanych rzeczy nie pozwalałem so­bie odebrać. Potem „awansowałem". Nie chodziłem już na wysypiska, a jedynie sortowałem to, co uzbierali inni chłopcy. Było to dość proste zajęcie... na jedną stertę kładło się butelki, na inną ubrania, makulaturę, stare meble, a później odkładało się najmniej zniszczone.

Nabrałem niezłej wprawy. Stałem się szybko najle­pszy, zarabiałem nie najgorzej, ale po dwóch latach, kiedy uświadomiłem sobie dokładnie, jak to wszystko funkcjonuje, wiedziałem już, że mógłbym zarabiać jesz­cze lepiej.

Spojrzała na niego z milczącym podziwem. Jakim cudem takie dziecko potrafiło się zdobyć na determinację i przenikliwość, której nie wystarczyłoby pewnie niejed­nemu dorosłemu?

- Dowiedziałem się, kto kupował ten szmelc od po­średnika, który mi płacił, i zacząłem działać na własną rękę. Za cenę nieco wyższą niż on skupowałem rzeczy od chłopaków grzebiących na wysypiskach. Znalazłem sobie kilku do sortowania, a to, co do mnie trafiało, sprzedawałem taniej niż mój szef.

- Przyszli we dwóch... on i jego brat, ale nie udało się im mnie zaskoczyć. Przez cały czas mieli ich na oku moi bracia i kiedy się zorientowali, co się kroi, przybie­gli mnie ostrzec. Znałem wtedy pewnego policjanta, mieszkającego w sąsiedztwie. Zatelefonowałem do nie­ go po pomoc. I rzeczywiście, parę minut później przy­ jechała suka. Do tego czasu zdążyli mnie już nieźle pokiereszować. Spytasz, dlaczego nigdzie się nie scho­wałem? Oczywiście, mogłem to zrobić, ale wtedy policja nie miałaby powodu, żeby ich zatrzymać. No i cóż, prze­leżałem potem tydzień w szpitalu, do tej pory mam na piersi bliznę po ciosie nożem, ale jakoś się wylizałem. Tamtych dwóch aresztowano.

- I nikt z władz nie zrobił nic, żebyś już nie musiał żyć z wysypiska?

Popatrzył na nią niemal z politowaniem.

Na razie grzęźnie w biurokratycznych przepychankach. Toczy się nieprzerwany spór o metody i sposoby, o to, czy należy przede wszystkim budować nowe sierocińce, dawać zasiłki tym, którzy już jakoś sobie radzą, czy też wprowadzić kontrolę urodzeń. Wszyscy mają genialne pomysły, tylko nie wiedzą, jak ruszyć. A tymczasem problemy rosną z dnia na dzień.

- Ale przynajmniej coś robisz. Czy masz wpływ na
to, na jakie cele wydatkowane są pieniądze?

Pozorna obojętność, z jaką to powiedział, nie przeko­nała Emilii.

W oczach Ambrose'a pojawiła się udręka i gorycz, coś, co dopiero od dwóch dni zaczęła odkrywać. Uwa­żała go do tej pory za człowieka z żelaza, za kogoś bez żadnych słabości. A przecież był istotą ludzką, a nie ja­kąś bezduszną maszyną. Miał trudne życie. Nic dziwne­go, że bywał gorzki.

Chciała go już spytać, dlaczego, ale w porę ugryzła się w język. Przypomniała sobie czarne jak węgiel oczy Sophie, w których paliła się nienawiść.


ROZDZIAŁ SZÓSTY

Sophie razem z matką spędzała święta Bożego Naro­dzenia w Chelsea u Rendellów. Jak każe tradycja, Emilia upiekła indyka i przyrządziła masę innych świątecz­nych pyszności. Krzątała się właśnie po kuchni, gdy Sophie ukazała się w progu, niosąc dwa kieliszki szampana.

- Wesołych Świąt, Emilko!
Emilia upiła łyk cierpkiego trunku.

- Myślałam, że będzie z nami jeszcze ktoś... Sholto, na przykład, albo może... - popatrzyła spod rzęs - Ambrose?

Emilia udała, że jest niesłychanie zajęta. Zaczęła przestawiać garnki, wyjmować niepotrzebne talerze, zajrzała do mikrofalowej kuchenki, w której podgrzewała gotowe już potrawy.

- Masz rację, świat jest niesprawiedliwy.
Sophie natychmiast spojrzała na okładkę.

Pokój stołowy wyglądał uroczyście. Na śnieżnobia­łym obrusie przy każdym nakryciu leżało niewielkie, okrągłe pudełeczko ze sztucznym ogniem i drobną nie­spodzianką. Do srebrnego wiktoriańskiego świecznika Mary wstawiła czerwone świece. Pachniało białymi i ciemnoczerwonymi chryzantemami.

Emilia podała obiad punktualnie o pierwszej. Udał się wybornie i wszyscy w wyśmienitych nastrojach pode­szli do choinki, żeby rozdać sobie prezenty. Rendell podarował Sophie złotą bransoletkę. Włożyła ją natych­miast i podniosła do góry rękę.

- Dziękuję, jest prześliczna. - Pocałowała go w po­liczek.

Ciotka Rosa otrzymała złotą broszkę. Od razu przypięła ją sobie do sukienki, ale Emilia wolałaby, żeby ciotka jakoś żywiej wyraziła swoją radość. Nie wiedziała, że starsza pani przeszła kilka plastycznych operacji twarzy i z tego też powodu uśmiechała się nadzwyczaj ostrożnie.

Z paczuszki, jaką dziadek wręczył Emilii, wyjrzało po odwinięciu płaskie pudełeczko pokryte błękitnym zamszem. Kiedy je otworzyła, westchnęła z zachwytu i ostrożnie podniosła do góry bransoletkę z szafirów i diamentów. Zaświeciły jak gwiazdy.

W etui znajdowały się również srebrne, długie kol­czyki z szafirkami. Ilekroć poruszyła głową, błyszczały i poruszały się leciutko.

- Ty to masz szczęście! - Sophie wodziła za nimi ocza­mi z nie ukrywaną zazdrością. Nietrudno było zgadnąć, że bardzo chciałaby je otrzymać.

Emilia czuła się zażenowana i winna. Nigdy w życiu nie miała tak cennej biżuterii i chociaż bransoletka i kol­czyki bardzo się jej podobały, wystarczyłby jej znacznie skromniejszy prezent. Miała miłość dziadka i tylko to liczyło się naprawdę.

- Mam nadzieję, że są ubezpieczone - syknęła Sophie.

- Oczywiście, moja droga. - Rendell wyczuwał doskonale, co dzieje się w sercu jego młodej kuzynki, i jej

zawistna reakcja wcale go nie zaskoczyła.

Później, kiedy starsi państwo odpoczywali w fote­lach, Sophie i Emilia usiadły do kart.

. Emilia patrzyła na nią ze smutkiem. Wiedziała, że nigdy w życiu nie zdoła jej przekonać. To była kobieta, dla której mówienie o bezinteresownym uczuciu grani­czyło z absurdem. Jej serce i umysł do cna strawiła zawiść.

Przed samym odjazdem Sophie weszła jeszcze na górę, żeby w pokoiku Emilii przebrać się i poprawić makijaż. Traf chciał, że na toaletce leżała jeszcze inna książka o Meksyku. Sophie przekartkowała ją i z namy­słem spojrzała na Emilię.

Dlaczego życie jest takie skomplikowane? - myślała, gdy razem z dziadkiem wyszli przed dom pomachać odjeżdżającym kuzynkom.

Roześmiał się gniewnie.

- Jesteś moją wnuczką. Kto ma większe prawa do biżuterii po babci?

Zazdrość jest głucha, pomyślała Emilia, ale nie roz­wijała już tego tematu. Sophie wiedziała swoje - pra­gnęła czegoś, co dostało się komuś innemu. Jej! I to wystarczyło, by znienawidzić na wieki.

Zmiany w fabryce zaczęły się zaraz po Nowym Roku. Panowała niepewność, zagotowało się od nie potwier­dzonych plotek. Bano się zwolnień, ponieważ uderzyły­by przede wszystkim w tych pracowników, którzy zwią­zali swój los wyłącznie z zakładem i nie mieli innych dochodów.

Nowy szef, Stephen Hawdry, miał trzydzieści kilka lat. W rozmowie, którą przeprowadził z Emilią zaraz pierwszego dnia po objęciu funkcji dyrektora, kiedy to zaproponował jej stanowisko swojej asystentki, wydał się jej delikatny, a nawet trochę nieśmiały. Był to bez­sprzeczny awans. Bez wahania przystała więc na tę pro­pozycję, wiedząc zarazem, że dziadek będzie z niej bar­dzo rad. Jak się zresztą wkrótce miało okazać, Hawdry dawał się lubić i pracowało się z nim znakomicie. Emilia była mu wdzięczna za delikatność i uprzejmość, z jaką odniósł się do dziadka. Zasięgał u niego rady i naprawdę zależało mu na tym, żeby Rendell był dokładnie wpro­wadzony we wszystko, co się działo z fabryką. Trudno było tego nie doceniać.

- Porządny chłop z tego Stephena - przyznawał z pewnym smutkiem dziadek. - Robi, co może, żebym się czuł nie tyle wyrzucony, co przesunięty na inne sta­nowisko.

W pierwszym tygodniu kilkakrotnie wpadał do fabry­ki Ambrose, żeby przekonać się osobiście, jak przebie­gają zmiany. Rendella bardzo to irytowało; zaakcepto­wał wprawdzie Hawdry'ego, ale na widok Kerra zżymał się za każdym razem.

- A ten tu po co? - gderał, śledząc parking z okna
w 'gabinecie Emilii. - Znowu przez cały dzień będzie mi
patrzył na ręce. Ja już tego nie wytrzymam...

Wrócił niechętnie do siebie, gdy tymczasem Hawdry zszedł na moment do hurtowni. Musiała więc sama przy­witać Ambrose'a i kiedy tylko usłyszała jego kroki, zro­biło się jej gorąco.

W jego oczach dostrzegła jakiś cień, który nakazywał jej czujność.

- Zauważyłem samochód Cory'ego.
Faktycznie. Sholto ciągle do niej wydzwaniał, próbu­jąc się umówić. Wczoraj nie wytrzymał i przyjechał.

Przez pół godziny jęczał i błagał. Nie umiała sobie z tym poradzić.

- W takim razie będę mu musiał przeczyścić uszy.
Emilia wystraszyła się nie na żarty. To mogło się źle skończyć.

Zaproszenie zaskoczyło ją tak bardzo, że całkowicie oszołomiona zdołała jedynie wybąkać pełne zachwytu podziękowanie.

Kiedy jednak powiedziała dziadkowi, że wybiera się z Ambrose'em do teatru, nie wydawał się ani trochę ucieszony.

- Po co, do diabła, przyjęłaś to zaproszenie? Ambrose jest od ciebie dużo starszy, a w ogóle to kawał cwaniaka.

- Oj, dziadku, przecież to tylko przedstawienie. Co mi się może stać?

Najwidoczniej rozeźlony Rendell mruknął tylko coś pod nosem.

Na ten wieczór sprawiła sobie nową kreację. Była to obcisła ciemnowiśniowa sukienka z dżerseju, która ładnie układała się na jej figurze. Kiedy we wtorek, przygotowana do wyjścia, zeszła na dół, dziadek spo­jrzał na nią po raz kolejny tym samym zamyślonym wzrokiem.

- To nowa sukienka, prawda?
- Nieładna?

Nim zdążył wyrazić swoją opinię, u drzwi rozległ się dzwonek.

- Mam już chyba taksówkę - powiedział. Wybierał się na kolację do przyjaciół w Finchley. - Będę około dziesiątej. Nie wracaj zbyt późno, kochanie. Niech Ambrose przywiezie cię prosto do domu.

Pomachała mu na pożegnanie i miała już zamknąć drzwi, gdy przed dom podjechał Sholto.

Próbowała się wyszarpnąć, lecz chwycił ją mocno i usiłował pocałować, pożądliwie gniotąc jej pierś.

- Och, Em - jęknął. - Proszę cię, ja zwariuję. Prze­stań się z nim umawiać. Wiem, że jest nadziany, ale to przecież stary dziad, mógłby być twoim ojcem.

W tej samej chwili nadjechał Ambrose. Zaparkował kilkadziesiąt metrów dalej.

Ze złością wsiadł do swego samochodu i odjechał, gdy tymczasem ciemna, wysoka sylwetka Ambrose'a już wy­łaniała się z mroku. Ponieważ wiał silny, zimny wiatr, po­stawił kołnierz i raz po raz odgarniał z czoła włosy.

- Muszę jeszcze włączyć system alarmowy, poczekaj chwileczkę - powiedziała ze ściśniętym gardłem, wkładając palto i rękawiczki.

Patrzył w milczeniu, jak wciska odpowiednie włącz­niki i zakłada czujnik na drzwi. Dopiero kiedy je za­mknęła, odezwał się nieprzyjemnym tonem:

Spojrzał na nią przytomniej.

- Krzyczałem na ciebie? - Uśmiechnął się. - Prze­praszam. Dawno już powinnaś mi pozwolić, żebym się rozprawił z tym głupkiem. Nieważne zresztą. Możemy jechać?

Przedstawienie okazało się pod każdym względem wspaniałe. Emilia wyszła z niego wzruszona i oczarowana, a londyńska noc przywitała ich baśniową wprost scenerią. Wszystko okrywał śnieg. Jeszcze przed dwie­ma godzinami nikt nie spodziewał się zamieci. Ulice były prawie puste, a ostatnie samochody jechały bardzo wolno, ślizgając się na oblodzonej nawierzchni.

Chociaż mieli zarezerwowany stolik w restauracji, Ambrose - ze względu na pogodę - podjął decyzję o powrocie do domu. Emilia poczuła się zawiedziona, ale nie podejmowała dyskusji. Śnieg padał coraz gęstszy, a wi­szące nisko chmury i wiatr wróżyły zadymkę, która mo­gła potrwać nie wiadomo jak długo.

W powrotnej drodze brnęli już w zwałach śniegu. Kiedy wreszcie znaleźli się w Chelsea, zerknęła niepewnie na Ambrose'a.

Niemal biegiem dotarli do drzwi i jak najszybciej za­mknęli je przed wiatrem, który wmiatał do środka śnieg. Emilia zauważyła od razu, że system alarmowy jest włą­czony, a na wieszaku nie ma szuby dziadka. Zmarszczy­ła brwi.

Nagle wyobraziła sobie najgorsze. W taką zamieć wszystko mogło się stać.

- Na pewno ze względu na śnieżycę znajomi zatrzymali go na noc - uspokoił ją. - Masz do nich telefon?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

Poszedł za nią do kuchni i usiadł przy stole, rozglą­dając się z ciekawością. Z drewnianej belki zwisały bukiety suszonych kwiatów i pachnących ziół oraz warko­cze czosnku.

Pokazała mu, gdzie są talerze i sztućce, wyjęła jajka z miski stojącej na starej walijskiej szafce i wybiła je do biało-niebieskiego dzbanka.

- Zjesz czysty omlet, czy mam coś dodać? Bo może być z ziołami, z serem, pomidorem, szynką albo z grzy­bami.

- Dodaj zioła i odrobinę żółtego sera, dobrze? - po­wiedział, nakrywając sosnowy stół.

Kiedy omlet pięknie się już złocił, przerzuciła go zrę­cznie na ogrzany talerz i podzieliła na połowę.

- Umieram z głodu - przyznał, zabierając się do je­dzenia. - Ale zapach! - Odwrócił widelcem duży kawa­łek, spróbował i przymknął z satysfakcją oczy. - Pycha!

Po kolacji Emilia nalała kawę i z filiżankami i dzban­kiem na tacy przeszli do saloniku. Po jakimś kwadransie Ambrose zaczął się zbierać. Mieli już wyjść do przed­pokoju, gdy ich uwagę zwróciło czerwone światełko mrugające przy telefonie.

- Zapomnieliśmy o automatycznej sekretarce. - Am­brose ze śmiechem klepnął się w czoło. - A dziadek zapewne dzwonił.

Miał rację. Rendell telefonował chwilę przed ich przy­jazdem. „Emilko - usłyszeli jego nagrany głos - dochodzi wpół do jedenastej, ale pada tak bardzo, że nie powinienem ryzykować jazdy. Mona i Fred zatrzymują mnie u siebie na noc. Wrócę rano. Jeśli będzie ci nieswojo, zadzwoń do Sophie. Na pewno zechce ci towarzyszyć".

Emilia odetchnęła z ulgą. Mogła być spokojna o dziadka, ale perspektywa spędzenia nocy w pustym do­mu trocheja przerażała. Nie uśmiechało się jej też towa­rzystwo Sophie.

- Boisz się zostać sama? - Ambrose przyglądał się jej uważnie.

Zapadło milczenie. Było w nim coś drżącego i napię­tego. Ambrose nagle dotknął policzka Emilii.

- Nie miej takich przerażonych oczu. Przecież cię
nie zjem.

Kiedy pochylił głowę, przymknęła powieki i podała mu usta do pocałunku, lecz ledwie dotknął jej warg, na strychu coś głośno trzasnęło.

- No bo nie ma! To znaczy... nie powinno być!
Stanęli razem pod schodami, nasłuchując. Z góry do­ biegły znowu jakieś dźwięki.

Emilia przyniosła z kuchni gorącą kawę i usiadła, grzejąc skostniałe ręce o filiżankę. Ambrose tymczasem połączył się z posterunkiem i złożył wyjaśnienia, po czym słuchał przez chwilę, raz po raz kiwając głową. Odłożył słuchawkę i uśmiechnął się krzywo.

Przeszli razem na górę do jednego z pokojów, w któ­rym zawsze nocowali goście. Emilia pościeliła łóżko, a nawet znalazła dla Ambrose'a płaszcz kąpielowy i wy­brała jedną z piżam dziadka.

Zanim zaciągnęła zasłony, stała chwilę przy oknie wpatrzona w kołujący śnieg. Kołowało się jej również w głowie od dziwnych pragnień i myśli. Ambrose był tuż za ścianą. Byli w domu sami. Rozbierając się i do­tykając swego nagiego ciała, jęknęła, wyobrażając sobie, że to on jej dotyka. Oszalałam, myślała ze wstydem. Jak można się tak zachowywać?

Biała wiktoriańska koszula nocna, w którą się prze­brała, była prezentem od dziadka. Podarował ją wnuczce w ubiegłym roku na gwiazdkę, mówiąc, że w takiej sa­mej sypiała kiedyś jego matka. Spytał wtedy, czy nie wydaje się jej zbyt staromodna, ale Emilii bardzo się spodobała. Sięgająca kostek, miała długie rękawy i za­pinała się pod samą szyję. Lekko przymarszczony stanik zdobił angielski haft. Zakazując sobie myśleć o Ambrosie, Emilia wskoczyła do łóżka, zamknęła oczy i niemal w tej samej chwili zerwała się na równe nogi. Z góry dobiegł znowu brzęk tłukącego się szkła. Wybiegając do przedpokoju, niemal zderzyła się z Ambrose'em.

Wąskimi schodkami wszedł na strych. Słyszała, że odciąga komodę, którą zastawił drzwi, i chwilę później był już przy niej. Okazało się, że to tylko resztki zbitego okienka w dachu zarwały się pod ciężarem śniegu.

Objął ją ramieniem i chciał odprowadzić do pokoju, była jednak taka zmieszana, że zaplątała się w długiej koszuli i pewnie by upadła, gdyby nie podtrzymał jej, a potem niespodziewanie wziął ją na ręce.

Z bijącym sercem otoczyła mu szyję ramionami i go­rąco przytuliła się do niego, nie potrafiąc go puścić na­wet wtedy, gdy położył ją już na łóżku. Przysiadł więc na moment, jakby wahał się, co powinien zrobić, aż nagle wszystko stało się samo.

Nikt nigdy nie całował jej w taki sposób; była zszo­kowana, upojona, przerażona i szczęśliwa. Ciepłe, mocne ręce wsuwały się w fałdy koszuli. Tak rzeźbiarz for­muje swą kobietę z gliny, pomyślała w jakimś ułamku sekundy, zdając się z rozkoszą na jego kunszt. Dzięki niemu wszystko w niej nagle stało się piękne - nieduże, strome piersi, wąskie biodra, szczupłe uda. Odpowiadała mu wdzięczną i czułą pieszczotą, aż nagle namacała na piersi wąską, wypukłą bliznę. Delikatnie przesunęła po niej palcami.

Prawie widziała teraz tego chudego, dzielnego chło­pca, przyciskającego rękę do zakrwawionej na piersi koszuli. Z tkliwością pocałowała bliznę.

Wtuliła się w niego jak bezbronne stworzenie szuka­jące schronienia, wdychając otwartymi ustami zapach jego skóry. Jęknął, gdy dotknęła blizny językiem.

Robiła po prostu to, o czym marzyła od dawna, dzień i noc, na jawie i we śnie, stojąc w łazience przed lustrem, leżąc w łóżku, idąc ulicą. A teraz to się jedynie spełniało.

Gładziła jego płaski, twardy brzuch, wyczuwając, jak bardzo jest podniecony.

Poszukała żarliwie jego ust, przywarła do nich i po chwili w najwyższym upojeniu poczuła, że już nie tylko ona traci rozsądek. Pociągnęła go za sobą i objęła noga­mi, lecz nagle odsunął ją zdecydowanie i usiadł, oddy­chając ciężko.

- Emilko, posłuchaj, ja nie mogę... Nie wolno mi...
Nie żyłaś jeszcze z mężczyzną, prawda?

Wahała się przez moment, wiedząc, że jeśli potwierdzi przypuszczenia Ambrose'a, może go przestraszyć.

Spodziewałaby się wszystkiego, tylko nie tego pyta­nia. Przez moment brakowało jej słów.

Mówił to w takim zapamiętaniu i tak śmiertelnie po­ważnie, że aż ogarnął ją lęk.

Emilia zadrżała, lecz wyciągnęła do niego ręce i moc­no go przytuliła.

- Kocham cię, Ambrose, możesz być pewien. I ni­czego ani nikogo prócz ciebie nie pragnę.

Misterium tego upragnionego zbliżenia okazało się dla Emilii bolesne, mimo że Ambrose starał się być delikatny. Jej ciało długo stawiało opór i tylko ogromna potrzeba spełnienia pierwszej prawdziwej miłości i jakaś szalona desperacja sprawiły, że w końcu potrafiła dać mu siebie. Prawdziwa rozkosz przyszła do niej dopiero wraz z ukojeniem, gdy obejmowała go, drżąc i czując na sobie ciężar jego uspokajającego się ciała. Potem leżeli obok siebie w całkowitej ciszy, aż ogarnęła ich fala snu przepastnego i ciemnego jak morze. Dla Emilii ów sen stał się dopełnieniem tego, co zdarzyło się na jawie. Śniła, że się kochają i że ona sama - otwarta i żarliwa - doznaje rozkoszy, jakiej nie doświadczyła w swoim pierwszym zbliżeniu z mężczyzną.


ROZDZIAŁ SIÓDMY

Ambrose wstał pierwszy. Emilię obudziło stłumione ziewnięcie, choć już przez sen czuła, że coś się zmienia. Poruszyła się sennie. Gdy spuścił nogi na podłogę, zaskrzy­piały sprężyny i dopiero wtedy obudziła się na dobre. Nie, to nie sen, pomyślała i natychmiast ogarnął ją wstyd. Jak mogła tak się zachować? Błagać, żeby nie odchodził, że­brać o miłość. A teraz stał nad nią i przyglądał się jej ba­dawczo. Postanowiła udawać, że śpi, ale kiedy się odwró­cił, ostrożnie uchyliła powieki. Jedwabiście gładkie plecy nosiły jeszcze ślady letniej opalenizny, pod którą grały mięśnie. Patrzyła z zachwytem na mocne pośladki i nogi. Nie uwierzyłaby, gdyby nie wiedziała, ile ma lat.

Kiedy wyszedł, wstała i zamknęła drzwi sypialni. Przy porannej toalecie myślała tylko o jednym: czy po­prosił ją o rękę, dlatego że ją kochał, czy też powodo­wały nim skrupuły? Może sądził, że bez obietnicy mał­żeństwa nie pozwoliłaby mu na zbliżenie?

Gdy zapukał do drzwi, podskoczyła jak oparzona i natychmiast usiadła bez ruchu.

Usłyszała, jak odchodzi, a niedługo potem kroki na skrzypiących schodach i trzask wejściowych drzwi. Chwilę później odjechał.

A zatem mówił w nocy to, co naprawdę czuł. Zamie­rzał powiedzieć dziadkowi, że chce się z nią ożenić. Nagle wydało jej się, że ma skrzydła u ramion. Przyło­żyła dłonie do zarumienionych ze szczęścia policzków i spojrzała do lustra. Kochał ją! Na pewno. Bo jeśli nie, to po co miałby się z nią żenić?! Ale dlaczego? Dlaczego właśnie ze mną? - zastanawiała się z niewiarą w sercu. Dlaczego nie z kobietą podobną do Sophie, która u jego boku byłaby z pewnością kimś mniej szokującym, bar­dziej odpowiednim. A skoro sama miała takie wątpliwo­ści, to co pomyślą inni? Sophie już jej nienawidziła, a reakcja dziadka była jedną wielką niewiadomą. Ze swymi rewelacjami Emilia postanowiła zaczekać do wieczora.

Tymczasem sprzed domu dobiegło charakterystyczne posapywanie gasnącego silnika. Taksówka! - odgadła natychmiast i podbiegła do okna. W zimowej scenerii ulicy zobaczyła dziadka wysiadającego z samochodu.

Zapłacił kierowcy i ostrożnie stawiając nogi na oblodzo­nym chodniku, ruszył w stronę domu.

Słowa serdecznego powitania wyrwały się im w tym samym momencie i od razu oboje wybuchnęli śmiechem.

Purpurowy z gniewu Rendell podniósł się, wykręcił numer komisariatu, zbeształ dyżurującą osobę i zażądał przeprowadzenia natychmiastowej wizji lokalnej, bez której nie można było zacząć remontu dachu. Parę minut później przyszła służąca, żeby posprzątać. Emilia opo­wiedziała jej o włamaniu.

- Aż do Kent? W żadnym razie. Główne drogi na pewno są już przetarte... Całe szczęście, że Ambrose był na miejscu, kiedy się to wszystko stało - dodał, kiedy zmierzali do garażu.

Emilię przebiegł dreszcz. Teraz się dopiero zacznie - pomyślała. Pytania, domysły, spekulacje.

Stary Rendell pośliznął się na oblodzonej ścieżce i za­klął pod nosem, przytrzymując się ramienia Emilii.

- Nie bardzo się ostatnio lubimy.
Rendell uruchomił silnik.

Śnieg na posypanej piaskiem ruchliwej szosie zdą­żył już stopnieć i można było jechać szybciej. Wjeżdżając na autostradę, Rendell całkowicie skupił się na jeździe.

Spojrzał na nią z irytacją.

- Prasę na przykład, moja droga, prasę. Kerr jest dyre­ktorem banku, człowiekiem zamożnym. Już samo to czyni go obiektem zainteresowania i zawiści. W tym kraju, gdzie z zazdrości jeden drugiemu wydrapałby oczy, wszyscy lu­bują się w skandalach. Seks i pieniądze to pożywka każdej gazety. Nie widzisz, jak się w tym pławią?

Reakcja dziadka zmartwiła Emilię. Nie chciała mu sprawić przykrości, ale żeby go uspokoić, musiałaby wyznać prawdę, a na to nie umiała się zdobyć.

- Posłuchaj, dziadku - przerwała mu zdecydowanie.
- Nie denerwuj się niepotrzebnie. Ambrose powiedział, że przyjedzie wieczorem. Zaprasza nas na kolację.

Rendell ściągnął brwi.

Świadomość, że jest potrzebny, dodawała mu skrzy­deł, Emilii natomiast ten dzień dłużył się niepomiernie. Nie potrafiła się na niczym skupić, cały czas wracając myślami do minionej nocy.

Zaraz po powrocie do domu pobiegła do siebie. Miała już zejść na dół, gdy usłyszała dzwonek do drzwi, a po­tem głosy dziadka i Ambrose'a.

Przeszli do saloniku. Po paru minutach zeszła cicho po schodach i przystanęła w holu, nasłuchując. Ambrose mówił o czymś cicho i spokojnie, gdy nagle przerwał mu podenerwowany głos dziadka:

Zapadła ogłuszająca cisza.

Emilia nie mogła już znieść tonu ani obraźliwych słów dziadka. Pchnęła drzwi i obaj mężczyźni zastygli, odwracając się do niej.

- Proszę, przestańcie - poprosiła ze łzami w oczach. - Nie wolno wam się kłócić. Kocham was obu, nie chcę, żebyście się sprzeczali, zwłaszcza z mojego powodu.

Rendell był bardzo blady. Gdy Ambrose wyciągnął rękę i Emilia podbiegła do niego, dziadek popatrzył na nią jak na kogoś obcego.

Stary człowiek milczał przez dłuższą chwilę, bijąc się z myślami.

- Jeśli ją unieszczęśliwisz - powiedział twardym,
głuchym tonem - to cię zabiję.

Zapowiedzi ukazały się w porannym wydaniu „The Timesa". Emilia nie powiedziała o nich nikomu i cieszyła się, że jest sobota i nie musi jechać do pracy. Liczyła na to, że podczas weekendu znajomi oswoją się z nie­spodziewaną nowiną i łatwiej jej będzie znosić ich za­ciekawione spojrzenia i pytania. Wyraźnie jednak nie doceniła urządzenia zwanego telefonem. Zaczęło się za­raz po śniadaniu. Słuchawkę podniósł dziadek. Kiedy zorientował się, o co chodzi, odprawił uprzejmie roz­mówcę i spojrzał kwaśno na wnuczkę.

- Tak. Młodego i niesamowicie wyszczekanego.
Niech sobie trochę popracuje.

Chwilę później znowu zadzwonił telefon. Tym razem odezwał się Sholto.

- Miło mi pana słyszeć, Córy - przywitał go Rendell, patrząc pytająco na Emilię. Gwałtownie pokręciła gło­wą. - Nie - uśmiechnął się do niej z rezygnacją - nie ma jej... Nie mam pojęcia... Tak, oczywiście, powtórzę, że pan dzwonił... Proszę się nie denerwować... Wrzesz­czy jak wariat - skrzywił się, odłożywszy słuchawkę, lecz natychmiast musiał ją podnieść. - Dobry Boże - szepnął. - Kiedy to się wreszcie skończy?

Po telefonie od przyjaciela i jeszcze jednym z reda­kcji jakiejś gazety postanowił niczego już nie odbierać i włączył automatyczną sekretarkę. Pół godziny później przyjechała ciotka Rosa z Sophie.

Ciotka objęła ją, cmokając powietrze po obu stronach jej twarzy. Sophie przystanęła z tyłu, uśmiechając się nienaturalnie. Świecącymi, czarnymi jak noc oczami wypatrywała klejnotu na dłoni kuzynki.

Emilia podniosła rękę. Nie zdążyła się przyzwyczaić do noszenia tego pierścionka, a teraz zaciążył jej jeszcze bardziej.

- Szafir... i to przynajmniej trzydziestokaratowy - syknęła Sophie.

Emilia starała się nie dostrzegać hipnotycznego spo­jrzenia i nagłej bladości jej twarzy.

Ton, jakim to powiedziała, sprawił, że Emilia poczuła się jeszcze bardziej zdenerwowana.

Rendell najwidoczniej miał już dość tej sceny.

Milczała przez chwilę, przyglądając się filiżankom na tacy, aż w końcu zagadnęła zaczepnie:

- Zdradź mi swój sekret, kochanie. Czy mogłabyś mi powiedzieć, jak doprowadziłaś do tego, że Ambrose za­ proponował ci małżeństwo? Być może mój błąd polegał na tym, że poszłam z nim do łóżka, nie pytając o obrą­czkę. Mężczyźni nigdy nie cenią tego, co przychodzi im łatwo. Ale, ale... Ty chyba wiesz, że byliśmy ze sobą?

Serce Emilii rozdzierała zazdrość. Nie potrafiła się uwolnić od tego piekielnego uczucia i miała wrażenie, że jeszcze chwila, a stanie się z nią coś niedobrego.

Emilia wysunęła wojowniczo podbródek.

Powiedziała to tak złowieszczo, że Emilia aż się wzdrygnęła. O co jej chodzi? - myślała, tknięta złym przeczuciem. Sophie tymczasem jak gdyby nigdy nic zerknęła na zegarek.

- Dobre nieba! Przepraszam, ale nie zdążę już wypić
z wami kawy. Mam coś pilnego do załatwienia.

Wybiegła z kuchni, zostawiając oszołomioną Emilię. Rendell, który właśnie wszedł, zastał ją stojącą nieru­chomo z tacą w rękach.

Łatwo mu było mówić! Emilia nie umiała uwolnić się od wyobrażeń i podejrzeń, które zaszczepiła w niej So­phie. Ambrose... Ile kobiet szalało z jego powodu, tak jak jej piękna kuzynka?

Tego samego wieczoru wyszła z nim potańczyć i póź­no położyła się spać. Obudziła się jak zwykle wpół do ósmej, ale kiedy, jeszcze w szlafroku, zeszła na dół, dom był pusty. Na stole znalazła kartkę od dziadka. Zawiada­miał, że dzwoniono z fabryki - zdarzył się jakiś wypa­dek - toteż jedzie natychmiast, ale zadzwoni od razu, jak będzie wiedział coś konkretnego.

Emilia nastawiła kawę i usiadła przy oknie ze szkla­neczką soku pomarańczowego. Lało jak z cebra. Wszy­scy mieli już dość tej paskudnej, zimowej aury, a do wiosny było jeszcze tak daleko. Datę ślubu ustalili na koniec marca. Zaczęła już nawet myśleć o sukni; marzy­ła jej się krynolina jak za czasów królowej Wiktorii i powłóczysty, koronkowy welon.

Kiedy rozległ się dzwonek u drzwi, otworzyła bez namysłu i na widok gościa serce podeszło jej do gardła.

- To nie jest odpowiednia pora na wizyty, Sholto. Przepraszam. - Współczuła mu, ale miała już dość jego infantylnego egoizmu. Przypominał natrętnego nastolat­ka, który nie bacząc na uczucia innych, widzi wyłącznie
swoje potrzeby.

- Nie możesz wyjść za niego! - krzyknął, jakby za­raz miał się rozpłakać. - Za takiego starego dziada! Nie kochasz go, to niemożliwe. Chodzi ci o forsę, prawda? Tylko na tym ci zależy. Emilko, na miłość boską...

- Odejdź - powiedziała, purpurowiejąc z gniewu.
- Obrażasz mnie. To wstrętne.

Próbowała zamknąć drzwi, lecz naparł na nie ra­mieniem.

Spojrzała na niego zdumiona.

Trudno mu było nie wierzyć. Był niemal przezroczy­sty, miał podkrążone oczy.

- Dlaczego ty jesteś taki głupi?! - sarknęła z irytacją.
- Przemoczyłeś buty i... No, zdejmij je wreszcie. Dziadek mnie zabije, jak zobaczy mokre plamy na chodnikach.

Kiedy zdjął buty i anorak, zaniosła je natychmiast na dół, żeby wyschły przy kuchni. Sholto usiadł naprzeciw piecyka, włączając go na maksimum.

W tonie jego głosu, w wyrazie twarzy było coś nie­pokojącego, co wykraczało poza zwykłą pogróżkę.

-. Uważaj, Sholto! - ostrzegła, wyczuwając coś nie­bezpiecznego. - Nie rób nic, czego byś później żałował.

- Nie będę żałował.

Miała pewność, że już coś zrobił. Coś głupiego, ale co?

Ostry dźwięk wypełniał cały dom. Ktoś trzymał palec na dzwonku. Emilia pędem pobiegła do holu, a za nią Sholto z butami i anorakiem w garści.

- Emilko, słuchaj... Nie

Nie zwracając na niego uwagi, otworzyła drzwi i mo­mentalnie odsunęła się ze strachem. Purpurowy na twa­rzy Ambrose wpadł do przedpokoju jak bomba.

Podniosła z podłogi gazetę, rozłożyła ją i spojrzała na pierwszą stronę. Znajdowało się tam dużego formatu zdjęcie Ambrose'a z nią oraz nagłówek: „Z meksykań­skich slumsów na fotel prezesa".

- Przeczytaj wszystko - ponaglił. - Dokopali się
wreszcie, bo mieli u kogo szukać.

Emilia była absolutnie zszokowana. Popatrzyła na niego nerwowo. W zimowym palcie i czarnych, skórzanych rękawiczkach, z kamienną twarzą, wydał jej się ogromny i straszny.

- No, czytaj! - rozkazał, a ona pospiesznie opuściła
wzrok na kolumnę tekstu.

W gruncie rzeczy nie wyszperali wiele. Pisano jedy­nie, że Ambrose urodził się w Meksyku. Podano datę i miejscowość, a także imiona rodziców i daty ich śmierci, liczbę rodzeństwa oraz daty wystawienia pasz­portu i przybycia do Anglii. Większą wymowę miały zamieszczone obok fotografie - czarno-biała perspekty­wa ogromnych slumsów na przedmieściach Meksyku, zdjęcie gromady bosych, wychudzonych dzieci oraz barwny slajd bajecznie pięknego domu w Regenfs Park.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Emilia odwróciła głowę, szukając Sholta, i dopiero wtedy Ambrose uświadomił sobie jego obecność. Sie­dział na schodkach prowadzących na piętro i usiłował zawiązać plączące mu się sznurowadła.

Kerr prześliznął się po nim wzrokiem i badawczo spojrzał na Emilię, ogarniając spojrzeniem jej szlafrok i wyłaniającą się spod niego nocną koszulę.

Wyglądał tak strasznie, że Emilią zatrzęsło.

- Sholto! - zawołała, widząc, że wkłada i zapina kurtkę. - Powiedz mu prawdę!

- Ostrzegałeś mnie? Kiedy? I przed czym? Czy to naprawdę ty przekazałeś te informacje prasie?

W odpowiedzi uśmiechnął się drwiąco i podciągnął zamek kurtki. Ambrose bardzo powoli ściągnął z palców rękawiczki i wcisnął je do kieszeni, a następnie zdjął palto i rzucił je na oparcie krzesła.

- Ja ci dam szydzić sobie ze mnie! Ty gnojku!
Ambrose pchnął go tak mocno, że Sholto przeleciał

przez pokój i uderzył głową o schody, rozcinając sobie skroń. Natychmiast jednak podniósł się i chwycił jedną z lasek Rendella, które stały przy wejściu w stojaku na parasole.

- Spróbuj mnie tylko tknąć, a rozwalę ci łeb, staruszku.

Ledwie skończył, wyrwana z ręki laska stuknęła o schody. Przerażony Sholto zaczął się szarpać z drzwia­mi, których w zdenerwowaniu nie potrafił otworzyć.

- Pozwól mu odejść, błagam! - krzyczała Emilia, starając się powstrzymać Ambrose'a.

Sholto uporał się z zamkiem i nim Kerr zdążył go dopaść, wywinął się, pobiegł ścieżką przez ogród i wsiadł do swego samochodu.

Ambrose stał w otwartych drzwiach, dopóki nie od­jechał. Dopiero wtedy zatrzasnął je i odwrócił się do Emilii.

Nie opowiadałam mu o twoim dzieciństwie, przysię­gam. Nie mam pojęcia, skąd się dowiedział. Nigdy i ni­komu nie opowiadałam o tobie, nawet dziadkowi. Patrzył na nią z niesmakiem.

- Jak ty możesz tak kłamać? Rzygać mi się chce, kiedy cię słucham. Twój chłopaczek miał przynajmniej tyle przyzwoitości, żeby się przyznać do tego, co zrobił.

Bała się coraz bardziej, lecz spróbowała mówić w miarę spokojnie.

Emilia zadrżała, ogłuszona jego chamstwem.

Na moment opanował się i w jego oczach pojawił się zwykły, ludzki żal.

- Mój Boże, nie mogę wprost uwierzyć w to, co się stało. Czy to jest twarz oszustki? Te twoje oczy... Chciałbym ci wierzyć, ale nie mogę. Dałem się oszukać, bo od dawna rozpaczliwie szukałem kogoś takiego jak ty. Może to sprawa moich meksykańskich korzeni... My wszyscy, skazani na potworną nędzę i beznadziejność, mieliśmy tylko jedną świętość: słodką twarz Madonny. Jej figurki stały wszędzie: na skrzyżowaniach ulic, we wsiach, przy wszystkich drogach... Tak... To dlatego zapadłaś mi w serce. Czysta, słodka, niewinna... Jak mogłem być takim głupcem? Zapewniasz mnie, że by­łem twoim pierwszym mężczyzną, ale teraz niczego już nie jestem pewien. Oszaleję...

Z jakimś rozpaczliwym jękiem przygarnął ją do siebie i zmiażdżył wargami jej usta. Nawet trudno to było na­zwać, pocałunkiem. Rozpacz i gniew, miłość i niewiara jakby zupełnie odebrały mu rozum. W jednej sekundzie Emilia zrozumiała wszystko, co w nim w tej chwili wrzało. Musiała go jakoś przejednać, sprawić, żeby jej uwierzył. Objęła go z całych sił, poddając mu się całko­wicie, nawet wtedy gdy boleśnie ugryzł ją w szyję, a po­tem zadarł nocną koszulę aż do piersi i zaczął je ssać, pieszcząc jednocześnie wnętrze ud i podniecając ją do szaleństwa.

- Czujesz? - wychrypiał. - Pragnę cię, mimo wszy­stko. A ty... Ty... gziłaś się z tym chłopaczkiem przez całą noc i jeszcze ci mało?! No, czemu się nie bronisz?
Bo chcesz być ze mną? Nawet na podłodze?

Odepchnął ją i pociągnął na ziemię, po czym całym ciężarem zwalił się na nią, rozwierając kolanem nogi. Emilia zbladła jak ściana.

- Ambrose! Co ty robisz?! Ja się ciebie boję!
Przytrzymał jej głowę i otoczył dłońmi twarz, prze­nosząc wzrok z ust na oczy.

- Słyszałaś kiedyś o ludziach, którzy żyli w Meksyku, zanim podbili go Hiszpanie? To byli Aztecy. Modlili się do Słońca, składali mu ofiary... wyrywali serca ży­wym ludziom. To właśnie zrobiłaś ze mną. Wyrwałaś mi serce. Jak mam teraz żyć?

Boję się, myślała Emilia, on oszalał.

Nie zdążyła się nawet poruszyć, gdy palce Ambrose'a zacisnęły się na jej szyi. Pociemniało jej w oczach, wal­czyła o oddech, odpychała dławiące ją ręce, aż wreszcie opadła z sił.

- Boże!

Ambrose odzyskał nagle jasność umysłu. Zerwał się z podłogi i pociągnął ją do góry. Zaczęła kaszleć i pła­kać. Trzymając się za gardło, postąpiła parę kroków, ale ledwie dowlokła się do schodów. Opadła na nie ciężko i szlochając, położyła głowę na kolanach.

- Emilko... - usłyszała cichy głos. - Nie wiem, co się ze mną dzieje, dostałem jakiegoś szału. Chciałem cię zabić, ale coś mnie powstrzymało. Sam już nie wiem, co powiedzieć...

Zrozumiała, że niebezpieczeństwo minęło. Posłuszeń­stwo przykazaniu „Nie zabijaj", wszystko jedno - świado­me czy podświadome, okazało się silniejsze od rozpaczy i żądzy zemsty. Nie oznaczało to jednak, że Ambrose jej przebaczył i nadal ją kocha.

Otarła oczy wierzchem dłoni i spojrzała na swój pięk­ny zaręczynowy pierścionek. Przytuliła go na moment do policzka, a potem powoli ściągnęła z palca i wyciąg­nęła rękę w stronę Ambrose'a.

Spojrzał pustym wzrokiem na klejnot leżący na jej dłoni, ale nawet się nie poruszył.

Ten spokojny, ojcowski ton w innych okolicznościach mógłby się wydać nawet zabawny, ale teraz zabrzmiał w jej uszach jak kpina. Czuła się taka zdruzgotana, że nawet zwykłe wydmuchanie nosa i otarcie oczu przyniosło ulgę. Miała trudności z przełykaniem, ze ściśniętego, obolałego gardła słowa wydobywały się z nienaturalnym świstem.

Stanął w progu, jakby się zawahał, i w tej samej chwi­li z ulicy błysnęło światło.

Błysnęło znowu. Ambrose zatrzasnął drzwi. Na ze­wnątrz rozległy się głośne nawoływania. Wykrzykiwano jego nazwisko, potem jej imię. Ktoś usiłował zajrzeć przez szparę na listy. Ambrose chwycił Emilię za ramio­na i wepchnął z powrotem do kuchni.

Twoi przyjaciele z prasy. Smoły w piekle im mało. Nie dadzą ci teraz żyć, ale sama tego chciałaś. Nie wyniosą się, aż sprzedasz im kolejne rewelacje, a jutro przyjdą po następne. To hieny.

Raz po raz rozlegały się krzyki, bębniono w drzwi, dzwonek nie milkł ani na sekundę.

Ambrose chodził tam i z powrotem po kuchni.

- Muszę jechać. - Zatrzymał się raptownie. - I to natychmiast. Są pewne sprawy... Nieważne. Będę się musiał jakoś przedrzeć przez ten kordon na zewnątrz. Jak tylko wyjdę, zatrzaśnij drzwi, bo inaczej wlezą ci do domu. Potem wejdź na górę i ubierz się. Nie odbieraj telefonu i w ogóle nie schodź tutaj. Skontaktuj się z dziadkiem, niech na razie nie wraca.

Zanim otworzył drzwi wejściowe, chwycił głęboki oddech.

- Gotowa?

Kiwnęła głową. Chciała coś jeszcze dodać, ale jej nie słuchał. Ledwie nacisnął klamkę, podniósł się harmider głosów, a po chwili oślepiły ją flesze. Zapierając sobą i zamykając drzwi, słyszała przekrzykujących się dzien­nikarzy.

- Jakim sposobem znalazł się pan w kraju?
Podniósł rękę i dali mu wreszcie mówić.

- Konferencja dla prasy - krzyknął głośno - odbę­dzie się o jedenastej. Zapraszam do mojego biura.

Znowu podniosła się wrzawa.

Nie odpowiedział na żadne z pytań. Słyszała oddala­jące się nawoływania, przesuwanie sprzętu, a w końcu pomruki uruchamianych silników i pisk opon samocho­dów. Fotoreporterzy pomknęli za rollsem Ambrose'a.

Odjechał, wszystko skończone, pomyślała zdruzgota­na, z trudem przełykając łzy. Miłość wtargnęła w jej życie nagle, jak gorący, pustynny wiatr, i tak samo nagle odeszła, pozbawiając ją wszystkiego. Już lepiej, żeby ją zabił. Gdyby naprawdę kochał, nie uwierzyłby w to, że mogła go oszukać i zdradzić. Postąpił tak, jakby w ogóle jej nie znał, a skoro nigdy się nie zastanowił nad tym, jaka naprawdę jest, to jakim cudem mógł ją kiedykol­wiek pokochać? Płacząc, powlokła się po schodach. W niezdrowym podnieceniu tej rozwrzeszczanej bandy fotoreporterów było coś tak bezwstydnego, że poczuła się zbrukana. Pogwałcono wszystkie jej najświętsze uczucia, zdeptano godność... On również miał w tym swój udział.

Stojąc pod prysznicem, szorowała się długo, jakby chciała zeskrobać cały ten brud, który się do niej przy­lepił. Ubierała się potem powoli w szarym świetle dnia. O szyby bębnił deszcz, spływał po nich strugami, dudnił w rynnach i wsiąkał w rozmokłą ziemię. Zerknęła zza zasłony na ulicę i przez moment miała wrażenie, że jest zupełnie pusta. Nagle dostrzegła światełko - ktoś siedzą­cy w samochodzie zapalał papierosa - i dopiero wtedy zauważyła kilka innych aut i niewyraźne twarze ludzi obserwujących dom. Cofnęła się od okna i zatelefono­wała do fabryki. Kiedy połączono ją z dziadkiem, wy­czuła od razu, że jest zaniepokojony.

- Nie, dziadku. Ambrose przyśle nam ochronę. Nie przyjeżdżaj, bo będziesz miał kłopot z wejściem do domu.

Rendell milczał przez moment.

Rendell westchnął.

- Skoro już wszystko wiesz, to coś ci powiem. Jestem pełen podziwu dla Ambrose'a. Nic na to nie poradzę. Trzeba mieć niesłychaną odwagę i upór, żeby przebyć taką drogę jak on. To w ogóle zmienia postać rzeczy, widzę go teraz zupełnie inaczej...

Emilia uśmiechnęła się blado.

- To znaczy... - ciągnął z ożywieniem Rendell - że będziemy mieli w rodzinie półkrwi Meksykanina. Nare­szcie rozumiem, skąd ta karnacja...

Nie była w stanie dłużej tego słuchać. Przerwała dziadkowi pytaniem:

Nieco później Emilia zauważyła, że z samochodów dziennikarzy pozostał tylko jeden. W południe zeszła na dół, żeby coś przegryźć. Jedząc chleb z jajkiem, przesłu­chiwała taśmę automatycznej sekretarki, na której nagra­ły się telefony z redakcji gazet i pism kobiecych, z radia i TV. Odezwał się również Sholto. Mówił, że się o nią martwi, i błagał o kontakt. Oddzwoniła od razu.

Sholto wstrzymał oddech.

Zapadła cisza.

A zatem nie myliły jej przeczucia. Mogła to zrobić tylko Sophie. Zdradziła się przed nią swoim zmiesza­niem, nieumiejętnością ukrywania czegokolwiek.

- Do kogo? - Przez moment nie kojarzyła osoby.

- Mówisz o tym współpracowniku Ambrose'a?

- Tak. On także go nienawidzi. Uważa, że jest wyko­rzystywany. Nie widzi powodu, dla którego lwia część zysków z wszelkich operacji bankowych miałaby przy­padać Kerrowi. Przecież to Wheeler jest autorem najbar­dziej spektakularnych osiągnięć... Sophie zauważyła, że czytujesz książki o Meksyku, a kiedy zagadnęła cię o przyczynę, zaczerwieniłaś się podobno i próbowałaś zmienić temat.

Emilia zacisnęła powieki.

- Zawiesił ze smutkiem głos. - Jakkolwiek by było, po­ wiedziała Wheelerowi, że podejrzewa Kerra o bliskie związki z Meksykiem, a ten zaczął szperać. Wywęszył, że Ambrose ma podwójne obywatelstwo, i wydobył do­kumenty. Doszedł nawet do ludzi, którzy go tam jeszcze pamiętają, i odszukał siostry, ale nie chciały z nim roz­mawiać. Udało mu się jedynie wynająć fotografa, żeby zrobił odpowiednie zdjęcia. Sophie wręczyła mi tę do­kumentację i powiedziała, dokąd i komu mam ją za­ nieść. Stwierdziła, że za taki materiał na pewno sowicie mnie wynagrodzą. Faktycznie. Skandale z życia zamoż­nych ludzi to nie lada gratka dla prasy. Zapłacili mi znakomicie.

Emilia zatrzęsła się z oburzenia.

- Nie chcę cię znać! - krzyknęła. - Trzymaj się ode mnie z daleka! Nie dzwoń ani nie przychodź! - Rzuciła słuchawkę na widełki.

Była absolutnie rozstrojona i zrozpaczona. Za­zdrość Sholta i zawiść Sophie zrujnowały jej życie.

Gdybyż tylko potrafiła nakłonić Sholta do wyjawienia prawdy... Może wtedy Ambrose... może nie wszystko byłoby stracone. Westchnęła ciężko. Sholto nie da się przekonać. Osiągnął swój cel - zniszczył ich zwią­zek i przyczynił się do ujawnienia bolesnej tajemnicy Ambrose'a. Dlaczego miałby rezygnować z takiej saty­sfakcji?

Ktoś dzwonił do drzwi. Nie zareagowałaby, gdyby z ulicy nie dobiegł hałas. Dziadek! - pomyślała w pani­ce i podbiegła do okna. Z góry widać było siwą głowę otoczoną ciasno przez tłum napierających dziennikarzy. Bez namysłu zbiegła do drzwi.

- Zostawcie go w spokoju! - krzyknęła. - Dajcie mu wejść do domu.

Wybiegła na dwór, przebiła się przez ciżbę i zaczęła ciągnąć za sobą starego człowieka, chroniąc go własnym ciałem. Uwaga fotoreporterów skupiła się teraz na niej. Zasłoniła ramieniem twarz. Zasypywana pytaniami, przedarła się jakoś do wejścia, lecz kilku najbardziej nachalnych dziennikarzy próbowało wejść razem z nimi do środka.

- Wynoście się albo wezwę policję - zagroziła.
Nie mieli jednak zamiaru ustąpić. Wepchnęła dziadka do domu i wcisnęła się za nim, lecz ktoś włożył but między drzwi a framugę i nie mogła ich zamknąć.

Nagle za plecami reporterskiej zgrai ukazało się kilku postawnych mężczyzn. Doskoczyli do fotoreporterów i zaczęli ich spychać do tyłu.

- Jesteśmy od Kerra - zawołał jeden z ochroniarzy.
- Proszę się nie obawiać, już my sobie z nimi damy radę.

Emilia z ulgą zatrzasnęła drzwi i oparła się o nie, wy­buchając płaczem.

- Och, dziadku, dziadku... Po co wracałeś? Przecież Ambrose prosił, mówiłam ci...

Podniosła wzrok i umilkła, całkowicie zdezorien­towana. Miała przed sobą nie dziadka, a Ewana Wingate'a, jego największego wroga.


ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Zaprowadziła go do saloniku.

Kiedy wróciła ze szklanką, siedział z głową odchylo­ną na oparcie fotela. Otworzył oczy i- wolno upił łyk. Z ulicy dobiegały odgłosy kłótni między reporterami a ochroniarzami przysłanymi przez Ambrose'a. Wingate popatrzył w stronę okna.

Wingate od razu pojął jej ton.

- Bardzo mi przykro, że stało się, jak się stało. Kiedy Ambrose zaproponował mi objęcie stanowiska po pani dziadku, wziąłem je bez wahania. A jakże! - skrzywił się kwaśno. - Od tylu lat użeram się z George'em, że nie mogłem oprzeć się pokusie. Myślałem, że to będzie moje największe zwycięstwo, a tymczasem... Szkoda ga­dać... Czuję się fatalnie. Może to zabrzmi niezbyt mą­drze, ale ta wieloletnia rywalizacja niesłychanie mnie mobilizowała. Nie potrafię żyć bez przeciwnika. Pozby­łem się go, ale to tak, jakbym utracił coś z siebie. Właśnie dlatego nie chciałem sam kierować fabryką i podesłałem wam Stephena. Wiedziałem, że George go lubi. Na moją też prośbę Ambrose zgodził się powołać pani dziadka na stanowisko doradcy.

- A więc to pan podsunął mu tę myśl?
Wingate skinął głową.

Otworzyła mu drzwi i od razu pojawiło się dwóch ochroniarzy, którzy odeskortowali go aż do samochodu. Emilia zatrzasnęła zamek i podeszła do telefonu.

Przyjechał po godzinie i dzięki ochronie obyło się bez sensacji. Kiedy opowiedziała mu o wizycie Wingate'a, zdumiał się niepomiernie. Mruczał coś do siebie, zżymał się, aż w końcu powiedział:

- Mhm, w życiu bym się nie spodziewał. To... to...bardzo przyzwoicie z jego strony. Mówisz, że pojechał do banku zobaczyć się z Ambrose'em? A to histeryk! Ale ma klasę, stary piernik, muszę mu to przyznać.

Emilia wybuchnęła śmiechem.

- Nazwał cię starym diabłem...
Dziadek był wyraźnie mile zaskoczony.

- Tak mnie nazwał? Mhm, jego niedoczekanie! Za­brało mu się na stare lata na komplementy!

Odezwał się telefon, ale rozmowę przejęła od razu automatyczna sekretarka.

- I tak przez cały dzień? - zapytał Rendell.

Emilia kiwnęła głową.

- Zaraz skasuję taśmę - powiedziała. - Po raz dziesiąty chyba. Przesłuchuję i kasuję, i tak w kółko.

Światełko zgasło, co oznaczało, że ktoś się wyłączył. Emilia włączyła playback. Jak można się było spodzie­wać, dzwoniły głównie redakcje prasowe, okazało się jednak, że telefonowała też ciotka Rosa. Była bardzo zaaferowana i prosiła dziadka o kontakt.

- Pewnie chodzi o Ambrose'a - westchnął, gdy Emi­lia kasowała taśmę. - Ale chyba muszę do niej zadzwo­nić, bo inaczej zaraz sama się tu przytaszczy.

Niechętnie wykręcił numer i słuchał przez chwilę, aż nagle podniósł głos:

- Co? Mów wolniej... Skąd wiesz?... Ambrose?...Ale jak on...

Emilia znieruchomiała. Ze słuchawki dobiegał nie­wyraźny potok słów. Spojrzała na dziadka badawczo.

- W porządku, Roso, jeśli tylko chcesz... Tak, tak, oczywiście. Możesz nocować u nas... Tak, weź taksów­kę, czekamy.

Odłożył słuchawkę i z irytacją zacisnął usta.

Wyglądał tak mizernie, że kazała mu się położyć, obiecując, że sama zajmie się ciotką, a kiedy już poszedł do siebie, zeszła do kuchni. Ledwie zaczęła kroić jarzy­ny na sałatkę, odezwał się dzwonek. Zdjęła fartuch i po­szła otworzyć, dziwiąc się trochę, że ciotka zdążyła się tak szybko zebrać. Uprzejmy uśmiech, z jakim zamie­rzała powitać Rosę, zniknął natychmiast z jej twarzy. W progu stał Ambrose. W czarnej skórzanej kurtce i czarnych dżinsach, z ponurą, pociemniałą twarzą wy­dał się jej znowu posągowy i groźny.

Skrzywił się ponuro i spojrzał na nią bez uśmiechu, odrzucając z czoła ciemny lok.

Popatrzył na nią zmieszany. Odniosła wrażenie, że miał w oczach łzy.

Emilia wyczuła natychmiast, że Ambrose coś ukrywa.

Jest coś, o czym nie chcesz mi powiedzieć, prawda?

Ambrose uśmiechnął się pobłażliwie.

Chciał ją objąć i niemal już przytuliła się do niego, gdy nagle znieruchomiała.

- Nie - powiedziała zmieszana i zła na samą siebie.
Jeden ciepły gest sprawił, że gotowa była zapomnieć, jak bardzo ją zranił. - Idź już lepiej.

Zwiesił ręce po bokach i stał przez moment nieru­chomo, tylko oczy mu błyszczały, a kącik ust zadrgał nerwowo.

- Wiem. Życie nauczyło mnie nie ufać nikomu. Do­stałem twardą szkołę. Niełatwo jest przyzwyczaić się do myśli, że można na kimś polegać.

Emilia była bardzo poruszona. Bezwiednie dotknęła szyi i chyba musiała tym ruchem odsłonić zasinione miejsce, gdyż Ambrose zamrugał nagle i zbladł.

Ambrose przycisnął ją do siebie i miękkimi, ciepłymi wargami przesunął po zasinieniach. Czuła, jak wzbiera w nim pożądanie. Jeszcze moment, a ich usta spotkały się w dzikim, rozkosznym pocałunku.

- Kocham cię, Emilko, błagam, nie dręcz mnie. Na­ prawdę umiałabyś mnie odepchnąć? Przecież...

Potrząsnęła głową jak opętana. Miłość i jego fizyczna bliskość odbierały jej rozum.

- Ja chyba oszalałam - powiedziała z wyschniętym gardłem. - Powinnam kazać ci odejść, unieść się ambi­cją, ale... ale nie potrafię. Bo cię kocham. Nie potrafię bez ciebie żyć.

Ręce Ambrose'a oplotły ją z całych sił. Obejmował ją konwulsyjnie, jakby odzyskał utracony skarb. Znowu dziwnie lśniły mu oczy.

- Przysięgam, że będę wierzył każdemu twemu słowu. Spróbuję też nie być zazdrosny o młodszych mężczyzn.

Przytulił ją mocno, oparł brodę o czubek jej głowy i trwali tak przez pewien czas w milczeniu, które niosło obietnicę trwalszą niż słowa.

Będziemy szczęśliwi, myślała, otoczona jego ciepłem i miłością, gdy nagle zadzwonił dzwonek.

- Muszę otworzyć - powiedziała Emilia. - Inaczej prasa wejdzie jej na głowę.

Ledwie odemknęła drzwi, ciotka Rosa wbiegła do środka w obłoku francuskich perfum, stukając bardzo wysokimi obcasami.

Kiedy wyprowadził swoją kuzynkę do saloniku, Am­brose znacząco popatrzył na Emilię.

Rosa Grant nie bardzo dawała się lubić, ale znalazła się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Była z Sophie taka dumna... Emilia szczerze jej żałowała.

- Ze wstydu się nie umiera - stwierdził oschle Ambrose. - Myślałem, że spotka to mnie, jeśli ktokolwiek ujawni moją przeszłość. Ten wstyd nie dawał mi żyć. Próbowałem otrząsnąć się z koszmaru mojej młodości, ale dusił mnie jak zmora. To była jakaś paranoja. No i zobacz! Prawda wyszła na jaw i nie tylko nie umarłem, ale przez cały dzień dostaję telefony ze słowami otuchy albo wręcz gratulacje. Nikt nie ma mi za złe mojej prze­szłości. Przeciwnie...

- On cię podziwia - powiedziała łagodnie.
Spojrzał na nią poruszony.

- No, nie wiem, jak to jest z tym podziwem, ale sądzę, że mnie szanuje, a to bardzo sobie cenię. Może mi nie uwierzysz, ale nie zdawałem sobie sprawy z tego, że wszyscy moi znajomi wiedzieli, że nie jestem z ich sfery. Myślałem, że ich zwiodłem, ale nic z tego. Pew­nych rzeczy nie da się podrobić. Zaakceptowali mnie po prostu jako kogoś, kto potrafił zrobić pieniądze. Oczy­ wiście, moje pochodzenie wywoływało żywe zaintere­sowanie, ale nie pytano mnie o nic. Przez grzeczność. No, może nie tylko przez grzeczność - uśmiechnął się odrobinę zgryźliwie. - Zbieram zatem gratulacje. I po co ja się tak dręczyłem?

Emilia pokiwała głową.

- Wszystko to minie, zobaczysz. - Ujęła jego. Twarz w dłonie. - Nikt nie będzie tobą gardził. Nie spotka cię nic prócz podziwu, mój ty bohaterze. Koniec z koszmar­nymi snami Liczy się tytko to, kim jesteś, j? jesteś kimś bardzo szczególnym. Kocham cię, Ambrose.

Przytulił ją i wzruszony roześmiał się tuż przy jej policzku.

- To był chyba najgorszy dzień w całym moim życiu. Koszmarny sen się spełnił, ktoś zdefraudował pół milio­na z kasy banku i niemal cię straciłem. Ale teraz, kiedy jesteś ze mną, nic mnie już nie przeraża. Mam ciebie. Reszta się nie liczy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
285 Lamb Charlotte Zgubne namiętności 03 Mroczne dziedzictwo
0285 Lamb Charlotte Mroczne dziedzictwo
Lamb Charlotte Mroczne dziedzictwo
Mroczne dziedzictwo e 0229
Charlotte Lamb Cicha przystań
Charlotte Lamb Gorąca krew
Charlotte Lamb Zabawa w chowanego(1)
Charlotte Lamb For Adults Only [HP 762, MB 2314] (docx)
Charlotte Lamb Man s World [HP 412, MBS 681, MB 1681] (docx)
Charlotte Lamb Crescendo [HP 451, MB 1638] (docx)
Charlotte Lamb Man Hunt
Charlotte Lamb Zabawa w chowanego
Mroczne dziedzictwo
Mroczne dziedzictwo
Charlotte Lamb Seduction (docx)
Charlotte Lamb Dying for You [HP 1743, MB 4130] (docx)
Charlotte Lamb Desperation (docx)
Charlotte Lamb Barbary Wharf book 6 Surrender

więcej podobnych podstron