R081 Macomber Debbie Mój bohater


DEBBIE MACOMBER

,,Mój Bohater”

Tytuł oryginału: "My Hero"

Przekład: Małgorzata Fogg

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Bailey York doszła do wniosku, że to ten mężczyzna jest przyczyną wszystkich kłopotów. Jakoś jej nie pasował. Najpierw sprawiał wrażenie zbyt zimnego i wyrachowanego. Która dziewczyna mogłaby się w takim zakochać? Pozbawiła go więc odpychających cech, lecz po tych zmianach jej bohater okazał się po prostu mięczakiem. Nie potrafił podjąć najprostszej decyzji. Należało takim wstrząsnąć, ożywić go w jakiś sposób, tylko że Bailey nie bardzo wiedziała, jak się do tego zabrać.

Postąpiła więc tak, jak jej nakazywał zdrowy rozsądek. Zasięgnęła porady u koleżanki po fachu, tak jak i ona - pisarki romansów. Jo Ann Davis codziennie towarzyszyła Bailey w metrze, w drodze do pracy, no i miała o wiele dłuższy, bo trzyletni staż w pisaniu.

- No i co? - niecierpliwie spytała Bailey pewnego szarego, styczniowego ranka, gdy czekały na przyjazd metra.

Jo Ann z wolna potrząsnęła głową, dopasowując wyraz twarzy do pełnych współczucia słów.

- Masz rację. Michael to mięczak.

- A tyle się nad nim napracowałam...

Bailey czuła się zniechęcona. Pracowała ciężko od miesięcy, poświęcając książce każdą wolną chwilę. Nie jadała, rezygnowała z oglądania telewizji i z weekendów. Nawet Boże Narodzenie było dla niej tylko stratą czasu. Nie trzeba dodawać, że jej życie towarzyskie zupełnie przestało istnieć.

- Nikt mi nie powiedział, że napisanie romansu jest tak trudne - wymamrotała Bailey, gdy wreszcie nadjechał ich pociąg.

Zatrzymał się ze zgrzytem, a z rozsuniętych drzwi wylała się fala pędzących do pracy pasażerów.

- Więc co mam dalej robić? - spytała Bailey, przepychając się do wagonu. Nie należała do osób, które łatwo się poddają.

- Wróć do początku i zacznij od nowa - poradziła Jo Ann.

- Jeszcze raz? - wyjęczała Bailey, rozglądając się za wolnymi miejscami i sunąc do przodu z postępującą za nią przyjaciółką.

Kiedy się w końcu usadowiły, podała jej mocno już postrzępiony maszynopis. Przerzuciła kilka począt­kowych stron, spoglądając na umieszczone na mar­ginesie uwagi Jo Ann. Pierwszą jej myślą było wyrzucić to wszystko do kosza i skończyć z całą tą męką, tylko że to oznaczałoby przyznanie się do klęski, a tego jej ambicja by nie ścierpiała. Zawsze była osobą konsek­wentną - kiedy podjęła jakąś decyzję, nie zniechęcała się tak łatwo.

Czy to nie śmieszne, że ktoś tak nieszczęśliwy w miłości jak ona zajmuje się pisaniem romansów. A może właśnie dlatego tak bardzo zależało jej na wydaniu tej książki? Dwukrotnie ominęła ją praw­dziwa miłość, dwukrotnie się sparzyła. Dostała dobrą nauczkę. Teraz o mężczyznach mogła pisać, czytać, przyglądać się im z daleka, ale na tym koniec. Poważny związek w ogóle ją nie interesował. Już nie.

- Fabuła jest w porządku - zapewniała ją Jo Ann. - Musisz tylko przerobić postać Michaela.

Biedaczysko, tyle razy już go przerabiała... Dziwne, że Janice, bohaterka romansu, wciąż jeszcze rozpoznawała swego bohatera. No, a poza tym, jeżeli sama Bailey nie zakochała się do tej pory w Michaelu, nie mogła oczekiwać, żeby Janice szalała na jego punkcie...

- Najlepsza rada, to poczytać swoje ulubione romanse, zwracając uwagę na sposób, w jaki autorka opisuje bohatera - mówiła dalej Jo Ann.

Bailey westchnęła głęboko i pokiwała głową. Właściwie nie powinna narzekać, jeszcze nie. W końcu zajmuje się tym dopiero od kilku miesięcy, nie to co Jo Ann, która już od ponad trzech lat pisze i składa u wydawców swoje maszynopisy. Prawdę mówiąc, Bailey nie myślała, że ona sama będzie musiała tak długo czekać na wydanie książki. Przede wszystkim miała więcej czasu na pisanie. Jo Ann była mężatką z dwójką dzieci w wieku szkolnym, a w dodatku pracowała na pełnym etacie. Inny powód, dla którego Bailey pewna była sukcesu, to jej romantyczne usposobienie. Niewiele ono, co prawda, pomagało w życiu osobistym, kiedy przychodziło do znalezienia sobie jakiegoś sensownego faceta, ale wrażliwa natura była niewątpliwie zaletą przy pisaniu romansów.

Bailey liczyła na to, że uda jej się przelać cały ten twórczy zapał, całą jej romantyczną duszę na karty powieści „Na zawsze twój". I właściwie wszystko grało, wszystko z wyjątkiem Michaela - głównego bohatera, który wciąż był nie taki, jaki być powinien.

No tak, ale mężczyźni zawsze stanowili dla niej zagadkę, nie należało więc się spodziewać, że teraz będzie inaczej.

- Co by tu ci jeszcze mogło pomóc... - zastanawiała się Jo Ann. - Wiesz...

- No? - podchwyciła niecierpliwie Bailey.

- Niedawno opublikowano poradnik dla pisarzy, dotyczący opisu postaci. Czytałam recenzję i - jeżeli dobrze pamiętam - autor uważa, że najlepszym sposobem, żeby się tego nauczyć, jest obserwacja. Zabrzmiało to dla mnie raczej abstrakcyjnie, ale później, kiedy się nad tym głębiej zastanowiłam, doszłam do wniosku, że to logiczne.

- Innymi słowy - podsumowała Bailey - po prostu potrzebuję modela. - Zmarszczyła brwi. - Tylko gdzie takiego znaleźć? Nawet gdybym potknęła się o takiego na ulicy, skąd miałabym wiedzieć, że to właśnie on?

Zaledwie zdążyła to powiedzieć, kiedy poczuła uderzenie w głowę zadane tępym narzędziem.

Krzyknęła przeraźliwie, rozcierając obolałe miejsce i odwróciła się gwałtownie, żeby wściekłym spojrzeniem zmrozić sprawcę, który tymczasem jak gdyby nigdy nic przesuwał się dalej.

- Mógłby pan uważać! - wrzasnęła.

- Słucham? - odruchowo zapytał mężczyzna, sunąc dalej zatłoczonym przejściem między siedzeniami.

W ręce trzymał teczkę, pod pachą miał parasol, którego rączką, jak się zorientowała, został zadany cios. Bailey rzuciła mu jeszcze jedno wściekłe spojrzenie. Mógłby przynajmniej zapytać, czy nic jej się nie stało!

- Będziesz dzisiaj na spotkaniu? - dopytywała się Jo Ann. - Pociąg zatrzymał się, co na tyle zmniejszyło hałas, że mogły dalej rozmawiać bez nadmiernego podnoszenia głosów. - Zapowiedziała się Libby McDonald.

Libby opublikowała kilka popularnych romansów, a w San Francisco znalazła się z okazji odwiedzin u jakichś krewnych. Klub pisarzy, do którego należały Jo Ann i Bailey, miał dostąpić zaszczytu goszczenia popularnej autorki i wysłuchania jej wykładu.

Bailey zgodziła się bez wahania. Jak to wspaniale, że spotkała kogoś takiego jak Jo Ann. Poznały się w metrze, kiedy Bailey zauważyła, że czytają ten sam romans. Zaczęły rozmawiać. Wkrótce zorientowały się, że mają podobne zainteresowania i znajomość przero­dziła się w prawdziwą przyjaźń.

Mniej więcej tydzień po pierwszym spotkaniu Bailey nieśmiało bąknęła, że bardzo chciałaby sama napisać romans, nie przyznając się, że złożyła już gotowy maszynopis w wydawnictwie. Wtedy Jo Ann zaofia­rowała się, że może pomóc, jako że ona sama ukończyła już dwie książki, a teraz pracuje nad romansem historycznym.

Przez następne miesiące pomoc Jo Ann okazała się rzeczywiście bezcenną. Przyjaciółka wprowadziła ją do klubu pisarzy, gdzie Bailey poznała szereg innych osób dążących do tego samego celu - do wydania powieści. Zdała sobie również sprawę z popełnionych błędów, typowych dla początkującego pisarza, za­częła więc poprawiać swoją powieść. Niestety, jak twierdziła Jo Ann, bez powodzenia. Jej przyjaciółka miała rację. Bohater romansu musi wszystkich prze­rastać. Powinien być dumny, namiętny, porywczy, silny, narzucający swoją wolę, lecz umiejący także okazać czułość. Słowem - atrakcyjny mężczyzna o wspaniałym guście i nienagannym stylu... Niestety, Michael nie spełniał tych wymogów. Poza tym, bohater jej romansu szukał kobiety na całe życie. Oczywiście, świetnie to wyglądało na papierze, tylko że Bailey dobrze znała prawdziwych mężczyzn. Wiedziała, że tacy nie chodzą po ziemi.

Westchnęła z rozgoryczeniem.

- Przecież sama powinnam to wszystko wiedzieć.

- Nie miej do siebie pretensji. Robisz to krócej niż ja. Niech ci się tylko nie wydaje, że znam odpowiedź na wszystkie pytania - ostrzegła ją Jo Ann. - Niczego jeszcze nie wydałam.

- Ale wydasz.

Bailey całym sercem wierzyła, że to nastąpi. His­toryczny romans Jo Ann był świetnie napisany, a ona sama dwukrotnie znalazła się wśród finalistów kon­kursu pisarskiego i wszyscy, Bailey też, spodziewali się, że prędzej czy później jakieś wydawnictwo zakupi „Ognisty Sen".

- Zgadzam się ze wszystkimi twoimi uwagami - dodała Bailey - tylko nie wiem, czy sobie poradzę. Wlałam w tę książkę całą duszę i serce. Lepiej nie potrafię.

- Oczywiście, że potrafisz - powiedziała z naciskiem Jo Ann.

Bailey zdawała sobie sprawę, że za kilka godzin, kiedy się pozbiera, poczuje się lepiej. Wieczorem z nowym entuzjazmem zabierze się za poprawianie rękopisu, ale na razie musi odpocząć i odzyskać wiarę we własne siły. Jakie to szczęście, że Jo Ann zechciała poświęcić czas i siły na przeczytanie „Na zawsze twój" i dała jej tyle, jakże niezbędnych, sugestii.

Mimo to nie opuszczała jej myśl, że dla nakreślenia postaci Michaela przydałby się żywy model. Jo Ann posłużyła się swoim mężem, Danem. Kochała się już w nim połowa członkiń klubu, chociaż żadna nie znała go osobiście.

Czytając uwagi Jo Ann do rozdziału pierwszego, Bailey znowu przyznała jej rację. „Michael powinien być zdecydowany, zimny i obojętny. Do tego - majętny".

Łatwo powiedzieć! Bailey znowu zdała sobie sprawę ze swojego jakże niekorzystnego położenia. Przez całe życie nie udało jej się umówić nawet na jedną, jedyną randkę z takim idealnym mężczyzną. Zawsze trafiała na facetów, którzy tylko wyobrażali sobie, że są niezwykli, a wkrótce okazywali się marnymi mięcza­kami, bez stylu i charakteru.

Bailey roztrząsała w myślach swój problem, kiedy jej wzrok padł nagle na... Tak! To był on! Dokładnie taki, jakiego szukała! Wysoki, nienagannie ubrany w szary, prążkowany garnitur... Nie uważała się za eksperta od męskich strojów, ale potrafiła docenić prawdziwą elegancję.

Nieznajomy rozglądał się wokół obojętnym wzro­kiem. Wyglądał na zdecydowanie majętnego. Bardzo dobrze! Właściwie, wspaniale! Dokładnie to, co Jo Ann napisała na marginesie „Na zawsze twój".

Po chwili intensywnego przyglądania się, Bailey zdała sobie sprawę, że gdzieś już go chyba widziała. Nie mogła tylko sobie przypomnieć, gdzie.

Co za szczęście! Siedzi tutaj, skarżąc się na swój los i oto w jej życie wkracza piękny nieznajomy. I to nie byle kto. Przecież to żywe wcielenie Michaela. Jej bohatera! Ucieleśnienie wszystkich cech prawdziwego bohatera romansu.

Przez chwilę nie spuszczała z niego wzroku. W po­rannej godzinie szczytu wagony metra pękały w szwach. Podczas gdy pozostali pasażerowie sprawiali wrażenie znudzonych i zmęczonych, jej bohater zdawał się całkowicie zrelaksowany. Stał kilka kroków przed nią, jedną ręką przytrzymując się górnej poręczy, i czytał poranną gazetę. Płaszcz przeciwdeszczowy miał przerzucony przez ramię, i w odróżnieniu od innych pasażerów, pęd pociągu wyraźnie mu nie przeszkadzał.

Dzięki temu, że zagłębił się w lekturze, Bailey bezkarnie mogła kontynuować swoje obserwacje. Wiek trudny do określenia, ale dawała mu około trzydziestu pięciu lat. Idealnie! Michael miał trzydzieści cztery.

Facet w prążkowanym garniturze był oczywiście przystojny. Uwagę jej przyciągnęły nie tyle klasyczne rysy twarzy, kości policzkowe, prosty nos czy wysokie czoło, co zarys szczęki. Nigdy w życiu nie widziała mocniej zarysowanego podbródka. Dokładnie od­zwierciedlał odrobinę arogancji i źdźbło zuchwałości, obydwie cechy wymienione przez Jo Ann w jej krytycznych uwagach.

Gęste, kasztanowe włosy były krótko ostrzyżone, cera lekko opalona, oczy ciemne. Swoją obecnością zdawał się wypełniać cały wagon metra. Bailey była przekonana, że wszyscy pozostali odnosili takie samo wrażenie. Nie mogła zrozumieć, dlaczego pozostałe kobiety nie wpatrywały się w niego równie intensywnie. Im bardziej mu się przyglądała, tym bardziej jej się podobał. Dokładnie tak wyobrażała sobie bohatera swojego romansu.

Czuła ogromne podniecenie. Po tylu miesiącach pisania i przepisywania „Na zawsze twój", nadawania i zmieniania kształtu bohaterom powieści, nagle potknęła się o żywego Michaela. Nie wierzyła we własne szczęście. Czy Jo Ann nie wspominała o tej wspaniałej, nowej książce sugerującej naukę przez obserwację?

- Zauważyłaś tego faceta w szarym, prążkowanym garniturze? - szepnęła Bailey, trącając łokciem Jo Ann.

Jo Ann przez kilka chwil wpatrywała się w bohatera Bailey. Potrząsnęła przecząco głową.

- Czy to nie ten, który walnął cię przed chwilą parasolem w głowę?

- To on?

- A ty myślałaś, że to kto?

- Naprawdę nie wiesz? - Bailey była pewna, że Jo Ann rozpozna go równie szybko jak ona.

- Czy powinnam go znać?

- Oczywiście. - Przecież czytała „Na zawsze twój"! Powinna rozpoznać ucieleśnienie Michaela.

- To kim on w końcu jest? - ze zniecierpliwieniem dopytywała się Jo Ann.

- To przecież Michael! Mój bohater! - dodała, widząc skrzywienie na twarzy przyjaciółki.

- Michael? - bez przekonania powtórzyła Jo Ann.

- Dokładnie taki, jaki powinien być. Jakim go chcemy, Janice, moja bohaterka, i ja.

Bailey od tygodni próbowała sobie go wyobrazić, a on tu sobie stoi!

- Czy nie czujesz promieniującego od niego zmys­łowego magnetyzmu? - spytała szeptem.

- Prawdę mówiąc, nie.

Bailey postanowiła nie przejmować się taką reakcją.

- Jest absolutnie doskonały. Nie dostrzegasz jego pełnego dumy zdecydowania? Tego silnego charakteru, pewnej wyniosłości, która sprawia, że jest ponad wszystkich?

Jo Ann zmrużyła oczy, jak zawsze, kiedy głęboko się nad czymś zastanawiała.

- No i co? Widzisz teraz?

Jo Ann z zatem wzruszyła ramionami.

- Naprawdę próbuję, ale nic z tego. Daj mi jeszcze parę minut.

Bailey zignorowała brak intuicji u swojej koleżanki po fachu. Nie miało znaczenia, czy Jo Ann zgadza się z nią, czy nie. Facet w szarym garniturze to Michael i kropka! Jej Michael! Usunie się oczywiście z drogi i odstąpi go Janice, która już od wielu tygodni czeka na kogoś takiego jak on.

- To przyszło jak uderzenie obuchem w głowę, w związku z tym co mówiłaś o obserwacji. Potrzebny mi model, ktoś, kto pomoże mi w ukończeniu „Na zawsze twój"... - tłumaczyła Bailey, na moment spuszczając wzrok ze swojego bohatera.

- Aha... - Jo Ann nie wyglądała na przekonaną.

- Jeżeli kiedykolwiek ma dojść do wydania tej książki, muszę posłużyć się modelem - wyjaśniła Bailey i znów zaczęła wpatrywać się w mężczyznę.

Ponad metr osiemdziesiąt wzrostu... Naprawdę, idealny egzemplarz! Tyle czasu zastanawiała się, jak stworzyć autentycznego bohatera, a tu masz, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki...

- I co dalej? - Jo Ann dopominała się, żeby Bailey dokończyła myśl.

Bailey spodziewała się sprzeciwu ze strony przyja­ciółki. Odczuła więc miłe zaskoczenie, gdy ta kiw­nięciem głowy potwierdziła jej opinię.

- Chyba masz rację. To wspaniały pomysł.

Uśmiechając się z zakłopotaniem, Bailey w myśli pochwaliła samą siebie.

- Mnie się też tak wydaje.

- Co zamierzasz? Studiować faceta, przebadać historię jego życia, dowiedzieć się wszystkiego o je­go rodzinie i wychowaniu? Zdajesz sobie chyba sprawę, że to może okazać się trudniejsze, niż myślisz.

- Wszystko, co ma wartość, wymaga pracy i nie przychodzi z łatwością - uroczyście wyrecytowała Bailey.

Prawdę mówiąc, nie miała pojęcia, jak zrealizować swoje zamierzenia. No, ale przecież musi w końcu znaleźć jakiś sposób, żeby dowiedzieć się tego, czego potrzebuje. Oczywiście im prędzej, tym lepiej.

- Na początek dowiem się, jak się nazywa.

- Dobry pomysł - przytaknęła Jo Ann, choć sprawiała wrażenie osoby raczej mało przekonanej co do doskonałości planu jej przyjaciółki.

Pociąg zaczął hamować i grupa pasażerów przesu­nęła się w stronę drzwi. W tym samym czasie jedni wysiadali, drudzy wpychali się już do środka. Bailey nie spuszczała wzroku z mężczyzny w prążkowanym garniturze z obawy, by niepostrzeżenie nie wysiadł z metra.

- Wiesz - w zamyśleniu powiedziała Jo Ann, kiedy pociąg znowu ruszył - Dan posłużył mi jako model do postaci Logana, ale w tym przypadku...

- Poczekaj...! Widziałaś? - przerwała jej Bailey, gwałtownie chwytając przyjaciółkę za ramię.

Im dłużej mu się przyglądała, tym większe wywierał na niej wrażenie. Naprawdę był ideałem.

- Co? - zażądała odpowiedzi Jo Ann, rozglądając się wokół.

- W jaki elegancki sposób przewrócił stronę gazety.

Bailey pomyślała o swoich nieudanych próbach czytania na stojąco w pędzącym pociągu. Każde przewrócenie niesfornej strony zarówno ją, jak i sto­jących obok nieszczęśników wpędzało w rozpacz. On natomiast robił to z takim wdziękiem i łatwością, jak gdyby siedział za swoim biurkiem.

- Naprawdę, uwzięłaś się na faceta...

- Czy ty nic nie rozumiesz? - Bailey poczuła się rozczarowana.

Po wszystkich mogła tego oczekiwać, ale nie po Jo Ann. Powinna zrozumieć, że ten nieznajomy reprezen­tuje to wszystko, co chciała widzieć w Michaelu, począwszy od bez zarzutu uczesanych włosów, do stóp, odzianych prawdopodobnie w pantofle numer czterdzieści dwa.

- Cały czas się staram. - Jo Ann, mrużąc oczy, wpatrywała się w bohatera Bailey. - Niestety, nie widzę w nim niczego wyjątkowego.

- Tak też myślałam.

Niemniej Bailey była pewna swego. Ten wysoki, przystojny mężczyzna to Michael, a to, że Jo Ann tego nie dostrzega, nie ma znaczenia. Najważniejsze, że ona to wie.

Pociąg zwalniał powoli przed stacją. I znowu grupka pasażerów stłoczyła się przy drzwiach. Jej bohater energicznie wsunął gazetę pod pachę i grzecznie czekał na swoją kolej.

- Ojej! - Bailey wpadła w panikę.

Sprawa może się skomplikować. Serce waliło jej jak szalone. Schwyciła torebkę, zrywając się na nogi.

Jo Ann patrzyła na nią jak na kogoś niespełna rozumu. Pociągnęła Bailey za rękaw.

- To nie nasz przystanek.

- Wiem - odpowiedziała Bailey, zmuszając jedno­cześnie Jo Ann do wstania.

Przyjaciółka w dalszym ciągu zdawała się nie pojmować, o co chodzi.

Bailey zmarszczyła brwi.

- Będziemy go śledzić!

- My? A co z pracą?

- Nie myślisz chyba, że pójdę za nim sama?

ROZDZIAŁ DRUGI

- Naprawdę chcesz, żebyśmy go śledziły?

- No pewnie. - Nie było czasu na kłótnie. - Idziesz czy nie?

Jo Ann zupełnie straciła głowę. Bailey doszła właśnie do wniosku, że została sama na placu boju, kiedy przyjaciółka, po chwili wahania, zgodziła się. Wy­skoczyły z wagonu w ostatnim momencie.

- Nigdy w życiu nie robiłam nic równie zwariowa­nego - mruczała pod nosem Jo Ann.

Bailey zignorowała tę uwagę.

- Poszedł tędy - powiedziała, wskazując w stronę ruchomych schodów.

Schwyciła Jo Ann za rękaw i popędziły za mężczyzną w prążkowanym garniturze, starając się utrzymywać bezpieczną odległość.

- Słuchaj, Bailey - powiedziała Jo Ann, starając się dotrzymać kroku przyjaciółce, a mimo to wciąż pozostając w tyle. - Zaczynam się nad tym wszystkim zastanawiać.

- Po co? Przecież pięć minut temu sama zgodziłaś się, że jeżeli chcę stworzyć ciekawą postać, powinnam znaleźć sobie odpowiedni prototyp...

- Ale nie miałam pojęcia, że zamierzasz śledzić tego faceta. Nie uważasz, że powinnyśmy utrzymywać większą odległość?

- Nie - nieugięcie twierdziła Bailey.

Jej bohater poruszał się długimi, mocnymi krokami, o wiele szybciej niż Bailey, nie wspominając o Jo Ann, którą krótkie nóżki niosły jeszcze wolniej.

Jo Ann zasapała się, zanim dotarły do rogu. Oparła się o latarnię i dyszała, trzymając się za serce.

- Pozwól mi odetchnąć - poprosiła przyjaciółkę.

- Zgubimy go.

Spojrzenie Jo Ann mówiło, że nie miałaby nic przeciwko takiemu obrotowi sprawy.

- Traktuj to jako eksperyment, badanie naukowe - dodała Bailey, ciągnąc Jo Ann za rękę.

Całe szczęście, że mężczyzna szedł w tym samym kierunku, w którym znajdowały się biura obydwu pań. Kiedy zatrzymało go czerwone światło, Bailey i Jo Ann udawały, że oglądają wystawę sklepową. Bailey co parę sekund rzucała spojrzenie przez ramię. Nie chciała, żeby ją zauważył.

- Jak myślisz, jest żonaty?

- A skąd mogę wiedzieć? - prychnęła Jo Ann.

- Dzięki intuicji.

Zmieniło się światło i Bailey ruszyła do przodu. Jo Ann niechętnie podążyła za nią.

- Nie mogę uwierzyć, że robię coś takiego.

- Już to mówiłaś.

- A jak się spóźnię, to co powiem szefowi? - jęczała Jo Ann.

Bailey zmuszona była zaczekać. Przyjaciółka nagle zatrzymała się, oparła o wystawę i zsunęła z nogi pantofel. Wytrząsnęła kamyk i szybko wsunęła z powrotem na nogę.

- No, chodź! - Wściekłym szeptem popędzała ją Bailey.

- Nie myślisz chyba, że będę biegać po całym San Francisco z kamieniem w bucie.

- Nie chcę go zgubić z oczu. - Bailey zatrzymała się tak gwałtownie, że Jo Ann wpadła na nią.

- Patrz, wszedł do tamtego budynku.

- No i bardzo dobrze... - Jo Ann pozwoliła sobie na westchnienie ulgi. - Możemy teraz iść do pracy?

- W żadnym razie! - Jasne było, że Jo Ann nie ma pojęcia o pracy detektywa. Widocznie nie czytała kryminałów. - Muszę się dowiedzieć, jak on się nazywa.

- Co? - Jo Ann wydawała się zupełnie zszokowana.

- Jak zamierzasz tego dokonać?

- Nie wiem. Później coś wymyślę. - Ścisnąwszy przyjaciółkę za ramię, ciągnęła ją za sobą. - No, chodź wreszcie, nie możemy teraz zrezygnować.

- Oczywiście, że możemy - mruczała pod nosem Jo Ann, wchodząc do biurowca, w którym przed chwilą zniknął śledzony mężczyzna.

- Szybko! - szeptała Bailey, szczypiąc łokieć przyjaciółki. - Wsiada do windy!

Wpadły do środka dosłownie tuż przed zamknięciem się drzwi. Wewnątrz znajdowało się jeszcze pięć innych osób. Jo Ann posłała Bailey spojrzenie wyrażające brak wiary w rozsądek tej ostatniej.

Ale ona była teraz zajęta zupełnie czymś innym. Jej bohater zdawał się ich w ogóle nie zauważać, co zresztą bardzo jej odpowiadało. Chciała się tylko dowiedzieć, kim jest, jak się nazywa i czym się zajmuje. Nie było to zadanie wymagające usług FBI.

Jo Ann pociągnęła Bailey za rękaw, wskazując na lewą dłoń mężczyzny. Bailey dopiero po chwili zrozumiała, że przyjaciółka pokazywała jej brak obrączki na jego palcu.

Winda pędziła do góry, Jo Ann z niepokojem zerkała na zegarek. Winda wreszcie zatrzymała się. Po chwili rozsunęły się drzwi i wysiadła dwójka pasażerów.

Jej bohater zerknął przez ramię, potem przesunął się na drugą stronę. Na ułamek sekundy jego spojrzenie zatrzymało się na Bailey i Jo Ann, po czym powęd­rowało w kierunku drzwi.

Ułamek sekundy! Bailey wyprostowała się urażona - nie poświęcił jej zbyt wiele uwagi. Owszem, nie chciała, żeby się nimi szczególnie interesował, ale z drugiej strony było jej przykro, że nie rozpoznał w niej bohaterki romansu, swojej partnerki. W końcu to ona sama służyła jako materiał. Przecież jest atrakcyjna i... No, może atrakcyjna to za mocne określenie. Raczej ładna i obdarzona wdziękiem.

Jednak mężczyzna zdawał się nie zauważać swoich współpasażerów, jakby poza nim w windzie nie było nikogo. Bailey zerknęła na przyjaciółkę. Jo Ann z zaciśniętymi zębami patrzyła prosto przed siebie, wyraźnie dając do zrozumienia, że uważa wszystko, co robią, za pełne szaleństwo, lecz Bailey nic nie było w stanie powstrzymać. Uśmiechnęła się. Rzeczywiście, skradanie się za bohaterem swojej książki jest dość niezwykłe, ale on nie musi przecież o tym wiedzieć. W ogóle nie musi wiedzieć, w jaki sposób zamierza go wykorzystać.

Znów zerknęła na mężczyznę z parasolem. Nieo­czekiwanie ich spojrzenia zetknęły się. Bailey pierwsza odwróciła wzrok, szumiało jej w głowie.

Winda zatrzymywała się kilkakrotnie, tak że w koń­cu zostało tylko ich troje. Jo Ann wcisnęła się w kąt windy i próbowała coś bezgłośnie powiedzieć za plecami mężczyzny, ale Bailey nie była w stanie tego rozszyfrować. W końcu zaczęła pukać palcem w tarczę zegarka.

Bailey pokiwała głową i podniosła rękę z roz­stawionymi palcami, błagając o jeszcze pięć minut.

Winda ponownie się zatrzymała. Mężczyzna wysiadł, za nim Bailey i ociągająca się Jo Ann. Bohater energicznie kroczył szerokim korytarzem, by w końcu zniknąć za podwójnymi drzwiami opatrzonymi tab­liczką znanej firmy architektonicznej.

- Czy jesteś wreszcie zadowolona? - wybuchnęła Jo Ann. - Czy ty już zupełnie zwariowałaś?

- Przecież to ty powiedziałaś mi, że potrzebuję bohatera, który jest dumny i zdecydowany, i... na Boga, właśnie takiego znalazłam!

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Czy dotarło do ciebie, że za daleko się posunęłaś?

- Bo chcę się dowiedzieć, jak on się nazywa.

- I jak zamierzasz tego dokonać?

- Jeszcze nie wiem - przyznała Bailey. - Mogę się po prostu zapytać.

To powiedziawszy, wyprostowała się i ruszyła w stronę drzwi, za którymi zniknął mężczyzna.

Siedząca za biurkiem, sympatycznie wyglądająca recepcjonistka w średnim wieku przywitała ją ciepłym uśmiechem.

- Dzień dobry.

- Dzień dobry. - Odwzajemniła uśmiech Bailey.

- To może wydać się pani dość dziwne, ale... ale jechałam dzisiaj rano metrem i wydawało mi się, że spotkałam starego przyjaciela mojej rodziny. Jeżeli się mylę, nie chciałabym wyjść na wariatkę. Właśnie przed chwilą wszedł do tego biura, no i zastanawiam się... wiem, że to może się wydać pani dziwne, ale czy
mogłaby pani zdradzić mi jego nazwisko?

- Chodzi pani pewnie o pana Davidsona. Z powodu przebudowy autostrady od kilku miesięcy jeździ metrem.

- Pan Davidson... - powtórzyła wolno Bailey.

- Czy na imię nie ma przypadkiem Michael?

- Nie. - Recepcjonistka lekko uniosła brwi. - Na imię ma Parker.

- Parker, Parker Davidson.

Chociaż nie było to imię, jakie wybrałaby dla swojego bohatera, brzmiało dobrze i idealnie pasowało do osoby.

- Czy chodziło pani właśnie o pana Davidsona? Dopiero po chwili Bailey zorientowała się, że recepcjonistka o coś ją pyta.

- Tak - odpowiedziała z uśmiechem. - Mam wrażenie, że tak.

- To wspaniale. - Kobieta była wyraźnie za­chwycona - Czy mam panią zaanonsować? Na pewno zechce sam z panią porozmawiać. To taki miły człowiek.

- Och, nie, proszę tego nie robić! - Bailey za­protestowała gwałtownie, wystraszona propozycją recepcjonistki. - Nie chciałabym mu przeszkadzać, a poza tym muszę pędzić do pracy. Dziękuję pani za fatygę.

- Ależ nie ma za co. - Kobieta zerknęła w terminarz na biurku. - Chciałam zaproponować, żeby wstąpiła pani w południe, ale niestety pan Davidson jest już umówiony na lunch.

Bailey westchnęła z udawanym żalem.

- No to porozmawiam z nim innym razem.

- Co za szkoda. Proszę chociaż zostawić swoje nazwisko. - Łagodne, brązowe oczy kobiety przybrały wyraz współczucia.

- Janice Hampton. - Bailey podała nazwisko swojej bohaterki. - Jeszcze raz dziękuję za pomoc.

Kiedy wyszła z biura Parkera, Jo Ann przemierzała korytarz w tę i z powrotem, mamrocząc coś do siebie ze złością.

- No i co?

- Nic. Zapytałam recepcjonistkę o jego nazwisko. Wymknęło jej się, że jest umówiony z kimś na lunch...

- Czy wreszcie jesteś zadowolona? - Jo Ann nie była już zniecierpliwiona, a tylko zrezygnowana. - Chciałam ci tylko przypomnieć, że obydwie pracujemy.

Bailey jęknęła, zerkając na zegarek.

- Jak się pospieszymy, spóźnienie nie będzie tak duże.

Jo Ann pracowała w przychodni lekarskiej na stanowisku specjalisty do spraw ubezpieczeń społecznych, a Bailey w biurze radcy prawnego. Rozstały się na rogu i Bailey truchtem pobiegła do pracy.

Nie usłyszała żadnego komentarza, kiedy spóźniona dziesięć minut wśliznęła się do biura. Miała nadzieję, że Jo Ann, która pewnie nigdy w życiu się nie spóźniła, spotkała się z takim samym jak ona przyjęciem. Bailey usadowiła się przy biurku i zaczęła myśleć o tym, co stało się tego ranka. Jo Ann miała rację. Cóż z tego, że wie, jak jej bohater się nazywa, skoro nie zna żadnych szczegółów jego życia. Musi poznać fakty. Całe mnóstwo faktów. Jakimi ludźmi się otacza, jaki ma status społeczny, co lubi, a czego nie, jakie ma codzienne zwyczaje...

Później zaczęła się zastanawiać, gdzie facet typu Parkera Davidsona chodzi na lunch. Taka informacja może okazać się przydatna. Rodzaj restauracji, jaką wybiera mężczyzna - najzwyklejszą, elegancką, czy egzotyczną - świadczy o jego osobowości. Szczegóły tego rodzaju zdecydują, czy Bailey skorzysta z Parkera, czy też nie, choć prawdę powiedziawszy jej książkowy bohater, Michael, może nie przeżyć kolejnej transfor­macji.

Za dziesięć dwunasta Bailey wymamrotała, że umówiona jest na wizytę, po czym skierowała się do wyjścia. Szef posłał jej zdziwione spojrzenie, ale postarała się umknąć, zanim ktokolwiek zdążył ją spytać o szczegóły.

Szczęście jej nie opuszczało. Stała na rogu ulicy zaledwie pięć minut, kiedy Parker Davidson wynurzył się ze swego biurowca. Chociaż był zatopiony w rozmo­wie z jakimś mężczyzną, kiedy skinął ręką na taksówkę, zjawiła się natychmiast, jak za dotknięciem czarodziejs­kiej różdżki. Bailey wyciągnęła z torby pióro i notatnik i zaczęła zapisywać swoje spostrzeżenia na gorąco.

Kiedy samochód z Parkerem powoli ruszył, wybiegła na jezdnię i też zatrzymała taksówkę. Tylko że ona musiała w tym celu wymachiwać obiema rękami i podskakiwać na jezdni jak na sznurku... Szarpnęła drzwi i wskoczyła do środka.

- Za nim - wrzasnęła, wskazując na taksówkę Parkera.

Przysadzisty taksówkarz obrócił się.

- Poważnie? Mam jechać za tą taksówką?

- Zgadza się - powiedziała, zdenerwowana, że samochód z Parkerem wkrótce zniknie im z oczu.

Kierowca roześmiał się głośno.

- Od piętnastu lat czekam, żeby coś takiego usłyszeć. Już się robi, droga pani! - Przycisnął pedał gazu. Samochód wyrwał do przodu niczym rakieta.

- Czy ma pani jakiś szczególny powód?

- Słucham? - Kierowca jechał osiemdziesiątką, nie bacząc na ograniczenie prędkości.

- Ciekawy jestem, dlaczego jedziemy za tą taksówką.

Samochód wziął zakręt w rekordowym tempie, zapiszczały opony, a Bailey zsunęła się z jednego końca siedzenia na drugi. Jeżeli miała nadzieję, że nie wzbudzi sobą niczyjego zainteresowania, to się myliła. Może Parker Davidson nie zwróci na nią uwagi, ale prawie wszyscy pozostali mieszkańcy San Francisco niewątpliwie tak.

- Przeprowadzam pewne badania... Wie pan, studium bohatera powieści miłosnej... - wyjaśniła Bailey.

- Co pani robi?

- Studium bohatera powieści miłosnej! - Bailey próbowała przekrzyczeć ryk silnika.

Jej odpowiedź wyraźnie go nie usatysfakcjonowała, ponieważ zwolnił do czterdziestu na godzinę.

- Studium bohatera powieści miłosnej...? - po­wtórzył matowym głosem. - A ja myślałem, że pani jest jakimś prywatnym detektywem.

- Przykro mi, że pana rozczarowałam. Piszę roman­se i... Czy mógłby pan się tutaj zatrzymać? - Taksówka Parkera zatrzymała się przy krawężniku i wysiadło z niej dwóch mężczyzn.

Bailey wygramoliła się z samochodu, szukając w torebce pieniędzy. Nie znalazłszy ich od razu, wysypała całą zawartość torebki na dach samochodu, żeby wyłowić portmonetkę.

- Proszę. - Odliczyła należność i wręczyła ją kierowcy.

- Życzę powodzenia! - z ironią rzucił taksówkarz, zsuwając czapkę na tył głowy. Bailey odpowiedziała mu niewyraźnym uśmiechem.

Zastanawiała się, czy nie powinna wejść za męż­czyznami do restauracji i po prostu zamówić lunch. Zrobiłaby tak, gdyby nie fakt, że wszystkie pieniądze wydała na taksówkę.

Postanowiła więc czekać. Ulice chińskiej dzielnicy pełne były ludzi. Rozglądała się po kolorowych sklepach, stoiskach z upominkami i jedzeniem. Uliczni sprzedawcy rozkładali przed nią swoje towary, pró­bując namówić ją do kupna.

Spotkanie w restauracji trwało o wiele krócej, niż się spodziewała. Bailey właśnie wypisywała czek na niezwykle tanią bluzę, gdy Parker opuścił restaurację. Popędziła za nim, żeby tylko nie stracić go z oczu. Po paru krokach zniknął jednak z pola widzenia.

Zniechęcona zarzuciła torebkę na ramię i skierowała się w stronę biura. Nie miała pojęcia, jak wytłumaczy szefowi swoje półgodzinne spóźnienie. Przeszła zaledwie kilka kroków, kiedy ktoś szarpnął ją nagle za ramię i wciągnął w wąską uliczkę. Już otworzyła usta, żeby wołać o pomoc, lecz głos uwiązł jej w gardle. Tuż przed nią stał Parker Davidson.

- Chcę wiedzieć, dlaczego, do diabła, pani mnie śledzi!

ROZDZIAŁ TRZECI

Bailey nie była w stanie wykrztusić słowa.

- Domyślam się, że pani to Janice Hampton?

Bailey skinęła głową, nie próbując nawet się wytłumaczyć.

Oczy Parkera powoli przesuwały, się po całej jej postaci. Najwyraźniej żaden szczegół nie przypadł mu do gustu.

- Pani wcale nie jest zaprzyjaźniona z moją ro­dziną?

Znowu zdobyła się tylko na nieme przytaknięcie.

- Tak też myślałem. Czego pani chce?

Żadna logiczna odpowiedź nie przychodziła jej do głowy.

- No więc? - Mężczyzna żądał wyjaśnień.

Bailey nie miała pojęcia, od czego zacząć i jak wiele ujawnić. Powiedzenie całej prawdy niczego nie załatwi, a nie była pewna, czy potrafi przekonująco kłamać.

- Nie pozostawia mi pani w takim razie innego wyboru, jak tylko zawołać policję.

- Nie!... Bardzo proszę. - Sama myśl o wyjaśnianiu wszystkiego oficerowi policji była zbyt upokarzająca, żeby ją brać pod uwagę.

- To proszę zacząć mówić. - Jego oczy były zimne jak lód.

- To jest nieco... skomplikowane - wymamrotała.

- Czyżby?

- Czy moglibyśmy skrócić to przesłuchanie? - spy­tała, spoglądając na zegarek. Może i jest ważnym architektem, a ona rzeczywiście zachowuje się dość niezwykle, ale to wcale nie znaczy, że może traktować ją jak jakąś drobną aferzystkę. - Za piętnaście minut muszę być z powrotem w biurze - dodała oschle.

- Nic z tego, dopóki nie dowiem się, czemu zawdzięczam, że od godziny chodzi pani za mną jak cień. Nie wspominając już o dzisiejszym poranku.

- Przesadza pan. - Bailey odwróciła się z zamiarem odejścia, ale on schwycił ją za ramię i przytrzymał.

- Nigdzie pani nie pójdzie, dopóki nie odpowie pani na kilka pytań.

- Jeżeli już musi pan wiedzieć - powiedziała, ciężko wzdychając - to jestem pisarką...

Kąciki jego ust uniosły się. Bailey nie była pewna, czy z ironią, czy po prostu nie wierzył w ani jedno jej słowo. Nie pochlebiała jej żadna z odpowiedzi.

- To prawda - powtórzyła gorączkowo. - Jestem powieściopisarką, mam, niestety, zasadnicze problemy z uchwyceniem charakteru głównego bohatera i, jak już wcześniej panu wyjaśniłam, to wszystko się trochę wikła...

- Niech pani opowie wszystko od początku.

- Wszystko zaczęło się kilka miesięcy temu, kiedy w metrze spotkałam Jo Ann - dziewczynę, z którą widział mnie pan dzisiaj rano. Po paru tygodniach dowiedziałam się, że ona również pisze i stała się dla mnie czymś w rodzaju nauczycielki. Wcześniej, zanim poznałam Jo Ann, wysłałam maszynopis do wydaw­nictwa, ale szybko zdałam sobie sprawę, że popełniłam kilka podstawowych błędów. Tak jak wszyscy po­czątkujący pisarze... Napisałam więc całą historię od początku i...

- Czy moglibyśmy przejść do dnia dzisiejszego - ponaglił ją wyraźnie zniecierpliwiony.

- Dobrze, w porządku, pospieszę się, ale i tak pewnie nic pan z tego nie zrozumie. - Nie pojmowała, dlaczego się wściekał. To przecież on chciał, żeby zaczęła od samego początku. - Jechałyśmy dzisiaj rano metrem i właśnie mówiłam Jo Ann, że chyba nie rozpoznałabym prawdziwego bohatera... Widzi pan, Michael jest bohaterem mojej powieści, mam z nim ogromne problemy... Najpierw był zbyt szorstki, potem zrobiłam z niego mięczaka. Jakoś nie potrafię znaleźć złotego środka... Powinien być twardy, ale przy tym czuły. Silny i zdecydowany, ale nie zawzięty i arogan­cki... Muszę stworzyć ideał mężczyzny, takiego, w którym zakochałaby się każda kobieta i...

- Przepraszam, że znowu przerywam. - Parker skrzyżował ręce na piersi i niecierpliwie tupał nogą. - Ale czy moglibyśmy dojść do sedna sprawy jeszcze
przed końcem roku?

- No coż, proszę mi wybaczyć... - Wyczuła sarkazm w jego głosie, ale wspaniałomyślnie postanowiła nie zwracać uwagi. - A więc mówiłam Jo Ann, że nie poznałabym prawdziwego bohatera, nawet gdyby walnął mnie czymś w głowę i niemalże w tym samym momencie dostałam od pana parasolem.

- Poprzednia wersja o wiele bardziej mi odpowiada- powiedział. Potrząsnął głową z dezaprobatą i, ominąwszy Bailey, skierował się w stronę ruchliwej ulicy.

- Jaka poprzednia wersja? - Bailey zażądała odpowiedzi. Przecież, tak jak sobie tego życzył, relacjonowała same fakty!

- No ta, że jest pani zaprzyjaźniona z moją rodziną. Cała ta historia z powieściopisarką to...

- To szczera prawda - skończyła za niego z god­nością. - Pan jest tym bohaterem... to znaczy, niedokładnie bohaterem. Proszę mnie źle nie zro­zumieć, ale ma pan wiele cech mojego bohatera, to znaczy Michaela... Mógłby pan być jego bratem bliźniakiem.

Parker zatrzymał się nagle. Z jego spojrzenia zniknęła złość, a pojawiło się coś, czego dziewczyna nie była w stanie dokładnie zidentyfikować.

- Czy była pani u lekarza?- spytał łagodnie.

- U lekarza?

- Czy rozmawiała pani z lekarzem o swoich kłopotach?

Dopiero po chwili Bailey zorientowała się, o co mu chodzi.

- Wyobraża pan sobie... że zwiałam... z domu wariatów, tak?

Przytaknął z powagą.

- Nigdy w życiu nie słyszałam czegoś bardziej idiotycznego!

Jeszcze nikt jej tak nie obraził! Parker Davidson uważał, że jest nienormalna! Wymachiwała mu wściekle rękami przed nosem.

- Skłonna jestem przyznać, że śledzenie pana było dość... ekscentryczne, ale... robiłam to w celach naukowych!

- To niech pani łaskawie eksperymentuje na kim innym.

- Z przyjemnością! - Przemaszerowała kilka kro­ków, nagle obróciła się z zaciśniętymi pięściami.- Musi mi pan wybaczyć, jestem początkującą pisarką. Wiele muszę się jeszcze nauczyć, ale teraz już i tak wiem więcej, niż się spodziewałam. Miałam rację, pan nie mógłby być bohaterem mojej książki!

Nie dając mu szansy na odpowiedź, popędziła z powrotem do biura. Była zdegustowana mężczyzną, którego jeszcze nie tak dawno skłonna była uznać za wcielenie bohatera „Na zawsze twój".

W domu, do którego dotarła o godzinę później niż zazwyczaj, ponieważ musiała odrobić stracony tego dnia czas, niecierpliwie wyczekiwał na nią kot Maks. Co nie znaczy, by w jakikolwiek sposób dał do zrozumienia, jak cieszy się na jej widok. Dla Maksa ważne było tylko jedno: obiad.

No, tak... Im szybciej go nakarmi, tym prędzej będzie znowu mógł ją zignorować. Westchnęła ciężko.

- Ja też za tobą szaleję. - Drażniła się z nim, tarmosząc go za uszami.

Rozmawiała z kotem tak samo, jak ze swoimi książkowymi bohaterami. Chociaż musiała przyznać, że ostatnio Michael stał się mniej rozmowny. Ale może to i lepiej? Po dzisiejszej wpadce z Parkerem Davidsonem nie pałała do Michaela szczególną sympatią. Znowu ją wyprowadził w pole. Najlepsze, co może zrobić, to zamknąć go w szufladzie biurka, aż się poprawi.

Podczas gdy przeglądała pocztę, puszysty, tłuściutki Maks ocierał się ojej nogi. Odłożyła listy i wpatrując się przed siebie, wróciła myślami do awantury z Par­kerem Davidsonem. Przypomniała sobie, co mówił i ogarnęło ją zmieszanie. Ten jego pełen litości wzrok, kiedy dopytywał się, czy nie potrzebuje pomocy lekarskiej! Bailey nigdy w życiu nie czuła się tak upokorzona...

Maks postanowił przypomnieć swojej pani, że ciągle jeszcze nie dostał obiadu i miauknął przeciągle.

- Dobrze, już dobrze - powiedziała, idąc w stronę lodówki. - Nie mam dzisiaj czasu na kłótnie. Idę na spotkanie z Libby McDonald.

Wyjęła puszkę z pokarmem dla kotów i wyłożyła jej zawartość do miseczki. Maks zamruczał krótko i podążył do jedzenia. Bailey założyła najwygodniejszy sweter, sprane dżinsy i, schwyciwszy w rękę coś do jedzenia, wybiegła z domu.

Nie wiedziała, czy powinna powiedzieć Jo Ann o spotkaniu z Parkerem. Zdecydowała, że nie, że lepiej zapomnieć o tak przykrym incydencie. A jeśli Jo Ann zada jej pytanie na ten temat, to może najlepiej będzie wszystkiemu zaprzeczyć. Nie chciała uchodzić za notoryczną kłamczuchę, ale rozmowa z tym facetem była zbyt upokarzająca, żeby można było zrelacjonować ją nawet najlepszej przyjaciółce.

Spotkanie w klubie wypadło dobrze, lecz chociaż Bailey robiła obszerne notatki, jej myśl raz po raz odbiegała od wykładu Libby i wracała do Parkera. Ten bezczelny typ śmiał sugerować, że jest nienormalna! Za kogo on się w ogóle uważa?! Za Zygmunta Freuda? No tak, tylko skąd on miał niby wiedzieć, że to przypadek, i że Bailey nie śledzi notorycznie obcych mężczyzn, którym na­stępnie wmawia, iż są bohaterami prosto z jej powieści.

Kiedy Libby McDonald skończyła swój wykład, obecni na sali zgotowali jej gorącą owację. Odgłosy oklasków wyrwały Bailey z zamyślenia. Liczyła na to, że, zgodnie z tradycją, część grupy pójdzie, jak po comiesięcznym spotkaniu, do otwartej przez całą noc kafejki.

Okazało się, że wszyscy spieszą się do domu. Wszyscy, z wyjątkiem Jo Ann. Bailey zamierzała znaleźć jakąś wymówkę i czym prędzej zejść jej z oczu, ale jedno spojrzenie na przyjaciółkę przekonało ją, że jest to niemożliwe.

Przeszły przez jezdnię do jasno oświetlonej, pustawej kafejki. Kiedy pojawiła się kelnerka, Jo Ann zamówiła tylko kawę, ale Bailey, która zjadła na lunch pomarań­czę, kilka nędznych herbatników, banana i dwie stare galaretki, pamiętające pewnie Boże Narodzenie, poprosiła o kanapkę z indykiem.

- No dobrze, opowiadaj, co się stało? - spytała Jo Ann, jak tylko kelnerka odeszła od stolika.

- O czym mam opowiadać? - Bailey starała się przybrać niewinny wyraz twarzy.

- W czasie przerwy na lunch dzwoniłam do ciebie, do biura - upierała się Jo Ann. - Czy muszę się wdawać w szczegóły?

Szeroko otwarte oczy Bailey wyrażały kompletny brak zrozumienia.

- Beth powiedziała mi, że wyszłaś przed dwunastą na wizytę u lekarza i jeszcze nie wróciłaś - ciągnęła niestrudzenie Jo Ann. - Obydwie doskonale wiemy, że nie miałaś dzisiaj żadnej wizyty.

- No, wiesz...

- Nie musisz mi mówić, gdzie byłaś. Mogę sobie wyobrazić. Nie mogłaś z tego zrezygnować, tak? Pozwól, że zgadnę. Śledziłaś Parkera Davidsona?

Bailey przytaknęła z rozgoryczeniem. Gdyby mogła wreszcie przestać o tym myśleć! Po południu udało jej się jakoś zapomnieć o tym głupawym architekciku, ale teraz wszystkie przykre wspomnienia powróciły.

- No i co? - przynaglała Jo Ann.

Jo Ann zamknęła oczy i z dezaprobatą pokręciła głową. Po chwili sięgnęła po filiżankę.

- Wolę nie myśleć, co mu powiedziałaś.

- Z początku w ogóle nie wiedziałam, co powiedzieć.

- Domyślam się, że uparłaś się powiedzieć prawdę i tylko prawdę. To dla ciebie typowe...

- Znowu zgadłaś.

- I co dalej?

Kelnerka przyniosła kanapkę i przez chwilę myśli Bailey skoncentrowały się na jedzeniu. Niestety, nie mogła zbyt długo odkładać odpowiedzi na pytania Jo Ann.

- Dopóki mi nie odpowiesz, jak zareagował, nie waż się nawet wziąć kolejnego kęsa do ust.

- Nie uwierzył mi.

- Nie uwierzył?

- No dobrze, skoro już musisz wiedzieć... Doszedł do wniosku, że urwałam się z domu wariatów.

W oczach Jo Ann błysnął gniew. Sprawiło to Bailey taką przyjemność, że gotowa była uściskać przyjaciółkę.

- Nic mi nie przyszło do głowy. - Była to smutna prawda.

A nawet gdyby bez chwili wahania wymyśliła jakiś tam powód, to i tak nic by się nie zmieniło. Parker i tak by się zorientował, że Bailey kłamie.

- Wiem, że mnie ostrzegałaś - mówiła, trzymając przed sobą połowę kanapki. - Od początku, jak tylko zaczęłyśmy go śledzić w metrze, próbowałaś wy­tłumaczyć mi, że to głupi pomysł. Szkoda, że cię wtedy nie posłuchałam. Teraz, jeżeli jakiś przystojniaczek walnie mnie w głowę, po prostu mu oddam!

- No dobrze, lepiej powiedz, co zamierzasz teraz zrobić? - spytała Jo Ann.

- Nic - bez chwili wahania odpowiedziała Bailey.

- Pozwolisz mu myśleć, że zwiałaś z domu wa­riatów?

- Jeżeli odpowiada mu taka wersja, to w porządku. - Bailey próbowała przekonać przyjaciółkę i siebie samą, że nie ma to dla niej żadnego znaczenia.

Udało jej się chyba, ponieważ Jo Ann nagle zaniemówiła, po czym trzykrotnie uniosła filiżankę do ust, nie upijając jednak ani łyka.

- A co będzie, jeśli znowu natkniesz się na niego w metrze? - spytała w końcu.

- A co to za problem? - odpowiedziała Bailey wesolutko. - Jakie jest, poza tym, prawdopodobieństwo, że znajdziemy się znowu w tym samym pociągu, a na dodatek o tej samej porze?

- Masz rację - zgodziła się Jo Ann. - Zwłaszcza że po tym, co się dzisiaj wydarzyło, zacznie pewnie jeździć samochodem, bez względu na remont auto­strady.

Bailey miała nadzieję, że właśnie tak się stanie.

Niestety.

Stały właśnie na końcu zatłoczonego wagonu metra, uwieszone na metalowej poręczy, kiedy Jo Ann zesztywniała i zaczęła szarpać rękaw swetra Bailey.

- Nie odwracaj się - wymamrotała.

Były ściśnięte jak śledzie w beczce i Bailey nie miała najmniejszego zamiaru zmieniać pozycji.

- Gapi się na ciebie.

- Kto? - wyszeptała Bailey

Nie była idiotką. Wsiadając do metra dokonała szybkiego przeglądu pasażerów, z ulgą konstatując, że Parker Davidson nie pokazał się tym razem. Przez kilka dni nie spotykała go i nabrała prawie pewności, że tak będzie zawsze. Kolejne spotkanie mogłoby okazać się równie kłopotliwe jak poprzednie.

- Jest tutaj - oznajmiła Jo Ann. - Ten architekt, którego śledziłaś w zeszłym tygodniu...

Bailey odniosła wrażenie, że wszyscy w metrze gapią się tylko na nią. Jo Ann naprawdę mogłaby mówić nieco ciszej...

- Na pewno się mylisz - powiedziała przez zaciśnięte zęby, wściekła na przyjaciółkę za brak dyskrecji.

- Na pewno nie. Sama zobacz. - Wskazała ruchem głowy drugi koniec wagonu.

Bailey, niby to przypadkowo, odwróciła głowę i... serce jej zamarło. Jo Ann nie myliła się! Oddalony o nie więcej niż pięć metrów, stał Parker Davidson. Na szczęście rozdzielało ich kilka osób. Wpatrywał się w Bailey, jak gdyby oczekiwał, że lada moment wskoczą na nią pielęgniarze z kaftanem bezpieczeństwa.

Bailey z wściekłością odwzajemniła jego spojrzenie.

- Widzisz go? - pytała gorączkowo Jo Ann.

- Oczywiście. Serdeczne dzięki, że mi go pokazałaś.

- Gapił się na ciebie! Co miałam zrobić?

- Zignoruj go - poleciła Bailey. - Ja w każdym razie zamierzam to zrobić.

Niemniej, bez względu na to, jak bardzo próbowała się skoncentrować na plakatach reklamowych po­przyklejanych nad siedzeniami, Parker Davidson cały czas zajmował jej myśli.

Ciarki przeszły jej po plecach. Czuła jego spojrzenie dokładnie, jak dotyk. Mój Boże! Ile razy bezskutecznie próbowała opisać takie doznanie na kartach powieści „Na zawsze twój"!

Jak gdyby nigdy nic, powoli odwróciła głowę i znów zerknęła w jego kierunku. Zdawało jej się, że cały pociąg zamarł na moment w bezruchu. Parker Davidson wpatrywał się intensywnie w łagodne niebieskie oczy Bailey. Ogarnął ją paniczny lęk. Próbowała oderwać wzrok, udać, że go nie poznała, zrobić cokolwiek, byle tylko pozbyć się tego prze­dziwnego, nagłego zawrotu głowy.

Dokładnie tak samo poczuła się Janice, kiedy po raz pierwszy spotkała Michaela. Opisanie tej sceny zabrało Bailey wiele dni. Zastanawiała się nad każdym słowem, każdym wyrażeniem, zanim osiągnęła wreszcie pożądany efekt. To był moment, w którym Janice zakochała się w Michaelu. Próbowała się temu przeciwstawić ze wszystkich sił, niestety bezskutecznie.

Ale przecież Bailey to nie Janice! Była już kiedyś zakochana. Dwukrotnie, za każdym razem nieszczęś­liwie. Nie zamierzała więc angażować się w najbliższej przyszłości. Serce jej jeszcze krwawiło na wspomnienie ostatniego rozstania.

A poza tym, wyciągała z pewnością przedwczesne wnioski. To przecież ona odczuła zawrót głowy, a nie Parker. Wymiana spojrzeń nie wywarła na nim najmniejszego wrażenia. Wręcz odwrotnie - wydawał się rozbawiony, zupełnie jak gdyby ponowne spotkanie Bailey było doskonałym powodem do zabawy.

Wyprostowała się, odwróciła wzrok, wzięła głęboki oddech i spróbowała ułożyć usta w nieprzyjemny uśmiech. Niestety, chyba się nie udało, bo Jo Ann, zafascynowana zmianą, jaka zaszła na twarzy przyja­ciółki, zapytała:

- Słuchaj, co się właściwie między wami dzieje?

- Nic - odparła pospiesznie Bailey.

- Widziałam coś wręcz przeciwnego.

- Mylisz się.

- Nie wiem, co zrobiłaś, ale to na niego podziałało - wyszeptała w chwilę później Jo Ann.

- A ja nie wiem, o czym mówisz.

- Mogę w to uwierzyć, jeżeli tak sobie życzysz, ale może zainteresuje cię fakt, że on idzie w naszą stronę.

- Coś ty powiedziała? - Na samą myśl o spotkaniu z Parkerem Davidsonem na czole Bailey pojawiły się kropelki potu.

Ale było już zbyt późno, aby uciec. Parker Davidson we własnej osobie bezczelnie przepchnął się przez korytarz i stanął tuż obok Bailey.

- Witam - odezwał się jak gdyby nigdy nic.

- Dzień dobry - odpowiedziała sztywno, w ogóle na niego nie patrząc.

- Pani to niewątpliwie Jo Ann - powiedział, kierując uwagę na drugą dziewczynę.

Oczy Jo Ann zwęziły się.

- Powiedziałaś mu, jak się nazywam?

- No... na to wygląda... - Bailey chyba jeszcze nigdy w życiu nie była bardziej zażenowana.

- Jestem ci mocno zobowiązana - rzuciła zjadliwie przyjaciółka.

Odwróciła się do Parkera i szeroki uśmiech cał­kowicie zmienił wyraz jej twarzy.

- Tak, jestem Jo Ann.

- Od dawna przyjaźni się pani z Janice?

- Z Janice? Chce pan powiedzieć... - Jo Ann poczuła szturchnięcie w żebro. - Z Janice... - po­wtórzyła jeszcze raz nieswoim głosem. - Ma pan na myśli tę Janice?

- A więc to też było kłamstwem? - Parker zmarsz­czył brwi.

- Też - przyznała beznamiętnie Bailey, dochodząc do wniosku, że nie ma innego wyboru. - Poza imieniem powiedziałam panu prawdę i powtarzam po raz ostatni, jestem pisarką, tak jak Jo Ann. - Wskazała na przyjaciółkę. - Powiedz mu.

- Obydwie jesteśmy powieściopisarkami - bez przekonania potwierdziła Jo Ann.

Nie lubiła rozpowszechniać tej wiadomości, chociaż Bailey nigdy do końca nie zrozumiała, dlaczego. Przypuszczała, że może przyjaciółka jest przesądna i nie chce mówić, kim jest, zanim nie wyda swojej pierwszej książki.

Parker jeszcze bardziej się zachmurzył.

- Tak też myślałem.

Pociąg zatrzymał się, a mężczyzna przesunął do wyjścia.

- Do widzenia - powiedziała Jo Ann. - Naprawdę miło było pana poznać.

- Panią również.

- Powiedziałaś mu, że masz na imię Janice? - wrzas­nęła Jo Ann, jak tylko Parker znalazł się poza zasięgiem wzroku. - Dlaczego?

- Sama nie wiem... wpadłam w panikę.

- Teraz naprawdę myśli, że jesteś pomylona.

- A ty? Dlaczego zachowałaś się tak, jakbyś po raz pierwszy w życiu usłyszała słowo „pisarz"?

- Ja...? Nie mam zwyczaju każdemu napotkanemu człowiekowi opowiadać o tym, że piszę i byłabym wdzięczna, gdybyś też się do tego zastosowała.

- O, Boże... - westchnęła ciężko Bailey.

Nie dość, że teraz Jo Ann była na nią wściekła, to jeszcze Parker uważał ją za wariatkę. I, co gorsza, nic nie mogła zrobić, żeby zrehabilitować się w jego oczach.

Po co, po co na nią spojrzał tymi swoimi ciemnymi oczami, tak jak gdyby chciał zmienić swoją pierwszą o niej opinię?

Bailey spędziła weekend, pracując nad swoją powieścią. Nie opuszczał jej jednak obraz niezadowo­lonej miny na twarzy wysiadającego z metra Parkera. Uważał ją za kłamczuchę, a to raniło jej dumę. Fakt, przedstawiła mu się jako Janice Hampton, ale poza tym wszystko, co powiedziała - to prawda. Z pew­nością nie uwierzył w ani jedno jej słowo. Intrygował ją jednak na tyle, że w niedzielę spędziła kilka godzin swojego cennego czasu w miejskiej bibliotece, szukając wszelkich informacji na jego temat. Niestety, nie było tego wiele. Postanowiła więc odwiedzić następnego dnia archiwa redakcyjne gazet. Może one powiedzą jej coś więcej?

W poniedziałek, kiedy nadeszła pora lunchu, zmieniła zdanie i skierowała się wprost do biura Parkera. Sama nie wiedziała, czy decyzja, aby tam pójść, była wyrazem odwagi, czy... bezdennej głupoty.

- Słucham panią? - spytała recepcjonistka, gdy Bailey wkroczyła do pracowni architektonicznej.

Była to ta sama kobieta, która pomogła jej tydzień temu. Tabliczka na biurku informowała, że owa miła pani nazywa się Roseanne Snyder. Bailey nie zauważyła tego w czasie poprzedniej wizyty.

- Czy mogłabym na moment zobaczyć się z panem Davidsonem? - spytała, siląc się na najbardziej oficjalny ton. Liczyła na to, że kobieta jej nie rozpozna.

Roseanne zerknęła na rozkład zajęć.

- Czy to nie pani chciała zobaczyć się z panem Davidsonem na początku zeszłego tygodnia?

- Cóż, nie udało się...

- Tak - przyznała z zakłopotaniem. Mogła tylko mieć nadzieję, że Parker nie opowiedział swojej recepcjonistce wydarzeń z zeszłego tygodnia.

- Kiedy wspomniałam panu Davidsonowi, jak się pani nazywa, nie mógł sobie przypomnieć nikogo o pani nazwisku.

- Tak też się spodziewałam - niepewnie odpowie­działa Bailey.

- Czy mogłaby pani jeszcze raz mi je podać? Powiem mu, że pani czeka.

- Bailey. Bailey York - odpowiedziała z lekkim westchnieniem ulgi.

Parker nie znał jej prawdziwego nazwiska, nie powinien więc wzbraniać się przed jej wizytą.

- Bailey York - powtórzyła uczynna kobieta. - Ale czy nie jest pani...?

Zamilkła na moment, wpatrując się w Bailey, zanim przycisnęła guzik wewnętrznego telefonu. Po krótkiej wymianie zdań skinęła głową, uśmiechając się niepewnie.

- Pan Davidson prosi panią. Jego gabinet znajduje się na końcu korytarza, z lewej strony - powiedziała, wskazując kierunek.

Drzwi były otwarte. Parker siedział przy biurku, zagłębiony w jakieś wykresy i projekty. Jego gabinet zrobił na Bailey imponujące wrażenie. Roztaczał się z niego wspaniały widok na most Golden Gate i wyspę Alcatraz. Kiedy stanęła w drzwiach, Parker uniósł wzrok znad papierów. Na jej widok uśmiech zastygł na jego twarzy.

- Co pani tutaj robi?

- Chcę panu udowodnić, że nie kłamałam - to mówiąc wmaszerowała do środka i rzuciła mu na biurko plik papierów.

- Co to? - zapytał.

- Dowód.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Parker wpatrywał się w maszynopis, jak gdyby obawiał się, że zawiera bombę, w każdej chwili gotową eksplodować.

- No, niech pan otworzy - nalegała Bailey.

Ponieważ nie zrobił tego sam, wyręczyła go.

Niezgrabnie wyłuskała piętnaście stron, które składały się na rozdział pierwszy i wcisnęła mu plik papieru w ręce.

- Niech pan to przeczyta.

- Teraz?

- Proszę zacząć od samej góry - poinstruowała go, wskazując prawy, górny róg każdej ze stron.

- York... „Na zawsze twój"... Strona pierwsza - przeczytał głośno, powoli i z wahaniem.
Bailey potakiwała.

- Teraz proszę zerknąć niżej, na tekst. - Palcem wskazała mu, od którego miejsca ma zacząć czytać.

- Rozdział pierwszy... - Parker zaczął niepewnie. - Janice Hampton od tygodni drżała ze strachu na samą myśl o zebraniu. Była...

- Wystarczy - mruknęła Bailey, wyrywając mu kartki z ręki. - Jeżeli chce pan przeczytać resztę, to proszę bardzo.

- Ale po co ?

- Żeby pozbyć się wszelkich wątpliwości, że to właśnie ja napisałam - odparła surowym tonem. - I uwierzyć wreszcie, że jestem powieściopisarką,
a nie kłamczucha czy wariatką. Chociaż muszę przyznać, że dla mnie samej niejasny jest jeszcze zarówno cel tej wizyty, jak i chęć udowodnienia panu, że mówię prawdę. Po prostu wydawało mi się to... istotne.

Mówiąc to zgarnęła rozsypane kartki, wepchnęła z powrotem do pudełka i zamknęła je z taką pasją, że pokrywka uległa zgnieceniu.

- Uwierzyłem pani już wcześniej - powiedział od niechcenia.

- Ale pan przecież...

- Nie podobało mi się po prostu, że podała pani fałszywe nazwisko. To wszystko.

- Zaskoczył mnie pan! Podałam nazwisko mojej bohaterki... bo w panu widziałam bohatera mojej powieści.

- Rozumiem. - Uniósł jedną brew w sposób absolutnie, jak musiała przyznać, godny książkowego amanta.

- Wiem, że nie podobało się też panu, że za nim łażę - powiedziała cicho.

- Nie da się ukryć - zgodził się. - Niech pani przyjmie moją radę. Następnym razem, kiedy zdecyduje się pani poznać szczegóły życia jakiegoś mężczyzny, niech pani lepiej zatrudni prywatnego detektywa. Razem ze swoją przyjaciółką nie mogłyście bardziej rzucać się w oczy.

Bailey przyjęła już jedną porcję batów i nie uśmiechała jej się następna.

- Może się pan nie obawiać, zrezygnowałam już ze śledzenia pana. Przekonałam się, że nie ma już na świecie idealnych mężczyzn, takich, o jakich można przeczytać w książkach o miłości. Myślałam, że może pan jest tym jedynym, ale niestety... - Znacząco wzruszyła ramionami. - Okazuje się, że nie miałam racji.

- Ach! - Parker schwycił się za serce, jak gdyby słowa Bailey niezmiernie go zraniły. - Już zaczynałem cieszyć się z tych komplementów, a pani zburzyła moje szczęście!

- Wiem, co mówię. Prawdziwi mężczyźni są na wymarciu, goszczą tylko na kartkach romansów.

- Czyżby mówiła to pani z goryczą?

- Nie odczuwam goryczy - zaprzeczyła gorączkowo Bailey.

Nie wspomniała jednakże o lekko pożółkłej sukni ślubnej, która wisiała w jej szafie. Wydała oszczędności całego życia, żeby kupić tę elegancką kreację, ale czułaby się zbyt upokorzona, gdyby miała ją zwrócić nietkniętą do sklepu. Wmawiała sobie, że taka suknia to swego rodzaju inwestycja, która wraz z upływem czasu zwiększa swoją wartość. Całkiem jak złoto albo udział w banku. W głębi duszy wiedziała jednak, że prawda jest inna.

- Proszę mi wybaczyć, że przeszkodziłam panu w pracy - powiedziała sztywno, sięgając po maszyno­pis. - Nie będę panu więcej zawracać głowy.

- Czy zanim pani wyjdzie, mogę zadać kilka pytań? - powiedział wstając. Obszedł biurko i przysiadł na nim krzyżując nogi. - Pisarze zawsze mnie fas­cynowali...

Bailey spojrzała na zegarek, udając, że się za­stanawia. Zostało jej jeszcze czterdzieści minut przerwy obiadowej, może więc chyba poświęcić mu kilka chwil.

- W porządku - zgodziła się.

- Ile czasu zabrało pani napisanie „Dłużej niż na zawsze"?

- „Na zawsze twój" - poprawiła go Bailey. Podej­rzewała, że robi sobie z niej żarty. - Prawie sześć miesięcy, ale pisałam każdego wieczoru, po pracy i w czasie weekendów. Kiedy skończyłam, czułam się tak, jakbym przebiegła maraton. I oczywiście zaraz na wstępie popełniłam błąd początkującego pisarza.

- A mianowicie?

- Wysłałam maszynopis do wydawnictwa.

- I to jest błędem?

Bailey skinęła głową.

- Najpierw ktoś powinien to przeczytać, ale ja byłam nowicjuszka i tego nie wiedziałam. Dopiero później poznałam Jo Ann i wstąpiłam do klubu pisarzy...

Parker skrzyżował ręce na piersiach.

- Nie wiem, czy dobrze zrozumiałem. Czy w sumie nie o to chodzi, żeby wydawca przeczytał książkę? Po co tracić czas i dawać ją do czytania komuś innemu?

- Każdy maszynopis wymaga końcowego wypole­rowania. Ważne, żeby pokazać się z jak najlepszej strony.

- Z tego wnoszę, że książkę odrzucono?

- Nie, jeszcze nie, ale jestem przekonana, że dostanę odpowiedź odmowną. Czekam już na nią od czterech miesięcy, a póki co pracuję nad poprawkami. Chociaż Jo Ann mówi, że brak wiadomości to dobra wiado­mość.

Parker uniósł brwi.

- Też prawda.

- No cóż... - Znowu spojrzała na zegarek, ale nie dlatego, że spieszyło jej się do wyjścia. Głupio się czuła, stojąc na środku olśniewającego gabinetu Parkera i opowiadając o swojej powieści. Powoli traciła kontrolę nad sobą i bardzo pragnęła ją odzyskać.

- Domyślam się, że Jo Ann czytała maszynopis po tym, jak wysłała pani kopię do wydawcy?

- Tak. - Bailey wzruszyła ramionami. - Wzięła go do domu i następnego dnia zwróciła z listą uwag, długą na trzy strony. Kiedy je przeczytałam, zdałam sobie sprawę, że ma rację. Największych kłopotów przysparza mi bohater.

- Michael?

Bailey zdziwiła się, że Parker pamięta to imię. - Tak, Michael. To fantastyczny facet, tylko nie bardzo wie, czego kobietom, a w jego przypadku Janice Hampton, potrzeba najbardziej.

- I właśnie tutaj wkraczam ja?

- Właśnie.

- W jaki sposób? Bailey nie była pewna, czy potrafi to wyjaśnić.

- Bohater romansu powinien być zdecydowany, stanowczy, ale i opanowany. Kiedy po raz pierwszy pana zobaczyłam, odniosłam wrażenie, że spełnia pan wszystkie trzy warunki.

- Czy to było przed, czy po tym, jak walnąłem panią w głowę?

- Po tym.

Parker uśmiechnął się.

- Czy wzięła pani pod uwagę też i taką ewentual­ność, że mój parasol mógł czasowo pozbawić panią zdolności trafnego oceniania? Domyślam się, że zazwyczaj nie biega pani po mieście za obcymi mężczyznami, robiąc notatki na temat ich zwyczajów i zachowania?

- Nie, pan był pierwszym takim mężczyzną - poin­formowała go lodowatym tonem.

Po co w ogóle wdała się z nim w rozmowę, która z minuty na minutę stawała się coraz bardziej irytująca.

- Cieszę się. - Uśmiechnął się zawadiacko.

- Może rzeczywiście ma pan rację, może zostałam uderzona silniej, niż mi się zdawało...

-Może...
Bailey przycisnęła maszynopis do piersi.

- Naprawdę, muszę już iść. Proszę mi wybaczyć, że panu przeszkodziłam.

- Nie ma sprawy. Ta rozmowa była... interesująca.

Bez wątpienia. Niemniej świadomość, że jest źródłem rozrywki dla jednego z najbardziej uznanych ar­chitektów w tym mieście, raniło poczucie godności Bailey.

- No i co jeszcze powiedział? - dopytywała się Jo Ann następnego dnia rano, siedząc obok przyjaciółki w zatłoczonym metrze.

Zanim jeszcze Bailey zdążyła odpowiedzieć, Jo Ann zdążyła zadać następne pytanie.

Reakcja przyjaciółki zaskoczyła Bailey. Kiedy przyznała się do wizyty w biurze Parkera, Jo Ann zareagowała entuzjastycznie, a nawet z pewnym podnieceniem. Bailey spodziewała się, że Jo Ann skrytykuje raczej jej wczorajszą spontaniczną wizytę w pracowni Parkera. Tymczasem Jo Ann wyraziła pełną aprobatę, a teraz jeszcze zadawała pytania.

- Nie miałam czasu na długie rozmowy - wyjaśniała Bailey. - Dobry Boże, spędziłam w jego gabinecie nie więcej niż dziesięć minut.

- Dziesięć minut! Mnóstwo może się wydarzyć w dziesięć minut...

Bailey założyła nogę na nogę, modląc się w duchu o cierpliwość.

- Uwierz mi, nic się nie wydarzyło. Udowodniłam mu to, co chciałam i tyle.

- Jeżeli spędziłaś tam całe dziesięć minut, musieliście ze sobą rozmawiać.

- Zadał mi parę pytań na temat mojej książki.

- Rozumiem... - Jo Ann pokiwała wolno głową. - No i co mu powiedziałaś?

Bailey nie chciała wracać do chwil spędzonych z Parkerem. Poprzedniego dnia wróciła z pracy i, zgodnie ze swoim zwyczajem, zasiadła od razu do komputera. Zazwyczaj nie mogła się doczekać tego momentu, ale wczoraj po południu siedziała z rękami na klawiszach i, zamiast wymyślać skrzące się inteligencją dialogi między Michaelem i Janice, w myślach odtwarzała każde słowo rozmowy z Parkerem.

- Zachowywał się sympatycznie, kordialnie - zwierzyła się przyjaciółce. -Chyba nawet był zainteresowany tym, co robię, ale raczej go to bawiło.

Nie tego po nim oczekiwała... Raczej całkowitego odrzucenia. Przyszła przygotowana na to, że będzie mówić jak do ściany.

Taki na początku był Michael... Szorstki i nie­ustępliwy. Od pierwszej strony nieszczęsna Janice nie wiedziała, jakie żywi wobec niej uczucia.

W wersji drugiej Michael był taki... miły, taki sympatyczny, że aż trudno było sobie wyobrazić, jak mógłby się zachować w sytuacjach konfliktowych.

- Może się domyślasz. - Głos Jo Ann przerwał jej rozmyślania. - Parker Davidson podoba mi się. Miałaś zupełną słuszność, że jest idealnym prototypem bohatera romansu. Musisz mi wybaczyć, że zwątpiłam w twoją intuicję.

- Parker ci się podoba? Jesteś przecież mężatką!

- Nie podoba mi się jako mężczyzna, idiotko - powiedziała Jo Ann, żartobliwie trącając Bailey łokciem. - Należy wyłącznie do ciebie.

- Do mnie? - Bailey nie wierzyła własnym uszom. - Chyba oszalałaś!

- Wcale nie. Jest wysoki, przystojny... Obydwie wiemy, że te cechy idealnie pasują do bohatera klasycznego romansu. A to, że od razu zwróciłaś na niego uwagę, świadczy o jego silnej osobowości.

- Zwróciłam uwagę wyłącznie na jego parasol! Niemalże pozbawił mnie głowy!

- Wiesz, tak sobie myślę - mruknęła Jo Ann, przygryzając dolną wargę - że w każdym z nas ukryty jest gdzieś głęboko jakiś wewnętrzny detektor. U ciebie właśnie teraz on zadziałał. Pragniesz odnaleźć swojego Michaela. Głęboko w podświadomości szukasz miłości i romantyzmu...

- Nieprawda! - przerwała jej Bailey. - Całkowicie się mylisz. Obecnie liczy się dla mnie tylko to, aby napisać, a następnie sprzedać mój romans. Nie interesuje mnie miłość.

- No, a jeżeli chodzi o Janice?

Pytanie było nie fair i Bailey zdawała sobie z tego sprawę. Obdarzyła przecież swoją bohaterkę ogromną częścią własnej osobowości.

Pociąg dotarł wreszcie do ich stacji i obydwie dziewczyny podniosły się, żeby przejść do wyjścia.

- No więc? - nie dawała za wygraną Jo Ann.

- Nie zamierzam odpowiedzieć i wiesz dobrze, dlaczego - powiedziała Bailey, zeskakując na peron. - A teraz bądź tak uprzejma i zmień temat. Wątpię, czy jeszcze kiedyś zobaczę Parkera Davidsona, a jeżeli tak, to nie sądzę, byśmy mieli zamienić choć parę słów.

- Jesteś tego pewna?

- Absolutnie.

- No to dlaczego on właśnie na ciebie czeka? To przecież Parker Davidson.

Bailey zamknęła oczy. Miała nadzieję, że Parker minie je bez słowa. Jednak z drugiej strony pragnęła, choć sama, prawdę mówiąc, nie wiedziała dlaczego, aby było dokładnie tak, jak sugerowała Jo Ann.

- Witam panie! - Parker zbliżył się do nich.

- Dzień dobry - odparła niemal szeptem Bailey.

- Dzień dobry - powiedziała Jo Ann z entuzjazmem nadrabiającym niepewność przyjaciółki.

Parker obdarzył je promiennym uśmiechem. Efekt był tak piorunujący, że Bailey znów zakręciło się w głowie.

- Myślałem o naszej rozmowie - zwrócił się do Bailey. - Skoro ma pani tyle problemów z głównym bohaterem, może mógłbym, mimo wszystko, pomóc?

- Czyżby? - Bailey zdawała sobie sprawę, że jej odpowiedź brzmi zaczepnie, ale nic nie mogła na to poradzić.

Parker skinął głową.

- Doszedłem do wniosku, że postanowiła mnie pani śledzić, żeby poznać w szczegółach moje zwyczaje, moją osobowość. A co by pani powiedziała, gdybyśmy
spotkali się na lunchu? Odpowiem na wszystkie pani pytania.

Bailey nie trzeba było tego powtarzać. Poczuła narastające wewnątrz podniecenie, niemniej zawaha­ła się. Już teraz nie może przestać o nim myśleć, a co będzie, jeżeli zgodzi się na kontynuację tej znajomo­ści?

- Czy dzisiaj dysponuje pani czasem?

- Oczywiście - natychmiast odpowiedziała za nią Jo Ann. - Bailey pracuje w biurze radcy prawnego i ma nienormowany czas pracy. Dzisiaj jest idealnie.

Bailey rzuciła przyjaciółce wściekłe spojrzenie, z trudem powstrzymując się od sugestii, że skoro Jo Ann tak spodobał się pomysł Parkera, to niech sama zje z nim lunch.

- Więc jak? - Parker zwrócił się bezpośrednio do niej.

- Wydaje mi się... - Nie wyglądała na uszczęśliwioną tą propozycją. - Cóż... To bardzo miło z pana strony, panie Davidson.

- Panie Davidson? Myślałem, że już dawno skoń­czyliśmy z takimi formalnościami. - Znowu opromienił ją swym uśmiechem. - To powiedzmy... o dwunastej, dobrze? - Spotkajmy się w restauracji „Sandpiper".

Miejsce to znane było ze wspaniale przyrządzanych owoców morza i z kosmicznych cen. Może Parkera stać na taką restaurację, ale na pewno nie Bailey z jej nędznym budżetem.

- W „Sandpiper"... - powtórzyła. - Myślałam, że kupimy sobie coś na wynos i zjemy na przystani. Na molo stoi kilka ławek... Parker zmarszczył brwi.

- Wolę pójść do „Sandpiper", oczywiście jeżeli nie masz nic przeciwko temu. Wykonuję dla właścicieli tej restauracji pewną pracę i w moim interesie jest pozwolić im się odwdzięczyć.

- Nie martw się, Bailey na pewno przyjdzie - zapew­niła Parkera Jo Ann.

- Jo Ann, pozwolisz może, że sama odpowiem - zaprotestowała.

- Pewnie, przepraszam.

Parker zwrócił swoją uwagę ku Bailey, która wzięła głęboki oddech, by po dłuższej chwili odezwać się wreszcie:

- Mogę się z tobą tam spotkać.

Oczywiście wizyta w tak drogiej restauracji musiała kosztować. Przez następne dwa tygodnie będzie jadła w pracy tylko kanapki, będzie musiała też oszczędzać na wybrednych gustach Maksa, ale w końcu to tylko małe poświęcenie.

Kilka minut po dwunastej, kiedy pojawiła się w restauracji, Parker już na nią czekał. Widząc że kierownik prowadzi ją do stolika, wstał, żeby ją przywitać. Bailey była zachwycona wystrojem sali. Dyskretne oświetlenie, czerwony, puszysty dywan i wyłożone pięknym drewnem ściany dawały poczucie intymności i ciepła. Była tu już raz przedtem, z rodzicami, kiedy zjechali do niej z wizytą z Oregon. Ojciec chciał zaprosić ją do najlepszej restauracji w mieście i Bailey wybrała właśnie to miejsce, znane z elegancji i wykwintnej kuchni.

- No i znowu się spotykamy - przywitał ją Parker.

- Tak... Dziękuję. - Bailey nie bardzo wiedziała, co ma odpowiedzieć.

- Cała przyjemność po mojej stronie.

Pojawił się kelner z menu. Bailey nawet nie spojrzała do karty dań. Od początku dokładnie wiedziała, co zamówi - sałatkę „Cezar" składającą się z góry krewetek, krabów i małży. Jadła to danie zeszłym razem i niezmiernie jej smakowało. Parker zamówił małże saute i sałatkę. Zaproponował butelkę wina, ale Bailey odmówiła. Musiała zachować czujność w trakcie tej rozmowy, więc w zamian poprosiła o kawę.

Po złożeniu zamówienia, Bailey wyjęła z torby pióro, notatnik i okulary, których używała do czytania. Miała już wcześniej przygotowaną listę pytań.

- Możemy zacząć?

- Oczywiście - odpowiedział Parker, pochylając się do przodu.

Oparł łokcie na stole i wpatrywał się w nią intensywnie.

- Ile masz lat? Dwadzieścia jeden, dwa? - To on zadał pierwsze pytanie.

- Dwadzieścia siedem.

- Z tego, co powiedziała Jo Ann, wnioskuję, że pracujesz w biurze radcy prawnego.

- Musisz jej wybaczyć, jest niepoprawną romantyczką.

- To samo powiedziała o tobie.

- No cóż, mam nadzieję, że działa to na naszą korzyść.

- Tak? - Uniósł pytająco brwi.

- Obydwie staramy się zostać powieściopisarkami. Zdajesz sobie chyba sprawę, że do tego potrzeba czegoś więcej niż sam talent. - Podano gorące, chrupiące bułeczki z żytniej mąki i Bailey natychmiast sięgnęła po jedną. - Pisarz musi mieć wyczucie gatunku - mówiła dalej. - Jeżeli chodzi o Jo Ann i o mnie, to oznacza to pisanie prosto od serca. Zajmuję się tym dopiero od kilku miesięcy, ale w naszym klubie są kobiety, które już od pięciu czy sześciu lat posyłają swoje utwory do wydawców i jeszcze nic im nie opublikowano. Mimo to cieszą się z każdego, nawet niewielkiego sukcesu.

- Na przykład?

- No, wiesz...W momencie ukończenia maszynopisu człowiek ma uczucie, że już coś osiągnął.

- Rozumiem.

- Niektórzy wstępują do klubu, bo wyobrażają sobie, że każdy może napisać romans i że zarobią łatwy grosz. Przychodzą na kilka spotkań, potem jednak dochodzą do wniosku, że pisanie wymaga zbyt dużego wysiłku.

- A ty?

- Ja jestem wytrwała. W końcu muszą mi wydać jakąś książkę. Będę składać w wydawnictwach te moje maszynopisy aż do skutku. Bez względu na sytuację i tak zawsze będę pisać.

- Czy zawsze chciałaś zostać pisarką?

- Nie. W szkole średniej nie pisałam nawet do szkolnej gazetki, chociaż teraz tego żałuję. Może nie miałabym tylu problemów z budową zdań i interpun­kcją.

- To co spowodowało, że postanowiłaś pisać romanse?

- Och, zaczytywałam się romansami... Prawdę mówiąc zaczęłam je czytać już na studiach, ale dopiero gdzieś od roku spisuję swoje własne historie. Spotkanie z Jo Ann dało mi bardzo wiele. Gdyby nie ona, latami powtarzałabym te same błędy. Zachęciła mnie, poznała z innymi pisarzami, po prostu wzięła pod swoje skrzydła...

Pojawił się kelner z zamówionymi daniami i dopiero wtedy Bailey z zakłopotaniem zorientowała się, że to ona mówi przez cały czas. Nie zadała jeszcze Parkerowi żadnego pytania.

Sałatka „Cezar" smakowała równie wspaniale jak poprzednio.

- Powiedziałaś, że napisanie „Na zawsze twój" zabrało ci sześć miesięcy - zauważył Parker. - Czy z reguły napisanie pierwszej książki nie zabiera więcej czasu?

- Oczywiście tak, ale ja poświęcałam mojej powieści każdą wolną chwilę!

- Rozumiem. A twoje życie towarzyskie?

Z trudem powstrzymała nieprzyjemny chichot. O jakim życiu towarzyskim on mówi? Od ponad roku mieszkała w San Francisco i to jego zaproszenie na lunch było jedyną propozycją randki, jaką w ciągu tego czasu otrzymała.

- No, wychodzę od czasu do czasu... - odparła niepewnie. Nie dodała jednakże, że wyłącznie z koleżan­kami.

Od czasu zerwania drugich zaręczyn Bailey porzuciła wszelkie myśli o płci przeciwnej. Gdyby wcześniej nie zawiodła się na Paulu, przeszłaby pewnie łatwiej do porządku dziennego nad stratą Toma. W nim też była zakochana, na pierwszym roku studiów. I Paul, tak jak Tom, poznał kogoś, kogo pokochał bardziej niż ją. Historia się powtarzała, więc Bailey, wiedziona rozsądkiem, postanowiła raz na zawsze skończyć z mężczyznami i w ogóle przestała się z nimi umawiać.

Oczywiście, czasami żałowała swojej decyzji. Na przykład dzisiaj. Z łatwością mogłaby bliżej zaintere­sować się Parkerem. Naturalnie nie zrobi tego, ale teoretycznie pokusa taka istniała. Na szczęście jednak Bailey wiedziała dobrze, jak niestali są mężczyźni. Parker Davidson też zapewne nie dożył swoich trzydziestu kilku lat, nie łamiąc po drodze jakichś dziewczęcych serc.

No tak, ale rezygnacja z mężczyzn - to rezygnacja z małżeństwa, a rezygnacja z małżeństwa - to pogodzenie się z tym, że nigdy nie będzie miała dzieci. Właśnie ta myśl niepokoiła ją najbardziej i sprawiała ból. Mało prawdopodobne, żeby miała dziecko, nie wychodząc za mąż. Na razie starała się omijać z daleka miejsca pełne mamuś i niemowlaków. Czego oczy nie widzą, tego sercu nie żal...

- Bailey?

- Och, przepraszam... - Zdała sobie sprawę, że pozwoliła przez parę chwil biec myślom swobodnie. - Czy coś przegapiłam?

- Nie. Tylko że na twojej twarzy pojawiła się taka udręka, że zacząłem się zastanawiać, czy coś nie tak z twoją sałatką?

- Nie, jest wspaniała. Tak samo jak za pierwszym razem.

Krótko opowiedziała mu o tym, jak rodzice za­prosili ją kiedyś na ucztę właśnie do tej restauracji. Nie wyjaśniła mu natomiast, że zjechali na południe wyłącznie po to, żeby sprawdzić, co się z nią dzieje. Martwili się o nią. Uważali, że za ciężko pracuje, za rzadko wychodzi i nie prowadzi życia towarzys­kiego.

Bailey uprzejmie wysłuchała ich biadolenia, uściskała oboje, podziękowała za troskę i wysłała z powrotem do Oregonu.

Westchnęła spojrzawszy na pióro i notes leżące na stoliku. Nie zadała Parkerowi żadnego pytania, a to przecież było celem spotkania. Jęknęła, patrząc na zegarek. Zostało jej tylko piętnaście minut. Nawet nie warto zaczynać, zaraz musiałaby przerwać.

- Muszę wracać do biura - oznajmiła z żalem. Rozejrzała się po sali za kelnerem, żeby poprosić o rachunek.

- To już załatwione.

Chwilę potrwało, zanim zrozumiała, że Parker mówi o rachunku.

- Nie, nie mogę na to pozwolić - nalegała sięgając po torebkę.

- Proszę cię.

Gdyby zaczął się z nią sprzeczać czy licytować, Bailey nigdy nie zgodziłaby się, żeby za nią zapłacił. Ale to jedno cicho wymówione słowo wytrąciło jej z ręki wszelkie argumenty.

- W porządku - zgodziła się równie łagodnie.

- Nie udało ci się zadać żadnego pytania.

- No właśnie. - Mogła winić za to tylko siebie. - Wdałam się w opowieści o romansach, pisaniu i...

- Może więc jeszcze raz się spotkamy?

- Wygląda na to, że będziemy musieli... - Jak tak dalej pójdzie, to chodzenie do lokali z Parkerem wejdzie jej w nawyk.

- Jutro wieczorem jestem wolny.

-Wieczorem? - Spotkanie wieczorem mogło oka­ zać się o wiele bardziej niebezpieczne. - Widzisz... zazwyczaj wieczorem rezerwuję sobie czas na pisa­nie.

- Rozumiem.

Serce Bailey jęknęło na dźwięk rozczarowania pobrzmiewający w jego głosie.

- Ale... Może zrobię wyjątek.

Przeraziła się, jak tylko wypowiedziała te słowa. Sama nie wierzyła własnym uszom. Jeszcze wczoraj zrobiła sobie przecież godzinny wykład o tym, jak niebezpieczna może okazać się bliższa znajomość z Parkerem.

- Nie - stwierdziła zdecydowanie po chwili. - To dla mnie bardzo ważne, żebym pracowała według wcześniej ustalonego planu.

- Czy jesteś tego pewna?

- Absolutnie.

Parker wyjął z kieszeni płaszcza wizytówkę. Napisał coś na odwrocie i podał Bailey.

- Tutaj jest mój numer domowy, gdybyś przypad­kiem zmieniła zdanie.

Dziewczyna przyjęła wizytówkę i wrzuciła ją do torebki, razem z notatnikiem i piórem.

- Naprawdę muszę pisać... to znaczy... plan, który sobie ułożyłam, jest dla mnie bardzo istotny. Nie mogę, ot, tak, wychodzić sobie na kolację tylko dlatego, że ktoś mnie zaprasza. - Wstała i pospiesznie odstawiła krzesło, chcąc jak najprędzej uciec.

Potraktuj to jako eksperyment naukowy. Pokręciła przecząco głową.

- Dzięki za lunch.

- Cała przyjemność po mojej stronie. Mam jednak nadzieję, że przemyślisz moją propozycję kolacji.

- Kolacji? - powtórzyła ciągle niezdecydowana.

- Wyłącznie w celach naukowych - dodał.

- Ale to nie będzie prawdziwa randka? - Jeżeli ewentualnie miała się zgodzić, musiała wyjaśnić to do końca.

Przecież jedyny mężczyzna, dla którego dysponowała czasem, to Michael. Tylko że Parker miał jej właśnie pomóc stworzyć Michaela, więc może...

-Tak, nie żadna randka tylko eksperyment nau­kowy - powtórzyła bardziej zdecydowanie. - Zgadzasz się?

Uśmiechnął się, w oczach zapaliły mu się figlarne ogniki.

- A jak myślisz?

ROZDZIAŁ PIĄTY

Tego popołudnia, kiedy Bailey wróciła po pracy do domu, Maks czekał już przy drzwiach. Ocierał się o jej nogi, a jego żółty, pręgowany ogon sterczał wyprostowany do sufitu. Kot w niezbyt subtelny sposób dawał jej do zrozumienia, że nadszedł już czas posiłku.

- Chwileczkę, Maksiku - mruknęła, przerzucając pocztę w drodze do kuchni i zatrzymując się na widok żółtego zawiadomienia. - Słuchaj, stary - zwró­ciła się do kota, machając mu papierkiem przed nosem. - Pani Morgan ma dla nas przesyłkę.

Dozorczyni była na tyle uprzejma, że odbierała przesyłki, co oszczędzało Bailey chodzenia za każdym razem na pocztę.

Nie zwracając uwagi na niezadowolenie kota, popędziła na dół, do mieszkania pani Morgan, która przywitała ją ciepłym uśmiechem. Była to starsza kobieta, wdowa, przejawiająca szczególną troskę zwłaszcza w stosunku do młodszych lokatorów.

- Proszę bardzo, moja droga - powiedziała, podając Bailey dużą, szarą kopertę.

Dziewczyna natychmiast zorientowała się, że nie jest to niespodzianka od rodziców. To musiał być jej odrzucony maszynopis.

- Dziękuję pani - powiedziała, starając się ukryć rozczarowanie.

Od chwili, gdy przeczytała krytyczne uwagi Jo Ann, zdała sobie sprawę, że „Na zawsze twój" zostanie ostatecznie odrzucony. Nie przewidziała natomiast, że wywoła to u niej skurcze żołądka i uczucie kompletnego zniechęcenia. Wydawnictwo „Koppen" trzymało maszynopis cztery miesiące. Jo Ann po­wtarzała, że brak wiadomości, to dobre wiadomości i Bailey uwierzyła w końcu, że skoro wydawca tak długo nie daje znaku życia, to znaczy, że myśli o wydaniu jej książki.

Spodziewała się, oczywiście, że będzie musiała dokonać poprawek tekstu, ale już z korzystnie podpisaną umową i z wypłaconym, pokaźnym, jak się spodziewała, honorarium.

Maks niecierpliwie czekał na nią przy drzwiach. Bailey odruchowo skierowała się do kuchni, otworzyła lodówkę i wyrzuciła jedzenie z puszki do miski. Dopiero kiedy się wyprostowała, zdała sobie sprawę, że dała łakomemu kotu jedzenie, które zamierzała sobie przygotować na kolację.

Sprytny zwierzak w pośpiechu przemknął jej między nogami i wgryzł się w indyka. Bailey wzruszyła tylko ramionami. Czuła się tak, że nie miała ochoty nawet na jedzenie.

Przez kilka minut zbierała się na odwagę, żeby otworzyć kopertę. W środku znajdował się krótki, napisany na maszynie list. Przeczytała go szybko, przełykając dławiące ją w gardle uczucie goryczy. Rozczarowania nie zmniejszył nawet fakt, że list został napisany osobiście do niej, a nie była to standardowa formułka wysyłana wszystkim autorom, których maszynopisy zostały odrzucone.

Sięgnęła po słuchawkę i wykręciła numer Jo Ann. Przyjaciółka już niejednokrotnie przeszła przez takie doświadczenie i niewątpliwie będzie umiała pocieszyć Bailey w trudnej chwili.

Niestety, zamiast Jo Ann odezwała się automatyczna sekretarka, więc Bailey po wymamrotaniu imienia, odłożyła słuchawkę.

Chodzenie w tę i z powrotem po mieszkaniu nie pomogło jej uspokoić skołatanych nerwów. Spojrzała na ustawiony w kącie pokoju komputer, ale zupełnie odeszła jej chęć do pisania.

Jo Ann ostrzegała ją, inni w klubie też - odrzucenie maszynopisu to przykre przeżycie. Nie spodziewała się tylko, że aż tak bardzo.

Bailey sięgnęła do torebki po cukierka miętowego i... natrafiła ręką na wizytówkę Parkera. Wyjęła ją powoli. Zapisał jej swój numer domowy...

Zadzwonić? Nie, jednak nie. Dlaczego w ogóle o tym pomyślała? Idiotyzmem byłoby rozmawiać teraz z Parkerem. Przecież nie będzie mu się zwierzać. Poradzi sobie sama. Każdy, kto decyduje się zostać pisarzem, musi nauczyć się, jak radzić sobie z niepo­wodzeniami.

„Niepowodzenia to szczebelki drabiny prowadzącej do pełnego sukcesu..." Ktoś to powiedział w czasie jednego ze spotkań w klubie, a Bailey zapisała tę sentencję i trzymała ją przyklejoną do komputera. A więc weszła dopiero na pierwszy szczebel... Miała przed sobą długą wspinaczkę, tylko że cholerna drabina okazała się o wiele bardziej stroma, niż Bailey przewidywała.

Zrezygnowana wróciła do kuchni i jeszcze raz przeczytała list od wydawcy, Pauli Albright. Pisała, że odsyła maszynopis „z żalem".

- Na pewno nie z żalem równym mojemu - Bailey poinformowała Maksa, zajętego pożeraniem przepysz­nego obiadku.

Według wydawcy najsłabszym punktem powieści była postać Michaela. Bailey sama wiedziała o tym najlepiej. Pani Albright uprzejmie wyszczególniła kilka scen, które miały potwierdzać jej tezę i - jak pisała - koniecznie wymagały przeróbki. Liąt kończyła zapewnieniem, że jeżeli Bailey dokona odpowiednich zmian, wydawnictwo chętnie jeszcze raz oceni jej książkę.

Śmieszne, ale czytając list po raz pierwszy w ogó­le nie zauważyła tych uwag. Czy zatem, jeżeli prze­robi postać Michaela, to dostanie jeszcze jedną szansę?

W nagłym przypływie entuzjazmu sięgnęła po słuchawkę. Doszła do wniosku, że telefon do Parkera to wspaniały pomysł. Facet może okazać się jej jedyną szansą na ukończenie i wydanie powieści.

Mężczyzna odezwał się po drugim sygnale. Z brzmie­nia jego głosu należało wnosić, że Jest dość zajęty i niezbyt zadowolony, że ktoś mu przeszkadza.

- Parker? - Bailey za nic na świecie nie chciała wyjść na kompletną idiotkę. - Tutaj Bailey York...

- O, cześć - odpowiedział nieco lepszym tonem. Zaschło jej w gardle, chciała jak najszybciej wyjaśnić, dlaczego zadzwoniła.

- Chciałam ci powiedzieć... no, wiesz, myślałam o tym zaproszeniu na kolację. Czy moglibyśmy spotkać się dzisiaj, a nie jutro?

- Czy to Bailey York? - Jak gdyby jej zupełnie nie pamiętał!

- Tak. Pisarka z metra - powiedziała dobitnie, czując się coraz bardziej głupio.

W ogóle nie powinna była do niego dzwonić, ale zrobiła to spontanicznie, bez większego namysłu. Bardzo pragnęła zapomnieć już o swej porażce i od nowa napisać wspaniały romans, ale do tego po­trzebowała jego pomocy. Może zadzwoni do niego później...

- Słuchaj, jeżeli ci to nie odpowiada, zadzwonię innym razem. - Już miała zamiar odłożyć słuchawkę, kiedy Parker przemówił.

- Wybacz, że tak zareagowałem, ale byłem dość zaabsorbowany pracą.

- Mnie też się to zdarza - powiedziała, czując się teraz znacznie pewniej.

Wzięła głęboki oddech, żeby wyjaśnić mu powód tego nieoczekiwanego telefonu.

- Dostałam dzisiaj odpowiedź w sprawie „Na zawsze twój". Została odrzucona.

- Przykro mi bardzo - powiedział to chyba szczerze. Współczucie w jego głosie sprawiło, że zrobiło jej się ciepło na sercu.

- Też mi było przykro, ale nie doznałam wielkiego szoku. Jo Ann ostrzegała mnie przecież przed czymś takim. - Przełożyła słuchawkę do drugiej ręki. Tak, to naprawdę wspaniale mieć kogoś, z kim można porozmawiać.

- A co się dzieje, kiedy wydawca zwraca maszyno­pis? Czy recenzują odrzuconą książkę?

- Skądże?! Zazwyczaj maszynopis zwracany jest razem ze standardową odmową. To, że wydawca zadał sobie trud i osobiście napisał uwagi dotyczące poprawek, należy uważać za coś w rodzaju wy­różnienia. Szczególnie, że chce przejrzeć „Na zawsze twój" po dokonaniu przeróbek. - Bailey zamilkła, żeby wziąć oddech. - Pomyślałam sobie, że prze­myślę twoje zaproszenie na kolację. Zdaję sobie sprawę, że daję ci bardzo mało czasu i nie powinnam zawracać ci głowy telefonami, ale... dzisiejszy wie­czór jest dla mnie najlepszy, ponieważ... niechcący dałam Maksowi mojego indyka i nie mam nic do jedzenia. Ale jeżeli ci to nie odpowiada, oczy­wiście zrozumiem... - terkotała nerwowo jak ka­tarynka.

- Czy chcesz, żebym po ciebie przyjechał, czy się gdzieś umówimy?

- No... - Mimo wszystko nie potrafiła ukryć zdumienia. Nie spodziewała się zgody ze strony Parkera. - Ta restauracja, w której jadłeś lunch dwa tygodnie temu, wyglądała całkiem nieźle. Tylko słuchaj, tym razem już na pewno płacę za siebie.

- W chińskiej dzielnicy?

- Tak. Spotkamy się na miejscu?

- Dobrze. Czy wystarczy ci godzina na dojazd?

- Tak, tak, w zupełności. - Język znowu plątał jej się z zaskoczenia, ale i z radości.

Rozmowa odbyła się tak szybko, że Bailey, z głu­chą już słuchawką, zastanawiała się, czy rzeczy­wiście przed chwilą słyszała głos Parkera. Ode­tchnęła głęboko kilka razy, po czym popędziła do sypialni, aby się przebrać, poprawić makijaż i uczesać.

Postanowiła zaszaleć i zamówić taksówkę. Z po­wrotem będzie musiała wrócić metrem, ale... trudno!

Parker, który czekał już na nią przed restauracją, podbiegł, żeby otworzyć drzwi samochodu.

- Dzięki, że zgodziłeś się ze mną spotkać - powie­działa, uśmiechając się do niego.

- Nie ma sprawy. Kim jest Maks? - spytał nieo­czekiwanie.

- To mój kot.

Parker rozluźnił się, mocniej schwycił jej łokieć i poprowadził do restauracji. Uwagę Bailey przyciągnął gigantyczny, rzeźbiony w ciemnym drewnie żyrandol. Nie miała jednakże czasu zbytnio mu się przyglądać, ponieważ już prowadzono ich wzdłuż korytarza do wąskiej sali podzielonej na drewniane boksy, z wyso­kimi ściankami działowymi, żeby każdy tworzył osobny pokoik.

- Ale tutaj ładnie... - westchnęła, wsuwając się na miejsce. Wyjęła z torebki ten sam co w czasie lunchu notatnik i pióro.

Pojawił się kelner z prześlicznym czajniczkiem herbaty i dwoma maciupeńkimi filiżankami. Pod pachą trzymał podłużne menu.

Tym razem wybór był dla Bailey o wiele trudniejszy niż w restauracji z owocami morza. Parker za­proponował, żeby każde z nich zamówiło to, na co ma ochotę, a potem podzielą się.

- No, to teraz możemy zabrać się do pracy - powiedziała Bailey, nalewając herbatę.

- Proszę bardzo. - Parker oparł się wygodnie o ściankę boksu, krzyżując ręce na piersiach i roz­prostowując swoje długie nogi. - Proszę, zadawaj pytania - dodał, widząc, że dziewczyna się waha.

- Może najpierw streszczę ci całą historię.

- Proszę bardzo, jak sobie życzysz.

- Chciałabym, żebyś zrozumiał postać Michaela - wyjaśniła. - To biznesmen, pochodzący z biednej dzielnicy. Jest nieco zgorzkniały, ale nauczył się
wybaczać tym, którzy krzywdzili go całymi latami. Po trzydziestce, nigdy nie był żonaty...

- Dlaczego nie? - przerwał Parker.

- Po pierwsze, był zbyt zajęty swoją karierą.

- To znaczy?

- Zajmuje się eksportem.

- No tak.

- Coś ci się nie podoba?- Bailey nie zadała jeszcze żadnego z przygotowanych wcześniej pytań, a Parker już wyglądał na niezadowolonego.

- Rzadko się zdarza, żeby mężczyzna dożył trzy­dziestu pięciu lat, nie angażując się w żaden związek. Jeżeli w istocie tak jest, to w tym leży problem.

- Ty też jesteś po trzydziestce i nie masz żony - przypomniała mu Bailey. - Z jakiego powodu?
Parker wzruszył ramionami.

- Miałem bardzo dużo zajęć na studiach, co nie pozostawiało mi czasu na umawianie się z dziew­czynami. Później bardzo dużo podróżowałem... Spo­tykałem się oczywiście z różnymi kobietami, ale nigdy nic z tego nie wyszło. Pewnie nie znalazłem jeszcze odpowiedniej. Ale to nie znaczy, że nie chcę się kiedyś ożenić i ustatkować.

- Michael myśli podobnie, tylko uważa, że mał­żeństwo skomplikuje mu życie. Dojrzał już do tego, żeby zakochać się w Janice, tylko nie zdaje sobie z tego sprawy.

- Rozumiem - powiedział Parker, kiwając głową. - Kontynuuj. Nie powinienem ci przerywać.

- No więc życie Michaela właściwie płynie gładko, póki nie spotka Janice. Jej ojciec przeszedł na emeryturę, a ona przejmuje po nim fabrykę. Mogę dodać, że jest do tej pracy dobrze przygotowana.

- Co tam się produkuje?

- Nie opisuję tego dokładnie, ale daję czytelnikowi do zrozumienia, że chodzi o podzespoły do kom­puterów.

- Mów dalej, spróbuję ci nie przerywać.

- W każdym razie ojciec Janice od dawna podziwia Michaela i marzy o tym, żeby młodzi zeszli się ze sobą. Oczywiście żadne z nich nie ma o tym zielonego pojęcia. Przynajmniej na początku.

Parker ponownie napełnił filiżanki herbatą.

- Interesujące.

Bailey uśmiechnęła się nieśmiało.

- Dzięki. Co się najpierw dzieje: tatuś tak ustawia młodych, że w trakcie przyjęcia z okazji Bożego Narodzenia stają razem pod jemiołą. Wszyscy czekają, żeby się pocałowali, ale Michael jest wściekły i...

- Chwileczkę. - Parker uniósł rękę, zatrzymując jej potok słów. - Pozwól, że wszystko sobie ułożę. Facet stoi pod jemiołą z piękną kobietą i jest wściekły. A o co mu chodzi?

- Nie rozumiem?

- Który facet przy zdrowych zmysłach broniłby się przed pocałowaniem pięknej kobiety?

Bailey uniosła filiżankę i oparła się o drewnianą ściankę boksu, zastanawiając się nad słowami Parkera. Miał rację. Ale Janice też nie była pod tą jemiołą specjalnie szczęśliwa. Czy to coś zmienia? Wyobraź sobie, Bailey, że stoisz pod jemiołą z mężczyzną, takim jak Parker Davidson...

Pełna poczucia winy, otrząsnęła się z takich myśli, skupiając z powrotem uwagę na słowach Parkera.

- Chyba że... - powiedział w zamyśleniu.

- Tak?

- Chyba że orientuje się, iż został wmanewrowany w tę sytuację i czuje się urażony. Może nawet uważa, że dziewczyna jest w zmowie z ojcem?

Bailey potakiwała zadowolona, notując słowa Parkera

- Tak, to dobry pomysł! - Zadziwiające, tak jak i Jo Ann potrafił rzucać pomysłami jak z rękawa.

- Niemniej - zawahał się z westchnieniem - piękna kobieta jest piękną kobietą i bez względu na okolicz­ności nie będzie się opierał. A co się dzieje potem, jak już ją pocałuje?

- Nic specjalnego. Robi to niechętnie. Ale wiesz co, zdecydowałam się zmienić ten fragment. Michael nie powinien zbytnio się dąsać. To dzieje się na początku książki, kiedy żadne z nich nie zdaje sobie jeszcze sprawy z planu tatusia. Nie chcę zbyt wcześnie sugerować niczego czytelnikowi.

Bailey przerabiała w głowie całą tę scenę. Widziała oczami duszy Michaela i Janice stojących pod jemiołą, obydwoje skrępowanych sytuacją, ale, jak sugerował Parker, nie wzbraniających się aż tak bardzo przed pocałunkiem. Janice myśli sobie, że pocałują się i na tym koniec, dopóki... naprawdę nie zaczynają się całować.

Ten właśnie fragment Bailey chciałaby rozbudować. Kiedy usta Michaela dotkną ust Janice, musi być tak, jak przy dolaniu oliwy do ognia, albo jeszcze goręcej. Wówczas, nie dość, że młodzi będą opierać się niecnym knowaniom ojca Janice, to jeszcze będą musieli walczyć z ogarniającymi ich uczuciami.

- Fantastyczne - szepnęła Bailey. - Naprawdę fantastyczne.

Zaczęła opowiadać Parkerowi swój plan, ale prze­rwał im kelner, ustawiając na stole zestaw różnorod­nych dymiących potraw.

Głodna Bailey chwyciła pałeczki. Parker poszedł w jej ślady. Z rozpędu sięgnęli do tego samego dania.

- Najpierw ty.

- Nie, ty - zachęcił ją Parker.

Uśmiechnęła się, ponownie sięgając do miseczki. Chociaż byli sobie niemal zupełnie obcy, zachowywali się prawie tak, jakby łączyły ich stosunki koleżeńskie, a może nawet... przyjaźń.

Przez kilka minut jedli w ciszy. Bailey obserwowała, jak Parker zgrabnie radzi sobie z pałeczkami. Po raz pierwszy umówiła się na randkę z mężczyzną, który dorównywał jej w tej umiejętności.

Zaraz, zaraz...! „Randka"? Czy rzeczywiście umówiła się na randkę? Podniosła głowę i szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w siedzącego naprzeciwko mężczyznę.

- Bailey, dobrze się czujesz?

Skinęła głową, szybko odwróciwszy wzrok.

- Rozgryzłaś pieprz czy co?

- Nie - zapewniła go. - Wszystko w porządku. - Nie, to nie mogła być randka! Bailey miała nadzieję, że Parker zdaje sobie z tego sprawę.

Resztę posiłku spożyli w milczeniu.

Parker oczywiście nie mógł nic wiedzieć o jej przejściach z Paulem i Tomem. Ani o tym, że w szafie wisi nie używana suknia ślubna, każdego ranka przywołująca okropne wspomnienia. Ta suknia była dla niej niczym stała przestroga, że należy nieufnie odnosić się do całego rodzaju męskiego. Przy Parkerze czuła się bezpieczna. Sprawiał wra­żenie szczerego, prawego i... w tym właśnie tkwiło zagrożenie. Może rzeczywiście posiadał cechy idealnego bohatera, ale Bailey, która sparzyła się już dwa razy, nie miała zamiaru znowu wystawiać swojego serca na próbę.

Zapłacili po połowie. Parkerowi wyraźnie to się nie podobało, ale Bailey uparła się. Właśnie wychodzili, kiedy mężczyzna coś sobie przypomniał.

- Mówiłaś o przerobieniu tej sceny pod jemiołą...

- Tak - odpowiedziała, odzyskując częściowo entuzjazm. - Ten pocałunek ma być jak wybuch dynamitu. Twoje sugestie bardzo mi pomogły. Nawet nie wiesz, jak bardzo doceniam fakt, że spotkałeś się ze mną dzisiaj, tak w ostatniej chwili.

Parker jakby jej nie słyszał. Otwierając przed nią drzwi, zmarszczył brwi.

- Znowu coś ci się nie podoba? - głośno zauważyła Bailey.

- Czy kiedykolwiek doświadczyłaś tak intensywnego uczucia w trakcie pocałunku z mężczyzną?

Bailey nie musiała zastanawiać się nad odpowiedzią.

- Prawdę mówiąc, nie.

- Tak też myślałem.

- Ale podoba mi się pomysł, że coś takiego dzieje się między Janice i Michaelem. - Obstawała przy swoim. - To nadaje całej historii zupełnie nowy wymiar. Poza tym w romansach książkowych musi być jakiś element fantazji przekraczający ramy zwyk­łego życia.

- Nie mówię, że taka silna reakcja z ich strony nie powinna mieć miejsca. Zastanawiałem się tylko, jak zamierzasz opisać tę scenę, jeżeli tobie samej nigdy coś podobnego się nie przydarzyło.

- Na tym polega dobre pisarstwo - wyjaśniała Bailey, ignorując niezbyt przyjemne sugestie ze strony Parkera.

Całowała się przecież! I to ile razy!

- Pisanie romansu wymaga po prostu wyobraźni. Nie spodziewasz się chyba, że będę latać i całować się z obcymi facetami.

- Dlaczego nie? Nie miałaś żadnych oporów, żeby śledzić właśnie takiego obcego faceta. Jaką ci zrobi różnicę, jeśli pozwolisz mi się pocałować? Wszystko w celach naukowych.

- Pocałować się z tobą?

- To doda autentyczności twojemu romansowi.

- A gdybym chciała opisać historię tajemniczego morderstwa, musiałabym najpierw kogoś zabić?

- Nie mów bzdur! Morderstwo w ogóle nie wchodzi w rachubę, ale pocałunek... pocałunek to zupełnie inna para kaloszy. Uważam, Bailey, że powinniśmy spróbować.

Szli obok siebie. Bailey zatopiona była w myślach, kiedy Parker, jak gdyby nigdy nic, skręcił w wąską uliczkę. Zdawało się jej, że to ta sama, do której wciągnął ją, kiedy go śledziła.

- No więc? - powiedział, kładąc jej ręce na ramionach i patrząc na nią z góry. - Jesteś go­towa?

Czy była gotowa? Sama już nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Miał rację, że opis sceny pocałunku może okazać się o wiele lepszy, jeżeli sama dozna uczuć podobnych do Janice. Pocałunek z Parkerem, to tak... jak Janice z Michaelem. Sposób, w jaki w pierwszym, najważniejszym rozdziale opisze uczucia zbliżające do siebie bohaterów, może zaważyć na decyzji o wydaniu książki.

- Jestem - odpowiedziała, z trudem rozpoznając własny głos.

Ledwie zdążyła to powiedzieć, już Parker delikatnie ujął jej brodę i zbliżył swoje usta do jej twarzy.

- To będzie wspaniałe - usłyszała jeszcze jego szept, a potem zaczął ją całować.

Bailey zamknęła oczy. Miał rację, było wspaniale, cudownie... Poczuła, że kręci jej się w głowie, i że ogarnia ją jakaś słabość, jakaś słodka ociężałość. Mimowolnie przylgnęła do Parkera i niemal omdlała w jego ramionach. Z pewnością osunęłaby się na chodnik, gdyby nie trzymał jej mocno.

Cudownie całował, biło z niego ciepło.

Jeżeli to dłużej potrwa, oboje zupełnie stracą panowanie nad sobą!

- Już dość - błagała, odrywając usta.

Ukryła twarz na jego ramieniu i kilka razy ode­tchnęła głęboko, próbując opanować drżenie.

To nie w porządku z jego strony, że doprowadził ją do takiego stanu. Dla Michaela i Janice to oczywiście jak najlepiej, ale jeżeli chodzi o nią - wręcz odwrotnie. Nie chciała już odczuwać takich sensacji. Nieczułość, w którą przyoblekła swoje serce, pękała akurat wtedy, kiedy Bailey najbardziej jej potrzebowała.

Dotyk gorących ust na skroni spowodował, że odskoczyła od niego.

- Tak - powiedziała, zacierając dłonie i powoli odzyskując głos. - To był niewątpliwie krok w dobrym kierunku.

- Słucham? - Parker patrzył na nią, jakby nie był całkiem pewien, że dobrze usłyszał.

- Ten pocałunek - wyjaśniła. - Miał w sobie żar i pewien wdzięk, ale nie znalazłam w nim tego czegoś... więcej. W trakcie pocałunku między Michaelem i Janice musi płonąć żywy ogień!

- W naszym pocałunku był ogień. - W głębokim głosie Parkera pobrzmiewało rozgoryczenie.

- Wdzięk, owszem - poprawiła go i dodała: - Chociaż muszę przyznać, że jesteś dobry w te klocki. Długoletnia praktyka, co? - Żartobliwie szturchnęła go łokciem pod żebro. - No, muszę pędzić. Jeszcze raz dzięki, że zgodziłeś się spotkać ze mną bez uprzedzenia. Do zobaczenia.

O dziwo, udało jej się utrzymać uśmiech na twarzy, a co jeszcze dziwniejsze - udało jej się odmaszerować, chociaż nogi miała jak z waty.

Zdążała w stronę metra, najszybciej jak mogła, mamrocząc coś do siebie z wyrzutem przez cały czas. Ilekroć znalazła się w pobliżu Parkera Davidsona, zaraz zaczynała się zachowywać jak kompletna idiotka!

Kiedy tak strofowała samą siebie, białym sportowym samochodem podjechał Parker. Nie znała się na samochodach, ale potrafiła rozpoznać kosztowny wóz. Tak samo jak wiedziała, że jego garnitur nie pochodzi z domu towarowego.

- Wsiadaj - powiedział krótko, zatrzymując się powoli i przechylając, żeby otworzyć drzwi od strony pasażera.

- Pojadę metrem.

- Nie o tej porze.

- A dlaczego nie?

- Nie kuś losu, Bailey, wsiadaj.

Zastanawiała się, co powinna zrobić, ale na widok jego zaciśniętych ust doszła do wniosku, że nie da się go przekonać. W życiu nie widziała mocniej zaryso­wanego podbródka. Przypomniała sobie, że ta właśnie cecha, jako jedna z pierwszych, rzuciła jej się w oczy.

- Gdzie mieszkasz? - zapytał, kiedy wsunęła się do samochodu.

Bailey podała adres, zapinając pasy. Siedziała milcząca, Parker zaś pędził zatłoczoną ulicą. Na czerwonym świetle ostro zahamował. Dziewczyna rzuciła spojrzenie w jego stronę.

- Dlaczego jesteś taki wściekły? - zażądała odpowiedzi. - Wyglądasz, jak byś miał ochotę mnie pokąsać.

- Nie znoszę, kiedy kobieta kłamie.

- Ja skłamałam? Kiedy? - spytała z obrażoną miną.

- Kilka minut temu, kiedy twierdziłaś, że naszemu pocałunkowi... czegoś brakowało. - Gorzko się roześmiał i potrząsnął głową. - W czasie tego pocałunku przeleciał między nami prąd o takim natężeniu, że mógłby oświetlić całe miasto. Jeżeli chcesz oszukiwać samą siebie, to w porządku, ale ja się nie dam wziąć na takie gierki.

- To nie są żadne gierki - poinformowała go, przybierając skromną minę. - Ale nie odpowiada mi, że rzucasz się na mnie jak dzikus tylko dlatego, że mam inne zdanie na temat istniejącego między nami układu.

- Jakiego układu? To był tylko pocałunek, kochaneczko.

- Zgodziłam się na niego jak na doświadczenie naukowe.

- Jeżeli sama chcesz w to wierzyć, w porządku, ale oboje wiemy, jak jest naprawdę.

No, dobrze. Niech sobie myśli, co mu się żywnie podoba. Pozwoli się odwieźć do domu, bo Parker nalega, ale na tym koniec ich znajomości! Okazuje się, że dla niego ten pocałunek miał o wiele większe znaczenie, niż myślała. Pewnie ona też coś tam poczuła... Tylko czy on musi opowiadać o tym ogniu, prądzie, który między nimi przepłynął?

Parker podjechał pod jej dom i zatrzymał samochód.

- Czy ciągle upierasz się, że nasz pocałunek nic dla ciebie nie znaczył i był jedynie eksperymentem naukowym?

- Jak najbardziej - potwierdziła zdecydowanie, nie pozwalając sobie na najmniejsze nawet wahanie.

- Udowodnij mi to.

- O co ci chodzi?

- Jeszcze raz mnie pocałuj.

Dziewczyna poczuła, że krew odpływa jej z twarzy.

- Nie mam zamiaru całować się z tobą przed domem, kiedy przygląda nam się połowa lokatorów.

- W porządku, zaproś mnie do siebie.

- Jest już późno.

- Od kiedy to dziewiąta wieczorem oznacza „póź­no"?

- Nie ma takiego prawa, które mówi, że kobieta musi zapraszać mężczyznę do domu - powiedziała, przybierając oficjalny ton.

Po plecach przeszły jej ciarki. Wpatrywała się prosto przed siebie.

Śmiech Parkera zupełnie ją zaskoczył. Obróciła się, żeby zmiażdżyć go spojrzeniem i zobaczyła łobuzersko roześmianą twarz.

- Och, ty tchórzu... - Przyciągnął ją do siebie i lekko pocałował w policzek - No już, uciekaj do domu, zanim się rozmyślę.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

- Podoba mi się sposób, w jaki zmieniłaś tę scenę z pierwszym pocałunkiem - powiedziała Jo Ann. - Zupełnie genialnie. Jesteś na dobrej drodze do sukcesu, Bailey. Zrobiłaś. z Michaela dumnego, namiętnego, ale również bardzo spontanicznego faceta.
To najlepsza wersja z tych, które dotychczas napisałaś.

Bailey była tak szczęśliwa, że z trudem powstrzy­mywała się, żeby nie odtańczyć szalonego rocka wzdłuż zatłoczonego przejścia w wagonie metra. Opanowała się całym wysiłkiem woli i uśmiechnęła w odpowiedzi.

- Zadziwiające, jak podejście do tej sceny pod trochę innym kątem stawia wszystko w zupełnie innym świetle, prawda?

- Faktycznie - sekundowała jej Jo Ann. - Jeśli reszta książki będzie równie dobra, to naprawdę myślę, że masz szansę.

Bailey bała się nawet snuć takie marzenia. Cały weekend spędziła przy komputerze. Scenę pod jemiołą przerabiała pewnie z dziesięć razy, za każdym razem wkładając więcej pasji w uczucia bohaterów. Kosz­towało ją wiele wysiłku, żeby uchwycić to niedowie­rzanie, którego doświadczyli jej bohaterowie w trakcie pierwszego pocałunku, szok niespodziewanej wzajemnej fascynacji. Naturalnie, żadne z nich nie może na razie zorientować się, jakie uczucia żywi względem drugiego. W przeciwnym razie Bailey pozbawiłaby się głównego wątku.

Michael po opisanym wydarzeniu wpada w melan­cholijny, ponury nastrój. Z kolei Janice dokonuje jakichś skomplikowanych akrobacji, żeby siebie samą przekonać, jak nieważny był ów incydent pod jemiołą. Jednakże żadne z nich nie jest w stanie o nim zapomnieć.

Jeżeli ta część książki napisana była szczególnie sugestywnie, to nie bez powodu. Reakcja Bailey na pocałunek Parkera była identyczna z tym, co czuła Janice całowana przez Michaela. Niedowierzanie... Zdumienie... Szok... To nie powinno się było w ogóle wydarzyć.

Bailey, niestety, spodziewała się takiej reakcji, zanim jeszcze zgodziła się na ten „naukowy eks­peryment". Kogo chciała oszukać? Samą siebie? Wiedziała, że pragnie tego pocałunku jeszcze na długo przed tym, jak Parker podsunął jej tę prag­matyczną wymówkę.

Już w połowie kolacji doświadczyła wszystkich tak dobrze znanych symptomów. Palpitacje, spocone dłonie, nagła utrata apetytu... Próbowała zignorować te objawy, ale, w miarę upływu czasu, nie była w stanie już o niczym innym myśleć.

Parker też jakoś podejrzanie ucichł. Potem pocałował ją i zrobiło się jeszcze gorzej. Najpierw poczuła ogarniające ją ciepło i zakręciło jej się w głowie, a przez całe jej ciało zaczęły przebiegać dreszcze. Doznanie było tak silne, tak dojmujące, że Bailey wiele kosztowało, aby nie dać po sobie poznać, jakie zrobiło na niej wrażenie.

- Co sprawiło, że postanowiłaś przerobić tę scenę w taki sposób? - spytała Jo Ann, wdzierając się w jej myśli.

Bailey gapiła się na nią, gwałtownie mrugając oczami.

- Bailey? Wyglądasz, jakbyś bujała w obłokach.

- Nie, zamyśliłam się tylko.

- Bardzo niebezpieczna cecha. Zwłaszcza u pisarzy. Trudno nam przestać myśleć o naszych bohaterach. Uparcie chodzą za nami.

Co tam bohaterowie! Bailey nie mogła przestać myśleć o Parkerze Davidsonie! On istniał naprawdę. Teraz na przykład szedł w ich stronę, jak gdyby w jego zwyczaju było wyszukiwanie jej w tłumie podróżnych.

- Witam panie - odezwał się grzecznie, posłał im przyjazny uśmiech i stanął dokładnie naprzeciwko Bailey. Spod pachy wystawała mu poranna gazeta i wyglądał dokładnie tak, jak tego pamiętnego pierwszego dnia. Przystojny. Silna osobowość.

- Dzień dobry - odburknęła Bailey, natychmiast odwracając się z powrotem do okna.

- Cześć. - Jo Ann uśmiechnęła się ciepło.

Bailey poczuła ukłucie zazdrości. Przecież Parker jest jej bohaterem, a nie Jo Ann! Przyjaciółka witała się z nim jak z dawno nie widzianym bratem albo starym znajomym. Jeszcze bardziej denerwowała ją jej własna radość na widok Parkera.

- Jak tam? - zwrócił się do Bailey. - Czy ostatnio śledziłaś po mieście jakichś obcych mężczyzn?

Widząc zainteresowanie, jakie jego słowa wywołały wśród siedzących w pobliżu pasażerów, spojrzała na niego z wściekłością.

- Bynajmniej - warknęła.

- Cieszę się.

O mój Boże! Niechcący spojrzała na mężczyznę obok Parkera. Był to starszy, dystyngowany dżentel­men, z wyraźnym zainteresowaniem zerkający znad porannej gazety.

- Przerobiłaś tę scenę pocałunku? - dopytywał się dalej Parker.

Mężczyzna obok przestał nawet udawać, że czyta gazetę i otwarcie wpatrywał się w Bailey.

- Zrobiła to fantastycznie - wyręczyła ją Jo Ann, jakby włożony w przeróbkę wysiłek należał do niej.

- Byłem pewien, że tak będzie - zauważył znacząco Parker.

W kącikach jego ust czaił się uśmiech. Bailey najchętniej zapadłaby się pod ziemię.

- Domyślam się, że opis odznaczał się dbałością o szczegół - dodał, a jego oczy znalazły wzrok Bailey. - I wnikliwością, której brakowało w pierwszej wersji.

- Rzeczywiście - potwierdziła Jo Ann, patrząc na niego ze zdziwieniem. - Cała scena jest przepięknie napisana. Wszystkie uczucia, emocje oddane są tak sugestywnie, że aż trudno uwierzyć, że te dwa opisy wyszły spod pióra tej samej osoby.

Mina Parkera przypomniała Bailey Maksa, kiedy znalazł w swojej misce indyka, zamiast klajstrowatego kociego pokarmu.

- Mam tylko nadzieję, że tak samo dobra będzie scena tańca - dodała Jo Ann.

- Scena tańca? - zdziwił się Parker.

- To parę rozdziałów dalej - wyjaśniła Bailey, gwałtownie zabierając maszynopis z kolan Jo Ann i pakując go do swojej przepastnej torby.

- Opisała tę scenę bardzo romantycznie, ale czegoś tam brakuje - tłumaczyła Jo Ann. - Niestety, nie potrafię określić, czego...

- Największy problem jak zwykle sprawia Michael - wtrąciła Bailey, nie chcąc, żeby rozmowa zeszła na inne tory.

- Nie możesz za wszystko winić Michaela - nie zgodziła się Jo Ann. - Popraw mnie, jeżeli się mylę, ale, o ile sobie przypominam, to Michael i Janice zostali wmanewrowani, oczywiście przez ojca Janice, do pójścia razem na koncert. Poszli tylko dlatego, że nie potrafili wymyślić żadnej wiarygodnej wymówki.

-Tak - Bailey zgodziła się ponuro. - Jakaś grupa rockowa grała muzykę lat sześćdziesiątych.

- No właśnie. Po czym, gdy impreza zaczęła się rozkręcać, kilka par zaczęło tańczyć na widowni. Młodzieniec siedzący obok Janice zaprosił ją do tańca...

- No tak, ale mimo wszystko najbardziej zawinił Michael - upierała się Bailey. Z nadzieją zerknęła na starszego dżentelmena z gazetą, ale ten tylko wzruszył ramionami.

- A co takiego strasznego zrobił Michael? - dopy­tywała się Jo Ann, marszcząc w zdziwieniu brwi.

- No... no, nie powinien pozwolić Janice, żeby tańczyła z kimś innym - wydusiła zdesperowana Bailey.

- Nie mógł tego zrobić - argumentowała Jo Ann. - Wyszedłby na zazdrosnego bubka. - Spojrzeniem szukała potwierdzenia u Parkera.

- Może się nie znam, ale muszę się zgodzić.

Bailey zła była na obydwoje. To była jej powieść i napisze ją tak, jak uważa za stosowne. Jednakże, na wszelki wypadek, gdyby to oni mieli rację, po­wstrzymała się od komentarza. Musi przetrawić ich opinie.

Zazgrzytały hamulce, pociąg zatrzymał się, kilku pasażerów ustawiło się do wyjścia i Bailey z ulgą zauważyła, że jest to przystanek Parkera.

- Zadzwonię do ciebie - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. Nie czekając na odpowiedź, odwrócił się do wyjścia.

Bailey była przerażona. Przecież wiedział, że nie chciała podtrzymywać tej znajomości. Przybrała postawę obronną i dobrze wiedziała, dlaczego tak robi. Tylko że on nie bardzo to rozumiał, a jej opór jeszcze bardziej go podniecał, a może po prostu bawił.

- Zadzwoni do ciebie - z zazdrością westchnęła Jo Ann. - Czyż to nie podniecające? Nie jesteś pod­niecona?

Bailey potrząsnęła głową, na przekór temu, co czuła.

- Podniecona? Raczej nie.

Jo Ann obrzuciła ją podejrzliwym spojrzeniem.

- Coś nie tak?

- Nic - spokojnie odpowiedziała Bailey.

Dwukrotnie pozwoliła się ponieść swojej roman­tycznej naturze, ale tym razem nie popełni kolejnego błędu. Romansowanie jest z pewnością cudowne, podniecające i inspirujące, ale najlepiej ograniczyć się do czytania powieści o miłości. Mężczyźni, przynaj­mniej ci, z którymi miała do czynienia, okrutnie ją rozczarowali.

- Czy Parker ci się nie podoba? - zapytała Jo Ann. - Przecież to materiał na idealnego bohatera! Od razu się zorientowałaś, szybciej niż ja, nie pamiętasz?

- Tak, ale to był tylko eksperyment naukowy.

- Eksperyment naukowy?! Nie oszukuj, Bailey. Zobaczyłaś w Parkerze Davidsonie o wiele więcej niż tylko postać Michaela. Nie należysz do typu kobiet, które wyskakują z metra, żeby śledzić nie znanego im faceta. Coś tam w głębi twojej duszy kazało ci zwrócić na niego uwagę.

Bailey zaśmiała się krótko, z przymusem.

- Wybacz, że to mówię, ale chyba naczytałaś się za dużo romansów.

Jo Ann wzruszyła ramionami.

Tego wieczora pisanie w ogóle jej nie szło. Bailey, ubrana w szary dres, bez makijażu i bez pantofli, siedziała przed swoim komputerem, tępo wpatrując się w ekran. Opuścił ją dobry humor i zapał. Każde napisane słowo zdawało jej się płaskie i niezdarne. Walczyła z pokusą, żeby skasować cały rozdział.

Maks, który widocznie postanowił zostać straż­nikiem jej drukarki, zwinięty w kłębek spał sobie na niej w najlepsze. Bailey już dawno porzuciła próby zganiania kota z aparatury. Poddała się bardzo szybko i teraz okrywała tylko drukarkę ręcznikiem, żeby uchronić mechanizm przed kocią sierścią. Gdy chciała coś wydrukować, budziła Maksa, który był wyraźnie niezadowolony z tego powodu, czego zresztą nie omieszkiwał jej okazać.

- Niedobrze, Maks - poinformowała swego towa­rzysza. - Słowa po prostu nie chcą płynąć.

Maks nie okazał najmniejszego zainteresowania. Wyciągnął łapę i uważnie ją oglądał, po czym zapadł w kolejną drzemkę. Był najedzony, zadowolony z życia... Czegóż chcieć więcej?

Bailey skrzyżowała nogi i odchyliła się na krześle z rękami założonymi za głowę. Rozdział drugi, tak jak pierwszy, był wartki i potoczysty. Natomiast trzeci... Jęknęła i po raz kolejny przeczytała list od Pauli Albright, z całych sił pragnąc odnaleźć w jej uwagach inspirację do dalszej pracy.

Gdy w kuchni zadzwonił telefon, aż podskoczyła. Westchnęła z irytacją i wstała z krzesła, żeby go odebrać.

- Halo! - powiedziała, zdając sobie jednocześnie sprawę z dwóch rzeczy.

Po pierwsze, jej głos brzmiał odpychająco, a po drugie... po drugie, przez cały wieczór podświadomie wyczekiwała tego telefonu.

- Halo? - Usłyszała w słuchawce uprzejmy głos Parkera.

Jej zły humor nie zrobił na nim większego wrażenia.

- Pewnie pracujesz, ale z twojego tonu domyślam się, że przeróbka nie idzie ci za dobrze.

- Dlaczego? Całkiem nieźle... Prawdę mówiąc, przerwałeś mi w trakcie ważnej sceny. Mam tak niewiele czasu na pisanie i wieczory są dla mnie niezmiernie ważne.

Zaległa niezręczna cisza.

- No dobrze, to już ci nie przeszkadzam.

- Chodzi o to, że wolałabym, żebyś do mnie nie dzwonił. - Jej niezdarne wyjaśnienia tylko pogarszały sprawę.

- Rozumiem. - Jego głos był teraz zimny i zasad­niczy.

Bailey uświadomiła sobie, że chyba rzeczywiście „zrozumiał". Oczekiwała, że będzie się z nią przeko­marzał, próbował wprawić w lepszy humor... Nic z tego!

- Może odezwiesz się do mnie, jak znajdziesz wolną chwilę. - To wszystko, co usłyszała.

- Oczywiście - odpowiedziała bezgranicznie roz­czarowana, choć sama nie wiedziała, z jakiego powodu.

A może tak będzie lepiej? Klamka zapadła. Żadnych dalszych kontaktów!

- Do widzenia.

- Do widzenia - odpowiedział po kolejnym, pełnym niepewności milczeniu.

Parker rozłączył się, ale ona wciąż ściskała w ręku słuchawkę. Zupełnie niepotrzebnie zachowała się tak nieuprzejmie i odpychająco. Czyżby chciała samej sobie coś udowodnić? Przekonać siebie, że nie warto mieć więcej do czynienia z Parkerem Davidsonem?

Spokojnie, Bailey, nie angażuj w to swoich uczuć. Dostałaś już nauczkę. W myśli wynajdowała coraz to nowe wymówki, które mogłyby usprawiedliwić jej nietaktowne zachowanie. Ale jej serce zupełnie nie chciało ich słuchać.

Czuła się okropnie. Usiadła z powrotem na krześle i przez dobre pięć minut wpatrywała się w ekran komputera, zupełnie nie mogąc się skoncentrować.

Przecież on tylko próbuje ci pomóc, podpowiadało jej serce. Mężczyznom nie można ufać- odpowiadał na to rozum. Czy jeszcze się tego nie nauczyłaś?

No dobrze, ale jeżeli postąpiła właściwie, to dlaczego teraz czuje się tak wrednie? Zamknęła oczy i potrząsnęła głową, w której czuła jedynie beznadziejny zamęt. Zrobiła to, co uznała za konieczne, ale źle się z tym czuła. Prawdę mówiąc, czuła się wręcz podle. Parker ze wszystkich sił próbował jej pomóc w pisaniu, poświęcając swój czas, dając cenne rady. A kiedy ją pocałował, przypomniała sobie, co znaczy pożądanie.... Przez całą noc Bailey nie zmrużyła oka. We wtorek rano zdecydowała się za wszelką cenę odnaleźć Parkera. Jeżeli go odszuka, przeprosi, kładąc swój wczorajszy zły humor na brak weny.

- Cześć. - Jak co dzień przywitała ją na peronie Jo Ann.

- Cześć - nieprzytomnie odpowiedziała Bailey, wpatrując się w okna przedziałów nadjeżdżającego pociągu. Miała nadzieję, że dostrzeże w którymś z nich Parkera.

Jeżeli nawet Jo Ann zauważyła coś dziwnego w jej zachowaniu, powstrzymała się od komentarza.

- Dostałam wiadomość od agenta, do którego pisałam parę miesięcy temu - powiedziała Jo Ann, radośnie się uśmiechając. Oczy jej błyszczały.

- Od Irenę Ingram? - Bailey natychmiast zapom­niała o Parkerze.

Wiadomości Jo Ann od razu poprawiły jej nastrój. Przyjaciółka całymi tygodniami wczytywała się w listę agentów, zastanawiając się, do kogo najpierw się zwrócić. Po długich medytacjach zdecydowała się mierzyć wysoko. Trudno było znaleźć kogoś, kto zechciałby reprezentować interesy początkującego pisarza, a Irenę figurowała na liście jako jeden z najlepszych agentów pisarzy romansów. Z jej usług korzystało wielu znanych autorów.

- No i co? - dopytywała się Bailey, pewna pozytyw­nej odpowiedzi.

- Przeczytała moją książkę i... - Jo Ann wyrzuciła do góry ręce - ...i szalenie jej się podoba!

- Czy to znaczy, że będzie prowadzić twoje interesy? Obydwie zdawały sobie sprawę, że nie zdarza się raczej, aby uznany nowojorski agent reprezentował autora, który nie opublikował w swojej karierze żadnej książki. Nie znaczy to, że coś takiego jest w ogóle nie do pomyślenia, ale wyobrazić to sobie byłoby trudno.

- Jakoś nie rozmawiałyśmy na ten temat, ale przypuszczam, że tak. To znaczy, mówiłyśmy o jakichś drobnych poprawkach, których zrobienie nie powinno zająć mi więcej niż tydzień. Potem omawiałyśmy kwestię publikacji. Ona zna wydawcę, który interesuje się historycznymi romansami z tego okresu. Jak tylko dokonam tych przeróbek, Irenę chce jemu pierwszemu wysłać moją książkę.

- Jo Ann! - Bailey schwyciła przyjaciółkę za ręce. - To fantastyczna wiadomość!

- Ciągle jeszcze nie mogę w to uwierzyć. Irenę zatelefonowała, kiedy byłam w pracy i rozmawiała z moim ośmioletnim synem. Kiedy wróciłam do domu, zastałam jakąś nagryzmoloną wiadomość, z której nic nie zrozumiałam. Wynikało z niej, że dzwoniła jakaś pani o przedziwnym nazwisku.

- Bobby zawsze wszystko załatwi.

- Nie było go w domu, żebym mogła go dokładnie wypytać.

- Nie zapisał numeru telefonu?

- Nie, ale powiedział Irenę, że jestem w pracy, i zadzwoniła o wpół do szóstej naszego czasu.

- Czy to nie ty mi powiedziałaś, że jak się jest pisarzem, to trzeba zawsze wiedzieć, która godzina jest w Nowym Jorku?

- We własnej osobie! W każdym razie rozmawiałyś­my chyba z godzinę. To było coś niesamowitego. Dan na szczęście był w domu. Stałam w kuchni z wypiekami na twarzy i robiłam gorączkowo po­spieszne notatki. Niczego nie musiałam mu wyjaśniać. Dan zabrał się za obiad, potem poleciał po dzieci do parku, Sara nakryła do stołu i zanim skończyłam rozmowę, obiad był gotowy.

- Zadziwiające.

Niektóre kobiety z klubu pisarzy narzekały na niechętny stosunek swoich mężów do ich wysiłków twórczych. Pod tym względem Jo Ann miała szczęście. Dan wierzył w jej talent równie mocno, jak ona sama.

Bailey czuła się coraz bardziej podekscytowana. Po trzech latach wysiłku marzenia Jo Ann prawie się spełniły. Należało jej się to bardziej niż komukolwiek innemu. Pisała w każdej wolnej chwili, jednocześnie pracowała na pełnym etacie, a na dodatek była przykładną matką i żoną, no i siłą napędową całego klubu pisarzy.

- Dlaczego do mnie wcześniej nie zadzwoniłaś?

- Miałam taki zamiar, naprawdę. Ale zanim zmyłam naczynia, pokładłam dzieci spać i przejrzałam moje notatki, zrobiło się strasznie późno. A propos, czy Parker do ciebie dzwonił?

Bailey, akurat o nim najmniej chciała w tej chwili rozmawiać. Jeżeli przyzna, że telefonował, Jo Ann zada jej pewnie całe mnóstwo kłopotliwych pytań. A jeżeli powie, że nie - to skłamie.

Poszła na kompromis.

- Dzwonił, ale byłam akurat w trakcie pisania i zaproponowałam, że sama później do niego zatele­fonuję.

- No i...? - wyczekująco pytała Jo Ann.

- Nic - smutnym głosikiem odpowiedziała Bailey. - Wiem, że powinnam, ale... nie zrobiłam tego.

- Wiesz, on jest fantastyczny.

- Słuchaj, czy mogłybyśmy nie rozmawiać na temat Parkera? Mam tyle innych kłopotów, a poza tym... muszę przemyśleć pewne sprawy.

- Oczywiście. - Spojrzenie Jo Ann wyrażało współczucie. - Tylko nie myśl za długo. Nieczęsto zjawiają się tacy mężczyźni, jak Parker Davidson. Przy odrobinie szczęścia - raz w życiu. Na pewno nie to Bailey chciała usłyszeć.

Wieczorem, tego samego dnia, Maks jak zwykle leżał zwinięty na drukarce Bailey. Od godziny praco­wała nad przeróbkami, ale nie była zadowolona z wyników. Co rusz się myliła. Ilekroć zamierzała wystukać imię Michaela, na ekranie komputera pojawiało się imię „Parker".

Łatwo wytłumaczyć taki błąd. Była zmęczona. Parker zajmował jej myśli przez znaczną część dnia. Co tu dużo mówić - czy był w ogóle w ciągu dnia taki moment, że o nim nie myślała?

Zdecydowała się na krótką przerwę. Podniosła gazetę, żeby przejrzeć wiadomości i natychmiast zauważyła wydrukowane na jednej ze stron nazwis­ko Parkera. Przez moment była przekonana, że to jakiś błąd drukarski, podobny do jej własnego. Przyjrzała się dokładnie kolumnie z lokalnymi wia­domościami i zdała sobie sprawę, że wzrok jej nie mylił.

Usiadła na stołku w kuchni i dokładnie przeczytała krótki artykuł. Parker Davidson miał być autorem projektu budowanego obecnie w mieście banku.

Bailey dwukrotnie przeczytała tekst. Czuła, jak wypełnia ją duma.

Musi do niego zadzwonić! Winna mu jest prze­prosiny i wdzięczność. Wiedziała o tym już wcześniej, w momencie, kiedy tak gwałtownie zakończyła ostatnią rozmowę. Wiedziała, rozmawiając dzisiaj rano z Jo Ann. Wiedziała, pisząc swoją powieść, kiedy po raz pierwszy zastąpiła imię Michaela jego imieniem. Nawet popołudniowa gazeta jej to podpowiadała.

Położyła rękę na słuchawce, zawahała się. Ale co ona właściwie mu powie? Przeprosi za swoje wcześ­niejsze zachowanie? Pogratuluje projektu, o którym przeczytała w gazecie? Zabierze jej to jakieś trzydzieści sekund. A potem?

Chodzenie po kuchni w tę i z powrotem nie dodało jej odwagi. Sprawdzenie zawartości lodówki też nie. Za to niezwykle podnieciło Maksa, który sądził, że dostanie kolejny posiłek.

Wreszcie podniosła słuchawkę, nakręciła numer Parkera i czekała. Usłyszała długi sygnał. Raz, drugi, trzeci...

Najwyraźniej wyszedł. Pewnie z jakąś szałową blondynką, żeby uczcić swój sukces...

- Halo! - odezwał się wreszcie po czwartym dzwonku.

Kompletnie ją zaskoczył.

- Parker?

- Bailey?

- Tak, to ja - powiedziała wesoło. - Cześć... - Zupełnie nie wiedziała, co ma dalej mówić.

- Cześć. - Głos mu złagodniał.

- Czy dzwonię nie w porę? - zapytała, owijając sobie palec, następnie przegub i w końcu łokieć sznurem od telefonu. - Mogę zadzwonić później.

- Ależ pora jest doskonała.

- Przeczytałam o tobie w gazecie i chcę ci po­gratulować. Ten projekt robi wrażenie.

Tak jak się spodziewała, zbagatelizował sprawę. Zaległa cisza, którą należało albo szybko przerwać, albo się rozłączyć.

- Chciałam cię też przeprosić za moje zachowanie wczoraj wieczorem - powiedziała ze sznurem tak ciasno oplecionym wokół ręki, że poczuła, jak traci czucie w palcach. - Zachowałam się nietaktownie, a wcale na to nie zasłużyłeś.

- To znaczy, że utknęłaś w pisaniu.

- Masz problemy ze. swoją powieścią?

- Skąd on może wiedzieć, zastanawiała się Bailey.

- No...

- Mam rację czy nie?

- Ani tak, ani nie. Telefonuję, żeby cię przeprosić.

- A jak idzie poprawianie?

- Niezbyt dobrze.

- To wszystko, co chciałem wiedzieć.

Bailey nie wiedziała, o co mu chodzi.

- Jeżeli próbujesz sugerować, że dzwonię tylko dlatego, żeby poprosić cię o pomoc przy „Na zawsze twój", to się grubo mylisz.

- To po co zatelefonowałaś?

- Jeżeli już musisz wiedzieć, to żeby ci coś wyjaśnić.

- No to słucham.

- Poczuła się głupio.

- Moja mama zawsze mi powtarzała, że na chams­two nie ma wytłumaczenia, chciałam więc coś ci powiedzieć, coś, co może pomóc ci zrozumieć, dlaczego... - urwała nagle. Nie mogła nic więcej z siebie wykrztusić.

- Słucham cię.

Bailey wzięła głęboki oddech i zamknęła oczy.

- Może tego nie zrozumiesz, ale powinieneś wie­dzieć, że... że w mojej szafie wisi prawie nie używana suknia ślubna.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Bailey w żaden sposób nie była w stanie pojąć, dlaczego wspomniała akurat o sukni ślubnej. Jeszcze mniej zrozumiałe było to, co zrobiła potem.

Po prostu odłożyła słuchawkę.

Telefon niemal natychmiast zaczął dzwonić, ale ona wpatrywała się tylko w niego głęboko przerażona i niezdolna do żadnej innej reakcji. Zasłaniając uszy dłońmi, przeszła do pokoju, wtuliła się w fotel i podciągnęła nogi.

Miała wrażenie, że telefon nigdy nie przestanie dzwonić. Cisza, która nastąpiła po ostatnim, siedem­nastym dzwonku, wcale nie była jednak łatwiejsza do zniesienia.

Powoli zaczęła zbierać myśli, kiedy rozległo się niecierpliwe pukanie do drzwi.

Maks uniósł łeb z nad drukarki, niezadowolony, że po raz kolejny ktoś zakłóca jego spokój.

- Bailey, otwórz! - rozkazał Parker tonem nieznoszącym sprzeciwu.

Niechętnie podniosła się i podeszła do drzwi. Nie było wyjścia, gdyby się uparł i tak pewnie znalazłby sposób na dostanie się do środka. Ściągnąłby na przykład panią Morgan z zapasowym kluczem.

Wpadł do pokoju jak szalony i stanął na środku, rozglądając się wokół i przeczesując włosy ręką.

- O co chodziło z tą ślubną sukienką?

Bailey, ciągle jeszcze kurczowo uwieszona klamki, wzruszyła ramionami.

- Zapomniałeś, że jest prawie nie używana.

- Prawie nie używana?

- To właśnie próbowałam ci wytłumaczyć...

- Czy jesteś mężatką?

Pytanie zaskoczyło ją, chociaż chyba nie powinno.

- Skądże znowu!

- No to co, do diabła, znaczy „prawie nie używa­na"?

- Parę razy ją przymierzałam, zapłaciłam za nią, chodziłam w niej po mieszkaniu... Nawet się w niej sfotografowałam, ale nigdy nie byłam w niej w kościele. - Zamknęła drzwi i oparła się o nie.

- Czy chcesz mi o tym opowiedzieć?

- Nieszczególnie - odparła. - Naprawdę, nawet nie potrafię ci wytłumaczyć, dlaczego zaczęłam mówić na ten temat. Ale, skoro już przyszedłeś, napijesz się kawy?

Nie czekając na odpowiedź, weszła do kuchni i automatycznie zdjęła z półki niebieski kubek.

- Jak się nazywał?

- Który? Za pierwszym razem to był Paul. Parę lat później, Tom - ze spokojnym sarkazmem, napełniając kubek, wyjaśniała Bailey. Sobie też nalała kawy.

- Czy mam rozumieć, że rzeczona sukienka była niejednokrotnie „prawie nie używana"?

- Dokładnie.

Usiadła na kanapie, podkurczając nogi. Parkerowi pozostawiła niewygodny fotel.

- Nie rozpowiadam o tym na prawo i lewo, ale najwyraźniej mam kłopoty w utrzymaniu przy sobie mężczyzny na dłużej. Dla wyjaśnienia - suknia została kupiona na mój ślub z Tomem. Był moim drugim narzeczonym. Z Paulem nawet nie zdążyliśmy nic zaplanować, tak szybko mnie... opuścił. - Ostatnie słowa wypowiedziała prawie niedosłyszalnie.

- Dlaczego więc wciąż trzymasz tę sukienkę? - Spoj­rzał na nią łagodnie, ale i z pewnym zaciekawieniem.

Bailey odwróciła wzrok. Nie potrzebowała współ­czucia. Nie potrzebowała też jego czułości. Ale dlaczego w takim razie czuła się taka samotna i opuszczona?

- Bailey?

- To taka piękna sukienka...

Koronka połączona z białym jedwabiem. Perełki naszywane przez całą długość rękawów. Dopasowa­na góra i rozkloszowana spódnica. Każda kobieta marzy, żeby chociaż raz w życiu założyć taką suk­nię...

Zamiast zostawić u rodziców, Bailey zapakowała ją ostrożnie i przetransportowała do San Francisco. A teraz Parker pyta, dlaczego? Pewnie istniało jakieś psychologiczne podłoże tej decyzji, jakiś powód ukryty głęboko w jej podświadomości... A może miała to być po prostu przestroga, że nigdy nie należy ufać mężczyznom?

- Kochałaś ich? - zapytał ostrożnie Parker.

- Tak mi się wydawało - szepnęła, wpatrując się w kubek z kawą. - Prawdę powiedziawszy, to... to już teraz sama nie wiem.

- Opowiedz mi o Paulu.

- Paul... - powtórzyła jak we śnie. - Poznaliśmy się na pierwszym roku studiów... - Mówiła o tym tak, jakby od tamtego czasu minęły całe wieki, a to dopiero kilka lat.

- I zakochałaś się?

- I to szybko. Studiował prawo. Był inteligentny, dowcipny i zdecydowany. Mogłam go słuchać godzi­nami. Paul dokładnie wiedział, czego chce i jak to zdobyć.

- Chciał zdobyć ciebie? - wtrącił Parker.

- Z początku... - Bailey zawahała się. - Potem poznał Valerie. Nie sądzę, żeby od początku chciał się w niej zakochać.

Bailey musiała w to wierzyć. Wiedziała, że Paul próbował wytrwać w miłości do niej, ale w końcu wybrał Valerie.

- Po tym wszystkim wyleciałam z uczelni - dodała cichym, drżącym głosem. - Nie mogłam znieść ich widoku, szczęśliwych, zakochanych...

Teraz widziała to jako akt tchórzostwa. Rodzice byli mocno rozczarowani jej decyzją. Tymczasem Bailey kontynuowała studia w szkole biznesu, kończąc je rok później.

- Powinnam się zorientować, że Paul nie mógł być bohaterem romansu. - Spojrzała na Parkera i spró­bowała się uśmiechnąć.

- W jaki sposób?

- Pił różowe wino.

- Słucham? - Parker wpatrywał się w nią szeroko otwartymi oczyma.

- Ty wolisz czystą whisky, prawda?

- Tak. - Patrzył teraz na nią jak na jakieś medium. - Skąd wiesz?

- Chodzisz również do męskiego fryzjera, a nie do damskiego.

Przytaknął.

- Twoje stroje są raczej tradycyjne i dobrej jakości, no i zawsze nosisz skarpetki.

- To wszystko prawda - zgodził się, jakby nie rozumiejąc dowcipu. - Ale skąd o tym wiesz?

- Wolisz pić kawę z kubka niż z filiżanki.

- Owszem... - Parker odpowiadał coraz bardziej zdziwiony.

- Nic dziwnego. Przecież jesteś bohaterem. - Znowu spróbowała się do niego uśmiechnąć. - Po tym wszystkim, co przeżyłam, nauczyłam się jednej rzeczy: jak rozpoznać prawdziwego mężczyznę.

- A Paul i Tom nie byli prawdziwymi mężczyznami?

- Nie, tylko za takich się uważali.

Zmieniła pozycję, podciągając kolana pod brodę i opasując je rękoma. To tak na wszelki wypa­dek, gdyby, na przykład, zachciało mu się ją pocie­szać.

- Lecz zanim wyciągniesz pochopne wnioski - mó­wiła dalej - powinieneś wiedzieć, że jedynym powodem, dla którego szukam prawdziwego mężczyzny, jest dobro „Na zawsze twój". Jesteś idealny... jako prototyp postaci Michaela.

- Ale osobiście nie chcesz się angażować w bliższą znajomość ze mną?

- No właśnie.

Bailey poczuła ogromną ulgę. Nareszcie wszystko udało jej się powiedzieć. Teraz zniknie może całe to napięcie między nimi.

Parker milczał przez chwilę, wreszcie potrząsnął głową, jakby z dezaprobatą.

- Mógłbym przyjąć twoje tłumaczenie, gdyby nie jedna rzecz...

-To znaczy? - Bailey spojrzała mu w oczy.

- Pocałunek.

Natychmiast opuściła wzrok, a po plecach przeszły jej ciarki. Chciała wrzasnąć, że nie powinien o tym akurat teraz wspominać, ale zamiast tego wymamrotała tylko:

- Chyba nie powinniśmy...

- Dlaczego nie?

- To był tylko eksperyment - powiedziała z nacis­kiem. - Nic więcej.

Próbowała przekonać samą siebie, że rzeczywiście tak było. Uśmiechnęła się przyjaźnie, z nadzieją, że Parker porzuci kłopotliwy temat.

Niestety.

- No to w takim razie chyba bez obawy możemy powtórzyć ten eksperyment?

- Nie ma takiej potrzeby - odparła niepewnie.

- Nie zgadzam się z tobą. - Mężczyzna podniósł się z fotela i ruszył w jej stronę.

Jeszcze mocniej objęła nogi.

- Nie masz się czego obawiać - uspokajał ją.

- Oczywiście... tylko że te pocałunki wprawiają mnie w zakłopotanie.

- A dlaczegóż to?

Boże, czy ten facet nie może przyjąć prostej odpowiedzi? Chociaż raz? Bailey westchnęła.

- No dobrze, jeżeli nalegasz, możesz mnie pocało­wać - powiedziała najbardziej odpychającym głosem, na jaki było ją stać.

Obciągnęła bluzę, mocno zacisnęła powieki, wydęła usta i czekała.

Ciągle czekała.

W końcu straciła cierpliwość i otworzyła oczy. Parker siedział obok i patrzył na nią jak gdyby nigdy nic. Jego twarz oddalona była zaledwie o kilka centymetrów. W kącikach ust czaił się uśmiech.

- Dobrze się bawisz? - spytała obrażonym tonem.

To przecież on nalegał! To on żądał dowodu!

- Nie za bardzo - odparł, chociaż błysk w jego oczach zdradzał, że z trudem powstrzymuje się, żeby nie parsknąć śmiechem.

- Myślę, że powinniśmy zapomnieć o całej sprawie - oznajmiła wyniośle.

Wstała, żeby odnieść filiżankę do kuchni. Od­wracając się do Parkera po jego kubek, wpadła prosto w jego ramiona.

Oparł ręce na jej barkach.

- Obydwaj ci faceci byli głupcami - wyszeptał, patrząc na nią czule.

Uwięziona między ciałem Parkera i blatem kuchen­nym Bailey poczuła narastającą panikę. Serce pod­skoczyło jej do gardła, bijąc jak oszalałe. Miał już przecież okazję, żeby ją pocałować! Wtedy powinien to zrobić, nie teraz. Nie była na to odpowiednio przygotowana. Nie teraz, kiedy stała się nagle tak bezbronna i uległa...

Delikatnie dotknął ustami jej ust. Pocałunek był prosty, łagodny i czuły, tak jakby Parker chciał ją nim pocieszyć, sprawić, żeby zapomniała o bolesnej przeszłości...

Bailey z początku nie odpowiedziała. Po chwili jednak jej usta zadrżały, powoli budząc się do życia. Nie była przygotowana na coś takiego! Wyrwała się gwałtownie z jego ramion i odwróciła.

- No co, jesteś zadowolony? - zapytała łamiącym się głosem.

- Nie - odpowiedział ponuro. - Możesz oszukiwać samą siebie, jeżeli chcesz, ale obydwoje wiemy, jaka jest prawda - przecież ty płoniesz.

- Ponieważ nie mogę znieść tego płomienia, wy­chodzę z kuchni.

Odgarnęła włosy z czoła, przywołała na usta fałszywy uśmiech i zwróciła się do niego.

- Po co ja ci w ogóle mówiłam o tej ślubnej sukience? Przepraszam, że musiałeś słuchać tego wszystkiego.

- Bardzo się cieszę, że o tym wiem. I wcale nie musisz mnie przepraszać.

- Dziękuję - odpowiedziała i znacząco podeszła do drzwi.

Parker zatrzymał się, żeby pogłaskać Maksa, który nawet nie raczył otworzyć oczu.

- Czy on zawsze śpi na drukarce?

- Nie, czasami zabiera większą część mojej podu­szki. Najczęściej wtedy, kiedy i ja chcę z niej skorzystać.

Parker uśmiechnął się. Bailey mogłaby przysiąc, że nigdy nie spotkała faceta z bardziej ujmującym uśmiechem. Całą siłą woli udało jej się jednak odwrócić wzrok.

- A więc, do zobaczenia - pożegnał ją przy drzwiach.

- Tak - szepnęła.

- Bailey... - lekko dotknął jej policzka - pamiętaj tylko, że nie ciebie jedyną zdradzono w miłości. Zdarza się to dość często.

Może, myślała sobie, ale Parker mógłby być idealnym bohaterem romansu. Był typem mężczyzny, o jakim kobiety rozczytywały się w milionach książek rocznie, o jakim... marzyły. Wątpiła, żeby wiedział, co to znaczy przeżyć miłosny zawód.

- Wygląda na to, że mi nie wierzysz.

Bailey wpatrywała się w niego zaskoczona, że tak dobrze potrafi odgadnąć jej myśli.

- Mylisz się - powiedział cicho. - Też kiedyś straciłem kogoś, kogo kochałem. - Opuścił rękę i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Zanim Bailey zdążyła pozbierać myśli i wybiec za nim, żeby go o wszystko wypytać, korytarz był już pusty. Parker stracił ukochaną osobę? Żadna kobieta, przy zdrowych zmysłach, nie odeszłaby od Parkera Davidsona!

- Znowu się wygłupiłam z tym Parkerem Davidsonem - oświadczyła Bailey, maszerując następnego dnia do biura w towarzystwie Jo Ann. W metrze panował taki ścisk i wrzask, że rozmowa była niemożliwa.

- Znowu? Jak to?

- Wygłupiłam się. Wiesz, on...

- Widziałaś jego nazwisko we wczorajszej gazecie? - przerwała pełna podniecenia Jo Ann, nie dając dojść do głosu przyjaciółce. - Chciałam do ciebie zadzwonić, ale wiedziałam, że się dzisiaj zobaczymy, a nie chciałam przeszkadzać ci w pisaniu.

- Widziałam tę notatkę.

- Na Danie zrobiło wrażenie, że znamy Parkera. Okazuje się, że on już od kilku lat pnie się w górę na liście najlepszych architektów. Ja nigdy nie zwracam uwagi na takie wiadomości, ale Dan już o nim słyszał. Nic dziwnego, sam pracuje w firmie budow­lanej. Wiedziałaś, że Parker otrzymał w zeszłym roku główną nagrodę państwową za najbardziej nowatorski projekt?

- Nie.

- Ale nie dopuściłam cię do głosu... - Jo Ann przerwała nagle w pół słowa. - Co chciałaś powiedzieć?

Bailey nie bardzo wiedziała, ile może ujawnić.

- No, wpadł do mnie... - zaczęła nieśmiało.

- Parker był u ciebie w domu? - dopytywała się zaskoczona Jo Ann, zupełnie jak gdyby Baiiey podejmowała wysłannika niebios.

- Popełniłam błąd i powiedziałam mu o sukni ślubnej. Z początku myślał chyba, że jestem mężatką.

Jo Ann gwałtownie się zatrzymała. Oczy jej się zwęziły.

- W twojej szafie wisi suknia ślubna?

Bailey zapomniała, że nigdy nie opowiadała Jo Ann ani o Paulu, ani o Tomie. Tym bardziej więc nie miała zamiaru robić tego akurat teraz, w lutowy, mroźny poranek, na zatłoczonej ulicy San Francisco.

- O mój Boże, a która to godzina? - Baiiey zerknęła ostentacyjnie na zegarek. Niestety, do rozpoczęcia pracy pozostało jeszcze pół godziny. Skoro więc nie może rozstać się z przyjaciółką w cywilizowany sposób, musi uciekać, i to natychmiast.

- O nie, Bailey York, nic z tego. - Jo Ann przytrzymała ją za ramię. - Nie pójdziesz, póki wszystkiego nie wyjaśnisz.

- Nie ma o czym mówić. Byłam kiedyś zaręczona.

- Kiedy? Niedawno?

- I tak, i nie - odparła grobowym głosem, tęsknie spoglądając w stronę swojego biura.

- Co to za odpowiedź?

- Dwukrotnie byłam zaręczona i dwukrotnie zo­stałam na lodzie. W porządku? Jesteś zadowolona?

Jej wyjaśnienia najwyraźniej nie zaspokoiły ciekawo­ści Jo Ann.

- Dwukrotnie? Ale co to ma wspólnego z Parkerem? To przecież nie jego wina, że ci faceci cię porzucili?

- Oczywiście, że nie - z rozgoryczeniem zgodziła się Bailey.

Straciła cierpliwość. Jak zwykle niepotrzebnie się wygadała. A z kolei Jo Ann stała się ni z tego, ni z owego zapamiętałym adwokatem Parkera Davidsona. Bailey czuła do niej żal. Przecież była jej przyjaciółką, powinna więc chyba brać jej stronę, a nie jakiegoś obcego, w gruncie rzeczy, mężczyzny. Jednak w oczach Jo Ann Parker był, jak się zdaje, absolutnie bez skazy.

- Myślał, że jesteś mężatką? - dopytywała się.

- Nie przejmuj się, wszystko mu wytłumaczyłam - wyjaśniła spokojnie Bailey. - Słuchaj, spóźnimy się do pracy. Pogadamy później.

- Nie ma co do tego żadnych wątpliwości. Musisz mi jeszcze wyjaśnić mnóstwo spraw. - Jo Ann odeszła parę kroków, odwróciła się i spojrzała na Bailey, jakby widziała ją po raz pierwszy w życiu. - Naprawdę byłaś zaręczona? Z dwoma różnymi facetami?

Bailey skinęła głową i oddalając się podniosła do góry dwa palce.

- Dwa razy, dwóch różnych facetów. Niespodziewanie twarz Jo Ann rozjaśniła się uśmie­chem.

- Znasz to powiedzenie? Do trzech razy sztuka! Parker Davidson to właśnie ten trzeci. Porozmawiamy wieczorem. - Jo Ann pomachała ręką i szybko oddaliła się w stronę swojego biura.

Już w porze lunchu Bailey doszła do wniosku, że cały dzień będzie fatalny. Nie tam gdzie trzeba położyła ważną teczkę, niechcący rozłączyła rozmowę z ważnym klientem, a co najgorsze, spędziła dwie godziny na przepisywaniu sprawozdania po to tylko, żeby nacisnąć później zły klawisz komputera i skasować cały zapis. W rezultacie zniechęcona wyszła wcześniej na lunch, żeby przewietrzyć swoją frustrację.

Czy to przez przypadek, czy też podświadomie, dość, że znalazła się pod biurem Parkera. Przez kilka chwil wpatrywała się z wahaniem w budynek, w którym pracował. Bardzo chciała dowiedzieć się bliżej, co to znaczy, że stracił kogoś, kogo kochał. Miała zatem do wyboru: albo zapytać go od razu, albo przez następne pół dnia doprowadzać do szału szefa i denerwować Bogu ducha winnych klientów. Myślała jeszcze przez chwilę, po czym zdecydowanym krokiem ruszyła w stronę wejścia. Musi to wyjaśnić, a przede wszystkim uświadomić mu, że zachował się wobec niej nie fair. Powinien powiedzieć coś więcej, a nie rzucić kilka słów i zniknąć.

Roseanne Snyder, recepcjonistka firmy, rozjaśniła się na widok Bailey.

- O, panna York, jak miło panią znowu widzieć!

- Dziękuję pani - odpowiedziała grzecznie na tak miłe powitanie.

- Czy pan Davidson oczekuje pani? - Recepcjonis­tka przewracała kartki notesu. - Tak mi przykro, ale...

- Niech się pani nie trudzi. - Bailey zbliżyła się do biurka. - Nawet nie byłam pewna, czy zastanę Parkera w biurze.

- Jest w biurze i wiem, że byłby bardzo zadowolony z pani odwiedzin. Proszę iść prosto do jego gabinetu, a ja powiem mu, że pani tu jest. Zna pani drogę? - Obróciła się na krześle i wskazała jej drogę wzdłuż korytarza. - Ostatni gabinet z lewej strony.

Bailey zawahała się i znów ogarnęły ją wątpliwości. Może nie powinna pojawiać się bez uprzedzenia? I pewnie wyszłaby po cichutku, gdyby nie to, że Roseanne zawiadomiła Parkera przez telefon o jej wizycie.

Zanim zdążyła zareagować, otworzyły się drzwi do gabinetu. Czekał na nią oparty o framugę, z rękami w kieszeniach, jak gdyby od rana spodziewał się tej wizyty i teraz zastanawiał się tylko, co ją tak długo zatrzymało.

- Co za niespodzianka - powiedział, gdy weszła do środka.

Nerwy miała napięte do granic wytrzymałości i słowa, które wypowiedziała, zabrzmiały głośniej, niż planowała.

- To, co zrobiłeś, było wstrętne!

- Co? Ten pocałunek? Naprawdę, Bailey, czy musimy znowu o tym rozmawiać? Przestań się wreszcie okłamywać.

- Mam zmarnowany cały dzień. - Zacisnęła pięści. - I to nie ma nic wspólnego z naszym pocałunkiem. Dobrze o tym wiesz.

- Nie ma?

Opadła na krzesło.

- Musiałam dla ciebie pokonać moją dumę i po­ czucie godności osobistej!

Mrugał oczami, zupełnie nie rozumiejąc, o co jej chodzi.

- Dobrze, już dobrze... - Machnęła ręką. - Chyba zabrzmiało to zbyt górnolotnie.

- Górnolotnie?

- Mój Boże... Czy myślisz, że z rozkoszą dzielę się swoją hańbą? I że to przyjemnie odkrywać przed kimś innym najbardziej upokarzające epizody ze swojego życia? To wcale nie było dla mnie łatwe.

- Parker obszedł biurko, usiadł i potarł brodę.

- Czy ta rozmowa ma coś wspólnego z „prawie nie używaną" suknią ślubną?

- Tak - rzuciła ze złością. - Ale dla mnie to przecież pestka, prawda? Cóż to takiego, opowiedzieć o tym, jak porzucili mnie niemalże przy ołtarzu...

Rozbawienie zniknęło z oczu Parkera.

- Zdaję sobie sprawę, czym to dla ciebie było.

- Wcale nie! Gdyby było tak, jak mówisz, nie wyszedłbyś ode mnie, rzuciwszy zaledwie coś o jakimś rozstaniu.

- O jakim rozstaniu?

Zamknęła oczy, modląc się w duchu o cierpliwość.

- Wychodząc powiedziałeś, że straciłeś kiedyś kogoś, kogo kochałeś. I nic więcej. Dlaczego ja musiałam ci wszystko powiedzieć, a ty nie? Jestem rozczarowana
i... - Gardło jej się ścisnęło, nie mogła z siebie nic więcej wykrztusić.

Parker popatrzył poważnie jej w oczy.

- Masz rację. To nie było w porządku. Nie mam nic na swoją obronę.

- Ależ masz - stwierdziła sucho.

Powinna wiedzieć wcześniej. Przecież jest bohaterem. Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślała? Zła na siebie i na niego potrząsnęła głową.

- Mam?

- Oczywiście, powinnam do tego dojść wcześniej. Bohaterowie często mają trudności z ujawnianiem swoich uczuć. Ta... kobieta, którą kochałeś, zraniła twoją dumę. Zdemaskowała twoje słabości. Wierz mi, znam to z własnego doświadczenia. Nie musisz mi niczego wyjaśniać. - Podniosła się do wyjścia z po­czuciem winy, że zbyt surowo oceniła Parkera.

- Ale to przecież ty masz rację! Podzieliłaś się ze mną najskrytszymi myślami i ja powinienem zrobić to samo.

- Możliwe, ale jako bohater jesteś usprawiedliwiony.

Zamierzała zwyczajnie pożegnać się i wyjść, ale w oczach mężczyzny dojrzała nagle smutek.

- Powiem ci - odezwał się. - Masz do tego prawo. Usiądź.

Bailey zastosowała się do polecenia. Siadła i spojrzała na niego uważnie.

Parker uśmiechnął się, ale tym razem nie był to ten ujmujący uśmiech, do którego była przyzwycza­jona...

- Miała na imię Maria... Poznałem ją, podróżując po Hiszpanii, jakieś piętnaście lat temu. Byliśmy bardzo młodzi i bardzo zakochani. Chciałem się z nią ożenić, przywieźć ją do Stanów, ale jej rodzina... no cóż, nie życzyli sobie, żeby ich córka wyszła za obcokrajowca. Stanęły między nami wieki tradycji i narodowej dumy, i kiedy postawiono Marię przed wyborem między rodziną i mną, zdecydowała się pozostać w Madrycie... - przerwał, wzruszył ramieniem. - Dobrze zrobiła. Teraz zdaję sobie z tego sprawę, chociaż wtedy ból był nie do zniesienia. Teraz też wiem, jak trudna musiała być dla niej ta decyzja. Parę miesięcy później dowiedziałem się, że wyszła za mąż za kogoś, kogo jej rodzina łatwiej mogła zaakceptować niż amerykańskiego studenta.

- Tak mi przykro...

Potrząsnął głową, jakby odganiając wspomnienia.

- Nie ma powodu. Chociaż bardzo ją kochałem, ten związek nie miał szans na przetrwanie. Maria czułaby się w tym kraju nieszczęśliwa. Teraz wiem, jak bardzo była przewidująca.

- Kochała cię.

- Tak - zgodził się. - Na tyle, na ile miała odwagi, ale w końcu okazało się, że poczucie obowiązku w stosunku do rodziny było u niej silniejsze niż miłość... Najbardziej mnie chyba bolało to, że tak szybko wyszła za mąż - dodał po chwili Parker.

- Tom i Paul też się pożenili. - Bailey dobrze rozumiała jego ból.

Przez chwilę w gabinecie panowała cisza. Parker odezwał się pierwszy.

- Czy będziemy tutaj siedzieć tak markotnie całe popołudnie? A może pozwolisz zaprosić się na lunch?

Bailey uśmiechnęła się.

- Tak sobie myślałam, że spróbujesz mnie na to namówić.

Ranek był dla niej smętny, ale popołudnie zapo­wiadało się znacznie ciekawiej. Podniosła się i uśmiech­nęła ciepło do Parkera.

- W ciągu tych wszystkich lat nauczyłam się jednego: żaden smutek nie powinien zakłócać regular­ności spożywania posiłków.

Mężczyzna roześmiał się zaraźliwie.

- Mam dla ciebie małą niespodziankę - powiedział, sięgając do kieszeni marynarki. - Chciałem zachować ją na później, ale teraz moment zdaje się odpowiedni.

Podał jej dwa bilety.

Bailey zaniemówiła ze zdziwienia.

- Na koncert - wyjaśnił. - Grupa rockowa gra muzykę lat sześćdziesiątych. Wypada, żeby Janice i Michael poszli posłuchać.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Dopiero po skończonym lunchu Bailey doszła do wniosku, że wspaniale się czuje w towarzystwie Parkera. Siedzieli przy stole naprzeciwko siebie, rozmawiając jak starzy przyjaciele. Nigdy przedtem nie czuła się tak swobodnie w jego towarzystwie, nigdy też nie pozwoliła sobie z nim na taką szczerość. Zdała sobie sprawę, że w jej życiu emocjonalnym zaszły stopniowe, ale za to chyba już nieodwracalne zmiany.

Radość i nadzieja wyparły dawny lęk i ostrożność.

Jeszcze bardziej utwierdziła się w swoim przekonaniu, kiedy spacerowali po Union Sąuare, rzucając okruszki łakomym gołębiom. Plac pełen był turystów, sta­ruszków i urzędników, jedzących lunch na powietrzu.

Parker też sprawiał wrażenie bardziej rozluźnionego. Bez oporów opowiadał o sobie, czego nigdy przedtem nie robił. Okazało się, że jest najstarszym z trójki braci i jedynym ciągle nie żonatym.

- A ja jestem pupilką całej rodziny - wyjaśniła Bailey. - Chuchają i dmuchają na mnie, rozpieszczając mnie niemiłosiernie. Moi rodzice ze wszystkich sił starali się zniechęcić mnie do wyjazdu do Kalifornii.

- Dlaczego opuściłaś Oregon?

Bailey czekała na ukłucie serca, które pojawiało się za każdym razem, kiedy myślała o Tomie, ale tym razem serce nawet mocniej nie zabiło.

- Z powodu Toma - przyznała, spoglądając na gruchające ptaki, bijące się o okruszki.

- To był ten drugi?

Parker trzymał ręce założone z tyłu. Czy to aby nie dlatego, żeby powstrzymać się od objęcia jej swoim ramieniem?

- Toma poznałam w parę lat po Paulu. Był, to znaczy wciąż jest młodszym wspólnikiem w zespole adwokackim, w którym pracowałam. Spotykaliśmy się z przerwami przez kilka miesięcy, nie traktując tego poważnie. Potem, w trakcie współpracy nad pewną sprawą spędzaliśmy mnóstwo czasu razem. Po trzech miesiącach zaręczyliśmy się.

Parker lekko położył dłoń na jej ramieniu, jakby dla dodania odwagi. Uśmiechnęła się do niego z wdzięcznością.

-Właściwie, kiedy teraz o tym mówię, nie boli już tak bardzo.

Czas rzeczywiście uleczył rany.

- Nie wiem dokładnie, kiedy poznał Sandrę - kon­tynuowała. - Może znali się nawet od dzieciństwa. Pamiętam tylko, że na kilka tygodni przed ślubem, kiedy zaproszenia czekały już, żeby je odebrać z drukarni, Tom powiedział mi, że w jego życiu jest ktoś inny.

- Czy byłaś zaskoczona?

- Wręcz zszokowana. Pewnie, że teraz, kiedy sięgam pamięcią wstecz, widzę dokładnie, że były tego pewne symptomy, ale wtedy tak bardzo zaabsorbowały mnie przygotowania do ślubu, że nie zauważyłam nawet, jak mój narzeczony zdążył się odkochać.

- Opowiadasz tak, jakby to była twoja wina. Bailey wzruszyła ramionami.

- Myślę, że i ja w pewien sposób zawiniłam. Teraz gotowa jestem przyznać się do tego. Co nie zmienia faktu, że facet był zaręczony ze mną, a na boku spotykał się z inną dziewczyną.

- Fakt - zgodził się Parker. - Jak zareagowałaś, kiedy ci o tym powiedział?

- Coraz mocniej ściskał jej ramię, a ona przytulała się do niego coraz bliżej. Ciężar upokorzenia nie zdawał się już tak przygniatający.

- Czy mu przebaczyłaś?

Bailey przystanęła, czubkiem pantofla podrzucając opadły liść.

- O tak. Nienawiść czy chociażby antypatia zabiera zbyt dużo sił życiowych. Jemu naprawdę było przykro. Zanim zdecydował się powiedzieć mi o wszystkim, czuł się naprawdę głęboko nieszczęśliwy. Tak bardzo nie chciał mnie zranić... Zanim wykrztusił z siebie, że chce odwołać ślub, minęło piętnaście minut i następne trzydzieści, zanim przyznał, że w jego życiu jest ktoś inny. Pamiętam ten koszmarny ucisk w dołku, jakby
nagle odezwały się u mnie wszystkie symptomy ciężkiej grypy.

W myśli powróciła do tego strasznego dnia. Siedziała zdruzgotana, z niedowierzaniem wpatrywała się w Toma, on zupełnie nie wiedział, co ze sobą zrobić. Wpatrywał się w swoje dłonie, poczucie winy i za­kłopotanie nie pozwalały mu się porządnie wysłowić.

- Nie płakałam - przypominała sobie Bailey. - Nawet nie byłam zła, przynajmniej z początku. Chyba nic nie czułam. - Teraz zdaję sobie sprawę, że nie pozwoliła mi na to moja duma. Pamiętam tylko, że wygadywałam jakieś nonsensy.

- Na przykład?

- Powiedziałam mu, że spodziewam się, że zapłaci za zaproszenia. Miały złote, wytłaczane litery, przez co były znacznie droższe. No a poza tym wszystkie pieniądze wydałam na sukienkę.

- Tę sławetną „prawie nie używaną" suknię ślubną?

- Naprawdę dużo kosztowała.

- Wiem - powiedział Parker z czułością. - Można powiedzieć, że miałaś praktyczne podejście do sprawy.

- Sama nie wiem. W takiej sytuacji człowiek reaguje w przedziwny sposób. Pamiętam, że podejrzewałam Toma i Paula o jakiś spisek przeciwko mnie, co oczywiście było zupełnie idiotyczne.

- A więc do San Francisco zdecydowałaś się wyjechać po zerwaniu zaręczyn przez Toma.

Przytaknęła.

- W ciągu kilku godzin złożyłam w pracy wymó­wienie i postanowiłam wyjechać.

- Dlaczego akurat do San Francisco?

- Nie potrafię powiedzieć. Kilka razy odwiedzałam te okolice, i za każdym razem była koszmarna pogoda. Mark Twain napisał gdzieś, że najgorsza zima, jaką przeżył, to było lato w San Francisco. Myślę, że to miasto z zachmurzonym niebem, mglistymi porankami pasowało do mojego nastroju. Wówczas nie zniosłabym słonecznych dni i rozgwieżdżonych nocy.

- Co się dalej stało z Tomem?

- Co masz na myśli? - Spojrzała na niego, za­skoczona pytaniem.

- Ożenił się z Sandrą?

- A skąd, na Boga, mam wiedzieć?

- Nie byłaś ciekawa?

- Prawdę mówiąc, nie.

Jedyne, co miało dla niej znaczenie, to fakt, że jej nie chce. Poczuła się zdradzona, upokorzona i opusz­czona. Nawet jeżeli Tom pożałował kiedyś swojej decyzji, albo nie ułożyło mu się z Sandrą, nie wiedziała o tym i raczej nie zamierzała się dowiedzieć.

Przede wszystkim chciała stamtąd uciec. Z pracy, z Oregonu, ze swojego nudnego życia... Dlaczego musiała zawsze zakochiwać się w jakimś słabeuszu, mężczyźnie, który nie potrafił podjąć żadnej decyzji, odznaczał się zmiennością uczuć i nigdy nie był pewien, czego chce.

Może to jakaś cecha jej charakteru sprawiała, że zawsze trafiała na takich właśnie mężczyzn? Właśnie pod wpływem takiej myśli zrezygnowała ze spotykania się z osobnikami przeciwnej płci. Lubiła za to czytać romanse. Sama zaczęła pisać. W romansach zawsze znajdowała szczęśliwe zakończenie, którego nie dane jej było doświadczyć we własnym życiu. Mężczyźni, którzy się w nich pojawiali, byli silni i zdecydowani... Tak jak Parker Davidson.

- Cieszę się, że przeniosłaś się do San Francisco. - Jego głos przerwał nagle jej rozmyślania.

- Ja też.

- To co? Idziemy? - zapytał nieoczekiwanie. W jej oczach musiał wyczytać, że nie rozumie, więc dodał:

- Na koncert. Czternastego lutego na cześć świętego Walentego...

Nie zdawała sobie sprawy, że to właśnie dzisiaj jest ten dzień. Nagle poczuła dreszcz podniecenia. Ten najbardziej romantyczny wieczór w roku spędzi z Parkerem Davidsonem! Oznaczało to, niestety, że nie będzie czasu na pracę nad „Na zawsze twój"...

- Traktuj ten koncert wyłącznie jako eksperyment naukowy - zażartował i szeroko się do niej uśmiechnął.

- Mam zamiar. A więc, do widzenia. - Niechętnie pożegnała się, machnąwszy ręką.

- Do wieczora - równie niechętnie odpowiedział Parker.

Kiedy Bailey opowiadała mu o Tomie, dostrzegła w jego oczach odbicie własnego bólu. Chyba rozumiał, co to znaczy stracić ukochaną osobę. Wyczuwała, że pod wieloma względami byli do siebie podobni, a ten ich krótki spacer uświadomił jej, jak bardzo.

- Przyjadę po ciebie o siódmej - powiedział.

- Doskonale. - Bailey była przekonana, że poca­łowałby ją, gdyby nie to, że znajdowali się w miejscu publicznym. A ona na pewno by mu tym razem pozwoliła...

Popołudnie przemknęło, w odróżnieniu od ciąg­nącego się, pechowego poranka, jak błyskawica. Zaledwie wróciła do biura po lunchu, już musiała pakować rzeczy i pędzić do metra.

Niezawodny Maks witał ją przy drzwiach. Położyła korespondencję, dwa rachunki i jakąś ulotkę re­klamową na blacie kuchennym i szybko nakarmiła kota. Maks był nieco zdziwiony jej pośpiechem. Przez kilka chwil z wahaniem wpatrywał się w jedzenie.

Bailey utyskując, że trudno dogodzić temu za­traconemu kocisku, popędziła do pokoju i zaczęła otwierać na oścież drzwi szafy.

Przez kilka minut wpatrywała się w jej zawartość. Wreszcie zdecydowała się na kaszmirową sukienkę, którą nosiła jeszcze w czasie studiów. Jej wzór był jasny i wesoły, a spódniczka gęsto plisowana. I chociaż nieco wyszła już z mody, Bailey nie znalazła niczego bardziej odpowiedniego na taką okazję. Gdyby miała więcej czasu, mogłaby kupić sobie coś nowego, specjalnie na dzień świętego Walentego.

Muzyka była fantastyczna - cudowna, romantyczna, a zespół grał po mistrzowsku. Bailey, siedząc blisko sceny, miała okazję oglądać ich z bliska. Od dawna wiedziała, że nic nie może się równać z koncertem na żywo.

Ale nie muzyka była dla Bailey najważniejsza, a mężczyzna, który siedział obok niej. Na samym początku koncertu sięgnął po jej rękę. Kiedy rytm serca Bailey powrócił do normalnego tempa, poczuła coś, czego nie doświadczyła od ponad roku, od czasu, gdy Tom odwołał ślub.

Szczęście, radość, rozluźnienie i całkowitą, błogą beztroskę...

Zamknęła oczy, aby lepiej skoncentrować się na muzyce, a kiedy otworzyła je kilka chwil później,zauważyła, że Parker jej się przygląda. Uśmiechnęła się nieśmiało, a on odpowiedział tym samym. Podniósł jej dłoń, i delikatnie przesunął ustami po palcach.

Po przerwie występowała grupa o nazwie „Hair-spray". Grana przez nich muzyka, z wyjątkiem dwóch, trzech klasycznych utworów rockowych, była dla Bailey zupełnie nie znana. Ale widownia entuzjastycznie zareagowała na ten występ. Kilka par dobrało się w przejściu między rzędami i zaczęło tańczyć. Bailey dołączyłaby do nich z przyjemnością, ale wyglądało na to, że Parker woli zostać na miejscu. Nie mogła go przecież zostawić i pójść szukać sobie partnera. Tym bardziej, że był on jedynym partnerem, z jakim miała ochotę zatańczyć.

W końcu prawie wszyscy wokół nich przenieśli się do przejścia, co spowodowało, że Parker i Bailey ciągle musieli kogoś przepuszczać i wstawać ze swoich krzeseł. W ich sekcji byli chyba jedyną siedzącą parą.

Zerknęła na Parkera, który zdawał się nie zauważać, co się wokół nich dzieje.

- Panienko... - Starszy, łysiejący facet przeszedł do ich opustoszałego rzędu i stukał ją w ramię dla zwrócenia na siebie uwagi.

Miał rozpięta na piersi koszulę, a na szyi wisiało mu pewnie ze dwa kilogramy złota. Najwyraźniej ciągle jeszcze żył we wczesnych latach siedemdziesią­tych.

- Czy mogę panią prosić do tańca?

Bailey nie oczekiwała zaproszenia i nie była całkiem pewna, jak należy zachować się w takiej sytuacji. Przyszła przecież z Parkerem, a jemu może się to nie podobać.

- Idź, idź, jeżeli chcesz - usłyszała.

Wyglądał na zadowolonego, że ktoś poprosił ją do tańca. Podniosła się, jeszcze raz patrząc na niego, czy na pewno się zgadza, ale gestem ręki dał jej znać, że tak.

Bailey poczuła się rozczarowana. Całym sercem pragnęła, żeby to Parker, a nie jakiś obcy facet trzymał ją w ramionach.

- Matt Cooper - przedstawił się obwieszony złotymi łańcuchami mężczyzna.

- Bailey York.

Uśmiechał się, obejmując jej wąską talię.

- Chyba coś nie tak z tym pani facetem, że tak tam siedzi.

- Nie sądzę, żeby w ogóle chciał tańczyć.

Sama nie robiła tego od dawna i nie wiedziała, czy jeszcze potrafi. Nie miała się jednak o co martwić. Miejsca było tak niewiele, że miała bardzo ograniczone ruchy.

Następnym utworem był stary rockowy przebój z lat sześćdziesiątych. Matt, ku jej zaskoczeniu, włożył dwa palce w usta i gwizdnął przeraźliwie. Przeszywający dźwięk przebił się przez muzykę, hałasujący tłum i oklaski. Wbrew sobie, Bailey roześmiała się.

Piosenka była szybka i rytmiczna. Bailey zaczęła kołysać biodrami, poruszać się zgodnie z rytmem. Zanim się zorientowała, znalazła się dość daleko od swojego partnera, a obok wysokiego, przystojnego mężczyzny, mniej więcej w wieku Parkera, który najwyraźniej bawił się doskonale.

Uśmiechnął się do Bailey, a ona nieśmiało od­wzajemniła uśmiech. Następna piosenka, również stary przebój, wspaniale nadawała się do wolnego tańca.

Bailey próbowała przepchać się do Parkera, ale jego miejsce okazało się puste. Rozejrzała się wokół, bez rezultatu.

- No, to może... - Mężczyzna wyciągnął rękę w jej kierunku. - Moja partnerka właśnie gdzieś się zmyła...

- Wygląda na to, że mój partner również.

Ciągle jeszcze szukała go wzrokiem wśród tłumu, ale wokół panował taki ścisk, że niewiele można było zobaczyć. Zaniepokoiła się, czy uda im się odnaleźć po skończonym koncercie.

Przetańczyli jeszcze dwa utwory. Jej partner pro­wadził po mistrzowsku. Skończyli tańczyć jakiś wyjątkowo szybki kawałek i Bailey wachlowała teraz ręką swoją zaczerwienioną z wysiłku twarz.

Kiedy zespół zaczął grać kolejną piosenkę o miłości, Bailey bez specjalnych oporów zatonęła w ramionach przypadkowego towarzysza. Mężczyzna powiedział coś i roześmiał się głośno, ale Bailey niewiele zro­zumiała, odpowiedziała mu więc uśmiechem. Zamie­rzała coś powiedzieć, ale w tym momencie zauważyła wściekłego Parkera, który przepychał się w ich stronę.

- Znalazł się mój partner - powiedziała Bailey, wyswobadzając się z uścisku mężczyzny. - Myślałam, że cię zgubiłam - powiedziała, kiedy Parker znalazł się obok.

- Lepiej już chodźmy - wycedził lodowatym tonem.

Bailey zamrugała oczami, zaskoczona jego poiry­towaniem.

- Ale przecież koncert jeszcze się nie skończył. Zostańmy chociaż do końca występu „Hairspray".

- Nie.

- O co ci chodzi?

Parker wcisnął ręce do kieszeni.

- Nie miałem nic przeciwko temu, żebyś tańczyła z tym obwieszonym złotem facetem, ale zanim zdążyłem się zorientować, już pofrunęłaś z kimś innym.

- Z nikim nie pofrunęłam! - odpowiedziała wściekła. - Rozdzielił nas tłum.

- Powinnaś do mnie wrócić.

- Chyba nie spodziewałeś się, że będę się do ciebie przeciskać przez te masy ludzi? Nie widzisz tego tłoku w przejściach?

- Mnie się jakoś udało.

Bailey westchnęła, walcząc z irytacją.

- Czy mam ci w związku z tym przyznać nagrodę? Za popychanie i potrącanie?

Oczy Parkera błysnęły wściekłością

- Nikogo nie popychałem. Może lepiej usiądźmy - powiedział, mocno chwytając ją za łokieć i prowadząc z powrotem do ich rzędu. - Zanim zrobisz z siebie
jeszcze większe widowisko - dodał.

- Widowisko?! - z furią odparowała Bailey. - Jeżeli ktoś robi z siebie widowisko, to ty! Nie tańczyłeś chyba jako jedyny na dziesięć rzędów.

- Nie spodziewałem się po prostu, że moja dziew­czyna odfrunie sobie z kimś innym.

- Twoja dziewczyna? - Bailey zacisnęła pięści, żeby powstrzymać ogarniającą ją wściekłość. - Chcia­łam ci tylko przypomnieć, że cały ten wieczór został zaaranżowany jako eksperyment naukowy.

Parker prychnął z niedowierzaniem.

- Wcale tak nie było. Wydawało mi się, że po prostu masz ochotę ze mną pójść... - Roześmiał się nieprzyjemnie, cynicznie. - To nie ja uganiałem się za tobą.

- Ja też się za tobą nie uganiałam - powiedziała przez ściśnięte zęby. - W życiu nie uganiałam się za żadnym facetem.

- O, wybacz, dałbym sobie głowę uciąć, że to właśnie ty śledziłaś mnie w drodze do biura. A może to jakiś twój sobowtór szedł za mną przez całą drogę do chińskiej dzielnicy?

- O Chryste! - Bailey podrzuciła ręce do góry.

- Naprawdę jesteś niemożliwy!

- Wiesz, kochaneczko, że mam rację.

Bailey nie odpowiedziała. Założyła nogę na nogę i nie odezwała się już ani słowem do zakończenia koncertu. Parker również milczał.

Boże! W życiu nie spotkała kogoś tak pozbawionego rozsądku jak on! Godzinę wcześniej wpatrywali się w siebie jak para zakochanych, a teraz... Ma swój dzień świętego Walentego!

Po koncercie Parker odwiózł ją do domu. Uprzejmie powiedzieli sobie do widzenia i chociaż Bailey tłuma­czyła mu, że nie musi odprowadzać jej do drzwi, uparł się to zrobić. Dziewczyna postanowiła nie tracić energii na kłótnie.

Maks przywitał ją przy drzwiach, machając ogonem. Nie odstępował jej na krok, ocierał się o nogi, przewracając ją niemalże, kiedy pospiesznie szykowała się do spania. Chciała mu opowiedzieć, co wydarzyło się wieczorem, ale zmieniła zdanie i położyła się do łóżka. Podciągnęła kołdrę pod szyję, na siłę wypychając z myśli przewrotnego Parkera Davidsona.

Następnego ranka Jo Ann czekała na nią na peronie metra.

- No i jak, randka się udała?

- Jaka randka? Spotkanie z Parkerem Davidsonem trudno byłoby określić tym słowem.

- Jak to? - pytała zdziwiona Jo Ann.

- Poszliśmy na koncert...

- W celach naukowych, wiem - dokończyła za nią przyjaciółka. - Z tego, co mówisz, wnoszę, że wieczór się nie udał? - dodała, wsiadając do pocią­gu.

- Kompletna klapa.

- Opowiedz od początku - nalegała Jo Ann. Bailey nie była w nastroju do opowiadania, ale zdała w miarę dokładną relację z tego, co się wydarzyło i jak idiotycznie zachował się Parker. Zawiodła się na nim. Cały czas myślała, że jest inny. Okazuje się, że nie. Jest nadęty, niemądry i arogancki... Wszystko to opowiedziała Jo Ann.

- Pomyliłam się co do niego, biorąc go za prototyp prawdziwego bohatera - zakończyła.

Jo Ann zasępiła się.

- Czy dobrze zrozumiałam? Ludzie zaczęli tańczyć, jeden facet poprosił cię do tańca, potem was roz­dzielono i zaczęłaś tańczyć z innym. A Parker zachował się jak ostatni zazdrośnik.

- Właśnie! - Nawet sama myśl o tym doprowadzała Bailey do furii.

- Ależ oczywiście, wszystko się zgadza! - entuzjas­tycznie wykrzyknęła Jo Ann. - Czy ty nic nie rozumiesz? Zachował się dokładnie tak, jak postać z twojej książki. Przecież mniej więcej to samo wydarzyło się między Michaelem i Janice, kiedy poszli na koncert!

Bailey na śmierć o tym zapomniała.

- No tak, masz rację...

Pociąg zatrzymał się na ich stacji.

- Przecież ja sama opowiedziałam Parkerowi tę scenę - wyjaśniła Jo Ann.

Bailey ledwo mogła sobie to przypomnieć.

- Kiedy więc teraz siądziesz do poprawiania, będziesz dokładnie wiedziała, co czuła i myślała Janice. Sama przez to przeszłaś. Czy możesz się na niego wściekać?

Akurat to przychodziło Bailey z największą ła­twością.

- Powinnaś być mu wdzięczna

- Naprawdę?

- Oczywiście - upierała się Jo Ann. - Z niego jest jeszcze większy bohater, niż myślałyśmy.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

- Czy nie rozumiesz, co zrobił Parker? - Tego samego dnia, przy lunchu, uparcie pytała Jo Ann. W żaden sposób nie chciała porzucić tego tematu. - Jeszcze jak. To neandertalczyk.

- Mylisz się - argumentowała Jo Ann. - Dzięki niemu mogłaś przekonać się, co myślą twoi bohate­rowie, jak się zachowują.

- Wiesz, co zrobił? - mówiła Bailey, machając łyżką przed nosem przyjaciółki. - Kompletnie zruj­nował wspaniale zapowiadający się wieczór.

- Powiedziałaś, że zachowywał się jak jakiś głupi zazdrośnik, ale musisz pamiętać, że Michael zareagował dokładnie w taki sam sposób, kiedy Janice zatańczyła z innym mężczyzną.

- W takim razie muszę powiedzieć, że wywiązał się ze swojej roli aż za dobrze, ale nie jest to na pewno zachowanie godne podziwu. Bez względu na to, czy jest tym prototypem bohatera, czy nie.

Dopóki Bailey nie przyjęła zaproszenia do tańca, wieczór z Parkerem był cudownie romantyczny. Siedzieli trzymając się za ręce, podczas gdy wokół nich rozbrzmiewała wspaniała muzyka. A potem zaczęły się tańce i jej rycerz w srebrnej zbroi okazał się ziejącym ogniem smokiem.

- Nie zapomniałaś, że zbiera się dzisiaj grupa krytyków? - Jo Ann nagle zmieniła temat.

Głowę Bailey do tego stopnia wypełniały myśli o Parkerze, że całkiem o tym zapomniała.

- Dzisiaj wieczorem?

- O siódmej, w domu Darlene. Przyjdziesz?

- Oczywiście.

Co drugi tydzień członkinie klubu zapraszały się wzajemnie na spotkanie, na którym oceniały swoje prace.

- To dobrze. Przez moment zastanawiałam się, czy w ogóle będziesz w stanie przyjść.

- A dlaczego nie? - zdziwiła się Bailey. Była równie pilna jak inni. Od powstania grupy, dwa miesiące temu, nie opuściła ani jednego spotkania.

- Myślałam, że może spędzasz wieczór z Parkerem. Musicie jakoś dojść do porozumienia. Póki się tak nie stanie, będziesz nieszczęśliwa.

Bailey powoli opuściła łyżkę.

- Nieszczęśliwa. - Zaśmiała się krótko, histerycznie. - Czy wyglądam na kobietę ze złamanym sercem? Naprawdę, Jo Ann, robisz z igły widły. Po prostu poniosły nas emocje. Nie chcę go widzieć i on czuje na pewno to samo. Na pewno przyjdę dzisiaj na
spotkanie grupy.

Jo Ann ze spokojem popijała swoją kawę.

- Czujesz się nieszczęśliwa, tylko jesteś zbyt dumna, żeby się do tego przyznać.

- Nie czuję się nieszczęśliwa - zapewniła ją Bailey, prezentując jak najbardziej radosny uśmiech.

- Dobrze spałaś w nocy?

- A co, mam sińce pod oczami?

- Nie, po prostu odpowiedz na pytanie. Bailey przełknęła ślinę z zakłopotaniem.

- Dobrze spałam. O co ci chodzi? Gdybym cię nie znała, mogłabym podejrzewać, że zabrałaś się za pisanie kryminałów. Mówię ci przecież, doszło między nami do różnicy poglądów. Kiedyś i tak by to się stało. Poza tym, lepiej przekonać się o tym na początku znajomości... - Wzruszyła ramionami. - Co za ironia losu, że wszystko to stało się akurat w dniu świętego Walentego.

- To znaczy, że nie będziecie się już spotykać? - Jo Ann zapytała z niedowierzaniem.

- Pewnie nie uda nam się nie wpadać na siebie, szczególnie gdy jeździ metrem, ale raczej nie. Nie zamierzam umawiać się z nim na randki. Nigdy! Może ktoś inny będzie miał więcej przyjemności z towarzystwa jaskiniowca.

- Jak to - ktoś inny? - Jo Ann posmutniała. Dopiero teraz Bailey odkryła, jak romantyczną naturę ma jej najlepsza przyjaciółka.

Skończyła zupę i zerknąwszy na zegarek zorien­towała się, że zostało jej niecałe pięć minut na dotarcie z powrotem do biura.

- Przyjadę po ciebie wieczorem samochodem - obie­cała Jo Ann. - Około szóstej trzydzieści, w zależności od tego, jak szybko uda mi się po pracy dotrzeć do
domu i nakarmić całą rodzinkę.

Rozstały się i Bailey popędziła z powrotem do pracy. Pierwszą rzeczą, która rzuciła jej się w oczy, był ogromny wazon czerwonych róż na biurku w recepcji.

- Dzisiaj twoje urodziny, Marto? - pytała Bailey, zdejmując płaszcz i wieszając go w szafie.

- Myślałam, że twoje - odpowiedziała sekretarka.

- Moje?

- Na liściku jest twoje imię.

Serce przestało jej bić. Czyżby Parker przysłał jej róże? Nie, nie, płonne nadzieje...

- Moje imię jest na liściku?

- Przyniósł je wysoki, przystojny mężczyzna, w prąż­kowanym garniturze. Jakieś dziesięć minut temu. Wydawał się rozczarowany, kiedy powiedziałam, że wcześniej wyszłaś na lunch. A co to za facet? Ma jakąś znajomą twarz.

Bailey nie odpowiedziała. Otworzyła kopertę i wyjęła liścik. Przeczytała: „Wybacz mi. Parker". Poczuła, że ucisk w sercu zaczyna mijać.

- Och, prawie zapomniałam - powiedziała Marta, sięgając po złożoną kartkę papieru, leżącą przy kryształowym wazonie. - Ponieważ cię nie było, zostawił wiadomość.

Bailey, trzymając w jednym ręku wazon, w drugim liścik od Parkera, wolno podeszła do biurka. Niecier­pliwym ruchem rozłożyła kartkę.

„Bailey, przykro mi, że cię nie zastałem. Musimy porozmawiać. Czy możesz zjeść ze mną kolację? Jeżeli tak, przyjadę po ciebie o siódmej. Ponieważ będę zajęty całe popołudnie, zostaw wiadomość u Roseanne."

Zapisał też swój numer telefonu do biura. Bez chwili zastanowienia Bailey podniosła słuchawkę. Sympatyczna recepcjonistka odezwała się już po pierwszym dzwonku.

- Dzień dobry Roseanne, mówi Bailey York.

- Bailey? Dzień dobry. Pan Davidson mówił, że zadzwonisz.

- Niestety, minęliśmy się.

- Jaka szkoda. Martwiłam się o niego cały ranek.

- Dlaczego?

- Przyszedł do biura i najwyraźniej nie mógł usiedzieć na miejscu. Wstał, nalał sobie kawy, za pięć minut przyszedł, żeby sobie dolać. Kiedy zauważyłam, że to już druga filiżanka, wydawał się zdziwiony. Potem zaczął coś mamrotać do siebie pod nosem. Pracuję z nim od kilku lat, a jeszcze nie słyszałam, żeby mówił do siebie.

- Myślał pewnie o czymś ważnym, o czymś doty­czącym jego pracy - Bailey podświadomie próbowała wytłumaczyć bezprecedensowe zachowanie Parkera.

- Ależ nie - upierała się kobieta. - Znowu poszedł do swojego gabinetu, po to tylko, żeby za moment z niego wypaść i zapytać mnie, czy czytuję romanse. Odpowiedziałam, że czasami i to zdawało się go satysfakcjonować. Przysunął sobie krzesło i zaczął mnie wypytywać, jaki powinien być bohater takiej powieści. Starałam się odpowiedzieć najlepiej, jak umiałam.

- Nie mam co do tego wątpliwości.

- Chyba nieźle mi poszło, bo rozpogodził się i zapy­tał, jakie kwiaty kobiety lubią najbardziej. Powiedzia­łam mu, że róże. Natychmiast zaczął przeglądać mój notes telefoniczny, szukając numeru do kwiaciarni. Niestety, żadna z kwiaciarni nie mogła zapewnić mu dostawy kwiatów pod wskazany adres, więc sam postanowił je zanieść. Zadzwonił do mnie kilka minut temu, uprzedzając, że w ciągu dnia zapewne się odezwiesz i zostawisz dla niego jakąś wiadomość.

- Dopiero wróciłam z lunchu.

Świadomość, że przedpołudnie minęło Parkerowi równie nieszczególnie, bardzo polepszyła jej humor. Udawała przed Jo Ann, ale tak naprawdę czuła się podle. Nawet gorzej. Nie zamierzała jednak roztrząsać wciąż swojego nieszczęścia. O wiele łatwiej było udawać, że Parker nic dla niej nie znaczy.

Niestety, Jo Ann miała jednak rację. Czuła się nieszczęśliwa.

- Czy mogłaby pani powiedzieć panu Davidsonowi, że będę gotowa o siódmej?

Zadzwoni do Jo Ann później i powie, że nie uda jej się przyjść na wieczorne spotkanie grupy.

- Dobra wiadomość - z wyraźną radością odparła Roseanne. - Przekażę mu, jak tylko się odezwie. Tak się cieszę, pan Davidson jest takim miłym człowiekiem, ale za ciężko pracuje. Już od dawna uważam, że powinien spotkać taką miłą dziewczynę jak ty. Czy to nie jest niesamowite, że znacie się od tak dawna?

- My?

- No tak, nie pamiętasz? Przyszłaś do biura i wyjaśniłaś, że pan Davidson jest przyjacielem twojej rodziny. Zapomniałaś, że mi to mówiłaś?

- A tak, tak... - wybełkotała zakłopotana Bailey. - Będę wdzięczna, jeżeli przekaże mu pani tę wiado­mość...

- Możesz na mnie liczyć - obiecała kobieta. Zawahała się, jakby chciała coś jeszcze dodać, a nie była pewna, czy może to uczynić. W końcu najwyraź­niej podjęła decyzję. - Tak jak ci mówiłam, od kilku lat pracuję z panem Davidsonem i myślę, że powinnaś wiedzieć, że, o ile mi wiadomo, po raz pierwszy wysłał kobiecie róże.

Przez resztę popołudnia Bailey szybowała w obło­kach. O piątej popędziła do najbliższego domu towarowego, zabierając ze sobą jedną purpurową różę. W krótkim czasie znalazła jedwabną sukienkę w odpowiednim kolorze. Następnie udała się do sklepu z butami, kupiła pantofle, do tego wszystkiego dopasowała kolczyki i śliczny naszyjnik.

Ściskając w rękach zakupy i... różę, pospieszyła do metra. Wiedziała, że wydała fortunę, ale nawet nie zadała sobie trudu, żeby policzyć, ile miesięcy minie, zanim zdoła spłacić długi. Warto było jednak się zapożyczyć, żeby tylko wyglądać ładnie dla Parkera. Żaden mężczyzna nigdy nie przysłał jej róż i kiedy tylko o tym pomyślała, jej serce topniało. To było takie romantyczne! I pomyśleć, że radził się Rosean­ne...

O wpół do siódmej była już prawie gotowa. Stanęła przed lustrem w pozie modelki, z jedną ręką na biodrze. Ręką zburzyła włosy dla lepszego efektu i w tym momencie usłyszała pukanie do drzwi.

O, nie! Parker przyjechał o wiele za wcześnie! Mogła wprawdzie krzyknąć przez drzwi, żeby wrócił za pół godziny, ale postanowiła mu otworzyć.

- Jesteś gotowa? - spytała Jo Ann, wchodząc do środka. Zaskoczona wpatrywała się w Bailey. - Bardzo ładnie, ale jak na spotkanie grupy, to chyba trochę za elegancko.

- Nie... Nie... Zapomniałam do ciebie zatelefono­wać. - Jak to się mogło stać? Czyżby już zupełnie straciła głowę?

- Zatelefonować? Po co?

Bailey poczuła się winna, że kompletnie zapomniała o umówionym spotkaniu. To wszystko przez Parkera, który od chwili tego pocałunku szczelnie wypełniał wszystkie jej myśli!

- Widzę, że ktoś podarował ci czerwoną różę - zauważyła Jo Ann. Weszła głębiej do pokoju i podniosła kwiat, z przyjemnością wdychając jego zapach. - Domyślam się, że to od Parkera?

Bailey przytaknęła.

- Kiedy wróciłam z lunchu, czekał na mnie cały tuzin.

Jo Ann uśmiechała się porozumiewawczo.

- Minęliśmy się w drodze... - niewyraźnie wyjaśniała Bailey.

Jo Ann obeszła przyjaciółkę dookoła, podziwiając jej nową sukienkę.

- Idziecie na kolację? - Jej wzrok padł na zamszowe pantofelki, dokładnie dopasowane kolorem do sukienki.

- Na kolację? Skąd ten pomysł?

- A nowa sukienka?

- Starzyzna... - nerwowo zaśmiała się Bailey.

Jo Ann zerwała metkę zwisającą z rękawa Bailey.

- Rzeczywiście, bardzo zabawne... - warknęła Bailey, spoglądając na zegarek z nadzieją, że przyjaciół­ka pojmie aluzję.

- A więc, co było i nie jest, nie pisze się w rejestr?

- Jo Ann, błagam cię, on może w każdej chwili przyjść!

Wyglądało na to, że najbliższa, było nie było, przyjaciółka z prawdziwą rozkoszą ignoruje błagalne prośby Bailey.

- Naprawdę wpadłaś z tym facetem, co?

- Tak.

- Na serio?

- Na serio - niechętnie przyznała Bailey.

- No i co czujesz?

- No a jak myślisz? Sparzyłam się już dwa razy. Jestem śmiertelnie przerażona. A teraz może byś już sobie poszła? - Wskazała przyjaciółce drzwi, ale widząc, że ta nie rozumie sugestii, ścisnęła ją za łokieć. - Przykro mi, że musisz już iść, przekażę Parkerowi pozdrowienia od ciebie.

- Dobrze, już dobrze - westchnęła Jo Ann. - Zro­zumiałam aluzję.

- Powiedz na spotkaniu, że... wypadło mi coś ważnego, i że następnym razem na pewno przyjdę.

Cały czas popychała przyjaciółkę w stronę drzwi.

- Do widzenia Jo Ann.

- Idę, już idę - powiedziała Jo Ann, przekraczając próg.

Nagle odwróciła się do Bailey z poważną miną.

- Obiecaj mi, że będziecie się dobrze bawili.

- Na pewno. - Jeżeli tylko zdąży zrobić makijaż i wyszczotkować włosy przed przyjściem Parkera, jeżeli opanuje zdenerwowanie, jeżeli...

Kiedy tylko Jo Ann poszła sobie wreszcie, Bailey, trzasnąwszy drzwiami, popędziła do łazienki. Właśnie skrapiała się wodą toaletową, kiedy rozległo się pukanie do drzwi. Wzięła głęboki oddech, żeby się uspokoić i otworzyła drzwi, spodziewając się ujrzeć ponownie swoją przyjaciółkę pełną dobrych rad.

- Parker? - szepnęła niepewnie, jakby był ostatnią osobą, którą spodziewała się zobaczyć.

Zachmurzył się.

- Chyba dobrze zrozumiałem twoją wiadomość? Spodziewałaś się mnie?

- Ależ tak. Wchodź, proszę...

Twarz mu się rozjaśniła. Wszedł do pokoju, nie spuszczając z niej oczu.

- Mam nadzieję, że nie przyszedłem za wcześnie.

- Oczywiście, że nie - odparła, patrząc się na czubki swoich pantofli jak zawstydzona pensjo­narka.

- Dostałaś róże?

- O, tak! - odpowiedziała bez tchu, patrząc na tę, którą przyniosła z biura. - Są piękne. Resztę zo­stawiłam na biurku, w pracy. To bardzo miło z twojej strony.

- Nie potrafiłem wymyślić żadnego innego sposobu, żeby cię przeprosić. Nie wiedziałem, czy bohater tak postępuje, czy nie.

- Tak.

- No to znowu udało mi się nie wypaść z roli.

- Jak najbardziej.

- Cieszę się. - Uśmiechnął się czarująco. - Zdaję sobie sprawę, że dałem ci mało czasu na zastanowienie się nad tą kolacją...

- Nic się nie stało, zmieniłam tylko plany na wieczór - powiedziała, tłumacząc sobie, że chociaż spotkanie grupy jest ważne, to przecież każdemu zdarza się kiedyś je opuścić.

- Powinienem cię chyba uprzedzić, że zjemy kolację u moich rodziców. Czy zgadzasz się na to?

U jego rodziców? Bailey poczuła kolejny zawrót głowy.

- Będzie mi bardzo miło poznać twoją rodzinę... - odpowiedziała i uśmiechnęła się niepewnie.

- Mama i tata nie mogą się doczekać, żeby cię poznać.

- Naprawdę?

Bailey wolałaby tego nie wiedzieć. Zdziwiła się nawet, że Parker w ogóle wspominał im o jej istnieniu.

- Jak ci minął dzień? - zapytał, podchodząc do okna.

Spuściła głowę.

- Przedpołudnie było okropne, ale popołudnie... popołudnie cudowne.

- Zachowałem się wczoraj wieczorem jak jakiś zazdrosny półgłówek. Jak tylko zobaczyłem cię w ramionach tego faceta, myślałem jedynie o tym, żeby cię od niego wyrwać. - Przesunął z zakłopotaniem ręką po włosach. - Wiesz już chyba, że nie tańczę najlepiej. Nie sprzeciwiłem się, kiedy ten bubek zaprosił cię do tańca. Prawdę mówiąc, poczułem nawet ulgę. Tak się składa, że mam dwie lewe nogi do tańca. Pewnie upada cała twoja teoria, że jestem wcieleniem idealnego bohatera, ale, szczerze mówiąc, mam to w nosie. Wiem, ile to dla ciebie znaczy, ale nie potrafię być kimś innym, niż jestem.

- Wcale bym tego nie chciała.

- Najgorsze, że sam siebie pozbawiłem tego, na co najbardziej liczyłem tego wieczoru.

- To znaczy?

- Kolejnego pocałunku.

- No wiesz, Parker...

Teraz na pewno ją pocałuje, a jeśli nie, to ona popłacze się z rozczarowania!

Nie pamiętała, które z nich wykonało pierwszy gest. Wiedziała tylko, że ogarnęło ją uczucie harmonii i bezpieczeństwa, to samo, które odczuwała za każdym razem, kiedy spoczywała w jego ramionach.

Poczuła ciepły dotyk jego ust. Zaczęła drżeć, budząc się do życia, tak jak cieplarniana róża, która rozchyla swoje płatki, kiedy dotknie jej promyk słońca.

- Czy cię przestraszyłem? - zapytał, gdy oderwała się gwałtownie od jego ust.

- Ale nie tak, jak myślisz - powiedziała wolno. - Od dawna żaden mężczyzna nie tulił mnie w ten sposób. Próbowałam przekonać samą siebie, że już nigdy nie chcę przeżywać takich emocji. Niezupełnie mi się to udało, jak widzę.

- Czy to znaczy, że i ty chciałaś mnie pocałować?

- Tak.

Podniósł jej brodę do góry i zajrzał w oczy. Mogliby tak wpatrywać się w siebie do końca życia, gdyby nie Maks, który spacerując po oparciu kanapy zdecydował, że nadeszła chwila na wyrażenie głośnego protestu. To jest jego terytorium i nie będzie tolerował żadnych najeźdźców!

- Chyba musimy już iść - niechętnie oznajmił Parker.

- Tak, tak...

Czuła się zdenerwowana na myśl o spotkaniu z rodzicami Parkera. Rodzice Toma byli ostatnimi, jakim została przedstawiona. Było to na kilka dni przed ogłoszeniem ich zaręczyn. Pamięć podpowiadała jej, że okoliczności były w gruncie rzeczy podobne. Tom też niespodziewanie oświadczył, że nadszedł czas, żeby poznała jego rodzinę. Wtedy uznała, że ich związek dojrzał do małżeństwa. Rodzina Toma okazała się bardzo miła, ale Bailey cały czas miała świadomość, że jest wnikliwie oceniana. I wcale nie miała pewności, czy zostanie zaakceptowana.

W drodze do Daley City nie powiedziała więcej niż dwa słowa. Rodzinna siedziba Parkera była eleganckim dwupoziomowym domem z ogromnym ogrodem od frontu.

- Jesteśmy na miejscu - powiedział niedbale, pomagając wysiąść jej z samochodu.

- Czy ty projektowałeś ten dom?

- Nie, ale kocham go. Wiele moich dobrych pomysłów wzięło się z niego.

- Otworzyły się frontowe drzwi i wyszła z nich para w średnim wieku.

- Mamo, tato, to jest Bailey York - Parker przedstawił ją rodzicom i objął lekko w pasie. - Bailey, Yvonne i Bradley Davidson, moi rodzice.

- Witamy, Bailey - z ciepłym uśmiechem powiedział Bradley.

- Jak miło, że możemy cię poznać - dodała Yvonne, idąc w jej stronę i, rzuciwszy krótkie spojrzenie synowi, dodała: - Wreszcie.

- Wejdźmy do środka - popędzał ojciec, prowadząc całe towarzystwo.

Stanął w drzwiach, czekając na resztę. Podłoga wewnątrz wykonana była z biało-czarnych kwadratów ze szlifowanego marmuru, a z lewej strony wiły się do góry długie, kręcone schody.

- Napijemy się? - zasugerował Bradley.

Bailey i matka Parkera zdecydowały się na białe wino, a panowie na whisky.

- Pomogę ci tato - zaoferował się Parker, zo­ stawiając panie same.

Yvonne zaprowadziła Bailey do eleganckiego salonu i usadziła na skórzanej kanapie.

- Ma pani śliczny dom.

- Dziękuję.

W kącikach ust Yvonne czaił się uśmiech. Bailey zastanawiała się, co ją tak rozbawiło. Może miała jakieś straszne oczko w rajstopach, albo coś równie koszmarnego?

- Wybacz mi - powiedziała starsza pani. - Roseanne Snyder i ja jesteśmy bliskimi przyjaciółkami i już parę tygodni temu wspominała mi o tobie.

Bailey wpadła w panikę. Przypomniała sobie, że na samym początku naopowiadała recepcjonistce, że jest starą znajomą rodziny Parkera.

- Domyślam się, że zastanawiała się pani, dlaczego oświadczyłam, że znam Parkera.

- Nie, chociaż muszę przyznać, że przez chwilę nad tym myślałam i jakoś nie mogłam sobie przypom­nieć, żebym znała kogoś o nazwisku York.

- Bo pewnie pani nie zna... - Bailey złożyła ręce na kolanach, niepewna, co powiedzieć dalej.

Roseanne ma rację. Naprawdę jesteś czarującą osóbką.

- Dziękuję pani.

- Zaczynałam się już martwić, czy Parker kiedykol­wiek jeszcze się zakocha. Maria tak bardzo go zraniła. Mocno to przeżył. - Zawahała się. - Ale teraz nie ma właściwie o czym mówić.

Bailey postanowiła ignorować wszelkie aluzje, jakoby Parker był w niej zakochany. Miała teraz inne sprawy na głowie.

- Czy Parker opowiedział pani, jak się poznaliśmy?

- Oczywiście - Parker, wchodząc do pokoju, odpowiedział za matkę. Usiadł na oparciu kanapy, objął ręką Bailey i wpatrywał się w nią uśmiechniętymi oczami. - Mówiłem ci, mamo, że Bailey jest począt­kującą autorką romansów, prawda?

- Tak, synu - odpowiedziała matka. - I mam nadzieję, że powiedziałeś Bailey, iż jestem ich zapaloną czytelniczką.

- Tego jeszcze jej nie mówiłem.

Bailey kręciła się na kanapie ze zdenerwowania. Nic dziwnego, że Yvonne Davidson z trudem ukry­wała rozbawienie, jeżeli Parker z detalami opowie­dział jej wcześniej, jak śledziła go po wyjściu z met­ra.

Wszedł ojciec Parkera, niosąc na tacy zamówione drinki.

Rozmowa potoczyła się swobodnie.

- Pójdę sprawdzić, czy pieczeń się nie przypaliła - powiedziała w końcu Yvonne.

- Może pomogę ci, kochanie?

- Masz rację, tato. Pokażę Bailey albumy z rodzin­nymi fotografiami.

- Parker, jak mogłeś?! - napadła na niego Bailey, gdy tylko rodzice zniknęli z zasięgu wzroku.

- Jak mogłem co?

- Opowiedzieć mamie, w jaki sposób się poznaliśmy. Na pewno myśli, że jestem wariatką.

Zamiast okazać skruchę, Parker uśmiechnął się szeroko.

- Kochana, szczerość jest najlepszą taktyką.

- W zasadzie zgadzam się z tobą, ale poznaliśmy się dość... niekonwencjonalnie.

- To prawda, ale muszę przyznać, że nazywając mnie idealnym prototypem klasycznego bohatera romansu, bardzo mi pochlebiłaś.

- W takim razie cofam wszystko, co wtedy powie­działam - mruknęła, zakładając nogę na nogę.

Parker roześmiał się lekko i właśnie chciał coś powiedzieć, kiedy wkroczył ojciec z butelką szampana.

- Tato, szampan? - zapytał Parker, kiedy ojciec z dumą pokazywał mu butelkę.

- Nie da się ukryć - stwierdził Bradley Davidson. - Nie co dzień nasz syn oświadcza, że znalazł kobietę, którą chce poślubić!

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Bailey z niedowierzaniem popatrzyła na Parkera. Zorientowała się, że stoi, chociaż nie mogła sobie przypomnieć, kiedy opuściła kanapę. Powietrze zda­wało się stać w miejscu i dziewczyna miała trudności ze złapaniem oddechu.

- Czy powiedziałem coś niestosownego? - Bradley Davidson wyraźnie zmartwiony zwrócił się do syna.

- Dobrze by było, gdybyście na chwilę zostawili nas samych - powiedział Parker ze zmarszczonymi brwiami.

- Wybacz, synu, nie miałem zamiaru strzelić jakiejś gafy.

- W porządku, tato.

Ojciec wyszedł z pokoju.

Bailey podeszła do masywnego, kamiennego komin­ka i wpatrywała się w palenisko pełne kawałków drewna i szczapek na rozpałkę.

- Bailey? - cicho odezwał się Parker.

Obróciła się, żeby stanąć z nim twarzą w twarz, tak wściekła, że nie była w stanie nic z siebie wykrztusić.

- Wiem, że to musiało być dla ciebie dość... nieoczekiwane.

- Nieoczekiwane! - wrzasnęła piskliwie.

- No dobrze, szokujące.

- Parker, poznaliśmy się ledwie... miesiąc temu!

- To prawda, ale znamy się lepiej niż niektóre pary, które chodzą ze sobą całymi miesiącami.

- Czy to nie... zarozumialstwo z twojej strony myśleć już o zaręczynach?

Od początku jasno postawiła sprawę - nie miała zamiaru w nic się angażować. Czy ktoś może jej mieć to za złe po doświadczeniach, jakie miała z płcią przeciwną? Kolejne zaręczyny, nawet z kimś tak cudownym jak Parker, są absolutnie wykluczo­ne!

- Pewnie masz rację...

- Jak mogłeś zaproponować coś takiego? Zaręczyny zawsze były dla mnie początkiem nieszczęść! Nie dam się jeszcze raz namówić. O, nie!

- Przyznaję, że popełniłem błąd.

- Oczywiście. - Bailey przeszła na drugi koniec pokoju i stanęła za obitym skórą krzesłem, jedną ręką przytrzymując się oparcia. - Dwukrotnie, dwu­krotnie. - Podniosła dwa palce do góry. - I za każdym razem narzeczeni się odkochiwali. Nie znios­łabym czegoś takiego po raz kolejny.

- Pozwól, że ci wytłumaczę. - Parker szedł powoli w jej stronę. - Moi rodzice od dawna chcą, żebym się ożenił.

- Cudownie. Innymi słowy, wykorzystałeś mnie, żeby dali ci spokój. Wymyśliłeś tę historyjkę? Co za odwaga! - Teraz wszystko jest dla mnie jasne. - Machnęła ręką.

- Nic nie jest dla ciebie jasne - odpowiedział ze złością. Po chwili jednak się uspokoił. - Bailey, wcale cię nie wykorzystałem. - Stanął przed nią i położył jej ręce na ramionach. - Możesz sobie myśleć o mnie, co ci się żywnie podoba, ale musisz znać prawdę. Tak, rodzice bardzo pragną, żebym się ożenił, ale chociaż kocham moją rodzinę, nigdy nie wykorzystałbym ciebie czy kogokolwiek innego, żeby zaspokoić ich pragnienia.

Bailey zachmurzyła się, niepewna, czy powinna w to uwierzyć. Jego spojrzenie było tak szczere, tak przekonujące...

- To po jakie licho powiedziałeś im, że znalazłeś kobietę, z którą chcesz się ożenić?

- Bo znalazłem. - Jego piękne ciemne oczy powe­selały. - Zakochałem się w tobie. Niemalże od pierwszego wejrzenia.

Bailey z trudem powstrzymywała łzy.

- Może tylko teraz wydaje ci się, że jesteś we mnie zakochany - szepnęła - ale to nie potrwa długo. Nigdy nie trwa. Zanim się spostrzeżesz, spotkasz inną i zako­chasz się w niej, a mnie już nie będziesz potrzebował.

- Nic takiego się nie zdarzy. Założysz tę „prawie nie używaną" ślubną suknię, i założysz ją dla mnie.

Bailey wpatrywała się w niego zdumiona. Czy dobrze usłyszała?

- Moim błędem było to, że opowiedziałem o tobie mamie. A właściwie to Roseanne Snyder nie mogła wytrzymać, żeby o tobie nie wspomnieć. Zanim się zorientowałem, mama już dręczyła mnie, żebym przyprowadził cię do domu. Rodzice bardzo chcieli cię poznać. Nie dość na tym. Przy popijaniu z ojcem wyznałem mu, że mam wobec ciebie poważne zamiary. Był, naturalnie, zachwycony.

- Naturalnie...

- Nie chciałem cię popędzać, ale skoro ojciec zaczął o tym głośno mówić, to może od razu wszystko wyjaśnimy. Moje zamiary są jak najbardziej uczciwe.

- Może w tej chwili. - Bailey nie dawała za wygraną. - Ale to nie przetrwa dłużej niż miesiąc.

Parker wyprostował ramiona i wziął głęboki oddech.

- Przetrwa. Wiem, że nie miałaś dość czasu, żeby zrozumieć, co naprawdę do mnie czujesz. Chciałem porozmawiać o tym wszystkim za kilka miesięcy, kiedy nasze uczucia będą dojrzalsze.

- Mówię ci jeszcze raz, ja osobiście nie nadaję się do narzeczeństwa.

- Tym razem będzie inaczej.

- Gdybym kiedykolwiek miała się w kimś zakochać, to w tobie. Ale zrozum, nic z tego nie wyjdzie. Jest mi naprawdę bardzo przykro, ale nie potrafię się na to zgodzić, po prostu nie.

- Bailey, posłuchaj raz jeszcze...

- Nie. Naprawdę jest mi przykro, ale wszystko to zostało chyba niepotrzebnie rozdmuchane. Piszę powieść, a ty... ty jesteś mężczyzną, którego jedynie potrzebuję do roli modela.

Parker zmarszczył brwi.

- Innymi słowy, wszystko między nami jest farsą. Jeżeli można mówić, że ktoś kogoś wykorzystał, to chyba raczej ty mnie.

Bailey tak mocno zacisnęła dłonie, że paznokcie wbiły jej się w ciało. Na czoło wystąpiły kropelki potu.

- Zawsze tak twierdziłam - odparła, choć wcale w to nie wierzyła.

- Rozumiem - powiedział głucho. - W takim razie mogę cię tylko prosić o wybaczenie, że byłem tak zarozumiały.

- Nie ma za co przepraszać.

Bailey czuła się okropnie, ale przecież nie miała innego wyjścia. Parker musiał uwierzyć, że cała ich znajomość nie może przerodzić się w nic poważniej­szego. Inaczej sytuacja stałaby się zbyt ryzykowna... Zbyt bolesna. Dla nich obojga.

Przerwał im odgłos przytłumionych kroków matki Parkera.

- Kochani - powiedziała wchodząc do pokoju. - Kolacja gotowa. Jak będziemy dłużej zwlekać, wszystko się zmarnuje.

- Już idziemy - powiedział Parker.

To była chyba najmniej przyjemna kolacja w całym życiu Bailey. Atmosfera była napięta, niemal nie do zniesienia.

Parker prawie się nie odzywał przez cały posiłek. Jego biedna mama wzięła na siebie ciężar prowadzenia konwersacji. Bailey próbowała zachowywać się w cy­wilizowany sposób, ale w takim nastroju było to wprost niemożliwe.

Jak tylko skończyli kolację, Parker oświadczył, że muszą już iść. Bailey przytaknęła i serdecznie po­dziękowała rodzicom za gościnę. Oznajmiła, że miło jej było ich poznać i, oczywiście, że był to niezwykle przyjemny wieczór.

- Chyba trochę przesadziłaś? - mruknął Parker, kiedy już znaleźli się w samochodzie.

- Musiałam coś powiedzieć - ucięła krótko. - Szcze­gólnie, że ty zachowałeś się jak gbur.

- Wcale nie.

- W porządku, nie jak gbur. Ale raczej nietaktownie. Czy nie widziałeś, jak skrępowany był twój ojciec? Głupio mu było, że wspomniał o twoich planach. Na pewno nie musiałeś wszystkiego komplikować takim wstrętnym zachowaniem.

- Zasłużył na to.

- Jak można powiedzieć coś równie ohydnego?!

Parker łaskawie nie udzielił żadnej odpowiedzi.

Ruszył gwałtownie z taką prędkością, jakby chciał zawieźć ją do domu jak najszybciej. Pędził niczym kierowca trenujący przed rajdem Paryż-Dakar.

Ku zdziwieniu Bailey, uparł się odprowadzić ją do mieszkania. Poprzedniego wieczora też odstawił ją pod drzwi i dopiero tam sztywno pożegnał. Tym razem nie zamierzał jednak na tym poprzestać.

- Zaproś mnie do środka - powiedział, kiedy otworzyła zamek.

- Mam ciebie zaprosić do środka? - jak echo powtórzyła Bailey.

- Wejdę i tak, bez względu na to, czy mnie zaprosisz, czy nie. - Twarz miał pozbawioną wyrazu i Bailey zdała sobie sprawę, że zrobi dokładnie tak, jak powiedział. Poczuła ucisk w żołądku.

- No dobrze - zgodziła się, otwierając drzwi. Zapaliła światło i zdjęła płaszcz. Maks, najwyraźniej wyczuwając jej nastrój, natychmiast skierował swoje kroki do sypialni.-Zrobię kawę, ale chyba nie zamierzasz zostać długo?

- Dobrze.

Bailey, wdzięczna, że może czymś się zająć, skon­centrowała się na przygotowywaniu kawy i wyj­mowaniu kubków.

- Nie zmienię zdania, bez względu na to, co powiesz -uprzedziła go zdenerwowanym głosem.

Parker zignorował jej uwagę. Przemierzał kuchnię w tę i z powrotem, zatrzymując się tylko, żeby odebrać kubek z rąk Bailey. Widziała go już rozzłosz­czonego, sfrustrowanego, nawet bezsensownie zazdros­nego, ale nigdy w takim stanie. - Powiedz, co masz do powiedzenia - ponagliła go opierając się biodrem o blat kuchenny.

- W porządku. - Oczy Parkera odnalazły jej wzrok. - Cholernie nie lubię walczyć z tymi twoimi irrac­jonalnymi uprzedzeniami! Przyznaj, że zachowujesz się bez sensu, tylko dlatego, że kiedyś jakiś facet zerwał z tobą zaręczyny.

- Faceci - z sarkazmem poprawiła Bailey. - Zwróć uwagę na liczbę mnogą. Zanim ocenisz mnie zbyt surowo, panie Davidson, pozwól przypomnieć sobie, że na każdego człowieka składa się suma jego doświadczeń. Jeżeli sparzysz się raz, mało praw­dopodobne, żebyś znowu zechciał igrać z ogniem. Proste jak słońce. I tak byłam idiotką, że dwukrotnie dałam się nabrać, ale nie mam najmniejszego zamiaru ryzykować po raz trzeci.

- Czy przyszło ci kiedyś do głowy, że może po prostu nie kochałaś żadnego z tych dwóch facetów?

- To idiotyczne. Przecież zgodziłam się wyjść za mąż. Kobieta nie godzi się na małżeństwo bez miłości.

- Oni zakochali się w innych kobietach.

- Jak miło, że mi przypomniałeś.

- Kiedy ci jednak o tym powiedzieli, nie zrobiłaś nic, tylko pogrążyłaś się w rozpaczy. Gdybyś była naprawdę zakochana, zrobiłabyś, co tylko w twojej mocy, żeby ich zatrzymać. Zamiast tego, nie uczyniłaś nic. Zupełnie nic. Co mam o tym myśleć?

- Prawdę mówiąc, guzik mnie obchodzi, co sobie myślisz. Wiem, co działo się w moim sercu i że kochałam obu. Czy jest więc coś dziwnego w fakcie, że nie chcę zakochać się po raz kolejny? Nie ma mowy o żadnych zaręczynach!

- To teraz wyjdź za mnie za mąż. Bez zaręczyn.

Serce Bailey podskoczyło ze szczęścia. Opanowała się jednak.

- Czy... czyja się przesłyszałam?

- Nie, nie przesłyszałaś się. Zaręczyny cię prze­rażają. Przyznaję, że masz ku temu poważne po­wody, ale nie możesz przecież pozwolić, żeby do końca życia dyktowały ci one, jak masz postę­pować.

- Innymi słowy, omińmy zaręczyny, a pospieszny ślub ukoi moje nerwy?

- Cały czas powtarzasz, że nie pozwolisz sobie na jeszcze jedne zaręczyny. Rozumiem twoje wahanie - ciągnął spokojnie. - Do Reno jest tylko parę godzin jazdy. - Spojrzał na zegarek. - Jutro o tej porze moglibyśmy już być po ślubie.

Myśli kłębiły jej się w głowie, nie mogła z siebie nic wykrztusić.

- No i co o tym myślisz? - zapytał Parker.

- Uciekniemy, żeby wziąć ślub? Chyba nie... Nie, to naprawdę niemożliwe.

- Dlaczego? Rozwiązanie jest chyba logiczne...

- Czy zapomniałeś, że w grę wchodzą też inne czynniki? Czy przyszło ci do głowy, że może zwyczajnie nie jestem w tobie zakochana?

- Jesteś we mnie tak zakochana, że nie potrafisz już myśleć logicznie - powiedział z całkowitą pewnością siebie.

- A skąd wiesz?

- To proste. Sposób, w jaki się zachowujesz, ze wszystkich sił próbujesz siebie samą przekonać, że ci na mnie nie zależy, sposób, w jaki mnie całujesz... Z początku czuję opór, potem powoli przestajesz się kontrolować. Wiem, że sprawia ci to taką samą przyjemność, jak mnie. Kiedy zaczynasz mruczeć z rozkoszy, wszystko staje się dla mnie jasne.

Policzki Bailey pokryły się ciemnym rumieńcem.

- Wcale nie mruczę!- zaprotestowała żywo.

- Mam ci to udowodnić?

- Nie! - krzyknęła, odsuwając się od niego. Bezczelny uśmiech pojawił się na jego ustach.

- Wierz mi, jest mi naprawdę bardzo przykro, ale wyrządziłabym ci niedźwiedzią przysługę, godząc się na twoją propozycję.

Parker spochmurniał. Wpatrywała się w niego długą chwilę. Zdała sobie sprawę, że chociaż odrzuciła jego oświadczyny, to jedynym mężczyzną, który mógłby przywrócić spokój jej sercu, jest on. Ale nie była jeszcze gotowa na miłość, ciągle jeszcze leczyła rany, dorastała, sama musiałaby podjąć taką decyzję. Może już wkrótce... Zebrawszy się na odwagę, wyszeptała:

- Czy możemy na jakiś czas odłożyć tę decyzję?

Odstawił kubek na blat, podszedł bliżej i ujął jej twarz swoimi wielkimi dłońmi. Kciukami delikatnie pogładził ją po policzkach. Bailey uniosła głowę, wpatrując się w niego nieprzytomnie. Kiedy zbliżył usta do jej ust, poczuła ciepło ogarniające całe ciało. Całował ją powoli, po mistrzowsku. Przyciągnął ją do siebie i zamknął w ramionach. Pocałował powtórnie, potem nagle puścił i odwrócił się do wyjścia.

Bailey mocno schwyciła się blatu, żeby uchronić się przed upadkiem.

- Po co to zrobiłeś?

Twarz rozjaśnił mu pogodny uśmiech.

- Żebyś łatwiej mogła podjąć decyzję.

- Najgorsze w tym wszystkim jest to, że przez cały tydzień nie napisałam ani jednego słowa - narzekała Bailey, siedząc na dywanie z nogami podciągniętymi pod brodę.

Podłogę pokrywały kartki maszynopisu Jo Ann. Maks, który okazywał niewielkie zainteresowanie ich twórczym wysiłkom, jak zwykle spał na drukarce.

- Przez cały tydzień? - z niedowierzaniem spytała Jo Ann.

Nawet na Święta Bożego Narodzenia pozwalały sobie na nie więcej niż trzy dni wolnego.

- Próbowałam. Co wieczór włączam komputer, siadam i gapię się w ekran. Nigdy jeszcze nie miałam takiego regresu. Nie potrafię zmusić się do pracy.

- Hmm... - Jo Ann oparła się o kanapę. - I chyba od tygodnia nie widziałaś Parkera? Te dwie sprawy są ze sobą powiązane.

- Tak, wiem - wyszeptała nieszczęśliwa Bailey.

Przyjaciółka nie potrzebowała jej tego mówić. Co najmniej dziesięć razy każdego dnia przeżywała w myślach ten pamiętny wieczór.

- Nie opowiedziałaś mi, co się właściwie wtedy wydarzyło - rzekła Jo Ann, uważnie przyglądając się Bailey.

- Parker to tylko przyjaciel...

- A babcia ma wąsy.

- Interesuje mnie tylko jako model do postaci Michaela... - Sama już nie wiedziała, kogo próbuje przekonać - siebie czy Jo Ann.

Nie widziała go od tygodnia. Zostawił ją z obietnicą, że da jej czas do namysłu. Ten pocałunek, jak powiedział, miał jej pomóc w podjęciu decyzji. Bailey czuła, że nigdy nie przestanie go pragnąć, ale tak bardzo się obawiała, że jego miłość do niej nie wytrzyma próby czasu! Tak było z Paulem czy Tomem, tak będzie z Parkerem... A w tym ostatnim przypadku ból odtrącenia byłby jeszcze gorszy.

Prawdopodobnie Parker myślał, że daje wyraz swojej miłości, kiedy zaproponował ominięcie zaręczyn i pośpieszny ślub w Reno. Nie rozumiał jednak, że sam ślub niczego by nie zmienił. Obrączka niczego nie gwarantowała. Potem, któregoś dnia, Parkerowi odmieniłoby się i przestałby ją kochać.

- Dobrze się czujesz? - spytała Jo Ann.

- Oczywiście - Bailey udało się odezwać normalnym tonem. - Martwi mnie tylko, że nic nie mogę napisać. To nie koniec świata. Mam nadzieję, że wszystko powróci do normy i znowu będę pisać trzy do czterech stron każdego wieczoru.

- Pewna jesteś?

Bailey niczego nie była pewna.

- Nie - przyznała.

- Pamiętaj, że jak będziesz chciała pogadać, możesz zawsze na mnie liczyć..

Bailey uśmiechnęła się smutno i pokiwała głową.

Zobaczyła Parkera trzy dni później. Ponieważ Jo Ann miała wolny dzień, sama stała na stacji metra, kiedy ujrzała go idącego w jej stronę. Z początku próbowała nie zwracać uwagi na drżenie serca i skoncentrować swą uwagę na czymś innym. Okazało się to niemożliwe.

Wiedziała, że on ją też zauważył, chociaż nie okazywał tego. Popatrzył jej w oczy, jak gdyby chciał się przekonać, czy ośmieli się go zignorować. Kiedy z wahaniem zrobiła krok w jego stronę, uśmiechnął się kpiąco.

- Cześć Bailey. Co u ciebie?

- Wspaniale. A u ciebie? - zapytała ze ściśniętym sercem.

- Cudownie.

Jego wzrok zatrzymał się dłużej na jej ustach i Bailey poczuła narastające napięcie. Najwyraźniej musiał biec, żeby zdążyć na ten pociąg, bo włosy miał lekko zburzone i ciężko oddychał.

Mówił coś, ale słowa zagłuszył nadjeżdżający właśnie pociąg. Kiedy się zatrzymał, ze środka wysypało się parędziesiąt osób. Ani Bailey, ani Parker nie odzywali się, czekając na swoją kolej przy wsiadaniu do wagonu.

Wsiadł za nią, ale usiadł kilka rzędów z tyłu. Spojrzała na niego zdumiona i rozczarowana, że nie chciał usiąść obok niej.

Chciała mu opowiedzieć o tylu sprawach. Do tej pory nie przyznawała się przed sobą, jak bardzo brakowało jej jego towarzystwa, wspólnych rozmów... Znali się przecież tak krótko, a jednak zdawał się wypełniać sobą całe jej życie.

Parker najwyraźniej nie miał tego rodzaju pro­blemów. Gdyby było inaczej, nie usiadłby, ot tak sobie, z dala od niej. Podniosła głowę i zmusiła się do czytania ogłoszeń porozlepianych wzdłuż wagonu.

Nagle poczuła na sobie jego wzrok. Wrażenie było tak silne, jakby to on sam dotknął jej policzka lub trzymał jej twarz w dłoniach, tak jak zrobił to ostatnim razem. Kiedy nie mogła już dłużej wytrzymać, odwróciła się i spojrzała w jego stronę. Oczy ich spotkały się. Miłość, jaką dojrzała w jego spojrzeniu, szarpnęła jej sercem.

Całą siłą woli odwróciła wzrok. W końcu i tak Parker znajdzie sobie kogoś innego, kogo pokocha bardziej niż ją. Była tego absolutnie pewna.

Po chwili jednak znowu odwróciła głowę. Wpatrywał się w nią intensywnie. Serce Bailey niemal przestało bić, cała drżała z tęsknoty za nim.

Kiedy pociąg zaczął zwalniać, wstała i pospieszyła do wyjścia.

- Ciągle czekam. - Usłyszała tuż za sobą szept Parkera. - Czy już się zdecydowałaś?

Następnego wieczoru, ku zadowoleniu Bailey, odbyło się spotkanie klubu pisarzy. Nie musiała znowu siedzieć godzinami przed komputerem, wpat­rując się w ekran i przekonując samą siebie, że jest pisarką. Praca Jo Ann nad poprawkami do powieści postępowała szybko, podczas gdy Bailey nie mogła ruszyć z miejsca.

Tego dnia odczyt dla grupy wygłosić miała uznana pisarka romansów historycznych, mieszkająca w rejonie San Francisco. Bailey starała się robić skrupulatne notatki. Tylko że zamiast notatek, na papierze pojawiły się jakieś zawijasy i geometryczne wzory.

Dopiero kiedy zamykała notatnik, zdała sobie sprawę, że te wszystkie rysunki układały się w połą­czone ze sobą obrączki. Jakieś piętnaście par.

- Idziesz z nami na kawę? - spytała Jo Ann, gdy grupa zaczęła się rozchodzić. Nie patrzyła w oczy Bailey.

- Bardzo chętnie. - Przyjrzała się bliżej przyjaciółce. Jo Ann unikała jej przez cały wieczór. Bailey z początku myślała, że to wytwór jej wyobraźni, ale instynktownie wyczuwała między nimi jakieś napięcie.

- Dobra - powiedziała, jak tylko wyszły z klubu. - O co ci chodzi?

Jo Ann westchnęła głęboko.

- Widziałam dzisiaj po południu Parkera. Wiem, że to pewnie nic nie znaczy i jestem głupia, że w ogóle coś mówię, ale był z kobietą. Wyglądało na to, że są dla siebie czymś więcej niż przygodnymi znajomymi.

- Tak? - Bailey czuła, jak uginają się pod nią nogi. Serce ciążyło jej jak stukilowy kamień.

- Pewna jestem, że to nic nie znaczy. Ta kobieta mogła równie dobrze być jego siostrą. Nie miałam zamiaru ci o tym mówić, ale potem pomyślałam, że wolałabyś pewnie wiedzieć.

- Oczywiście - powiedziała Bailey, z trudem prze­łykając ślinę.

- Parker chyba mnie zauważył. Na pewno tak. Chyba nawet chciał, żebym go dostrzegła, z czego wnoszę, że cała sprawa jest zupełnie niewinna.

- Na pewno - skłamała Bailey z krzywym uśmie­chem.

Udała, że patrzy na zegarek.

- O Boże, nie wiedziałam, że już tak późno! Chyba nie pójdę na kawę, muszę lecieć do domu.

Jo Ann schwyciła ją za rękę.

- Dobrze się czujesz?

- Oczywiście - Bailey starała się nie patrzeć przyjaciółce w oczy. - Jeżeli chodzi o Parkera... to naprawdę nie ma znaczenia.

- Nie ma znaczenia? -jak echo powtórzyła Jo Ann.

- Nie należę do osób zazdrosnych.

Bolał ją brzuch, miała zawroty głowy, a jej ręce drżały. Piętnaście minut później dotarła do swojego mieszkania. Nie zdejmując płaszcza, weszła od razu do kuchni i podniosła słuchawkę telefonu.

Parker odebrał po trzecim dzwonku.

- Bailey, dobrze, że cię słyszę. Cały wieczór próbowałem się do ciebie dodzwonić.

- Byłam na spotkaniu w klubie pisarzy. Chciałeś mi coś powiedzieć?

- Prawdę mówiąc, tak. Najwyraźniej nie zamierzasz zmienić zdania w naszej sprawie. Słuchaj, zapomnijmy o całym tym ślubie. Nie ma co się spieszyć. Co o tym myślisz?

ROZDZIAŁ JEDENASTY

- Całkowicie się zgadzam - odpowiedziała Bailey. Zmiana uczuć Parkera zupełnie jej nie zdziwiła.

Prędzej czy później, musiało to nastąpić. Co za szczęście, że stało się tak szybko.

- Nie jesteś zła?

- Nie - zapewniła go, próbując nadać swojemu głosowi ton jak najbardziej beztroski. - Jestem do tego przyzwyczajona. Naprawdę, nie przejmuj się.

- Jesteś w dobrym nastroju.

- Owszem - potwierdziła Bailey, dalej udając, że propozycja Parkera nie zrobiła na niej większego wrażenia.

- Jak ci idzie pisanie?

- Doskonale. - Prawdę mówiąc, fatalnie, ale i tak się do tego nie przyzna. A już na pewno nie Parkerowi.

- No to do zobaczenia - powiedział.

- Do zobaczenia. - Nie, nie mogła dłużej udawać, że nic się nie stało. - Mam tylko jedno pytanie.

- Słucham.

- Gdzie ją poznałeś?

- Ją? - Parker zawahał się. - Myślisz pewnie o Lizie... Znamy się od wieków.

- Rozumiem. - Głos jej się załamał. - W takim razie... Wszystkiego najlepszego, Parker.

Przez chwilę milczał, jakby zastanawiając się, czy powinien coś powiedzieć.

- Nawzajem, Bailey.

Odłożyła słuchawkę i osunęła się na fotel. Zakryła twarz dłońmi, głęboko wciągając powietrze w płuca. Ogarnęło ją poczucie pustki, czarnej, beznadziejnej pustki...

Po chwili, najwyższym wysiłkiem woli, podniosła głowę, wyprostowała ramiona i wstała z fotela. Już nieraz przez to przechodziła. Z pewnych względów poprzednie rozczarowania były nawet trudniejsze do zniesienia i bardziej bolesne. W końcu tym razem obyło się bez zwracania pierścionka, odwoływania ceremonii ślubnej, palenia zaproszeń...

Nikt, poza Jo Ann, nie wiedział nawet o istnieniu Parkera. Jeśli tylko weźmie się w garść, szybko i łatwo o nim zapomni.

Niestety, nadzieje te okazały się złudne.

Tydzień wlókł się koszmarnie. Bailey miała wrażenie, że żyje na jakiejś innej planecie. Na zewnątrz nic się nie zmieniło, ale z drugiej strony świat zdawał się przewrócony do góry nogami. Co rano chodziła do pracy, dyskutowała z Jo Ann na temat charakterów i wątków powieści, pracowała osiem godzin, wracała metrem do domu i siadała przed komputerem, pracując nad przeróbkami z jakimś niezdrowym zapamiętaniem.

Wydawało jej się, że wszystko kontroluje, ale w rzeczywistości życie przepływało obok niej i była tylko widzem, a nie uczestnikiem.

Musiało to w jakiś sposób odzwierciedlić się w jej pisaniu, ponieważ w dwa dni po tym, jak dała Jo Ann kompletnie przepisaną powieść, przyjaciółka zatele­fonowała.

- Skończyłaś czytać? - Bailey nie potrafiła ukryć podniecenia.

Jeżeli romans spodobał się Jo Ann, wtedy natych­miast wyśle maszynopis do Pauli Albright.

- Mogę wpaść i przedyskutować kilka punktów? Masz trochę czasu?

Czas był jedyną rzeczą, którą Bailey posiadała aż w nadmiarze. Nie zdawała sobie do tej pory sprawy, jak wielką rolę Parker odgrywał w jej życiu, ani jak szybko wypełnił sobą pustkę, której teraz nie potrafiła zapełnić w żaden sposób.

- Naparz kawy, za kilka minut będę - powiedziała Jo Ann, wdzierając się w myśli Bailey.

- W porządku. Czekam na ciebie.

Jo Ann zjawiła się piętnaście minut później z ma­szynopisem Bailey po pachą.

- Nie podobało ci się - matowym głosem powie­działa Bailey, jak tylko ujrzała minę przyjaciółki.

- To nie całkiem tak - odpowiedziała Jo Ann, kładąc maszynopis na stole i zwijając się,w kłębek na fotelu.

- W czym więc tym razem tkwi problem?

- Chodzi o Janice.

- Janice? Myślałam, że to Michael jest źródłem wszystkich kłopotów.

- W oryginalnej wersji, tak. Wspaniale sobie z nim poradziłaś, ale teraz to Janice jest jakaś taka bez charakteru.

- Bez charakteru? - wrzasnęła Bailey. - Nie jest bez charakteru! Jest silna i niezależna, i...

- Głupia i bezwolna - dokończyła za nią Jo Ann. - Czytelnik straci do niej sympatię już w połowie książki. Wobec Michaela zachowuje się jak automat.

- Daj mi chociaż jeden przykład - poprosiła Bailey, z trudem panując nad głosem.

- Wszystko zmieniło się po opisie koncertu.

- Parker zachował się jak prawdziwe prosię - upie­ rała się Bailey. - Zasłużył na wszystko, co powiedziała i zrobiła.

- Parker? - Brwi Jo Ann uniosły się do góry.

- Michael - poprawiła Bailey. - Wiesz, kogo miałam na myśli.

- Rzeczywiście, wiem.

W zeszłym tygodniu Jo Ann niejednokrotnie próbowała wspomnieć o Parkerze w trakcie rozmów z przyjaciółką, ale Bailey nie chciała wracać do tego tematu.

- Michael rzeczywiście nie najlepiej się zachował - kontynuowała Jo Ann. - Ale czytelnik będzie skłonny mu wybaczyć, bo wie, że w tym momencie odkrył w sobie prawdziwe uczucia do Janice. To, że poczuł się zazdrosny, kiedy tańczyła z innym męż­czyzną, było dla niego nieoczekiwanym ciosem, ale zarazem niezwykłym olśnieniem.

- Innymi słowy, czytelnik zaakceptuje takie za­chowanie u bohatera, ale nie u bohaterki? - agresywnie dopytywała się Bailey.

- To nie tak. W wersji oryginalnej Janice jest dowcipna, ciepła i niezależna. Czytelnik musi ją polubić i współczuć jej.

- No i co się zmieniło? - zażądała odpowiedzi Bailey, podnosząc przy tym głos. Broniła Janice jak własnego dziecka.

Jo Ann wzruszyła ramionami.

- A żebym to ja wiedziała, co stało się Janice? Mogę tylko powiedzieć, że wszystko popsuło się po koncercie. Od tego momentu przestałam ją rozumieć, a przy końcu książki całkiem straciłam do niej sympatię. Miałam ochotę potrząsnąć nią.

Bailey zbierało się na płacz.

- Czyli muszę zacząć od początku - powiedziała, udając, że nic się nie stało. - Powinnam zacząć się do tego przyzwyczajać.

- Moja rada, to odłożyć maszynopis na kilka tygodni - łagodnie, ze zrozumieniem powiedziała Jo Ann. - Mówiłaś, że masz pomysł na inną po­wieść?

Bailey przytaknęła. Tak było przedtem. Zanim zaczęła zużywać całą swoją energię na przetrwanie każdego dnia. Zanim zaczęła udawać, że prowadzi całkiem normalne życie, podczas gdy ból serca ledwie pozwalał jej funkcjonować. Zanim straciła nadzieję...

- A co to da, jeżeli ją odłożę? - spytała.

- Dystans. Musisz spojrzeć na to wszystko z dys­tansu. Przypatrz się Janice. Tak naprawdę. Czy rzeczywiście zasługuje na takiego fantastycznego faceta jak Michael? Stworzyłaś z niego wspaniałą postać.

- Innymi słowy, Janice jest niesympatyczna? Jo Ann przytaknęła z żalem.

- Niestety tak, ale pamiętaj, że to wyłącznie moja opinia. Ktoś inny może sądzić, że Janice jest idealną bohaterką romansu. Może chciałabyś dać to do przeczytania komuś innemu z naszej grupy? Naprawdę, Bailey, nie chcę cię zniechęcać.

- Wiem o tym.

- Pozwalam sobie na taką szczerość tylko dlatego, że jesteś moją przyjaciółką.

- Przecież tego właśnie chciałam.

No tak... Nie ma się co oszukiwać. Zdaje się, że miała takie same szanse na zostanie pisarką romansów, jak na wyjście za mąż. Wszystko sprzysięgło się przeciwko niej.

- Nie chciałabym cię zniechęcać - powtarzała Jo Ann.

- Gdybym rozglądała się za kimś, kto powiedziałby mi, jak niezmiernie jestem utalentowana, dałabym maszynopis do przeczytania mojej mamie.

Jo Ann roześmiała się lekko, potem spojrzała na zegarek.

- Muszę pędzić. Mam podjechać po Dana do warsztatu. Nasz samochód ryczy jak czołg. Jak będziesz miała jakieś pytania, zadzwoń do mnie później.

- Dobrze - powiedziała Bailey, odprowadzając przyjaciółkę do drzwi.

- Nie jest ci bardzo przykro?

- Trochę - przyznała Bailey. - No dobrze, bardzo.

- Ale to jest wliczone w koszty i nawet jeżeli będę zmuszona przepisywać ten romans sto razy, zanim wyjdzie dobrze, to i tak to zrobię. Pisanie nie jest zajęciem dla ludzi słabego charakteru.

Chociaż Jo Ann radziła jej odłożyć na jakiś czas maszynopis, gdy tylko zamknęły się drzwi za przyjaciół­ką, Bailey natychmiast schwyciła swoją powieść i zaczęła ją uważnie przeglądać, strona po stronie.

Zamieszczone na marginesie uwagi były niewątpliwie cenne, ale i bardzo bolesne. Szczególną uwagę poświęciła Bailey tym, które dotyczyły brzemiennego w skutki wieczoru, kiedy Michael i Janice wybrali się na koncert. Już wkrótce nasunęły jej się skojarzenia z wieczorem spędzonym z Parkerem.

Jo Ann powiedziała, że Janice przy Michaelu zachowuje się jak automat. Po przeczytaniu następnych rozdziałów Bailey nie mogła nie przyznać jej racji. To było tak, jak gdyby obdarzoną przecież duchem walki bohaterkę opuściły nagle siły życiowe.

Słowa Jo Ann, że przy końcu książki straciła całą sympatię do Janice, wciąż dźwięczały w głowie Bailey. Dziwne, ale krytyczne uwagi przyjaciółki Bailey brała do siebie. A może wcale nie było to takie dziwne? Analogie między autorką romansu a jej bohaterką były wyraźne. Obie były ze sobą połączone tak silnymi, intymnymi więzami, że Bailey sama nie wiedziała, w którym miejscu kończy się jedna, a zaczyna druga...

Kiedy już dłużej nie mogła znieść prześladujących ją głosów, schwyciła kurtkę i torebkę i wybiegła z mieszkania. Byle tylko nie wysłuchiwać dłużej tych oskarżeń!

Szare niebo zasnuły chmury, co stanowiło zresztą wspaniałe tło dla wszystkich tych wydarzeń. Bailey szła bez celu, aż znalazła się przy stacji metra. Serce zaczęło jej bić szybciej, ale zgasiła w sobie prędko małą iskierkę nadziei. Jakie było prawdopodobieństwo, że w sobotę po południu wpadnie na Parkera? Praktycznie żadne. Nie widziała go już od ponad tygodnia. Zdaje się, że zadał sobie trud, żeby jej unikać i jeździł do pracy samochodem.

Parker...

Rozpacz, której przez kilka dni nie dopuszczała do siebie, wybuchła nieoczekiwanie. Z oczu Bailey trysnęły łzy. Szła szybkim krokiem, jakby się gdzieś spieszyła. Chciała odnaleźć spokój, ale zwątpiła już, że kiedykol­wiek jej się to uda.

Taki widać jej los... Mężczyźni zawsze szybko się w niej zakochiwali, ale równie szybko od niej od­chodzili. A najgorsze, najbardziej upokarzające było to, że zostawiali ją dla innej kobiety. Tak postąpił Paul, potem Tom, a teraz Parker...

Bailey zdawało się, że przeszła już dobrych parę kilometrów. Nie zdziwiła się zatem wcale, kiedy zorientowała się, że doszła do ulicy, przy której mieszka Parker. Pokazał jej to miejsce, kiedy jechali na koncert. W tradycyjną miejską zabudowę wkom­ponowane było osiedle supernowoczesnych, prawie awangardowych, ekskluzywnych domów. Niewyklu­czone, że to właśnie Parker był autorem tego projektu. Chociaż rozmowa przy kolacji z jego rodzicami przebiegała sztywno i sztucznie, matka Parkera z zachwytem opowiadała o osiągnięciach syna. Sam Parker był wyraźnie niezadowolony z paplaniny swojej rodzicielki, ale Bailey czuła się dumna z osiągnięć ukochanego mężczyzny.

Ukochanego mężczyzny...

Nagle przystanęła i uśmiechnęła się gorzko. Przecież ona wcale nie kocha Parkera. I jeżeli kiedykolwiek się zakocha, to na pewno nie w mężczyźnie tak niestałym, niegodnym zaufania jak on.

Niestety, jej serce pozostało głuche na te argumenty i po chwili Bailey, właściwie nie wiedząc, dlaczego to robi, skierowała się w stronę głównego budynku osiedla. Na spotkanie wyszedł jej portier.

- Dzień dobry - odezwał się uprzejmie.

- Dzień dobry. - Bailey zdobyła się na uśmiech. - Ja do pana Parkera Davidsona... - powiedziała spokojnym, pozbawionym emocji głosem.

Trzeba to raz na zawsze załatwić! I nikt, ani portier, ani ochrona budynku, nie zdoła jej od tego odwieść! Ale co właściwie ma załatwić? Zaczęła się zastanawiać, lecz portier nie dał jej czasu, by mogła sobie odpowiedzieć na to pytanie.

- Czy mogę prosić o nazwisko? - zapytał.

- Bailey York.

- Proszę uprzejmie zaczekać. - Po chwili wrócił.

- Pan Parker prosi na górę. Mieszkanie numer 204.

- Dziękuję.

Wjechała windą na drugie piętro. Minęła chwila, zanim Parker otworzył drzwi. Kiedy już to uczynił, Bailey nie poczekała nawet na zaproszenie. Wmaszerowała do mieszkania, zupełnie nie zwracając uwagi ani na wspaniały widok z okna, ani na piękne tradycyjne umeblowanie i obicia.

- Bailey? - Parker wyglądał na zdziwionego.

Stojąc na środku pokoju, z rękami na biodrach, patrzyła na niego wzrokiem pełnym głębokiej pogardy.

- Możesz sobie darować wszelkie uprzejmości. Chcętylko wiedzieć, kim jest Liza. I to natychmiast!

Parker gapił się na nią, jakby zupełnie postradała zmysły.

- Nie patrz tak na mnie. - Krążyła po pokoju, a on okręcał się nieporadnie, wpatrując się w nią zdumionym wzrokiem. - No, co tak stoisz z otwartymi ustami... Zadałam proste pytanie.

- Co ty tu robisz?

- A jak myślisz?

- Prawdę mówiąc, sam nie wiem.

- Przyszłam, żeby dowiedzieć się, jakim naprawdę jesteś człowiekiem! - Zabrzmiało to całkiem nieźle. Zdanie wypowiedziała w tak wyzywający sposób, że musi otrzymać odpowiedź.

- Jakim jestem człowiekiem? Czy to znaczy, że muszę przejść jakąś próbę bojową?

Bailey nie była w nastroju do żartów. Zdjęła jedną dłoń z biodra i zaczęła wymachiwać mu przed nosem.

- Musisz wiedzieć, że kompletnie zmarnowałeś Janice i ciebie osobiście za to winię.

- Kogo zmarnowałem?

- Moją bohaterkę, Janice - wyjaśniła z przesadną cierpliwością. - Z powieści „Na zawsze twój". Jest słaba, uległa i bez charakteru. Czytanie o niej, to jak... jak jedzenie lodów waniliowych zamiast czeko­ladowych.

- Tak się składa, że uwielbiam waniliowe. Bailey spojrzała na niego z wściekłością.

- Teraz ja mówię!

Parker uniósł obydwie ręce do góry.

- No dobrze, przepraszam.

- Proszę. To jakim jesteś człowiekiem?

- Zadawałaś już chyba kiedyś to pytanie... - zażar­tował, lecz ponury wzrok Bailey otrzeźwił go szybko. - Bardzo przepraszam. Ty miałaś mówić.

- Najpierw twierdzisz, że mnie kochasz. I to na tyle, żeby się ze mną ożenić. - Głos jej się lekko załamał. - Zaraz potem wiążesz się z kobietą o imieniu Liza i chcesz, żebyśmy zapomnieli o ślubie. Posłuchaj więc dobrze i zapamiętaj sobie raz na zawsze: Nie będziesz bawił się moimi uczuciami! Zaproponowałeś mi małżeństwo, ale ja... - Bailey zamilkła, widząc uśmiech w kącikach jego ust. - Czy ta rozmowa cię bawi?

- Trochę.

- Ja też chciałabym się pośmiać.

- Liza jest moją bratową.

Słowa Parkera nie od razu do niej dotarły.

- Kim?

- Żoną mojego brata.

Bailey osunęła się na krzesło. Próbowała jak najszybciej zebrać myśli.

- Więc kochasz się w żonie brata. No tak, to typowe dla takiego...

- Nie. - Zdawał się zaskoczony, że mogła coś takiego zasugerować. - Kocham się w tobie.

- Mówisz bez sensu.

- Chyba tak, bo inaczej...

- Inaczej, co?

- Inaczej trzymałbym cię już dawno w ramionach.

- Może byś wyjaśnił, o co ci chodzi?

- Kocham cię, Bailey, ale nie wiedziałem, ile czasu zajmie ci zdanie sobie sprawy z tego, że ty też mnie kochasz. Tak byłaś uwikłana w przeszłość, że...

- Miałam ku temu powody - przypomniała mu.

- Miałaś - zgodził się. - W każdym razie prosiłem cię, żebyś wyszła za mnie za mąż.

- Dla dokładności - to twój ojciec mi o tym powiedział.

- To prawda, uprzedził mnie. Ja sam już dawno gotowy byłem ci zadać to pytanie, ale...

- Ale... - przerwała mu. - Zawsze było jakieś „ale".

- Ale nie wiedziałem, czy twoje uczucie jest szczere.

- Słucham?

- Czy zakochałaś się we mnie, czy w Michaelu? - dokończył cicho.

- Chyba nie rozumiem.

- Moim zdaniem, gdybyś mnie naprawdę kochała, zrobiłabyś wszystko, żeby mnie odzyskać.

- Odzyskać cię? Wybacz mi, ale teraz ja nic nie rozumiem.

- W porządku. Cofnijmy się pamięcią. Kiedy Paul oświadczył ci, że znalazł inną kobietę i chce zerwać zaręczyny, co zrobiłaś?

-Rzuciłam uniwersytet i zapisałam się na studia w innej uczelni.

- A w przypadku Toma?

- Przeniosłam się do San Francisco.

- No widzisz. Dokładnie o tym mówię.

- O czym dokładnie mówisz?

Parker zawahał się, potem spojrzał jej prosto w oczy.

- Chciałem, żebyś kochała mnie na tyle mocno, żeby o mnie walczyć - powiedział po prostu. - Zrozum, Liza i ja nie jesteśmy w sobie zakochani.

- Chciałeś, żebym myślała coś innego?

- Tak - przyznał niechętnie. - Ona też czytuje romanse. Okazuje się, że mnóstwo kobiet to robi. Opowiadałem jej o nas i wpadła na pomysł, żeby użyć chwytu z „drugą kobietą", tak jak w niektórych romansach.

- Co za całkowity brak skrupułów!

- Możesz dać mi jeszcze minutkę?

- W porządku - zgodziła się.

- Kiedy Paul i Tom zerwali zaręczyny, nie zrobiłaś ani nie powiedziałaś nic, żeby przekonać ich o swojej miłości. Spokojnie zaakceptowałaś ich decyzje i cichut­ko usunęłaś się z ich życia.

- No i?

- No i ja chciałem, żebyś potrzebowała mnie tak bardzo, kochała tak mocno, żeby trudno ci było pogodzić się z utratą. Żebyś odłożyła do szuflady tę swoją przeklętą dumę i zaczęła walczyć o swoje szczęście.

- Czy chciałeś doprowadzić do meczu bokserskiego między mną i Lizą? - zapytała złośliwie.

- Nie! - Chciałem cię tylko sprowokować, żebyś do mnie przyszła. Dlaczego to tak długo trwało? Zacząłem już tracić nadzieję...

- Jeżeli jeszcze raz posuniesz się do takich sztuczek, stracisz o wiele więcej niż nadzieję, Parkerze Davidsonie.

Twarz rozjaśnił mu uśmiech zdolny odegnać jej ból i rozwiać wszelkie wątpliwości. Otworzył ramiona i Bailey utonęła w nich, chowając twarz na jego piersi.

- Powinnam być na ciebie wściekła.

- Najpierw mnie pocałuj, a potem bądź wściekła.

Tym jednym pocałunkiem wynagrodził jej wszystkie smutne dni i długie samotne noce. Kiedy w końcu ją puścił, nie mogła złapać tchu.

- Czy naprawdę mnie kochasz? - wyszeptała, pragnąc jeszcze raz to usłyszeć.

- Naprawdę cię kocham. - Uśmiechnął się do niej.-Moja miłość przetrwa i dwieście lat.

- Tylko dwieście?

- No dobrze. Dwieście jeden.

EPILOG

Bailey zatrzymała się przed wystawą księgarni, żeby przeczytać informację o tym, że dwie młode pisarki będą podpisywać dzisiaj po południu swe książki.

- Jak się czujesz, widząc publicznie wypisane własne nazwisko? - zapytała Jo Ann.

- Może ty jesteś już do tego przyzwyczajona, ale ja... - Bailey zawahała się i położyła dłonie na zaokrąglonym brzuszku. - Czuję się prawie tak samo, jak wtedy, kiedy lekarz powiedział mi, że jestem w ciąży.

- To przedziwnie wpływa na system nerwowy - żartowała Jo Ann. - A co miałaś na myśli mówiąc, że ja jestem do tego przyzwyczajona? Tobie wydano jedną książkę, a mnie raptem dwie.

Właścicielka księgarni, Karolina Dryer, rozpoznała je, kiedy weszły do środka i z ciepłym uśmiechem pospieszyła, żeby się przywitać.

- Tak się cieszę, że mogłyście przyjść obie. Jest duże zainteresowanie.

Zaprowadziła je do stołu nakrytego koronkowym obrusem. Kilka kobiet cierpliwie stało w kolejce, oczekując spotkania z Jo Ann i Bailey.

Przez następną godzinę były bardzo zajęte. Rodziny, przyjaciele i inni pisarze dołączyli do czytelników, żeby pogratulować im sukcesów.

Bailey rozmawiała właśnie ze starszą kobietą, kiedy przy stole znaleźli się Parker i Dan, mąż Jo Ann. Po zakończeniu imprezy mieli wybrać się we czwórkę na kolację. Było co świętować! Jo Ann podpisała ostatnio umowę na dwie następne książki, a Bailey sprzedała właśnie wydawcy swoją drugą powieść. Parker zakoń­czył plany ich nowego domu. Prace budowlane miały zacząć się w przyszłym miesiącu i przy odrobinie szczęścia mieli nadzieję wprowadzić się przed urodze­niem dziecka.

- Najbardziej w „Na zawsze twój" podobał mi się bohater, Michael - mówiła starsza kobieta. - Ta scena, w której bierze ją w ramiona i mówi, że jest już zmęczony tymi dziecinnymi gierkami, i że po prostu ją kocha, naprawdę chwyta za serce. Czy myśli pani, że na świecie są jeszcze tacy mężczyźni? Od lat jestem rozwiedziona, a teraz, kiedy przeszłam na emeryturę, chętnie bym kogoś poznała...

- Być może pani się zdziwi, ale wokół nas jest mnóstwo takich bohaterów - mówiła Bailey, ciągle patrząc w oczy Parkera. - Jeżdżą metrem, jedzą kanapki z masłem pistacjowym, tak jak pani i ja.

- No to jest dla mnie jeszcze jakaś nadzieja - wesoło powiedziała czytelniczka. - Będę uważnie się rozglądać. - Uśmiechnęła się. - Właśnie to lubię w romansach. Dają mi zachętę, pozwalają uwierzyć w miłość. Nawet po raz drugi.

- A nawet trzeci - cicho wtrącił Parker.

Bailey roześmiała się. Nie mogła temu zaprzeczyć



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Macomber Debbie Mój bohater(1)
Macomber Debbie Mój bohater
Macomber Debbie Harlequin Romance 81 Mój bohater
081 Macomber?bbie Moj bohater
Macomber Debbie Jedna noc
Macomber Debbie Najpierw ślub
Macomber Debbie Srebrzyste dzwonki
Macomber Debbie Najpierw ślub
Macomber Debbie Niespodzianki
Macomber Debbie Deszczowe pocałunki
Macomber Debbie Dobrana para(1)
Macomber Debbie Zapominalska panna młoda
158 Macomber Debbie Nadchodza klopoty
Macomber Debbie Opłacona randka
Macomber Debbie Deszczowe pocałunki
Macomber Debbie Pora na romans 01 Pora na romans

więcej podobnych podstron