Cykl ''Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań'' tom V ''Opowieści ze Świata Czarownic 3''


ANDRE NORTON

OPOWIEŚCI ZE ŚWIATA CZAROWNIC

III

Tom V

z cyklu

„Świat Czarownic - Zbiór opowiadań”


Przedmowa

Wielokrotnie powtarzałam, że opowieści ze Świata Czarownic miały być zebrane tylko w jednej książce. Jej fragment zamierzałam wykorzystać w powieści historycznej, która nie została napisana. Jest jednak w Świecie Czarownic coś, co przyciąga zarówno pisarza, jak i czytelników - ci ostatni zaś chcą wiedzieć o nim coraz więcej.

Najpierw odkryłam wschodni kontynent, na którym znajdował się Estcarp i jego odwieczni wrogowie: Karsten i Alizon. Potem, zupełnie znikąd, pojawiła się pierwsza przygoda na Wyżynie Hallack na zachodzie: Rok Jednorożca, jednocześnie pierwsza książka, której bohaterką była kobieta. Chociaż mężczyźni nie przyjęli powieści zbyt ciepło, kobiety powitały ją z entuzjazmem.

W listach od czytelników nadchodziło coraz więcej pytań i sugestii dotyczących nowych przygód ulubionych postaci. Wspólnie z Ann Crispin napisałam Gniazdo Gryfa, co okazało się dla mnie bardzo bogatym doświadczeniem. Żadna z nas nie chciała, aby z końcem tej historii nasi bohaterowie zamilkli na zawsze. Pomysł Tkaczki pieśni, dziejów następnego pokolenia, powstał, zanim jeszcze ostatnie słowo Gniazda Gryfa zostało przeniesione na papier.

Niestety, obie miałyśmy wiele innych zajęć, zdołałyśmy więc napisać zaledwie wstęp i luźny zarys akcji. Mamy jednak nadzieję, że wkrótce uda nam się ukończyć tę książkę.

Chociaż Tkaczka pieśni może ukazać się z opóźnianiem, przyjaciele, których pracę podziwiam i uważam za zbieżną z moim wyobrażeniem o fantasy, napisali krótkie historie; powstaną z nich cztery tomy Opowieści. Pierwsze dwa opowiadania pierwszego tomu były owocem mojego spotkania z Robertem Blochem. Postanowiliśmy napisać dwie wersje tej samej historii, pierwszą z perspektywy „dobrego”, drugą z perspektywy „złego” bohatera. Doświadczenie to podobało się nam obojgu.

Kiedy przystąpiliśmy do składania tomu, który miał być trzecim, wydawca zasugerował nam pewne zmiany. Wybrane zostały cztery opowiadania o wspaniałych postaciach i doskonalej akcji. Wycofano je z serii i opublikowano oddzielnie, pod tytułem Czworo ze Świata Czarownic.

To zaś jest tom trzeci, złożony z krótszych utworów.

Bardzo się cieszę, że Świat Czarownic rozrasta się za sprawą innych pisarzy. Coraz silniej wierzę, że istnieje gdzieś inny świat, inny wymiar, do którego można wejść. Z niecierpliwością czekam na nowe opowieści, chcę się dowiedzieć, co się jeszcze wydarzy w Krainie Dolin, za górami, na dziwnych morzach, gdzie nie dotarli jeszcze nawet Sulkarczycy.

Pięcioro pisarzy: Pauline Griffin, Mary Schaub, Patricia Mathews, Sasha Miller i ja, powzięło ostatnio kolejne przedsięwzięcie: Kroniki Świata Czarownic. Kroniki znajdują się w Lormcie, przybytku wiedzy (chociaż pewnie zagubiły się pośród pergaminów i ksiąg, które gromadzono tam przez wieki). Lormt jest skarbnicą opowieści. Każda następna jest jeszcze ciekawsza niż poprzednie.

Drugie Wielkie poruszenie gór (które położyło kres czarom prowadzącym ku zagładzie Estcarpu) osłabiło czarodziejską Moc i zabiło wielu z tych, którzy jej używali. Zakończyło pewną erę. Co się stało wtedy i co dzieje się teraz, że obyczaje upadły? Kto tym razem powstanie z Ciemności? Co zagraża Krainie Dolin i Arvonowi? Kto będzie rządził Karstenem? Co stanie się z Alizonem, liżącym rany po klęsce w Dolinach?

Co wreszcie z Dolinami, pozbawionymi wojowników, wyczerpanymi wieloletnią wojną? Czy Alizon wciąż zagraża Estcarpowi? Czy Karsten długo przetrwa w chaosie, w którym pogrążyła kraj śmierć Pagara?

Nie zapominajmy też o Sokolnikach i Sulkarczykach. Ich odwieczne siedziby zostały zniszczone. Jak będzie im się wiodło?

To czasy drastycznych zmian, potrzeba więc nowych wodzów, którzy znajdą nowe cele i sposoby ich osiągnięcia. Świat Czarownic nie jest już taki jak kiedyś. Zmiany przyniosą ból i walki, co prorokują już niektóre opowieści.

Tom ten jest w pewnym sensie wstępem do Kronik, gdyż zapowiada te zmiany. Nie dotyczą one wielkich terenów zamieszkanych przez poszczególne narody, lecz raczej losów małych grupek ludzi, rozsianych tu i ówdzie, oderwanych od normalnego życia i zmuszonych do podejmowania działań, do których nie zawsze są przygotowane.

Opowieści staną się zatem Kronikami, które dadzą nam rozległą wiedzę o tym odrębnym świecie. Może pozwolą nam inaczej go ocenie.

Cieszy mnie, że mój świat jest wzbogacany i rozrasta się dzięki wysiłkom innych pisarzy. Zazdroszczę im, że tak upiększyli Świat Czarownic, a jednocześnie jestem tym zachwycona.

Bardzo dziękuję tym, którzy chętnie i z prawdziwym zainteresowaniem tworzyli nowe postaci, mapy, inspirowali nowe wydarzenia. Moim zdaniem sławią oni historię, która gdzieś, jestem tego pewna, dzieje się naprawdę.

Andre Norton

M.E.Allen

Głos pamięci

„Tego dnia Logrin, brat pani Alyss, zmarł, przeżywszy pięćdziesiąt trzy lata, trzy miesiące i jeszcze dwa dni”. Sibley przechyliła pióro, żeby nie spłynął z niego atrament, i starała się wymyślić zakończenie tego zapisu. Sześć lat temu, kiedy zmarł starszy brat pani Alyss, Mistrz Logrin zapełnił pół strony kroniki pochwałami jego odwagi na polu bitwy. Ale cóż miała napisać o skrybie, który nawet w młodym wieku nie był wojownikiem? Sibley podziwiała jego wiedzę. Niewielu ludzi w osadzie rozumiało, że dążenie Logrina do zgłębienia natury języka było czymś więcej niż skomplikowaną zabawą czy żartem, w dodatku kosztem nękanych wojowników.

Sibley położyła pióro na podstawce i zaczęła przeglądać stronice księgi. Ręka Logrina zanotowała każdy buszel pszenicy, każdy funt suszonego mięsa. Narodziny, śluby i śmierci, budowy i naprawy, przyrosty stada owiec, wszystko było skrzętnie zapisane. Logrin odnotował poczynania Alizonu, opisał wszystkie wraki zatopione u wybrzeża, na którym leżała osada. W księdze były też wzmianki dotyczące szorstkowłosego mlecznego bydła, które Logrin próbował hodować dla swojej siostry, zanim doszedł do wniosku, że gdyby Gunnora chciała, aby bydło żyło nad morzem, obdarzyłaby wybrzeża trawą, a nie tylko sztywnymi kępkami porostów na klifach.

Sibley zatrzymała się nad notatką sprzed prawie osiemnastu lat: „Na wychowanie, Sibley z Ithryptu. Dziecko ma około dwóch lat i zdaje się nie słyszeć; ponadto nie płacze. Nikt nie może stwierdzić, czy taka się urodziła, czy też straciła słuch w czasie rozłąki z rodziną; jej niańka nie żyje”. Tych kilka słów powiedziało jej, jak znalazła się w osadzie.

Sibley uzyskała trochę więcej informacji od pani Alyss. Matka dziewczynki, najmłodsza córka pana Ithryptu, zmarła wydając na świat córkę z nieprawego łoża. Nigdy nie powiedziała, kto był ojcem dziecka. Pani Alyss przyjęła, że ojciec Sibley był rycerzem, ale dziewczyna w to nie wierzyła. Sibley oddano do wykarmienia wdowie po drwalu, do czasu, aż podrośnie na tyle, żeby wyjechać na wychowanie do Dobrych Dam. Rodzina zrobiła co w jej mocy, żeby zapomnieć o skandalu.

Kiedy Sibley nie miała jeszcze dwóch lat, zbóje zabili niańkę, odcinając kobiecie głowę. Sibley i jej trzyletniego mlecznego brata znaleziono pod łóżkiem. Zabójcy szarpali materace i wbijali włócznie w posłanie. Chłopiec zmarł od ran kłutych, ale Sibley nic się nie stało. Wieść o tym wydarzeniu rozniosła się w Krainie Dolin, a Logrin, który od dawna zamierzał stworzyć język ułatwiający porozumiewanie się z niemymi, zaproponował, że weźmie dziecko do domu. Dziadkowie Sibley z ulgą skorzystali z okazji pozbycia się dziewczynki. Zgodzili się od razu.

Znów uniosła pióro i odwróciła strony, żeby dokończyć własny zapis: „Najlepszy w planowaniu bitew, potrafił projektować machiny wojenne, znał się na ziołach, posiadał rozległą wiedzę”. Zostawiła księgę otwartą, gotową do wpisu w dniu następnym. Zapisano ją już prawie w połowie: wielkie stronice pokryte były równymi kolumnami, tydzień po tygodniu, miesiąc po miesiącu. Zanotowanie tego wszystkiego zajęło Logrinowi pół życia. Sibley uświadomiła sobie nagle, że jej życie upłynie na zapełnianiu reszty, na zapisywaniu meldunków zarządcy i raportów dowódców. Będzie spędzać kolejne dni tak, jak to robiła przy Logrinie, na czytaniu jego ksiąg, pożyczaniu i oddawaniu rękopisów z innych domostw i opactw, na cichym szyciu z dziewczętami pani Alyss, a potem, kiedy pani umrze, ze służkami jej synowej, Blodnath o mięsistych ustach. Służki powychodzą za mąż, a ona, Sibley, pozostanie panną.

- Nie jesteś piękna, ale wyglądasz dość dobrze. Tym większa szkoda - powiedziała Blodnath, kiedy Sibley miała dwanaście lat. Rok później Sibley zrozumiała, o co chodziło, kiedy młody syn sąsiada poprosił o pozwolenie ubiegania się o jej względy. Pani Alyss wyjaśniła, że każde dziecko, które Sibley będzie nosić w swym łonie, może być „zarażone”. Sibley musi się pogodzić ze staropanieństwem.

- Może powinniśmy cię wysłać do Dobrych Dam, u nich byłabyś bezpieczna…

Ale Sibley nie chciała opuszczać jedynego domu, jaki znała, więc chowała swe żółte włosy pod czepkiem, nie podnosiła brązowych oczu, ubierała się w proste szaty i powtarzała sobie, że to, czego nauczył ją Logrin, jest ważniejsze od macierzyństwa.

- Pogodziłam się - powiedziała do siebie, patrząc przez okno na falę rozbijającą się o klify. - I jestem zadowolona. - Sibley pomyślała o Jenneth, z którą zaprzyjaźniła się dziesięć lat temu, gdy przestała spać w gabinecie pełnym ksiąg Logrina i została przeniesiona do komnaty dziewcząt. Jenneth miała wtedy dwanaście lat. Była najmłodszą z wychowanek pani Alyss i jedyną poza Logrinem osobą, która nauczyła się języka dłoni, wymyślonego przez Mistrza. Czasami dziewczęta dla zabawy uczyły się języka Sibley, ale żadna, oprócz Jenneth, nie zadała sobie dość trudu, aby z nią naprawdę porozmawiać.

Niestety, Jenneth wyjechała trzy lata temu, żeby poślubić owdowiałego lorda, więc Sibley prawdopodobnie już nigdy jej nie zobaczy. Dziewczyna dotknęła bransolety, którą Jenneth przysłała jej wkrótce po przybyciu do domostwa męża. Obręcz z zielonego kamienia była tak duża, że Sibley mogła przesunąć ją przez łokieć i nosić ukrytą pod rękawem. Teraz zdjęła ją z ramienia. Była gładka, rozgrzana ciepłem ciała Sibley. Jenneth znalazła bransoletę zawieszoną w girlandzie werbeny, która miała chronić dom od uroku. Mieszkaniec wioski powiedział, że jego wuj wykopał ją wiele lat temu i z radością sprzedał klejnot swemu panu, by ten dał go w prezencie młodej żonie. Sibley pamiętała list, który Jenneth przysłała jej wraz z bransoletą. Pisała o podróży i o nowym życiu, o tym, jakie wszystko jest ciekawe. Ale ostatnie listy Jenneth były krótkie. Wychowując dorosłe dzieci męża i swoje własne dwa maleństwa, Jenneth nie miała wiele czasu dla siebie. Muszę się z tym pogodzić, pomyślała Sibley.

Komnata była niewielka; Sibley wszędzie odnajdowała pamiątki po Logrinie. Był chłodny wiosenny wieczór, ale zmrok zapadał teraz późno. Miała jeszcze czas na spacer przed kolacją. Powietrze ją orzeźwi. Włożyła ciężkie buty, w których chodziła z Logrinem zbierać zioła. Wyszła.

Przy bramie przekazała gestem pozdrowienie. Odwróciła dłoń na wysokości piersi, potem podniosła ją nad głowę, zgięła palce. Pokazała na ląd, a następnie na dół, by strażnik zrozumiał, że przejdzie się po plaży. Później wskazała na niebo i opuściła nieco palce, na znak, że wróci, kiedy słońce przesunie się o tyle. Zdąży przed zmrokiem.

- Dobrze, Sibley. - Ona i strażnik wypracowali tę prostą metodę wiele lat temu. Drażniło ją to. Dlaczego musi używać gestów, a nie słów? Przeszła parę kroków, poczuła dłoń na swoim ramieniu. - Tylko wróć na kolację.

Sibley skinęła głową i klepnęła się w ramię. Oczywiście wróci na czas. Dlaczego wszyscy traktują ją jak dziecko?

Narastający przypływ zostawił bardzo wąski pas plaży. Sibley przechadzała się, pozwoliła myślom płynąć swobodnie. To normalne, że jest mi smutno, po całej zimie i chorobie Logrina. Dlatego czuję się tak nieswojo, skonstatowała. Niedługo wszystko będzie dobrze. Jej wzrok przyciągnęła mewa; dziewczyna patrzyła, jak ptak nurkuje.

Kiedy Sibley doszła do klifu, u stóp lądu, przypływ osiągnął najdalszy punkt. Było jednak dość miejsca, żeby przechodząc tuż przy skale, dotrzeć do następnej zatoczki. Przez chwilę się wahała, bo nie przekazała strażnikowi, że może tam iść: trzeba było naszkicować mapę na błotnistej ziemi. Potem narysowała strzałkę na piasku i napisała obok niej swoje imię. Jeśli ktoś przyjdzie jej szukać, będzie wiedział, dokąd poszła. Ale jeżeli tylko rzuci okiem na plażę i nikogo nie zobaczy? Może podniesie alarm, nawet nie patrząc na strzałkę? Dlaczego zresztą ktoś miałby jej szukać? Minie jeszcze trochę czasu, zanim strażnik zacznie jej wyglądać.

Sibley zebrała spódnice i ruszyła wzdłuż klifu. Wiatr był silny, szarpał brązowy materiał. Zielony płaszcz zwijał się za nią, przytrzymała więc wolny koniec łokciem, żeby nie zmoczył go przypływ. Musiała patrzeć pod nogi, szukać wolnych miejsc między śliskimi wodorostami. Kiedy znów znalazła się na piasku, puściła spódnice i płaszcz i spojrzała w górę.

Na plaży zobaczyła ubranych w skórzane kamizelki i hełmy mężczyzn, którzy spychali na morze wiosłową łódź. Nie poznawała żadnego z nich. Najeźdźcy! Sibley odwróciła się, zaczęła biec, żeby zaalarmować mieszkańców osady. W połowie drogi przez skały wpadła w kałużę i przewróciła się. Próbowała wstać. Ociekała wodą, lodowaty wiatr smagał jej twarz, ubranie krępowało ruchy. Czy ją zauważyli? Spojrzała w tył. Nie widziała już plaży, ale na skałach za nianie było nikogo. Proszę, Neave, niech pomyślą, że ten hałas to morze, błagała bezgłośnie.

Szarpała mokre troki płaszcza, chcąc je odwiązać i zrzucić z siebie ciężar. Złamała przy tym paznokieć, podniosła więc węzeł do ust, żeby rozsupłać go zębami. Serce waliło jak młot, czuła, jak krew pulsuje jej w uszach. Nagle coś uderzyło ją w plecy i przewróciło na ziemię. Odwróciła głowę i zobaczyła nad sobą jednego z nieznajomych. Chwycił dziewczynę za rękę i podniósł. Jego usta poruszały się, ale Sibley nie mogła rozróżnić słów. Starała się uwolnić, więc lekko ją szturchnął, a kiedy nie przestała się bronić, uderzył mocniej. W końcu zakneblował jej usta końcem mokrego, zapiaszczonego płaszcza. Przytrzymywał go jedną ręką, drugą objął ją w pasie i poprowadził Sibley przez skały.

Pozostali zepchnęli już łódź na wodę. Ten, który schwytał Sibley, pociągnął ją za sobą i rzucił na dno łodzi. Czyjeś ręce natychmiast przytrzymały knebel. Mężczyzna wgramolił się do łodzi i kucnął obok Sibley. Drżąca dziewczyna odsunęła się od niego. Ktoś inny odepchnął ją na bok. Wiosła poszły w ruch; łódź, płynąc wzdłuż wybrzeża, oddalała się od osady.

Sibley dwukrotnie próbowała podnieść głowę nad okrężnicę; za każdym razem ktoś spychał ją na dno łodzi. Trzymający ją mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale Sibley nie zdołała odczytać słów z jego ust. Leżała więc, drżąca, w zęzie. Najwyraźniej mężczyźni mieli nadzieję, że nie zauważy ich nikt z osady. Bardzo im na tym zależało, dlatego popłynęli o zmroku, w czasie odpływu. Wielu z nich miało ciemne twarze - czyżby pochodzili z Alizonu? Ale co mieliby tu robić Alizończycy? Ostatnio nie szalał żaden sztorm, więc nie byli rozbitkami. Wyglądali raczej na wojowników, choć ich ubrania uszyte zostały z byle jakiej wełny. Może wybrali się na rekonesans?

W końcu mężczyzna zwolnił uścisk. Sibley usiadła na dnie łodzi, podciągnęła kolana pod brodę. Tu przynajmniej była osłonięta od wiatru. Nikt się nie sprzeciwił, kiedy wypluła róg płaszcza. Jeden z mężczyzn otulił ją nim i poczuła, że materiał, chociaż mokry, chroni przed wiatrem. Zapadła w półsen. Wiedziała, że jest przemarznięta i posiniaczona, ale prawie tego nie czuła. Obwiniała sama siebie: niepotrzebnie wyszłam na ten spacer. Ale gdyby Logrin nie umarł...

Nie miała pojęcia, jak długo trwała podróż, ale było jeszcze ciemno, kiedy dopłynęli do statku. Mężczyźni wdrapywali się po sznurowej drabince. Nogi Sibley zdrętwiały z bólu i uginały się pod jej ciężarem; wniesiono ją więc na pokład jak worek mięsa i rzucono na deski. Zesztywniałymi palcami starała się przywrócić czucie w nogach. Na statku nie było świateł. W ciemności rozróżniała tylko kształty poruszających się mężczyzn. Okręt nie był duży, ale załoga wydawała się liczna. Jak wszystkim dzieciom z osady Sibley zdarzało się bywać na łodziach rybackich w ujściu rzeki, ale nigdy dotąd nie pływała statkiem po morzu. Bardzo nieprzyjemnie kołysało; dziewczynie udało się wreszcie stanąć na nogi, ale znów omal nie upadła.

Ktoś chwycił ją za ramię i poprowadził zejściówką do kabiny małego i dusznego pomieszczenia. Przy stole siedział mężczyzna, obok niego stał drugi, młodszy. Nie był wysoki, więc nie musiał się schylać w niskim wnętrzu. Ten, który ją przyprowadził, wskazał ławę przymocowaną do ściany. Sibley zatoczyła się, ale usiadła. Wyższy z mężczyzn - Sibley uznała, że to kapitan, a inni go słuchają - odwrócił się do niej. Mówił coś, ale go nie rozumiała. Pokazała więc prawą ręką, że trzyma pióro, uderzała w lewą dłoń.

Kapitan znów przemówił, potem odwrócił się do pozostałych. Wzrok Sibley podążył za jego spojrzeniem. Młodszy mężczyzna też coś powiedział, a kiedy kapitan znów się odwrócił, mrugnął do Sibley. Szybko spojrzała w drugą stronę, on zaś wyszedł z kabiny.

Kapitan podał Sibley tabliczkę i rysik. Obawiała się, że nie zrozumieją tego, co napisze, bo najwyraźniej nie władali językiem Krainy Dolin. Logrin nauczył ją czytać w języku Alizonu, ale nigdy nie próbowała się nim posługiwać. Napisała starannie: „Nie słyszę was”.

Kapitan zrozumiał, przeczytał pozostałym, pokazując każde słowo. Po krótkiej dyskusji

przesadnym gestem dotknął ust.

„Nie, nie mogę mówić”, napisała Sibley, starając się zrobić to ładnie, mimo kołysania statku. „Kim jesteście? Dlaczego mnie porwaliście? Co…”

Kapitan wziął tabliczkę i rysik, zamazał jej słowa. „Jestem Estban, kapitan. To mój statek”. Pisał brzydko. „Bądź grzeczna. Idź z chłopakiem”.

Sibley sięgnęła po przybory do pisania, ale Estban odepchnął jej rękę. Kiedy wrócił młodszy mężczyzna, kapitan coś do niego powiedział. Młodzieniec zdjął z koi koc, schował do kieszeni tabliczkę i rysik i wyciągnął rękę do Sibley.

Niezręcznie ruszyła za nim. Słowa kapitana wcale jej nie uspokoiły. Nie miała pojęcia, co będzie dalej. Czy ten człowiek zabierze ją z powrotem na pokład i wyrzuci za burtę? Starała się opanować. Dlaczego wziął tabliczkę, skoro zamierzał ją zabić? Dla niepoznaki? Sibley próbowała zwalczyć strach. Wiedziała, że panika uczyni ją jeszcze bardziej bezbronną.

Młody człowiek zaprowadził dziewczynę do kuchni. Ściągnął kucharza z posłania. Ten odszedł, powłócząc nogami i groźnie spoglądając na Sibley. Miał tylko jedno oko; stracił też dłoń. Sibley miała nadzieję, że biedak znajdzie sobie jakieś miejsce do spania na tę noc. Usiadła chętnie na skraju brudnej koi, mężczyzna podał jej wodę. Miała nieświeży smak, ale usta Sibley były spierzchnięte od soli, piasku i wełny płaszcza, więc napiła się chętnie, zanim jeszcze pokazała dłońmi, że dziękuje.

Mężczyzna wyciągnął tabliczkę i narysował chudą postać z długimi warkoczami, zawiniętą w koc i leżącą na koi. Skubnął rękaw dziewczyny, wskazał na drzwi i odwrócił się. Tupnęła nogą, żeby przyciągnąć jego uwagę. Obrócił się i spojrzał jej prosto w oczy.

Sibley zauważyła, że miał zielone oczy. Nie byłoby w tym nic niezwykłego, gdyby nie ich koci kształt. Narysował teraz osobę skubiącą kurczaka. Wskazał na rysunek, potem na Sibley.

Zrozumiała: rozbierz się sama, albo ja cię rozbiorę. Skinęła głową i wskazała na drzwi. Mógł przynajmniej poczekać na zewnątrz. Zdjęła suknię i pończochy, potem z trudem zerwała z siebie wełnianą koszulkę, którą nosiła pod koszulą. Postanowiła spać w koszuli, mimo że ta była wilgotna. Rzuciła mokre ubrania i wspięła się na koję. Po chwili sięgnęła do czepka, który już prawie wysechł. Była bardzo zmęczona, więc po prostu ściągnęła go, zamiast rozwiązać troczki. Zastanawiała się, jak uczesze włosy; z tą myślą zasnęła.

Od razu po przebudzeniu zorientowała się, że to nie jej komnata. Przypomniała sobie wydarzenia ostatniej nocy. W przeciwieństwie do nieszczęsnej bohaterki Litanii dziewczyny z Krainy Dolin, która budziła się co rano w opactwie, myśląc, że wciąż jest w rodzinnym domu, Sibley doskonale wiedziała, gdzie się znajduje. Słyszała kroki mężczyzn na pokładzie, czuła zapach mocnego alkoholu. Odwróciła głowę i zobaczyła, że kucharz wlewa do imbryka ciemny płyn. Jeden z żeglarzy zdjął imbryk z ognia i wyniósł go z kuchni. Kucharz ostrożnie przygarnął ogień, potem zaczął szperać w leżącym na podłodze worku. Sibley obserwowała z przerażeniem, jak odłamał kawałek czerstwego chleba, wyciągnął z niego robaki, polał go gorącą wodą z innego imbryka i dodał trochę alkoholu. Postawił miskę obok Sibley, sprawdził raz jeszcze, czy dobrze zabezpieczył palenisko i wyszedł z kuchni. To zatem miało być jej śniadanie.

Ubrania wisiały pod sufitem, suche, ale sztywne i chropowate. W nocy ktoś przybił nad drzwiami kawałek żagla. Płótno nie zasłaniało całego otworu, zostawiając dostęp do skrzyni z piaskiem: ogień na morzu był jeszcze bardziej niebezpieczny niż na lądzie. Sibley włożyła jedną koszulę na drugą. Czepek wyglądał jak zmięta szmata. Oderwała jeden troczek i związała nim włosy. Ubrana, zabrała się do śniadania. Alkohol był gorzki, ale rozgrzewał. Jadła jeszcze, kiedy wszedł mężczyzna o kocich oczach. Przyniósł wiadro i narysował dziewczynę z warkoczami niosącą je na pokład. Potem wyszedł.

Sibley spędziła cały ranek na pokładzie, zataczając się w porywach wiatru. Nie miała odwagi wrócić do kuchni i spotkać się z kucharzem. Żeglarze nie zwracali na nią uwagi. Raz przyszedł kapitan i poklepał japo ramieniu. Przypuszczała, że oznaczało to pochwałę.

Kiedy słońce było już wysoko na niebie, kociooki mężczyzna przyniósł jej kubek wody i kolejny kawałek rozmoczonego chleba. Wzięła od niego miskę i postawiła na pokładzie. Statek kołysał się, więc naczynie zaczęło wędrować po deskach. Zatrzymał je stopą. Sibley wskazała siebie, potem kilka punktów na horyzoncie. Czy zrozumie, że zapytała, gdzie jest osada?

Uśmiechnął się do niej i pokazał ręką jedzenie. Podając jej kubek powiedział:

- Biedna mała dziewczynka czeka nad morzem.

Sibley rozpoznała słowa, część dziecięcego wierszyka. Przyłożyła dłoń do ust, sięgnęła do jego ucha, potem dotknęła kącika swojego oka i jego ucha.

Patrzył na nią, zmrużywszy oczy.

- Czyli rozumiesz moje słowa, dziewczyno. Tak?

Jego usta poruszały się powoli, dziwnie wymawiał słowa, ale Sibley pojmowała, o co chodzi. Pokazała, że chce pisać, więc dał jej tabliczkę i rysik.

Naszkicowała plan wybrzeża Wyżyny Hallack, potem wskazała na niego i na statek.

- Nie ma znaczenia, gdzie jesteśmy.

Sibley potrząsnęła głową i znów zabrała się do rysowania. Postać z warkoczami stała na terytorium Wyżyny Hallack. Potem na łodzi, podkreślonej falistymi liniami wody, potem na statku. Wskazała na niego.

- Jak się tu dostałem? Urodziłem się gdzieś tu, niedaleko portu Kalaven. Gdzie się nauczyłaś rysować mapy?

Sibley wzruszyła ramionami. Był to nieelegancki gest, którego zabraniała pani Alyss, ale byłoby jej za trudno opowiedzieć o Logrinie. Mężczyzna o kocich oczach znów zaczął mówić. Powtarzał słowa, kiedy potrząsała głową na znak, że nie rozumie. Nie minęło wiele czasu, a znała jego historię.

- Mój ojciec pływał na sulkarskim statku, a matka była córką wytwórcy osprzętu żaglowego. Ojciec co roku spędzał z nami zimę, a kiedy zmarła matka - miałem wtedy osiem lat - zabrał mnie ze sobą na morze. On już nie żyje, a ja chcę wrócić do domu.

Sibley zastanawiała się, co przed nią zataił.

- Ale, dziewczyno, nie mów im, że pochodzę z Wyżyny Hallack. Myślą, że jestem Sulkarczykiem i to mi odpowiada. Nie chcę, żeby kazali mi szpiegować ludzi mojej matki. Rozumiesz?

Sibley potaknęła. Wziął pusty kubek i miskę.

- Wrócę później, odpoczywaj.

Sibley zrobiła znak „do widzenia”. Człowiek ten - będzie musiała się dowiedzieć, jak ma na imię - nie wydawał się całkiem godny zaufania, ale był chyba lojalny w stosunku do ludu swojej matki, a i do Sibley odnosił się miło. Może pomógłby jej uciec? Będzie musiała z nim więcej porozmawiać, zrozumieć go. Pamiętała, co Logrin powiedział o sztuce oblężenia: „Zawsze trzeba mieć przyjaciela za bramą”.

O zachodzie słońca kociooki mężczyzna znów zaprowadził ją do kuchni, gdzie dostała taki sam posiłek jak rano. Potem kucharz nakroił suszonego mięsa do wiadra - na kolację dla załogi, jak domyślała się Sibley. Jedzenie pachniało obrzydliwie, cieszyła się więc, że nie musi go jeść. Czuła pragnienie, ale kiedy wyciągnęła kubek, kucharz potrząsnął głową. Kiedy wyszedł z kuchni, młodzieniec o kocich oczach wyjaśnił, że woda jest racjonowana.

Podał Sibley tabliczkę. Zaczęła pokrywać ją niezdarnymi rysunkami, a mężczyzna starał się zrozumieć ich znaczenie.

- Na Rogatego Pana, dziewczyno, chciałbym, żebyś umiała pisać.

- Dlaczego myślisz, że nie umiem? - napisała Sibley.

- Jak cię nauczyli?

- A jak ciebie nauczyli czytać?

- Nauczył mnie dziadek, ale wyszedłem z wprawy.

- Jak ci na imię?

- Herol. Oni nazywają mnie Woldor, dobre imię dla Sulkarczyka, albo po prostu Chłopak. A tobie?

- Pani Sibley. - Nie miała żadnego prawa do tego tytułu, ale pani Alyss zachęcała wszystkich do

takiego sposobu zwracania się, poza tym Sibley zaczynała podejrzewać, że Herol jest od niej młodszy. Nie zaszkodzi mu okazywanie odrobiny szacunku.

Spojrzał na jej poplamione, proste ubranie i pokiwał głową.

- Pani.

Sibley przeliterowała palcami jego imię.

- Albo będę cię nazywać tak - napisała. Wyciągnęła prawą rękę, wnętrzem dłoni do siebie, kciuk dotykał ostatniego palca, tak że pozostałe trzy, zwrócone w lewo, sterczały jak wąsy. To był znak „kot”.

Zaśmiał się, wskazał na siebie i powtórzył znak.

Sibley pokazała mu czasownik „być” i parę zaimków. Kot uczył się szybko. Opowiedziała mu o Logrinie i o tym, jak ją złapano, potem pokazała jeszcze kilka znaków, używanych w sytuacjach alarmowych. Powiedziała mu też, że może zwrócić jej uwagę tupnięciem.

- Albo uderz w stół, kiedy piszę, spowodujesz drgania.

- Czujesz uderzenia fal w statek?

- I kroki żeglarzy na pokładzie. Czuję to tak jak ty - napisała Sibley i wytarła tabliczkę. Rysik się wygiął, więc go wyprostowała. Teraz, kiedy była z Kotem na stopie przyjacielskiej, ufała mu bardziej. - Tęsknię za domem.

Kot szeroko się uśmiechnął.

- To znaczy, że mam ci pomóc uciec?

- Co się ze mną stanie? Czy Estban będzie próbował uzyskać za mnie okup?

Kot sięgnął do jej dłoni, ale zatrzymał się w pół drogi.

Sibley zrozumiała, że chciał ją pocieszyć, więc się uśmiechnęła.

- Estban nie ryzykowałby czegoś takiego, nawet gdyby znał twoje pochodzenie. Przypuśćmy, że twoja rodzina zastawiłaby na niego pułapkę w miejscu, gdzie odbierałby złoto. Nie, on cię sprzeda.

- Kto by chciał głuchą służącą, nawet umiejącą czytać i pisać? Sprawiałabym zbyt wiele kłopotu, poza tym nikt by mi nie ufał, nie powierzyłby mi prowadzenia rachunków ani żadnych ważniejszych zadań.

- Nie. Sprzeda cię… Do miejsca, gdzie twoja głuchota nie będzie miała znaczenia. - Zamilkł, miał zmartwioną minę. - Coś wymyślę.

- Nikt mnie tu nie dotknął - odparła Sibley, doskonale wiedząc, o czym on mówi.

- To by źle wpłynęło na morale ludzi... Sibley klepnęła się w ramię, zrozumiała.

- Kiedy statek zawinie do portu, spróbuj przekupić najchciwszego z żeglarzy, żeby nas wypuścił.

Kot roześmiał się tak bardzo, że nie rozumiała jego słów. Kiedy uspokoił się na tyle, żeby mówić wyraźnie, powiedział:

- Jest tu dość dziur, żeby przeprowadzić przez nie flotę, ale zawsze ktoś stoi na straży. Czym mam go przekupić? Koszulą?

Sibley uśmiechnęła się i wyciągnęła bransoletę od Jenneth. Kot wziął ją, parokrotnie obrócił.

- Skąd to masz?

- Prezent. Myślę, że jest trochę warta. Nawet Logrin nigdy nie widział takiego kamienia.

- To wyrób Starej Rasy. - Sibley pokazała znak zapytania.

- Czuję to, widziałem już wiele reliktów przeszłości. Możesz to odczytać? - Kot podał jej bransoletę.

- Nie ma żadnego napisu.

- Jest, ale bardzo niewyraźny. Widzę tylko srebrne litery. Pewnie je namalowano.

Sibley nie dostrzegła tam nic, ale może Kot miał lepszy wzrok. Prawdziwe koty widzą nawet w ciemności.

- A ty rozumiesz?

- Nie. - Przerysował znaki na tabliczkę, ale nie znała tego języka. - Zabierz ją, dziewczyno… chyba powinienem powiedzieć „pani”.

- Ty ją trzymaj, może nadarzy się sposobność.

- Pomyśl, co zrobisz, kiedy już się stąd wydostaniemy. Znajdziesz się w obcym miejscu.

Sibley szarpnęła go za rękaw. Przeczytał to, co napisała: Będę miała ciebie, ty będziesz za mnie mówił.

- W Alizonie zabiliby mnie od razu, gdybym zszedł ze statku. Ciebie też, gdybyś była ze mną.

- Dlaczego?

- Niecały tydzień temu trzykrotnie zadęto tam w róg przeciw Starej Rasie. Mam w sobie jej krew. - Wskazał na swe oczy. - Dzięki nim widzę w ciemności, ale Psy Alizonu uważają je za znak przynależności do Starej Rasy. - Przerwał. - Byłem w Alizonie, kiedy to się stało. Piłem wino z moim ojcem i kupcem, jego przyjacielem z doków. Nagle na ulicach rozległa się wrzawa. Zanim zorientowałem się, o co chodzi, ojciec wypchnął mnie przez tylne drzwi. Zginął, broniąc wejścia frontowego. Słyszałem to, myślę, że kupiec też. Potem uciekłem.

Przez cały dzień kryłem się w składzie, w nocy przedostałem się w okolice statku. Obserwowały go psy Alizonu. Bałem się, że jeśli spróbuję wejść na pokład, zaatakują, a moi koledzy zginą, próbując mnie ratować. Czołgałem się więc wzdłuż doków, chowając się w cieniu. Kiedy zobaczyłem łajbę starego Estbana, pomyślałem, że to może być ratunek. Kapitan jest kanalią i handlarzem niewolników - parę razy się pokłóciliśmy przez te wszystkie lata, ale pomyślałem, że może przy nim kupię sobie wolność. Połowa załogi to łotrzyki, nie bałem się, że mnie wydadzą. Ale Estban zabrał mi wszystkie monety, a wczoraj rano, zanim jeszcze było nas widać z Wyżyny Hallack, kazał mnie związać. Wiem, co to znaczy. Chce mnie zatrzymać jako niewolnika - na zawsze. Wie, że boję się zostać zauważonym w Alizonie, a nie pozwoli mi zbliżyć się do lądu nigdzie indziej. Ale nie martw się, znajdę jakieś wyjście i zabiorę cię ze sobą. - Podniósł latarnię i przeszedł przez maleńką kuchnię. Nagle się odwrócił. - I, Sibley, z rozkazu Estbana śpię przy drzwiach, chociaż już mnie tam nie zastaniesz, kiedy się obudzisz. Nie bój się, jeśli w nocy będzie kołysało.

Sibley podniosła bransoletę. Mimo chłodu i wilgoci kamień był zadziwiająco ciepły, a w słabym świetle jego zielony kolor wyglądał na bledszy niż w rzeczywistości. Zdjęła buty, ale położyła się w ubraniu. Nie spała przez wiele godzin, próbowała ułożyć plan. Kiedy wreszcie zasnęła, przyśniło jej się, że odpływa z Kotem daleko w noc. We śnie nie miało znaczenia, że nie umie pływać.

Następnego ranka morze było niespokojne. Kucharz nie rozpalił ognia. Żeglarzom dał twarde suchary, ale dla Sibley rozkruszył je i namoczył w zimnej wodzie. Dał jej też kawałek suszonego jabłka. Sibley zjadła i poszła z wiadrem na pokład. Nie mogła się utrzymać na nogach, ale kiedy już doszła do miejsca, gdzie schroniła się poprzedniego dnia, postanowiła zostać na pokładzie. Powietrze było tu czystsze, a kołysanie statku nie dokuczało tak bardzo.

Pogoda się nie poprawiła. W południe Sibley znów dostała rozmoczone okruchy. Zastanawiała się, czy kucharz myśli, że ona nie ma zębów, ale kiedy zobaczyła, że żeglarze muszą ssać swoje suchary, bo nie da się ich żuć, poczuła wdzięczność. Gdy jadła, żeglarze wrócili do obowiązków. Nie zdziwiła się, kiedy przyszedł Kot i zabrał ją pod pokład.

- Zbliża się sztorm - powiedział w kuchni. - Zostań tu, będziesz bezpieczna.

- Może być źle? - zapytała umownym gestem. Kot zrozumiał pytanie i żywo odpowiedział:

- Nie, nie aż tak.

Sztorm był jednak bardzo silny. Uderzył nagle, Sibley czuła, jak napinają się wręgi statku. Próbowała położyć się na koi, ale kilka razy spadła, więc wbiła się między ścianę a palenisko. Ubrudziła się ciepłym popiołem. Wkrótce dostała choroby morskiej. Wreszcie zwinęła się pod płaszczem. Było bardzo ciemno. Fale zalewały pokład, a woda dostawała się między deski.

Sibley nie zauważyła nadejścia szarego, bladego świtu. Zapadała w półsen, to znów czuwała, w strachu, że jeśli zaśnie, statek zatonie, a ona wraz z nim. Może zresztą śmierć byłaby lepsza od morskiej choroby, ale utonięcie w małej kabinie jak w pułapce, było czymś tak strasznym, że bała się nawet o tym myśleć.

Widziała Kota. Naprawiał szpunt w beczce, wszędzie rozlewała się czysta woda. Nawet on miał

kłopoty z utrzymaniem równowagi. Podczołgał się do niej i przycisnął do jej ust mokrą szmatę. Ssała przez chwilę, ale woda spowodowała, że jej żołądek aż się skręcił. Kot przetarł więc jej twarz. Powiedział coś, czego nie zrozumiała.

- Wyraźniej - mignęła. Trudno jej było poruszać rękami. - Co?

Zdołała pokazać znak: „Mów”.

- Zabieram cię na pokład.

Kot ciągnął ją, a chwilami niósł przez zejściówkę, w końcu pomógł jej położyć się przy mostku. Światło było szare i zimne, padał rzęsisty deszcz. Estban i jego ludzie kulili się przy kole sterowym.

- Lina pękła - wyjaśnił Kot. - Tam, ukryte we mgle, czają się Długie Siostry. Wiatr znosi nas w ich kierunku. Nie ma sensu brać łodzi, wywróciłaby się na takim morzu. Ale może zrzuci nas z pokładu przy Dłoniach, które łączą dwie duże rafy. Wtedy zostalibyśmy zniesieni na brzeg.

Sibley była przemarznięta i chora, nie zrozumiała wszystkich słów, ale uznała, że może spokojnie utonąć tu i nie hańbić się tchórzostwem. Przynajmniej nie była już uwięziona w kajucie. Świeże powietrze trochę ją orzeźwiło. Sztywnymi palcami zsunęła bransoletę z ramienia.

- Weź ją, płyń, kup sobie wolność. - Nigdy nie słyszała o Długich Siostrach; może leżą u brzegów Alizonu? Kot będzie więc w niebezpieczeństwie. - Zamknij oczy - dodała.

- Nie rozumiem - powiedział Kot.

Sibley starała się wytłumaczyć jeszcze raz. Szkoda, że nauczyła go tak niewielu znaków. Odpychał bransoletę, ale wreszcie ją przyjął. Zacisnął na niej ręce, palce wsunęły się w obręcz. Sibley zamknęła oczy. Teraz wszystko będzie dobrze, czy popłynie, czy nie. Obudzi się na plaży... Zresztą koty żyją podobno dziewięć razy, pomyślała.

Chwilę później wiatr ustał. Poczuła wstrząs, myślała już, że statek uderzył o skały, ale tylko się obrócił. Otworzyła oczy.

Żeglarze wspinali się na maszty, wciągali żagle. Estban machał rękami. Kot usiadł obok niej, zwinął się, przycisnął ręce do piersi. Był bardzo blady, widziała tylko białka jego oczu. Sibley wstała. Morze było jeszcze wzburzone; kiedy starała się przejść parę kroków, przelewająca się przez pokład fala podcięła jej kolana i przewróciła ją na deski. Kot leżał z podkurczonymi nogami, z głową w wodzie. Sibley trochę go uniosła. Uznała, że lepiej będzie przy nim zostać niż iść po pomoc.

Przez jakiś czas podtrzymywała Kota. Wiatr ustał, mgła się podniosła. Deszcz przestał padać, przez chmury zaświeciło słońce. Estban prowizorycznie naprawił ster, wciągnął kilka niewielkich żagli.

Kot wciąż leżał w jej ramionach, oddychał szybko. Nikt nie zwracał na nich uwagi. Nagle zaczął się trząść. Przez chwilę Sibley bardzo się bała, potem zobaczyła, że twarz chłopca nabrała rumieńców, a oczy się zamknęły. Był bezbronny jak śpiące dziecko. Odwróciła go na plecy; jego nogi się wyprostowały. Wciąż trzymał bransoletę. Była cała biała. Sibley wzięła ją i zauważyła, że dłonie kota są czerwone, jakby ktoś je oparzył, ślady jednak powoli znikały. Wcisnęła bransoletę na ramię. Kot używał chyba magicznej Mocy.

Ktoś stał obok nich. Sibley uniosła głowę i zobaczyła Estbana. Ukląkł i dotknął ręki Kota, który się poruszył. Estban coś powiedział, Kot skinął głową. Kapitan pomógł mu wstać. Kot spojrzał na Sibley i otoczył nadgarstek palcami drugiej ręki, więc Sibley wskazała na swoje ramię i kiwnęła głową. Kot mrugnął i poszedł do pracujących marynarzy. Estban spojrzał na nią. Nie rozumiała jego miny. Wreszcie machnął ręką i odszedł.

Tego dnia nikt nie zwracał uwagi na Sibley, a ona sama trzymała się na uboczu. Martwiła się o Kota i bransoletę. Kiedy mężczyznom wydzielano wodę, miała nadzieję, że też trochę dostanie, ale nikt jej nic nie przyniósł. Zastanawiała się, czy chcą ją ukarać. O zmierzchu kucharz zaprowadził ją do kuchni. Myślała, że nie będzie mogła spać ze zmęczenia i pragnienia, ale zasnęła, gdy tylko wdrapała się na koję.

Rano przyszedł Kot z kubkiem wody, pękniętą tabliczką i rozpadającym się kawałkiem kredy. Miał stłuczoną wargę i siniak na lewym policzku.

- Przykro mi - pokazała Sibley. Naprawdę chciała powiedzieć: - Biedny Kot.

Uśmiechnął się krzywo.

- Spałem na warcie. Estban powiedział, że chciałby się nauczyć tak szybko zasypiać. Dzięki niech będą Rogatemu Panu, że uważa mnie za dziecko, inaczej przeciągnąłby mnie pod kilem.

Sibley miała nadzieję, że to tylko żarty. Znów zaczęło padać. Sibley została w kuchni. Patrzyła, jak kucharz doprowadza pomieszczenie do porządku i gotuje kolację dla załogi. Kiedy zauważył jej zainteresowanie, zaczął jeszcze cerować koszulę. Sibley, która nie znosiła, gdy ktoś patrzył, jak mówi językiem dłoni, zawstydziła się, że sama jest taka ciekawska. Żeby się czymś zająć, kruszyła suchary, pożyczyła też od kucharza igłę i nici, aby zaszyć dziurę w płaszczu. Mimo płonącego ognia w kuchni panował chłód, a ubrania Sibley były wilgotne.

Kot przyszedł do niej wieczorem. Kucharz wyszedł.

- Zmiana warty - zażartował Kot. Siniak na policzku zrobił się czerwony na brzegach, usta były bardzo napuchnięte. Sibley miała trudności ze zrozumieniem, co mówi. Przyniósł nowy rysik w miejsce prawie wypisanej kredy.

- Mam plan. Oczywiście nas zniosło, daleko na południe, może do Estcarpu.

- Czarownice! - pokazała Sibley, potem to napisała.

- Tak, ale nie będą ścigać kogoś, kto pochodzi ze Starej Rasy, byłoby to niemal zabijanie własnych ludzi. Gdybyśmy się tam rozbili, moglibyśmy uciekać w głąb lądu. Estcarp i Wyżyna Hallack walczą z Kolderem i Alizonem. Jestem pewien, że zdołałbym znaleźć sulkarski statek i wysłać cię do domu.

- Ale musimy poczekać na kolejny sztorm i modlić się, żeby zniosło nas w odpowiednim kierunku - napisała Sibley, żałując, że literami nie można było wyrazić tego, co znakami rąk: chciała wyciągnąć z Kota jakieś informacje.

- Sibley, miałem twoją bransoletę, kiedy zaczął się sztorm.

Sibley poklepała się po ramieniu.

- Chciałem, żeby wybuchł sztorm, żeby wiatr wiał ze wschodu, i trochę z południa. Myślałem, że gdyby zniosło nas na południe, moglibyśmy się przedostać przez Dłonie. Poczułem, jak bransoleta robi się ciepła. Potem pomyślałem, że wiatr powinien wiać wyżej, mógłby wtedy zostawić nas w spokoju i przegnać chmury. Kamień zrobił się jeszcze cieplejszy. Wiedziałem, że to magia, moje życzenia się spełniały. To była straszna świadomość. Bałem się i zastanawiałem, czym sobie na to zasłużyłem. Myślałem o sztormie i nagle stało się tak, jakbym był na górze i patrzył w dół. Mówiłem ci, że widzę w ciemności, ale tak nie jest. Po prostu wiem, gdzie są różne rzeczy i przesuwam się w ich stronę. Doznałem podobnego uczucia. Byłem wiatrem. Pchałem statek, poruszałem go. Potem odegnałem chmury. Kiedy przestałem pchać, odniosłem wrażenie, jakbym sam odlatywał. Myślałem, że umieram. Wreszcie znów znalazłem się na pokładzie, ty siedziałaś przy mnie, kapitan stał obok. Cały dzień piekła mnie dłoń i pierś, tam gdzie dotykał ich kamień, chociaż nie znalazłem żadnych śladów na ubraniu ani w innych miejscach ciała.

Sibley zsunęła bransoletę - zdejmowała ją, gdy tylko kucharz wychodził z kuchni. Obręcz za każdym razem była ciemniejsza. Teraz odzyskała prawie swój zielony kolor, po raz pierwszy od dawna była zimna. Sibley powiedziała, że bransoleta była biała, gdy wyciągnęła ją z jego dłoni.

- Może do końca wykorzystałem jej Moc, a może po prostu blednie, kiedy się jej używa. Mam nadzieję, że uda się jeszcze raz. Płyniemy teraz na południowy zachód, muszę nas przesunąć na wschód, zanim zacznie się sztorm.

- Jak to zrobisz, żeby nikt nie zauważył?

- Muszę się rozchorować. Mam nadzieję, że nie będzie ci przeszkadzało dzielenie kuchni z chorym. Napiję się morskiej wody i zacznę udawać, że czuję się gorzej niż w rzeczywistości.

Następnego ranka Sibley wyszła na pokład. Zaczynał się jej piąty dzień na statku. Miała już dość papki z sucharów, ciągle chciało jej się pić. Czuła się też brudniejsza niż kiedykolwiek przedtem. Trochę później Kot przewrócił się na pokład. Podnoszono go kilka razy, ale znów upadał, więc

zaniesiono go do kuchni. Sibley poszła za nim. Kot dostał wody. Zostali sami.

- Napiłem się morskiej wody. W nocy zwracałem cztery razy. Wszyscy słyszeli. Kucharz nie pojawi się tu przez jakiś czas, więc będę spał. Ale tylko pozornie.

- Będziesz czarować - pokazała Sibley. - Tabliczka?

- Zabrał ją kapitan. Robi na niej rachunki. Sibley podała mu bransoletę.

- Powodzenia - przekazała gestem.

- Kiedy rozpętam sztorm, postaram się obudzić. Jeśli mi się to nie uda, idź po prostu wzdłuż wybrzeża, aż kogoś spotkasz. - Zamknął oczy i zacisnął palce na kamieniu.

Sibley uznała jego wskazówki za raczej nierealne. Nie umiała pływać, jak więc miałaby dostać się na brzeg? Ale nie chciała mu przeszkadzać pytaniami. Przypuszczała, że jeśli Kot się nie obudzi, ona nie poradzi sobie bez jego pomocy. Nie miało sensu go martwić.

Kiedy wrócił kucharz, Kot leżał skulony twarzą do ściany. Kucharz spojrzał na niego, ale nie próbował dotknąć. Zabrał się do pracy. Sibley siedziała nad Kotem całe popołudnie. Miała nadzieję, że pogoda wreszcie się zmieni. Odczuwała coraz większy chłód, ale może tylko to sobie wmawiała. Całą noc siedziała przy koi. Czasami zapadała w sen, opierając głowę o deski. Obudziło ją drżenie Kota. Przykryła go swoim płaszczem i czekała, aż zaśnie, a potem odebrała mu bransoletę.

O poranku przyszedł kucharz i dał obojgu namoczone suchary. Kot krzywił się, jedząc papkę.

Miał jeszcze czerwone dłonie, kiedy pojawił się Estban. Kapitan chyba sądził, że Kot jest zdrowy, bo wysłał go do pracy. Kot wyjaśnił potem, że kapitan uznał zaczerwienienie rąk za wysypkę po gorączce.

- Sztorm? - pokazała Sibley.

- Sprowadziłem wiatr. Nie czujesz? Do wieczora zniesie nas z powrotem. Później dokonam czegoś więcej.

Sibley pomyślała, że jest bardzo pewny siebie.

- Kapitan będzie wściekły - ciągnął. - Chce się gdzieś zatrzymać, żeby nabrać słodkiej wody. W czasie ostatniego sztormu pękło parę beczek. Kiedy we własnym kraju jest się wyrzutkiem, trudno znaleźć bezpieczną zatoczkę, ja zaś nie pozwolę mu dopłynąć do takiej, jakiej szuka.

- Kiedy uciekniemy? - zapytała Sibley, starając się używać znaków, które rozumiał.

- Za dzień lub dwa, jeśli zniesie nas dość szybko. Sibley zastanawiała się, ile dni sztormu może wytrzymać.

- Nie umiem pływać.

- Pociągnę cię. Nie martw się.

Sibley mimo wszystko się niepokoiła. Kot nie bał się już używać kamienia. Sibley trudno było uwierzyć, że tak szybko okiełznał jego magiczną Moc. Wiatr jednak wiał coraz silniej i gwałtowniej. Statek nie mógł już halsować i, tak jak przewidział Kot, uciekał przed wiatrem. Nie padał deszcz, ale morze było wzburzone. Kiedy fale zaczęły przelewać się przez pokład, Sibley wysłano na dół. Kot wziął bransoletę i poszedł na korytarz, gdzie miał spędzić noc.

Sibley obudziła się, gdy statek w coś uderzył, odsunął się i uderzył ponownie. Potem ruch ustał, chociaż czuła, jak przy uderzeniach fal napinają się wręgi. Było ciemno. Oparła nogi o skrzynię z piaskiem. Znalazła drzwi, plącząc się w zasłonie z żagla. Blask księżyca lekko oświetlał korytarz. Sibley zobaczyła Kota, skulonego, z podciągniętymi rękami i nogami. Schyliła się i spojrzała mu w twarz: była skrzywiona. Próbowała odciągnąć jego ręce od piersi, bo zauważyła, że koszula zaczęła się palić. Kamień zrobił się widocznie za gorący. Obok paleniska stał bukłak ze słoną wodą. Pobiegła po niego. Ochłodziła nieco skórę wokół kamienia, ale wciąż nie mogła go oderwać.

Stopy miała zanurzone w wodzie. Fale ustępowały i wracały. Statek na pewno uderzył w skałę. Sibley chwyciła Kota za nogi i pociągnęła. Była od niego niższa i szczuplejsza, bała się, że nie zdoła chłopca podnieść. Wprowadziła go po drabinie, przenosząc jego ręce i nogi ze szczebla na szczebel. Bardzo bolało ją ramię; zlękła się, że zaraz zwichnie sobie obojczyk. Na pustym pokładzie nie było już łodzi. Wszyscy, nawet kucharz, odpłynęli, wcale o nich nie myśląc. Sibley poczuła złość, ale i przypływ sił. Rzuciła Kota na pokład i, nie martwiąc się już, że sprawi mu ból, wyrwała bransoletę z jego palców. Kamień lekko ją oparzył, ale szybko zrobił się chłodny. Sibley wcisnęła obręcz na ramię. Najwyraźniej niełatwo było posługiwać się jej Mocą.

Oparła Kota o luk i podeszła do barierki. Obeszła statek wkoło, ale nie zauważyła skał, uznała więc, że to, co zatrzymało łajbę, znajdowało się pod powierzchnią wody. Mimo że statek jeszcze nie tonął, Sibley wiedziała, że jest uszkodzony. Dwa razy straciła równowagę. Musiała wymyślić jakiś sposób, żeby utrzymać siebie i Kota na powierzchni. Przeszukała kieszenie chłopaka, znalazła nóż i ucięła parę kawałków liny. Potem rozejrzała się za czymś, co mogłaby wykorzystać. Pokrywa luku z żelaznymi okuciami była za ciężka, więc odcięła tylko belkę. Kiedy wstała na nogi, zorientowała się, że statek znów się trochę zapadł.

Belka była dwa razy większa od Sibley i bardzo gruba. Dziewczyna nie była w stanie objąć jej ramionami, mogła ją jednak pchać i toczyć po pokładzie. Znalazła kamizelki żeglarzy, powieszone na takielunku, ubrała więc swego towarzysza w jedną z nich. Kot nie był już tak sztywny, ale oczy wciąż miał otwarte i świecące białkami. Przepchnęła belkę przez balustradę, potem umocowała kawałek liny do końca od strony morza, przewiesiła linę nad balustradą i przywiązała drugi koniec do kamizelki Kota, dziękując Neave, że w dzieciństwie nauczyła się węzłów. Później sama ubrała się w kamizelkę i przypasała do belki tak samo jak Kota.

Miała wrażenie, że przeniesienie chłopca przez balustradę trwało wieczność. Kiedy wreszcie jej się to udało, zepchnęła belkę do wody, starając się nie poplątać lin, i sama zaczęła wdrapywać się na barierkę. Przez jeden potworny moment zdawało jej się, że nigdy nie zdoła się przedostać i zostanie na statku, przytrzymywana przez ciężar wiszącej belki. Nagle jednak spadła do wody, zimniejszej, niż się spodziewała. Posuwała się do przodu, obiema rękami trzymając linę, aż dotarła do belki, a potem poszukała liny Kota. Dwa razy złapała własną linę, ale w końcu zdołała przyciągnąć chłopaka. Na dłoni czuła jego ciepły oddech, wiedziała, że żyje.

Oboje byli przyczepieni do jednego końca belki, która płynęła nierówno: drugi koniec podskakiwał nad powierzchnią wody. Sibley przeciągnęła więc siebie i Kota na jej środek. Miała zamiar mocno przywiązać liny do belki, ale znalazła tylko tyle sił, by ściskać drewno jedną ręką, drugą podtrzymując głowę Kota nad wodą.

Pływ zrobił resztę. Co do tego Kot miał rację, chociaż nie był to przypływ wieczorny, lecz poranny. Gunora na pewno miała ich w swojej opiece. Wiatr wiał o wiele silniej, niż musiał planować Kot. Sibley wiedziała, że podczas odpływu z łatwością dostaną się na brzeg. Z każdą falą byli bliżej. Po jakimś czasie poczuła dno. Plaża była bardzo długa, lekko pochyła. Fale rosły i załamywały się daleko od brzegu. Pływ odwrócił się, kiedy woda sięgała Sibley do pasa; grzywacze były bardzo szybkie. Dziewczyna z wysiłkiem ciągnęła za sobą Kota i belkę: nie starczyło czasu, żeby się odciąć.

Przewróciła ją fala. Sibley postanowiła zaczekać, aż morze się wycofa i wstanie słońce. Kot wciąż był w transie. Sibley z trudem podniosła się na kolana i wyciągnęła nóż. Od pięciu dni nie miała w ustach nic poza papką z sucharów i suszonymi jabłkami, jak zwykle chciało jej się pić. Odcięła liny i kamizelki; węzły łatwiej dawały się przeciąć niż rozwiązać. Na plaży leżało pełno mokrych wodorostów, w jeden z nich owinęła poparzoną rękę Kota. Spojrzała na bransoletę. Była biała i popękana.

Za nimi wznosiła się wysoka skalna ściana z wykutymi schodami. Na górze na pewno znajdowała się wioska. Prędzej czy później ktoś przyjdzie na plażę, i czy będzie to Alizończyk, czy Czarownica, czy Mchowa Niewiasta, Sibley ucieszy się na ten widok. Woda była już daleko, prawie poza zasięgiem wzroku. Zastanawiała się, jak daleko ich zniosło. Cóż, chwilę się prześpi, a jeśli nikt nie odnajdzie ich do czasu, kiedy się obudzą, sami będą musieli znaleźć wioskę.

Obudziło ją światło słoneczne. Przysłoniła ręką oczy, wstała, żeby sprawdzić, jak czuje się Kot. Spojrzała na morze i zbladła. Pływ się odwrócił: w kierunku plaży zmierzała masa wody. Zabierze ich ten sam silny prąd, dzięki któremu się tu znaleźli. Zauważyła ślady wody na skalnej ścianie, wyżej niż jej głowa. Muszą się stąd jak najszybciej wydostać.

Kot nie obudził się, kiedy nim potrząsała. Uderzyła go w twarz. Jego wargi się poruszyły, ale nie rozumiała słów. Szarpnęła go za rękę, ale nie miała już sił, żeby go podnieść. Nie mogła nawet go pociągnąć.

Muszą się stąd wyrwać, inaczej zginą. W jej głowie zabrzmiały słowa: „Nie ruszaj się, nic nie mów”. Potrząsnęła głową i jeszcze raz szarpnęła Kota. Kręciło jej się w głowie. Przewróciła się na niego.

Przez drzwi domku wpadało ostre światło słoneczne. Sibbie siedziała na podłodze, patrząc, jak Islak układa piramidę z drewnianych klocków, żeby ona mogła ją zniszczyć. Wyciągnęła rękę i klocki poleciały we wszystkich kierunkach.

- Jeszcze, jeszcze, Issie, ustaw - powiedziała ze śmiechem, rozwalając stos.

Nana siedziała na stopniu i robiła na drutach.

- Powiedz proszę Sibbie.

- Ploszę jeszcze, Issie - powiedziała, a Islak znów ustawił wieżę. Nagle Nana wepchnęła ją pod łóżko. Sibley krzyknęła obrażona, przecież nie zrobiła nic złego.

- Trzymaj ją, Islak, niech nie płacze - rozkazała Nana. Pod łóżkiem było ciemno; zwisająca pierzyna nie dopuszczała światła. Usłyszała, jak trzasnęły drzwi.

- Nie krzycz! - Islak trzymał ją mocno, ręką zatkał jej usta.

Sibley poczuła, jak ciało Kota podskakuje pod nią, szarpane konwulsjami. Poruszyła dłońmi, układając znak jego imienia.

Ktoś walił w drzwi. Sibbie słyszała, jak otwierano je siłą. Krzyk Nany. Ręce Islaka były teraz na jej uszach, ale wciąż słyszała. Wyjrzała spod pierzyny, zobaczyła, jak Nana upada, jak ktoś wbija w nią włócznię. Islak krzyczał.

Pierś Kota silnie drżała.

Rozległ się huk, kiedy na Nanę ktoś rzucił materac. Islak puścił Sibbie, która podpełzła do ściany, zatkała sobie uszy. Włócznia, taka, jaka przebiła Nanę, dźgnęła łóżko; potem następna. Jedna trafiła Islaka, jego krzyk stał się ostrzejszy. Sibbie zagryzła wargę, żeby nie płakać z żalu po Nanie. Nie wolno jej wydać żadnego dźwięku, bo włócznia przebije i ją.

Islak przestał krzyczeć. Sibbie nic nie słyszała.

Sibley spojrzała w twarz Kotu. Znów poruszał ustami. Rzuciła okiem na morze. Zbliżało się szybciej niż biegnący człowiek.

Islak wił się i kopał.

Kot kopał; jego ramiona biły ziemię.

Nana leżała, w połowie przykryta materacem.

- Nie krzycz, nie słuchaj.

Kot leżał nieruchomo.

Sibbie nie mówiła, nie słyszała.

Pocierając rękę chłopca, Sibley krzyknęła:

- Kocie, Kocie! - Kot jęknął.

- Kocie, co się dzieje, czego ci potrzeba? - słowa brzmiały dziwnie w jej uszach.

- Daleko, idź daleko - mruknął Kot.

- Wracaj, chodź do mnie… Kocie.

- Nad chmurami… wiatr…

- Już po wszystkim, wracaj, nie masz bransolety, nie władasz już magią.

Leżał nieruchomo, gdy Sibley powtarzała jego imię, wołała, żeby wracał. Jego twarz nabrała koloru. Otworzył oczy i wyszeptał: - Wody…

- Wstań! - krzyknęła Sibley. - Patrz na morze!

Kot spojrzał i podniósł się. Fala zatrzymała się na szerokość dłoni od jego stóp, wycofała się, uderzyła znów, zalała go do kolan. Wchodzili na schody, potykając się i wspierając nawzajem.

Usiedli na najwyższym stopniu. Pod nimi szalało morze. Sibley położyła głowę na ramieniu

Kota. Nagle odwrócił głowę i spojrzał na nią.

- Ty mówisz!

- I słyszę. Kiedy będziesz mógł chodzić, pójdziemy tą ścieżką i znajdziemy pomoc. Ale skoro odpoczywamy, powiem ci…

Posłowie

Moi bracia i ja z wielką przyjemnością czytaliśmy książki pani Norton. Pamiętam, że, wiele dni bawiliśmy się w Syna Gwiezdnego Ludu. Niestety, nie udało mi się skłonić braci do przeczytania książek o Świecie Czarownic - magia ich nie interesowała. Może dlatego, że kiedy odkryłam pierwszą książkę ze Świata Czarownic, najstarszy z chłopców miał osiem lat.

Wiele lat później, kiedy byłam już dorosła (a przynajmniej tak myślałam), moja koleżanka Susan Shwartz powiedziała, że wreszcie mogę sama bawić się w Świat Czarownic - napisać opowiadanie do powstającej antologii. Wtedy nie ukazał się jeszcze pierwszy tom. Bardzo się ucieszyłam, więc ponownie przeczytałam powieści z tego cyklu i doskonały wstęp Sandry Miesel do pierwszej książki, wydanej przez Greg Press, w twardej okładce. Lektura wstępu oszczędziła mi wiele pracy, dzięki niej doskonale zorientowałam się w realiach Świata Czarownic.

Wysłałam „Głos pamięci” do pani Norton tuż po zamknięciu pierwszego tomu. Pani Norton była jednak tak miła, że kupiła tę nowelkę do tomu trzeciego. Jeszcze przed jego ukazaniem się wyszła napisana przeze mnie powieść, ale jestem bardzo dumna z faktu, że moje pierwsze dzieło zaakceptowała Andre Norton.

M. E. Allen

Jayge Carr

Suflet kartoflane oczko

Poznanie wroga to jeden z najważniejszych warunków wygranej, pomyślał młody śmiałek, spoglądając przez zarośla na olbrzyma. Ale... - zagryzł różową dolną wargę...

Wolałby nie.

Nie poznawać.

Olbrzym był tak bardzo, bardzo...

Olbrzymi!

Wielkolud odłożył siekierą, pozbierał porozrzucane kłody i dodał je do starannie ułożonego stosu przykrytego sitowiem. Ziemia drżała przy każdym jego kroku.

Siedem i pół stopy, może osiem, i budowa stosowna do wzrostu. Poruszający się, głaz. Potężny, twardy i…

Młody człowiek zadrżał. Nawet w doskonałym, podbitym puchem skórzanym ubraniu, z mieczem, czy zdoła…

Ramiona zesztywniały, a zagryziona warga została uwolniona.

Zrobi to.

Musi.

Suflet poczuł obecność intruza od razu, kiedy ten ukrył się w pachnącej cierpko kępie mięty.

Nie usłyszał go, bo ostre trzaski siekiery tnącej suche drewno zagłuszały wszystkie dźwięki cichsze niż szelest liści.

Nie zobaczył go, bo napastnik dobrze się ukrył w leśnym poszyciu, w przyćmionym popołudniowym świetle.

Ale to był las Sufleta: olbrzym mieszkał tu tak długo, że stał się jego częścią, bicie jego serca zgrało się z toczącym się wokół życiem, zmysły dostroiły się do lasu tak, że instynktownie wykrywały wszystko co nienormalne.

Westchnął i uniósł siekierę do następnego uderzenia. I następnego.

Znów westchnął, opuścił siekierę w dół, a kłoda z niechętnym pomrukiem rozpadła się na dwa równe kawałki.

(Obserwujący go z cienia człowiek zobaczył to i skrzywił się. Żeby tak za jednym zamachem... Olbrzym nie używał młota ani klina, sama siekiera wystarczyła do przerąbania kłody grubej jak jego własne masywne ciało).

Suflet ostrożnie oparł siekierę o pniak, na którym rąbał, i podniósł oba kawałki. Wszystkie jego zmysły były wyostrzone. Teraz?

Może później?

Wyprostował się, wiedząc, że uderzenie nie nastąpi od razu. Gdyby miało się to zdarzyć teraz, napastnik zaatakowałby go w najsłabszej pozycji, pochylonego, bez broni. Niewielka pociecha.

Czy już przez resztę życia będzie częścią rytuału, demonem, którego każdy żółtodziób ma ochotę pokonać albo przynajmniej się z nim zmierzyć?

Co się stanie, jeśli jeden z nich będzie miał tyle szczęścia, zdolności czy czegokolwiek innego, że odniesie sukces? Wzruszył ramionami i dołożył oba kawałki do stosu. Na razie dość rąbania. Spojrzał na konary, które przyniósł, wybrał najprostszy z nich. Tak - powąchał gałęzie sosny, wziął parę, poszukał jeszcze - wiąz. Jego nowe krzesło na pewno będzie zrobione z wiązu. Podniósł gałąź, zmierzył ją przedramieniem. Za krótka. Przejrzał stos, odciął parę gałązek, schował na podpałkę, do napraw i tak dalej.

Ta. Tak, dobrej wielkości. I ta.

W ciągu kilku minut znalazł cztery ładne proste kawałki. Usiadł wygodnie na pniaku, okorował drewno, zabrał się do strugania. Nowe nogi. Do nowego krzesła.

Śmiałek schował się głębiej w poszyciu. Weźmie broń, przygotuje się i...

Zaatakuje olbrzyma o zachodzie, kiedy tamten będzie słabszy i powolniejszy?

Ale on sam też nie będzie bardziej sprawny.

Jutro o wschodzie, kiedy będzie śpiący, nieświadomy?

Czy ma go najpierw wyzwać, rezygnując z przewagi, jaką daje zaskoczenie, czy też nacierać bez ostrzeżenia, żeby wyzwaniem było pierwsze uderzenie?

Suflet zastanawiał się nad tym samym.

Czy młodzik najpierw go wyzwie, czy zaatakuje bez ostrzeżenia.

Młody śmiałek miał już dość. Wstał i miał zamiar wrócić do kryjówki, kiedy Suflet przemówił głośno do pozornie pustej polany.

- Wiesz, zaczyna mnie to męczyć.

Młodzieniec znieruchomiał. Olbrzym był od niego daleko, ale jego głos, donośny jak przystało na takie cielsko, z łatwością przebijał się przez zarośla.

- Ludzie, myślicie, że kto ja jestem? Worek do bicia?

Chłopak podskoczył. Olbrzym najwyraźniej wiedział, że on tu jest.

- Myślałeś kiedyś, co ja czuję?

Czy będzie atakował? - zaniepokoił się śmiałek.

- Pilnuję swego nosa, spokojnie rąbię sobie drewno, a ty chcesz na mnie napadać.

Młodzieniec skryty w lesie zastanawiał się nad ucieczką.

- Czy to w porząsiu? Co ja ci zrobiłem?

- Jesteś olbrzymem! - pisnął intruz.

- Nie. - Suflet ułożył cztery przyszłe nogi krzesła i odsunął nieco jedną z nich. - To ty jesteś kurdupel.

- Wcale nie! - Nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, młody człowiek przesunął się w zaroślach trochę bliżej.

Suflet wziął kolejny kawałek drewna.

- Jasne, że jesteś kurdupel - powiedział spokojnie. - Gdybyśmy stanęli naprzeciwko siebie, wątpię, czy twoja głowa wystawałaby ponad klamrę mojego paska. Po prostu jesteś za niski.

- Już ja sięgnę ponad ten twój pasek, ty... ty olbrzymie! - oświadczył młody człowiek, spoglądając zza krzaków okalających polanę na Sufleta.

- Olbrzym - powiedział z goryczą. - Poza tym - dodał, przyglądając się Sufletowi - jesteś brzydki.

Suflet westchnął. Oglądał swoje odbicie wystarczająco wiele razy, żeby wiedzieć, że wedle ludzkich standardów w konkursie piękności nie zająłby miejsca wyższego niż ostatnie.

- Taaaak. - Napastnik się rozgrzewał. - Twoja matka była demonem, a ojciec skundlonym koniem.

- Pfffaaa - zabełkotał Suflet. - Naprawdę wyglądam jak koń, wieśniaku?

- Tak, tak, ty… - zaczął męczydusza i przerwał.

Suflet zadał pytanie tak dziwacznym, zaciekawionym tonem, że młodzieniec nie mógł się dłużej złościć.

- Popatrz na mnie. Wyglądam jak koń? - powtórzył Suflet, wciąż jeszcze cicho, jak na niego, ale prawie zaczepnie.

Intruz spojrzał.

- Koń? - parsknął. Po chwili, w przypływie uczciwości, dodał: - Nie. Raczej jak żaba.

Suflet zmarszczył brwi.

- Tak jakby. Masz dużą szczękę, reszta głowy jest przy niej za mała, i te małe niewielkie oczka, i…

Po raz drugi w ciągu paru minut Suflet spojrzał z powątpiewaniem na swoje cztery gałęzie. Kiedy zmarszczył czoło, by się lepiej skoncentrować, język wysunął mu się z ust i spoczął w rowku między policzkiem a porośniętą kępkami włosów brodą.

- Język wystaje ci jak żabie - dokończył tryumfująco młodzik. Suflet, który przysiągłby, że nie został mu ani strzęp męskiej

próżności, szybko wciągnął rzeczony organ w czeluść swych raczej dużych ust.

I zbyt pospiesznie skrócił jedną z przyszłych nóg krzesła.

Młodzieniec odezwał się znowu, tonem jakby drwiącym.

- Jeśli to mają być drzazgi na podpałkę, nieźle sobie radzisz. Suflet zmarszczył brwi. Nieświadomie znów wysunął język.

- To będzie krzesło - poinformował i zajął się pozostałymi trzema nogami, żeby wyrównać ich długość.

Domniemany przeciwnik Sufleta podszedł nieco bliżej zaciekawiony.

- Jeśli zamierzasz to robić w ten sposób - zauważył, zapominając, że całkiem przyjaźnie rozmawia ze straszliwym olbrzymem - zmajstrujesz co najwyżej fotelik dla dwuletniego dziecka.

Suflet odpowiedział miną dziką, ale, nie wiedzieć czemu, wcale nieprzerażającą. Młodzik przysunął się o krok i powiedział:

- To praca dla dwóch osób. - Jego dziewczyna była córką miejscowego cieśli, sporo się więc nauczył, chociaż właściwie terminował u kowala. - Połóż je płasko na ziemi, ja połączę je inną gałęzią, wtedy z łatwością dadzą się wyprostować. I niech będą równej długości.

- Dobrze - powiedział olbrzym z wahaniem. - Dziękuję.

Kiedy obaj klęczeli nad robotą, Suflet nie wyglądał na tak wielkiego i groźnego.

- Mam na imię Gregoriat - powiedział nagle przybysz, kiedy łączyli kawałki drewna.

- Suflet - odpowiedział automatycznie Suflet.

- Suf… - Gregoriat odchylił się i spojrzał na klęczącego. Olbrzym miał łysą plamę w szpakowatej czuprynie, co sprawiło, że był może mniej wspaniały, za to bardziej… bardziej ludzki. - Suflet? - wybuchnął śmiechem. - Nigdy dotąd nie słyszałem takiego imienia - wykrztusił.

Suflet usiadł, nieświadomie trąc oko, w które wpadło mu ziarnko piasku, a może trocina.

- Moja matka - uśmiechnął się - która wcale nie była demonem, tylko niezwykle mądrą kobietą, mówiła, że tak się nazywał jej ulubiony deser w rodzinnych stronach. - Znów potarł oko, zezując. - Daleko stąd - dodał.

- Nie wątpię. - Oczy Gregoriata też łzawiły. Ze śmiechu.

- Powiedziała, że suflet był ciepły, dobry i wspaniale sycący. - Olbrzym uśmiechnął się na samo wspomnienie. - Też taki byłem. Ale to ona… - westchnął. - Tęsknię za nią - powiedział drżącymi wargami. - Nawet teraz. A minął kawał czasu.

Usta Gregoriata zadrżały.

- Też tęsknię za matką - przyznał.

Obaj na chwilę zamilkli, posmutnieli. Gregoriat zauważył, że Suflet znów trze oko.

- Dlaczego drapiesz się po oku? - zapytał z całą bezpośredniością właściwą młodemu wiekowi.

- Tak? - Suflet zmarszczył brwi. - Musiało mi coś wpaść.

- Nie trzyj, bo będzie bardziej bolało. - Gregoriat spojrzał na niego groźnie. - Odwróć się do światła… - szturchnął klęczącego olbrzyma, a ten posłusznie obrócił swe wielkie cielsko.

- Teraz… - Tym razem zezował Gregoriat, ponadto nieświadomie wysunął język. - Zobaczymy… - Odgiął dolną powiekę wielkiego, ale na pewno ludzkiego oka. - Nie widzę… Widzę! Czekaj! - Chwycił kraniec swej niezbyt czystej koszuli i zaczął delikatnie grzebać w oku. - Nie ruszaj się… Myślę... Tak. - Wyprostował się tryumfalnie, wciąż trzymając w rękach koszulę.

- Nie. Ciągle boli. Ale dzięki, że próbowałeś.

- Wyciągnąłem. - Uważnie przyjrzał się oku. - Nie widzę nic innego. Może podrażniło powiekę i dlatego teraz boli. Masz trochę wody, żeby przepłukać oko?

- Sadzawka jest parę kroków stąd. - Suflet wstał, a Gregoriat, wciąż na kolanach, znów sobie uświadomił, jak bardzo, bardzo wielki jest olbrzym. - Zaraz wracam. A może chcesz się napić? - Suflet wyciągnął wielkie, brudne łapsko.

Gregoriat przez chwilę gapił się na rękę, dużą jak reszta olbrzyma. Uznał, że to propozycja pomocy.

- Tak, chyba tak. - Położył delikatnie swoją dłoń na dłoni wielkoluda i pozwolił się podnieść.

Mimo swej postury Suflet nie był niezdarny. Gregoriat stanął prosto na nogach. Na dłoni nie miał nawet siniaków.

- Z wygodami - śmiał się parę minut później Suflet, wycierając twarz rąbkiem własnej koszuli (która zaczęła swój żywot jako czerwony pled, w innym świecie).

- Ryba. - Gregoriat patrzył, jak duży cień przesunął się pod powierzchnią i schwycił tłustą ważkę, która przybyła tu, aby zdobyć pożywienie, tymczasem sama stała się jedzeniem. - Woda i... - nie mógł się powstrzymać od uśmiechu. - Żaby?

Suflet też się uśmiechnął.

- Tłuste.

- Nie jesteś tłusty - pośpiesznie zapewnił go Gregoriat.

Suflet uśmiechnął się jeszcze szerzej.

- Chyba nie jestem taki pyszny jak żaba. - Jego twarz dziko się zmarszczyła. - Ale coś bym przekąsił. A ty?

Gregoriat zesztywniał. Wszyscy wiedzą, jakie są olbrzymy.

- Kiepska pora dnia na łapanie żab - wymamrotał.

- I nie nałowiłem ryb - westchnął Suflet. - No to znowu felki.

- Felki? - Gregoriat nie był pewien, czym są felki; miał tylko nadzieję, że nie jakąś częścią jego samego.

- Uhm. Mam mnóstwo. Zeszłoroczne, w piwnicy. Trochę potrwa. Może masz ochotę na pieczone orzeszki?

Gregoriat poczuł, że jest głodny.

- Zapowiada się nieźle.

- Też tak myślę. Domek jest tu - Suflet wskazał ręką, chociaż trudno byłoby nie zauważyć małego, krytego strzechą budynku. - Rozpal ogień. Przyniosę felki z piwnicy, włożę do ognia, a potem skoczę po trochę orzeszków, póki jeszcze jasno.

Gregoriat był dobrze wychowany.

- Pomogę ci. We dwóch zbiera się szybciej niż w pojedynkę.

- Jasna sprawa. - Suflet schodził już w dół po drewnianych stopniach. - Zaraz wracam z felkami.

Gregoriat oparł się o ścianę w urządzonym wygodnie, choć zagraconym pokoiku Sufleta. Felki okazały się bryłowatymi brązowymi bulwami, które smakowały wyśmienicie z posiekaną dziką szalotką i czymś, co Suflet nazywał pomidorami. Pomidory znalazły się też w sałatce z dzikiej zieleniny, której kruchość doskonale podkreśliła smak posiłku. Do tego przyrządzony z leśnego miodu miód pitny, z którym nie mógł równać się żaden inny.

Gregoriat czknął z zadowoleniem. Nie powinien chyba pić ostatniej kolejki. Ale napój był taki pyszny. Jak felki.

Powiedział to głośno.

- Smakują lepiej z lekko stopionym serem - powiedział Suflet z chytrym błyskiem w oku, którego nie zauważył zmęczony młodzieniec. - Albo z masłem. A już prawdziwa uczta bogów to felki z masłem i serem, posiekaną cebulą i może z odrobiną bekonu. Kiedy byłem młodszy i mniejszy i ludzie się mnie tak nie bali, mama kupowała za felki ser i masło. Nie puściła pary z gęby o oczkach felków.

- Oczka felków - powtórzył Gregoriat, ziewając szeroko.

- Ummm. - Suflet wyciągnął rzeźbioną fajkę i wypełnił ją suchymi liśćmi. - Felek to warzywo bulwiaste - poinformował, starannie ubijając. - Nie rośnie z ziarna, tylko z korzenia. Czyli z samego felka. Oczko to jego część. - Wybrał długą, smukłą gałązkę i przytknął ją do rozżarzonych węgielków. - Część felka, którą trzeba zasadzić, żeby po roku zebrać plon. - Zapalił fajkę i wrzucił gałązkę w węgle.

- Oczka są jak orzechy - powiedział Gregoriat, znów ziewając.

- Aha. - Suflet zaciągnął się z zadowoleniem. - Weź całego felka, pokrój na kawałki, a za rok wyrosną ci krzaczki. Mnóstwo felków pod każdym.

- Dobry zbiór. - Gregoriat prawie spał. Ale był też ciekaw. Czasami w jego wiosce panował głód.

- Naprawdę dobry. - Suflet patrzył na sennego młodzieńca przez błękitną smugę dymu.

- Skąd wiesz - Gregoriat osunął się troszeczkę, powieki opadły mu do połowy - gdzie jest oczko?

- Widać je. - Głęboki głos Sufleta działał kojąco. - A jeśli nie jesteś pewien, zostawiasz felki na trochę w ciepłym, wilgotnym pokoju, nie w piwnicy. Oczka kiełkują, nie ma mowy, żebyś nie zauważył.

- Ummm. - Gregoriat osunął się jeszcze niżej, oczy mu się zamykały.

Suflet patrzył na niego ze smutkiem. Problem nie został rozwiązany, lecz tylko odsunięty. Chcąc nie chcąc, obudzą się rano, a młodzieniec będzie się czuł zmuszony do walki. A Suflet jest coraz starszy. Dopóki nie zwątpił w swoją siłę, może powstrzymać napastnika, nie wyrządzając mu zbyt wielkiej krzywdy. Ale mimo że jest duży i zręczny, starzeje się, a jego przeciwnicy są coraz młodsi.

Prędzej czy później będzie zabijał albo zostanie zabity.

Tylko nie młody Gregoriat.

Proszę, nie młody Gregoriat.

Gregoriat budził się powoli, zaczął się przeciągać… I obudził się bardzo szybko.

Bo nie mógł się przeciągnąć. Miał związane ręce i nogi. Szarpnął, ale krępujące go pnącza trzymały mocno.

Był związany! Bezbronny! W siedzibie olbrzyma!

- Puść mnie! - krzyknął z wściekłością, wiedząc, że nic to nie da. - Ty, ty zdrajco, olbrzymie, ty… ty… podły zdrajco, ty… PUŚĆ mnie!

Nikt nie odpowiedział. Nikt nie przyszedł.

- Puść mnie!

Do czasu, gdy Suflet otworzył ukryte drzwi, jakieś dziesięć minut później, Gregoriat był tak zachrypnięty, że trudno było zrozumieć jego słowa, a przekleństwa zlały się w monotonny ryk.

Suflet zaczekał, aż jeniec przerwie, żeby wziąć oddech, i wtrącił spokojnie, ale wystarczająco głośno, żeby ukryte drzwi zadrżały:

- Nie. Przepraszani. - Wypuść mnie!

- Nie. - Suflet podszedł i kucnął nad związanym, wściekłym Gregoriatem. - Nie mogę, synku. Ale nie bój nic, wyjdziesz z tego bombowo.

- Cokolwiek miałoby to znaczyć i ilekolwiek są warte twoje słowa... - wycharczał Gregoriat; w jego oczach zalśniły łzy furii.

Suflet westchnął.

- Mama zawsze tak mówiła: bombowo - poinformował. - To brzmi lepiej niż bardzo dobrze.

- Jasne. - Gregoriat zdobył się na szyderczy uśmiech. - Leżę sobie, związany i bezbronny, a ty mówisz, że będzie lepiej niż dobrze? O, tak. Zdecydowanie. Wierzę ci.

Suflet szeroko się uśmiechnął.

- Gadaj zdrów. - A widząc zdumienie Gregoriata, dodał: - Nieważne, kolego. Pnącza, którymi cię związałem, rozciągają się pod wpływem wody. Kiedy już pójdę, doturlaj się do sadzawki, to niedaleko, i zmocz nadgarstki i kostki. Związałem ci ręce z przodu, więc się nie przewrócisz i nie utoniesz. Zajmie to trochę czasu, bo muszę się szybko stąd ulotnić, ale ty będziesz wolny i bezpieczny.

- Tylko że… - Gregoriat przygryzł wargę.

- Tylko że ty przyszedłeś tu, żeby walczyć ze złym, wrednym starym olbrzymem. - Gregoriat prychnął. - Zrozum, kolego, udało ci się. Rzuciłeś mi wyzwanie, więc odejdę. Nigdy nie wrócę. Wygrałeś.

Gregoriat zaskoczył Sufleta pytaniem:

- Dlaczego robisz to dla mnie?

- Poza tym, że cię lubię?

- To nie jest wystarczający powód. - Zupełnie nieoczekiwanie Gregoriat zaczął mówić jak dorosły.

- Co, synku, powiedzieć ci, jak jest?

Gregoriat pokiwał głową.

- Robię to dla siebie. Myślisz, że to tak miło i przyjemnie być wielkim, złym olbrzymem, na którym każdy chce wypróbować swe siły? Jeden napastnik po drugim, i żaden nie rozumie, że mnie to nie bawi? W końcu któryś z nich wygra i będzie po mnie. I za co? Za nic? Bo jestem wysoki i brzydki? Bo jak mnie ktoś zobaczy, to ucieka z krzykiem: „Olbrzym”? Co ja z tego mam, pytam. Chciałbym dalej żyć i nie byłoby to trudne, gdyby ludzie przestali mnie traktować jak potwora i zostawili w spokoju.

Spojrzał w dół, na milczącego Gregoriata.

- Jak by ci się podobało takie życie?

Gregoriat spuścił oczy.

- Wcale, prawda?

Nie było wyjścia. Ale Gregoriat próbował.

- Gdybyś wyjaśnił…

Suflet parsknął.

- Myślisz, że ktoś się zatrzyma i posłucha. Uhu. Wyjmie broń i przywali mi znienacka, zanim otworzę usta. Jesteś pierwszym człowiekiem, z którym rozmawiałem od wielu lat, a i tak czekałeś do rana, prawda?

Gregoriat znów spuścił wzrok i powiedział ponuro:

- Tak.

- Chociaż chyba mnie trochę polubiłeś. Bo wiesz, młody, ja ciebie tak.

- Musiałem. - Gregoriat starał się, żeby nie zabrzmiało to jak skarga; nie udało się.

- Widzisz. - Suflet rozłożył ręce. - Sprawa zamknięta.

- Ale to niesprawiedliwe! - wybuchnął Gregoriat.

- Słuchaj, mały. - Głęboki głos Sufleta był tak bliski burknięcia, jak tylko się dało. - Żyjesz, a mógłbyś zginąć.

- Chodzi o ciebie. To niesprawiedliwe. Żyjesz samotnie, tułasz się po świecie, nie masz szansy na… na… - przełknął.

Sufletowi opadła szczęka.

- I co? - sarknął. - Jak to zmienisz?

- Nie mogę nic na to poradzić - odparł słabym głosikiem Gregoriat. Suflet wzruszył ramionami.

- Ja też nie. Tak już jest i będzie. - Wstał, stęknął i zaczął zaciągać węzły. - Zestarzałem się trochę. To dlatego... - Wskazał na więzy, krępujące nadgarstki i stopy Gregoriata. - W ten sposób obaj przeżyjemy. Gdybyś zrobił to, co chciałeś, jeden z nas wyszedłby poturbowany, a może nawet by nie przeżył. Więc zrobimy tak, jak ja chcę. Zawsze tak robię. Jestem duży, mogę pokonać prawie każdego, potrząsnąć nim trochę, rzucić go gdzieś… Pocierpi jak w Hadesie, lecz przeżyje i w końcu się wyliże. Ale starzeję się i sztywnieję, pewnego dnia nie potrafię przewidzieć, czy wygram, więc może będę musiał komuś potężnie przygrzmocić, żeby się uwolnić. Nie chcę tego. Pytasz, co z tego mam. Prosta sprawa. Mam czyste sumienie, nikogo poważnie nie skrzywdziłem, kiedy nie musiałem, nie zadręczam się z powodu niczyjej ułomności ani niczego takiego.

Gregoriat nic nie powiedział, ale jego oczy, niebieskie w porannym świetle, były puste i niewesołe.

- Myślisz, że się martwię, bo przegrałem. Tak, to też, ale tylko dopóki ktoś taki jak ty nie podkradnie się z tyłu i nie rozwali mi czaszki. - Suflet uśmiechnął się. - To nie takie proste, jak myślisz. - Zawahał się, rozłożył ręce. - Synu, ja nie chcę cię zranić. Nie rozumiesz?

Gregoriat unikał jego wzroku.

- Cholera, chłopcze, wygrałeś. Jesteś bezpieczny. Kiedy się stąd wydostaniesz, opowiadaj, co chcesz. Nie zaprzeczę.

- To niesprawiedliwe - mruknął Gregoriat.

- Wygrałeś - powiedział ciężko Suflet. - Dlaczego marudzisz?

- Bo… - Niebieskie oczy zalśniły łzami, ale spojrzenie było ostre jak miecz. - To niesprawiedliwe, dla żadnego z nas.

- Wyluzuj. - Poklepał chłopca po ramieniu. - Wygrałeś, tylko to się liczy. - Odwrócił się do drzwi.

- Właśnie, że nie. - Młody głos Gregoriata zatrzymał Sufleta, który sięgał po torbę. - Wcale nie. Nie wygrałem niczego, co by się liczyło, to jedno wielkie oszustwo.

Suflet wziął torbę, przewiesił ją przez ramię.

- Nikt się nie dowie.

- Ja wiem - odciął się Gregoriat.

Suflet odwrócił się, jeszcze raz spojrzał mu w twarz. Wpadające z zewnątrz światło zmieniło go w wielką, groźną sylwetkę.

- Czego chcesz, mały? Walki? Chcesz być ranny, może zginąć? - Głos mu drżał, po raz pierwszy zabrzmiała w nim groźba. - Chcesz mnie podpuścić.

- O, nie! - Powiedziane to zostało z tak tęskną szczerością, że Suflet prychnął, groźba nagle zniknęła, chociaż olbrzym nie zmalał, a jego głos wciąż przypominał ryk niedźwiedzia.

- To czego chcesz? - zapytał z westchnieniem.

- Ja… Ja chcę… - Związane ręce Gregoriata wyciągnęły się w błagalnym geście. - Nie wiem. Potrzebuję…

Suflet wypuścił powietrze i głęboko westchnął. Potem zapytał:

- Ile masz lat?

- Dwadzieścia.

- Jest w wiosce ktoś, komu nie dasz rady?

Gregoriat potrząsnął głową.

- Tylko ja ci zostałem?

Znów potrząśnięcie głową.

- Jest wojna, ale daleko, bardzo daleko. Mamy nadzieję, że tu nie dojdzie, ale…

- Zawsze gdzieś toczy się wojna, ludzie są ludźmi i prędzej czy później dotrą „tu”. A ty chcesz być pewien, że sobie poradzisz, jeśli to się zdarzy. - Potrząsnął kudłatą głową. - Synu, to się nigdy nie udaje. Nie zdołasz przewidzieć, jak się zachowasz w niebezpieczeństwie, dopóki cię ono nie dopadnie. - I dodał łagodniej: - Musi być jakiś inny sposób na sprawdzenie się przed samym sobą.

Gregoriat tylko kręcił zwieszoną głową. Olbrzym powiedział wreszcie:

- Przykro mi, synu. To nie będę ja.

Gregoriat wiedział o tym, kiedy przyszedł zaatakować olbrzyma. Przełknął.

- No to powodzenia, Suflecie. Powodzenia.

Uśmiech sprawił, że żabia gęba olbrzyma stała się nagle bardzo sympatyczna.

- Tobie też, młody. Żyj z dnia na dzień, spokojnie przyjmuj problemy, mówię ci. - Poprawił ciężką torbę. - Do nocy odejdę daleko, bardzo daleko. - Rozejrzał się po domku i westchnął. - Przyjemnie tu.

- Niech cię Gunnora prowadzi, Suflecie - powiedział miękko Gregoriat.

- I ciebie, kolego - odrzekł Suflet. - Już mnie nie ma.

Wyszedł przez ukryte drzwi.

Chciał wykorzystać swoje długie nogi, aby odejść jak najdalej od Gregoriata, jego wioski i przytulnego małego domku.

Zapomniał o jednym.

Wioska Gregoriata nie była jedyna w okolicy.

I nawet gdyby miał czas zorientować się, że nie jest to trafna decyzja, nie powiedziałby o tym Gregoriatowi.

Nie była jedyna w okolicy.

Drugi przyszły zabójca olbrzymów, ukryty w poszyciu, nie zamierzał rzucić uczciwego, otwartego wyzwania. Olbrzym to niebezpieczeństwo. Olbrzym to zagrożenie. Olbrzyma trzeba zgładzić.

Ukryty łucznik nie miał zamiaru podejmować żadnego ryzyka. Ostrożnie napiął łuk…

Sufleta jeszcze raz uratował wzrost.

Łucznik spodziewał się olbrzyma. Najpierw celował bardzo wysoko. Suflet wyszedł, pomrukując, łucznik wycelował niżej, ale jeszcze nie dość nisko. Cięciwa jęknęła, strzała poleciała i utkwiła nie w sercu Sufleta, lecz w jego masywnym ramieniu.

Leżący w chatce Gregoriat nie słyszał strzału z łuku ani nawet morderczego odgłosu wbijania się strzały w ciało i kość. Ale okrzyk, który Suflet wydał z bólu i wściekłości, nawet przez solidną skałę przebiłby się tak łatwo jak przez kawałek skóry.

Gregoriat przestał się nad sobą użalać, obrócił się gwałtownie i wreszcie podniósł się na kolana, z dłońmi skierowanymi ku drzwiom. Wiedział, że jest prawdopodobnie za późno, zresztą czuł się zupełnie bezradny, ale postanowił spróbować.

Łucznik automatycznie sięgnął po drugą strzałę. Potem popełnił drugi błąd - spojrzał w górę, by znaleźć cel.

Suflet, większy jeszcze w pelerynie z króliczego futra, o skrzywionej konwulsyjnie żabiej twarzy, nad którą kłębiła się kudłata czupryna, idący przez polankę w kierunku napastnika, był widokiem, który poraziłby najbardziej opanowanego z ludzi.

Łucznik krzyknął i podniósł się powoli, odsłaniając się, kiedy dobiegł go ryk zagłady.

- Jaaaaaa! - ryczał Suflet, nie zważając na krwawiące ramię, w którym tkwiła strzała.

Łucznik pośpiesznie wystrzelił. Tym razem przeliczył się w drugą stronę i strzała przebiła futro, ubranie, skórę, mięsień i przeponę. Dolną część przepony.

Suflet rzucił się na niego, zaciśnięta pięść wielkości i twardości młota wylądowała na jasnej brodzie napastnika.

Łucznik zatoczył się od uderzenia, głowa odskoczyła do tyłu, a łuk uderzył w drzewo, wydając dźwięk prawie tak głośny, jak trzask rąbanych przez Sufleta kłód.

Natychmiast stracił przytomność, jego bezwładne ciało osunęło się u stóp Sufleta.

- Ty! - ryknął znów olbrzym, zanim zorientował się, że nie ma już przeciwnika.

Potrząsnął głową, spojrzał w dół, zobaczył młodzieńca, odwiódł stopę do tyłu, by ze złością kopnąć, co niewątpliwie potrzaskałoby żebra niefortunnemu łucznikowi, zawahał się…

Zachwiał…

Upadł powoli, z potwornym hukiem.

Szczęśliwie dla łucznika, olbrzym przewrócił się obok niego, nie na niego.

Gregoriat, słysząc krzyk i huk, wzmógł wysiłki.

Ale trwało jeszcze dość długo, zanim zdołał wydostać się z kryjówki i zobaczyć, co się dzieje.

Ujrzał dwa nieruchome ciała, leżące na skraju polanki.

Łucznik odzyskał przytomność pierwszy.

Z niewielką pomocą.

Potrząsał głową, rozbryzgując wodę, którą go polano; usłyszał srogi głos:

- Czy znasz się tak samo dobrze na wyciąganiu strzał, jak na ich wbijaniu?

- Co? Co?

- Zapytałem - głos Gregoriata brzmiał surowo - czy znasz się tak samo dobrze na wyciąganiu strzał, jak na ich wbijaniu?

Łucznik zamrugał.

Wciąż był na polanie, olbrzym leżał u jego stóp, głowa bolała i… Ktoś związał mu ręce i nogi jego własną cięciwą. Warknął jak rozgniewany lew. Ktoś za to zapłaci, i to słono. Gregoriat zapytał po raz trzeci.

- Czy znasz się na wyciąganiu strzał? - Łucznik zamrugał i spojrzał w dół.

- Olbrzym. Trafiłem go - powiedział z tryumfem pomieszanym ze zdziwieniem. - Martwy.

- Nie, jeśli mogę coś dla niego zrobić, robaku - warknął Gregoriat. - Pomożesz czy nie?

- Pomagać olbrzymowi? Wariat!

- Zrobię to sam. - Miał blade pojęcie o tym, jak postępować w podobnej sytuacji, ale pamiętał, jak akuszerka gotowała wodę, więc rozpalił ogień w chatce i poszukał naczynia, w którym mógłby to zrobić. Suflet nie miał garnków, ale Gregoriat przyniósł małą metalową tarczę, w której rzeźbieniach zmieściło się trochę wody. Postawił ją na ogniu. Zaczęło bulgotać.

- Wariat - powtórzył łucznik.

Gregoriat spojrzał na niego. Zobaczył obcą twarz.

- Nie jesteś z mojej wioski - stwierdził oczywisty fakt.

- A ty nie jesteś z mojej - odparował łucznik.

- Co ci zrobił Suflet? - Gregoriat zaczął szarpać koszulę z czerwonego koca, żeby zobaczyć, jak poważna jest rana.

- Suf-co?

- Suflet. On. Olbrzym.

- Suflet. - Podobnie jak na początku Gregoriat, łucznik uznał, że imię jest śmieszne.

- Co on ci zrobił? - Gregoriat wyciągnął koszulę Sufleta zza paska i zaczął odrywać ją z okolic tkwiącej w ciele strzały.

- Jak to co? Jest olbrzymem - powiedział łucznik, jakby to wszystko wyjaśniało.

- Nie jest! - krzyknął dziko Gregoriat. Z pochwy przy pasku nieznajomego wyciągnął nóż i zaczął ciąć gruby, przesiąknięty krwią materiał, żeby odsłonić obie strzały, sterczące z wielkiej, pokrytej ciemnymi włosami góry mięsa, którą był Suflet.

- W dodatku jest niższy od nas, co? - sarknął łucznik. Gregoriat rzucił na niego okiem, potem wrócił do pracy.

- Nie pochodzi z tych olbrzymów - powiedział.

- Tylko z jeszcze gorszych. - Mężczyzna zaczął szarpać węzły, sycząc za każdym razem, gdy cięciwa wbijała się w ciało.

- Jest sympatyczny. - Gregoriat przygryzł wargę. Mocno. Obie strzały tkwiły głęboko, nie było widać ostrzy.

- Niezły z ciebie wariat - prychnął łucznik. - Złoty Płaszcz. Tylko pomyleniec z Klanu Złotych Płaszczy próbowałby pomóc olbrzymowi.

Gregoriat patrzył znad noża na dwie strzały wystające z owłosionego ciała Sufleta. Wyciągnąć je można było tylko jednym sposobem. Wiedział to.

- Jedynie ktoś z Klanu tchórzliwych Czerwonych Płaszczy zaatakowałby bez ostrzeżenia - odparł. Wstał. Znów przywołał zamglone wspomnienia. Nóż trzeba umyć. We wrzącej wodzie, domyślał się, miał nadzieję, że słusznie.

- Naaa… - Łucznik nie mógł uwierzyć, że ktoś naprawdę pomaga strasznemu olbrzymowi. Ten dziwny człowiek próbował, co mogło oznaczać tylko jedno. - Założę się, że też jesteś olbrzymem, tylko nie urosłeś. Założę się…

Gregoriat wszedł do chatki, włożył nóż do wrzącej wody i, skupiając wyłącznie na tym swoją uwagę, wyszedł na zewnątrz, gdzie łucznik rzucał coraz bardziej nieprawdopodobne wiązanki przekleństw.

Zaczął od nowa, kiedy zorientował się, co robi Gregoriat.

- To moja koszula.

- Potrzebne mi bandaże. Ty go zraniłeś, więc nie wiem, dlaczego to ja miałbym drżeć z zimna - powiedział Gregoriat, kończąc wycinanie pleców koszuli łucznika.

- Ty… - sprawca całego zamieszania zaczął dygotać. Gregoriat przystąpił do cięcia koszuli na paski.

Potem wrócił do chatki i zanurzył część pasków we wrzącej wodzie, aby przetrzeć nimi ranę.

Łucznik wciąż klął, mimo że jego zęby szczękały.

- Zamknij dziób - powiedział Gregoriat - a może wyciągnę cię na słońce. Byłoby cieplej.

Łucznik przemyślał sprawę, zamilkł.

Wzdychając ciężko, Gregoriat przeciągnął go obok Sufleta i ułożył w nasłonecznionym miejscu. Łucznik usiadł.

- Naprawdę będziesz próbował coś zrobić?

Gregoriat ostrożnie trącił strzałę tkwiącą w przeponie Sufleta. Nie poruszyła się.

Dotknął strzały w ramieniu. Drgnęła - odrobinę. Trafiła w mięsień. Tę będzie łatwiej usunąć. Poruszył nią jeszcze raz. Kość nienaruszona, był już pewien. Może... Ściągnął usta. Chyba lepiej ją przepchnąć, chwycić za brzechwę i wyciągnąć.

Druga strzała...

Mocno zagryzł wargę.

- Nic nie zwojujesz. - poinformował go łucznik. - On umiera. Kwestia czasu.

Gregoriat nie trudził się odpowiadaniem. Pomacał ramię. Tak, prawie czuł ostrze. Tu. Trzeba tylko…

Nożem odciął pióra, podniósł masywne ramię, na ile mógł to zrobić jedną ręką, drugą uderzył z całej siły.

Tryumf!

Pokazało się zakrwawione ostrze. Na długości palca.

Pchnął jeszcze raz.

Trochę większa dziura. Sączy się krew, ciemna i zła.

Przewrócił Sufleta na bok, ukląkł, zaparł się nogami, zaczepił nóż i pociągnął.

Strzała wyłoniła się powoli, niechętnie, ze ssącym odgłosem. Potem nagle poczuł, jak z rany wydostał się ostatni kawałek.

- Jedna już jest - westchnął Gregoriat, patrząc na dwie krwawiące dziury.

- Nie uda ci się tak z drugą - zauważył łucznik.

- Zamknij się, bo cię utopię w sadzawce. - Słowa, wypowiedziane spokojnym tonem, zabrzmiały groźniej niż krzyk.

Oczyścił rany kawałkami materiału zamoczonymi we wrzącej wodzie, przewiązał je paskami wyciśniętymi tak mocno, jak się dało. Zdawało się, że krew przestaje płynąć, ale...

Strzała wbita w brzuch Sufleta chyba sobie z niego kpiła. Otarł zroszone potem czoło, niechcący brudząc je krwią.

Jak ma wyciągnąć tę przeklętą strzałę?

Wiedział.

Tylko nie chciał tego zrobić.

Łucznik również wiedział.

- Tnij, to jedyny sposób - zaproponował. Gregoriat zadrżał. Ponownie wymył nóż.

- Pionowo. - Łucznika chyba zaintrygował ten problem. - Strzała weszła pionowo. Tnij w głąb, aż ją wyciągniesz.

- Wiem - prawie jęknął. - A jeśli umrze?

Łucznik nie powiedział tego, co uważał za oczywiste. Nie ma znaczenia, co zrobi Gregoriat, olbrzym i tak umrze.

Gregoriat znów trącił strzałę i, zanim do końca stracił odwagę, ciął z całej siły, pionowo, wzdłuż trzonu.

Wielkie ciało Sufleta zadrżało i wydało z siebie ryk bólu.

Gregoriat rzucił się na masywną, podnoszącą się i opadającą postać.

- Suflecie, przepraszam, błagam, nie ruszaj się, zrobisz sobie krzywdę.

Suflet stracił dużo krwi. Osłabienie go uspokoiło. Mrugał zamglonymi oczami.

- Co? Co się, stało?

- Postrzelił cię. - Prychnięcie. - Tchórzliwy gnojek z Klanu Czerwonych Płaszczy. W lesie.

- Och! - Suflet zamrugał, ale zdawało się, że nic nie widzi.

- Masz w sobie strzałę, Suflecie. - Gregoriat w pośpiechu wyrzucał z siebie słowa. - Przykro mi, ale muszę ją wyciągnąć.

- Och. Tak. - Wahanie. - Kto?

- Ja. Gregoriat. - Szloch. - Jeśli jest inny sposób, powiedz mi. Suflet znów zamrugał oczami. Leżał na swojej polance z czymś - własną torbą - pod głową. Mógł spojrzeć w dół.

Tak. Strzała. Wystaje z niego.

- Gre… Gregoriat?

Dziecko nad przepaścią.

- Ona nie wyjdzie!

Suflet sięgnął ręką, poklepał drżące ramiona, które widział bardzo niewyraźnie.

- W porządku, chłopcze. Nie twoja wina. Szloch, jedno zrozumiałe zdanie:

- Będzie bolało.

Suflet był słaby i zamroczony, ale jedno było dla niego jasne. Strzałę trzeba wyjąć, a on sam tego nie zrobi. Co pozostaje…

- Radzisz sobie bombowo, Gre - oddech - goriacie. Musisz tylko skończyć.

- Ja... nie mogę!

To, co powiedział olbrzym, zabrzmiało jakoś miękko:

- Co mówiłeś wtedy, o sprawdzaniu się przed - kolejny chrapliwy oddech - samym sobą?

Gregoriat się wyprostował.

- Będzie bolało.

- Trzeba to - oddech - zrobić. Już. - Czoło Sufleta zraszały krople potu, zalewały potargane włosy. Zmarszczki bólu wokół żabich ust. Świadomość w brązowych oczach.

Gregoriat kiwnął głową. Pociągnął strzałę. Suflet zesztywniał, chrapliwie łapał powietrze, ale nie wydał z siebie krzyku.

- Będę musiał naciąć jeszcze kawałek - przeprosił Gregoriat.

- Tak. Rób, co musisz. - Cień dawnego szerokiego uśmiechu. - Nie twoja wina.

Gregoriat rzucił okiem na łucznika. Wiedział, czyja to wina! Suflet miał świadomość, że zostało mu parę chwil przytomności. - Gre… - zadudnił.

- Tak? - Chłopak się pochylił.

- W torbie. Zioła. Na rany. Ropiejące. Weź je… - głos Sufleta się załamał.

- Dobrze. - Gregoriat podczołgał się, sięgnął do skórzanej torby, zaczął wyciągać jej zawartość, starając się zostawić jak najwięcej pod głową olbrzyma.

- Znasz… Zioła? - Słowa były niewyraźne, prawie niezrozumiałe. Gregoriat zobaczył, że ciężkie wargi opadły.

- Nie. Powiedz szybko.

- Szukaj krwawnika, na gojenie. Zatamuje krew. Zagotuj wodę, wrzuć całą paczkę, namocz czysty materiał… - Głos znów się załamał.

- Które to zioła? - zapytał z rozpaczą Gregoriat. Widział tuziny małych paczuszek, niewielkich skórzanych mieszków pełnych suszonych ziół.

- Czerwone… zawiązane… trzy… - Więcej nie można było zrozumieć.

- Alkohol - wtrącił nagle łucznik.

- Co? - Gregoriat prawie o nim zapomniał.

- Alkohol. Pomoże. Zmniejszy ból. Zmniejszy… No, wiesz, kiedy kogoś tniesz, to go zabija. - Gregoriat zadrżał.

- Teraz - powiedział łucznik.

- Dam ci trochę pitnego miodu - powiedział Gregoriat do poszarzałej twarzy o zamkniętych oczach. - Będzie lżej. - Nie sądził, żeby Suflet to usłyszał.

Ale Suflet go zaskoczył.

- Gre… - Był tak słaby, że młodzieniec musiał się pochylić, żeby usłyszeć jego słowa. - Twoje… Co zostało. Wszystko. - Drżący oddech. - Felki w piwnicy. Pamiętaj… Oczka.

- Nie zostaną żadne felki - powiedział dziko Gregoriat, podrywając się na nogi. - Bo wszystkie zjesz, kiedy ci się polepszy. - Pobiegł do chatki.

Ale kiedy starał się napoić Sufleta resztką miodu, płyn wylewał się ustami, brudząc ciemną brodę.

- Po co się trudzić? - zapytał łucznik drżącym głosem.

- Ja będę - oświadczył Gregoriat. - I... - wyzwanie dla każdego boga - on przeżyje.

Łucznik rozejrzał się wkoło. Polanka, wiatr szeleszczący liśćmi, on, Gregoriat i ranny olbrzym na ziemi, z zamkniętymi oczami, oddychający jak starzec umierający na chorobę płuc.

Łucznik usadowił się najwygodniej, jak to możliwe, zważywszy że miał związane kostki i nadgarstki. Martwił się tylko, że szaleniec z Klanu Złotych Płaszczy - nie sądził już, że to niewyrośnięty olbrzym, nie był wyższy niż normalny mężczyzna - zabije go z wściekłości, jeśli wielkolud umrze, nie tyle nawet od jego niewprawnego cięcia, co od ran i wyciągania strzały.

Gregoriat starannie ułożył Sufleta, podniósł nóż…

Znów na polance rozległ się ryk olbrzyma, a szelest w poszyciu świadczył o tym, że krzyk przestraszył wszystkie zwierzątka, które ciekawość albo przypadek sprowadziły w to miejsce.

Gregoriat był blady jak jego pacjent.

Następny krzyk był najgłośniejszy.

Potem nie było już krzyku.

Kiedy Gregoriat skończył prowizoryczną operację i zszył ranę igłą i nicią znalezionymi w bezcennej torbie, łucznik dał słowo, że nie ucieknie.

Było już po wszystkim. Zresztą nie ma się czym chwalić. Tamten i tak mu nie uwierzy.

Tak czy inaczej, jest głodny, nawet jeśli ten szalony ratownik nie.

Dobrze, zostanie tu do końca, ale potem…

Gregoriat zgodził się, pod warunkiem, że łucznik - przedstawił się, miał na imię Andor - pomoże mu przy Suflecie.

Andor przyjął warunek. Ssało go w żołądku. Ręce i nogi odrętwiały z bólu.

Za pomocą prymitywnych noszy zrobionych naprędce z drzwi i dwóch pali przeciągnęli Sufleta do chatki i ułożyli na posłaniu ze skór. Olbrzym ważył bardzo dużo, więc nie było to proste - nawet gdy ich kończyny jako tako odzyskały sprawność.

A kiedy już ułożyli go i przykryli, pozostało im tylko czekać.

Andor poszedł na ryby z resztką cięciwy swego łuku i kawałkiem gałęzi. Gregoriat kręcił się po chatce, przygotowując lekarstwo we wgłębieniach tarczy i co chwila sprawdzając, czy Suflet nie ma gorączki.

Minął dzień, potem drugi, a Suflet nie umarł, chociaż nie odzyskał też przytomności.

Jego wielkie ciało i żywotność pokonały ranę i niewygody. Trzeciego dnia otworzył zdumione oczy. Niebezpieczeństwo minęło.

Andor powoli patroszył ryby, słuchając, jak Suflet i Gregoriat kłócą się o grę zwaną szachy, której olbrzym nauczył młodego przyjaciela.

Kłócili się zawsze tak samo, odkąd Suflet odzyskał siły na tyle, by wypowiadać więcej niż urywane zdania.

- Ale ja powiem w mojej wiosce, a Andor w swojej, i będziesz bezpieczny, naprawdę. - Gregoriat

mówił to już jakieś sto razy.

Suflet westchnął. Odpowiadał już też co najmniej sto razy.

- Raczej pomyślą, że was zaczarowałem. Myślicie, że trzem jest łatwiej uciekać niż jednemu?

Andor, który się z tym zgadzał, westchnął, patrosząc rybę tak małą, że zastanawiał się, czy nie wrzucić jej z powrotem do wody, żeby podrosła. Ale brzuch Sufleta wymagał dużo jedzenia, a żyjące w pobliżu zwierzęta wyczuwały zastawione sidła. Piwniczka była prawie pusta.

Andor znów westchnął. Nauczył się doceniać Sufleta, który był o wiele cierpliwszym pacjentem niż ojciec łucznika, kiedy spadł z dachu wdowy Emmiet i złamał nogę. Łucznik uśmiechnął się na samo wspomnienie. Wiedział, jak wdowa miała zamiar „zapłacić” za naprawę dachu. Pewnie oczekiwanie spotęgowało ból i dlatego ojciec był tak irytujący.

Ale Suflet, który musiał cierpieć o wiele bardziej, miał wielki zapas cierpliwości i miłe usposobienie, które zdziwiło Andora. Młodzieniec myślał, że pustelnicy są zawsze sztywni i surowi, czego się więc spodziewać po potwornym olbrzymie.

- Król - powiedział właśnie potworny olbrzym, a Gregoriat westchnął.

- Nauczysz się, trzeba ćwiczyć - zachęcał go Suflet.

- Z kim będę ćwiczyć, kiedy ciebie nie będzie? - zapytał Gregoriat. Suflet spojrzał na swą pierś, zabandażowaną od dziesięciu dni.

Opierał się o posłanie z futer, bo nie miał jeszcze siły siedzieć samodzielnie.

- Musisz się z tym pogodzić.

Gregoriat zazgrzytał zębami.

Andor, który teraz rozumiał, dlaczego Gregoriat polubił olbrzyma, potrząsnął głową. Ludzie są ludźmi.

- To niesprawiedliwe - mruknął Gregoriat po raz nie wiadomo który.

- Nie - powiedział łagodnie Suflet. - Nie. Ale tak już jest, kolego, ja się z tym pogodziłem, ty też musisz.

Gregoriat zacisnął pięści, zagapił się na podłogę rzeźbioną w kwadraty, zupełnie jej nie widząc.

- Musi być jakieś wyjście - syknął. - Znajdę je. Musi być wyjście.

Suflet westchnął, uchwycił spojrzenie Andora i potrząsnął kudłatą głową.

Andor przyłapał się na tym, że też chce znaleźć wyjście. Olbrzym, nie olbrzym, Suflet był bardzo miły, chociażby dzięki swoim opowieściom.

Problem w tym, że wszyscy wiedzieli o olbrzymach.

Suflet czuł się dość dobrze, żeby usiąść z wędką na ławce nad sadzawką. Gregoriat położył się obok niego. Jego ponura mina była przejrzystsza niż czysta woda przed nimi.

- Lubię się włóczyć, wiesz - powiedział łagodnie Suflet. - Gdybym miał wybór, nie siedziałbym cały czas w jednym miejscu. - Jego spojrzenie powędrowało w kierunku chatki i smugi dymu wydobywającej się przez dziurę w dachu. - Ale byłoby miło - powiedział, nieświadomie tęsknie - mieć przytulny domek i do niego wracać.

- Przyjaciele też są mili. - Gregoriat odkrył, że może się cieszyć nawet z obecności kogoś z Klanu Czerwonych Płaszczy.

- Aj. - Suflet nabił fajkę. - Musisz się z tym wszystkim pogodzić.

- To niesprawiedliwe.

Suflet odpowiedział nieszczerze:

- Bardzo wiele dla mnie zrobiłeś. Niedługo będę gotów do drogi.

Gregoriat westchnął.

- Zapewne spróbujecie mnie powstrzymać.

- Myślisz, że we dwóch dalibyśmy radę?

- No… - uśmiechnął się olbrzym. - Cieszę się, że pierwszego dnia przeciąłeś cięciwę w łuku Andora.

- Chcę, żebyś miał przytulny dom, do którego byś wracał. Chcę, żebyś miał przyjaciół.

Suflet delikatnie poklepał go po ramieniu.

- Kumple to kumple, nawet gdy są daleko.

- Ale ja chcę… To niesprawiedliwe.

- Mama mawiała: gdyby życzenia były końmi, żebracy bez przerwy by galopowali.

- Musi być…

- Nie miałem szczęścia. - Andor, z jedną wiewiórką uczepioną u pasa, położył się obok nich.

- W dzisiejszym gulaszu najwięcej będzie felków - poinformował przyjaciół Gregoriat.

Andor wzruszył ramionami.

- Lubię felki.

- Musi być jakieś wyjście - powtórzył Gregoriat. Westchnął. - Czy ktoś kiedyś słyszał o olbrzymie, który zostałby... zaakceptowany? - zapytał raczej siebie niż towarzyszy.

- Tak. - Andor zdjął jeden but i uderzał nim w ziemię, żeby wysypać coś, co go uwierało.

- Oczywiście nie. - Ale po chwili dotarło do niego. - Co powiedziałeś?

- Z pewnością nie był to prawdziwy olbrzym - powiedział od niechcenia Andor, bardziej zainteresowany butem niż słowami. - Tylko tak wyglądał.

- Wyglądał jak olbrzym, ale nim nie był. Jak Suflet.

- Nie. - Andor wytrząsnął wreszcie uwierający kawałek drewna i włożył but z powrotem. - Nie jak Suflet. Był człowiekiem. Ale wyglądał jak olbrzym. Na jarmarku. Wiecie. Był komikiem.

- Na jarmarku - powtórzył powoli Gregoriat. - Na jarmarku.

- Mama zabrała mnie na jarmark, kiedy byłem małym kajtkiem - powiedział Suflet, rozmarzony wspomnieniem. - Nawet podróżowała przez jakiś czas. Przepowiadała przyszłość. - Westchnął. - Tylko za dokładnie. Musieliśmy odejść.

- Szkoda - powiedział Gregoriat, w niebieskich oczach widać było żal.

- Tak. Przyjaciele, podróże i zazwyczaj kryjówka na zimę. Lubiłem jarmark.

- Na jarmarku ludzie spodziewają się spotkać olbrzymy, demony i inne magiczne istoty. Ale…

- Nieprawdziwe - dokończył Andor. - Nie sprawisz, że Suflet zmaleje. Jest olbrzymem.

- Tylko raz byłem na jarmarku. Ale pamiętam. Wszystko pamiętam. - Gregoriat gorączkowo wyrzucał z siebie słowa. - Słuchajcie. Ja też widziałem człowieka, którego uważałem za olbrzyma. Tylko że on po prostu miał szczudła. Pamiętam, jaki był wysoki. Wiedziałem, że chodzi na szczudłach, ale był taki duży…

- Tak. - Andor wzruszył ramionami. - Czyli kiedy zszedł ze szczudeł, nie był olbrzymem, prawda?

- Nie, ale na szczudłach wyglądał na naprawdę wielkiego. Nawet kiedy wiedziałem dlaczego. Przypuśćmy, że Suflet jest na szczudłach. Na jego widok ludzie pomyśleliby: wygląda jak prawdziwy olbrzym, a przecież to tylko szczudła.

Suflet potrząsnął głową.

- Nigdy w życiu nie chodziłem na szczudłach. A nawet gdybym się nauczył, myślicie, że wytrzymałbym dzień i noc? Gregoriat podskoczył na ławce.

- To jest to, to jest to. Niech pomyślą, że chodzi na szczudłach, mimo że wcale ich nie będzie miał.

Andor prychnął.

- Żartownisie - ciągnął Gregoriat - robią mnóstwo rzeczy, żeby wyglądać dziwnie. Szarpią ubrania, chodzą na szczudłach, noszą śmieszne kostiumy, malują twarze...

- Żartowniś…

- Mógłbyś zrobić ze szmat pałkę, nosić ją na ramieniu i mówić: ho, ho, jestem olbrzymem, i poklepywać nią ludzi.

Andor śmiał się, oparty o ławkę, ale Suflet patrzył na Gregoriata z miną pełną nadziei.

- I nosiłbyś zabawne ubrania, mógłbyś zapiąć pasek bardzo wysoko, żeby wydawało się, że chodzisz na szczudłach, i pomalowałbyś nos na czerwono, i dorobił sobie wielkie, opadające uszy ze

szmat, i opowiadałbyś swoje historie, i podróżowałbyś, dokąd byś zechciał, a na zimę wracałbyś tu.

- Tu? - Pytanie też było pełne nadziei.

- Jasne. Andor i ja powiemy ludziom, że nie jesteś prawdziwym olbrzymem…

Andor usiadł.

- Ja nie kłamię.

- Czy on jest prawdziwym olbrzymem? - zapytał Gregoriat chytrze. - Wszyscy wiedzą, jakie są prawdziwe olbrzymy.

- Nie. - Andor nie musiał się nad tym zastanawiać. - Nie jest prawdziwym olbrzymem. Jest tylko wielki.

- Jesteś żartownisiem Suflecie. Byłeś ranny, więc zostaliśmy z tobą, żeby ci pomóc.

- Ale ja nie jestem żartownisiem.

Wtedy Gregoriat powiedział jeszcze przebieglej:

- Żartowniś, który ma przyjaciół w wiosce, mógłby sobie kupić ser i masło do felków. Czy felki naprawdę są tak wydajne, jak mówiłeś? - zainteresował się nagle.

- Bardziej. Może aż za bardzo. Mama ostrzegała, żebym nigdy się od nich nie uzależniał. Żrą je robaki, czasami więdną. A kiedy plon się zepsuje, to już cały, dobrze, jeśli uda się uratować trochę na sadzenie. Tak też bywa. Ale na ogół zbiory są dobre. Łatwe. - Westchnął. - Tylko że nie jestem żartownisiem.

- Opowiadasz bardzo dobre historie, Suflecie - przemówił przypochlebnie Andor. - Nigdy przedtem takich nie słyszałem. Mnóstwo żartownisiów zarabia opowiadaniem.

- Mógłbyś podróżować, nawiązywać nowe znajomości i mieć przyjaciół, do których byś wracał - dodał Gregoriat.

- I handlować felkami - dorzucił Andor. - Dobry plon. Lubię felki.

- Przyjaciele… - wymamrotał Suflet.

Tak oto zaczęła się saga Sufleta Kartoflane Oczko, wędrownego gawędziarza, tego wielkiego, ze szmacianą pałką, w powiewających bryczesach, z jasnoczerwonym nosem. Opowiadał on cudowne historie i handlował wspaniałymi kartoflami. Stały się one nowym pożywieniem.

Parę lat później, kiedy Suflet odbył sporo podróży, tajemnicą poliszynela było, że naprawdę jest dość wysoki, ale oczywiście wszyscy jego oczarowani słuchacze, od ssących słodycze dzieci do najstarszych wielkich dam, wiedzieli, że to nie olbrzym.

Przecież wszyscy znali olbrzymy.

I Sufleta.

Posłowie

Zawsze fascynowali mnie podróżnicy ze Świata Czarownic. Jedną z moich ulubionych historii - zresztą podobnie jak Will Rogers, nie znam opowieści ze Świata Czarownic, która nie byłaby moją ulubioną - jest „Lampart”. Kiedy więc zasiadłam do pisania własnego opowiadania ze Świata Czarownic, myślałam o Arvonie i lesie, gdzie Kethan dowiedział się, kim naprawdę jest. W jednej scenie chciałam nawet umieścić Herrela, Gillana, Aylinn i Kethana.

Przeczytałam ponownie parę powieści o Świecie Czarownic. W głowie miałam już plan opowiadania o młodym mężczyźnie uważanym za wilkołaka, zranionym i zagubionym.

Usiadłam, żeby napisać tę historię. Zamierzałam ją napisać. Już prawie ją pisałam.

Ale kiedy uniosłam palce w powietrze, ujrzałam nagle wysokiego, bardzo wysokiego, brzydkiego mężczyznę - olbrzyma. Co ludzie świata magii myślą o olbrzymach? Połknęłam haczyk, jak rybka na

wędce Sufleta.

„Suflet Kartoflane Oczko” napisał się sam w jednej wielkiej fali natchnienia. Od razu go pokochałam. Niech długo jeszcze opowiada swoje historie.

Czytelnikom, którzy kolekcjonują opowieści ze Świata Czarownic, powiem, że opowieść o Suflecie toczy się w lesie Arvonu, daleko w ziemi niczyjej, między terytoriami klanów. W miejscu oddalonym od ubitego szlaku, prawie zapomnianym, gdzie jednak rozgrywa się tyle przygód ze Świata Czarownic.

Myślę, że czasami, w dzieciństwie, Kethan widywał na jarmarku szczęśliwego klauna Sufleta i słuchał jego opowieści. A może i młody Herrel. Albo ktoś z tych, których historie tak mi się podobały. Mam nadzieję, że tak było. Jeśli tak, to dam coś Światu Czarownic, który tak wiele dał mnie.

Jayge Carr

Juanita Coulson

Magia myśli

Joa przełknęła ślinę, patrząc znad skalnego występu. Obozowisko Vupsalli leżało daleko w dole. Namioty, psy, sanie, ludzie i ich rzeczy były jedynie maleńkimi znaczkami w dolinie Escore. Widok oszołomił dziewczynę. Jej klan był dobrze ukryty przed porywami wczesnowiosennego wiatru. Tu, na górze, nie było przed nim schronienia. Powietrze cięło jak lodowaty nóż, wiatr smagał jej śniadą skórę, szarpał złotorude warkocze.

Nie po raz pierwszy pożałowała, że wyruszyła na poszukiwania. Z pewnością mistrz nie chciałby, żeby ryzykowała życie dla zgubionego szczeniaka. Joa wiedziała, że gdyby Desst był przy niej, kazałby jej wrócić, zanim sama zabłądzi.

Przecież siła rodzi siłę. W czasach, gdy plemię walczyło z nieprzychylnym losem, strata nawet jednej małej dziewczynki osłabiłaby klan. Zasmuciłaby szczególnie jej siostrę, Omithi. Ich krewny i mąż Omithi stał się, jak wielu innych, śmiertelną ofiarą ostatniej zimy. Wykopano wiele dołów grobowych. Nieszczęście następowało po nieszczęściu. Teraz chodziły słuchy o tajemniczych łowcach niewolników, włóczących się po szlakach krainy i zasadzających się na zdziesiątkowane grupy Vupsalli. Opowieść ta przeraziła klan. Omithi najlepiej z całego plemienia wykonywała kobiecy taniec rytualny, ale teraz nosiła w swym łonie dziecko, nie była więc w stanie powtarzać obrzędowych kroków. Niektórzy ludzie trapili się, szeptali, że na plemieniu musi ciążyć klątwa. Zastanawiali się, kto spośród nich tak bardzo rozgniewał bogów.

Naschellu, pierwsza żona z namiotu Joi, najchętniej wygnałaby swą koleżankę - wdowę Omithi, bo bardzo nie lubiła młodszej kobiety i jej siostry. Ale ciąża Omithi i jej pozycja w plemieniu chroniły je, a Naschellu zmuszona była skrywać niechęć i urazę do drugiej żony i dzielić z nią namiot i posiłki. Często wyżywała się za to na Joi. O, tak, ta sekutnica na pewno by się ucieszyła, gdyby dziewczyna zginęła w górach.

Joa pochyliła się w smagającym wietrze i postanowiła nie dawać pierwszej żonie satysfakcji. Kiedy odwróciła się, żeby wrócić na ścieżkę, usłyszała ostry krzyk. Spojrzała w stronę szczytów, nad którymi krążył ogromny ptak.

- Hej! Władco chmur! Powiedz, gdzie moja zguba? Vupsallowie nigdy nie oswajali tych skrzydlatych sojuszników mieszkańców Doliny Zielonych Przestworzy. Ale Joa wiedziała, że trzeba poprosić o pomoc wielkiego drapieżcę. Czyż kowale - kapłani nie zapewniali klanów, że ptaki te są stworzeniami Światła i dlatego trzeba im ufać?

Joa odchyliła głowę do tyłu, węsząc jak zwierzę na tropie ofiary. Wysłała swe myśli do władcy nieba.

Nie zdradziła się z tą umiejętnością w obozowisku. Była to tajemnica, której strzegła przed wszystkimi poza Omithi. Gdyby odkryli ją, nieprzyjaciele, tacy jak Naschellu, mogliby uznać to za Zło i zażądać natychmiastowego wygnania dziewczyny.

Zdolność odbierania czyichś myśli i przekazywania swoich własnych pojawiła się w Joi kilka miesięcy przedtem. Wiązała ją z ziemią, wodą i powietrzem. Ostatnio, gdy dziewczyna zaczęła poznawać niewieście rytuały, umiejętność ta jeszcze się rozwinęła. Moc była kłopotliwa, ale zbyt przydatna, by z niej rezygnować.

Zmysły ptaka stały się jej zmysłami. Przez chwilę krótką jak uderzenie serca Joa zawieszona była w nicości, kiedy ptak wzniósł się nad dolinę. Pod nimi otworzył się pozornie niezgłębiony wąwóz. Kiedy skrzydlaty władca chmur zawrócił, Joa ostrożnie oddzieliła swawolę od jego woli, przypominając sobie, że stoi na twardej ziemi. Ptak wydał głos, który poczuła raczej niż usłyszała.

- Nie jesteś z turni, dziecko Vupsalli. Co tu robisz?

- O, jasnowidzący, przyszłam z obowiązku, by służyć memu ludowi - odpowiedziała Joa tą samą mową bez słów. Była to prawda i nieprawda zarazem. Zgubiony szczeniak okazał się najbardziej obiecujący z całego miotu, odpowiednio wytresowany stałby się świetnym psem myśliwskim. Ale nie podjęłaby tych poszukiwań, których zresztą nie zarządził Desst. Kiedy Kynor, treser psów, zmarł tej zimy, jego obowiązki przejął młody krewny. Wedle obyczaju Vupsalli powinien on bronić wdów po swym bracie, zwłaszcza że Omithi była w ciąży. Pierwszej żonie, Naschellu, Desst nie ofiarował nic, co by jej się prawnie nie należało. Omithi pokochał całym sercem, a jego dobroć objęła też młodszą siostrę wybranki. Joa poszła po szczeniaka z wdzięczności dla Dessta.

Mimo zimna i niebezpieczeństw wyprawa ta odpowiadała jej o wiele bardziej niż zajęcia, które musiała wykonywać w obozie. Joa nie interesowała się kobiecymi pracami. Jej palce były niezręczne, nie nadawały się do tkania, garbowania skór i innych obowiązków, które jej narzucano. Vupsallskim dziewczętom nie pozwalano towarzyszyć chłopcom w polowaniach na drobną zwierzynę. Ostatnia zniewaga spotkała ją tego dnia, kiedy Naschellu kazała jej zbierać drewno. To było przecież zadanie dla dziecka, nie dla panny, która zbliżała się już do czasu pierwszej oznaki kobiecej dojrzałości!

Przed wyjściem na polowanie Desst powiedział dziewczynie o zgubionym szczeniaku. Joa wykorzystała nadarzającą się okazję. Czy Desst podejrzewa, że ma ona jakąś umiejętność przekraczającą normalne zdolności? Może nie. Ale widział, jak sobie radzi, i zaufał jej. Jeśli zdoła, znajdzie szczeniaka, dla Dessta i jego ukochanej Omithi.

Majestatycznie kołujący ptak poradził:

- Szukaj w tamtym zagajniku, dziecko Vupsalli.

Podniecone „yip” potwierdziło jego przewidywania. Joa pobiegła ścieżką pokrytą biało-czerwonawymi kamieniami, w stronę gąszczu.

- Do mnie, Mały Mądralo! - zawołała. - Dość długo już się chowałeś.

Kiedy podeszła do plątaniny drzew i krzewów, wyczuła intensywny zapach szczeniaka. Z determinacją przedzierała się przez jeżyny. Skórzane bryczesy chroniły przed kolcami, ale lekko przepasany płaszcz powiewał na wietrze, wystawiając dziewczęce piersi na uderzenia gałęzi i zimne powietrze. Zmusiła się, żeby dojść do samego końca zagajnika, pod zbocze góry. Tam ręce jej chwyciły kremową grzywę psiaka. Śmiejąc się, uklękła przy nim, a on powitał ją jak przyjaciela. Jego szorstki języczek obmywał jej zadrapania.

Ptakowi i Joi udzieliło się zaciekawienie szczeniaka, który raz jeszcze począł badać to, co znalazł przed ich przybyciem. Zanurzył swój spiczasty pysk głębiej w krzaki, radośnie popiskując. Joa, coraz bardziej zainteresowana, zapytała:

- Co tam masz, Mały Mądralo? - i ruszyła za nim.

Nagle ona i zwierzę zaczęli spadać.

Joa nie miała czasu krzyknąć ze strachu, bo nie polecieli głęboko - może na trzy jardy. Wylądowali na miękkiej ziemi. Przez chwilę leżeli nieruchomo, łapiąc oddech. Potem szczeniak się poruszył, Joa wstała i rozejrzała się wkoło.

W zagajniku ukryte było wejście do jaskini; ona i psiak wpadli w ten otwór. Przez bezlistne gałęzie przebijało blade, cętkowane światło, rzucające promienie na skaliste dno. Wnętrze, wielkości vupsallskiego namiotu, było puste, nie licząc śniegu i kamyczków. Joa zmarszczyła nos. Zapach pleśni świadczył o tym, że od dawna nikt tu nie przebywał. Odciski jej stóp i łap szczeniaka były pierwsze, jakie odbiły się na ziemi od niezliczonych miesięcy. Trochę się uspokoiła, przestała kurczowo ściskać nóż.

Potem dziewczyna odkryła wykute w skale schody prowadzące do oświetlonego słońcem otworu. Nad wejściem, w nadprożu, osadzony był niebieski kamień. Wąskie schody i obramowanie drzwi ozdabiały runy.

Joa znów się zaniepokoiła. Runy! Mówiono jej, że to magiczne znaki. Czyżby nieopatrznie dostała się do siedziby Czarodziejki? A jeśli tak, czy czaiła się tu zła magia, Moc Ciemności?

Szczeniak się nie bał. Jego ogon uniósł się do góry, podłużne oczka błyszczały, małe uszy sterczały. Piesek obwąchiwał wejście i rogi pomieszczenia. Najwyraźniej nie był na tropie nieprzyjaciela - Joa miała już okazję zobaczyć, jak psy ze stada reagowały przerażeniem, kiedy ludzkie

szlaki prowadziły je w okolice dawnych źródeł ciemnych czarów.

Mimo że nie było oczywistego śladu Ciemności, Joa czuła jej obecność. Oszołomiona, powoli odeszła od schodów w stronę zakamarków jaskini. Kiedy oczy przyzwyczaiły się do półmroku, zobaczyła dziwny, niebieskozielony blask bijący od tylnej ściany. Czy światło to miało coś wspólnego z kręgami ognia poszukiwanymi przez Vupsalli? Menhiry były bardzo pożądanymi obiektami, chroniącymi przed Złem. Szczególnie ceniły je plemiona takie jak plemię Joi, niemające Mądrej Kobiety. Powszechnie wiadome było, że klany, którym doradzają Czarodziejki ze Starej Rasy, są zawsze bezpieczne i nie żyją w obliczu ciągłego zagrożenia.

Szczęście! Jak mało zaznało go plemię Joi. Jej ojciec i wuj umarli. Kynor umarł. Łowcy, kobiety, dzieci, niemowlęta… tak wielu umarłych. Brakowało zwierzyny. Przygotowana na podróż żywność zepsuła się. Walki z rywalizującymi klanami plemię okupywało rannymi i stratą psów z i tak już na pół zagłodzonego stada. Poszukiwacze Zła, tacy jak Naschellu, przebąkiwali coś o przekleństwie.

Ach! Ale to może się zmienić, dla wszystkich, jeśli Joa odkryła miejsce Mocy.

Delikatnie zastukała w ścianę. Dziwne ciepło ogarnęło jej rękę, natychmiast lecząc zadrapania. Nie wiedziała, czy się cieszyć, czy niepokoić. Ta siła z pewnością była dobra. Skąd się wzięła magia i niebieski blask? Czy było to coś, czego nie powinno dotykać vupsallskie dziecko?

Głos Kynora, zmarłego opiekuna psów, zdawał się grzmieć w jej głowie:

- Nie zadawaj tylu pytań, dziewczyno! Świat jest taki, jaki jest!

Ale ona chciała pytać. Chęć ta wynikała z niej samej, tak jak wyczuwanie czyichś myśli. Teraz Joa zastanawiała się, czy ta lecznicza siła powinna być zabrana do obozu. Byłby to wspaniały prezent dla Omithi, złagodziłby jej porodowe cierpienia.

Obecność, którą wyczuła przedtem, otoczyła ją bez ostrzeżenia. Nie ulegało wątpliwości, że szczeniak i ptak też poczuły jej dotyk. Joa uciekłaby, ale trzymały ją niewidzialne więzy.

Żywe obrazy przepłynęły ze ściany do jej myśli, przeniosły ją w przeszłość. Zobaczyła dwie Czarodziejki, strzegące starodawnego pałacu, tworzące czary zdolne przeciwstawić się magii. Jedna z kobiet pochodziła ze Starej Rasy, jej włosy były kruczoczarne, skóra śnieżnobiała, a suknie długie i szerokie. Druga była Vupsallką. Jej śniada skóra i starannie ułożone, przyozdobione klejnotami rude włosy upodabniały ją do kobiet z klanu Joi. Podobnie jak one, Czarodziejka miała pomalowane piersi, ale nie w kwiatowe motywy, tak popularne wśród nomadów; jej malowidła układały się w magiczne symbole. Czarnowłosa patrzyła, jak Vupsallka tańczy magiczny taniec, taki jaki wykonywała często siostra Joi. Wokół obu kobiet kręcili się magiczni pomocnicy - ptaki i zwierzęta ras, o których Joa słyszała jedynie w legendach.

Dziewczyna poczuła się pewniej widząc, że ściany pałacu zbudowane zostały z niebieskiego kamienia. Oznaczało to, że Mądre Kobiety służyły Światłu. Czyż starsi klanów nie opowiadali, że Ciemność nie śmie wkraczać do takich sanktuariów?

Kiedy sceny się zmieniły, Joa uświadomiła sobie, że błękitne ściany nie zawsze były odporne na działanie Ciemności. Widziała sceny ze straszliwej wojny, rozegranej wieki przed przybyciem jej rasy do Escore. W owych odległych czasach walka Czarowników silnie odbiła się na Escore. Kraina wciąż pełna była blizn po tej tragedii.

Nagle Joa przeniesiona została w inne czasy, wiele pokoleń później, ale jeszcze przed epoką, w której żyła. Zniszczenie czarowników rozpętało straszliwą Moc; Escore szarpały i kaleczyły siły, które do tej pory kładą się cieniem na tej krainie. Czarownice walczyły za pomocą runów, magicznych Klejnotów i różdżek. Ogromna wizja walki ogarnęła cały pałac. Joa ruszyła na znak gongu. Skąd wiedziała? Jak mogła uczestniczyć w tym, co zdarzyło się wiele pokoleń przed jej poczęciem? To nie było możliwe! Ale… Towarzyszyła Mądrym Kobietom, dzieliła z nimi kielich i przeznaczenie.

Ta wojna wymagała poświęceń. By zyskać miejsce dla innych Czarownic i Czarowników, Kruczowłosa i Vupsallką specjalnie przyzwały Ciemność. Ta zaś straszliwie się zemściła, obracając w pył solidne kamienie zamku.

Kiedy nastąpił cios, ofiary zniknęły. Nie zdołałyby uciec przed tak potworną siłą. Na skrzydłach

magii przeniosły siebie i swych zwierzęcych towarzyszy do kryjówek przygotowanych jeszcze przed prześladowaniami. Tam pogrzebały się na wieki. Ani żywe, ani martwe, czekały na kogoś, kto znów obudzi je do życia w świecie.

Historia została opowiedziana. Joa rzeczywiście dzieliła kielich z Mądrymi Kobietami, bardzo się bała. Oblizała usta, ale nie poczuła smaku trucizny kruszącej kości czy niszczącej krew. Czyli Czarownice nie pragnęły jej śmierci; wyczułaby to. Czego więc chciały? Kruczowłosa mówiła w płynących obrazach i w głowie Joi. Przemawiała dziwnym językiem Starej Rasy. Widząc, że znaczenie jej słów nie dociera do dziewczyny, oddała głos Vupsallce. Rudowłosa kobieta mówiła zrozumiale, chociaż niektóre zdania brzmiały, jakby wymawiali je dawno zmarli przodkowie Vupsalli.

- Zwą mnie Aisli, dziewczyno, a to jest Kotyan. Wiemy z twych myśli, że na imię ci Joa, czytałyśmy życie twoje i twojego ludu. Ach! Nazwałaś swój Dar „magią myśli”. Nauczymy cię o wiele precyzyjniejszych określeń sztuki czarodziejskiej.

Kruczowłosa przemówiła językiem drugiej kobiety, chociaż miała kłopoty z wymową:

- Nie lękaj się nas, Joa. Jesteśmy ci coś winne, tak jak ty nam. Należysz do naszego rodzaju, ty i zwierzęta, których duchów możesz dotknąć - w przeciwnym wypadku nie zdołałabyś otworzyć tego sanktuarium.

- To tylko sen - mruknęła Joa, starając się wmówić sobie, że to prawda. - Tylko sen.

Vupsallka nie zwróciła na nią uwagi.

- Wszystkie opowieści klanu są w jej myślach! - wykrzyknęła Aisli. - Możemy się dowiedzieć, co się stało, kiedy zostałyśmy wykluczone z walki, Kotyan. Jak Escore ucierpiało! Ale Ciemność nie zwyciężyła! Ach! A to co? Moi ludzie wrócili do epoki barbarzyństwa! Nieszczęście padło na mój dom!

- Padli ofiarą wojny - powiedziała Kruczowłosa. - Jak wielu innych, jak ty i ja. Spójrz w przyszłość, siostro, zobacz, co trzeba zrobić. Vupsalla wróci na wyżyny. Musi. Niech pokona Ciemność.

- Klany nigdy nie ufały czarom - mruknęła Aisli. - Ale wzięły broń, którą im ofiarowałam. Zrobią to znów, dzięki tej dziewczynie. Bezsensowne wojny między plemionami muszą się skończyć.

- Psst! - Kotyan wyczuła promieniowanie. - Wróg! Czarodziejki nasłuchiwały. Zafascynowana Joa też wytężyła słuch, udzielił jej się strach kobiet. Obok niej rozlegało się ciche mruczenie i klekot dziobów, chór dziwnych stworzeń pogrzebanych w kamieniu. One też wiedziały. Zło wchodziło do doliny. Joa poczuła odór, wiedziała, że to znak Ciemnych Mocy. Zobaczyła mężczyznę ze Starej Rasy, za którym podążała straszliwa grupa vupsallskich myśliwych. Nie, nie myśliwych. Łapaczy niewolników! Ich mistrz, Czarownik o ostrej twarzy, rzucał czary, gotując zły los dla obozowiska Joi. U stóp dziewczyny popiskiwał szczeniak; starał się wydać z siebie dorosłe szczekanie, by ostrzec ludzi.

- Nie słyszą cię, Mały Mądralo - mruknęła. - Nieważne. To magia, tylko sen.

- Tak myślisz, córko? - zapytała Aisli krótko. - Twój dar odczytywania myśli jest bardzo cenny. Ale jesteś jeszcze dzieckiem, nie umiesz go używać. Odpychasz swoje przeznaczenie, które związane jest z nami.

- Nie! - Joa z ulgą poczuła, że może się odrobinę poruszyć. Przycisnęła chłodne palce do głowy, starając się odpędzić wizję i głosy. - Zostawcie mnie! Nie jestem Czarownicą!

- Będziesz - powiedziała Kotyan. - Nie tobie o tym decydować. Urodziłaś się z tym, tak jak my.

- W swoim czasie pomożesz - zgodziła się Aisli. - Nieprzyjaciel, mając niewolników, będzie rosnąć w siłę, a Ciemność zapanuje ponownie. Czy takiego losu chcesz dla Vupsalli, dla wszystkich ras? - Niebieskie światło tańczyło na ścianie, hipnotyzując dziewczynę. Aisli pokiwała głową, zadowolona. - Dojdzie do tego, jest odważna. - powiedziała dumnie, jakby w stojącej przed nią dziewczynie zobaczyła coś z siebie sprzed lat.

- Śnię, tylko śnię. - Joa odetchnęła. - Wcale tak nie jest.

- Pójdzie naszą drogą - powiedziała uroczyście Kruczowłosa. - Nie możemy ominąć tego, co nam pisane. Idź teraz, dziewczyno, czekaj, aż twa wola zrozumie, że jesteś związana z Mocą.

Niewidzialne więzy zniknęły. Joa była wolna! Złapała psa za obrożę, poprowadziła go do ozdobionych runami schodów. Uciekała, czując w sobie dziwny drażniący śmiech. Szczeniak chciał zostać ze zwierzętami uwięzionymi w ścianie, ale złapała go, pociągnęła na szczyt schodów i wypchnęła do zagajnika.

Tym razem, kiedy przedzierała się przez gąszcz, ciernie jej nie raniły. Zdawały się odwracać na boki, by Joa z łatwością doszła do oblodzonej górskiej ścieżki. Wciąż niosąc szczeniaka, ześliznęła się po skałach i zbiegła w dół, prawie przewracając się w panice.

Ptak towarzyszył jej przez chwilę. Leciał nad dziewczyną na wysokości drzewa. Gdyby wyciągnęła rękę, mogłaby go dotknąć. Nie odpowiadała na j ego milczące pytania, więc przestał się nią interesować. Kiedy wracał na swe turnie, szybko podziękowała mu za pomoc w znalezieniu szczeniaka, ale nie przerwała szaleńczego biegu w dół.

Obrazy, głosy i rozmowa o nieuniknionym przeznaczeniu powoli zamazały się w jej głowie. Joa wiedziała, że nie powinna mówić tego nikomu, nawet Omithi, bo członkowie klanu uznają ją za obłąkaną i będą jej unikać. Nie. Zresztą to był tylko sen. Ona i szczeniak przebudzili duchy, a one nie lubią, gdy zakłóca się ich spokój. Joa zrobiła rytualny gest dwoma palcami, żeby odpędzić nieprzychylny los zsyłany przez umarłych. To zatrzyma duchy Czarownic.

Nie zwolniła kroku, dopóki nie doszła do drzew niedaleko obozu. Słońce zachodziło już za szczyty. Zmrok spowijał ścieżkę, którą Joa często chodziła w góry i z powrotem. Poczuła się bezpieczniej, więc postawiła szczeniaka na ziemi, nie puszczając jednak obroży. Przez chwilę ciągnął, żeby się uwolnić i uciec. Joa zbeształa go, zdjęła swój pas i przymocowała go jak smycz do małej, wysadzanej kamieniami obróżki psa. Szli dalej w dół. Szczeniak stracił zainteresowanie tym, co wyczuł w grocie.

Gałęzie pokryte świeżymi listkami zasłaniały ostatki światła dziennego i rzucały cień na ścieżkę, którą szli Joa i pies. By przebyć resztę drogi, musiała zdać się na węch psa i jego głód - matka, która mogła go nakarmić, była przecież w obozowisku. Z każdej strony dobiegał ich świergot i pisk budzących się z wiosną ptaków i leśnych zwierząt. Nie było słychać wroga; Joa czuła się coraz bezpieczniej. Wkrótce znajdzie się w domu.

Jak ją powitają? Ostrymi, zaciekawionymi spojrzeniami? Niektórzy członkowie klanu uważali siostrę Omithi za dziewczynę niezdarną i leniwą. Na skraju obozowiska Joa poczuła wdzięczność, że Desst trzymał psy na uboczu. Żeby odprowadzić szczeniaka do stada, nie będzie musiała przechodzić między namiotami i znosić groźnych min. Ominęła stojące w rogu obozowiska namioty rzeźbiarza, złotnika i kowala, którzy zza tkanych zasłon zerkali w głąb obozu. Myśliwskie włócznie były równo ustawione. Na niższych gałęziach drzew zawieszono świeżo upolowaną zwierzynę. Młodsze kobiety tańczyły magiczny taniec. Robiły to powoli i z wdziękiem, ale żadna z nich nie dorównywała Omithi ani Vupsallce z wizji. Mężczyźni zebrali się przy namiocie kowala, żeby porozmawiać o polowaniu. Niewątpliwie debatowali też nad nadchodzącym dniem i zastanawiali się, kiedy będzie najlepiej zwinąć obóz i opuścić to miejsce.

Desst zajęty był zwierzętami, kiedy Joa stanęła w blasku ogniska. Psy ją poznały, nie zaczęły więc szczekać, tylko powitały dziewczynę i szczeniaka łagodnym pomrukiwaniem. Desst spojrzał srogo na Joę, kiedy ta mocowała się ze smyczą, żeby uwolnić psiaka. Szczeniak natychmiast wyrwał się naprzód. Przywitał się ze swymi małymi braćmi groźnym obnażeniem zębów. Taki był plemienny rytuał, zakorzeniony równie silnie jak magiczny taniec kobiet i spotkania mężczyzn pod namiotem kowala.

Joa przepasała swą połataną tunikę. Wielka dłoń pociągnęła ją za warkocze. W groźnej minie Dessta krył się cień rozbawienia. Mężczyzna zrzucił myśliwski płaszcz, zdjął zielony kaptur i przyjrzał się dziewczynie. Spodziewała się bury, ale miała nadzieję, że Desst nie będzie zbyt srogi.

- Widzisz? Znalazłam go - powiedziała, wskazując na szczeniaka.

- Dziewczyno, czy kazałem ci iść, żebyś się gdzieś zgubiła? - Desst bez powodzenia starał się uczynić swój głos groźnym. Obowiązki bardzo go wyniszczyły, czasami wyglądał na więcej niż swoje dwadzieścia zim. Ostre słowa, które wypowiadał, nie szły w parze z łagodnym tonem. Joa zorientowała się z poczuciem winy, że Desst naprawdę się o nią martwił. Ukrywał to, mówiąc:

- Omithi się niepokoiła. Złe cię podkusiło i sprawiłaś jej przykrość. Dlaczego szukałaś tak długo?

- Ja… Przepraszam. Chciałam przyprowadzić Małego Mądralę. I przyprowadziłam. Nie jesteś zadowolony?

Znów pociągnął ją za warkocze, tym razem delikatniej, potem zatknął kciuki za szeroki wysadzany klejnotami pas.

- Cieszy mnie, że odzyskałem szczeniaka, to prawda. Ale nie było to warte całego dnia poszukiwań. - Desst potrząsnął głową. - Naschellu będzie na ciebie wściekła, dziewczyno, i nie bez powodu. Pierwsza żona musiała się dziś wszystkim zajmować sama. Omithi nie mogła jej pomóc. Położna mówi, że wkrótce odejdą wody płodowe.

- Zaczęło się? - krzyknęła Joa. Treser psów szeroko się uśmiechnął.

- Nie, dziecko Kynora jeszcze nie dołączyło do klanu. Ale przywiązało Omithi do łóżka. Nie wolno ci jej martwić. Uważaj! Nie powinna cierpieć z twojego powodu. Jesteś wszystkim, co ma.

Bolesne wspomnienie na chwilę pogrążyło ich w ciszy. Zobaczyli swych krewnych - ojca i wujów Joi, brata Dessta, Kynora - przedzierających się przez pokrytą cienkim lodem rzekę i ginących w jej nurcie.

- Nie jestem wszystkim - powiedziała łagodnie Joa. - Omithi ma też dużo serca dla bliskiego krewnego Kynora, który pojmie ją za żonę.

Desst położył swą pokrytą bliznami dłoń na jej ustach.

- Nie mów o tym. Kiedy minie czas, jakiego wymaga obyczaj, przyniosę Omithi prezent ślubny, zmyję jej farbę z piersi i będzie moja. Tak uczynię. Ale nie wcześniej. - Skarcona Joa pochyliła głowę. Treser psów westchnął i zapytał:

- Gdzie znalazłaś szczeniaka?

- Na górze. Było… - ugryzła się w język i dokończyła nieprzekonywająco: - On… pobiegł za ptakiem aż do turni.

- Czy wszyscy młodsi członkowie klanu sprzysięgli się, żeby zaniedbywać swoje obowiązki? - sarknął Desst. Pogroził palcem niesfornemu szczeniakowi, potem Joi, mówiąc do niej: - Idź już. Uspokój Omithi.

Odeszła z ociąganiem. Chciała co prawda zobaczyć siostrę, ale ich namiot był zdominowany przez pierwszą żonę, a Naschellu, w przeciwieństwie do Dessta, nie będzie zadowolona z jej powrotu. Kryjąc się w cieniu, Joa przeszła przez obozowisko. Uwiązane przy namiotach psy wyczuwały jej zapach, rozpoznawały w niej członka klanu i kładły się z powrotem. Dzieci bawiły się przy ogniskach, rozpalonych przed namiotami. Kobiety tańczyły magiczny taniec lub plotkowały. Rozmowom oddawali się też mężczyźni. Kilka rówieśnic Joi spojrzało na nią z niepokojem: wiedziały, że bardzo się boi. Te, które nazywała przyjaciółkami, uśmiechały się współczująco. Te zaś, które źle jej życzyły, drażniły ją jeszcze zapowiedziami kary, jaką zapewne wymierzy pierwsza żona niesfornej dziewczynie.

Naschellu nie brała udziału w wieczornym zgromadzeniu. Podeszła do ogniska i spojrzała na Joę.

- Ach. Jestem zaszczycona, że raczyłaś wrócić do domu! Co z tobą, dziewczyno? Może jesteś córką wielkiego wodza i powinnam ci złożyć hołd?

- Ja... Przepraszam, że nie zbierałam drewna, ale Desst…

- Służysz temu namiotowi, nie Desstowi - warknęła Naschellu. Pozostali patrzyli i słuchali. Parę osób uśmiechało się, słuchając kazania prawionego nieposłusznemu dziecku. Ognisko oświetlało obnażone malowane piersi kobiet, wisiory i klejnoty wplecione w starannie ułożone włosy. Mężczyźni spoglądali w kierunku namiotu Kynora i wzruszali ramionami, uznając tę scenę za zwykłą kobiecą sprzeczkę.

Naschellu wstała, oparła ręce na biodrach. Najważniejsza żona była osobą złą, tak podłą, że Joę nie potrzebowała sekretnych sztuk, by się o tym przekonać. Naschellu mocno schwyciła ją za kark.

Bolało.

- A teraz uważaj! Masz słuchać moich rozkazów, nie Dessta! Wijąca się z bólu Joa zaprotestowała:

- Jest myśliwym tej… ach! … rodziny! Desst nosi płaszcz Kynora i tresuje jego psy. I szkoli je, żeby robiły rzeczy, których my potrzebujemy. Dzieli się też z nami zdobyczą, jak Kynor... Aj!

Naschellu potrząsała nią jak pies kością.

- Kazałam ci nasmarować oliwą podróżne torby, inaczej skóra popęka. Nie zrobiłaś tego! Nie szyłaś też ubrań ani nie wykopywałaś korzonków! Nie łatałaś sieci, nie zbierałaś świetlików, żeby wplecione w zasłonę dawały światło w nocy.

Najważniejsza żona podkreślała swe słowa uderzeniami. Nikt z obecnych się nie wtrącał. W klanach Vupsalli dbano o dyscyplinę. Wszyscy członkowie plemion w młodości byli podobnie traktowani. Joa musi zapłacić za złe służenie namiotowi.

Joa wyczyniała różne sztuczki, żeby uniknąć uderzeń Naschellu. Dziewczyna miała nadzieję, że jedyną pozostałością tej kary będą siniaki.

- Szukała zgubionego szczeniaka! To nie jest zadanie dla kobiet i dzieci! - wrzasnęła pierwsza żona. Co dziwne, znajdujące się w pobliżu psy zaczęły szczekać. Widziały wiele podobnych sytuacji, ale rzadko reagowały w ten sposób. Teraz szczekały jak oszalałe. Naschellu bezlitośnie okładała Joę pięściami. Ciosy były coraz mocniejsze, zaczęły kaleczyć skórę. W oczach wdowy pojawił się nowy straszliwy blask.

Niektórzy sąsiedzi zaczęli się sprzeciwiać. Zachowanie Naschellu przekroczyło wszelkie granice!

Naschellu nie słyszała tych głosów. Kropelki śliny pojawiły się na jej wąskich ustach, miała dziką minę.

- Czarownica! Ty, twoja siostra, i jeszcze twoja matka! Wszystkie mnie przeklęłyście, zamknęłyście moje łono, uczyniłyście mnie bezpłodną! To wasza wina!

Biła i biła, aż Joa zwinęła się, pociemniało jej w oczach. Nawet kiedy Naschellu puściła jej kark - obiema rękami łatwiej było bić - Joa nie mogła uciec, zbyt oszołomiona, żeby wykorzystać sposobność. Brutalne pięści uderzały w nią raz po raz.

Jakaś utajona siła kierowała Naschellu, doprowadzała ją do szaleństwa. Dwie inne niewidzialne istoty przyglądały się kaźni. Niewyraźnie, w bólu, Joa poczuła, jak Kruczowłosa, Aisli i towarzyszące jej stworzenia weszły do jej myśli. Wiedziała, że były bardzo zagniewane.

Nie były same. Omithi o wielkim brzuchu wygramoliła się z pokrytego skórami łoża i chwiejnym krokiem doszła do wyjścia z namiotu. Przyklękła, objęła siostrę ramionami.

- Przestań już, Naschellu! - krzyknęła Omithi. - Nie możesz zakatować jej na śmierć. Urodziła się wolna. Przestań!

Szczekanie psów było ogłuszające. Zdawało się, że to rozwściecza jeszcze bardziej Naschellu. Jej ciężkie ręce opadły też na Omithi. Sąsiadkom zaparło dech z przerażenia.

- Wytrzymaj, córko - nakazała Aisli. Cichy głos kołatał się w głowie Joi. - Masz Moc, nauczyłyśmy cię. Nęka cię wróg. Naschellu jest tylko jego narzędziem.

- Aye! - zgodziła się Kotyan. - Ona, psy, a nawet twoja śmierć mają prowadzić do realizacji jego celu. Patrz!

Na chwilę Joa opuściła swoje ciało, duch poszybował przez pobliski las, na polanę. Zasłona nocy rozsunęła się dla niej, chociaż nie dla tych, którzy czaili się w kryjówce. Sieć robaczków świętojańskich zawisła nad ich głowami, pokazując Joi wrogiego Czarownika. Jak Kotyan należał do Starej Rasy, ale ona była Światłem, on zaś Ciemnością, przepojoną Złem. Jego zapach poraził dziewczynę. Zrobiło jej się słabo. Za plecami Czarownika stali wojownicy, tylu, ile palców obu rąk. Byli to wojownicy Vupsalli, o otępiałych oczach, okrutni ludzie wyzbyci szacunku dla tradycji. Służyli Czarownikowi; gdy rozkazał, brali jeńców lub zabijali.

Po chwili duch Joi wrócił do swego ciała. Zdawało jej się, że gdy oglądała strasznych wrogów, czas się zatrzymał. Jak przedtem, pięści spadały na nią i na Omithi. Naschellu potwornie wrzeszczała. Kierowała nią wola ukrytego Czarownika: kobieta była mu bezgranicznie posłuszna. Chwyciła żarzącą się głownię z ogniska i podniosła ją, by uderzyć skulone siostry.

Kobiety z klanu wreszcie podbiegłyby powstrzymać pierwszą żonę. Nie ruszyły na ratunek nieposłusznemu dziecku, ale teraz Naschellu zagroziła kobiecie w ciąży. Zbrodnia najgłupsza z głupich. Trzeba jej zapobiec!

Nie zdołały jednak powstrzymać ciosu. - Działaj, córko! Uderz! - usłyszała Joa w głębi umysłu. Poczuła, że to jedyne możliwe wyjście. Moc zmyła ból, który sprawiła jej Naschellu. Joa odnalazła siłę swych myśli, chociaż ciało jej leżało przy Omithi.

Naschellu stanęła jak związana. Była bezbronna, kij, który trzymała uniesiony w dłoni, nie zdążył opaść po raz drugi.

Joa stała się jednością z Aisli i Kotyan. Klęcząc jeszcze pośrodku obozowiska, podniosła głowę i spojrzała na Naschellu. Potem wstała - była teraz w pałacu z niebieskiego kamienia, który został zniszczony wiele lat temu. W Joi odrodziły się władczynie pałacu i ich zwierzęcy towarzysze; pokonały czas i śmierć. Dziewczyna zrozumiała, z rozpaczą, ale i z tryumfem, że przyjęła puchar, który dało jej przeznaczenie. Ona też jest Czarownicą.

Kobiety z plemienia rzuciły się do Naschellu, wyrwały głownię z jej palców, chwyciły w ramiona. Szarpała się dziko; musiały ją przytrzymać, modląc się do bogów, by przywrócili jej zdrowy rozsądek. Nie wiedziały, że ich bogowie nie mieli nic wspólnego z opętaniem Naschellu. To Moc Ciemności zawładnęła nią i psami. Psy! Czy nigdy nie przestaną szczekać? Nie, dopóki służą wrogowi.

Myśliwi, których zainteresowało to wydarzenie, zaczęli je kopać i smagać batami, żeby uspokoić rozszalałe stworzenia. Bezskutecznie. - Za chwilę zaatakują łapacze niewolników - mruknęła Kotyan głęboko w umyśle Joi. - Ich mistrz jeszcze nie wykrył twojego Daru, córko. Zlekceważy cię, bo wierzy, że w sprawach magii nikt mu nie dorówna.

Bezgłośnie, tą samą metodą, którą stosowały Czarownice, dziewczyna zapytała:

- Co on tu robi? Dlaczego bierze w niewolę Vupsalli? Odpowiedziała jej Aisli.

- Nasi ludzie mają być jego armią. Znów rozpęta się straszna walka. Escore znów będzie cierpieć, zginą niezliczone plemiona, nad światem zapanują Moce Ciemności. Wróg zabija wolę Vupsallczyków, których biorą w niewolę jego słudzy, bo nasi ludzie nie mogą się przeciwstawić magią. Zbuduje swą władzę na naszej krwi, potem przejdzie morderczym pochodem przez krainę, od wschodniego morza po Dolinę Zielonych Przestworzy, przez wszystkie rzeki, wzgórza i lasy. Kiedy to zrobi, Escore na zawsze dostanie się we władzę Ciemności.

Psy! Wyją, rzucają się na tych, którzy ich żywili, w szaleńczej furii, mimo karzących razów treserów.

Joa zrozumiała, że taki był plan wroga. Odwrócić uwagę ludzi, żeby nie mieli czasu sięgnąć po włócznie, kiedy napadną ich łapacze niewolników.

Escore i jej plemię zginana zawsze!

Joa delikatnie odsunęła się od Omithi i wstała. Uleczająca siła, dar Kotyan i Aisli, popłynęła żyłami dziewczyny, łagodząc rany, oczyszczając myśli.

Stała na rozstaju dróg. Którą wybrać? Były to drogi przeznaczenia. Niektóre prowadziły do niewoli. Inne do obumarcia jej zdolności odbierania przekazów myślowych, ponieważ staną się niepotrzebne, tak jak ona sama. Jedna droga prowadziła do magii. Oznaczała Moc, zwycięstwo, uratowanie klanu przed zagładą i Escore przed niewolą. Ale także samotność i bolesne oddalenie od tych, których kochała.

- Koniecznie wybierz tę drogę, dziecko - powiedziała Kotyan czule. - Wiedziałyśmy, że jesteś tego świadoma. Magia to samotność. Ci, którzy nie posiedli jej sztuk, nie rozumieją i zawsze będą się nas bać. Tak to już jest.

Aisli dodała:

- Trzeba ci odwagi, dziewczyno. Nie jest to łatwe. Wybieraj. Szybko, bo Vupsalle zginą. Którą drogą pójdziesz?

- Jestem tylko dzieckiem - mruknęła Joa, prawie głośno. - Nie mogę…

- On jest jeden. Ty to trójka, a nawet więcej. - Czarownicy zawtórował chór dziwnych stworzeń. Jak Czarownice, zwierzęta władały Mocą i zaoferowały, że wykorzystają ją w walce, tej i następnych na drodze, na którą zapraszano Joę.

Naschellu piszczała jak zwierzę, jak owładnięte szaleństwem psy.

W tym momencie wróg znów wkroczył do akcji, żeby odwrócić uwagę swych ofiar. Omithi złapała się za brzuch. Jej oczy rozwarły się ze strachu.

- Dziecko! Aaa! Jeszcze nie czas!

Położna rzuciła się na pomoc młodej wdowie. Członkowie plemienia pomrukiwali, zaskoczeni. Czy naprawdę byli przeklęci, jak zdawało się przez całą zimę?

Joa zastanawiała się. Czy złe moce Czarownika sięgają daleko? Czy to on odpowiada za nieszczęścia, które spotkały jej klan, i za śmierć jej krewnego, męża Omithi? Gniew wybuchł niespodziewanie, popchnął ją do podjęcia decyzji.

Desst, z twarzą skrzywioną ze strachu, przybiegł do namiotu brata, podczas gdy kobiety wnosiły Omithi do środka. Joa niepokoiła się o siostrę, ale wiedziała, że są potrzebni o wiele większej sprawie. Chwyciła tresera psów za ramię. Zdziwiony siłą jej uścisku, zatrzymał się i spojrzał na nią.

- Otwórz przed nim swoje myśli; przed nami też - powiedziała niewidzialna Czarownica. - Będzie naszą bronią.

Czy Desst ma być pierwszą konieczną ofiarą na drodze, na którą wkracza Joa? Nie! Zrobi wszystko, żeby uratować życie jego, Omithi i pozostałych mieszkańców obozowiska.

Ufając swym sprzymierzeńcom, Joa zrobiła, co jej poradzono. Ciemne oczy Dessta spojrzały na nią dziwnie. Był mężczyzną, ale teraz skłonił się przed wolą dziecka i tych, którzy mu pomagali.

- Musisz uwolnić psy - poinstruowała spokojnie Joa. Sprawiła przynajmniej to, że Desst zobaczył wroga i to, co oznaczała obecność Czarownika. Twarz tresera wykrzywiła wściekłość.

- Tak to sobie wymyślił? Vupsalle nie poddadzą się bez walki. Mężczyzna i dziecko patrzyli na siebie przez jedno uderzenie serca. Desst wstąpił na ścieżkę, którą musiał pójść. Ale czy postanowił też uratować ludzi?

Biegał od namiotu do namiotu, odwiązując liny od obroży psów. Inni myśliwi patrzyli na niego z obawą, że zwariował jak Naschellu. Czy to ostatnie przekleństwo, które pogrąży klan? Czy wszyscy postradają rozum?

- Łapacze niewolników! - wrzasnął Desst, wskazując na las. - Zwierzęta ich wyczuły. Chodźcie. Bierzcie włócznie!

Nagle w lesie pełnym zaczajonych wrogów rozległa się straszliwa wrzawa, wzniecona przez futrzastych i pierzastych mieszkańców doliny. Hałas miał rozproszyć rzucającego czary nieprzyjaciela. Wróg się tego nie spodziewał. Szaleńczo rozwijał sieć magii, szukał swej przeciwniczki. Zniszczy tę Czarownicę, niech ją tylko znajdzie.

Czarownice pomagały Joi w pierwszych krokach na tej trudnej drodze. Sama nie dałaby sobie rady, jej nie do końca ukształtowane zdolności roztopiłyby się jak płatek śniegu w ogniu Adepta Zła. Ale nie była sama. Za życia Kotyan i Aisli były jednymi z najzdolniejszych służek Światła. Przelały swą Moc w Joę, stały się jej częścią, pokazały, jak kierować Desstem, psami i leśnymi zwierzętami. Uwięzione niegdyś zwierzęta nie bały się, jakby przez wieki przygotowywały się na wezwanie Światła.

Myśliwi z klanu pobiegli do lasu. Joa Władająca Wieloma Mocami potrafiła odsunąć barykady z gałęzi, aby przyspieszyć kontratak. Była nocnym wiatrem, uderzającym bez litości w Czarownika i jego łapaczy niewolników tak, jak z jego rozkazu Naschellu biła Joę.

Mały Mądrala i jego matka poprowadzili myśliwych i sforę. Kakofonia dźwięków była ogłuszająca. Kobiety, które nie pomagały przy porodzie Omithi, patrzyły z przerażeniem w kierunku, z którego dochodził dźwięk. Dzieci płakały, a niemowlęta chwytały kurczowo malowane piersi matek.

Joa nie pozostała z nimi. Była z Desstem, biegła z psami, patrzyła, jak zwierzęta szarpią wrogów.

Wiatr wiał jej w plecy, pomagał. Leśny ptak i nietoperz, pasikonik i wąż rzuciły się na ludzi

Czarownika, gryząc, szarpiąc i drapiąc.

Wtedy właśnie mężczyźni z klanu wdarli się na polanę, Desst podniósł włócznię na władcę łapaczy niewolników.

Czarownik nie wierzył własnym oczom. Joa usłyszała jego myśl: czy ten barbarzyńca naprawdę ma nadzieję zabić tego, kto włada wielką magią? Od niechcenia rzucił czar, żeby odepchnąć włócznię celującą w jego serce.

Zablokował go jednak inny czar, rzucony przez kobiety, które poświęciły się kiedyś, w poprzedniej walce dobra ze złem, a teraz skupiły swe siły w vupsallskiej dziewczynce.

Tego też nigdy by się nie spodziewał. Był tak pewny siebie, że nie uciekł się do jasnowidzenia, nic go więc nie ostrzegło. Uważał się za niepokonanego.

Mylił się.

Nie miał szansy na kolejny czar.

Włócznia Dessta przebiła ochronną zasłonę Czarownika, zagłębiła się w jego pierś. Na chwilę polanę wypełniły ogromne energie.

Jakby wybuchła gwiazda, kolorami, których nigdy nie widział żaden z członków klanu, z wyjątkiem Joi; ona poznała to zjawisko w grocie, grobie jej żywych niewidzialnych sprzymierzeńców.

Pozbawieni przywództwa i ochrony Czarownika, łapacze niewolników byli bezbronni. Kiedyś, nie ulega wątpliwości, byli silni, umieli się posługiwać włócznią i mieczem. Teraz stali się jedynie dużymi lalkami. Odwaga przepadła wraz z duchem. Ludzie Joi wycięli ich w pień, wiedząc, że ci sługusi postąpiliby tak samo z każdym plemieniem, które by im się opierało.

Joa poczuła drżenie Kotyan.

- Cierpliwości, siostro - Aisli pocieszyła kobietę ze Starej Rasy. - To nie twoja droga, lecz Vupsalli. Przyjdzie czas, dzięki wysiłkom Joi, że Vupsallowie nie będą już musieli bronić się włóczniami. Ta ścieżka jednak nie znajduje się jeszcze u ich stóp. Dziś to dobrze, że są barbarzyńcami, zaznajomionymi z ostrzem i krwią.

Kotyan westchnęła.

- Ai! Ty też to widzisz, prawda, córko? Wiele jeszcze trzeba, by twoje klany doszły do cywilizacji, którą już kiedyś posiadły.

Dziewczynę ogarnęły wątpliwości. Wygrali tę małą bitwę, ale co będzie dalej? Czy wytrzyma następne starcia?

Była zmęczona jak nigdy przedtem. Rany prawie się zagoiły, to nie one były źródłem słabości. Wyczerpała ją magia. Joa nie wiedziała, czego będzie od niej wymagał Dar odczuwania myśli. Oparła się o pal namiotu, słuchała dochodzących ze środka jęków rodzącej Omithi. Wciągnęła powietrze. Były w nim niewidzialne ślady magii.

Odór wrogiego Czarownika rozwiał się. Joa czuła krew i silną woń morderczej satysfakcji, woń zadowolonych wojowników. Myśliwi, dumni i bladzi, wracali do obozu. Na czele szedł Desst, machając peleryną zabitego czarownika i śpiewając tryumfalną pieśń. Kobiety, rozumiejąc, że są już bezpieczne, z radością witały swych mężczyzn. Dzieci się śmiały. Naschellu siedziała, porzucona. Przestała się miotać i krzyczeć, jej szaleństwo ustąpiło w chwili śmierci Czarownika. Siedziała sama, jęcząc, oszołomiona przyglądała się sobie i szczęśliwym ludziom. Joa wyczuła głęboki wstyd i boleść kobiety.

Psy biegały luzem między namiotami. Cieszyły się, jak ich panowie. Jeden przebiegł obok Joi, która zobaczyła, że zwierzę trzyma w pysku kawałek przedramienia. Ciało było białe. Czarownik! Desstowi i myśliwym nie wystarczyło przebicie jego złego serca. Rozszarpali go na kawałki i dali stadu. Zły los, ale zasłużony.

Joa drżała, czuła mdłości. Zdziwiona, przemyślała swoją reakcję. Czym było to uczucie dla vupsallskiego dziecka? Powinna być przyzwyczajona do krwi i gwałtownej śmierci, bo odkąd pamiętała, wędrowne klany napotykały takie sceny. Jednak teraz drżała. Czy udzieliło jej się cierpienie Kotyan? Czy to była część cywilizowanego zachowania, którego musi się nauczyć wraz z tajemnymi

sztukami?

Wiele się zmieni. Dla niej. Dla plemienia. Wszyscy znaleźli się na ścieżce innej niż ta, którą podążali przedtem.

Pod osłoną namiotu położna pomagała młodej wdowie w porodowej walce. Potem Joa usłyszała zwycięski krzyk Omithi i cichy, delikatny pisk.

- Chłopiec przeżyje - zapewniła Kotyan Joę. - Widzimy to.

- Zostanie ważnym przywódcą klanu. Desst stanie po jego stronie - powiedziała Aisli. - Obaj będą do ciebie przychodzić po radę, dziewczyno, dla szczęścia całego plemienia.

Joa zapytała bez słów:

- Czy twoje jasnowidzenie mówi też, jak się będą mnie bali? I jak poczuję się samotna bez Omithi, bez nich, bez tych, których kocham?

Cisza współczucia.

Naschellu płakała, kryjąc twarz w dłoniach. Joa dotknęła jej. Dzięki zdolności odczytywania myśli wiedziała, jak bardzo cierpi pierwsza żona. W myślach Joi litość walczyła z urazą do tej kobiety. W duszy Naschellu zapanowała pustka. Krzyki nowo narodzonego syna Omithi jak nóż raniły jej serce. Druga wdowa po Kynorze urodziła jego dziecko, a ona była bezpłodna. Naznaczało ją smutne piętno. Naschellu wiedziała, że żaden z mężczyzn z plemienia nie weźmie jej za rękę, nie zmyje farby z jej piersi. Na zawsze pozostanie sama. To właśnie pustka życiowa uczyniła z niej dobre naczynie dla wroga. Stało się tak po części z powodu jej złośliwej natury. Ale Naschellu została surowo ukarana i bardzo cierpiała.

- Czasem konieczna jest ofiara - powiedziała bezgłośnie Aisli, odpowiadając na myśli Joi. - My też poświęciłyśmy się Światłu.

Mały Mądrala podbiegł do Joi. Położył łapy na jej kolanie, prosił o pieszczoty. Pogłaskała go z uśmiechem, widząc, że przynajmniej on zostanie jej wiernym towarzyszem. Odtąd tylko zwierzęta i ptaki będą jej przyjaciółmi, nie zlękną się jej mocy tak jak ludzie. Nie pójdzie więc swoją drogą sama.

Desst ochłonął trochę po pierwszym wybuchu tryumfu. Podszedł do namiotu swego zmarłego brata, wbił wzrok w opuszczoną połę.

Joa odwróciła się z uśmiechem od Małego Mądrali do tresera psów i powiedziała:

- Wszystko w porządku. Omithi dobrze się czuje, a jej syn jest zdrowy.

Nie wiedziała, co jeszcze powiedzieć, kiedy położna odwinęła połę namiotu i weszła w krąg światła bijącego od ognisk. Trzymała na rękach owinięte w becik, płaczące niemowlę. Głośno oświadczyła:

- Dziecko - mężczyzna! Ai! Będzie silnym łowcą. Potomek Kynora jest z nami! Radujcie się!

Ludzie zaczęli wznosić radosne okrzyki. Wołali, żeby otworzyć beczki z piwem, grać i śpiewać, weselić się. To była naprawdę świąteczna noc!

Kobiety przychodziły do namiotu Omithi, żeby ją pozdrowić i obejrzeć dziecko. Desst patrzył uważnie na Joę. Jak wiele o niej wiedział? I jak się czuł? Bardzo chciał wejść do namiotu i być ze swą ukochaną. Ale tego nie wolno mu zrobić, dopóki Omithi nie zostanie oczyszczona i ponownie polecona bogom klanu. Niepewny, onieśmielony, przestępował z nogi na nogę, uważnie obserwując Joę.

Potem, nagle, zdjął pelerynę Czarownika, którą miał na sobie, i dał ją dziewczynie.

- To ci się należy, żółtodzio... - przerwał, przerażony. Zachował się jak człowiek, który okazał silnej władczyni niebezpieczny brak szacunku.

Tak! To dopiero pierwsze kroki na wybranej drodze, a już zaczynają się rozstania. Joa wzięła głęboki oddech.

- Nie, Desst. Peleryna jest twoja. Zdobyłeś ją uczciwie.

Wdzięczność rozjaśniła jego twarz. Z dumą owinął się zakrwawioną peleryną.

- Ai! Tak było! - Potem spojrzał z pogardą na Naschellu, wciąż siedzącą w kurzu. - Nigdy już cię nie skrzywdzi. Dopilnuję tego. Jestem strażnikiem twoim i Omithi.

Joa uśmiechnęła się szerzej. - Zgadza się. Stanowimy jedność, kuzynie. Pogwizdując,

powiewając peleryną, Desst wrócił do swych towarzyszy.

- Dobrze się spisałaś, córko - powiedziała Czarownica w myślach Joi. - Odtąd jest twoim sprzymierzeńcem. Pozyskasz ich więcej. Widzimy, że jesteś obdarzona nie tylko zdolnością odczytywania myśli. Mądra Czarownica łagodnie się obchodzi z duszami tych, którzy nie mają jej Daru, i sprawia, że z własnej woli opowiadają się po jej stronie.

Mały Mądrala znów uderzył łapą w kolano dziewczyny. Roześmiana, usiadła za nim, targała jego futro.

- Przyjacielu! Ty się mnie nie boisz, prawda, pieseczku? Razem pójdziemy dobrą drogą i będziemy służyć Światłu i ludziom.

Nie, nie zostanie sama. Doskonale wie, że nadchodzące czasy przysporzą jej wiele bólu. I na pewno ona sama będzie musiała narazić na krzywdę tych, którzy za nią pójdą, żeby spełniło się dobro. Ale teraz jest Joa, a Moc, której dotknęła, uspokaja ją. Sprzymierzeńcy, ludzcy i zwierzęcy, patrzyli z radością, jak dziewczyna bawi się z psem i przygotowuje do swej długiej drogi.

Posłowie

Książki Andre Norton zachwycały mnie od lat. Zanim jeszcze zaczęłam własną karierą pisarską, denerwowałam się wypowiedziami krytyków, którzy nie doceniali w pełni jej pracy. Starałam się naprawić tę niesprawiedliwość, więc napisałam pochwalną analizę jej powieści i wydrukowałam w „Yandro”, magazynie wydawanym przeze mnie i mojego męża. W podzięce Andre zaprosiła nas do siebie, wraz z innymi, na specjalny bankiet podczas Światowego Zjazdu Science Fiction w 1966 roku. Było to zadziwiające doświadczenie. Jako młoda autorka stałam się jeszcze bardziej oddana mojej mistrzyni.

Potem dala nam Świat Czarownic, otwierała przed naszą wyobraźnią coraz to nowe horyzonty. Jej postaci, pomysły i obce kultury nie tylko mnie zachwyciły, ale i zainspirowały, kiedy próbowałam pisać własne powieści fantasy. Spośród pomysłów Andre za szczególnie intrygujących uznałam Vupsalli, opisanych w książce Czarodziejka ze Świata Czarownic. Jak ci barwni ludzie wpiszą się w większy schemat magicznego świata? Jaka była ich prawdziwa historia, pogrzebana w tajemniczej przeszłości? Jakie były szczegóły ich barbarzyńskich obyczajów? Bardzo chciałam odpowiedzieć sobie na te pytania, ale nie wierzyłam, że będę miała okazję to zrobić.

Zapomniałam, jak szczodra jest Andre. Wysunęła ponowne zaproszenie: pytała, czy mam ochotę na współpracę. Oczywiście! Jak bohaterka mojej historii, jestem czeladniczką, uczę się od znakomitej mistrzyni, twórczej władczyni Świata Czarownic. Zaspokoiłam potrzebę odpowiedzenia na nurtujące mnie pytania o Vupsalli, teraz moja kolej powiedzieć „dziękuję” kobiecie, która to umożliwiła i tym samym dała nam tyle przyjemności.

Juanita Coulson

A. C. Crispin

Czar serca

Deszcz uderzał z pluskiem w kałuże na pokrytej smugami sadzy alei między tawerną „Pod Srebrną Ostrogą” a „Gospodą Odpoczywającego Podróżnego”. Drżąca Branwyn Stormgerd zawróciła wierzchowca z głównej drogi i zatrzymała u wylotu alei, spoglądając w ciemność spod opadającego kaptura płaszcza.

- No, Popiołku, jesteśmy na miejscu. Chyba muszę zaczynać.

Masywny czarny wół, którego dosiadała, prychał pytająco, jakby chciał się dowiedzieć, czy dziewczyna naprawdę chce go zmusić do pójścia w tak ciemne, hałaśliwe miejsce. W odpowiedzi Branwyn uderzyła go w grzbiet jarzębinową gałązką, której używała do poganiania bydła.

- Wio, Popiołku. Jest tam szopa, w której przeczekasz deszcz.

Wół z ociąganiem ruszył naprzód, pomrukując z niezadowoleniem, posłuszny rozkazowi Branwyn. Kiedy dotarli do rozklekotanej przybudówki, dziewczyna zsunęła się z grzbietu ogromnego zwierzęcia i wprowadziła je do środka.

- Zostań, Popiołku - powiedziała, kładąc rękę między jego oczami w geście, który był po części pieszczotą, po części rozkazem. - To nie potrwa długo. Mam nadzieję.

Ciągnąc za sobą przemoczone poły płaszcza, Branwyn wróciła alejką, starając się omijać kałuże, na ile było to możliwe w mroku. W oddali ponuro zagrzmiało. Dziewczyna drgnęła. Przestań - nakazała sobie surowo. - Nie czas na rozklejanie się.

Kiedy zbliżała się do tawerny, drzwi gwałtownie stanęły otworem. Wytoczyli się dwaj mężczyźni, rechoczący ochryple. Wyższy pośliznął się w błocie i runął jak długi; widząc to jego towarzysz ryknął jeszcze głośniej. Podniósł ubłoconego opoja na nogi i obaj odeszli, podtrzymując się nawzajem.

Branwyn, która schowała się w cieniu wielkiej beczki na deszczówkę, patrzyła, jak się oddalają. Opuściła ją pewność siebie.

A jeśli wszyscy są tacy sami? - pomyślała. Nie zniosę tego! Usta zionące rumem, spocone dłonie… Może wrócić? Może los Czarownicy z Estcarpu nie jest aż taki straszny?

Ale to oznaczałoby zerwanie ze wszystkim, o co walczyła i co budowała przez ostatnie osiem lat, od śmierci matki. Branwyn została sierotą w wieku dziesięciu lat.

Zatrudniła się w posiadłości dziedzica Barkasa jako dziewczyna do krów, była więc w stanie płacić dziesięcinę i podatki za niewielką farmę. Oszczędzała, żeby nająć kogoś do pomocy w gospodarstwie. Opuszczenie Ravensmere oznaczałoby porzucenie niewielkiego stada bydła, złożonego z osieroconych cieląt, które odchowała, oraz ze zwierząt, które od lat dawał jej dziedzic w dowód wdzięczności. Popiołek, Krówka, Złoty Rożek, Pierwiosnek i mała Hebanowa Gwiazda - wszystkie patrzyły na nią swymi brązowymi oczami, zupełnie jak dzieci. Zwierzęta ją kochają, więc nie może ich opuścić i nie zrobi tego.

Prostując ramiona pod mokrym płaszczem, Branwyn otworzyła drzwi i weszła do szynku. Stała chwilę w cieniu, niezauważona. Zdejmując płaszcz przyglądała się mężczyznom pokładającym się na stolikach, pijącym alkohol. Większość z nich stanowili obcy, którzy przyjechali do miasta na wiosenny targ koni. Kelnerki z kubkami na tacach balansowały między stolikami. Oczy Branwyn otworzyły się szeroko na widok odsłoniętych piersi dziewczyn w rozsznurowanych stanikach.

To ma przyciągać mężczyzn? - zdziwiła się. Nie mogłabym, nawet za tysiąc lat...

Ale po chwili wahania rozpięła parę górnych guzików haftowanej bluzki, potem szarpnęła troczki stanika, aż ukazał się kawałeczek rowka między piersiami.

To musi wystarczyć, zdecydowała. Ale którego wybrać? Z podniesioną głową Branwyn wyszła z cienia, nieporadnie próbując kręcić biodrami jak inne dziewczyny.

Rozmowy w „Srebrnej Ostrodze” zmieniły się w szepty, większość obecnych odwróciła się, żeby

na nią spojrzeć. Dziewczyna czuła, jak płonie jej twarz, ale wciąż trzymała brodę wysoko. Rozglądała się bacznie, studiując wszystkie męskie twarze. Klienci szynku tracili zainteresowanie, wracali do picia.

Ten? Nie, za bardzo pijany… - oszacowała. Ten? O nie, co za przegniłe zęby! Brr! Może ten z czarną brodą, ubrany na zielono… Nie, nie, widziałam kiedyś byka z takimi oczami, był wściekły…

Szła powoli po tłustej, poplamionej winem podłodze, aż obejrzała wszystkie twarze.

Nie ma tu mężczyzny, któremu mogłabym sprzedać nawet jałówkę, nie mówiąc o… - westchnęła, siadając przy wolnym stoliku. Błogosławiona Gunnoro, co ja pocznę?

Jedna z niechlujnych kelnerek podeszła i stuknęła ją w ramię; Branwyn aż podskoczyła.

- Co będzie, kochaniutka?

Branwyn wzruszyła ramionami, starając się wyglądać na stałą bywalczynię tawern.

- Och, chyba wino.

- Czerwone, białe czy grzaniec?

- Grzaniec? - powtórzyła Branwyn. Nigdy przedtem nie piła mocnych trunków.

- Gorące wino z ziołami, kochaniutka. - Kelnerka uśmiechnęła się uspokajająco. - Dobrze wchodzi w takie noce, mówię ci.

- No to grzaniec - powiedziała z wdzięcznością Branwyn, a potem pomyślała: Wypiję wino i przyjrzę się im jeszcze raz. Pewnie będę musiała się przenieść do baru w „Odpoczywającym Podróżnym”.

- Proszę, kochaniutka. - Kelnerka postawiła przed dziewczyną kubek z parującym winem.

- Dziękuję. - Branwyn położyła na stole srebrną monetę. - Weź resztę za fatygę. - Sączyła gorące wino, czuła, jak ciepło rozlewa się po całym ciele, powodując mrowienie nawet w palcach u stóp. Muszę uważać, bo wyłożę się na ulicy, jak tamten pijaczek, przestrzegła samą siebie.

- Mogę postawić ci następne, pani? - zapytał czysty głos zza jej pleców.

Branwyn drgnęła i odwróciła się, żeby spojrzeć na mężczyznę, który przy niej stanął. Nie było go w szynku, kiedy weszła, bo jego twarzy na pewno by nie przegapiła. Miał szlachetne rysy Starej Rasy - długą owalną twarz, czarne włosy, ciemnoszare oczy. Brakowało mu jednak srogiej miny, charakterystycznej dla większości jego pobratymców. Ten młody człowiek - Branwyn nie była w stanie określić jego wieku, ale przypuszczała, że ma nie więcej niż trzydzieści lat - szeroko się uśmiechał, odsłaniając wspaniałe białe zęby.

Branwyn gapiła się na niego przez dłuższą chwilę, zanim zadała pytanie:

- Skąd jesteś?

Czarna brew uniosła się sardonicznie.

- Skąd są wszyscy mężczyźni, pani? Nie jestem bardziej niezwykły od nich, zapewniam cię. - Skłonił się kpiąco.

- Chodziło mi… Chciałam… - wybełkotała Branwyn. - Nie widziałam cię przedtem - dokończyła niewyraźnie.

- Dlatego, że mnie tu nie było. - Przełożył nogę przez ławkę i usadowił się obok niej. - Byłem w innym pomieszczeniu, gdzie tłumaczyłem okolicznym rolnikom zawiłe zasady gry w kości.

Branwyn spojrzała na niego zirytowana. Ona jest rolniczką.

- Chcesz powiedzieć, że oszukiwałeś?

Jego lekko kpiący uśmiech się nie zmienił.

- Zapewniam cię, że nie. Oszukuję tylko godniejszych przeciwników.

- Czyli jesteś hazardzistą. - To mógłby być on, pomyślała. Prawda, jest potwornie zarozumiały, ale wygląda na czystego, w dodatku ma wszystkie zęby. Poza tym wyjedzie już jutro, nie będzie mi przeszkadzał.

- Nie, jestem handlarzem koni. Na imię mi Lorin. A tobie pani?

- Branwyn - odpowiedziała zamyślona.

- Jesteś z Ravensmere, pani Branwyn?

- Tak. - Nie jest pijany, a to coś bardzo niezwykłego w tym towarzystwie. W gospodzie też chyba nie znajdę lepszego.

- Naprawdę? Z tymi ciemno-rudymi włosami wyglądasz raczej na Sulkarkę. W podróży spotykałem żeglarzy o tym odcieniu włosów.

Uśmiechnęła się.

- Mój ojciec, Rannulf Stormgerd, był Sulkarem. Poznał moją matkę w porcie Eslee, dokąd przyjechała na jarmark.

- Pobrali się, a on rzucił morze. - Uśmiechnął się jeszcze szerzej. - Ustatkował się, żeby żyć długo i szczęśliwie, prowadząc gospodarstwo.

Branwyn spojrzała mu w oczy.

- Trwało to dwa lata. Potem ojciec wrócił na morze, jego statek zatonął. Są rzeczy gorsze niż prowadzenie gospodarstwa.

Lorin poważnie pokiwał głową, ale w jego oczach wciąż igrały iskierki kpiny.

- Spytam jeszcze raz, pani Branwyn. Mogę postawić ci wino?

- Nie, dziękuję - powiedziała z bijącym sercem. Podjęła decyzję; lepiej skończyć to od razu. - Powinnam wracać do domu. Będziesz mi towarzyszył?

Spojrzał, nieco oszołomiony, potem się roześmiał.

- Oczywiście. Ale może najpierw ustalimy cenę. - Dotknął sakiewki wiszącej u pasa, usłyszała brzęk monet. - Ile?

Branwyn gapiła się na niego osłupiała. Myśli, że jestem puszczalską. Dziwką! W duchu przyznawała, że miał prawo tak uważać, ale jej cienki głos zabrzmiał szczerym oburzeniem.

- Jak śmiesz! - krzyknęła, odskakując od stolika. - Nie jestem... Ja nigdy... - obróciła się do niego z wściekłością, ale on złapał ją za rękę, powstrzymał uderzenie. - Puść mnie! - wrzasnęła, wyszarpując się z uścisku.

Nie patrząc na niego odwróciła się i uciekła do drzwi, zerwała płaszcz z kołka i narzuciła go na ramiona.

Na ulicy zatrzymała się na chwilę, starając się opanować. Ciepło, które pulsowało w jej żyłach, zniknęło, teraz drżała z zimna i wilgoci. Nie dam rady, zrozumiała, spoglądając na „Gospodę Odpoczywającego Podróżnego”. Nie mogę. Dopadną mnie Czarownice. A może uda mi się uciec, ukryć... Wiedziała jednak, że nadzieja była płonna. Czarownice były bezlitosne i zdeterminowane, służyli im uzbrojeni mężczyźni. Było wysoce nieprawdopodobne, żeby rudowłosa dziewczyna od krów zdołała...

- Dobry wieczór, paniusiu! - Woń rumu prawie zwaliła Branwyn z nóg, ale brązowawe ramię wyciągnęło się, żeby ją objąć i podtrzymać. - Słyszałem, czego ci nagadał młody włóczęga, i jak cię obraził. Ale nie płacz, paniusiu, stary Tomlin chętnie z tobą pójdzie.

Pokryta czarnym zarostem twarz starała się jej dotknąć. Branwyn odsunęła się ze zduszonym krzykiem, rozpoznając mężczyznę z tawerny. W słabym świetle dochodzącym z okien baru jego małe złośliwe oczy wydawały się bardziej wściekłe niż kiedykolwiek.

- Nie! - Branwyn wyrwała się siłą. - Przestań!

- Daj spokój, kochanie! Daj staremu Tomlinowi buziaka!

Rozumiejąc, że protestowaniem nic nie wskóra, Branwyn pozwoliłaby ją do siebie przyciągnął. W ostatniej chwili, kiedy jego usta prawie dotykały jej ust, z całej siły kopnęła go kolanem.

Uderzenie nie było celne, poza tym osłabiły je mokre spódnice, ale i tak oszołomiło niedoszłego towarzysza Branwyn na tyle, że dziewczyna zdążyła wycelować swą małą pięścią w szczękę Tomlina.

Zachwiał się, potem ciężko usiadł w kałuży. Branwyn zebrała spódnice i uciekła.

Pobiegła w stronę szopy, gdzie zostawiła Popiołka. Cały czas słyszała za plecami sapanie pełne wściekłości i bólu.

- Popiołku! - krzyknęła rozpaczliwie, wyciągając ogromne zwierzę z kryjówki za ucho.

Branwyn zwykle dosiadała wołu, gdy klęczał; teraz nie było na to czasu. Uczepiła się grzbietu

Popiołka, wyższego niż ona sama. Wymachiwała nogami, próbując się wdrapać. Nie mogła złapać tchu. Kiedy się tak wspinała, czyjaś ręka brutalnie chwyciła ją za kostkę. Branwyn pisnęła i zaczęła na oślep kopać Tomlina, który ściągnął ją z wołu. Krzycząc, upadła w brudną kałużę, próbowała się podnieść. Tomlin podszedł do niej. Chichotał.

Popiołek ryknął, odwrócił swą wielką głowę i wziął mężczyznę na rogi. Ogromne barki zadrgały, kiedy potrząsnął łbem i odrzucił Tomlina w bok. Czarnobrody brutal wyleciał w powietrze, przeleciał na drugą stronę alei. Uderzył w ścianę i osunął się na ziemię. Branwyn rzuciła się do mężczyzny, wymacała mu puls. Żył. - Weź mnie na górę, Popiołku - rozkazała woni, uderzając go w kolano gałązką. Wielki zwierz powoli ukląkł, a dziewczyna wdrapała się na niego.

Pomrukujący wół z niepokojem obwąchał leżącego mężczyznę. Po chwili zaczął lizać pokrytą czarnym zarostem twarz.

- Na Miecz Karthena - powiedział czyjś głos. - Biegłem tu sprawdzić, czy nie potrzebujesz pomocy, ale chyba nie. Nie, jeśli taki potwór bije się za ciebie, pani. Przysięgam, nigdy czegoś takiego nie widziałem!

Z cienia wyszedł Lorin, handlarz koni. Branwyn pochyliła się i poklepała zwierzę.

- Dobry Popiołek. Dziękuję, kochanie. Przestań go lizać, bo jutro, kiedy się obudzi, nie będzie miał twarzy. - Spojrzała na Lorina. - Języki mają o wiele bardziej szorstkie niż koty - wyjaśniła i zobaczyła białą smugę zębów, gdy się uśmiechał.

- Wiem - odpowiedział. - Ten łotr zasługuje na karę gorszą niż oblizanie twarzy, jeśli cię skrzywdził. Skrzywdził?

- Nie, nic mi nie jest. - Branwyn zbierała poły płaszcza, nagle przypomniała sobie scenę z tawerny.

- Przepraszam, że chciałam cię uderzyć… I dziękuję, że próbowałeś mi pomóc. Lepiej już pojadę.

Lorin podszedł bliżej i popatrzył na nią.

- Błagam cię o przebaczenie za to, co tam powiedziałem. Powinienem się domyślić, że nie jesteś... - lekko odchrząknął. - Ale nie rozumiem, dlaczego… To znaczy…

- To długa historia - powiedziała Branwyn, czując, że jej twarz płonie mimo zimnego deszczu.

- Masz kłopoty? Mogę ci pomóc?

Branwyn patrzyła na niego dłuższą chwilę. Krople spływały po jego twarzy.

- Dobrze. Wsiadaj.

Nie rozmawiali podczas jazdy. Branwyn skupiła się na prowadzeniu Popiołka mokrymi ulicami, potem błotnistą drogą. Lorin siedział za nią, wtulił głowę w fałdę jej płaszcza. Zastanawiała się, czy mężczyzna żałuje, że impulsywnie rzucił się jej na pomoc, ale możliwość porozmawiania z kimkolwiek - nawet z rzekomym handlarzem koni - o swej rozterce przyniosła jej taką ulgę, że nie odwróciła się i nie poprosiła, żeby zsiadł. Nikt w całym Ravensmere nie ośmieliłby się okazać jej nawet współczucia… za bardzo obawiano się Czarownic.

Popiołek zatrzymał się wreszcie przed ciemnym, krytym łupkami kamiennym domkiem. Budynek stał za kępą drzew, nawet w dzień był niewidoczny od strony głównej drogi. Błyskawica oświetliła na moment ogrodzone łąki rozciągające się za domem i zabudowaniami gospodarczymi.

- Zsiadaj, handlarzu - rozkazała Branwyn. - Zaprowadzę wołu do obory. Drzwi są otwarte, na stole stoi lampa, na prawo od wejścia. Masz krzesiwo?

- Tak.

Kiedy Branwyn wróciła z obory parę minut później, zobaczyła zapaloną lampę i Lorina skulonego przed kominkiem, w którym już zaczął rozpalać się ogień.

- Szybko się sprawiłeś - powiedziała, wieszając płaszcz. Przebrała się w małej sypialni, potem stanęła za Lorinem, żeby ogrzać się przy palenisku.

Zmarszczyła brwi, widząc wokół niego kałużę wody z przemoczonego ubrania.

- Cały jesteś mokry! Zanim ruszyłeś mi na ratunek, mogłeś przynajmniej wziąć płaszcz!

Wstał na nogi, ponuro spojrzał na swoją kamizelę i bryczesy.

- Masz rację, pani Branwyn, ale kiedy zobaczyłem, że ten brodaty potwór wybiega za tobą, zapomniałem o deszczu.

- Zobaczymy. - Branwyn poszła do większej sypialni, która należała kiedyś do jej rodziców. - Proszę bardzo - powiedziała, podając mu koszulę i parę spodni. - Sprzedałam całą resztę, ale nie mogłam się rozstać z roboczymi ubraniami taty. Przebierz się w nie, wysuszymy twoje rzeczy.

Parę minut później Lorin wyszedł z sypialni bardzo speszony, podtrzymując obiema rękami opadające spodnie.

- Zapomniałem, że twój ojciec był Sulkarczykiem - powiedział, potrząsając głową. - To wysoka, muskularna rasa, prawda?

Branwyn zachichotała. Rozpuściła swe długie, ciemne włosy.

- Chyba niepotrzebnie włożyłeś spodnie - powiedziała. - Koszula na pewno zakryłaby cię dość przyzwoicie.

Zawtórował jej ponurym śmiechem.

- Masz jakiś sznurek, żebym mógł się przepasać?

Chwilę później konopny sznurek przytrzymywał spodnie na szczupłej talii mężczyzny. Lorin usiadł przy ogniu, popijając herbatę i przyglądając się bielonym ścianom osmalonym dymem, dużemu palenisku, zwiniętemu w kłębek czarnemu kotu, krzesłom i kolorowej makacie pokrywającej rzeźbioną dębową skrzynię. Z belek małej kuchni zwisały pęki ziół. Ich ostra, intensywna woń mieszała się z zapachem wilgotnego samodziału i ziemi.

- Podoba mi się twój domek, pani Branwyn. Przypomina mi miejsce, gdzie się wychowałem.

- Gospodarstwo?

- O, tak. Byłem najstarszym z sześciorga dzieci i nauczyłem się karmić zwierzęta i kosić pszenicę, zanim zacząłem odróżniać złoto od mosiądzu.

- Dlaczego opuściłeś dom? - Branwyn usiadła przy palenisku, chcąc się dowiedzieć jak najwięcej. Teraz, kiedy naprawdę tu był, miała dziwną ochotę odwlec rozmowę o swoich rozterkach... pragnęła poznać go lepiej, zanim mu się zwierzy. Co będzie, jeśli się roześmieje? Nie sądziła, żeby tak zrobił, ale...

Lorin zwlekał chwilę z odpowiedzią. Branwyn zrozumiała, że nie był typem człowieka, który z łatwością opowiada o rzeczach bliskich swemu sercu.

- Z dwóch powodów - powiedział wreszcie. Jego szlachetne rysy na chwilę zamgliła bolesna tęsknota i pogarda. - Chciałem jak najwięcej zobaczyć i panować nad własnym losem. Świat moich rodziców składał się z para akrów gruntu. Zawsze byli na łasce pogody, ryjówek i ludzi, którzy mieli władzę. Nie miałem zamiaru spędzać życia na całodziennym grzebaniu w ziemi, na czekaniu, aż ktoś z panujących przyjdzie i zabierze mi wszystko, czego tylko zapragnie.

Odchylił się, wziął swoje skórzane buty i położył je dalej od ognia, żeby nie popękały.

- Zawsze miałem żyłkę do jazdy konnej, więc dołączyłem do wędrownego handlarza koni, który przyszedł do nas pewnej wiosny. Nie wróciłem już do domu.

- Ile miałeś wtedy lat?

- Piętnaście. - Spuścił wzrok, skubał nitki wysłużonej koszuli. - Często zastanawiałem się, jak sobie radzą, ale… - wzruszył ramionami - moje włóczęgi nigdy nie zaprowadziły mnie z powrotem do wioski Torview.

- Boisz się wrócić?

Zerknął na nią, na chwilę stracił swą wystudiowaną obojętność.

- Bać się? Oczywiście, że nie. Dlaczego tak mówisz?

- Praca na roli wchodzi w krew - powiedziała cicho, dolewając herbaty. - Możliwe, że ci jej brakuje, tylko nie przyznajesz się do tego nawet przed samym sobą. Gdybyś wrócił, może chciałbyś zostać.

Lorin potrząsnął głową, aż długie, czarne włosy opadły mu na oczy. Odgarnął je.

- Nie ja. Lubię się włóczyć.

- Nie męczy cię, że nie masz miejsca, które mógłbyś nazwać własnym? Wydaje mi się, że podróżowanie też może w końcu stać się wyczerpujące. Nigdy nie chciałeś czegoś zbudować, spełnić jakiegoś marzenia? - Branwyn spojrzała w jego szare oczy.

Uśmiechnął się do niej szczerze, bez kpiny.

- Marzenie? Tak… Ale nigdy nikomu o nim nie mówiłem. Branwyn nic nie powiedziała. Czekała.

- Chciałbym wyhodować nową rasę koni, połączenie urody małych południowych ras, rozmiaru i siły wysokich koni z pomocy oraz prędkości i wytrzymałości zwierząt z Moczarów Tora. Mam parę południowych klaczy i pomocnego ogiera, ale konie rasy torańskiej są bardzo rzadkie i drogie. Dziś na jarmarku handlarz miał pięknego torańskiego ogiera, ale chciał dwa razy więcej, niż mogłem zapłacić. Może kiedyś… - Wzruszył ramionami, potem potrząsnął głową. - Zadziwiająco dobrze się z tobą rozmawia, pani.

- Lubię słuchać, gdy ludzie mówią o marzeniach. Mam... - miałam, przypomniał jej wewnętrzny głos - … parę własnych marzeń.

- Ale nie mówmy już o mnie. Przyszedłem tu, żeby ci pomóc. - Uderzył rękaw siedzisko obok siebie. Usiadła. - Odziedziczyłaś dom po rodzicach?

Branwyn skinęła głową, potem szybko opowiedziała, co robiła, żeby utrzymać gospodarstwo, jak oszczędzała, żeby znów zacząć w nim pracować, o tym, jak dziedzic Barkas wspaniałomyślnie dawał jej osierocone cielęta, które wychowywała od lat, tak że miała zaczątek własnego stada.

- Ludzie nie wiedzą, jak to robię - powiedziała z dumą - ale mówią, że mleko, śmietana i ser od moich krów są najlepsze. Gdybym mogła tu zostać, wiem, że powodziłoby mi się dobrze i byłabym bardzo szczęśliwa. - Jej pięści zacisnęły się na wypłowiałym płótnie starej domowej sukienki, w którą przebrała się na czas suszenia porządniejszych ubrań.

- Rozumiem, że to dlatego przyszłaś dziś do tawerny. Co chciałaś tam zyskać?

Branwyn zadrżała.

- Myślałam, że to jasne. Przyszłam po mężczyznę na tę noc i wybrałam ciebie.

Lorin zakrztusił się herbatą.

- Wybrałaś... dlaczego mnie? - wyjąkał. Branwyn nie wiedziała, czy zaczerwienił się z zakłopotania, czy też dlatego, że się krztusił.

- Bo byłeś najlepszy z tych, którzy się tam znajdowali - powiedziała spokojnie. - Znam zasady dziedziczenia. Skoro musiałam ponieść ryzyko zajścia w ciążę, chciałam, żeby dziecko miało jak najmniej wad. Żadnego zeza ani głupoty. Twoje oczy były czyste, wyglądałeś na zdrowego i nabrałam przekonania, że mimo plam na honorze, czyli oszustw w grze w kości, masz poukładane w głowie.

Patrzył na nią z nieskrywanym przerażeniem, potem się zaśmiał.

- Powinno mi to pochlebiać, ale tak nie jest. Zwłaszcza ta wstawka o honorze. To znaczy, że chciałaś mężczyzny na jedną noc, potem już nie? Dlaczego?

Branwyn westchnęła.

- Z powodu Czarownic z Estcarpu.

Zauważyła, że Lorin zadrżał, a w jego oczach zamigotał strach, którego nie zdołał dość szybko ukryć.

- Nie wiem, co o nich słyszałeś, ale mogę ci powiedzieć, że w rzeczywistości jest jeszcze gorzej. Wystarczyło, że stałam obok Czarownicy, a drżałam - czułam, jak emanuje z niej Moc! Przeszły mnie zimne dreszcze. Przyjechała do Ravensmere z eskortą trzy dni temu.

Prowadzą Wielkie Poszukiwania. Mam prawie osiemnaście lat, ale nigdy mnie nie sprawdzono, bo wygląd odziedziczyłam po ojcu.

Branwyn rozplatała kok we włosach, potem rozpuściła je wszystkie i mówiła:

- Sądzę, że nigdy przedtem nie spodziewały się znaleźć we mnie Talentu, bo nie wyglądam jak ludzie ze Starej Rasy. Mam ciemne włosy, zielone oczy i okrągłą twarz - nic mniej podobnego do nich. I do ciebie. - powiedziała, przyglądając się jego rysom w świetle płomieni. Zastanawiała się, dlaczego wydają jej się trochę znajome, przecież nigdy przedtem go nie widziała. - Talentu można by raczej szukać w tobie, gdybyś nie był mężczyzną - dodała.

Lorin przymknął oczy. Miał szyderczą minę.

- Oczywiście. Ale wszyscy wiedzą, że mężczyźni nie mogą mieć Mocy. Opowiadaj dalej.

- Po Wielkim Poruszeniu - słyszałeś o Wielkim Poruszeniu, prawda? - zapytała.

- Wtedy, kiedy Czarownice połączyły swe Moce, żeby przesunąć graniczne góry i uratować Księcia Pagara przed najazdem? Oczywiście, to stara historia. Byłem wtedy małym dzieckiem.

- Podróżowałeś, więc możesz nie wiedzieć, że Czarownice do tej pory nie odzyskały dawnej siły. Tamtej nocy wiele z nich zginęło albo straciło Moc. Od paru lat przeczesują kraj w poszukiwaniu dziewczynek obdarzonych choćby odrobiną Talentu. Kiedy Czarownica przyjechała w otoczeniu konnej straży, kazała mi położyć palec na Klejnocie Mocy.

Lorin słuchał uważnie. Chociaż jego twarz nic nie wyrażała, Branwyn czuła, że jej historia poruszyła go, ale nie zaskoczyła.

- Kiedy dotknęłam kamienia, zaczął lekko lśnić, zmienił się z szarej skały w błyszczące cudo. Czarownica zapytała, jak się nazywam i powiedziała mi, że jestem obdarzona Talentem i że mam trzy dni na załatwienie wszystkich spraw w Ravensmere, potem zaś muszę jechać z nią do Es.

- A ty nie chcesz jechać - dokończył za nią Lorin.

- Nie chcę! - wybuchnęła Branwyn. - Pracowałam tu tak ciężko, żeby mieć coś swojego. Teraz zobaczę, jak wszystko pada. To okrutne! Nie chcę być Czarownicą. Zawsze myślałam, że pewnego dnia mogę wyjść za mąż i mieć dzieci. A moje krowy? Wychowuję je od urodzenia. Mają tylko mnie.

- Co to ma wspólnego ze mną i ze „Srebrną Ostrogą”?

Branwyn przerzuciła włosy przez ramię i zaczęła splatać je w luźny warkocz. Nie patrzyła mu w oczy.

- Wszyscy wiedzą, że jeśli Czarownica kładzie się z mężczyzną, traci Moc. Wiedźmy nie będą mnie już chciały.

Lorin odchylił się na krześle. W świetle płomieni jego twarz wyglądała jak wykonana ostrymi cięciami płaskorzeźba. Wciąż miał półprzymknięte oczy, jego mina była nieprzenikniona.

- A pani Jaelithe? Poślubiła Simona Tregartha, ich związek był owocny, a ona wciąż ma Moc.

- Tak mówią ludzie, ale, nie zapominaj, powiadają również, że Simon Tregarth jest cudzoziemcem z jakiegoś odległego kraju - niektórzy twierdzą nawet, że z innego świata - i ma swoją własną Moc. Może siła pani Jaelithe wynika właśnie z tego. - Branwyn wzruszyła ramionami, wstała i zaczęła się przechadzać po dobrze zamiecionej kamiennej podłodze. - Może to nie był najmądrzejszy pomysł, ale nic innego nie przyszło mi do głowy.

- A teraz? - spojrzał na nią. - Co teraz zrobisz?

- Pojadę z Czarownicą jutro po południu - powiedziała cichutko, potem podniosła na niego oczy. - Chyba że zastanowiłbyś się... - Głos jej się załamał, spojrzenie uciekło. Stała, drżącymi palcami wygładzając spódnicę. Zarumieniła się.

Lorin odłożył kubek na palenisko. Cicho zaklął.

- Nie. Nie wiem, czy nawet bym mógł, skoro wybrałaś mnie na zimno, tak jak ja dobieram ogiery do klaczy. Powinnaś wiedzieć jeszcze jedno, droga Branwyn. Wszystkie te opowieści o Mocy są warte tyle, co gnój, który wynosisz codziennie rano z obory Popiołka! To prawda, iż kobieta wzięta siłą jest tak wstrząśnięta, że Moc ją opuszcza, ale jeśli mężczyzna i kobieta są razem z miłości, a nawet z sympatii, jest całkiem inaczej. Ja wiem.

Jej zielone oczy patrzyły z oszołomieniem.

- Skąd możesz to wiedzieć?

- Bo ja mam Talent! - wybuchnął. - To rodzinne. Moje dwie młodsze siostry też go miały. Żyliśmy w ciągłym strachu, że nas odkryją. Zanim Czarownice zabrały Bethę i Jennis, siostry ostrzegły mnie, żebym się nigdy nie zdradzał z Talentem, bo będę prześladowany przez te po trzykroć przeklęte suki, które panują w Es! Nigdy nie powiedziałem tego nikomu i niech mnie diabli, jeśli wiem, dlaczego

mówię ci o tym teraz, ale to prawda!

Lorin gwałtownie wstał, potem niezdarnie podciągnął spodnie, żeby nie opadły, ale Branwyn nie było do śmiechu. Oczy handlarza koni błyszczały niezwykle intensywnie, coś niesamowitego zagęściło i skręciło powietrze wokół niego. Dziewczyna przypomniała sobie nagle Czarownicę, która ją badała. Kobieta miała taką samą aurę niebezpiecznej, przyczajonej Mocy. Zadrżała.

Głos Lorina złagodniał, kiedy mężczyzna zobaczył jej strach.

- Zawsze potrafiłem obłaskawić dzikie konie i rozpoznawać choroby tylko obserwując oczy chorego zwierzęcia, kierować koniem bez wodzy i ostróg, nakłaniać nawet najbardziej narowiste rumaki do wzorowego zachowania, gdy ja byłem w siodle. - Uśmiechnął się. - Mogę też powiedzieć, jaka będzie pogoda dowolnego dnia i rozpalać ogień bez krzesiwa - tak, jak zrobiłem to dziś - wskazał palenisko. - Ale większa część mojego Talentu jest związana z końmi, co nie powinno cię dziwić. Przypuszczam, że robisz podobne rzeczy ze swoim bydłem od wielu lat, nie zdając sobie z tego sprawy.

- Mężczyzna obdarzony Mocą? - szepnęła Branwyn, oszołomiona. Uderzyło ją to wyznanie, tak sprzeczne ze wszystkim, w co wierzyła przez całe życie.

- Tak, i znalazłoby się dość kobiet, które mogłyby potwierdzić to, co ci mówię. Nie stracisz Mocy, sypiając z mężczyzną, tak jak ja nie straciłem jej, sypiając z kobietami.

Branwyn osunęła się na ławkę.

- Och… I pomyśleć, że ja prawie… - Na samo wspomnienie zaczęła się trząść.

Podszedł, ukląkł przed nią. Wziął jej dłonie.

- Już dobrze. Nic się nie stało. Proszę, naleję ci jeszcze herbaty. Niemal rozpłakała się ze złości i frustracji.

- Nie chcę herbaty. Kiedy pomyślę, co prawie zrobiłam z rozpaczy, jeszcze bardziej nienawidzę Czarownic. Ten potworny Tomlin! Czuję się g...głupia - skończyła. Zęby zaczęły jej szczękać.

- Jesteś wyczerpana ze zmartwienia, odreagowujesz też dzisiejsze niebezpieczeństwa - powiedział, podnosząc jaz ławki. - Chodź, położysz się i od razu lepiej się poczujesz.

- Lepiej zostań tu na noc - powiedziała, wyciągając się na łóżku rodziców i przykrywając się pierzyną. - Możesz spać w małej sypialni.

- Jest późno - przyznał. - A moje ubrania i buty jeszcze nie wyschły. Nie mówiąc o tym, że w ciemności nie znalazłbym drogi powrotnej do miasta.

Branwyn uśmiechnęła się krzywo. Położyła głowę na poduszce.

- Ja się nigdy nie gubię. To pewnie część mojego Talentu.

- Tak myślę - powiedział łagodnie, odgarniając jej włosy z twarzy tak, jakby była przerażoną klaczą.

- Lorin - powiedziała nagle. - Zrób coś dla mnie. Po prawej stronie paleniska jest obluzowany kamień. Wyjmij go i przynieś mi to, co pod nim znajdziesz.

Spojrzał na nią ze zdziwieniem, ale posłusznie wyszedł z pokoju. Po chwili wrócił z małą ciężką torbą.

- Srebro - powiedział, zaglądając do środka.

- Moje oszczędności - rzekła. - Chcę, żebyś je wziął. Nie będę ich potrzebować tam, dokąd udam się jutro. A ten torański ogier… Chcę, żebyś spełnił swoje marzenie. Przynajmniej jednemu z nas się uda.

- Nie mógłbym! - zaprotestował i wepchnął torbę pod poduszkę. - Nie, Branwyn. Odpocznij teraz. Śpij.

- Proszę - szepnęła i wcisnęła mu torbę do ręki. - Chcę, żebyś wziął srebro. Inaczej zabiorą je Czarownice i wzbogaci się skarbiec Es.

- Masz rację - mruknął gorzko. - Dobrze. Dziękuję. Teraz połóż się i dobranoc. - Wstał, żeby zdmuchnąć świecę. Pokój oświetlał teraz tylko delikatny blask paleniska.

- Będziesz tu jutro? - szepnęła Branwyn, kiedy się odwrócił, żeby wyjść.

Usiadł obok niej, potrząsnął głowę.

- Jutro czeka nas piękny słoneczny dzień. Wyjadę przed świtem. To nasze pożegnanie, Branwyn.

- Wiem - szepnęła. Szukała jego rysów w mroku. Z trudem odróżniała jego twarz. Ciemne włosy opadły mu na brwi. Sięgnęła ręką, żeby je odgarnąć. Jej palce dotykały jego policzka.

- Jesteś dobrym człowiekiem, Lorinie, nawet jeśli sam o tym nie wiesz.

Odchrząknął.

- Lepiej już pójdę. Gdybyś mnie potrzebowała, zawołaj. Ale zanim wstał, chwyciła go za ramię.

- Nie - szepnęła, a kiedy odwrócił się do niej, powtórzyła. - Nie, nie idź. Zostań ze mną, nawet jeśli to tylko jedna noc. Dlatego chcę, żebyś przy mnie był, Lorinie. Potem zostanę sama na resztę życia. Chcę cię pamiętać, kiedy będę samotna.

Wahał się przez wiele uderzeń serca.

- Posłuchaj, Branwyn…

- Zostań.

Jej ramiona wyciągnęły się i objęły go, przyciągnęły do siebie. Usta ich zetknęły się w pocałunku, tak ciepłym wśród chłodnej, wilgotnej samotności panującej na zewnątrz. Potem Logrin już się nie opierał. Został.

Branwyn obudziła się przed świtem, jak co dzień. Leżała, patrząc w okno. Było jeszcze ciemno. Deszcz ustał, jak obiecał Lorin.

Lorin…

Leżała sobie, myśląc o nich, o godzinach spędzonych razem, nie miała ochoty wstać i zacząć dnia. Nie musiała się odwracać - wiedziała, że druga strona łóżka jest pusta, zostało tylko wgłębienie w poduszce, na której spoczywała j ego ciemna głowa; dopóki jednak się nie odwróciła, mogła udawać, że on leży wciąż obok niej i że wszystko będzie dobrze.

Gdyby tylko było to możliwe, pomyślała, przypominając sobie jego szczupłe umięśnione ciało i łagodne doświadczone ręce. Ale takie rzeczy się nie zdarzają, chyba że w balladach miłosnych śpiewanych przez minstrelki, sprzeciwił się jej racjonalny umysł, kpiąc z fantazji. Przecież tak było z moimi rodzicami! - pomyślała hardo Branwyn. Kochali się, naprawdę!

Łzy napłynęły jej do oczu, zaczęła gniewnie mrugać, żeby je odpędzić. Masz zbyt wiele roboty, żeby wylegiwać się w łóżku i marzyć o rzeczach, które nigdy się nie zdarzą. Wstawaj, nakazała sobie. Odwróciła się i usiadła, zmusiła się do dotknięcia poduszki obok.

Druga strona łóżka była oczywiście pusta.

Branwyn poszła wydoić krowy. Mówiła do nich słowa pożegnania, składała życzenia na przyszłość. Kiedy skończyła ustawianie baniek z mlekiem w chłodnej komórce, słońce było już na niebie, więc wyprowadziła wszystkie zwierzęta na pastwisko, ostatni raz je poklepując. Wyczyściła legowiska, zamiotła przejście. Cała obora była już czysta. Dziedzic Barkas przyjdzie później, żeby przejąć jej dobytek. Branwyn chciała zostawić wszystko w porządku.

Wypuściła kury z kurnika, nakarmiła je ziarnem. Potem poszła do domku, pościeliła łóżko, nakarmiła kota Jęta, zamiotła i odkurzyła dom. Nie miała apetytu na śniadanie, ale zmusiła się do jedzenia, pamiętając, że czekają całodzienna podróż.

Wreszcie, kiedy wypełniła już wszystkie obowiązki, umyła się i włożyła najlepszą sukienkę, która wyschła przez noc. Schowała zmianę ubrania do jednego ze starych worków podróżnych ojca. Była już gotowa. Nie zapakowała niczego osobistego - Czarownica uprzedziła ją, że rzeczy wiążące z dotychczasowym życiem są zakazane.

Kiedy zrobiła już absolutnie wszystko, usiadła na krawędzi wyczyszczonego paleniska, bezskutecznie usiłując wymyślić sobie jakieś zajęcie, aby skrócić godziny oczekiwania na przybycie Czarownicy. Wolałaby skupić uwagę na pracy, nie mogłaby myśleć o żalu. Teraz, kiedy nie miała nic do roboty, zmartwienie ją przerastało. Gardło miała jak zasznurowane, a oczy wypełniły się łzami.

Zza domu, z pastwiska, dochodził ponury ryk Popiołka. Branwyn otarła łzy. Co mu dolega? Skaleczył się?

Wzięła gałązkę, którą poganiała zwierzęta i wydawała im polecenia. Wyszła. Przez chwilę stała na progu, przysłaniając oczy przed słońcem, patrząc na ścieżkę prowadzącą przez las do głównej drogi. Nie było widać Czarownicy, ale Branwyn spodziewała się jej dopiero po południu.

Popiołek znów zaryczał. Branwyn okrążyła dom, minęła równe grządki warzywnika i pobiegła na pastwisko. Wół stał przy bramie, tak blisko domu, jak było to możliwe. Na widok Branwyn znów żałośnie zaryczał, uderzył wielkim łbem o płot.

- Biedny Popiołku - westchnęła. - Wiesz, że coś jest nie tak, prawda?

Poklepała go po głowie i wdrapała się na najwyższą żerdź płotu, żeby obdarzyć go ulubioną pieszczotą - delikatnie podrapała go gałązką po karku. Popiołek uspokoił się, przymknął oczy z rozkoszy i wzdychał.

Może będę mogła go zabrać, pomyślała Branwyn, patrząc na patyk. Dla mnie wiąże się z wieloma wspomnieniami, ale każdy inny zobaczy w nim tylko zaostrzony kawałek jarzębinowego drewna. Może Czarownica nie…

Patrząc na gałązkę, nagle przypomniała sobie o starych wierzeniach. Jarzębina… Co zawsze mówią o jarzębinie? Chroni przed każdą magią, dobrą i złą!

W zakątkach umysłu Branwyn zaczął kiełkować pomysł. Wciąż patrzyła na patyk, kiedy usłyszała pozdrowienie od frontu domu. Serce jej stanęło. Przyszła wcześniej. Błogosławiona Gunnoro, pomóż mi!

Chwyciła mocno gałązkę i przybiegła ścieżką z pastwiska. Przed domem zastała Czarownicę zsiadającą z konia. Trzej uzbrojeni mężczyźni usiedli przy końcu ścieżki. Jeden z nich trzymał za cugle łagodnie wyglądającego wałacha.

Branwyn dygnęła.

- Dzień dobry pani.

- Jesteś gotowa? - zapytała Czarownica, dwudziesto paroletnia kobieta wzrostu nieco wyższego niż przeciętny, szczupła, o wyrazistych rysach i pięknych ciemnoszarych oczach. Branwyn zapomniała, że Czarownica jest taka młoda - może dlatego, że w jej spojrzeniu czaiło się coś mrocznego. Ubrana była w szarą suknię do jazdy konnej i podróżny płaszcz. Na szyi miała srebrny łańcuszek z Klejnotem swojej Wspólnoty.

Branwyn dygnęła raz jeszcze. W fałdach sukienki ukryła jarzębinową gałązkę - ściskała ją kurczowo.

- Jestem gotowa, pani, ale może już mnie nie chcecie - powiedziała tak cicho, by słyszała ją tylko Czarownica.

- Co masz na myśli? - oczy kobiety rozbłysły. Branwyn czuła w niej Moc.

Dziewczyna wzięła głęboki wdech, starając się nie zarumienić.

- Pani, byłam z mężczyzną, już po naszym ostatnim spotkaniu. Wszyscy wiedzą, że kobieta, która to uczyni, traci Moc.

Twarz Czarownicy zapłonęła gniewem, potem przybrała wyraz tak chłodny, że Branwyn zadrżała, mimo że słońce mocno grzało.

- Doprawdy - powiedziała Czarownica. - Dlaczegóż to miałabyś zrobić coś takiego?

Przed ostatnią nocą Branwyn mogła ośmielić się odpowiedzieć: „Bo nie chciałam pójść z tobą”, ale teraz usłyszała, że odpowiada, równie szczerze:

- Bo go kocham i wiedziałam, że już nigdy nie będę miała okazji tego zrobić.

Czarownica ściągnęła usta, ale nic nie powiedziała.

- Sama widzisz, pani - mówiła jednym tchem Branwyn. - Już nie nadaję się na jedną z was. Może nawet noszę w sobie dziecko - dodała. Pomyślała o tym po raz pierwszy.

- Myślisz, że jesteśmy głupie? - wybuchnęła Czarownica. - Myślisz, że ty jedna próbujesz tak desperackich środków, żeby nas oszukać? Klejnot powie mi, czy nadal masz Moc. Dotknij!

Branwyn zawahała się. Patrzyła na kamień. Czarownica podała dziewczynie swój Klejnot Mocy. - Już!

Paznokcie prawej ręki wbiły się w jarzębinowy patyk. Branwyn wyciągnęła palec wskazujący lewej ręki, położyła go na szarym kamieniu.

Nie, Mocy. Zdław ogień, nie świeć! - pomyślała dziewczyna rozpaczliwie. Czuła, jak pot występuje jej na czoło. Nie, Mocy o, nie! Dobra jarzębino, pomóż mi!

Branwyn i Czarownica patrzyły, jak kamień zaiskrzył, delikatnie zaświecił, potem jego wewnętrzny ogień zgasł, pozostawiając Klejnot szarym i zimnym jak wczorajszy popiół.

Branwyn odsunęła rękę. Udało się! Klejnot zgasł! Wysiłek woli bardzo ją wyczerpał. Ostatkiem sił powstrzymała się od zachwiania na nogach.

- Widziałaś, pani?

- Widzę - powiedziała Czarownica głosem chłodniejszym niż zimowy wiatr. - Widzę, że masz więcej Mocy niż przypuszczałam. Zgaszenie ognia w Klejnocie to nie lada wyczyn. - Wyciągnęła rękę i chwyciła dziewczynę za podbródek. Branwyn nie mogła się wyrwać. - Widzę też, że nie kłamałaś, mówiąc o mężczyźnie, ale to nie ma znaczenia. Skoro nadal masz w sobie Moc, dopilnujemy, żebyś żyła w czystości. Jeśli jesteś w ciąży i tym się zajmiemy. Zabieraj swoje rzeczy.

Cichy okrzyk niezadowolenia wyrwał się z ust Branwyn, ale zmusiła się do spokoju - miała zamiar być posłuszna. Wzięła torbę, ostatni raz rozejrzała się po domu, potem prostując ramiona wyszła na dwór, zamykając za sobą drzwi.

Czarownica skinęła na strażnika trzymającego rumaka. Ale kiedy Branwyn podniosła nogę do strzemienia, zatrzymała się. Usłyszała tętent kopyt - wielu kopyt!

Dziewczyna postawiła nogę na ziemią, ze zdziwieniem patrząc na ścieżkę prowadzącą do drogi. Zobaczyła dwóch jeźdźców; każdy z nich prowadził jeszcze trzy wolne konie.

Branwyn przysłoniła oczy dłonią, bo raziło ją słoneczne światło. Kto to może być? Jej oczy odróżniły wreszcie młodzieńca z potarganymi, brązowymi włosami, dosiadającego wysokiego, mocno zbudowanego, parskającego ogiera. Drugi mężczyzna jechał na gniadym ogierze. Miał czarne włosy, uśmiechał się krzywo…

Lorin! Branwyn przecierała oczy, zastanawiając się, czy Czarownica rzuciła na nią jakiś czar. Może to halucynacja?

- Branwyn! - krzyknęła domniemana iluzja, potem zaklęła szpetnie, kiedy ogier uszczypnął jedną z prowadzonych klaczy.

- Lorin! - krzyknęła Branwyn. Wreszcie mogła się poruszyć. Podbiegła do niego, śmiejąc się i płacząc; całkowicie zapomniała o Czarownicy i strażnikach. - Wróciłeś!

- Oczywiście - powiedział. - A niech mnie, zupełnie mi nie ufasz. Gdzie możemy zostawić klacze?

- Tu. - Branwyn otworzyła bramę wschodniego pastwiska. Małe delikatne konie weszły do środka i od razu zaczęły skubać trawę.

- Gareth - Logrin zawrócił gniadosza i podał lejce swemu towarzyszowi. - Zaprowadź ogiery do obory.

Branwyn przyjrzała się z bliska rumakowi Lorina.

- Torańczyk! Kupiłeś go! - ucieszyła się.

Chwycił ją za ręce i okręcił wkoło, potem zatrzymał się z dłońmi na jej ramionach.

- Dzięki tobie, moja pani. Masz ochotę na współpracę? Moje konie i twoje krowy. Poprowadzimy razem gospodarstwo?

- Współpraca? - Branwyn nie była do końca pewna, o co mu chodziło. Po raz pierwszy pomyślała o Czarownicy. - Ale ja muszę wyjechać. Czarownica już jest.

- Nigdzie nie pojedziesz - powiedział.

- Wróciłeś, żeby mi pomóc - wymamrotała, wciąż nie mogąc w to uwierzyć. - Dlaczego?

- Powinno to być oczywiste - odparł. W jego ciemnych oczach igrała kpina, którą tak dobrze zapamiętała. - Czyżbyś tak nisko się ceniła, moja pani? Twoja Moc nie ogranicza się do bydła. Udało ci się zaczarować moje serce.

Pochylił się i pocałował ją szybko. Przytuliła się do niego. Potem objął ją ramieniem i oboje odwrócili się do Czarownicy, która nadchodziła właśnie ścieżką.

- Ta kobieta i ja jesteśmy zaręczeni - oświadczył. - Pobierzemy się, kiedy tylko dziedzic zgodzi się nas połączyć. Ona zostaje ze…

Lorin przerwał. Zesztywniał, patrząc na Czarownicę, która przyglądała mu się szeroko otwartymi oczami, zaskoczona.

- Betha! - szepnął. - To ty!

Kiedy mówił te słowa, Czarownica się opanowała. Jej twarz stała się chłodna, kamienna jak Klejnot.

- Ta kobieta została wybrana - powiedziała. - Musi pójść ze mną. I to natychmiast.

Lorin potrząsnął głową

- Nie przypuszczałem, że jeszcze cię zobaczę. Tego dnia, kiedy Czarownice zabrały ciebie i Jennis, myślałem, że zabrały też moje serce. Niecały miesiąc później wyjechałem z domu. Nie mogłem zostać tam bez was. Jak się czuje Jennis? Dobrze?

- Jennis nie żyje - powiedziała beznamiętnie Czarownica. - Ćwiczenia są trudne, czasami niebezpieczne. Nie przeżyła nowicjatu.

- Jennis... nie żyje. - Jego rysy się ściągnęły. - Nie…

- Chodź, dziewczyno - powiedziała Czarownica do Branwyn. - Wsiadaj na konia.

- Ale… - Lorin wziął się w garść. - Nie słyszałaś, Betho? Branwyn jest moją narzeczoną. Kocham ją. Pobierzemy się.

Czarownica zignorowała jego słowa.

- Wsiadaj na konia, dziewczyno, bo każę posadzić cię siłą.

- Nie! - Lorin wepchnął się między kobiety. - Co się z tobą stało? Nie pamiętasz tego dnia, kiedy zabrały ciebie i Jennis? Chcesz zrobić to samo mnie? Siostro... - błagalnym gestem dotknął jej ramienia. - Posłuchaj mnie! Czy ty też nie żyjesz? Nie rób tego!

Coś zaświeciło w oczach kobiety.

- Nie mam już rodziny. Zostałam zaprzysiężona. Moim obowiązkiem jest przyprowadzenie dziewczyny.

- Betha… - Głos Lorina wciąż brzmiał łagodnie, ale jego mina była tak nieustępliwa jak mina Czarownicy. - Nie pozwolę ci jej zabrać. Będę walczył, aż twoi ludzie mnie zabiją, jeśli tak chce los. Nie rób tego, błagam cię.

Czarownica patrzyła na niego przez czas odmierzany głuchymi uderzeniami serca Branwyn. Wreszcie się poruszyła.

- Mój Klejnot zgasł - szepnęła do siebie. - Może Moc naprawdę ją opuściła... Takie rzeczy już się zdarzały.

- Proszę... - powiedziała cicho Branwyn. - Moja Moc jest związana tylko z bydłem - nie przydałabym się wam. Proszę, o pani.

Czarownica odwróciła się do niej. Po raz pierwszy Branwyn zobaczyła słabość w tych pięknych oczach, podobnych do oczu Lorina.

- Dobrze - powiedziała wreszcie wiedźma. - Ale zapłacicie za to. Branwyn odwróciła się do Lorina; w jego twarzy zobaczyła strach, który opanował i ją. Złapała go za ramię, gotowa mu powiedzieć, żeby się nie zgadzał, nie warto; ale on już mówił:

- Czegokolwiek zechcesz, zgadzamy się. Powiedz, o co chodzi. Iskierka ludzkich uczuć znów zalśniła w oczach Czarownicy.

Branwyn wydawało się, że zobaczyła łzy.

- Lorinie, chcę, żebyś pojechał do domu i zadbał o rodziców. Nie wolno mi się z nimi kontaktować, chociaż co roku otrzymują pieniądze od Rady Czarownic.

- Przyrzekam - powiedział Lorin z ulgą. - Torview leży zaledwie parę dni drogi stąd, zamierzałem się tam wybrać. Przyrzekam, że nigdy niczego im nie zabraknie.

Czarownica skinęła głową.

- Żegnaj, Lorinie. Nigdy więcej się nie zobaczymy.

- Żegnaj, kochana siostro - powiedział Lorin, mocniej obejmując Branwyn. - Będę ci wdzięczny do końca moich dni.

Czarownica odwróciła się i odeszła, nie patrząc na nich. Wsiadła na konia, skinęła na strażników i wszyscy odjechali.

Lorin i Branwyn patrzyli na odjeżdżających. Kiedy ścieżka była już pusta, odwrócili się do siebie.

- Wróciłeś do mnie - szepnęła Branwyn i dodała ni z tego, ni z owego: - Masz piękne oczy.

Zaśmiał się i przyciągnął ją bliżej.

- Pojedziemy do rodziców po wizycie u dziedzica? - zapytał. - Muszę dotrzymać słowa danego Betcie.

- Kto będzie doglądał gospodarstwa?

- Mój stajenny, Gareth. Wychował się na wsi.

Branwyn czuła się tak lekko, jakby zaraz miała unieść się w powietrze.

- Dobrze - zgodziła się. - Wyjedziemy pojutrze.

- Nie mogę się doczekać spotkania z rodzicami. Minęło ponad dziesięć lat. Zdziwią się, kiedy wrócę do domu z żoną! - Jego oczy błysnęły starą iskierką kpiny. - Powiem im, jak się poznaliśmy… Jak poderwałaś mnie w tawernie. Co za historia! Poczekaj, aż dorosną nasze dzieci, też im opowiem!

Branwyn otworzyła usta z przerażenia. - Nie ośmielisz się!

Lorin mrugnął na chłopaka, który przyszedł właśnie ze stajni. - Nie? Gareth, to twoja nowa pani, Branwyn. Chciałbyś się dowiedzieć, jak się poznaliśmy? Była ciemna, burzliwa noc…

Posłowie

Świat Czarownic jest raczej ponurym miejscem - nic dziwnego, skoro przez jego oba kontynenty przeszły wyniszczające wojny i musiano sobie radzić z ich następstwami. Dlatego też opowieści z tego świata są na ogól poważne. „Czarownik jednego czaru” autorstwa samej Andre Norton stanowi wyjątek, podobnie rzecz się ma z kilkoma Opowieściami ze Świata Czarownic (natychmiast przychodzi mi na myśl „Kto i ten Drugi”), które niosły w sobie trochę humoru. Jednak lżejsze historie stanowią niewątpliwie mniejszość.

Kiedy więc Andre po raz pierwszy wspomniała o swoim pomyśle i poprosiła mnie o historyjkę, postanowiłam napisać coś humorystycznego. I co zrobiłam? Spłodziłam „Czar krwi” do tomu pierwszego, chyba najbardziej ponurą i przepełnioną przemocą opowieść z całej książki.

Zasmucona, błagałam Andre o drugą szansę, a ona, łaskawa kasztelanka swego świata, spełniła moją prośbę. Inspiracją do mojego drugiego opowiadania było sprawdzanie przez Czarownice młodych dziewcząt z Estcarpu. Nie każda z wybranych, jak sądziłam, miała ochotę odejść, zostawić wszystko, co znała. Jako że Czarownice z Estcarpu unikają kontaktów z mężczyznami i zazdrośnie strzegą swej czystości, którą uważają za klucz do Mocy, pomyślałam, że dziewczyna, niechcąca dzielić ich losu, mogłaby specjalnie pozbawić się dziewictwa i stać się nieprzydatne. A gdyby mężczyzna wybrany do tego zadania okazał się uroczym huncwotem, w dodatku obdarzonym Mocą…

Tak powstał „Czar serca”.

A. C. Crispin

Esther M. Friesner

Tkacze

Mchowa Niewiasta szła śladem uciekającej dość długo, zanim dziewczyna zorientowała się, że ktoś ją obserwuje. W szarozielonej ciszy lasu urywany oddech dziecka ciął powietrze, jak nóż tnie długo i starannie tkany materiał. Mchowa Niewiasta szła bocznymi dróżkami, kryjąc się w cieniu, za drzewami. Jej pomarszczona twarz krzywiła się z każdym jękiem dziewczyny. Zdawało się, że dziecko cierpi. Mchowa Niewiasta, Fyuru, nie dostrzegała żadnych obrażeń, ale z doświadczenia wiedziała, że zdarzają, się głębokie rany, które nie zostawiają śladu na powierzchni.

Jest zdrowa, pomyślała Mchowa Niewiasta, nieświadomie rozczesując palcami swe długie jedwabiste włosy. Szybko przejdzie przez las. Odejdzie. Musi odejść. Pachnie bardzo silnie, zbyt przypomina jego, tę nić, która mnie wiąże. Kiedy przebiega, gałęzie zabierają ten zapach, przesiąka nim mech, woń wysnuwa twarz, którą kiedyś znałam. Chcę, żeby odeszła. Na ciszę, chcę, żeby odeszła.

Ale dziewczyna nie odeszła. Biegła jak ktoś, kto szuka, a nie ucieka. Tak, coś ją prowadziło. Co kilka kroków oglądała się za siebie, zatrzymywała się w ciszy lasu, czujna, by umiejscowić prześladowcę. Jej małe szczupłe nogi drżały. Włosy, przedtem splecione w warkocze, teraz opadły, w przyćmionym świetle lasu wyglądała jak pokryte mchem młode drzewko. Strach, pewność, że jest śledzona i silne falowanie woli pchały ją do szalonego biegu.

Jednak, mimo że się bała, nie starała się za wszelką cenę zwiększyć odległości między sobą a ścigającym. Wahała się, zatrzymywała, zwlekała.

Chcę, żebyś odeszła, powtórzyła w myślach Mchowa Niewiasta. Nakaz uderzył o krańce zmysłów dziewczyny, ale nie przedostał się do jej umysłu. Idź! Idź! Dlaczego się ociągasz? Co sprowadza cię do mojego świata? Niech liście opadną, niech przeszłość spoczywa pod nimi, niech nic nie zakłóca spokoju. Dziecinko, chcę, żebyś odeszła.

Nie było dobrze. Dziewczyna, słaniając się na nogach, szła dalej w las. Fyuru czuła w powietrzu jej ślady. Zadrżała. Jeśli dziewczyna uciekła, on pójdzie za nią. On nie jest z tych, którzy pozwalają odejść komuś lub czemuś, co należy do niego.

Co będzie bardziej bolesne? Zaczaić się i czekać na jego przyjście, czy śledzić dziewczynę i zobaczyć, dokąd zaprowadzi ją krew? Ale tą drogą podąży też on - to nieuniknione. Wokół Mchowej Niewiasty zadrżała cisza, żywa, przeczuwająca zbliżający się ból i cierpienie.

Fyuru wycofała się w półmrok. Pójdzie za dziewczyną. Musi to zrobić. To dług, który wreszcie spłaci. Wiele się nauczyła o cenach, kiedy wyszła z lasu, ale nigdy do końca nie rozumiała, że płacić trzeba za wszystko. Zagrała w niej gorycz. Tak wiele nauczyła się w jednym momencie - za późno.

Dziewczyna leżała wyczerpana na miękkim mchu. Pięść wbijała się w policzek, druga ręka zakrywała twarz. Bolały ją żebra. Podciągnęła nogi do ciała. Obok niej nie było żadnej torby ani zapasów na podróż. Fyuru wyliczyła, że dziewczyna ma zaledwie piętnaście lat. Mchowa Niewiasta zdziwiła się, że to wie; myślała, że kiedy wróciła do lasu, zapomniała o wszystkim. To on powinien się ze wszystkiego rozliczyć.

Dziwne, ile pamięci tka się w pasmach tu i teraz. Kiedy Fyuru przyglądała się dziewczynie, inne ciało wyrosło z poszycia lasu, tkanina pozornie cienka, ale mocna jak magiczne mchowe kobierce tworzone przez Fyuru. Włosy wizji miały kolor złota, były ciemniejsze niż włosy dziewczyny. Sama postać wyglądała jak duch gwiazdy - niższa, grubsza, ani w połowie tak piękna. Prawdziwe ciało było większe, silniejsze, męskie, ale część jego siły uciekła pod okiem młodszej Fyuru; siła tego ciała sączyła się w poszycie lasu z dwunastu krwawiących ran od miecza.

Tkanie pamięci całkowicie ją zajęło. Delikatnie dzieliła przezroczyste pasma dni i lat spomiędzy tamtego a tego, co zmuszało ją do patrzenia. Była znów młodszą Fyuru. Drżała na wspomnienie chwili, kiedy znalazła go w ciszy, która nie była już jednością. Bezruch krzyczał. Każdy z jego jęków bólu skręcał drzewa wokół niej, myślała, że umrze. By uleczyć ciszę, musi wyleczyć mężczyznę. Całe jej jestestwo zwijało się z przerażenia na myśl o dotknięciu go, ale chłód, tkwiący głęboko w jej duszy, ukoił ją, pokazał powody, dla których musiała pomóc temu człowiekowi, uspokoił jej serce i ręce tak, że kiedy mężczyzna obudził się w jej uplecionym z winorośli domu, jego rany były już wyczyszczone i opatrzone.

A ponieważ nie mogła dłużej znieść, by ktoś jej przeszkadzał, utkała sobie iluzję człowieka. Nawet ona, samotniczka, wiedziała od sióstr, że ludzie często uważają Mchowe Niewiasty za paskudne i przerażające. Strach wyrządził w lesie dość zła. Czuła w sobie gorycz dzielenia strachu z mężczyzną, który obawiał się zdrady, opuszczenia i śmierci. Nie mogła już dłużej wytrzymać. W jego oczach była młodą kobietą tej samej rasy - nie pięknością, ale osobą o miłej powierzchowności, z burzą włosów, które poruszały się ze swoistą, niewypowiedzianą poezją.

Wyleczyła go więc, a kiedy był już zdrowy, powiedział, że jego serce wciąż krwawi. Nie wierzył, kiedy powiedziała, że jest szczęśliwa tu, gdzie jest. Ból jego rozczarowania zburzył ich spokój. W spokoju tkwiła jej istota; żeby ją odzyskać, pozwoliła się kochać. W ten sposób on przez pewien czas był szczęśliwy, ona zadowolona.

Ale przekroczył punkt, w którym jej łagodnie dawana miłość mogła go satysfakcjonować. Opowiadał jej o wrogach, którzy zaprowadzili go do lasu, na śmierć. Zabrali mu ziemie, ale on je odzyska. Zdobędzie wszystko to, co do niego należało i nikt nigdy mu tego nie odbierze. Kiedy mówił, czuła, jak zaciska się niewidzialna pięść. Starała się nie wpaść w tysiąc drżących pasm, kiedy jej mały domek przeszył przenikliwy zgrzyt miecza dobytego z pochwy.

Razem wyszli z lasu. Inna decyzja spowodowałaby kłótnie, a ona była za słaba, żeby walczyć. Łatwiej było się poddać, uginać się z każdym przelotnym wiatrem, jak mech na pniach drzew, ustąpić pod ciężką stopą zdobywcy, a kiedy odejdzie, wyprostować się jak miękki dywan lasu.

Był jak jego słowa. Ambicja uczyniła go silniejszym, zuchwalszym, bardziej bezwzględnym niż jego wrogowie, chociaż mówił, że sprawiła to miłość. Odebrał wszystko, co do niego należało, i położył u stóp swej żony. Stanął przed jej łóżkiem i uśmiechnął się do córki, którą mu urodziła, przysięgając, że zrobi z niej wielką damę. Tkał wielkie marzenia ze swych słów, a ona dała mu w zamian tylko nieśmiały, spokojny uśmiech. Myślała, że to wystarczy.

Ale nie jemu. Był ambitnym młodym człowiekiem, który kiedyś powiedział, że wszystko, czego pragnie od życia, to jej miłość. Ambicja błyszczała jak ostrza stu mieczy. Spokój jej ludzkiego domu zaczął się strzępić pod ich niezliczonymi cięciami. Kiedy patrzył na ich dziecko, widział monetę, lalkę, ladę w sklepie. Kiedy patrzył na nią...

Uciekła. Uciekła we własnej postaci, do własnego domu. Owinęła się ciszą, gęstszą niż kaskada jej włosów, zamknęła oczy, pogrążając się w doskonałą ciemność, i kiwała się w przód i w tył, w przód i w tył, aż znów osiągnęła jedność z powolną, pozbawioną wieku błogością wzrastania, z nieskończonym pokojem lasu.

A teraz to.

Ziemia się zatrzęsła. Fyuru czuła jego obecność. Wybuchnął w małej przestrzeni, gdzie leżała dziewczyna, oczy błyszczały krwiście w przyćmionym świetle.

- To tak mi odpłacasz!

Dziewczyna krzyknęła cicho i zwinęła się jak lodowa kulka. Zęby Fyuru zaszczękały z zimna. W ramieniu poczuła ból, kiedy chwycił dziewczynę za rękę i podniósł ją na nogi.

- Pójdziesz teraz ze mną i nigdy już więcej nie usłyszę o takich wybrykach. To dobra partia. Jest uczciwym człowiekiem i będzie się z tobą dobrze obchodził. Nie każdy ojciec znalazłby takiego męża dla swojej córki - nie zdołałby, mając taką córkę. Twoja reputacja...

Dziewczyna nagle stanęła prosto. Jej podbródek się uniósł, a o czy zaświeciły zielonym ogniem oświetlonego słońcem lasu.

- Nie mam powodu się za siebie wstydzić, ty nie powinieneś wstydzić się mnie.

- Nie? A te twoje pojękiwania, że niby chciałabyś odejść i wędrując zarabiać na życie? Nie możesz zostać w domu jak mądra kobieta, wdzięczna za dobry dach nad głową? Nie, ty musisz się włóczyć po drogach, w każdą pogodę! Jak znajdziesz chleb na drodze, jestem ciekaw?

Dziewczyna potrząsnęła głową.

- Wiesz jak.

Ojciec splunął. Fyuru przesunęła dłonią po policzku, poczuła starą bliznę. Raz próbowała z nim porozmawiać, prosiła, żeby też wrócił do lasu. Tak samo odpowiedział wtedy.

- Śpiewanie piosenek łajdakom z okolicy nigdy nie było powołaniem dla kobiety z naszego domu. Myślisz, że płacili ci za słowa i melodyjki? - Jego śmiech omiótł pnie drzew. - Pochlebiają córce, żeby przypodobać się ojcu! Do tego służą twoje cenne bajki, moje ty niewiniątko! Gdybyś słodkimi słowami chciała zarobić na chleb, szybko umarłabyś z głodu, gdybym ci na to pozwolił.

Fyuru zobaczyła, jak głowa dziewczyny opadła pod ciężarem włosów tak wspaniałych, jak jej własne. W melodyjnym, marzycielskim głosie słychać było stal:

- Pierwszej nocy poszłam do domu poza twoimi ziemiami. Nikt mnie nie znał. Nie byłam niczyją córką. Śpiewałam dla chleba, oni mi go dali. To nie było pochlebstwo. - Śmiało podniosła głowę i spojrzała w oczy ojcu. - Nie była to też litość! Nie w tak biednym domu!

Mężczyzna prychnął z obrzydzeniem.

- Miałem nadzieję, że tych parę nocy bez dachu nad głową przysporzy ci trochę rozumu. Będziesz sprzedawać marzenia i sama nimi żyć? Wybrałaś więc doskonałą drogę, puszcza to idealne miejsce, żeby zacząć nowe życie.

Dziewczyna spuściła głowę.

- Szukam przeszłości.

Teraz w oczach ojca widać było coś gorszego niż pogardę.

- Wierzysz w każde kłamstwo, które usłyszysz, prawda? Tym masz napchaną głowę. Twoja matka nie żyje, już ci mówiłem. Przeziębiła się i umarła rok po twoim narodzeniu. Jeśli szukasz upiorów do swoich pieśni, przestań, bo jesteśmy już blisko domu i tam właśnie idziemy. - Jego ręka zamknęła się na jej talii. Stopy pozostawiały głębokie dziury w mchu, kiedy je podnosił.

Mchowa Niewiasta wystąpiła z cienia.

- Puść moją córkę!

Głos się nie zmienił. Zobaczyła, jak zesztywniał, stał nieruchomo. Dziewczyna krzyknęła radośnie i wyrwała się z jego uścisku, w stronę głosu, który był tylko wspomnieniem dziecka.

Potem zobaczyła twarz Mchowej Niewiasty i upadła na kolana. Jej zdławiony krzyk spowodował, że mężczyzna natychmiast stanął przy niej z dobytym mieczem, gotów usiec każdą zmorę, która przeraziła jego dziecko.

Fyuru machinalnie rozrzuciła ręce, wzywając Moc z lasu. Ze zwisających gałęzi wyrosły pnącza, owinęły rękę trzymającą miecz, zabrały go. Mężczyzna zaklął i wolną ręką sięgnął po sztylet, ale kolejne pnącza związały mu kostki, wiły się po jego nogach, całkowicie go unieruchamiając.

Co ja zrobiłam? - pomyślała Fyuru. Jej głowa płonęła od rozdarcia ciszy. Zatkała uszy rękami, ale nie mogła nie słyszeć plugawych krzyków mężczyzny.

- Puść go! - krzyknęła dziewczyna. W jej głosie brzmiała wściekłość. - Puść mojego ojca, potworze!

- Potworze? - Fyuru powoli potrząsnęła głową. Niewiara była doskonałym balsamem. Podniosła ręce do korony swej głowy i zaczęła tkać iluzję. Jej ciało zamigotało w szarej mgle, stało się wyższe, szczuplejsze, milsze dla ludzkiego wzroku. Kiedy skończyła tkanie, podeszła bliżej, żeby mężczyzna i dziewczyna dobrze ją widzieli.

Zawołał ją imieniem, którego używała wtedy, w odległym czasie kupionego spokoju. Było to zarazem powitanie, zaczepka i podziękowanie za spełnione modlitwy.

- Wróciłaś. - Wciąż trzymały go pnącza, ale zapomniał o tym. - Śniło mi się, że wrócisz. Patrz, dziecko! Twoja mama do nas wróciła. Teraz wszystko będzie...

- Nie - powiedziała dziewczyna, potrząsając głową. - To nie jest moja matka. Ojcze, nie widziałeś jej takiej, jaka jest naprawdę. To jest... nieludzkie.

- Przeklęty upór. Czy ty nie widzisz? - Mężczyzna szarpnął więzy. - Ona jest twoją matką. Mówiłem ci, że nie żyje, żeby ukryć wstyd po jej stracie. Powiedz jej! Powiedz, kim jesteś!

Fyuru uklękła przy dziewczynie. Nie próbowała jej dotykać, chociaż palce paliły ją na wspomnienie aksamitnego policzka dziecka. Przed oczami ukazały jej się małe śpiące usteczka, z biało-niebieską kropelką mleka. Wizja została, dopóki nie zmyły jej łzy Fyuru.

- Twój ojciec ma rację - powiedziała Mchowa Niewiasta. W oczach dziewczyny zobaczyła przerażenie i zaprzeczenie. - Ty też masz rację. Twoja matka nie ma w sobie nic ludzkiego. Przyszłaś tu, żeby mnie szukać. Musisz przyjąć to, co znalazłaś.

Mężczyzna znów krzyczał.

- Nie wierz jej, dziecko! Mieszka w tym przeklętym lesie i sama już nie wie, co mówi. Chodź z nami. Chodź, a tym razem ja będę cię leczył.

Mchowa Niewiasta podniosła wzrok.

- Z czego mnie wyleczysz? Z bycia tym, kim jestem? To nieuleczalne. Ta sama choroba jest już głęboko w sercu naszej córki. Ją też wyleczysz groźbami i krzykiem?

Odwróciła się od niego i podała rękę dziewczynie.

- Chodź. Musisz znaleźć to, po co tu przyszłaś. - Poprowadziła przerażone dziecko głębiej w las.

Wróciła sama.

- Gdzie ona jest? - zapytał mężczyzna, znów szarpiąc pnącza. - Co zrobiłaś z naszą córką?

- Pokazałam jej drogę. - Wciąż w ludzkim przebraniu Mchowa Niewiasta usiadła przed nim, podciągnęła pod brodę kolana i oplotła je ramionami.

- Jaką drogę?

- Drogę przez las. Najbezpieczniejszą, najprostszą ścieżkę dla kogoś, kto chce iść tak daleko. - Powiedziałby coś, gorące, gniewne słowa, ale jej dłoń zaświeciła w mroku. - Jeżeli pójdziesz za nią, na twojej drodze ustawię sidła. Jeśli jednak się uprzesz, pobiegnę za tobą i stanę między wami, tak jak ty próbowałeś przez te wszystkie lata stać między nią a jej marzeniem.

Wymruczał niewyraźnie:

- Stracone lata... Stracone życie. Przez to, że cię kochałem.

- Wyleczę cię z tego. - Odrzuciła ludzki wygląd.

Przez chwilę las był cichy. Potem mężczyzna wykrzyknął:

- Oszustka! Opowieści o twojej rasie nie mówią nawet połowy! Ludzie twierdzą, że jesteście nieśmiałe i potulne. Akurat! Żywisz się ludzkim sercem jak wilk!

- A ty czym się żywisz, człowieku miecza?

- Nasze dziecko miało rację - burknął. - Nie ma w tobie nic ludzkiego.

Powoli wstała.

- Zanim się rozstałyśmy, przeprosiła mnie za te słowa. Powiedziała, że może właśnie dlatego była tak pewna, że zostanie minstrelką. Dlatego, że ma w sobie połowę mojej krwi. Nieludzkiej. Tka wizję do melodii, tak jak ja splatam pnącza, a ty ziemie. Naprawdę jest córką dwu krwi, ale nie przypomina ani ciebie, ani mnie. Puść ją.

- Nie mogę pozwolić, żeby odeszła tak łatwo, jak odeszłaś ty. Myślisz, że zdołam wydrzeć jej wspomnienie z serca? Nie wiesz nic o ludzkich uczuciach.

Mchowa Niewiasta nie odpowiedziała na oskarżenie. Powiedziała tylko:

- Nie odeszła na zawsze. W jego oczach zalśnił spryt.

- Nie możesz mnie tu trzymać związanego w nieskończoność. Wiesz, jaką mam pamięć, kiedy jestem zdeterminowany. Proponuję układ: wróć ze mną do domu, w ludzkim kształcie, i bądźmy razem jak kiedyś. Twoja miłość za jej wolność. Jeśli się zgodzisz, przysięgnę na wszystko, że nie będę jej ścigać.

Fyuru przekrzywiła głowę. Pnącza wiążące mężczyznę zaczęły powoli opadać. Jedna ręka podniosła się, żeby podtrzymać włosy. Mężczyzna drgnął. Widziała jego niezadowolenie w ruchu cieni drzew.

- Żadnego układu - powiedziała. - Idź za nią, jeśli musisz, ale najpierw mnie pokonaj. Nauczyłam się, że niektórych rzeczy nie można zdobyć pójściem na kompromis.

Mężczyzna patrzył na Mchową Niewiastę, potem na leżący na ziemi miecz. Jego ręka wyciągnęła się po ostrze, żeby pnącze znów nie złapało go w pułapkę. W lesie nic się nie ruszało. Wzrok człowieka przenosił się z drzewa na drzewo, jakby stawiał czoło magii. Wszędzie panował bezruch.

- Musisz mnie pokonać - powiedziała Mchowa Niewiasta. - Będę walczyć z tobą na śmierć. Tym razem to ja ustalam cenę.

- Zapłać więc! - podniósł miecz. Przez kilka uderzeń serca ostrze unosiło się w zamglonym powietrzu, potem powoli opadło do jego boku. Fyuru piła dźwięk wsuwania miecza do pochwy jak najczystszą wodę.

- Kochałem cię. - Słowa mężczyzny były gorzkie. - Ale czy ty kiedykolwiek wiedziałaś coś o miłości?

Spuściła wzrok, a jej głos był jak szelest liści na wietrze.

- To, co wiemy, wiemy w ciszy, a udowadniamy w czasie. Kiedy podniosła oczy, była sama.

Przez lata, które opadły wraz z liśćmi, mówiono, że wielka pieśniarka wyłoniła się znikąd i tkała opowieści, które chwytały serca i łączyły dusze ludzi w pajęczynę żywych marzeń. Przez wszystkie te lata w żadnym z odwiedzonych miejsc nie mówiła prawie nic o swoim pochodzeniu: „Jestem dzieckiem lasu i miecza, potomkiem walki i wolności”. Kiedy błagali ją, żeby została, uśmiechała się z zadumą i odpowiadała, że mech nie zapuszcza korzeni. Jej sercem i jedynym domem były pieśni.

Ale kiedy spełniły się jej lata, znaleziono ją, z harfą w ręku, na grobie pomniejszego pana, a na kopcu i kobiecie utkany był wiecznie zielony kobierzec mchu, usiany przepięknymi kwiatami. Żadna ręka ani żaden miecz nigdy nie zniszczą tej tkaniny.

Posłowie

Zaczęłam czytać Władcę Pierścieni od środka książki, potem poszłam w obie strony. Na ogól robię różne rzeczy w kolejności, której wiele osób nie uznałoby za naturalną. Napisałam historię do Magii w Ithkarze Andre Norton i Roberta Adamsa, potem poczułam się bardzo zaszczycona, kiedy Andre poprosiła mnie o opowiadanie do Opowieści ze Świata Czarownic. Zaszczycona, ale i zdenerwowana. Nie byłam urodzoną czytelniczką SF; zgodnie z moim przyzwyczajeniem nie robienia rzeczy w naturalnym porządku, sięgnęłam po te książki grubo po tym, jak sama zaczęłam pisać w tym stylu. Nie czytałam żadnej książki o Świecie Czarownic; nic o nim nie wiedziałam. Potem więc szybko zaczęłam nadrabiać zaległości, pod pomocnym okiem przyjaciół. I wiecie co? Dowiedziałam się, że opuściłam coś niezwykłego. Bogactwo postaci Świata Czarownic zafascynowało mnie; najbardziej polubiłam Mchowe Niewiasty. Niektórzy myślą, że są dziwne, ale nieśmiała, ostrożna natura tych mieszkanek lasu bardzo do mnie przemówiła. Zaczęłam się zastanawiać, w jakich okolicznościach Mchowa Niewiasta mogłaby się ujawnić. Taka jest geneza „Tkaczy”. Dziękuję, Andre, nie tylko za zachęcenie mnie do ich napisania, ale i za wprowadzenie mnie (nawet tak późno) w nowy, cudowny świat magii.

Esther M. Friesner

Sharon Green

Korzeń wszelkiego zła

Przyjechaliśmy w okolice kolumn. Renthańskie konie galopowały szybkim niespokojnym krokiem. Tak jak my wiedziały, że ktoś podąża za nami w ciemności nocy. Nie wyczuwałam jednak wyraźnej wrogości ścigających. Gdyby dotarli za nami do miejsca Mocy, ich zamiary mogłyby się stać naprawdę złe, ale i tak zdławiłby je błękitny blask, który emanował tu zewsząd. Będziemy więc bezpieczni, a rano może się okaże, że jadący za nami ludzie pojechali inną drogą.

- Czy ktoś z was już kiedyś się tu krył? - zapytał Derand pozostałych mężczyzn, zsiadając z konia. Klepnął swego Renthana dłonią w podziękowaniu za jazdę. - Wiele podróżowałem po Escore, ale tu nie byłem nigdy.

Ludzie spoglądali na siebie. Też zsiedli z koni. Nikt z nich nie powiedział, że zna miejsce, w którym się schroniliśmy. Nawet Renthany stały cicho, co rozgoryczyło Deranda jeszcze bardziej niż cała męcząca podróż.

- Czyli najpierw jedziemy w nieznane cały dzień, a teraz, w ciemności, musimy zaufać nieznanemu miejscu - powiedział do mnie, podchodząc bliżej, żeby pomóc mi zsiąść z Renthana. - Podziękowanie za to wszystko, a także za pościg, należy się tobie, Merilan. Mam szczerą nadzieję, że jesteś z siebie zadowolona.

- Owszem, jestem zadowolona. - odpowiedziałam, pozwalając sobie pomóc. Nie pokazałam, jak przygnębił mnie jad jego słów. - To nie ja kazałam tobie i innym jechać za sobą, nie ja odmówiłam samotnego powrotu, kiedy mnie znaleziono. A to jest miejsce Mocy. Jeśli mamy być gdzieś bezpieczni, to właśnie tu.

- Nie wiadomo jeszcze, jakie to będzie bezpieczeństwo - odpowiedział z groźnym wyrazem twarzy. - Ten błękit jest trochę dziwny, chociaż nie wiem dlaczego. Gdyby nie poprosiła nas twoja pani matka, na pewno byśmy za tobą nie pojechali. Twoje dziwactwo dotyka nas zbyt długo, jeśli chodzi o mnie, jestem już zmęczony. Opowiedz mi, dlaczego opuściłaś domostwo sama, pieszo, bez kogoś, kto by cię poprowadził czy ochronił. Jakie głupie kobiece fanaberie skłoniły cię do zrobienia czegoś takiego?

- Znam powody, które mną kierowały, Derandzie - odpowiedziałam, czując, jak płoną mi policzki. Starałam się zachowywać godnie, co nie było łatwe pod jego spojrzeniem. - Ty uprawiasz sztuki wojenne, ja mam własne potrzeby.

- Kiedy wrócimy, będziesz się zajmować jedynie przygotowaniami do ślubu z moim bratem - powiedział z rozdrażnieniem, które mimo mroku było wyraźnie widać w jego twarzy. - Gdyby nie miał innych obowiązków, na pewno sam podążyłby za tobą, a jego pytania nie byłyby tak miłe, jak moje. Kiedy tylko doprowadzimy cię do pani matki, porozmawiam z bratem, a potem zobaczymy, ile warte są twoje powody.

Odwrócił się i odszedł do pozostałych, którzy zaczęli już rozpalać ognisko i rozpakowywać zapasy. Zostawił mnie przygnębioną; spodziewałam się trudnej rozmowy z Tullinem, bratem Deranda, człowiekiem wybranym na mego męża. Nasze pozbawione mężczyzn i ziemi obejście zostało zaszczycone, kiedy Tullin wyraził chęć pojęcia mnie za żonę. Moja matka przyjęła oświadczyny z ulgą. Widząc, jak jest szczęśliwa, nie byłam w stanie mówić o własnym poglądzie na tę sprawę: znalazłam się w paskudnej sytuacji. Tullin był podobny do Deranda, tylko bardziej szorstki; gdyby pojawił się kto inny, bardziej przepojony duchem prawdziwych mężczyzn z Escore, moja matka zobaczyłaby może prawdziwe oblicze Tullina... Gdyby był kto inny… Ale nie było.

Odwróciłam się od mężczyzn przy ognisku, uznałam, że gęstniejący mrok jest lepszy niż ich towarzystwo. Wśród kolumn ciemność nocy była łagodniejsza niż zazwyczaj, niezabarwiona obawą, która zwykle się w niej czaiła. Była obietnicą schronienia, a nie zagrożeniem. Chłód nocnego powietrza skłaniał raczej do przechadzki, niż do korzystania z ciepła ognia, pozwoliłam więc ponieść

się temu pragnieniu i zaczęłam się kręcić po okolicy.

Mimo braku światła dziennego zorientowałam się, że kolumny pokryte są runami, ale nie takimi, jakie spotyka się tu i ówdzie w Escore. Jaśniejące błękitnym blaskiem rzeźbienia wyglądały dziwnie, co do tego zgadzałam się z Derandem, ale ich odrębność bardzo mnie uspokoiła. Może była to odmienność podobna do mojej, z której nigdy nikomu się nie zwierzałam, ale to właśnie ona wysłała mnie samą na wrogie ziemie, w poszukiwaniu tego, czego nikt nigdy nie szukał. Na myśl o tej wędrówce westchnęłam. Bałam się pytań Tullina o motywy mojego postępowania. Jakaż rozumna kobieta wyruszyłaby sama, narażając się na niebezpieczeństwo, które mieszka i czai się w całym naszym kraju? - krzyknąłby zapewne. Jak wyjaśnić, że nie wierzę w Zło i dlatego chciałam znaleźć je tam, gdzie ono mieszka, żeby się dowiedzieć, czym naprawdę jest? Nawet gdyby miał uwierzyć w moje słowa, co oczywiście nie nastąpi, z pewnością nie zrozumie, co się za nimi kryje. W Escore wszyscy wychowują się w obecności Zła i Ciemnych Mocy, znają je i nie mogą ich odrzucić.

Ale ja uznałam za konieczne zrobić właśnie to: zaprzeczyć im. Nie mogłam, sama z siebie, zaakceptować pojęcia Zła, chociaż trudno mi było wyrazić to słowami. Z pewnością Zło istnieje, są przecież namacalne efekty wykorzystywania Ciemnych Mocy. Temu zaprzeczyć nie można. Ale czym jest Zło, w samym korzeniu swej rzeczywistości i istnienia? Z czego się składa i dlaczego wszyscy się go boją, zamiast je zignorować? Ja na myśl o nim nie czułam strachu, lecz zniecierpliwienie. Nie czułam też przyciągania. Dlaczego Zło zaprząta myśli wszystkich ludzi? Często się nad tym zastanawiałam, ale ostatnio myśli te urosły do rozmiarów wielkiego pytania, które mnie nurtowało...

To właśnie skłoniło mnie do podjęcia samotnych poszukiwań. Wzięłam zapasy, żeby przeżyć do powrotu. Półtora dnia podróżowałam sama, niczego nie znajdując, potem poczułam, że zbliżam się do tego, czego szukam. Szłam więc dalej, czerpiąc zachętę z powietrza wokół mnie. Straciłam poczucie czasu. Nagle okazało się, że mam mniej żywności, niż przypuszczałam, i wtedy znalazł mnie Derand z ludźmi - zanim ja znalazłam to, co mnie przyzywało.

Złamana gałąź leżąca na ziemi zaplątała się w fałdy mojej sukni, odwracając na chwilę moją uwagę, ale bynajmniej nie zmniejszając zmartwienia. Nie miałam wyboru, musiałam jechać do domu, ale jak miałam wracać nie znalazłszy tego, czego szukałam? I jak miałam wytłumaczyć ludziom, że musiałam tego szukać? Gdybym rozmawiała z którąś z kobiet z Doliny Zielonych Przestworzy, może zdołałabym wyjaśnić, o co mi chodzi, ale mieszkankom naszej osady nie wolno było się kontaktować z tymi siostrami Mocy. Nasi mężczyźni walczyli za nie, bo teren należał do nas, ale nie chcieli, aby ich kobiety „splamiły się” magią. Przeszli tak wiele trudnych chwil z mądrymi kobietami z Estcarpu...

Oznaczało to, że żadnej z naszych kobiet nie było wolno nawet sprawdzać, czy mają własną Moc. Mężczyźni nie życzyli sobie Czarownic w swoim towarzystwie, nie chcieli nawet o tym myśleć. Te z nas, które dorastały z pustką i tęsknotą w duszy, już w dzieciństwie zostały nauczone, żeby o tym nie mówić. I nie pytać. Przekonywano nas, że tęsknota ustanie, kiedy wyjdziemy za mąż. To będzie koniec.

- Ale co przedtem? - szepnęłam do miękkiej, głębokiej ciemności, która zdawała się obejmować mnie ramieniem w geście pocieszenia. - A jeśli nie mam ochoty na taki koniec? Co będzie, jeżeli to się wcale nie skończy, nawet po ślubie? Co ja wtedy zrobię?

Przez chwilę wydawało mi się, że runy ozdabiające kolumny zaświeciły nieco mocniejszym błękitem, jakby w odpowiedzi, ale kiedy spojrzałam prosto na nie, były takie jak przedtem. Pomyślałam, że tak bardzo potrzebuję zrozumienia i wsparcia, że zaczynam sobie wyobrażać różne rzeczy. Nawet bliska obecność dziwnych martwych run, była dla mnie lepsza, niż trwanie w samotności, bez przyjaciół…

- Merilan, podejdź do ognia! - zawołał Derand głosem niecierpiącym sprzeciwu. - Ostatnimi dniami dość już sobie pozwalałaś na włóczenie i mówię ci, koniec tej samowoli.

Odwróciłam się i zobaczyłam, że stoi obok ogniska, bacznie mi się przyglądając. Z tej odległości widziałam jedynie ciemny zarys jego sylwetki. Ciemny cień, pomyślałam, niby po stronie Światła, a jednak należący do Ciemności. Czy to element tego, czego szukałam - prawdziwego zrozumienia różnicy między Światłem a Ciemnością? Powiedzenie, że ktoś jest dobry, a kto inny zły, w rzeczywistości oznacza bardzo mało, przynajmniej dla mnie. To, co jest złem dla jednego, dla innego może być błogosławieństwem. Jak to możliwe, jeśli dobro i zło nie mają ze sobą nic wspólnego? Ludzie powinni znać różnicę; na ogół ją dostrzegali. Ale czy osądzali sprawę rozważając oba pojęcia oddzielnie, czy też na ich decyzję wpływały osobiste gusta i upodobania?

- Merilan, chodź tu natychmiast! - powtórzył Derand, jego rozdrażnienie rosło prawie namacalnie. - Mam powiedzieć Tullinowi, że odmówiłaś posłuszeństwa?

Wiedziałam, że bardzo chętnie by mu to powiedział, ale mimo że się tego obawiałam, nie podeszłam do niego od razu. I tak czekały mnie nieprzyjemności, nie mogłam myśleć o dodatkowych problemach. W mojej głowie kłębiły się pytania i wątpliwości…

A potem Derand zniknął, wraz z twardym gruntem pod moimi stopami! Krzyknęłam, bo zaczęłam spadać. Moje serce waliło jak młot, ale czułam, że nie wpadam do studni bez dna. Wiedziałam, że nie polecę daleko. Moja stopa uderzyła w śliski metal, potem usiadłam i zsuwałam się coraz niżej pod ziemię. W pierwszej chwili nie mogłam się ruszyć ani krzyczeć, ale potem uderzyła mnie absurdalność sytuacji. Porwanie przez coś nieznanego powinno wzbudzić strach i drżenie, ale jak przerażające ma być ześlizgiwanie się?

Nie zsuwałam się jednak wystarczająco długo, by odpowiedzieć na to pytanie. Najpierw zobaczyłam blady błękitny blask; kiedy dotarłam do dna, dość dobrze przy nim widziałam. To, po czym się ześliznęłam, rzeczywiście było metalowe, prostowało się u dołu tak, że zatrzymałam się łagodnie, nie robiąc sobie krzywdy. Nie znajdowałam się bardzo głęboko pod powierzchnią ziemi. Zamiast ciemnej jaskini, której się spodziewałam, zobaczyłam proste ściany dużego, czystego pomieszczenia. Błękitny blask zdawał się bić z każdego rogu, delikatnie oświetlając salę, umożliwiając widzenie.

Wstałam i zaczęłam otrzepywać spódnicę, rozglądając się po miejscu, w którym tak niespodziewanie się znalazłam. Marmurowa podłoga i ściany pokryte były płaskorzeźbami i runami. Kiedy się im przyglądałam, usłyszałam ciche mruczenie, jakby w pomieszczeniu coś żyło. Zrobiłam parę kroków, instynktownie wyczuwając, że nie mam się tu czego obawiać. Gdzieś w pobliżu szumiało źródło. Docierało też do mnie niewyraźne echo śmiechu dzieci, jakby i one się tu znajdowały. Jednak kiedy się rozejrzałam, zobaczyłam, że komnata jest pusta. Dostrzegłam małe drzwiczki schowane pod metalową pochylnią. Dźwięki brzmiały mi w uszach, jakby rodziło je samo powietrze.

Z ciekawością i radością zarazem obeszłam pomieszczenie, zastanawiając się, skąd wiem, że jestem tu mile widziana. W tej cichej i czystej sali odnalazłam życiową siłę. Komnata była stara, na pewno starsza niż jedno czy dwa życia, ale kurz wieków nie przysłonił łagodnego błękitnego blasku. Czułam, że to sama komnata żyje i mruczy - nie coś, co się w niej znajduje. Myśl ta ucieszyła mnie, zamiast przerazić.

Wreszcie wróciłam do pochylni, a gdy znów spojrzałam w głąb komnaty, zobaczyłam coś, co musiałam chyba przeoczyć na początku. W samym środku stały dwie wąskie, błyszczące, srebrne kolumny, a między nimi, jakby stworzona z ich obecności, unosiła się chmura miękkiego błękitu. Była spokojna i piękna, ciepła mimo swego koloru, wypełniona błogością, której trzeba było tylko dotknąć, aby się udzieliła. Potrzebowałam jej tak bardzo, że bezwiednie ruszyłam w kierunku kolumn. Chciałam przez dotyk wziąć to, o co błagało moje wnętrze, ale cztery czy pięć kroków od celu zostałam niespodziewanie zatrzymana.

- Merilan, co robisz w tym przeklętym miejscu? - odezwał się głos Deranda, przepełniony obawą i podejrzliwością. - Dlaczego nie odpowiedziałaś, kiedy cię wołałem?

Odwróciłam się i zobaczyłam Deranda i dwóch innych ludzi przy pochylni. Trzeci mężczyzna zsuwał się na moich oczach. Wyciągnęli miecze, rozglądali się uważnie, zbyt skupieni na tym, co się z nimi dzieje, by poczuć, co oferowała im komnata. Byli intruzami w miejscu, które nie zostało dla nich stworzone, ale pomieszczenie i tak zdawało się przyjaźnie ich witać.

- Nie słyszałam żadnego wołania - odparłam. Oskarżenie wzbudziło we mnie opór. - Gdybym cię

słyszała, odpowiedziałabym. Przecież mi wierzysz.

- Wierzę tylko w to, co mówią mi moje oczy i uszy - wycedził, wciąż straszliwie szorstko. - Albo w to, w co uderza mój miecz i z czego upuszcza krew. Chodź do nas, i to natychmiast, bo chcę jak najszybciej opuścić to miejsce.

- Za chwilę - powiedziałam, spoglądając przez ramię na spokojny błękit, który czekał, aż podejdę i dotknę. - Zanim wyjdę, muszę coś zrobić, to zajmie tylko…

- Pójdziesz z nami zaraz - warknął. Błysk w jego ciemnych oczach nie pozwolił mi nawet dokończyć. - Powiedziałem, że chcę wydostać się stąd jak najszybciej, a twoja kobieca głupota nie będzie tolerowana. Przebywanie w takim miejscu to szaleństwo, a przynajmniej my nie jesteśmy szaleni.

Jego spojrzenie próbowało zatrzymać mój wzrok i przyciągnąć mnie swą siłą. Już prawie posłuchałam rozkazu. Jeśli odmówię posłuszeństwa, na pewno powie Tullinowi, a z tego nie wyniknie nic dobrego. Musiałam być posłuszna, a jednak…

Spokój błękitnej chmury czekał na mnie, o nic mnie nie prosił ani nie oskarżał. Nie brał nic, a dawał wszystko. Wybór należał do mnie, a ja czułam, że nie powinnam się zastanawiać, lecz zdać się na naturę.

Z rozmysłem odwróciłam się od Deranda i jego nalegań i znów ruszyłam w stronę czekającej na mnie chmury błękitu. Srebrne kolumny zdawały się świecić nawet jaśniej, pobudzone krzykami gniewu. Ludzie przy pochylni byli zbyt daleko, żeby mnie powstrzymać. Zrobiłam parę kroków i już prawie dosięgałam chmury. Przy ostatnim kroku bezwiednie wyciągnęłam rękę, tak bardzo potrzebowałam jej błogości.

Wszystkie dźwięki w komnacie ucichły, kiedy moja dłoń wsunęła się w błękitną miękkość. Nie była to chmura, jak przypuszczałam, lecz coś, czym byłby obłok bez wilgoci i mgły: dotykalna miękkość i ciepło, które łatwo można przeniknąć. Przypomniało mi to uczucie z dzieciństwa, kiedy mój ojciec wziął mnie za rękę przed krwawą bitwą, w której stracił życie. Nigdy przedtem ani potem nie doświadczyłam takiej siły, ciepła i wsparcia. Teraz stałam jak wtedy, przepełniał mnie taki sam spokój.

Słyszałam jednak krzyki ludzi stojących przy pochylni. Otworzyłam oczy, które nieświadomie zamknęłam i zobaczyłam, że gęsta, błękitna chmura nie jest już tak zwarta jak na początku. Można było dostrzec w niej jakiś zarys. Na moich oczach stawała się coraz bardziej przejrzysta. Uświadomiłam sobie, że cofnęłam rękę i odeszłam krok w tył, ale to nie zatrzymało rozpoczętego procesu. Chmura bladła, ukazując coraz wyraźniejszy kształt i kolor. Potem zniknęła całkowicie, odsłaniając to, co kryła.

Mężczyznę z ciemnymi włosami, odzianego w strój, jakiego nigdy przedtem nie widziałam. Mężczyznę w jasnych szatach, z mieczem, ale bez kolczugi, stojącego między dwiema srebrnymi kolumnami, które zdawały się go bronić.

Mężczyzna ten otworzył ciemne oczy i spojrzał na ludzi w pomieszczeniu. Ponad wszelką wątpliwość był żywy!

- Merilan, co ty zrobiłaś? - syknął przerażony Derand, nie ruszając się z miejsca. - Teraz przeklęłaś nas wszystkich tym swoim szaleństwem. Taka magia jest zła, a ty wyzwoliłaś ją w naszej obecności!

- Co za głupiec nazywa magię złem? - zapytał pogardliwie gniewnym tonem mężczyzna, wychodząc spomiędzy srebrnych kolumn. - Czy nie nauczono cię, jaka jest różnica między dobrem a złem?

- Kim jesteś? - zapytał Derand drżącym głosem. Odsunęłam się od mężczyzny, powodowana nie tyle strachem, co ostrożnością. Był to ktoś, kto zdawał się doskonale znać pojęcia dobra i zła. Nie przerażał mnie dziwny sposób, w jaki się pojawił.

- Jestem Baelialt, pan ziem, na których stoicie jako goście - odpowiedział mężczyzna, pokrywając

spokojem gniew, jaki wywołało w nim zadane mu pytanie. - A może powinienem powiedzieć, że kiedyś byłem ich panem. Jak długo spałem?

- Skąd mamy wiedzieć? - odpowiedział pytaniem na pytanie Derand, tym razem tonem zdradzającym zmieszanie i onieśmielenie. - Nigdy nie słyszałem o nikim zwanym Baelialtem, nasi sprzymierzeńcy też nie mówili o czasach, kiedy ziemie te należały do kogo innego. Spałeś, powiadasz?

- W pewnym sensie - zgodził się Baelialt z uśmiechem, jakby sam ze sobą żartował. - Będzie chyba łatwiej zapytać inaczej: ile czasu minęło, odkąd Światło i Ciemność przestały ze sobą walczyć?

- Ile czasu… - powtórzył Derand. Zobaczyłam, że pozostali spoglądają na siebie i szepczą z rozdrażnieniem, podzielając niezadowolenie Deranda. - Pytasz, jak dawno temu skończyła się walka? Twoje drugie pytanie jest bardziej bezsensowne niż pierwsze, gdyż walka między dobrem a złem trwa jak zwykle. Co skłania cię do myślenia, że jest inaczej?

- Mój czar zakładał, że będzie inaczej - odpowiedział Baelialt. Zmarszczył brwi i zacisnął pięści, zastanawiając się, co oznaczają usłyszane słowa. - Miałem się nie budzić dopóki... Nikt nie miał się zbliżać, dopóki… Jak to możliwe?

- Twój czar - powiedział Derand. W błękitnej poświacie zdawało się, że zbladł. Stojący za nim ludzie również zdradzali poruszenie. - Ty… ty jesteś Adeptem? Niezaczarowanym przez czyjąś Moc, lecz…

- Dzięki moim własnym życzeniom i zdolnościom? - dokończył za Deranda Baelialt. W głosie znów czuć było pogardę. - Tak, jestem Adeptem, wszystko, co mówisz, to prawda. Obawiasz się faktu, że nie jestem ofiarą.

- Człowiek boi się tego, co jest, a nie tego, czego nie ma - odpowiedział hardo Derand. Jego dłoń zacisnęła się mocniej na broni, której nie schował do pochwy. Potem powędrował spojrzeniem w moim kierunku. - Czy widzisz, co zrobiłaś, głupia kobieto? Sprowadziłaś jednego z nich między nas, teraz my zapłacimy za twoje szaleństwo.

- Nie musisz zaprzątać tą kwestią swego cennego umysłu - powiedział sucho Baelialt, tylko do Deranda, nie patrząc nawet na mnie, stojącą po jego prawej stronie. - Chociaż mam ogromną ochotę zabawić się w twoim znakomitym towarzystwie, okoliczności zmuszają mnie do odmówienia sobie tej przyjemności. Muszę wrócić do snu, z którego mnie wyrwano, i mam nadzieję, że następnym razem obudzi mnie kto inny. Zostań tu lub odejdź, wszystko mi jedno.

Odwrócił się do srebrnych kolumn. Kiedy jego zamiar stał się jasny, na twarzach Deranda i jego towarzyszy odmalowała się ulga. Rozumiałam ich chęć uwolnienia od obecności Mocy, ale ja sama czułam potrzebę, której nie mogłam zdławić.

- Czekaj! - zawołałam, podchodząc o krok i zmuszając się do mówienia w chwili, kiedy moje słowa były wyraźnie niepożądane. - Muszę wiedzieć, co chciałeś znaleźć po przebudzeniu.

Baelialt zawahał się tuż przed kolumnami. Przez chwilę byłam pewna, że zignoruje moje pytanie, ale odwrócił głowę i spojrzał na mnie przez ramię.

- Myślałem, że ludzie wreszcie odkryli korzeń wszelkiego zła i zdołali go zniszczyć - odpowiedział łagodniej niż wtedy, gdy zwracał się do Deranda. - Czar miał mnie obudzić w takim właśnie momencie, gdyż jest wiele do zrobienia, a ja bardzo chciałbym wziąć w tym udział. Czy możesz mi powiedzieć, jak blisko jestem tych czasów, Czarownico?

- Jestem Merilan, nie Czarownica, i nie wierzę, aby te czasy kiedykolwiek nastąpiły. - Słowa wychodziły ze mnie, jakby wypowiadał je kto inny. - Jeśli znów pogrążysz się we śnie, spać będziesz do czasu, kiedy wspomnienie po tym świecie nie będzie niczym więcej niż cieniem. Gdybyś odpowiednio sformułował zaklęcie, nigdy byś nie zasnął.

- Jak na kogoś, kto twierdzi, że nie jest Czarownicą, wyrażasz się z niespotykaną pewnością - powiedział, odwracając się od kolumn i patrząc na mnie uważnie. - Nawet teraz, gdy przypominam sobie zaklęcie, nie widzę w nim błędu. Jaką skazę ty w nim znajdujesz?

- Ja… nie potrafię znajdować skaz w czarach - wyjąkałam. Byłam bardzo onieśmielona, ale nie

mogłam milczeć. - Wiem tylko, że ludzie nigdy nie znaj da korzenia zła, gdyż nie ma czegoś takiego jak zło. Może to sposób, w jaki wypowiedziałeś czar...

- Nie słuchaj bełkotu tej szalonej! - zawołał Derand z miejsca, gdzie wciąż stał z resztą ludzi. To on wyglądał na szaleńca, z furią w oczach. - Ona tylko opóźnia twoje zamiary, panie, i to bez żadnego rozsądnego powodu. Kiedy wrócisz do tego, co cię czeka, zabierzemy ją stąd jak najszybciej i nikt ci już nie przeszkodzi.

- I nikt mi już nie przeszkodzi - powtórzył Baelialt, patrząc z namysłem na Deranda, potem znów na mnie. - Mój umysł musi być naprawdę osłabiony po tylu wiekach snu, gdyż nie pomyślałem o tym, by głębiej poszukać powodów mego przebudzenia w czasie, gdy powinienem jeszcze spać. Co się tu stało i za czyją przyczyną?

- To ona, panie! - wykrzyknął tryumfalnie Derand, nie pozwala - II jąć mi się obronić. - To ona przerwała twój sen i obudziła cię przed czasem. Proszę, byś oszczędził jej kary za to wtargnięcie, gdyż jest obiecana mojemu bratu. Jeśli jednak twój gniew okaże się nie do powstrzymania, mój brat, jakkolwiek pożałuje, z pewnością to zrozumie.

Spojrzałam na Deranda. Byłam poruszona, na jego obliczu zaś malowała się obrzydliwa satysfakcja z tego, że naraził mnie na ciężki los, który mogło na mnie sprowadzić jego oskarżenie. Pozostali byli speszeni i niezadowoleni, ale żaden z nich się nie sprzeciwił. To, że byłam jedną z nich, nie miało znaczenia, podobnie jak fakt, że znaleźli się tu z mojego powodu. Poświęcili mnie w ofierze za własne bezpieczeństwo, przecież lepiej, bym została stracona ja, a nie oni.

- Spodziewam się, że żal twojego brata dorówna twojemu - odparł Baelialt i zauważyłam, że zanim wrócił wzrokiem do mnie, obrzucił Deranda gniewnym spojrzeniem. - Czy on mówi prawdę, dziewczyno? To ty mnie obudziłaś?

- Nie miałam takiego zamiaru - przyznałam z bólem. Musiałam powiedzieć prawdę, mimo że wewnętrznie się przed tym broniłam. - Zobaczyłam chmurę między kolumnami i poczułam palącą potrzebę dotknięcia jej. Wybacz, że ci przeszkodziłam. Muszę dodać, że pozostali nie mieli z tym nic wspólnego...

- Co do tego nie mam wątpliwości - przerwał potok moich zwierzeń. W jego głosie znów zabrzmiała sucha nuta, kiedy spojrzał na grupę nerwowo czekających mężczyzn. - Mój czar nie sprowadziłby mi na ratunek kogoś takiego jak oni. Jednak z tobą jest całkiem inaczej, więc dziękuję ci bardzo, że pozwoliłaś się tu przywołać i pomogłaś mi. Gdybyś nie poddała się tej sile, wciąż byłbym nieświadom błędu, który popełniłem. Za to również ci dziękuję. Zanim odejdę, chcę ci coś podarować.

- Odejdziesz? - zapytałam, zbyt osłupiała, by zareagować na to, że chce mi coś dać. - Czyli mimo wszystko zamierzasz wrócić do snu?

- Nie, nie do snu - odpowiedział z uśmiechem, nie zwracając uwagi na poruszenie i pomruki mężczyzn z mojej osady. - Teraz widzę, że moje nadzieje, iż ludzie dokonają postępu, były płonne, muszę więc zrobić to, przed czym wcześniej się wzbraniałem. Znajdę własne miejsce i stworzę tam atmosferę, jakiej świat przedtem nie widział.

- Atmosferę, w której dobro nie będzie już walczyć ze złem - powiedziałam z niezrozumiałą dla mnie samej pewnością. - I gdzie zło nie będzie już walczyć z dobrem. Dlaczego uważasz, że świat nie doczeka takiej chwili?

- Powinnaś umieć odpowiedzieć na to pytanie pewniej niż ja - odparł, a potem uniósł dłoń. Poruszyły się jedynie jego palce; kiedy opadły, w powietrzu między nami unosił się iskrząco błękitny znak. - Jesteś Czarownicą, której nie pozwolono, aby się nią stała, i to tylko z tego powodu, że ludziom nie udało się odnaleźć korzenia zła. Powiedziałbym, że teraz wszyscy ludzie przypominają tych, którzy ci towarzyszyli. Nigdy nie znajdą korzenia i go nie wyrwą. Mogę zapytać, jaką chcesz nagrodę?

- Wierzysz, że Ciemność pokona Światło? - zapytał Derand. Poczucie zniewagi kazało mu się wtrącić do rozmowy, której przedtem unikał. - Ja ze swej strony nie wierzę w to, poza tym nie zgadzam się na niesprawiedliwe oskarżanie moich ludzi! To, że ta kobieta nie została Czarownicą, jest raczej dobre niż złe, gdyż ci, którzy do swego grona wpuszczają Czarownice, zawsze cierpią z tego powodu. Nie odebraliśmy życia kobietom, które chciały być Czarownicami, zabroniliśmy im jedynie używania Mocy, która sprowadziłaby nieszczęście na nas wszystkich. Działaliśmy dla dobra ogółu, to nie było złe.

- Tak zatem uważasz? - zapytał Baelialt, zwracając całą swą uwagę na mężczyznę, który atakował go nie tylko słowami, ale i intonacją. - Skoro nie pozbawiliście nikogo życia, uważacie się za dobrych? Chyba można podważyć to stwierdzenie. Wasz przyodziewek sugeruje, że jesteście wojownikami, to prawda?

- Tak, jestem wojownikiem - przyznał ostrożnie Derand, mniej natarczywy niż chwilę przedtem. Było dla mnie jasne, że nie dowierzał Adeptowi, który nie okazywał gniewu. Zapewne już żałował, że wypowiedział swoje zdanie.

- Ja też byłem szkolony na wojownika - zwierzył się Baelialt z ciepłym uśmiechem, dotykając lewą ręką piersi na potwierdzenie swych słów. - W młodości potrzebna mi była taka nauka, podobnie jak tobie i twoim towarzyszom. Teraz jednak rozumuję inaczej. Niech dziewczyna zażąda tego ode mnie jako nagrody, a wypowiem zaklęcie, które odbierze wam wszystkie umiejętności wojowników, które nabyliście przez całe życie; nigdy już ich nie odzyskacie. Nigdy więc nie będziecie już mogli nazwać się wojownikami.

- Nie mógłbyś zrobić czegoś takiego! - wykrzyknął z przerażeniem Derand, cofając się o krok. Inni poszli za jego przykładem. - Przepadlibyśmy na zawsze, połowa życia na mamę! Nie mógłbyś zrobić nam czegoś tak złego!

- Złego? - zapytał Baelialt, unosząc brew, lekko ubawiony. - Czyż to właśnie nie wojownicy powodują śmierć i zniszczenie, kiedy wyruszają na wojnę, zostawiając wdowy i sieroty, tnąc stalowymi mieczami? Mogę zdjąć z was tę straszliwą winę, uratować was przed wami samymi i oskarżeniami innych. Czy to nie będzie akt dobra?

- Ale... ale co z nami? - wyjąkał Derand z przerażeniem i odrazą. - Walczymy tylko z tymi, którzy są nam wrogami, nigdy z niewinnymi! Nie zasługujemy na to, byś pozbawił nas tego, co mają inni, na życie ze świadomością, że już nigdy nie odzyskamy waleczności. To by był koszmar, wyłączenie nas z walki nie powstrzyma bitew!

- A jednak ty i twoi pobratymcy postanowiliście nie pozwolić tej dziewczynce, aby korzystała z Mocy - odparł Baelialt; teraz jego głos i spojrzenie przywodziły na myśl stal i lód. - Nic nie mogła poradzić na to, że ma Moc, cierpiała, bo nie mogła uczynić z niej użytku, a wy, którzy nigdy nie byliście narażeni na takie cierpienie, co najwyżej ją pocieszaliście. Inni spowodowali zło z użyciem Mocy; jej losem było odkupienie ich podłych czynów. Z jakiego powodu nie zostaliście stworzeni do tego samego? Z powodu waszej niewinności? Dlaczego jej nie uznano za niewinną?

Mężczyźni z mojej osady spoglądali po sobie, szukając odpowiedzi, która, mimo iż się starali, nie przychodziła im na myśl. Dla mnie było jasne, że mieli świadomość wielkiej różnicy między tym, co zrobiono mnie, a tym, co zaproponowano im, tylko nie potrafili wyrazić jej słowami. Z powodu tej niemożności opanowała ich wściekłość, więc prawie równocześnie, z nagimi mieczami, rzucili się na Adepta, który zagroził czemuś więcej niż ich życiu.

Krzyknęłam, kiedy ruszyli. Spodziewałam się tragedii, nie byłam jednak przygotowana na to, co stało się w rzeczywistości. Słyszałam opowieści o Adeptach, ale nigdy przedtem nie widziałam żadnego z nich. Kiedy Baelialt podniósł prawą rękę, myślałam, że to odruch, próba odparcia nieuniknionego ataku. Minęła dłuższa chwila, zanim zorientowałam się, że atakujący powinni go już dopaść, a nie dopadli. Spojrzałam na nich zdziwiona, zobaczyłam, że zamarli w pół kroku, i krzyknęłam ponownie.

- Kiedy ich uwolnię, będą całkiem zdrowi - powiedział Adept. Był dla mnie miły. - Nadal wierzysz, że nie ma czegoś takiego jak Zło?

- Oni nie są tu najlepszym przykładem - odpowiedziałam zaskoczona, że usłyszał i przypomniał sobie, co powiedziałam. - Są tylko ludźmi pełnymi strachu o siebie i swoich bliskich, dlatego nie wolno ich winić za te czyny. Ty, jak widzę, wcale ich nie obwiniasz, bo powiedziałeś, że nie stanie się im

krzywda. Jak możesz chcieć szukać korzenia zła i go niszczyć, jeśli zło nie istnieje?

- Ależ zło istnieje - powiedział, znów rozbawiony. - Ty, jak rozumiem, szukałaś go, ale jeszcze nie znalazłaś. A nie znalazłaś, bo szukałaś nie tam, gdzie trzeba.

- Ale ludzie w Escore mówią, że zło jest wszędzie - zaprotestowałam, potem poczułam się zbyt słaba, by utrzymać się na nogach. Osunęłam się na marmurową posadzkę i spojrzałam w górę, bardzo zmieszana. - Szukałam nawet tam, gdzie zamiera życie, ale znalazłam tylko to, co szkodzi mnie, a nie prawdziwe zło. Czy Derand ma rację, czy jestem tak szalona, żeby przechodzić koło zła i nie wiedzieć, czym jest?

- Wiedzieć, czym nie jest zło, nie oznacza szaleństwa - powiedział zdecydowanie i podszedł do mnie, potem usiadł naprzeciwko, na podłodze. - Kiedy zaczęła się walka między tymi, którzy władają Mocą, myślałem, jak inni, że to właśnie było prawdziwe zło, ale potem zagłębiłem się w tę kwestię. Ciemność, jak mówią, jest prawdziwym złem, ale czym jest ciemność, jeśli nie brakiem światła? W ciemności znika sprzed naszych oczu prawie wszystko, co widzimy w świetle, dlatego trzymamy się tego, co dobrze znamy. Dzięki temu ciemność jest bardziej znośna. Ale za bardzo nas ogranicza, dlatego wolimy żyć w świetle. Ci, którzy upierają się przy mieszkaniu w ciemności - w Ciemności - uważają się za odważnych i silnych, bo nie rozumieją, jak żałosne są ich wysiłki.

- Ja... nie nadążam za twoim rozumowaniem - powiedziałam, prawie błagając o wyjaśnienie, którego tak bardzo potrzebowałam. Mężczyzna wiedział, tego byłam pewna. Ja też musiałam się dowiedzieć.

- Wróćmy zatem do początku - odparł wesoło, jakby cieszyła go nasza rozmowa. - Zanim zaczniemy dyskutować, zdefiniujmy pojęcia. Czy odebranie komuś życia jest dobre czy złe?

- Taki czyn uznawany jest za zły - ośmieliłam się powiedzieć. Czułam, że takiej odpowiedzi się spodziewał. - Gdyby pytanie to zadano Derandowi, na pewno odpowiedziałby właśnie tak.

- Jak większość ludzi, jeśli nie wszyscy - zgodził się ze skinieniem głowy. - A jednak, czy nie odbiera się życia w czasie egzekucji, kary za jakąś ohydną zbrodnię? Czyż wiele osób nie traci życia w bitwie? A co z dzikimi zwierzętami? Czy jest złem to, że zabijają łudzi, by nie paść z głodu? W każdym z tych przypadków ktoś traci życie, lecz pojęcie zła jest do nich przypisywane rzadko, jeśli nie nigdy. Takie przypadki, nazywane „złem koniecznym”, są powszechnie akceptowane.

- Uważasz, że nie powinno tak być? - zapytałam, ciekawa, co powie.

- Myślę, że sama znasz odpowiedź - odrzekł z łagodnym uśmiechem. - To nie jest zło, konieczne czy inne, zwłaszcza że wcale nie jest konieczne. My wszyscy, nawet ci z nas zwani Adeptami, jesteśmy tylko ludźmi; z jakiego więc powodu uważamy się niemal za bogów?

- Być sobą to nic złego - zgodziłam się, czując ciepło w piersi. - Starać się być najlepszym spośród sobie podobnych to postępowanie wartościowe, ale starać się być innym, niż się jest naprawdę, to jedynie głupota.

- Niestety, głupota wabi - odparł z westchnieniem, potem jego twarz natychmiast się rozjaśniła. - A jednak nie wszyscy z nas muszą być głupi. Ci, którzy twierdzą, że są związani z Ciemnością, są głupi, bo nie wiedzą, co robią. Czy ogień jest dobry, czy zły?

- Dlaczego… Jak ogień mógłby być zły? - zapytałam, oszołomiona gwałtownością pytania. - Ogrzewa nas, gotuje nam jedzenie, pozwala na zmianę żelaza w stal. Dlaczego miałby być zły?

- Zapytasz o to rodzinę, której płomienie strawiły cały dom? - odpowiedział, jego wzrok był ostry. - Nie można się spodziewać, że uzna ogień za dobrodziejstwo, chociaż my wiemy, że nieszczęścia nie są powodowane przez ogień, lecz przez nieostrożność w obchodzeniu się z nim. Kiedy pozwalamy dziecku bawić się ogniem jak zabawką, zapraszamy nieszczęście jak honorowego gościa. Czy zatem dziecko może być uważane za złe, skoro spowodowało tragedię, bawiąc się ogniem?

Tym razem zdołałam tylko potrząsnąć głową. Wreszcie zaczęłam nadążać za tokiem jego rozumowania. Wkrótce wszystko się wyjaśni, co do tego nie miałam wątpliwości.

- Tak samo zatem nie można uważać za złych ludzi, którzy wiążą się z Ciemnością - powiedział cicho. Jego oświadczeniu towarzyszył spokojny uśmiech. - Są jak dzieci igrające z tym, co nie w pełni rozumieją. Nieszczęścia, które powodują, u korzeni swych mają niewiedzę, a nie to, co ludzie nazywają złem. Nie wszystkie formy egzystencji są w stanie współistnieć z nami w harmonii i pokoju, a sprowadzanie ich do naszego życia, w celu osiągnięcia tego, co uważa się za wielką Moc, jest raczej idiotyzmem niż złem. Ci, którzy to robią, nie wiedzą, że prawdziwa wielka Moc może już być w nich, i że mogliby wprowadzić światło do ciemności, w której się błąkają. Westchnął i położył się na marmurowej posadzce, patrząc na sklepienie, jakby zagubił się w swoich wywodach.

- Wszyscy są chyba świadomi faktu, że w życiu i naturze istnieje równowaga. Jest ona też w magii - powiedział przed siebie, ale jednocześnie do mnie. - Ludzie Ciemności operują równowagą haniebną, taką, że ludzie, którzy to widzą, zwijają się z przerażenia; podczas tych praktyk spalają się sami. Gdyby mieli więcej inteligencji niż dzieci, sprowadziliby Światło do swojej Ciemności, żeby zobaczyć, że istnieje inna równowaga, o wiele bardziej skuteczna. I o wiele mniej szkodliwa dla nich samych i dla otaczających ich ludzi.

Gdy ktoś rozpala ogień, musi zachować ostrożność, żeby nic mu się nie stało. Światło wprowadzone w Ciemność jest strażnikiem i przewodnikiem, pozwala na bezpieczne używanie tego, co w swej istocie jest jak ogień. Wynika z tego, że ogień może przynieść korzyści każdemu. Wygląda tak ładnie, że niewinne dziecko sięgnie do niego gołą ręką, by schwycić jego piękno, ale człowiek dorosły wie, że tego robić nie należy. Ja, jako dorosły, chciałem dać ludziom jakieś korzyści z Ciemności, ale nie mogłem tego zrobić w świecie, który zawiera korzeń zła. Dlatego właśnie pogrążyłem się we śnie, nakazując, by mnie obudzono, kiedy zło odejdzie. Gdybym jednak nie zapewnił sobie zaklęcia, mógłbym przespać całą wieczność. Skoro moje zadanie nie może być wypełnione tu, muszę szukać gdzie indziej, bo to, co zamierzam zrobić, musi zostać wykonane. Nie mógłbym nazwać się człowiekiem, gdybym odrzucił ten obowiązek.

- Chcesz odwrócić Moce Ciemności, by mogło ich używać Światło - powiedziałam, drżąc na samą myśl o takim przedsięwzięciu. - Uważam się za osobę dorosłą, ale nie wiem, czy miałabym odwagę zrobić coś takiego. Jednego jeszcze nie rozumiem. Tak wiele wykluczyliśmy z pojęcia zła, że chyba nic już nie zostało. Zatem moje przekonanie, że nie ma czegoś takiego jak zło, musi być słuszne. Ty natomiast mówisz, że w naszym świecie jest korzeń zła. Jak to możliwe?

- Rozumiem twoje zagubienie - powiedział, siadając i uśmiechając się do mnie. - Dla ciebie nie ma czegoś takiego jak zło, bo nie masz go w sobie. Dlatego właśnie ty odpowiedziałaś na mój czar. Nikt inny nie mógłby mnie obudzić. Jak już powiedziałem, nie znalazłaś zła, bo szukałaś go w nieodpowiednich miejscach. Korzeniem wszelkiego zła jest strach.

- Strach? - powtórzyłam, znów kompletnie zagubiona. - Jak strach może być korzeniem zła? Zresztą jeśli tak jest, nie mogą być osobą, która nie ma w sobie zła. Boję się wielu rzeczy.

- Sam strach nie jest jeszcze złem - powiedział łagodnie i jego słowa mnie uspokoiły. - Strach jest nam niezbędny, bo powstrzymuje nas przed nierozważnymi czynami, które mogłyby odebrać nam życie. Strach staje się złem dopiero wtedy, kiedy zawładnie człowiekiem, w którym się usadowi, przyćmiewając wszystko inne. W tobie strach jest tylko ostrożnością - tak właśnie być powinno. Z pozostałymi ludźmi tak nie jest.

Z jakiego innego powodu ludzie zwracaliby się ku Ciemności? Tylko ze strachu. Ze strachu, że inaczej nie da się osiągnąć celu, ze strachu, że umrą, zanim spełnią się marzenia ich życia. Ze strachu, że kto inny uzyska większą moc i będzie dla nich niebezpieczny. Ze strachu przed śmiercią, przed ubóstwem, przed głodem - to naturalne, że te wszystkie zjawiska budzą lęk. Większość ludzi woli raczej ich unikać, niż czekać cierpliwie, by w końcu stwierdzić, że nie nadchodzą. To strach powstrzymał cię przed tym, co należy ci się z urodzenia, przed tym, jaką Mocą nauczyłabyś się władać. Strach ogranicza zaufanie i przyjaźń, podobnie rzecz się ma ze zdrowym rozsądkiem. Gdyby ludzie tak samo obawiali się ognia, nie mogliby czerpać z niego żadnych korzyści. Ale strach rodzi strach, dlatego jego korzeń rośnie, zamiast zmarnieć i zgnić. Nie mogę tu zostać i na to patrzeć. Dlatego będę szukał innych ziem, innych miejsc, gdzie zło się jeszcze nie zakorzeniło.

- Czyli ty też się czegoś obawiasz - powiedziałam łagodnie, żeby zrozumiał, że go nie krytykuję

ani nie chcę go zranić. - Rozumiem, że starasz się uniknąć zła, życzę ci więc sukcesów i szczęścia w poszukiwaniach. Pokazałeś mi to, czego od dawna bezskutecznie szukałam, a teraz pragnę znaleźć bardziej niż kiedykolwiek. Nie ma czegoś takiego jak zło, są tylko biedne dusze, które same się dręczą. Niektóre z nich powinny zostać usunięte ze społeczeństwa, żeby nie zagrażać niewinnym ludziom, ale inne... inne da się może jeszcze uratować.

- Jak już powiedziałem, w tobie nie ma zła - powtórzył z uśmiechem i wyciągnął rękę, jednak mnie nie dotknął. - Przede mną wiele długich samotnych lat. Proszę cię, zrób to dla mnie: zostań moją żoną i chodź ze mną tam, gdzie chcę się udać. Oboje możemy wiele skorzystać. Jest tyle rzeczy, których chciałbym nauczyć ciebie - ty zaś uczyłabyś mnie.

- Ja… Jestem zaszczycona, że mnie o to prosisz - odpowiedziałam zmieszana. Nagle zdałam sobie sprawę, że chciałabym, żeby było to możliwe. - Wspólna nauka i dzielenie się wiedzą na pewno jest wspaniałe - ale jeśli opuszczę ludzi, którym mogę pomóc, będzie to akt prawdziwego zła. Ja… Nie mogę zostawić ich samych z ich strachami. Przecież strach rośnie, gdy człowiek jest sam.

- Tak. Strach rośnie, gdy człowiek jest sam - zgodził się; jego oczy posmutniały, potem potrząsnął głową i westchnął. - Powinienem wiedzieć, że nie uda mi się związać z kimś, kto nie ma w sobie zła - albo, jeśli wolisz, kto nie ma w sobie strachu. Ta choroba jest chyba zaraźliwa, bo już czuję ją w sobie. Skoro chcesz zostać, zrobię to samo. Razem wykopiemy korzeń zła i będziemy patrzeć, jak ginie.

- Razem - zgodziłam się uszczęśliwiona i położyłam dłoń na dłoni, wyciągniętej, by pomóc mi wstać. Muszę być bardzo miła dla Tullina. Teraz, kiedy wiem, że powoduje nim strach, będzie mi łatwiej go zrozumieć. Zrozumienie, pomyślałam, odwracając się do wciąż nieruchomych ludzi. Czyżby to było przeciwieństwo tego, czego szukałam?

Jeśli strach jest prawdziwym złem, może zrozumienie jest prawdziwym dobrem?

Posłowie

W okresie dorastania przegapiłam wszystkie książki Andre Norton. Zanim jednak zaczniecie się nade mną użalać, pomyślcie, jaką przyjemność dała mi lektura w dorosłym wieku. Dzięki tym książkom zrozumiałam, przez jakie cierpienia przechodzą ludzie, bardzo często bez wyraźnego powodu albo w ogóle bez powodu. Każdy, kto ma władzę nad innymi, zdaje się myśleć, że wie, czym jest zło. Ludzie tacy nie widzą natomiast, że dla kogo innego to samo może być świętością, dobrą zabawą, rzeczą normalną. Jedyna podstawa zmierzenia tego - istnienie kogoś krzywdzonego tą praktyką - jest rozważana tak rzadko jak wtedy, gdy po raz pierwszy wspomniał o niej Heinlein. Nie oznacza to: „Czy twoje uczucia są zranione, twoje opinie są urażone”, lecz: „Czy ktoś naprawdę, bezpośrednio robi ci krzywdę, bo dzieje się to i to”? Praca Andre pozwoliła mi połączyć pojęcia, których przedtem nie byłam w stanie zestawić. To jedna z rzeczy, za które jej dziękuję.

Sharon Green

P. M. Griffin

Wiedza

Aden szła szybkim krokiem przez doskonale jej znany korytarz, jedną z niezliczonych nici pajęczyny łączącej komnaty w sercu Lormtu, przybytku wiedzy, którą przez wieki gromadził jej lud.

Większa część zbiorów była nie do rozszyfrowania; zapiski wykonano w językach i dialektach niezrozumiałych nawet dla najbardziej wykształconych członków jej rasy. Wiedza jednak czekała, gotowa wejść do chętnego umysłu kogoś, kto nauczy się znaczenia słów, w jakich ją zapisano.

Nie było prawdopodobne, aby taki mędrzec zjawił się właśnie teraz, w czasach, gdy członkowie Starej Rasy, podobnie jak wszyscy inni ludzie honoru, prześladowani przez wrogów, myśleli tylko o wojnie: o tym, jak się przed nią chronić i jak zaspokoić najprostsze potrzeby, aby przeżyć. W takich warunkach raczej trudno jest poświęcać wiele uwagi pergaminom i zwojom rozpadającym się w pyle czasu na półkach Lormtu, który wielu ludzi traktowało jak cień prawdziwego życia i dawno umarły świat, a nie jak ogromną, czy jakąkolwiek część ich własnych burzliwych dziejów.

Takim sądom sprzyjało też postępowanie mieszkańców. Nie byli oni wspólnotą w powszechnym rozumieniu tego słowa. Lwią część mieszkających tu i pracujących ludzi stanowili bardzo starzy mężczyźni, którzy spędzali długie spokojne dni przy kwadratowych i okrągłych stołach w słabo oświetlonych komnatach, czytając lub przepisując coś z rozpadających się zwojów albo po prostu drzemiąc nad rozłożonymi przed sobą starymi rękopisami. Goście, rzadko odwiedzający te ciche komnaty, wychodzili z wrażeniem, że ci, których tam widzieli, przypominają studiowane przez siebie materiały, są tylko wspomnieniami czegoś, co dawno się skończyło.

Kobieta wiedziała lepiej. Ona również była częścią Lormtu, więc widziała to, czego nie mogli dostrzec przybysze z zewnątrz. To prawda, niektórzy mieszkańcy rzeczywiście drzemali całe dnie, ale dla wielu innych sen był maską, tarczą chroniącą przed cierpieniem, które się w nich zagnieździło. To nic, że ciała ich były wyniszczone, umysły większości zachowały bystrość. Ludzie ci gardzili litością, nienawidzili ignorancji i obojętności zewnętrznego świata. Ubolewali nad faktem, że to, czemu ufali i co pokochali, niewątpliwie zginie, bo ich życie dobiega końca, a niewielu młodszych przychodzi, by kontynuować ich dzieło.

Aden nie dręczyła się tym za bardzo. Nie była aż tak nieświadoma przemocy i trudów życia za grubymi szarymi murami: czas nie zatarł jeszcze wspomnienia tamtej egzystencji. Może będzie lepiej, jeśli przechowywana tu wiedza wyblaknie i zginie. Zbyt wielka jej część wiązała się z Mocą, w ten czy inny sposób, a Aden nie cieszyła wcale myśl, że wiadomości wyniesione właśnie stąd sprowadzą kolejne nieszczęścia na lud, który i tak zbyt wiele się nacierpiał. Nie mogła liczyć na poprawę sytuacji - ludzie, którzy przybyli do Lormtu w czasie jej służby, rzadko nadawali się do kontynuowania wielkiego dzieła. Nieliczni z poszukiwaczy byli niezaprzeczalnie mądrymi, otwartymi ludźmi, ale do reszty nie miała dużego zaufania.

Tak czy inaczej, nawet mimo obawy, przeszył ją żal na myśl o rozpadzie wokół niej. W Lormcie zgromadzona była historia i dziedzictwo jej ludu, jej świata. Gdyby przechowywana tu wiedza przepadła, zginęłaby również racja bytu całych pokoleń. Stanowiłoby to tragedię o wiele większą niż strata dóbr materialnych, złota; niestety, niewielu ze świata zewnętrznego rozumiało to niebezpieczeństwo, jeszcze mniej było takich, którzy zadaliby sobie trud, żeby starać się zapobiec nieszczęściu. Nawet ona i Jerro nie robili tyle, ile by mogli. Oczy kobiety zamknęły się na chwilę. Strach ścisnął jej żołądek. Starała się opanować. Nie trzeba się aż tak martwić, powiedziała sobie ostro. To tylko zbiorowe poczucie klęski, które obserwowała u swoich towarzyszy. Ona sama nie chciała wywołać w sobie tego uczucia, tej nadwrażliwości na każde odchylenie od normy w ich spokojnej egzystencji. Nie chciała postrzegać każdej zmiany jako tragedii.

Aden bezskutecznie próbowała sobie wmówić, że przesadza. Jerro czasami bywał bezmyślny, często spóźniał się na spotkania, na które się umawiali, gdy odwiedzał Lormt Zdarzało się nawet, że gdy coś pochłonęło jego uwagę, wcale nie przychodził, bo po prostu zapominał. Ale przecież jej brat nie był całkowicie niewrażliwy. Nie zniknąłby na dwa dni, nie zostawiwszy nawet krótkiej informacji o tym, co się z nim dzieje i co go zatrzymuje. Na ogół prosił ją o pomoc w poszukiwaniach. Nie, miała do niego zaufanie, dlatego teraz musiała próbować go odnaleźć.

Przynajmniej wiedziała, skąd zacząć. Podobnie jak ona, Jerro miał swoje ulubione komnaty, gdzie było najwięcej materiałów dotyczących dziedzin, które najbardziej lubił zgłębiać. Dopóki nie przeszuka tych właśnie komnat, nie ma powodu do paniki.

Kobieta westchnęła, myśląc o czekającym ją zadaniu. Nie wydawało się możliwe, aby w Lormcie komukolwiek groziło niebezpieczeństwo, ale mimo wszystko bała się o brata. Kiedy miał odpowiedni nastrój, był tak zapalonym poszukiwaczem wiedzy jak siostra, a jeśli jakiś ślad naprawdę go zainteresował, nie mógł się od niego oderwać. Niestety, podczas gdy ona zadowalała się czytaniem i przechowywaniem wiedzy w głowie, on miał tendencję do wypróbowywania wszystkiego na sobie, czasami nawet za wcześnie, zanim poznał wszystkie fakty.

Przeszła pod arkadami do uchylonych drzwi, prowadzących do jednego z większych pomieszczeń, gdzie siedział tylko jeden sędziwy człowiek. Pochylał się nad wielką księgą oprawioną w skórę, która kiedyś została pomalowana na jasne kolory, ale teraz wyblakła i zszarzała. Mężczyzna nie spał. Wyraz twarzy Ouena był tak ostry, jak wiatr pierwszego wiosennego miesiąca. Powitał ją, a ona lekko się skłoniła, ale się nie zatrzymała. Mężczyzna nie wstał, tylko uśmiechnął się i pomachał jej ręką.

Kobieta złagodniała. To był jej nauczyciel, a także ktoś, kto wydawał rozkazy w pracy. Nigdy nie powstrzymywał jej przed szukaniem w księgach; wiedział, że to ważniejsze, niż ścieranie kurzu. Ale ona sama dowiodła, że jest godna zaufania: zawsze wypełniała swe obowiązki, nawet gdy czasami przyszło jej pracować do późna w nocy.

Aden wyszła z komnaty przez mniejsze drzwi, umieszczone w ścianie naprzeciwko wejścia. Zawahała się. Ouen by jej pomógł, gdyby wiedział, jak się martwi.

Nie. Jeszcze nie będzie mu przeszkadzać. Jeśli sama nie znajdzie Jerra, wtedy poprosi go o pomoc, jego i innych. Na razie jednak musi szukać dalej.

Nie straci wiele czasu w komnatach tuż przed nią. Brat rzadko zatrzymywał się tu na dłużej.

To było jej terytorium i nawet teraz, mimo zmartwienia, nie mogła powstrzymać palców, które machinalnie pogłaskały półkę, obok której przechodziła.

Życie zwierząt i roślin fascynowało Aden. Interesowało ją też morze i ląd, wszystko, co tworzyło kształt świata. Zapamiętale studiowała sztukę uleczania i wykorzystała już swą wiedzę, pomagając wielu ludziom, zarówno w Lormcie, jak i w pobliskiej wiosce, gdzie się urodziła.

Nie pasjonowała się Mocą, może dlatego, że sama jej nie miała, więc nie doświadczyła cudów, z jakimi stykali się ludzie nią obdarzeni. To jej jednak nie martwiło. Nikt nie jest w stanie nauczyć się wszystkiego, a ona miała dość pracy w dziedzinach, które ją absorbowały.

Sama Moc nie była interesująca, za to inaczej rzecz się miała z ludźmi, którzy się nią parali. Kobieta szukała wszystkiego, co się z nimi wiązało, czytała stare zapiski, znała opowieści z ostatnich czasów; większość z nich usłyszała jeszcze przed zamieszkaniem w Lormcie. Wciągały ją legendy o tych, którzy władali Mocą i władać nią będą po wsze czasy. Oprócz tego uczyła się dużo o Wielkich Adeptach, przez jednych uważanych za bogów, przez innych za normalnych mężczyzn i kobiety, którzy tak dalece zgłębili Moc, że przeszli z ludzkości do zupełnie innego stanu, pełnego różnych, mało znanych stworzeń, którym nikt nie przypisywał cech boskich.

Wszystko to bardzo ją interesowało i mobilizowało umysł, ale prawdziwe uczucia wzbudziła w niej tylko Gunnora. To była Pani wszelkiego życia, jego owoców, ale i ciemnych stron, patronka kobiet i ich dzieci. Chociaż mężczyźni nie wznosili dla niej sanktuariów i nie zwracali się do niej z prośbami, Aden wierzyła, że to tylko wymysł rodzaju ludzkiego, a nie samej bogini, jeśli ta w ogóle nią była. Gunnora, Wielka Pani równowagi całego świata, na pewno nie wymyśliłaby tak nienaturalnego rozróżnienia.

Aden nie czciła Gunnory, bo w głębi serca nie wiedziała, czy może dostąpić takiego zaszczytu, ale dzięki swym studiom naprawdę pokochała Jantarową Panią i wszystko, co się z nią wiązało.

Znów przeszła przez nią fala zdenerwowania, przerywając tok jej myśli. Wkrótce opuści znajome komnaty, w których zdobyła tak wiele wiedzy, i uda siew rejony odwiedzane rzadziej, tam gdzie Jerro bywał bardzo często i gdzie spędzał wiele czasu. Do tej pory szukała dość powierzchownie, ale teraz musi być dokładniejsza. Miała nadzieję na szczęśliwe zakończenie. Przed rozpoczęciem poszukiwań ustaliła, że Jerra nie było w żadnym z najbardziej uczęszczanych miejsc Lormtu ani w komnacie przeznaczonej do jego osobistego użytku. Jeśli nie znajdzie go w salach, które ma przed sobą, będzie wiedziała, że niepokój, nękający ją od wczorajszego wieczoru, jest uzasadniony.

Minęły trzy godziny bezowocnych poszukiwań. Kobieta przeszła przez wszystkie zwykle odwiedzane przez brata komnaty i doszła do pomieszczeń, w których nikt prawie nie bywał - może raz na rok albo nawet na pięć lat. O miejsca te nikt nigdy się nie troszczył, w każdym razie odkąd pamiętali najstarsi mieszkańcy Lormtu.

Fakt ten skłaniał ją do kontynuowania poszukiwań, podtrzymywał w sercu nadzieję, chociaż zdawało jej się, że przeszła już całą długość ogromnego budynku. Jako że korytarze, którymi przechodziła, były bardzo kręte, z pewnością pokonała odległość kilkakrotnie większą. Gruba warstwa kurzu pokrywała wszystko, zarówno półki, jak i posadzkę, więc nietrudno było stwierdzić, że ktoś niedawno tędy przechodził. Ślady prowadziły w jednym kierunku. Aden pomyślała, choć nie miała całkowitej pewności, że zostawił je mężczyzna lub przynajmniej ktoś o większych stopach niż ona.

Aden szła po śladach jeszcze przez pół godziny. Była zbyt zmęczona i zmartwiona, żeby zwracać uwagę na zawartość ciągnących się w nieskończoność rzędów półek, chociaż przeszukała całą przestrzeń między nimi.

Kiedy wreszcie dojdzie do końca tego piekielnego szlaku? Co tam znajdzie?

Zwalczyła opanowującą ją panikę. Bardzo dobrze, pomyślała. Ten psychiczny wybuch był dla niej ostrzeżeniem. Musi się zatrzymać, odpocząć chwilę i coś zjeść, bo ciało odmówi jej posłuszeństwa. Tego tylko brakowało, żeby straciła panowanie nad sobą.

Kobieta rozejrzała się po następnej komnacie. Pod jednym z wysokich, wąskich okien ustawiona była kamienna ławka. Wyglądała zachęcająco mimo grubej warstwy kurzu, więc Aden do niej podeszła. Jej ubranie było już tak zabrudzone, że parę nowych plam nie zrobi różnicy.

Zsunęła lekką torbę z ramienia i wyjęła zapasy, które sobie uprzednio przygotowała: kawałek chleba własnego wypieku i niewielką butelkę z wodą.

W czasie jedzenia myśli Aden powędrowały wstecz, przez całe lata.

Nie mogła sobie przypomnieć czasów, kiedy ona i Jerro nie byliby towarzyszami. Dzielił ich rok, a ponieważ przeznaczenie sprawiło, że w wiosce nie było innych dzieci w tym samym wieku, wychowali się razem i byli sobie bliżsi niż zwykle rodzeństwo różnych płci.

Życie obchodziło się z nimi dobrze. Potomkom garbarza w niewielkiej wspólnocie oszczędzone zostały okropieństwa i większość trudów, na które narażeni byli inni. Wychowano ich rozsądnie, z odpowiednią dawką obowiązków i wolności.

Jej brat prawie zawsze przewodził w korzystaniu z tej ostatniej. Chociaż był młodszy, skupił w sobie chyba całą odwagę i śmiałość. Wiele razy chodziła z nim tylko dlatego, że jako większa i silniejsza czuła obowiązek opiekowania się nim, kiedy byli z dala od czujnego wzroku matki.

To właśnie dzięki niemu pierwszy raz trafili do Lormtu. Kiedy Aden miała osiem lat, Jerro uwielbiał swoich starszych kuzynów i wszędzie za nimi chodził. Żeby się pozbyć tego małego cienia, powiedzieli mu, że jeśli chce wejść do ich towarzystwa, musi zbadać Lormt i wszystko im opowiedzieć. Byli pewni, że to go odstraszy. Dziwna stara budowla przerażała przecież wszystkie młodsze dzieci, może nawet oni sami trochę się jej obawiali.

Nie docenili jednak determinacji brata. Wyruszył tego samego popołudnia, biorąc ze sobą ją, bardzo niechętną wspólniczkę.

Oczywiście zostali złapani niemal od razu, kiedy tylko weszli na pierwszy dziedziniec.

Znieruchomieli z przerażenia, chociaż na pewno zdołaliby uciec człowiekowi, który ich zatrzymał. Szybko przestali się bać. Mężczyzna przedstawił się jako Ouen i opowiedział o pracy w tym starodawnym miejscu, potem oprowadził ich po paru komnatach, żeby na własne oczy zobaczyli stare księgi i zwoje.

Dzieci wracały raz po raz. Oczy dziewczynki jaśniały, błyszczały jak rozżarzone węgielki w ciemnym pomieszczeniu. Aden i Jerro nauczyli się czytać zwoje, odkryli, jak z biegiem lat słowa zmieniają znaczenie. Ich pierwotny sens często był całkowicie zapomniany. Oboje stali się specjalistami, jak ich nauczyciele, w odkrywaniu tych znaczeń, studiowaniu, docieraniu do starych słów. Dorastali, mieli więc coraz więcej obowiązków w domu, ale w każdej wolnej chwili wracali do tego mrocznego miejsca.

W końcu Jerro został czeladnikiem ojca, a ona najęła się na służbę do Lormtu. Rodzice byli bardzo zadowoleni, bo jej umiejętności leczenia pomogły już im i ich zwierzętom; wiedzieli, że dalsza nauka przyniesie dziewczynie korzyści.

Od tego czasu Aden utrzymywała się sama: gotowała swoim nauczycielom, zajmowała się ich nielicznymi strojami, dbała o komnaty, zarówno te, w których spali, jak i te, gdzie spędzali najwięcej czasu nad księgami. Praca była bardzo lekka w porównaniu z tym, co robiła w obejściu ojca, lub tym, co przyszłoby jej robić, gdyby poślubiła któregoś z chłopców z wioski. Aden była zadowolona, wiele się uczyła, aż dorównała innym. Potrzeba wykonywania tej pracy narastała w niej przez dwa lata; w tym czasie Jerro stał się swoim własnym mistrzem, a ona wciąż leczyła i pocieszała tych, których pokochała tak, jakby byli jej krewnymi.

Dobrze jej się żyło w Lormcie. Co prawda tęskniła za towarzystwem ludzi sobie podobnych i żałowała, że tak rzadko się tu śmiano i wcale nie śpiewano, ale Jerro odwiedzał ją często - nawet w trudnych latach czeladnictwa - a jego wizyty zawsze ją cieszyły. Ona też odwiedzała czasami swoich bliskich.

Zagryzła wargę. Przyszedł trzy dni temu. Już pierwszego wieczoru wpadł do jej niewielkiego pokoiku, chociaż nie chciał wyjawić, co się stało. Powiedział tylko, że trafił na ślad, który musi zbadać do końca. Od tej pory go nie widziała.

Aden ukryła twarz w dłoniach. Dlaczego nie zdołała dowiedzieć się wszystkiego, gdy była ku temu okazja?

Jej palce sięgnęły do kieszonki, przyczepionej do tuniki, w której zaszyła pewien przedmiot. Wyciągnęła go teraz i ścisnęła w dłoni, żeby się pocieszyć, jak zawsze, gdy coś ją trapiło.

Po chwili otworzyła dłoń i spojrzała na amulet Gunnory. Nie przypominał tych, które zwykle widywała. Został wykonany z brązu, z taką precyzją i dopracowaniem szczegółów, że kłosy i gałązka winorośli wyglądały jak prawdziwe. Maleńkie błyszczące kamyczki tworzyły ziarna zboża, inne zaś, okrąglejsze, imitowały otaczające kłosy winne grona. Znalazła talizman w samym końcu półki, pod rozpadającym się rękopisem, podczas pierwszego tygodnia służby w Lormcie. Chociaż bardzo jej się spodobał, natychmiast zaniosła go Ouenowi. On jednak go nie przyjął, tłumacząc, że jest to dar od Jantarowej Pani, rzecz, do której nie ma prawa żaden mężczyzna. Kazał jej pilnie go strzec (była to niepotrzebna uwaga) i traktować jak skarb.

Aden nie schowała talizmanu do kieszeni, choć była nieporównywalnie spokojniejsza. Wciąż trzymała go w dłoni. Usiadła, zamknęła oczy i starała się myśleć.

Nigdy przedtem tu nie była, ale cały Lormt przedstawiony został na mapie. Przypomniała sobie szkice budynków i poplątanych korytarzy w ich wnętrzu; poplątanych jedynie pozornie, ponieważ w rzeczywistości nie był to labirynt, lecz kompleks pomieszczeń powiązanych ze sobą, rozmieszczonych w celu nieznanym potomkom jego budowniczych. Jej lud okazał się zacofany, przynajmniej pod tym względem. Pomyślała więc, że wie, gdzie jest. Jeśli ma rację, powinna się znajdować blisko końca, do przeszukania został jej tylko jeden długi korytarz i ostatnia komnata. Jeśli i tam nie znajdzie brata, straci nadzieję.

Aden wyszła z pomieszczenia, w którym wypoczywała, i ruszyła przez korytarz. Był naprawdę

długi i przygnębiający, chociaż nie wiedziała dokładnie, dlaczego odniosła takie wrażenie. Nie było tu mniej światła niż w komnatach, przez które przeszła. Warstwa kurzu nie była grubsza, a jednak miejsce to wydawało się jej tak ponure, że aż nie do zniesienia.

Chwiała się na nogach. Nie. Było coś jeszcze gorszego. Czuła się tu zagrożona, poczucie niebezpieczeństwa rosło z każdym krokiem zbliżającym ją do drzwi na końcu korytarza.

Nerwy! Nocne cienie! - ofuknęła sama siebie, ale mocniej ścisnęła amulet. Szła dalej. Ślad wciąż ją prowadził. Pójdzie za człowiekiem, który go zostawił, gdziekolwiek by doszedł.

Drzwi, podobne do innych w starej budowli, były zamknięte, ale ustąpiły pod naciskiem jej ręki, odsłaniając mały ciasny pokój. Nie zauważyła żadnego innego wyjścia z pomieszczenia.

W środku nie było chyba nikogo. Jej serce krwawiło, ale szła dalej. Widziała ślady, było ich wiele, jakby ktoś chodził od półki do półki, intensywnie myszkując.

Ona również pokręciła się po pokoju, szukając jakichkolwiek śladów zaginionego brata albo kogoś, czyim tropem tu przyszła.

Aden obejrzała już ponad połowę półek, kiedy nagle się zatrzymała, zaskoczona. Na ścianie przed nią, naprzeciwko okna, wisiało lustro, wyższe i szersze niż ona sama, takie, o jakim mogłaby marzyć wielka dama. Było naprawdę cudowne, nie tylko wielkie, ale i czyste, niezniekształcające.

Spojrzała w nie. Jej odbicie oddało spojrzenie, lekko się zachwiało...

Aden krzyknęła. Ciało było jej, ale twarz należała do Jerra!

Spojrzała raz jeszcze. Nie. To tylko ona.

Wzięła głęboki wdech, żeby się uspokoić. Wiedziała, co zobaczyła. Walczyła ze strachem i wstrząsem. Miała do czynienia z Mocą, dlatego musiała być spokojna i opanowana.

Jak bardzo żałowała, że nie skorzystała z informacji, które miała pod ręką przez tyle lat! To, co dałoby się odczytać, na pewno lepiej przygotowałoby ją do takiej sytuacji. Mogła się nauczyć czego o niebezpieczeństwie i o tym, jak je zwalczać.

Wyrzuciła z myśli żal. Było już za późno. Musi działać tak, jaki może.

Jeszcze raz spojrzała w lustro. Tak, zamiast własnej twarzy widziała oblicze brata. W jego oczach było przerażenie, a usta się poruszały. Serce Aden waliło z niepokoju. Jerro nie był chyba świadom jej obecności, ale ją wołał. Raz po raz powtarzał jej imię.

Nie wolno dać się ponieść emocjom! Myśl! Wykorzystaj to, czego się nauczyłaś. Wprawdzie nie próbowała dowiedzieć się tego pośrednio, przy okazji studiowania innych dziedzin, ale przecież przyswoiła bardzo wiele informacji. Teraz muszą jej pomóc.

Ze wszystkich rzeczy, którymi mogło być to przeklęte lustro, trzy wydawały się prawdopodobne. Mogło być Bramą do innego królestwa, gdzie Jerro próbował się dostać, ale mu się to nie udało albo nie wiedział, jak wrócić. Mogło być starym urządzeniem - pułapką na ludzi czy inne stworzenia, które znalazły się w jego pobliżu. Mogło być wreszcie istotą, karmiącą się żywą substancją swoich ofiar. Bardzo dobrze. Niech to będą pierwsze przesłanki. Wystarczy. Ale jak z tym walczyć, jak uwolnić Jerra z piekielnego uścisku?

Nacisnęła zwierciadło, ale czuła tylko chłodną gładkość szkła. Ostrożnie przesunęła palcami po całej powierzchni, potem po nieoprawionych brzegach i spodzie. Z półki wzięła opasłe tomisko i stanęła na nim, żeby dosięgnąć też górnego brzegu.

Bezskutecznie. Nie było żadnego pęknięcia ani połączenia, żadnego wejścia ani wyjścia.

Łzy napłynęły jej do oczu. Co robić? Wiedziała, że nie wolno rozbijać całego lustra. W ten sposób zabiłaby brata, uwięzionego w środku, albo, co gorsza, straciłaby go na zawsze, żywego, w dziwnym stanie istnienia lub nieistnienia, w którym się teraz znajdował. Musiała działać szybko. To też było jasne. Jego twarz i usta zrobiły się sine. Tkwił w pułapce od jakichś dwóch dni, powietrze, które zostało zamknięte wraz z nim, pewnie się kończyło. Jeśli nie uwolni go od razu, będzie to oznaczało, że przyszła tu patrzeć, jak umiera. Jej ręce konwulsyjnie się zacisnęły. To złe, z gruntu złe, to pogwałcenie sprawiedliwości. Niektórzy ludzie, bardzo nieliczni, może i zasłużyli na taki koniec, ale nie Jerro. Był miły, otwarty, kochający, bez krzty podłości.

Ostry ból w prawej dłoni przywrócił jej zmysły. Otworzyła palce i zobaczyła krew: ścisnęła amulet tak mocno, że ostry koniec przeciął jej ciało.

- Och, Gunnoro - westchnęła w rozpaczy. - Wiem, że mężczyźni nie mogą żyć w twoim królestwie, ale on zasłużyłby na twą uwagę, a ja go kocham.

Aden przerwała. Histeria znikła, odpędzona przez nową myśl.

Kamieni używano do polerowania i cięcia różnych rzeczy, między innymi szkła. Kamyczek na amulecie był bardzo ostry. Może się przyda?

Przecięcie szkła mogło nie pomóc lub wręcz spowodować takie samo nieszczęście, jak jego rozbicie, ale miała przecież w dłoni symbol Gunnory, a Gunnora nie dopuściłaby do czegoś tak głupiego. Nawet jeśli Jerro był mężczyzną, Aden była kobietą, i to ona walczyła, bała się i dręczyła, to ona kochała.

Starając się powstrzymać drżenie w sercu, podeszła do lustra. Powoli i ostrożnie zaczęła wycinać zarys swego ciała odbijającego się w jego tafli, z całej siły naciskając błyszczącym końcem amuletu.

Wytężyła wzrok, żeby sprawdzić, jaki jest efekt. Serce jej stanęło. Dobrze! Cienka, chyba głęboka linia przecinała gładką niegdyś powierzchnię.

Przez chwilę nic się nie działo, ale kiedy skończyła obrysowywanie konturu swojego i Jerra, rozległ się szum i przenikliwy pisk, potem huk, który w głowie Aden brzmiał jak pogłos końca świata.

Śpieszyła się. Starała się nie patrzeć na twarz brata, pozbawioną wyrazu, o zamkniętych oczach. Czyżby jej wysiłki nie zdały się na nic?

Usłyszała trzask kruszącego się szkła, runęła na nią wielka masa.

Upadła pod ciężarem, ale szybko obróciła leżące na niej ciało i ułożyła je na plecach.

Jerro. Jego płuca nie wciągały już powietrza.

Aden przycisnęła palce do szyi brata. Trzy uderzenia tętna powiedziały jej, że serce jeszcze bije.

Nakazała sobie spokój. Wiedziała, co ma robić, nie od ludzi, lecz ze zwojów i ksiąg.

Ułożyła usta na ustach brata i wtłaczała powietrze, aż jego pierś się podniosła. Odczekała chwilę, po czym nacisnęła, żeby płuca się opróżniły.

Powtarzała tę czynność wielokrotnie, co bardzo ją wyczerpało.

Obawiała się, że dłużej już nie wytrzyma.

Czuła jednak, że nie może przerwać. Serce Jerra wciąż biło, czyli jeszcze żył. Jeśli przestanie, skaże go na śmierć.

Wpadające przez okno światło zbladło i zszarzało. Aden wciągnęła powietrze, by znów dać je bratu, kiedy usłyszała cichy jęk. Spojrzała w dół z nadzieją i niedowierzaniem. Jego pierś unosiła się, opadała i znów się unosiła.

Parę minut później otworzył oczy. Na początku nie mógł się skupić, ale kiedy wreszcie mu się udało, stwierdziła z ulgą, że ją poznaje.

- Aden… Brama… Jasny ogród, potem nic… Przycisnęła palce do jego ust.

- Nic nie mów. Zbieraj siły.

Spojrzała na lustro po raz pierwszy, odkąd uwolniła brata. Cała górna część była stłuczona, ale została mniej więcej jedna trzecia, u dołu. Rozejrzała się, zauważyła książkę, na której stała i rzuciła nią w taflę, tłukąc ją do reszty. Już nigdy nie uwięzi nikogo niewinnego ani nieostrożnego.

Wyciągnęła spośród odłamków amulet Gunnory i ostrożnie schowała go do kieszeni, potem odwróciła się do Jerra. Siedział już. Był słaby, ale szybko dochodził do siebie. Za parę dni znów będzie taki jak dawniej, chociaż ona miała nadzieję, że ta przygoda będzie dla niego nauczką.

Ostrożnie wstała i wyjęła łuczywo, które przezornie zapakowała do torby przed wyjściem na poszukiwania. Przyda się, zanim dotrą do pomieszczeń mieszkalnych.

Jutro wróci tu i zmiecie szczątki śmiercionośnego lustra. Ouen powie jej, co z nimi zrobić. Teraz czuła w sobie ciszę i zadowolenie, że może je zostawić na noc. Nic już nikomu nie grozi. Spokój, cecha Lormtu, wypełnił pomieszczenie, oddalając błyszczące niebezpieczeństwo. Teraz już nic nie wzbudzało w niej strachu.

Uśmiechnęła się. Lormt został oczyszczony, Jerro jest bezpieczny. Ostatnie wydarzenia, jeśli Aden ich nie zapomni, wzbogacą jej życie i umysł. Zapisane jej ręką, mogą pewnego dnia pomóc komuś, kto będzie bronił Światła w odwiecznej, niekończącej się walce z Cieniem i Ciemnością.

Nagle uniosła głowę. To był cel Lormtu, powód, najważniejszy powód, dla którego został on wzniesiony w odległej przeszłości. Rozumiejąc to i instynktownie przyjmując ten cel, obroniła Lormt i uczyniła swe życie bardziej wartościowym.

Posłowie

Świat Czarownic Andre Norton zawsze mnie fascynował. Są w nim historie dla każdego, nie tylko dla szlachetnie urodzonych panów i dam, silnych Czarownic i dzielnych wojowników. Walka Światła z Ciemnością dotyczy każdego, niezależnie od urodzenia, umiejętności czy trybu życia.

Spośród wielu miejsc przedstawionych w książkach Andre uznałam Lormt, „przybytek dawnej wiedzy”, za jedno z najbardziej intrygujących. Często myślałam o tej budowli, o mieszkających i pracujących w niej ludziach - jacy mogli być, co robili, czemu służyli w wielkim konflikcie. W ten sposób w moim umyśle narodziła się historia o kobiecie, będącej jednocześnie naukowcem i służącą, oraz o jej poszukiwaniach w Lormcie. Dzięki zaproszeniu Andre mogłam ją ożywić. Pisanie tego opowiadania było dla mnie wielką przyjemnością, mam nadzieję, że lektura sprawi przyjemność czytelnikom.

P. M. Griffin

Carolyn Inks

Krąg snu

Felde spojrzała na czerwoną kałużę na śniegu, podziwiając wzór utworzony przez zamarznięte czerwone kryształki. Przygnębiona faktem, że dostrzega piękno w zamarzniętej krwi Tamar, która leży martwa jakieś dziesięć stóp od niej, poszła dalej. Tamar była dziesiątą zabitą osobą z granicznego patrolu. Na Prastarych, oddalili się zaledwie o godzinę drogi od domu. Czy ktokolwiek z nich wróci żywy do Stanicy Sharoon, z ostatnim koniem, w towarzystwie śmierci, która bezustannie czai się w pobliżu?

Popatrzyła na nieprzytomnego jeńca, sprawdziła wzrokiem krępujące go więzy. Jego stopy były przywiązane do strzemion. Ciało miał pochylone, twarz zanurzyła się w grzywie konia, więc nie było widać związanych rąk. Felde zastanawiała się, czyjej ojciec uzna, że jeniec wart jest tej ceny. Lord Alesanfar chciał żywego Alizończyka, żeby go przesłuchać. Felde nie była pewna, co mu wiezie.

Kim był ten człowiek, że towarzyszący mu Alizończycy w jego obronie bili się na śmierć i życie? Na pewno nie ich jeńcem, bo walczył wraz z nimi, używając Mocy przeciwko patrolowi granicznemu.

Do tej pory nie słyszano o żadnym Alizończyku obdarzonym Mocą. Ludzie Felde mieli szczęście, że uderzenie odebrało mu przytomność. Pod koniec potyczki wódz Alizończyków próbował popełnić samobójstwo, byleby nie wpaść w ich ręce.

Chociaż Alizończycy mieli ludzką powierzchowność, w istocie byli całkowicie obcy rodzajowi ludzkiemu. Każdy człowiek w ich obecności odczuwał odrazę. Dlaczego więc nie czuła tego przy jeńcu? Kim on jest? Półkrwi Alizończykiem? Jaka kobieta mogłaby żyć ze znienawidzonym obcym i nie umrzeć, lecz wydać na świat tego nienaturalnego mieszańca?

Pytania. Tańczyły w jej głowie, doprowadzając ją prawie do szaleństwa. Nie znała odpowiedzi. W tej chwili Felde pragnęła tylko schwytać czworonożną towarzyszkę wojownika.

Ta suka z piekła rodem szła po ich śladach od sześciu dni, starając się uwolnić swego pana. Zagryzła jedenaście koni i dziesięciu ludzi. Zdawało się, że śmierć się jej nie ma, że spowijają ją postrzępione cienie Mocy. Członkowie granicznego patrolu nazwali ją Zjawą. Felde zrozumiała wszystko, kiedy zauważyła, że rany, które udało im się zadać wielkiej białej suce, pojawiają się na ciele jeńca. Alizoński czarownik nie był nieprzytomny, lecz pogrążył się w transie, który pozwalał mu przejmować rany zwierzęcia, a potem leczyć ich oboje.

Mocno stawiała nogi, jakby mogła wylać cały gniew i żal przez obcasy swoich butów. Wściekłość i żal to drzwi, przez które z łatwością mogą wejść Słudzy Ciemności. Dar jej Mocy szarpał się w niej i naprężał, chcąc się uwolnić. Felde była bardzo zatroskana. Jej przygnębienie wzrosło, kiedy przechodziła obok jeńca. Talizman, który nosiła pod ubraniem, znów urósł i zrobił się gorący. To właśnie nagłe przebudzenie talizmanu doprowadziło ją i jej graniczny patrol do czarownika i ukrytego oddziału Alizończyków.

Parę lat temu znalazła talizman w ruinach siedziby Prastarych. Chociaż wielokrotnie próbowała się nim posłużyć, ukryta siła spała. Przez te wszystkie lata przypuszczała, że do rozbudzenia jej potrzebny jest jakiś klucz. Teraz talizman nie był nieruchomy, jak dawniej, lecz wciąż się zmieniał, robił się większy i cięższy. Chciała zaprzeczyć prawdzie, krzyknąć: „Nie, czarownik nie może być kluczem”, ale nie mogła okłamywać samej siebie. Był kluczem. Był też wrogiem. Felde zdusiła więc Moc, z obawy przed tym, co mogło się stać, gdyby jej użyła.

- Na koń! - krzyknęła. Zaczął padać śnieg, grubymi, mokrymi płatkami. Dobre zamaskowanie dla Zjawy. - Harn, wsiadaj z Lanisem. Iredon, poprowadzisz jeńca. Jedziemy.

Za sobą słyszała skrobanie pazurów o kamień. Przechyliła się, żeby spojrzeć przez padający śnieg. Nie widziała nic.

Bramy Stanicy Sharoon otworzyły się. Ojciec dziewczyny, pan Alesanfar, wyjechał córce naprzeciw w towarzystwie niewielkiej grupy jeźdźców.

- Na Moc Dziewięciu Słów Minai, Felde! - krzyknął Alesanfar. - Co się stało z patrolem?

- Uważaj. Wytłumaczę wszystko, kiedy jeniec będzie już w środku - powiedziała.

Ojciec kiwnął głową i krzyknął do swoich ludzi:

- Otoczyć ich! Dobyć broni! Przygotować się do ataku!

Felde nerwowo się rozejrzała. Dopóki są poza murami, nie będzie się czuła bezpiecznie. Napięcie pełzało po jej plecach, Dar miotał się w środku, jakby rzucała nim burza. Wiedziała, że Zjawa jest w pobliżu.

Czoło grupy przeszło już pod nadprożem bramy. Dziewczyna spojrzała w górę, na twarz Minai, którą jej ojciec umieścił nad bramą. Sama Felde wyrzeźbiła tę twarz w błękitnym kamieniu, który znalazła podczas przechadzki do ruin siedziby Prastarych. Kamień wciąż miał w sobie ślady Mocy, która odstraszała siły Ciemności.

Usłyszała krzyk. Odwróciła się. Jeniec już nie spał, stał prosto w strzemionach. Konie strażników cofały się przed półkrwi Alizończykiem. Ktoś wydał z siebie ponury krzyk bólu. Felde ściągnęła wodze konia, poprowadziła go w koło, przyciskając nogami jego boki. Rozpoznała ten dźwięk. Słyszała go już parokrotnie podczas morderczej drogi powrotnej. Tylko umierający tak krzyczeli. Spojrzała na dziko szarpiące się konie i nie zdziwiła się na widok szarobiałej smugi przemykającej między i pod końmi. Zjawa!

- Iredon, pies! - wrzasnęła. Nie usłyszał jej w hałasie. Ucieszyła się, widząc, że wciąż mocno trzyma wodze konia jeńca.

Alizończyk! Co on robi? Stał w strzemionach, jego wierzchowiec był nienaturalnie nieruchomy. Chociaż mieszaniec miał związane ręce, wyprostował je i wyciągnął najdalej, jak mógł. Zbielałe dłonie zacisnęły się w pięści, jakby były prawdziwą bronią. Felde spojrzała mu w twarz. Koncentrował się na wizerunku Minai. Wymawiał słowa - słowa Mocy. Strzępy informacji, którą nagle zrozumiała w całości.

Felde krzyknęła ostrzegawczo:

- On się posługuje Mocą! Odsuńcie się!

Starała się do niego podjechać. Przesunęła się o cal, potem o kilka następnych. Znów zawołała:

- Iredon!

Spojrzał na nią. W tej chwili nieuwagi pojawiła się Zjawa. Pies wskoczył na konia Iredona, pazury szarpały skórę. Ruchem tak szybkim, że prawie niezauważalnym dla Felde, suka przegryzła gardło Iredona i ruszyła do następnego przeciwnika.

Felde uwolniła stopy ze strzemion, zeskoczyła z siodła i wyciągnęła sztylet. Skuliła się, gotowa wskoczyć na konia Iredona, kiedy jej wzrok napotkał oczy suki. Były koloru płomienno-niebieskiego. Przez chwilę kobieta i suka patrzyły na siebie jak związane. Felde poczuła, jak budzi się w niej paląca, atawistyczna dzikość, która dorównuje zwierzęcej inteligencji Zjawy. Odskoczyła w tył jak ugodzona mieczem, chwyciła grzywę konia, by nie stracić równowagi. Wyciągnęła rękę do splamionego krwią psa. Zjawa jęknęła, potrząsnęła głową i spadła na ziemię, kuląc się pod koniem swego pana. Ruch psa przywrócił Felde do świadomości. Dziewczyna odrzuciła głowę w tył.

Ciało Iredona zsunęło się na ziemię. Przesiadła się na jego konia, starając się nie myśleć o dziwnej konfrontacji ze Zjawą. Wyszeptała słowo Mocy w ucho konia, by stał spokojnie wśród krwawej jatki i zamieszania.

Moc, którą władał Alizończyk, zagęściła powietrze. Felde oddychała z trudem. Przywołała swe wewnętrzne siły obronne, by jak tarczą odeprzeć jego Moc. Jej ciało reagowało bardzo leniwie, jakby było owinięte w ciężki całun. Felde starała się chwycić lejce wierzchowca Alizończyka. Nie udało się. Spróbowała raz jeszcze. W chwili gdy dotknęła grzywy konia, Czarownik wykrzyknął uwalniające słowa. Rozleniwiająca Moc, unosząca się wokół nich, podniosła się, a talizman na piersi Felde podskakiwał w odpowiedzi, próbując się przebić przez przykrywające go ubrania. Felde spojrzała na rozczapierzone palce Czarownika, potem na kamienną twarz Minai. Czar eksplodował na wizerunku Prastarej. Srebrnoszare iskry sypały się jak spadające gwiazdy. Drewno otaczające kamień zaczęło

płonąć.

Co on robi? Felde uniosła się w siodle, żeby zobaczyć coś przez dym i kurz. Kiedy powietrze stało się czyste, ujrzała szramę na policzku Minai. Niemożliwe! Rana krwawi!

- Na Dziewięć Słów! - szepnęła. - Alizończyk używa materii nieożywionej, żeby nawiązać kontakt z żywą Mocą, która jest w nim.

Czarownik krzyknął tryumfalnie i kazał uklęknąć koniowi. Puściła grzywę zwierzęcia. Straciła równowagę, upadła na ziemię i zamarła. Nad nią stała Zjawa. Suka położyła łapę na jej ramieniu i warknęła.

Felde chwyciła nóż. Jego czubek znalazł się między dużymi sutkami suki. Jeszcze raz wzrok jej napotkał oczy Zjawy. Poczucie wzajemnej więzi, którego doznała przedtem, było jeszcze mocniejsze.

- Dlaczego nie mogę cię zabić? - szepnęła Felde. Oszołomiło ją, że nawiązała tak silny kontakt z suką. Była przecież jej wrogiem. Zjawa zabiła wielu jej ludzi.

Ogromny pies pochylił się w przód, wcisnął nos w jej włosy i powąchał ucho. Zjawa jęknęła. Potem przeskoczyła przez kobietę, doszła do nóg konia swego pana i odciągnęła go od Felde. Zniknęli za zasłoną padającego śniegu.

- Felde! - Ojciec chwycił ją za ramiona i potrząsnął. - Nic ci nie jest? - Jego głos brzmiał groźnie, ale ona wiedziała, że jest naprawdę przerażony.

- Wszystko dobrze. - Pozwoliła się podnieść. - Wyślij kogoś po ludzi. Jeśli pojadą za Alizończykiem, zginą. - Oparła się o niego.

- Nie! Muszę go mieć! Jak inaczej się dowiemy, dlaczego Alizończycy wciąż napadają na naszą dolinę? Nie wytrzymamy dłużej! Musisz być bardzo zmęczona, żeby proponować coś takiego.

Odsunęła się i skłoniła oficjalnie.

- Panie Alesanfarze, odwołaj swych ludzi. Wiem, dlaczego nas atakują, wiem, dokąd kieruje się Alizończyk.

- Dlaczego i dokąd?

- Włada Mocą. Ma zdolność docierania do Prastarych przez ich wizerunki. Obawiam się, że może odkryć ich tajemne imiona i przywłaszczyć sobie ich Moc. Dlatego Alizończycy od tak dawna oblegają nasze granice - żeby umożliwić czarownikowi-wojownikowi dostęp do Minai od Dziewięciu Słów. Do niej właśnie zmierza. Minai nie umarła, jak wielu Prastarych, ani nie wycofała się z naszego świata. - Wskazała na kamienną twarz. - Znalazł ją przez tę rzeźbę. Patrz! Krwawi. Jeśli Alizończyk zyska Moc żywego Prastarego, padnie nie tylko osada, ale i cała Kraina Dolin.

Pobladły Alesanfar wydał rozkaz wycofania się do domu.

- Załatwione. Kiedy ruszamy?

- Ojcze, nie możesz jechać ze mną. - Chwyciła go za ramię. - Pozwól wyjaśnić. Tylko ktoś mający Dar może ścigać władającego Mocą i mieć nadzieję, że przeżyje.

- Nie podoba mi się to - powiedział Alesanfar. Poprowadził ją do swego konia i podsadził na siodło. - Teraz o psie. Kiedy upadłaś, przez chwilę miałaś okazję go zabić. Nie zrobiłaś tego. Dlaczego?

Felde odwróciła wzrok. Jak to wytłumaczyć, żeby jej ojciec i pan zrozumiał? Jak wytłumaczyć to nawet sobie samej? Westchnęła i spojrzała na niego.

- Zjawa chciała uwolnić swego pana, tak jak ja kiedyś walczyłam, by uwolnić cię z mocy Radnora, sługi Ciemności. Suka zrobiła wszystko, co mogła, aby ocalić tego mieszańca. Ja zrobiłam to samo dla ciebie. Jesteśmy do siebie podobne.

Przez chwilę zapanowała cisza. Pan Alesanfar dopasował strzemiona do jej nóg, oboje pogrążyli się we wspomnieniach. Wreszcie przemówił.

- Ona też cię nie zabiła, kiedy miała okazję.

Dziewczyna kiwnęła głową. Kiedy się odezwała, w oczach miała łzy.

- Następnym razem nie powstrzymam ręki.

Felde ściągnęła rękawiczkę zębami i otworzyła torbę z zapasami, które dał jej ojciec. Znalazła

małą kamienną buteleczkę. Otworzyła ją i wypiła łyk. Sfermentowany płyn ją rozgrzał. Chociaż miała ochotę na więcej, schowała buteleczkę i wyciągnęła plaster łososia. Potrzebowała wiele energii.

Późnym popołudniem niebo się przejaśniło, płynęło po nim tylko parę chmur. Słońce odbijało się w kryształkach śniegu, rzucając tęczowe odblaski, dzięki którym krajobraz wyglądał zachwycająco. Osłoniła oczy dłonią i rozejrzała się wokoło. Znajdowała się w najdalej wysuniętym na zachód krańcu doliny, gdzie znajdowała się siedziba Minai. Nie mieszkał tam żaden człowiek. Ziemia była jałowa, kamienista, tworzyła prostokątny kanion otoczony granitowymi ścianami. Dziewczyna skierowała konia do kanionu. Wiatr wiał jej w plecy, ogon konia uderzał w uda. Porywy wiatru przenosiły śnieg, który tańczył na powierzchni jak biały piasek.

Felde zsunęła się na ziemię i poprowadziła konia do dwóch kamieni, ułożonych w kształcie litery V, chroniących przed wiatrem. W torbie z zapasami było ziarno. Wysypała trochę na płaski kamień. Koń zjadł. Związała wodze, potem je puściła. Dobrze wytresowany rumak zostanie na miejscu, ona zaś resztę drogi pokona pieszo. Chodzenie po kamienistej drodze byłoby bardzo niebezpieczne dla końskich kopyt.

Wewnętrzne napięcie rosło, kiedy zbliżała się do siedziby Prastarej Minai od Dziewięciu Słów. Krew w jej ciele pulsowała z niepokojem. Talizman drżał na sercu.

Mimo mrozu na jej górnej wardze pokazały się kropelki potu. Felde zawiązała sobie szal na twarzy, żeby uchronić się przed zmarznięciem. Nie mogła sobie pozwolić na odmrożenia.

Bała się nie tylko konfrontacji ze Zjawą i Alizończykiem, ale i spotkania twarzą w twarz z wcieleniem czystej Mocy - Minai. Felde nie służyła Minai, chociaż robiła to jej nauczycielka - Mag'ra, Mądra Kobieta, przez którą płynęła Moc Dziewięciu Słów.

Felde bardzo żałowała i była zła, że nie została wybrana na następną Mądrą Kobietę. Mag'ra skierowała do służby Dziewięciu Słowom Zayę, która miała słabszy dar niż ona. Pocieszała Felde, mówiąc, że jej przeznaczenie jest inne. Od tej pory dziewczyna szukała swego losu w miejscach, gdzie były jeszcze ślady Mocy, zbierała wiedzę, żeby rozwinąć swoje Talent.

Powodowana ciekawością kilkakrotnie odwiedziła tę część doliny, ale nigdy nie poszła dalej. Za każdym razem wyrastała przed nią delikatna bariera, a ona nie próbowała jej pokonać. Teraz czuła, że to bardzo ważne. Okrążając grupę wysokich skał, Felde zobaczyła wierzchowca Alizończyka. Spojrzała z niedowierzaniem. Była pewna, że dotrze na miejsce przed Czarownikiem, bo w przeciwieństwie do niego znała teren. W piersi czuła lód. Mieszaniec trafił tu, bo przez kamienny wizerunek nawiązał kontakt z Minai. Dotknęła konia Czarownika. Zwierzę było gorące i spocone. Zjawa i Alizończyk nie byli więc daleko.

Chociaż Felde czuła emanację Mocy Prastarej, nie wiedziała, gdzie dokładnie znajduje się świątynia Minai. Pośród skał zauważyła niewielki kamień wskazujący kierunek. Podniosła go, położyła sobie na dłoni i wezwała nić Mocy. Odetchnęła. Kamyk - strzałka zadrżał, podniósł się w górę.

Strome skały zdawały się kończyć w niebie. Felde zaczęła się wspinać. Szybko okazało się, że musi sobie pomagać obiema rękami. Oparła się o skałę i spojrzała na strzałkę. Wciąż wskazywała w górę. Wzięła ją do ust. Kamień był tak zimny, że aż parzył. Kręcił się na jej języku, aż koniec ustawił się pionowo, oparty o górne zęby.

Felde namacała dłonią skalny występ i podciągnęła się. Skała rozkruszyła się pod jej ciężarem. Nie przygotowana na to dziewczyna obsunęła się w dół. W panice szukała oparcia rękami i stopami, aż bezpiecznie się chwyciła. Jej nogi drżały. Oparła się o przyprószoną śniegiem skałę i poczekała, aż uspokoi się jej walące szaleńczo serce. Zmęczenie wygrywało z wolą posuwania się naprzód, dlatego przestała uważać. Teraz poruszała się ostrożniej, sprawdzając każdy skalny występ, zanim się na nim oparła.

Minęło chyba dużo czasu, zanim kamień na jej języku zmienił położenie. Teraz leżał płasko, jego czubek odchylił się nieco w lewo. Felde odwróciła głowę i zobaczyła... odcisk łapy na śniegu. Zjawa! W miejscu tym skała tworzyła niewielki nawis. Felde powolutku się wspięła; na górze zobaczyła

wąską ścieżkę prowadzącą do szczeliny w skalnej ścianie.

Strzałka uderzyła o zęby. Felde wypluła ją. Kamyczek wśliznął się w ciemną szczelinę, zostawiając w śniegu wąską bruzdę. Felde poszła tym śladem. Otoczona z każdej strony skalnymi ścianami ścieżka prowadziła dokądś; nie było całkiem ciemno, bo przez pęknięcie na górze granitowego bloku wpadało trochę światła. Felde nie wierzyła w przypadkowość tej wąskiej smugi jasności, padającej na ścieżkę; musiała to sprawić Prastara.

Felde przeszła przez szczelinę i znalazła się na pagórku. Spojrzała na niewielką dolinę zamkniętą z każdej strony stromymi skalnymi ścianami. Daleko, na końcu, stało zniszczone i dawno opuszczone domostwo. Nagie drzewa i płynący bystro strumień ograniczały miejsce Mocy Prastarych.

Poniżej miejsca gdzie stała dziewczyna, znajdowała się duża okrągła ściana zbudowana ze świecących, półprzeźroczystych cegieł. W centrum kręgu, na marach wykonanych z metalu, takiego samego, w jaki oprawiono talizman Felde, leżała Minai od Dziewięciu Słów. Zwinęła się na boku, z rękami pod głową. Spała. Na odsłoniętym policzku Prastarej Felde zobaczyła skaleczenie i zaschłą krew. Moc mieszańca była tak silna, jak się obawiała.

W kręgu Mocy spali również inni: ciemnowłosy mężczyzna i kobieta w koronach z czerwonego metalu. Najbliżej Minai leżał rogaty, porośnięty futrem mężczyzna (wyglądał jak znany z legend kuzyn niedźwiedź).

Jaskrawy szczegół zwrócił uwagę Felde. Zobaczyła kobietę odzianą w śnieg, ze szkarłatnymi piórami zamiast włosów - Archerydon! Prastara Piór i Ognia. Obok niej leżała szczupła skrzydlata istota pokryta łuskami koloru lisioognistego. Wielu ze zlodowaciałych śpiących śnieg pokrywał tak grubą warstwą, że Felde nie mogła się domyślić ich prawdziwych kształtów. W tym kręgu żyły i oddychały legendy!

Śnieg, sople i płaty zamrożonej deszczówki spoczywały na murze, roztaczając tęczowe odblaski. Każdy rząd cegieł, tworzących mur, był innego koloru, barwy przechodziły jedne w drugie: nasycony, ziemisty brąz, jasna zieleń, żółcie, błękity, szkarłaty i złoto jesieni - aż do ostatniego rzędu, białego. Felde odniosła wrażenie, że widzi istotę każdej z czterech pór roku.

Wyostrzyła zmysły. Przez krótką chwilę wyczuła istotę Minai od Dziewięciu Słów. Minai zalała dolinę swą Mocą, aż stała się integralną częścią naturalnych sił ziemi, zmieniającą się z porami roku. Teraz była słaba - ogarnął ją zimowy sen.

W północnej stronie kręgu zobaczyła Czarownika i Zjawę. Mieszaniec poruszał się powoli, rozłożył ręce, jakby opierał je na niewidzialnej ścianie. Badał obronną Moc Minai.

Felde zbiegła z pagórka, niosąc swój Dar i całą wiedzę, którą posiadła. Nie wiedziała, jak zareaguje na to Czarownik. Musi spróbować, bo Minai, Kraina Dolin i ci przedziwni śpiący wpadną w ręce Alizończyków.

Coś ciążyło jej na piersi pod ubraniem. Im bliżej kręgu podchodziła, tym ciężar był większy. Talizman! Może jego Moc zdoła powiększyć jej siły. Felde szarpnęła tasiemki kurty, palce szukały łańcuszka na szyi. Wyciągnęła talizman, potem nagle stanęła. Kwiaty wijące się na talizmanie w kształcie podkowy świeciły jak maleńkie rozżarzone węgielki. Błyszczące niteczki na kwiatach splatały się w lśniącą włócznię. Nastąpiło silne uderzenie Mocy i świetlne ostrze przeskoczyło z talizmanu na dłoni Felde do kręgu, Potem przyszła odpowiedź... nie od Prastarej ani od Czarownika, lecz z samego kamiennego kręgu.

Usłyszała krzyk. Spojrzała w górę i zobaczyła, jak Alizończyk skacze na szczyt muru. Talizman zniszczył czar, którym Prastara otoczyła krąg!

Serce biło jej jak szalone, kiedy biegła w kierunku Alizończyka. Mimo zamieszania Minai się nie obudziła. Może aż tak zrosła się z uśpioną ziemią, że została uwięziona?

Rozpaczliwe myśli spowolniły bieg Felde. Czyżby nieświadomie sprowadziła tu śmierć? Spojrzała na przedmiot, który trzymała w dłoni. Kwiaty świeciły jak gwiazdy w nocy. Wzdrygnęła się z odrazy, próbowała zdjąć łańcuszek przez głowę i odrzucić to, co ją zdradziło. Napotkała jednak... opór. Przeraziła się, dała spokój. Talizman opadł jej na pierś.

Zaledwie parę stóp od celu zobaczyła, jak Zjawa skacze na kolorowe cegły. Felde poszła za jej przykładem. Wylądowała wewnątrz kręgu. Jej stopa pośliznęła się na lodzie. Felde ciężko usiadła. Naprzeciwko niej skowyczała Zjawa. Wielki pies zachwiał się, powoli przysiadł i osunął się na ziemię wśród śpiących. Potem zaczął się czołgać, wolno, z ogromnym wysiłkiem.

Felde poszukała wzrokiem Alizończyka. Jego ruchy nie były już silne ani pewne. Zataczał się między śpiącymi, posuwał się w kierunku Minai. Przez chwilę nie wiedziała, co się dzieje, potem ona również poczuła to, czego doświadczali pan i pies - senność. Jakaś siła zmuszała do snu każdego, kto tu wchodził.

Felde odepchnęła się od ściany. Jeśli Alizończyk zdoła dotrzeć do Minai, nabędzie Moc, która tkwi tu we wszystkim. Nic go wtedy nie powstrzyma. Strach pchał ją do przodu, ale Moc kręgu sprawiała, że opadały jej powieki. Nogi się chwiały. Była śpiąca. Bardzo śpiąca. Nagle poczuła chłód na twarzy i szyi - trochę ją to orzeźwiło. Leżała na ziemi, twarzą w śniegu.

Na piersi poczuła gorąco. Zirytowana, przewróciła się na bok i próbowała odrzucić to, co ją parzyło. Kiedy jej palce dotknęły łańcuszka, talizman sam wskoczył w dłoń. Z jego kwiatów wydobywał się słodko-gorzki zapach, który rozwiewał mgłę zaćmiewającą jej myśli.

Zerwała się na nogi. Trzymając talizman blisko nosa przeszła nad leżącymi. Światło kwiatów jaśniało, przybierało kolory kręgu, a nawet je wzmacniało! Nabrała otuchy. Może nie przyniosła tu zdrady. Narastała w niej pewność - Moc zawarta w talizmanie miała własny cel!

Ciężar talizmanu wciąż się zwiększał. Prawie nie była w stanie go unieść. Felde doszła do mar. Naprzeciwko niej znajdowali się Alizończyk i jego pies. Mężczyzna wskazał na nią, potem krzyknął do Zjawy: bierz! Przez chwilę suka się wahała. Potem skoczyła.

W tym samym momencie talizman powiększył się trzykrotnie. Felde rzuciła się w przód, jej czoło uderzyło w metalowy kraniec mar. Poczuła, jak Zjawa przeskakuje nad jej plecami. Starała się poruszyć, ale nie mogła - talizman zbytnio jej ciążył. Łańcuszek, na którym wisiał, przesunął jej się przez głowę, wyrwał parę włosów. Klejnot z metalicznym dźwiękiem upadł na mary, obok Prastarej. Zaczął rosnąć w górę, aż utworzył łuk nad ciałem Minai. Przypominające literę U końce talizmanu wyciągnęły się w dół, dotknęły mar z gwizdem, który odbijał się echem między nimi.

Minai otworzyła oczy.

- Nie! - wrzasnął mieszaniec. - Nie dam się oszukać!

Moc tych słów uderzyła w Felde. Upadłaby, gdyby jedną ręką nie przytrzymała się talizmanu.

Zjawa warknęła i skoczyła na mary. Felde zrobiła unik, ale suka ją zignorowała, opuściła łeb i podeszła do Prastarej. Zanim Felde zdążyła coś zrobić, Minai wskazała palcem na sukę. Mięśnie Zjawy znieruchomiały. Mimo wysiłków nie była w stanie się poruszyć.

Prastara wskazała teraz na Alizończyka. Kiedy go unieruchomiła, siły, które wyzwolił, wystrzeliły w górę, uniosły się nad nimi. Felde wiedziała, że gdyby nie zostały powstrzymane, wybuchłyby, ale wkrótce jej niepokój ustąpił. Patrzyła, jak Prastara otwiera dłoń pod masą Mocy, a potem powoli ją zamyka. Siła zmniejszyła się, wreszcie znikła. Chociaż Minai nie używała różdżki, nie wykonywała dziwnych gestów ani nie wypowiadała żadnych słów, żeby przywołać Moc, ta ostatnia i tak odpowiedziała. Minai drżała od Mocy, jak gorące powietrze w słońcu.

Felde odzyskała odwagę, wzięła się w garść. Minai od Dziewięciu Słów odwróciła się, podniosła się na kolana i położyła swą dłoń o długich palcach na dłoni Felde. Po raz pierwszy przemówiła.

- Całe wieki czekaliśmy na ciebie i to, co masz w sercu. Witaj.

Felde przełknęła strach i zapytała:

- Skoro czekaliście tak długo, dlaczego otoczyliście dolinę barierą?

- Dziecko, czułam twą obecność, ale talizman wciąż spał. Nie mogłam cię tu przywołać, zanim się nie przebudził. - Minai wskazała na mieszańca. - Czy nie ocknął się w jego obecności?

- Tak - powiedziała Felde. - Ale nie możesz go wykorzystać, on służy Ciemności.

- Nie. Idzie węższą drogą, drogą Cienia. Światło zawsze rzuca cień, więc człowiek ten jest nam bardzo potrzebny.

Wściekłość przyćmiła strach, jaki Felde czuła przed Minai.

- Potrzebujecie go! On i jego pies zabili dziesięciu ludzi z mojego granicznego patrolu. On jest z Alizonu.

- Nie całkiem - powiedziała Minai. - Talizman to Brama - na nią czekaliśmy cały ten czas. Znalazłaś nasz jedyny środek do osiągnięcia wolności i nowego świata. Ten świat jest tylko cieniem rzucanym przez nasze nadzieje. Aby stał się rzeczywistością, Alizończyk musi nam dać prawdziwy Cień. Gdy zdobędziemy wizerunek, rzeczywistość stanie w zasięgu ręki.

Brama? Felde była zdziwiona. Słyszała o Bramach, szeptali o nich ci, którzy podążali ścieżką Światła. Wszyscy wierzyli, że Bramy zniknęły dawno temu.

Felde spojrzała na Minai, potem potrząsnęła głową.

- Zatem go wykorzystaj, ale nie każ mi się do tego mieszać.

- Felde - powiedziała Minai, używając Mocy do spotęgowania słowa, aż dziewczyna poczuła swoje imię w drżeniu własnych kości. - Czy odrzucisz świat, w którym Alizończycy byliby jak dzieci? - wskazała na śpiących. - Spójrz, ruszają się. To talizman zakłóca ich sen. Wkrótce się obudzą. Jeszcze raz przejdą się po ziemi, swym dawnym domu. Kiedy ich nadzieje obrócą się w proch, stracą Moc, zostaną odrzuceni. I biada tym, którzy szukają życia w tym świecie, bo je dostaną, a będzie to gorsze od śmierci.

Felde bardzo silnie odczuwała każde słowo wypowiedziane przez Minai od Dziewięciu Słów: żal przebudzonych i wściekłość, która ich w końcu ogarnie. Zobaczyła zniszczenie swojego świata. Poczuła, że ktoś popłakuje i uświadomiła sobie, że to ona sama. Spojrzała na Prastarą.

- Co mam zrobić?

- Zaakceptować to, czego zaakceptować się nie da. Siostrzyczko, odsuń osobisty żal i chęć zemsty, by uzyskać prawdziwe dobro. Odrzuć nienawiść do Alizończyka. Pamiętasz Iredona? Wyrzekłaś jego imię i zginął. Moc wypowiedziała imię Alizończyka i zginęli inni. Nie jest bardziej winny niż ty sama. Przemyśl to.

Minai odwróciła się.

- Człowieku Cienia, pomożesz nam otworzyć Bramę.

- A moi ludzie? - zapytał.

Min spojrzała mu głęboko w oczy.

- Czy to naprawdę twoi ludzie? Nie sądzę. Chcieli, żebyś wszedł na ścieżkę Ciemności. Nie mogłeś mieć Światła, nie chciałeś wybrać Ciemności, więc poszedłeś najtrudniejszą drogą, drogą Cienia. Jesteś dzieckiem swojej matki. Alizoński pan, który wymusił twoje poczęcie na Czarownicy z Estcarpu, nie miał pojęcia, kogo spłodził. Dam ci coś w zamian. Opuszczę wszystkie bariery blokujące dolinę i krąg. Brama będzie otwarta od wschodu księżyca do świtu. Alizończycy wędrują po różnych światach, w tym zostali uwięzieni. Ci, którzy usłyszą wezwanie, przyjdą. Gdy ktoś odpowie na pieśń Bramy, nie może się cofnąć. Zrobisz to, o co cię proszę, rzucisz Cień dla Światła?

Patrzył to na Minai, to na Felde. Felde krzyknęła na widok jego oczu. Błyszczał w nich uśmiech. Ku swemu własnemu zdziwieniu zorientowała się, że zachęcająco kiwa do niego głową.

- Zrobię to. - Jego pierś uniosła się i opadła w długim westchnieniu.

- Stań tu - powiedziała Minai, ustawiając go tak, by nie patrzył na śpiących. - Przywołaj swój Dar i rzuć prawdziwy Cień Bramy. Pomóż Światłu. Nie drzyj, bo Brama wybuchnie, zniszczy dolinę i wszystko, co w niej jest. Kiedy cię zawołamy, dotknij Bramy i zaczynaj. - Gdy kiwnął głową, zostawiła go i podeszła do Felde. - Rozważyłaś moją prośbę? Bez twojej zgody i pomocy Brama nie powstanie, a my zostaniemy uwięzieni w tym świecie. Siostrzyczko, staniesz po stronie Światła?

Zanim Felde zdążyła odpowiedzieć, Prastara złapała ją za rękę.

- Czekaj. Jestem Minai od Dziewięciu Słów. Słowa są podstawą Mocy, którą rządzę. Nie rozumiesz jeszcze pojęcia, kryjącego się za moimi słowami. Nie uświadomiłaś sobie, że kiedy podniosłaś Bramę i uczyniłaś z niej swój talizman, stałaś się Strażniczką.

Długo strzegłam tego miejsca sama, odpoczywając tylko zimą, kiedy moi bracia, siostry i przyjaciel spali. Minęło wiele wieków, zaczęliśmy gasnąć. - Wskazała na leżących na ziemi. - Nie było już równowagi między Mocami, a nasz czas w tym świecie dobiegał końca. Chcieliśmy znaleźć świat, który dobrze nas powita, więc wykuliśmy Bramę. Zanim ją wykorzystaliśmy, wybuchła wojna między Światłem i Ciemnością. Talizman zaginął. Zbudowaliśmy to miejsce, sanktuarium, żeby chroniło nas przed czasem, i wysłaliśmy czar, który miał z powrotem sprowadzić do nas talizman. Wszyscy pogrążyli się we śnie, z wyjątkiem mnie jednej. Strzegłam śpiących przez wieki. Chciałabym odejść, ale jak to zrobić? - Zrobiła szeroki gest, wskazując na dolinę. - Ta ziemia dała nam schronienie i przyjęła trochę naszej Mocy. Jeśli nie znajdziemy nikogo, kto będzie jej bronił i mądrze rządził kręgiem, przyjdzie czas, że dotrze tu Ciemność i zagarnie naszą Moc. Nie możemy do tego dopuścić! - I dodała: - Było ci żal, że nie uczyniłam cię służką? Jak mogłam? Jesteś przecież moją dziedziczką.

Sparaliżowana słowami Minai Felde powiedziała:

- Dziedziczką? Nie pochodzę z Prastarych.

- Jeszcze nie. Od chwili znalezienia talizmanu byłaś jak w łonie matki. Dziś są twoje narodziny. Nie bój się, przyjdą do ciebie nauczyciele, którzy cię poprowadzą. Teraz odpowiedz. Strażniczko Bramy, czy staniesz po stronie Światła?

Felde głęboko się zamyśliła. Zaniepokojona, że nigdy już nie zobaczy ojca, zapytała:

- Czy będę przywiązana do doliny, tak jak ty?

- Nie. Nie, dopóki nie przyjdą do ciebie władający Mocą. Ci, którzy muszą spać w kręgu, zanim Brama nie otworzy się ponownie. Mogę cię zapewnić, że nie nastąpi to tak szybko.

Do Felde nie docierało jeszcze, co oferowała jej Minai - spełnienie długo szukanego przeznaczenia. Weszła na mary. Kiedy Prastara ustąpiła, Felde zajęła jej miejsce.

- Otwórz Bramę, Strażniczko.

Felde spojrzała na zmieniony klejnot i przez chwilę zastanawiała się, jak ma to zrobić. Patrzyła, jak energia przepływa przez metalowe winorośle, kwiaty i liście zdobiące talizman Bramy.

Złoty odblask przyciągnął jej uwagę: błyszczał łańcuszek, który nosiła na szyi. Leżał teraz na szczycie łuku, przy liściu. Podeszła, żeby go zdjąć, potem zatrzymała się. Powinna go tam zostawić. Im dłużej się przyglądała, tym jaśniejszy wydawał jej się wzór Mocy Bramy. Nie wahając się dłużej, Felde dotknęła jednego kwiatu, potem innego, przesunęła palcami po winorośli i liściach. Ożyły! Kwiaty wypuściły pączki i zakwitły, liście szemrały w takt melodii, którą Felde słyszała w głowie i całym ciele. Teraz czuła to, co nie docierało do niej przedtem, czuła, do czego potrzebny jest półkrwi Alizończyk. Pieśń Bramy nie była kompletna.

- Czarowniku Cienia, zajmij miejsce - powiedziała.

Słuchała uważnie, by wychwycić inną nutę w melodii, kiedy dołączył do niej Alizończyk. Melodia zmieniała się stopniowo, Felde nie była pewna, kiedy dokonała się ostateczna zmiana. Jego pieśń była miła i nieubłagana jak zmierzch, który pokonuje światło. Między kolumnami Bramy zobaczyła cień talizmanu; przedtem go tam nie było. Nad niematerialnym, szaro-srebrnym łukiem pojawił się blask, stopienie Światła z Cieniem, tworzące ścieżkę... Bramę.

Usłyszała krzyki pełnych nadziei podziękowań. Felde spojrzała na przebudzonych Prastarych. Nie zdziwiła się widząc, że porośnięty fu trem mężczyzna, który leżał najbliżej mar, teraz stoi przy Minai, z ręką na jej ramionach. Jego oczy były czerwone, wypełniał je blask niewypowiedzianej radości.

Felde chwyciła winorośl. Pod jej dotykiem spod liści i kwiatów buchnął płomień jasności. Rozlał się po czekających, odbijał się w klejnotach i srebrnej broni, popłynął dalej, by wypełnić cały krąg. Światło sięgało do ostatniego rzędu cegieł, ale nie poza ich krawędzie. Poza kręgiem wszystko pogrążone było w białej mgławicy padającego śniegu.

- Dobrze, siostrzyczko - powiedziała Minai i wskazała na niebo. W górze, na przedłużeniu kręgu, znajdował się niewidzialny tunel. Nie było w nim śniegu. Sięgał o wiele wyżej niż czyste nocne niebo.

- Moi bracia, długie oczekiwanie się skończyło. Księżyc jest w pełni, w sercu nieba! Chodźcie, czeka nas nowy świat. Drzwi są otwarte.

Felde przeraziła się, widząc, jak Prastarzy ustawiają się w rzędzie, by przejść przez Bramę. Bohaterowie opowieści ożyli. Chciałaby zatrzymać ich w dolinie, żeby ich poznać, czegoś się od nich nauczyć. Potem przypomniała sobie, że Minai obiecała jej innych nauczycieli.

Stanęła przed nią upierzona kobieta. Felde nie zdziwiła się, że to właśnie Archerydon idzie pierwsza.

- Mogę wejść?

Felde skinęła głową. Archerydon ruszyła, fałszywa nuta uderzyła ucho Felde.

- Stój! - krzyknęła. Człowiek stojący za kobietą-ptakiem odciągnął ją w tył.

Minai podeszła do Felde.

- Co się stało?

- Brama. Jest nieukończona. - Felde wskazała na czerwono upierzoną kobietę. - Gdyby Archerydon w nią weszła, umarłaby.

Z zasmuconą twarzą Minai dotknęła czoła Felde.

- Mogę posłuchać za twoim pośrednictwem? - Na skinienie dziewczyny Minai zamknęła oczy. Między jej brwiami pokazała się cienka linia. - Brama nie jest już moja. Nie wiem, co się nie zgadza. Musisz posłuchać sama.

Felde otworzyła się na Bramę. Czuła, jak nuty wibrują w metalowej ramie. Melodia brzmiała jak przedtem. Tu! Maleńka przerwa w pieśni. Wytężyła świadomość, by wyczuć wszystkich w kręgu. Ten, kogo potrzebuje, musi leżeć z tyłu, z prawej strony. Odwróciła się. Zjawa! Suka wciąż jeszcze związana była czarem Minai. Felde o niej zapomniała.

- Minai! Puść psa!

Kiedy Prastara zrobiła gest, Zjawa wydała z siebie zduszony jęk i zeskoczyła z mar. Felde wychyliła się, ale zobaczyła tylko rękę Alizończyka, trzymającą winorośl, oraz jego ramię. Spojrzała na Minai.

- Pies, który jest czymś więcej niż zwykłym zwierzęciem, musi być jak najbliżej swego pana - powiedziała Minai.

Felde kiwnęła głową, potem posłuchała. Przerwa w melodii zapełniła się. Nuty Zjawy wyrażały głęboką, stałą miłość. Felde wiedziała teraz, że Brama jest kompletna.

- Skończone. Droga naprawdę wolna.

Moc w Bramie płynęła przez Czarownika Cienia i Zjawę, skupiała się na Felde. Rozciągnęła jej świadomość tak, że Strażniczka czuła, jak przyzywani do Bramy idą ścieżką po klifie. Nie wszyscy byli Alizończykami, choć tych przeszło najwięcej. Felde potrzebowała całej swej determinacji, żeby nie puścić winorośli. Moc przebijała przez nią, większa, niż kiedykolwiek by się spodziewała. Zabrała jej Dar, potem dała więcej, aż Felde poczuła, że zaraz wybuchnie. Jej skóra lśniła, przybrała perłowe kolory kręgu i talizmanu.

Wreszcie zostali tylko Minai i jej przyjaciel. Prastara pochyliła się i pocałowała Felde w czoło. Z pocałunkiem tym przyszły błogosławieństwa i nowy Dar, zrozumienie kręgu. Felde rzuciła okiem na porośniętego futrem mężczyznę. Jego rogata głowa pochyliła się, kiedy rozmawiał z Czarownikiem Cienia. Potem, kiedy połączył dłonie z Minai i wyszedł z tego świata, na horyzoncie wstało słońce.

Moc w Bramie znikła. Droga się zamknęła. Brama znów zmieniła się w talizman. Felde schyliła się po niego, upadła na kolana. Ostatnim, co zapamiętała przed zaśnięciem, było zamknięcie go w dłoni.

Leżała na miękkim futrze. Na plecach czuła ciepło żywego ciała. Słyszała miłe trzaskanie płonącego drewna. Spod przymkniętych powiek rozejrzała się wokoło. Przy niewielkim ognisku siedział Alizończyk. Pił płyn, który przesłaniał jego twarz kłębami pary.

Chociaż nie zrobił jej krzywdy, gdy spała, a wcześniej udzielił pomocy przy Bramie, był jej wrogiem. Felde zesztywniała. Ciało, które ogrzewało jej plecy, warknęło. Zjawa!

- Obudziłaś się. Zaczynaliśmy już myśleć, że prześpisz kolejny dzień. Prawda, dziewczynko? - powiedział do zwierzęcia, które do niego przyszło. - Mam na imię Janydon. Napijesz się herbaty? - Kiedy nie odpowiedziała, dodał: - Gdybyśmy chcieli zrobić ci krzywdę, już byś nie żyła.

Miał rację. Felde była bardzo głodna. Usiadła i wzięła herbatę, którą jej podał.

Janydon pochylił się ku niej.

- Alizończycy, którzy odpowiedzieli na wezwanie, byli częścią klanu, który nas dzielił. Teraz, gdy odeszli, jesteśmy wolni.

- My? A, masz na myśli Zjawę. - Janydon się zaśmiał.

- Rzeczywiście przypomina zjawę. Wabi się Neve, jest moją towarzyszką i niemal siostrą. Urodziła się w tym samym momencie, kiedy matka wydała mnie na świat. Przywódca klanu powiedział, że to bardzo ważne, więc wychowaliśmy się razem. Jest czymś więcej niż zwierzęciem.

- Zgadzam się. Po co to wszystko? - Felde wskazała ogień. - Dlaczego nie odszedłeś?

Po raz pierwszy spojrzał jej w oczy i wytrzymał jej wzrok. Zdziwiła się widząc, że jego oczy mają ten sam intensywny niebieski odcień, co oczy Zjawy-Neve. Zobaczyła w nich szczerość, słuchała więc uważnie.

- Prastara powiedziała, że przyjdą do ciebie nauczyciele. Chciałbym się czegoś nauczyć, jeśli zechcą edukować i mnie.

Zamilkł. Drżenie jego palców ciągnących uszy Neve zdradzało, jak bardzo zależało mu na jej odpowiedzi. Pomyślała o zmianach, które muszą nastąpić, skoro stała się Prastarą. Czekało ją wiele lat samotności. Nikt z jej bliskich, nawet ojciec, nie zrozumie zmian ani nie dożyje do ich końca. Tylko ten mężczyzna i jego towarzyszka wiedzieli. Ale nie w pełni im ufała.

Przez myśli przemknęła jej śmierć Iredona. Narastała w niej wina, wewnętrzna rana bardziej bolesna niż krzywda zadana ciału. Zagryzła wargę, zmuszając się do zdławienia jęku.

Co powiedziała na pocieszenie Minai? Tak, już pamięta.

- Moc wypowiedziała imię Alizończyka i zginęli inni. Nie jest bardziej winny niż ty sama. - Dlaczego słowa te pocieszyły ją wtedy i teraz? Nie wiedziała.

Felde spojrzała na Janydona. Minai zaufała mu, rozmawiał z nim jej przyjaciel. Mogła przyjąć wiarę Prastarych i wspólnie z nim czegoś dokonać.

Byli wojownikami Światła i Cienia. Felde zaśmiała się i odpowiedziała na pytający wzrok Janydona.

- Połączyła nas Moc. Kim jestem, bym śmiała nas rozdzielić? Janydon poderwał się z miejsca i krzyknął z ulgą. Neve zaszczekała i z radości chwytała go za kostki.

Felde stała i rozglądała się po dolinie. W oddali widziała stare domostwo. Trzeba tam iść, to początek wielkiej przygody. I będzie miała dwoje towarzyszy. Czyż od pierwszego błękitnego spojrzenia nie była związana z Neve? Spojrzała na psa, potem na Janydona, napotkała jego niebieskie oczy. Poczuła, jak do policzków napływa jej krew. Nie odwróciła się, kiedy Janydon ją przytulił. Pies oparł o nich przednie łapy, wcisnął zimny nos pod brodę dziewczyny. Ciałom było dobrze. Felde o nic nie pytała. Po prostu przyjęła, że na razie nie jest sama. Taki był ostatni podarunek Minai i jej rogatego mężczyzny.

Posłowie

„Krąg Snu” odwołuje się do „Minai od Dziewięciu Słów”, historii, którą napisałam do pierwszego tomu Opowieści ze Świata Czarownic. Kiedy ukończyłam tamto opowiadanie, myślałam, że powiedziałam wszystko, co można powiedzieć w tej sytuacji. Ale nie mogłam wyrzucić z głowy ludzi i miejsc Świata Czarownic, więc opowieść, którą właśnie przeczytaliście, musiała się ukazać, czy tego chciałam, czy nie. Fakt, że historia może napisać się sama, jest doskonałym przykładem magii fikcji i silnego wpływu wymyślonego świata, takiego jak Świat Czarownic Andre. Cieszę się, że moja historia się ukazała, chociaż wciąż nie jestem pewna, jak to się stało. Tak już bywa z pisaniem.

Caralyn Inks

Patricka Shaw Matthews

Sokolątko

Nazywają mnie Mądrym Tkaczem z Gór, chociaż jestem zabójcą. Teraz muszę zabić ponownie, bo wszystkim mieszkańcom wioski grozi śmierć. Pomóż mi, Gunnoro, gdyż nie mogę postąpić inaczej. Daj mi mądrość, żebym zobaczył, co trzeba uczynić, i żebym to zrobił.

Gniazdo Sokolników wisi nad naszą wioską jak ogromny cień. Raz do roku Sokolnicy schodzą do naszych chat na szlaku i sprawiają, że później rodzą się córki. Dzieci, staruszki i osoby, którym coś dolega albo są inne, usuwa się z drogi Sokolnikom, bo ci są szaleni.

Pamiętam, jak kiedyś, siedząc na kolanach mojej matki Einy, zapytałem:

- Co to znaczy „szalony”?

Pogłaskała mnie po włosach.

- Jommy - powiedziała miękko. - Widziałeś dzieci, które nie nauczyły się jeszcze, jak się zachowywać. Kiedy są zmęczone albo nie wiedzą, jak przekazać swoje życzenia, bardzo się złoszczą.

- Jak wnuczka cioci Lorin - powiedziałem ze zrozumieniem. Ciocia Lorin była siostrą i przyjaciółką mojej matki, ale miała wiele córek, a mama tylko mnie.

- Kiedy duża osoba zachowuje się jak takie dziecko - zgodziła się matka - mówimy, że jest szalona i omijamy ją, dopóki jej to nie przejdzie. Czasami nigdy nie przechodzi i wtedy nie możemy z nią żyć, lecz musimy ją wygnać, tak jak wygnaliśmy Szaloną Bethię w dniu święta mojej prababki. Bethia zabiła trzy kobiety, powiedziała, że spiskowały przeciw niej. - Zrobiła znak odpędzający sokoły i przytuliła mnie do piersi. - Ale to było dawno, Jommy, bardzo dawno temu.

Z drugiej strony paleniska siedziała moja przybrana siostra Jorra, najmłodsza córka cioci Lorin. Patrzyła ogromnymi, urzekającymi oczami. Teraz zostawiła w spokoju naszego psa Strażniczkę, pociągnęła mamę za rękaw i gapiła się na mnie.

- Lennis, córka Meireith, powiedziała, że Jommy też taki będzie - szepnęła. - Bo Jommy jest, wiecie co…

- Lennis się myli - powiedziała ostro matka. - Spójrz na Strażniczkę! Jej przodkowie byli wilkami, ale my odpowiednio ich wychowaliśmy, więc teraz ona i szczenięta są członkami naszej rodziny. Ja odpowiednio wychowuję Jommy'ego i dlatego wcale nie przypomina on Sokolnika.

To mi wystarczyło. Zainteresowałem się bardziej kolejnym miodowym ciastkiem, które chciałem dostać przed pójściem spać. Ale w nocy zastanawiałem się, co miała na myśli mówiąc „wiesz co”. Dowiedziałem się już, że nie jestem taki jak inni, ale o co jej chodziło?

Jedna z moich stóp urosła skręcona i bolała, kiedy próbowałem biegać. Tkaczka Elthea też była kaleką, bo wpadła do studni podczas wypasu owiec. Minęły trzy dni, zanim ją znaleziono i zaprowadzono do uzdrowicielki. Kości źle się zrosły. Kiedyś zostanę jej czeladnikiem. To była jedna różnica.

Z drugiej zdałem sobie sprawę, oglądając najmniejsze dzieci z wioski. Niektóre robiły siusiu spokojnie, tak jak powinny. Inne wypuszczały pryskający strumyczek tym czymś, co miałem i ja (chociaż mama, ciocia Lorin i moje przyrodnie siostry nauczyły mnie robić to porządnie, bez moczenia sukienki). Takie dzieci nazywano chłopcami, wszystkie oprócz mnie były bardzo małe. Żadne z nich, poza mną, nie miało imienia.

- Dlaczego tak jest? - zapytałem ciocię Lorin.

- Oni z nami nie zostaną, Jommy. - powiedziała szorstko. - Należą do Sokolników, którzy zabiorą ich i wychowają po swojemu. - Przełknęła z trudem. - Eina nie chce, by ci to mówiono, ale nie ma większego zła niż kłamstwo. Jommy, jeśli chłopiec nie podoba się Sokolnikom, zabijają go. Nie lubią krzywych stóp. Twoja mama ukryła cię przed nimi i wychowuje jak własną córkę, której nie ma. Z tego powodu nie możesz się pokazać Sokolnikom. Nigdy więcej o tym nie mów.

Kiedy to zrozumiałem, zaczęły mi się śnić koszmary, w których kobieta z sokolimi skrzydłami

(bo nigdy nie widziałem Sokolnika) spadała z nieba i zabierała wszystkie złe dzieci. Matka pocieszyła mnie, potem pobiegła się pokłócić z ciocią Lorin, po czym ciocia wyprowadziła się z domu z całą rodziną. Myślałem, że to z mojej winy, więc płakałem przez tydzień, aż mama ustąpiła i przeprosiła. Znów wszyscy byliśmy szczęśliwi.

Jakiś czas później przybyli Sokolnicy.

Kobiety wypasające owce na wysokich wzgórzach za równiną po drugiej stronie rzeki krzyczały krzykiem sokołów, potem ukryły się gdzieś ze stadami. Połowa z naszych młodych kobiet i starszych dziewcząt ubrała się w brzydkie bezkształtne suknie i welony, oddała noże i włócznie na przechowanie krewnym i powoli, z opuszczonymi głowami, ruszyła do szałasów na szlaku.

Reszta z nas zgasiła ognie, spakowała wartościowe rzeczy i pobiegła do grot u stóp góry, pędząc przed sobą zwierzęta. Było tam ciemno i zimno, ale mieliśmy jedzenie i wodę oraz okropny wychodek przy drzwiach, gdzie się załatwialiśmy. Siedzieliśmy w tych grotach bardzo długo. Stare kobiety uczyły nas ostrzegawczych krzyków i opowiadały historie o Sokolnikach. Zbudowaliśmy nasze siedziby w lesie, powiedziała jedna z nich, bo Sokolnicy spaliliby każdy dom, który postawiłaby sobie mieszkanka wsi. Jakby się spodziewali, że będziemy żyć w szałasach na szlaku, wciąż prześladowani, przeklęci! Opowiadała, jak Sokolnicy zabijają kobiety włóczniami i nożami. Jak porywają i zabijają chłopców. Jak mordują kobiety bez najmniejszego powodu. Naprawdę są szaleni!

- Dlaczego wciąż to znosimy? - krzyknęła Jorra po siódmej opowieści w tym stylu.

- Jak inaczej mamy sprawić, żeby poczynały się w nas córki? - odpowiedziała bezradnym pytaniem stara kobieta.

- Jonkara, Mścicielka Kobiet, widzi te niegodziwości - zabrzmiał w ciemności gorzki szept. - I nie pozwoli, aby zło pozostało bezkarne.

- Cicho! - krzyknęła dziko moja matka. - Pamiętajcie o chłopcu.

- Może nie będziemy musiały dłużej znosić Sokolników - rzekła zamyślona ciocia Lorin.

Kiedy rozległ się sygnał, że wszystko w porządku, dzieci zatrzymano z dala od szlaku, ale poszły tam uzdrowicielki i kapłanki. Przyniosły ciało Meireith, matki Lennis.

- Nie lubią kobiet za starych na rodzenie dzieci - powiedziała matka z płaczem, w czasie jej pogrzebu. - A ona była w moim wieku, ale i tak poszła. Czemu jednak próbowali począć w niej nową córkę, a potem ją zabili? - zapytała.

- Dlaczego wciąż to znosimy? - spytała znów ciocia Lorin i spojrzała na mnie, jakbym znał odpowiedź, ale ja jej nie znałem. Zacząłem płakać z bezradności. Nikt nie odpowiedział. Kobiety próbowały nas pocieszać, ale cóż nam było po słowach współczucia? Wciąż nie znaliśmy odpowiedzi na dręczące nas pytanie.

Starsze dziewczęta opiekują się wszystkimi dziećmi, które mogą wyjść z domu matki. Lennis, córka Meireith, była jedną z nich. Wkrótce zacząłem jej nienawidzić i bać się bardziej niż kogokolwiek innego w wiosce, bardziej nawet niż kowalki z bulwiastymi ramionami i brudną twarzą. Kiedy tylko podniosłem głos albo wdałem się w szamotaninę z innymi dziećmi, na twarzy Lennis pojawiał się zacięty wyraz.

- Sokolnicza krew - mówiła, jakbym był dzikim wilkiem, albo: - Czegóż innego się po nim spodziewać.

Pewnego dnia, kiedy starałem się dogonić innych, moja kaleka stopa skręciła się, upadłem i powiedziałem słowo, które słyszałem kiedyś z ust pasterek owiec. Lennis natychmiast odsunęła ode mnie młodsze dziewczynki, głośno szepcząc:

- Uważajcie na niego. On zwariuje następny.

Podniosłem się wreszcie, zły, że nie zrobiła nic, żeby mi pomóc, i pokuśtykałem w jej kierunku. Kazała uciekać dziewczynkom, a sama zastąpiła mi drogę i zaczęła urągać:

- Chodź, Sokoli Chłopaku, dotknij mnie, wcale się ciebie nie boję. Uderz mnie, bądź jak inni. - Dziwiło mnie, że była ubrana w poplamioną, podartą, od dawna niepraną suknię. Wymachiwała mi przed nosem brudnym palcem, z paznokciem obgryzionym do żywego. Jej brązowe warkocze poruszały się w przód i w tył, kiedy potrząsała głową, podśpiewując: - Sokoli Chłopaku, zabójco, dotknij mnie tylko, wcale się ciebie nie boję.

Narosła we mnie wściekłość, potem strach, że mogła mieć rację. Chciałem oszaleć i ją uderzyć; ale potem kobiety wygnałyby mnie z wioski jak wilka i nigdy już nie zobaczyłbym mamy, cioci Lorin ani Jorry.

- Puść mnie - błagałem i wybuchnąłem płaczem. Potem usiadłem na trawie i kiwałem się jak małe dziecko.

Nagle Lennis zamilkła. Spojrzałem w górę i zobaczyłem Noriel, kowalkę, w podciągniętych spódnicach, z ubrudzoną twarzą. Łagodnie pomogła mi wstać i przytuliła mnie, a potem powiedziała:

- Mam nadzieję, że nikt nie był niemiły dla Jommy'ego. Bardzo trudno jest być innym niż pozostali źli, ludzie zawsze naśmiewają się z odmienności. Jesteś już duża, Lennis, nie dopuściłabyś do tego, prawda? Bo przecież duże dziewczynki bronią małych chłopców.

Lennis zaczerwieniła się i spuściła wzrok. Kowalka wzięła mnie za rękę i odprowadziła do domu. Kiedy już oddaliliśmy się od Lennis, powiedziała miękko:

- Opłakuje matkę, którą zabili Sokolnicy. Nic dziwnego, że jest jej ciężko: jej matka zginęła z powodu kaprysu szalonego wilka.

- Nie jestem wilkiem - powiedziałem trochę za głośno. - Nie jestem!

- Jesteś szczeniaczkiem psa pasterskiego - zgodziła się. - I nigdy nie będziesz niemiły dla Lennis za to, że mówi rzeczy, których naprawdę nie ma na myśli.

Ale następnego dnia matka ubrała mnie w najlepszą sukienkę, zaplotła mi włosy i wysłała do Elthei, żebym zaczął u niej terminować. To była dobra zamiana. Uwielbiałem patrzeć, jak pod rękami Elthei rosną wzory, szybko nauczyłem się wszystkich kolorów i rodzajów wełny w jej koszach. Kiedy kazała mi utkać własny wzór na małych pionowych krosnach, cieszyłem się tym bardziej niż nowym szczeniakiem czy kociakiem. Utkałem wstążki dla mamy i cioci Lorin i jeszcze jedną, specjalną, dla Jorry, która zarumieniła się i uśmiechnęła, jakby ktoś dal jej prawdziwy dowód przyjaźni. Potem przyniosła mi maleńkie drewniane pudełeczko, które zrobiła u cieśli. Mam je do dziś.

Lata mijały w rytmie świąt, wizyt Sokolników, narodzin i nadawania imion dzieciom, rad i spotkań wioski, burz i ładnej pogody. Raz w roku Strażniczki gruchały jak gołębice, a kobiety, ubrane w najpiękniejsze suknie, pakowały najlepsze garnki i tkaniny i udawały się na leśny szlak, niewidoczny z turni. Tam spotykały się z innymi kobietami, które, jak mówiono, służyły Jantarowej Pani, Gunnorze, w jej świątyni. Oddawaliśmy rzeczy, a czasami ludzi; kapłanki, które uczyły nas, dzieci, musiały przedtem same uczyć się w świątyni. Z rozszerzonymi oczami słuchaliśmy dziwnych opowieści, które wystarczały nam na cały rok. Wracaliśmy do domu z zapasami metalu, soli i przypraw.

Dzieci w moim wieku robiły się coraz wyższe. Mimo że z powodu chorej nogi nie mogłem brać udziału we wszystkich zabawach, rozmawiałem z nimi i uczestniczyłem w spokojnych grach, jak zwykle trochę z boku. Wiedziałem, kto jest czyją najlepszą przyjaciółką, widziałem uściski rąk i wymieniane dowody przyjaźni, słyszałem przyśpiewki: „Lennis i Mara siedziały na drzewie, CAŁOWAŁY SIĘ!”. Wiedziałem, że siostry-przyjaciółki mieszkają razem jak mama z ciocią Lorin i razem wychowują swoje dzieci jak przybrane siostry; kiedy dorosłem, zacząłem myśleć w ten sposób o Jorrze. Myślałem o niej nawet przy krosnach i przy jedzeniu, no i wkrótce usłyszałem piosenki: „Jommy i Jorra siedzieli na drzewie…”. Czerwieniłem się jak każda z dziewcząt, ale w głębi serca bardzo się cieszyłem.

Lennis miała już za sobą dzieciństwo, przyłączyła się do panien. Po dwóch latach wylosowano ją dla Sokolników. Wróciła ze skrzywioną twarzą, jakby zjadła coś niesmacznego. Pomyślałem, że i Jorra przejdzie tę próbę, kiedy przyjdzie czas, i zrobiło mi się niedobrze. Ale kiedy Lennis zrobiła się graba i urodziła dziewczynkę, którą mogła zatrzymać, pomyślałem o Jorrze z dzieckiem i poczułem się lepiej. Kapłanki i uzdrowicielki wyjaśniły mi, że ja sam nigdy nie urodzę dziecka, co mnie bardzo zmartwiło, ale przysięgłem wychować wszystkie dzieci Jorry jak swoje własne, jeśli tylko mi na to pozwoli.

Pewnego dnia Jorra obudziła się wcześnie i poszła do matki, a potem do uzdrowicielek. Została

tam długo, aż księżyc zrobił się gruby, a potem zniknął. Zacząłem tkać dla niej piękny czterobarwny szal na prezent z okazji Dnia Dziewicy. Pracowałem nad nim dzień i noc, a nasze matki szyły dla niej długą suknię dorosłej kobiety. Siostry uplotły piękny wieniec powitalny. Mama i ciocia urządziły przyjęcie dla wszystkich, które chciały przyjść, nawet dla Lennis, chociaż ona nie lubiła całej naszej rodziny. Zjedliśmy przygotowane potrawy, napiliśmy się owocowego wina kuzynki Annis i chichotaliśmy jak dzieci.

Jorra rozpakowała prezent, zarumieniła się i powiedziała:

- Żadna dziewczyna nigdy nie dostała piękniejszego prezentu na Dzień Dziewicy, Jommy. - I pocałowała mnie.

- Jorra, kocham cię - odważyłem się powiedzieć. Spojrzała na mnie nie jak siostra, lecz jak ukochana. Usiedliśmy, objęci ramionami, i przegadaliśmy całą noc.

Gdybyśmy nie mieszkali w tym samym domu, na pewno często zostawalibyśmy u siebie na noc. Ponieważ mieszkaliśmy pod jednym dachem, jej pokój należał do mnie, a mój do niej. Utkałem piękną kapę na łóżko, a ona zrobiła dla mnie skrzynię, chociaż nigdy nie będę mógł zbierać w niej rzeczy dla mojego dziecka. Czesaliśmy sobie nawzajem włosy. Opowiedziała mi, jak siostra Lennis przezywała ją: „Ognista głowa! Ognista głowa!” z powodu rudych włosów.

- To po prostu nieżyczliwa rodzina. - powiedziałem.

- Przykre słowa, ale masz rację - odrzekła Jorra i zaśmialiśmy się i przytuliliśmy. Potem powiedziała: - To niesprawiedliwe, że taki skwaśniały potwór jak Lennis może mieć dzieci, a ty nie.

- Nie miałbym gdzie ich wychować - wyjaśniłem z ogniem w oczach - ale chciałbym się bawić z twoimi.

Skuliła się przy mnie, szczupła i delikatna mimo ciężkiej pracy, którą wykonywała. Jej włosy w mojej dłoni wyglądały jak ogień. Kochałem ją, a ona kochała mnie za to, że byłem inny.

Nagle podskoczyłem, zdziwiony i zawstydzony, kiedy część mnie, jak sądziłem, obłaskawiona w dzieciństwie, wypuściła na pościel coś lepkiego i wilgotnego. Zaczerwieniłem się i wyjąkałem:

- Ja… przepraszam.

Umysł Jony pracował szybciej niż mój. Powiedziała:

- Może chłopcy mają to zamiast miesiączki. Zapytajmy uzdrowicielki. - Zeszła po schodach, ja zaś próbowałem wszystko wyczyścić. Wróciła z naszymi matkami. Mówiła szybko, podekscytowana, jakby odkryła coś wspaniałego i nowego. Myślę, że tak właśnie było.

- W ten sposób Sokolnicy poczynają nasze dzieci - powiedziała ciocia Lorin, a mama potakiwała. Poszliśmy do uzdrowicielki, potem do kapłanki, która opowiedziała mi ze szczegółami, co się działo podczas wizyt Sokolników.

- Nigdy sam nie urodzisz dziecka - powiedziała z powściągliwą radością. - Ale może potrafisz je począć w kobiecie.

Przypomniałem sobie pewne rzeczy.

- Ja… Niewykluczone, że już to zrobiłem - wykrztusiłem. - W Jorrze.

Nigdy nie widziałem tyle radości w żadnej twarzy, szczególnie tak opanowanej.

- Może więc nie potrzebujemy już Sokolników - powiedziała.

Spędziłem miesiąc w odosobnieniu, zgłębiając sekrety wizyt Sokolników i narodzin dzieci. Kiedy wyszedłem, otrzymałem długą białą suknię i śliczny wianek z kwiatów; moja matka i Jorra wydały wielkie przyjęcie dla wszystkich, które chciały przyjść, nawet dla tych, które nie pochwalały faktu, że matka mnie zatrzymała. Jedliśmy, piliśmy i tańczyliśmy. Tylko Lennis, trzymająca w ramionach nowo narodzonego chłopca, wyglądała na złą i smutną.

Przez dwie kolejne wizyty Sokolników Jorra nie brała udziału w losowaniu i nikt nie powiedział ani słowa. Potem nadszedł dzień, kiedy pokazały się znaki, że nosi w sobie dziecko; Lennis podniosła dziki, gorzki krzyk.

- To niesprawiedliwe, że będzie miała dziecko i nie pójdzie do Sokolników! - wrzasnęła. Wściekała się tak długo, że trzeba było zwołać zebranie mieszkanek wioski. Usiadłem z tyłu, bo byłem młody i sam nie mogłem rodzić dzieci. Milczałem, bo wiele kobiet nie życzyło sobie mojej obecności. Ale kiedy Lennis znów zaczęła krzyczeć, zawrzał we mnie gniew.

Potem przemówiła Noriel, kowalka.

- Wiele z nas chodzi na szlak co roku, jak moja siostra, a jednak nie ma dziecka. Czy to sprawiedliwe? Niektóre z nas są ślepe, głuche albo kalekie, podczas gdy inne są zdrowe. Czy to sprawiedliwe? Lennis chce ukarać kobietę szczęśliwą, żeby pocieszyć nieszczęśliwą. Czy to sprawiedliwe?

Ze strony Lennis rozległy się krzyki, potem jeszcze głośniejsze z naszej strony. Trwało to aż do nocy, w końcu Jorra wystąpiła i zawołała:

- Nie chcę być powodem kłótni w wiosce! Wezmę udział w losowaniu i pójdę na szlak, jeśli wyciągną moje imię. - Potem usiadła i zapłakała.

Nigdy się nie dowiem, czy losowanie odbyło się uczciwie, ale została wybrana i poszła, ubrana jak pozostałe. Czekałem w grocie, chory z przerażenia. Wiedziałem, że będzie to dla niej nieprzyjemne, ale z pewnością na tym się skończy. Jest zdrowa i śliczna; radosna, sprytna, mądra i kochająca. Ma przyjaciółki i rodzinę, pocieszymy ją, kiedy wróci.

Nie wróciła.

Usłyszeliśmy wreszcie sygnał, że kobiety wracają. Pierwsze z nich odwracały twarze od naszej rodziny. Mój żołądek zrobił się zimny i nieruchomy. Potem przyszły dwie silne niewiasty, niosąc ciało. Było całkowicie zawinięte w paskudne suknie z wizyt na szlaku, ale spod kaptura wymykały się rude włosy. Zerwałem się na równe nogi. Lennis stanęła przed matką Jorry. Płakała.

- Przepraszam! - zawodziła. - Nie wiedziałam!

Ciocia Lorin chwyciła Lennis za ramiona i spojrzała jej w oczy. Lennis próbowała się wyrwać; ciocia nie pozwoliła.

- Co się stało? - zapytała.

Było to bardzo proste i całkowicie pozbawione sensu. Sokolnik, który próbował począć córkę w Jorrze, poznał po jej piersiach i brzuchu, że jest już w ciąży, więc się rozgniewał, że była przedtem z innym mężczyzną. Wtedy Sokolnicy przyłożyli noże do gardeł kobiet; bały się, że wszystkie zginą, ale Jorra nie zdradziła wioski.

- Opowiedziała historię Kallile - łkała Lennis. - Że jakiś mężczyzna podszedł do niej na polu i zrobił to, co Sokolnicy, ale miał nóż, więc mu na to pozwoliła. Inni Sokolnicy chcieli ją torturować, ale ten powiedział, że to strata czasu i poderżnął jej gardło.

- Jak wyglądał? - zapytałem, przepychając się do przodu. Wybuchła wrzawa. Był niski; był wysoki; Sokolnicy są wyżsi od nas. Miał płaski tors, silne ramiona i włosy na twarzy. Jasne włosy jak Elthea; szare oczy jak ja. Lennis spojrzała na mnie jak dziewczynka, która wyrównała rachunki z koleżanką. Stanąłem między nią i ciocią Lorin.

- Wiesz, co mu powiedzieć, jeśli znów go zobaczysz - warknąłem. Moje myśli zaczęła zasnuwać odległa, czerwona chmura. - Mów!

Odparła wyzywająco:

- To nie moja wina. Mówiłam, że nie trzeba było jej pozwalać na zrobienie czegoś takiego.

Niewiele myśląc rzuciłem się do przodu i mocno uderzyłem ją w twarz. Mama i ciocia Lorin złapały mnie za ramiona i odciągnęły. Dobrze zrobiły, bo oszalałbym jak Sokolnik i zdarłbym ten wyraz zadowolenia z jej twarzy. Jorra zawsze znajdowała słowo, które koiło moją wściekłość, a nawet mnie rozśmieszało. Jorry już nie było. Jorra urodziłaby dzieci i wychowalibyśmy je razem. Nie będzie dzieci, bo nie ma Jorry. Mama próbowała zmusić mnie do jedzenia, ale nie chciałem; ciocia Lorin spodziewała się, że będę płakał, ale nie mogłem. Nie udało mi się też zasnąć.

Przed świtem pokuśtykałem do kuchni i nabrałem miseczkę zupy z wielkiego glinianego garnka, stojącego zawsze na palenisku. W kuchni była mama, siedziała obok cioci Lorin, która usnęła, zmęczona płaczem. Obie były ubrane w ciężkie koszule nocne, teraz wygniecione; ich włosy, całe siwe, opadały na ramiona, potargane i rozplecione. Straciły córkę, a ja nie mogłem ich pocieszyć,

mogłem się tylko wściec.

- Mamo, muszę opuścić wioskę, zanim oszaleję i zabiję Lennis - powiedziałem.

Nigdy nie widziałem, by jej twarz była taka stara.

- Wróć do leśnej świątyni Gunnory i błagaj ją o pomoc, Jommy - powiedziała. - I zapomnij o Lennis. Byłeś rozżalony, a ona zasługiwała na to uderzenie, odkąd zaczęła mówić.

Przez parę minut nie mogłem dobyć z siebie słowa.

- Mam w sobie szaleństwo Sokolników - wykrztusiłem przez zaciśnięte gardło. - Proszę.

Wreszcie, kiedy delikatne szare światło zaczęło wpadać przez okiennice, mama poszła na górę i przyniosła wszystko, co do mnie należało, w tym rzeczy, które dostałem od Jorry. Wróciła z pięknym mułem; juki przy siodle były pełne jedzenia; przyniosła też rzadki i drogi sztylet, oraz krótką sukienkę i spodnie do pracy w polu. Z żalu ogoliłem głowę i położyłem długie, ciemne warkocze na kapie, którą dla nas utkałem. Wziąłem tylko pierścień, który Jorra wyrzeźbiła na moje piętnaste urodziny.

Nie dożyję szesnastki, bo zamierzam zabić szalonego, wytrawnego zabójcę. Ucałowałem matkę i ciocię Lorin, która wciąż spała, poklepałem córkę Strażniczki i odjechałem, zanim słońce wzeszło nad górami. Myślałem, że nigdy już nie zobaczę domu.

Świątynia Gunnory stała na polance, otoczona ofiarami, ale ja zawołałem inną boginię.

- Jonkaro, Mścicielko Kobiet, pomóż mi pomścić śmierć Jorry i dziecka. Jonkaro, która zabijasz mężczyzn krzywdzących kobiety, pomóż mi, chociaż jestem chłopcem.

Usłyszałem skwirzenie sokoła; przed sobą ujrzałem kobietę o sokolej głowie, taką jakie widywałem w koszmarnych snach w dzieciństwie.

- Jesteś pewien? - zapytała kpiąco, z uśmiechem przywodzącym na myśl Lennis.

- Nie zrobiłabyś krzywdy mojej wiosce ani mojej rodzinie - powiedziałem odważnie. - Jeśli chcesz mego życia, gotów jestem umrzeć.

Jonkara znów zaskwirzyła jak sokół.

- Chcesz pomścić zło, które akceptują wszystkie twoje krewne? - zapytała.

Nie ustępowałem.

- Wiesz dlaczego. Niech rodzą córki bez znoszenia kaprysów szaleńców co roku czy co dnia. - Dodałem to ostatnie, bo słyszałem legendę o tym, jak Sokolnicy żyli wśród nas, ale kobiety nie mogły znieść ich postępowania, więc ich wygnały.

Jej oczy wypełniły się nienawiścią, jak oczy Lennis. Bogini krzyknęła:

- Niech twoje życzenie się spełni! - i odleciała do Gniazda Sokolników z okrzykiem zwycięstwa, który dźwięczał mi w uszach podczas całej drogi w dół.

Szlak zmienił się w szeroką, dobrą drogę. Co chwilę mijałem ogrody i budynki, niczym nie zamaskowane, narażone na niebezpieczeństwo; od czasu do czasu przechodzili lub przejeżdżali konno ludzie. Nie znałem tu nikogo, nie miałem z kim porozmawiać, ale w nocy, kiedy zatrzymałem się i rozpaliłem ognisko, odezwała się do mnie jakaś kobieta.

- Co robisz sam na drodze, kolego?

- Darthis! - ostrzegł jej towarzysz, jak duża dziewczynka zwracająca się do młodszej, nieostrożnej.

Człowiek, który to powiedział, miał mocne ramiona jak Sokolnik i płaską pierś, ale jego włosy były brązowo-szare i nie wyglądał na szalonego. Tak czy inaczej, byłem gotów do ucieczki.

- To tylko chłopiec, w dodatku nieśmiały - spierała się, jak mała dziewczynka przekonująca o czymś starszą. - I Corinie, nie sądzę, by choć raz w życiu opuścił rodzinną wioskę.

- To prawda - zgodziłem się, patrząc na nich. - Nazywam się Jommy, syn Einy, i szukam Sokolnika. Ma jasne włosy i szare oczy.

- Szukanie Sokolników to ryzykowna sprawa - powiedział sucho Corin. - Ale w miasteczku jest targ, gdzie czasami można ich zobaczyć. Idziemy kawałek w tamtą stronę, potem zostaniesz sam.

Podziękowałem im i pomogłem Darthis przy kolacji i ogniu, jak nakazuje grzeczność. Potem

odkryłem, że matka schowała w jukach najmniejsze krosna i trochę wełny, więc po kolacji usiadłem i zabrałem się do tkania.

- Skoro zostaniemy razem na dłużej - powiedziałem - utkam dla was wstążki, bo jesteście bardzo mili. Darthis uśmiechnęła się, ale Corin spoglądał na mnie dziwnie.

Mimo że byli obcy, wydali mi się miłą parą i tęskniłem za nimi, kiedy skręcili w swoją stronę. W miarę jak zbliżałem się do miasta, droga robiła się coraz bardziej zatłoczona. Często się bałem.

Większość wędrujących ludzi stanowili mężczyźni, z włosami na twarzach i manierami gorszymi, niż kiedykolwiek widziałem. Czasami bili się między sobą jak zwierzęta, dla przyjemności. Niektórzy wyśmiewali się z mojej kalekiej stopy i nieśmiałości; inni proponowali, że podzielą się ze mną jedzeniem i pozwolą mi usiąść przy ognisku.

Jest coś, o czym nie powiem nic, z wyjątkiem tego, że już wiem, co kobiety w mojej wiosce muszą znosić podczas wizyt Sokolników. To cud, że chcą brać udział w losowaniu. Och, dobrze zrobiłem wzywając na pomoc Jonkarę Mścicielkę!

Cały czas miałem na oku Gniazdo Sokolników, rozglądałem się za ptasimi maskami, które, jak wszyscy wiedzą, Sokolnicy noszą między ludźmi. Oszczędzałem żywność, którą zapakowała mi matka, tkałem wstążki i sprzedawałem je po drodze, żeby zarobić na jedzenie i kolejne partie wełny. Nie przerywałem poszukiwań. Śniłem o domu, często budziłem się z płaczem. Nocą przychodziła do mnie żywa Jorra, wtedy przebudzenie było koszmarem. Śniłem o jej śmierci i znów wołałem o zemstę. Ale teraz nauczyłem się nazywać j ą „sprawiedliwością”.

W końcu Bogini zaczęła mi sprzyjać i zobaczyłem sokolą maskę na człowieku, który, jak powiedziały kobiety, był dość niski jak na mężczyznę. Miał zakrzywiony miecz - kolejne słowo, którego nauczyłem się między ludźmi - a na jego plecach dostrzegłem jasne włosy. Szedłem za nim najciszej, jak mogłem, ale on, podobnie jak ptaki, miał chyba oczy z tyłu głowy. Kiedy zostaliśmy sami na drodze, odwrócił się nagle i zapytał:

- No, chłopcze? Czego chcesz?

- Chcę zobaczyć, czy masz szare oczy - powiedziałem, sięgając dłonią po włócznię na wilki, którą kupiłem po drodze. - Szukam Sokolnika o jasnych włosach i szarych oczach.

Przez chwilę się na mnie gapił, potem zaśmiał się i zdjął maskę. To był on. Patrzyłem, zaszokowany, potem rzuciłem włócznią. Wbiła się w niego. Krzyknął wściekle:

- Dlaczego, zdradliwy szczurze? Mimo kalectwa nadążałem za nim.

- Zabiłeś Jorrę i dziecko! - krzyknąłem. Jak mógł nie wiedzieć? Szybko tracił siły, uchodziła z niego krew, ale wciąż był zły.

- Nie zabiłem żadnej kobiety - warknął. - Nie zabijamy kobiet, mały głupku. I tak są za blisko świata mężczyzn, nie chcemy dodatkowych kłopotów.

Wyciągnąłem sztylet, który dała mi matka, i z wściekłością dźgnąłem w dół.

- Miała rude włosy i spodziewała się dziecka. To cię rozgniewało i ją zabiłeś. Zaprzecz, jeśli możesz, szaleńcze!

Klęczał, zwijał się, ale podniósł głowę i burknął: - Kogo obchodzi, co i z kim robią wasze Czarownice? Jedyna rudowłosa kobieta, jaką znam, należała do nas, ale puściła się z jakimś opryszkiem. Mój brat Haakon zabił ją, żeby nie zaraziła reszty głupiego stada swoimi pomysłami. I - charczał w agonii - gdyby twój ojciec wbił w ciebie lepsze maniery, tak jak ty wbiłeś we mnie swoją broń, nie wścibiałbyś nosa w nie swoje sprawy.

Zacząłem podrzynać mu gardło, ale zaatakował mnie rękami. W końcu namacałem koniec włóczni i zakręciłem nim. Sokolnik jęknął i upadł. Wyciągnąłem włócznię z połową jego wnętrzności. Podciąłem mu gardło, dosiadłem muła i odjechałem, jakby ścigała mnie Jonkara z całym plemieniem Sokolników. Krzyki i jęki mężczyzny, jak zarzynanego prosiaka, dzwoniły mi w uszach. Pamiętałem jego dziwne i nienawistne słowa: „należała do nas”, „głupie stado”, „wbić lepsze maniery” - czyli tak Sokolnicy wychowują Sokolników? Ale to wszystko nie mogło zagłuszyć jedynych słów, które miały znaczenie: „Mój brat Haakon”. Zabiłem nie tego człowieka.

Dobrze, że uciekłem, bo kiedy doszedłem do targu, ulice były pełne mężczyzn w ptasich maskach. Jeszcze mnie nie widzieli. Muszę powiedzieć w wiosce, co zrobiłem i czego się dowiedziałem; mieliśmy przyjaciółki w opactwie. Zatrzymałem się i wyciągnąłem suknię, którą specjalnie dała mi matka. Spróbowałem przyczesać nastroszone włosy i wyrzuciłem ostrze włóczni w najbliższe krzaki, trzonkiem podpierałem się jak laską. Doszedłem do bram opactwa i powoli zacząłem wchodzić na schody.

- Tędy, Matko - powiedział nagle męski głos, jego właściciel stanął przede mną. - Dokąd się dziś wybierasz?

Czyżby mówił do mnie?

- Do opactwa, z wiadomością - zaskrzeczałem, bo zaschło mi w gardle.

- No to uważaj - powiedział łagodnie. - Wczoraj w nocy jakiś szaleniec zarżnął Sokolnika, wciąż chodzi wolny po ulicach. Potrafi zabijać i ma w sobie dość szaleństwa, żeby spróbować ponownie - jest bardzo niebezpieczny!

- Dziękuję - odparłem i pokuśtykałem do wrót świątyni. Dzięki, Gunnoro, za chorą nogę; dwukrotnie uratowała mi życie! Pierwszy raz przed Sokolnikami, a teraz sprawiając, że mężczyzna uznał mnie za staruszkę. Zadzwoniłem i czekałem na progu. Wyszła służąca. Wysapałem:

- Jestem Jommy, córka Einy, i muszę się zobaczyć z przełożoną.

Spojrzała srogo i wpuściła mnie do środka, a potem zaprowadziła do oficyny i kazała zaczekać. Usiadłem i starałem się oddychać, ale serce waliło mi w piersi, a gardło miałem jak zasznurowane. Wkrótce stanęła przede mną kobieta w długiej szarej sukni i powiedziała:

- To schronienie dla kobiet, a ty skłamałeś przed Gunnorą. I co, panie?

Spojrzałem prosto na tę szczupłą, dumną, starszą kobietę, która mogłaby być samą Boginią.

- Podałem imię, którym zwą mnie w domu. Zaatakowałem Sokolników, nie mogę pozwolić, żeby zemścili się na mojej wiosce za to, co zrobiłem.

Położyła mi rękę na głowie i kazała przynieść grzane piwo z ziołami. Potem usiadła na skrzynce i wysłuchała mnie, zadając wiele pytań. Przerwała tylko raz: kazała przynieść jedzenie dla nas dwojga. W końcu powiedziała:

- Byłam wielką damą w świecie, zanim się tu zamknęłam. Wielokrotnie zasiadałam w sądzie. Jommy, ludzie mogą pomyśleć dwie rzeczy. - Podniosła szczupły, blady, pomarszczony palec. - Po pierwsze, że masz prawo pomścić swoją żonę i nienarodzone dziecko. - Przerwała. - Ale, po drugie - drugi palec - że Sokolnicy mają prawo robić co chcą ze swoimi kobietami i dziećmi. Zatem jesteś w prawdziwej pułapce,

- Swoje, swoje, swoje! - krzyknąłem. - Jak możemy być ich własnością? Wilk, który napada stado, nie myśli, że ono należy do niego, prawda?

- Prawdopodobnie tak właśnie myśli - odparła sucho. Pozwoliła mi dokończyć piwo, potem dodała szybko: - Kobiety z Wioski Sokolników poprosiły nas o pomoc w imię Gunnory, więc im pomożemy. Czy przeszkadza ci kobiece przebranie? Nie, widzę, że nie. Albo podróż z Czarownicą z Estcarpu?

- Dlaczegóż miałoby mi przeszkadzać, Matko - powiedziałem wyczerpany - zrobię wszystko, co każesz. Ale wiedz, że mam w sobie szaleństwo Sokolników.

Znów położyła mi dłoń na głowie.

- Jesteś chłopcem znękanym ponad granice wytrzymałości. Ale uważaj, żeby zabijanie nie weszło ci w nawyk.

Po bezpiecznie, ale niewygodnie spędzonej nocy i dobrym śniadaniu ubrano mnie w popielatą suknię, nakazano do nikogo się nie odzywać i wsadzono do powozu z dwiema innymi kobietami. Kiedy wyjechaliśmy z miasta, strażnik, który mógł być bliźniakiem tego, którego widziałem wczoraj, zapytał szorstko, lecz z wyraźną troską w głosie:

- Dokąd się udajecie, Dobre Damy? Przecież szalony zabójca jest na wolności.

Wysoka, silna kobieta spuściła głowę i powiedziała trochę smutno:

- Do Leśnej Świątyni, by uczyć się dyscypliny ciszy. - Strażnik potrząsnął głową i z bladym uśmiechem machnął na nas ręką. Nie mogłem się doczekać wizyty w świątyni Gunnory, miejscu spokoju, gdzie słoneczny blask wkrada się przez liście.

Musiałem dożyć chwili, kiedy powiem w wiosce, że zabiłem. Nawet teraz bardziej żałowałem, że zgładziłem niewłaściwego człowieka, niż tego, że zabiłem w ogóle. Musiałem też opowiedzieć, jak ośmieliłem się zapytać przełożoną, czy Sokolnicy naprawdę biją chłopców, aby wychować ich na mężczyzn, a ona odrzekła sucho: - Zazwyczaj tak właśnie wychowuje się mężczyzn.

A może szaleńców? Ale ja byłem zabójcą, a przez piętnaście lat życia nikt nigdy mnie nie bił. Mężczyźni powiedzieli, że chłopcy są jak muły, najpierw trzeba uderzyć, by przyciągnąć ich uwagę. Straszna myśl!

Dotarliśmy do wioski po długiej podróży, z której niewiele pamiętam, bo myślałem tylko o tym, że jestem szalonym Sokolnikiem. Kiedy powóz wjechał na polankę, jakaś bawiąca się tam dziewczynka uciekła co sił w nogach. Wróciła, tańcząc przed moją matką, która szła powoli i z trudem, jak stara kobieta. Lennis stanęła przed powozem, zerkając na mnie. Matka krzyknęła i ucałowała mnie.

Oddałem pocałunek, ale potem wyrzuciłem z siebie:

- Mamo, zabiłem Sokolnika!

Z przerażeniem uświadomiłem sobie, że w moim głosie pobrzmiewa duma. Kapłanki i trzy uzdrowicielki przyszły natychmiast, starsze kobiety schodziły się, kiedy opowiadałem moją historię, nie zważając na nic: chciałem powiedzieć wszystko. Gdy doszedłem do bicia chłopców, zaczęły mówić naraz, wszystkie, z wyjątkiem dziewczynki, która podała mi chustkę, mówiąc:

- Jommy, nie płacz! - Sądzę, że była jedną z wnuczek cioci Lorin.

- Mamo - powiedziałem cicho. - Nie mogę już żyć między ludźmi, ale nie mogę też znieść życia na wygnaniu. Pozwól mi mieszkać i tkać gdzieś na uboczu i wyglądać wrogów, których mogłem na was sprowadzić.

- Dość głupiego gadania - zbeształa mnie ciocia Lorin. - Twój pokój już czeka; twoja matka, ja i przyrodnie siostry przygotowałyśmy przyjęcie, kiedy tylko Strażniczka dała nam znak… - ale głos jej się załamał, spojrzała na mnie z powątpiewaniem. Matka płakała, miała złamane serce.

Kapłanka położyła mi ręce na ramionach.

- Nie zostawimy cię całkiem samego, Jommy; to dopiero uczyniłoby z ciebie szaleńca i potwora. Ale jesteś mądry, więc twoje życzenie się spełni.

Tę noc spędziłem w pokoiku u uzdrowicielek, towarzystwa dotrzymywał mi ich stary kot. Rano poprowadziliśmy mojego muła i powóz stromą ścieżką na wzgórze, z którego widać było rzekę, równiny i Gniazdo Sokolników, zależnie od tego, w którą stronę się spojrzało. Była tam grota, niedaleko znajdował się mały staw. Wokół groty rosły drzewa. Było dość miejsca na krosna, a nawet na niewielki ogródek.

Miałem wszystko, czego potrzebowałem: proste krosna i wełnę, parę kocy, kociołek na wodę i garnek, oraz naczynie do gotowania pełne węgielków. Kowalka Noriel wyciągnęła z kieszeni spódnicy małe podłużne naczyńko z dziurkami u góry, pełne słodkich ziaren. Ustawiła krosna, nazbierała drewna na moje pierwsze ognisko, a potem zaskoczyła mnie szybkim pocałunkiem, mówiąc:

- Niektóre z nas uważają, że po prostu odpędziłeś dwunożnego wilka od stada. Czy jeszcze czegoś pragniesz?

Nie powiedziałem: Jony. Zamiast tego poprosiłem o niebieskie i fioletowe pnącza, które zwracają się ku słońcu. Skinęła głową i odjechała. Tak zaczęło się moje drugie życie.

Zza rzeki wiał wiatr, chroniły mnie przed nim włókna na krosnach. Pokuśtykałem w głąb groty, owinąłem się kocami, dorzuciłem gałęzi do paleniska i przypiekłem chleb z serem. Był to mój trzeci tydzień w górach. Nadeszła burza, wyjątkowo silna jak na tę porę roku. Słuchałem wiatru, ale moje myśli krążyły, jak tańczące dzieci.

Śmiech i łzy płynęły spokojnie w naszej wiosce. Bardzo żałowałem i dużo płakałem. Mężczyźni na ogół gardzą łzami, chętnie się śmieją; walczą też jak zwierzęta. Sokolnicy nie robią nic takiego,

przynajmniej w obecności innych, są za to szaleńcami.

Kobiety spoza wioski odnoszą się do mężczyzn jak dzieci do dorosłych, a mężczyźni traktują je podobnie, jak duże dziewczynki traktują małe, ale nie tak troskliwie. Robimy wiele rzeczy, których nie robią tamte kobiety, czasami z poczucia dumy, czasami ze strachu przed zbesztaniem. Trudno było powiedzieć, dlaczego.

Na przykład moja mistrzyni, Elthea. Nie myślałem o niej, kiedy wyjechałem ani kiedy wróciłem, co było dziwne; przecież większą część życia spędziłem pracując u jej boku. Była małomówna, rozmawiała tylko o pracy, jaką właśnie się zajmowała. Jej życie przy wypasie stada? Materiał, który teraz tkam, będzie dla niej. Czy miała za złe, że terminuje u niej chłopak? Nigdy nie powiedziała.

Poza wioską były kobiety, które ubierały się w jasne kolory i swobodnie rozmawiały między sobą; do mężczyzn zwracały się jak handlarze koni podczas transakcji. Jedna z nich nauczyła mnie poczynać dzieci w kobiecie, której się nie kocha, ale bez brutalności Sokolników. Teraz nawiedzała mnie we śnie, wraz z Jorrą, Lennis, martwym Sokolnikiem i mężczyzną na drodze.

Miałem kawałek czerwonego materiału, który mogłem wywiesić, gdybym potrzebował pomocy. Czy zajdzie taka konieczność, kiedy skończą się zapasy żywności? Przez jakiś czas ogród nie będzie dawał plonów. Czy przyniosą mi jedzenie, mimo że nie zaoferuję im nic w zamian? I dlaczego?

Przyjadą na mule, którego nigdy nie zawołałem po imieniu. To nie jest okrutne. Muł jest uparty, więc nazwałem go imieniem nielubianej przeze mnie mieszkanki wioski, a że nie było to grzeczne, wymawiałem jego imię w myśli, a głośno mówiłem: Muł.

Dokładnie miesiąc od dnia, w którym przybyłem w góry, przyjechała do mnie najstarsza uzdrowicielka z owocami i warzywami, ziołami na herbatę i chlebem, ale bez mięsa. Tak żywią się kobiety poszukujące mądrości, zrozumiałem to. Nie odpowiedziała na pytania o mamę, ciocię Lorin i Eltheę, ale w następnym miesiącu zamiast niej przyszła moja matka. Bolało mnie, że czekała, aż uzdrowicielka zapewni ją, że nie jestem szalony, ale była moją matką, a ja jej jedynym dzieckiem. Uściskałem ją, pozwoliłem się wypłakać i poprosiłem, aby przekazała Elthei, że tkam dla niej materiał. Niewiele mieliśmy sobie do powiedzenia poza żalami.

Po kolei odwiedzały mnie wszystkie członkinie mojej rodziny i kobiety ważne w naszym życiu. Doglądałem ogrodu, patrzyłem na ziemię i gwiazdy i przeżuwałem moje myśli. Każdej przybyłej dawałem tkaniny za to, co było mi potrzebne, więc kobiety uważały, że handel jest uczciwy. Rosłem mimo chorej stopy, ale kiedy na mojej twarzy zaczęły pokazywać się włosy, schowałem się i próbowałem zdrapać je końcem noża. Wielu mężczyzn z zewnątrz miało owłosione twarze, ale mnie wystarczyło, że jestem inny, nie chciałem dodawać do tego brzydoty.

Pewnego gorącego miesiąca odwiedziła mnie kowalka Noriel. Wydawała się onieśmielona.

- W wiosce jest paru innych Jommych - powiedziała. - Jeden jest ślepy, drugi niedorozwinięty, ale trzeci jest zdrowy. Szczupłej budowy jak ty.

Miło mi było to słyszeć, więc wziąłem ją za rękę, nic nie mówiąc. Spojrzała na mnie i zarumieniła się jak dziewczyna.

- Nigdy nie byłam na szlaku - wyrzuciła z siebie. - Bałam się, że Sokolnikom nie spodobają się moje silne ramiona, więc mnie zabiją. Ale zawsze chciałam mieć dziecko, jestem jeszcze dość młoda, żeby je urodzić. Jommy, zrobiłbyś to dla mnie?

Była moją przyjaciółką od bardzo dawna, od dnia, kiedy Lennis dokuczała mi na drodze.

- Jeśli będę mógł - powiedziałem, a potem musiałem przyznać: - Ta część Sokolnika, która tkwi we mnie, nie zawsze jest posłuszna mojej woli.

- To do nich podobne - powiedziała i zaśmiała się. Przypomniałem sobie, co pokazała mi tamta kobieta, i choć byliśmy bardzo niezdarni, sądzę, że dobrze sobie poradziliśmy. Stało się to bardzo dawno. Potem od czasu do czasu inne kobiety przychodziły z tą samą prośbą. Czasami opowiadano mi, jak sobie radzą inni chłopcy - nazywano ich Jommymi.

Ze swego wzgórza widziałem, jak Sokolnicy schodzą z Gniazda i krzyczałem ostrzegawczo. Widziałem Dobre Damy przybywające leśnym traktem i gruchałem zew gołębicy. Pewnego roku zobaczyłem wielką liczbę jeźdźców pokonujących równiny i, przerażony, wydałem krzyk sępa. Później jedna z pasterek owiec, uzbrojona we włócznię i miecz, powiedziała mi, że to była armia, która spaliła i zrównała z ziemią gorzej ukrytą wioskę. Zabraliśmy do siebie ocalałe kobiety i dzieci, zżyliśmy się z nimi. Zastanawiałem się, jak długo wytrzymają coroczne chowanie się przed Sokolnikami.

Tego roku i przez wiele kolejnych lat armie przemieszczały się w różne strony, burze stawały się gwałtowniejsze i dłuższe, opowiadano mi też, że do naszej wioski zawitały Czarownice. Nie kobiety znające się na ziołach i paru zaklęciach, lecz władające wielką mocą Czarownice. Przypomniałem sobie wtedy, że wróciłem z jedną z nich, a ona nawiązała kontakty z naszą starszyzną. Jako że byłem samotnikiem, docierały do mnie tylko strzępy nowin, ale spełniałem obowiązki wartownika na równi z pracą tkacza. Moja matka powiedziała mi kiedyś, że utkany przeze mnie koc, cały w czerwieniach, pomarańczach i odcieniach szarości, wisi teraz na ścianie opactwa jako jeden ze skarbów!

W końcu przyszła wielka burza, która potrząsnęła nawet Gniazdem Sokolników. Błyskawice tańczyły wokół górskich szczytów, a wilki wyły całą noc. Ziemia drżała, jak kobieta wydająca na świat dziecko, a kiedy wszystko się skończyło, Gniazdo było zmienione nie do poznania. Dziewczyna, która odwiedziła mnie po burzy, Natha, córka Lorin, mówiła, że Czarownice robiły wielkie czary, a potem usiadła za mną i zaplotła mi włosy. Ale najlepiej pamiętam fakt, że Sokolnicy już nie przyszli. Nigdy, nigdy więcej.

Ponad pięć lat po tym, jak Sokolnicy przestali się pokazywać, ludzie nazwali mnie Mądrym Tkaczem z Gór. Przychodzili do mnie z pytaniami, z nowinami, jakbym był kapłanką, często przynosili nowo narodzonych Jommych albo synów ludzi, których przyjęli za swoich. Zaczynałem już myśleć o powrocie, mimo że byłem zbyt wysoki i zarośnięty, w dodatku splamiony zabójstwem. Nagle usłyszałem krzyk ze wzgórza.

Ranni mężczyźni w owych czasach nikogo nie dziwili. Ten był niski i muskularny, miał jasne włosy, szare oczy i wyglądał jak najemny wojownik. Nie jestem uzdrowicielem, ale słuchając jego oddechu wywnioskowałem, że ma uszkodzone płuca. Pomogłem mu wejść na górę i położyłem go na posłaniu. Kuzynka Natha była u mnie parę dni wcześniej, miałem mu co dać.

- Bandyci! - powiedział, gdy go zapytałem. - Robią się zuchwali. Mój brat został zamordowany wiele lat temu, a jego zabójcy nigdy nie odnaleziono. - Mówienie sprawiało mu trudność, ale wyrażał się z łagodnością rzadką pośród mężczyzn żyjących z miecza. - Cieszę się, że spotkałem tu pasterza. Dziękuję ci.

Nakarmiłem go zupą jarzynową i czerstwym chlebem.

- Moja siostra - przyjaciółka, Jorra, też została zamordowana. Zabił ją Sokolnik, twierdząc, że do niego należy. Ale nie należała.

- Jeśli miała imię, to nie - powiedział łagodnie mężczyzna. - Nie dajemy imion naszym samicom. Dziwi mnie, że potrafią mówić, tak rzadko słyszą ludzki głos. - Moje usta szeroko się otworzyły; on zaś powiedział cicho: - Mówimy do nich tylko wtedy, gdy dzieje się coś strasznego. Raz mi się to zdarzyło i mam nadzieję, że się nigdy nie powtórzy.

- Jesteś Sokolnikiem? - zapytałem głupio.

- Byłem. Gniazdo Sokolników upadło. - Położył się i zamknął oczy. Oddychał ciężko.

Do kogoś innego mógłbym wezwać uzdrowicielkę i zatrzymać go tu, aż wyzdrowieje. Ale Sokolnik mógłby rozpoznać kobietę albo wioskę i powiedzieć, że wszystko należy do niego, jak wilk, który uważa za swoją własność stado, na które napada. Sokolnik wydawał mi się rozsądnym człowiekiem, ale... Wielka Jonkaro! Jeśli myślał, że nie umiemy nawet mówić, nasze pieśni i historie, narady i decyzje mogłyby znów wzbudzić w nim szaleństwo! Było to tak absurdalne i tak prawdopodobne, że zdusiłem w sobie śmiech i płacz zarazem.

Otworzył oczy i powiedział, wciąż łagodnie:

- Nasze obyczaje mogą ci się wydać obce, pasterzu, ale sam widziałeś, jak psy szaleją i zwracają się przeciwko swym panom. Tak też jest z naszymi kobietami. - Skrzywił się z bólu. - Niektóre wciąż się burzą. Wtedy trzeba to zdusić. Raz musiałem to zrobić, kobieta miała w sobie dziecko. Spełniłem

obowiązek tak łagodnie, jak było to możliwe. Na bogów, nigdy więcej tego nie zrobię!

Odstawiłem miskę i odsunąłem się, a potem, odwracając od niego twarz, powolnym krokiem kaleki doszedłem nad staw. Z oczu płynęły mi łzy, szlochałem. Zanurzyłem głowę w lodowatej wodzie. To był człowiek, który zabił Jorrę! Przyzwoity, miły, rozsądny człowiek o przekonaniach, które zdeformowały jego postępowanie tak jak choroba skręciła moją stopę, ale umysł pozostawiły nietknięty. Co z nim zrobić?

Powinienem go zabić we śnie, żeby pomścić Jorrę. Jeśli tego nie uczynię, cała wioska może być skazana na plądrowanie i „łagodną” śmierć z jego rąk. Nie będę lepszy niż Sokolnicy, ale czymże jest moje sumienie w porównaniu z życiem mojego ludu? Tylko czy ci, którzy przyjdą po mnie, nie zaczną mordować za moim przykładem? Tego też nie mogłem ryzykować.

Czy Sokolnik może zrozumieć prawdę? W swoim czasie, ale przedtem oszaleje i spróbuje nas zabić.

Nie mogłem nic zrobić, jedynie go wypuścić. Miał ranne płuco, na pewno by umarł, ale jego los zależał od Bogini. Ja byłbym czysty jak mała dziewczynka, która namawia do złego inną.

Ale nie dopuściłbym do tego, by nasza wioska została zrównana z ziemią przez wilka, którego szaleństwo było chwilowo uśpione. W rzeczywistości Sokolnik po części miał rację. Z pewnością to my wygnaliśmy ich od siebie, jak mówi stara historia, bo wyobrażali sobie, że są naszymi panami. Tego nam nie wybaczyli.

Nam i Jonkarze, zrozumiałem; Jonkara odpłacała zbrodnią za zbrodnię. Ukląkłem przy strumieniu i modliłem się:

- Gunnoro, wskaż mi, jak uratować moich ludzi bez zabijania, proszę!

Wtedy Jonkara krzyknęła:

- Uczyń z niego opowiadacza.

Opowiadacza? Pokuśtykałem z powrotem do groty. Sokolnik czekał na mnie, jego twarz ściągnięta była bólem, ale zatroszczył się o mnie.

- Nic ci nie jest, przyjacielu?

- To tylko kolka. - Napełniłem ponownie jego miseczkę. - Sokolniku, słyszałem kiedyś w wiosce o kobiecie, o której mówiłeś, ale o tej historii zapomniano wiele lat temu. Bardzo dawno temu. - Zagryzłem wargę. - Jeśli wywieszę tę chustę, przyjdzie tu uzdrowicielka, wyleczy twoje rany i płuca.

Rzadko zdarzało mi się widzieć taki strach w czyichś oczach, Sokolnik zmusił się jednak do posłuszeństwa i powiedział:

- Dziękuję, przyjacielu.

Wezwałbym uzdrowicielkę i razem ułożylibyśmy historię, która wywiodłaby stąd Sokolnika, jak przepiórka odgania górskie koty od swego gniazda. Podniosłem materiał. Łzy płynęły mi po policzkach, wreszcie mogłem opłakiwać Jorrę bez żądzy zemsty, bez użalania się nad sobą, bez strachu o własną duszę. Płacząc, wybaczyłem jej zabójcy raz na zawsze.

Nad naszymi głowami zaskwirzył sokół. Ciało Sokolnika drżało i zwijało się w konwulsjach, potem zrobiło się nieruchome i białe. Przyłożyłem ucho do jego piersi. Umarł ze strachu przed naszymi uzdrowicielkami. Jonkara znów zaskwirzyła i krążyła chwilę, unosząc duszę Sokolnika. Zdawało mi się, że się uśmiecha i odlatując zmienia się w gołębicę Gunnory. Słyszałem, jak kobiety w dolinie witają nowy dzień pieśnią. Powoli, wspierając się na grubym kosturze, ruszyłem w dół, by do nich dołączyć.

Posłowie

Zasada napisania dobrej historii science fiction, powiedział kiedyś stary mistrz, polega na rzetelnym zbudowaniu tlą - a potem na opowiedzeniu wydarzeń, które różnią się od przeżyć dnia codziennego. Stąd „Sokolątko „, miody chłopiec wychowany w świecie kobiet.

Nigdy nie byłam zadowolona, widząc kobiety, całkowicie zależne od Sokolników, czekające na ich wizyty i rozkazy. Jestem Irlandką; wiem, jak mieszkańcy wsi odnoszą się do często nieobecnych lordów. Zdawało mi się, że w każdej nowej sytuacji kobiety z wiosek zbliżały się coraz bardziej do granicy, aż jedna, doprowadzona pod samą ścianę, zapytała: „Dlaczego nie mogą zatrzymać mojego kalekiego syna?”

Odpowiedź, by zacytować modlitewnik, na którym się wychowałam, brzmi: „Zawiść, nienawiść, chytrość i inne niewdzięczności”; kobiety Sokolników są ludźmi jak ty, jak Ivan, Jose, Jommy i same Czarownice z Estcarpu.

Patric1a Shaw Mathews

Patricka A. McKillip

Dzieci szczęścia

Nazwali mnie Lyse, przestawiając litery w nazwie Doliny Ysle, gdzie się urodziłam, u hodowcy bydła w Twierdzy Ysle. Nikt mnie nie chciał, ani pan, ani pomocnik stajennego. Matka porzuciła mnie w oborze, na słomie; nie została, żeby mi powiedzieć, kto był moim ojcem. Znaleziono mnie przy krowach czekających na wydojenie, bez żadnego dobytku z wyjątkiem jasnej, miękkiej chusty i starego, zniszczonego kawałka metalu, zawieszonego na sznurku na mojej szyi. Pastuch zlitował się nad moją matką, wpuścił ją na noc. Nie przedstawiła mu się. Wiele lat później, kiedy stałam się dość dorosła, by zastanawiać się nad takimi rzeczami, zapytałam o nią. Odpowiedział: była wielkooką, delikatną, sprawiającą miłe wrażenie kobietą. Dała mu srebrną monetę za dochowanie tajemnicy i pomoc, potem zniknęła, zostawiając mnie przy nim. Gdy z nim rozmawiałam, był już stary i schorowany, a jego wspomnienia mieszały się z fantazją. Żadna delikatna dama nie mogłaby przecież urodzić tak wychudzonego głuptasa, jakim się okazałam.

Pierwszy ząb straciłam w walce na pięści, kiedy miałam sześć lat. W wieku lat dziesięciu biłam się w długie wiosenne wieczory z młodymi chłopcami. Mieliśmy drewniane miecze i tępe noże. Starsi wojownicy śmiali się, widząc, jak na bosaka i w brudnej spódnicy ganiam chłopaków po podwórzu, wrzeszcząc i wywijając bronią. Kiedy miałam szesnaście lat i wstąpiłam do armii, powołanej przez pana do obrony oblężonej Doliny Ysle, nikt się nie śmiał. Wtedy po raz ostatni byłam w domu. Napastnicy rozlali się po okolicy jak straszliwa wiosenna powódź. Przybyli chyba znikąd, chociaż przypuszczaliśmy - sądząc po ich nalanych twarzach i dziwnych, śpiewających świetlnych mieczach - że przybyli z pomocnych gór, z Wielkiego Pustkowia. Ysle stanęło w płomieniach; część z nas uciekła, unikając ognia i spadających belek. Ścigano nas do Doliny Marye, potem do Doliny Kyll. Osady zostały doszczętnie zniszczone; klany umknęły na wzgórza; gospodarstwa, wioski i rodziny były zdziesiątkowane. W końcu, po krwawej wiośnie i lecie, pokonaliśmy wrogów. Niektórzy mówią, że to rzęsiste jesienne deszcze wbiły ich z powrotem w ziemię. Nie wiem. Kiedy dym opadł, byłam zakrwawioną wojowniczką o czystej tarczy, którą mógł wynająć każdy. Nie miałam domu; mój cały majątek stanowiły kawałek metalu na sznureczku, stara, cienka, misternie utkana chusta, noszona na szyi, i dobra reputacja. Nigdy nie kłopotałam się ukrywaniem moich długich włosów. Byłam wysoka, silna i niestrudzona, jak większość mężczyzn. Najlepsi nauczyli się mi ufać, najgorsi nie wtrącali się w moje sprawy.

Tak włóczyłam się przez parę lat po Wyżynie Hallack, dotarłam nawet przez morze do Estcarpu. Na jakiś czas zaciągnęłam się bowiem na statek, by bronić go przed piratami, którzy chętnie napadali na kupców. Stoczyliśmy ciężkie bitwy i zniszczyliśmy gniazdo dręczycieli, ale to zabiło moją miłość do otwartego morza. Stojąc na płonącym statku zapadającym się w wodę, skąd uciec można było jedynie do mokrego, pozbawionego powietrza obcego świata, poczułam nagle tęsknotę za lądem. Popłynęłam więc znów na Wyżynę Hallack, w zamiarze znalezienia pracy na południu, jak najdalej od Wielkiego Pustkowia. Ale kiedy postawiłam nogę na twardym gruncie, poczułam ogromną, palącą potrzebę odnalezienia matki.

Wydało mi się to bardzo dziwne. Kiedyś o niej myślałam, ale przestałam wiele lat temu. Była kobietą, która zostawiła swe bezimienne dziecko w oborze, żeby umarło z głodu, żeby nadepnęła na nie krowa, żeby zostało wychowane, w najlepszym wypadku, na popychadło. Nikogo nie obchodziło, czy żyłam, czy umarłam, czy nauczyłam się czytać, czy byłam kochana, czy nieszczęśliwa. Myślałam, że zapomniałam o matce. Ale w ciągu godziny opanowała mnie obsesja, wściekłość i ciekawość. Jeśli żyje, znajdę ją, jeśli umarła, będę szarpać jej pamięć, aż odpowie na moje pytania.

Nabyłam konia i niezbędne rzeczy w dokach, gdzie handlowali kupcy i rolnicy. Miałam pieniądze z pracy na statku; mogłam wyżyć przez jakiś czas. Kupiłam trochę zapasów w pobliskiej karczmie. Potem dosiadłam spokojnej siwej klaczy. Przede mną były drogi na północ, południe i zachód. Nie

miałam pojęcia, dokąd jechać.

W końcu przez trzy dni jechałam na północ, do zwęglonych ruin Twierdzy Ysle. To jedyne, co mogłam wymyślić.

Owce pasły się na zielonym wzgórzu, między kamieniami i ruinami ścian. Obora, gdzie się urodziłam, istniała jedynie w mej pamięci; na jej miejscu rosły teraz polne kwiaty. Usiadłam na schodach, które kiedyś prowadziły do środka; teraz wznosiły się siedem stóp w górę i kończyły w powietrzu. Zjadłam chleb i ser, pogrążona we wspomnieniach. Stary pastuch, który widział moją matkę, od dawna nie żył; ci, którzy znali mnie najlepiej, z kuchni i podwórza, zginęli albo rozproszyli się po świecie. Gdzie mam jej szukać? Kogo zapytać? Nagle coś dotknęło mojego policzka: wiatr poruszył kraniec jedwabnej chusty, którą zostawiła mi matka. Dlaczego, zapytałam sama siebie w nagłym przypływie rozpaczy, dlaczego zachowałam ją przez te wszystkie lata? Matka zostawiła mi tak mało: tylko chustę i dziwny kawałek metalu, który nosiłam teraz na srebrnym łańcuszku. Srebrnoszary, nieozdobiony, cieńszy od monety metal był owalny, wielkości połowy oka, z paroma dziwnymi nacięciami. Nie miał znaczenia ani wartości. Jaka kobieta dałaby własnemu dziecku zimny, bezużyteczny kawałek metalu zamiast imienia?

Ale pomyślałam, że wisiorek i chusta to wszystko, co mi po niej zostało. Od tego muszę zacząć.

Chusta znów dotknęła mojej twarzy, więc nieświadomie ją pogłaskałam. Była lekka jak oddech. Zdjęłam ją z szyi i zanurzyłam twarz w jej miękkości. Zdawało mi się, że czuję zapach wspomnień: nici biegły przez stare ognie, kurz i zakrwawione w bitwach żelazo, słone morskie wiatry, nawet zapach obory. Całe moje życie kryło się w tych delikatnych nitkach… Powąchałam mocniej: woń łąki, chleba z pieców, świeżo skoszonego siana, zapach róż pnących się po ścianie przy podwórzu w długi, wiosenny wieczór…

Czułam noc, zaglądającą przez otwarte drzwi. Chusta była rozciągnięta na krosnach jej jasne nitki błyszczały w świetle ognia. Dłonie, szczupłe, delikatne, zniszczone od pracy, szybko przesuwały czółenko. Kawałek metalu na srebrnym łańcuszku wypadł zza ubrania, kiedy tkaczka pochyliła się nad robotą…

Podniosłam twarz z chusty, mrugając. Czyżbym na chwilę się zdrzemnęła?

A może ktoś ukryty w lasach i na pagórkach Krainy Dolin wyczuł, że go szukam i wysłał do mnie myśl?

Wstałam. Kiedy spałam, cienie się wydłużyły: było już późne popołudnie. Moja klacz skubała trawę za starą ścianą dojami. Zeszłam z połamanych schodów i zawołałam ją. Kiedy stopą uderzyłam w trawę, usłyszałam dźwięk z grobu, z innego życia: niesamowite, grzmiące odgłosy broni, która zniszczyła Twierdzę Ysle.

Dosiadłam klaczy i zjechałam ze wzgórza, czując, że moje nieosłonięte plecy są celem szerokim jak pole kukurydzy. Nie wiedziałam, czy dźwięk był tylko kolejnym echem z mojej pamięci, czy też chwyciły mnie rozbudzone, ciemne siły Wielkiego Pustkowia. Po prostu uciekałam. Czułam, że później dowiem się, przed czym.

Spędziłam noc w karczmie. Była ponurym, hałaśliwym miejscem o cienkich ścianach, ale przynajmniej czułam się tam bezpieczna. Przez dwa kolejne dni jechałam dalej na pomoc. Powiedziałam sobie, że to kierunek jak każdy inny; mogłam skręcić w każdym momencie, z dowolnego powodu. Ale nawet kiedy poczułam przed sobą dziwne, posępne Wielkie Pustkowie, wciąż jechałam na północ. Drogi stały się węższe, pobrużdżone, ocienione poskręcanymi drzewami. Ludzie wydawali się bardziej gburowaci; nawet pola były kamieniste. Odniosłam wrażenie, że lekki wiatr nieżyczliwości wieje nad tą częścią Krainy Dolin, sprawia, że mieszkańcy odmawiają obcemu dobrego słowa, a nocą zabiera światło z ich zniszczonych domów. Zaczęłam odczuwać wpływ tej atmosfery: ogarnął mnie gorzki, gniewny żal, że nie miałam prawdziwego imienia ani domu, że byłam niekochana, opuszczona - mimo że przez całe życie mój dom znajdował się tam, gdzie jechałam, i nigdy nie czułam się niechciana. Ale gorycz i gniew zakiełkowały we mnie jak nasienie Zła przywiane z Wielkiego Pustkowia. Nie poznawałam sama siebie. Pewnej nocy, po raz pierwszy od lat, dałam się

wciągnąć w głupią, niebezpieczną kłótnię.

Zaczepił mnie podchmielony chłopak, strażnik z jakiegoś pobliskiego domostwa. Przyszedł z paroma przyjaciółmi do tawerny, gdzie siedziałam cicho w kącie i jadłam wodnisty gulasz. Nikt z pozostałych - rolników i kupców - nie zwracał na mnie uwagi, mimo że od dnia, w którym znów usłyszałam śpiewające miecze, podróżowałam uzbrojona. Byłam bardzo zmęczona, załamana; gulasz wcale mi nie pomagał. Podniosłam wzrok w niewłaściwym momencie i napotkałam spojrzenie młodego strażnika. Jego oczy zalśniły; wiedziałam, że mam kłopoty, a dusza uciekła mi do pięt. Nie musiałam bronić reputacji od wielu lat; czułam się zbyt znużona, żeby robić to teraz. Chciałam po prostu spokoju, a najłatwiejsza droga do osiągnięcia celu, srebrna i śmiercionośna, stała oparta o ścianę za mną.

- Kogo my tu mamy? - wykrzyknął młodzieniec. Zwrócił na siebie uwagę kolegów, oblewając ich piwem. - Pani wojowniczka? - Zawzięcie żułam kawałek łykowatego mięsa, ignorując go, ale on już ciągnął przyjaciół przez salę. - Dla jakiego domu walczysz, pani? Domu pełnego kobiet? No, powiedz! - Nachylił się nad stołem, prawie wpadając w moją miseczkę. - Dla jakiego domu? Wreszcie na niego spojrzałam.

- Walczyłam za Twierdzę Ysle i sulkarskich kupców - powiedziałam spokojnie.

- A teraz? - nalegał.

- Nie jestem do najęcia.

- Dla nikogo? - zapytał, chłopięco łypiąc okiem. Zignorowałam to, wzięłam kolejny kawałek mięsa i z trudem go przełknęłam. Usiadł przy moim stole. Otoczyli go uśmiechnięci przyjaciele; chłopi patrzyli na nas obojętnie. Poczułam, jak jego ręka zsuwa się po moich włosach i zdejmuje wstążkę, którą je przewiązałam. - Powiedz prawdę. Jesteś za ładna jak na wojowniczkę. Najlepiej walczysz już po bitwie, kiedy rozgrywa się ona ponownie w opowieściach przy ognisku. Ale kogo to obchodzi? Jestem pewien, że umiesz zabawić mężczyznę. Ukradłaś ten miecz poległemu wojownikowi?

Zdjął dłoń z moich włosów i przesunął po długim mieczu w pochwie gestem takiej samej lekkiej pieszczoty. Zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kiedy oprzytomniałam, stałam z nagim ostrzem w dłoni. Młody strażnik stał oparty o ścianę; widziałem, jak mięśnie na jego szyi poruszały się, kiedy przełykał ślinę pod końcem miecza skierowanym w górę, gotowym do przebicia się przez usta do samego środka głupiej głowy. Mówiłam. Głos drżał mi z wściekłości tak silnie jak ręka.

- Ten miecz został wykuty dla mnie w zbrojowni Twierdzy Ysle; dostałam go z rąk ostatniego pana tej osady. Pierwszą walkę stoczyłam, kiedy byłam młodsza od ciebie. Jestem wojowniczką od dziesięciu lat, walczyłam na Wyżynie Hallack i na morzu i nigdy przez te wszystkie lata nie miałam takiej ochoty kogoś zabić jak dziś.

Jego twarz była śmiertelnie blada. Towarzysze siedzieli cicho jak myszy. Zamordowałabym go z każdego powodu: wystarczyłoby złe słowo, skrzypiące drzwi, uderzenie łyżeczką o miskę. Nieważne. Nagle ktoś przy moim ramieniu mruknął: - Przepraszam - tak grzecznym, rozsądnym tonem, że moja furia nieco zelżała. W tej chwili pięść rozmiaru szynki uderzyła pijanego strażnika w głowę. Młodzieniec zwalił się na podłogę, z dala od mojego miecza.

Ten sam głos przemówił znowu, ta sama ręka zakrzątnęła się, by zabrać pochwę miecza i mój płaszcz.

- Czy to twoja klacz stoi na podwórcu, pani? - Kiwnęłam głową, oniemiała. - Znam spokojniejsze miejsce na kolację. To jedzenie nadaje się dla świń. Chodź.

To był najpiękniejszy z głosów, które kiedykolwiek wydawały mi rozkazy; przypuszczam, że poszłam za nim właśnie dlatego. Kiedy wyszłam na podwórze, zaczęłam się trząść, nie z gniewu, lecz z przerażenia, że byłam tak blisko zabicia człowieka w głupiej sprzeczce.

Próbowałam dosiąść konia, potem poddałam się i oparłam o bok siwej klaczy.

- Co się ze mną dzieje? - zastanawiałam się, a mój wybawca odpowiedział:

- To wina tego miejsca.

Wreszcie na niego spojrzałam. Był mniej więcej w moim wieku, krzepki jak największy rolnik,

którego w życiu widziałam. Przerastał mnie o głowę. Jego włosy koloru jęczmienia opadały na brwi; nos pasował do wzrostu; oczy, jak głos i mina, były jasne, dobrze usposobione. Kiedy na niego patrzyłam, dodał:

- Pomyślałem, że możesz żałować zabójstwa. Wciągnęłam powietrze i kiwnęłam głową. Zobaczyłam błysk ulgi w jego oczach i uświadomiłam sobie, że wciąż trzymam nagi miecz. Wzięłam od niego pochwę.

- Tak. Dziękuję. - Schowałam miecz i wzięłam płaszcz. Wsiadłam na konia, a oczy mężczyzny zmieniły wyraz.

- Czekaj! Myślałem... Nie możemy zjeść razem?

- Nie jestem już głodna - odrzekłam. - I mam przed sobą długą drogę. Tak sądzę. Jestem ci bardzo wdzięczna. Nigdy jeszcze nie zabiłam nikogo w tawernie.

- Wygląda to nie najlepiej - powiedział.

- Możesz pomyśleć, że często wdaję się w kłótnie.

- Nie. Wcale tak nie myślę.

- Ale tak nie jest. Minęło już tyle czasu, że nawet zapomniałam, jak się tańczy z bronią. - Podniosłam wodze. Jego głos znów mnie zatrzymał.

- Ale kim jesteś? - zapytał zuchwale - Dokąd jedziesz?

Spojrzałam na niego i z zaskoczeniem dostrzegłam w nim zachętę, jakiś impuls, który czynił moje sprawy jego sprawami. Uświadomiłam sobie, że lubię patrzeć na tę młodą, dużą twarz z jasnym zarostem, przypominającym skoszone pole. Spokojnie mogłam mu powiedzieć część prawdy.

- Jestem Lyse, urodziłam się w oborze w Twierdzy Ysle. Zdecydowałam, że czas odnaleźć matką.

Jego brwi uniosły się, schowały pod włosami.

- Dlaczego? - zapytał rozsądnie. - Jeśli to tam cię zostawiła?

- Nie wiem. Nie muszę tego rozumieć, ja po prostu muszę to zrobić. - Wyciągnęłam skrawek metalu spod koszuli, żeby mu udowodnić, że coś mi dała - niewiele, ale zawsze coś. Metal lśnił dziwnie, w mroku przybrał kolor księżyca. - Zawiesiła mi to na szyi. I owinęła mnie w tę chustę.

Patrzył na metal. Jego ręka wyciągnęła się odruchowo, potem opadła: drobny gest, który pozwolił mi złapać oddech.

- Wiesz, co to jest.

- Nie. Ale wiem, skąd pochodzi.

- Skąd?

Ale, sprytny jak kupiec, długo się targował o to „skąd”. Nie powie mi, gdzie to jest; nie pojadę tam sama, bo to niebezpieczne; tak czy inaczej, trudno tam trafić. On sam nie miał zbyt wielkiej ochoty na tę podróż; poznałam to po zmarszczkach niezadowolenia i niesmaku, które utworzyły się wokół jego ust. Ale z jakiegoś powodu nie chciał mi pozwolić odejść ze swojego życia tak przypadkowo, jak do niego weszłam.

- Dobrze - powiedziałam wreszcie. - Zawieź mnie tam. - Uśmiechnął się, a jego twarz ozdobił rumieniec, jakby odniósł wielkie zwycięstwo, a nie przystał na spotkanie z niebezpieczeństwem.

Ustaliliśmy, że zanocujemy w karczmie, ale po drodze nie napotkaliśmy takiego miejsca. Spędziliśmy więc noc między drzewami, podzieliliśmy się zapasami. On miał suszone mięso, daktyle i brandy, a ja suszone jabłka i słony, przeplatany niebieskimi żyłkami ser. Podczas posiłku poczułam, że umysł mój odżywa, więc mogłam wreszcie pomyśleć o towarzyszu.

- Kim jesteś? - zapytałam i uświadomiłam sobie, że czas, w którym powinnam zadać to pytanie, dawno minął. Ale mężczyzna śmiał się do mnie. Rozciągnął się na ziemi, jego twarz w połowie oświetlona księżycem, w połowie ogniskiem, wyglądała na zadowoloną z legowiska i kamiennej poduszki.

- Jestem nieprawym synem pana Twierdzy Hollow - powiedział. Moje oczy rozszerzyły się w ciemności, bo Twierdza Hollow była historią, baśnią, mitycznym miejscem ponurej biedy i niesamowitych wydarzeń. Bycie dzieckiem Twierdzy Hollow oznaczało szczęście, bycie bastardem

stamtąd - nieciekawe przeznaczenie.

- Mimo to wydajesz się zadowolony - skomentowałam.

- Zdarzają, mi się dziwne rzeczy - dołożył gałąź do ognia. - Przyzwyczaiłem się do nich.

- Na przykład?

- Kiedyś znalazłem kobietę leżącą przy drodze. Pomyślałem, że zemdlała ze znużenia i głodu, więc zatrzymałem się i nakarmiłem ją wszystkim, co miałem. Okazało się, że była Czarownicą, wróciła właśnie z podróży na Wielkie Pustkowie. Spojrzała o północy na błękitny klejnot, który tam znalazła, i odczytała moją przyszłość.

- Co zobaczyła?

- Odgadła, że jestem dzieckiem Twierdzy Hollow - zaśmiał się. - Potem dała mi klejnot, żebym go sprzedał, i poszła swą tajemniczą drogą. Kupiłem konia i miecz, bo swoje straciłem w bitwie w Twierdzy Marye, po czym dołączyłem do armii w Dolinie Kyll, żeby oberwać latającą bronią w czasie…

- Ty też walczyłeś w bitwach o trzy osady?

- Na ogół nie walczyłem, bo leżałem ranny. To było dziwne... Nie widziałem, co mnie uderzyło i nie krwawiłem zbyt obficie. Czułem, jakby lód wszedł w moje żyły, spowolnił krew i myśli. Widziałem różne rzeczy: nasz świat postrzegany obcymi oczami wroga. Nie postrzegały kolorów, rozróżniały za to ciepło i zimno. Szczególnie zimno. Kiedy nadeszła jesień, a deszcze przyniosły wilgoć i chłód, wszystko im się pomieszało.

- Czego chcieli? - wyszeptałam.

- To też widziałem. Przyciągały ich kawałki metalu.

Przełknęłam ślinę. Pod moim kawałkiem metalu gardło było tak suche, że ledwie mogłam oddychać.

- Taki?

- Wyjechałaś z Doliny Ysle po ostatniej bitwie, prawda? Zniknęłaś na długi czas.

- Tak. - Napiłam się brandy, przysunęłam się do ognia. Było mi zimno, jakby przenikała mnie lodowata wizja. - Pojechałam na południe, potem wypłynęłam w morze.

- A teraz - powiedział miękko - wróciłaś.

- Nie boisz się? - szepnęłam. - Mnie? Bo ja tak.

Usiadł prosto i spojrzał na mnie.

- Ty nie jesteś niebezpieczna. Ani ten kawałek metalu. To oni.

- Ale…

- Chcesz go zdjąć, gdzieś pogrzebać?

Kiwnęłam głową.

- Tylko jak rozpozna mnie matka?

Zamilkłam na dłuższy czas. Jego głos jakby wyszedł z ogniska, wypowiedział moje myśli.

- Kim jest twoja matka, że zostawiła dziecko na pewną śmierć?

Łza popłynęła po moim policzku. Starłam ją natychmiast i wzięłam się w garść.

- Synu Twierdzy Hollow, dokąd mnie zabierasz?

- Namówiłem cię do drogi i opowieści o twoich losach - powiedział. - Teraz muszę jechać z tobą.

- Gdy byłeś ranny i drzemałeś, czy widziałeś jeszcze coś związanego z tym metalem? - Słowa, które wypowiedziałam, miały poszarpane brzegi, raniły mi gardło. Nie widziałam twarzy mężczyzny; spuścił głowę i słuchał mnie uważnie. Widziałam, jak jego jasne włosy poruszyły się, gdy potrząsnął głową. Przełknęłam ślinę, ale słowa wciąż paliły. - Kim jesteś? Jak się naprawdę nazywasz?

- Jaryl - odrzekł. - Jestem jedynym ocalałym dzieckiem, bastardem pana Twierdzy Marye. - Pochylił się nad gasnącym ogniem, swą wielką dłonią otarł mi łzy z twarzy, potem dołożył do ognia. - Moja matka była kapłanką ze świątyni Seely, złamała śluby dla miłości. Widzisz zatem, iż jako syn z nieprawego łoża zrujnowanego ojca i przeklętej matki, naprawdę jestem dzieckiem Twierdzy Hollow. Przynajmniej znałem ich oboje, widziałem, że się kochali. Mogłem trochę powalczyć dla ojca, zanim zginął.

- Mówiono, że był silnym, dobrym człowiekiem.

- W czasie bitew słyszałem opowieści o tobie.

- Rozpoznałeś mnie w tawernie?

- Tak, w chwili gdy dobyłaś miecza. Wszystkich nas poraziło. Nawet płomienie w palenisku zamarły.

Sprawił, że się uśmiechnęłam. Znów sięgnął ponad ogniem i wsunął dłoń za moją głowę. Zobaczyłam jego oczy, wesołe, odbijające płomienie, i pozwoliłam się objąć. Nagle złapał oddech i puścił mnie, żeby zdławić języki ognia na rękawie.

Śmiałam się bez opamiętania. Odsunął się.

- Przepraszam - wykrztusiłam. - Przepraszam.

Westchnął.

- Nawet jak na mnie to było bardzo niezdarne. Też przepraszam. - Usiedliśmy niepewni, wciąż dzieliło nas ognisko, niewinnie igrające z kłodą. Nie całowałam się z nikim chyba od stu lat. Zastanawiałam się, czy pożądał mnie, czy mojej legendy; on też zdawał się tego nie wiedzieć.

- Boli cię? - zapytałam ostrożnie; w tym samym momencie on powtórzył:

- Przepraszam. - Zamilkliśmy oboje, każde z nas czekało, aż odezwie się drugie. Odchrząknął.

- Poszukam więcej drewna.

- Ciepła noc.

- Wiem - powiedział po prostu. Słyszałam, jak odchodzi. A potem poczułam, jak moje całe ciało ogarnia chłód, kiedy uświadomiłam sobie, o czym myślał: ostatnia spokojna noc w Ysle bardzo przypominała tę.

Położyłam się na miękkiej ziemi, kawałek metalu dotykał mojej szyi jak śmiercionośne ostrze.

Ale tej nocy nic nas nie niepokoiło. Kiedy przyszedł świt, znów ruszyliśmy w drogę, przez gęste, ciemne lasy, gdzie nie śpiewały ptaki, potem ścieżką między stromymi skałami. Późnym popołudniem zjechaliśmy ze ścieżki na szeroką, kamienistą równinę ograniczoną purpurowo-szarymi górami; była to jałowa południowa granica Wielkiego Pustkowia.

Tu równina jeszcze żyła. Małe, ciemne strumyczki przecinały pokrytą porostami i kamieniami ziemię; samotne drzewa, poskręcane i poszarpane przez wiatr, przełamywały mglisty horyzont. Ale pośród kamieni i strumyków trawa była blada i szorstka; nie wyżyłyby na niej nawet górskie owce. Powietrze pachniało kurzeni i deszczem, który nigdy nie padał. Tu i tam nad powierzchnią górowały wielkie, ciemne skały, przypominające wędrowców takich jak my, przedzierających się przez równinę w nieokreślonym kierunku.

Właśnie tam, patrząc na surowy, ponury krajobraz, miałam kolejną wizję.

Gdzieś na równinie skały wyrwały się z objęć wody, mchu i chłodnej ziemi. Zbudowały z siebie maleńki domek… W cieniu domku coś błyszczało, łagodnie wyłaniając się i kryjąc w ciemności. Coś bardzo małego, coś…

Wróciłam do siebie. Ręka Jaryla spoczywała na moim ramieniu. Tak mocno przyciskałam metal do piersi, że skaleczyłam się w dłoń. Krzyknęłam, a może to on: jakiś głos odbijał się echem w powietrzu.

Delikatnie zdjął moją rękę z metalu. Dłoń, którą otworzył, nie przypominała dłoni damy: pokryta była bliznami i zrogowaceniami, a teraz jeszcze krwawiła. Zsiadł z konia, poszperał w mchu przy strumieniu i wyciągnął całą garść czegoś purpurowego. Przycisnął to do mojej dłoni i pulsowanie ustało.

- Mieszkałem jakiś czas u starej kobiety, która znała wszystkie liście, trawy, grzyby i mchy na tych starych wzgórzach - powiedział, bandażując mi rękę. - Byłem wtedy dzieckiem. Uciekłem z innego miejsca… Znalazła mnie śpiącego, skulonego na kępie krwawnika, nagiego i wygłodzonego, jak mówiła, dzikusa. Zabrała mnie do domu i nakarmiła, nauczyła, jak zbierać potrzebne jej rośliny. Kochałem ją. Kiedy umarła, rzuciłem się do trzęsawiska. Taki byłem dziki... - zaśmiał się. Patrzyłam

na niego.

- Jak…

- Przechodził jakiś człowiek, wyciągnął mnie. Walczyłem z nim, chciałem umrzeć. Zawarliśmy umowę: jeśli pojadę z nim na pięć lat i nauczę się rzemiosła wojownika, pod koniec tych pięciu lat znów się pobijemy. Jeśli wygram, będę mógł spokojnie rzucić się w bagno. Nie miałem jeszcze dwunastu lat, ale byłem wysoki, spodobała mu się moja siła. Zabrał mnie do Twierdzy Marye. Pięć lat później poznałem pana Marye, przypadkiem spotkałem go na schodach. Spojrzał mi w oczy, ja jemu, i obaj zdaliśmy sobie sprawę, kogo zobaczyliśmy. On ujrzał kapłankę ze świątyni Seely, ja ojca. Wciąż był żonaty, a moja matka nie żyła od dawna; nie wiedział, co się ze mną działo aż do momentu, kiedy wpadłem na niego na schodach, przy - odziany w barwy jego domostwa.

- Co powiedział? - zapytałam jak w transie. Jaryl się uśmiechnął.

- Nic. Patrzył tylko na mnie i zorientowałem się, jak bardzo kochał moją matkę. Potem pocałował mnie w policzek i zszedł na dół. Usiadłem na schodach, oszołomiony, aż ktoś mnie przepędził. Nigdy nie mówił o tej sprawie - zawsze był bardzo powściągliwy - ale czasami przychodził na podwórzec, gdzie ćwiczyliśmy, i osobiście dawał mi lekcje. Sądziłem, że po jakimś czasie dojrzeje do rozmowy. Ale dwa lata nie wystarczyły. Twierdza Marye upadła, a on zginął. Ja walczyłem o Twierdzę Kyll, byłem ranny, potem i ona padła... Taki był koniec mojego życia rodzinnego.

- Co robiłeś później? - zapytałam.

- Tak jak ty, to, co musiałem.

Znów dosiadł konia, spojrzał na równinę. Jego rynsztunek zwrócił moją uwagę: po raz pierwszy zobaczyłam, że jest niekompletny.

- Nie masz miecza.

Spojrzał na mnie. Tym razem - też po raz pierwszy - zauważyłam kolor jego oczu: jasny błękit, który niczego nie ukrywał. Uśmiechnął się, ubawiony.

- Nigdy specjalnie nie lubiłem walczyć.

Potem dotknął mnie lekko, jakby zawracając na drogę.

- Co zobaczyłaś, kiedy się wtedy zatrzymałaś?

- Dom. - Odetchnęłam i zaczęłam sobie przypominać. - Maleńki kamienny domek, gdzieś przed nami. A w domku../ - moja ręka sięgnęła po metal, jakby dotykanie go pozwalało mi widzieć wyraźniej - … to.

Chrząknął. Wieczorny wiatr wiał ze wschodu. Był to lekki, zły, nieprzyjemny wiatr, który grzebał w ubraniach jak złodziej. Zadrżałam. Jaryl, z głową przy mojej głowie, przyjrzał się kawałkowi metalu w mojej dłoni. Ja patrzyłam na odcienie pszenicy i jęczmienia w jego włosach i na mięśnie karku. Nagle drgnął i zesztywniał, jakby go coś uderzyło. Odjechałam kawałek od niego, gardło ścisnęło mi się ze strachu i złości. Dobyłam miecza, spojrzałam w tył, na drogę, pewna, że nasza rozmowa o dawnych bitwach sprowadziła tu napastników ze śpiewającymi mieczami.

Jaryl też zawrócił konia, trochę dziko rozejrzał się wkoło.

- Co się stało?

Przez chwilę na niego patrzyłam. Potem westchnęłam i schowałam miecz.

- Dlaczego podskoczyłeś? Przestraszyłeś mnie.

- To ty mnie przestraszyłaś - oświadczył. Podjechał bliżej i podniósł metal. - Spójrz.

- Co? To krew z mojej ręki - powiedziałam ostrożnie.

Moje ciało wciąż nie mogło dojść do siebie po tym fałszywym alarmie.

- Tak. Twoja krew. Teraz popatrz.

Spojrzałam. Zobaczyłam to co on i zaparło mi dech w piersiach. Pod cienką warstwą krwi pokazały się słowa w obcym języku, wycięte w metalu w maleńkich rządkach, które dochodziły aż do krańca, gdzie metal był ułamany.

- Nie - szepnęłam. - Nieułamany, odcięty. Ale co to za język? Co tu jest napisane? Rozumiesz?

- Nie. - Jego głos brzmiał jak z dużej odległości. - Nigdy przedtem nie widziałem czegoś takiego. Ale łatwo wytłumaczyć, dlaczego został przecięty.

- Cóż - powiedziałam po chwili. - Wyjaśnij to jakoś zrozumiale.

W końcu podniósł głowę. Z jego twarzy znikła cała radość. Nagle wydał mi się starszy, a pod powierzchownością wojownika zobaczyłam innego mężczyznę, którego przedtem nie widziałam: człowieka, który zbiera zioła i rozpoznaje stare języki. Powiedział:

- Dwie połowy tworzą całość; całość jest bardzo niebezpieczna. Twoja matka nie była w stanie zniszczyć jej wiele lat temu, więc ją przecięła. Chyba wciąż trzeba to zniszczyć, bo w przeciwnym wypadku twoja matka zakopałaby połowę albo wrzuciła do głębokiej wody, a nie zawiesiła na szyi noworodka. Na pewno ma drugą część.

Pierwszy raz w życiu poczułam się bardzo mała i słaba na tej szerokiej, wietrznej równinie.

- Ona mnie prowadzi - powiedziałam i zadrżałam. - Jaryl. Nie znamy jej. Skąd mamy wiedzieć, do czego to wykorzysta?

- Jak mogłabyś się powstrzymać przed pójściem do niej? - zapytał i wiedziałam, że ma rację. Nikt i nic nie mogło mnie zatrzymać.

- Ale jak - dociekałam niecierpliwie - mam znaleźć maleńki kamienny domek na tej wielkiej równinie?

Zastanawiał się. Kiedyś w swej przeszłości musiał się już spotkać z takimi sytuacjami.

- Miałaś inne wizje?

Opowiedziałam mu o śnie, który przyśnił mi się, gdy siedziałam wśród ruin Ysle. Nie powiedziałam mu o śmiertelnym śpiewie przeszłości; wystarczyło nam to, co mieliśmy przed sobą. Bezwiednie mruknął; myślał.

- Spróbuj z chustą - powiedział w końcu. - Nici się tkają, podobnie jak życie. Może utkała tu twoją ścieżkę.

Próbując zatem znaleźć maleńki domek na ogromnej równinie, chwyciłam chustę i przyłożyłam ją do twarzy. Do wieczora jechaliśmy w milczeniu. Mijaliśmy ciemne kamienie, które ziemia wyrzuciła z siebie i ułożyła w tajemniczy księżycowy wzór. Patrzyłam, jak czarny kruk siada na skale pokrytej różowym mchem. Było to pierwsze żywe stworzenie, które tu zobaczyłam. Potem po naszej ścieżce przesunął się czarny wąż, ale szybko zniknął nam z oczu. Powiał wiatr i kraniec chusty zatkał mi nos i usta. Poruszyłam głową, żeby złapać oddech, pasmo włosów zakryło mi oczy.

Ciemne cienie domku z otwartymi drzwiami... Blade światło odsłoniło twarde klepisko. Moja połówka kręciła się w półmroku, odbijała światło, błyszczała. Ktoś stał w cieniu, trzymał metal na łańcuszku. Przedmiot wciąż się obracał i błyszczał, zapraszał mnie. Zapraszały mnie też kamienie domu i sama ziemia. To tu, mówiła. To jest to miejsce.

W wizji zobaczyłam cień wyginający się w łuk nad ziemią, łączący ziemię z powietrzem jak czarna tęcza nad domem.

To tu. To tu.

Kiedy znów zobaczyłam świat, powiedziałam:

- Wschód. Jedziemy na wschód.

Zsiedliśmy z koni, bo szybko zapadała noc. Pochłonięta wizją, nie mówiłam wiele; ledwie mogłam myśleć. Jaryl też jadł w milczeniu. Był zmartwiony. Ale od czasu do czasu czułam jego wzrok na swojej twarzy. Raz sięgnął ręką, zdjął okruszek z kącika moich ust. To odwróciło mój ą uwagę; z tą samą dziwną intensywnością patrzyłam na niego, jakby był zarazem daleko i bardzo blisko, jakby był obcym, a jednocześnie przyjacielem.

Poczułam, że delikatnie mnie całuje; to też było bardzo odległe.

Przebycie dzikiej, pustej równiny zajęło nam cztery dni. W dzień niebo było szare, w południe robiło się parno, wieczorem za zimno. Ale nocą zdawało się, że spadają na nas gwiazdy, a wiatr wyśpiewuje dziwne pieśni. Wciąż mówiłam bardzo niewiele, bo wszystkie moje myśli skoncentrowane były na maleńkiej, obracającej się plamce światła. Pewnej nocy jednak, kiedy leżeliśmy przy ognisku na twardej ziemi, poczułam, że gwiazdy wpadają mi do oczu i znów usłyszałam swój głos:

- Jakie one piękne, te wszystkie obce światy.

- Tak - powiedział Jeryl, ale w jego głosie można było wyczuć wątpliwości i ostrzeżenie.

Późnym popołudniem czwartego dnia zobaczyłam czarną tęczę.

Ściągnęłam wodze, zdumiona, i uświadomiłam sobie, że znów jestem wolna. Jaryl, pomrukując z zaskoczenia, zatrzymał się równie gwałtownie. Dwa ogromne czarne kamienie połączyły się, tworząc trójkąt. A między nimi stał maleńki skalny domek.

Kiedy tak patrzyłam, nie wiadomo czemu poczułam chłód. Kamienie zrosły się za sprawą czasu i wody; musiały oprzeć się o siebie tysiące lat temu. Nie dziwiło mnie, że ktoś zbudował pod nimi domek. Ale coś mi nie pasowało: domeczek w środku nicości, same głazy...

Żyły. Kiedy patrzyliśmy, z wierzchołka trójkąta uwolniły się błękitne, świecące pasma, opadały do samej ziemi.

Przez otwarte drzwi domku zauważyłam błysk metalu, jakby w głębokim cieniu rozbłysło nagle światło. Przyłożyłam zmarzniętą dłoń do ust. To było miejsce magii, tajemnicy, nieodpowiednie dla młodej wojowniczki. Potem pomyślałam: Lyse z Twierdzy Ysle, damo z obory, na tym świecie nie masz nic oprócz odwagi, a jeśli ją teraz stracisz, postradasz wszystko.

Wtedy wyszła: z daleka zobaczyłam maleńką figurkę z wielkimi czarnymi głazami nad głową. Czekała na nas.

Kiedy mnie zobaczyła, zamrugała: ujrzała dobrze zbudowaną kobietę o szerokich ramionach, odzianą w strój wojownika, z mieczem u boku. Stary pastuch dobrze ją zapamiętał: była szczupła, jej ciemne włosy zaledwie zaczynały siwieć, miała delikatne, spracowane ręce z mojego snu. Jej połówka metalu wisiała na łańcuszku, który kobieta trzymała w dłoni; od czasu do czasu przedmiot migał swym własnym bladym światłem.

Zsiadłam z konia. Patrzyłyśmy na siebie, nieruchome. W końcu stwierdziła:

- Zachowałaś chustę.

Głos był delikatny jak jej postać. Odgarnęłam włosy z twarzy. Gdzieś zgubiłam wstążkę, teraz przed oczami wciąż miałam ciemną pajęczynę. Powiedziałam:

- Kim jesteś? Kim był mój ojciec, że twoja córka wyrosła na taką olbrzymkę?

Ale jej wzrok przesunął się ze mnie na Jaryla.

Poczułam nagły ból i gniew: przebyłam tak długą drogę, żeby ją znaleźć, a ona już o mnie zapomniała. Przecież ja nie potrzebowałam matki. Nigdy. Ona nawet nie wyglądała na moją matkę. Potem usłyszałam, jak mówi do Jaryla:

- Jesteś dzieckiem Twierdzy Hollow. - Mój gniew zmienił się w oszołomienie. Jego mina bardzo przypominała moją.

- A ty Czarownicą z Wielkiego Pustkowia, którą znalazłem na drodze. Nakarmiłem cię resztkami suchego chleba i sera.

- Dałam ci błękitny klejnot. Teraz ty przyprowadziłeś mi dziecko.

Wreszcie odzyskałam mowę.

- Pochodzisz z Estcarpu. - Kiwnęła głową i westchnęła.

- Nadal byłabym w Estcarpie, gdybym nie znalazła tego metalu. Dlatego nie mogę się stąd ruszyć.

- Byłaś na tej równinie.

- Od twych narodzin.

Zmieniła się pod moim wzrokiem: mimo że wyglądała na delikatną, miała w sobie siłę wielkiego wojownika.

- Ale dlaczego? - szepnęłam. - Dlaczego? ` Odwróciła głowę, by spojrzeć na głazy.

- Strzegę tej Bramy. Dziwna armia z Wielkiego Pustkowia, która zaatakowała Dolinę Ysle dziesięć lat temu, była na tym świecie przez tysiąc lat, ale jej dom znajduje się gdzie indziej. Ktoś obdarzony wielką Mocą dawno temu zrobił klucz, żeby zamknąć Bramę przed innymi z ich świata, którzy chcieliby się tu dostać. Znalazłam klucz na Wielkim Pustkowiu, zanim się urodziłaś, i rozszyfrowałam go. Ale nie mogłam zniszczyć. Podzieliłam go więc, zostawiłam połowę przy tobie, po części dlatego, byśmy mogły się rozpoznać, gdyby jakiś traf nas połączył, po części, żeby ukryć go przed armią obcych. Ale w jakiś sposób wyczuli jego Moc w Dolinie Ysle i przybyli na poszukiwania. Mnie znaleźć nie mogli: Moc tej Bramy maskuje Moc klucza. Runy na kluczu powiedziałyby im, jak otwierać i zamykać Bramę na każde życzenie. Obcy mają armię, która bardzo chce tu wejść.

- Skąd możesz to wiedzieć?

Znów rzuciła okiem na głazy. Niebieski ogień zsuwał się z nich po cichu, wkrótce znikł.

- Widać ich Moc.

Na chwilę ogarnęła mnie panika. Wydawało mi się, że to bardzo głupie miejsce dla naszej trójki: Brama na pustej równinie, ciemność, z której mogą wylać się gwiazdy.

- Masz już oba kawałki - powiedziałam. - Jesteś w stanie go zniszczyć?

Przytaknęła. - Już wiem jak.

- Więc zrób to! Czekałam dwadzieścia sześć lat, żeby się z tobą spotkać, a ty siedziałaś dwadzieścia sześć lat na tej mrocznej równinie - to wystarczy nam obu.

Otworzyła usta, by odpowiedzieć, ale tego nie zrobiła. Zamiast tego uśmiechnęła się do mnie, a moje serce nagle podskoczyło - wyglądała, jakby była z czegoś bardzo zadowolona. Na chwilę zapomniałam o Bramie.

- Estcarp. - Znów skinęła głową, milcząca, wyczekująca. - Co sprowadziło cię tu przez morze?

- Czułam, że coś niebezpiecznego kłuje się w tej części świata. Musiałam to znaleźć. Ty zjawiłaś się nieoczekiwanie.

- Dziewięć miesięcy zwykle nie wystarczy, by dopłynąć z Estcarpu do Wyżyny Hallack.

- Nie.

- Więc?

- Zostałaś poczęta na morzu. - Przerwała; tym razem to ja czekałam. - Szłam sama z tej równiny, przez Krainę Dolin, szukając dla ciebie domu, kiedy poczułam, że chcesz już się wydostać. Kiedy doszłam do Twierdzy Ysle, nie mogłam iść dalej, poza tym odniosłam wrażenie, że to spokojne, dobre miejsce. Nie mogłam zatrzymać cię na równinie, nie miałam też niczego, co pomogłoby ci rosnąć w świecie między ludźmi. Utkałam tylko tę chustę z nici, którą owady na równinie wypuszczają z siebie przed świtem. To było wszystko, co mogłam ci dać. Wszystko, co miałam. - Znów się uśmiechnęła, chociaż w jej oczach zabłysły łzy. - Spójrz na siebie. Przeżyłaś beze mnie, wyrosłaś na silną, zdolną, inteligentną dziewczynę, nawet zatrzymałaś przedmioty, które ci dałam, mimo że musiałaś mnie czasami nienawidzić. Usłyszałaś moje wołanie i przyszłaś. Nie spodziewałam się żadnej z tych rzeczy. Ale na wszystkie miałam nadzieję. Jak cię nazwali?

- Lyse - powiedziałam. - Imię nadał mi kucharz - dodałam niepewnie, bo, matka czy nie, to była Czarownica z Estcarpu, a z takimi niełatwo się rozmawia. - A ty? Jak... Czy masz imię, które możesz mi podać?

- Och, kochanie. - Podeszła do mnie i ujęła moje szorstkie, pokryte bliznami dłonie. - Jestem Chace. A twoim ojcem był...

Wtedy ziemia pod nami zadrżała tak silnie, że nawet Jaryl się przewrócił.

Kiedy rozmawiałyśmy, trzymał lejce koni; upadł, ale ich nie puścił. Gdy tylko odzyskałam równowagę, sięgnęłam po miecz, przytroczony do siodła. Jaryl znalazł czas, żeby zapytać:

- Co zamierzasz zrobić?

- Nieważne - odparłam zdawkowo. - Co się dzieje? - zagadnęłam matkę, kiedy pociągnęła łańcuszek, który miałam na szyi.

- Nabrali siły - powiedziała bez tchu. - Muszę się przedostać...

Łańcuszek zaplątał się w moje włosy. Pociągnęłam go, zerwałam i wcisnęłam metal w jej rękę. Poczułam się tak, jakbym dała jej całą moją przeszłość. Następna chwila będzie prawdziwym

początkiem albo raczej końcem mojego życia.

Światło bez przerwy spływało z Bramy. Zaczęło układać się w łuki między kamieniami, plotło pajęczynę w trójkącie. Nagle jedno pasmo się uwolniło. Pomknęło przez powietrze w moim kierunku i dotknęło miecza. Siła owładnęła moją rękę od palców do barku; sczerniały miecz wypadł mi z dłoni i z trzaskiem uderzył o ziemię. Patrzyłam na niego. Potem podniosłam głowę i zobaczyłam, jak matka łączy obie części metalu - swoją i moją.

Światło w Bramie zniknęło. Połknęła je ciemność, pochłonęła też domek i świat między głazami. Nastąpiła niesamowita cisza, a potem długie, długie westchnienie wiatru. Może był to odgłos czasu, podróżującego między światami. W Bramie pojawiły się gwiazdy. Jeden świecący świat nadchodził po drugim, pajęczyny światła oplatały kolejne gwiazdy. Znów stałam unieruchomiona czarem, czułam, jakbym sama była Bramą i każdy, kto przychodził do naszego świata, musiał przejść najpierw przez moje oczy.

Pojawił się: ciemny, pozbawiony twarzy jeździec na dziwnym rumaku, z ostrzem z błękitnego blasku w dłoni. Wyskoczył z nocy tak blisko Jaryla, że konie wyrwały się przerażone i uciekły. Jaryl spojrzał na jeźdźca; wciąż był jak w transie. Kiedy stał ze swą cudowną, bezbronną twarzą oko w oko ze śmiercią, chwyciłam zwęglony miecz i rzuciłam.

Uderzył jeźdźca w momencie, gdy świetlna broń wycelowała w twarz Jaryla. Ten podniósł rękę. Mój miecz trafił obcego jeźdźca; świetlne ostrze opadło, a potem między dłońmi mojej matki nastąpiła ogromna eksplozja światła. Ziemia znów zadrżała. Zachwiałam się, oślepiona. Kiedy odzyskałam wzrok, zobaczyłam parę czarnych głazów złączonych wierzchołkami, a między nimi maleńki, szary domek. Obce zwierzę uciekające po równinie w jednym kierunku, nasze konie pędzące w drugą stronę. Na ziemi cień bez głowy.

Nic poza tym. Podniosłam się i rozejrzałam. Odnalazłam miecz, szybko zastanowiłam się nad metalicznymi błyskami na szyi obcego. Podeszłam do drzwi domku, zobaczyłam klepisko i krosna z błyszczącą, na wpół skończoną tkaniną. Wycofałam się i obrzuciłam wzrokiem równinę.

Nikogo. Zadrżałam, kłuła mnie skóra. Odeszłam kawałek od domku, żeby znów spojrzeć między ciemne głazy, gdzie parę chwil temu wisiała noc i gwiazdy.

Szepnęłam:

- Jaryl? Mamo?

A potem znów światło dzienne zniknęło, a z Bramy wyleciał olbrzym, ciągnąc za sobą gwiazdy.

Krzyknęłam i uniosłam mój żałosny miecz. Potem opuściłam. Jaryl stał przede mną, wyglądał na oszołomionego. Brama zaświeciła po raz ostatni.

- Gdzie byłeś? - szepnęłam.

- Nie wiem. Ona../ - przerwał, wziął oddech - … mnie zabrała. - Podszedł bliżej, ciężko zarzucił mi rękę na ramiona. - Zobaczyła, że grozi mi śmierć, więc pociągnęła mnie za sobą. Potem kazała mi wrócić.

- Gdzie ona jest?

Potrząsnął głową.

- Gdzieś. W jakimś świecie. Zamknęła przed nimi Bramę, ale musi zniszczyć klucz. Powiedziała, że wróci, kiedy będzie mogła.

- Ale, Jaryl… - Do oczu napływały łzy. - Dopiero ją odnalazłam.

- Wiem.

- Skąd mamy wiedzieć, jak zachowuje się czas w innych miejscach? I co ona będzie tam robić? Połowę życia spędziła na tej pustej równinie. Gdybym była nią, znalazłabym inną Bramę, potem jeszcze inną i jeszcze inną, żeby przez jakiś czas nacieszyć się wolnością.

Pocałował moje włosy. Spojrzałam na wielkie wrota, wyobrażając sobie jej drogę.

- Nie można…

- Nie, kochanie, zabrała ze sobą klucz. Nie pójdziesz za nią. Westchnęłam, oparłam głowę na jego ramieniu.

- Czyli nigdy się nie dowiem, kto był moim ojcem.

- Jesteśmy dziećmi szczęścia - powiedział po prostu i puścił mnie po następnym pocałunku, żeby przywołać konie.

Posłowie

Pamiętam, że odkryłam Świat Czarownic Andre Norton jako nastolatka; dziesiątki lat później przypominałam sobie tylko niesamowite, cudowne pomieszanie science fiction i fantasy. Brakowało mi szczegółów; musiałam poczytać, żeby napisać „Dzieci szczęścia”, studiowałam mapy i notatki. W czasie poszukiwań poruszyła się moja wyobraźnia: najemniczka bez domu, Wielkie Pustkowie (takie ziemie fascynują mnie, bo są tylko pozornie jałowe i puste; zawsze są źródłem ogromnej, nieposkromionej Mocy), czary, mocna pozycja kobiety w różnych typach społeczeństw. Prawdziwe światy fantasy zostają w pamięci jak miejsca, w których się mieszkało; było mi miło wrócić do tego świata, chociaż musiałam znaleźć własną drogę.

Patricia A. McKillip

Elisabeth Maters

Dar Gunnory

Idę do świątyni Gunnory, bo nie powiłam dziecka od ośmiu lat małżeństwa, ale z pewnością ci tego nie powiem, pomyślała Kyria, uśmiechając się grzecznie do karczmarza. Udzieliła wymijającej odpowiedzi na pytanie, które niewątpliwie uważał za uprzejme, potem przeszła do sprawy jedzenia i noclegu dla niej, psa, kucyka i jastrzębia. Karczmarz nalegał, żeby wszystkie zwierzęta spały w stajni, tłumacząc, że pies jest prawie tak duży jak kucyk.

Kyria zgodziła się z westchnieniem. Byłaby zadowolona z towarzystwa psa, który w domu spał w jej łóżku, gdy mąż wyjeżdżał; przynajmniej nie budziła się z zimna w środku nocy. Zresztą, to ostatnia karczma przed świątynią; następne parę dni zajmie jej rozbijanie obozu i zwierzęta będą spać, jak tylko im się spodoba.

Karczma nie była zatłoczona, Kyria dostała więc osobny pokój. Ale, jak się obawiała, obudziła się przed świtem, drżąc z zimna. Złożyła koce w nogach łóżka i skuliła się pod nimi, wzięła poduszkę, żeby ogrzać szyję. W tej pozycji nie dawało się oczywiście zasnąć, ale przynajmniej było jej trochę cieplej. Naprawdę wolałaby spać, bo teraz mogła tylko myśleć, a ostatnimi czasy jej myśli nie były przyjemne.

Harne nie odeśle jej dlatego, że nie urodziła mu dziecka; to wiedziała. Nawet gdyby mu na niej nie zależało - a miała powody sądzić, że zależy: zawsze był dla niej dobry, odkąd jako nerwowa piętnastolatka została mu oddana za żonę - dzięki niej może przecież wejść w posiadanie majątku jej ojca. Ojciec z pewnością czuł się nieszczęśliwy, gdyż jego żona dała mu tylko jedno dziecko. Kyria domyślała się więc, że Harne nie był zadowolony, nie mając potomka, dziedzica.

Teraz wiedziała, że to jej wina. W zeszłym tygodniu, przejeżdżając obok jednego z wynajętych domów poczuła, że ktoś ją obserwuje. Odwróciła się i zobaczyła chłopca, może dziewięcioletniego, który przyglądał się jej dobrze znanymi, szarozielonymi oczami Harne'a. Gdy na niego patrzyła w osłupieniu, z domu wyszła kobieta, spojrzała na nią i na chłopca, po czym pośpiesznie wciągnęła go do wnętrza. Kyria zastanawiała się przez chwilę, czy za nimi nie wejść i nie zapytać, co to znaczy, ale kobieta wyglądała na przerażoną, a Kyria nigdy nie chciała unieszczęśliwiać ludzi. Była w szoku, poza tym nienawidziła nieprzyjemnych sytuacji, a ta na pewno byłaby bardzo niezręczna.

Chłopiec był synem Harne'a; co do tego miała pewność. Gdyby było jedynie przypadkowe podobieństwo, kobieta, prawdopodobnie jego matka, nie miałaby powodu obawiać się, że Kyria go zobaczy. Zresztą niewątpliwie urodził się, zanim Harne poślubił Kyrię. Przeszłość to przeszłość; Kyria nie miała prawa uskarżać się na nic, co Harne zrobił przed ślubem. Ale dlaczego kobieta była tak przerażona? Czy Hame wciąż się z nią widuje? Czy są jeszcze inne, młodsze dzieci?

Przestań! - powiedziała sobie zdecydowanie Kyria. Sama się pogrążasz; to tylko straszliwe pomysły, które rodzą się, gdy budzisz się w ciemności. Wiesz, że Harne by tego nie zrobił - to człowiek honoru!

Ale widok chłopca skłonił Kyrię do wybrania się w podróż, nad którą zastanawiała się od roku - pielgrzymkę do świątyni Gunnory. Kyria zawsze chciała mieć dużą rodzinę; jako jedynaczka czuła się bardzo samotna. W okresie dorastania pilnie uczyła się wszystkiego, co miała jej do przekazania matka, myśląc, że pewnego dnia będzie mogła tego uczyć swoje córki. Dlaczego nie dane jej było mieć dziecka - chociaż jednego? Przecież jej służki rodziły dzieci co roku, a nie potrzebowały ich tak bardzo jak ona; nie miały dwóch domostw, czekających na dziedzica. Kyria wyruszyła zatem do świątyni Gunnory, żeby poprosić Jantarową Panią o dziecko.

Gdy tylko pierwszy blask pokazał się na niebie, Kyria wstała. Zimno nie ustąpiło, ale wszystko było lepsze od przewracania się w łóżku i myśli, które biegły przez jej głowę jak małe zwierzątka w pułapce. Poszła do stajni, gdzie Lara, jej suka, witała ją przez kilka minut, jakby nie widziały się od lat. Kiedy Lara wreszcie się uspokoiła i postawiła wszystkie cztery łapy na ziemi, Kyria osiodłała kucyka i przeniosła jastrzębia na siodło. Tymczasem rozjaśniło się całkowicie, karczmarz był już na nogach, więc Kyria szybko zjadła śniadanie i ruszyła w drogę.

Całodzienna podróż przebiegła bez przeszkód, ale była bardzo męcząca, gdyż trzeba było się wspinać pod górę. Kyria przeszła większą część drogi, prowadząc kucyka obładowanego zapasami - przecież niósł siebie, jedzenie i koce, nie byłoby zatem grzecznie wskoczyć mu na grzbiet i obarczać go dodatkowym ciężarem. W wielu miejscach nie byłoby to zresztą możliwe; nogi kobiety nie zmieściłyby się w szczelinach między zwierzęciem a skalnymi ścianami, przez które prowadził szlak. Nadeszła już dość późna wiosna, cały śnieg stopniał. Kyria bardzo się z tego cieszyła, zwłaszcza że noc miała spędzić w obozowisku. Prawda, było zimno, ale przynajmniej nie musiała brnąć w śniegu ani odgarniać go z miejsca do spania. Znalazła niewielkie wgłębienie w skale, które ktoś obdarzony wyobraźnią mógłby nazwać grotą, skuliła się między kucykiem i Lara, a jastrząb został na siodle, położonym przez nią na ziemi z resztą ekwipunku. Przespała całą noc, bez snów, a kiedy się obudziła, słońce było już wysoko na niebie.

Szybko zjadła śniadanie i wróciła na szlak. Wypuściła jastrzębia, żeby sobie trochę polatał. Ptak szybował wysoko nad nimi, ale Kyria zdziwiła się, kiedy nagle zapikował w dół - nie przypuszczała, że tak wysoko na wzgórzach drapieżnik znajdzie jakiś łup. Lara również pobiegła w kierunku, gdzie jastrząb zniknął im z oczu, więc Kyria postanowiła sprawdzić, co też takiego ciekawego znalazły zwierzęta.

Było to dziecko. Ktoś je tu chyba zostawił, bo leżało w skalnym zagłębieniu tak wysoko, że Lara musiała stanąć na tylnych łapach, żeby go dosięgnąć i polizać je po twarzy. Miało jakieś cztery miesiące, było owinięte w czarną chustę. Kyria sięgnęła w górę i zdjęła dziecko. Nagle usłyszała nad głową krakanie. Zobaczyła cztery kruki, które odtruwały, jakby im przeszkodziła. Jeśli miały zamiar zjeść to maleństwo na obiad, pomyślała gniewnie Kyria, nie dostaną go!

Zawiniątko w jej rękach było zdecydowanie wilgotne, więc Kyria przeniosła je na jedno ramię i przejrzała swoje rzeczy w poszukiwaniu czegoś suchego do przewinięcia i czegoś ciepłego do okrycia. Przewijając dziewczynkę zastanawiała się, kto ją tu zostawił i dlaczego. Czarna chusta nie była dość ciepła, by utrzymać dziecko przy życiu przez noc, więc na pewno pozostawiono je rano. Ale dlaczego ktoś miałby to zrobić? Doliny nie były aż tak zaludnione, żeby ktokolwiek mógł chcieć wyrzucić dziecko - na wzgórzach dzieci były jeszcze cenniejsze.

Kyria owinęła dziewczynkę, zrobiła coś w rodzaju kołyski, podwiązując jedną stronę siodła, i ruszyła w drogę. Dziecko szybko zasnęło, ukołysane miarowym ruchem kuca, Kyria mogła więc pomyśleć o innych ważnych sprawach, na przykład o jedzeniu. Czym nakarmić maleństwo? Może znajdzie gdzieś w okolicy dom i dostanie trochę koziego mleka. Może spotka ludzi, którzy wiedzą, kim jest dziewczynka i jak znalazła się w miejscu, z którego zabrała ją Kyria.

Słońce wyraźnie chyliło się ku zachodowi, kiedy Kyria zobaczyła domek, przy którym chodziły dwie kozy. Zatrzymała się, by spytać, czy może kupić trochę mleka. Kobieta, która wyszła słysząc wołanie, wyglądała na starą i zmęczoną, ale w fałdach jej spódnic kryły się dwa szkraby. Patrzyła na Kyrię podejrzliwie, nawet kiedy ta grzecznie wyjaśniła, czego chce.

- A dla kogo potrzebne ci mleko? - zapytała kobieta tonem niewątpliwie wrogim, a maleństwo, które dotąd spało, wybrało właśnie ten moment, żeby się obudzić i zacząć płakać.

- Rano znalazłam na szlaku dziecko - powiedziała po prostu Kyria. - Czy wiesz, czyje ono jest?

Spojrzenie kobiety stało się jeszcze sroższe, gdy zmarszczyła brwi nad dzieckiem.

- Córka Raidhan! Lepiej ją odłóż, skąd wzięłaś! Kyria była szczerze zdziwiona.

- Ale jak staruszka może mieć dziecko?

- Głupia dziewka! - kobieta splunęła w jej kierunku. - Nic nie wiesz! Idź do świątyni Gunnory i módl się - ale uważaj, o co się modlisz, bo na pewno to dostaniesz!

Kyria zacisnęła usta. Nie chciała, żeby kpiono z jej naiwności; może sama to wywoływała, ale z pewnością nieświadomie.

- Mleko… - zaczęła, ale kobieta przerwała.

- Niczego ode mnie nie dostaniesz - sarknęła. - Idź swoją drogą i nigdy tu nie wracaj! - Ze wzgórz za domem dobiegały głosy mężczyzny i kilkorga dzieci. - Idź! - warknęła kobieta. - Idź natychmiast i nigdy tędy nie przechodź!

Kyria odeszła. Działo się tu coś, czego nie rozumiała, ale wcale nie była pewna, czy chce zrozumieć. Przeszła spory kawałek drogi, zanim zatrzymała się na noc, tym razem w niewielkiej grocie, blado oświetlonej blaskiem wschodzącego księżyca. Połamała chleb na maleńkie kawałki, namoczyła w wodzie i dała wygłodniałemu dziecku, które chętnie je zjadło. Jutro dojdzie do świątyni, a za niecały tydzień wróci między cywilizowanych ludzi. Przez tych parę dni dziecko nie umrze z głodu.

Ułożyła się do snu, trzymając dziecko w ramionach; obok leżała Lara. Ale tej nocy Kyria śniła.

Raidhan stanęła w wejściu do groty. Odrzuciła w rył kaptur swego ciemnego znoszonego płaszcza, a jej oczy zalśniły chciwością, kiedy wyciągnęła kościste ręce w kierunku dziecka. Zdawało się, że jest gotowa rozszarpać dziecko na strzępy swoimi szponiastymi paznokciami. Kyria mocniej przytuliła dziewczynkę. Nawet jastrząb nie dotknąłby dziecka szponami, czyżby starucha była gorsza od jastrzębia? Lara skuliła się, cicho warczała na staruchę.

- Oddaj mi ją - rozkazała Raidhan. - Jest moja.

Kyria usiadła, wciąż przyciskając do siebie dziecko, i spojrzała na staruchę.

- Jak może być twoja? Nie rodzisz dzieci.

- Podobnie jak ty, dziewczyno - warknęła Raidhan.

- Nie powiedziałam, że jest moja - sprostowała spokojnie Kyria. - Mówię, że nie jest twoja.

- A ja to potwierdzam. - Słowa te wypowiedziała postać, wyłaniająca się nagle ze srebrnego światła wschodzącego księżyca. Kyria od razu ją poznała, chociaż od dawna jej nie widziała. Stała przed nią Dians, Bogini Dziewica, szczupła i srebrna jak księżycowa poświata, z której utkana była też jej krótka tunika i korona. - Jeśli to dziecko należy do bogiń, Raidhan, to z pewnością jest moje. Nawet ty nie ośmielisz się powiedzieć, że tak mała dziewczynka nie jest dziewicą albo że postanowiła ci służyć.

- Postanowiła tak jej matka i sama mi ją dała! - Głos Raidhan brzmiał zaczepnie. - Czy możesz powiedzieć, że kobieta nie jest w stanie dokonać wolnego wyboru? Czy twierdzisz, że te wszystkie lata „błogosławieństw” Gunnory - słowa te zabrzmiały jak przekleństwo - doprowadziły ją do szaleństwa, tak że nie jest zdolna do racjonalnego myślenia?

- Każda kobieta może wybierać, komu będzie służyć - powiedziała spokojnie Dians. - Ale nie może wybierać za kogo innego, nawet jeśli jest to jej dziecko. Dobrze o tym wiesz. A jeżeli uważasz, że to dziecko jest błogosławieństwem Gunnory, niech Gunnora zdecyduje, do kogo należy. - Odwróciła się do Kyrii. - Raz już mi służyłaś, Kyrio, zrób to znowu. Zanieś dziewczynkę do świątyni Gunnory. Jutrzejszej nocy spotkamy się tam i zdecydujemy ojej przeznaczeniu.

Kyria skłoniła głową, a kiedy znów spojrzała w górę, obie postaci zniknęły, a księżyc świecił na niebie.

Obudziła się o wschodzie słońca i lekko zadrżała, przypominając sobie sen. Jak matka mogła oddać własne dziecko Raidhan? Jak kobieta mogła pomyśleć o czymś takim?

To tylko sen, przypomniała sobie. Niewątpliwie wywołany dziwnym zachowaniem napotkanej wczoraj kobiety.

A jeśli było to prawdziwe wezwanie?

Jakie to ma znaczenie? I tak idzie do świątyni.

Kyria wstała, przewinęła dziecko, dała mu jeszcze trochę namoczonego chleba i poszła dalej.

Do świątyni dotarła wieczorem. Nakarmiła zwierzęta i dziecko, ale sama nie jadła, wiedząc, że przed spotkaniem z Jantarową Panią lepiej mieć pusty żołądek. Jedzenie wiązało ze światem materialnym.

Świątynia ta, podobnie jak Świątynia Księżyca, gdzie jako dziecko czciła Dians, miała cztery filary. Ale nie były one rzeźbione w księżycowe rogale, lecz w księżyce w pełni. Obok świątyni znajdowało się źródło, w którym wykąpała siebie i dziecko. Potem wstąpiła między filary i uklękła przed kamiennym stołem - ołtarzem. Chociaż słońce wciąż świeciło, wysoko na zachodnim niebie widać było lekki zarys księżycowego rogala. Kyria wiedziała, że do zapadnięcia ciemności zostały jakieś dwie godziny.

Klęczała, trzymając dziecko, i myślała o Gunnorze, kiedy zaszło słońce. Gdy świetlista tarcza zniknęła, pojawiła się Jantarową Pani, złota kolorem słońca. Na jej piersi i czole wisiały bursztynowe wisiory w kształcie snopów, które zdawały się świecić własnym światłem, rzucały odblaski na ciemne włosy i głęboką żółć jej szaty. Stała po przeciwnej stronie ołtarza i uśmiechała się do Kyrii.

- Witajcie, moje córki - powiedziała Gunnora. - Co was tu sprowadziło?

Pytanie zabrzmiało jak początek rytualnej wymiany zdań, ale Kyria, zapominając o wszystkich starannie przygotowywanych od miesięcy modlitwach, powiedziała pierwsze słowa, które przyszły jej do głowy.

- Przybyłam prosić cię o dziecko.

Gunnora się zaśmiała.

- Przecież masz dziecko - powiedziała.

- Jak to? - Kyria patrzyła na nią w osłupieniu.

- Co trzymasz w ramionach?

Kyria spojrzała na małą.

- Ale ona nie jest moja.

- Naprawdę? - Gunnora wciąż wydawała się ubawiona. - Zatem czyja? Co sprawia, że dziecko jest „twoje”?

Kyria milczała. Nad tą kwestią nigdy się nie zastanawiała, wiedziała jedynie, że swoim mogłaby nazywać tylko dziecko przez siebie urodzone.

Zniknęły ostatnie odblaski dnia, księżyc oświetlił lewą stronę ołtarza. W promieniach pojawiła się Dians. Z ciemności poza świątynią wyszła Raidhan, stanęła po prawej stronie stołu.

Raidhan przemówiła pierwsza.

- Przybyłam po to, co do mnie należy - powiedziała zdecydowanie.

- Czyli? - Głos Gunnory był chłodny i obojętny.

Raidhan wyciągnęła kościste ramię i wskazała pazurem na małą.

- To dziecko.

- Nie. - Głos Dians był mocny i pewny. - Dziewczynka jest dziewicą, należy więc do mnie. Wszystkie dziewice są moje, dopóki nie zdecydują inaczej.

- Dała mi ją jej matka! - krzyknęła wściekle Raidhan. - Miała już dość „błogosławieństw” Gunnory - corocznych porodów, które niszczą ciało i duszę. Modliła się do mnie, żebym uwolniła ją od tych „darów”.

- I zaproponowała nowo narodzone dziecko jako zapłatę za to dobrodziejstwo? - zapytała sarkastycznie Dians.

- Tak - warknęła Raidhan. - Nie spodziewałam się, że ty to zrozumiesz. Cóż kobieta taka jak ty może wiedzieć o cierpieniu powodowanym przez dzieci? O tym, jak narodziny rozrywają ciało, o tym, jak serce pozostaje rozdarte na zawsze? O tym, jak nie ma się ani chwili czasu dla siebie samej? O tym, jak inni wciąż czegoś od ciebie żądają, aż nadchodzi czas, kiedy wszyscy cię opuszczają? Co o tym wiesz, Dians?

- Nic - powiedziała cicho Dians. - Jak mówisz, Raidhan, to nie moja ścieżka. Ale wiele dziewcząt ją wybiera i chyba nie żałuje wyboru.

- Taka jest moja ścieżka - powiedziała łagodnie Gunnora. - To prawda, że napotyka się na niej ból, ale również wiele radości. Z obowiązkami przychodzi jednak miłość, jeśli tylko potrafi się ją dostrzec i zaakceptować. Czy nigdy tego nie zrozumiesz, Raidhan, siostro? Czy na zawsze pozostaniesz ślepa na miłość?

Raidhan nasunęła kaptur na twarz i nie odpowiedziała.

- Dziecko - powiedziała Dians tonem osoby przyzwyczajonej od dawna do przypominania pozostałym boginiom, o czym rozmawiały, zanim poniosły je emocje.

Gunnora uśmiechnęła się.

- Tak, dziecko. Kyrio, nie powiedziałaś do tej pory ani słowa; odpowiedz teraz. Czyja jest ta dziewczynka?

Kyria mocno przytuliła małą i spojrzała na boginie: na Dians, przyglądającą się spokojnie; na Gunnorę, patrzącą wzrokiem matki, która chce, żeby jej dziecko odpowiedziało poprawnie; na Raidhan wreszcie, czarny cień z zasłoniętą twarzą.

- Dziewczynka jest moja - powiedziała spokojnie. - Znalazłam ją na szlaku, gdzie porzuciła ją naturalna matka, wyzbywając się jej. Ale nie miała prawa oddać córki Raidhan; dziecko nie jest własnością, którą rodzice rozporządzają wedle uznania. To do niej będzie należał wybór, czy chce służyć Dians, Gunnorze czy Raidhan. Kiedy dorośnie i zrozumie tę sprawę, sama dokona wyboru. Do tego czasu pozostanie moja. Będę się o nią troszczyć, jak robię to od chwili, kiedy ją znalazłam.

- Dobrze mówisz - stwierdziła aprobująco Gunnora. - Weź ją jako dar ode mnie, ucz ją i opiekuj się nią.

- Zgadzam się - powiedziała krótko Dians.

- Bardzo dobrze - warknęła Raidhan spod kaptura. - Weź ją sobie, ale pamiętaj, w końcu i tak do mnie przyjdzie.

- Może - przyznała Kyria. - Nie wiem, jaka czeka nas przyszłość. Ale jeśli to zrobi, to tylko z własnego wyboru, nie czyjegoś. - Spojrzała czule na małą i pogłaskała japo główce.

Kiedy podniosła wzrok, w świątyni była tylko ona i dziecko. Księżyc wyszedł już na niebo, zrobiło się zimno. Pośpiesznie opuściła świątynię i poszła w miejsce, gdzie zostawiła swoje rzeczy, żeby otulić córeczkę, ubrać się i rozpalić ognisko. Kiedy się tym zajmowała, w głowie zabrzmiały jej słowa kobiety z domku: „Uważaj, o co się modlisz, bo na pewno to dostaniesz”. I dostałam, pomyślała rozbawiona, chociaż nie całkiem tak, jak się spodziewałam.

Posłowie

Andre Norton była pierwszą pisarką fantasy, którą odkryłam, kiedy chodziłam jeszcze do szkoły. Jej książki wciąż zajmują dużo miejsca w mej rozległej bibliotece. (Czy zauważyliście, że tytuły tych książek zaczynają się na wszystkie litery alfabetu, nawet na Q i Z?).

Książki Andre są szczególnie pomocne, kiedy jestem zmuszona podróżować (przeszłam już najgorsze, ale wciąż mam kłopoty z lękiem przestrzeni): są tak absorbujące, że czytając je zapominam o całym świecie, a ich bohaterowie często boją się czegoś w swym otoczeniu, lecz nadal robią to, co robić muszą. To zachęca mnie do podążania wybraną drogą, nawet gdy się boję.

Kiedy Andre poprosiła mnie, żebym napisała historię do pierwszej antologii Świata Czarownic, czułam się bardzo zaszczycona. Niestety, nie miałam pomysłu na opowieść ze Świata Czarownic, chociaż niezmiernie kocham Andre i chciałam jej dać coś w zamian za to, co ona dała mnie. Po wielu miesiącach bezowocnej walki napisałam do niej: „Przepraszam, wiem, że obiecałam ci historię, starałam się, ale po prostu nie mogę”. Andre odpowiedziała, że nic się nie stało, zrozumiała. Parę lat później, kiedy przygotowywała trzeci tom antologii, poprosiła mnie ponownie. Tym razem udało mi się napisać „Dar Gunnory”, który jej się spodobał.

Elisabeth Maters


Spis treści


Przedmowa ……………… str. 2

M.E.Allen

Głos pamięci ……………… str. 3

Posłowie ……………… str. 8

Jayge Carr

Suflet kartoflane oczko ……………… str. 9

Posłowie ……………… str. 15

Juanita Coulson

Magia Myśli ……………… str. 16

Posłowie ……………… str. 21

A. C. Crispin

Czar serca ……………… str. 21

Posłowie ……………… str. 27

Esther M. Friesner

Tkacze ……………… str. 27

Posłowie ……………… str. 29

Sharon Green

Korzeń wszelkiego zła ……………… str. 30

Posłowie ……………… str. 34

P. M. Griffin

Wiedza ……………… str. 34

Posłowie ……………… str. 37

Carolyn Inks

Krąg snu ……………… str. 37

Posłowie ……………… str. 42

Patricka Shaw Matthews

Sokolątko ……………… str. 42

Posłowie ……………… str. 48

Patricka A. McKillip

Dzieci szczęścia ……………… str. 48

Posłowie ……………… str. 53

Elisabeth Maters

Dar Gunnory ……………… str. 54

Posłowie ……………… str. 56

57



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom VI Opowieści ze Świata Czarownic 4
Cykl Świat Czarownic ~ Zbiór opowiadań tom I Mądrość Świata Czarownic
Cykl 'Świat Czarownic ~ Estcarp' tom IV 'Czarodziej ze Świata Czarownic'
Cykl Świat Czarownic ~ Estcarp tom V Czarodziejka ze Świata Czarownic
Cykl 'Świat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie I' tom I 'Port umarłych statków'
Cykl 'Świat Czarownic ~ Estcarp' tom II 'Świat Czarownic w pulapce'
Cykl 'Świat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie I' tom II 'Morska Twierdza'
Cykl 'Świat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie II' tom III 'Wygnanka'
Cykl 'Świat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie IV' tom VIII 'Magiczny kamien'
Cykl 'Świat Czarownic ~ High Hallack' tom II 'Rok Jednorożca'
Cykl 'Świat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie III' tom VI 'Sokół'
Cykl 'Świat Czarownic ~ High Hallack' tom VI Saga o Gryfie 'Krysztalowy Gryf'
Cykl 'Świat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie II' tom IV 'Pakt Sokolnkow'
Cykl Świat Czarownic ~ High Hallack tom VIII Saga o Gryfie Gniazdo Gryfa
Cykl Świat Czarownic ~ Wielkie Poruszenie III tom V Na skrzydłach
Norton Andre ŚC 4 5 Zbiory Opowiadań Opowieści ze Świata Czarownic 3
Cykl Świat Czarownic ~ Estcarp tom VII Strzeż sie sokoła
Cykl Świat Czarownic ~ High Hallack tom III Czary Swiata Czarownic
Cykl Świat Czarownic ~ High Hallack tom IV Lampart

więcej podobnych podstron