Harrison Harry Wygnanie (www ksiazki4u prv pl)


Książka pobrana ze strony

http://www.ksiazki4u.prv.pl

lub

http://www.ksiazki.cvx.pl

Tytuł oryginału

To the Stars II, Wheelworld

Harry Harrison 1981 Copyright for the Polish editionby PHANTOM PRESS INTERNATIONAL GDAŃSK 1991RedaktorJacek ForomańskiOpracowanie graficzne: Maria Dylis Ilustracja: Radosław DylisWydanie IPRINTED IN GREAT BRITAIN ISBN 83-85276-59-9

WYGNANIERozdział l

Słońce zaszło przed czterema laty i do tej pory jeszcze nie wzeszło.Lecz już niedługo słoneczna tarcza ponownie wydźwignie się ponad linię horyzontu. W przeciągu kilku najbliższych miesięcy jej błękitno-białe promienie rozżarzą powierzchnię planety w stopniu uniemożliwiającym jakiekolwiek życie.

Na razie jednak w dalszym ciągu panował nie kończący się półmrok, w którego niepewnym świetle obficie wzrastały zmutowane formy zboża. Morze żółtej i zielonej pszenicy rozciągało się aż po horyzont, we wszystkich kierunkach - za wyjątkiem jednego. Od południa pola uprawne odgrodzone były wysokim metalowym płotem, za którym znajdowała się już tylko pustynia. Piaszczyste, pozbawione cienia i zdawało się, nieskończone pustkowie, stapiające się w oddali z cieniem mrocznego horyzontu. Był to obszar całkowicie jałowy i nigdy nie spłukiwany kroplami deszczu. Lecz nawet na tak niegościnnych terenach zawsze znajdzie się jakaś forma życia, twór, który na piaskach odnajdzie to wszystko, co potrzebne jest do przetrwania. Tak było i tym razem.

Spłaszczony wzgórek pofałdowanego, szarego mięsa musiał ważyć co najmniej sześć ton. Na górnej powierzchni, stwora nie było żadnych widocznych szczelin czy organów, chociaż bliższa obserwacja wykazałaby, iż każdy z guzów na grubej skórze był silikonowym otworem, perfekcyjnie przystosowanym do absorpcji promieniowania z atmosfery. Znajdujące się pod każdym z nich komórki roślinne, jako część niezwykle skomplikowanego związku symbiotycznego organizmu skoczonoga, przetwarzały energię w cukier. Powoli, ospale, dzięki ciśnieniu os-motycznemu, pomiędzy ściankami komórek cukier wnikał w głąb ciała stwora. Tam był przetwarzany na alkohol I magazynowany w wakuolach. Skoczonóg żerował na bogatych odkrywkach soli miedzi. Wyspecjalizowane komórki wydzielały kwas rozpuszczający sole, które z kolei przyswajane były przez organizm.

Bestia nie posiadała mózgu lub podobnego organu, który pozwoliłby jej mierzyć czas. Po prostu istniała. Przebywała tam, gdzie znalazła akurat pożywienie, przyswajając je bezmyślnie, niczym krowa, przeżuwająca trawę. Przemieszczała się dopiero wówczas, gdy wszystkie dostępne składniki pokarmowe kończyły się.

Tak było w tej właśnie chwili. Chemoreceptory przekazały wiadomość o braku pokarmu i w chwilę później tysiące mięśni składających się na niewielkie wypustki skokowe zaczęły się kurczyć. Pobudzone dopływem zmagazynowanego wcześniej alkoholu mięśnie zareagowały pojedynczym, gwałtownym spazmem, który pozwolił ogromnemu, podobnemu do rozłożonego dywanu cielsku, na przebycie w powietrzu jednym skokiem trzydziestu metrów.

Stwór przeskoczył płot ogradzający jedną z farm i z ogłuszającym łomotem wylądował pośród dwumetrowych, złotych kłosów. Ponieważ leżący płasko skoczonóg w swym najgrubszym miejscu mierzył niewiele więcej ponad metr, był doskonale ukryty przed innym stworem, który sunął wolno w jego kierunku.

Żadne z nich nie posiadało mózgu. Sześciotonowa, organiczna bestia wyposażona była jedynie w prymitywne zwoje nerwowe, które nie zmieniły się przez wieki jej istnienia. Zbliżający się metalowy potwór ważył dwadzieścia siedem ton, kontrolowany był zaś przez nieskomplikowany komputer, w który wyposażono go w trakcie budowy. Obydwa stwory miały zmysły - lecz nie były istotami czującymi. Każdy z nich był zupełnie nieświadomy obecności drugiego, dopóki się nie zetknęły.

Spotkanie miało dramatyczny przebieg. Sunący wolno kombajn zbożowy zbliżał się coraz bardziej, brzęcząc i powarkując. Szczękającymi ostrzami wycinał trzydziestometrową ścieżkę wzdłuż nie kończących się rzędów kłosów, biegnących równymi szeregami aż po horyzont. Kosił, oddzielając równocześnie dojrzałe kłosy od łodyg, które z kolei ciął na mniejsze kawałki i ciskał do ryczącego pieca. Powstała na skutek natychmiastowego spalania para wodna wydostawała się białym welonem na zewnątrz wysokiego komina, a buchająca spomiędzy szerokich gąsienic sadza znaczyła ślad przejścia pojazdu, opadając powoli czarną, gęstą chmurą. W sumie było to bardzo zmyślne i wydajne urządzenie, nie przystosowane jednak do rozpoznawania ukrytych w polu skoczonogów. Wirujące ostrza wycięły ze stwora dobre dwieście kilo mięsa, zanim system alarmowy kombajnu uaktywnił się i zatrzymał pojazd.

System nerwowy zwierzęcia, chociaż prymitywny, zarejestrował jednak fakt, iż dzieje się coś niedobrego. Sygnały chemiczne zaktywowały wypustki skokowe i w przeciągu paru minut, nieprawdopodobnie szybko, mięśnie skurczyły się i bestia skoczyła ponownie. Nie był to jednak udany skok, jako że niemal cały zapas alkoholu wyczerpał się poprzednio. Wystarczyło go jedynie na tyle, by unieść niezgrabne ciało kilka metrów w powietrze. Ogromna góra mięsa, przy akompaniamencie zgrzytających blach, wylądowała na szczycie kombajnu. Rozdźwięczały się dzwonki alarmowe.

Wszędzie tam, gdzie powłoka z galwanizowanego złota odgięła się lub odpadła, skoczonóg natrafił na warstwę wybornej stali.

Opadł w dół, okrywając sobą całą maszynę. Rozpoczęło się powolne przyswajanie i trawienie.

- Nie bądź głupi! - wykrzyknął Lee Ciou, próbując przebić się poprzez gwar podekscytowanych głosów. - Pomyśl o odległościach pomiędzy gwiazdami, zanim zaczniesz gadać o sygnałach radiowych. Oczywiście że bez problemu mógłbym skonstruować nadajnik. Mógłbym też wysłać sygnał, który zostałby kiedyś odebrany, może nawet na Ziemi... Lecz zanim dotarłby na najbliższą zamieszkałą planetę, upłynęłoby dwadzieścia siedem lat. A tam być może wcale by na niego nie czekali...

- Spokój, spokój, spokój - odezwał się Ivan Semenow, przy każdym słowie uderzając młotkiem w stół. -

Musimy zachować porządek. Niech każdy mówi po kolei, byśmy mogli go rozpoznać. Daleko nie zajdziemy, dyskutując w taki sposób.

- Nigdy nigdzie nie zajdziemy - wykrzyknął jakiś głos. - To wszystko jest zwykłą stratą czasu!

Odpowiedziały mu głośne gwizdy i tupania, co pociągnęło za sobą grad kolejnych uderzeń młotka. Lampka telefonu, umieszczonego tuż obok łokcia Semenowa, rozbłysła nagle. Podniósł słuchawkę, nie przestając walić zaciekle młotkiem. Słuchał przez chwilę, potwierdził otrzymanie wiadomości i rozłączył się. Zamiast ponownie posłużyć się młotkiem, wykrzyknął jedno tylko słowo:

- Zagrożenie!

Cisza zapadła natychmiast. Semenow skinął głową z aprobatą i już normalnym tonem zapytał:

- Czy jest tutaj Jan Kulozik?

Jan siedział w ostatnich rzędach kopuły i do tej pory nie brał udziału w dyskusji. Zatopiony we własnych myślach, ledwie był świadom zgiełku podniesionych głosów i zapadłej nagle ciszy. Słysząc jednak własne nazwisko, wstał. Był wysokim mężczyzną o wyraźnie zarysowanych mięśniach, będących rezultatem długotrwałej pracy fizycznej. Chociaż jego kombinezon poplamiony był smarem, a jeszcze więcej brudu widniało na jego dłoniach i twarzy, to jednak na pierwszy rzut oka widać było, iż nie jest zwykłym mechanikiem. Sposób, w jaki stał, gotowy do działania, choć równocześnie rozluźniony, czy w jaki patrzył na przewodniczącego świadczył o tym dobitniej, niż symbol złotego koła zębatego na kołnierzu.

- Mamy kłopoty na polu Taekenga IV - powiedział krótko Semenow. - Wydaje się, że skoczonóg spotkał się z kombajnem i wyłączył go z akcji. Chcą, abyś -tam poleciał natychmiast.

- Zaczekaj na mnie! - wykrzyknął niewielki mężczyzna i zaczął torować sobie łokciami drogę przez tłum, śpiesząc w ślad za Janem.

Był to Chun Taekeng. Głowa Rodziny Taekeng. Chociaż stary, pomarszczony i łysy, znany był z tego, że niezwykle łatwo wpadał w złość. Tak było i tym razem. Mężczyzn, którzy nie dość szybko schodzili mu z drogi, kopał po kostkach lub odpychał bezceremonialnie na bok. Jan nie zwolnił jednak i Chun musiał biec, aby dotrzymać mu kroku. Dyszał przy tym i sapał jak stara lokomotywa.

Kopter konserwacyjny stał tuż przed magazynem maszyn. Natychmiast, gdy Chun wdrapał się do środka, Jan odpalił turbiny i ustawił skok śmigła.

- Powinniśmy zabić te przeklęte skoczonogi aż do ostatniej sztuki - wysapał, gdy już usadowił się na fotelu obok Kulozika.

Jan nie silił się nawet na odpowiedź. Wiedział doskonale, że wysunięta przed chwilą propozycja była nie do przyjęcia. Zignorował Chuna, który mamrotał coś do siebie ze złością, a sam, po wzniesieniu się na odpowiednią wysokość, otworzył szeroko przepustnicę. Chciał dostać się na miejsce tak szybko, jak to było możliwe. Skoczonogi potrafią być niebezpieczne, jeżeli nie obchodzi się z nimi umiejętnie. Większość farmerów wiedziała o nich bardzo niewiele.

Przesuwający się pod nimi krajobraz przypominał falujący, żółto-zielony koc. Żniwa były już na ukończeniu. Prawie całe zboże zostało zżęte, a unoszące się w górę słupy pary wskazywały miejsca, gdzie jeszcze pracowały kombajny. Jedynie niebo pozostawało niezmiennie ogromną czaszą nieprawdopodobnej, jednostajnej szarości, która rozciągała się nad horyzontem.

"Słońce zaszło cztery lata temu" - pomyślał Jan. Cztery długie, jednostajne lata. Ludzie tutaj wydawali się tego nie zauważać, lecz dla niego ten nieprzygnębiający, niezmienny półzmierzch był rzeczą, której czasami nie potrafił już znieść. Wówczas sięgał po pigułki.

- Tam, pod nami! - wykrzyknął nagle Chun Taekeng, wskazując na coś kościstym palcem. - Ląduj tutaj.

Jan ponownie zignorował starca. Błyszczący złotem kadłub kombajnu znajdował się tuż pod nimi, skryty w połowie przez ogromne cielsko skoczonoga. Jan dostrzegł, że była to duża sztuka. Jakieś sześć, siedem ton.

Zazwyczaj jedynie mniejsze okazy zapuszczały się w okolice farm.

Unieruchomiony kombajn otaczały ciężarówki i pojazdy gąsienicowe, a chmury pyłu wskazywały, iż nadciągało ich jeszcze więcej. Jan krążył powoli nad miejscem wypadku, wywołując przez radio największy kopter podnośnikowy na planecie, zwany popularnie Wielkim Hakiem.

Kiedy, nie zważając na protesty Chuna, wylądował wreszcie sto metrów od uszkodzonego kombajnu, mały człowieczek urządził mu prawdziwe piekło. Jan pozostał kompletnie niewzruszony, wiedział bowiem, że gniewu staruszka powinni obawiać się jedynie członkowie Rodziny Taekeng.

Dookoła kombajnu zgromadził się już podekscytowany tłum, gestykulujący i rozprawiający o czymś z ożywieniem. Niektóre kobiety miały w swoich wiadrach butelki schłodzonego piwa i napełniały właśnie szklanki. Panowała atmosfera karnawału, z radością witano krótką odmianę w monotonnym, pracowitym życiu. Rozentuzjazmowany tłum z uwagą przyglądał się młodemu mężczyźnie, który przytknął płonącą pochodnię do zwisającego z boku maszyny brązowego mięsa. Pod wpływem płomienia skoczonóg zadrżał. Wkrótce w powietrzu rozszedł się przykry zapach palonego mięsa.

- Rzuć tę pochodnię i wynoś się stąd - polecił spokojnie Jan.

Mężczyzna otworzył głupkowato usta i spojrzał na Jana, ale nie odrzucił pochodni ani nie wykonał najmniejszego ruchu. Sprawiał wrażenie opóźnionego w rozwoju. Rodzina Taekengów była bardzo liczna i krzyżowała się pomiędzy sobą.

- Chun - wykrzyknął Jan w stronę nadchodzącej właśnie Głowy Rodziny. - Zrób coś z tym głupcem, zanim zaczną się kłopoty.

Chun pisnął coś z wściekłością, popierając słowa silnym kopniakiem. Mężczyzna z pochodnią uciekł. Jan, przyglądając się tej scenie, wyjął zza pasa parę ciężkich, roboczych rękawic.

- Będę potrzebował pomocy - powiedział. - Przynieście ręczniki i pomóżcie mi podnieść brzegi tego stwora. Nie dotykajcie jednak od spodu. Wydziela kwas, który wypaliłby w was dziury na wylot.

Z wysiłkiem podnieśli skraj zwisającego nieruchomo zwierzęcia. Jan ostrożnie przyjrzał mu się od dołu. Mięso było białe i napięte, wilgotne od kwasu. Dostrzegł jedną z wielu wypustek skokowych o rozmiarach ludzkiej nogi. Gdy pociągnął za nią, drgnęła i schowała się w pochwie mięśniowej. Mechanik nie ustępował jednak i ciągnął dalej. Wkrótce wysunęła się na tyle, że można było wyraźnie dostrzec kierunek zgięcia niezgrabnego kolana. Zwolnioną wypustka wolno powróciła do pozycji spoczynkowej...

- W porządku, możecie puścić - cofnął się i narysował na piasku długą linię. Spojrzał na nią krytycznie i odwrócił się. - Zabierzcie stąd te ciężarówki - polecił. - Odsuńcie je co najmniej do koptera. Gdyby ta rzecz skoczyła, wylądowałaby dokładnie na nich. A po tym bezmyślnym przypaleniu coś takiego może się zdarzyć.

Zapadła chwila konsternacji, lecz minęła szybko, gdy Chun powtórzył rozkaz z całą mocą swego starczego autorytetu. Tłum rozpierzchnął się. Jan starł z rękawic ślady śluzu i wspiął się na szczyt kombajnu. Nagle uwagę wszystkich przykuł niski, głuchy dźwięk, zwiastujący przybycie Wielkiego Haka. Olbrzymi kopter zawisł nieruchomo tuż nad uszkodzoną maszyną.

Jan wyjął z kieszeni bluzy radio i wydał kilka krótkich rozkazów. W masywnym kadłubie otworzyła się kwadratowa klapa i na stalowej linie zaczęła opadać belka podnośnikowa. Wywołane obrotem potężnych rotorów strumienie powietrza uderzały prosto w Jana, który mocował belkę przy pomocy dużych haków do boku skoczonoga. Nawet jeżeli stwór czuł przebijające jego ciało ostrza, nie dało się tego zauważyć. Kiedy wszystkie haki zostały już zamocowane, Jan machnął ręką i kopter zaczął się wolno unosić.

Kierując się wkazówkami Jana, pilot zaczął wolno nawijać linę. W miarę zagłębiania się ostrzy, ciałem skoczonoga zaczęły wstrząsać niekontrolowane spazmy. Był to najniebezpieczniejszy moment całej operacji. Gdyby stwór skoczył właśnie teraz, z pewnością ściągnąłby kopter na ziemię.

Lecz już po chwili cały blok zaczął się podnosić wyżej, aż w końcu ściana białego, wilgotnego mięsa uniesiona została na dobre dwa metry w powietrze. Jan ponownie dał znak i Wielki Hak powoli odpłynął w bok, zsuwając bezwładnego w tej chwili stwora na ziemię. Cała operacja przypominała wywracanie na drugą stronę leżącego koca. Skoczonóg łagodnie i bez większych kłopotów dał się odwinąć na drugą stronę, aż w końcu leżał rozciągnięty na grzbiecie, eksponując wewnętrzną powierzchnię swego ciała.

Jednak w chwilę później gładka powierzchnia pokryła się lasem bladych wypustek, które jednocześnie wystrzeliły w powietrze. Trwały wyprostowane przez kilka sekund, a potem zwiotczały i opadły.

- Jest teraz bezbronny - powiedział Jan. - Nie może się sam odwrócić.

- Więc teraz go zabijemy - uśmiechnął się z satysfakcją Chun.

Jan postarał się odpowiedzieć spokojnie.

- Nie, nie zabijemy. Nie chcesz chyba na swoim polu siedmiu ton gnijącego mięsa? Na razie zostawimy to tutaj. Kombajn jest najważniejszy.

Jan wezwał Wielkiego Haka do lądowania i wspólnymi siłami odczepili skoczonoga od belki podnośnikowej.

W kopterze znajdowała się torba węglanu sodowego, na wypadek takich właśnie spotkań z mieszkańcami pustyni. Jan ponownie wspiął się na szczyt kombajnu i cisnął parę garści proszku w kałużę kwasu. Na zewnątrz nie było widać większych zniszczeń, lecz kłopoty mogły się zacząć, jeżeli okazałoby się, iż kwas przedostał się do silnika. Należało natychmiast zdjąć płytę osłonową. Kulozik dostrzegł także, że kilka kół zamachowych zostało wyrwanych, a jedna gąsienica spadła z kół prowadzących. Zapowiadała się ciężka praca.

Mechanik odsunął kombajn o dwa metry od leżącego stwora, wykorzystując cztery ciężarówki i napęd jednej gąsienicy kombajnu. Następnie, pod krytycznym okiem Chun Taekenga, ponownie wezwał Wielkiego Haka i manewrując ostrożnie belką podnośnikową, przewrócili skoczonoga grzbietem do góry.

- Zostaw tę bestię tutaj! Zabij ją i zakop! Za chwilę może skoczyć jeszcze raz i pozabijać nas wszystkich!

- Nie zrobi tego - odparł spokojnie Jan. - Może się poruszać w jednym tylko kierunku, a sam widziałeś, w którą stronę wyprostowały się wszystkie nogi. Ustawiłem go tak, że jeżeli skoczy, upadnie prosto na pustynię.

- Nie możesz być tego absolutnie pewien...

- Mogę. I mogę ci też powiedzieć, że potrafię nakierować tego stwora tak dokładnie, jakbym mierzył z karabinu. Gdy skoczy, zniknie nam z oczu.

Jakby na potwierdzenie tych słów skoczonóg oderwał się od ziemi. Kompleks chemicznych wyzwalaczy zareagował prawidłowo. Kiedy wszystkie wypustki stwora równocześnie uderzyły o ziemię, nastąpił nagły wstrząs. Kilka kobiet krzyknęło, a Chun Taekeng głośno sapnął i odsunął się do tyłu.

Olbrzymie cielsko wzbiło się w powietrze, przeskoczyło słupy czujników sensorowych płotu i po opuszczeniu pola z łomotem wylądowało na piasku. W niebo wzbiły się chmury szarego płynu.

Jan wyjął z koptera skrzynkę z narzędziami i zadowolony, przystąpił do naprawy. Jednak, gdy ją zakończył jego myśli natychmiast wróciły ku statkom. Choć był już zmęczony bezustannymi rozważaniami i rozmowami, nie mógł o nich zapomnieć.

Nikt nie mógł.

Rozdział 2

- Nie chce rozmawiać o statkach - powiedziała podniesionym tonem Elżbieta Mahrowa. - To jedyny temat, na jaki wszyscy teraz rozprawiają.

Siedziała na ławce sztywno, w sposób przyjęty w miejscach publicznych, jednocześnie przyciskając udo do nogi Jana. Poprzez gruby materiał sukienki i własny kombinezon wyraźnie czuł ciepło jej promieniującego ciała. Dłonie zacisnął tak mocno, że ścięgna na nadgarstkach wystąpiły niczym postronki. Siedział przy niej tak blisko, jak tylko było to możliwe tutaj, na tej planecie. Kątem oka spoglądał na gładką, opaloną skórę ramion, na dłonie, opadające aż na plecy czarne włosy, na delikatny zarys jej piersi...

- Statki są niezwykle ważne - powiedział, z trudem odwracając od niej wzrok. - Są już spóźnione o sześć tygodni. Dziś wieczorem będziemy musieli coś postanowić. Czy prosiłaś ponownie Hradil o pozwolenie na nasz ślub?

- Tak - Elżbieta odwróciła się i ujęła jego dłonie, mimo że przechodzący obok ludzie z łatwością mogli to zauważyć. - Nawet nie chciała mnie słuchać. Mogę poślubić jedynie kogoś, kto jest członkiem Rodziny Seme-now lub nie poślubić nikogo. Takie jest prawo.

- Prawo! - parsknął, uwalniając dłonie i odsuwając się od niej, jakby oparzony jej dotykiem. - To nie prawo, a zwyczaj, głupi zwyczaj. Zwykły wieśniaczy przesąd. Na planecie wieśniaków, kręcącej się dookoła błękit-no-białej gwiazdy, która z Ziemi nie jest nawet widoczna! Na Ziemi mógłbym się ożenić, mógłbym mieć rodzinę.

- Ale nie jesteś na Ziemi - powiedziała tak cicho, że do jego uszu dotarł ledwie zrozumiały szept.

Nagle złość go opuściła, ustępując miejsca przygnębieniu. Tak, nie znajdował się na Ziemi i nigdy na Ziemię nie powróci. Dokona swego życia tutaj, musi więc się przystosować i spróbować przestrzegać panujących tu reguł. Nie może ich po prostu łamać. Chociaż mrok trwał tutaj przez cztery piekielnie dłużące się lata, ludzie wciąż jeszcze mierzyli czas rytmem oddalonej o lata świetlne macierzystej planety. Jan spojrzał na zegarek i wstał.

- Zgromadzenie trwa już od przeszło dwu godzin i najprawdopodobniej rozprawiają w kółko o tym samym. Muszą już być zmęczeni.

- Co chcesz zrobić? - zapytała cicho dziewczyna.

- Tylko to, co konieczne. Decyzja nie może być odkładana w nieskończoność.

Łagodnym ruchem położyła mu dłoń na ramieniu i uścisnęła lekko.

- Życzę ci zatem szczęścia.

- Moje szczęście skończyło się, gdy przywieziono mnie tutaj na dożywotni kontrakt.

Nie mogła pójść razem z nim, ponieważ w Zgromadzeniu uczestniczyły jedynie Głowy Rodzin i wyżsi przedstawiciele służb technicznych. Jan, jako Główny Konserwator, miał tam stałe miejsce.

Wewnętrzne drzwi prowadzące do kopuły były zamknięte, musiał więc głośno zastukać i czekać, nim mu otworzono. Stojący w progu Kapitan Proktor Ritterspach spojrzał nań podejrzliwie.

- Spóźniłeś się.

- Zamknij się, Hein i otwórz te drzwi. - Jan miał niewiele szacunku dla ludzi pokroju Kapitana Proktora, nieustannie schlebiających zwierzchnikom, a gnębiących tych, którzy nie dorównywali im stopniem.

Zgromadzenie było niezwykle chaotyczne. Jak się można było spodziewać. Przewodniczył Chun Taekeng jako starszy Senior, lecz jego bezustanne wrzaski i walenie młotkiem w stół nie były w stanie ostudzić zapału rozgrzanych dyskutantów. W powietrzu krzyżowały się obelgi i słowa pełne gorzkich wyrzutów, ale jak do tej pory nie zaproponowano niczego konkretnego. Bez przerwy rozstrząsano jeden problem, o którym mówiło się już od miesięcy. Nadszedł czas.

Jan podniósł dłoń i ruszył do przodu, aż w końcu zatrzymał się tuż przed niepozorną postacią przewodniczącego. Chun usiłował zbyć go niecierpliwym ruchem dłoni, lecz on stał nieporuszenie.

- Wracaj na swoje miejsce. To rozkaz.

- Chcę przemówić. Ucisz ich.

Szmer głosów zaczął nagle cichnąć. Chun jeszcze raz uderzył młotkiem w stół i zapadła cisza.

- Będzie przemawiać Główny Konserwator - wykrzyknął, odrzucając z obrzydzeniem młotek. Jan odwrócił się twarzą w stronę zebranych.

- Chcę przypomnieć wam kilka faktów, o których wiecie wszyscy. Po pierwsze - statki są opóźnione już o sześć tygodni. Nigdy jeszcze nie było tak wielkiego spóźnienia. Jak dotychczas największe wynosiło cztery dni. Tymczasem my wykorzystaliśmy już czas oczekiwania. Jeżeli zostaniemy tu dłużej, spłoniemy. Rano musimy zarzucić wszystkie prace i rozpocząć przygotowania do ewakuacji.

- Lecz część zbiorów jest jeszcze na polach... - wykrzyknął ktoś z głębi sali.

- A więc musimy je zostawić. Jesteśmy już bardzo spóźnieni. Pytałem o to naszego Koordynatora, Ivana Semenowa.

- A co z ziarnem w silosach?

Jan zignorował to pytanie. Na wszystko przyjdzie właściwa pora.

- A więc, Semenow?

Siwa głowa Koordynatora skłoniła się z widocznym wahaniem.

- Tak, musimy już ruszać, by zmieścić się w planie.

- No właśnie. Statki są opóźnione, a jeżeli będziemy czekać jeszcze dłużej, to zginiemy wszyscy. Musimy rozpocząć naszą podróż na południe, mając jedynie nadzieję, że statki będą tam na nas czekać. To wszystko, co możemy zrobić. Ziarno zabierzemy ze sobą.

Zapadła pełna zdumienia cisza. Ktoś roześmiał się głośno, lecz szybko zamilkł. Był to nowy pomysł, a nowe pomysły przyjmowano tutaj nadzwyczaj niechętnie.

- To niemożliwe - powiedziała w końcu Hradil, a wiele głów skinęło z milczącą aprobatą.

Jan spojrzał na kanciastą twarz i wąskie wargi rzeczniczki Rodziny Elżbiety. Po chwili przemówił znowu, starając się, by nienawiść, jaką czuł do tej kobiety, nie znalazła odzwierciedlenia w tonie jego głosu:

- Możliwe. Jesteś już starą kobietą, która nie zna się na tego typu sprawach. To ja pozostaję w służbie nauki i mówię ci, że możemy tego dokonać. Wszystko obliczyłem. Jeżeli podczas podróży ograniczymy przestrzeń mieszkalną, możemy zabrać ze sobą jedną piątą ziarna. Gdy przybędziemy na miejsce, możemy opróżnić wagony i odesłać je. Puste wagony będą w stanie przewieźć dalsze dwie piąte ziarna. Reszta spłonie - lecz uratujemy blisko dwie trzecie zbiorów. Kiedy przybędą statki, muszą zabrać żywność. Jeżeli nie, ludzie będą przymierać głodem. Musimy to dla nich zrobić.

Przey wtórze wściekłych uderzeń młotka ze wszystkich stron rozległy się pełne oburzenia okrzyki. Jan odwrócił się plecami. Wiedział, iż ludzie muszą wyrzucić z siebie całą złość. Byli konserwatywnymi, upartymi wieśniakami, nie dostrzegającymi tego, co nowe. Gdy się uspokoją, będzie mógł do nich przemówić. Na razie odwrócił się i spojrzał na wielką mapę planety, będącą jedyną dekoracją olbrzymiego holu.

Załoga statku zwiadowczego, która dokonała odkrycia nazwała ją Halvmork. "Świat wiecznego mroku". Oficjalna nazwa w katalogach brzmiała: Beta Aurigae III. Była to trzecia i jedyna zdatna do zamieszkania planeta spośród sześciu światów, krążących dookoła wściekle gorącej, białoniebieskiej gwiazdy. A raczej prawie zdatna.

Planeta ta była anomalią, czymś niezwykle interesującym dla astronomów. Posiadała odchylenie osiowe, które wprawiało naukowców w euforię, lecz które jednocześnie było niezwykle uciążliwe dla zamieszkujących ją ludzi. Owe odchylenie - wielkości czterdziestu jeden stopni - i długa, spłaszczona elipsa orbity, powodowały niezwykle osobliwą sytuację. Odchylenie osiowe Ziemi wynosiło zaledwie parę stopni, a i to już wystarczyło, by powodować szybkie i bezustanne zmiany pór roku.

Zima i lato trwały tutaj cztery ziemskie lata. Przez ten czas na biegunie zimowym, odwróconym od słońca, panowały ciemności. Kończyły się nagle, gdy planeta obracała się, a biegun zimowy stawał się biegunem letnim. Różnice klimatyczne towarzyszące temu zjawisku były niezwykle drastyczne, ponieważ teraz to ten obszar wystawiony był na palące promienie słońca.

Pomiędzy obydwoma biegunami, od 40 stopni na północ do 40 stopni na południe trwało nieustannie, pełne piekielnego żaru lato. Temperatura na równiku często przekraczała 200 stopni. Na biegunie zimowym utrzymywała się na stałym poziomie 30 stopni, występował nawet niekiedy przymrozek.

Przy tak ekstremalnych warunkach na całej planecie było tylko jedno miejsce, w którym żyło się w miarę bezpiecznie: strefa mroku, czyli wąski pas dookoła bieguna zimowego. Tutaj ludzie mogli siać i uprawiać zmutowane zboże, wystarczające do wyżywienia pół tuzina przeludnionych planet. Atomowe odsalarnie zapewniały świeżą wodę, przetwarzając jednocześnie składniki chemiczne mórz w nawozy.

Uprawy nie były niczym zagrożone, ponieważ życie na planecie opierało się na komponentach miedzi, a nie węgla. To, co było pożywieniem dla jednych, dla drugich stanowiło śmiertelną truciznę.

Osadnictwo, oparte na podstawach ziemskiej ekonomii, mogło się więc rozwijać bez większych przeszkód. Po dokładnym przeanalizowaniu okazało się, iż planeta jest w stanie produkować spore ilości żywności, która może być tanio eksportowana do najbliższych, zamieszkałych światów, a cała operacja przynosi całkiem niezły dochód. Nasuwało się jednak jedno, za to zasadnicze pytanie. W jaki sposób co cztery lata przemieszczać farmerów wraz ze sprzętem od strefy do strefy, na odległość prawie dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów?

Większość propozycji i planów po przedyskutowaniu zniknęła na zawsze w przepastnych wnętrzach kartotek. Kilka pomysłów było jednak dosyć interesujących. Najprostszy, lecz zarazem najbardziej kosztowny, zakładał utworzenie w obu strefach mroku stałych, w pełni wyposażonych do życia obszarów pracy. I chociaż same koszty budowy urządzeń i pomieszczeń nie były nadmiernie wysokie, to jednak myśl o ludziach spędzających bezczynnie cztery lata w dziewięciu klimatyzowanych budynkach była zupełnie nie do przyjęcia. Nie tego wymagano od ludzi, którzy każdą chwilę poświęcać mieli pracy.

Rozważano też transport drogą morską - Halvmórk była w większości planetą oceaniczną, za wyjątkiem dwóch kontynentów okołobiegunowych i paru łańcuchów wysepek. Lecz to oznaczałoby z kolei transport ludzi drogą lądową do oceanów, a potem użycie olbrzymich, kosztownych okrętów, które musiałyby stawić czoła wściekłym, tropikalnym sztormom. O okręty trzeba by było poza tym pieczołowicie dbać, używając ich zaledwie raz na cztery i pół roku. To także wydawało się nie do pomyślenia. Czy istniało zatem jakiekolwiek inne, sensowne rozwiązanie?

Istniało. Inżynierowie mieli już wystarczające doświadczenie w przystosowywaniu planet do potrzeb człowieka. Potrafili oczyścić zatrutą atmosferę, stopić bieguny lodowe i ochłodzić tropiki, czy zamienić pustynię w u-prawne pola. Potrafili nawet podnieść masyw lądowy w miejscu, gdzie było to potrzebne, a zatopić w innym.

Te ostatnie zmiany powodowane były umieszczonymi w odpowiednich miejscach bombami grawitronicznymi. Każda z nich miała rozmiary niewielkiego budynku i musiała być precyzyjnie umieszczona w specjalnie do tego celu drążonych jaskiniach. Sposób, w jaki przeprowadzano takie operacje, był sekretem korporacji, które budowały takie bomby - jednak rezultatów nie dało się utrzymać w tajemnicy.

Użycie bomby grawitronicznej powodowało nagły wzrost aktywności sejsmicznej. Skorupa planety mogła być w ten sposób rozszczepiona, co z kolei wywoływało erupcje wulkaniczne i ruchy tektoniczne.

Bomby grawitroniczne zdetonowane na Halvmórk wydźwignęły z morskich głębin łańcuch wulkanów plujących ogniem i lawą, która po ostygnięciu zakrzepła w łańcuch skalistych wysepek. Zanim aktywność wulkaniczna zamarła zupełnie, wysepki utworzyły pomost lądowy, łączący oba kontynenty okołobiegunowe. Obniżenie najwyższych szczytów górskich okazało się już stosunkowo proste - tym razem użyto do tego celu zwykłych bomb wodorowych. Jeszcze prostszym zadaniem było wyrównanie całej powierzchni, by uzyskać solidną, kamienną groble, tworzącą drogę długości dwudziestu siedmiu tysięcy kilometrów.

Osadzani siłą na Halvmórk farmerzy byli więc z konieczności społecznością na wpół tylko osiadłą. Przez cztery lata wykonywali swą pracę obsiewając pola i magazynując zbiory w oczekiwaniu na przybycie statków. Chwila ta była najdłużej wyczekiwanym, najbardziej podniecającym i ważnym wydarzeniem w całym cyklu ich szarej egzystencji. Gdy statki sygnalizowały swoje przybycie, kończono wszystkie prace. Nie zebrane jeszcze plony pozostały na polu: rozpoczynała się fiesta, gdyż statki przywoziły to wszystko, co niezbędne do życia na tej z gruntu niegościnnej planecie. Również świeże nasiona, ponieważ zmutowane formy były bardzo niestabilne, a farmerzy nie byli naukowcami, którzy potrafiliby kontrolować krzyżowanie się odmian.

W ładowniach były ubrania i części maszyn, nowe materiały radioaktywne do silników atomowych i tysiące innych rzeczy, niezbędnych do przetrwania na pozbawionej jakiegokolwiek przemysłu planecie. Statki pozostawały jedynie przez czas, który pozwalał na wyładowanie przywiezionych towarów i napełnienie ładowni ziarnem. Potem odlatywały, a wraz z tym kończyło się święto. Wszystkie małżeństwa zostały już do tego czasu zawarte, ponieważ była to jedyna, dozwolona pora na pobieranie się. Uroczystości dobiegały końca, a cały zapas likieru pośpiesznie wypijano.

Rozpoczynała się wielka podróż.

Wędrowali niczym Cyganie. Jedynymi stałymi obiektami w strefie były hangary dla ciężkiego sprzętu i potężne silosy zbożowe. Po otwarciu wszystkich przegród wtaczano tam koptery i kombajny zbożowe, rozsiewniki i pozostałe maszyny przeznaczone do prac w polu. Powleczone ochronną powłoką smaru silikonowego i opatulone brezentem, przez cztery lata oczekiwały kolejnej zmiany klimatu i powrotu farmerów.

Całą resztę zabierano ze sobą. Wszystkie kopuły były rozhermetyzowane i pakowane. Wyłaniały się wtedy spod nich długie, stojące na masywnych kołach pomieszczenia mieszkalne. Kobiety magazynowały zapasy na długie miesiące podróży, bito owce i bydło, lodówki zapełniano mięsem.

Zabierano ze sobą jedynie kilka sztuk kurcząt i cieląt - po dotarciu na nowe miejsce stada były odtwarzane przy wykorzystaniu banków spermy.

Gdy wszystko było już przygotowane, traktory i ciągniki - zanim spoczną zabezpieczone w hangarach - formowały z jednostek mieszkalnych długie karawany, istne' pociągi na kołach. Zespoły silnikowe, po czterech latach pracy jako elektrownie atomowe, ponownie przystosowywano do ruchu i montowano z przodu każdego pociągu jako główną jednostkę napędową. Okna uszczelniano i włączano klimatyzację, która działała nieprzerwanie, dopóki pociągi nie docierały na miejsce. Na równiku temperatura przekraczała 200 stopni, a ponieważ obrót dobowy Halvmórk trwał jedynie osiemnaście godzin, noce były krótkie. Zbyt krótkie, by mogły nastąpić jakieś znaczące spadki temperatury.

- To było pytanie do ciebie, Janie Kulozik. Proszę o odpowiedź, to rozkaz! - po wielu godzinach nieustannego wrzasku głos Chuna Taekenga zaczynał się załamywać.

Jan odwrócił się do tłumu. Ignorował wywrzaskiwane pod swoim adresem pytania, dopóki nie ucichł powszechny gwar.

- Posłuchajcie mnie wszyscy - powiedział. - Obliczyłem wszystko i zaraz podam wam niezbędne dane. Lecz zanim to zrobię, musicie się na coś zdecydować - zabieramy zboże, czy też nie. Ale zanim o tym postanowicie, pamiętajcie o dwóch sprawach. Gdy przybędą statki, a my nie dostarczymy zboża, miliony ludzi będą cierpiały głód. Tysiące, być może nawet setki tysięcy umrą, a ich śmierć obciąży nasze sumienia. Jeżeli statki nie przybędą, my zginiemy także. Nasze zapasy są już na wyczerpaniu, nie mamy części zapasowych do maszyn, a dwa z naszych ciągników tracą moc wyjściową. Będziemy mogli przetrwać jeszcze kilka lat, ale to wszystko. Rozważcie to, proszę i zadecydujcie.

- Panie Przewodniczący, proszę o głos.

Gdy Hardil wstała, Jan instynktownie przeczuł, iż będzie to długa batalia. Ta stara kobieta, rzecznik Rodziny Mahrowa, reprezentowała całą potęgę oporu przeciwko jakimkolwiek zmianom. Była przebiegła, lecz jednocześnie posiadała typowy umysł wieśniaka. To, co było stare - było dobre, to co nowe bez wyjątku złe. Uważała, że wszelkie zmiany pogarszały jedynie istniejący stan rzeczy.

Rzecznicy innych rodzin słuchali jej zawsze z respektem, ponieważ najlepiej wyrażała ich głęboko zakorzenione obawy przed jakimikolwiek nowościami.

- Wysłuchałam tego, co przed chwilą powiedział nam ten oto młody człowiek. Cenię jego opinię, chociaż nie jest rzecznikiem, ani nawet członkiem żadnej z naszych Rodzin.

"Dobrze powiedziane" - pomyślał Jan.

Otwarte podważanie jego wiarygodności już w pierwszych słowach brzmiało jak przygotowanie do ostatecznej rozprawy z wszelkimi rzeczowymi argumentami.

- Jednak pomimo tego - kontynuowała - musimy rozważyć zasadność wyrażanych przez niego słów. To, co powiedział, jest prawdą. To jedyne wyjście. Musimy zabrać ziarno. To nasz obowiązek, jedyny sens naszej egzystencji. Wzywam was zatem, byście wyrazili zgodę na natychmiastowy wyjazd i na zabranie ze sobą ziarna. Proponuję głosowanie. Kto jest przeciwko, niech wstanie.

Zaskoczeni byli wszyscy. Po pierwsze - samym pomysłem. O sprawach podobnej wagi dyskutowano niebywale rzadko i z ogromną niechęcią. A teraz projekt ten poparty został przez samą Hradil, której wola niemal zawsze była wolą ogółu. To było zastanawiające.

Jan nie był zachwycony takim rozwojem wypadków, ale nie protestował. Podejrzliwość nie opuszczała go. Był pewny, iż Hradil nienawidziła go równie mocno, jak on ją. A jednak poparła jego pomysł i zmusiła innych, by zrobili to samo. Miał niejasne przeczucie, że będzie musiał za to kiedyś zapłacić... Do diabła z tym. Najważniejsze, że się zgodziła.

- A więc, co robimy dalej? - zapytała Hradil, odwracając się w jego kierunku.

- Tak jak zawsze, utworzymy pociągi. Lecz zanim to zrobimy, rzecznicy wszystkich Rodzin muszą sporządzić listę rzeczy, które chcemy pozostawić. Potem przejrzymy ją wspólnie, a to, czego zdecydujemy się nie brać, umieścimy razem z maszynami. Część na pewno zniszczy ciepło, lecz nie mamy wyboru. W każdym pociągu jedynie dwa wagony użwane będą jako przedziały mieszkalne. Będzie tłok, lecz musimy tak zrobić. Wszystkie pozostałe wagony napełnimy ziarnem. Według moich obliczeń to jest możliwe. Ciągniki będą musiały pracować z większym obciążeniem, lecz przy zachowaniu środków ostrożności dadzą sobie radę.

- Ludziom się to nie spodoba - powiedziała Hradil, a wiele osób skinęło potakująco głowami.

- Wiem, lecz jesteście rzecznikami Rodzin i możecie sprawić, by was słuchali. Wasz autorytet jest niepodważalny we wszystkich sprawach. Również takich, jak małżeństwa - mówiąc to spoglądał znacząco w stronę Hradil, lecz kobieta objętym wzrokiem patrzyła na ścianę. - Bądźcie więc stanowczy. Wasza władza jest przecież absolutna. Wykorzystajcie ją. Ta podróż nie będzie łatwą i przyjemną przygodą. Przebywanie w silosach Southtown, dopóki pociągi nie powrócą po raz drugi, także może okazać się dość uciążliwe. Powiedzcie o tym członkom rodzin. Muszą być ostrzeżeni teraz, by byli przygotowani i nie narzekali później. Nie będziemy jechać pięć godzin dziennie, jak zazwyczaj, lecz co najmniej osiemnaście. Pociągi będą musiały odbyć dwa razy tę samą drogę. Mamy na to bardzo mało czasu. I pozostała jeszcze jedna sprawa. Trzeba było podjąć kolejną decyzję, dla niego najważniejszą. Miał nadzieję, iż Lee Ciou zareaguje tak, jak się tego spodziewał.

- Będzie to dla nas zupełną nowością - powiedział Jan. - Musimy wybrać kogoś, kto będzie za to wszystko odpowiedzialny. Kogo proponujecie?

Kolejna decyzja. Jak oni tego nienawidzili! Spoglądali po sobie wściekli, że znów czegoś od nich wymaga. Lee Ciou wstał i z widocznym wysiłkiem powiedział:

- Jan Kulozik jest najodpowiedniejszą osobą. On jeden wie, co należy robić.

Zapadła cisza. Wszyscy analizowali propozycję, wyłamującą się spod uświęconych tradycją reguł.

- Nie! - pisnął nagle czerwony z gniewu Chun Taekeng, nieświadomy, iż przez cały czas wali zaciekle młotkiem w stół. - Ivan Semenow zorganizuje tę podróż. To on zawsze organizuje podróże. Jest przecież Koordynatorem. W taki sposób się to odbywa i w taki sposób odbędzie się i tym razem - wykrzykując to, opryskiwał śliną siedzących najbliżej, którzy ocierając twarze, potakiwali z entuzjazmem głowami.

Było to wreszcie coś, co potrafili zrozumieć. Żadnego szalonego wybiegania w przyszłość - lepiej pozostać przy tym, co stałe i pewne.

- Przestań walić tym młotkiem, Taekeng, bo go wreszcie złamiesz - syknęła Hradil.

Przewodniczący spojrzał na nią z otwartymi ustami. Nie było precedensu, by ktoś odezwał się w ten sposób, gdy mówił przewodniczący. Młotek zawisł w powietrzu, a Hradil zaczęła szybko mówić, zanim Chun był w stanie zebrać myśli.

- Teraz dużo lepiej. Musimy myśleć o tym, co będzie lepsze, a nie o tym, co było kiedyś. Nigdy jeszcze nie robiliśmy tego, czego się teraz podejmujemy i być może rzeczywiście potrzebować będziemy nowego organizatora. Nie mówię, że na pewno. Być może. Dlaczego nie zapytać, co myśli o tym wszystkim Ivan Semenow? Czy mógłbyś się wypowiedzieć, Ivanie?

Ogromny mężczyzna podniósł się powoli i rozejrzał po twarzach otaczających go techników. Malowała się na nich jedynie dezorientacja.

- Być może Jan rzeczywiście powinien być brany pod uwagę w tym planie. Zmiany? Tak, one muszą być zaplanowane. Naprawdę, nie wiem... - jąkał się Semenow.

- A więc zamknij się, skoro nie wiesz! - wykrzyknął Chun Taekeng i dla podkreślenia wagi swoich słów uderzył młotkiem w stół.

Semenow nie zwrócił jednak na niego uwagi i kontynuował:

- Niewiele wiem o tych zmianach, a więc będę potrzebował pomocy. Jan Kulozik wie o nich wszystko, to przecież jego plan. Zorganizuję podróż jak zawsze, lecz na Jana spadnie odpowiedzialność za wprowadzone zmia-ny, które jednak będą musiały być przeze mnie zaaprobowane.

Jan odwrócił się szybko, by nikt nie mógł dostrzec wyrazu jego twarzy. Chociaż starał się tego nie okazywać, nie czuł do tych ludzi nic, poza nienawiścią. Otarł usta wierzchem dłoni. Nikt nie zwracał na niego uwagi. Wszyscy zapatrzeni byli w Hradil, która właśnie mówiła:

- Dobrze, to rozsądny plan. Dowodzić podróżą może jedynie Głowa Rodziny. Tak powinno być. A przedstawiciel służb technicznych będzie służył wszelką pomocą. Tak, wydaje mi się, że to dobry pomysł. Jestem za. Kto jest przeciw, niech podniesie rękę.

Jan chciał upierać się przy przyznaniu mu przywództwa, wiedział jednak, iż w tej chwili nie osiągnąłby niczego więcej. Ugięli się, a więc i on będzie musiał ustąpić. Przynajmniej w tej chwli. Ostatecznie, najważniejszą sprawą było zabranie ze sobą zboża.

- Dobrze - powiedział. - Zrobimy to w taki właśnie sposób. Musimy się jednak wszyscy zgodzić, iż od tej pory nie może już być żadnych sprzeciwów. Żniwa muszą zostać zakończone natychmiast. Z pojazdów trzeba wyładować wszystko to, co nie jest absolutnie konieczne w podróży. Pamiętajcie, że będziemy mieli o przeszło połowę miejsca mniej, niż zazwyczaj. Powiedzcie swoim ludziom, że na wszystkie przygotowania zostanie tylko jeden dzień. Jeżeli ogłosicie to właśnie tak, to być może uporają się ze wszystkim w dwa dni. A wtedy pierwsze pojazdy muszą być już puste, by można było zacząć załadunek zboża. Czy są jakieś pytania?

Pytania? Odpowiedziała mu głucha cisza. Czy ktokolwiek pyta porywający go właśnie huragan o to, z jaką prędkością wieje?

Rozdział 3

- Wydaje mi się, że wyruszamy zbyt wcześnie. To błąd.

Hein Ritterspach, nie patrząc w stronę Jana, bawił się bezmyślnie zamkiem atomowej armaty. Jan zatrzasnął pokrywę reduktora prędkości i umocował ją na miejscu. Kabina kierowcy była ciasna i duszna; w powietrzu unosił się kwaśny zapach potu.

- Nie, Hein. Raczej zbyt późno - powiedział Jan zduszonym głosem, zmęczony już ustawicznym powtarzaniem wszystkiego od początku. - Pociągi nie pozostaną za wami daleko z tyłu, ponieważ będą posuwały się szybciej, niż zazwyczaj. O wiele szybciej, niż ci się wydaje. Dlatego właśnie dobrany jest podwójny skład załóg. Twoje zadanie jest bardzo odpowiedzialne, Hein. Te czołgi będą jechały przed nami i sprawdzały, czy droga jest w dalszym ciągu przejezdna. Wiesz, czego możesz się spodziewać. Robiłeś to już niejeden raz. Teraz jednak wszystko musi przebiegać o wiele sprawniej.

- Nie będziemy w stanie poruszać się tak szybko. Ludzie odmówią.

- A więc zmuś ich do tego.

- Nie mogę przecież prosić...

- Nie proś, tylko rozkaż!

Dni nie kończącej się, ciężkiej pracy dały mu się we znaki. Oczy miał podpuchnięte z niewyspania i był potwornie zmęczony. Pochlebstwami, namowami, ciągłym popychaniem i zmuszaniem tych ludzi, by choć raz w ciągu całego życia zrobili coś odmiennego. Znajdował się już na krawędzi wybuchu i widok tego jęczącego, pękatego idioty przyprawiał go o mdłości. Odwrócił się gwałtownie i wpakował palec prosto w wydatny brzuch mężczyzny.

- Jesteś żałosny, Hein, wiesz o tym? Nikt nie potrzebuje tutaj w tej chwili Kapitana Proktora. Wszyscy są zbyt zajęci i zbyt zmęczeni, by pakować się w jakieś kłopoty. Naprawdę przydasz się dopiero wtedy, gry ruszą pociągi. Jedyne, co teraz powinieneś zrobić, to sprawdzić stan drogi. Przestań wynajdywać więc durne wymówki i zabieraj się do roboty.

- Nie wolno ci mówić do mnie w ten sposób!

- Naprawdę? Twoje czołgi i ludzie są już gotowi do drogi. Sprawdziłem cały sprzęt sam i wszystko jest w porządku. Ten czołg oglądam już po raz trzeci i powtarzani ci, że jest absolutnie sprawny. Ruszaj więc.

- Ty, ty!... - purpurowy z wściekłości Hein zaciął się, nie potrafiąc znaleźć właściwych słów. Zamiast tego podniósł w górę olbrzymią pięść.

- Tak, uderz mnie. Czemu byś nie miał spróbować szczęścia?

Szczęki Jana zaciśnięte były tak mocno, że musiał mówić przez zęby. Ramiona mu drżały pod wpływem z trudem powstrzymywanego gniewu. Hein nie odważył się na walkę. Zaciśnięta pięść opadła, a on odwrócił się i wyszedł niezgrabnie przez właz na pancerz.

- Koniec z tobą, Kulozik! - wrzasnął, zbliżając czerwoną twarz do otworu włazu. - Pójdę do Semenowa, do Chun Taekenga. Tym razem posunąłeś się za daleko.

Jan ruszył do przodu i zamierzył się pięścią. Hein natychmiast zniknął. Tak, rzeczywiście posunął się za daleko. Pokazał temu śmierdzielowi, że jest on po prostu tchórzem. A tego Hein nigdy mu nie wybaczy. Tym bardziej, że zrobił to przy świadku. Przez cały czas w fotelu drugiego kierowcy siedział Lajos Nagy, który, choć milczał, z pewnością nie przeoczył niczego.

- Włącz silniki - polecił Jan. - Nie uważasz, że byłem dla niego trochę za ostry?

- Nie jest taki zły, gdy się go pozna bliżej...

- Być może, ale kiedy nie ma nic do roboty, staje się nie do zniesienia.

Pracy włączonych silników towarzyszyło wyraźne drżenie podłogi kabiny. Jan przerwał i odwracając głowę nasłuchiwał przez chwilę. Czołg wydawał się być w dobrym stanie.

- Rozkaż pozostałym, by także uruchomili silniki - powiedział.

Zamknął właz i włączył klimatyzację, a potem usadowił się wygodnie w fotelu kierowcy, opierając stopy na pedałach hamulców, a dłonie kładąc na kierownicy, będącej jednocześnie dźwignią zmiany biegów.

- Przekaż, by reszta posuwała się za mną w stumetrowych odstępach. Ruszamy.

Lajos zawahał się na moment, nim włączył mikrofon i wydał polecenie. Był dobrym fachowcem, jednym z lepszych mechaników w ekipie.

Jan pociągnął kierownicę do siebie, przechylając ją równocześnie w bok. Zazgrzytał wrzucony bieg. Ciężki czołg drgnął i ruszył do przodu, chrobocząc szerokimi gąsienicami po bazaltowej nawierzchni Drogi. Po włączeniu kamery, na ekranie dostrzegł resztę pojazdów, ustawiających się w linię i ruszających za nim. Jechali szybko szeroką, centralną ulicą miasta, pozostawiając za sobą grube mury magazynów, aż znaleźli się pomiędzy pierwszymi, leżącymi na obrzeżach miasta farmami.

Jan kierował maszyną ręcznie, dopóki nie minęli ostatnich zabudowań. Teraz przed nimi wiła się jedynie Droga. Zwiększył szybkość i przełączył sterowanie. Prowadził ich teraz gruby przewód, położony pod nawierzchnią zakrzepłej lawy. Czołgi z rykiem posuwały się w stronę pustyni.

Pędzili przez piaszczyste pustkowia, gdzie jedynym śladem egzystencji człowieka była nie kończąca się wstęga Drogi. Z głośnika rozległ się oczekiwany głos.

- Mam kłopoty z radiem. Spróbuję odezwać się później - odpowiedział Jan, wyłączając mikrofon.

Pozostałe czołgi pozostawały na częstotliwości bojowej, tak więc nie odebrały tej wiadomości. Zresztą nie miało to już większego znaczenia. Cała machina puszczona została w ruch, a jemu pozostawało jedynie zakończyć wszystko po swojemu.

Oddalili się o przeszło trzysta kilometrów od ostatnich zabudowań, gdy napotkali pierwsze przeszkody. Drogę tarasowała wysoka na dwa metry wydma naniesionego wiatrem piachu. Jan zatrzymał kolumnę, a sam wjechał na szczyt wzniesienia.

- Które z czołgów wyposażone są w spycharki?

- Siedemnastka i dziewiętnastka - odparł Lajos.

- A więc poleć im, by uprzątnęły cały ten interes. Potem dobierz sobie drugiego kierowcę i niech zostanie z tobą, dopóki nie przybędzie Hein Ritterspach. Przez kilka dni z pewnością będzie nieznośny, więc staraj się go ignorować. Zaraz wezwę go, by przybył tu kopterem, a sam wrócę.

- Mam nadzieję, że nie będzie większych kłopotów. Jan zmęczony, lecz szczęśliwy, uśmiechnął się lekko.

- Oczywiście, że będą. Zawsze są. Lecz kolumna już wyruszyła, a Ritterspach nie odważy się jej zawrócić. Może jedynie pchać się dalej. A to w tej chwili jest najważniejsze.

Wysłał wiadomość, otworzył właz i wyskoczył na piasek. Czy to wyobraźnia, czy rzeczywiście było już cieplej? I czy nad południowym horyzontem nie zrobiło się odrobinę jaśniej? To możliwe, do świtu nie pozostało wiele godzin. Odszedł na bok i przyglądał się, jak wyposażone w masywne spycharki czołgi zaatakowały wydmę.

Kiedy przeszkoda została już usunięta i kolumna pojazdów ruszyła w dalszą drogę, Jan usłyszał nad sobą szum śmigieł koptera. Pojazd musiał być w drodze już przed wysłaniem wiadomości. Maszyna zatoczyła koło i osiadła wolno na piasku. Jan spokojnym krokiem ruszył jej na spotkanie. Na widok wysiadających z wnętrza mężczyzn instynktownie poczuł, że jego kłopoty dopiero się zaczynają. Przemówił pierwszy, mając nadzieję na przejęcie inicjatywy:

- Ivan, co ty, do diabła, tutaj robisz? Kto będzie odpowiadał za całość, skoro obaj znajdujemy się na Drodze?

Ivan Semenow z nieszczęśliwą miną głaskał się po brodzie. Pierwszy przemówił jednak Hein Ritterspach, mając u swego boku Proktora asystenta:

- Janie Kulozik, jesteś aresztowany. Zabieram cię z powrotem. Zostaniesz oskarżony o...

- Odwołuję się do twego autorytetu, Semenow! - wykrzyknął Jan, patrząc w stronę Koordynatora. Obaj Proktorzy stali nieruchomo, trzymając dłonie blisko kabur z gotową do strzału bronią. - Jesteś przecież Koordynatorem, a to jest sytuacja krytyczna. Czołgi oczyszczają Drogę. Hein, jako dowodzący, powinien jechać teraz na czele kolumny. Możemy porozmawiać o jego problemach, gdy dotrzemy już na miejsce.

- Czołgi mogą poczekać, ta sprawa jest ważniejsza! Zaatakowałeś mnie!

Mówiąc to Hein trząsł się z powstrzymywanej z trudem wściekłości. Położył dłoń na kolbie rewolweru. Jan kątem oka obserwował Proktorów, gdy przemówił Semenow:

- Tak, to poważna sprawa. Być może powinniśmy wrócić do miasta i porozmawiać o tym spokojnie.

- Nie ma już czasu na jałowe dyskusje! - wykrzyknął gniewnie Jan. - Ten gruby dureń podlega moim bezpośrednim rozkazom. Kłamie, mówiąc, że go zaatakowałem. Nawet go nie dotknąłem. Jeżeli natychmiast nie dołączy do czołgów, oskarżę go o sabotowanie rozkazów, rozbroję i aresztuję.

Tego już Hein nie był w stanie znieść. Nagłym ruchem wyszarpnął z kabury rewolwer. Tym razem Jan nie wahał się ani chwili. Prawą dłonią złapał Heina za nadgarstek, a lewą nacisnął silnie na łokieć. Szarpnął uzbrojoną w rewolwer rękę do dołu, wykręcając ją równocześnie za plecy Heina. Mężczyzna zawył z bólu, a broń upadła na ziemię. Jan nie rozluźniał chwytu. Było to okrutne, niemniej musiał to zrobić. Puścił dopiero wtedy, gdy rozległ się ohydny trzask łamanej kości. Ciało Heina zwiotczało i grubas osunął się wolno na ziemię. Jan odwrócił się w stronę drugiego uzbrojonego mężczyzny.

- Dowodzę tutaj, Proktorze. Rozkazuję, byś opatrzył tego rannego i zabrał go do koptera. Koordynator Semenow z pewnością poprze ten rozkaz.

Proktor spoglądał na obu mężczyzn z wyraźnym niezdecydowaniem na twarzy. Zakłopotany Semenow milczał. Leżący na ziemi Hein jęknął i to dopiero wpłynęło na podjęcie przez młodego mężczyznę decyzji. Wyciągnięta do połowy broń wsunęła się do kabury i chłopiec klęknął obok rannego przełożonego.

- Nie powinieneś był tego robić, Janie - powiedział, kręcąc z niezadowoleniem głową Semenow. Jan ujął go za ramię i odciągnął na bok.

- Sytuacja już wygląda wystarczająco źle. Musisz mi uwierzyć, że nie zaatakowałem Heina pierwszy. Mam świadka. Jednak Hein posunął się za daleko. On nie jest niezastąpiony. Komendę może objąć jego zastępca, Lajos. Hein pojedzie pociągiem. Po dotarciu na południe sprawi nam jeszcze niemało kłopotów, najważniejsze jednak, że nie będzie mógł zrobić tego teraz. Musimy wyruszyć zgodnie z planem.

Semenow nic nie powiedział. Decyzja podjęta została za niego i nawet tego nie żałował. Wyjął z koptera apteczkę i pomógł opatrzyć złamaną rękę Heina. Podróż powrotna upłynęła im w całkowitym milczeniu.

Rozdział 4

Jan leżał na koi i będąc zbyt zmęczonym, by zasnąć, raz jeszcze przebiegł wzrokiem listę czynności, które powinny zostać wykonane. Od wyjazdu dzieliły ich już tylko godziny. Załadunek ziarna dobiegał końca. Gdy silosy zostaną opróżnione całkowicie, będzie można rozpocząć wtaczanie do środka ciężkiego sprzętu. Odpowiednio zabezpieczony i zakonserwowany, bez większego uszczerbku zniesie czteroletnie upały. U kresu wędrówki - w Southtown - czekały już na nich bliźniaczo podobne maszyny i urządzenia, w podobny sposób zabezpieczone i zmagazynowane.

Zgromadzono już niezbędne zapasy mrożonej żywności i sprzętu domowego - te ostatnie jednak mocno ograniczono - a większość wagonów załadowano ziarnem. Zbiorniki z wodą były pełne. Właśnie - woda. Podkreślił to słowo grubą linią. Jutro z samego rana musi wydać dyspozycje, by zakłady odsalania wody w Northpoint zaprzestały działalności. Żniwa w tym sezonie zostały już zakończone, a więc dalsze napełnianie wodą tysiąc trzysta kilometrowego kanału i sieci rowów nawadniających mijało się z celem. Nagle dobiegło go stukanie do drzwi. Było tak ciche, że nie był pewien, czy się nie przesłyszał. Jednak po chwili zabrzmiało znowu.

- Chwileczkę!

- Zebrał porozkładane na koi papiery w nieporządny stos i rzucił to na stół. Przeszedł na bosaka przez pokój i otworzył drzwi. Na zewnątrz stał Lee Ciou.

- Nie przeszkadzam ci? - zapytał. Sprawiał wrażenie zafrasowanego.

- Nie. Porządkowałem właśnie papiery, chociaż właściwie powinienem się trochę przespać.

- Więc może przyjdę innym razem...

- Wchodź, skoro już tu jesteś. Wypijemy po filiżance herbaty.

Lee schylił się i podniósł ukryte do tej pory za drzwiami pudełko, po czym wszedł do środka. Jan zakrzątnął się przy kuchence i zaparzył herbatę. Czekał, by Lee przemówił pierwszy.

Lee był cichym i spokojnym mężczyzną, a to, co miał do powiedzenia, było zawsze ścisłe i wyważone.

- Jesteś z Ziemi - powiedział w końcu.

- Nigdy nie robiłem z tego tajemnicy. Mleka?

- Dziękuję. Jak rozumiem, społeczeństwo Ziemi składa się z wielu różnych warstw, prawda? Nie jest takie jednolite, jak nasze?

- Można to tak określić. Jest inne, widziałeś to zresztą na przywiezionych z Ziemi programach. Ludzie wykonują różne prace, żyją w różnych krajach...

Czoło Lee pokryło się lśniącymi kropelkami potu. Widać było, że jest coraz bardziej zmieszany. Jan pokiwał ze znużeniem głową i zaczai się zastanawiać, do czego zmierza jego rozmówca.

- Czy są tam kryminaliści? - Lee zapytał spokojnym na pozór głosem.

"Ostrożnie - pomyślał Jan. - Bardzo ostrożnie. Nie należy mówić zbyt dużo. To niebezpieczne."

- Chyba tak. Ostatecznie, dlatego właśnie istnieje policja. Dlaczego pytasz?

- Znałeś może kryminalistów lub ludzi, którzy w jakikolwiek sposób pogwałcili prawo?

Jan nie mógł już dłużej udawać spokoju. Był przepracowany i zbyt zmęczony, by silić się na subtelności.

- Jesteś szpiclem? - zapytał ostro. Brwi Lee powędrowały do góry, lecz wyraz twarzy pozostał nieprzenikniony.

- Ja? Oczywiście, że nie. Kogo obchodzi to, co dzieje się na Halvmórk?

"I tutaj się zdradziłeś, chłopcze" - pomyślał Jan.

Gdy przemówił ponownie, jego głos był już chłodny i opanowany.

- Jeżeli nie jesteś szpiclem, to skąd właściwie wiesz, co oznacza to słowo? Pochodzi z ziemskiego slangu i jest jednoznaczne. Stanowi kpinę z tych, którzy za pieniądze donoszą władzy na innych ludzi. Nie mogłeś usłyszeć na taśmach edukacyjnych, które przysyłają nam z Ziemi.

Lee także nie starał się już ukrywać zmieszania. Przez chwilę zastanawiał się, co powiedzieć. Kiedy w końcu przemówił, słowa popłynęły gwałtownym strumieniem:

- Możesz oczywiście twierdzić, że znasz się na tego typu sprawach. Wiesz, jak jest na Ziemi, byłeś w różnych miejscach. Od dawna chciałem o tym z tobą porozmawiać, lecz jednocześnie bałem się, że możesz mnie źle zrozumieć. Sam nigdy o tym nie mówiłeś. Musisz mieć po temu jakieś powody. I dlatego właśnie jestem teraz tutaj. Wysłuchaj mnie, proszę. Nie mam zamiaru cię obrazić. Lecz twoja obecność tutaj... Wiem, że jesteś człowiekiem uczciwym. Nie sądzę, abyś był nasłanym na nas szpiclem. Jest to rzecz, której z pewnością nigdy byś nie zrobił. Nie jesteś także kryminalistą, z pewnością nie... ale... być może... - jego głos załamał się i umilkł. Rozmowa o tych sprawach była tutaj równie trudna, jak i na Ziemi.

- Chcesz przez to powiedzieć, że chociaż nie jestem kryminalistą, to z jakiegoś powodu musiałem zostać zesłany na tę planetę?

Lee skinął gwałtownie głową.

- Ale czy mógłbyś podać mi jakikolwiek powód, dla którego miałbym o tym z tobą rozmawiać? To nie twój interes.

- Wiem - rzucił Lee z desperacją. - Nie powinienem był o to pytać. Przepraszam. Ale to bardzo dla mnie ważne...

- Dla mnie także. Rozmawiając o tym z tobą mogę popaść w poważne tarapaty - ty też. Nie mogę pozwolić, by to się rozniosło...

- Nie powiem nikomu, przysięgam!

- A więc dobrze. Rzeczywiście, miałem kłopoty z władzami. Moje zesłanie tutaj jest pewnego rodzaju karą. I dopóki nie będę sprawiał dalszych tego typów kłopotów, pozostawią mnie w spokoju. Dlatego rozmowa z tobą może być dla mnie niebezpieczna.

- Przykro mi, ale musiałem się przekonać. Jest coś, o czym muszę ci powiedzieć. Muszę podjąć to ryzyko. - Lee wyprostował się i uniósł twarz, jakby w oczekiwaniu na cios. - Złamałem prawo.

- No cóż, to jedynie dobrze o tobie świadczy. Najprawdopodobniej jesteś jedynym na tej prymitywnej planecie, który ma dostatecznie dużo ikry, by tego dokonać.

Zdumiony Lee sapnął i otworzył szeroko usta.

- Nie jesteś zaskoczony?

- W najmniejszym stopniu. W pewnym sensie nawet cię podziwiam. Ale co właściwie zrobiłeś, że tak cię to niepokoi?

Lee wyjął z kurtki niewielki, czarny przedmiot i wyciągnął w stronę Jana. Było to cienkie, prostokątne pudełeczko, na jednym z brzegów miało kilka maleńkich bolców.

- Naciśnij drugi - powiedział Lee. Jan uczynił to i w pokoju rozległ się dźwięk cichej muzyki. - Sam to zaprojektowałem i wykonałem, wykorzystując elementy z magazynu części zapasowych. Nie było tego wiele, więc z pewnością nikt nie zauważy ich braku. Jednak zamiast tradycyjnej taśmy stosuję jednostkę pamięci molekularnej, która pozwala na uzyskanie nagrań przekraczających tysiąc godzin. Dlatego też to urządzenie jest takie małe.

- Pięknie, ale nie nazwałbym tego łamaniem prawa. Wydaje mi się, że od czasu, kiedy człowiek zaczął pracować przy pierwszej maszynie, zawsze wykorzystywał jakieś części do swych własnych celów. A ilość zużytego przez ciebie materiału jest doprawdy zbyt mała, by warto było zawracać sobie tym głowę. Z pewnością nie jest to przestępstwo.

- To dopiero początek - oświadczył Lee, kładąc na stole podniesione z podłogi pudełko.

Wykonane było z bladobłękitnego stopu, łączone nitami i bardzo starannie wykończone. Mężczyzna ustawił kombinację zamka cyfrowego i podniósł wieko. Jan z zaciekawieniem zajrzał do środka. Wnętrze pudełka wypełniały ustawione jedna obok drugiej, nagrane kasety.

- Mam je od członków załóg lądujących po zboże statków - wyjaśnił Lee. - Wymieniam je za moje rejestratory dźwięków. Cieszę się sporą popularnością, więc za każdym razem otrzymuję coraz więcej taśm. A to, jak mi się wydaje, jest niedozwolone.

Jan opadł z powrotem na fotel i pokiwał ze znużeniem głową.

- To rzeczywiście przestępstwo. I sam nawet nie wiesz, jak bardzo poważne. Nie powinieneś wspominać o tym nikomu, rozumiesz? Jeżeli cię z tym nakryją, to jedynym wyrokiem będzie kara śmierci.

- Aż tak źle? - zapytał pobladły Lee.

- Tak źle. Dlaczego właściwie powiedziałeś mi o tym?

- Miałem pomysł. Nieważne - wstał i zamknął pudełko. - Lepiej już pójdę.

- Zaczekaj - rzucił szybko Jan. Nie było trudno domyślić się, dlaczego technik przyszedł właśnie do niego. - Obawiasz się, że możesz je stracić, prawda? Jeżeli zostawisz kasety tutaj, ciepło je zniszczy, a nie możesz zabrać ich ze sobą, ponieważ Starsi Rodzin osobiście sprawdzają wszystkie bagaże i z pewnością zainteresuje ich zawartość tego pudełka. Przyszedłeś więc do mnie w nadziei, że będę ci w stanie pomóc. W jaki sposób właściwie?

Lee nie odpowiedział, ponieważ nietrudno było to odgadnąć.

- Chciałeś, bym ukrył je w swoim ekwipunku? Mam ryzykować życiem dla paru cholernych kaset?

- Nie wiedziałem o tym.

- Właśnie. Siadaj, denerwujesz mnie, stojąc jak słup. Wylej herbatę do zlewu, dam ci coś lepszego do picia. Jest to tak samo nielegalne, jak twoje taśmy, chociaż nie podlega tak dotkliwej karze.

Jan otworzył jedną z szafek i wyjął butelkę, w połowie wypełnioną przezroczystym płynem. Napełnił szklanki i podsunął jedną z nich w stronę Lee.

- Wypij. Będzie ci smakowało.

Lee powąchał nieufnie zawartość, w końcu wzruszył ramionami i pociągnął solidny łyk. W chwilę później otworzył szeroko oczy, walcząc desperacko o oddech.

- Nigdy... nigdy czegoś takiego nie próbowałem - wykrztusił w końcu. - Czy jesteś pewny, że to nadaje się do picia?

- Jeszcze jak! Wiesz z pewnością o tych maleńkich jabłkach, które hoduję za moim wagonem? Są bardzo słodkie, a ich sok łatwo fermentuje z drożdżami. W efekcie otrzymuję wino jabłkowe. Wkładam je potem do zamrażalnika i napój gotowy.

- Brzmi to nieskomplikowanie.

- Muszę jednak przyznać, że nie jest to mój pomysł.

- Niezły sposób na koncentrację alkoholu. I z każdym łykiem smakuje coraz bardziej.

- No dobrze, zobaczymy teraz te kasety.

- A kara śmierci? - zapytał Lee.

- Powiedzmy, że moje początkowe obawy ulotniły się bez śladu. Właściwie była to tylko reakcja instynktowna. Statki spóźniają się. Być może nie przybędą wcale. Dlaczego więc miałbym obawiać się kary ze strony oddalonej o lata świetlne Ziemi? - odparł Jan, przeglądając kasety. Przy niektórych tytułach krzywił się lub kiwał z politowaniem głową. - To wszystko wygląda najzupełniej niewinnie. Oczywiście, jak na standardy tej planety, są one nie do przyjęcia, lecz nie ma w nich nic politycznego.

- Co to znaczy politycznego?

Jan uzupełnił płyn w szklankach i zapatrzył się ponuro przed siebie.

- Wszyscy jesteście jednak zwykłymi wieśniakami - powiedział w końcu. - Prostaczkami. Nawet nie wiesz, co to słowo naprawdę znaczy. Czy słyszałeś, abym mówił kiedykolwiek o Ziemi?

- Nie. Ale nigdy też o niej nie myślałem. Znamy Ziemię na podstawie przysyłanych nam programów i...

- Nic o niej nie wiecie. Halvmórk to zabita deskami dziura, obóz koncentracyjny wielkości planety, początkowo zaludniony najprawdopodobniej przez więźniów politycznych. Teraz to zresztą nieważne. Po prostu rolnicza fabryka wypełniona gromadą tępych farmerów, których jedynym celem i sensem istnienia jest urabianie sobie rąk po łokcie, by przy minimalnych nakładach i maksymalnych profitach wyekspediować owoce czterech lat harówki na inne planety. Na Ziemi jest całkiem inaczej: elita na szczycie, a prole na samym dnie. Wszyscy pozostali tkwią pośrodku. Nikt tego tak naprawdę nie lubi, z wyjątkiem tych na samym szczycie, ale oni mają władzę i tylko to się liczy. To pułapka. Bagno. Ja znalazłem jednak wyjście, bowiem postawiono mnie przed wyborem: ta planeta - albo śmierć. I to już wszystko, co mogę ci powiedzieć. Zostaw mi te kasety. Przechowam je. Bo i dlaczego właściwie mielibyśmy się, do diabła, martwić czymś tak mało ważnym, jak kasety? - W nagłym przypływie gniewu huknął szklanką o blat stołu. - Na zewnątrz coś się dzieje, a ja nawet nie wiem, co. Statki zawsze przybywały o czasie. Teraz jednak są opóźnione. Być może nie nadlecą nigdy. Lecz jeżeli się zjawią, będą potrzebowały zboża...

Zmęczenie i alkohol wysysały z niego resztki sił. Po raz ostatni podniósł do ust szklankę i czując, że opadają mu powieki, pokręcił ociężale głową. Lee podszedł do drzwi, jednak kładąc dłoń na klamce zawahał się i odwrócił.

- Nic mi dzisiaj nie powiedziałeś - oświadczył.

- I nigdy nie widziałem żadnych cholernych taśm.

Dobranoc.

Jan miał wrażenie, że pulsujące światło i brzęczyk obudziły go natychmiast, gdy tylko położył głowę na poduszce. Wiedział jednak, że musiały upłynąć co najmniej trzy godziny. Czując nieprzyjemny smak w ustach westchnął i przetarł opadające powieki. Zapowiadał się ciężki i długi dzień. Czekając, aż zaparzy się herbata, wytrząsnął z buteleczki na dłoń dwie tabletki środka pobudzającego. Przyjrzał się im krytycznie i dorzucił trzecią. Czekał go bardzo długi dzień.

Nie zdążył wypić nawet herbaty, gdy rozległo się silne pukanie do drzwi. Ukazała się w nich głowa jednego z młodszych członków rodziny Taekeng. Jan nie pamiętał jego imienia.

- Zboże załadowane. Za wyjątkiem tego pomieszczenia. Tak, jak powiedziałeś. - Twarz chłopca poplamiona była smarem i mokra od potu.

- Dobrze. Dajcie mi jeszcze dziesięć minut. I możecie zacząć zamykać wszystkie osłony.

Nielegalne taśmy Lee znajdowały się już ukryte w pojemniku z narzędziami. Ubrania i rzeczy osobiste zapakowane były w torbę.

Układając umyte naczynia w niszy kuchennej zauważył, że w suficie otworzyła się nagle szczelina, tworząc powiększający się szybko krąg. Gdy wypchnął przez frontowe drzwi łóżko, stół i krzesła, świetlisty krąg został już uformowany i metalowy dysk spadł wolno na podłogę, wbijając się głęboko w plastykową wykładzinę. Jan zarzucił worek na ramię i wyszedł, zamykając za sobą drzwi.

Jego pojazd mieszkalny był ostatnim oczekującym na załadunek. Dookoła wrzała gorączkowa aktywność. Z najbliższego silosu wysunęła się długa tuba, zbliżając się do otworu w dachu pojazdu. Stojący tam mężczyzna złapał za uchwyt przy końcówce tuby, krzyknął coś i pomachał ręką. Zboże popłynęło natychmiast, zanim mężczyzna zdążył włożyć końcówkę w otwór. Kulozik zdjął z ramienia jedno z ziaren. Było wielkości jego małego palca, pomarszczone na skutek odwodnienia próżniowego. Cudowna żywność, bogata w proteiny, witaminy i sole mineralne. Mogła być najlepszą kaszką dla dziecka, pełnowartościowym posiłkiem dla dorosłego mężczyzny czy wreszcie kleikiem dla starca. Doskonała żywność dla niewolników. Podniósł ziarno do ust i przez chwilę żuł w zamyśleniu. Jedynym mankamentem był smak, niepodobny do niczego, co kiedykolwiek jadł w życiu.

Rozległ się zgrzyt metalu, gdy podnośnik uniósł pojazd z betonowego łoża. Natychmiast znaleźli się pod nim robotnicy, którzy klnąc i szamocząc się w ciemnościach, opuścili schowane do tej pory szerokie koła i zamocowali je w pozycji do jazdy. Wszystko działo się równocześnie. Robotnicy wygramolili się na rampę, a już podjeżdżał holownik. Gdy go zaczepiono, człowiek kierujący pompowaniem zboża odciął zawór i odepchnął tubę. Ludzie zamykający luki ładunkowe zaprotestowali głośno, gdyż zanim ukończyli wszystkie czynności, pojazd drgnął i zsunął się z rampy na ziemię. Natychmiast zablokowano hamulce, a mechanicy zniknęli pod masywnym kadłubem, sprawdzając stan opon.

Pociągi były już gotowe do drogi. Mimo, że już trzeci raz uczestniczył w wielkiej migracji, Jan był tak samo podekscytowany, jak po raz pierwszy. Dla tych, którzy tutaj się urodzili było to coś naturalnego, chociaż przerywało monotonię czterech lat ciężkiej pracy. Natomiast dla niego każda ucieczka od nudy, od szarzyzny życia była prawdziwą ulgą.

Jeszcze parę dni temu było tutaj dobrze prosperujące miasteczko, otoczone polami, które rozciągały się aż po horyzont. Teraz zmieniło się dosłownie wszystko. Maszyny i ciężki sprzęt zamknięte zostały w szczelnych silosach. Z kopuł ciśnieniowych, okrywających budynki socjalne, wypuszczono powietrze, a same budynki uszczelniono. Pozostałe pomieszczenia zmieniły całkowicie swój charakter. Zostały podniesione wysoko na koła i sformowano z nich regularne składy, z doczepionymi z tyłu ruchomymi zabudowaniami gospodarczymi. Na miejscu pozostały jedynie betonowe fundamenty, co sprawiało wrażenie, jakby całe miasto zmiecione zostało z powierzchni w jakiejś nieprawdopodobnej eksplozji.

W szerokiej Alei Centralnej stał teraz podwójny rząd pociągów. Budynki, które tak bardzo różniły się jako pomieszczenia mieszkalne i sklepy pełne baldachimów, schodów i kwiatów, stały się teraz ruchomymi wagonami, zunifikowanymi co do rozmiarów i kształtów. Połączone po dwanaście sztuk w ogromnym pociągu, prowadzone były przez autonomiczny zespół silnikowy, czyli ciągnik holowniczy.

Niezwykły ciągnik. Jan wciąż nie mógł uwierzyć, by elektrownia tych rozmiarów mogła się poruszać. Przez cztery lata ich atomowe generatory zaopatrywały miasto i okoliczne farmy w elektryczność, cierpliwie oczekując na ponowną transformację w ciągniki holownicze, którymi były w rzeczywistości.

Były ogromne. Dziesięć razy większe niż największe ciężarówki czy lokomotywy, jakie Jan widział przed przybyciem na tę planetę. Przechodząc obok jednego z nich poklepał grubą oponę, której krawędź sięgała wysoko ponad jego głowę. Nakrętki były wielkości talerza. Dwa koła sterujące z przodu, cztery napędowe z tyłu. Tuż za przednimi kołami umiejscowiono szczeble drabinki, które pięły się po złocistym boku stalowej bestii piętnaście metrów w górę, do kabiny kierowców. Z przodu widniała bateria lamp o mocy wystarczającej do natychmiastowego oślepienia człowieka, który byłby na tyle głupi, by w nie spojrzeć. Wysoko w górze połyskiwały szerokie, panoramiczne okna kabiny kierowców. A jeszcze wyżej, lecz już poza zasięgiem wzroku, znajdowały się rzędy żebrowanych rur, których zadaniem było chłodzenie atomowych silników.

Jan nie mógł się oprzeć, by nie uderzyć pięścią o pojazd, obok którego właśnie przechodził. Jazda na czymś takim - to była przyjemność!

Ivan Semenow czekał już na niego przy pociągu prowadzącym.

- Weźmiesz pierwszy ciągnik? - zapytał bez żadnych wstępów.

- To twoja robota, Ivan. Na tobie spoczywa odpowiedzialność. Jesteś Koordynatorem. Semenow uśmiechnął się lekko.

- Chyba obaj wiemy, kto jest prawdziwym Koordynatorem w czasie tej podróży. Ludzie zaczynają już gadać. Teraz, gdy wszystko jest już gotowe, uważają, że miałeś rację. Widzą, kto tu dowodzi. A Hein ma jeszcze tylko paru przyjaciół. Leży w łóżku i nie -odzywa się do nikogo. Ludzie mijają jego wagon i śmieją się.

- Przykro mi, że musiałem to zrobić. Wciąż jednak uważam, że był to jedyny sposób.

- Być może masz rację. W każdym bądź razie wszyscy wiedzą, kto jest szefem. Siadaj na jedynkę.

Odwrócił się i odszedł, zanim Jan zdążył odpowiedzieć.

Pierwszy ciągnik. Była to ogromna odpowiedzialność, wiedział jednak, że sobie z tym poradzi. No i to uczucie podniecenia! Nie tylko będzie prowadził jeden z tych olbrzymów, ale w dodatku ten najważniejszy. Idąc w stronę pierwszego ciągnika przyspieszył kroku i uśmiechnął się z zadowoleniem.

Grube drzwi prowadzące do przedziału silnikowego były otwarte. Wewnątrz dostrzegł schylonego nad wskaźnikami układu olejowego mechanika.

- Upchnij to gdzieś, dobrze? - powiedział Jan wrzucając do środka torbę.

Nie czekając na odpowiedź, zaczął wspinać się po drabince. Po swojej lewej stronie miał teraz widok na pustą Drogę, otoczoną opuszczonymi farmami. Za nim stały dwa rzędy pociągów, oczekujących jedynie na jego komendę. Przez wąski właz przecisnął się do wnętrza kabiny.

Jego drugi kierowca był już na swoim miejscu; przebiegał wzrokiem checklistę. Przód kabiny zamknięty był oknami ze szkła pancernego, a powyżej widniał rząd monitorów kamer telewizyjnych. Poniżej znajdował się imponujący pulpit sterowniczy z nieprzeliczoną ilością wskaźników i manometrów.

Tuż przed kierownicą tkwił pojedynczy, pusty teraz fotel, obity miękką, czarną skórą. Jan zbliżył się powoli i zajął w nim miejsce. Oparł lekko stopy na pedałach i ujął kierownicę.

- Zaczynamy sprawdzać checklistę - polecił.

Rozdział 5

Czas uciekał. Chociaż wszystkie pociągi były już połączone i gotowe do rozpoczęcia podróży, bezustannie wyłaniały się setki problemów, które należało rozwiązać, zanim wydany zostanie ostateczny sygnał pełnej gotowości. Jan ochrypł już od wykrzykiwanych do mikrofonu rozkazów i poleceń. W końcu, zmęczony, zerwał słuchawki z głowy i postanowił zorientować się we wszystkim na zewnątrz.

Przedział silnikowy zawierał niewielką niszę, w której znajdował się zaopatrzony w szerokie opony motocykl. Wyjął go z uchwytów i stwierdził, że w obu oponach brakuje powietrza. Kolejne opóźnienie. Wreszcie jeden z inżynierów, Eino, uzupełnił braki, używając zbiornika sprężonego powietrza. Jan sprowadził pojazd po rampie na ziemię i ruszył.

Jako Główny Inżynier Konserwator był odpowiedzialny za utrzymywanie całej maszynerii w gotowości na tę właśnie chwilę. Zadanie to przekraczało siły i możliwości jednego człowieka, tak więc zmuszony był polegać na umiejętnościach innych, wykonujących jego polecenia. Zbyt często wykonywano je jednak niedbale. Złączki na grubych kablach, łączących wszystkie wagony w pociągu, powinny być troskliwie uszczelniane odpornymi na wilgoć nakładkami. Brakowało wielu z nich. Przewody zostały przeżarte przez korozję do tego stopnia, że połowa obwodów nie działała. Po osobistym wpełznięciu pod każdy z wagonów polecił, by wszystkie złączki zostały otwarte i oczyszczone ręcznie papierem ściernym. Spowodowało to kolejną godzinę opóźnienia.

Były także problemy ze sterowaniem. Teoretycznie przednie koła wszystkich wagonów powinny skręcać w wyniku zmniejszenia prędkości obrotowej przekładni w silnikach elektrycznych. Koła te kontrolowane były przezkomputery tak precyzyjnie, że niczym na szynach skręcały równocześnie z kołami sterującymi ciągnika. W praktyce było to jednak utrudnione, ponieważ większość silników miało kompletnie zużyte szczotki bądź przekładnie. A czas płynął.

Były także problemy czysto ludzkie, wynikające z drastycznie zmniejszonej przestrzeni mieszkalnej. Jan wysłuchiwał narzekań, kiwał ze współczuciem głową i konferował z Głowami Rodzin. W końcu wszystkie przeszkody zostały pomyślnie usunięte.

Ostatnim problemem było zaginione dziecko. Jan odnalazł je sam, spostrzegłszy ruch pośród niezebranego z pola zboża. Pojechał po dziecko motocyklem i oddał je prosto w ramiona zapłakanej matki.

Zmęczony, lecz z uczuciem głębokiej satysfakcji, wracał do swego ciągnika pomiędzy dwoma rzędami pociągów. Wszystkie drzwi były już uszczelnione, a z paru okien wyglądały nieliczne twarze ciekawskich. Przy ciągniku czekał już na niego Eino. Razem wtoczyli motocykl do przedziału silnikowego i Jan przeszedł do kabiny kierowców.

- Wszystkie czynności kontrolne zostały wykonane - oświadczył drugi kierowca Jana, Otakar. - Gotowi do osiągnięcia pełnej mocy, wszystkie systemy sprawne.

- Dobrze. Przyjmij sygnał gotowości od pozostałych pociągów.

Jan zajął się czynnościami zawartymi w jego własnej checkliście. Po chwili usłyszał w słuchawkach, jeden po drugim, raporty od kierowców pociągów. Szybko ustawił dziesiątki przełączników we właściwej pozycji.

- Wszystkie pociągi gotowe, wszyscy kierowcy gotowi - zameldował Otakar.

- W porządku. Łączność, daj mi obwód na wszystkich kierowców.

- Gotowe - odparł po chwili Hyzo, który był oficerem radiotechnikiem.

- Uwaga, wszyscy kierowcy!

Kiedy to powiedział, ogarnęło go nagle uczucie podniecenia, silniejsze niż kiedykolwiek. Wspinaczka, żeglowanie, miłość - wszystko to zawierało elementy czystej przyjemności, niosło emocje niezapomniane i trudne do opisania. Lecz to, co czuł teraz, było zupełnie inne. Na Ziemi podobnych przeżyć dostarczały mu jedynie pigułki. Zaniechał jednak ich używania, ponieważ były łatwo dostępne, każdy mógł je kupić i doznawać takich samych uczuć.

Stan, w jakim się teraz znajdował, nie mógł być dzielony z nikim innym. Jan znalazł się na samym szczycie. Kontrolował wszystko. Miał w swym ręku więcej władzy, niż kiedykolwiek na Ziemi, Czasami przyjmował na siebie odpowiedzialność, lecz nigdy nie była ona tak absolutna. Populacja całego świata czekała na jego decyzję.

I on musiał ją podjąć.

Podłoga pod jego stopami lekko drżała. Ciężkie złącza i plątanina kabli łączyły ciągnik z pierwszym wagonem i dalej z pozostałymi. Z tyłu stały pociągi, pełne zboża i zamieszkujących tę planetę ludzi. Wszyscy z niecierpliwością oczekiwali na jego rozkazy. Czując, jak zaczynają drżeć mu palce, zacisnął dłonie na kierownicy.

- Do wszystkich kierowców - powiedział po chwili już opanowanym, normalnym głosem. Krótka chwila zahamowania minęła. - Wyruszamy. Ustawcie radary zbliżeniowe na jeden kilometr. Żadnych zmian powyżej tysiąca stu metrów lub poniżej dziewięciuset. Układy automatycznego hamowania na 950. I starajcie się nigdy nie przekraczać tej wartości. Zaczynamy od minimalnego przyśpieszenia. Uważnie obserwujcie wskazania naprężeń na złączach. Wieziemy prawie dwukrotnie większy ładunek niż normalnie, przy najmniejszym błędzie bardzo łatwo możemy je pozrywać. Rozpoczynamy nowym manewrem i chcę, byśmy powtarzali go za każdym razem, gdy będziemy ruszać. Wprowadźcie go na swoje listy czynności. Podaję poszczególne fazy: Jeden: Zwolnić hamulce we wszystkich wagonach. Dwa: Zablokować hamulec w ostatnim wagonie. Trzy: Wybrać i ustawić bieg wsteczny. Cztery: Przez pięć sekund jazda na biegu wstecznym przy minimalnej prędkości.

Była to sztuczka, której nauczył się jako praktykant-konserwator jednotorowej kolei towarowej na o-brzeżach miasta. Krótkotrwały ruch do tyłu niwelował niebezpieczne naprężenie pomiędzy złączami. Gdy w chwilę później kolejka ruszała do przodu, całość składu nie była wprawiana w ruch jednocześnie, lecz odbywało się to stopniowo, w miarę ponownego wzrostu naprężeń w złączach pomiędzy poszczególnymi wagonami. W ten sposób bezwładność wspomagała niejako moment startu, zamiast go utrudniać.

Jan zdecydowanym ruchem zmienił bieg na wsteczny i przesunął dźwignię regulatora prędkości o jeden stopień. Spojrzał na tablicę przyrządów. Hamulce we wszystkich wagonach zostały zwolnione, za wyjątkiem numeru dwunastego, przy którym pobłyskiwała czerwona lampka. Lewą stopą nacisnął pedał przepustnicy i poczuł, jak stalowe płyty podłogowe zaczynają coraz silniej drżeć. Ciężki pojazd powoli ruszył do tyłu. Po chwili wskaźniki naprężenia przy wszystkich wagonach opadły do zera. Jan nie odrywał oczu od elektronicznego zegara i gdy na jego ekranie ukazała się cyfra pięć, gwałtownie odciął moc.

- Przygotować się do startu - powiedział, wrzucając pierwszy bieg. - Drugi rząd pociągów pozostaje na miejscu, dopóki nie ruszy ostatni z rzędu pierwszego. Potem drugi rząd zajmuje pozycję z tyłu. Aż do odwołania wszystkie czynności wykonywać ręcznie. Pierwszy przystanek za dziewiętnaście godzin. Ostatni w Southtown. Do zobaczenia na miejscu.

Zacisnął dłonie na kierownicy i oparł stopę na pedale akceleratora.

- Ruszamy!

Powoli nacisnął na pedał, zwiększając obroty silnika. Wraz ze wzrostem przyśpieszenia sprzęgło hydrauliczne włączyło się automatycznie i moment obrotowy przekazany został na koła napędowe. Ciągnik holowniczy ruszył do przodu, wprawiając w ruch wagon po wagonie, aż w końcu cały gigantyczny pociąg toczył się wolno przed siebie. Po jego lewej stronie ciągnik wiodący drugi rząd przesunął się wolno do tyłu. Przed nim widniała jedynie pusta nawierzchnia Drogi. Tylny skaner, zamontowany na szczycie pojazdu, ukazywał ruszający powoli kolejny pociąg. Jan obrzucił szybkim spojrzeniem tablicę rozdzielczą. Wszystkie wskaźniki napięć płonęły zielonymi światłami. Wrzucił wyższy bieg i ciągnik przyśpieszył.

- Wszystkie światła zielone - powiedział Otakar, który siedział na fotelu drugiego kierowcy i nie odrywał wzroku od tablicy kontrolnej.

Jan skinął krótko głową i obrócił kierownicę w prawo, by ustawić pojazd dokładnie w osi kabla kontrolnego, zakopanego pod powierzchnią skały. Tak jak w zwykłych samochodach, skręt w ciągniku uzyskiwało się poprzez obrót kierownicy, lecz utrzymywaniu osi skrętu służyło centrowanie. Cały manewr przeprowadzony został z najwyższą precyzją. Wszystkie wagony zakręciły dokładnie w tym samym miejscu, zupełnie jakby posuwały się po niewidzialnej szynie.

Jan utrzymywał szybkość na drugim biegu, dopóki wszystkie pociągi nie wyruszyły w drogę. Znajdował się o kilometr z przodu. Zwiększył szybkość do maksymalnej dopiero wtedy, gdy przedmieścia i otaczające je farmy zostały już daleko w tyle. Szerokie opony szumiały łagodnie, tocząc się po gładkiej nawierzchni Drogi; po obu stronach przesuwała się piaszczysta pustynia. W dalszym ciągu prowadził ręcznie, wiodąc wszystkie pociągi do oddalonego o 27 tysięcy kilometrów Southtown, leżącego na przeciwnym biegunie planety.

Na horyzoncie dostrzegł ciemną, niezwykle stromą skałę, wystającą z masywu skalnego. Droga musiała w tym miejscu robić szeroki łuk. Jan włączył obwód łączący go ze wszystkimi kierowcami.

- Uwaga, zbliżacie się do Skały Igielnej. Kiedy ją miniecie, możecie przejść na sterowanie autopilotem.

Wyłączył się i spojrzał na ekran własnego autopilota. Cienka linia pośrodku wskazywała, że znajdowali się dokładnie nad kablem sterującym. Wcisnął przycisk sterowania automatycznego i oparł się plecami o fotel. Dopiero teraz zdał sobie sprawę, jak bardzo jest zdenerwowany. Złączył palce obu dłoni i silnie zacisnął.

- Niezły początek - powiedział Otakar, wciąż wpatrując się we wskazania przyrządów. - Dobra wróżba na przyszłość.

- Obyś miał rację. Przejmij kontrolę. Ja muszę się trochę odprężyć.

Otakar skinął ze zrozumieniem głową i zajął miejsce za kierownicą. Jan przeciągnął się i przeszedł do kabiny radiooperatora.

- Słuchaj, Hyzo, chciałbym... - zaczął.

- Mam tutaj czerwone światło! - wykrzyknął niespodziewanie Otakar.

Jan okręcił się na pięcie i wpadł jak burza do kabiny kierowców. Ponad ramieniem swego zastępcy spojrzał na tablicę kontrolną na której pomiędzy rzędem zielonych światełek pobłyskiwało jedno czerwone. Nagle zapaliło się drugie, a w chwilę później trzecie.

- Podwyższona temperatura bębnów hamulcowych w wagonach siedem i osiem. Co to znaczy, do ciężkiej cholery?

"Przecież wszystkie hamulce są zwolnione" - mruczał do siebie wściekle.

A wszystko układało się tak pięknie. Wychylił się do przodu i nacisnął przycisk odczytu. Przeszło dwadzieścia stopni w obu wagonach.

Gorączkowo zastanawiał się, co robić. Czy powinien się zatrzymać i sprawdzić? Nie, oznaczałoby to bowiem zatrzymanie całej linii pociągów i ponowny start. Przed nimi było jeszcze trzysta kilometrów płaskiej drogi, zanim osiągną wzgórza. Do tego czasu nie będzie chyba potrzeby używania hamulców.

- Odetnij obwody hamulcowe w obu tych wagonach - polecił. - Zobaczymy, co się stanie.

Otakar posłusznie pstryknął przełącznikami. Jan z ulgą obserwował, jak czerwone światełka na pulpicie gasną jedno po drugim.

- Przejmij kontrolę - powiedział. - Ja spróbuję się zorientować, co się dzieje.

Przeszedł na tył ciągnika i uniósł klapę włazu prowadzącego do przedziału silnikowego.

- Eino - krzyknął. - Podaj mi diagramy i instrukcje obsługi obwodów hamulcowych. Mamy tutaj mały problem.

Jan dokonywał już przeglądów systemów hamulcowych, lecz do tej pory nie musiał wykonywać żadnych poważniejszych napraw. Jak wszystkie urządzenia na Halvmork, systemy te zaprojektowano tak, by działały wiecznie. No, prawie wiecznie. Przy częściach zapasowych, oddalonych o lata świetlne było to jedyne sensowne rozwiązanie. Wszystkie części danego urządzenia projektowano w sposób maksymalnie uproszczony i odlewano z niezwykle odpornych materiałów. Smarowanie odbywało się automatycznie. Była to bardzo prosta metoda i trzeba szczerze przyznać, iż w praktyce zawodziła niezmiernie rzadko.

- O to ci chodzi? - zapytał Eino, wynurzając się z otworu włazu, jak lis z nory. W ręku trzymał diagramy i instrukcje.

Tak. Rozłóż je na stole i przyjrzyjmy się im bliżej.

Diagramy były niezwykle dokładne. Każdy z pociągów posiadał dwa oddzielne systemy hamulcowe. Pierwszy kontrolowany był przez komputer. Gdy kierowca naciskał pedał w ciągniku, w tym samym czasie i w takim samym stopniu uaktywniały się hamulce we wszystkich wagonach. Ten system - alfa - był układem aktywnym. System beta - hamulców pasywnych - uruchamiano jedynie w sytuacjach krytycznych. Tak długo jak obwód elektryczny pozostawał włączony, znajdowały się one w pozycji spoczynkowej, zawieszone na potężnych sprężynach. Jakakolwiek przerwa w obwodzie, na przykład przy przypadkowym oderwaniu się jakiegoś wagonu powodowała, iż magnesy automatycznie uwalniały hamulce i pojazd natychmiast stawał.

- Janie, dwa pociągi raportują o podobnych kłopotach - powiedział Hyzo. - Gwałtownie rośnie temperatura bębnów hamulcowych.

- Powiedz im, by zrobili to, co my. Niech odetną obwody systemu alfa. Odezwę się do nich, gdy tylko się dowiem, co się właściwie stało. - Stuknął palcem w rozłożony na stole diagram. - To musi być system alfa.

Gdyby włączył się system beta, natychmiast byśmy o tym wiedzieli.

- A więc elektronika czy hydraulika? - zapytał Eino.

- Mam przeczucie, że to nie może być elektronika. Komputer przez cały czas kontroluje wszystkie obwody. Z pewnością poinformowałby nas o jakimkolwiek błędnym sygnale hamowania. Na początek sprawdzimy hydraulikę. Zwiększa się ciśnienie w cylindrach - ponownie wskazał na diagram.

- Może to być spowodowane przez niedokręcony zawór...

- Lub coś może go po prostu blokować.

- Czytasz w moich myślach, Eino. A spowodować mógł to jedynie ten przeklęty pył. Te filtry powinny być czyszczone po każdej podróży. Wiem, że to żmudna i niewdzięczna robota, wymagająca pełzania pod każdym z wagonów. Parę lat temu wyznaczyłem do tego pewnego mechanika nazwiskiem Decio. Był jednak tak niesumienny, że odesłałem go do pracy na farmie. Gdy się zatrzymamy, wyjmiemy jeden z tych filtrów i przyjrzymy mu się z bliska.

Eino nerwowym ruchem potarł szczękę.

- Jeśli masz rację, to będziemy musieli z wszystkich wadliwych systemów wylać płyn hamulcowy, by dostać się do tych zaworów.

- Niekoniecznie. Te zawory bezpieczeństwa, tutaj i tutaj, zamykają się, jeżeli linia jest niesprawna. Nie stracimy dużo płynu. Zapasowe zawory regulacyjne są w magazynku. Musimy zastąpić główne zawory nowymi, oczyścić stare i sprawdzić pozostałe we wszystkich wagonach.

- Janie - wtrącił drugi kierowca. - Góry są w zasięgu wzroku, więc wkrótce dojedziemy do tunelu. Pomyślałem, że będziesz chciał przejąć sterowanie.

- Dobrze. Zostaw te papiery, Eino, i wracaj do silników. Wkrótce będziemy pokonywać zbocze.

Jan zajął miejsce w fotelu kierowcy i tuż przed sobą dostrzegł ostre granie szczytów. Pasmo górskie oddzielało kontynent od pustyni, stanowiąc zaporę dla sztormów i burz. Prawdziwa podróż zaczynała się dopiero za tym pasmem. Droga zaczęła się podnosić, więc Jan ponownie przeszedł na sterowanie ręczne. Po chwili, wraz ze wzrostem kąta wzniesienia, zmienił bieg na niższy i przyśpieszył. Przed sobą widział ciemny wlot tunelu. Sięgnął po mikrofon.

- Wszyscy kierowcy! Za kilka minut wjeżdżamy do tunelu. Włączyć reflektory - mówiąc to włączył własne światła i Droga przed nimi zalana została strumieniem jaskrawego blasku.

Inżynierowie, którzy wieki wcześniej stworzyli Drogę, mieli do swej dyspozycji nieograniczone środki. Mogli podnosić wyspy z dna oceanów - bądź zanurzać je pod powierzchnię. Mogli równać łańcuchy górskie i topić litą skałę. Najłatwiejszym sposobem utworzenia przejścia przez góry był dla nich tunel. Byli z niego tak dumni, że postanowili umieścić nad wejściem jedyną na całej Drodze dekorację. Jan miał ją tuż przed oczami: wykutą w skale, wysoką na sto metrów tarczę. Widniał na niej symbol, który musiał być tak stary, jak rodzaj ludzki: dłoń dzierżąca krótki, masywny młot. Jan przyglądał mu się, dopóki nie wjechali do tunelu.

Kamienne ściany były szare i nijakie. Od czasu do czasu Jan spoglądał na prędkościomierz i licznik obrotów, pozostawiając kierowanie pojazdem autopilotowi. Minęło przeszło pół godziny, nim dostrzegł z przodu maleńkie światełko, które wkrótce rozrosło się w szeroki, jarzący się słonecznym blaskiem wylot tunelu.

Dotarli dostatecznie daleko na południe i wznieśli się dostatecznie wysoko, by wjechać w świt.

Masywny ciągnik wyjechał z ciemności wprost w oślepiające słońce. Szyby w oknach automatycznie pociemniały. Beta Aurigae była biało-błękitna, a jej promienie nieprawdopodobnie gorące, nawet na tej szerokości północnej. W chwilę później słońce zasłonięte zostało chmurami i o szyby zabębnił rzęsisty deszcz. Jan włączył wycieraczki i spojrzał na ekran radaru. Droga przed nimi była prosta. Ulewa skończyła się tak szybko, jak się zaczęła I zjeżdżając w dół, Jan po raz pierwszy dostrzegł jadowitą zieleń dżungli, a dalej błękit oceanu.

- Co za widok - westchnął, nieświadomy, że mówi to na głos.

- Ten widok oznacza jedynie coraz większe kłopoty. Wolę jechać po otwartym terenie - powiedział Otakar.

- Jesteś maszyną bez duszy, Otakar. Czy ta monotonia wiecznego mroku nigdy cię nie nuży?

- Nigdy.

- Wiadomość od załogi rozpoznania - wykrzyknął Hyzo. - Mają jakieś problemy.

Otakar z ponurą miną pokiwał wolno głową.

- A nie mówiłem? Kłopoty.

Rozdział 6

- Co się stało? - zapytał zaniepokojony Jan, podnosząc do ust mikrofon.

- Tu Lajos. Po raz pierwszy natknęliśmy się naprawdę na poważne kłopoty. Trzęsienie ziemi, prawdopodobnie kilka lat temu. Około sto metrów Drogi po prostu zniknęło.

- Czy możecie to jakoś zapełnić?

- Nie. Nie możemy nawet dostrzec dna szczeliny.

- A co z objazdem?

- Właśnie próbujemy. Ale to oznacza wycięcie w skale nowego odcinka drogi. Zajmie to nam co najmniej pół dnia.

Jan zaklął w duchu. Jeżeli sprawy będą się tak toczyć dalej, nie będzie to najłatwiejsza podróż.

- Gdzie jesteście?

- Około sześciu godzin jazdy od tunelu.

Sześć godzin oznaczało krótszy dzień niż planował. A mają jeszcze robotę przy tych uszkodzonych hamulcach. I z pewnością wynikną kłopoty z ludźmi, rozdrażnionymi nieprzewidzianą przeszkodą. Naprawa, objazd uszkodzonego odcinka Drogi i ponowny start z samego rana - nie wyglądało to najlepiej. Ale przynajmniej ludzie wyśpią się w nocy.

W miarę zjazdu ze wzgórz na równinę, krajobraz wzdłuż Drogi zmienił się kompletnie. Zniknęły skały wraz z wątłymi krzewami na kamiennych osypiskach. Droga biegła teraz przez dżunglę, zasłaniającą zupełnie widok na ocean. Przez korony drzew z trudnością można było dostrzec skrawki błękitnego nieba. Na poboczach piętrzyły się stosy zwalonych drzew i krzewów, zepchniętych z Drogi przez przejeżdżające wcześniej czołgi. Istniało tu także życie zwierzęce. W pewnej chwili spomiędzy gęstych drzew wyleciał klucz zielonych stworów, które majestatycznie machając skrzydłami przeleciały w poprzek Drogi. Dwa z nich roztrzaskały się o przednią szybę ciągnika i osunęły w dół, pod koła, pozostawiając za sobą smugę błękitnej krwi. Jan uruchomił wycieraczki. Pojazd ponownie prowadził autopilot, tak więc - za wyjątkiem obserwowania zielonego sklepienia Drogi - nie było wiele do roboty.

- Zmęczony jesteś, Otakar? - zapytał.

- Troszeczkę. Przespałbym się.

- Jutro zapowiada się długi dzień. Pojutrze też. Nawet jeżeli będziemy zmieniać się przy kierownicy, to i tak nigdy nie będziemy w stanie należycie wypocząć. - Nagle w głowie Jana zaczął krystalizować nowy pomysł. - Potrzebujemy większej liczby kierowców. I to nie tylko w naszym ciągniku, lecz we wszystkich. W ten sposób jeden z nas byłby zawsze za kółkiem, drugi miałby oko na przyrządy, a trzeci mógłby się w tym czasie zdrzemnąć.

- Nie mamy przecież innych kierowców.

- Wiem, lecz moglibyśmy wyszkolić kilku po drodze. Otakar chrząknął i pokręcił głową.

- Nie sądzę. Każdy człowiek z jakimikolwiek umiejętnościami technicznymi ma już wyznaczone stanowisko. A jeżeli myślisz o ludziach pokroju twego exmechanika Decio - to nie bardzo podoba mi się pomysł powierzenia kierownicy farmerowi.

- Masz rację, lecz tylko częściowo. A co z wyszkoleniem na kierowców kilku kobiet? - Jan uśmiechnął się się widząc opadającą powoli szczękę Otakara.

- Ale... przecież kobiety nie prowadzą. Kobiety to tylko kobiety.

- Jedynie w zakazanej dziurze, jaką jest ta planeta, mój chłopcze. Nawet na Ziemi egzaminy przeprowadzane są na zasadzie ścisłego współzawodnictwa, bez względu na płeć. To pozwala na bezustanne podnoszenie kwalifikacji zawodowych wszystkich pracowników. Ma to także głębsze, ekonomiczne podłoże. Nie ma powodu, dla którego ten system nie mógłby sprawdzić się tutaj. Znajdź dziewczęta z odpowiednimi zdolnościami i wyszkol je.

- Hradil się to nie spodoba. Głowom Rodzin także.

- Oczywiście że nie, ale cóż na to poradzisz? Jesteśmy w sytuacji kryzysowej i aby z niej wybrnąć, potrzebujemy wszystkich dostępnych środków.

Wzmianka o Hradil spowodowała, że pomyślał o innej osobie, należącej do jej Rodziny. To wspomnienie wywołało na twarzy Jana ciepły uśmiech.

- Czy zwróciłeś kiedykolwiek uwagę na hafty, wyszywane przez Elżbietę Mahrową?

- Oczywiście, mam nawet jeden.

- No widzisz, takie wyszywanie wymaga cierpliwości, umiejętności, koncentracji...

- A więc tego, czego oczekuje się po dobrym kierowcy - dokończył z domyślnym uśmiechem Otakar. - Ten zwariowany pomysł rzeczywiście może się udać. A przynajmniej życie podczas tej podróży stanie się odrobinę przyjemniejsze.

- Ja także jestem za - rozległ się w głośniku głos Hyzo. Najwidoczniej musiał słuchać całej tej rozmowy przez enterkom. - Czy miałbyś coś przeciwko temu, abym i ja także wyszkolił sobie jedną lub dwie radiooperatorki?

- Czemu nie? Ale może później. Teraz musimy sporządzić listę kobiet o których wiemy, że posiadają pewne predyspozycje w tym kierunku. Lecz na razie nie mówcie o tym nikomu. Chcę zaskoczyć tym Starszych później, gdy będą zmęczeni i wytrąceni z równowagi.

Zanim dotarli do zarwanego odcinka Drogi, zapadła noc. Ponownie jechali pod górę. Po prawej stronie wznosiła się skalna ściana, a po lewej Droga stykała się jedynie z ciemnością. Słysząc sygnał dźwiękowy radaru czołowego, Jan zaczai powoli wytracać szybkość. Gdy w oddali dostrzegł wreszcie błysk metalu, zgasił główne reflektory i wyciągnął dłoń po mikrofon.

- Rozpoczynamy hamowanie! - powiedział.

Rozciągnięta kolumna pociągów zaczęła stopniowo zwalniać. Kiedy pierwszy, prowadzony przez Jana zatrzymał się wreszcie, Otakar zapisał czas w swym dzienniku i ustawił przełączniki w pozycji spoczynkowej. Jan wstał z fotela i przeciągnął się. Był zmęczony - wiedział jednak, że dla niego ta noc będzie pełna pracy.

- Przejechaliśmy dzisiaj 987 kilometrów - powiedział Otakar zapisując to w dzienniku.

- Nieźle - Jan nachylił się, próbując rozmasować zesztywniałe mięśnie nóg. - A więc pozostało nam jedynie jakieś dwadzieścia sześć tysięcy.

- Najdłuższa nawet podróż zawsze rozpoczyna się pierwszym obrotem koła - wtrącił Eino, wynurzając się z luku prowadzącego do przedziału silnikowego.

- Filozof dla ubogich - parsknął śmiechem Jan. - Wyłącz silniki, ustaw wszystkie systemy w pozycji spoczynkowej i zajmij się wymontowaniem tego zaworu z wagonu siódmego. Zaraz przyniosę ci nowy. I sprawdź przy okazji filtr.

Otworzył drzwi wejściowe; w twarz uderzyło go gorące, wilgotne powietrze. Ciągniki i wagony były klimatyzowane, zapomniał więc, że znaleźli się już dość daleko na południu. Schodząc po drabince w dół, czuł, jak skóra pokrywa się kropelkami potu. Już niedługo przy wychodzeniu na zewnątrz będą zmuszeni do ubierania się w żaroodporne kombinezony.

Przeszedł sto metrów w stronę postrzępionego klifu, gdzie urywała się Droga i spojrzał na obszar zalany jaskrawym światłem, po którym uwijały się czołgi. Ryk silników i głuchy odgłos eksplozji odbijały się echem od wysokich ścian. Bluzgające atomowym ogniem czołgi wycięły już wnękę w litej skale, by ominąć wyrwę w Drodze. Część z nich poszerzało i pogłębiało wykop. Jan nie wtrącał się wiedząc, że poradzą sobie doskonale bez niego. Miał zresztą interes do Starszych Rodzin.

Spotkanie wyznaczone zostało w największym pomieszczeniu mieszkalnym Rodziny Taekeng. To oni, najbardziej konserwatywni i niechętni obcym, wciąż kultywowali zwyczaje z odległej Ziemi. Na ścianach wisiały osobliwe zwierzęta lub makatki z sentencjami w języku, którego oprócz nich nikt nie znał.

Byli Rodziną obejmującą liczne grupy. Prawie wszyscy zgromadzili się właśnie na Drodze, tuż obok wagonu, w którym odbyć się miało zebranie. Dyskutowali z podnieceniem o pracy, o gwiazdach nad głowami, o dziwnych, niepokojących wyziewach dżungli. Dookoła roiło się od dzieci, które nawoływano hałaśliwie, gdy zbliżały się zbyt blisko przepaści.

Niemowlęta zawodziły i milkły dopiero wtedy, gdy przystawiano je do piersi. Jan przepchnął się przez tłum i wszedł do wagonu.

Chociaż to on zwołał zebranie, obrady rozpoczęły się bez niego. Można się było tego spodziewać. Przed Głowami Rodzin stał Hein Ritterspach, który przestał mówić, gdy tylko dostrzegł wchodzącego Jana. Posłał mu pełne nienawiści spojrzenie i odwrócił się plecami. Jan rozejrzał się po kręgu poważnych, kamiennych twarzy i natychmiast zorientował się, co Hein próbował zrobić. Był spokojny, że nic z tego nie wyjdzie. Podszedł powoli do pustego krzesła i opadł na nie ciężko.

- Zebranie może rozpocząć się dopiero wtedy, gdy wyjdzie stąd Ritterspach - powiedział twardo.

- Nie - włączył się Chun Taekeng. - Hein wysunął przed chwilą kilka poważnych oskarżeń, które powinny zostać wysłuchane. Powiedział...

- Nie dbam o to, co powiedział. Jeżeli chcecie zwołać zebranie, aby go wysłuchać, możecie zrobić to w każdej chwili. Nawet jeszcze dziś w nocy. Ale dopiero wtedy, gdy zakończymy omawiać nasze sprawy. To ja zwołałem to zebranie jako Koordynator, ponieważ czekają nas niezwykle poważne decyzje.

- Nie możesz mnie stąd wyrzucić! - wrzasnął Hein. - Jako Kapitan Proktor mam pełne prawo uczestniczyć w tym zebraniu.

Jan zerwał się na równe nogi i podszedł do poczerwieniałego z gniewu oponenta.

- Masz jedynie prawo wyjść stąd, nic ponadto. To jest rozkaz.

- Nie możesz mi rozkazywać. Zaatakowałeś mnie, są świadkowie...

- Ty pierwszy wyciągnąłeś broń, Hein, działałem więc w samoobronie. I na to też są świadkowie. Możesz mnie oskarżyć, gdy dotrzemy do Southtown. Jeżeli będziesz mi zawracał tym głowę teraz, to po prostu zaaresztuję cię pod zarzutem zagrażania bezpieczeństwu podróży. A teraz wynoś się stąd.

Hein, w poszukiwaniu pomocy, przebiegł wzrokiem otaczające go twarze. Chun otworzył usta, lecz prawie natychmiast je zamknął, nie wypowiadając ani słowa. Hradil siedziała nieruchoma i spięta, niczym gotowy do ataku wąż. W pomieszczeniu panowała cisza. Hein chrząknął i ruszył w stronę drzwi. Ujął klamkę lewą dłonią i po chwili rozpłynął się w ciemnościach nocy.

- Sprawiedliwości stanie się zadość w Southtown - rzuciła złowrogo Hradil.

- Niech będzie i tak - odparł Jan pozbawionym jakiejkolwiek emocji głosem. - Po podróży. A teraz do rzeczy. Czy są jakieś kłopoty, o których powinienem wiedzieć?

- Są narzekania i skargi - powiedział Ivan Semenow.

- Nawet nie chcę o tym słyszeć. Morale, skargi, żywność, problemy osobiste - to wszysto może być załatwione przez Głowy Rodzin. Chodziło mi o kłopoty natury technicznej: powietrze, prąd, moc?

Przenosił spojrzenie z twarzy na twarz, lecz nie doczekał się żadnej odpowiedzi. "Dobrze. A więc muszę postępować w ten właśnie sposób, wytrącając ich z równowagi" - pomyślał.

- Zatem w porządku. Wiem, iż mogę na was wszystkich polegać w kwestii usprawnienia obsługi technicznej. Jest pewien sposób, w jaki możecie mi pomóc. Wiecie już, że każdego dnia będziemy jechać dwukrotnie dłużej niż normalnie. To dopiero pierwszy dzień, więc zmęczenie nie dało się jeszcze mocno we znaki. Lecz już wkrótce będzie to problemem podstawowym. Kierowcy pracować muszą dwukrotnie dłużej, a więc szybko staną się podwójnie zmęczeni. Mogą spowodować wypadki, na które nie możemy sobie pozwolić. Dlatego musimy pozyskać więcej kierowców.

- Dlaczego zwracasz się z tym właśnie do nas? - zapytał impulsywnie Chun Taekeng. - To problem czysto techniczny, na którym ty powinieneś znać się najlepiej. Nie ma pracy w polu, a więc mnóstwo ludzi siedzi bezczynnie. Wybieraj, kogo chcesz

- Wybaczcie mi, lecz nie dopuszczę żadnego z tępych wieśniaków bliżej niż kilometr do ciągnika. A niestety, każdy mężczyzna z jakimikolwiek uzdolnieniami technicznymi ma już swoje obowiązki w tej podróży.

- A więc czego właściwie od nas chcesz? - zapytała Hradil.

- Powiedziałem: mężczyźni. Moi kierowcy powiedzieli mi, iż znają wiele kobiet, przejawiających potrzebne umiejętności i refleks. Mogą być przeszkolone...

- Nigdy! - Hradil wypluła z siebie to słowo głosem pełnym jadu.

Oczy zmrużyła tak bardzo, że stały się jedynie szparkami w pajęczynie zmarszczek. Jan, po raz pierwszy stojąc z nią twarzą w twarz, spostrzegł, iż jej falujące siwe włosy są w rzeczywistości peruką. Była więc próżna. "Być może - pomyślał - znajomość tego faktu stanie się kiedyś cenną bronią".

- Dlaczego? - zapytał spokojnie.

- Dlaczego? Śmiesz jeszcze o to pytać? Ponieważ miejsce kobiety jest w domu. Z dziećmi, z Rodziną. Tak było zawsze.

- Ale nie oznacza to, że musi tak pozostać. Statki zawsze przybywały. W tym roku jednak nie przybyły. Statki przywoziły ze sobą nasiona i wszystko, czego potrzebowaliśmy. Teraz nie mamy ani nasion, ani niezbędnych nam rzeczy. Kobiety nigdy nie zajmowały się pracą, wymagającą umiejętności technicznych. Teraz będą je wykonywać. Mój drugi kierowca powiedział mi, że Elżbieta Mahrowa z twojej Rodziny jest niezwykle utalentowana i pięknie haftuje. Powiedział także, iż kobieta z takimi umiejętnościami może być wyszkolona na drugiego kierowcę. A wtedy on mógłby zastąpić mnie jako pierwszego kierowcę. Możesz ją do niego posłać.

- Nie!

Po tym okrzyku zapadła pełna napięcia cisza. Czyżby tym razem posunął się za daleko? Możliwe, lecz musi to przeprowadzić do końca. Musi także zachować dowodzenie.

Cisza wydawała się trwać wiecznie.

- Wybrałeś zaledwie jedną - odezwał się niespodziewanie Bruno Becker, jak zwykle powoli i uroczyście. - Dziewczęta z Rodziny Becker wykonują tak samo piękne hafty, jak dziewczęta z rodziny Mahrowej. A niektórzy twierdzą nawet, że piękniejsze. Moja synowa, Arma, szczególnie słynie z tej sztuki.

- Wiem - odparł Jan, celowo odwracając się do Hradil plecami. Uśmiechnął się szeroko i pokiwał z entuzjazmem głową. - Jest także bardzo piękną dziewczyną, o ile mi wiadomo. Zaraz, zaraz, czy jej brat nie jest przypadkiem kierowcą dziewiątego pociągu? Chyba tak. Wyślę go po nią. Jej własny brat z pewnością najszybciej przekona się, czy dziewczyna może być kierowcą.

- Jej hafty są podobne do wzorów wygrzebywanych przez kurę pazurem na piasku - parsknęła wściekle Hradil.

- Jestem przekonany, że obie dziewczyny są równie doskonałe - wtrącił słodko Jan. - Lecz nie to jest w tej chwili najważniejsze. Ważne, czy potrafią pełnić obowiązki drugiego kierowcy. Z pewnością Otakar i brat Army nauczą swe podopieczne równie szybko nowego zawodu!

- To niemożliwe. Będzie zupełnie sama, otoczona jedynie przez mężczyzn - nie ustępowała Hradil.

- Ten problem może zostać z łatwością rozwiązany. To bardzo rozsądne z twojej strony, że mi o tym przypomniałaś. Gdy jutro rano Elżbieta uda się do ciągnika, upewnij się, czy jest z nią zamężna kobieta. Z góry rozwiązałaś coś, co rzeczywiście mogło okazać się problemem, Hradil. Dziękuję ci. A teraz przygotujemy listę kobiet, które będą najodpowiedniejsze do tego typu pracy.

Dalsza dyskusja potoczyła się już gładko. Głowy Rodzin sugerowały nazwiska, rozprawiając przy tym o zaletach i wadach poszczególnych osób, a Jan potakiwał głową i zapisywał te, które wydały mu się najodpowiedniejsze. Jedynie Hradil pozostała milcząca. Jan spojrzał na jej pozbawioną ekspresji twarz i spostrzegł, iż wszystkie uczucia starej kobiety ześrodkowały się w oczach, które błyszczały chorobliwą wręcz nienawiścią. Wiedziała doskonale, dlaczego podjął temat Elżbiety i napawało ją to bezsilną złością. Jan odwrócił się ignorując staruchę, wiedział bowiem, że i tak w tej chwili nic nie poradzi.

Rozdział 7

- Jeszcze godzina - powiedział Lajos Nagy. - Musimy poszerzyć przejście, inaczej ciągniki nie przejdą. I chcę przeprowadzić test statyczny zewnętrznej krawędzi. Nie podoba mi się ułożenie tych skał.

Pracował całą dobę, co odbiło się na jego wyglądzie. Był blady, a pod oczami miał ciemnogranatowe sińce.

- Ile czołgów musi się tym zająć? - zapytał Jan.

- Dwa. Te najcięższe.

- W porządku. Zostaw więc te dwa tutaj, a z pozostałymi ruszaj do przodu. Musisz zawsze nas wyprzedzać.

- Mogę zabrać się z tymi...

- Nie, nie możesz. Wyglądasz jak półtora nieszczęścia. I zanim czołgi wyruszą, chcę, abyś już w jednym z nich spał. Przed nami daleka droga i nie wiadomo, co się jeszcze może wydarzyć. A jeżeli się będziesz dalej sprzeciwiał, to odwołam cię z dowództwa i przekażę je ponownie Heinowi.

- To ty mnie w to wpakowałeś! Ale masz rację, odrobina snu dobrze mi zrobi.

Jan poszedł powoli nowo wyciętą drogą w stronę zastygłych w oczekiwaniu pociągów. Podniósł głowę i spojrzał w ciemnoniebieskie niebo, które wydawało się z każdą chwilą rozjaśniać. Słońce wciąż jeszcze znajdowało się za łańcuchem górskim, lecz już wkrótce podniesie się wyżej. Za ostrymi szczytami skał widać było jedynie chmury, otulające leżącą poniżej dżunglę. Zapowiadał się ciepły dzień. I miało być coraz cieplej. Gdy dotarł do ciągnika, spostrzegł opierającego się o złoty bok pojazdu Eino, który ssał wygasłą fajkę. Na jego dłoniach, ramionach, a nawet twarzy, widniały smugi smaru.

- Zrobione - oświadczył, widząc zbliżającego się Jana. - Zajęło to większość nocy, lecz było warto. Zdrzemnę się teraz w przedziale silnikowym. Nie trzeba było nawet zakładać nowych zaworów. Usunąłem zniszczenia. Działają teraz bez zarzutu. Wymieniłem jedynie filtry. I miałeś rację, ten Decio nawet ich nie dotknął. Mam ochotę przełożyć go przez kolano.

- Kto wie, może po podróży pozwolę ci to zrobić.

Jan z przyjemnością wdrapał się po drabince na górę. Kilka godzin snu, które zamierzał złapać, postawią go na nogi. Wspinając się coraz wyżej, dostrzegł wyłaniającą się ponad szczyty słoneczną tarczę. Blask był tak silny, iż musiał zmrużyć oczy. Po omacku odnalazł uchwyt włazu i wśliznął się do kabiny. Powietrze wewnątrz było przyjemne, chłodne i suche.

- Temperatura przekładni biegowej, temperatura opon, temperatura bębnów hamulcowych, temperatura łożysk - recytował ktoś monotonnie.

Nie był to jednak głos Otakara. Jan poczuł szybsze bicie serca. Zupełnie o tym zapomniał! W fotelu drugiego kierowcy siedziała Elżbieta, a tuż za nią stał Otakar, kiwając z zadowoleniem głową. Nie dalej niż o dwie stopy siedziała niska, siwowłosa kobieta, szydełkująca coś z ponurą zawziętością. Córka samej Hradil, pies łańcuchowy i obrońca dziewicy. Jan uśmiechnął się pod nosem, zajmując miejsce w fotelu kierowcy. Elżbieta spojrzała w jego stronę i zamilkła.

- Jest absolutnie fantastyczna - powiedział Otakar. - Dziesięć razy pojętniejsza niż ten ostatni, zapchlony wieśniak, którego próbowałem uczyć. Jeżeli z pozostałymi dziewczętami jest podobnie, to nasz problem z kierowcami został rozwiązany.

- Jestem pewny, że nie są gorsze - odparł Jan, nie spuszczając z oczu Elżbiety.

Była tak blisko, że mógł jej dotknąć. I te ciemne oczy spoglądające z taką czułością...

- Podoba mi się ta praca - powiedziała dziewczyna. Była odwrócona od reszty plecami, tak więc tylko Jan mógł dostrzec jej szelmowskie mrugnięcie okiem.

- Dla dobra pociągu - wyrecytował tradycyjną formułkę, z trudem powstrzymując się, by nie parsknąć śmiechem. - Cieszę się, iż mój plan się powiódł. Nieprawdaż, cioteczko?

Córka Hradil obdarzyła go niechętnym spojrzeniem i wróciła do przerwanej robótki. Pod wieloma względami przypominała matkę. Jej obecność tutaj z pewnością stanie się utrapieniem. Nie była to jednak wysoka cena za możliwość stałego przebywania z Elżbietą. Jan, mówiąc do Otakara, wciąż wpatrywał się w twarz dziewczyny.

- Jak myślisz, kiedy będzie gotowa, aby zmienić cię jako drugiego kierowcę?

- W porównaniu z nieudacznikami z innych pociągów powiedziałbym, że już jest gotowa. Lecz niech będzie tutaj jeszcze przez dzień jako obserwator, a jutro spróbujemy zmienić się miejscami. Wtedy odpowiem ci ostatecznie.

- Brzmi to rozsądnie. Co ty na to, Elżbieto?

- Nie wiem. Nie jestem pewna... ta odpowiedzialność.

- Odpowiedzialność nie spoczywa na was, a na kierowcy. Ja lub Otakar będziemy siedzieli w tym fotelu, prowadząc pociąg i podejmując decyzje. Ty powinnaś jedynie nam w tym pomagać. Będziesz obserwowała instrumenty, podawała nam odczyty i wykonywała polecenia. Z pewnością dasz sobie radę. Jak sądzisz?

Dziewczyna siedziała nieruchomo z zaciśniętymi kurczowo dłońmi. Jan po raz wtóry przyłapał się, iż wciąż nie może nadziwić się jej subtelnemu pięknu. Jednak gdy przemówiła, w jej głosie zabrzmiała nuta pewności siebie charakterystyczna dla rodu Hradil:

- Tak. Dam sobie radę. Wiem, że potrafię to robić.

- Dobrze. A więc wszystko załatwione.

Gdy czołgi zakończyły wreszcie formowanie nowego odcinka Drogi, Jan osobiście sprawdził każdy metr nawierzchni, mając u swego boku jednego z kierowców. Szli niespełna metr od zewnętrznej krawędzi, spoglądając niekiedy na leżącą daleko w dole zieloną dżunglę. Pomimo lekkiego wiatru, powietrze pomiędzy skałami przywodziło na myśl rozgrzany piec. Jan ukląkł i uderzył ciężkim młotem w wystającą krawędź skały. Kamień odłamał się z głośnym trzaskiem i poleciał w dół.

- Nie podobają mi się te skały. Bardzo mi się nie podobają - powiedział.

Towarzyszący mu kierowca skinął głową.

- Mnie także. Gdybyśmy mieli więcej czasu, poszerzyłbym bardziej to przejście. Miejmy jedynie nadzieję, iż spływająca w głąb lawa związała te wszystkie skały razem.

- Nie jesteś jedynym, który ma taką nadzieję. W porządku, zrobiliście wszystko, co w waszej mocy. Przeprowadź czołgi, a potem ja wyruszę z pierwszym pociągiem.

Poszedł w kierunku ciągnika, lecz nagle zatrzymał się i odwrócił.

- Założyliście kabel prowadzący, jak planowaliśmy?

- Oczywiście, z absolutną dokładnością.

Teraz należało jedynie przeprowadzić bezpiecznie pociągi. Myślał o tym już od dłuższego czasu. Będą protesty, oczywiście, lecz załogi muszą wykonać to polecenie. Jego załoga pójdzie na pierwszy ogień.

- Będziesz potrzebował inżyniera - powiedział Eino, gdy Jan wdrapał się już do kabiny kierowców. - Obiecuję, że nie zasnę.

- Nikogo nie potrzebuję. Ciągniki będą posuwać się z minimalną szybkością, przez te kilka chwil obędę się bez twojej pomocy. Nie będę także potrzebował drugiego kierowcy ani oficera. Niech wszyscy opuszczą kabinę. Będziesz uczyła się dalej, gdy znajdziemy się po drugiej stronie, Elżbieto. - Ujął dziewczynę za łokieć i poprowadził do włazu, ignorując gniewne sapnięcia i podniesione w górę ostrza szydełek jej przyzwoitki. - I nie martw się.

Jeszcze bardziej protestowali pasażerowie pociągu, którym polecono wysiąść. Lecz już po kilku minutach Jan pozostał sam w całym ogromnym pociągu. Gdyby nastąpiła katastrofa, będzie jedynym, który zginie. Nie mogli już sobie pozwolić na dłuższy postój. Pora była ruszać dalej.

- Wszystko gotowe - krzyknął Otakar przez otwarty właz.

- Ty też wysiadaj. Ruszani. Do zobaczenia po drugiej stronie.

Nacisnął lekko pedał akcelatora i ciągnik z minimalną szybkością ruszył do przodu. Przełączył sterowanie na automatyczne i zdjął dłonie z kierownicy. Komputer prowadzi pojazd o wiele precyzyjniej niż człowiek.

Podszedł do otwartego włazu i spojrzał na skraj drogi. Jeżeli będą jakiekolwiek kłopoty, to z pewnością właśnie w tym miejscu. Powoli, centymetr po centymetrze, pociąg sunął w głąb wyciętej w skale nowej sekcji Drogi.

Nagły, zgrzytliwy dźwięk przebił się przez cichy warkot silnika i na oczach Jana nawierzchnia Drogi pękła, tworząc szybko rozszerzającą się szczelinę. Odruchowo odwrócił się w stronę tablicy kontrolnej, lecz szybko zdał sobie sprawę, że nic już nie może zrobić. Z zaciśniętymi kurczowo na krawędzi włazu palcami stał bezradnie i patrzył, jak część Drogi odrywa się i z hukiem spada na dno doliny. W nawierzchni zaczęły się tworzyć pęknięcia, które niczym śmiertelne macki mknęły w stronę pociągu. I zatrzymały się. Mniej więcej do połowy Drogi ziała teraz w nawierzchni szeroka wyrwa, kończąca się na szczęście tuż przed torem jazdy ciągnika. Jan rzucił się do pulpitu kontrolnego i zaczął gorączkowo włączać poszczególne kamery, by uzyskać jak najlepszy obraz pierwszego wagonu. Sunący wolno ciągnik znalazł się już bezpiecznie po drugiej stronie szczeliny.

Jednak wagony były niemal trzykrotnie szersze.

Zewnętrzne, podwójne koło pierwszego z nich sunęło nieubłaganie w stronę pęknięcia. Jan zacisnął kurczowo zęby. To się nie mogło udać. Miał już nacisnąć hamulec, gdy spojrzał uważniej w ekran i nagle zapłonęła w nim iskierka nadziei.

Koło zbliżyło się do krawędzi szczeliny i przekroczyło ją. Jan wstrzymał oddech. Zewnętrzna opona obracała się powoli w powietrzu, podczas gdy druga, wewnętrzna, sunęła samym skrajem wyrwy, przyjmując na siebie cały ciężar przeładowanego wagonu.

Ten nadmierny ciężar sprawił, iż spłaszczyła się przybierając nienaturalny kształt. Lecz po chwili zewnętrzna opona dotknęła przeciwległego skraju szczeliny, wtoczyła się na nawierzchnię i cały pojazd znalazł się bezpiecznie po drugiej stronie. Radio odezwało się donośnym dzwonkiem. Jan przełączył je na odbiór.

- Czy widziałeś to? - zapytał słabym głosem Otakar.

- Tak. Zostań blisko tej szczeliny i powiadom mnie natychmiast, gdybyś dostrzegł dalsze pęknięcia. Ja przeprowadzę resztę pociągu. Jeżeli szczelina nie pójdzie dalej, powinno się udać.

- W porządku, przyjąłem.

I tak szczelinę pokonywały kolejne wagony, tocząc się z minimalną prędkością. Gdy cały pociąg znalazł się już bezpiecznie po drugiej stronie, Jan wyłączył silniki i zablokował hamulce. Bolał go każdy mięsień, jak po całodziennej pracy młotem pneumatycznym. Wysiadł z ciągnika i podszedł do Otakara.

- Jak na razie, żadnych dalszych pęknięć - oświadczył drugi kierowca.

- A więc pozostałe pociągi powinny także przejechać.

Obok szczeliny przechodzili właśnie pasażerowie, trzymając się jak najdalej krawędzi i spoglądając trwożliwie na ziejącą w nawierzchni dziurę.

- Wsiadaj do pierwszego ciągnika i ruszaj. Połowa prędkości, dopóki nie przejadą wszystkie pociągi. Zostanę tutaj i dopilnuję wszystkiego, a potem dogonię cię na motocyklu. Jakieś pytania?

- Żadnych, które potrafiłbym wyrazić. Dobra robota, Janie.

Upłynęły długie godziny, zanim wszystkie pociągi minęły bezpiecznie szczelinę. Na szczęście skała dalej się nie obsuwała. Jan mknął na motocyklu wzdłuż poruszających się wolno pociągów, zastanawiając się, jaką kolejną niespodziankę gotuje im los.

Dalsza trasa wyglądała jednak na przejezdną. Droga prowadziła teraz w głąb strefy przybrzeżnej, leżącej na skraju kontynentu. Nawierzchnia biegła utworzoną sztucznie groblą. Po obu stronach ciągnęły się porośnięte kępami rzadkich krzewów moczary i rozlewiska. Sprawdzające Drogę czołgi poruszały się o wiele szybciej niż przeładowane pociągi, tak więc bez większych przeszkód wysforowały się o pół dnia do przodu.

Noce stawały się coraz krótsze, aż nadszedł dzień, w którym słońce nie zaszło. Zawisło jedynie na krótko nad horyzontem, niczym błękitna kula ognia, a potem wzniosło się ponownie. Od tej pory bez przerwy wisiało nad ich głowami, coraz bardziej palące w miarę posuwania się na południe. Temperatura na zewnątrz rosła bez ustanku i wynosiła obecnie 50 stopni. Przedtem, gdy zapadały jeszcze noce, wiele osób opuszczało duszne, zatłoczone pomieszczenia, nie zważając na przesycone wilgocią, lepkie powietrze. Teraz, gdy słońce wisiało na niebie bez przerwy, było to niemożliwe. Umęczeni ludzie znajdowali się na krawędzi kryzysu, a do celu było wciąż jeszcze osiemnaście tysięcy kilometrów.

Jechali przez dziewiętnaście godzin na dobę, podczas których pomysł z kobietami jako drugimi kierowcami, dowiódł swej wartości. Mężczyźni początkowo sarkali na swe żony i córki, które opuściły rodziny, lecz szybko przestali, widząc, że te chwilowe niedogodności opłaciły się. Ich pomoc była rzeczywiście potrzebna. Niektóre z kobiet nie były co prawda w stanie nauczyć się wszystkich czynności, lecz na ich miejsce ochotniczek było aż nadto.

Jan nie pamiętał okresu, w którym byłby równie szczęśliwy, jak teraz. Tęga przyzwoitka nie przestawała narzekać na codzienne wspinaczki do kabiny kierowców, a gdy temperatura wzrosła już znacznie, nie można było znaleźć kombinezonu żaroodpornego odpowiedniego do jej figury. Pewnego dnia zastąpiła ją zamężna kuzynka Elżbiety, lecz jej także szybko sprzykrzyła się rola psa łańcuchowego. Oświadczyła, że jest tym wszystkim znudzona, a na dodatek musi opiekować się dziećmi i nie pojawiła się więcej. Początkowo nie doniesiono o tym Hra-dil, a gdy się o tym dowiedziała, było już po fakcie. Elżbieta przetrwała dzień z trzema mężczyznami w jednej kabinie i tym samym zrezygnowała z opieki przyzwoitki.

Siedziała w fotelu drugiego kierowcy, podczas gdy Jan prowadził. Otakar spał na koi w przedziale silnikowym lub grał w karty z Eino. Hyzo z łatwością uzyskał pozwolenie na wzięcie udziału w grze. Jan z ochotą zgodził się zastąpić go chwilowo przy radiu i chociaż właz za nimi pozostał otwarty, on i Elżbieta po raz pierwszy znaleźli się w kabinie zupełnie sami.

Początkowo byli nieco skrępowani. Dziewczyna czerwieniła się i opuszczała głowę, gdy zwracał się do niej. Zapominała wtedy o obowiązkach drugiego kierowcy. Jan zignorował to podczas ich pierwszej wspólnej zmiany, nie czyniąc do popełnionego przez nią błędu nawet najmniejszej aluzji. Jednak następnego dnia wydarzyło się to ponownie, stracił więc cierpliwość.

- Już po raz drugi proszę cię o ten odczyt. To trwa zbyt długo. Jesteś tu, aby mi pomagać, a nie dodatkowo komplikować mi pracę.

- Ja... przepraszam. To już się więcej nie powtórzy.

Schyliła głowę, by ukryć ciemne rumieńce wstydu, a Jan poczuł się nagle jak skończony łajdak. Trudno przecież w jednej chwili zmienić wpajane od lat zasady i przesądy. Droga przed nimi była prosta i czysta, radar czołowy nie wskazywał przeszkód. Pociąg toczył się ze stałą prędkością sto dziesięć kilometrów na godzinę i przez chwilę kierownica mogła być bez dozoru. Wstał i stanął tuż za Elżbietą, opierając lekko dłonie na jej ramionach. Dziewczyna zadrżała pod jego dotknięciem, zupełnie jak przestraszone zwierzątko.

- To ja przepraszam - powiedział miękko. - Jestem już zmęczony. Najwyższy czas na zmianę kierowcy. Zaraz zawołam Hyzo.

- Poczekaj jeszcze trochę - poprosiła. - Nie oznacza to, że nie lubię pozostałych. Ale widzisz... Wiedziałam, że kocham cię od dawna, ale dopiero teraz, gdy jesteśmy tu sami, wiem, co to naprawdę oznacza.

Bez słowa schylił się i pocałował ją w usta. Oddawała mu pocałunek długo i żarliwie. To on wycofał się pierwszy wiedząc, że nie jest ku temu odpowiedni czas i miejsce.

- Wiesz, Hradil miała rację...

- Nie! - przerwała mu gwałtownie. - Nigdy nie miała racji. Nie uda jej się nas rozdzielić, nie powstrzyma mnie przed wyjściem za ciebie za mąż. Nie może...

Połyskujące na konsolecie radia czerwone światło i głośny brzęczek sprawiły, iż rzucił się w stronę swojego fotela, wciskając po drodze przycisk łączności. Tuż za nim pojawił się Hyzo, który wystrzelił z przedziału silnikowego niczym ukłuty niewidzialną szpilką.

- Zgłasza się Koordynator.

- Tu Lajos. Natknęliśmy się na coś, z czym nie możemy poradzić sobie sami. Wygląda na to, że straciliśmy jeden czołg, chociaż nikt nie odniósł obrażeń.

- Co się stało?

- Woda, po prostu woda. Droga zniknęła. Nie potrafię tego opisać, musisz sam zobaczyć.

Nie zważając na rosnące utyskiwania, Jan utrzymywał całą kolumnę w ruchu, dopóki nie natknęli się na czołgi. Spał właśnie, gdy dostrzeżono je na radarze czołowym. Przebudził się natychmiast i poszedł zmienić Otakara.

Od kilku dni Droga trawersowała nadbrzeżne bagna i moczary. Wydawały się nie mieć końca. Lecz od pewnego czasu w monotonnym krajobrazie zaczęły przeważać płytkie lustra wody i nagle po obu stronach grobli pozostały jedynie szerokie rozlewiska. Jan zwolnił, a sunący za nim sznur pociągów zrobił automatycznie to samo. Po chwili dostrzegł stojące czołgi.

Było to przerażające. Droga opadała coraz niżej i niżej, aż tuż za oczekującymi czołgami znikła pod powierzchnią wody.

Jan krzyknął do Otakara, by zakończył manewr hamowania, a sam zaczął naciągać kombinezon. Na dole czekał już na niego Lajos.

- Nie mam pojęcia, jakie szerokie jest to rozlewisko - powiedział. - Chciałem przejechać czołgiem, ale pochłonęła go woda. Dwa kilometry dalej możesz dostrzec jego wieżę. Jest tam głębiej niż myślałem, zalało mnie całkowicie. Na szczęście udało mi się w porę zamknąć wszystkie klapy i wyjść na zewnątrz.

- Co tu się właściwie stało?

- Mogę jedynie przypuszczać. Wygląda to na obsunięcie gruntu. Kiedyś cały ten obszar znajdował się pod powierzchnią wody, a więc być może grobla została podmyta i po prostu rozsypała się.

- Jakie to może być szerokie?

- Radary nic nie wykazują, a przez teleskopy widać jedynie mgłę. Zapadlina może ciągnąć się przez kilka kilometrów albo opadać aż na samo dno oceanu.

- To mało optymistyczne. Pójdę się trochę rozejrzeć.

- Kabel jest wciąż na swoim miejscu. Instrumenty wykazują, że jest nie uszkodzony.

Posuwając się niezgrabnie w krępującym ruchy kombinezonie, przeszedł na tył ciągnika. Ubranie ochronne kryło system rur, przez które w obiegu zamkniętym krążyła zimna woda, schładzana przez umieszczony przy pasie niewielki agregat. Po paru godzinach przebywanie w kombinezonie stawało się udręką, umożliwiało jednak życie. Temperatura na zewnątrz wynosiła prawie 180 stopni. Jan nacisnął przycisk wbudowanego w tyle pojazdu interkomu.

- Słyszysz mnie, Otakar?

- Głośno i wyraźnie.

- Ustaw blokadę na wagonach i odłącz wszystkie przewody. Ja porozłączam kable na dole.

- Wybieramy się na przejażdżkę?

- Możesz to tak nazwać.

Szybkimi ruchami podniósł w górę metalowe języki zapadek i poodkręcał pierścienie złączy. Spod wagonu stojącego tuż za ciągnikiem dobiegł głośny stukot, gdy uaktywniały się hamulce systemu beta. Patrzył, jak kable wciągane są w otwory, a potem odwrócił się i wspiął do kabiny kierowców.

- Potrzebuję trzech ochotników - zwrócił się w stronę załogi po zdjęciu kombinezonu. - Ty, ty i ty. Elżbieto, nałóż kombinezon i wracaj do wagonu. To, co mamy do zrobienia, może chwilę potrwać.

Nie zaprotestowała ani słowem, lecz w trakcie ubierania się w kombinezon nie spuszczała z Jana oczu. Po jej wyjściu Otakar zamknął i uszczelnił właz. Jan z uwagą studiował rozciągające się przed nimi rozlewisko.

- Eino - zapytał w końcu. - Do jakiej wysokości możemy się zanurzyć?

Eino nie odpowiedział od razu. Miętosząc w zamyśleniu ucho, rozglądał się dookoła, głośno coś licząc.

- Nie jest źle - odpowiedział w końcu. - Ciągnik zaprojektowano tak, by był maksymalnie szczelny. Wszystkie włazy i klapy zaopatrzone są w uszczelki dociskowe. Powiedziałbym, że odrobina wody nam nie zaszkodzi. Możemy zanurzyć się aż po dach, pod warunkiem, że nie zalejemy wlotów wentylacyjnych.

- A więc startujemy, zanim się jeszcze nie rozmyślimy - powiedział Jan, zajmując miejsce w fotelu kierowcy. - Wracaj do silników, być może będę potrzebował pełnej mocy. Hyzo, przez cały czas utrzymuj otwarty kanał łączności i informuj mnie na bieżąco. Jeżeli wpakujemy się w jakieś tarapaty, chcę, byście natychmiast o tym wiedzieli. Otakar, bądź w pogotowiu, mogę cię potrzebować.

- Będziemy pływać? - zapytał spokojnie Otakar, pstrykając przełącznikami.

- Mam nadzieję, że nie. Ale musimy sprawdzić, czy Droga wciąż jeszcze tam jest. Nie możemy zawrócić i nie możemy zostać tutaj. Ten ciągnik jest dwukrotnie wyższy niż czołg. Wszystko zależy od głębokości wody. Pełna moc!

- Jest pełna moc.

Czołgi ze zgrzytem rozsunęły się na boki, robiąc miejsce sunącemu ciągnikowi. Szerokie opony dotknęły pierwszych fal i potoczyły się niepowstrzymanie dalej.

- Zupełnie jak na statku... - mruknął pod nosem Otakar.

"Z tą jedynie różnicą - pomyślał Jan - że nie będziemy unosić się na powierzchni". Nie powiedział jednak tego głośno.

Wszędzie wokół była woda. Wiedzieli, że Droga jest wciąż pod nimi, ponieważ zanurzyli się dopiero do połowy. Sygnał radarowy wskazywał, iż kabel pod powierzchnią w dalszym ciągu biegnie prosto. W miarę zbliżania się do wystającej ponad powierzchnię wieżyczki czołgu poziom wody podnosił się nieubłagalnie w górę. W końcu Jan zatrzymał ciągnik dobre dwadzieścia metrów przed zatopionym pojazdem.

- Nasze koła wciąż jeszcze wystają ponad powierzchnię - powiedział Otakar, spoglądając przez boczne okno w dół. Chociaż starał się tego nie okazywać, cały był spięty.

- Jak myślisz, ile szerokości ma tutaj Droga? - zapytał Jan.

- Chyba ze sto metrów, jak wszędzie.

- A nie sądzisz, że woda mogła ją po prostu podmyć?

- Nie pomyślałem o tym...

- Obawiam się tego. Przejadę tuż obok czołgu. I miejmy nadzieję, że nawierzchnia pod kołami będzie wystarczająco solidna.

Wyłączył autopilota i przeszedł na sterowanie ręczne. Przekręcił kierownicę i biała nitka widocznego na ekranie kabla - ich jedynego przewodnika - popłynęła w bok, aż w końcu zniknęła. Woda podnosiła się coraz wyżej.

- Życzę nam szczęścia - zawołał Hyzo. Ton jego głosu wskazywał, że nie był to żart.

Jan gorączkowo usiłował uświadomić sobie szerokość tkwiącego przed nim czołgu. Zamierzał przejechać obok niego jak najbliżej. Szybko rozejrzał się dookoła. Woda, wszędzie woda. Jedynym dźwiękiem było wzmagające się dudnienie silników i ciężki, chrapliwy oddech ludzi.

- Nie widzę czołgu! - wykrzyknął nagle Jan. - Wysiadły tylne kamery! Otakar!

Drugi kierowca skoczył w stronę tylnego okna.

- Spokojnie, już prawie go minąłeś. Zostaje z tyłu, za chwilę będziesz mógł ostro skręcić... teraz!

Jan na oślep zakręcił kierownicą. Nie mógł zrobić nic innego. Znajdowali się pośrodku oceanu, pozbawieni jakichkolwiek znaków orientacyjnych. Czy wyprzedził już ten czołg? A może jedzie w zupełnie złym kierunku? Jeżeli tak, to wkrótce mogą znaleźć się na samym skraju Drogi.

Zacisnął kurczowo dłonie na kierownicy, nie próbując nawet otrzeć zroszonego potem czoła.

Nagle w rogu ekranu czołowego pojawiła się cienka linia kabla.

- Mam go! - wykrzyknął triumfalnie.

Powoli centrował kołem kierownicy, aż w końcu biała nitka ustawiła się dokładnie pośrodku ekranu. Dopiero wtedy włączył autopilota i oparł się plecami o oparcie fotela.

- I to by było na razie tyle. Czy dalej także dopisze nam szczęście?

Kontrolował jedynie prędkość pozwalając, by resztą zajął się autopilot. Droga wciąż była pod nimi, chociaż wydawało się to niemożliwe.

Nagła fala sztormu zalała strugami deszczu wszystkie okna, ograniczając widoczność do zera. Jan włączył wycieraczki i pozapalał reflektory. Z przedziału silnikowego dobiegał ich szczęk przekaźników.

- Straciliśmy prawie połowę świateł. Bezpieczniki wysiadły - raportował Eino.

- A reszta?

- Powinna być w porządku. Ich obwody są izolowane.

Posuwali się dalej. Ze wszystkich stron zacinał deszcz, a przed nimi znajdowała się jedynie woda. Woda, która powoli podnosiła się wyżej i wyżej. Nagle silniki wydały dziwny, jęczący dźwięk. Cały pojazd zadrżął, przesuwając się jednocześnie w bok.

- Co się dzieje? - zawołał Hyzo głosem pełnym paniki.

- Nagłe zwiększenie obrotów! - rozkazał Jan, chwytając za kierownicę. Wyłączył autopilota i zajął się śledzeniem nitki kabla, która opadała niepowstrzymanie w dół ekranu.

- Coś się dzieje na Drodze. Zsuwamy się w bok.

- Piasek albo błoto! - wykrzyknął Otakar. - Ślizgamy się!

- I tracimy kabel - dodał Jan, kręcąc. - To coś pod nami jest niezwykle śliskie, koła nie mogą złapać odpowiedniej przyczepności. Cholera!

Nacisnął na pedał akceleratora i ryk silnika wzmógł się znacznie. Koła napędowe zabuksowały wściekle, burząc dookoła pojazdu powierzchnię wody. Poślizg trwał nadal, a nitka kabla zniknęła ponownie z ekranu.

- Spadniemy! - wrzasnął Hyzo.

- Albo i nie - odparł zduszonym głosem Jan. Nieświadomie zagryzł wargi, aż pojawiły się na nich kropelki krwi.

Nastąpiło krótkie szarpnięcie, potem drugie i koła dotknęły wreszcie twardej nawierzchni Drogi. Ciężki pojazd ruszył do przodu, Jan mógł zmniejszyć moc. W kabinie panowała pełna napięcia cisza. Wkrótce ponownie natrafili na kabel i po chwili ostrożnego centrowania kierownicą Jan ustawił pojazd dokładnie nad nim. Włączył światła, ponieważ deszcz przestał już padać.

- Nie jestem pewien... ale wydaje mi się, że poziom wody spada - powiedział chrapliwie Otakar. - Tak, nawet na pewno, przecież ten szczebel jeszcze minutę temu był pod wodą.

- Powiem ci coś jeszcze lepszego - powiedział Jan, ponownie opadając na fotel. - Jeżeli się dobrze przyjrzysz, to przed nami zobaczysz wyłaniającą się z wody Drogę.

Poziom wody opadł i wkrótce znaleźli się na solidnej, skalnej nawierzchni. Jan wyłączył silniki i włączył hamulce.

- Udało się. A Droga jeszcze tu jest.

- Ale czy przejadą pociągi? - zapytał z niepokojem Otakar. - Będą musiały, nieprawdaż? Odpowiedzią była jedynie cisza.

Rozdział 8

Aby przeprawa pociągów przez zatopiony fragment Drogi stała się możliwa, należało zrobić coś z tarasującym przejazd czołgiem. Jan ruszył z powrotem i unikając tym razem większych kłopotów zatrzymał ciągnik parę metrów przed zatopioną przeszkodą.

- Macie jakieś pomysły? - zapytał.

- A może spróbować go uruchomić? - odpowiedział pytaniem Otakar.

- Raczej bez szans. Stos z pewnością już zamókł i wszystkie obwody wysiadły. Lecz jest coś, co musimy sprawdzić, zanim weźmiemy się do usuwania tego grata. Połącz się z Lajosem, który prowadził czołg.

Odpowiedź nie była satysfakcjonująca.

- To draństwo ma zablokowane hamulce. Jedyne, co możemy zrobić, to zepchnąć go na bok. A nie będziemy w stanie tego zrobić, jeżeli nie odblokuje się hamulców. Jego masa jest zbyt wielka, by dawało się go ruszyć z miejsca.

- Ty jesteś głównym konserwatorem - powiedział Otakar. - A więc ty najlepiej wiesz, jak tego dokonać.

- Wiem. Musimy się tam dostać i zwolnić hamulce ręczne. Problem polega na tym, iż dźwignia zwalniająca znajduje się trzy metry pod wodą. Potrafisz pływać, Ota-

karze?

- A niby gdzie miałem się tego nauczyć?

- Dobre pytanie. Kanał był zbyt brudny, żeby w nim pływać. A to jedyny zbiornik wodny w pobliżu miasta. Ci, co je projektowali mogli pomyśleć o jakimś basenie pływackim. Zresztą i tak byłbym prawdopodobnie jedynym pływakiem na całej Hahrnork. Ale teraz będę potrzebował pomocy.

Skonstruowanie maski do nurkowania nie było łatwym zadaniem. Jan zaadaptował do tego celu jedną z butli ze sprężonym powietrzem. Zdjął kombinezon i przy pomocy Eino zamocował ją na plecach, a plastykową tubę włożył pomiędzy zęby. To, oraz wodoszczelna latarka było wszystkim, czego potrzebował.

- Podjedź do czołgu tak blisko, jak to tylko możliwe - polecił Otakarowi, otwierając właz awaryjny w suficie ciągnika.

"Metal z pewnością będzie gorący - pomyślał. - Oprócz butów przydadzą mi się więc rękawice". Gdy oba pojazdy dzieliły niespełna trzy metry, odepchnął energicznie właz i podciągnął się na zewnątrz.

Gorące powietrze uderzyło go niczym rozżarzony młot. Osłonił ramieniem oczy i ruszył do przodu, omijając szerokie wyloty przewodów wentylacyjnych. Oddychanie chłodniejszym, lecz niezbyt przyjemnie pachnącym powietrzem z butli przychodziło mu z większym trudem, niż przypuszczał. Rozgrzane blachy zaczęły parzyć stopy, nawet poprzez grube podeszwy butów. Doszedł wreszcie na skraj dachu i nie wahając się ani chwili, zsunął się do wody.

Przypominało to pływanie w kotle z wrzącą wodą. Trzema ruchami ramion dotarł do wieżyczki i przez otwarty właz zanurkował do środka. Było tam ciemno; w porę przypomniał sobie o latarce. Rozgrzana woda otulała go niczym wata, z sekundy na sekundę pozbawiała energii. Dźwignia, musi dostać się do dźwigni.

Poruszał się niczym na zwolnionym filmie. Bolały go płuca, zaczynało brakować powietrza. Dźwignia. Odnalazł ją stosunkowo łatwo, ale ku jego bezsilnej wściekłości nie dawała się przesunąć. Szarpał się z nią desperacko przez kilka cennych sekund, zanim przypomniał sobie, że należy zwolnić blokującą ją zapadkę. Dopiero wówczas z cichym zgrzytem przesunęła się w górę.

Jasny kwadrat otwartego włazu widniał bezpośrednio nad nim, nie miał jednak siły, by do niego dopłynąć. Zużył resztkę energii, by zrzucić z pleców zbiornik z tlenem, wypluł ustnik i odbił się stopami od podłogi. Udało mu się dosłownie w ostatniej chwili, wątpił bowiem, by stać go było na jeszcze jedną próbę. Płynął w górę.

Jego dłonie przebiły powierzchnię wody i uchwyciły kurczowo krawędź włazu. Po chwili wciągnął do zmaltretowanych płuc głęboki haust gorącego powietrza. Zabolało, lecz równocześnie pojaśniało mu przed oczami. Z wysiłkiem wdrapał się na szczyt wieżyczki i po chwili desperacko rzucił w wodę, by dopłynąć do stojącego obok ciągnika.

Wtedy właśnie poczuł, iż nigdy mu się to nie uda. Nie miał siły, by wykonać choć jeden ruch ramieniem.

Tuż koło głowy plusnęła lina. Chwycił ją instynktownie i mając przed oczami jedynie czerwoną mgłę poczuł, że ktoś ciągnie go w stronę pojazdu. Otakar sięgnął w dół, złapał go za nadgarstki i wyciągnął z wody, niczym na wpół ugotowaną rybę.

Nagle Jan wrzasnął przeraźliwie, gdy uderzył nogą w dach, rozcinając przy tym ciało do kości. Pod wpływem nagłego bólu otworzył szeroko oczy i dostrzegł stojącego nad nim Otakara. Mężczyzna był bez skafandra i ciężko dyszał z wyczerpania.

Wspomagając się nawzajem, ruszyli w stronę otwartego włazu. Jan zszedł pierwszy, asekurowany przez idącego tuż za nim Otakara. Powietrze w ciągniku wydawało im się rozkosznie chłodne. Przez dłuższą chwilę siedzieli na podłodze, licząc na odzyskanie choćby odrobiny sił.

- Nikt mnie nie zmusi, bym zrobił coś takiego ponownie - wydyszał w końcu Jan. Otakar niemrawo kiwnął głową.

Hyzo posmarował rozciętą nogę kolegi maścią i owinął gazą. Jan połknął pastylkę przeciwbólową, ubrał się i zajął miejsce za kierownicą.

- Jakieś przecieki? - zapytał po sprawdzeniu wszystkich kontrolek.

- Żadnych - odparł Hyzo. - Ta bestia jest szczelna niczym okręt podwodny.

- Dobrze. Daj mi całą moc. Chcę zepchnąć ten czołg z drogi. Czy przy takim manewrze możemy uszkodzić ciągnik?

- Chyba nie. Parę reflektorów, nic poważnego. Z przodu mamy solidną, stalową płytę, grubą na cztery centymetry. Możesz pchać.

Jan ruszył z najmniejszą możliwą szybkością. Zgrzytnął metal, pojazdy zetknęły się czołowo. Nie zmieniając biegów, nacisnął akcelerator. Olbrzymi ciągnik zadrżał i całą masą naparł na stojący czołg. Moc silników rosła.

Po chwili, która wydawała się wiecznością, czołg drgnął. Oba pojazdy ruszyły, a Jan - utrzymując teraz stałą prędkość - skręcił lekko kierownicą, starając się utrzymać stały promień skrętu. Czołg zaczął zbaczać w prawo, sunąc w stronę niewidzialnej przepaści. W pewnym momencie uniósł się nieznacznie, zadrżał, balansując na krawędzi i zniknął w głębinie. Jan kopnął w hamulce.

Echo kabla prowadzącego znajdowało się teraz w lewym, dolnym rogu ekranu radarowego, co wskazywało, że ciągnik także znajduje się na krawędzi grobli. Jan wrzucił wsteczny bieg i ostrożnie wycofał pojazd na środek Drogi. Dopiero wówczas odetchnął z ulgą.

- Udało się - powiedział z zadowoleniem Otakar. - Mam nadzieję, że na tym skończą się nasze kłopoty.

Przeprawa pociągów, chociaż uciążliwa, nie przysporzyła większych problemów. Stracili jednak sporo czasu. Wagony, lżejsze niż masywne ciągniki, miały tendencje do niebezpiecznych poślizgów. Obyło się na szczęście bez dłuższych postojów; przeprawa trwała nieprzerwanie, aż wszystkie pociągi znalazły się po drugiej stronie rozlewiska. Dopiero wtedy Jan zarządził ośmiogodzinną przerwę.

Potrzebowali jej wszyscy - a najbardziej kierowcy, którzy padali wprost z nóg. Jan wiedział doskonale, jak dalsza jazda w takich warunkach może być niebezpieczna. Jednak gdy wszyscy odpoczywali, ponownie przejechał przez zalany wodą odcinek Drogi i zatrzymał ciągnik tuż obok nieruchomych czołgów. Ubrał się w kombinezon, zszedł w dół i zbliżył się do wozu dowodzenia.

- Już myślałem, że o nas zapomniałeś - przywitał go Lajos Nagry.

- Wręcz przeciwnie. Od dłuższego czasu nie jestem w stanie myśleć o niczym innym.

- Chcesz zostawić te czołgi tutaj?

- Nie, za bardzo ich potrzebujemy.

- Ale one nie przeprawią się na drugi brzeg o własnych siłach.

- Wiem, mam jednak pewien pomysł. Spójrz. - Rozłożył schemat jednego z czołgów, na którym pozakreślał niektóre fragmenty na czerwono. - Wszystkie te miejsca zalejemy masą uszczelniającą. Wystarczy, by przeprowadzić czołgi przez wodę.

- Poczekaj chwilę - powiedział Lajos, wskazując jedno z miejsc na schemacie. - Wszystkie te włazy będą musiały być uszczelnione. Jak w takim razie wyjdzie stamtąd kierowca, jeżeli coś się stanie?

- Nie będzie żadnych kierowców. Odblokujemy hamulce, uszczelnimy pojazdy i po prostu będziemy je holować. Pojedyncza lina wystarczy. Wypróbowałem już.

- Mam taką nadzieję - mruknął Lajos. - Lecz nie chciałbym znaleźć się w ciągniku, gdyby któryś z holowanych czołgów spadł z Drogi. Jak nic, pociągnie za sobą ciągnik.

- To możliwe. Dlatego właśnie na ciągniku zamontujemy wyzwalacz, który w razie wypadku natychmiast odetnie hol.

Lajos pokiwał głową.

- A więc dobrze. Zacznijmy od czołgu numer sześć. Ma rozsypane sprzęgło, a więc i tak niewielka strata, jeżeli się nie uda.

Rozpoczęli operację.

Holowany czołg zniknął pod wodą, a jego wynurzeniu się po drugiej stronie rozlewiska towarzyszyło chóralne westchnienie ulgi. Szybko zerwano uszczelnienia i okazało się, iż poza niewielką kałużą na podłodze, pojazd wewnątrz jest suchy. Pozostałe czołgi przeholowano równie szybko i sprawnie.

Przed wyruszeniem w dalszą drogę, do ciągników powróciły pełne obsady. Elżbieta zjawiła się taszcząc jakieś zawiniątko, które przed zdjęciem kombinezonu położyła na podłodze.

- Coś specjalnego - powiedziała z uśmiechem. -

Sama to zrobiłam. Stary przepis rodzinny na bardzo specjalne okazje. Myślę, że teraz mamy właśnie taką. Ta potrawa nazywa się beef strogonoff.

Cała załoga zasiadła do pierwszego prawdziwego posiłku od rozpoczęcia podróży. Dziewczyna nie przesadziła - potrawa okazała się znakomita. Do tego świeżo upieczony chleb, dużo piwa i zielona cebula. Był nawet żółty ser, chociaż uporanie się z nim przyszło wszystkim z największym trudem.

- Wielkie dzięki - powiedział wreszcie Jan i pomimo obecności pozostałych ujął dziewczynę za rękę.

Wydawali się tego nie zauważać. Zaakceptowali ją już jako członka załogi - bardzo ważnego członka, jako że umiejętności kucharskie zgromadzonych w kabinie mężczyzn kończyły się na rozpuszczeniu kilku kostek koncentratu. Po posiłku Janowi zaświtał pewien pomysł.

- Ruszamy za pół godziny. Mamy więc dość czasu by sprawdzić, jak radzisz sobie za kierownicą. Nie chcesz przecież przez resztę życia pozostać drugim kierowcą - prawda Elżbieto?

- Dobry pomysł - przytaknął Otakar.

- Och nie, nie mogłabym! To niemożliwe!

- To rozkaz, dziewczyno - surowym na pozór słowom przeczył szeroki uśmiech.

W chwilę później śmiali się już wszyscy. Hyzo zniknął w przedziale maszynowym; po chwili pojawił się z kawałkiem czystej szmatki i przetarł troskliwie czarną skórę fotela. Otakar obniżył fotel, by Elżbieta mogła swobodnie dosięgnąć pedałów. Chociaż silnik był wyłączony, a ona znała już podstawowe funkcje wszystkich przyrządów, z widocznym wahaniem położyła stopy na pedałach i dotknęła kierownicy.

- Widzisz, jakie to proste - powiedział Jan. - A teraz wrzuć wsteczny bieg i przejedź kilka stóp. Dziewczyna zbladła.

- Nie, nie byłabym w stanie.

- Dlaczego nie?

- Rozumiesz, to twoje zajęcie.

- Chcesz przez to powiedzieć, że mogą się tym zajmować wyłącznie mężczyźni?

- Tak, chyba tak.

- A mimo to, spróbuj. Przez cały tydzień ty i dziewczęta wykonujecie typowo męską pracę i, jak już zdążyłaś to z pewnością zauważyć, świat z tego powodu jakoś się nie zawalił.

- Dobrze. Zrobię to!

Nawet Jana zdziwiła ta nagła zaciętość. Czasy się zmieniły, a ona lubiła wszelkie zmiany. Nie czekając na polecenia, uruchomiła silniki, wyłączyła autopilota i wykonała wszystkie czynności, przygotowujące pojazd do ruchu. Po chwili wahania zmieniła bieg na wsteczny i cofnęła lekko cały ciągnik. Gdy ponownie wyłączyła silniki, wszyscy w kabinie uśmiechnęli się szeroko.

Dalszej podróży towarzyszył wesoły i pogodny nastrój. Wszyscy czuli się wypoczęci i odprężeni. Był to korzystny objaw, ponieważ najtrudniejsza część trasy wciąż była jeszcze przed nimi. Inżynierowie, którzy stworzyli Drogę, starali się uczynić wszystko, by ominąć naturalne przeszkody terenowe planety. Przejazd przez góry ułatwiono drążąc w skale głębokie tunele. Wzdłuż wybrzeża biegła szeroka grobla. A na podniesionych z wody wysepkach, które niczym łańcuch spinały oba kontynenty, Droga prowadziła prosto i bez przeszkód zniwelowanymi sztucznie grzbietami górskimi.

Żadnym jednak sposobem nie dało się odsunąć Drogi od tropikalnej dżungli. Na większej części południowego kontynentu panowało wieczne, upalne lato. Temperatura nierzadko dochodziła do punktu wrzenia wody, czyniąc z tego obszaru prawdziwe piekło.

Droga ponownie skręcała w stronę lądu, prowadząc do tunelu w górskim łańcuchu. Czołgi znajdowały się o trzydzieści godzin z przodu i co pół godziny przesyłały raporty o warunkach przejazdu. Aż do wlotu tunelu Droga opadała szerokim łukiem. Na gładkiej do tej pory powierzchni ukazały się wyryte litery: WOLNIEJ. Wjeżdżając w ciemną gardziel, Jan zastosował się do tego niezwykłego polecenia i gdy po kilkunastu minutach w oddali

zamajaczyło światełko wylotu tunelu, robili nie więcej niż pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Po drugiej stronie łańcucha gór niepodzielnie panowała dżungla. Drzewa, krzewy, pnącza wznosiły się po obu stronach Drogi, nad nią, a nawet próbowały wtargnąć na nawierzchnię. Droga miała tutaj 200 metrów szerokości - dwukrotnie więcej niż normalnie, lecz i tak przytłoczona była zbitą masą roślin, niepowstrzymanie pnących się w górę w wyścigu po słońce. Gałęzie niektórych drzew rozrosły się do tego stopnia, że stały się zbyt ciężkie i przewracały pnie w poprzek Drogi. Niektóre z nich bu-twiały, stając się podłożem dla innych roślin, ale były też takie, które wciąż sięgały korzeniami głęboko w ziemię i te przetrwały, a ich gałęzie, nawet w tak niewygodnej pozycji, pięły się szybko w górę. Miejscami przeszkody miały przeszło metr szerokości i kilkanaście wysokości.

Czołgi wydawały drzewom bezpardonową wojnę; poczerniałe ślady ich zwycięstw gęsto znaczyły obie strony Drogi. Pojazdy z miotaczami ognia stanęły pierwsze, zmieniając każdą przeszkodę w płonący stos. Czołgi jadące z tyłu poszerzały przejścia, spychając zwęglone szczątki na bok. Pociągi mijały właśnie jedno z takich rumowisk, poskręcanych, wciąż jeszcze dymiących. Był to koszmarny widok.

- To potworne - powiedziała Elżbieta. - Nie mogę na to patrzeć.

- Nie chciałbym cię straszyć - odparł Jan. - Ale to dopiero początek. Najtrudniejszy odcinek Drogi jest wciąż jeszcze przed nami. Zawsze było tam niebezpiecznie, ale teraz dodatkowo jesteśmy opóźnieni. Bardzo opóźnieni.

- A co to właściwie za różnica? - zapytała dziewczyna.

- Nie jestem pewien, ale mam dziwne przeczucie, że różnicę tę odczujemy na własnej skórze. Czasami żałuję, że pierwsi osadnicy nie pozostawili po sobie żadnych zapisów. Wszystkie dyski pamięci zostały skasowane do czysta. Oczywiście, po każdej podróży zachowały się dzienniki, ale zawierają one jedynie typowo techniczne notatki lub dane o przebytych odległościach. Nic osobistego. Nie znam żadnych faktów, mogę jedynie snuć przypuszczenia. Najbardziej niepokoję się o wiosnę.

- Nie znam takiego słowa.

- Nic dziwnego. W słowniku tej planety ono nie istnieje. W światach bardziej przychylnych człowiekowi występują cztery pory roku. Zima jest okresem chłodów, lato okresem ciepła, a pora między tymi okresami, kiedy wszystko się ociepla, nazywana jest właśnie wiosną. I jest jeszcze jesień.

Elżbieta uśmiechnęła się i potrząsnęła głową.

- Dość trudno to sobie wyobrazić.

- Na tej planecie występuje także coś podobnego. Na skraju strefy mroku zwierzęta zaadoptowały się do chłodniejszego środowiska. Mają tam ekologiczną niszę i są w stanie przetrwać, dopóki się nie ociepli. Jednak wraz ze zmianą pór roku pojawiają się formy przystosowane do coraz wyższych temperatur, a wtedy walka o przetrwanie z pewnością przybiera bardzo ostry przebieg.

- Ale przecież nie możesz być tego pewien...

- Nie jestem. Możemy mieć nadzieję, iż się mylę. Skrzyżuj więc palce i módl się, by szczęście sprzyjało nam dalej.

Stało się jednak inaczej. Pierwsze spotkanie ze światem zwierzęcym wyglądało na zupełnie przypadkowe i nie wydawało się, by mogło mieć wpływ na przebieg podróży. Chociaż była to prawdziwa rzeź, jedynie Elżbieta wydawała się być tym poruszona.

- Te zwierzaki nawet nie zdają sobie sprawy z naszej obecności - szepnęła wstrząśnięta. - Wychodzą po prostu na Drogę i są rozgniatane, miażdżone.

- Nic nie możemy na to poradzić. Nie patrz, jeżeli ten widok sprawia ci przykrość.

- Muszę patrzeć. To należy do moich obowiązków. Lecz spójrz na te zielonkawe stworki z pomarańczowymi paskami na grzbiecie. Wydaje mi się, że jest ich coraz więcej. Wychodzą z dżungli.

Jan dostrzegł je także. Początkowo pojawiały się pojedyncze osobniki, potem już całe stada wylewały się spomiędzy drzew. Wielkie niczym koty, stanowiły pocieszną karykaturę ziemskich żab.

- Być może migracja - zauważył. - Albo coś je ściga. Na szczęście nie są w stanie wyrządzić nam żadnej krzywdy.

A może mogą? Zadając sobie to pytanie, poczuł nagle niepokój. Gorączkowo próbował przypomnieć sobie coś, co schowane było w najgłębszych zakamarkach pamięci. Co to takiego było? W każdym razie odrobina ostrożności nie zawadzi. Zredukował szybkość i sięgnął po mikrofon.

- Do wszystkich kierowców. Zmniejszyć szybkość do dwudziestu kilometrów.

- Co się stało? - zapytała z niepokojem Elżbieta.

Nawierzchnia Drogi przestała być widoczna, zniknęła pod zwartą masą ciał. Wydawały się zupełnie nie zwracać uwagi na zbliżające się, ciężkie pojazdy.

- Oczywiście! - przypomniał sobie. Wziął do ręki mikrofon. - Uwaga wszyscy kierowcy! Natychmiast zwalniajcie, ale starajcie się nie używać przy tym hamulców. Zmniejszajcie moc do zera i obserwujcie wskaźniki naprężeń, bowiem w przypadku poślizgu możecie złożyć pociąg niczym scyzoryk. Powtarzam. Zwolnić nie używając hamulców, obserwować wskaźniki naprężeń i ekran radaru zbliżeniowego.

- Co się dzieje? - zakrzyknął z przedziału maszynowego Eino.

- Jakieś zwierzęta na Drodze. Tysiące. Właśnie je rozjeżdżamy... - przerwał czując, jak pojazd zaczyna się ślizgać. Włączył autopilota i ujął oburącz kierownicę. - Cholera, zupełnie, jakbyśmy jechali po lodzie... żadnego tarcia... opony ślizgają się na rozgniecionych ciałach.

Co gorsza, wagony także zaczęły się ślizgać. Na monitorze tylnych skanerów Jan spostrzegł, że sznur wagonów łamie się i skręca niczym wąż. Z przerażeniem uświadomił sobie, że komputer pokładowy nie daje sobie rady z wyrównywaniem szyku.

- Przerwać połączenia komputera z obwodami sterowania - polecił wszystkim kierowcom, odcinając jednocześnie własny komputer.

Lekkie naciśnięcie akceleratora wyrównało na chwilę szyk ślizgających się wagonów. Ponownie zredukował szybkość, powoli zagłębiając się w sunące niczym rzeka ciała.

- Spójrz do przodu!

Zaalarmowany nagłym okrzykiem Elżbiety podniósł wzrok i spostrzegł, że Droga, do tej pory prosta, przechodzi w ostry zakręt. W normalnych warunkach pokonanie go byłoby proste. Lecz teraz, przy nawierzchni śliskiej niczym lód...

Strzałka prędkościomierza opadała powoli, lecz wciąż poruszali się zbyt szybko. Gdy dojeżdżali do zakrętu, prędkość wynosiła pięćdziesiąt kilometrów na godzinę.

Jan prowadził ręcznie, musiał jednak ponownie uruchomić komputer pokładowy, by holowane przez niego wagony mogły skręcać tak samo, jak on. Lekki skręt kierownicy i szybkie centrowanie. Postanowił zacząć od wewnętrznej strony zakrętu i dać się znosić wolno na zewnątrz. Strzałka opadała coraz bardziej. Czterdzieści kilometrów... trzydzieści pięć. Jeszcze jeden ruch kierownicą. Ciągnik reaguje. To dobrze. Żeby tylko udało się utrzymać sterowność.

Obrzucił szybkim spojrzeniem ekrany i z ulgą stwierdził, że wagony, chociaż zataczają się lekko, podążają jednak jego śladem. Nagle ciągnik podskoczył, gdy najechali na leżący na krawędzi Drogi pień powalonego drzewa. Dobrze. Zwiększy to odrobinę przyczepność. Po obu stronach Drogi grobla opadała w dół stromym nasypem. Dalej piętrzyła się dżungla i połyskiwało coś, co przypominało kałuże wody.

- Wydaje mi się, że zwierząt jest coraz mniej - powiedziała Elżbieta. - Wychodzą w coraz mniejszych grupach.

- Obyś miała rację - odparł Jan, czując ostry ból w zaciśniętych na kierownicy dłoniach. - Robimy teraz dziesięć kilometrów na godzinę. Chyba przejechaliśmy już najgorsze i...

- Nie mogę się utrzymać! - przerwał mu nagle pełen rozpaczy okrzyk.

Jan gwałtownym ruchem sięgnął po mikrofon.

- Kim jesteś? Podaj swój numer!

- Pociąg numer dwa... tracę szyk... pełne hamowanie, ale ślizgamy się dalej... spadamy!

Odruchowo wyłączył silniki i cały pociąg stanął. Z głośnika dobiegł ich łoskot dartych blach i przeraźliwy krzyk bólu. Potem zapadła cisza.

- Wszystkie pociągi zatrzymać się! - polecił. - Pociąg numer dwa, czy mnie słyszysz?

Jedyną odpowiedzią był głuchy szum z głośnika.

- Pociąg numer trzy, czy zatrzymaliście się? Tym razem odpowiedź była szybka i wyraźna:

- Zgłasza się trójka. Zatrzymaliśmy się bez większych kłopotów. Przed nami zwierzęta wciąż przekraczają Drogę. Widzę porozgniatane ciała i mnóstwo krwi...

- Wystarczy, trójka. Ruszaj na minimalnej szybkości do przodu. Raportuj natychmiast, gdy dostrzeżesz dwójkę

- wcisnął guzik interkomu. - Hyzo, odbierasz dwójkę?

- Próbuję - odparł radiooperator. - Nie mam żadnego sygnału z ciągnika. Chun Taekeng ma własny nadajnik w wagonie, ale nie zgłasza się.

- Próbuj dalej...

- Poczekaj, mam sygnał. Przełączam na obwód ogólny.

- ...Jak się stało - głos był urywany, przestraszony.

- Mamy kilku rannych. Przyślijcie lekarza.

- Tu Koordynator. Kto mówi?

- Jan? Tu Lee Ciou. Mieliśmy hamowanie awaryjne. Kilku ludzi jest rannych...

- Poczekaj, Lee. Czy wagony są w dalszym ciągu hermetyczne? Co z klimatyzacją?

- Na razie działa. Nie mamy chyba żadnych dziur, bowiem wylądowaliśmy prosto na tych przeklętych zwierzakach. Włażą teraz na wagony, nawet na okna.

- Dopóki nie dostaną się do środka, nie zrobią wam żadnej krzywdy. Dowiedz się, jaka jest sytuacja w pozostałych wagonach i poinformuj mnie o wszystkim. Koniec.

Przez chwilę siedział wyprostowany, bębniąc nerwowo palcami o kierownicę. Szyk jednego z pociągów został rozerwany, zasilanie jednak najwidoczniej zostało zachowane. Tak więc generator w ciągniku powinien jeszcze funkcjonować. A jeżeli tak - to dlaczego nie mógł skontaktować się z jego załogą? Co było przyczyną tak nagłego zniknięcia radia? Cokolwiek tam się wydarzyło, jedno było pewne - musi się tym zająć. Ale nie sam. Będzie potrzebował pomocy. Nagle uświadomił sobie, że siedząc tak i rozmyślając, traci cenne sekundy.

- Hyzo - krzyknął do interkomu. - Nawiąż łączność z czołgami. Powiedz im, że mamy tutaj kłopoty z pociągiem i będziemy potrzebowali pomocy. Chcę, aby przysłali tu dwa najcięższe czołgi razem ze wzmocnionymi linami holowniczymi i dodaj, by przycisnęli gaz do dechy.

- Zrobione. Zgłasza się pociąg numer trzy.

- Przełącz na obwód ogólny.

- Jestem w kontakcie wzrokowym z dwójką. Wagony porozrzucane po całej Drodze, niektóre nawet w dżungli. Zatrzymałem się przed ostatnim wagonem.

- Widzisz ciągnik?

- Nie.

- Jakieś szansę na przejazd obok?

- Absolutnie żadnych. To prawdziwa katastrofa! Nigdy nie widziałem...

- Dobrze, trójka. Wyłączam się. Natychmiast odezwał się Hyzo:

- Mam pozwolenie Lee Ciou. Łączę.

- Janie, słyszysz mnie? Janie...

- Słyszę. Czego się dowiedziałeś, Lee?

- Rozmawiałem z drugim wagonem. Przekrzykują się nawzajem, ale nie wydaje mi się, by ktoś zginął. Wagon Chun Taekenga ma powybijane okna, ewakuują więc ludzi do mojego. Ale jest coś poważniejszego. Udało mi się połączyć z inżynierem ciągnika na obwodzie wewnętrznym.

- Powiedział ci, co się stało?

- Tak. Ale najlepiej sam z nim porozmawiaj. Spróbuję połączyć cię z nim na obwodzie awaryjnym.

- Dobrze. Vilho, jesteś tam? Vilho Heikki, czy mnie słyszysz?

Przez chwilę z głośnika na tle szumów słyszalne były jedynie trzaski. Nagle dobiegł go daleki, niewyraźny głos:

- Janie... mieliśmy wypadek. Byłem właśnie w przedziale silnikowym, gdy ciągnik zaczął się ślizgać. Usłyszałem jeszcze krzyczącego Turu, a potem uderzyliśmy w coś. W coś solidnego. A potem ta woda... i Arma...

- Vilho, nie słyszę cię. Możesz mówić głośniej?

- Paskudny wypadek. Zobaczyłem, jak przez właz w kabinie kierowców zaczyna się wlewać woda. Może powinienem był spróbować ich wyciągnąć, ale oni nie odpowiadali. A woda wlewała się coraz prędzej, więc zatrzasnąłem i uszczelniłem właz...

- Postąpiłeś słusznie. Musiałeś przecież myśleć i o pozostałych wagonach...

- Tak, wiem... ale Arma Nevalainen... ona była drugim kierowcą.

Jan nie miał czasu na refleksję, że realizacja jego wspaniałego planu, przewidującego pomoc młodych kobiet w prowadzeniu pociągów, spowodowała właśnie śmierć jednej z nich. Musiał myśleć o tych, którzy pozostali przy życiu.

- Tracisz moc, Vilho?

- Chyba nie. Jak na razie wszystkie światła zielone. Cały ciągnik tkwi głęboko przechylony, z nosem w bagnie. Przyrządy kontrolne w kabinie kierowców i interkom nie działają. Generator wciąż pracuje, najwidoczniej wyloty wentylacyjne są jeszcze nad powierzchnią wody. Stało się jednak coś niepokojącego.

- Co takiego?

- Nie działa klimatyzacja. Temperatura wewnątrz szybko rośnie.

- Nie poddawaj się. Zaraz cię stamtąd wyciągnę.

- Co chcesz zrobić? - krzyknęła wystraszona Elżbieta.

- Jedynie to, co konieczne. Aż do mojego powrotu przejmujesz dowodzenie. Jeżeli będą jakieś problemy, Hy-zo ci pomoże. Po przybyciu czołgów skieruj je bezpośrednio do ciągnika pociągu numer dwa. Będę już tam czekał. Podczas gdy Jan wkładał kombinezon, Eino zwinął drugi w zgrabną paczkę.

- Powinieneś mi pozwolić pójść ze sobą, Janie - powiedział.

- Nie. Utrzymuj moc. Ja muszę się rozejrzeć na miejscu. Do tego nie potrzeba dwóch ludzi.

Przeszedł do tyłu pojazdu i usłyszał, jak Eino zatrzaskuje za nim drzwi przedziału maszynowego. Bez nerwowego pośpiechu Jan zdjął opasujące motocykl uchwyty, włożył kombinezon do bagażnika i wytoczył maszynę na ziemię. Gdy tylko spojrzał na nawierzchnię Drogi, zrobiło mu się niedobrze.

Za pojazdem rozciągała się istna hekatomba. Ciała obcych stworów leżały rozjechane, zmiażdżone i unicestwione. Kilka okaleczonych sztuk, pchanych do przodu jakimś instynktem pełzło nieporadnie w kierunku dżungli. Drogę pokrywały drgające strzępy błękitnego mięsa i kałuże krwi. Szerokie opony pojazdów dokonały potwornego zniszczenia.

Jadąc wzdłuż nieruchomych wagonów spostrzegł, że ślizgające się opony pozostawiły za sobą szeroki ślad w postaci smug krwi i parujących wnętrzności. Powoli, manewrując ciałem, by nie wpaść w poślizg na makabrycznych szczątkach, dojechał do zakrętu.

Z dżungli wyszło coś dużego, uzbrojonego w groźnie wyglądające pazury i ruszyło w jego kierunku.

Przez ułamek sekundy spoglądał na przerażającą postać. Następnie przekręcił manetkę gazu do oporu i ślizgając się, pomknął z rykiem silnika do przodu, oddalając się od stwora. Pochylony nad kierownicą, starając się utrzymać równowagę, zaryzykował spojrzenie przez ramię, po czym zwolnił. Potwór ucztował wśród martwych ciał porozgniatanych zwierząt.

Na widok pociągu numer dwa z trudem opanował nagły dreszcz. Wagony były porozrzucane na całej szerokości Drogi, niektóre wjechały nawet pomiędzy drzewa.

Ciągnik spadł z nasypu i stał silnie przechylony, do połowy zanurzony w wodzie.

Zbliżając się ostrożnie do unieruchomionego ciągnika, dostrzegł prawdziwą przyczynę tragedii. Olbrzymie drzewo zostało spalone, a następnie zepchnięte z Drogi na bok. Powstrzymało, co prawda, staczający się ciągnik przed całkowitym zanurzeniem w wodzie, jednak jedna z masywnych gałęzi przebiła przednią szybę w kabinie. Śmierć kierowców musiała nastąpić natychmiast.

Wyciągnięcie tak ciężkiego pojazdu z bagna nie będzie łatwe - pomyślał. Ale to musi poczekać. Przede wszystkim należy uwolnić Vilho. Jan podszedł do tyłu ciągnika i trzymając się liny spróbował dotrzeć na górę. Czuł, jak pomimo grubych rękawic, rozgrzany metal parzy go w dłonie. Po pachą ściskał zwinięty przez Eino kombinezon. Po dotarciu do tylnego wejścia podniósł pokrywę interkomu i nacisnął guzik.

- Vilho, słyszysz mnie? Odezwij się, Vilho. Musiał powtórzyć to dwa razy, zanim w końcu usłyszał cichą odpowiedź:

- Gorąco... nie mogę oddychać.

- Będzie jeszcze goręcej, jeżeli nie zrobisz tego, co powiem. Nie mogę otworzyć tych drzwi, musisz otworzyć je sam, od wewnątrz. Są ponad poziomem wody. Powiedz, gdy już to zrobisz.

Z wnętrza ciągnika dobiegł niewyraźny, skrzypiący dźwięk. Minęła dłuższa chwila, nim w głośniku ponownie zabrzmiał głos wycieńczonego Vilho:

- Otwarte... Janie.

- A więc najgorsze mamy za sobą. Cofnij się teraz. Postaram się wejść i zamknąć je za sobą tak szybko, jak będzie to możliwe. Mam dla ciebie kombinezon. Liczę do pięciu, a potem wchodzę.

Przy słowie: "pięć" Jan kopnięciem otworzył drzwi i wpadł do środka, wrzucając do wnętrza kombinezon. Ze względu na silny przechył całego pojazdu zamknięcie ciężkich drzwi było o wiele trudniejsze, niż się tego spodziewał. Zamknął je z wysiłkiem, zapierając się nogami o obudowę silnika i napierając na drzwi ramieniem. Zatrzasnęły się z głuchym łoskotem.

Vilho siedział bez ruchu, oparty o przeciwną ścianę. Jednak gdy Jan się zbliżył, otworzył oczy i lekko zadrżał. Jan uklęknął i zaczął wsuwać nogi kolegi w kombinezon. Wreszcie włożył na głowę bezwładnego Vilho przezroczysty hełm, sprawdził uszczelnienia i włączył chłodzenie na pełną moc. Czując na twarzy ożywcze powiewy świeżego powietrza, inżynier uśmiechnął się i z wysiłkiem uniósł w górę kciuk.

- Gdyby nie ty, chyba bym się tutaj upiekł. Dzięki...

- To ty zasłużyłeś na podziękowania. Jedynie dzięki tobie wszyscy w pociągu jeszcze żyją. Czy generator w dalszym ciągu będzie dostarczał prąd?

- Tak. Udało mi się ustawić go w pozycji automatycznej.

- To świetnie. A więc mamy szansę wydostać się stąd w całości. Musimy odnaleźć teraz wagon, w którym znajduje się Lee Ciou i sprawdzić jak wygląda sytuacja. Rozmawiałem z nim z mojego ciągnika.

- Jego wagon był szósty z kolei.

- Chodźmy więc.

Szli wzdłuż pociągu, stąpając po szybko rozkładających się ciałach zielonych stworów. Wagony stały na Drodze pod różnymi kątami, ale kable połączeniowe i złącza wydawały się przetrwać wypadek bez uszkodzenia. Był to powód do chwały dla dawno temu zmarłych ludzi, którzy je zaprojektowali.

Uwięzieni w nieruchomych wagonach ludzie, widząc ratowników, machali z podnieceniem rękoma. W jednym z okien pojawiła się nagle pomarszczona twarz Chun Taekenga, którego usta miotały bezgłośne przekleństwa. Jan uśmiechnął się i pomachał mu ręką, a Chun poczerwieniał i w odpowiedzi pogroził mu gwałtownie zaciśniętą pięścią. Gdy dotarli do drzwi, Vilho włączył interkom. Musieli powtarzać kilkanaście razy wezwanie, by poprzez podniecony gwar przebił się wreszcie głos Lee.

- Janie, tu Lee. Słyszysz mnie?

- Tak.

- Czy to Vilho jest razem z tobą? A kierowcy...?

- Nie żyją. Co z ludźmi z pociągu?

- Lepiej, niż myślałem na początku. Kilka złamań, ale w sumie nic poważnego. Ludzie z rozbitego wagonu zostali już ewakuowani. Chun Taekeng bez przerwy narzeka...

- Mogę to sobie wyobrazić. Wrzeszczał coś do nas, mijaliśmy go, stojącego w oknie. Co z czołgami?

- Spodziewamy się ich w każdej chwili.

"A więc wciąż jeszcze mam szansę, by wyciągnąć stąd tych ludzi żywych" - pomyślał w duchu Jan.

Chociaż nie będzie to proste. Dwóch kierowców zginęło, a więc na ich miejsce trzeba będzie znaleźć innych. A czy uda się uruchomić ciągnik? Do zrobienia było jeszcze niemało. Opadło go znużenie, mącąc jasność myśli.

Rozdział 9

Zanim nadjechały czołgi, Jan ułożył już plan operacji ratunkowej i rozpoczęto przygotowania. Słysząc chrzęst gąsienic pojazdów odwrócił się i machnął ręką, by się zatrzymały. Oparł motocykl o stalowy bok pierwszego z nich i wspiął się niezgrabnie do kabiny kierowców. Po raz pierwszy od kilku godzin zdjął hełm i przez kilka chwil siedział nieruchomo, wdychając głęboko czyste i chłodne powietrze.

- Ale bałagan - stwierdził Lajos, spoglądając na nieruchomy pociąg.

- Przede wszystkim dajcie mi trochę wody - odparł Jan i nie odzywał się więcej, dopóki nie opróżnił do dna litrowej butelki życiodajnego płynu. - Mogło być gorzej. Na razie dwoje zabitych. Ale musimy się upewnić, że pozostali wyjdą z tego z życiem. Podaj mi kawałek kartki to narysuję ci, co zrobimy.

Szybko naszkicował pogrążony w bagnie ciągnik i porozrzucane wagony pociągu, wskazując ołówkiem na pierwszy wagon.

- W tej chwili odłączamy stąd wszystkie kable, za wyjątkiem głównych łączy. To robota Vilho. Z kąta nachylenia wnoszę, że jedynie ciężar pociągu powstrzymuje ten ciągnik przed zupełnym pogrążeniem się w wodzie. A teraz ty. Chcę, byś przeciągnął liny holownicze od twojego czołgu do ciągnika. Zaczep je dokładnie tu i tu. Naciągnij je i stań na hamulcach, blokując jednocześnie gąsienice. Wtedy odetniemy resztę połączeń i drugi czołg odepchnie ten wagon na bok, robiąc nam miejsce. Potem drugi czołg także zaczepi swoje liny i na dany sygnał wyciągniemy ciągnik na Drogę.

Lajos pokręcił z powątpiewaniem głową.

- Szczerze pragnę, by ten plan się powiódł. Ale w grę wchodzi olbrzymia masa. Czy ktoś wewnątrz ciągnika nie mógłby wrzucić wstecznego biegu i trochę nam pomóc?

- Nie. Kabina kierowców jest rozhermetyzowana i wejście tam jest niemożliwe. Vilho może nam jednak pomóc, od czasu do czasu odblokowując hamulce. Lecz obawiam się, że to już wszystko, czego możemy oczekiwać.

- A więc nie ma na co czekać - stwierdził Lajos. - Jesteśmy gotowi.

- Dajcie mi jeszcze trochę wody i możemy zaczynać.

Była to niewdzięczna, wyczerpująca praca, bez mała mordercza w tak niesamowitym skwarze. Grube rękawice kombinezonów utrudniały manipulowanie przy delikatnych mechanizmach złączy. Wszyscy pracowali bez chwili wytchnienia, niemal do upadłego. Po zamocowaniu lin holowniczych odcięto resztę łączy. Liny napięły się, lecz wytrzymały. W tym samym czasie drugi czołg zajął się odsuwaniem, stojącego pod kątem do przechylonego ciągnika, wagonu. W normalnych warunkach byłoby to niezwykle trudne, lecz śliska od krwi nawierzchnia zmniejszała tarcie. Po odsunięciu wagonu, do czołgu przymocowano liny od ciągnika i wycofano się na bezpieczną pozycję.

- Wszystkie liny zaczepione - zasygnalizowano nareszcie.

Jan znajdował się w kabinie drugiego czołgu, nadzorując tę trudną, a zarazem delikatną operację.

- Przyjąłem. Cofniemy się teraz, by naprężyć liny. Jedynka, jesteście gotowi?

- Tak.

- Dobrze. Zacznijcie ciągnąć na komendę: "start". Vilho, słyszysz mnie?

- Głośno i wyraźnie.

- Uważaj na hamulce. Przejmujemy całą masę ciągnika na liny holownicze. Gdy naprężenie dojdzie do trzystu, krzyknę: "hamulce". Wtedy je zwolnisz. Zrozumiałeś?

- Oczywiście. Wyciągnijcie mnie stąd jak najszybciej. Nie mam ochoty na kąpiel.

Kąpiel. Jeżeli liny puszczą, cały ciągnik natychmiast skryje się pod powierzchnią wody. W takim przypadku Vilho nie będzie miał żadnych szans. Nie czas jednak na czarne myśli.

Jan otarł przedramieniem zroszone potem czoło. "Dlaczego w klimatyzowanym czołgu nagle zrobiło się tak gorąco?" - pomyślał i wydał polecenie:

- Zaczynamy, jedynka. Uwaga: raz, dwa - start!

Silnik ryknął i ruszyli powoli do tyłu. Jan nie odrywał oczu od wskaźnika naprężenia, na którym cyfry szybko rosły, niczym przy oglądaniu wyścigów. Gdy dostrzegł liczbę 299, podniósł mikrofon i wrzasnął:

- Hamulce! Zwolnij hamulce!

Ciągnik zadrżał, ledwo dostrzegalnie uniósł się w górę - i zamarł. Wskaźniki naprężenia rosły i rosły, szybko zbliżając się do punktu wytrzymałości lin. Jan zaciskał zęby i nie patrząc już na wskaźnik nacisnął pedał gazu - teraz albo nigdy. Liny zawibrowały - miał wrażenie, że nawet w szczelnej kabinie słyszy wysoki jęk maltretowanego materiału - i ciągnik zaczął wytaczać się wolno na nawierzchnię.

- Mamy go! - wrzasnął Jan. - Uważajcie na przednie koła. Zwolnić, gdy tylko dotknie krawędzi. Uwaga... teraz!

Udało się. Wyrwało mu się głębokie westchnienie ulgi. Teraz musiał uporać się z dużo poważniejszym problemem. Strzaskana kabina uwięziła martwe ciała kierowców. Bardziej przygnębiony, niż chciałby się do tego przyznać, zaczął naciągać kombinezon.

Wyprawili im krótki pogrzeb. Orszak żałobny stanowiło kilku mężczyzn w żaroodpornych kombinezonach, którzy po wysłuchaniu kilku słów modlitwy natychmiast powrócili do przerwanej pracy.

Kabina została osuszona i Jan przystąpił do oględzin uszkodzeń. Pomimo, że padał ze zmęczenia, nadzorował wszystko osobiście. W miejsce strzaskanej płyty czołowej zamontowano nową, z szybą co prawda mniejszą, lecz w wystarczającym stopniu spełniającą swe zadanie. W pulpicię sterowniczym wymieniono uszkodzone kontrolki na nowe i ponownie wyskalowano urządzenia pomiarowe.

Porozrzucane na Drodze wagony ustawiono w szyku. Z niezwykłą pieczołowitością sprawdzono wszystkie złącza i kable przyłączeniowe. Na szczęście wydawały się być w porządku. Musiały być w porządku.

Wyruszyli kilka godzin później - z minimalną szybkością, by dokończyć niezbędnych napraw - posuwali się jednak do przodu.

Jan przeszedł do przedziału silnikowego, położył się na koi i zasnął, zanim głowa dotknęła poduszki.

Gdy się obudził, było już ciemno. Ziewnął szeroko i przeszedł do kabiny kierowców. Za kierownicą siedział Otakar, którego twarz była wręcz szara ze zmęczenia.

- Idź się trochę przespać, Otakar - polecił Jan.

- Ależ czuję się świetnie...

- To nieprawda - wtrąciła z emfazą Elżbieta. - Przez ostatnich kilkanaście godzin nie zmrużył nawet oka, chociaż pozwolił odpocząć innym.

- Słyszałeś, co mówi młoda dama? Zmiataj stąd - powiedział stanowczo Jan.

Otakar był zbyt zmęczony, by się sprzeczać. Skinął ociężale głową i wyszedł z kabiny. Jan zajął opuszczone przez niego miejsce i omiótł uważnym spojrzeniem pulpit sterowniczy.

- Zbliżamy się do najgorszego odcinka Drogi - powiedział, nie tając niepokoju.

- Najgorszego? - wykrzyknęła ze zgrozą Elżbieta. - To jak nazwiesz to, przez co właśnie przejechaliśmy?

- Normalnie byłby to jeden z łatwiejszych odcinków. Zwierzęta zazwyczaj nie sprawiają kłopotów. Lecz teraz wjeżdżamy w obszar, na którym występują zupełnie inne stwory. Przystosowały się do życia w promieniach palącego słońca i zabijają wszystko, co się rusza, nie wyłączając siebie nawzajem.

Elżbieta spojrzała na dżunglę, leżącą poza spieczoną nawierzchnią Drogi i wzdrygnęła się.

- Nigdy nie myślałam o tym - odezwała się głuchym głosem. - Straszne jest przeświadczenie, że w każdej chwili może zaatakować nas coś nieznanego. Gdy wyglądasz przez okno wagonu, wszystko wydaje się być zupełnie inne.

Jan skinął poważnie głową.

- Przykro mi, lecz muszę ci jeszcze powiedzieć, że największe niebezpieczeństwo grozi nam ze strony tego, co niedostrzegalne. Gdy przejeżdżaliśmy tędy ostatnim razem, wystawiłem na zewnątrz siatkę - i w ciągu kilku zaledwie godzin złapało się w nią co najmniej tysiąc różnych odmian insektów. A z pewnością jest ich znacznie więcej. Zwierzęta trudniej zauważyć - lecz są tam także. Są wiecznie nienasycone i atakują dosłownie wszystko. Z tego właśnie powodu nigdy się tutaj nie zatrzymujemy.

- Po co łapałeś te insekty? Czy są one do czegoś przydatne?

Słysząc to naiwne pytanie, nawet się nie uśmiechnął. Trudno się było dziwić Elżbiecie - życie na planecie obracało się jedynie wokół najprostszych potrzeb.

- Insekty nie są przydatne w normalnym rozumieniu tego słowa. Nie możemy ich jeść, nie możemy ich spożytkować w inny sposób. Lecz poszukiwanie wiedzy nie ma właściwie końca. A życie zwierzęce tej części planety nigdy nie zostało poznane, czy skatalogowane. Znajdujemy się na planecie także po to, by poprzez poczynione odkrycia poszerzać naszą wiedzę. Chociaż nie jest to najlepszy przykład. Pomyśl o tym raczej w ten sposób...

- Pociąg numer osiem melduje o kłopotach - dobiegł ich głos Hyza z interkomu. - Łączę.

- Koordynator, słucham.

- Wygląda na to, że tracimy szczelność. Do wnętrza wagonów przedostaje się gorące powietrze.

- Znacie rozkazy. Uszczelnijcie wszystkie otwory i przywróćcie pierwotny obieg powietrza.

- Już to zrobiliśmy w jednym z wagonów, lecz ludzie narzekają, że ciężko tym powietrzem oddychać.

- Ludzie zawsze narzekają. Wagony są hermetyczne. Spróbujcie wpuścić trochę tlenu. I nie zważajcie na to, że powietrze brzydko pachnie. Nie otwierajcie, powtarzam, nie otwierajcie żadnych okien! - wyłączył się i zwrócił się w stronę Hyzo. - Połącz mnie z Lajosem.

Połączenie uzyskano prawie natychmiast, jednak głos Lajosa zdradzał wyczerpanie.

- Niektóre z drzew tutaj mają pnie o dziesięciometrowej średnicy. Tracimy mnóstwo czasu, by się przez nie przedrzeć.

- Róbcie węższy szlak. Zawsze musicie być o co najmniej pięć godzin przed nami.

- Ale przepisy mówią...

- Do diabła z przepisami. Wiesz przecież, że jesteśmy w wyjątkowej sytuacji. Poszerzymy go w drodze powrotnej.

W trakcie tej wymiany zdań Jan przestawił autopilota, zwiększając prędkość o dziesięć kilometrów na godzinę. Elżbieta spojrzała na prędkościomierz, lecz nie odezwała się ani słowem.

- Wiem - powiedział Jan. - Jedziemy szybciej, niż powinniśmy. Lecz wieziemy ludzi, którzy są poupychani niczym sardynki. Wkrótce we wszystkich wagonach smród stanie się nie do zniesienia...

W trakcie pokonywania kolejnego zakrętu odezwał się przeraźliwie sygnał radaru czołowego. Jan wyłączył autopilota.

Na Drodze przed nimi znajdowało się coś dużego - jednak nie dość dużego, by powstrzymać masywny ciągnik. W chwilę później dostrzegli gotującego się do walki potwora. Elżbieta zbliżyła twarz do przedniej szyby i na widok koszmarnej, uzębionej paszczy i zakrzywionych szponów jęknęła ze zgrozy.

Zderzeniu towarzyszył ohydny odgłos, gdy zielony stwór ginął, miażdżony szerokimi oponami ciągnika. Jan uśmiechnął się pod nosem i ponownie włączył autopilota.

- Do tunelu mamy jeszcze osiemnaście godzin - powiedział. - Jesteśmy teraz w najgorszym miejscu. W żadnym wypadku nie możemy się tutaj zatrzymać.

Lecz już po trzech godzinach podniesiony został alarm. Także i tym razem był to pociąg numer osiem,

Ktoś krzyczał tak głośno, że przez dłuższą chwilę nie byli w stanie zrozumieć słów.

- Powtórzcie! - rzucił do mikrofonu, próbując przekrzyczeć chrapliwy głos. - Mówcie wolniej, nie rozumiem was.

- ...pogryzły je... są nieprzytomne, zwalniamy. Przyślijcie lekarza z czternastki.

- Nie możecie się zatrzymać. To rozkaz. Następny przystanek dopiero na wyspach.

- Musimy, dzieci...

- Osobiście wyrzucę z pociągu każdego kierowcę, który się zatrzyma. Co się właściwie stało?

- Jakieś owady pogryzły kilkoro dzieci. Robaków już się pozbyliśmy.

- Jak dostały się do wnętrza wagonu?

- Otworzyliśmy jedno okno...

- Powiedziałem przecież wyraźnie... - urwał i zacisnął dłonie na kierownicy, aż pobielały mu palce. Zanim odezwał się ponownie, wziął głęboki oddech. - Do wszystkich kierowców. Sprawdzić, czy wszystkie okna są szczelnie zamknięte. Muszą być zamknięte. Pociąg osiem. W każdym wagonie jest surowica. Podajcie ją natychmiast.

- Już to zrobiliśmy, lecz bez widocznych efektów. Potrzebujemy lekarza.

- Nie dostaniecie go. Nie możemy się teraz zatrzymać. Połączcie się z nim i opiszcie symptomy. Powie wam, co możecie zrobić. Ale nie zatrzymujemy się - wyłączył radio.

- Nie możemy się teraz zatrzymać - mruknął do siebie. - Czy naprawdę nie potrafią tego zrozumieć? Po prostu nie możemy.

Po zmroku nawierzchnia Drogi roiła się od różnych stworów. Reflektory wyłapywały w mroku stworzenia sparaliżowane światłem i nieruchome, aż do chwili zderzenia, kiedy ginęły miażdżone kołami pojazdu. O przednią szybę, niczym grad, rozbijały się czerwonookie ćmy i robaki. Pociągi niepowstrzymanie parły naprzód. Dopiero tuż przed świtem dotarli do kolejnego łańcucha górskiego i zanurzyli się w czarną gardziel tunelu.

Droga zaczęła piąć się w górę. Po drugiej stronie tunelu znaleźli się nagle na jałowej, skalnej płaszczyźnie, wyciętej w górskich zboczach. Po obu stronach stały nieruchome czołgi, których załogi spały. Jan zwalniał stopniowo prędkość kolumny i gdy pociąg wynurzył się wreszcie z mrocznego wnętrza tunelu, zasygnalizował postój. Skrzypnęły hamulce i ogromny pociąg znieruchomiał.

- Tu pociąg numer osiem - odezwało się niespodziewanie radio. Tym razem głos był zimny, z domieszką goryczy. - Teraz możemy już chyba prosić o lekarza. Mamy kilku chorych. Troje dzieci zmarło.

Jan wpatrywał się w ciemność za oknem, nie dostrzegł więc spojrzenia, jakim obrzuciła go Elżbieta.

Rozdział 10

Siedzieli razem przy składanym stoliku w przedziale silnikowym. Droga na tym odcinku była gładka i prosta, tak więc Otakar mógł pozostać przy kierownicy sam. Hy-zo był poniżej, razem z Eino. Pełne emocji okrzyki i odgłos uderzeń kart o blat wskazywały, że pochłonięci byli grą. Jan nie miał apetytu, lecz zmuszał się, by coś przełknąć. Elżbieta jadła powoli, zatopiona w niewesołych rozważaniach.

- Musiałem - rzucił ochrypłym głosem Jan. - Dlaczego nie spróbujesz mnie zrozumieć? Od tamtej pory nie powiedziałaś do mnie ani jednego słowa. Przez dwa dni. - Dziewczyna spojrzała na swój talerz. - Albo mi odpowiesz, albo odeślę cię z powrotem do wagonu.

- Nie chcę z tobą rozmawiać. Zabiłeś je.

- Wiedziałem, że to powiesz. To nie ja je zabiłem - oni zabili je sami.

- To były przecież dzieci.

- Wiem, że ta tragedia musiała tobą wstrząsnąć. Ale dlaczego rodzice ich nie pilnowali? Co robiła starszyzna? Te wszystkie rodziny chyba cierpią tutaj na postępującą głupotę. Wszyscy wiedzą, na jakie niebezpieczeństwa możemy natknąć się w dżungli, dlatego nigdy się tu nie zatrzymywaliśmy. I co właściwie poradziłby lekarz?

- Nie wiem.

- Ale ja wiem. Te dzieci i tak by umarły, a razem z nimi być może lekarz i inni. Czy ty naprawdę nie rozumiesz, że nie miałem wyboru? Przede wszystkim muszę myśleć o grupie jako całości.

Elżbieta spojrzała w dół, na swoje zaciśnięte kurczowo dłonie.

- Wiem, ale... ale to po prostu było bardzo złe.

- Oczywiście, że było. Decyzja, którą wówczas musiałem podjąć także nie była łatwa. Ta niepotrzebna

śmierć spędza mi sen z powiek. I jeżeli poczujesz się od tego lepiej, to powiem ci, że śmierć tych dzieci obciąża wyłącznie moje sumienie. Lecz gdybym się zatrzymał, być może byłoby więcej ofiar. Te dzieci i tak by umarły, jeszcze zanim lekarz by do nich dotarł. Postój pogorszyłby jedynie sprawę.

- Być może masz rację, sama nie jestem pewna.

- Być może myliłem się. Lecz bez względu na rację, zrobiłem to, co zrobiłem. Nie miałem innego wyjścia.

Ponownie pogrążyli się w milczeniu. Po skończonym posiłku Jan zajął miejsce za kierownicą.

Podróż trwała nadal. Posuwali się teraz wzdłuż łańcucha wysepek, traktem biegnącym zniwelowanymi górskimi szczytami. Czasami po obu stronach dostrzegali ocean, który ze sporej wysokości wyglądał niezwykle atrakcyjnie. Wkrótce mgiełka na horyzoncie przybrała kształt długiego pasma gór.

Zanim wjechali na południowy kontynent, Jan zarządził pełny ośmiogodzinny postój. Sprawdzono wszystkie przekładnie, opony, hamulce i koła, a nawet przeczyszczono filtry, chociaż nie było to konieczne. Przed nimi leżała kolejna dżungla, którą będą musieli pokonać nie zatrzymując się. Nie była ona co prawda tak szeroka, jak ta na północy, lecz równie zdradliwa i niebezpieczna.

Czekała ich już ostatnia bariera, ostatnia próba. Pokonali ją w trzy dni, na szczęście bez poważniejszych kłopotów, i wjechali w tunel. Gdy ostatni pociąg znalazł się wewnątrz tunelu, zatrzymali się na krótki postój, a po kilku godzinach ruszyli dalej. Był to najdłuższy tunel, biegnący prosto, jak strzelił, pod górami.

Po drugiej stronie leżała pustynia, której piasek i skały lśniły w światłach wyłaniających się z ciemności pociągów. Jan sprawdził temperaturę na zewnątrz.

- Dziewięćdziesiąt pięć stopni. A więc udało się. Przejechaliśmy. Hyzo, łącz ze wszystkimi kierowcami. Zatrzymujemy się na godzinny postój. Kto chce, może wyjść na zewnątrz. Ostrzeż ich jednak, by nie dotykali metalu - wciąż jeszcze może być gorący.

Po ogłoszeniu tej wiadomości zapanował nastrój powszechnego święta. Wzdłuż całego rzędu nieruchomych pociągów otworzyły się drzwi i rozpoczął się exodus. Zagrzechotały opuszczane na twardą nawierzchnię drabiny i wkrótce Droga zaroiła się ludźmi. Wreszcie po tygodniach niewyobrażalnej ciasnoty byli wolni i szczęśliwi.

Niektóre z dzieci pobiegły już nawet w kierunku pustyni i Jan musiał wydać rozkaz, by roztoczono nad nimi opiekę. Co prawda życie zwierzęce w tej części kontynentu nie obfitowało w jakieś groźniejsze formy, nie chciał jednak kusić losu. Dał wszystkim godzinę na odpoczynek i po upływie tego czasu większość ludzi, zmęczonych i spoconych, ponownie schroniła się we wnętrzu klimatyzowanych wagonów.

Wiosna na Halvmork miała się już ku końcowi. Im dalej na południe, tym dni stawać się będą krótsze.. Wkrótce słońce zajdzie ostatecznie i nad południową półkulą zapanuje zima, przynosząc ze sobą cztery lata mroku. Kolejny okres zasiewów i zbiorów.

Za oknami wagonów szary, pustynny krajobraz przesuwał się szybko do tyłu. Wkrótce pasażerowie zapomnieli o niewygodach, zaproponowali nawet, by wydłużyć czas jazdy. Nic dziwnego - chcieli jak najprędzej znaleźć się w domu, nareszcie wolni od wszelkich kłopotów.

Jan, prowadząc pociąg czołowy, pierwszy zobaczył płoty. Słońce stało już nisko nad horyzontem, rzucając długie cienie. Przez kilka ostatnich dni krajobraz za oknem był niezwykle monotonny - szary piasek i skały. Zmiana nastąpiła gwałtownie. Z mroku wyłoniły się rzędy wysokich, oświetlonych płotów, znacząc początek spieczonych i popękanych pól. Wkrótce wjechali w obszar pierwszych, zewnętrznych zabudowań. We wszystkich wagonach gruchnął radosny okrzyk.

- Co za ulga - powiedział z uśmiechem Otakar. - Nareszcie na miejscu. Zaczynałem już być zmęczony.

W odpowiedzi Jan obdarzył go pozbawionym śladu wesołości spojrzeniem.

- Będziesz jeszcze bardziej zmęczony, zanim to wszystko się skończy. Musimy wyładować zboże i odwrócić pociągi.

- Nie musisz mi o tym przypominać. Przygotuj się raczej na wysłuchanie mnóstwa narzekań.

- Niech narzekają. Jeżeli ta planeta ma jeszcze mieć przed sobą jakąś przyszłość, to jedynie dzięki temu, że będziemy tu mieli zboże, gdy przylecą statki.

- Jeżeli przylecą - wtrąciła Elżbieta.

- Tak, zawsze jest jakieś "jeżeli". Lecz my musimy działać tak, jakby miały już wkrótce przylecieć. Bo jeżeli nie, będzie to koniec wszystkiego. Ale o tym pomyślimy później. Zatrzymamy pociągi w Alei Centralnej i sądzę, że resztę wieczoru możemy poświęcić zabawie. Chyba wszyscy są w odpowiednim do tego nastroju. Rozładunek możemy rozpocząć rano.

Pociągi zatrzymały się i wkrótce cały plac zaroił się podekscytowanymi ludźmi, ustawiającymi pośpiesznie krzesła i stoły. Zabawa przerodzić się miała w prawdziwą fiestę. Jan przyglądał się przez chwilę gorączkowej krzątaninie na zewnątrz, a potem opuścił kabinę i zszedł wolno na ziemię.

Wciąż pozostawało mnóstwo spraw do zrobienia. Wolnym krokiem, rozglądając się w zadumie dookoła, przeszedł na tył budynku przylegającego do głównego silosu. Grube ściany przez cztery lata poddawane niewyobrażalnym wprost upałom, wciąż jeszcze wydzielały ciepło.

Starł zalegającą warstwę kurzu z drzwi i przystąpił do metodycznego otwierania zamków - dwu magnetycznych i jednego elektronicznego. Pchnięte drzwi otworzyły się stosunkowo łatwo i owiał go podmuch świeżego, chłodnego powietrza. Wszedł do środka, szybko zatrzasnął drzwi za sobą, rozglądając się równocześnie po tak dobrze znanym wnętrzu.

Centralna dyspozytornia kontroli wodą była identyczna z tą, którą jeszcze przed wyruszeniem w podróż zamknął na północy. Te dwa pomieszczenia kontrolne były jedynymi budynkami, w których pełna klimatyzacja działała bez przerwy. One to właśnie umożliwiały ludziom przetrwanie na tej planecie.

Przed uruchomieniem programu Jan zasiadł za konsolą i kolejno włączał wszystkie skanery stacji wodnej, położonej tysiąc pięćset kilometrów dalej, w górach, ponad wybrzeżem. Jedna z kamer była zamontowana na samym szczycie stacji i obracając się, dawała pełny, panoramiczny obraz okolicy. Wiedział, że wszystko było w porządku. Powiedziały mu o tym przejrzane wcześniej wydruki, lecz wolał się upewnić, oglądając wszystko okiem kamery. Było to może irracjonalne, lecz - jak każdy dobry technik - polegał nie tylko na wskazaniach przyrządów.

Stacja była prawdziwą fortecą skomplikowanej technologii, solidną i potężną. Gładka fasada ze zbrojonego betonu przekraczała swą grubością trzy metry. Na skraju dachu leżały niewielkie, podobne do skrzydlatych jaszczurek stwory; ruch obracających się kamer sprawił, iż wszystkie poderwały się do lotu. Dużo niżej było morze, szturmujące uparcie falami skaliste klify.

W chwilę później kamera ukazała rząd stalowych beczek, do połowy wypełnionych odzyskanym z morza bogactwem, stanowiącym produkt uboczny procesu odsalania. W jednej z beczek znajdowała się już co najmniej tona złota. Na Ziemi ilość ta stanowiłaby prawdziwą fortunę - na Halvmórk była właściwie bez wartości, ponieważ złota używano jedynie do pokrywania karoserii ciągników i maszyn polowych.

Kamery wewnętrzne ukazały całą potęgę i moc gigantycznego kompleksu maszynowego. Został on zaprojektowany i pracował tak doskonale, iż Jan przez cały okres swego pobytu na tej planecie był tam jedynie raz. Wszelkie prace konserwacyjne były w pełni zautomatyzowane.

Była to katedra nauki bardzo rzadko odwiedzana przez wiernych, funkcjonująca bez chwili przerwy. Przez cztery lata generator atomowy pozostawał w stanie gotowości, wytwarzając jedynie tyle energii, by zaspokoić podstawowe wymogi konserwacji. Za chwilę ponownie przebudzi się do życia. Program rozruchowy był długi i skomplikowany, regulowany automatycznie na każdym etapie. Jan zainicjował go, uruchamiając komputer.

Pierwszym krokiem będzie kontrola wszystkich podzespołów przez komputer. Potem, jeżeli stan gotowości zostanie potwierdzony, nastąpi powolny wzrost mocy generatora jądrowego. Następnie do akcji wejdą pompy, umieszczone głęboko w litej skale, poniżej poziomu wód. Cicho i niezmordowanie zaczną tłoczyć do stacji wodę, która wpłynie w końcu niezliczonymi strumieniami do sekcji odsalającej. Tutaj zostanie zamieniona w parę i ponownie zebrana w gigantycznych skraplaczach.

Jan, zmęczony ciążącą podczas podróży odpowiedzialnością, z prawdziwą przyjemnością rozkoszował się pierwszą od dłuższego czasu chwilą prawdziwej samotności. Przez godzinę siedział w fotelu i śledził wzrokiem ekrany, dopóki z rur nie trysnęła pierwsza struga wody, zamieniając się po chwili w rwącą rzekę. Spłynęła w dół, tocząc przed sobą piasek i naniesione wiatrem szczątki, by wpaść w końcu z impetem w pierwszy kanał. Wiedział, iż potrzeba będzie paru dni, by woda utorowała sobie drogę przez zanieczyszczone łożyska i dotarła do miasta.

Wszystko działało tak, jak powinno. Jan poczuł się nagle potwornie znużony. Przypomniał sobie o zabawie. Najprawdopodobniej rozkręciła się już na dobre. To dobrze, być może uda mu się uniknąć wzięcia w niej udziału. Był zmęczony i potrzebował snu. Wziął z półki wzmacniacz - dzięki niemu mógł kontrolować tempo procesów stacji - i wsunął go w kieszeń przy pasie.

Na zewnątrz noc wciąż jeszcze była ciepła, lecz lekki wiatr sprawiał, że oddychało się z łatwością. Sądząc po odgłosach, zabawa trwała w najlepsze. Niech się bawią. Nawet bez zaostrzonych rygorów podróży ich życie i tak było wystarczająco monotonne.

- Właśnie cię szukałem, Janie - powiedział wyłaniający się zza budynku Otakar. - Głowy Rodzin zorganizowały zebranie i chcą, byś był obecny.

- Nie mogli poczekać, aż wszyscy trochę odpoczną?

- Widocznie to coś pilnego. Oderwali mnie od beczki bardzo zimnego piwa, do której zaraz zresztą wracam. Postawili nawet specjalnie jedną z kapsuł, by nikt im nie przeszkadzał. Do zobaczenia rano.

- Dobranoc.

Kapsuła nie była zbyt daleko. Teraz, gdy podróż się zakończyła, z pewnością ponownie zarzucą go narzekaniami i wymówkami. Musi z nimi porozmawiać. Przekonać, by rano przystąpili do wyładunku zboża.. Na jego widok stojący przed wejściem jeden z Proktorów zastukał w drzwi i pozwolił mu wejść.

Byli tam wszyscy. Głowy Rodzin wraz z towarzyszącymi im technikami. Czekali w milczeniu, dopóki nie usiadł. Jak było do przewidzenia, pierwsza odezwała się Hradil:

- Wysunięto tutaj bardzo poważne zarzuty, Janie Kulozik.

- Naprawdę? Kto znów jest w kłopotach? I czy nie mogło to poczekać do rana?

- Nie. Sprawa jest niezwykle pilna. Musi zostać wymierzona sprawiedliwość. Jesteś oskarżony o napaść na Kapitana Proktora Heina Ritterspacha i o spowodowanie śmierci trojga dzieci. To bardzo poważne zarzuty. Do czasu procesu będziesz trzymany w odosobnieniu.

Zaskoczony Jan zerwał się na równe nogi.

- Nie możecie...

Dwóch Proktorów złapało go od tyłu i unieruchomiło w silnym uchwycie. Tuż przed nim pojawił się nagle Hein, śmiejąc się od ucha do ucha i demonstrując trzymany w dłoni rewolwer.

- Nie próbuj żadnych sztuczek, Kulozik, bo strzelam. Jesteś niebezpiecznym przestępcą i jako taki zostaniesz zamknięty.

- Co wy właściwie próbujecie zrobić, bando głupców? Nie mamy teraz czasu na takie nonsensy. Musimy odwrócić pociągi i ruszać po resztę ziarna. Potem możemy się bawić w procesy, jeżeli tak wam na tym zależy.

- Nie - powiedziała Hradil, uśmiechając się cynicznie. - Zdecydowaliśmy, że mamy już wystarczającą ilość zboża. Kolejna podróż byłaby zbyt niebezpieczna.

- I wszystko potoczy się tak, jak dawniej - dodał Hein. - Ale już bez ciebie.

Rozdział 11

Hradil zaplanowała to w taki sposób od samego początku. Była to gorzka myśl i Jan z najwyższym trudem powstrzymywał się, by wzbierająca w nim zimną falą wściekłość nie znalazła gwałtownego ujścia na zewnątrz. Zaplanowała to i przeprowadziła z godną pochwały przebiegłością. Gdyby była mężczyzną, zabiłby ją natychmiast, nawet gdyby mieli potem zabić i jego.

Podłoga, na której leżał, była wciąż jeszcze gorąca. Chociaż zdjął koszulę i podłożył ją sobie pod głowę, cała skóra była mokra od potu. Oddychanie w tym niewielkim, zamkniętym magazynie było prawdziwą torturą. Pomieszczenie to musieli przygotować przed zebraniem, na którym go oskarżyli. Nie było tu żadnych okien.

Wysoko ponad głową znajdowała się pojedyncza żarówka, płonąc bez przerwy nieznośnym blaskiem. Stalowe drzwi zamykane były od zewnątrz. Pomiędzy nimi a kamienną podłogą była szczelina, przez którą przenikał powiew chłodnego powietrza. Leżał, przyciskając do niej twarz i zastanawiał się, jak długo już tu się znajduje i czy kiedykolwiek przyniosą mu choć trochę wody.

Ktoś musiał przecież go pilnować - lecz jak do tej pory nikt się nie pojawił. Wydawało się nieprawdopodobne, że jednego dnia był Koordynatorem i miał w swym ręku wszystkich ludzi, a także zasoby całej planety, następnego zaś stał się bezsilnym więźniem.

Hradil. Wszyscy robili to, co chciała. Jej poparcie, by przeprowadził pociągi na południe, także było częścią gry. Wiedziała, iż wywiąże się z tego zadania. Wiedziała także, że upokorzą go, gdy tylko podróż dobiegnie końca. Proponował zbyt wiele zmian i zbyt dużo możliwości wyboru, by mogła to znieść. A inni z pewnością nie zrobią nic, by powstrzymać jego upadek.

Nie!

Zbyt dużo się zmieniło, zbyt dużo może jeszcze się zmienić, by pozwolić jej wygrać. Było bowiem oczywiste, co zamierzała zrobić - w nikczemny sposób przywrócić stare, tak bliskie wszystkim zwyczaje, a co gorsza sprawić, by powrócił dawny, tradycyjny sposób myślenia i podejmowania decyzji. To oznaczało ponowne popadniecie w marazm i stagnację.

Nie!

Jan z wysiłkiem podniósł się z podłogi. To się nie może udać. Jeżeli statki nie przybędą, wszyscy zginą i nic już nie będzie miało znaczenia. Z furią zaczął kopać metalowe drzwi.

- Uspokój się wreszcie! - wykrzyknął jakiś głos.

- Nie. Otwórzcie i przynieście mi trochę wody.

Kopał i kopał, dopóki od łoskotu nie rozbolała go głowa. W końcu szczęknęły zasuwy i drzwi otworzyły się. W progu stał Hein, dzierżąc w dłoni rewolwer i mając u swego boku innego Proktora.

- Myślałeś, że ujdzie ci to wszystko płazem - rzucił szyderczo. - Ale się przeliczyłeś. Jesteś skazany...

- Tak bez sądu?

- Miałeś już swój sąd, nie pamiętasz? - uśmiechnął się złowrogo Hein. - Dowody były nadzwyczaj jasne i przekonywające. Za swoje zbrodnie zostałeś skazany na śmierć. Dlaczego więc mielibyśmy marnować dobrą, chłodną wodę?

- Nie macie prawa - wyszeptał Jan i ciężko oparł się o framugę.

- Naprawdę? Dla ciebie już wszystko skończone, Kulozik. Dlaczego nie czołgasz się przede mną, nie błagasz o litość? Być może mógłbym wziąć to pod uwagę.

Uniósł rewolwer do góry, mierząc prosto w twarz Jana. Ten cofnął się i - za słaby, by stać - wolno osunął na podłogę...

Nagłym ruchem uchwycił Heina za kostki i szarpnął je gwałtownie do siebie. Mężczyzna stracił równowagę i runął do tyłu, na drugiego Proktora. Jan znał sporo ciekawych sztuczek, których nauczył go kiedyś instruktor walki wręcz. Do tej pory nigdy nie był zmuszony ich używać, teraz jednak uratowały mu życie.

Udało mu się wykręcić rękę Heinowi w momencie, gdy ten nacisnął spust. Rozległ się huk wystrzału, ale Hein wrzasnął z bólu, gdy kolano Jana wylądowało na jego kroczu. Drugi Proktor nie miał nawet czasu, by zareagować. Cios pięścią pod żebro pozbawił go tchu, a potężne kopnięcie w szyję - przytomności. Jan odpiął od jego pasa kaburę z tkwiącym wciąż wewnątrz rewolwerem.

Hein był, co prawda, przytomny, lecz tarzał się w bezgłośnej agonii po podłodze, obiema dłońmi ściskając zmiażdżone krocze. Jan podniósł jego rewolwer i celnie kopnął mężczyznę w bok głowy.

- Chcę, abyście przez chwilę byli cicho - powiedział.

Wyciągnął bezwładne ciała do magazynku i zamknął za sobą drzwi.

Co dalej? Był wolny - lecz nie miał dokąd uciec. A chciał czegoś więcej niż tylko wolności. Wiedział, że potrzebują tego ziarna i że pociągi będą musiały odbyć podróż po raz drugi. Lecz Głowy Rodzin sprzeciwiły się temu. Mógłby ponownie przed nimi wystąpić, wiedział jednak, iż nic by to nie dało. Zaocznie skazali go na śmierć, a więc z pewnością nie będą go chcieli nawet wysłuchać. Gdyby nie było tam Hradil, może udało by mu się ich przekonać - chociaż miał co do tego sporo wątpliwości. Zabicie jej także nie zmieniłoby sytuacji.

Jedynym wyjściem, ratującym jego życie, a także przyszłość wszystkich mieszkańców tej planety, były drastyczne zmiany. Lecz jakie zmiany i w jaki sposób należałoby je przeprowadzić? Nie było to proste.

Postanowił przede wszystkim napić się wody. Niedaleko stało wiadro, w którym Proktorzy chłodzili butelki z piwem. Jan wyjął parę pozostawionych butelek, podniósł wiadro do ust i napił się do syta. Resztkę wody wylał sobie na głowę, posapując z przyjemnością pod tym orzeźwiającym prysznicem. Dopiero potem otworzył jedną z butelek i pociągnął spory łyk piwa.

W jego głowie zaczynał powstawać ryzykowny plan. Samotnie nie był w stanie dokonać niczego. Kto mógłby mu pomóc? Kto wystąpiłby przeciwko woli Głów Rodzin? A może starszyzna przeliczyła się tym razem? Gdyby okazało się, że jego proces i wyrok w dalszym ciągu utrzymywane są w sekrecie, być może udałoby mu się pozyskać kilku sprzymierzeńców. Tak więc zanim przystąpi do działania, będzie musiał zdobyć trochę informacji.

Rewolwery zabrane obydwu Proktorom wepchnął do pustego worka po ziarnie, który przerzucił przez plecy. We wnętrzu celi w dalszym ciągu panowała cisza. Minie jeszcze trochę czasu, zanim odzyskają przytomność. A teraz trzeba sprawdzić, co dzieje się na zewnątrz.

Przywarł plecami do ściany magazynu i ostrożnie rozejrzał dookoła. Cisza. Ulica była pusta. Odprężony, szybkim krokiem ruszył w stronę pociągów.

Nagle stanął jak wryty. Czyżby miała tu miejsce jakaś masakra? Dookoła widniały bezwładne ciała. Przyjrzał im się bliżej i uśmiechnął pod nosem. Spali, oczywiście. Rozradowani szczęśliwym zakończeniem podróży oddali się zabawie, a potem, zamiast wracać do dusznych i zatłoczonych wagonów, pozasypiali na świeżym powietrzu.

Wspaniale - jak na razie wszystko układało się lepiej, niż mógłby to sobie wymarzyć. Wszystkie Głowy Rodzin musiały już spać, a nikogo innego się nie obawiał.

Powoli, by nie nadepnąć na leżących nieruchomo ludzi, ruszył wzdłuż pociągów, szukając rodziny Ciou. Wkrótce odnalazł ich, leżących na porozkładanych porządnie matach. Ostrożnie nachylał się nad każdym z mężczyzn, aż w końcu dostrzegł pogrążonego w śnie Lee. Jego twarz była spokojna, niemal pogodna. Jan ukląkł i potrząsnął go lekko za ramię. Ciemne oczy otworzyły się powoli, a na widok klęczącego z palcem na ustach Jana, natychmiast przybrały swój zwykły, czujny wyraz.

Mężczyzna podniósł się bezszelestnie i ruszył w ślad za Janem. Podeszli w stronę najbliższego ciągnika i po drabince wspięli do kabiny kierowców. Lee z nieprzeniknionym wyrazem twarzy obserwował, jak Jan ostrożnie zamyka za sobą drzwi.

- Co się stało? Czego chcesz?

- Mam twoje taśmy, Lee. To nielegalne.

- Wiedziałem, że powinienem był je zniszczyć! - w głosie mężczyzny brzmiała nuta rozpaczy.

- Nie obawiaj się, w dalszym ciągu pozostanie to pomiędzy nami. Przyszedłem do ciebie, ponieważ jesteś jedyną osobą na całej planecie, która ma w sobie wystarczająco dużo odwagi, by wystąpić przeciwko obowiązującym do tej pory prawom. Potrzebuję pomocy.

- Nie chcę być w nic wmieszany. Nie powinienem...

- Zamknij się i posłuchaj. Nawet nie wiesz jeszcze, czego od ciebie chcę. Czy wiesz coś o moim procesie?

- Procesie...?

- Lub o tym, że zostałem skazany na śmierć?

- O czym ty właściwie mówisz, Janie? Jesteś zmęczony? Wiem jedynie, że aż do późnej nocy było święto, a potem wszyscy poszli spać. To było wspaniałe!

- Wiesz coś o zebraniu wszystkich Głów Rodzin?

- Coś słyszałem. Ale oni zawsze się zbierają. Wiem, że rozkazali ustawić jedną z kopuł, zanim jeszcze zaczęliśmy ucztować. Cała starszyzna musiała być chyba w środku. Ale to nawet dobrze, bez nich zabawa była lepsza. Było mnóstwo piwa. - Czy mogę dostać trochę wody?

- Przy drzwiach jest dozownik. Obsłuż się.

A więc cały proces miał pozostać tajemnicą? Jan uśmiechnął się na tę myśl. To było właśnie to, czego potrzebował. Zrobili błąd. Gdyby zabili go natychmiast, być może zadano by kilka pytań, ale nic więcej. Teraz jest już na te pytania za późno. Spojrzał na Lee, który po kilku łykach wody wyglądał na bardziej przytomnego.

- Masz tutaj listę nazwisk - powiedział Jan, pisząc

coś szybko na skrawku papieru. - Są to ludzie z mojej

załogi i Lajos; on podczas tej podróży także nauczył się

myśleć za siebie. To powinno wystarczyć - podał listę

Lee. - Nie mogę ryzykować, że ktoś mnie zobaczy. Czy

mógłbyś odznaleźć tych ludzi i powiedzieć, by zjawili się

tutaj jak najszybciej? To bardzo ważne.

- Ale dlaczego...?

- Zaufaj mi jeszcze trochę, Lee. Proszę. Opowiem wam wszystko od początku, ale dopiero wtedy, gdy już będziemy tutaj wszyscy razem. Powiedz im, że to naprawdę ważne, by przyszli tutaj jak najprędzej.

Lee głęboko westchnął, jakby zamierzając zaprotestować, lecz zamiast tego uśmiechnął się nieznacznie.

- Robię to tylko dla ciebie, Janie. Tylko dla ciebie - odwrócił się i po chwili zniknął.

Przychodzili pojedynczo. Jan powstrzymywał swoją niecierpliwość, a ich ciekawość, dopóki jako ostatni nie pojawił się Lee i nie zamknął za sobą drzwi.

- Zaczynają się budzić? - zapytał Jan.

- Jeszcze nie - odparł Otakar. - Jedynie kilku szuka jeszcze czegoś do picia, ale szybko kładą się spać z powrotem. To była niezła zabawa. Ale teraz powiedz nam, co się właściwie stało.

- Powiem wam, ale przedtem muszę podać parę faktów. Jeszcze przed rozpoczęciem podróży miałem sprzeczkę z Heinem Ritterspachem. Twierdzi, iż uderzyłem go wtedy. Kłamie. Był tam wtedy ktoś, kto może to potwierdzić. Lajos Nagy.

Wszyscy spojrzeli na Lajosa, który próbował schować się z tyłu. Na próżno.

- Lajos? - rzucił niecierpliwie Jan.

- No cóż... tak, byłem tam. Nie słyszałem wszystkiego...

- Nie o to pytam. Powiedz po prostu, czy uderzyłem

Heina.

Widać było wyraźnie, iż Lajos nie chce być w nic zamieszany, choć niewątpliwie zdawał sobie sprawę, że tkwi już w tym wszystkim po uszy. W końcu pokręcił przecząco głową.

- Nie, nie uderzyłeś go. Przez moment myślałem, że już do tego dojdzie, ale nie uderzyłeś go.

- Dziękuję. Jest jeszcze jedna rzecz, o której muszę wam powiedzieć. Gdy przejeżdżaliśmy przez dżunglę, kilkoro dzieci pogryzionych przez jakieś insekty, zmarło. Wszyscy o tym wiecie. Nie zatrzymałem się i nie pozwoliłem lekarzowi zająć się nimi. Być może myliłem się. Być może postój wówczas mógłby je uratować. Lecz nad dzieci przedłożyłem wtedy bezpieczeństwo nas wszystkich. Była to kwestia wyboru. Gdybym się zatrzymał, być może lekarz mógłby coś jeszcze zrobić...

- Nie! - powiedział głośno Otakar. - Nic nie mógł zrobić. Słyszałem, jak sam to mówił. Rozmawiał o tym z najstarszym z Beckerów. Lekarz stwierdził wyraźnie, że nie mógłby zrobić nic innego, jak podać im jedynie surowicę. A ty już rozkazałeś to zrobić. Oskarżył o tę śmierć tych, którzy zezwolili na otwarcie okien, nawet samego Beckera. Pod koniec wrzeszczeli na siebie jak furiaci.

- Chciałbym tego posłuchać - uśmiechnął się Eino.

- Ja także - dodał ciepło Hyzo.

- Dziękuję. Cieszę się, że powiedziałeś nam o tym - przerwał im Jan. - I to z paru powodów. Znacie teraz ze szczegółami obydwa wysunięte przeciwko mnie oskarżenia. Widzicie, że są fałszywe. Lecz jeżeli Głowy Rodzin zechcą postawić mnie za to przed sądem, zgodzę się.

- Jaki sąd? - zdziwił się Otakar. - Może być tylko krótkie dochodzenie. Sąd i proces odbywają się wtedy, gdy wszystkie zarzuty są dostatecznie udowodnione.

Pozostali skinęli potakująco głowami.

- Cieszę się, że wszyscy myślicie w ten właśnie sposób - powiedział Jan. - A więc teraz mogę wam powiedzieć, co się właściwie stało. Podczas gdy wy oddawaliście się jedzeniu i piciu, Głowy Rodzin zwołały w sekrecie zebranie. Tam właśnie obezwładniono mnie i aresztowano. Potem odbyło się coś na kształt procesu - beze mnie jako oskarżonego - na którym uznano mnie winnym. Skazali mnie na śmierć i gdyby nie udało mi się uciec, już byłbym martwy.

Słuchali jego słów z jawnym niedowierzaniem. Po krótkotrwałym szoku ogarnęła ich złość.

- Nie musicie wierzyć mi na słowo - mówił dalej Jan. - Wiem, iż sprawa ta jest zbyt poważna, by przyjąć ją bez zastrzeżeń. Hein i ten drugi Proktor są zamknięci w magazynku i oni wam powiedzą...

- Nie chcę słuchać tego, co Hein ma do powiedzenia! - wrzasnął Otakar. - To urodzony kłamca. Wierzę ci, Janie. Wszyscy ci wierzymy - pozostali skinęli zgodnie głowami. - Powiedz nam po prostu, co mamy robić. Ludzie muszą się o tym dowiedzieć. Nie możemy tego tak zostawić.

- Obawiam się, że to nie wystarczy - odparł Jan. - Nie, ja chcę, aby ten proces się odbył. Ale publicznie. W taki sposób, by wszystkie zarzuty były wyraźnie słyszane przez wszystkich. Głowy Rodzin usiłują do tego nie dopuścić, musimy więc ich zmusić.

- Jak?

Zapadła cisza. Wszyscy wpatrywali się w Jana w skupieniu. Ten instynktownie przeczuwał, że gdyby mieli czas, aby przemyśleć spokojnie to, co właśnie zamierzali zrobić, nigdy by nie podjęli decyzji. Jeżeli jednak zadziałają natychmiast, powodowani gniewem, może się udać. Potem nie będzie już odwrotu. Po rewolucji w myśleniu nastąpić muszą rewolucyjne czyny. Odezwał się ponownie, ważąc ostrożnie słowa:

- Musimy zrobić chwilową przerwę w dopływie energii. Eino, jaki jest najlepszy sposób, by to zrobić? Usuwając jednostki programujące z ciągników?

- To zbyt skomplikowane - odparł w zamyśleniu Eino, rozważając problem od strony technicznej. Nie zastanawiał się, na szczęście, nad skalą przestępstwa, jakie zamierzali popełnić. - Możemy zablokować wszystkie kontrolki lub pozakładać łączniki wtykowe i pozdejmować wszystkie kable. Zajmie to kilka sekund.

- Świetnie. Tak właśnie zrobimy. Powyciągajcie je także z wszystkich czołgów i złóżcie je w tym największym, numer sześć. Potem obudzimy wszystkich i opowiemy, co się stało. Zmusimy Głowy Rodzin, by proces odbył się natychmiast. Po jego zakończeniu założymy kable z powrotem i zabierzemy się do roboty. Macie jakieś pytania?

Chociaż mówił to wszystko bezbarwnym tonem, wiedział, iż podejmował najważniejszą decyzję w życiu. Był to punkt zwrotny, po jego przekroczeniu nie było odwrotu. Gdy zrozumieją, że stać ich na podejmowanie decyzji, być może będą wreszcie mogli wziąć los całej planety we własne ręce.

Byli jedynie mechanikami i technikami - nigdy nie myśleli o tym w ten sposób. Pragnęli jedynie napiętnować zło, pozostające w jaskrawej sprzeczności z wpajanymi im zasadami.

Po krótkim wybuchu entuzjazmu zajęli się omawianiem szczegółów planu całej operacji. Jedynie Hyzo San-tos nie podzielał ogólnego podniecenia i siedział milczący, inteligentnymi oczyma wpatrując się w Jana. Przemówił dopiero wtedy, gdy wszyscy już wyszli.

- Czy ty wiesz, co chcesz właściwie zrobić, Janie? -

- Tak. Ty także to wiesz. Łamię wszystkie obowiązujące do tej pory prawa i ustanawiam nowe.

- To coś więcej. Raz złamane prawa nigdy nie będą przestrzegane. Głowy Rodzin się na to nie zgodzą...

- A więc zmusimy ich do tego.

- Tak. Ale to już rewolucja, prawda? Jan przez dłuższą chwilę spoglądał na zachmurzoną twarz przyjaciela.

- Masz rację - powiedział w końcu. - Czy ten pomysł wydaje ci się niedorzeczny?

Powoli twarz Hyzo rozjaśniła się szerokim uśmiechem.

- Niedorzeczny? Uważam, że jest po prostu wspaniały. To właśnie powinno się wydarzyć. Wiem, bo przeczytałem książkę "Odwieczna Walka".

- Nigdy o niej nie słyszałem.

- Wydaje mi się, że bardzo niewielu ludzi je zna. Otrzymałem ją od członka załogi jednego ze statków. Powiedział mi, że jest zakazana, istnieje jednak kilka nielegalnych kopii.

- Uważaj, stąpasz po niebezpiecznym gruncie...

- Wiem. Powiedział, że dostarczy mi więcej - ale już się nie pojawił.

- Łatwo zgadnąć, co się z nim stało. Jesteś więc razem ze mną? Zmiany te będą większe, niż sobie wyobrażasz.

Hyzo z żarem uścisnął wyciągniętą dłoń Jana.

- Oczywiście. Do samego końca.

- Dobrze. Chodźmy więc do magazynku, w którym zamknąłem Heina i tego drugiego Proktora. Mieli wykonać na mnie wyrok śmierci, więc z pewnością obaj wiedzą o tajnym procesie. Będą naszymi świadkami.

Idąc w stronę magazynu zauważyli, że część ludzi już wstała. Drzwi od ulicy były wciąż uchylone, tak jak je pozostawił.

Lecz drzwi wewnętrzne były otwarte. Obaj Proktorzy zniknęli bez śladu.

Rozdział 12

Jan rozejrzał się szybko dookoła, lecz reszta pomieszczenia była równie pusta jak magazynek, w którym zamknął obu strażników.

- Gdzie oni są? - zapytał Hyzo.

- Teraz to już nieważne. Będą kłopoty, więc lepiej, jeżeli zaczniemy działać pierwsi. Musimy ich zaskoczyć. Chodźmy.

Ignorując zdumione spojrzenia mijanych po drodze ludzi, pobiegli w stronę stojących nieruchomo czołgów. Nikt ich nie niepokoił. Po chwili Jan zwolnił tempo.

- Wydaje się, że wciąż ich wyprzedzamy - powiedział. - Zaczynajmy.

Wspięli się do kabiny czołgu numer sześć i uruchomili silniki. Wkrótce będzie to jedyny zdolny do ruchu pojazd. Jan poprowadził go wolno Aleją Centralną i zatrzymał tuż przed kopułą.

Z każdą chwilą pojawiało się dookoła coraz więcej ludzi, lecz praca nad unieruchomieniem czołgów i ciągników przebiegała bez zakłóceń. Początkowo konspiratorzy działali z dużą ostrożnością, starając się, by nikt ich nie zauważył. Wkrótce jednak spostrzegli, że nikt nie zwraca na nich uwagi. Robili wrażenie techników, zajmujących się wyznaczoną pracą. Zaczęli więc wyjmować kable zupełnie otwarcie, uśmiechając się ze skrywaną z trudem uciechą. To wszystko było bardzo podniecające.

Powagę zachowywał jedynie Jan. Siedział przy pulpicie sterowniczym i wpatrywał się w ekrany. Gdy pojawił się na nich pierwszy obładowany kablami mężczyzna, zaciśniętą nerwowo dłonią uderzył o poręcz fotela. Wkrótce pojawił się drugi z techników, a po nim trzeci. Hyzo siedział w otwartym włazie wieżyczki i podawał kable niżej, do Jana, który układał je systematycznie wewnątrz pojazdu.

- To już wszystkie - powiedział w końcu. - Co chcesz, byśmy teraz robili?

- Sądzę, że najlepiej będzie, jeżeli zmieszacie się po prostu z tłumem. Na razie chcę uniknąć zarzutu o tworzenie konspiracji.

- Lecz potrzebujesz przecież kogoś, by tu został?

- Nie musisz, Hyzo...

- Wiem, ale zgłaszam się na ochotnika. Co więc robimy?

- To proste. Zaczynamy gromadzić ludzi.

Mówiąc to, wcisnął przycisk syreny alarmowej. Ciszę rozdarło upiorne wycie, odbijające się echem od zabudowań. Nikt nie mógł go zignorować. Ci, którzy jeszcze spali, budzili się nagle, a ci, którzy już pracowali, rzucali wszystko i ruszali w stronę źródła przeraźliwego dźwięku. Gdy Aleja Centralna zaczęła się zapełniać, Jan wyłączył syrenę i zdjął wiszący na ścianie przenośny głośnik. Hyzo czekał już na niego na szczycie czołgu, oparty wygodnie o sterczącą groźnie lufę armaty.

- Masz swój tłum - powiedział.

- Wszyscy tutaj - rozległ się wzmocniony głos Jana. - Niech wszyscy podejdą bliżej czołgu. Mam coś ważnego do obwieszczenia.

Dostrzegł wychylającego się ze swego wagonu starego Taekenga, który wygrażał mu gniewnie pięścią.

- Głowy Rodzin także. Wszyscy. Zbliżcie się tutaj.

Taekeng ponownie potrząsnął pięścią i odwrócił się w stronę młodego mężczyzny, który szepnął mu coś na ucho. Spojrzał ponownie i obdarzył Jana przeciągłym, pełnym niedowierzania spojrzeniem, a po chwili pośpieszył za mężczyzną w stronę kopuły.

- Niech wszyscy się zbliżą - polecił Jan i wyłączył głośnik.

- Nie ma tu żadnej z Głów Rodzin - powiedział do

Hyzo.

- Chyba coś knują. Co robimy?

- To, co zaplanowaliśmy. Zacznij wydawać rozkazy, by zaczęto wyładowywać zboże i przygotowano pociągi do podróży powrotnej.

- Lecz oni mogą zmienić ten plan. Nie pozwolą nam jechać jeszcze raz.

- To nawet lepiej. Do tej pory nikomu przecież o tym nie powiedzieli. Pozwólmy im zacząć tę drakę - i to na oczach wszystkich.

- Masz rację - Jan włączył głośnik i podniósł go do ust.

- Przykro mi, iż przerywam wam dobrze zasłużony wypoczynek, ale zabawa jest już skończona i musimy wracać do pracy. Trzeba pojechać jeszcze raz i przewieźć resztę zboża.

Wśród tłumu dało się słyszeć okrzyki dezaprobaty, a kilku stojących z tyłu mężczyzn zaczęło się w wolna wycofywać. Ponad ich głowami Jan dostrzegł przepychającego się do przodu Heina. Krzyczał coś, a w jego kaburze lśnił nowy rewolwer. W tej sytuacji nie można go było zignorować.

- Czego chcesz, Hein? - wykrzyknął Jan.

- Masz iść... do kopuły. Natychmiast... zebranie.

Większość słów utonęła w pomruku niespokojnego tłumu. Hein wreszcie przepchał się do przodu i dla podkreślenia swego autorytetu wymachiwał wyjętym z kabury rewolwerem. W głowie Jana zaświtał pewien pomysł. Pochylił się w stronę Hyzo.

- Chcę, aby ten drań znalazł się tuż obok mnie i dopiero wtedy mówił. Niech wszyscy usłyszą, co ma do powiedzenia.

- To niebezpieczne...

- Całe to zebranie jest czystym szaleństwem - roześmiał się Jan. - Ruszaj, inni ci pomogą.

Hyzo skinął głową i ześliznął się z burty czołgu na ziemię. Jan ponownie podniósł głośnik.

- Jest tutaj z nami Kapitan Proktor. Przepuście go, proszę, ma nam coś ciekawego do powiedzenia.

Hein otrzymał pomoc, której się nie spodziewał. Chociaż się opierał, krzepkie dłonie uniosły go w górę i zanim się zorientował, stał już obok Jana na burcie czołgu, ściskając w dłoni niedorzecznie w tej chwili wyglądający rewolwer. Widząc, iż czerwony z oburzenia Hein ma zamiar coś powiedzieć, Jan nie zwlekając podniósł do jego ust głośnik.

- Masz pójść ze mną. Zabierz to! - uderzył w metalową tubę.

Jan nie ustępował. Ich głosy brzmiały czysto i wyraźnie.

- Dlaczego właściwie mam pójść z tobą?

- Wiesz, dlaczego! - wrzasnął z wściekłością Hein. Jan w odpowiedzi uśmiechnął się ciepło.

- Nie wiem - odparł najzupełniej niewinnym tonem.

- Wiesz. Zostałeś osądzony i uznano cię winnym. Pójdziesz teraz ze mną - podniósł w górę broń.

Jan ponownie się uśmiechnął, tym razem w duchu, widząc zaciśnięte kurczowo na uchwycie kolby palce.

- Chcesz przez to powiedzieć, że miał tutaj miejsce jakiś proces? - Celowo odwrócił się do Heina plecami i przemawiał teraz do tłumu. - Czy słyszeliście o jakimkolwiek procesie?

Część potrząsnęła przecząco głowami, większość jednak słuchała uważnie. Jan odwrócił się i przyłożył głośnik do ust Heina, obserwując równocześnie jego rewolwer. Hein zaczął krzyczeć, lecz został zagłuszony przez inny głos:

- Wystarczy już, Hein. Schowaj rewolwer i złaź stamtąd.

Powiedziała to stojąca przed wejściem do kopuły Hradil. W rękach trzymała mikrofon połączony ze wzmacniaczem. To musiała być ona. Jako jedyna ze wszystkich Głów Rodzin była na tyle bystra, by zorientować się, że Hein zaczyna się plątać, i na tyle inteligentna, by odpowiednio zareagować.

Hein wyglądał jak przekłuty balon. Z ponurą miną schował rewolwer do kabury. Jan pozwolił mu odejść wiedząc, że mężczyzna nie powie już ani słowa. Teraz będzie musiał stawić czoła Hradil, a nie była to prosta sprawa.

- O jakim procesie on mówił, Hradil? Co miało oznaczać, iż zostałem osądzony i uznany winnym?

Jego wzmocnione głośnikiem słowa dotarły do niej ponad tłumem, milczącym teraz i poważnym. Odpowiedziała w podobny sposób.

- To, co mówił nie miało żadnego znaczenia. Jest chory, ma wysoką gorączkę. Lekarz już idzie do niego.

- To dobrze. Biedny Hein. A więc nie było żadnego procesu i nie jestem o nic oskarżony.

Cisza porzedłużała się i nawet z tej odległości Jan widział, jak bardzo ta stara kobieta pragnęła jego śmierci. Stojąc nieruchomo niczym posąg, czekał na jej odpowiedź.

- Nie. Nie było... żadnego procesu... - powiedziała z wyraźnym wysiłkiem.

- Dobrze. Miałaś rację, Hein jest rzeczywiście chory. A więc skoro nie było żadnego procesu, nie jestem także oskarżony o żadne zbrodnie - Zmusił ją, by przyznała to przy wszystkich. Teraz należało wykorzystać tę chwilową przewagę. - W porządku, wszyscy słyszeli, co powiedziała Hradil. Wracajmy teraz do pracy i przygotujmy pociągi do drogi powrotnej po zboże.

- NIE! - Echo tego -krzyku przetoczyło się przez całą Aleję Centralną. - Ostrzegam cię, Janie Kulozik, że posuwasz się za daleko. Od tej chwili będziesz posłusznie milczał. Zdecydowano, że nie potrzebujemy już więcej ziarna. A ty będziesz...

- Nie, stara kobieto. Dla dobra wszystkich już wcześniej zadecydowano, że musimy pojechać po to ziarno. I pojedziemy.

- Powiedziałam ci przecież, co o tym myślimy. To był rozkaz.

Była zła, podobnie jak i Jan. Ich podniesione głosy krzyżowały się ponad głowami skupionych wokół ludzi. Próby odwoływania się do prawa czy logiki były pozbawione sensu. Pozostały jedynie słowa, wypowiedziane z twardą determinacją. Jan sięgnął do wnętrza wieżyczki, wyjął pęk przewodów i uniósł je ponad głową.

- Nie przyjmuję twoich rozkazów do wiadomości. Wszystkie czołgi i ciągniki są unieruchomione - takimi pozostaną, chyba, że ja je naprawię. Jedziemy po zboże i nie zdołasz nas przed tym powstrzymać.

- Ten człowiek jest szalony. Złapcie go i zabijcie. To rozkaz!

Kilka osób posunęło się niezdecydowanie w kierunku czołgu. Jednak Jan był przygotowany i na taką ewentualność. Ponownie sięgnął do wieżyczki i uruchomił zaprogramowany wcześniej komputer, sterujący miotaczem ognia. Lufa uniosła się w niebo i ponad głowami ludzi przemknęła struga płynnego ognia. Rozległy się okrzyki przerażenia.

Ryk płomienia przemówił dobitniej, niż uczyniłby to Jan. Hradil, z zaciśniętymi niczym szpony palcami postąpiła do przodu - a potem obróciła się na pięcie i ruszyła w stronę wejścia do kopuły, odpychając zaskoczonego Heina. Jan wyłączył miotacz.

- Wygrałeś tę rundę - powiedział Hyzo, lecz w jego głosie nie było radości. - Od tej chwili musisz być niezwykle ostrożny. W końcu będą musieli zdecydować: ty czy ona.

- Nie chcę z nią walczyć, chcę jedynie zmienić...

- Każda zmiana jest dla niej klęską, nigdy nie wolno ci o tym zapomnieć. Nie możesz się już wycofać. Jan poczuł się nagle bardzo zmęczony.

- Zacznijmy rozładowywać to przeklęte zboże. Ludzie nie będą wtedy mieli czasu, by myśleć.

- Hyzo! - rozległ się nagle czyjś głos. - Hyzo, to

ja.

Na gąsienicę wspiął się rozczochrany nastolatek.

- Stary Ledon chce się z tobą widzieć. Powiedział, byś przyszedł natychmiast. Powiedział jeszcze, że to bardzo ważne.

- To Najstarszy mojej Rodziny - wyjaśnił Hyzo.

- A więc zaczyna się. - Jan przez chwilę rozważał konsekwencje tego nagłego wezwania. - Zorientuj się, czego od ciebie chce. Lecz o cokolwiek cię poprosi, wróć tu i powiadom mnie o tym. Dziwne, wie przecież, że jesteś razem ze mną.

Hyzo zeskoczył na ziemię i podążył w ślad za chłopcem. Na jego miejsce natychmiast wspiął się Eino.

- Przyszedłem po kable - powiedział. - Będziemy musieli odłączyć wagony mieszkalne i...

- Nie - przerwał mu natychmiast Jan. Te kable i unieruchomione pojazdy były w tej chwili jego jedyną bronią. Instynktownie czuł, iż przeciwnicy gromadzą w tej chwili przeciwko niemu swe siły, byłoby więc szaleństwem pozbawiać się jedynej broni, jaką dysponował. - Poczekaj jeszcze trochę. Przekaż pozostałym, że spotkamy się tutaj za... powiedzmy trzy godziny.

- Dobrze.

Czas dłużył się nieskończenie i Jan czuł się niezwykle samotny. Przez przedni luk widział krzątających się dookoła ludzi, ale czuł, iż stary porządek został już zachwiany. Udało mu się podważyć niewzruszoną do tej pory pozycję Głów Rodzin, wstrząsnąć nimi, wywalczyć chwilowe zwycięstwo. Lecz czy zdoła utrzymać to, co uzyskał? Nie było sensu oddawać się jałowym spekulacjom. W tej chwili mógł jedynie powstrzymywać rosnącą niecierpliwość, siedzieć spokojnie i czekać na następny ruch przeciwnika.

Wkrótce w polu widzenia pojawił się Hyzo i w chwilę później wśliznął się do środka.

- Nie jest dobrze - powiedział krótko.

- To znaczy?

- Stary Ledon po prostu zabronił mi jechać. Tylko tyle.

- Nie może cię przecież powstrzymać.

- Masz rację. Ale ja wiem, w co się pakuję i czym to grozi. Dlatego też nic mu nie odpowiedziałem, po prostu odwróciłem się i wyszedłem. Lecz kto jeszcze odważy się na coś podobnego? W tej właśnie chwili Starszyzna wzywa do siebie kolejno każdego technika i mechanika. Powiedzą im, co mają robić - i oni posłuchają. A to będzie oznaczało dwuosobową rewolucję i brak miejsca, do którego moglibyśmy uciec.

- Jeszcze nie jesteśmy martwi. Zostań tutaj, uważaj na przewody i nie otwieraj luku, dopóki nie wrócę. Bez tych przewodów będziemy zgubieni.

- A jeżeli ktoś spróbuje je odzyskać? Ktoś z naszych ludzi?

- Nie dawaj ich nikomu. Nawet, jeżeli...

- Jeżeli będę musiał walczyć? I co mam wtedy zrobić, pozabijać ich?

- Nie, tak daleko nie możemy się posunąć.

- Dlaczego nie? - glos Hyzo był śmiertelnie poważny.

- Zrób po prostu, co będziesz mógł, ale nie rań nikogo.

Jan zeskoczył na ziemię i nie śpiesząc się, ruszył w kierunku kopuły. Tłum zdążył się już rozproszyć, lecz w pobliżu wciąż znajdowało się kilkanaście osób. Patrzyli. na niego z ciekawością - lecz odwracali wzrok natychmiast, gdy spoglądał im prosto w twarz. Byli pasywni, potrafili jedynie akceptować i wykonywać rozkazy. W tej chwili Starszyzna stanowiła siłę, z którą będzie musiał się zmierzyć.

Przy wejściu do kopuły nie było żadnych Proktorów - przyjął to za pomyślny omen, spodziewał się bowiem z ich strony wyłącznie kłopotów. Bezszelestnie wsunął się do środka i stanął tuż obok drzwi. Były tu wszystkie Głowy Rodzin. Zbyt zajęci wrzeszczeniem na siebie, by go zauważyć. Jan słuchał uważnie.

- Musimy pozabijać ich wszystkich, to jedyne wyjście! - krzyczał ochrypłym głosem Taekeng.

- Jesteś głupcem - przerwała mu Hradil. - Musimy mieć wyszkolonych mężczyzn do obsługi urządzeń. Musimy im rozkazać, by nas słuchali. To na razie wystarczy. Później, gdy on będzie już martwy, ukarzemy ich odpowiednio. Nie zapomnimy o nikim.

- Nikogo nie ukarzecie - powiedział spokojnie Jan, występując do przodu. - Wszyscy jesteście głupcami. Widzę, że wciąż nie zdajecie sobie sprawy, jak poważna jest nasza obecna sytuacja. Jeżeli statki nie przylecą, nie otrzymamy części zamiennych i paliwa. Wszystkie nasze pojazdy szybko zamienią się w stosy bezużytecznego żelastwa, a my sami umrzemy. A jeżeli przylecą, będą potrzebowały każdego ziarnka zboża, jakie uda nam się zebrać. Będą potrzebowały dla przymierających głodem ludzi - a my musimy jedynie...

Urwał, gdyż Hradil splunęła mu prosto w twarz. Wolno otarł wierzchem dłoni policzek, starając się ze wszystkich sił zachować spokój.

- Zrobisz tak, jak ci powiemy - rozkazała rozwścieczona kobieta. - I nie będziesz nam już dłużej mówił, jak mamy postępować. Nie będzie kolejnej podróży. A ty zostaniesz...

- Głupia kobieto, czy ty naprawdą nie potrafisz mnie zrozumieć? Czy naprawdę jesteś tak zaślepiona, iż nie widzisz, że nic się nie poruszy bez mego pozwolenia? Mam w ręku części maszyn, bez których są one jedynie bezużytecznym złomem. Mogę je zniszczyć, a wtedy wszyscy pomrzemy bardzo szybko. I zrobię to, jeżeli natychmiast nie zgodzisz się na powrotną podróż po resztę zboża. Obiecuję, iż nie będę prosił cię o nic więcej. Gdy powrócimy, ty w dalszym ciągu pozostaniesz u władzy. Będziesz wydawała rozkazy i wszyscy będą ich przestrzegali. Czy takie wyjście jest do przyjęcia?

- Nie! Nie możesz mówić nam, co mamy robić - w głosie Hradil brzmiała wyraźna obawa przed jakimkolwiek kompromisem.

- Nie mówię, co macie robić. Pytam was jedynie o zgodę.

- To nie jest zły plan - wtrącił Ivan Semenow. - Nic nie stracimy, jadąc po zboże. I przyrzekliśmy przecież...

- Zaproponuj głosowanie, Ivan - wtrącił bezceremonialnie Jan. - A może ty też tak boisz się tej starej krowy, że nie jesteś już w stanie racjonalnie myśleć?

Hradil spojrzała na niego z zimną nienawiścią w oczach, lecz ku zaskoczeniu wszystkich przemówiła spokojnie:

- Dobrze więc. Nie będziemy się już więcej kłócić. Pociągi wyruszą natychmiast po rozładowaniu zboża. Jestem pewna, iż wszyscy się zgodzicie.

Zapanowała pełna konsternacji cisza. Nikt z obecnych nie rozumiał tej nagłej zmiany decyzji. Jan wiedział jednak doskonale, co powodowało nią w rzeczywistości. Po prostu nie była przygotowana do bezpośredniej konfrontacji. I nie obchodziło jej, czy pociągi pojadą, czy też nie. Chciała jedynie jego śmierci, możliwie najdłuższej i jak najbardziej bolesnej. Wiedział, iż od tej chwili będzie w stałym niebezpieczeństwie.

- Wiem, że wszyscy zgadzacie się z Ivanem i Hradil

- powiedział Jan. - A więc wyruszamy tak szybko, jak tylko będzie to możliwe. Będziemy potrzebować wszystkich nowych kierowców...

- Nie - wtrąciła stanowczo Hradil. - Pojadą wyłącznie mężczyźni. Nie zezwalam, by jechała którakolwiek młoda kobieta. Elżbieta także.

To ostatnie wypowiedziała tonem wyraźnego wyzwania i Jan przez chwilę zastanawiał się, czy nie warto by go przyjąć.

- A więc dobrze, jedynie mężczyźni - powiedział równie zimnym tonem. - Idźcie stąd teraz i wydajcie rozkazy o pełnej współpracy ze mną. Powiedzcie ludziom wszystko. I bez żadnych kłamstw.

- Nie powinieneś tak mówić... - wtrącił cicho Ivan.

- Dlaczego nie? Wiesz przecież, że to prawda. Tajne zebrania, tajny proces, tajne wykonanie wyroku śmierci

- więcej kłamstw, niż można nimi obciążyć tego głupca, Ritterspacha. Nikomu z was nie ufam. Idźcie stąd do wszystkich rodzin i powiedzcie im, co mają robić. Uruchomię maszyny ponownie dopiero wtedy, gdy wszyscy będą już wiedzieli, co tu się naprawdę dzieje.

- Pochwyćcie go teraz i zabijcie! - wrzasnął nieoczekiwanie Taekeng.

- Możecie, ale wtedy ktoś inny zniszczy przewody.

- To Hyzo - powiedział Ledon. - Wystąpił przeciwko mnie, tak jak i ten tutaj.

- Idźcie wydać rozkazy - nakazała Hradil. - Porozmawiamy później.

Rozdział 13

Pociągi, gotowe do drogi już od przeszło czterech godzin, stały nieruchomo w ciemnościach. Kierowcy byli już na swych miejscach i oczekiwali na rozkazy. Zapasy żywności znajdowały się w wagonie magazynowym, w którym jechał pełniący obowiązki lekarza, felczer Savas Tsi-turides. Doktor Rozbagh oświadczył wcześniej, iż jego asystent nie jest jeszcze w pełni przygotowany do odbycia samodzielnie takiej podróży. Tsiturides zgodził się z tym ochoczo. Jan nie mógł jednak wystawić swych ludzi na ryzyko braku jakiejkolwiek pomocy lekarskiej. Wszystko zostało już dopięte na ostatni guzik. Nie można było dłużej czekać.

- Wracam za pięć minut - powiedział, udając, że nie dostrzega zdziwionego spojrzenia swej załogi.

Wyszedł z czołgu numer sześć. Postanowił, iż w tej podróży będzie prowadził czołgi. Ruszył wzdłuż rzędu pociągów. Po chwili znalazł się na umówionym miejscu, ale nie zastał tam nikogo. Cała Aleja Centralna była pusta i cicha. Chociaż wiedział, że było to czystym szaleństwem, miał jednak nadzieję...

- Jesteś tam, Janie?

Obrócił się na pięcie i dostrzegł ją, stojącą przy drzwiach magazynu. Szybko pobiegł w jej stronę.

- Przestałem już wierzyć, że przyjdziesz.

- Otrzymałam twoją wiadomość, lecz musiałam czekać, aż wszyscy zasną. Ona kazała mnie pilnować.

- Jedź ze mną!

Początkowo zamierzał argumentować logicznie i racjonalnie, wyjaśniając, jak ważne jest, by spróbowała utrzymać tę cząstkę niezależności, jaką zdobyła. Nie zamierzał wspominać, jak bardzo ją kocha i potrzebuje. Na widok dziewczyny zapomniał jednak o przygotowanych słowach, a to, co powiedział, zabrzmiało głupio i nieodpowiedzialnie. Zaskoczona Elżbieta cofnęła się o krok.

- Nie mogłabym tego zrobić. Przecież jadą wyłącznie mężczyźni.

- Nie jesteśmy zwierzętami. Nikt z nas cię nie skrzywdzi, nie dotknie nawet. A wiesz przecież, jak ta wspólna podróż jest dla mnie ważna.

- Hradil nigdy na to nie pozwoli.

- Oczywiście. Dlatego musisz pojechać bez jej pozwolenia. Wszystko się zmienia, a my musimy to przyspieszyć. Jeżeli statki nie przybędą, będziemy mieli tylko kilka lat życia. Zginiemy, gdy nadejdzie lato, a my nie będziemy mieli środków na odbycie kolejnej podróży. Chciałbym przeżyć te lata razem z tobą.

- Wiem o tym.

Objął ją mocno i przytulił; dziewczyna przylgnęła doń całym ciałem. Nagle ponad jej ramieniem dostrzegł biegnących w ich kierunku Ritterspacha wraz z dwoma Prok-torami. Wszyscy dzierżyli w rękach pałki.

To dlatego Elżbieta się spóźniła. Pułapka. Musieli przejąć jego wiadomość i zaplanowali, iż schwytają ich oboje. Hradil zaślepiona nienawiścią, poświęciła nawet dziewczynę.

- Nie! - krzyknął Jan, odpychając Elżbietę do tyłu. Nie! - krzyknął jeszcze głośniej, nurkując pod opadającą pałką pierwszego Proktora.

Cios minął celu i Jan uderzył zaskoczonego mężczyznę przedramieniem w gardło, odwracając się równocześnie w stronę kolejnych przeciwników.

Jedna z pałek uderzyła go w ramię, zahaczając o skroń. Jan wrzasnął z bólu, okręcił się i ścisnął szyję szarżującego mężczyzny śmiertelnym uściskiem, osłaniając się nim jak tarczą przed Ritterspachem. Hein zamachnął się i zdzielił trzymanego przez Jana Proktora, aż zadudniło. Mężczyzna wrzasnął z bólu.

- Przestańcie, proszę! - krzyknęła Elżbieta, próbując rozdzielić walczących.

Pierwszy z Proktorów odepchnął ją brutalnie do tyłu i zaszedł Jana z boku. Elżbieta, wciąż krzycząc i płacząc,rzuciła się do przodu, wprost pod opadającą właśnie pałkę Ritterspacha.

Jan usłyszał ostry, nieprzyjemny trzask, gdy pałka trafiła ją w głowę. Dziewczyna upadła nie wydawszy nawet jęku.

Aby jej pomóc, musiał najpierw skończyć z tymi trzema. Zacisnął uchwyt na gardle trzymanego przez siebie mężczyzny. Ten szarpnął się i zwiotczał. Gdy Jan puścił bezwładne ciało i pochylił się po leżącą na ziemi pałkę, otrzymał potężny cios w plecy. Przetoczył się po ziemi, poderwał niczym sprężyna i wyprowadził w stronę zaskoczonego mężczyzny cios, który powalił go na piasek. Odwrócił się w stronę Ritterspacha.

- Nie... - wystękał Hein, biorąc szeroki zamach.

Jan nawet nie odpowiedział, pozwalając, by pałka przemówiła za niego. Schylił się, trafiając atakującego Heina w przedramię. Palce Ritterspacha otworzyły się, wypuszczając pałkę. Z przerażeniem w oczach odwrócił się, próbując uciec, lecz pałka Jana uderzyła go w tył głowy. Runął na ziemię niczym pozbawiony kości łachman.

- Co tu się dzieje? - wykrzyknął nadbiegający od strony pociągu któryś z mechaników.

- Zaatakowali nas. Dziewczyna jest poważnie ranna. Poślij po Tsituridesa, prędko!

Jan ukląkł i uniósł delikatnie głowę Elżbiety. Prawą skroń dziewczyny pokrywała zakrzepła krew, ciemna teraz na tle nienaturalnej bladej skóry. Ranna oddychała powoli, lecz regularnie.

Zaniósł ją ostrożnie do najbliższego wagonu i ułożył na koi.

- Gdzie jesteście? - usłyszał na zewnątrz jakiś głos. - Co się stało?

Był to Tsiturides, klęczący obok leżących nieruchomych ciał. Po obejrzeniu Ritterspacha wyprostował się i spojrzał na Jana ze zdumieniem w oczach.

- Ta dwójka jest nieprzytomna, ale ten - martwy.

- W tej chwili już nic nie możesz dla niego zrobić. Elżbieta jest w wagonie, uderzona przez tego łajdaka. Zajmij się nią. Lekarz wszedł do środka i otworzył swą medyczną torbę. Jan zamknął drzwi, a potem odpiął wiszący u pasa pęk kluczy i przekręcił jeden z nich w zamku.

- Koniec zabawy - zwrócił się w stronę nadbiegających mężczyzn. - Ta trójka zaatakowała mnie, musiałem się więc nimi zająć. Ruszajmy lepiej, nim wydarzy się coś jeszcze.

Bójka była zupełnie idiotyczna, nie mniej stało się. Usiłował przygotować wyjazd w zgodzie z prawem, pytając o zgodę Hradil. Teraz nie było już odwrotu. Musi działać tak, jak to zaplanował.

Zagrzmiały silniki i pociągi powoli ruszyły. Jan rzucił się biegiem w stronę własnego czołgu, o mało nie wpadając przy tym pod koła jednego z ciągników.

- Jedźmy! - rzucił, zamykając za sobą właz. - Musimy wysunąć się przed pociągi.

- Najwyższy czas - mruknął Otakar i uruchomił silnik.

Jan wpatrywał się w tylne ekrany, dopóki Alei Centralnej nie zastąpiła gładka nawierzchnia Drogi, a ostatnie zabudowania nie rozpłynęły się w mroku. Z pewnością nikt za nimi nie pojedzie - na co więc właściwie czekał?

Rozdział 14

Jan zadecydował, iż jechać będą przez co najmniej cztery godziny, nim zatrzymają się na pierwszy postój. Sam nie mógł czekać tak długo. Nawet godzina, to byłoby za dużo - musiał dowiedzieć się, co z Elżbietą. Cios nie sprawiał wrażenia mocnego, jednak od chwili wyjazdu była przez cały czas nieprzytomna. Mogła przecież być już... martwa. Krążąca po głowie myśl stała się nie do zniesienia.

- Wszystkie jednostki! - rzucił do mikrofonu. - Krótki postój. Jeżeli chcecie, możecie zmienić kierowców. Rozpoczynajcie hamowanie.

Natychmiast, gdy tylko skończył przekazywać to polecenie, zawrócił o 180 stopni i pomknął z łoskotem gąsienic wzdłuż zwalniających stopniowo pociągów. Dotarł do wagonu, w którym zostawił Elżbietę i lekarza, ponownie zawrócił i czekał niecierpliwie, aż pociąg zatrzyma się ostatecznie. Wyskoczył na zewnątrz, otworzył drzwi i stanął twarzą w twarz z doktorem Tsituridesem.

- To skandal, zamknąć mnie w taki sposób!...

- Jak ona się czuje?

- Ten wagon jest brudny, zakurzony, bez właściwych sanitariatów...

- Pytałem, jak ona się czuje?

Zimny ton jego głosu zrobił w końcu wrażenie na lekarzu, który cofnął się gwałtownie do tyłu.

- Czuje się dobrze jak na te warunki. Śpi teraz. Lekki wstrząs, to wszystko. Mogę już bezpiecznie pozostawić ją samą.

Podniósł swą torbę lekarską i szybko opuścił wagon. Jan chciał spojrzeć na Elżbietę, lecz obawiał się, by jej nie obudzić. Niespodziewanie dziewczyna przemówiła:

- Jesteś tu, Janie?

- Jestem.

Leżała na koi okryta kocami, a jej głowę spowijał biały bandarz. Twarz była w dalszym ciągu nienaturalnie blada.

- Co się właściwie stało, Janie? Pamiętam, że rozmawialiśmy, a potem już nic.

- Hradil zastawiła na mnie pułapkę, z tobą jako przynętą. Ritterspach i kilku jego ludzi chciało mnie zabić lub pojmać, nie wiem. Cokolwiek jednak zamierzali, nie udało im się. Uderzyli cię, a ja... obawiam się, iż wtedy straciłem panowanie nad sobą.

- Czy stało się coś złego?

- Tak, chyba tak. Nie chciałem, by skończyło się to w ten sposób. Ritterspach nie żyje.

Przez chwilę spoglądała na niego szeroko otwartymi oczyma, a potem cofnęła dłoń, którą trzymał do tej pory w lekkim uścisku.

- Przepraszam - powiedział. - Przykro mi, że ktoś musiał umrzeć.

- Nie chciałeś przecież nikogo zabijać - odparła bez przekonania.

- Nie, nie chciałem. Ale zrobiłbym to jeszcze raz, gdybym musiał. Dokładnie w ten sam sposób. Nie próbuję się usprawiedliwiać, po prostu wyjaśniam ci, jak było. Jeden z nich uderzył cię, upadłaś. Myślałem, że nie żyjesz. Było ich trzech, wszyscy mieli pałki. Musiałem się przecież bronić. Ciebie także.

- Rozumiem, lecz śmierć jest dla mnie... jest czymś odpychającym.

- Niech więc tak pozostanie. Nie mogę cię zmusić, byś mnie zrozumiała lub myślała w ten sam sposób, co ja. Chcesz, abym stąd odszedł?

- Nie! - wykrzyknęła. - Powiedziałam jedynie, iż to wszystko jest mi bardzo trudno pojąć. Co nie znaczy, że uważam ciebie za kogoś obcego. Kocham cię, Janie i zawsze będę cię kochała.

- Wiem. Działałem wtedy odruchowo, być może nawet głupio. Zrobiłem to jednak, ponieważ ja też cię kocham. - Ponownie ujął ją za rękę. - Potrafię zrozumieć, jeżeli będziesz winić mnie także i za to, co zrobiłem potem. Gdy byłaś nieprzytomna, umieściłem cię w tym wagonie i zabrałem razem z sobą w podróż. Rozmawialiśmy o tym, gdy nas zaatakowali. Wtedy jednak nie usłyszałem twojej odpowiedzi.

- Naprawdę? - dziewczyna uśmiechnęła się po raz pierwszy. - Mogła być tylko jedna odpowiedź. Zawsze będę posłuszna Hradil. Lecz teraz, gdy jej tu nie ma, nie jest ważne, czy posłucham, czy nie. Ważne jest, że cię kocham i cieszę się, że jestem z tobą.

- Janie! - dobiegł nagle z zewnątrz czyjś głos. Delikatnie objął dziewczynę i przytulił. Przez chwilę nie potrzebowali żadnych słów. Wreszcie wstał.

- Muszę już iść. Nie potrafię ci powiedzieć, jak bardzo...

- Wiem. Chcę się teraz trochę przespać. Czuję się już o wiele lepiej.

- Chcesz może coś do jedzenia lub picia?

- Nie, dziękuję. Tylko ciebie. Wracaj szybko. Drugi kierowca czołgu wychylił się przez właz w wieżyczce.

- Otrzymałem właśnie wiadomość, Janie. Semenow chce wiedzieć, dlaczego się zatrzymaliśmy i kiedy wyruszamy dalej.

- Powiedz mu, że chcę się z nim zobaczyć i że wyruszamy natychmiast, jak tylko przyjdę do jego ciągnika. Ruszaj.

Ivan Semenow był Koordynatorem tej podróży. Jan z ulgą przystał, by Semenow prowadził pociągi. Liczył na doświadczenie i rozwagę tego człowieka.

Wspiął się po drabince do kabiny kierowców, a Ivan ruszył natychmiast, gdy tylko Jan zamknął za sobą drzwi.

- Co spowodowało to opóźnienie? - zapytał Koordynator. - Sam przecież powiedziałeś, że ważna jest każda godzina.

- Przejdźmy do przedziału silnikowego, tam ci wszystko wyjaśnię.

Jan milczał, dopóki inżynier nie opuścił pomieszczenia i nie zamknął za sobą włazu.

- Chcę się ożenić.

- Wiem, ale to sprawa pomiędzy tobą a Hradil. Mogę z nią porozmawiać, jeżeli chcesz, bowiem prawo nie precyzuje jasno, za członka jakiej Rodziny dziewczyna powinna wyjść za mąż. Ale ostateczna decyzja należy do Hradil.

- Nie zrozumiałeś mnie. Jesteś Głową Rodziny, a to oznacza, iż możesz udzielić ślubu. I właśnie o to w tej chwili cię proszę. Elżbieta jest tutaj, w pociągu.

- To niemożliwe!

- A to niby dlaczego?

- Hradil nigdy by na coś takiego nie pozwoliła.

- Nie ma jej tutaj i nie może nas powstrzymać. Chociaż raz pomyśl samodzielnie. Zdecyduj się na coś. Gdy udzielisz nam ślubu, nie będzie już odwrotu. Nawet ta stara diablica nic nie będzie mogła na to poradzić.

- To nie takie proste. Prawo...

Jan splunął ze wstrętem na metalową podłogę i roz-tarł ślinę podeszwą buta.

- To jest twoje prawo. To wymysł, czy ty tego nie rozumiesz? Na Ziemi nie ma takiej struktury jak Rodziny i Głowy Rodzin, czy też idiotycznych tabu dotyczących kojarzenia par w ściśle określonych grupach. Te twoje tak zwane prawa są czystą fikcją, stworzoną przez wymarłych dawno temu antropologów. Wyrwane z kontekstu fragmenty książek o nieistniejących już społeczeństwach, wpojone wam po to, aby stworzyć uległą, pracowitą populację ogłupiałych niewolników.

Semenow nie wiedział, jak zareagować na te obraźliwe słowa. W końcu pokręcił z niedowierzaniem głową.

- Dlaczego mówisz takie rzeczy? Nigdy przedtem nie wyrażałeś się w podobny sposób.

- Oczywiście, że nie. Byłoby to samobójstwem. Ritterspach był szpiegiem. Natychmiast doniósłby o wszystkim, co powiedziałem i to byłby mój koniec. Lecz teraz, gdy statki nie przybyły, nic już nie ma znaczenia. Wszystko się zmienia. Czy chcesz posłuchać o kochanej, starej Ziemi...

- Nie chcę żadnych kłamstw.

- Po raz pierwszy usłyszysz prawdę, Semenow. Opowiem ci o kulturach, które stworzyła ludzkość. Są swego rodzaju artefaktami, powstałymi w ten sam sposób, co koło. Różniły się znacznie pomiędzy sobą, spełniały odmienne zadania. Lecz wszystko to jest już sprawą zamierzchłej przeszłości, ponieważ na Ziemi powstały obecnie dwie klasy - rządzących i rządzonych. Panów i niewolników. I szybka śmierć dla tych, którzy usiłują coś zmienić. Ten ostateczny wzór społeczeństwa doskonałego przeniesiono nawet ku gwiazdom. Zaszczepiono go na tych wszystkich pięknych, bogatych światach, które ludzkość do tej pory odkryła. Lecz nie na wszystkich. Tam, gdzie zachodziła potrzeba zasiedlenia naprawdę niegościnnej planety - takiej jak ta - wzywano zespół płatnych mędrców i stawiano przed nimi konkretne zadania: stwórzcie stabilną i uległą kulturę, ponieważ jakiekolwiek problemy spowodują spowolnienie tempa produkcji i straty materialne. Stwórzcie milutką, funkcjonującą na najprostszych zasadach kulturę, ponieważ farmerzy są zbyt głupi, by myśleć o czymkolwiek, poza pracą. Nakreślono więc ogólną linię rozwojową, obwarowano ją przepisami, dorzucono garść mitów i przesądów - i masz Beta Aurigae III. Tę właśnie planetę. Fabrykę uległych rolników, spędzających życie na ogłupiającej, niewolniczej pracy...

- Przestań, nie chcę słyszeć więcej ani słowa. To wszystko kłamstwa - powiedział wyraźnie wstrząśnięty Semenow.

- Dlaczego właściwie miałbym ci kłamać? Jeżeli statki się nie pojawią, umrzemy wszyscy. Lecz do tego czasu zamierzam żyć jak prawdziwy mężczyzna, a nie milczący niewolnik, jak wy wszyscy. Wy macie przynajmniej dobrą wymówkę, jesteście zniewoleni głupotą i brakiem niezbędnej wiedzy. Ja zostałem zniewolony strachem. Jestem pewien, iż wszystko, co tutaj robię, jest obserwowane. Tak długo, jak nie będę sprawiał żadnych kłopotów, będę żył. I pozostałem przy życiu przez lata, jak widzisz. Zesłano mnie na tę planetę - więzienie, by wykorzystać moje techniczne umiejętności. W moje wykształcenie zainwestowano zbyt wiele środków, by pozwolić mi po prostu umrzeć. Na Ziemi nie potrzebowano mnie, tu jednak mogłem być przydatny. Tak więc przysłano mnie tutaj z wyraźnym zaleceniem, by pozostawić mnie przy życiu tak długo, jak długo będę zachowywał się przyzwoicie. Gdybym zaczął rozpowiadać o prawdziwym życiu poza tą planetą, czekałaby mnie śmierć. Jestem już więc martwy, Semenow, rozumiesz? Gdyby przyleciały statki, a ty opowiedziałbyś o tej rozmowie komukolwiek z ich załóg, byłoby to równoznaczne z podpisaniem wyroku śmierci. Składam więc własne życie w twoje ręce, Ivanie, kierowany najstarszym z istniejących powodów - miłością. Udziel nam ślubu. To jedyne, co powinieneś teraz zrobić. Semenow zacierał nerwowo ręce, usiłując zebrać rozbiegane myśli.

- Powiedziałeś mi nieprawdopodobne rzeczy, Janie. Czasami, kiedy jestem sam, przychodzą mi do głowy różne pytania. Nie było jednak nikogo, kto by mi na nie mógł odpowiedzieć. Książki historyczne mówią wyraźnie...

- Książki historyczne służą podtrzymaniu fikcji.

- Janie, wiadomość do ciebie - przerwał im dobiegający z interkomu głos.

- Dobrze, możesz łączyć.

Przez chwilę słyszeli jedynie szumy, a potem rozległ się głos Lee Ciou:

- Mamy kłopoty, Janie. Jeden z czołgów zgubił gąsienicę. Zjechaliśmy na krawędź Drogi i próbujemy to naprawić. Powinieneś dojechać do nas za kilka minut.

- Dzięki. Zajmę się tym.

Semenow, pogrążony w pełnym zadumy milczeniu, nawet nie zauważył, jak Jan otwiera właz i wychodzi. Gdy w zasięgu wzroku ukazały się dwa nieruchome czołgi, Jan szybkim spojrzeniem obrzucił wskazania przyrządów i polecił:

- Gdy będziemy je mijać, zwolnij do dziesięciu kilometrów. Wtedy wyskoczę.

Otworzył drzwi i w twarz uderzył go strumień rozgrzanego powietrza. Następnym razem będzie już musiał nakładać kombinezon żaroodporny. Szybko zszedł na ostatni szczebel drabinki i zeskoczył na ziemię. Zachwiał się, lecz szybko odzyskał równowagę i pomachał w stronę ciągnika, który ponownie zaczai nabierać szybkości. Lee Ciou z dwoma mechanikami rozciągnęli już uszkodzoną gąsienicę na skalistej nawierzchni Drogi.

- Pęknięte ogniwo - rzucił tonem wyjaśnienia Lee. - Nie możemy tego zreperować. Metal się skrystalizował.

- Cudownie! - zawyrokował Jan, odłupując kawałek kruchego metalu paznokciem. - Włóżcie zapasowe ogniwo.

- Nie mamy zapasowych. Zużyliśmy wszystkie. Możemy wyjąć z drugiego czołgu...

- Nie, to nie jest rozwiązanie - przerwał, spoglądając na niebo.

Przez głowę przemknęło mu, iż jego ponure przepowiednie zaczynają się sprawdzać. Rzeczy zaczynają się zużywać, a nie mogą być zastąpione przez nowe. To początek końca. Szkoda tylko, że tak szybko...

- Zostawimy tutaj ten czołg i dogonimy pozostałych.

- Nie możemy go tak po prostu zostawić...

- A dlaczego nie? Teraz nie możemy go przecież naprawić. Zostawmy go tutaj i ruszajmy. Tylko wszystko dokładnie zamknijcie. Wrócimy po niego, gdy przylecą statki.

W minutę usunięto wszystkie rzeczy osobiste załogi i pozamykano włazy. Nic nie mówiąc, wspięli się do drugiego czołgu i ruszyli, stopniowo nabierając prędkości, by dogonić pociągi. Gdy ponownie wyszli na prowadzenie, w radiu niespodziewanie zabrzmiał głos Semenowa:

- Dużo myślałem o naszej ostatniej rozmowie.

- Miałem taką nadzieję.

- Chcę porozmawiać, wiesz z kim, zanim podejmę decyzję. Rozumiesz?

- Oczywiście, to brzmi logicznie.

- Potem chciałbym porozmawiać z tobą. Mam parę pytań. Nie zgadzam się ze wszystkim, co powiedziałeś. Ale myślę, że będę mógł zrobić to, o co mnie prosisz.

Kabinę czołgu wypełnił głośny okrzyk zwycięstwa.

Rozdział 15

Budowniczowie Drogi musieli odczuwać prawdziwą przyjemność, podporządkowując sobie naturę w najdramatyczniejszy z możliwych sposobów. Ogromny łańcuch górski, oznaczony na mapie po prostu jako 32-BL, mógł być pokonany na wiele różnych sposobów. Najprostszym z nich byłby długi tunel, mający swój koniec po drugiej stronie masywu, bezpośrednio na płaskiej równinie. Jednak konstruktorom nie wystarczało tak proste rozwiązanie.

Droga podnosiła się łagodnie sztucznym nasypem na sam szczyt gór i dalej biegła już prosto, pokonując każdy z kilkunastu największych szczytów wyciętymi w skale tunelami. Powstały przy budowie gruz zużyto na zasypywanie części przełęczy, a uzyskaną w ten sposób nawierzchnię utwardzono, zalewając płynną lawą. Ilość energii zużytej przy tym zadaniu była niewyobrażalna. Nie poszła jednak na marne. Powstała droga - pomnik umiejętności i możliwości techniki.

Przed wjazdem do tunelu znajdowała się rozległa płaszczyzna. Budowniczowie bez wątpienia używali jej jako parku dla swych potężnych maszyn. O tym, jak musiały być wielkie świadczył fakt, iż na terenie tym swobodnie mieściły się wszystkie pociągi wraz z czołgami. Było to ulubione miejsce postoju, pozwalało bowiem - po niekończących się dniach spędzonych w dusznych wagonach - na krótkie, towarzyskie spotkania.

Korzystnym czynnikiem była tu wysokość oraz to, iż miejsce znajdowało się po ocienionej stronie góry. Temperatura była tu na tyle niska, że można było opuścić pojazdy bez nakładania niewygodnych kombinezonów. Mężczyźni przechadzali się teraz powoli, rozmawiając i wybuchając co chwila serdecznym śmiechem. Wszyscy zadowoleni byli z tej chwili wytchnienia, chociaż nikt jeszcze nie znał przyczyny postoju. Zapowiedziano jedynie zebranie przy ciągniku prowadzącym. Oznaczało to zmianę w monotonnej podróży.

Ivan Semenow odczekał, dopóki nie zebrali się wszyscy, a potem wspiął się na prowizoryczną platformę na jedynym z bębnów smarowniczych. Gdy przemówił do mikrofonu, jego wzmocniony głos zmusił wszystkich do milczenia.

- Zwołałem to zebranie, by się z wami skonsultować - przemówił, a zgromadzeni ludzie natychmiast zaczęli pomiędzy sobą szeptać. Głowy Rodzin nie konsultują się przecież z nikim - one po prostu wydają rozkazy.

- Wiem, że może to was zdziwić - kontynuował nie zrażony Semenow. - Lecz żyjemy obecnie w dość dziwnych czasach. Całe nasze życie, cel naszego istnienia poddane zostały ciężkiej próbie i być może nigdy już nie będą takie same. Statki, które są podstawą naszej egzystencji nie przybyły o czasie i być może nigdy nie przybędą. Jeżeli tak się stanie, wszyscy wiecie, że czeka nas długa i powolna śmierć. A jednak przywieźliśmy tyle zboża, ile tylko było można do Southtown, a teraz jedziemy po resztę. Aby tego dokonać, musieliście wystąpić przeciwko woli Głów Rodzin. Przeciwstawiliście się nam i wygraliście. Jeżeli chcecie wiedzieć, byłem jedynym ze Starszych, który się z wami zgadzał. Może dlatego, iż tak samo jak wy, pracuję z maszynami i przez to jestem inny. Sam nie wiem. Wiem jednak, że zmiany w naszym życiu już się rozpoczęły i nikt nie jest w stanie ich powstrzymać. Dlatego chcę wam teraz powiedzieć o jeszcze jednej zmianie. Z pewnością już słyszeliście jakieś plotki na ten temat, więc teraz przedstawię wam po prostu fakty. To nie jest zupełnie męska ekspedycja. Mamy tu, razem z nami, jedną kobietę.

Tym razem gwar podnieconych głosów był o wiele głośniejszy. Wszyscy wyciągali szyje, by zobaczyć, kto pojawił się obok Ivana na platformie. Semenow podniósł rękę i ponownie zapadła cisza.

- To Elżbieta Mahrowa, którą z pewnością wszyscy znacie. Jest tutaj, bo tego chciała. Wyraziła także wolę poślubienia Jana Kulozika, który wyraził podobne życzenie w stosunku do niej.

Ostatnie słowa pochłonęła wrzawa rozgorączkowanych głosów. Semenow przekręcił potencjometr i gdy przemówił ponownie, jego głos odbił się wielokrotnym echem od kamiennych ścian wąwozu.

- Uspokójcie się, ludzie. Powiedziałem przecież, że chcę się z wami skonsultować. Jako Głowa Rodziny mam władzę nadawania mocy związkom małżeńskim. Wydaje mi się, iż wiem, co powinienem uczynić, ale co wy o tym myślicie?

Nie było żadnych wątpliwości. Ryk entuzjazmu wstrząsnął ścianami silniej, niż wzmocniony głośnikiem głos Semenowa. Jeżeli były jakieś głosy przeciwne, utonęły w powszechnym aplauzie. Gdy Jan i Elżbieta wyszli wreszcie z pociągu, tłum porwał uśmiechającego się szeroko mężczyznę na ramiona. Byli jednak zbyt mocno związani prawami, które właśnie łamali, by gratulować równie uradowanej dziewczynie.

Ceremonia zaślubin była krótka i dość niezwykła, z uwagi na wyłącznie męską publiczność. Padły słowa przysięgi i wymieniono obrączki. Potem wzniesiono toast na cześć młodej pary. Skończyło się na jednym, ponieważ czas naglił. Miesiąc miodowy nowożeńcy mieli spędzić w pociągach.

Kolumna pojazdów przebyła w końcu góry i wjechała na równinę, rozpaloną promieniami tropikalnego słońca. Tym razem posuwali się szybciej niż podczas pierwszej podróży. Droga bowiem nie była zablokowana, nie byli również tak obładowani jak poprzednio. Załogi czołgów wysuwały się daleko do przodu; jedyną poważniejszą przeszkodą było przekraczanie zatopionej sekcji Drogi.

Puste wagony miały tendencję do zjeżdżania w bok, musiały więc być przeprowadzane pojedynczo i asekurowane przez doczepione z obydwu końców ciągniki. Jedynymi, którzy nie mieli nic przeciwko temu opóźnieniu byli Jan i Elżbieta. Zabroniono im jakichkolwiek czynności przy przeprawie i nakazano pozostanie wewnątrz jednego z wagonów. Był to jedyny prezent ślubny, jaki ci ciężko pracujący ludzie mogli im sprawić, ale tym bardziej przez to cenny.

Po przekroczeniu rozlewiska Droga była nadal otwarta, choć nie wolna od niebezpieczeństw. Palące słońce ani na chwilę nie zachodziło już poniżej linii horyzontu, a rozgrzane powietrze drgało złowieszczo niczym w piecu.

- Co to może być? - zapytała nagle Elżbieta.

- Nie wiem. Nigdy jeszcze nie widziałem czegoś podobnego - odparł Jan.

Ponownie jechali razem jako kierowca i drugi kierowca jednego z ciągników. W ten sposób byli ze sobą przez cały czas i gdy pracowali, i gdy odpoczywali. Odkrywali powoli przyjemności płynące z tego związku. Dla Elżbiety było to spełnienie kobiecych pragnień. Dla Jana - koniec samotności. Wiedział jednak doskonale, iż nie żyje w świecie, który toleruje szczęście w nieskończoność.

- Pył! - powiedział Jan, spoglądając z niepokojem w niebo. - I przychodzi mi na myśl tylko jedno miejsce, skąd może pochodzić.

- Mianowicie?

- Erupcja wulkaniczna. Gdy wulkany budzą się do życia, wyrzucają wysoko w atmosferę chmury pyłu, a prądy powietrzne roznoszą je po całej planecie. Mam jedynie nadzieję, że wybuch nie nastąpił w pobliżu Drogi.

Jego nadzieje okazały się płonne. Dwadzieścia godzin później czołgi przekazały wiadomość o widniejącym na horyzoncie aktywnym wulkanie. Dżungla dookoła była wypalona i martwa, a sama Droga pokryta grubymi kawałkami żużlu. Czołgi z trudnością torowały drogę. Wkrótce dołączyła do nich kolumna pociągów.

- To potworne - powiedziała Elżbieta, wpatrując się w poczerniały krajobraz i wędrujące po niebie chmury gęstego pyłu.

- Jeżeli to nasz najgorszy odcinek, wszystko będzie w porządku - spróbował pocieszyć ją Jan.

Wulkan znajdował się nie dalej niż dziesięć kilometrów od Drogi. Wyrzucał wciąż w górę słupy czarnego dymu, rozświetlone od dołu czerwonymi płomykami pełzającego po rozpalonej lawie ognia. Przesuwali się obok niego z minimalną szybkością, jako że z nieba wciąż spadały gorejące resztki, co w znacznym stopniu ograniczało widoczność.

- Jestem trochę zdziwiony, iż nie natknęliśmy się na tego typu kłopoty podczas pierwszej podróży - zauważył Jan. - Budowa tej Drogi musiała pociągnąć za sobą mnóstwo sztucznych trzęsień ziemi. A wyzwolona tymi procesami energia z pewnością sprzyjała gwałtownym erupcjom wulkanicznym. Budowniczowie znali się jednak na swej robocie i nie opuścili planety, dopóki aktywność wulkaniczna nie opadła do zwykłego poziomu. Jednak układ tych skał został zmieniony i nigdy już nie będziemy mieli pewności, czy wymarłe od lat wulkany nie przebudzą się nagle do życia.

- Jednak udało się nam przejechać - powiedziała Elżbieta z uśmiechem.

Jan nie chciał psuć jej pogodnego nastroju przypomnieniem podróży powrotnej. Przyjdzie na to czas później.

Wjechali wreszcie w obszar spalonych słońcem pól i zatrzymali się przed silosami. Rozpoczęło się ładowanie ziarna, utrudnione z powodu ograniczonej ilości kombinezonów. Praca trwała bez przerwy. Mężczyźni zmieniali się co cztery godziny, manewrując w prażącym słońcu ciężkimi rurami, by napełnić podjeżdżające kolejno wagony. Wkrótce przestrzeń dookoła pojazdów usłana została ziarnem, nikt bowiem nie silił się już na nadmierną ostrożność. I tak więcej ziarna pozostanie by spłonąć, niż będą w stanie zabrać. Gdy ostatni pociąg został już napełniony, Jan udał się na poszukiwanie Semenowa.

- Zabieram stąd czołgi - powiedział, gdy odnalazł Koordynatora w jednym z ciągników. - Niepokoję się o odcinek Drogi, który przebiega tuż obok wulkanu.

- Udało nam się go oczyścić stosunkowo łatwo.

- Tym razem może nie być to takie proste. Co prawda aktywność wulkaniczna wydaje się zamierać, ale • parę dni temu nastąpiło spore trzęsienie ziemi. Jeżeli odczuliśmy je aż tu, to kto wie, co czeka nas bliżej epicentrum? Nawierzchnia Drogi może być uszkodzona. Dlatego chcę wyruszyć ze sporym wyprzedzeniem.

Semenow skinął niechętnie głową.

- Obyś się mylił.

- Mam nadzieję. Zawiadomię was o wszystkim, gdy tylko tam dotrę.

Przebyli ten odcinek Drogi bez zatrzymywania się, na pełnej prędkości. Jan spał, gdy wjeżdżali w zagrożony obszar, więc Otakar, który w czołgu prowadzącym był drugim kierowcą, obudził go silnym potrząśnięciem za ramię.

- Przed nami są spore kupy pyłu, lecz chyba powinniśmy sobie z nimi poradzić.

- Zaraz się tym zajmę.

Zadanie oczyszczenia Drogi pozostawili czołgom wyposażonym w spycharki, a sami ruszyli do przodu. Wkrótce dostrzegli wulkan, z którego szczytu snuła się jedynie wąska smuga pary.

- Uff, kamień spadł mi z serca - westchnął z zadowoleniem Otakar.

- Tak, mnie także ulżyło - zgodził się Jan.

Jechali dalej, dopóki nie natknęli się na olbrzymią stertę kamieni, blokującą kompletnie Drogę. Dalszy przejazd był niemożliwy. Jedyne, co mogli w tej sytuacji zrobić, to zjechać na bok i zaczekać na pozostawione z tyłu ciężkie czołgi. Nie czekali długo.

Kierowca pierwszego czołgu machnął w ich kierunku ręką i naparł ostrzem spycharki na blokującą przejazd ścianę, ginąc wkrótce z oczu.

- Zator robi się coraz płytszy - raportował przez radio. - Opada po obu stronach... - umilkł nagle.

- Co się stało? - zapytał Jan. - Słyszysz mnie? Odezwij się!

- Lepiej zobaczcie sami - odpowiedział po chwili kierowca. - Lecz posuwajcie się bardzo powoli.

Jan wjechał w szczelinę i kierując się śladami gąsienic, dotarł do torującego przejazd czołgu, który zdążył już się cofnąć, umożliwiając mu ocenę sytuacji.

Natychmiast zrozumiał, co było przyczyną zdziwienia kierowcy. Droga przed nimi urywała się nagle, przechodząc w głęboką szczelinę o co najmniej kilometrowej szerokości.

Rozdział 16

- Droga... nie ma drogi... - wybełkotał przerażony Otakar.

- Nie wygłupiaj się! - parsknął ze złością Jan. - Ta szczelina nie może ciągnąć się w nieskończoność. Spróbujemy ją objechać, oddalając się od wulkanu i opuszczając rejon aktywności sejsmicznej.

- Obyś miał rację.

- Nie mamy chyba wielkiego wyboru, prawda? - w uśmiechu Jana nie było ani śladu wesołości.

Po zjechaniu z gładkiej nawierzchni jazda stała się trudna i niebezpieczna. Dżungla była upiornym labiryntem pełnym spalonych i poprzewracanych pni, a pokrywający wszystko popiół skutecznie maskował pułapki. Parokrotnie utknęli beznadziejnie w plątaninie powalonych drzew i za każdym razem umęczeni kierowcy ubrani w niewygodne skafandry musieli zakładać grube liny holownicze, by wycofać unieruchomiony pojazd. Wulkaniczny brud osadzał się na kombinezonach i przenikał do wnętrza czołgów. Po paru godzinach bezlitośnie wyczerpującej pracy wszyscy byli bliscy załamania. Jan, zdając sobie z tego sprawę, zdecydował się na postój.

- Zrobimy sobie krótką przerwę. Oczyśćcie się trochę i spróbujcie coś przełknąć.

- Mam uczucie, jakbym już nigdy nie miał być czysty - powiedział Otakar i skrzywił się czując, że nawet w zębach zgrzytają mu maleńkie okruchy żużlu.

Na konsolecie radia zapaliła się nagle czerwona lampka. Jan wcisnął przycisk.

- Tu Semenow. Jak idzie? - rozległo się z głośnika.

- Dość niemiarowo. Robię szeroki objazd. Być może uda nam się ominąć tę przeklętą szczelinę. Zakończyliście ładowanie?

- Ostatni pociąg załadowany i uszczelniony. Reszta już wyruszyła i zatrzymała się dwa kilometry dalej na Drodze. Rozsypane zboże zaczęło się już palić, a ja nie chciałem mieć tutaj żadnych kłopotów.

- Słuszna decyzja. Jako pierwsze ulegną zniszczeniu silosy, których nie mieliśmy już czasu uszczelnić. Najprawdopodobniej eksplodują pod wpływem ciśnienia wewnętrznego. Ruszamy dalej. Będę na bieżąco informował o naszych postępach.

Jednak po kilkunastu godzinach ponownie natknęli się na rozpadlinę. Jan spostrzegł ją, gdy spychany przez niego pień spalonego drzewa zniknął niespodziewanie, spadając w przepaść. Jan z całej siły nacisnął na hamulce i przetarł przedni wizjer, ciemny od sadzy.

- Ona wciąż jeszcze tutaj jest - wykrzyknął Otakar głosem, w którym wyraźnie brzmiała nuta rozpaczy.

- Tak, lecz tym razem jej szerokość nie przekracza stu metrów. Jeżeli nie jest głębsza, możemy ją wypełnić i nie będziemy musieli robić dalszego objazdu.

Okazało się to możliwe. Po poszerzeniu i wyrównaniu nowego szlaku, szczelinę zaczęto wypełniać zwałami gruzu. Miotacze ognia paliły i topiły wszystko dokoła, a spychacze zgarniały dymiące szczątki, powiększając szybko usypisko. Wkrótce sięgnęło ono krawędzi szczeliny i jeden z czołgów, chrobocząc gąsienicami, przejechał powoli na drugą stronę.

- Musimy dorzucić tu więcej kamieni i żwiru - polecił Jan.

- Ciągniki i pociągi są o wiele cięższe niż czołgi. Podzielimy się na dwie grupy. Pierwsza zostanie tutaj i zajmie się utwardzeniem, a druga będzie wycinać szlak po drugiej stronie szczeliny, by połączyć objazd z drogą. Potem przeprowadzimy pociągi.

Zadanie było ciężkie i niebezpieczne. Wykonali je najlepiej, jak potrafili. Pracowali jeszcze przeszło sto godzin, nim Jan był wreszcie usatysfakcjonowany z rezultatu.

- Jadę teraz po pierwszy pociąg. Reszta z was może tu zostać.

Nie zmieniał ubrania odkąd zaczęli robić objazd; skórę na twarzy miał szarą ze zmęczenia i wysmarowaną sadzą, a oczy czerwone i opuchnięte. Elżbieta na jego widok aż jęknęła ze zgrozy. Spojrzał w lustro i uśmiechnął się pod nosem.

- Zrób mi kawę, a ja w tym czasie umyję się i przebiorę. To nie była praca, którą chciałbym wykonać jeszcze raz.

- Skończyliście już?

- Tak, ale musimy jeszcze przeprowadzić pociągi. Zaraz polecę opróżnić pierwszy ze wszystkich ludzi i wyruszam.

- Czy nie mógłby poprowadzić go ktoś inny? Dlaczego to zawsze musisz być ty?

Jan wypił w milczeniu kawę, odstawił pustą szklankę i wstał.

- Wiesz przecież, dlaczego. Jedź w kolejnym pociągu. Spotkamy się po drugiej stronie.

Chociaż jej splecione mocno dłonie zdradzały zdenerwowanie, nie pytała już o nic więcej. Pocałowała go i odprowadziła wzrokiem. Chciała jechać razem z nim, ale nawet bez pytania wiedziała, że by się nie zgodził. Musiał zrobić to sam.

Olbrzymi ciągnik zakręcił powoli i ruszył w stronę nierównego traktu, wyciętego w spalonym podłożu dżungli. Wagony ruszały posłusznie za nim, podskakując gwałtownie na wybojach, trzymając się jednak wytyczonego szlaku.

- Jak na razie bez większych problemów - rzucił do mikrofonu Jan. - Trochę rzuca, ale nic specjalnego. Przez cały czas utrzymuję pięć kilometrów na godzinę. Chcę, by pozostali kierowcy robili to samo.

Powoli, lecz pewnie, wjechał na usypaną świeżo nawierzchnię grobli. Pod ciężarem ciągnika od krawędzi oderwało się kilka kamieni, spadając z łoskotem w przepaść. Po obu stronach szczeliny kierowcy czołgów obserwowali w milczeniu przejazd. Jan, spoglądając przez przednią szybę, widział zbliżającą się powoli krawędź rozpadliny. Ograniczył ruchy kierownicy do niezbędnego minimum pozwalając, by ciężki pojazd sunął samym środkiem grobli.

- Ciągnik przeszedł! - rozległ się nagle w głośniku podekscytowany głos Otakara. - Wszystkie wagony idą w szyku. Jak na razie żadnego śladu obsuwania.

Po minięciu szczeliny dalszy przejazd w stronę Drogi był już prosty. Jan nie opuszczał ciągnika, dopóki wszystkie wagony ponownie nie znalazły się bezpiecznie na bazaltowej nawierzchni. Dopiero wtedy przebrał się w kombinezon i przeszedł w stronę czołgu, który jechał bezpośrednio za nimi.

- Wracamy do szczeliny - rozkazał i włączył radio. - Możemy zaczynać przeprowadzanie pociągów; pojedynczo i powoli. Chcę, aby na nowym odcinku znajdował się tylko jeden pociąg, abyśmy w razie kłopotów mogli łatwo do niego dotrzeć. Zrozumieliście? W porządku. Niech rusza pociąg numer dwa.

Obserwował, jak nad krawędzią rozpadliny pojawia się kolejny pociąg, wzbijając szerokimi oponami chmury czerwonego pyłu i sadzy. Kierowca ciągnika mądrze trzymał się śladów pozostawionych przez pojazd Jana, przejechał więc groblę bez większych kłopotów i szybko ruszył dalej. Pojawił się następny ciągnik i od tej pory przeprawa potoczyła się bez chwili przerwy.

Nieszczęście nastąpiło, gdy wjechał na groblę pociąg numer trzynaście.

- Szczęśliwa trzynastka - mruknął pod nosem Jan.

Przetarł podpuchnięte ze zmęczenia oczy i ziewnął.

Ciągnik przebył już połowę grobli, gdy nagle zaczął się przechylać. Jan złapał za mikrofon, lecz zanim zdążył powiedzieć cokolwiek, w nadwyrężonej nawierzchni grobli pojawiło się pęknięcie. Na jakąkolwiek reakcję było za późno. Olbrzymi ciągnik przechylał się coraz bardziej, pogrążając się bokiem w rozszerzającym się szybko pęknięciu, niczym w wodzie.

I nagle było już po wszystkim. Ciągnik zniknął poza krawędzią grobli, pociągając za sobą wszystkie przyczepione z tyłu wagony. Rozległ się przeraźliwy zgrzyt i trzask dartego metalu, a wraz z upadkiem kolejnych wagonów, w górę uniosła się szybko rosnąca chmura pyłu i szczątków.

Nikt nie wyszedł z tej katastrofy z życiem. Jan znalazł się na miejscu tragedii jako pierwszy, spuszczając się po linie. Po chwili dołączyli do niego koledzy i w milczeniu przeszukiwali dymiące rumowisko, odrzucając na bok poskręcane straszliwie kawałki metalu. Nie odnaleźli nikogo. W końcu zarzucili te bezowocne poszukiwania, pozostawiając zwłoki zmiażdżone szczątkami pociągu. Nawierzchnia grobli została naprawiona i umocniona, tak więc pozostałe pociągi przebyły szczelinę bez poważniejszych kłopotów. Gdy ostatni pociąg wjechał na Drogę, rozpoczęli powrót do domu.

Nikt nie wypowiedział tej myśli głośno, lecz wszyscy nosili ją w sobie. Przewożenie zboża z bieguna na biegun planety nie było bezcelowe. Śmierć tych ludzi nie mogła być pozbawiona sensu. Statki muszą przybyć. Są spóźnione - lecz w końcu przybędą.

Nawierzchnia Drogi wydawała się już dobrze znana, niemal swojska. A jednocześnie nużąca. Szybko przekroczyli zalany wodą odcinek i posuwali się wciąż dalej i dalej. Dwa wagony, a także kolejny czołg z powodu braku części zamiennych trzeba było pozostawić. Musieli także zwolnić, ponieważ wyeksploatowane ciągniki zaczęły z wolna tracić moc.

Gdy wyjechali wreszcie spod bezlitosnych promieni słońca, wjeżdżając w strefę mroku, nie towarzyszyła temu powszechna radość. Raczej uczucie ogromnego znużenia i pragnienie odpoczynku. Znajdowali się już o nie więcej, niż dziesięć godzin od punktu przeznaczenia, gdy Jan zarządził postój.

- Przygotujcie coś do jedzenia - powiedział. - Musimy to jakoś uczcić.

Z ochotą przystano na tę propozycję, lecz sama uroczystość nie była tak radosna, jak zazwyczaj. Wszyscy, za wyjątkiem Jana i siedzącej tuż obok Elżbiety, wyczekiwali z utęsknieniem kolejnego dnia, kiedy będą mogli wreszcie połączyć się z rodzinami. Nazwiska tych siedmiu, którzy pozostali w metalowym grobowcu, przekazano już za pośrednictwem radia do Southtown.

- To przyjęcie, a nie czuwanie przy zmarłych - powiedział nagle Otakar. - Wypij to piwo, a ja zaraz podam ci następne.

Jan posłusznie osuszył szklankę do dna i wyciągnął ją przed siebie, czekając na napełnienie.

- Nie mogę przestać myśleć o naszym przyjeździe do miasta - powiedział.

- Wszyscy o tym myślimy - odparła Elżbieta. - Ona nie może nas rozdzielić, prawda?

Hradil, tak długo nieobecna, ponownie stawała się ponurą rzeczywistością, gotową do ingerowania w ich życie.

- Jesteśmy razem z wami - zapewnił ich Otakar. - Byliśmy świadkami na waszym ślubie. Głowy Rodzin mogą protestować, lecz już nic nie "odkręcą". Przekonaliśmy ich poprzednio, możemy przekonać i tym razem. Seme-now nas poprze.

- To moja walka - odparł Jan.

- Nasza. Stała się naszą, odkąd przejęliśmy ciągniki i zmusiliśmy ich, by wyrazili zgodę na kolejną podróż. Możemy zrobić to jeszcze raz.

- Nie, Otakarze. To nie jest takie proste. - Jan spojrzał na gładką nawierzchnię Drogi, biegnącą teraz prosto jak strzelił i niknącą za horyzontem. - Mamy teraz coś, o co warto walczyć. Coś, co dotyczy nas wszystkich. Hradil z pewnością sprawi nam jeszcze mnóstwo kłopotów, ale ja i Elżbieta podejmujemy to wyzwanie.

- Ja także - wtrącił Semenow. - Działałem przecież wbrew prawu. Będę się musiał z tego wytłumaczyć...

- Wbrew prawu obowiązującemu na tej planecie - przerwał mu Jan. - Prawu, mającemu na celu utrzymywanie ludzi w posłuszeństwie i pokorze.

- Powiesz im o tym wszystkim? O tych wszystkich sprawach, o których opowiedziałeś mnie?

- Oczywiście. Powiem o tym Głowom Rodzin i wszystkim, którzy będą chcieli mnie wysłuchać. Prawda jest czasami zbawienna. Być może w nią nie uwierzą, lecz będą ją znali.

Po krótkiej drzemce ruszyli w dalszą drogę. Jan i Elżbieta prawie nie spali, w oczekiwaniu na rychłe rozstanie.

Z czułością i żarem chłonęli każdą chwilę ich związku. Żadne z nich o tym nie wspomniało, lecz oboje obawiali się przyszłości.

Jak się szybko okazało, przeczucia ich nie omyliły. W mieście nie było na ich cześć żadnych wiwatów, nie oczekiwał ich podekscytowany tłum. Wszyscy zrozumieli to doskonale. Mężczyźni rzucili sobie krótkie słowa pożegnania i rozeszli się. Jan i Elżbieta pozostali w jednym z wagonów, nasłuchując odgłosów z zewnątrz. Nie musieli długo czekać na spodziewane pukanie. Przed drzwiami stało czterech uzbrojonych Proktorów.

- Janie Kulozik, jesteś aresztowany...

- Na czyje polecenie? I pod jakim zarzutem?

- Zostałeś oskarżony o zamordowanie Kapitana Proktora Ritterspacha.

- To może być wyjaśnione, mam przecież świadków...

- Pójdziesz teraz z nami do miejsca odosobnienia. Takie mamy rozkazy. Kobieta natychmiast powróci do swojej Rodziny.

- Nie!

Pełen rozpaczy okrzyk Elżbiety uderzył Jana niczym rozpalony do czerwoności pręt. Usiłował podbiec do niej, osłonić ją, lecz jeden z Proktorów strzelił natychmiast.

Ładunek pistoletu energetycznego powstrzymał go, nie powodując śmierci.

Jan leżał na podłodze, przytomny, lecz niezdolny do jakiegokolwiek ruchu i bezsilnie patrzył, jak Elżbietę wyciągają na zewnątrz.

Rozdział 17

Jan nie miał wątpliwości, iż to przyjęcie zaplanowano z sadystyczną wręcz precyzją. Hradil oczywiście. Już raz nakazała go aresztować, lecz wtedy cały jej plan spalił na panewce. Tym razem jednak miało być inaczej. Chociaż osobiście nie pokazała się do tej pory, jasne było, iż to jej twarda dłoń kieruje wszystkim. Żadnego zbiegowiska z okazji powrotu. Nie zostawiła mu nawet szansy, by zatrzymał przy sobie własnych ludzi.

Dziel i rządź - zasadę tę opanowała do perfekcji. Oskarżyła go o najcięższe przestępstwo - o morderstwo. Było to tym łatwiejsze, że istotnie zginął człowiek. A on ułatwił jej zadanie, opierając się przy aresztowaniu - co z pewnością także przewidziała. Znajdowała się teraz gdzieś daleko, w dalszym ciągu snując podstępną, pajęczą sieć, pełną intryg i oszczerstw, podczas gdy on tkwił w troskliwie przygotowanej celi.

Tym razem nie był to maleńki magazynek - mogłoby to wzbudzić współczucie - lecz prawdziwa kwatera w jednym ze starych, posiadających grube ściany budynków. Znajdowało się tu okratowane okno, zlew i urządzenia sanitarne, wygodna koja, książki i telewizor - oraz solidne, stalowe drzwi, otwierane jedynie od zewnątrz.

Jan leżał na koi, wpatrując się niewidzącymi oczyma w sufit, szukając drogi wyjścia. Gdy poczuł na sobie wzrok spoglądającego przez wizjer Proktora, odwrócił się na bok.

Miał odbyć się proces. Jeżeli poprowadzony zostanie wedle obowiązujących zasad, jego obrona będzie musiała zostać zaakceptowana. Pięć Głów Rodzin będzie ławą sędziowską, tak mówiło prawo. Żeby wyrok był prawomocny, musi zostać przyjęty jednogłośnie. Jednym z sędziów będzie Semenow - stanowiło to jakąś szansę.

- Masz gościa - wyrwał go z zamyślenia głos strażnika, dobiegający z umieszczonego poniżej szyby głośnika. Mężczyzna odsunął się na bok, a w jego miejsce pojawiła się twarz Elżbiety.

Jan, szczęśliwy, podskoczył w stronę wizjera i przyłożył dłonie płasko do powierzchni szyby. Była to prawdziwa tortura - widział jej palce tak blisko, a jednak nie mógł ich dotknąć...

- Poprosiłam, by pozwolili mi zobaczyć się z tobą - wyjaśniła dziewczyna. - Myślałam, że odmówią, ale nawet nie sprzeciwiali się zbytnio.

- Oczywiście. Tym razem nie będzie już żadnego linczu. Uczą się na własnych błędach. Ten proces będzie pokazowy, oparty na prawie i porządku. Goście - proszę bardzo. Werdykt - oczywiście winny.

- Zawsze istnieje przecież jakaś szansa. Będziesz walczył?

- Czyż nie robiłem tego zawsze? - zmusił się do uśmiechu. - Ta sprawa jest właściwie prosta: byłaś świadkiem ataku i uderzono cię. Pozostali Proktorzy będą to musieli zeznać pod przysięgą. Wszyscy mieli pałki, a zacząłem walczyć dopiero wtedy, gdy powalono ciebie. Śmierć Ritterspacha była zupełnie przypadkowa. To także będą musieli przyznać. Działałem w samoobronie. Jest jednak coś, co mogłabyś dla mnie zrobić.

- Co tylko zechcesz...

- Przynieś mi kopie wszystkich legalnych kaset, które mógłbym przejrzeć w telewizorze. Chcę się zapoznać z wszystkimi kruczkami, zawartymi w Księdze Prawa. Muszę przygotować sobie solidną obronę.

- Zrobię to tak szybko, jak tylko będę mogła. Powiedzieli też, że mogę przynieść ci coś do jedzenia. Przygotuję coś specjalnego. I jeszcze jedno - ledwie dostrzegalnie spojrzała na stojącego o parę kroków dalej strażnika i ściszyła głos. - Masz kilku przyjaciół. Chcą ci pomóc. Gdybyś mógł się jakoś stąd wydostać...

- Nie! I powiedz im to, proszę, bardzo stanowczo. Nie chcę uciekać. Ten niespodziewany urlop bardzo mi odpowiada. A teraz poważnie. Nawet gdyby udało mi się uciec, na całej planecie nie ma bezpiecznego miejsca, w którym mógłbym się ukryć. A zresztą chcę pokonać tę kobietę jej własną bronią, posługując się prawem. To najlepszy sposób.

Nie wspomniał Elżbiecie, iż najprawdopodobniej każde słowo, które wymienili poprzez komunikator, zostało nagrane. Nie chciał, aby ktokolwiek z jego winy popaść miał w niepotrzebne kłopoty. A zresztą to wszystko, co jej do tej pory powiedział, było w zasadzie prawdą. To musi zostać zrobione w sposób najzupełniej legalny. A gdyby zechciał skomunikować się z nią w inny sposób, zawsze istniały ku temu możliwości. Cela z pewnością nie posiadała żadnych kamer. Elżbieta mogłaby przecież odczytać notatkę, którą przyłożyłby do szyby. Postanowił zachować tę możliwość na wypadek prawdziwych kłopotów.

Rozmawiali jeszcze przez chwilę, choć niewiele było do powiedzenia. Pogłębiający się ból, spowodowany niemożnością dotknięcia stojącej nie dalej niż o dwa kroki ukochanej kobiety sprawił, że gdy strażnik wyprowadził ją wreszcie na zewnątrz, poczuł prawdziwą ulgę.

Kolejnym gościem był Hyzo Santos. Jako technik-łącznościowiec najwidoczniej doskonale zdawał sobie sprawę, że każde słowo jest nagrywane, utrzymywał więc rozmowę na neutralnym gruncie.

- Elżbieta powiedziała mi, iż te wakacje sprawiają ci sporą frajdę, Janie.

- A mam jakiś wybór? Muszę się cieszyć tym, co jest.

- Przygotuj się więc, bowiem już niedługo staniesz do walki. Przyniosłem ci kopię Księgi Praw, o którą prosiłeś. Mam nadzieję, iż strażnik ci ją przekaże.

- Stokrotne dzięki. Muszę ją uważnie przejrzeć.

- Bardzo uważnie - zmarszczka na czole Hyzo pogłębiła się. - Odbyło się kilka spotkań Głów Rodzin. Krążyły na ten temat różne plotki, lecz dopiero dziś rano ogłoszono kolejny komunikat. Semenow nie jest już Głową swojej Rodziny.

- Nie mogli przecież tego zrobić!

- Mogli i już to zrobili. Znajdziesz to opisane w swojej kopii Księgi Prawa. Złamał prawo udzielając wam ślubu bez zgody Hradil. Biedny Ivan pozbawiony został wszystkich tytułów i przywilejów. Jest teraz pomocnikiem kucharza.

- Ale nasz ślub jest wciąż ważny, prawda? - zapytał z nagłą troską w głosie Jan.

- Oczywiście. Więzy małżeńskie są twarde i jak wiesz, nie można ich zerwać. Jednak wybrani na ten proces sędziowie...

- No właśnie - pokiwał głową Jan. - Semenow nie jest już Głową Rodziny, nie będzie więc obecny. Będzie jedynie Hradil i czwórka ludzi tego pokroju, co ona.

- Obawiam się, że masz rację. Jednak twój proces ma być procesem publicznym. Nieważne, jak bardzo są w stosunku do ciebie uprzedzeni, nie odważą się złamać prawa na oczach wszystkich. A ty masz po swojej stronie sporo ludzi.

- Jednak drugie tyle z przyjemnością oglądałoby moją egzekucję.

- Nie możesz ich za to winić. Ludzie nie zmieniają się w przeciągu jednego dnia. I chociaż zostało ostatnio wiele zmienione, nie wszystkim to się podoba. To konserwatywny świat konserwatywnych ludzi, których zmiany przyprawiają jedynie o głęboki niepokój. Tych właśnie ludzi będziesz musiał przekonać podczas procesu. I wierzę, iż dasz sobie radę.

- Chciałbym podzielać twój optymizm.

- Będziesz, gdy tylko zjesz kilka z tych pieczonych kurczaków lub spróbujesz knedli w sosie, które Elżbieta przysłała ci razem z taśmami. To znaczy, o ile strażnik pozostawi ci coś po zbadaniu, czy w garnkach nie schowano broni.

Wszystko musiało odbyć się zgodnie z prawem. Co do tego nie mogło być najmniejszej wątpliwości. Dlaczego był więc tak niespokojny? Do procesu pozostało już mniej niż tydzień, więc Jan cały wolny czas poświęcił uważnemu wertowaniu Księgi Prawa. Bez zdziwienia stwierdził, iż była to uproszczona wersja praw obowiązujących na wszystkich planetach należących do Ziemskiej Federacji Planet. Część zasad została pominięta - z pewnością nie było potrzeby rozstrzygania spraw o fałszerstwa podatkowe w świecie nie znającym pieniądza. Stworzono jednak przepisy dodatkowe, dające Głowom Rodzin władzę absolutną. Wszelkie wzmianki o jakiejkolwiek wolności osobistej zostały dokładnie i z premedytacją pominięte.

W dzień procesu Jan ogolił się i założył przyniesione mu wcześniej czyste ubranie. Troskliwie przypiął do kołnierza oznakę swej funkcji - był przecież Głównym Konserwatorem i nie miał zamiaru pozwolić, by ktokolwiek o tym zapomniał. Z niecierpliwością oczekiwał mających go eskortować strażników, lecz gdy jeden z nich wyjął z kieszeni kajdanki, Jan usiadł na koi i pokręcił przecząco głową.

- To nie będzie potrzebne. Nie mam zamiaru próbować ucieczki.

- To rozkaz - rzucił mężczyzna o nazwisku Sheer.

Był to ten sam Proktor, którego Jan tak brutalnie potraktował pałką. Stał teraz w drzwiach celi, trzymając uniesiony ku górze odbezpieczony rewolwer. Nie było sensu przysparzać sobie dodatkowych kłopotów. Jan wzruszył ramionami i posłusznie wyciągnął ręce.

Atmosfera przypominała bardziej dzień fiesty niż proces. Prawo mówiło, iż każdy może uczestniczyć w rozprawie i wyglądało na to, że cała populacja planety zdecydowała się to właśnie zrobić. Nie mieli zresztą dużo do roboty, jako że ziarno, które należało wysiać, nie przybyło. Przyszli więc wszyscy, zwartym tłumem zapełniając całą Aleję Centralną.

Zgromadzili się rodzinami, z koszami pełnymi jedzenia i picia, przygotowani na długie posiedzenie. Nie było jedynie dzieci - prawo zabraniało dzieciom poniżej szesnastu lat uczestnictwa w procesach ze względu na to, co mogło zostać przy takich okazjach powiedziane.

Żaden budynek nie mógłby pomieścić tak okazałego tłumu, zdecydowano więc, iż proces odbędzie się na świeżym powietrzu. Dla oskarżonego i ławy sędziowskiej wzniesiono stosowne podwyższenie. Zainstalowano system głośników, by każdy mógł wszystko wyraźnie słyszeć. Wszystko odbywało się w atmosferze karnawału, pozwalającej choć na krótko zapomnieć o codziennych kłopotach. I o statkach, które wciąż nie przybywały.

Jan wspiął się po kilku schodkach na podwyższenie, zajął wyznaczone mu miejsce i obrzucił spojrzeniem skład sędziowski. Hradil, oczywiście. Jej obecność była tak samo pewna, jak prawo grawitacji. I Chun Taekeng, Senior Starszych, jego uczestnictwo było także gwarantowane. Jednak jedna z twarzy, należąca do starego Krelszewa, wzbudziła jego zdziwienie. No tak, został Głową Rodziny, gdy pozbyto się niewygodnego Semenowa. Człowiek o małym intelekcie i o jeszcze mniejszym poczuciu odpowiedzialności. Zwykłe narzędzie, tak jak pozostała dwójka siedzących obok mężczyzn.

Hradil jest jedyną, która będzie się tutaj liczyła. Przechyliła się właśnie i mówiła coś w stronę sędziów, bez wątpienia udzielając instrukcji, a potem wyprostowała się i spojrzała prosto na Jana. Ciemne oczy patrzyły z zimną pogardą, lecz przez jej wargi przemknął nagle cień zaskakującego uśmiechu, przeznaczonego wyłącznie dla niego. Zniknął jednak tak szybko, jak się pojawił.

Jan był pewny, iż się nie omylił - na ustach kobiety pojawił się uśmiech absolutnego zwycięstwa. Całym wysiłkiem woli zmusił się, by nie ujawnić żadnej reakcji. W czasie procesu jakakolwiek gwałtowna reakcja mogła mu jedynie zaszkodzić. Wciąż jednak nie mógł zrozumieć, z czego właściwie ona się śmiała. Już wkrótce miał się tego dowiedzieć.

- Cisza, cisza w sądzie! - wykrzyknęła Hradil, a jej wzmocniony głos odbił się echem od ścian budynków stojących po obu stronach Alei Centralnej. Powiedziała to tylko raz, lecz wystarczyło. - Zebraliśmy się tutaj dzisiaj - mówiła - by osądzić jednego z członków naszej społeczności. Wszyscy wiecie już, kim jest ten człowiek. Jan Kulozik, Główny Konserwator. Zarzucono mu popełnienie wielu poważnych przestępstw i naszym zadaniem będzie rozpatrzenie zasadności tych zarzutów - zwróciła się do jednego z techników. - Czy urządzenie rejestrujące jest już przygotowane?

- Tak jest.

- Doskonale, wszystko zatem zostanie zarejestrowane na taśmie. Niech więc przemówią fakty. Kulozik został oskarżony przez Proktora Sheera o zamordowanie Kapitana Proktora Ritterspacha. To bardzo poważny zarzut i Rada Starszych na specjalnym zebraniu z uwagą rozpatrzyła tę sprawę. Okazało się, iż zeznania świadka różnią się znacznie od zeznań złożonych przez Proktora Sheera. Wynika z nich, że Ritterspach zginął, gdy Kulozik bronił się przed atakiem. Samoobrona nie jest zbrodnią. Stwierdzono więc, iż śmierć ta była przypadkowa, wobec czego zarzut o morderstwo upadł. Proktor Sheer za pochopne wyciąganie wniosków otrzymał surową karę.

Co to wszystko miało znaczyć? Tłum wydawał się być tak samo zdezorientowany jak Jan. Tu i ówdzie rozległo się parę szeptów, lecz ucichły natychmiast, gdy Hradil władczym gestem podniosła rękę. Jan miał niejasne przeczucie, iż to wszystko jest jedynie przygrywką przed czymś dużo poważniejszym. I dlaczego ten głupiec Sheer tak szyderczo szczerzy zęby? Dostał naganę, a teraz się śmieje? Sytuacja stawała się niejasna i Jan musiał uderzyć pierwszy. Wstał i zbliżył się do mikrofonu.

- Cieszę się, że prawda wyszła wreszcie na jaw. Proszę by zdjęto mi kajdanki...

- Więzień pozostanie na miejscu - przerwała Hradil. Dwaj Proktorzy natychmiast pchnęli go z powrotem na krzesło. - Więzień stoi pod zarzutem o wiele poważniejszch przestępstw. Oskarżony jest o wywołanie niepokojów, o nielojalne działanie, o wrogą propagandę i wreszcie o najpoważniejsze ze wszystkich przestępstw - o zdradę. Wszystkie te zbrodnie są poważne, a jedyną karą za zdradę jest śmierć. Jan Kulozik winien jest wszystkich zarzuconych mu czynów, co dowiedzione zostanie jeszcze dzisiaj. Egzekucja odbędzie się w dzień po zakończeniu procesu, bo tak stanowi prawo.

Rozdział 18

Z tłumu posypały się okrzyki i pytania. Rozgniewani przyjaciele Jana poczęli przepychać się do przodu. Zatrzymali się jednak, gdy drogę do podwyższenia zastąpiło im dwunastu uzbrojonych Proktorów.

- Wszyscy do tyłu! - wykrzyknął Sheer, wymachując groźnie trzymanym w dłoni rewolwerem. - Cofnijcie się!

Tłum zafalował groźnie, lecz nie odważył się przysunąć bliżej. Nagle tuż nad ich głowami rozległ się wzmocniony głos Hradil:

- Nie dopuścimy do żadnych zamieszek. Kapitan Proktor Sheer otrzymał rozkaz strzelać, jeżeli sytuacja będzie tego wymagać. Wśród nas mogą znajdować się osobnicy, którzy być może spróbują pomóc więźniowi uciec. Nie możemy do tego dopuścić.

Jan siedział nieruchomo na krześle, teraz dopiero zdając sobie sprawę, co się naprawdę dzieje. W jednej minucie udziela nagany, a w drugiej używa tytułu Kapitana Proktora - wszystko jasne. Hradil miała Sheera w ręku. Jana zresztą także. Będzie teraz musiał zmienić swą linię obrony, chociaż nigdy nie przypuszczał, iż oskarżenie o morderstwo będzie jedynie odskocznią do o wiele groźniejszego ataku. Teraz nie było już odwrotu, proces będzie toczył się dalej. Gdy tylko Hradłl przestała mówić, wstał i powiedział głośno w stronę mikrofonu:

- Domagam się, by zakończono wreszcie tę farsę i uwolniono mnie. Jeżeli mówimy tu o jakiejś zdradzie, to wyłącznie ze strony tej starej kobiety, która z rozkoszą widziałaby nas wszystkich martwych...

Przerwał, gdyż mikrofon został gwałtownie odłączony. Nie było ucieczki przed tą grą, mógł jedynie starać się, by Hradil straciła panowanie nad sobą. Była opętana nienawiścią - Jan czuł to w tonie jej głosu - lecz jak na razie doskonale panowała nad sytuacją.

- Z całą pewnością postąpimy tak, jak domaga się tego więzień. Po konsultacji ława sędziowska zadecydowała, iż wycofamy wszystkie zarzuty, za wyjątkiem najważniejszego. Zdrady. Wszyscy mamy już dosyć tego człowieka i lekceważenia przez niego prawowitej władzy. Do tej pory byliśmy wyrozumiali, ponieważ żyjemy w bardzo trudnych czasach. Być może popełniliśmy błąd, pozwalając więźniowi na zbyt wiele swobody w działaniu przeciwko uświęconym tradycjom i prawom. Lecz błąd musi być naprawiony. Poproszę technika obsługującego urządzenie rejestrujące, by odczytał nam wyjątek z Księgi Praw. Ustęp trzeci definicji "zdrada", pod Zasadami Rządzenia.

Wywołany przebiegł palcami po klawiaturze, odnalazł żądany ustęp i wyświetlił go na podręcznym monitorze. Równoczenie z pojawieniem się liter na ekranie przełączył informację na obwód foniczny. Mechaniczny głos zaczął recytować Prawo:

"Zdrada. Ktokolwiek ujawni sekrety stanu innym, winny będzie zdrady. Ktokolwiek wystawiać będzie na szwank autorytet władzy lub będzie do tego namawiał innych, winny będzie zdrady. Karą za zdradę jest śmierć i musi być ona wykonana w dwadzieścia cztery godziny od chwili wydania wyroku".

W tłumie zaległa pełna napięcia cisza. Ludzie spoglądali po sobie na poły z niedowierzaniem, na poły ze zgrozą. Po chwili ponownie przemówiła Hradil:

- Usłyszeliście więc o naturze samej zbrodni i o należnej za nią karze. Za chwilę usłyszymy dowody, które w pełni potwierdzą słuszność tego oskarżenia. Więzień w obecności wszystkich wystawił Głowy Rodzin na pośmiewisko, podważając tym samym ich autorytet. Odmówił bezpośrednio wykonywania rozkazów. Spowodował, dzięki znanym jedynie sobie sztuczkom, unieruchomienie wszystkich maszyn, szantażując w ten sposób wszystkie Głowy Rodzin, by odbyła się druga podróż po ziarno. Podróż ta pociągnęła za sobą wiele niepotrzebnych śmierci, za które więzień odpowiedzialny jest osobiście. Działając w ten sposób i zmuszając innych do nielojalności, stał się winny zdrady.

- Domagam się, by mnie wysłuchano! - wykrzyknął Jan. - Jak możecie osądzać, nie słuchając nawet mojej obrony

Chociaż mikrofon przed nim został wyłączony, ci którzy stali najbliżej platformy, mogli go usłyszeć. Od strony jego przyjaciół posypały się okrzyki z żądaniami, by pozwolono mu mówić. Po chwili przyłączyli się do nich inni. Hradil słuchała tego w milczeniu, a potem pogrążyła się w cichej rozmowie z pozostałymi sędziami. W końcu przemówił Chun Taekeng:

- Jesteśmy litościwi, a cały proces toczy się zgodnie z literą prawa. Dlatego przed wydaniem wyroku pozwalamy więźniowi mówić. Ostrzegam go jednak, że jeżeli jeszcze raz zacznie podważać autorytet Starszych, głos natychmiast zostanie mu odebrany.

Jan spojrzał na sędziów, potem wstał i odwrócił się w stronę zbitego tłumu. Co mógłby powiedzieć, by nie uznano tego za próbę podważania autorytetu? Wiedział, iż jeżeli choć wspomni słowem o innych planetach lub Ziemi, natychmiast mu przerwą. Musi to rozegrać zgodnie z zasadami. Nadzieja była nikła - niemniej jednak istniała.

- Mieszkańcy Halvmork! Postawiono mnie dzisiaj przed sądem, ponieważ uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, by uratować nam wszystkim życie i zapewnić statkom niezbędną ilość zboża. To wszystko, co zrobiłem. Ci, którzy wystąpili wtedy przeciwko mnie byli w błędzie, co za chwilę udowodnię. Moją jedyną zbrodnią było jasne przedstawienie zagrażającego nam wszystkim niebezpieczeństwa i podjęcie środków, by go uniknąć. Środki te nie były stosowane nigdy przedtem - nie oznacza to jednak, iż są nieskuteczne. Są nowe. Stare zasady nie odpowiadają już nowej sytuacji. Działałem niezwykle zdecydowanie, to prawda, lecz w przeciwnym wypadku mogło zostać zagrożone życie nas wszystkich. To, co zrobiłem, nie było zdradą - nazwałbym to raczej zdrowym rozsądkiem. Nie można mnie teraz za to potępić...

- To wystarczy - przerwała Hradil. Mikrofon Jana odłączono.

- Argumenty więźnia zostaną wzięte pod uwagę. Sąd podejmie teraz decyzję.

Nie było jednak żadnej konferencji. Napisała coś po prostu na kawałku papieru i przekazała następnemu sędziemu. Ten napisał coś także i podał papier dalej. Wszystko działo się bardzo szybko - oczywistym było, jakie słowo pisali. Zapisany skrawek trafił w końcu do Chun Taekenga, który rzucił nań okiem i powiedział:

- Sąd jednogłośnie uznaje więźnia winnym i skazuje go na śmierć poprzez uduszenie garotą w przeciągu dwudziestu czterech godzin. Tak stanowi prawo.

Nie zdarzyło się za życia kogokolwiek z tu obecnych, by skazano kogoś na śmierć. Nikt nie słyszał nawet o podobnym przypadku. Z tłumu posypały się okrzyki i kierowane pod adresem sędziów gorączkowe pytania. Hyzo Santos przepchnął się do przodu, stanął twarzą przed rozgorączkowanym tłumem i wykrzyknął:

- To, co zrobił Jan nie jest żadną zdradą. On jest jedynym trzeźwo myślącym człowiekiem na tej planecie. Jeżeli uznamy go winnym zdrady, to my wszyscy w równym stopniu jesteśmy też winni.

Kapitan Proktor podniósł rewolwer i wypalił. Wystrzelony z lufy płomień otoczył ciało Hyza, w sekundę zmieniając go w poczerniałe truchło. Mężczyzna był martwy, zanim jeszcze upadł na ziemię.

Rozległy się okrzyki przerażenia, ludzie z pierwszego rzędu naparli na tych, którzy stali z tyłu. Nagle ponownie zabrała głos Hradil:

- Dokonaliśmy właśnie egzekucji człowieka, który publicznie oświadczył, iż jest winnym zdrady. Czy jest jeszcze ktoś, kto chciałby zabrać w tej sprawie głos? Niech wystąpi do przodu, śmiało, zostanie wysłuchany.

Słowa te stanowiły jawne wyzwanie. Ci, co stali najbliżej, ogarnięci paniką zaczęli przepychać się do tyłu. Nikt nie wystąpił przed podium. Jan, spoglądając na spalone zwłoki przyjaciela, czuł jedynie dziwne odrętwienie. Martwy. Zginął z jego powodu. Być może zarzuty były słuszne - być może rzeczywiście spowodował jedynie chaos i śmierć. Drgnął, gdy Sheer stanął tuż za nim i mocnym chwytem unieruchomił mu ramiona. Zrozumiał dlaczego, widząc zbliżającą się wolnym krokiem Hradil.

- Widzisz, dokąd zaprowadziło cię twoje szaleństwo, Janie Kulozik? - powiedziała. - Powiedziałam ci, byś nie występował przeciwko mnie, lecz ty nie chciałeś nawet słuchać. Musiałeś posunąć się do zdrady. Z twojego powodu zginęli ludzie, ostatni zaledwie chwilę temu. Lecz od tego momentu koniec z tobą. A Elżbieta będzie skończona także...

- Nie kalaj jej imienia, wściekła suko! Przez wargi Hradil przewinął się pełen pogardy uśmiech.

- Nie będzie już twoją żoną, gdy zostaniesz martwy, prawda? To jedyny sposób na zerwanie małżeństwa, a to małżeństwo musi zostać zerwane. Twoje dziecko wychowane będzie przez innego mężczyznę, którego będzie nazywało swoim ojcem.

- O czym ty mówisz kobieto?

- Och, nie powiedziała ci? Być może zapomniała. Albo uznała, iż będziesz uważał jej ponowne wyjście za mąż za odrażające. Będzie miała dziecko, twoje dziecko... - urwała i spojrzała zaskoczona na Jana, który wybuchnął ochrypłym śmiechem.

- Nie śmiej się, to prawda! - wrzasnęła.

- Zabierzcie mnie do mojej celi - wykrzyknął Jan, wciąż zanosząc się śmiechem.

Ta wiadomość odniosła przeciwny od zamierzonego skutek. To była wspaniała wiadomość. Powiedział to Elżbiecie, która przyszła go odwiedzić, po powrocie do celi.

- Powinnaś była mi powiedzieć - odezwał się z lekkim wyrzutem w głosie. - Musiałaś przecież się domyślić, jak bardzo będę się cieszył.

- Nie byłam pewna. To była tak nieprawdopodobna wiadomość; dowiedziałam się o niej zaledwie chwilę temu. Nie wiedziałam, że ona o tym wie. Z pewnością powiedział jej o tym doktor. A ja nie chciałam cię martwić.

- Martwić? To najlepsza wiadomość, jaką usłysząłem do niepamiętnych czasów. Teraz liczy się tylko to maleństwo. Mnie mogą zabić w każdej chwili, jednak ty wciąż będziesz miała nasze dziecko. Powinnaś była zobaczyć twarz tej baby, gdy zacząłem się śmiać. Dopiero później zdałem sobie sprawę, iż była to najlepsza rzecz, jaką mogłem wtedy zrobić. To ją zbiło z tropu. Jest zepsuta do szpiku kości. Elżbieta skinęła głową.

- Kiedyś gniewało mnie, gdy wyrażałeś się o niej w taki właśnie sposób. Ostatecznie, jest przecież Głową mojej Rodziny. Ale miałeś rację. Jest właśnie taka, jak o niej mówisz.

- Nie mów tak...

- Obawiasz się urządzeń rejestrujących? Tak, wiem już o nich. Powiedział mi o tym jeden z twoich przyjaciół. Ale ja chcę, aby ona to usłyszała. Włożyła tyle wysiłku, by nas rozdzielić.

"I w końcu jej się udało" - pomyślał gorzko Jan.

Wygrała. Widok Elżbiety stojącej tak blisko, a jednak nieosiągalnej, był nie do zniesienia.

- Idź już, proszę - powiedział. - Ale przyjdź jeszcze. Obiecujesz?

- Oczywiście.

Położył się na koi, twarzą do ściany, by nie widzieć, jak odchodzi. A więc wszystko było skończone. Hyzo był jedynym człowiekiem, który mógł mu pomóc, ale teraz już nie żył. Z pewnością zostało to starannie zaplanowane. W czasie, jaki jeszcze pozostał, nikt nie mógł zorganizować jakiejkolwiek pomocy. Jan miał co prawda przyjaciół, nawet wielu, lecz byli oni bezsilni.

Miał także wrogów, którzy nienawidzili zmian i oskarżyli by go o wszystko, co złe. Prawdopodobnie stanowili oni większość zamieszkujących ten świat ludzi. W każdym bądź razie zrobił, co do niego należało. Jeżeli statki przylecą zboże będzie już czekać. Jednak gdy go zabraknie, zainicjowane przez niego przemiany nie przyniosą nikomu większego pożytku. Ludzie posłusznie powrócą do niewolniczej pracy, poświęcając swe życie bez żadnej nagrody, żadnej przyszłości.

On przynajmniej spędził cudowne chwile z Elżbietą - i chociaż były krótkie, znaczyły dla niego wiele. A w dodatku pozostawi jej syna. Lub lepiej córkę. Syn mógłby odziedziczyć zbyt wiele cech ojca. Tak, córka byłaby lepsza. Potulni żyją tutaj dłużej i być może mają odrobinę więcej szczęścia. Zresztą i tak będzie to czysto akademickie rozważanie, jeżeli nie nadlecą statki. Być może uda się przeprowadzić ludzi jeszcze raz na północ. Choć jest to mało prawdopodobne gdy go zabraknie, by doglądać niszczejącego powoli sprzętu...

A zabraknie go, ponieważ za kilka godzin będzie już martwy. Zbliżył twarz do krat maleńkiego okienka i spojrzał na ciemnoszare niebo. Garota. Nikt z tutejszych ludzi nawet o czymś takim nie słyszał. Stary sposób, pochodzący jeszcze z Ziemi na tych, którzy są najbardziej nieposłuszni. Kiedyś zmuszono go, by był świadkiem takiej właśnie egzekucji.

Skazańca sadzano na specjalnym krześle z wysokim oparciem. Następnie na szyję zakładano pętlę, którą zaciskano z tyłu oparcia. Śmierć następowała wskutek zmiażdżenia krtani. Nie była to szybka ani bezbolesna śmierć. Swoją drogą trzeba było sadysty, by zaciskać taką pętlę. Ale takich nigdzie nie brakuje. Tutaj ochotnikiem z pewnością będzie Sheer.

- Ktoś do ciebie - zawołał nagle strażnik.

- Nie chcę żadnych gości, jedynie Elżbietę. Możesz potraktować to jako ostatnie życzenie skazańca. I przynieś mi coś do jedzenia i piwo. Mnóstwo piwa.

Napił się, jednak nie mógł się zmusić, by cokolwiek przełknąć. Elżbieta przyszła jeszcze raz i przez chwilę rozmawiali spokojnie, stojąc tak blisko siebie, jak było to możliwe. W pewnej chwili przyszli dwaj Proktorzy i kazali jej wyjść.

- Nie dziwi mnie twój widok, Sheer - powiedział Jan. - Czyżby Starszyzna okazała się tak miła i pozwoliła ci zacisnąć pętlę?

Gwałtownie pobladła twarz Kapitana Proktora oraz brak odpowiedzi powiedziały mu, iż jego domysły są słuszne.

- Ale może to ja zabiję cię pierwszy - dodał Jan, unosząc w górę pięść.

Sheer, odpinając kaburę, odskoczył gwałtownie do tyłu. Jan nawet się nie uśmiechnął na widok takiego przerażenia. Zmęczony nimi wszystkimi, zmęczony tym prymitywnym, wieśniaczym światem, był już niemal gotowy powitać zapomnienie.

Rozdział 19

Była to ta sama platforma, z której korzystano w trakcie procesu. Nie zmarnowano niczego, wszystko zostało troskliwie zaplanowane. Zniknęły jedynie fotele i stoły, zastąpione pojedynczym, czarnym krzesłem z wysokim oparciem. Garota. Jak Jan zdążył zauważyć, była niezwykle precyzyjnie wykonana. Na widok krzesła nieświadomie zatrzymał się, a idący po bokach dwaj Prokto-rzy uczynili to samo.

Nikt nie był pewny tego, co się za chwilę ma wydarzyć. Pięcioro sędziów, milczący świadkowie własnej decyzji, stało nieruchomo na platformie. Tłum czekał w napięciu. Mężczyźni, kobiety i dzieci - każdy, kto mógł poruszać się o własnych siłach - musiał stawić się w Alei Centralnej. Stali teraz milczący niczym śmierć, oczekując na śmierć. Ciemne niebo sprawiało wrażenie żałobnego kiru.

Cisza została przerwana nagle przez Chun Taekenga, zawsze niecierpliwego, wiecznie złego, dla którego obce były uczucia niepewności.

- Nie stójcie jak kołki, tylko przyprowadźcie go bliżej. Niech to wreszcie będzie już za nami.

Powaga chwili prysła. Proktorzy pchnęli Jana tak silnie, iż potknął się o pierwszy stopień i nieomal upadł. Rozgniewało go to - nie chciał, by ktokolwiek w tej chwili uznał go za tchórza. Wyprostował się dumnie, strząsając przy tym z ramion dłonie swych strażników. Wolny, z podniesioną wysoko głową, ruszył po stopniach w górę. Tłum zareagował cichym pomrukiem, przypominającym westchnienie ulgi.

- Podejdź bliżej i siadaj - polecił Taekeng.

- Nie będzie ostatniego słowa skazańca?

- Co? Oczywiście, że nie. Siadaj!

Jan ruszył powoli w stronę krzesła, trzymany przez obu Proktorów za ramiona. Widział jedynie Chun Taekenga, Hradil, pozostałych sędziów i nagle zawładnęła nim powstrzymywana do tej pory wściekłość, znajdując ujście w gwałtownym potoku słów:

- Nienawidzę was wszystkich, wy małe, podłe ludziki o umysłach kryminalistów. Niszczycie tym niewinnym ludziom życie, marnujecie ich, upodlacie! To wy powinniście tu umrzeć, a nie ja!...

- Zabijcie go! - wybuchnęła z niepohamowaną wściekłością Hradil. Tym razem nie musiała już niczego udawać. - Zabijcie go! Chcę widzieć, jak umiera!

Proktorzy naparli na Jana, popychając go w stronę krzesła. Szarpnął się do tyłu, usiłując w ostatnim odruchu zemsty rzucić się na sędziów z pięściami. Oczy wszystkich utkwione były w scenie tej bezgłośnej walki.

Nikt nie zwrócił uwagi na mężczyznę w ciemnym mundurze, który zaczął torować sobie drogę przez tłum. Rozstępowali się przed nim niechętnie, nie odrywając oczu od rozgrywających się na platformie wydarzeń. W końcu mężczyzna przepchnął się przez pierwsze szeregi i wszedł po stopniach na podwyższenie.

- Uwolnijcie tego człowieka - polecił. - Przedstawienie skończone.

Przeszedł przez całą platformę i wyjął ze zdrętwiałych nagle palców Chun Taekenga mikrofon. Powtórzył to polecenie jeszcze raz, głośno i wyraźnie, tak aby wszyscy mogli je usłyszeć.

Nikt się nie poruszył. Panowała absolutna cisza. Ten człowiek był tutaj obcym!

Było to nieprawdopodobne. Na planecie, na którą nikt nie przybywał i której nikt nie opuszczał, znali się wszyscy z widzenia, jeżeli nie z nazwiska. Nie było tu żadnych obcych. A jednak ten człowiek był nieznany.

Pierwszy otrząsnął się z szoku Kapitan Proktor Sheer i zaczai unosić broń. Przybysz, widząc nagły ruch odwrócił się w jego kierunku, trzymając w dłoni niewielki, lecz wyglądający niezwykle groźnie pistolet.

- Jeżeli natychmiast nie rzucisz tego na ziemię, zabiję cię - powiedział złowieszczo zimnym tonem. Sheer nie wahał się ani chwili. Odrzucił rewolwer jakby ten nagle sparzył go w palce. - Pozostali tak samo. Odłóżcie broń. Zrobili, jak im polecono. Nieznajomy poczekał, aż wszystkie rewolwery znajdą się poza zasięgiem ich rąk i dopiero wtedy ponownie zabrał głos:

- Pozostali Proktorzy. Chcę, byście wiedzieli, iż jesteście otoczeni przez uzbrojonych ludzi. Jeżeli podejmiecie jakąkolwiek próbę stawiania oporu, zostaniecie natychmiast zastrzeleni. Obejrzyjcie się za siebie i zobaczycie sami.

Wszyscy Proktorzy, a za nimi cały tłum odwrócił głowy, z przerażeniem dostrzegając na szczytach budynków stojących wzdłuż Alei Centralnej uzbrojonych ludzi. Lufy długich karabinów z celownikami optycznymi skierowane były w dół. Nie było wątpliwości, iż potrafili się nimi posługiwać z morderczą precyzją.

- Niech wszyscy Proktorzy przyniosą swoją broń na platformę - zakomenderował obcy.

Jan postąpił krok do przodu i przyjrzał się bliżej nieznajomemu. Przeniósł potem spojrzenie na dwu uzbrojonych mężczyzn, którzy dołączyli do pierwszego i poczuł, iż szalona ulga, którą odczuł na samym początku, zaczyna szybko zanikać. Jego egzekucja równie dobrze mogła zostać jedynie odłożona.

- Jesteście ze statków - powiedział wreszcie.

Nieznajomy odłożył trzymany w dłoni mikrofon i odwrócił się w jego kierunku. Był postawnym mężczyzną o srebrzystych włosach, ciemnej skórze i przenikliwych, błękitnych oczach.

- Tak, jesteśmy ze statków. Nazywam się Debhu. Uwolnijcie inżyniera Kulozika - rzucił ostro w stronę Proktorów, którzy poderwali się, by wykonać rozkaz. - Wylądowaliśmy na Drodze już przeszło dwadzieścia godzin temu. Przepraszam, iż czekaliśmy z ujawnieniem się aż do tej pory, lecz chcieliśmy, by wszyscy znaleźli się w jednym miejscu. Gdyby dowiedziano się o naszym przylocie, mógłbyś zostać uśmiercony natychmiast. Mogłyby wybuchnąć walki, powodując niepotrzebne ofiary. Przykro mi, że musiałeś tyle wycierpieć.

- Jesteście ze statków, lecz nie jesteście z Ziemskiej Federacji Planet!

Słowa te były jak wybuch szalonej nadziei. To, co do tej pory wydawało się nie do pomyślenia, stało się! Debhu skinął powoli głową.

- Masz rację. Zaszły tam... hm, pewne zmiany...

- Co wy tutaj robicie? Opuście natychmiast tę platformę! - wściekły wrzask Chun Taekenga, który najwidoczniej doszedł do siebie po ataku chwilowego paraliżu, wstrząsnął wszystkimi. - Oddajcie mi mikrofon i wynoście się! To nie może być tolerowane...

- Straż. Cofnijcie sędziów do tyłu i utrzymujcie pod stałą obserwacją.

Umundurowani mężczyźni z gotową do strzału bronią stłoczyli przerażonyh Starszych w ciasną grupkę i odprowadzili na bok. Debhu skinął z aprobatą głową i ujął mikrofon.

- Mieszkańcy Halvmórk, proszę o uwagę. Nasze opóźnienie spowodowane zostało zmianami w rządach wielu planet. Wyjaśnimy wam to wszystko później. W tej chwili powiem wam jedynie, iż władza absolutna Ziemskiej Federacji Planet nareszcie została złamana. Od tej chwili jesteście wolnymi ludźmi. Wyjśnimy wam także, co to pojęcie oznacza. Wojna nie jest jeszcze zakończona i mnóstwo ludzi z jej powodu przymiera głodem. Jesteśmy więc wdzięczni za ziarno, które udało się wam zebrać. Idźcie teraz do domów i czekajcie na dalsze informacje. Dziękuję.

Ludzie zaczęli się rozchodzić w różne strony, rozprawiając z ożywieniem o tym, co właśnie usłyszeli. Kilku z przyjaciół Jana postanowiło zostać, lecz uzbrojeni mężczyźni, których coraz więcej pojawiało się w Alei Centralnej, zepchnęli ich nieustępliwie do tyłu. Jan przez chwilę przyglądał się temu w milczeniu.

- Wiedzieliście o moim procesie i o wyroku? - zapytał wreszcie. Debhu skinął głową. - Skąd?

- Na planecie jest agent.

- Wiem. Ritterspach. Ale on już nie żyje.

- Ritterspach był jedynie narzędziem. Wykonywał

po prostu rozkazy. Nie, prawdziwy agent jest doskonale wyszkolony i działa tu już od lat, przesyłając raporty na utajnionej częstotliwości Służb Bezpieczeństwa. Udało nam się przejąć część ich urządzeń i po wykonaniu skoku przestrzennego odebraliśmy stąd zaszyfrowaną wiadomość. Dlatego właśnie nie zapowiedzieliśmy naszego przybycia.

Jan, wciąż oszołomiony błyskawicznym rozwojem wypadków, nie bardzo mógł uporządkować nowe informacje.

— Aktywny agent na planecie? Ale kto...? - nie dokończył, gdyż odpowiedź była już oczywista. Odwrócił się powoli i spojrzał na grupę trzymanych pod strażą sędziów.

-Agent jest pomiędzy nami, prawda ? szepnął cicho.

- Tak, masz rację - odparł Debhu.

Hradil wrzasnęła coś chrapliwie i unosząc w górę ręce z zakrzywionymi niczym szpony palcami, rzuciła się na niego jak dzikie zwierzę, już osaczone w śmiertelnej pułapce, ale jeszcze gotowe gryźć i drapać. Jan postąpił krok do przodu i unieruchomił jej nadgarstki w silnym chwycie.

- Oczywiście - powiedział, spoglądając na jej wykrzywioną wściekłością twarz. - Mój wróg! Złośliwa i przebiegła, a jednocześnie najniebezpieczniejsza na całej planecie! Inteligentny i zepsuty do szpiku kości wytwór Ziemi. Zgodziła się poświęcić życie na tej nędznej planecie w zamian za władzę absolutną, za możliwość rządzenia i niszczenia każdego, kto ośmieliłby się jej sprzeciwić. W sekrecie przekazywała raporty na przybywające statki, by jej władcy na Ziemi wiedzieli, jak doskonale sobie radzi...

- Nie było żadnych kłopotów, dopóki ty się tu nie pojawiłeś! - krzyczała, pryskając dookoła śliną. - Ostrzegali mnie, że jesteś podejrzany o nielojalność. Miałam cię obserwować i zbierać dowody.

Potrząsnął nią, uważając jednak, by nie połamać jej starczych kości. Gdy odezwał się ponownie jego głos przepełniony był triumfem:

- Okłamali cię, nie rozumiesz? Wiedzieli o mnie wszystko, skazali i zesłali tutaj. Dali mi do wyboru: śmierć lub planeta - więzienie. Byłaś jedynie strażnikiem, wysyłającym im okresowe raporty. Ale niczym więcej. Czy ty tego nie rozumiesz, agentko? Wygraliśmy, a ty przegrałaś. Powiedz mi, jakie to uczucie, gdy się wie, iż całe życie poszło na marne?

Sam czuł już do niej jedynie wstręt. Pchnął ją w stronę strażników. Odwrócił się czując, że jeszcze chwila, a ogarną go mdłości.

- Jeszcze nie wszędzie wygraliśmy - powiedział Debhu. - Ale przynajmniej zwyciężyliśmy tutaj. Gdy będziemy odlatywać, zabierzemy tę kobietę ze sobą. A także tego Proktora, który zamordował twego przyjaciela. Sprawowanie władzy poprzez terror musi się wreszcie skończyć. Urządzimy procesy, które będą transmitowane na wszystkie okupowane planety. Sprawiedliwości musi stać się zadość. Nie tak jak w przypadku tej komedii, którą urządzono tutaj. Wierzymy, iż takie procesy, razem z karą tam, gdzie udowodniona zostanie wina, przyniosą w efekcie pokój. Położą kres starym nienawiściom. Będziemy musieli wiele naprawić, gdy wojna zostanie już zakończona. Jej koniec jest już bliski. Wygrywamy na wszytkich frontach, za wyjątkiem jednego. Planety są już nasze, to akurat było najłatwiejsze. Nigdy nie były specjalnie szczęśliwe, iż rządzi nimi Ziemia. Dzięki zaskoczeniu udało nam się zdobyć bazy floty przestrzennej na wszystkich planetach, jednak sama flota - pozbawiona wsparcia ziemskich krążowników - zdołała się wycofać. Pobiliśmy ich, ale nie rozbiliśmy. Powrócili na Ziemię, by chronić się przed naszym atakiem. Na razie to dla nas zbyt twardy orzech do zgryzienia.

- Lecz oni z kolei nie mogą teraz ruszyć planet. Żaden krążownik nie atakuje dobrze strzeżonej bazy.

- To prawda, lecz my mamy ten sam problem. W tej chwili sytuacja jest patowa. Ziemia ma co prawda rezerwy żywności i materiałów, ale ze zrujnowaną gospodarką nie może istnieć bez planet.

- My także nie możemy istnieć samotnie.

- I to prawda. Rezerwy materiałowe planet są znaczne. Nie mają jednak zapasów żywności. Przyszłość jest w dalszym ciągu niepewna. Wygraliśmy bitwę, ale nie wygraliśmy jeszcze wojny. Bez żadych rezerw żywności widmo głodu staje się coraz bardziej realne - dlatego właśnie potrzebujemy tego zboża. Natychmiast. Statki towarowe są na orbicie parkingowej i zaczną lądować, gdy tylko wyślę sygnał, iż sytuacja jest w pełni bezpieczna. Jesteśmy wdzięczni, że udało wam się dostarczyć tutaj to zboże, pomimo wszelkich przeciwieństw. Zaczniemy ładunek od zaraz.

- Nie! - rzucił ostro Jan. - W taki sposób nie może się to zakończyć. Zboże nie zostanie załadowane, dopóki nie wyrażę zgody.

Zaskoczony Debhu cofnął się o krok, błyskawicznym ruchem sięgając po broń.

- Zabij mnie, jeżeli chcesz. Pozabijaj nas wszystkich. Ale to zboże jest nasze.

Oczy Debhu zwężyły się w dwie, miotające błyskawice, szparki.

- O co ci chodzi, Kulozik? Prowadzimy wojnę i potrzebujemy też żywności. Musimy ją mieć. I nikt nie może nas przed tym powstrzymać. Mogę odebrać ci życie tak samo łatwo, jak je ocaliłem.

- Nie strasz mnie i nie chełp się tak tą swoją wojną. My także prowadziliśmy tu wojnę. Przeciwko obcemu światu. I przywieźliśmy wam to zboże. Gdybyśmy zostawili je na północy, to do tej pory pozostałyby z niego jedynie popioły. Ludzie tej planety i tak są biedni, lecz teraz stracili dosłownie wszystko. Ubrania, meble, rzeczy osobiste - porzucili to, by zrobić miejsce w wagonach dla zboża, które teraz wy chcecie nam zabrać, jakbyście mieli do niego jakiekolwiek prawo. Ono jest nasze. Rozumiesz? W trakcie długiej podróży zginęli ludzie, a ja nie chcę, by ich śmierć poszła na marne. Damy wam zboże, lecz mamy kilka warunków. Wysłuchasz ich lub będziesz zmuszony do nas strzelać. To zboże zabierzesz, lecz będą to już ostatnie zbiory. Decyzja należy do ciebie.

Przez długa chwilę obaj mężczyźni stali nieruchomo, mierząc się w milczeniu wzrokiem. W końcu złość na twarzy Debhu ustąpiła uśmiechowi. Chrząknął i schował pistolet do kabury.

- Jesteś twardym mężczyzną, Janie Kulozik - powiedział. - Widzę, iż będę musiał z tobą porozmawiać. Masz rację. To był męczący ranek. Macie takie samo prawo do owoców rebelii jak wszyscy inni. Nie znaczy to niestety, że zysków jest tak dużo. Poszukamy teraz twojej żony, która najprawdopodobniej stęskniła się już za tobą, a potem napijemy się czegoś i porozmawiamy.

- Zgoda.

Elżbieta wciąż jeszcze nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło. Objęła męża mocno za szyję i rozpłakała się, sama nie wiedząc dlaczego.

- Już wszystko w porządku - powiedział miękko Jan. - Nic już nie będzie tak, jak kiedyś. Będzie o wiele lepiej. A teraz zrób herbatę dla naszego gościa, a ja opowiem ci o wszystkim.

Wyjął butelkę alkoholu rodzimej produkcji i nalał do filiżanek w nadziei, że herbata złagodzi jego niezbyt przyjemny smak. Debhu wypił niewielki łyk, otworzył szeroko oczy i zakrztusił się.

- Wymaga czasu, by się do tego przyzwyczaić - wyjaśnił z uśmiechem Jan. - Wypijmy zatem za szczęśliwą i spokojną przyszłość.

- Chętnie. Chciałbym jednak wiedzieć, co miała oznaczać ta twoja nagła rebelia.

- To nie była rebelia - odparł Jan i odstawił pustą filiżankę. - Dajemy po prostu to, co mamy, lecz chcemy równocześnie otrzymać coś w zamian. Ludzie na tej planecie byli ekonomicznymi niewolnikami. Ten rozdział historii mamy już za sobą. Będą musieli wypracować sobie wolność. Już to nawet zaczęli robić. W dalszym ciągu dostarczać będą wam żywność, ale oczekują też czegoś w zamian.

- Nie mamy wiele do zaoferowania. Zniszczenia są znaczne, o wiele większe, niż przyznajemy publicznie. Na wielu światach panuje chaos. Będziemy potrzebowali wieków na odbudowę.

- Żądamy jedynie zrównania praw i tego, co się z tym wiąże. Rządy Starszych muszą dobiec końca. Nie od razu, oczywiście. Jest to jedyny system, jaki tu znają i przynajmniej w tej chwili nic nie jest w stanie go zastąpić. Ale załamie się już wkrótce. Żądamy pełnych i swobodnych kontaktów z resztą Federacji. Chcę, aby ludzie ci zobaczyli prawdziwą demokrację, porównali ją z piekłem, w którym żyją. Przywiozą tutaj wiedzę i pomysły, które będą musiały zmienić ten świat na lepszy. W końcu nawet Głowy Rodzin będą musiały skapitulować.

- Wiele żądasz...

- Żądam bardzo mało. Lecz wszystko to musi się rozpocząć natychmiast. Opuszczając tę planetę, zabierzcie ze sobą kilkoro dzieci. Najprawdopodobniej będziemy je musieli odrywać od rodziców siłą, lecz w końcu zrozumieją, dlaczego to zrobiliśmy. Z pewnością początek będzie dla nich niezwykle trudny, zresztą tak jak i dla nas wszystkich. Wiem, iż dostęp do informacji i edukacji na planetach zewnętrznych jest skomplikowany, jak i na Ziemi. Lecz są fakty, które ponownie muszą zostać odkryte i zrozumiane. Wszyscy musimy mieć wolny dostęp do dziedzictwa Ziemi, którego pozbawiono nas w tak podstępny sposób. W tym świecie będzie to oznaczało koniec stagnacji w kulturze i cywilizacji. Zboże, które uprawiamy, daje ekonomiczną potęgę, domagamy się więc czegoś w zamian za naszą pracę. Przyszłość musi być inna. Do tej pory ludzie na tej planecie traktowani byli niczym marionetki, pociągane za sznurki przez władców Ziemi. Hradil to tylko jedno z narzędzi, dzięki którym upewniali się, czy wszyscy posłusznie spełniają narzuconą im wolę. Mieszkańcy tej i podobnych jej planet byli dla nich nieważnymi i łatwymi do zastąpienia trybikami w olbrzymiej organicznej maszynerii, której jedynym zadaniem było zaopatrywanie ubogich światów w żywność. Będziemy robili to dalej, lecz w zamian żądamy uznania nas po prostu za ludzi.

Debhu pociągnął łyk swej wzmocnionej herbaty i skinął powoli głową.

- To da się zrobić. Ważne, iż nie prosisz w tej chwili o żadną pomoc materialną. I tak zresztą nie moglibyśmy jej wam udzielić. Ale zabierzemy oczywiście dzieci, znajdziemy dla nich szkoły...

- Nie, o to już ja się zatroszczę. Lecę razem z wami.

- Nie możesz! - zaprotestowała Elżbieta. Łagodnym ruchem ujął ją za rękę.

- Nie będzie mnie jedynie przez krótką chwilę. Obiecuję ci, że wrócę. W tej chwili, tutaj, nikt nie będzie zawracał sobie nami głowy. A jednak będzie trzeba walczyć o wszystko, co do tej pory zdobyliśmy. Znam potrzeby tej planety i postaram się je zaspokoić, chociaż wiem, że najprawdopodobniej jedna osoba na sto będzie w stanie to docenić. Zabieram dzieci, by zapewnić im wykształcenie, by wsączyć w ich umysły nowe idee i popchnąć ku nowej, pełnej zmian drodze. Nikt mnie za to nie będzie kochał.

- Opuścisz mnie i nigdy nie powrócisz - wyszeptała cichutko.

- Nie wierz w to nawet przez sekundę - powiedział, patrząc jej prosto w oczy. - Moje życie jest tutaj, razem z tobą. Należę do tej dziwacznej planety wiecznego mroku i morderczych upałów. Ziemia jest częścią mojej przeszłości. Kocham cię i mam tutaj kilku przyjaciół. A po wprowadzeniu paru zmian, życie tutaj może okazać się przyjemne. Postaram się powrócić, zanim jeszcze urodzi nam się syn. Chociaż nie mogę być tego pewnym. Obiecuję jednak, że powrócę, zanim ponownie wyruszą pociągi. Muszę przywieźć przecież części zapasowe, aby umożliwić tę podróż - spojrzał spod oka na Debhu. - Chyba, że przywieźliście pręty paliwowe i inne części, których potrzebujemy?

- Niestety nie. Wszędzie panuje chaos, rozumiesz? I desperacko wręcz potrzebowaliśmy żywności. A większość rzeczy z waszego manifestu jest pochodzenia rzymskiego.

- Rozumiesz teraz, Elżbieto? Musimy zacząć uczyć się dbać o siebie sami i ja właśnie mam zamiar dać temu początek. Uda się, zobaczysz. Ludzie zawsze będą musieli jeść.

Gdzieś ponad ich głowami rozległ się grzmot odrzutowych silników. Przybywały statki. Elżbieta wstała i postawiła czajnik na tacy.

- Zrobię jeszcze herbatę. I przepraszam, że zwątpiłam w ciebie przez chwilę. Wiem, że do mnie powrócisz. Zawsze chciałeś dużo zmienić na naszej planecie. Być może teraz ci się to uda. Jestem pewna, iż ci się uda. Ale po tych wszystkich zmianach... czy będziemy jeszcze szczęśliwi?

- Bardzo - odparł.

Dziewczyna uśmiechnęła się z nadzieją.

Stojące na tacy filiżanki rozdzwoniły się cichutko. Ryk silników potężniał, uniemożliwiając rozmowę.

Wyczekiwane z takim utęsknieniem statki podchodziły wreszcie do lądowania.

Książka pobrana ze strony

http://www.ksiazki4u.prv.pl

lub

http://www.ksiazki.cvx.pl



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Harry Harrison Planeta Smierci 2 (www ksiazki4u prv pl)
Harrison Harry Gwiezdny Dom (www ksiazki4u prv pl)
Harry Harrison Zlote Lata Stalowego Szczura (www ksiazki4u prv pl)
Harrison Harry Planeta Smierci 2 (www ksiazki4u prv pl)
Tolkien J R R O Tuorze I Jego Przybyciu Do Gondolinu (www ksiazki4u prv pl)
Lovecraft H P Elektryczny Kat (www ksiazki4u prv pl)
porzadki na dysku www.ksiazki4u.prv.pl
Lovecraft H P  Opowiadan (www ksiazki4u prv pl)
Tolkien J R R Niedokonczone Opowiesci t 2 (www ksiazki4u prv pl)
brown frederic maz opatrznosciowy (www ksiazki4u prv pl) UVFA2YS3O3WZQSZSU7WXHTUTOIKMWXR2RZ2TIKA
Lovecraft H P Pelzajacy Chaos (www ksiazki4u prv pl)
Lovecraft H P Zew Cthulhu (www ksiazki4u prv pl)
Lovecraft H P Piekielna Ilustracja (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Klasztor della Barbara (www ksiazki4u prv pl)
May Karol Maskarada w Moguncji (www ksiazki4u prv pl)
Stephen King Siostrzyczki Z Elurii (www ksiazki4u prv pl)
Cezar Juliusz O Wojnie Domowej (www ksiazki4u prv pl)
Kornel Makuszynski Przyjaciel wesolego diabla (www ksiazki4u prv pl)
Burroughs Edgar Ksiezniczka Marsa (www ksiazki4u prv pl)

więcej podobnych podstron