Autor: Ian Watson
Tytul: Peruka z krwi i kości
(Flash of Her Hair)
Z "NF" 6/92
Powiew musnął moją twarz,
Zjeżyły się włosy na mym ciele
(Księga Hioba 4,15)
Postanowiłem wracać z Japonii do Europy statkiem handlowym.
Sądziłem, że tak będzie taniej niż samolotem - zresztą nie
lubię latać - a ponadto miałbym czas na dokończenie szkicu
książki o japońskim teatrze lalek. Wcześniej rozważałem
możliwość podróży statkiem z Jokohamy do Nachodki, a dalej
koleją transsyberyjską przez ocean lądu. Lecz taka podróż,
choć tańsza, a przy tym krótsza niż rejs morski, wzbudzała
moje obawy swą uciążliwością i brakiem wygód. Ponadto
chciałem jak najdłużej zatrzymać w duszy nastrój
japońszczyzny, aby - przelany w powstającą książkę -
przyczynił się do jej sukcesu. Dlatego też nagła
konfrontacja z Syberią w pociągu pełnym, jak sobie
wyobrażałem, samowarów, babuszek, mundurów wojskowych i
tłoczących się wielonarodowych podróżnych, ściśniętych jak
sardynki w puszce, wydała mi się wręcz niewskazana. Sądziłem
natomiast, że pośród pustki Pacyfiku mój japoński nastrój
skrystalizuje się przybierając postać najodpowiedniejszych
słów. Tam mógłbym medytować w pełnym skupieniu, siedząc przy
ulubionej maszynie napisać stroniczkę lub dwie, potem wstać
i przejść się po pokładzie, całkowicie oderwany od świata,
zdolny duchem powrócić w czasy Chikamatsu. Pasażerów -
intruzów byłoby niewielu, najwyżej dziesięciu. Nie mówiliby
moim językiem, wybrałbym bowiem obcy statek, ani włoski, ani
japoński. (Siebie uważałem częściowo, duchem przynajmniej,
za Japończyka.)
Nadchodzące tygodnie miały być dla mnie okresem łagodnego
odstawiania od piersi mej ukochanej Japonii i - ciągnąc
metaforę - spokojnego dojrzewania mojej książki.
Miały też okazać się, już od pierwszych dni, fatalną
pomyłką.
Zarezerwowałem miejsce na "Lubece", kontenerowcu
wyruszającym w rejs z Jokohamy, dwadzieścia tysięcy
kilometrów non-stop, drogą przez Kanał Panamski. Gdy się
jest na drugim końcu świata, wydaje się, że Włochy i Niemcy
dzieli krótka podróż koleją. Poza tym w Lugano, w
Szwajcarii, miałem kilkoro przyjaciół, których, przed
udaniem się ku majestatycznej dekadencji rodzinnego domu w
okolicach Palermo, gorąco pragnąłem odwiedzić.
Po przyjeździe z Kioto pociągiem pozwoliłem sobie na luksus
i wziąłem taksówkę ze stacji w Tokio aż do doków
miałem bowiem sporo bagażu. Taksówka, podobnie jak
wszystkie, pomalowana była w niesamowite, żółto-czerwone
pasy, a z odtwarzacza stereo wydobywały się dźwięki
francuskich piosenek. Lecz był w niej również, przyczepiony
z tyłu do siedzenia kierowcy, emaliowany wazonik, w nim zaś
delikatna kompozycja z kwiatów. Pogratulowałem sobie, że w
ten sposób żegna mnie prawdziwa Japonia. Kierowca mógł sobie
wyglądać jak gangster i tak samo prowadzić swoją toyotę,
lecz każdego ranka przed wyjściem do pracy z przejęciem
układał bukiecik ze świeżych kwiatów do swojego samochodu.
Gdy przyjechaliśmy do portu, było wczesne popołudnie.
Odprawiłem bagaż na cle, po czym kierowca zręcznie
poprowadził mnie do "Lubeki", gdzie pomógł mi wnieść torby i
rzeczy po trapie na pokład. "Chłopiec okrętowy" - jeśli jest
to właściwe określenie dla bardzo wysokiego blond okazu
rasy nordyckiej - wyprosił taksówkarza na ląd, a sam zajął
się mną, prowadząc do kabiny oraz informując bezbłędną
angielszczyzną, że kolacja zostanie podana o dziewiątej
trzydzieści, a z portu wychodzimy z odpływem o trzeciej nad
ranem. Po czym zniknął.
Rozejrzałem się po małej kajucie z zadowoleniem. Była bardzo
ładna i schludna, w jasnych, pastelowych kolorach.
Znajdowała się tam pojedyncze łóżko-koja, stoliczek,
wymarzony pod maszynę do pisania, krzesło i obrazek na
ścianie przedstawiający, oczywiście, statek handlowy na
pełnym morzu.
Powiesiłem ubrania w szafie, rozpakowałem maszynę do
pisania - ukłon w stronę intencji - po czym, pod wpływem
nagłego impulsu, zdecydowałem się zejść na ląd i spojrzeć na
Japonię jeszcze jeden, ostatni raz.
Złapałem jakąś taksówkę polującą w dokach na klienta i
kazałem się zawieźć na handlową ulicę Motomachi - byłem, w
końcu, bona fide, turystą. Stamtąd, w miarę jak zapadał
zmierzch, powędrowałem do dzielnicy chińskiej, do
restauracji, w której podawano surowe ryby. Po raz ostatni
zjadłem kolację, na którą składały się paski oleistego mięsa
tuńczyka na kulkach ryżu i flaszeczka sake. Około dziesiątej
wróciłem na "Lubekę".
Do tamtej pory nie spotkałem na statku nikogo oprócz
chłopca okrętowego, Klausa.
Kiedy następnego dnia zbudziłem się na dźwięk gongu
wzywającego na śniadanie, którym podzwaniał ktoś w korytarzu
idący wzdłuż kajut, statek był już daleko w morzu, kołysząc
się łagodnie z lewej burty na prawą i z powrotem w
ponadczasowym rytmie morskiej podróży.
Prędko wziąłem prysznic, oskrobałem twarz i byłem w
jadalni w siedem lub osiem minut później.
Od tej chwili zaczęło się publiczne upokarzanie.
Upokarzanie, które, w szoku pierwszej chwili, odebrałem jako
skierowane wyłącznie do mnie, lecz szybko pojąłem, że
dotyczy w równej mierze ośmiu osób, nas, pasażerów z
biletami, lub ofiar. Była to bowiem zabawa kapitana i
oficerów.
Moja inicjacja w grze nastąpiła prawie natychmiast.
Kapitan, mężczyzna o czerwonej twarzy i mięsistych
dłoniach, podniósł się i przedstawił mnie, Gina Landolfi,
drugiemu oficerowi, Herr Jungerowi (podróżował z córką,
która zajmowała jedną z kajut pasażerskich), głównemu
mechanikowi, Herr Hausmanowi oraz stewardowi Herr
Grunewaldowi, który zajęty był podawaniem śniadania.
Następnie pozostałym pasażerom. Były tam trzy brytyjskie
pary oraz szesnastoletni chłopiec, Japończyk. (Oczywiście,
fakt, że tak wielu Brytyjczyków na raz trafiło się na
niemieckim statku, spowodował znaczne przyśpieszenie tempa
"zabawy"). Winę za tę sytuację przypisuję, po części,
Brytyjczykom, którzy robili wszystko, by przemienić obecnych
tam Niemców w ich własne karykatury. Lecz nie tylko, jak
miałem dopiero odkryć... LECZ NIE TYLKO!
Siedzieliśmy wszyscy przy ogromnym stole, który jak stół
bilardowy, miał wystającą krawędź, zapobiegającą spadaniu
szklanek i talerzy na podłogę. "Lubeka" najwyraźniej nie
miała stabilizatorów.
Mogła żeglować szybciej, wkręcając się gładko między
fale, za to mocno kołysała się na boki. Za moim krzesłem
znajdowało się szerokie okno. Na ścianie przede mną, za
krzesłem kapitana, wisiało pogodne malowidło przedstawiające
pałac Sans Souci w Poczdamie.
- Jedną sprawę muszę postawić zupełnie jasno, panie
Landolfi - powiedział kapitan, a jego twarz zabarwiła się
nagle na buraczkowo. Właściwie to grzmotnął pięścią w stół,
aż zadźwięczały sztućce. - To jest mój statek i tutaj będzie
pan słuchał mnie. Wczoraj został pan zaproszony na kolację.
NIE BYŁO PANA. Na tym statku będzie pan robił to, co ja
rozkażę. Czy to jest jasne? Zawsze uważałem, że Włosi są
nieodpowiedzialni. Czy pan też odniósł takie wrażenie, Herr
Grunewald, w czasie ostatniej wojny? Ach, gdyby nie Włochy. -
Mimochodem wskazał dyżurnemu stewardowi, by nałożył stos
kiełbasek na mój talerz.
Rozmowę przy stole podjęto jak gdyby nie zaszło nic
nadzwyczajnego.
Rozmawiano po angielsku o pogodzie, jaka może przytrafić
się na morzu. Japoński chłopiec nie odzywał się. (Było
jasne, że po angielsku nie mówi prawie wcale, a po niemiecku
bardzo słabo. Ja, znając język japoński, powinienem był
wziąć go pod swoje skrzydła. Jego ojciec, fanatyczny
militarysta, wysyłał go do Niemiec, by tam zdobył
kwalifikacje pilota szybowcowego, zakładając, że przy okazji
nauczy się mówić biegle po niemiecku. Pechowo jednak dla
gorliwego młodzieńca nikt na statku nie posługiwał się
niemieckim. Tego pierwszego ranka, widząc jak mnie skarcono
- lecz nie rozumiejąc ani słowa - wpatrywał się we mnie
płonąc wrogością jak pilot kamikaze.)
Stwierdzenie, że byłem wstrząśnięty do głębi, byłoby
niedomówieniem. Nie będę szczegółowo opowiadał wszystkich
incydentów, które tak bardzo zakłóciły mój spokój i
udręczyły "japońskiego ducha", że po kilku dniach - mając
przed sobą wieczność i nieskończoną monotonię pustki oceanu
aż do Panamy - straciłem nadzieję na możliwość napisania
choćby jednej strony książki lub skoncentrowania się na
czymkolwiek. Wpadłem w tak wielką rozpacz, że rozważałem
nawet - prawie na serio - czy by nie wypaść za burtę. Zrobić
COKOLWIEK, byleby tylko oddalić się od tego nieszczęsnego
statku-więzienia! (Powinienem wyjaśnić, że ładownie "Lubeki"
tak były obciążone dodatkowymi kontenerami - mocowano je
łańcuchami piętrowo - że z pokładu załogi wystarczyło zrobić
krok, by znaleźć się w oceanie.)
Muszę jednak opowiedzieć kilka incydentów, tło
późniejszych wydarzeń.
Jak już wspomniałem wcześniej, brytyjscy pasażerowie - z
których dwoje odbywało na "Lubece" podróż dookoła świata,
zaś czworo dołączyło w Kolombo - oraz niemieccy oficerowie
zaangażowani byli w amatorskie przedstawienie, dramat
odtwarzający sceny z czasów drugiej wojny światowej.
Pasażerowie grali role brytyjskich oficerów,
przetrzymywanych (wraz z ich paniami) pod strażą brutalnie
uprzejmego komendanta, zdecydowanych zachwiać jego pozycją
za pomocą licznych acz subtelnych aktów sabotażu - takich
jak na przykład dowcipne powiedzonka, których kapitan nie
był w stanie do końca zrozumieć.
Drobna, ale hardego ducha pani Hetherington zapytała
pewnego razu Herr Grunewalda, zupełnie przypadkiem i
niewinnie, czy w czasie gdy służył w brunatnych koszulach,
nauczył się kroku defiladowego; i czy to jest trudne? Ani
się obejrzała, a już podstarzały steward wyrzucał przed
siebie nogi w hitlerowskim marszu paradując przez cały salon
- dokładnie wtedy, gdy przypadkiem pojawił się tam kapitan.
Lecz ten "niewinny" brytyjski dowcip otrzymał ripostę;
nieco później wszyscy widzieliśmy, jak główny mechanik
podniósł prawą rękę przed kapitanem w nazistowskim
pozdrowieniu - a kapitan odpowiedział podobnie. Niemcy na
swój własny sposób również byli subtelni, chociaż w
odosobnieniu, na środku Pacyfiku, gdzie raz tylko jeden
statek pojawił się z daleka na horyzoncie, zabawa ta stawała
się aż nazbyt prawdziwa.
Do tego stopnia, że gdy jakiś statek rzeczywiście
przepływał obok nas w dwa tygodnie później, wszyscy
pasażerowie brytyjscy - a ja wraz z nimi - przypadliśmy do
burty wymachując rękami i krzycząc "Na pomoc! Na pomoc!
Ratujcie nas!" Nikt, rzecz jasna, na drugim statku nie
słyszał naszego wołania; za to kapitan "Lubeki" usłyszał je
aż nadto dobrze i zbiegł do nas z mostku kapitańskiego w
napadzie bezsilnej wściekłości.
Zazwyczaj posiłki były dla kapitana i oficerów czasem
odwetu. Ponieważ nie mogli nas głodzić - opłaciliśmy
przecież wyżywienie, a oni postawili sobie za punkt honoru,
byśmy otrzymali równowartość co do centa - postanowili nas
UTUCZYĆ... Karmili nas jak strażnicy więzienni
odpowiedzialni za zdrowie grupy głodujących sufrażystek.
Kapitan walił pięścią w stół podkreślając swym ulubionym
gestem wagę słów.
- To mięso było niezłe - wołał do Herr Grunewalda. - Co
to było? (Mógł sobie pytać. Mięso, które jedliśmy,
dostarczano, głęboko zamrożone, prosto z Niemiec. Nie
wierzyli w aprowizację w obcych portach, takich jak Kolombo
czy Jokohama. Czy była to wieprzowina, jagnina czy wołowina,
wszystkie smakowały tak samo.) - Przynieść więcej mięsa dla
wszystkich!
W stosunku do mnie była to wymyślna tortura zważywszy
moje upodobanie do subtelności kuchni japońskiej. Szkodziło
również pani Hetherington, która miała słaby żołądek, ale
trzymała się dzielnie. Lecz był to dopiero wstęp do
doskonalszego jeszcze, sadystycznego rytuału, który kapitan
ustanowił w każdy niedzielny poranek zamiast nabożeństwa.
Zwoływano nas na godzinę jedenastą na górny pokład; załoga
zbierała się na pokładzie dolnym. Na haku połączonym z wagą
zawieszano płócienne siedzenie. Byliśmy publicznie ważeni.
Odczytywano głośno wagę danego dnia oraz dla porównania tę z
zeszłego tygodnia, z notesu kapitana. Za każdym razem załoga
wiwatowała lub gwizdała, zależnie od tego, czy - lub o ile
- pasażer przybrał na wadze. (W istocie bardzo szybko
zaczęliśmy wszyscy systematycznie tyć, z wyjątkiem tylko
dzielnej pani Hetherington, która, jak przypuszczam,
zwracała każdy posiłek po powrocie do swej kajuty. Szkoda,
że ja nie opanowałem jogi w takim stopniu.)
Pomysłowym wytłumaczeniem takiego procederu, w odpowiedzi
na mój sprzeciw, była rzekomo konieczność zadeklarowania
"wagi trapowej" "Lubeki" władzom Panamy, by zezwoliły one na
przejście przez Kanał. Kapitan spełniał więc tylko
metodycznie swoją powinność. Jak można było spierać się z
takim - tak, tak - przebłyskiem geniuszu?
Kapitan może i "wypełniał rozkazy" swej własnej,
natchnionej inwencji, lecz na statku zdecydowanie panował
nieład. To, że my, pasażerowie, próbowaliśmy podkopać jego
autorytet, było ironią, bowiem wśród załogi, która uważała
kapitana za niezrównoważonego tyrana i obłudnego służbistę,
autorytet ten był już mocno nadszarpnięty. Nie wolno było
zapraszać kobiet na statek, a kapitan - w drodze do Japonii
- wziął sobie pasażerkę do łóżka. Japonkę. Kochankę na rejs.
Jakby dla wyrażenia oburzenia załogi na takie krzyżowanie
ras - lub ich zazdrości - chiński kucharz, jedyny
niearyjczyk w załodze, "wypadł za burtę" gdzieś na Oceanie
Indyjskim. "Lubeka" zawróciła i zgodnie z regulaminem
krążyła w poszukiwaniu przez kilka godzin, lecz ciała nie
znaleziono. Podejrzewaliśmy oczywiście, że został wyrzucony
nocą za burtę.
Pod pokładem wybuchały walki, a jeden mężczyzna,
pozbawiony przednich zębów, przebywał w areszcie.
Nastawienie załogi tego statku do ludzi Wschodu było dla
mnie udręką, bynajmniej nie dlatego, że mnie, Włocha
(gorzej, bo Sycylijczyka), uważano za kogoś w rodzaju
europejskiego Azjaty: śniady, pobudliwy i niesolidny.
Kolejną torturą, zaraz po męczarni posiłków, było hobby
Herr Jungera - amatorskie filmy z jego życia rodzinnego,
które wyświetlał w salonie po kolacji, aby nas "rozerwać".
W tej sprawie nie mieliśmy wyboru. Nie można było wycofać
się do kajuty, aby z kopią "Dudnienia fal w Horikawie"
Chikamatsu zwinąć się na łóżku. Pani Granger, która wraz ze
swym mężem opływała świat tanim kosztem na pokładzie
"Lubeki" (gorzko tego żałując), usiłowała uniknąć jednej
projekcji protestując, że widziała te filmy już dwukrotnie i
robiąc kąśliwe uwagi na temat jakości filmoteki w tym
pływającym obozie jenieckim. Wtedy kapitan dosłownie dorwał
ją w swoje łapy, wykręcił jej ramię na plecy, po czym -
rechocząc jowialnie - zaprowadził do salonu i posadził w
fotelu.
Drugi oficer, Herr Junger, był wielkim mężczyzną o
posiwiałych, szaleńczo rozwianych, naelektryzowanych
włosach. W czasie drugiej wojny światowej pływał na
krążowniku "Graf Spee". Żonę zawsze zostawiał w domu. W tej
podróży wyjątkowo towarzyszyła mu córka. Rejs dookoła świata
był dla niej podarunkiem z okazji dwudziestych pierwszych
urodzin. Przyjęcie z szampanem miało odbyć się na dzień
przed Panamą - wtedy właśnie wypadała data urodzin - a my
wszyscy byliśmy, oczywiście, zaproszeni. Fraulein Junger
była dość ładna i miała sporo wdzięku; uroczo potrząsała
główką, kiedy była zniecierpliwiona. Posiadała wszelkie
zalety, tak mi się zdawało, mieszczańskiej GEMUTLICHE
HAUSFRAU.
Herr Junger podróżował z jednym jeszcze, nieodłącznym
kompanem. Był nim groteskowy, czerwono-niebieski gipsowy
krasnal ogrodowy o imieniu Friedolin - maskotka i powiernik
drugiego oficera.
Wszystkie filmy opowiadały o przygodach Friedolina. Świat
widziany okiem ogrodowego krasnala - co zdawało się
sugerować, że w głębi serca Herr Junger był sentymentalny.
(Ale nie śpieszyłbym się z uogólnieniami na temat cech
narodowych. Stereotyp jest jak przekleństwo.)
- Oto - oświadczał Herr Junger - są piramidy. A to jest
Friedolin. - I dzięki doskonałości jego kamery obydwa
obiekty były równie ostre. Friedolin wydawał się tak samo
wielki jak Wielka Piramida.
Lecz gorsze jeszcze miało nadejść. Friedolin, ze swym
czerwonym nosem i wielkim brzuchem napęczniałym od mięsa i
piwa - ten obleśny Nibelung - okazał się mieszaniną
złośliwej lubieżności, aryjskiej dumy i skłonności do
okrutnych psikusów.
Jedna z filmowych sentencji pokazywała wieśniacze łodzie
otaczające "Lubekę" w jakimś azjatyckim porcie. Właśnie
wtedy drugi oficer rozkazał spłukać pokłady i opróżnić
okrętowe ścieki. Jakżeż zaśmiewał się Friedolin siedząc
bezpiecznie na relingu jak na grzędzie i patrząc jak
miejscowi, żółci obszarpańcy biorą przymusową kąpiel. Fakt,
że ludzie ci mieli prawdopodobnie religię, pałace, filozofów
i przedstawienia symboliczne trzy tysiące lat wcześniej, nie
miał dla Friedolina znaczenia. Jego pojęcie o sztuce było
daleko bardziej wymagające.
Ujęcie: azjatycka ulica; śliczne, smukłe kobiety ubrane w
GHEONGSAM oddalają się od kamery; Friedolin puszcza oko na
widok rozkołysanych bioder i nóg ukazujących się w wysoko
rozciętych spódnicach. Kamera przybliża - jak na fotografii
- jedną parę nóg i prowadzi ją aż do końca egzotycznej
ulicy.
- Aha! - wykrzyknął Herr Junger - tej Friedolin nie
dostał. To ta, która umknęła!
Częstował nas wieloma takimi obrazkami; zdjęciami
azjatyckich kobiet, z których większość nie miała należeć do
Friedolina. Chociaż niektóre...
Dawał nam do zrozumienia, że Friedolin zaspokajał swe
żądze w rozmaitych burdelach azjatyckich, choć, oczywiście,
w obecności pań nie mogło to być nic prócz aluzji.
To wszystko, w pewien sposób, tłumaczy fakt, że kapitan
wziął sobie japońską pasażerkę, aby nie dać się prześcignąć
krasnalowi drugiego oficera.
Najgorszy ze wszystkich był obraz tratw w jakiejś
zatoce. Na tratwach głodujący wietnamscy uciekinierzy,
których spokojnie obserwuje Friedolin.
- Ta zbyt chuda dla Friedolina - komentował Herr Junger.
Friedolin nie był wcale wiarołomny. Tak do końca nie były
to przecież istoty ludzkie.
Kamera pokazuje w zbliżeniu zrozpaczoną twarz kobiety,
która pomimo wszystko zachowała urodę.
- O, ale z tą mógłby się zabawić!
Fraulein Junger interesowała się filmami, lecz zupełnie
inaczej niż Friedolin. Odkryłem to pewnego dnia, gdy
podekscytowana rozmawiała ze mną przez chwilę na pokładzie.
Miała ze sobą kamerę ojca i właśnie wybiegła zrobić kilka
ujęć. Herr Junger posłał kogoś z załogi biegiem do jej
kajuty z wiadomością, że "Lubeka" zderzyła się z małym
wielorybem.
Rzeczywiście, "Lubeka" na poziomie linii wodnej miała
bardzo pękaty dziób. Choć można by sądzić, że ostrzejszy
kształt prułby wodę łatwiej, było jednak inaczej. Taka
"grucha" lepiej rozpraszała przeszkody przed statkiem. A w
parze z brakiem stabilizatorów zaoszczędzała, zapewne, jeden
dzień w całej podróży - przynosząc korzyści właścicielom.
Mały wieloryb rzeczywiście roztrzaskał się o tę "gruchę" i
pozostał już gdzieś tam pod burtą. Z miejsca przy relingu,
gdzie staliśmy, samo zwierzę nie było widoczne, ale jego
krew odznaczała się bardzo wyraźnie. Długie, czerwone
pasma krwi opływały nas mieniąc się w błękitnej wodzie
Pacyfiku ku zachwytowi Fraulein, stanowiły bowiem przepiękny
kontrast kolorystyczny.
- Ooo! - wykrzykiwała filmując zawzięcie.
Brakowało tylko Friedolina. Fraulein Junger zlekceważyła
krasnala. Nie przyniosła go z kajuty ojca i nie dała nasycić
oczu widokiem krwi.
Szkoda. Mój łokieć byłby z rozkoszą, przypadkiem,
zepchnął Friedolina do morza. Dokładnie tak, jak zepchnięto
chińskiego kucharza. (Choć podejrzewam, że konsekwencje
takiego "przypadku" mogłyby być dla mnie fatalne. Nie topi
się bezkarnie bóstw domowych innego człowieka.)
- Ach - westchnęła rozczarowana, kiedy pasmo krwi
rozpłynęło się w wodzie. Opuściła kamerę.
- Zapomniała pani Friedolina - zauważyłem dość kwaśno.
Wydęła usta.
- Pan nie przepada, zdaje mi się, za filmami mojego ojca.
- Raczej nie. Ale zgodziłbym się wyjątkowo z Friedolinem,
że płeć piękną należy oglądać od tyłu.
- Och, to jeszcze nic strasznego. W kraju znam wiele par
bardzo ZŻYTYCH, ale z cudzymi mężami i żonami. Nie potępiamy
tego. Powiedziałabym, że cieszymy się, gdy uda się wyrwać na
wakacje z jednym tylko mężem. Po powrocie wychodzę za mąż -
dodała.
- A więc zażywa pani kuracji wypoczynkowej na zapas?
- Wcale nie! - Zaczerwieniła się na myśl, że posądzam ją
o zamiar zostania kobietą, która sypia z tym i z tamtym,
podczas gdy jej przyszłe zachowanie miało być wzorem
higienicznej poprawności.
- Zastanawiam się jednak po co, będąc u progu małżeństwa,
przeżywać monotonię oceanów tego świata. I to tak długo?
Całe trzy miesiące! Dziwne!
- Skoro pan już o to pyta, Herr Landolfi, i ponieważ
nigdy więcej pana nie zobaczę po zejściu z tego statku,
wytłumaczę to panu. - Fraulein Junger poprawiła włosy, które
rozwiewał wiatr.
Powinienem dodać, że jej twarz o różowych policzkach,
jasnobłękitnych oczach i zadartym nosku okolona była
krótkimi, czarnymi lokami. Buzia jak z bombonierki.
- Wyglądam jak mała MADCHEN, prawda? Aby zostać żoną
mojego Carla i wejść w towarzystwo, którym się otacza,
powinnam prezentować się dojrzalej. Chcę być kobietą. Ci
jego znajomi, ich żony i kochanki...! Wysłał mnie w tę
podróż, bym dorosła. Kiedy wrócę, będę wyglądała zupełnie
inaczej.
- Ale jak? - chciałem wiedzieć.
- Zobaczy pan. Na przyjęciu urodzinowym.
- Proszę, niech mi pani powie teraz. Jestem
zaintrygowany.
- Nie byłoby niespodzianki i popsułoby mi całą zabawę.
- A tylko zabawa się liczy, prawda? (PODOBNIE JAK SMUGI
KRWI W MORZU, pomyślałem.) - Proszę mi powiedzieć. Nie
zdradzę sekretu nikomu.
Ustąpiła.
- No, dobrze. Ojciec ma dla mnie niezwykły prezent.
Perukę z długich czarnych włosów. Będę ją nosić, kiedy wrócę
do kraju, na swój ślub. Będę światową kobietą.
- Ale... przecież chyba każdy może kupić perukę? Mogłaby
pani kupić sobie jakąś w Niemczech i założyć następnego
dnia.
- Nie. Nie rozumie pan. W towarzystwie wyśmiano by mnie.
To byłoby zbyt nagłe DIE VERWANDLUNG... przeobrażenie. Takie
już są zasady naszej małej etykiety. Muszę sama wywalczyć
moje długie włosy. To musi być trofeum. Prawdziwa zdobycz.
Tak jest ze wszystkim. Opalenizna spod ultrafioletowej lampy
to zwyczajne OSZUSTWO.
- Chce pani powiedzieć, że to tak jak indiański skalp.
- O TYM nie pomyślałam! - zaczęła się oddalać.
- Proszę poczekać! Więc wszyscy pani znajomi umówią się i
"uwierzą" (z braku lepszego zajęcia...), że wyhodowała pani
takie długie włosy w czasie rejsu?
- Czy zauważył pan - zaczęła rozmarzonym głosem -
wszystkie te piękne włosy w filmach mojego ojca? Marnują się
tylko u tych kobiet, ale tylko rasy Wschodu mają tak silnie
rosnące włosy. I dlatego mogą je sprzedawać, a potem hodować
sobie nowe.
- Prawdopodobnie sprzedają swoje włosy, ponieważ głodują
- zaprotestowałem rozdrażniony. - Sprzedają je perukarzom,
ponieważ jest to jedyny sposób, w jaki mogą zdobyć nieco
pieniędzy na woreczek ryżu. To chyba gorsze niż sprzedawanie
ciała. Sprzedają życie - lata spędzone w czasie, gdy włosy
rosły. To jest...
- Ach. Tak pan myśli?
- To nie są owce, proszę pani.
Zrobiła grymas jakby zaraz miała się rozpłakać.
- Powierzyłam panu mój sekret! A pan mnie karci. Nie jest
pan wcale dżentelmenem.
Lecz ja nic nie mogłem poradzić na to, że przypominały mi
się, zarejestrowane na filmie aliantów, sterty włosów
zgolonych więźniom w obozach koncentracyjnych. Ta myśl
jednak dostarczyła mi pomysłu, jak wybrnąć z sytuacji. Nie
chciałem sprzeczać się z nią. Nie na statku, gdzie była
oczkiem w głowie swego taty.
- No dobrze, ale proszę nie zużyć całej kliszy na morze -
powiedziałem. - Pani ojciec będzie chciał zrobić film z
przyjęcia urodzinowego.
- On ma mnóstwo filmów w swojej kajucie - odparowała. - I
wiele jeszcze wywołanych, których pan nie widział.
Tym razem rzeczywiście zniecierpliwiona i naburmuszona
odeszła do swojej kajuty.
Zgodnie z jej obietnicą - lub groźbą - dwa dni później,
po kolacji z podwójnych porcji cielęciny, odbyła się jeszcze
jedna projekcja.
Zapędzono nas do salonu, zaciągnięto zasłony, przyciemniono
światła. Na ekranie zamigotały białe cyfry, po nich zaś
ręcznie sterowany technikolor.
Na spokojnym, błękitnym morzu unosiła się dżonka
wyładowana ludźmi i ich dobytkiem. Osiemdziesiąt czy też
dziewięćdziesiąt osób tłoczyło się w maleńkiej łodzi, która
cudem do tej pory nie zatonęła.
- To było sześć miesięcy temu - objaśnił Herr Junger. -
Jacyś "ludzie z łódek". Z Wietnamu. "Lubeka" natknęła się na
nich na otwartym morzu. Niestety, nie mogliśmy wziąć ich na
hol. Nasz statek wytwarza zbyt wielkie fale za rufą. Dżonka
byłaby się wywróciła.
Friedolin z bezczelną życzliwością przyglądał się
uciekinierom.
- Nie mogliśmy też przyjąć ich na pokład. Był zastawiony
kontenerami, jak zawsze.
Kamera przeszukiwała dżonkę pokazując z bliska uniesione
w górę twarze. Zatrzymała się dłużej na postaci ubranej w
brudną, podartą spódnicę i bluzkę, nadzwyczaj pięknej
kobiety o długich, czarnych włosach. W miarę jak "Lubeka"
poddawała się kołysaniu fal, Friedolin - usadowiony pewnie w
swym punkcie obserwacyjnym - wydawał się potakiwać.
- Naturalnie daliśmy im jedzenie i wodę oraz
przekazaliśmy drogą radiową ich pozycję. Cały majątek
zrabował im wcześniej patrol komunistyczny albo piraci.
Następne klatki filmu były niedoświetlone i trwały tak
krótko, że zastanawiałem się, czy kamera nie została
włączona przez przypadek - może gipsowymi paluchami
Friedolina? Lub może cała sekwencja została źle wywołana.
Lecz wiem na pewno, że widziałem półnagą kobietę leżącą
na koi. Fala czarnych włosów rozpościerała się wokół niej
jak wachlarz. Wiem również, że w tym właśnie momencie
Fraulein Junger spojrzała w moją stronę.
Następne ujęcie pokazywało dżonkę, oddalającą się poza
spienionym kilwaterem "Lubeki". Było już późne popołudnie,
słońce przesunęło się o kilka godzin. Na rufie dżonki można
było dostrzec łysą postać w łachmanach (może starego
człowieka, może młodej kobiety), przyciskającą do piersi
jakieś zawiniątko tak kurczowo, jakby było całym jej życiem.
Mogło to być dziecko, mogło być pożywienie.
- Mamy nadzieję, że zaholowano ich do portu. Lecz kto by
ich chciał? - westchnął Herr Junger. - Mimo wszystko
nakarmiliśmy ich dobrze. Choć obawiam się, że zbyt wielka
ilość mięsa mogła zaszkodzić ich żołądkom.
- Czy na pewno zostali uratowani? - dopytywała się pani
Hetherington.
- Nie wiem. Nie słyszeliśmy o nich. Tak wiele dżonek
dryfuje po chińsich wodach. To wina komunizmu. My
spełniliśmy swój obowiązek.
- Biedne duszyczki, lecz co można zrobić? - zastanawiała
się pani Hetherington. - W naszym kraju też jest zbyt wielu
emigrantów. Trzeba być litościwym, ale oni dezorganizują
gospodarkę.
Przez chwilę zdawało się, że zmowa milczenia połączyła
niemieckich oficerów i brytyjskich pasażerów. Zastanawiałem
się, czy tylko ja jeden oglądałem prawdziwy przebieg
wydarzeń...
Byliśmy na morzu już całą wieczność. Przepłynęliśmy
największą nieskończoność, jaką można znaleźć na Ziemi. Lecz
następnego dnia mieliśmy wpłynąć na szlaki Panamy i ujrzeć
inne statki oczekujące wraz z nami na przejście Kanału.
I tak nadszedł dzień urodziń Fraulein. Skończyła
dwadzieścia jeden lat.
Uroczystość miała rozpocząć się o zmierzchu, jak tylko
słońce zanurzy się za horyzontem. Sygnałem do otwarcia
szampanów nie miały być fajerwerki wystrzeliwane w
niebo. W tym miejscu, u zbiegu tak wielu szlaków, mogłyby
zostać mylnie odebrane jako SOS rozbitków. Nie fejerwerki
więc, lecz "zielony błysk", szczególne zjawisko naturalne,
które tego wieczora mieliśmy nadzieję ujrzeć. (Gdyby nie
wystąpiło, to trudno. Nie miało aż tak wielkiego
znaczenia...) W bezchmurne, spokojne, upalne dnie, takie jak
tamten na Pacyfiku, jeśli obserwuje się horyzont zaraz po
zanurzeniu się północnego bieguna słońca, z przyczyny
jakiejś atmosferycznej osobliwości wzdłuż linii horyzontu
rozbłyska na sekundę lub dwie jaskrawe, zielone światło.
Zebraliśmy się wszyscy, by nań oczekiwać: pasażerowie,
oficerowie i Fraulein. Widzieliśmy już taki błysk, choć
słaby, ze trzy razy w czasie ostatnich kilku tygodni.
Wypatrywanie go nabrało "mistycznego" znaczenia. Jak gdyby
ten błysk światła pędził z Azji, przez cały Pacyfik, by
zrównać się z nami. Gdybyśmy mogli zjawisko to sfilmować i
wyświetlić w zwolnionym tempie, zobaczylibyśmy w nim pagody
i dżungle, pola ryżowe, górę Fudżi i Angkor Wat - oceaniczny
odpowiednik mirażu pustynnego lub gór widzianych z daleka.
- Tak! - krzyknęła pani Hetherington, wskazując zupełnie
niepotrzebnie kierunek, bowiem nam wszystkim oczy aż
wychodziły z orbit.
Był to najsilniejszy ze wszystkich dotychczasowych
błysków. I zaraz zniknął. Pierwszy szampan wystrzelił
natychmiast; struga piany przeskoczyła burtę.
Wkrótce szklanki były pełne, a kapitan wygłosił krótką mowę.
Wypiliśmy toast na cześć Fraulein Junger, a ona cieszyła się
- buzia z bombonierki była cała w uśmiechach.
Herr Junger wyjął okrągłe pudło jak na kapelusze i
wręczył je Fraulein.
Fraulein rozerwała wstążkę pozwalając jej sfrunąć do
morza. Rozwinęła się jak czerwony wąż pędzący w stronę rufy.
Z pudła Fraulein wyjęła długą, czarną perukę. Lśniące i
bujne włosy.
- Oooch! - wykrzyknęła i pomknęła do kajuty przymierzyć
ją przed lustrem. Wróciła po pięciu minutach odmieniona.
Wtedy przyjęcie rozpoczęło się na dobre.
Wszyscy wypiliśmy za dużo, nawet Brytyjczycy.
Na szczęście lub nieszczęście, nadszedł czas kolacji. Dla
odzyskania równowagi.
- Poczekajcie - zawołała Fraulein, kiedy zajmowaliśmy
miejsca przy stole. Pieszczotliwie pogładziła swe nowe,
długie włosy. - Nie chcę mieć na nich soku z mięsa.
- Sosu - poprawił ją kapitan. - FLEISCHSAFT znaczy po
angielsku sos.
- Oczywiście - zgodził się jej ojciec. Na tę szczególną
okazję przyniósł Friedolina i umieścił pośrodku stołu, by
prezydował. Friedolin był niepocieszony. - To jest
nadzwyczajna peruka dla nadzwyczajnej córki. Nie jakaś tam
zbieranina z włosów wielu osób. Kupiłem ją specjalnie dla
Ciebie, LIEBCHEN. Dobrze zapłaciłem tej kobiecie.
Fraulein pobiegła założyć swoje nowe włosy w kajucie, a my
usiedliśmy do stołu.
Dwie minuty później wróciła z niezadowoloną miną.
Policzki miała pobladłe. Nadal nosiła perukę.
- Nie mogę jej zdjąć! - przyjrzała się po kolei
brytyjskim pasażerom. - Co to za dowcip! Kto nalał do środka
kleju?
- Nonsens - powiedział Herr Junger. - Dotykałaś jej
wewnątrz przed założeniem. Zdejmuje się z łatwością.
- Ale ona nie chce zejść.
- Pozwól, może jest nieco za ciasna.
Próbował zdjąć perukę, podczas gdy Herr Grunewald kręcił
się niecierpliwie, by już podawać wieczorne mięso. Ojciec
Fraulein mocował się z głową córki, aż krzyknęła z bólu.
- Przestań!
- Ciągnie cię chyba za twoje własne włosy? - spytała pani
Hetherington udając współczucie.
- Nie! - Fraulein złapała się za głowę. - Czuję się
jakbym miała druty w głowie. Wetknięte w mózg. Żywe jak
nerwy. Miesza mi się w głowie. Mam szalone myśli, to nie są
ludzkie słowa. Nie mogę znieść bólu, kiedy mnie ciągniesz.
Peruki nie dało się zdjąć. Zielony błysk z Azji
przytwierdził ją do głowy dziewczyny.
Trzeba było dać Fraulein środek uspokajający i
zaprowadzić ją do łóżka.
Tego wieczora, wyjątkowo, nie było dokładki mięsa, choć
Friedolin obserwował nieudaną uroczystość ani chudszy ani
mniej jowialny niż zwykle.
Peruki nie udało się zdjąć również następnego dnia.
Przywarła jak czarna pijawka.
Dopłynęliśmy do Panamy i unosiliśmy się na szerokiej,
błękitnej przestrzeni wraz z kilkoma innymi statkami
handlowymi, skierowanymi w stronę szczeliny pomiędzy dwoma
Amerykami.
Posadzono Fraulein na pokładzie, w słońcu, o wiele gorętszym
teraz, gdy znajdowaliśmy się blisko lądu. Owinięto ją w
stare prześcieradło, a jednego z członków załogi, elektryka,
który również pełnił obowiązki pokładowego golibrody,
wezwano na górę z nożyczkami, by ściął obce włosy z jej
głowy. Nagle stało się bardzo ważne, by wyrzucić do oceanu
wszystkie pasma, aż do ostatniego, jeszcze po tej stronie.
Aby odpłynęły z powrotem do Azji, zanim "Lubeka" porzuci
Pacyfik dla innego morza.
Kiedy fryzjer zrobił pierwsze cięcie, Fraulein
straszliwie krzyknęła.
- Nie! - wyrwała mu nożyczki, po czym złapała się za
głowę. - Jaki ból! One żyją! To tak jakby mi ktoś przypalał
ciało ogniem! Te włosy żyją! Zapuściły korzenie. Ona nie
żyje. Wiem, że nie żyje. Ale żyje w nich. Jej dusza spłynęła
we włosy jak Samson i jego siła!
Potem mówiła przez chwilę jakby rozmawiała ze sobą dwoma
głosami, w dwóch językach.
To nie mogło być prawdą, a jednak... Przerażeni, nie
wiedzieliśmy, co robić ani co powiedzieć. Może błagać o
przebaczenie. Kogoś, czyjego języka nie znało żadne z nas.
Przełożyła Ewa Łodzińska
IAN WATSON
Brytyjski pisarz, którego opowiadania wielokrotnie
drukowaliśmy na naszych łamach. Ostatnie z nich to "Smok
Gaudiego" w "NF" nr 8/91. Tym razem przedstawiamy nieco
starszy utwór Watsona. Fascynacja i lęk przed obcością były
częstym motywem w literaturze SF. Ale obcość nie zawsze musi
być utożsamiana z pochodzeniem z innej planety.