Medaliony Zofia Nałkowska


Medaliony Zofia Nałkowska

WSTĘP - krytyce i pisarze o „Medaliony”

Zofia Nałkowska debiutowała w epoce Młodej Polski. Już wtedy charakteryzowała ją wewnętrzna dyscyplina racjonalnego myślenia, precyzja i elegancja słowa pisanego, dociekliwość w tropieniu i ustalaniu związków, jakie łączą człowieka z rzeczywistością zewnętrzną, współczesną i historyczną. W latach dwudziestolecia międzywojennego, a więc w okresie, kiedy ostatecznie wykształcił się podstawowy zespół problemów i udoskonalił zakres środków pisarskich właściwy jej twórczości dojrzałej, Nałkowska jako autorka „Granicy” stała się współtwórczynią tego nurtu polskiej prozy, który odchodząc od stylistyki modernizmu i ekspresjonizmu, zwracał się ku tradycjom powieści realistycznej i czerpał z osiągnięć dwudziestowiecznej europejskiej powieści psychologicznej. Jednak i tu zaznaczyła się odmienność pisarstwa Nałkowskiej: swoista nadbudowa świadomości intelektualno-filozoficznego komentarza nad obrazem, kreowanie autonomicznej rzeczywistości powieściowej utkanej wprawdzie z precyzyjnej obserwacji społeczno-obyczajowej i politycznych realiów, ale uzupełnionej intelektualną diagnozą, co sprawiało, że wymiarowi konkretnemu przydany został sens uniwersalizujący, paraboliczny; unowocześnienie i wysubtelnienie analizy psychologicznej.

Nałkowska w „Medalionach” przezwyciężyła własne pisarskie osiągnięcia, odrzuciła to, co było „literaturą”: wtórnością obrazu literackiego wobec rzeczywistych przeżyć i doznań ludzi poddanych działaniu hitlerowskiej machiny śmierci. W „Medalionach” pisarka stała się równorzędną, ale i bardziej doświadczoną, bo o całe minione życie i bagaż przemyśleń intelektualnych, partnerką pisarzy najmłodszych, dla których lata wojny i okupacji stanowiły równocześnie pierwsze wielkie doświadczenie życiowe. Dawny relatywizm moralny, wszelkie usiłowania, aby wytyczyć granice między „dobrem” i „złem” ustąpiły w „Medalionach” wstrząsającemu w swej powściągliwości - wolnej od stylizacji i sentymentalizmu - przeświadczeniu o tragiczności świata, w którym „ludzie ludziom zgotowali ten los”, w uświadomieniu - jakiego zła dopuścić się może człowiek „dobry” w sytuacjach zmuszających do rezygnowania z najtrwalszych - zdawałoby się - ideałów i wartości. Dlatego wartość „Medalionów” mierzy się także miarą pisarskich przezwyciężeń!

Naczelną cechą pisarstwa Nałkowskiej jest: nieustanny wysiłek poznawczy, diagnostyczna przenikliwość myśli, towarzyszące szczegółowej obserwacji konkretu w poszukiwaniu i ustaleniu ich ponadindywidualnych, uogólnionych znaczeń - od jednostkowej biografii aż po syntetyzujące ujęcie losu ludzkiego.

„Skromna książeczka” Nałkowskiej, pisana bezpośrednio niemal po zakończeniu działań wojennych, wiosną i latem 1945 roku, zajmuje szczególne miejsce w obfitym i zróżnicowanym dorobku tzw. literatury obozowej. Zachowując autentyzm faktów i głęboko osobisty charakter przeżyć indywidualnych, właściwy prozie dokumentalnej czy wspomnieniom, zarówno zakresem obserwacji, jak i sposobem ich uszeregowania i zhierarchizowania wykracza poza tryb zwykłej sprawozdawczości. Wprowadza natomiast takie konstrukcje myślowe i literackie, które jednostkowe doświadczenia uogólniają i nadają im walor obiektywny. Jednocześnie wpisana w relację faktograficzną problematyka moralna, czujność i protest wobec spustoszeń, jakich faszyzm dokonał w psychice ludzi poddanych jego działaniu, a także - jakże wcześnie! - zasygnalizowane przeświadczenie, że są przeżycia, których czas nie zamaże, które pamięć przechowa - wyznaczają zarazem kierunek dociekań, podjęty przez pisarzy pokolenia najmłodszego, Tadeusza Borowskiego i Tadeusza Różewicza.

٭٭٭

„Ludzie ludziom zgotowali ten los”. Pod tym lapidarnym wstrząsającym wstępem do „Medalionów” - dedykacja: „Prezesowi komisji Badania Zbrodni Hitlerowskich w Łodzi, ślad tej wspólnej pracy...Zofia Nałkowska”. Autorka powiedziała : „Nic nie wymyśliłam”. Z opowieści informatorów stawały przed nami tak potworne obrazy pogardy życia ludzkiego, że ogarniała nas, do czego przyznała się Nałkowska, jakaś chęć ucieczki od wstrząsających wrażeń, nakazująca zatkać uszy, domagająca się milcząco zaprzestania narracji nie na miarę wytrzymałości ludzkiej. Nie chciało się wierzyć oczywistości. To wykraczało poza pojęcia człowieka o zdrowych zmysłach. Prawda nie przenika tak łatwo do mózgu, że chyba to jakaś ludzka samoobrona, że widząc nawet na własne oczy pokruszone człowiecze kości, resztki tego potwornego spichrzu, ślady po piecach krematoryjnych, to czarne pudło śmierci, broni się od przyjęcia tej oczywistej prawdy. Mózg po prostu w imię samoobrony nie dopuszcza takich potworności. Te dowody dopiero ujawniają wstrząsającą nagość rzeczywistości.

٭٭٭

Skromny w rozmiarach tom Nałkowskiej „Medaliony” jest jednak tak uderzającym zjawiskiem literackim, że zmusza krytyka, by najpierw wyzwolił się od sądu: cóż to za wspaniała książka! Tych kilkadziesiąt stron oszczędnej prozy, tak ściśliwej i zwartej, jakby wydobytej spod prasy wszystkich ciśnień obozowej grozy, to na pewno najbardziej wartościowy artystycznie i przejmujący moralnie dokument, przeciwstawiony tej grozie przez nasze piśmiennictwo powojenne.

Nie ma nic bardziej kuszącego, ale też i niebezpiecznego jak temat okrucieństwa i obozów. Czy umiemy odróżnić, nawet u najlepszych, pokąd sięga ich kunszt pisarski, a gdzie się rozpoczyna żywe, nieprzetrawione mięso tematu? Nałkowska nie daje się wciągnąć w lej owego tematu. Staje na jego brzegach, obchodzi z wolna i dociekliwie poszarpaną linię spustoszenia uczynionego przez okupację w ludzkich sercach, a jeśli nawet pochyla się nad głębią, to z twarzą czystą od czadu tych okrutnych lat. W tym temacie i dyskrecji jest jej wielki zwycięstwo artystyczne. Po „Medalionach” proszę przeczytać którekolwiek z opowiadań Zalewskiego czy Bratnego, zrozumiecie, co znaczą słowa o twarzy wolnej od czadu..

٭٭٭

Nałkowska osiąga wrażenie powszechności przedstawionych przez siebie wydarzeń. Wynik, jakiego nikomu z piszących o okupacji nie udało się osiągnąć w sposób prosty, a mistrzowski.

Fakty, tylko fakty - lecz ujęte przez wielki artyzm, tak, że każdy z nich, nie zatracając niczego ze swej jednostkowej i jednokrotnej wyrazistości, daje obraz typowy, staje się syntezą.

٭٭٭

Technika Nałkowskiej jest przy swojej przejrzystości bardzo misterna. Jednopłaszczyznowy świat okrucieństwa i barbarzyństwa niemieckiego - przy dokładniejszej analizie - okazuje się kilkuwarstwową kondygnacją, która przecinając się wielokrotnie, tworzy wypukłą i doskonale bryłowatą, trójwymiarową całość. Mamy w tej całości niejako trzy warstwy, trzy wymiary tej rzeczywistości.

Jedna warstwa to bezpośrednio w pierwsze osobie, podawane relacje uczestników koszmarnych wydarzeń. Jest to pierwsza, podstawowa rzeczywistość widziana na pół ślepymi oczyma tych prostych ludzi różnej narodowości i płci, ale tego samego pochodzenia klasowego: dzieci ludu. Wszyscy oni ujawniają tylko najdostępniejsze im fragmenty przeżyć, wszyscy, pełni spokoju i rzeczywistości, jaki jest im dostępny, a którego związku z całością nie ogarniają i nie usiłują ogarnąć.

Pomiędzy warstwy opowiadań, włożonych w usta zeznających, wdziera się inna warstwa, odautorski komentarz: wymiar obiektywnej rzeczywistości. Nałkowska konkretyzuje tło i urealnia obraz przedstawionego świata.

Ten upiorny spokój zewnętrznej rzeczywistości w połączeniu z wewnętrznym światem przesłuchiwanych, zawierającym tylko zastygłe szczątki zobojętniałych już przeżyć, stwarza przejście do trzeciej rzeczywistości.. Namiętność, oskarżenie, trzymane na uwięzi artystycznego umiaru, są jak dynamit zmagazynowany w warstwach podziemnych, który wybucha, kiedy przyłożyć do lont myśli. Trzecia rzeczywistość Nałkowskiej nie leży na powierzchni. Mieści się poza tekstem. Jest to rzeczywistość myśli, która zbiera odłamki zaobserwowanych scen i przeżyć, unieruchamia je w rzeźbionym kształcie medalionów, po czym naucza rozumieć i potępiać. Ten trzeci wymiar, który wyrasta z dwóch poprzednich, cząstkowych, jest już wymiarem całości. Ogarnia całość wojennej rzeczywistości szerzej niż by to zdołał uczynić najbardziej skrupulatny i dokładny reportaż. Przemawia milczeniem. Milczenie ma wartość tam, gdzie najmocniejsze nawet słowo będzie za słabe.

٭٭٭

Już na pierwszy rzut oka widać, że wiedza o epoce w „Medalionach” powstaje z sumowania się, nakładania się na siebie surowych, konkretnych, ostro zarysowanych obrazów mających walor autentyczności. W opisie tych sytuacji nie ma żadnej ekspresji, patetycznych wyrazów współczucia dla mordowanych, lirycznych refleksji, zbyt rozległego komentarza autorskiego. Wszędzie dominuje rzeczowa, pozornie beznamiętna, ścisła relacja o zdarzeniach, protokolarny opis miejsc, ludzi, ich zachowania się. Zestawienie obrazów bardzo często na zasadzie kontrastu, miało w swoim założeniu być, i było rzeczywiście, najbardziej wymowne.

٭٭٭

Nikt dotąd nie opisał Niemców tak, jak to uczyniła Nałkowska w „Medalionach”. Nie spotykamy niebieskookich cherubinów z panieńską cerą i kańczugiem w ręku, jasnowłosych esesmanów z twarzami pięknych diabłów. Maniera okupacyjnej prozy przedstawiająca hitleryzm jako rodzaj skrzyżowania Walhalli z piekłem, została nam oszczędzona. Niemcy w książce Nałkowskiej należą raczej do dziedziny rzeczy niż zjawisk istotnie ludzkich. Opisywani są tą samą techniką rejestracji szczegółów, barwy, wyglądu. Zapewne ci dobroduszni starsi panowie kryją w sobie straszliwe zagadki. Ale, aby zbliżyć się do nich, nie ma, zdawałoby się, innej drogi niż obserwacja.

Pytanie, dlaczego tak było, nie jest postawione. Sprawa ogranicza się do tego, jak było. Autorka staje w „Medalionach” przed człowiekiem bezradna, pojmując jak gdyby z góry, że zagadek zawartych w tym świecie psychologią jednostki wytłumaczyć się nie da. Jest to pierwsza książka Nałkowskiej, w której człowiek nie jest penetrowany przez pisarkę, lecz tyko opisany - jak mur, pod którym się ginie, lub narzędzie śmierci. Zważywszy na dotychczasową twórczość Nałkowskiej, ów gest wyrzeczenia przed penetracją psychologiczną człowieka wojny wydaje się tym bardziej zaszczytny. Twórczyni powieści psychologicznych, ukazujących człowieka w jego rozległym, skomplikowanym wymiarze wewnętrznym, rezygnuje w swym pierwszym powojennym tomie z dziedziny tak sobie podległej i opanowanej z tak niezwykłym kunsztem - na rzecz uznania sił ponadindywidualnych, które rządzą psychologią ludzką. Siłom tym podporządkowała świat rzeczy i ludzi w „Medalionach”, świat - nie rozsądzony, lecz opisany gruntownie i przejmująco w kilku statycznych obrazach. Siły te pozostają jednak anonimowe. Nie próbuje autorka ich nazwać.

٭٭٭

Jarosław Iwaszkiewicz tak napisać do Zofii Nałkowskiej: „Jak poławiacz pereł z odmętu tej nocy wyniosłaś prawdziwy klejnot umiaru, inteligencji, zrozumienia, analizy - i stworzyłaś z niego instrument najpoważniejszego oskarżenia ludobójstwa i faszyzmu”.

PROFESOR SPANNER.

Narracja tego opowiadania jest prowadzona na początku przez prawdopodobnie byłego więźnia obozu.. Opowiada on tak:

Tego rana byliśmy tam po raz drugi. Tym razem towarzyszyło nam dwóch starszych panów. Ci przyszli w charakterze „kolegów” Spannera - obaj profesorowie, obaj lekarze i uczeni. Jeden wysoki, siwy, o twarzy szczupłej i szlachetnej, drugi równie duży, ale przy tym tęgi i ciężki. Jego pełna twarz wyrażała dobroduszność i jakby zatroskanie. Skromny nie tynkowany domek z cegły stał w rogu podwórza, na uboczu. Naprzód zeszliśmy do rozległej, ciemnej piwnicy. W pochyłym świetle, idącym od dalekich, wysoko umieszczonych okien, umarli leżeli jak wczoraj. Ich ciała nagie, białokremowe, młode, podobne do twardych rzeźb, były w doskonałym stanie, mimo że czekały tu już od szeregu miesięcy na chwilę, w której wreszcie przestaną być potrzebne. Leżeli jak w sarkofagach, w cementowych długich basenach z uniesionymi pokrywami - wzdłuż, jedni na drugich. Głowy mieli odcięte od torsów tak równo, jakby byli z kamienia. Mijaliśmy jeden za drugim baseny pełne trupów, a obaj cudzoziemscy panowie, lekarze, lepiej od nas rozumieli, co to znaczy. Na potrzeby Instytutu Anatomicznego przy uniwersytecie wystarczyłyby zapas czternastu trupów. Tu było ich trzysta pięćdziesiąt. Dwie kadzie zawierały same głowy bezwłose, odcięte od tamtych ciał. Dalej były znowu baseny z umarłymi, a później kadzie z ludźmi przeciętymi na pół, pokrajanymi na części i odartymi ze skóry. Poza tym w podziemiu obejrzeliśmy jeszcze parę basenów pustych. Oznaczały, że zapas trupów, potrzebnych żyjącym, był niedostateczny, że istniał zamiar powiększenia całej imprezy. Później z obu profesorami przeszliśmy do czerwonego domku i tam widzieliśmy na wyziębłym palenisku ogromny kocioł, pełen ciemnej cieczy. Ktoś obyty z terenem uchylił pokrywy i pogrzebaczem wyciągnął na wierzch ociekający płynem, wygotowany tors człowieczy, odarty ze skóry. Na półkach oszklonej szafy leżały rzędem wygotowane czaszki i piszczele. Widzieliśmy też skrzynię, a w niej ułożone warstwami - oczyszczone z tłuszczu, spreparowane cienko płaty skóry ludzkiej. Wreszcie na wysokim stole kawałki mydła białawego i chropowatego i parę metalowych, powalanych zeschłym mydłem foremek. Nie wchodziliśmy już tym razem na strych po drabinie, aby oglądać tam zalegające wysoko polepę zsypisko czaszek i kości. Wyszliśmy razem z profesorami, którzy od razu odłączyli się od nas i prowadzeni przez kogoś nieznajomego udali się w swoją drogę.

Przed Komisją zeznaje człowiek młody, chudy i blady, przyprowadzony na badanie z więzienia. Mówi jednak po polsku, tylko z akcentem obcym. Mówi, że jest gdańszczaninem. Na wojnie dostał się do niewoli i uciekł. Rzecz na ogół dzieje się w Gdańsku. Niemiec zamieszkał u jego matki, gdy ojca zabrali do obozu koncentracyjnego. Ten Niemiec dał mu pracę w tutejszym Instytucie Anatomicznym. I tak dostał się do prof. Spannera. Prof. Spanner pisał książkę o anatomii i wziął go na preparatora trupów. Ta oficyna była wykończona w roku 1943 na Palarnię. Spanner wtedy postarał się o maszyny do oddzielania mięsa i tłuszczu od kości. Z kości miały być robione kościotrupy. W roku 1944 profesor Spanner kazał, żeby studenci odkładali tłuszcz z trupów osobno. Studenci mieli także powiedziane, żeby skórę całkiem czyściutko już odjąć, później tłuszcz czysto, później według książki preparatorskiej muskuły aż do kości. Tłuszcz wybierany przez robotników z talerzy później leżał całą zimę, a później, jak studenci wyjeżdżali, był przez pięć - sześć dni wyrobiony na mydło. Spanner odjechał w styczniu 1945. Jak odjeżdżał, kazał nam tłuszcz zebrany w semestrze dalej wypracować, kazał nam porządnie mydło i anatomię robić i sprzątać, żeby ludzko wyglądało. Mydło z receptu zawsze się udawało. Tylko raz się nie udało. To ostatnie, co leżało w Palarni na stole, ono nie jest udane. Produkcja mydła odbywała się w Palarni, kierował nią sam doktor Spanner ze starszym preparatorem von Bergen. Trupy przywozili naprzód z domu wariackiego, ale później nie starczało tych trupów. Wtedy Spanner rozpisał wszędzie do burmistrzów, żeby trupów nie grzebać, tylko że przyśle po zwłoki Instytut. Dopiero jak w gdańskim więzieniu wystawili gilotynę, to już było dosyć trupów. W więzieniu była uroczystość poświęcenia gilotyny. Podobno święcił ksiądz niemiecki. Ale później Spanner chciał trupów z głowami, nie chciał rozstrzelanych, za dużo koło nich było roboty, zawsze zaśmiardły. Spanner chował zawsze trupy na zapas. Trupy przecięte wpół są dlatego, że całe nie chciały wejść do kotła, nie chciały się zmieścić. Człowiek jeden da tłuszczu może z pięć kilogramów. O produkcji mydła miał nikt nie wiedzieć. Spanner zabronił mówić nawet studentom. Mydło gotowe brał doktor Spanner i on nim dysponował. Opowiadający to wszystko człowiek nie wiedział, że robienie mydła z tłuszczu ludzkiego jest przestępstwem. O tym poinformowała go Komisja. Na koniec przesłuchania powiedział: Każdy się bał tym mydłem myć na początku. Obrzydzenie było do tego mydła. Zapach miało niedobry. Spanner bardzo się starał, żeby ten zapach ustał. On pisał do chemicznych zakładów, żeby przysłali olejki. Ale zawsze było czuć, że to nie takie mydło. Z początku nawet jeden kolega widziałem, miał dreszcz, że można tym się myć. W domu mama też się obrzydzała. Ale się dobrze mydliło, więc go używała do prania. Ja się przyzwyczaiłem, bo było dobre... W Niemczech, można powiedzieć, ludzie umieją coś zrobić z niczego...

Po południu wezwaliśmy obu starszych profesorów - lekarzy, kolegów Spannera, na przesłuchanie. Na zapytanie, czy znając Spannera z jego działalności naukowej, mogli byli przypuścić, iż jest to człowiek zdolny do wyrabiania mydła z ciał umarłych skazańców i jeńców, każdy odpowiedział inaczej.:

- Tak, mogłem był to przypuścić, gdybym wiedział, że taki otrzymał rozkaz. Było bowiem wiadomo, że był karnym członkiem partii.

- Owszem, mogłem to przypuścić. Z tego mianowicie powodu, że Niemcy przeżywały wówczas wielki brak tłuszczów. Więc wzgląd na stan ekonomiczny kraju, na dobro państwa mógł go do tego skłonić.

DNO

Jest siwa, raczej ładna, zaokrąglona i miękka. Jest bardzo zmęczona. Przeszła takie rzeczy, w które nikt by nie uwierzył. I ona sama nie uwierzyłaby także, gdyby nie to, że jest to prawda. Jest matką, która straciła dwoje dzieci. O mężu nic nie wie. W Ravensbruck męczyli ją i innych. Znęcali się zastrzykami, wyrabiali na kobietach praktyki, otwierali rany. Przed obozem była wraz z córką dwa miesiące na Pawiaku. Co tam wyprawiali i jaki robili zbrodnie na ludziach! Zastrzyki, ściąganie krwi dla żołnierzy i dopiero wieszali albo brali na rozstrzał. Nigdy nie wzięli zdrowego człowieka na rozstrzał, tylko z nim przedtem wszystko zrobili. Jest widoczne, że wiele przemilcza. Mówili też o tych szczurach... Więźniowie sami musieli rano wynosić trupy z pakamery. Miały ręce i nogi związane, wyjedzone wnętrzności. Niektórym jeszcze biło serce... Kobieta mówi dalej: Mnie tak nie męczyli, tylko tyle, że mnie bardzo bili. Strasznie bili, gumową pałką. Jak zasłoniłam twarz rękami, to mi tą pałką wybili palce. Strasznie się bałam, że coś powiem, jak mnie za bardzo bolało, jak mi się robiło mdło. Ale jakoś sobie postanowiłam, jakoś tak się zawzięłam i nie powiedziałam nic. Potem były w fabryce amunicji, gdzie pracowały po 12 godzin przy maszynach. Spały w lagrze. Budzili je o 3 rano, nie było światła, po ciemku wstawały, piły czarną kawę bez cukru i jadły chleb. Od 4 do 5.30 był apel na dworze. Potem było pół godziny drogi do fabryki, tak żeby zdążyć na 6. Obiad dawali w fabryce - zupa z liści czy czegoś podobnego. Rano i wieczór czarna kawa bez cukru i do tego 10dag chleba na cały dzień. Straszny był głód. Praca była ciężka, ciągle w dymie i gorącu. Jak któraś nie wyrobiła swojej ilości, to były katowane. Jeżeli któraś źle posłała łóżko albo kubek po kawie źle umyła, bo nie było wody i było przecież ciemno, to wtedy musiała iść do bunkru albo musiała stać 12 godzin na mrozie czy na deszczu. Gestapówki chodziły, pilnowały i śmiały się z nas, że marzniemy - opowiada dalej kobieta. Sukienki miałyśmy letnie, były i pasiaki takie zwyczajne, rękawy do łokci, gołe nogi. Na plecach miałyśmy naszyte krzyże na ukos. Przez ten czas 2 razy ogolili mi głowę do skóry i tak musiałam iść na mróz. Nic nie wolno było włożyć na głowę, zaraz bili. Chodaki nam dali drewniane. Takie miałyśmy sine nogi. To zimno było strasznie wytrzymać. Słabe umierały. Trupy składali do bunkrów. I do tych samych bunkrów właśnie zamykali za każde najmniejsze przewinienie, jeść nie dali, nie pozwolili się niczym okryć, całą noc na gołej ziemi. Dopiero rano wołali na apel, stały na apelu osobno, żeby się któraś z nimi chlebem nie podzieliła. Esmanki bardzo tego pilnowały. Kobieta ciszej dodała: A jednak coś jadły. Raz jedna ruszała ustami. I jedna miała zakrwawione paznokcie. To było strasznie karane, ale one tam w nocy jadły mięso z tych trupów! Na koniec kobieta opowiada o transporcie, w którym jechała do Ravensbrucku w wagonach bydlęcych: Po sto nas załadowali do wagonu, jedna ciasno stała koło drugiej. Ani wody, ani możności wyjścia, wszystko tak na stojąco, po nogach. I tak spałyśmy na stojąco, nie mogłyśmy usiąść z samej ciasnoty. I tak jechałyśmy 7 dni. Po drodze postawili nas na bocznym torze. Pociąg stał 3 godziny. Wtedy zaczęłyśmy wszystkie wyć do wody nieludzkimi głosami. Bo wieźli nas w tym zaplombowanym wagonie w upał, byłyśmy mokre od potu, czarne na twarzy od kurzu, ubranie na nas śmierdziało, nogi miałyśmy ubabrane w gnoju. Więc zaczęłyśmy wyć jak zwierzęta. Odplombowali nas i jak nas zobaczył niemiecki oficer, to jego oczy zrobiły się okrągłe ze zdziwienia, ręce rozciapierzył ze strachu, tak się nas przeląkł. Dali nam wody i wypuścili na tory. Natychmiast kazał otworzyć męskie wagony, ale tam było gorzej, bo kobiet było tylko 1500, a mężczyzn ze 4000. Więc w każdym wagonie było ich po 30, 40 uduszonych na śmierć! Wtedy do samego Ravensbrucku już nas nikt nie otwierał. Żadna się nie udusiła, ale kilka zwariowało. Nie wyzdrowiały później, zaraz po przybyciu na miejsce je rozstrzelali.

KOBIETA CMENTARNA

Autorka opisuje swoje spotkani z kobietą, która przychodzi na cmentarz i opiekuje się grobami. Ich rozmowa wygląda następująco: Co pani jest? Czy pani chorowała? Kobieta odpowiada, że nic jej nie jest, tylko że ludzie wcale teraz tutaj nie mogą żyć. Mieszkania mamy wszyscy zaraz koło muru, to u nas wszystko słychać, co się u tamtych dzieje. Już teraz każdy wie, co to jest. Do ludzi strzelają po ulicach. Palą ich w mieszkaniach. Po nocach takie krzyki i płacz. Nikt nie może spać, jeść, nikt nie może wytrzymać. Czy to jest przyjemnie tego słuchać? Za chwilę wyjaśnia: To także przecież ludzie, więc ich człowiek żałuje. Ale dla nas lepiej, jak ich Niemcy wyniszczą. Oni nas nienawidzą gorzej niż Niemców. I każdy powie pani to samo, kto ich zna. Że niechby tylko Niemcy wojnę przegrały, to Żydzi wezmą i nas wszystkich wymordują. Nawet same Niemcy to mówią i radio też mówiło... Nie można tego wytrzymać. Najgorsze jest to, że dla nich nie ma żadnego ratunku. Tych, których się bronią, oni zabijają na miejscu, a tych, co się nie bronią, wywożą samochodami i tak samo na śmierć. Podpalają ich w domach i nie dają wyjść. Matki zawijają dzieci w co tam mają miękkiego, żeby ich mniej bolało, i wyrzucają z okna na bruk. A później wyskakują same.. Niektóre skaczą z dziećmi na ręku. I nawet jak tego nie widać, to my słyszymy. To słychać tak jakby coś miękkiego klapnęło. Wciąż tak wyskakują, wolą skoczyć, niż się za życia spalić w ogniu.

Autorka kończy opowiadanie następująco: Rzeczywistość jest do zniesienia, gdyż jest niecała wiadoma. Dociera do nas w ułamkach zdarzeń, w strzępach relacji. Wiemy o spokojnych pochodach ludzi idących bez sprzeciwu na śmierć. O skokach w płomienie, o skokach w przepaść. Ale jesteśmy po tej stronie muru.

Kobieta cmentarna widziała to samo i słyszała. I dla niej jednak rzecz tak przeplotła się z komentarzem, że zatraciła swą rzeczywistość.

PRZY TORZE KOLEJOWYM

Opowiadanie opisuje transportowanie więźniów do obozów. Ludzie wiezieni długimi pociągami w zaplombowanych wagonach do obozów zniszczenia uciekali niekiedy w drodze. Ale niewielu się na taką ucieczkę ważyło. Wymagało to odwagi większej, niż tak bez nadziei, bez sprzeciwu i buntu jechać na pewną śmierć. Ucieczka udawała się niekiedy. Jedynym sposobem było wyłamanie desek z podłogi wozu. W ciasnocie stłoczonych ludzi, zgłodniałych, cuchnących i brudnych, rzecz wydawała się prawie niewykonalna. Jednak nawet ci - zbyt słabi i lękliwi - którzy nie mogli marzyć o ucieczce, rozumieli, że innym trzeba to ułatwić. Odchylali się, przywierali do siebie, unosili pouwalane nawozem stopy, by otworzyć drogę do wolności innym. Podważenie deski z jednej strony już było początkiem nadziei, trzeba ja było oderwać zbiorowym wysiłkiem. To trwało godziny. A wtedy zostawała do oderwania druga i trzecia deska. Potem trzeba było przez wąską szczelinę wypełznąć, dopaść osi i w tym uczepie przepełznąć rękami do miejsca, w którym skok dawałby prawdopodobieństwo ratunku. Ludzie wpadali pod koła i często ginęli na miejscu.. Albo łamali ręce i nogi, wydani w tym stanie na wszelki okrucieństwo wroga. Tym, którzy ważyli się zestąpić w huczącą, rozpędzoną, łomoczącą czeluść, było wiadomo, na co idą. Kobieta leżąca przy torze należała do odważnych. Była trzecią z tych, którzy zestąpili w otwór podłogi. W tej samej chwili nad głowami podróżnych rozległa się seria strzałów. Jadący mogli teraz patrzeć na ciemne miejsce po wyrwanych deskach, jak na otwór grobu. I jechać spokojnie dalej w stronę własnej śmierci, która czekała ich u kresu drogi.

Gdy się rozwidniło, kobieta ranna w kolano, siedziała na zboczu rowu kolejowego, na wilgotnej trawie. Ktoś zdołał uciec, ktoś dalej od toru, pod lasem leżał bez ruchu. Uciekło kilku, zabitych było dwóch. Ona jednak została tak - ani żywa, ani umarła. Gdy znalazł ją było sama. Ale powoli nadchodzili ludzie z różnych stron. Rzecz nie nasuwała wątpliwości. Jej kręte, krucze włosy były rozczochrane w sposób zbyt wyraźny, jej oczy przelewały się zbyt czarno. Do niej nie odezwał się nikt. Czas był wzmożonego terroru. Za danie pomocy lub schronienia groziła pewna śmierć. Jednego młodego człowieka poprosiła, aby przyniósł jej z apteki weronalu. Dała pieniądze, ale on odmówił. Chwilę leżała, usiadła, poruszyła nogą. Ręce miała zakrwawione. Ten wyrok śmiertelny na nią, uwięzły w jej kolanie, tkwił tam jak gwóźdź, którym przybita była do ziemi. Ponownie poprosiła tego młodego człowieka, aby kupił jej tym razem wódki i papierosów. Wyświadczył jej tę przysługę. Dziewczyna leżała pośród ludzi, ale nie liczyła na pomoc. Leżała jak ranne zwierzę na polowaniu, którego zapomniano dobić. Była pijana, drzemała. Nieprzeparta była ta siła, która odgradzała ją od nich wszystkich pierścieniem przerażenia. Mijał czas. Podeszli policjanci zobaczyć, co jej jest. Zażądała, aby ją zastrzelili. Nie byli zdecydowani. Odeszli. Ostatecznie nie chcieli spełnić jej żądania. Znowu ludzie przystawali, informowali się nawzajem, co się wydarzyło. Jedna z kobiet powiedziała, że zabili tej kobiecie męża, a ją samą trafili w kolano, i że gdyby było bliżej lasu, to by było łatwiej ją gdzie wziąć, ale tak na ludzkich oczach - nie ma sposobu. Tak więc nikt nie zapragnął zabrać jej stąd przed nocą ani wezwać lekarza. Nic takiego nie było przewidziane. Szło już tylko o to, aby tak lub inaczej umarła. Gdy otworzyła oczy o zmierzchu, nie było przy niej nikogo, prócz dwóch policjantów, którzy wrócili i tego jednego młodego człowieka, który wyświadczył jej przysługę. Znowu powiedziała, żeby ją zastrzelili. Drożyli się jeszcze i spierali. Spod uchylonej powieki zobaczyła, jak policjant wyjął rewolwer z futerału podał nieznajomemu. Ludzie, małą grupką stojący dalej, widzieli, że nachylił się nad nią. Usłyszeli strzał i odwrócili się ze zgorszeniem - Już mogli lepiej wezwać kogo, a nie tak. Jak tego psa.

Gdy zrobiło się ciemno, wyszło dwóch ludzi, żeby ją zabrać. Myśleli, że śpi. Ale gdy jeden wziął ją pod plecy, zrozumiał od razu, że ma do czynienia z trupem. Leżała tam jeszcze całą noc i poranek

- Ale dlaczego on do niej strzelił, to nie jest jasne - mówił opowiadający. - Tego nie mogę zrozumieć. Właśnie o nim można było myśleć, że mu jej żal...

DWOJRA ZIELONA

Nieduża kobieta z czarną przepaską na oku stanęła przy ladzie. Jej równie drobny i cokolwiek dziwny towarzysz z czarnymi wąsikami zażądał dla niej okularów. Kobieta ta przez kilka lat była w obozie. Autorka przeprowadza rozmowę z tą kobietą u niej w mieszkaniu. Kobieta ta jest sama, obecnie sprząta i pilnuje mieszkania, w którym ma być żydowskie ambulatorium. Ma kilku życzliwych ludzi wokół siebie, którzy jej teraz pomagają - chcą kupić jej okulary i wstawić zęby, ale to nie jest rodzina. Jej mąż został zabity około1943 w lagrze. Dzieci nie mieli. Kobieta ma 35 lat, tylko że nie wygląda na swój wiek - bez 1 oka, bez zębów. Nazywa się Dwojra Zielona. W 1942 całe miasto Janów Podlaski wywieźli do Międzyrzecza, gdzie byli wszyscy Żydzi z lubelskiego województwa. Co 2 tygodnie wywozili stamtąd ludzi do Treblinki. Jak była akcja, to schowała się na strychu. Oko straciła 1 stycznia 1943 roku. Była zabawa u Niemców - zastrzelili 65 ludzi. Strzelali na ulicy, na śniegu, o 6 rano. Wchodzili do mieszkań. Kobieta chciała uciekać, ale wyskoczyła przez okno. Myślała, że się zabiła, ale dostała strzał w oko. Zabrali ją do szpitala. Chciała popełnić samobójstwo, oko wypłynęło całe, na uchu tez miała ranę. Potem, jak ją podleczyli, sama poszła ze swoimi do Majdanka. Powiedziała, że jak miała umrzeć, to wolała umrzeć razem z innymi, nie sama. W Majdanku dawali trochę chleba i zupy. Bili. Esmanka Brygida biła kijem po głowie. Potem poszła do pracy do fabryki amunicji. Tam nie dostała bicia ani razu, ale była za to selekcja - kto miał zwolnienie od pracy, był chory, to od razu zabijali. Ona miała tylko jedno oko i na nim zrobił się taki jęczmień jak wrzód. Była ślepa, ale pracowała, żadnego dnia nie opuściła, nie poszła do doktora. Bała się. Zęby natomiast wyrwała sobie (miała złote), aby kupić za nie chleba. Trzynaście miesięcy robiła w tej fabryce. Potem fabrykę przenieśli do Częstochowy, bo się Ruscy zbliżali. 17 stycznia przyszli Sowieci, esmani uciekli szesnastego. W Częstochowie było 15 tysięcy Żydów. Zostało 5 tysięcy, resztę powieźli do Niemiec. Były takie zapisy i według tego wywozili ludzi. Majstrzy ich pilnowali. Żeby jeszcze parę godzin Sowieci nie przyszli, byłoby po nich Byli już ustawieni na ulicy, ale Sowieci przyszli i majstrzy uciekli. Więźniowie cieszyli się bardzo, bo byli wolni. Witali Sowietów, ale nie krzyczeli, ani nic - nie mieli siły.

WIZA

Autorka wysłuchuje relacji kobiety, która była Żydówką, ale przeszła na katolicyzm jeszcze w początkach wojny, gdy się bardzo męczyła, oglądając tyle niesprawiedliwości i okrucieństwa. Myśl o mękach Pana Jezusa pomogła jej łatwo to znieść. Miała polskie nazwisko i polskie papiery, w obozie była jako Polka, nie jako Żydówka. Opowiada autorce o tym, co to znaczyło w obozie iść na wizę. Wiza to była łąka pod samym lasem. Wszystkie kobiety na rozkaz musiały wychodzić na wizę na cały dzień, ponieważ w blokach odbywało się sprzątanie i czyszczenie. Takie sprzątanie trwało kilka dni. I codzienne te kobiety musiały wychodzić na wizę. Stały tam w październiku, na zimnie, w deszczu, bez jedzenia, bez żadnej roboty. Kobiety te były różnej narodowości - Francuzki, Holenderki, Belgijki, dużo Greczynek, Polki i Rosjanki. Kobieta dodaje, że zawsze, gdy była bita, to modliła się,, aby nie czuć nienawiści. Nic więcej. Na wizę wyganiali przez cały tydzień, każdego dnia. Stały tam ściśnięte, żeby się ogrzać. Wszystkie starały się być w środku, dla ciepła, żadna nie chciała zostać na skraju. Cały tydzień wyganiali, aż do selekcji. Pewnego dnia Greczynki śpiewały na tej wizie hymn narodowy. Nie po grecku, ale po hebrajsku żydowski hymn... Śpiewały w słońcu bardzo pięknie, głośno i mocno, jakby były zdrowe. Ale to nie była fizyczna siła, bo przecież one właśnie były najsłabsze. To była siła tęsknoty i pragnienia. Na drugi dzień była selekcja. Gdy Polka przyszła jak co dzień na wizę - wiza była pusta.

CZŁOWIEK JEST MOCNY

Swoja opowieść opowiada Michał P. Opisuje pałac, którego już nie ma, bo został wysadzony w powietrze w tym samym czasie, gdy w pobliskim słynnym lesie Żuchowskim spłonęły 4 krematoria. Pałac był użyty jako dekoracja, jako brama architektoniczna wiodąca z życia do śmierci. Grał rolę metafory w tym obrzędzie, który odbywał się tu przez długi czas. Ludzie zmęczeni drogą, jeszcze żywi, jeszcze będący sobą, we własnych ubraniach, podróżnych, mijali jedną bramę i drugą i wjeżdżali na wewnętrzny dziedziniec rezydencji. Wstępowali tłumnie do wnętrza pałacu, mogąc jeszcze mniemać, że według napisu nad wejściem, wchodzą do Zakładu Kąpielowego. Po pewnym czasie, przebywszy w poprzek wnętrze gmachu, ukazywali się na ganku po jego stronie przeciwnej już tylko w bieliźnie - niektórzy jeszcze z kawałkiem mydła i ręcznikiem w dłoni. Wbiegali bezładnie po kładce w czeluść ustawionego tyłem do pałacu, wielkiego jak wagon towarowy, auta gazowego. Drzwi hermetyczne zatrzaskiwały się z łoskotem... Teraz dopiero ludzie o innym przeznaczeniu, siedzący w piwnicach pałacowych, mogli usłyszeć wielki krzyk przerażenia. Zamknięci w pułapce wołali na pomoc. Po kilku minutach, gdy krzyki ucichły, maszyna odjeżdżała. O czasie właściwym na jej miejsce przychodziła nowa.

Michał P. - Żyd opowiada, że w styczniu 1942 zabrali go z Ugaju wraz z innymi Żydami zdolnymi do pracy do Chełmna. Po przyjeździe przepędzili ich do piwnicy. Na ścianie było napisane po żydowsku: Kto tu przychodzi, każdy ma śmierć. Na drugi dzień zawołali go, aby wynosić z innymi ubrania. Te ubrania pozostawiali więźniowie przywiezieni, którzy myśleli, że idą do kąpieli. Niemcy wyganiali ich tylko w bieliźnie przez ganek do tego gazowego auta. Potem Michał P. dowiedział się, że w lesie zakopują ludzi uduszonych. Zgłosił się tam do pracy, bo myślał, że z lasu można uciec. Zabrali zatem 30 Żydów do lasu Żuchowskiego do pracy, dali łopaty i kilofy. O 8 rano przyjechał pierwszy samochód z Chełmna. Niemcy odskoczyli od auta - po otwarciu ze środka poszedł ciemny dym. Potem weszło do auta trzech Żydów i oni wyrzucali trupy na ziemię. Potem dwóch Żydów podawało trupy dwóm Ukraińcom. Oni byli w ubraniu cywilnym. Wyrywali obcęgami złote zęby trupom, z szyi im ściągali woreczki z pieniędzmi, z rąk zegarki, obrączki z palców. Obszukiwali trupy bardzo, aż do obrzydliwości. Po obszukaniu trupów kładli je do rowu, na przemian, jednego głową przy nogach drugiego, bardzo ciasno, aby się dużo zmieściło. Do lasu przyjeżdżał dzienni transport uduszonych trzynaście razy, w jednym samochodzie szło na raz 90 osób. Od początku Michał P. namawiał się z drugim, żeby uciec. Ale ludzie byli za bardzo przygnębieni. Przy pracy bili ich, żeby szło prędzej. Jak który za powoli pracował, to kazali się położyć twarzą na trupach z rewolweru strzelali mu w tył głowy. Raz przyjechało do lasu Żuchowskiego trzech obcych Niemców. Rozmawiali z oficerami SS, oglądali razem zwłoki, śmiali się i odjechali. Przy Michale P. duszono Żydów z Ugaju, z Izbicy, Cyganów z Łodzi, Żydów z getta łódzkiego. Żydzi łódzcy sami zapisali się do pracy, aby tylko wyjechać z getta. Jednego dnia z trzeciego samochodu, który przyjechał tego dnia z Chełmna, wyrzucili na ziemię zwłoki żony i dzieci Michała P. Chłopczyk miał 7 lat, dziewczynka 4. Wtedy Michał P. położył się na zwłokach żony i kazał, aby go zastrzelono. Niemiec powiedział jednak: „Człowiek jest mocny, może jeszcze dobrze popracować”. I bił go drągiem, dopóki nie wstał. Wtedy też namówił się z jednym, żeby uciec w drodze. Udało się mu. We wsi schował się do stodoły, głęboko w sianie. Michał P. przeżył.

DOROŚLI I DZIECI W OŚWIĘCIMIU

Jeżeli objąć myślą ogrom przyśpieszonej śmierci, jakiej miejscem - niezależnie od działań wojennych - stały się tereny Polski, to obok zgrozy najsilniejszym uczuciem, jakiego doświadczamy, jest zdziwienie. Uduszono i spalono te nieprzebrane masy ludzkie w trybie najstaranniej przemyślanej, zracjonalizowanej, sprawnej i udoskonalonej organizacji. Nie dziesiątki tysięcy i nie setki, ale miliony istnień człowieczych uległy przeróbce na surowiec i towar w polskich obozach śmierci. Żydom aresztowanym we Włoszech, w Holandii, w Norwegii i w Czechosłowacji Niemcy obiecywali doskonałe warunki pracy w obozach Polski, uczonym zapewniano stanowiska w instytutach badań naukowych. Pewnej grupie Żydów darowano na własność bogate polskie miasto przemysłowe Łódź. Przy tym zalecano im, by zabierali ze sobą tylko rzeczy najcenniejsze. Gdy transport więźniów przybywał na miejsce przeznaczenia, ludzie wysiadali z wagonów na jedną stronę toru, walizki zaś rzucano w wielkie stosy na drugą. Ponadto w blokach mieszkalnych kazano się wszystkim rozbierać przed wejściem do łazienki i ubrania starannie złożyć. Gdy stamtąd wyszli, nikt z nich ubrania swego nie odnalazł. Jednych wpędzono prawie nagich do komory gazowej lub do hermetycznych samochodów, w których podczas jazdy do krematorium dusili się gazem spalinowym. Inni otrzymywali w zamian łachmany, w których prowadzeni byli do pracy.

Zadaniem politycznym było uwolnienie pewnych terenów od ich mieszkańców, by terenami tymi wraz z ich naturalnym i kulturalnym bogactwem niepodzielnie zawładnąć. Zadaniem ekonomicznym było, aby samo przeprowadzenie tego zamierzenia nie tylko nie przyniosło uszczerbku, nie powodowało żadnych kosztów, ale na odwrót: aby stało się zarazem źródłem, z którego można ciągnąć zyski - po pierwsze w postaci wykonanej pracy przez więźniów dla fabryk przemysłu wojennego, po drugie w naturze, to jest majątku zagarniętym po zmarłych. Tak zamyślona i zrealizowana impreza była dziełem ludzi. Oni byli jej wykonawcami i jej przedmiotami. Ludzie ludziom zgotowali ten los. Jacy byli ci ludzie?

Przed Komisją Badania Zbrodni Niemieckich przesunął się szereg byłych więźniów obozu, ocalałych od śmierci wbrew wszelkiej nadziei. Doktor Mansfeld (prof.uniw.w Budapeszcie) powiedział: „Tylko dlatego mogłem to przeżyć, że ani przez chwilę nie wierzyłem w ocalenie. Gdybym oddawał się złudzeniom, nie miałbym tego moralnego spokoju, który zachował mnie przy życiu”.

Zadaniem tych ludzi w obozie było niesienie pomocy innym wówczas, gdy sami co dnia ocierali się o śmierć, gdy na równi z innymi podlegali wszelkim odmianom udręczenia. Jako lekarze byli Niemcom potrzebni w obozie, to dawało im pewne możliwości ratowania ich ofiar.

Ale ci, którzy własnymi rękami wykonywali ten precyzyjny plan mordu i grabieży, byli także ludźmi. I ludźmi byli ci, którzy rozszerzali ramy rozkazów, którzy mordowali ponad przepisaną normę z amatorstwa. Największym zbrodniarzem w obozie był August Glass, krępy i muskularny, przechadzający się co dnia po blokach kolebiącym się krokiem atlety. Ten upatrzone ofiary bił w nerki w ten sposób, aby nie zostawić śladów, a śmierć następowała po 3 dniach. Inny stawiał stopę na gardle człowieka i miażdżył mu krtań swym ciężarem. Inny zanurzał głowę więźnia w kadzi, tak długo ją trzymając, póki nieszczęsny się nie udusił. Jeden z najbardziej krwiożerczych blokowych, zawodowy złoczyńca, był bardzo wymagający przy apelu i za niedokładne wyczyszczenie ubranie lub butów uderzał gumą, zakończoną ołowiem, po głowie tak celnie, że na miejscu zabijał. Zależało mu na tym, aby mieć na dzień 15 zabitych. Inny dusił rękami przed śniadaniem kilku więźniów, wybierając ich sobie na oko w różnych blokach podczas porannej przechadzki. Niewątpliwie byli to ludzie, którzy mogli to robić, ale robić tego nie musieli. Nadzwyczaj staranna selekcja i dobrze obmyślane systemy wychowawcze dostarczały tego jedynego w dziejach zespołu ludzkiego, który odegrał do końca wyznaczoną rolę. W stadium początkowym partia Hitlera powiększała swój stan czynny, werbując sobie wyznawców spośród szumowin społecznych. Byli tam przestępcy, mordercy i złodzieje, byli sutenerzy. Wychowanie nazistowskie otaczało ich wrodzone instynkty szczególną pieczą. Na specjalnych kursach, często dwuletnich, gdzie szkolono młodzież hitlerowską, odbywały się praktyczne ćwiczenia sadystycznego okrucieństwa. Sadyzm w najmniejszym stopniu nie zmniejsza odpowiedzialności przestępców. Są to wszystko ludzie świadomi swych czynów i ponoszący za nie całkowitą odpowiedzialność.

Dzieci w Oświęcimiu wiedziały, że mają umrzeć. Do uduszenia w gazie wybierano mniejsze, nie nadające się jeszcze do pracy. Selekcji dokonywano w ten sposób, że dzieci przechodziły kolejno pod prętem zawieszonym na wysokości jednego metra i 20cm. Około 600 dzieci, przeznaczonych na uduszenie, trzymano w zamknięciu, nie mając jeszcze kompletu potrzebnego do wypełnienia komory. Dzieci też wiedziały o co chodzi. Uciekały i płakały, krzycząc: „My nie chcemy do gazu! My chcemy żyć!

Doktor Epstein, profesor z Pragi, przechodząc ulica między blokami oświęcimskiego obozu w pogodny poranek letni, zobaczył dwoje małych dzieci jeszcze żywych. Siedziały w piasku drogi i przesuwały po nim jakieś patyczki. Zatrzymał się przy nich i zapytał: - Co tu robicie, dzieci? I otrzymał odpowiedź: - My się bawimy w palenie Żydów.

KONIEC



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Medaliony Zofia Nałkowska
Polski, współczesność, Zofia Nałkowska Medaliony
Zofia Nałkowska Medaliony
Fiszka nr 1 Zofia Nałkowska Medaliony
Zofia Nałkowska Medaliony
Zofia Nałkowska Medaliony
Zofia Nałkowska Medaliony
Zofia Nałkowska Medaliony
Zofia Nalkowska Medaliony
Zofia Nałkowska Medaliony
Medaliony Zofii Nałkowskiej jako arcydzieło pisarskiej powściągliwości., wszystko do szkoly
Streszczenia lektur, Granica, Granica - Zofia Nałkowska
Zbrodnie hitlerowskie w świetle Medalionów Zofii Nałkowskiej
Medaliony Zofii Nałkowskiej jako arcydzieło pisarskiej powściągliwości
XX-lecie 4, W jaki sposób Zofia Nałkowska połączyła w Granicy problematykę społeczno-polityczną z ps
90, Tadeusz Borowski Zofia Nałkowska Gustaw Herling Grudziński - tropienie zła na świecie
Zofia Nałkowska

więcej podobnych podstron