Zelazny Roger Klucze do grudnia kr33


Roger Zelazny

Klucze do Grudnia

Przełożyła:

Bożena Jóźwiak

Jarry Dark, zrodzony z mężczyzny i kobiety zgodnie z normą kotowate Y7, klasa zimnolubne (zmodyfikowana dla planety Alyonal), 3 2-E, opcja GMI, nie był przystosowany do życia gdziekolwiek indziej we wszechświecie poza zagwarantowanym mu miejscem. Można to uważać za błogosławieństwo lub przekleństwo, zależnie od waszego poglądu.

Niezależnie od tego, jakie jest wasze zdanie, oto jak przedstawia się jego historia.

* * *

Zapewne jego rodziców stać było na aparaturę kontrolującą temperaturę, ale na niewiele poza tym. (Żeby czuć się dobrze, Jarry musiał mieć zapewnioną temperaturę nie wyższą niż -50°C). Mało prawdopodobne, by mogli sobie pozwolić na urządzenia kontrolujące ciśnienie powietrza i dostarczające mieszankę gazów niezbędną do utrzymania go przy życiu. Nic nie można było zrobić, jeśli chodzi o symulację grawitacji 3.2-E, więc Jarry potrzebował także codziennej porcji leków i fizjoterapii. Tego również rodzice nie mogli mu zapewnić..

Na szczęście objęła go opcja dla najbardziej poszkodowanych przez los. Dzięki niej miał zapewnioną opiekę zdrowotną i edukację. Zadbano też o to, by żył w dobrych warunkach ekonomicznych i zachowywał sprawność fizyczną.

Ktoś może twierdzić, że Jarry Dark nie byłby bezdomnym kotowatym zimnolubnym (zmodyfikowanym dla planety Alyonal), gdyby nie General Mining Incorporated, która była właścicielem jego opcji. Nie wolno jednak zapominać, iż nikt nie mógł przewidzieć pojawienia się supernowej, która zniszczyła planetę Alyonal.

Kiedy jego rodzice stawili się w Centrum Planowego Rodzicielstwa Publicznej Opieki Zdrowotnej z prośbą o radę i leki dla przyszłego potomka, poinformowano ich o dostępnych obecnie światach i wymaganych na nich formach cielesnych. Wybrali wówczas Alyonal, nabyty niedawno przez firmę General Mining w celu eksploatacji minerałów. Całkiem rozsądnie zdecydowali się też na opcję, to znaczy podpisali umowę w imieniu swojego spodziewanego potomka, który miał się doskonale nadawać do zamieszkania na tej planecie. Kontrakt przewidywał, że pozostanie pracownikiem General Mining aż do osiągnięcia pełnoletniości, kiedy to będzie mógł odejść i poszukać zatrudnienia gdziekolwiek zechce (choć trzeba przyznać, że jego wybór byłby mocno ograniczony). W zamian za tę gwarancję firma General Minung zobowiązywała się zadbać o jego zdrowie, wykształcenie i nieustający dobrobyt, dopóki będzie ich pracownikiem.

Kiedy Alyonal spłonął, wszystkie formy kotowate zimnolubne objęte opcją, a rozrzucone po całej zatłoczonej galaktyce, znalazły się na mocy umowy pod kuratelą General Mining. To dzięki temu Jarry Dark wzrastał w szczelnie zaplombowanym pokoju, gdzie temperatura i skład atmosfery były nieustannie kontrolowane. Ponadto poprzez system telewizji zamkniętej otrzymał pierwszorzędne wykształcenie i przez cały czas miał zapewnione lekarstwa oraz fizjoterapię Również dlatego przypominał w pewnym stopniu dużego, szarego ocelota bez ogona, miał błonę między palcami i nie mógł wyjść zobaczyć, co się dzieje na świecie, bez ciśnieniowego kombinezonu chłodzącego oraz dodatkowej porcji leków.

W całej rojnej galaktyce ludzie zasięgali porad Centrum Planowego Rodzicielstwa, tak że wielu wybrało podobnie jak rodzice Jarry'ego. Dokładnie mówiąc - dwadzieścia osiem tysięcy pięćset sześćdziesięciu sześciu. Trudno, żeby w grupie liczącej sobie ponad dwadzieścia osiem tysięcy pięćset sześćdziesięciu osobników nie znalazło się kilka utalentowanych jednostek. Jerry był jedną z nich Miał niebywały zmysł do robienia pieniędzy. Większość swoich zarobków w General Mining zainwestował w starannie wybrane akcje o charakterze spekulacyjnym (Prawdę mówiąc, po pewnym czasie sam stał się właścicielem znacznego udziału w General Mining)

W pewnym momencie pojawił się człowiek z Galaktycznego Związku Wolności Obywatelskich, wyrażając zaniepokojenie kontraktami przedurodzeniowymi. Jego zdaniem, formy kotowate mogłyby się stać dla Alyonalu świetnym precedensem sądowym (tym bardziej że rodzice Jarry'ego podlegali jurysdykcji obwodu 877., gdzie mogli liczyć na przychylną atmosferę na sali sądowej). Jednak rodzice Jarry'ego sprzeciwili się temu pomysłowi, w obawie, że może przepaść renta z General Mining. W późniejszym okresie sam Jarry również się na to nie zgodził. Nawet wygrana sprawa nie mogła z niego zrobić formy typowej dla planety Z, a tylko to by go interesowało. Nie był mściwy, a poza tym w owym okresie miał już pokaźny pakiet akcji General Mining.

Przebywał teraz w pokoju wypełnionym atmosferą metanu i mruczał, co oznaczało, że myśli. Mrucząc i myśląc, pracował jednocześnie na swoim kriokomputerze. Obliczał właśnie, czym w sumie dysponują wszyscy członkowie nowo utworzonego Klubu Grudnia.

Przestał mruczeć i zastanowił się nad sumą z przeniesienia; przeciągnął się i pokręcił powoli głową. Potem wrócił do swych obliczeń. Kiedy skończył, podyktował przez tubę głosową list do Sanzy Barati, prezesa Klubu Grudnia i swojej narzeczonej. Brzmiał on następująco:

Najdroższa Sanzo!

Tak jak podejrzewałem, dostępne nam fundusze są dalece niewystarczające. Przemawia to tym bardziej za tym, żeby zacząć niezwłocznie. Bądź tak uprzejma i przedstaw moją propozycję komisji gospodarczej, zapoznaj ją z moimi kwalifikacjami i postaraj się o natychmiastową aprobatę. Przygotowałem ogólny raport dla członków (załączam kopię). Jak wynika z przedstawionych liczb, zajmie mi to od pięciu do dziesięciu lat, o ile poprze mnie osiemdziesiąt procent członków. Musisz więc ich naciskać, kochanie. Tak pragnę spotkać cię pewnego dnia w miejscu pod purpurowym niebem.

Twój na zawsze, Jarry Dark, skarbnik.

PS Cieszę się, że podobał ci się pierścionek.

Przez następne dwa lata Jarry podwoił wartość netto Grudnia.

Półtora roku później podwoił ją powtórnie.

Kiedy otrzymał list od Sanzy, wskoczył na swoją trampolinę, odbił się na niej i wylądował nogach po drugiej stronie pokoju, po czym wrócił do przeglądarki i jeszcze raz go sobie puścił. List brzmiał następująco:

Drogi Jarry!

Załączam specyfikacje i ceny pięciu dalszych światów. Zespołowi badawczemu najbardziej podoba się ten ostatni. Mnie również. A co ty sądzisz? Alyonal II? Jeśli tak, to co myślisz o cenie? Kiedy będzie nas stać na taki wydatek? Eksperci twierdzą też, że sto zespołów do zmiany świata może go przekształcić w postać, jaka jest nam potrzebna, w ciągu pięciu do sześciu stuleci. Wkrótce prześlę ci ceny tych urządzeń.

Przybądź i zamieszkaj ze mną, mój ukochany, w miejscu, gdzie nie ma ścian.

Sanza

Tylko rok - odpisał jej - i będę mógł ci kupić świat! Przyślij jak najszybciej wykaz kosztów urządzeń i transportu…

Kiedy przybyły te dane, Jarry zalał się lodowymi łzami. Sto urządzeń zdolnych zmieniać warunki naturalne świata plus dwadzieścia osiem tysięcy łóżek-chłodni plus koszty transportu maszyn i ludzi plus… Za dużo! Poczynił szybkie obliczenia, po czym podyktował do tuby głosowej:

- Dodatkowych piętnaście lat to zbyt długo, kotku. Każ im obliczyć, ile to zajmie, jeśli kupimy tylko dwadzieścia zespołów zmiany świata. Kocham i całuję, Jarry.

* * *

Przez następne dni przechadzał się po swoim pokoju, najpierw w pozycji pionowej, a potem, gdy jego nastrój się pogorszył, na czterech kończynach.

- Mniej więcej trzy tysiące lat - brzmiała odpowiedź. Niech twoje futro będzie zawsze lśniące. Sanza.

- Poddajmy to pod głosowanie, Zielonooka - odparł.

* * *

Szybko! Opisać świat w nie więcej niż trzystu słowach! Wyobraźcie to sobie…

Tylko jeden obszar lądowy zawierający trzy czarne morza o słonawej wodzie. Szare i żółte równiny oraz niebo koloru suchego piasku. Niziutkie lasy z drzewami przypominającymi grzyby przetarte tamponem z jodyną. Nie ma gór, jedynie wzgórza zabarwione na brązowo, żółto, biało i lawendowe Zielone ptaki ze skrzydłami jak spadochrony, dziobem podobnym do sierpu, piórami jak liście dębu i czymś w rodzaju wywiniętej parasolki z tyłu. W górze sześć bardzo odległych księżyców wyglądających w dzień jak plamki przed oczami, w nocy niczym płatki śniegu, a o świcie i zmierzchu jak krople krwi. Trawa koloru musztardy w wilgotnych dolinach; mgły, które w bezwietrzne poranki przypominają białe płomienie, a gdy powietrze jest w ruchu, węże albinosy. Promieniujące rozpadliny niczym pęknięcia na pokrytej mrozem szybie, ukryte pieczary jak łańcuch ciemnych pęcherzy. Siedemnaście znanych niebezpiecznych drapieżników o długości wahającej się od jednego do sześciu metrów oraz gęstym futrze i potężnych kłach. Nagłe burze gradowe spadające z łomotem z czystego nieba, pokrywa lodowa na obu spłaszczonych biegunach. Nerwowe dwunogi wysokości półtora metra, raczej skąpo obdarzone mózgiem, włóczące się po niskich lasach i polujące na larwy oraz na ogromne gąsienice; zielone ptaki, ślepe krety oraz ponure, padlinożerne stwory. Siedemnaście potężnych rzek i chmury jak ciężarne, purpurowe krowy, które szybko przemierzają swoje trasy, żeby lec w połogu poza widzialnym wschodem. Galerie chłostanych wichrem głazów przypominające ściągniętą nagłym mrozem muzykę; noce ciemne jak smoła, tak że giną w nich pomniejsze gwiazdy; doliny na kształt kobiecych piersi lub instrumentów muzycznych; wieczny szron w zacienionych miejscach, a o poranku dźwięki przypominające pękanie lodu, drżenie blaszanek i trzaskanie stalowych powrozów.

Oni jednak wiedzieli, że przemienią to miejsce w raj.

* * *

Najpierw przybyła straż przednia; wyszła na zewnątrz w chłodzonych kombinezonach, zainstalowała po dziesięć urządzeń do zmieniania świata na każdej półkuli i zaczęła zakładać łóżka-chłodnie w kilku największych jaskiniach. Potem z piaskowego nieba nadciągnęli członkowie Klubu Grudnia. Przybyli, zobaczyli i uznali, że to niemal raj, po czym udali się do swoich jaskiń i zasnęli. Ponad dwadzieścia osiem tysięcy form kotowatych zimnolubnych (zmodyfikowanych dla planety Alyonal) przybyło do swojego własnego świata, gdzie miało przespać jakiś czas lodowym i kamiennym snem, by w końcu otrzymać nowy Alyonal. Podczas takiego snu nie masz marzeń sennych, gdyby jednak były, przypominałyby myśli tych, którzy jeszcze nie zasnęli.

- To okropne uczucie, Sanzo.

- Tak, ale to tylko na razie…

- …Mieć siebie nawzajem i własny świat, a nadal musieć żyć jak nurkowie na dnie morza. Czołgać się, kiedy ma się ochotę skakać.

- Ale to tylko na krótko, Jarry, w odczuciu naszych zmysłów to będzie krótki okres.

- Lecz w rzeczywistości to trzy tysiące lat! W czasie naszej drzemki może przyjść i przeminąć cała era lodowcowa. Światy, z których pochodzimy, zmienią się do tego stopnia, że ich nie rozpoznamy, gdybyśmy chcieli tam wpaść z wizytą - i nikt nas nie będzie pamiętał.

- Co chcesz odwiedzać? Nasze dawne cele? Niech sobie reszta światów przemija! Niech nas zapomną w miejscach naszego urodzenia. Jesteśmy ludzkim odrzutem i w końcu znaleźliśmy dom. Cóż więcej się liczy?

- Racja… To będzie zaledwie kilka lat i będziemy razem odbywać nasze kolejki czuwania i pilnowania.

- Kiedy wypada pierwsza?

- Za dwieście pięćdziesiąt lat. Trzy miesiące czuwania

- Jak tu wtedy będzie?

- Nie wiem. Chłodniej.

- Więc wracajmy i chodźmy spać. Jutro będzie lepszy dzień.

- Tak.

- Och, popatrz na tego zielonego ptaka. Unosi się, jakby to był sen…

* * *

Kiedy obudzili się pierwszy raz, przebywali we wnętrzu instalacji do zmieniania świata w miejscu zwanym Martwą Krainą. Tutejszy świat był już nieco zimniejszy, a krańce nieba zabarwiły się leciutko na różowo. Metalowe ściany potężnej budowli były czarne i oszronione. Jednak dla nich temperatura była nadal zbyt wysoka, a atmosfera śmiertelna. Większość czasu spędzali w specjalnych komorach, wychodząc na zewnątrz tylko po to, żeby przeprowadzić konieczne pomiary i skontrolować stan konstrukcji swojego domu.

Martwa Kraina - skały i piasek; żadnych drzew, żadnych śladów życia.

Ląd nadal omiatały straszliwe wichry, gdyż tutejszy świat walczył jeszcze z polem emitowanym przez ich maszyny. W nocy wielkie chmury materii wygładzały i rzeźbiły kamienne galerie. Kiedy wiatr cichł, pustynia lśniła jak świeżo odmalowana, a głazy wznosiły się niczym płomienie pośród światła i śpiewu poranka. Gdy słońce wzbiło się już wyżej i wisiało przez jakiś czas na niebie, znowu zrywał się wicher, zasnuwając dzień ciemnobrązową mgłą. Po odejściu porannego wietrzyska Jarry i Sanza przyglądali się często Martwej Krainie ze swojego ulubionego, wschodniego okna na drugim piętrze instalacji, skąd widzieli machający im głaz przypominający nieco zdeformowaną formę typową. Potem leżeli na zielonej kanapie, którą przyciągnęli z parteru. Czasami się kochali, słuchając narastającego znów wiatru, albo Sanza śpiewała, a Jarry prowadził swój dziennik lub przeglądał poprzednie zapiski notatki o przyjaciołach i nieznajomych sprzed wieków. Często sobie mruczeli, ale nigdy się nie śmiali, bo nie wiedzieli jak.

Wyglądając pewnego ranka przez okno, zauważyli podążającego w ich kierunku jednego z dwunogów zamieszkujących normalnie jodynowe lasy. Stworzenie upadło kilka razy; podnosiło się, szło kawałek, znów padało i teraz leżało już nieruchomo.

- Co ono robi tak daleko od domu? - spytała Sanza.

- Umiera - odparł Jarry. - Wyjdźmy na zewnątrz.

Przeszli pomostem, zeszli na parter, gdzie wciągnęli na siebie skafandry ochronne i opuścili stację.

W tym czasie stworzenie podniosło się i znów chwiejnie sunęło naprzód. Pokrywał je czerwonawy meszek, miało ciemne oczy i długi, szeroki nos, za to było właściwie pozbawione czoła. Obie jego ręce i nogi miały po cztery krótkie, zakończone szponami palce.

Kiedy dostrzegło ich wychodzących z wnętrza instalacji, zatrzymało się i przyglądało im przez chwilę. Potem upadło.

Podeszli tam jak najszybciej i przyjrzeli się, nie ruszając go z miejsca. Ono z kolei nie przestawało się w nich wpatrywać rozszerzonymi oczami, trzęsąc się przez cały czas.

- Umrze, jeśli je tu zostawimy - zauważyła Sanza.

- Umrze też, jeśli weźmiemy je do środka - odparł Jarry. Stworzenie wyciągnęło w ich kierunku górną kończynę, która po chwili znów opadła bezwładnie. Oczy mu się zwęziły, potem zamknęły.

Jarry dotknął ciała czubkiem buta, ale nie było żadnej reakcji.

- Nie żyje - stwierdził.

- Co z nim zrobimy?

- Niech tu zostanie. Piasek je zakryje.

Wrócili do wnętrza stacji, a Jarry opisał to zdarzenie w dzienniku.

W ostatnim miesiącu pełnienia przez nich dyżuru Sanza zapytała go:

- Czy wszystko poza nami tu wymrze? Zielone ptaki i wielkie drapieżniki? Te zabawne drzewka i włochate gąsienice?

- Mam nadzieję, że nie - odparł Jarry. - Przeczytałem raporty biologów i myślę, że życie może się tu przystosować. Kiedy już raz gdzieś zaistnieje, robi wszystko, by się dalej rozwijać. Prawdopodobnie z punktu widzenia stworzeń na tej planecie, dobrze się stało, iż mogliśmy sobie pozwolić tylko na dwadzieścia instalacji do zmieniania środowiska. Dzięki term mają trzy tysiące lat, żeby porosnąć gęstszym futrem, nauczyć się oddychać naszym powietrzem i pić naszą wodę. Mając sto urządzeń, zgładzilibyśmy je wszystkie i trzeba by było sprowadzić tu zwierzęta zimnolubne albo je wyhodować. Dzięki temu, że jest, jak jest, może uda się im przetrwać.

- Zabawne - zauważyła - ale właśnie przyszło mi na myśl, że to samo, co my robimy tutaj, zrobiono przedtem nam Zostaliśmy przystosowani do życia na Alyonalu, a supernowa nam go zabrała. Te stworzenia powołano do życia na tej planecie, a my im ją zabieramy. Wszystko, co żyje tutaj, zamieniamy w coś, czym byliśmy w naszych poprzednich światach - w istoty nieprzystosowane.

- Jest jednak różnica, gdyż my się nie spieszymy - wyjaśnił Jarry - i dajemy im szansę dostosowania się do nowych warunków.

- Mimo wszystko mam wrażenie, że tutejszy świat staje się tym, co mamy tu, na zewnątrz - wskazała ręką okno - jedną wielką Martwą Krainą.

- Martwa Kraina była tu jeszcze przed naszym przybyciem. Nie stworzyliśmy żadnych nowych pustyń.

- Wszystkie zwierzęta przemieszczają się na południe. Drzewa umierają. Kiedy dotrą najdalej jak się da na południe, a temperatura będzie nadal spadać i powietrze palić im płuca, nastąpi ich koniec.

- Do tej pory mogą się już przystosować. Drzewa się rozrastają, wykształcają grubszą korę. Życie przetrwa.

- Zastanawiam się…

- Czy wolałabyś spać, aż będzie po wszystkim?

- Nie, pragnę być zawsze przy tobie.

- W takim razie musisz pogodzić się z faktem, że każda zmiana kogoś rani. Jeśli ci się uda, nie będziesz sama czuła się zraniona.

Potem znów słuchali wycia wzmagającego się wiatru.

Trzy dni później, w chwili ciszy pomiędzy wiatrem dziennym a nocnym, Sanza przywołała go do okna. Wspiął się na drugie piętro i ruszył w jej kierunku. Zachodzące słonce oświetlało na różowo jej piersi, a miejsca pod nimi były srebrzystociemne. Sierść na ramionach i biodrach Zielonookiej przypominała mu aureolę dymu. Twarz miała bez wyrazu, a szerokie, zielone oczy nie patrzyły w jego kierunku.

Spojrzał przez okno.

Na tle różowego blasku spadały pierwsze wielkie płatki koloru błękitu. Przepływały obok kamiennej figury, przylepiały się do grubej, kwarcowej szyby. Opadały na pustynię i leżały tam niczym cyjaninowe kwiaty. W miarę jak opadało ich coraz więcej, zaczynały wirować w pierwszych, słabych jeszcze podmuchach straszliwego wichru. W górze gromadziły się ciemne chmury, z których teraz opadały już całe liny i sieci błękitu. Za szybą płatki migały im przed oczyma jak motyle, przesłaniając i odsłaniając widok na Martwą Krainę. Różowe zabarwienie nieba zniknęło i wszędzie widać było tylko kolor niebieski, ciemniejący wraz z dobiegającymi do ich uszu pierwszymi potężnymi westchnieniami wieczoru. Fale płatków zaczęły nagle pędzić poziomo, przechodząc w kolor indygo, w miarę jak się ścigały.

* * *

Maszyny nigdy nie cichną - pisał Jarry. - Czasami wydaje mi się, że słyszę głosy w ich ciągłym pomruku, chwilowym warkocie i trzaskach wyładowań. Jestem sam na stacji w Martwej Krainie. Minęło pięć wieków od naszego przybycia. Pomyślałem, że lepiej pozwolić Sanzie przespać tę kolejkę dyżuru na wypadek, gdyby widok miał być zbyt ponury (i jest). Niewątpliwie będzie wściekła. Kiedy dziś rano leżałem jeszcze nie całkiem przebudzony, wydawało mi się, że w sąsiednim pokoju słyszę głosy moich rodziców. Nie konkretne słowa, lecz dźwięk ich głosów, tak jak kiedyś słyszałem je przez swój stary interkom. Do tej pory już na pewno nie żyją, mimo rozwoju geriatrii. Ciekawe, czy myśleli o mnie, gdy wyjechałem? Nie mogłem nawet uścisnąć ojcu ręki bez swojej rękawicy ani pocałować matki na pożegnanie. Jakie to dziwne uczucie siedzieć tak samotnie, mając za towarzystwo tylko chrobot maszyn zmieniających skład powietrza i zamrażających świat, siedzieć w samym środku tego niebieskiego terenu. Martwa Kraina. I to mimo że dorastałem w stalowej grocie. Codziennie wywołuję po południu wszystkie dziewiętnaście stacji i obawiam się, że mają mnie już trochę dosyć. Nie połączę się z nimi jutro, a może pojutrze.

Dziś rano wyszedłem na zewnątrz bez skafandra chłodzącego, oczywiście tylko na chwilę. Nadal jest zabójczo gorąco. Zaczerpnąłem też łyk powietrza i zakrztusiłem się. Nieprędko nadejdzie nasz dzień. Była już jednak pewna różnica w stosunku do tego, którego próbowałem poprzednio, dwieście pięćdziesiąt lat temu. Ciekawe, jak to będzie, kiedy skończymy? A ja, ekonomista! Jaką będę miał funkcję na naszym nowym Alyonalu? No, ale dopóki Sanza będzie szczęśliwa.

Maszyny postękują i jęczą Jak okiem sięgnąć, cały teren jest niebieski. Nadal widać głazy, ale ich kształty się zmieniły. Niebo jest teraz całkowicie różowe, a rano i wieczorem staje się niemal kasztanowe. Przypuszczam, że to tak naprawdę kolor wina, ale nigdy go nie widziałem, więc nie mogę powiedzieć na pewno. Drzewa nie zginęły. Stały się mocniejsze. Mają grubszą korę, a liście ciemniejsze i większe. Jak mi powiedziano, rosną znacznie wyższe. W Martwej Kramie nie ma drzew.

Gąsienice nadal żyją. Wydają się o wiele większe, ale to chyba dlatego, że stały się znacznie bardziej włochate. Zdaje się, iż większość zwierząt ma obecnie o wiele grubszą skórę. Niektóre najwyraźniej zapadły w sen zimowy. Aha, dziwna rzecz. Stacja numer siedem poinformowała, że dwunogom rosną gęstsze futra. Na tamtym obszarze jest ich całkiem sporo i często pokazywały się w polu widzenia. Wydawały się bardzo włochate. Tymczasem przy dokładniejszych obserwacjach okazało się, że niektóre z nich noszą skóry martwych zwierząt. Czy to możliwe, żeby były bardziej inteligentne, niż sądziliśmy? Trudno w to uwierzyć, gdyż grupa biologów przeprowadziła bardzo drobiazgowe testy, zanim uruchomiliśmy urządzenia. Mimo wszystko to bardzo dziwne.

Wiatry nadal są bardzo ostre. Od czasu do czasu zasnuwają niebo popiołem. Na południowy zachód od tego miejsca mieliśmy do czynienia z ożywioną działalnością wulkaniczną i trzeba było z tego względu przenieść stację numer cztery. W odgłosach maszyny słyszę teraz śpiew Sanzy. Następnym razem pozwolę, żeby się obudziła. Do tego czasu sytuacja znacznie się już unormuje. Nie, to nieprawda. Po prostu z samolubstwa. Pragnę, żeby była tu, przy mnie. Czuję się, jakbym był jedyną żywą istotą na całym świecie. Głosy dochodzące do mnie przez radio to duchy. Zegar głośno tyka, a przerwy między tyknięciami wypełnia szum maszynerii, który również stanowi odmianę ciszy, ponieważ jest stały. Czasem wydaje mi ze go wcale nie ma - nasłuchuję go, wytężam uszy, a i tak nie wiem, czy jest szum, czy go nie ma. Sprawdzam wtedy wskaźniki, a one upewniają mnie, iż urządzenie działa. A może jest coś nie tak ze wskaźnikami? Nie. To tkwi we mnie. A błękit Martwej Krainy jest swego rodzaju wizualnym milczeniem. Rano nawet skały pokryte są niebieskim szronem. Czy to wygląda ładnie czy brzydko? Nie potrafię znaleźć odpowiedzi. To część wielkiej ciszy i to wszystko. Może zostanę mistykiem. Może powinienem rozwijać w sobie moc okultystyczną lub osiągnąć jakiś stopień jasności i wyzwolenia, siedząc tak w samym środku wielkiej ciszy? Może powinienem mieć wizje? Słyszę już głosy. Czy w Martwej Krainie są duchy? Nie, nigdy nie było tu niczego, co mogłoby po śmierci zostać duchem. Chyba, że tamten mały dwunóg. Ciekawe, dlaczego wędrował przez Martwą Krainę? Dlaczego kierował się ku centrum zniszczenia zamiast w drugą stronę jak jego towarzysze? Nigdy się tego nie dowiem. No, chyba że miałbym wizję. Myślę, że czas już włożyć kombinezon i wyjść na spacer. Pokrywy lodowe na biegunach zrobiły się znacznie grubsze. Zaczęło się zlodowacenie już niedługo sytuacja się poprawi. Wkrótce nadejdzie kres ciszy, przynajmniej mam taką nadzieję. Zastanawiam się jednak, czy to właśnie ona nie jest normalnym stanem we wszechświecie, a nasze drobne hałasy służą tylko jej podkreśleniu jak czarna plamka na błękitnym polu. Niegdyś wszystko było ciszą i będzie nią znowu. A może już jest? Czy jeszcze kiedykolwiek usłyszę normalny dźwięk, czy tylko brzmienie ciszy? Sanza znowu śpiewa. Tak bym chciał obudzić ją teraz, żeby wyszła ze mną na spacer w tę przestrzeń. Zaczyna padać śnieg.

* * *

Jarry obudził się ponownie w przeddzień tysiąclecia.

Sanza uśmiechnęła się, wzięła jego dłoń w swoją i poklepywała, kiedy przepraszając równocześnie, wyjaśniał, dlaczego poprzednio pozwolił jej spać.

- Oczywiście, że nie jestem zła - odparła -jeśli wziąć pod uwagę, że zrobiłam to samo podczas ostatniego cyklu.

Jarry spojrzał na nią i poczuł, że zaczyna rozumieć.

- Już nigdy tak nie postąpię - zapewniła go Sanza - i wiem, że ty również nie. Ta samotność jest niemal nie do zniesienia.

- Tak - odparł.

- Poprzednio ogrzali nas oboje. Ja pierwsza odzyskałam świadomość i kazałam im ułożyć cię z powrotem do snu. Byłam wściekła, bo odkryłam, co zrobiłeś. Ale szybko mi przeszło i potem często żałowałam, że cię tu nie ma.

- Zostaniemy razem - powiedział Jarry.

- Tak, zawsze.

Wzięli latacz i z jaskini, gdzie spali, udali się do stacji w Martwej Krainie. Tam zluzowali poprzednich dyżurnych i wnieśli na drugie piętro nową kanapę.

Powietrze na zewnątrz było wprawdzie parne, ale można je było wdychać przez krótki czas, chociaż takie eksperymenty niezmiennie kończyły się bólem głowy. Upał był nadal przygniatający. Skała, która przypominała im formę typową, straciła już swoje wyraźne kształty. Wiatry przestały być tak ostre.

Czwartego dnia znaleźli zwierzęce tropy należące zapewne do jednego z większych drapieżników. Sanzę bardzo to uradowało, ale drugie, późniejsze odkrycie wywołało tylko jej zdumienie.

Pewnego ranka wyszli na spacer po Martwej Krainie.

Niecałe sto kroków od instalacji natknęli się na trzy ogromne martwe gąsienice. Były zupełnie sztywne, raczej wysuszone niż zamarznięte, i otoczone rzędami znaków odciśniętych w śniegu. Ślady stóp prowadzące do nich i od nich były niewyraźne, jakby zamazane.

- Co to oznacza? - zastanawiała się Sanza.

- Nie wiem, ale lepiej to sfotografujmy - odparł Jarry.

Tak też zrobili. Po południu Jarry rozmawiał ze stacją numer jedenaście i przy okazji dowiedział się, że podobne wypadki zaobserwował również personel innych placówek. Co prawda, nie zdarzało się to zbyt często.

- Nie rozumiem tego - powtarzała Sanza.

- A ja nie chcę rozumieć - odparł Jarry.

Podczas tego dyżuru nie natknęli się już więcej na nic podobnego. Jarry odnotował to w swoim dzienniku i napisał raport. Później oddali się uprawianiu miłości, monitorowaniu urządzeń i od czasu do czasu pijaństwu. Dwieście lat wcześniej jeden z biochemików poświęcił swój dyżur na doświadczenia ze związkami, które mogłyby w organizmach kotowatych wywoływać takie same reakcje jak legendarna whisky u typowych. Udało mu się. Następne cztery tygodnie przeznaczył na gigantyczną popijawę i zaniedbał swoje obowiązki, w związku z czym został z nich zwolniony. Potem odesłano go do lodowego łoża, by tam spędził resztę Oczekiwania. Jednak jego względnie prosta metoda pozostała i krążyła wśród innych. Jarry i Sanza znaleźli w magazynie dobrze zaopatrzony barek oraz ręcznie napisaną instrukcję, jak go używać i jakie drinki można komponować. Autor tego utworu wyrażał nadzieję, że dyżur każdej grupy personelu zaowocuje odkryciem jakiejś nowej mieszanki, w związku z czym, kiedy on powróci na następny cykl, instrukcja rozrośnie się proporcjonalnie do jego pragnienia. Jarry i Sanza popracowali nad tym sumiennie i wkrótce mogli się pochwalić ponczem Śniegowy Kwiat, który rozgrzał im żołądki, a mruczenie zamienił w chichoty, dzięki czemu odkryli również śmiech. Milenium uczcili całą wazą tego napoju, a Sanza namówiła Jarry'ego, żeby wywołać inne stacje i przekazać im przepis właśnie teraz, podczas tego nocnego dyżuru, by wszyscy mogli dzielić ich radość. Całkiem prawdopodobne, że tak się stało, gdyż receptura została bardzo chętnie przyjęta. Nawet kiedy poncz był już tylko wspomnieniem, pozostał im nowo odkryty śmiech. Tak to czasami w prosty sposób rodzi się tradycja.

* * *

- Zielone ptaki umierają - oznajmiła Sanza, odkładając na bok raport, który czytała.

- Tak? - rzucił Jarry.

- Najwyraźniej osiągnęły już granicę swoich możliwości dostosowania.

- Szkoda - odparł.

- Wydaje się, że minął niecały rok, od kiedy tu przybyliśmy. Tymczasem to tysiąc lat.

- Czas leci - podsumował Jarry.

- Boję się - oświadczyła.

- Czego?

- Nie wiem. Po prostu się boję.

- Dlaczego?

- Chyba życia w taki sposób, w jaki je spędzamy. Zostawiamy maleńkie cząsteczki nas samych w różnych stuleciach. Zaledwie parę miesięcy temu, według mojej pamięci, to miejsce było pustynią. Teraz to pole lodowe. Rozpadliny otwierają się i zamykają, wąwozy pojawiają i znikają. Rzeki wysychają, a inne wytryskują w nowych miejscach. Wszystko wydaje się takie przejściowe. Różne rzeczy wyglądają solidnie, ale zaczynam się bać ich dotykać, gdyż mogą zniknąć, zamienić się w dym, a moja dłoń szukająca nadal w tym dymie może dotknąć… czegoś. Boga albo czegoś gorszego. Nikt tak naprawdę nie ma pojęcia, jak to będzie, kiedy skończymy. Pędzimy ku nieznanemu, a jest już za późno, żeby zawrócić. Podróżujemy przez marzenia, zmierzając ku jakiejś idei… Czasami tęsknię za swoją celą i tymi niewielkimi urządzeniami, które się mną opiekowały. Być może to ja nie potrafię się przystosować. Być może jestem jak te zielone ptaki.

- Nie, Sanzo, nie jesteś. My jesteśmy prawdziwi. Nieważne, co się stanie tam, na zewnątrz. To my przetrwamy. Wszystko się zmienia, gdyż chcieliśmy to zmienić. Jesteśmy silniejsi od tego świata i będziemy go zgniatać, barwić i wybijać w nim dziury, dopóki nie przerobimy go dokładnie tak, jak chcemy. Wtedy go zajmiemy i zapełnimy naszymi miastami i dziećmi. Chcesz zobaczyć Boga? Spójrz w lustro. Bóg ma spiczaste uszy i zielone oczy. Pokrywa go miękkie szare futro. Kiedy podnosi rękę, ma błonę między palcami.

- Jak to dobrze, że jesteś silny, Jarry.

- Wyciągnijmy motorowe sanie i wybierzmy się na przejażdżkę.

- Dobrze.

Jeździli tego dnia w górę i w dół po Martwej Krainie, gdzie ciemne głazy spoczywały jak chmury na drugim niebie.

Minęło tysiąc dwieście pięćdziesiąt lat.

Teraz mogli oddychać bez respiratorów, co prawda przez krótki czas.

Teraz mogli znieść temperaturę na zewnątrz, przez krótki czas.

Teraz wszystkie zielone ptaki już nie żyły.

Teraz zaczęły się dziać dziwne i niepokojące rzeczy.

W nocy przychodziły dwunogi, odciskały znaki na śniegu, a pośród nich zostawiały martwą zwierzynę. Zdarzało się to znacznie częściej niż w przeszłości. Przebywały w tym celu duże odległości, a wiele z nich miało na ramionach futra innych zwierząt.

Jarry przeglądał stare akta, szukając informacji na temat tych istot.

- Tutaj jest mowa o światłach zauważonych w lesie - odezwał się do Sanzy. - To ze stacji numer siedem.

- Co…?

- Ogień - powiedział. - A co, jeśli oni wynaleźli ogień?

- To oznacza, że w rzeczywistości nie są zwierzętami!

- Ale byli!

- Teraz noszą ubrania. Oddają swego rodzaju cześć naszym maszynom. Nie są już zwierzętami.

- Jak to się mogło stać?

- A jak sądzisz? To nasze dzieło. Zapewne pozostaliby bezrozumnymi… zwierzętami, gdyby nie nasze przybycie. Musieli szybko zmądrzeć, jeśli chcieli przeżyć. Przyspieszyliśmy ich ewolucję. Mieli do wyboru przystosować się albo zginąć, więc się przystosowali.

- Myślisz, że doszłoby do tego, gdybyśmy się tu nie zjawili? - spytał.

- Być może… pewnego dnia. Równie możliwe, że nie. Jarry podszedł do okna i wpatrzył się w Martwą Krainę.

- Muszę się tego dowiedzieć - odezwał się w końcu. - Jeśli są inteligentni, jeżeli są ludźmi jak my - zaśmiał się, kiedy to powiedział - to musimy wziąć ich pod uwagę.

- Co proponujesz?

- Zlokalizujmy kilku z nich i zobaczmy, czy uda nam się z nimi porozumieć.

- Czy nie próbowano już tego?

- Tak.

- Z jakim skutkiem?

- Różnym. Niektórzy twierdzą, że udało im się uzyskać duży stopień porozumienia, inni stawiają ich daleko poniżej progu, od którego zaczyna się człowieczeństwo.

- Być może robimy okropną rzecz - zauważyła Sanza - najpierw stwarzając ludzi, a potem ich unicestwiając. Kiedyś, gdy się tak podle czułam, powiedziałeś mi, że jesteśmy bogami tego świata, że do nas należy moc kształtowania i niszczenia. Być może tak jest, ale ja osobiście nie czuję się zbyt bosko. Co możemy zrobić? Udało im się dojść tak daleko, ale czy sądzisz, że zniosą zmiany, których jeszcze musimy dokonać, by osiągnąć nasz cel? A jeśli będzie z nimi tak jak z zielonymi ptakami? Jeżeli przystosują się tak szybko i w takim stopniu, jak będą mogli, i to nie wystarczy? Co bóg zrobiłby w takim wypadku?

- To, na co miałby ochotę - odparł Jarry.

Tego dnia oblecieli lataczem Martwą Krainę, ale z żywych istot widzieli tylko siebie nawzajem. W następnych dniach kontynuowali poszukiwania, lecz nadal bez powodzenia. Wreszcie dwa tygodnie później w purpurowym świetle poranka stało się.

- Byli tu! - krzyknęła Sanza.

Jarry poszedł do przedniej części stacji i wyjrzał.

Śnieg był w paru miejscach zdeptany i poznaczony wokół niewielkiego, martwego zwierzęcia takimi samymi liniami, jakie widział już przedtem.

- Nie mogli odejść daleko - stwierdził.

- Nie.

- Pojedziemy na poszukiwanie saniami.

Ruszyli więc po śniegu przez krainę zwaną Martwą, przy czym Sanza kierowała, a Jarry wypatrywał śladów stóp na błękicie.

Żeglowali przez budzący się, naznaczony leciutko smugami ognia i fioletu poranek, a wiatr opływał ich niczym rzeka. Zewsząd dobiegały odgłosy przypominające pękanie lodu, podzwanianie blaszanek, trzaskanie stalowych powrozów. Pokryte błękitnym szronem głazy stały jak zamarznięta muzyka, a długi, czarny niczym smoła cień sań biegł przed nimi. Nagły grad, który zabębnił o dach pojazdu jak grupa tancerzy z piekła, zniknął równie szybko, jak się pojawił. Teren przed nimi opadał, po czym znowu biegł ukośnie pod górę. Jarry położył Sanzie rękę na ramieniu.

- Przed nami!

Kiwnęła głową i zaczęła hamować.

Udało im się go osaczyć. Mieli maczugi i długie kije, które wyglądały, jakby ich końce były hartowane w ogniu. Ciskali kamieniami, potem kawałami lodu. Później zaczęli się wycofywać, a on zabijał ich, gdy uciekali.

Kotowaci nazywali go niedźwiedziem, gdyż był wielki, kosmaty i potrafił stanąć na tylnych łapach. Ten miał jakieś trzy i pół metra długości, pokrywało go błękitnawe futro, a wąski, bezwłosy pysk przypominał szczypce.

Pięć małych istot leżało nieruchomo na śniegu. Za każdym razem, kiedy stwór zamachnął się łapą i trafił, padała następna.

Jarry wyjął pistolet ze schowka i sprawdził ładunek.

- Przejedź powoli obok - polecił Sanzie. - Spróbuję porazić go w łeb.

Za pierwszym razem chybił, trafiając głaz za plecami zwierzęcia. Drugi strzał osmalił niedźwiedziowi futro na szyi. Jarry zeskoczył z sań w momencie, gdy przejeżdżali tuż przed nim, przestawił wyłącznik na pełną moc i władował bestii cały ładunek prosto w pierś.

Niedźwiedź zesztywniał, zatoczył się i upadł z wielką dziurą na wylot.

Jarry obrócił się i przyjrzał niedużym istotom. One z kolei wpatrywały się w niego.

- Cześć! - zaczął. - Mam na imię Jarry. Nazwałem was Rdzawymi…

W tym momencie cios z tyłu zwalił go z nóg. Potoczył się po śniegu, widząc gwiazdy przed oczami i czując w lewej ręce i ramieniu palący ból.

Okazało się, że zza kamiennego lasu wyszedł drugi niedźwiedź.

Jarry wyciągnął prawą ręką długi myśliwski nóż i jakoś podciągnął się z powrotem na nogi.

Kiedy zwierzę ruszyło do przodu, on z całą kocią szybkością swojej rasy rzucił się w gorę, wbijając ostrze po rękojeść w jego gardło. Przez cielsko stwora przebiegło drżenie, lecz i tak kolejnym ciosem przewrócił Jarry'ego na ziemię, wyrywając przy tym nóż z jego uścisku.

Rdzawi znów obrzucili niedźwiedzia kamieniami i ruszyli na niego ze swymi zaostrzonymi patykami.

Potem rozległ się głuchy odgłos i głośne chrupnięcie, a zwierzę wyleciało w powietrze i spadając, wylądowało na nim.

Odzyskiwał przytomność. Leżał na plecach, bolało go całe ciało, a wszystko, na co spojrzał, pulsowało, jakby miało za chwilę wybuchnąć.

Nie miał pojęcia, ile czasu minęło.

Albo on, albo niedźwiedź zostali przesunięci.

Małe istoty kucały, pilnując.

Jedne pilnowały niedźwiedzia, inne pilnowały jego.

Jeszcze inne pilnowały połamanych sań.

Połamane sanie.

Całą siłą woli podniósł się na nogi.

Tamci się odsunęli.

Podszedł do sań i zajrzał do środka.

Od razu wiedział, że nie żyje, ledwie zauważył, pod jakim kątem ma wygiętą szyję. Lecz i tak wykonał po kolei wszystkie te czynności, które się robi, żeby mieć pewność. Dopiero potem pozwolił sobie w to uwierzyć.

To ona zadała śmiertelny cios. Zderzając się z niedźwiedziem, złamała mu kręgosłup. Uderzenie zniszczyło sanie, a ją zabiło.

Oparł się o resztki pojazdu, układając swoją pierwszą modlitwę. Potem wyciągnął jej ciało.

Rdzawi patrzyli.

Wziął ją na ręce i ruszył przez Martwą Krainę w kierunku stacji. Kiedy szedł, Rdzawi nadal go obserwowali, poza jednym o dziwnie wysokim czole, który przyglądał się nożowi sterczącemu z kudłatego i parującego gardła zwierzęcia.

Jarry obudził zarząd Klubu Grudnia, by zadać im pytanie:

- Co powinniśmy zrobić?

* * *

- Ona jest pierwszą z naszej rasy, która umarła na tej planecie - stwierdził Yan Turl, wiceprezes.

- Nie mamy żadnej tradycji - dodała Selda Kem, sekretarz. - Czy powinniśmy jakąś zapoczątkować?

- Nie wiem - odparł Jarry. - Nie wiem, co jest właściwe w takiej sytuacji.

- Chyba trzeba wybrać między pochówkiem a kremacją. Co wolisz?

- Nie wiem. Nie, do ziemi nie. Oddajcie mi ciało i przyślijcie większy latacz. Spalę ją.

- W takim razie pozwól nam wybudować kapliczkę.

- Nie, to jest coś, co muszę zrobić na swój własny sposób Wolę zrobić to sam

- Jak sobie życzysz. Weź z wyposażenia, co ci będzie potrzebne, i zrób to.

- Wyślijcie, proszę, kogoś innego do nadzorowania instalacji w Martwej Krainie. Kiedy załatwię tę sprawę, chciałbym zapaść w sen aż do następnego cyklu.

- W porządku, Jarry. Jest nam bardzo przykro.

- Tak, Jarry, bardzo.

Jarry skinął głową, pożegnał się gestem ręki, odwrócił i wyszedł.

Tak to życie kreśli nam czasem trudniejsze ścieżki.

* * *

Na południowo-wschodnim krańcu Martwej Krainy na ponad trzy tysiące metrów wznosiła się niebieska góra. Patrząc na nią od północnego wschodu, miało się wrażenie, że jest to zamarznięta fala w oceanie tak wielkim, iż trudno go sobie wyobrazić. O jej szczyt rozdzierały się purpurowe chmury, a na zboczach nie znaleziono nigdy śladów życia. Nie miała żadnej nazwy, oprócz tej, którą nadał jej Jarry Dark.

Zakotwiczył latacz i wniósł ciało Sanzy najwyżej, jak był w stanie. Ułożył ją tam ubraną w jej najładniejsze rzeczy. Szeroki szal maskował kąt wygięcia szyi, a martwe rysy zakrywał czarny woal. Chciał właśnie rozpocząć modlitwę, kiedy zaczął walić grad. Grudki niebieskiego lodu spadały na niego i na nią jak skalna lawina.

- Niech cię cholera! - wrzasnął i pobiegł z powrotem do latacza.

Wzbił się w powietrze i krążył wokół tego miejsca.

Jej ubranie łopotało na wietrze. Grad jak zasłona z błękitnych koralików oddzielił ich od wszystkiego i zostali sami z tymi ostatnimi pieszczotami - płomieniami przepływającymi z lodu na lód, przenoszącymi jej ciało do nieśmiertelności.

Nacisnął spust, otwierając w zboczu bezimiennej góry wrota do słońca. Sanza zniknęła w ich wnętrzu, a on poszerzał i poszerzał tę bramę, dopóki nie obniżył góry. Potem wzbił się wyżej w chmury i atakował burzę aż do opróżnienia magazynków. Następnie krążył nad stworzonym przez siebie na południowo-wschodnim krańcu Martwej Krainy płaskowyżem.

Krążył nad pierwszym stosem pogrzebowym w tym nowym świecie.

W końcu odleciał, by w oczekiwaniu na nowy Alyonal przespać czas jakiś lodowym i kamiennym snem. Podczas takiego snu nie ma marzeń sennych.

* * *

Piętnaście wieków. Niemal połowa Oczekiwania. W nie więcej niż dwustu słowach… Wyobraźcie sobie…

…Dziewiętnaście potężnych rzek, lecz czarne morza falują teraz fioletem.

…Nie ma już jodynowo zabarwionych lasów. Zamiast nich potężne, baryłkowate drzewa pokryte włochatą korą; pomarańczowe, żółte i czarne wznoszą się wysoko nad całym lądem.

…Miejsce brązowych, żółtych, białych i lawendowych wzgórz zajęły wielkie łańcuchy górskie. Czarne korkociągi dymu unoszą się z tlących się stożków.

…Pośród błękitnego lodu i kamieni rozwijają swe musztardowe płatki kwiaty czerpiące soki z gleby dwadzieścia metrów poniżej.

…Krety ryją głębiej, ponurzy padlinożercy chlubią się teraz wspaniałymi siekaczami i rzędami rowkowanych zębów trzonowych, wielkie gąsienice są mniejsze, ale wyglądają na większe dzięki dłuższym włosom.

…Kontury dolin nadal przypominają kobiece kształty, płynne i falujące, a może instrumenty muzyczne.

…Zniknęła większość osmaganych wiatrem głazów, lecz szron pozostał.

…Dźwięki poranka są takie same jak zawsze - zgrzytliwe, kruche i metaliczne.

Byli pewni, że są już w połowie drogi do raju.

Wyobraźcie to sobie.

Dziennik stacji w Martwej Krainie powiedział mu w zasadzie wszystko. Przeczytał jednak jeszcze stare raporty. Potem przygotował sobie drinka i wpatrzył się w okno na drugim piętrze.

- …Umrą - powiedział w końcu do siebie, po czym wypił do końca zawartość szklaneczki, ubrał się i opuścił swój posterunek.

Trzy dni zajęło mu odnalezienie ich obozu.

Wylądował w pewnej odległości i resztę drogi przebył pieszo. Znajdował się w tej chwili daleko na południowym krańcu Martwej Krainy, gdzie powietrze było cieplejsze i stale miał wrażenie, że brakuje mu oddechu.

Ubrani byli w zwierzęce skóry obwiązane wokół ciał - przycięte tak, by bardziej pasowały i lepiej ich chroniły. Naliczył szesnaście szałasów i trzy ogniska. Ujrzawszy ogniska, wzdrygnął się, ale szedł dalej.

Kiedy go dostrzegli, ucichły wszelkie dźwięki, a potem rozległ się krótki krzyk i zapanowała cisza.

Wszedł do obozu. Istoty stały bez ruchu wokół niego. Z dużego szałasu na końcu polany dobiegały odgłosy jakiejś krzątaniny. Przespacerował się po obozie. Ze środka trójnogu wykonanego z palików zwisał pas suszonego mięsa. Przed każdą siedzibą stało opartych kilka długich dzid. Podszedł i obejrzał jedną. Do jej końca przymocowano grot z obrobionego na kształt liścia kamienia. Na drewnianym klocu zobaczył wyryty kształt kota.

Usłyszał za sobą odgłos kroków, więc się obrócił.

Jeden ze Rdzawych posuwał się powoli w jego kierunku. Wydawał się znacznie starszy od pozostałych. Ramiona miał obwisłe, w ustach, które otworzył, by wydać serię trzeszczących dźwięków, brakowało kilku zębów, a jego włosy były siwe i przerzedzone. Niósł coś w rękach, ale uwagę Jarry'ego przyciągnęły jego dłonie.

Każda z nich miała przeciwstawnie umieszczony palec.

Spojrzał szybko za niego, przyglądając się rękom pozostałych. Najwyraźniej wszyscy mieli kciuki. Przyjrzał się im teraz uważniej.

Mieli również czoła.

Ponownie zajął się teraz starszym Rdzawym.

Ten położył coś u jego stóp, po czym wycofał się.

Jarry spojrzał pod nogi.

Leżał tam kawałek suszonego mięsa i jakiś owoc na szerokim liściu.

Podniósł mięso, zamknął oczy i odgryzł kawałeczek. Przeżuł i połknął, a resztę zawinął w liść i schował do bocznej kieszeni swojego plecaka.

Wyciągnął przed siebie rękę, na co Rdzawi natychmiast się cofnęli. Opuścił dłoń i rozwinął koc, który przyniósł ze sobą, po czym rozłożył go na ziemi. Usiadł na nim, a następnie wskazał na Rdzawego i miejsce naprzeciw siebie po drugiej stronie pledu.

Tamten zawahał się, ale podszedł i usiadł.

- Musimy się nauczyć rozmawiać ze sobą - zaczął powoli Jarry. Potem położył sobie rękę na piersi i powiedział:

- Jarry.

* * *

Jarry stał przed ponownie obudzonym zarządem klubu.

- Oni są inteligentni - oświadczył im. - To wszystko jest w moim raporcie.

- No i? - zapytał Yan Turl.

- Myślę, że nie będą w stanie się dostosować. Zaszli już bardzo daleko w błyskawicznym tempie. Ale nie sądzę, by posunęli się jeszcze o wiele dalej. Nie uda im się przetrwać całej drogi naszych przemian.

- Jesteś biologiem, ekologiem lub chemikiem?

- Nie.

- W takim razie, na czym opierasz swoją opinię?

- Obserwowałem ich z bliska przez sześć tygodni.

- Więc jest to tylko twoje wrażenie?

- Wiecie dobrze, że nie ma ekspertów w tej dziedzinie. Pierwszy raz coś takiego się zdarzyło.

- Zakładając, że są inteligentni… zakładając nawet, że masz rację co do ich zdolności przystosowawczych - co w takim razie proponujesz?

- Spowolnijmy tempo zmian. Dajmy im większe szanse.

Skoro oni nie mogą przebyć reszty drogi, zatrzymajmy się przed osiągnięciem naszego celu. W tej chwili można już tu żyć. To my możemy się do reszty dostosować.

- Zwolnić? Na ile?

- Powiedzmy, że rozłożymy resztę zmian na jakieś siedem, osiem tysięcy lat.

- Niemożliwe!

- Całkowicie!

- To za długo!

- Dlaczego? - spytał Jarry.

- Ponieważ co dwieście pięćdziesiąt lat każdy odbywa trzymiesięczny dyżur. To oznacza rok osobistego czasu na tysiąclecie. Prosisz o poświęcenie zbyt wielkiej części czasu każdego z nas.

- Lecz stawką może być tu życie całej rasy!

- Nie wiesz tego na pewno.

- Nie, nie wiem. Lecz czy naprawdę sądzicie, że jest to kwestia, w której można ryzykować?

- Chcesz to poddać pod głosowanie zarządu?

- Nie; już widzę, że przegrałbym. Pragnę to przedstawić wszystkim członkom.

- To niemożliwe. Wszyscy śpią.

- Więc ich obudźcie.

- To byłoby ogromne przedsięwzięcie.

- Czy nie sądzicie, iż los całej rasy wart jest takiego wysiłku? Szczególnie że to my wymusiliśmy na nich inteligencję, zmusiliśmy ich do ewolucji i sprowadziliśmy na nich przekleństwo rozumu.

- Dość tego! Oni byli już u progu. Mogli stać się inteligentni, nawet gdybyśmy tu nie przybyli…

- Lecz nie wiesz tego na pewno! Nie wiesz! Poza tym nie ma znaczenia, jak do tego doszło. Jesteśmy tu i oni sądzą, że jesteśmy bogami - może dlatego, że nic dla nich nie robimy, tylko ich krzywdzimy. Spoczywa jednak na nas jakaś odpowiedzialność za tę inteligentną rasę. Przynajmniej taka, żeby jej nie mordować.

- To może przeprowadzimy długoterminowe badania

- Do tej pory oni mogą już nie żyć. Jako skarbnik zgłaszam formalnie wniosek, by obudzić wszystkich członków klubu i poddać tę sprawę pod głosowanie.

- Nie słyszę żadnego poparcia dla twojego wniosku.

- Seldo? - spytał.

Odwróciła wzrok.

- Tarebell? Clond? Bondici?.

W wysokiej, przestronnej jaskini zapadła cisza.

- W porządku. Potrafię zrozumieć, kiedy przegrałem. Będziemy dla siebie nawzajem wężami, gdy dotrzemy wreszcie do naszego raju. Wracam teraz do Martwej Krainy, żeby dokończyć swój dyżur.

- Nie musisz. W gruncie rzeczy lepiej chyba, żebyś to wszystko przespał.

- Nie. Skoro tak ma być, to niech wina spadnie także na mnie. Chcę być świadkiem tego, w pełni brać w tym udział.

- Niech tak będzie - zgodził się Turl.

* * *

Dwa tygodnie później stacja numer dziewiętnaście próbowała połączyć się przez radio z Martwą Krainą, ale bez rezultatu. Po jakimś czasie wysłano latacz, żeby sprawdzić, co się stało. Stacja w Martwej Krainie zamieniła się w bezkształtną bryłę stopionego metalu.

Jarry'ego Darka nie udało się nigdzie odnaleźć.

Później, tego popołudnia, zamilkła stacja numer osiem.

Tym razem latacz wysłano natychmiast.

Instalacja już nie istniała, a jej personel odnaleziono o parę mil dalej. Opowiedzieli, jak Jarry Dark zmusił ich, pod groźbą broni, do opuszczenia stacji. Potem obrócił ją w perzynę miotaczami ognia zamontowanymi na swoim lataczu.

Mniej więcej w tym czasie, gdy opowiadali o swych przeżyciach, zamilkła stacja numer sześć.

Natychmiast wysłano rozkaz UTRZYMYWAĆ STAŁY KONTAKT RADIOWY Z DWIEMA POZOSTAŁYMI STACJAMI W TYM REGIONIE.

Następny rozkaz brzmiał PRZEZ CAŁY CZAS PORUSZAĆ SIĘ Z BRONIĄ. EWENTUALNYCH GOŚCI BRAĆ DO NIEWOLI.

Jarry czekał. Czekał schowany w rozpadlinie poniżej półki skalnej. Na tablicy rozdzielczej latacza stała otwarta butelka, a obok niej niewielka skrzyneczka z białego metalu.

Pociągnął długi, ostatni łyk, czekając na wiadomość, która musiała nadejść. Po osuszeniu butelki wyciągnął się na siedzeniu i zdrzemnął. Kiedy się obudził, światło dnia zaczynało już znikać.

Z radia ciągle dochodził skierowany do niego apel.

- Jarry. Zostaną obudzeni i ogłosimy referendum. Wróć do głównej pieczary. Tu mówi Yan Turl. Proszę, nie niszcz dalszych instalacji. Ta akcja nie jest konieczna. Zgadzamy się na twoją propozycję, żeby przeprowadzić głosowanie. Proszę, skontaktuj się z nami natychmiast. Czekamy na odpowiedź, Jarry.

Wyrzucił pustą butelkę przez okno i wyprowadził latacz z purpurowego cienia w górę.

* * *

Siadając na platformie lądowiska w głównej pieczarze, mógł się przekonać, że faktycznie na niego czekali. Kiedy wysiadł, wycelowano w jego kierunku z tuzin karabinów.

- Odłóz broń, Jarry - dobiegł go głos Yana Turla.

- Nie mam przy sobie broni. Mój latacz też nie - dodał, co było prawdą, gdyż miotacze ognia zniknęły z uchwytów.

Yan Turl zbliżył się i spojrzał w górę na niego.

- W takim razie możesz zejść.

- Dziękuję, ale tu mi się podoba.

- Jesteś aresztowany.

- Co macie zamiar ze mną zrobić?

- Będziesz spał aż do końca Oczekiwania. Zejdź tu, na dół.

- Nie. I nie próbuj strzelać ani używać ładunku ogłuszającego czy gazu. Jeśli to zrobisz, wszyscy będziemy martwi w chwili, kiedy mnie trafi.

- Możesz to bliżej wyjaśnić? - spytał Turl, dając dyskretnie znak strzelcom.

- Mój latacz - odparł Jarry - jest w tej chwili bombą, a jej zapalnik trzymam w prawej dłoni. - Podniósł białe, metalowe pudełeczko. - Dopóki przyciskam tę dźwignię z boku żyjemy. Jeśli zmniejszę nacisk choćby na moment, to eksplozja, która potem nastąpi, zniszczy niewątpliwie całą tę pieczarę.

- Myślę, że blefujesz.

- Wiesz, jak możesz to sprawdzić.

- Ty też zginiesz, Jarry.

- W tej chwili wcale mnie to nie obchodzi. Nie próbujcie też przepalić mi ręki, żeby zniszczyć zapalnik - ostrzegł - bo to na dłuższą metę nic wam nie da. Nawet jeśli się wam uda, to będzie was kosztowało jeszcze przynajmniej dwie instalacje.

- A dlaczegoż to?

- A jak myślicie, gdzie się podziały miotacze ognia? Nauczyłem Rdzawych, jak ich używać, i w tej chwili celują w dwie stacje. Jeśli nie dotrę do nich przed świtem, moi strzelcy otworzą ogień. Po zniszczeniu swych celów przeniosą się i spróbują zniszczyć jeszcze dwa.

- Powierzyłeś tym zwierzętom miotacze laserowe?

- Zgadza się. Czy teraz zaczniesz budzić pozostałych na głosowanie?

Turl przykucnął, jakby chciał na niego skoczyć, lecz po zastanowieniu odprężył się.

- Dlaczego to zrobiłeś, Jarry? - spytał. - Czemu oni tyle dla ciebie znaczą, że chcesz, by cierpieli dla nich twoi ludzie?

- Skoro nie odczuwasz tego tak jak ja - odparł Jarry - to moje powody nie będą miały dla ciebie żadnego znaczenia. W końcu opierają się wyłącznie na moich uczuciach, które różnią się od twoich, gdyż wynikają ze smutku i samotności. Spróbuję więc przedstawić ci to inaczej. Jestem ich bogiem. Mój wizerunek znajduje się we wszystkich ich obozach. Jestem Pogromcą Niedźwiedzi z Pustyni Zmarłych. Opowiadają moją historię od dwustu pięćdziesięciu lat, a ja przez to się zmieniłem. Jestem potężny i mądry, i dobry, przynajmniej w ich oczach. Sądzę więc, że należą im się z mojej strony jakieś względy. Jeśli nie uda mi się podarować im życia, któż będzie oddawał mi cześć w śniegu, śpiewał moją historię przy obozowym ognisku i odcinał dla mnie najlepszą porcję włochatej gąsienicy? Nikt, Turl, a te rzeczy stanowią teraz całe moje życie. Budź innych, nie masz wyboru.

- Dobrze - odparł Turl. - A jeśli ich decyzja będzie niekorzystna dla ciebie?

- Wtedy odejdę, a ty będziesz mógł zostać bogiem.

* * *

Obecnie każdego dnia, gdy słońce zachodzi na purpurowym niebie, Jarry Dark obserwuje jego wędrówkę, ponieważ nigdy już nie będzie spał kamiennym i lodowym snem, w którym nie ma marzeń. Zdecydował się przeżyć swoje dni w tej maleńkiej chwili Oczekiwania i nigdy nie zobaczyć nowego Alyonalu swoich ludzi. Każdego ranka w nowej instalacji w Martwej Krainie budzą go dźwięki przypominające pękanie lodu, podzwanianie blaszanek, trzask stalowych powrozów, zanim przyjdą do niego ze swymi darami, śpiewając i robiąc znaki na śniegu. Sławią go, a on się do nich uśmiecha. Czasami kaszle.

Jarry Dark, zrodzony z mężczyzny i kobiety zgodnie z normą kotowate Y7, klasa zimnolubne (zmodyfikowana dla planety Alyonal), 3.2-E, opcja GMI, nie był przystosowany do życia gdziekolwiek indziej we wszechświecie poza zagwarantowanym mu miejscem. Można to uważać za błogosławieństwo lub przekleństwo, zależnie od waszego poglądu. Lecz niezależnie od tego, jak na to spojrzeliście, tak wyglądała jego historia. Tak życie odpłaca tym, którzy w pełni mu służyli.

90

2



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Zelazny Roger Ta śmiertelna góra kr33
Zelazny Roger miłość to liczba urojona kr33
Podświadomość kluczem do bogactwa, ezoteryka
Porządek wśród informacji kluczem do szybkiego wyszukiwania
Karta menu - kluczem do sukcesu zakładu gastronomicznego, Gastronomia
klucze do xp
Atmosfera kluczem do sukcesu
Slowa klucze do czesci MOZG
Klucze do Tarota?nzhafa
Karta menu - kluczem do sukcesu zakładu gastronomicznego, biologia, Towaroznawstwo produktów spożywc
2 Klucze do człowieczeństwa
Czystość jest kluczem do zupełnie nowego świata, czystosc, Wszystko o czystości, czyli jak utrzymać
Nix Garth Klucze do Królestwa 03 Utopiona Środa
Klucze do częstotliwości wolności
kap-4-grup-1-2, Szkoła Ponadgimnazjalna, Klucze do spr. Infos
Czekolada Kluczem Do Charakteru, Ciekawostki

więcej podobnych podstron