Casanova Pamiętniki tom2


Tom 2

PODZIEMNE CELE ZWANE „STUDNIAMI" — ZEMSTA WAWRZYŃCA — NAWIĄZUJĘ KORESPONDENCJĘ Z INNYM WIĘŹNIEM, WIELEBNYM OJCEM BALBI; JEGO CHARAKTER — UZGADNIAM Z NIM UCIECZKĘ; JEJ SPOSÓB — FORTEL, PRZY POMOCY KTÓREGO PRZESYŁAM MU SZTYLET — SUKCES — DOSTAJĘ NICPONIA ZA TOWARZYSZA; JEGO PORTRET

Siedziałem zdjęty niepokojem i zdesperowany, kiedy dwóch zbirów wniosło moje łóżko. Wyszli zaraz po resztę rzeczy i ponad dwie godziny nie widziałem żywej duszy, aczkolwiek drzwi mojej nowej celi stały otworem. Ten wypadek, zgoła niezwykły, zbudził mnóstwo podejrzeń w moim umyśle, jednak nie mogłem zdecydować się na żadne z nich. Wiedziałem tylko, że mogę się spodziewać rzeczy najgorszych, i ta pewność zmusiła mnie do zdobycia się na filozoficzny spokój, który pomógłby mi oprzeć się wszelkim niebezpieczeństwom.

Poza Ołowianym Dachem i Więzieniem Czterech inkwizytorzy dysponowali jeszcze dziewiętnastoma straszliwymi celami pod ziemią, w samym Pałacu Dożów. Były to ohydne lochy przeznaczone dla nieszczęśników, których nie chciano skazywać na śmierć, mimo że w pełni na nią zasłużyli swoimi zbrodniami.

Każdy sędzia na całej kuli ziemskiej niezmiennie uważa, że darowując życie przestępcy, który zasłużył na śmierć, wyrządza mu najwyższą łaskę. Jednak wówczas, zamiast jednorazowego i krótkiego bólu, skazuje człowieka na o wiele cięższy los, czasem tak straszny, że każda chwila wciąż ponawianego cierpienia gorszą jest od śmierci.

Te podziemne lochy, z powodzeniem przypominające czasem groby, zwą się jednak „studnie", bo zawsze jest w nich na dwie stopy wody. Dostaje się ona z morza przez te same kraty, przez które przenika odrobina światła. Taka krata mierzy najwyżej kwadratową stopę. Biedak skazany na życie w owej brudnej kloace, jeśli nie chce kąpać się w słonej wodzie, musi przez cały dzień przesiadywać na pryczy, gdzie leży siennik, a jednocześnie mieści się spiżarnia. Rano dostaje dzbanek wody, cienką zupę i porcję żołnierskich sucharów, a musi je zjeść zaraz, bo inaczej staną się łupem tłustych szczurów morskich, od których roi się w tych straszliwych lochach. Nieszczęśnicy wtrąceni do „studni" zwykle kończą tam swój żywot, ale zdarza się, że niektórzy z nich dożywają sędziwego wieku. Jeden ze zbrodniarzy, zmarły w czasie, gdy ja siedziałem Pod Ołowianym Dachem, przeżył w owych lochach trzydzieści siedem lat, a miał ich czterdzieści cztery, gdy go tam wtrącono. Jeżeli we własnym mniemaniu zasłużył na śmierć, być może wziął to złagodzenie kary za prawdziwą łaskę, bo są ludzie, którzy nade wszystko lękają się śmierci. Ten człowiek zwał się Béguelin. Francuz z urodzenia, służył w randze kapitana w wojskach Republiki w czasie ostatniej wojny z Turkami w roku 1716. Był pod rozkazami hrabiego von der Schulenburga, który zmusił wielkiego wezyra do odstąpienia od Korfu. Wspomniany Béguelin będąc szpiegiem przebierał się za Turka i przekradał do muzułmańskiego obozu, aliści służąc marszałkowi służył jednocześnie i wezyrowi, a że dowiedziono mu tej podwójnej zdrady, niewątpliwie wyświadczono mu też i łaskę wysyłając na śmierć do owych „studni". Mógł się tam tylko nudzić i głodować, lecz mając niecny charakter pewnie sobie często powtarzał: Dum vita superest, bene est.

Widziałem w Spielbergu na Morawach cele pod pewnym względem jeszcze straszliwsze: z litości wtrącano tam ludzi skazanych na śmierć, a żaden z nich nie przeżył nawet roku. Ładne miłosierdzie!

Przez dwie śmiertelnie długie godziny oczekiwania, wydany na pastwę najczarniejszych myśli i najokropniejszych przewidywań, oczywiście widziałem się także wtrąconym do tych przeraźliwych lochów, straszliwego miejsca, gdzie nieszczęsny więzień żyje chimerycznymi nadziejami i gdzie zżera go paniczny i nierozsądny strach. Trybunał, władający najodleglejszymi zakątkami pałacu, łatwo mógł wysłać do piekła kogoś, kto usiłował uciec z czyśćca. W końcu usłyszałem szybkie kroki i niebawem ujrzałem przed sobą Wawrzyńca z obliczem wykrzywionym wściekłością, pieniącego się i bluźniącego Bogu i wszystkim świętym. Zaczął od tego, że rozkazał mi oddać siekierę i narzędzia, którymi posługiwałem się dla przebicia podłogi, i wyjawić, od jakiego zbira je dostałem. Nie ruszając się z miejsca, z zimną krwią odparłem, że nie rozumiem, o czym mówi. Usłyszawszy to kazał mnie zrewidować, ale ja zerwałem się z fotela i stanąłem w groźnej postawie. Po chwili zaś zrzuciłem z siebie ubranie mówiąc:

— Czyńcie swoją powinność, lecz niech żaden tknąć się mnie nie waży!

Przetrząsnęli materac, opróżnili siennik, obmacali poduszki fotela i nic nie znaleźli.

— Pan nie chcesz powiedzieć, gdzie są narzędzia, którymi wydłubałeś otwór, ale znajdziemy sposoby, aby cię zmusić do mówienia.

— Jeżeli naprawdę gdzieś tam jest otwór, to powiem, że to od ciebie dostałem narzędzia i że je tobie oddałem!

Na tę groźbę, która wywołała uśmiech aprobaty na twarzach towarzyszących mu ludzi, prawdopodobnie zgniewanych jakimiś obelgami, Wawrzyniec tupnął nogą, schwycił się za głowę i wybiegł jak szalony. Tymczasem jego ludzie poszli i przynieśli mi wszystkie moje rzeczy prócz kawałka marmuru i lampy. Wawrzyniec zaś, nim wyszedł z korytarza i już po zamknięciu mojej celi, zamknął też oba okna, przez które wpadał świeży powiew. Zostałem więc uwięziony w ciasnej i dusznej celi, odcięty od dopływu powietrza. Ale niezbyt się tym przejąłem, bo muszę przyznać, że tanio się wykpiłem. Mimo całej znajomości swego fachu, Wawrzyniec na szczęście nie domyślił się, iż należałoby dokładnie przetrząsnąć fotel. Tak więc zachowawszy swój sztylet, gorąco podziękowałem za to Opatrzności, albowiem wciąż uważałem, że los zesłał mi owo narzędzie, abym przy jego pomocy wcześniej czy później odzyskał wolność.

Przez całą noc nie zmrużyłem oka, bo częściowo upał, a częściowo strapienie nie dały mi spać. O świcie zjawił się Wawrzyniec z jakimś obrzydliwym winem i woda, których nie można było przełknąć. Reszta także była nie lepsza: sałata zwiędła, mięso cuchnące, a chleb twardszy od angielskich sucharów.

Wawrzyniec nie pozwolił też sprzątnąć celi, a kiedy poprosiłem go, aby otworzył okna, udał, że nie słyszy. Jeden ze zbirów, uzbrojony w żelazny drąg, zaczął ostukiwać ściany i podłogę, zwłaszcza deski pod moim łóżkiem. Patrzyłem na to obojętnym okiem, ale dostrzegłem, że nawet nie dotknął pułapu... A więc tamtędy — powiedziałem sobie — wyjdę z tego piekła. Jednak ów zamiar rokował nadzieję tylko wtedy, gdyby się nań odpowiednio złożyły warunki, bo musiałem strzec się wszystkiego, co mogło wpaść w oczy. Cela była nowiutka i nawet najmniejsze zadrapanie nie uszłoby uwagi zbirów. Dzień straszliwie dał mi się we znaki, bo w celi było duszno i gorąco jak w piecu, a przy tym nie mogłem przełknąć nawet kęsa z tego, co dostałem. Głód i poty tak mnie osłabiły, żem nie mógł ani chodzić, ani czytać. Nazajutrz obiad był równie podły: cielęcina, którą ów łajdak przyniósł, tak śmierdziała, że aż mnie odrzuciło, ledwiem ją tknął.

— Czy kazano ci — zapytałem — zamorzyć mnie głodem i tym piekielnym żarem?

Zamknął celę nie odpowiedziawszy słowa. Nazajutrz doświadczyłem takiegoż traktowania. Zażądałem więc papieru i ołówka, ażeby napisać do sekretarza, ale Wawrzyniec i tym razem zbył mnie milczeniem.

Zrozpaczony zjadłem zupę, a później chlebem maczanym w cypryjskim winie postanowiłem dodać sobie siły, aby nazajutrz pomścić się na Wawrzyńcu i wbić mu sztylet w gardło. Wiedziony wściekłością sądziłem, że nie mam już innego wyjścia. Noc jednak przyniosła pewne uspokojenie, toteż nazajutrz, ledwie ów oprawca otworzył drzwi do celi, oznajmiłem mu tylko, że zabiję go natychmiast po odzyskaniu wolności. Roześmiał się na tę groźbę i wyszedł bez słowa. Zacząłem przypuszczać, że działa tak na rozkaz sekretarza, któremu pewnie wyjawił wszystko. Nie wiedziałem, co począć. Przechodziłem od rezygnacji do buntu. Byłem w straszliwym położeniu. Zdawało mi się, że umieram z wycieńczenia. Wreszcie przy końcu tygodnia piorunującym głosem, z wściekłością w sercu i w obecności zbirów, zaszczycając Wawrzyńca szlachetnym mianem ohydnego kata kazałem mu zdać rachunek z moich pieniędzy. Odparł krótko, że otrzymam go jutro. A gdy zabierał się do wyjścia, porwałem kubeł, jakbym chciał wychlusnąć zawartość na korytarz. Wówczas, uprzedzając mój zamiar, kazał jednemu ze zbirów wziąć kubeł i w obawie przed infekcją otworzył okno na czas tej wstrętnej ceremonii, lecz mimo moich głośnych protestów zamknął je zaraz po skończonej operacji. Uważając, że tę nieprzyjemną, lecz konieczną usługę zawdzięczam moim wymysłom, postanowiłem jeszcze ostrzej wystąpić nazajutrz. Ale gdy się znów pokazał, odeszła mnie wściekłość, bo zanim przedstawił rachunek z pieniędzy, wręczył mi koszyk cytryn przesłanych przez pana de Bragadin. wielką butlę z wodą — jak stwierdziłem, nadającą się do picia — oraz smakowitą i bardzo apetyczną smażoną kurę. Prócz tego jeden ze zbirów natychmiast otworzył oba okna. Kiedy więc Wawrzyniec przedstawił mi rachunek, spojrzałem tylko na końcową sumę i kazałem mu jednego cekina wypłacić zbirom, których przyprowadził do posług, a resztę podarowałem jego żonie. Ta niewielka zresztą wspaniałomyślność ujęła owych biedaków i dziękowali mi za nią wylewnie.

Wawrzyniec umyślnie zostawszy sam na sam ze mną, tak mnie zapytał:

— Mówiłeś pan, że to ja ci dałem konieczne narzędzia do wydłubania takiej olbrzymiej dziury, dlatego o nic więcej nie pytam. Ale powiedzże mi pan, z łaski swojej, kto ci dostarczył tego, co było potrzeba dla zrobienia lampy?

— Też ty, Wawrzyńcze.

— Teraz już jestem całkiem głupi, bo nie wiedziałem, że rozum i czelność to jedno.

- Nie kłamię. Własnymi rękami dawałeś mi wszystko, czegom potrzebował: oliwę, krzesiwo, siarczki. Resztę już miałem.

— Racja, ale czy zdoła mnie pan tak samo łatwo przekonać, że dostarczyłem panu narzędzi dla wywiercenia otworu?

— Oczywiście, bo przecież wszystko dostaję przez ciebie.

— Wielki Boże! Co ja słyszę! Niechże mi pan powie, jak dostarczyłem panu siekierę?

— Powiem wszystko i powiem prawdę, lecz jedynie w obecności sekretarza.

— Nie chcę już o niczym słyszeć i wierzę panu. Proszę, nie mów pan aby nic nikomu, bo przecież pan wie, że jestem biednym człowiekiem i mam dzieci.

Wyszedł trzymając się obiema rękami za głowę.

Winszowałem sobie z całego serca, że potrafiłem przestraszyć nicponia; wiedziałem, że o tym, co zaszło, we własnym interesie nic nie powie swoim przełożonym.

Kazałem też kupić dzieła księdza Maffei. Wydatek wcale mu się nie podobał, ale nie odważył mi się z tym zdradzić. Zapytał tylko, po co mi książki, skoro mam ich tak wiele.

— Przeczytałem wszystkie i potrzebuję nowych.

— Pożyczę je dla pana od kogoś, kto tu siedzi, jeżeli pan zgodzisz się w zamian pożyczyć swoje. To panu oszczędzi wydatku.

— Pewnie chodzi o jakieś romanse, których nie czytuję.

— Nie, to są książki naukowe; niech pan nie myśli, że pan jest jedynym mądrym, który tu siedzi.

— No, dobrze, zobaczymy. Proszę, oto książka, którą pożyczam jakiemuś mądremu. Proszę przynieść coś w zamian.

Dałem mu „Rationarium" Petaviusa, a on w parę minut później przyniósł tom Wolfa. Dość z tego zadowolony powiedziałem, że rezygnuję z dzieł księdza Maffei, czym sprawiłem mu dużą przyjemność.

Znacznie bardziej ciesząc się z możliwości korespondowania z kimś, kto mógłby sekundować mi w moich planach ucieczki, w tych planach, które sobie umyśliłem, niż z rozrywki, jaką wyciągnąłbym z tej uczonej lektury, zaraz po wyjściu Wawrzyńca otworzyłem książkę i uradowałem się niezmiernie odczytawszy na jednej ze stron parafrazę słów Seneki: Calamitosus est animus futuri anxius *, ujętą w sześć zgrabnych wierszy. Natychmiast ułożyłem inne, a oto, na jaki genialny pomysł wpadłem, aby je napisać: na małym palcu już uprzednio wypielęgnowałem sobie długi paznokieć, aby nim wydłubywać woskowinę z ucha, teraz więc zaciąłem go ostro, zamieniając w pióro. Sądziłem już, że przyjdzie mi zakłuć się w palec i pisać krwią, kiedy pomyślałem sobie, iż sok morwowy doskonale zastąpi atrament, którego nie miałem. Prócz owych sześciu wierszy spisałem też posiadane książki, a spis wsadziłem do okładki wspomnianego tomu. Trzeba wiedzieć, że we Włoszech książki na ogól oprawia się w pergamin i to tak, iż po ich otwarciu okładka tworzy jakby kieszeń. Obok tytułu nakreśliłem słowa: latet *. Pilno było mi otrzymać odpowiedź, toteż nazajutrz, ledwie Wawrzyniec wszedł, oznajmiłem mu, że przeczytałem książkę i proszę tego, co mi ją pożyczył, o jakąś inną. W parę chwil potem istotnie przyniósł mi następny tom.

Gdy zostałem sam, otworzyłem książkę i znalazłem w niej luźną kartkę pisaną po łacinie i zawierającą takie słowa: „Jesteśmy we dwóch zamknięci w jednej celi i radujemy się niezmiernie, że dzięki głupocie chciwego klucznika zaznajemy nie spotykanego w tym miejscu przywileju. Te słowa kreśli szlachetnie urodzony Wenecjanin, Marino Balbi, braciszek somaski, którego współtowarzyszem jest hrabia Andrzej Asąuin z Udine, stolicy prowincji Friul. Prosi mnie on, aby pana powiadomić, że wszystkie jego książki, których spis znajduje się w grzbiecie tego tomu, są do pańskiej dyspozycji. Jednak uprzedzamy pana, że musimy uciec się do jak największej ostrożności, aby ukryć przed Wawrzyńcem ten nasz kontakt".

Nie dziwiłem się, że w sytuacji, w jakiej byliśmy, wpadliśmy na ten sam pomysł: wymiany i ukrycia w okładce książki spisów naszych szczupłych bibliotek. To było logiczne. Natomiast dziwiło mnie, że radę zachowania ostrożności przesłano mi na luźnej kartce. Nie wyobrażałem sobie, aby Wawrzyniec nie otworzył tej książki, a w tym wypadku na pewno widziałby ową kartkę, a że nie umiał czytać, włożyłby ją do kieszeni, by ktoś potem zapoznał go z jej treścią! Wtedy wszystko zostałoby odkryte w zarodku. To kazało mi przypuszczać, że mój korespondent był skończonym pustogłowem.

Przejrzałem spis książek, napisałem, kim jestem, jak mnie aresztowano, że nie wiem, o co mnie oskarżają, i wyraziłem nadzieję, iż niebawem zostanę zwolniony. Balbi natychmiast odpisał na szesnastu stronach. Hrabia Asąuin natomiast nic nie napisał. Mnich Balbi zdał mi relację ze wszystkich swoich nieszczęść. Siedział tu już od czterech lat więziony za to, że cieszył się względami trzech młodych dziewcząt, które obdarzyły go trojgiem dzieci, on zaś w swojej naiwności ochrzcił je pod własnym nazwiskiem. Za pierwszym razem skończyło się tylko na porządnej burze od przeora, za drugim — zagrożono mu karą, a za trzecim — zamknięto w więzieniu.

Opisał mi też historię wszystkich obecnych więźniów Pod Ołowianym Dachem jak i tych, co tu siedzieli w czasie owych czterech lat, które tu spędził. Zdradził, że jeden ze zbirów, Mikołaj, w tajemnicy załatwia mu zakupy, podaje nazwiska nowych więźniów i to, co o nich wie. A chcąc mnie o tym przekonać, powtórzył wszystko, co słyszał o mojej próbie ucieczki. Wyjaśnił też, że do nowej celi przeniesiono mnie za wstawiennictwem patrycjusza Priuli, że Wawrzyniec aż dwie godziny łatał wywiercony przeze mnie otwór i że pod karą śmierci zabronił stolarzowi, ślusarzowi i wszystkim zbirom pisnąć o tym choć słówkiem. Mikołaj miał też dodać, że jeszcze jeden dzień i Casanova byłby zbiegł w sposób genialny, co dla Wawrzyńca skończyłoby się stryczkiem, bo choć zdziwił się ogromnie na widok otworu, nie może być wątpliwości, że to on i nikt inny dostarczył narzędzi do tak trudnej pracy...

Balbi, zapewniwszy mnie o swojej dyskrecji, prosił, abym wszystko opisał szczegółowo i wyjawił mu, w jaki sposób sprokurowałem sobie potrzebne narzędzia. Ta ciekawość nie budziła we mnie żadnych wątpliwości, natomiast nie wierzyłem w jego dyskrecję, tym bardziej że podobna prośba charakteryzowała go jako najbardziej niedyskretnego z ludzi. Osądziłem jednak, że trzeba się z nim liczyć, bo brałem go za człowieka tak twardego, że nie cofnie się przed niczym, co by mi pomogło w ucieczce. Zasiadłem więc do układania odpowiedzi, ale pewne małe podejrzenie, które się nagle we mnie zbudziło, kazało mi powstrzymać się z jej wysłaniem. Pomyślałem sobie mianowicie, że owa korespondencja może być podstępem ze strony Wawrzyńca: że w ten sposób próbuje dowiedzieć się, kto mi dostarczył narzędzi i co z nimi uczyniłem. Ażeby więc zaspokoić ciekawość mnicha nie podrywając do siebie zaufania, napisałem mu, że otwór wydłubałem mocnym nożem, który ukryłem na parapecie okna w korytarzu. To kłamstwo już na trzeci dzień całkowicie rozwiało moje podejrzenia, bo Wawrzyniec nawet nie zajrzał na wspomniany parapet, a niewątpliwie uczyniłby to, gdyby był przejął mój list. Zresztą, jak wynikało z odpowiedzi ojca Balbi, wiedział on, że mogłem posiadać ten wielki nóż, bo Wawrzyniec mówił mu, że nie byłem rewidowany przed zamknięciem w celi. Balbi zakończył swój list prośbą o przesłanie owego noża przez Mikołaja, któremu mogę całkowicie zaufać.

Zdumiała mnie owa lekkomyślność. Odpisałem, że nie mam najmniejszego zaufania do Mikołaja i że moja tajemnica jest z gatunku tych, których nie mogę powierzyć papierowi.

Skoro rozwiały się już moje podejrzenia, zacząłem tak oto rozumować: za każdą cenę pragnę odzyskać wolność, a choć mój sztylet jest ze wszech miar doskonały, nie mogę się nim posłużyć, bo co ranka jeden ze zbirów żelaznym prętem opukuje cele nie ruszając tylko sufitu, zatem jedynie tamtędy wiedzie moja droga, jeżeli w ogóle chcę się stąd wydostać. Do tego jednak potrzebny jest otwór, którego nie zdołam przebić od dołu, bo na to jednego dnia za mało. Muszę mieć jakiegoś pomocnika, który mógłby przy tym uciec wraz ze mną. Nie miałem wielkiego wyboru i siłą rzeczy musiałem się zdecydować na mnicha. Miał trzydzieści osiem lat i chociaż nie grzeszył rozumem, sądziłem, że umiłowanie wolności, ta pierwsza potrzeba człowieka, przysporzy mu dość siły ducha, by wykonywał wszystkie moje zlecenia. Należało zaś zacząć od tego, ażeby się na niego zdać całkowicie i wymyślić jakiś sposób przekazania mu sztyletu. Obie te rzeczy nie były łatwe.

Rozpocząłem od tego, że zapytałem go, czy tęskni do wolności i czy gotów jest porwać się na wszystko, aby wraz ze mną postarać się ją odzyskać. Odpisał, że on jak i jego towarzysz zdecydowani są na każdy wysiłek dla zerwania łańcuchów, ale dodał, że nie ma po co łamać sobie głowy nad nieziszczalnymi planami. Na czterech bitych arkuszach wyliczał trudności, które mu podpowiedział jego ciasny umysł, albowiem biedak nie widział najmniejszego cienia nadziei na powodzenie ucieczki. Z kolei odpowiedziałem, że nic mnie nie obchodzą przeszkody ogólniejszej natury i że układając mój plan zastanawiałem się jedynie nad bezpośrednimi trudnościami, a te przezwyciężę. Na zakończenie dałem mu słowo honoru, że go uwolnię, jeśli zgodzi się być ślepo posłuszny. Przyrzekł to.

Wyjaśniłem mu, że mam sztylet długości dwudziestu cali. Posługując się nim powinien wybić dziurę w ścianie swojej celi, następnie przebić dzielący nas mur, przez ten otwór przedostać się nad moją celę, potem przedziurawić jej sufit i wreszcie pomóc mi wydostać się na zewnątrz. „I na tym skończy się zadanie wielebnego ojca, a zacznie się moje. Uwolnię was obu."

Odpisał mi wówczas, że nawet gdy wydobędzie mnie z celi, pozostanę jednak w więzieniu, a w naszej sytuacji zajdzie tylko taka zmiana, że obaj będziemy na szerszej przestrzeni. Po prostu będziemy na poddaszu zamkniętym trzema mocnymi drzwiami.

„Wiem o tym, wielebny księże — odpisałem — lecz uciekniemy wcale nie przez drzwi. Ułożyłem już sobie plan ucieczki i jestem pewny sukcesu. Domagam się tylko ścisłego trzymania się moich wskazówek i ślepego posłuszeństwa. Proszę jedynie o zastanowienie się, jak najlepiej przesłać księdzu narzędzie, ów klucz do naszej wolności, tak, by ten, co je doręczy, niczego się nie domyślił. A tymczasem niech ksiądz każe Wawrzyńcowi kupić ze czterdzieści świętych obrazów tak wielkich, by nimi wylepić swoją celę od góry do dołu. Nie wzbudzą one żadnych podejrzeń, a pozwolą zakryć dziurę. Kilka dni zejdzie na wybijaniu jej, rankiem zaś Wawrzyniec nie zobaczy, czego ksiądz wczoraj dokonał, bo ksiądz to zasłoni jakimś obrazem. A jeśli ksiądz chce wiedzieć, czemu tego sam nie robię, wyjaśnię, iż będąc podejrzany znajduję się pod obserwacją, i to chyba wyda się księdzu rozsądnym usprawiedliwieniem." Wprawdzie zalecałem księdzu Balbi, aby się zastanowił, jak mu przesłać mój sztylet, jednak sam nad tym także łamałem sobie głowę, aż w końcu wpadłem na szczęśliwy pomysł, którego się zaraz uchwyciłem. Kazałem Wawrzyńcowi kupić Biblię in folio, która właśnie wyszła z druku... Miałem nadzieję, iż uda mi się ukryć sztylet w grzbiecie oprawy tej wielkiej księgi i w ten sposób przesłać go mnichowi. Aliści po otrzymaniu Biblii przekonałem się, że sztylet jest o jakieś dwa cale od niej dłuższy. Tymczasem Balbi dał mi znać, że już wytapetował obrazami celę, a ja zakomunikowałem mu swój pomysł z Biblią i powiadomiłem o kłopotach wynikających z różnych długości obu przedmiotów. Rad, że może zabłysnąć rozumem, szydząc z mojej niezaradności napisał, że wystarczy owinąć sztylet w lisią pelisę i tak mu go przesłać. Pisał, że Wawrzyniec już im opowiadał o tym wspaniałym futrze, toteż nie powstaną żadne podejrzenia, jeżeli hrabia wyrazi chęć obejrzenia pelisy pod pozorem, że chce nabyć taką samą. „Wystarczy przesłać futro zwinięte, Wawrzyniec go nie rozwinie."

Byłem pewien wręcz czegoś innego. Przecież o wiele trudniej nieść futro zwinięte niż rozwinięte, jednak aby nie zniechęcać mnicha, a zarazem przekonać go, że nie jestem takim lekkoduchem jak on, napisałem, by zażądał pelisy. A gdy Wawrzyniec poprosił o nią nazajutrz, dałem mu ją zwiniętą w kłębek, lecz bez sztyletu. W kwadrans potem odniósł mi pelisę mówiąc, że owi panowie bardzo się nią zachwycali.

Od mnicha dostałem zbolały list, w którym przyznawał się, iż udzielił mi złej rady, ale dodał, że niepotrzebnie jej usłuchałem. Sądził, że sztylet przepadł, bo Wawrzyniec przyniósł pelisę rozwiniętą. Uważał więc biedak, że cała nadzieja stracona. Pocieszyłem go prostując to mniemanie i doradziłem większą oględność w radach. Trzeba było jednak jakoś tę rzecz załatwić, toteż nieodwołalnie postanowiłem przesłać mój sztylet pod osłoną Biblii, używając jednak przy tym jeszcze czegoś dodatkowego, co przeszkodziłoby niosącemu przyglądać się krańcom olbrzymiego tomu. I oto, co zrobiłem:

Powiedziałem Wawrzyńcowi, że chciałbym uczcić dzień świętego Michała dużą porcją spaghetti oraz że w uznaniu wielkiej szlachetności tego, który łaskawie pożycza mi swoich książek, pragnąłbym i dla niego przyrządzić osobiście duży półmisek makaronu. Wawrzyniec zaś powiadomił mnie, że ci panowie chcieliby przeczytać ową wielką księgę, która kosztowała trzy cekiny. I tak sprawa została ułożona.

— Świetnie — powiedziałem — prześlę ją im wraz z makaronem, przynieś mi tylko z domu największy półmisek, bo chciałbym zrobić coś imponującego.

Obiecał mi to załatwić zgodnie z moim życzeniem. Wtedy owinąłem sztylet w papier, wsadziłem w grzbiet Biblii tak, aby z obu stron wystawał jednakowo, licząc, że gdy postawię na niej wielki półmisek z makaronem, skąpanym w maśle, Wawrzyniec nie dostrzeże, iż coś sterczy po bokach, bo będzie musiał uważać, aby nie rozlać tłuszczu na księgę. Uprzedziłem ojca Balbi o wszystkim, zalecając ostrożność przy odbieraniu półmiska i wskazując na konieczność wzięcia obu rzeczy razem, nie kolejno.

W oznaczonym dniu Wawrzyniec zjawił się wcześniej niż zwykle, z kotłem ugotowanego makaronu i ze wszystkimi przyprawami. Roztopiwszy sporą porcję masła polałem nim makaron wyłożony na półmisku tak hojnie, że podeszło aż pod brzegi. Olbrzymi półmisek znacznie przekraczał wielkość Biblii, na której go postawiłem, i wystawał za brzegi. Wszystko to działo się wewnątrz celi, a Wawrzyniec czekał za drzwiami.

Skończywszy podniosłem ostrożnie Biblię z półmiskiem, umyślnie odwróconą grzbietem do niosącego, i kazałem Wawrzyńcowi nieść to na wyciągniętych przed siebie rozstawionych ramionach, szybko dostarczyć na miejsce i uważać przy tym, aby tłuszcz nie wychlapnął. Przekazując mu ciężar, utkwiłem wzrok w jego oczach i z radością dostrzegłem, że nie odrywa spojrzenia od płynnego masła w obawie, aby go nie rozlać. Próbował wytłumaczyć mi, że lepiej wpierw zanieść półmisek, a potem wrócić po książkę, wyjaśniłem mu jednak, że wówczas cały prezent nie będzie miał już takiego znaczenia i że wszystko musi być razem zaniesione. Poskarżył się wtedy, że omaściłem makaron za szczodrze i oświadczył, że nie może odpowiadać za szkodę, jeśli się trochę tłuszczu wy chlapnie.

Z chwilą kiedy ujrzałem Biblię na jego rękach, nabrałem pewności, że podstęp się udał, albowiem sztylet wcale nie wystawał spod półmiska. Mógłby się wysunąć, gdyby Wawrzyniec przechylił niesiony ciężar, co uważałem za niemożliwe, bo za żadne skarby świata nie odwróciłby wzroku od półmiska, który musiał przez cały czas utrzymywać w idealnej równowadze. Odprowadziłem go oczami aż do drzwi celi, w której siedział mnich, a ów umówionym sygnałem, trzykrotnym wytarciem nosa, dał mi znać, że przesyłkę odebrał w porządku, co zresztą Wawrzyniec potwierdził parę chwil później.

Balbi od razu zabrał się do rzeczy i w tydzień udało mu się wydłubać w suficie odpowiednio wielką dziurą, którą zakrył podobizną jakiegoś świętego, przylepioną miękiszem chleba. 8 października napisał mi, że przez całą noc mozolił się przy oddzielającym nas murze i udało mu się wydłubać tylko nieduży kawał. Z przesadą pisał o trudnościach, jakie mu się nasuwają przy rozdzielaniu mocno spojonych cegieł, obiecywał jednak wytrwałość, wciąż zaznaczając, że ucieczka nie uda się i że tylko pogorszymy naszą sytuację. Odpowiedziałem, iż zupełnie nie podzielam jego zdania, że powinien mi ufać i nie ustawać w pracy.

Niestety! Niczego nie byłem pewien, musiałem jednak tak postępować lub też zupełnie wyrzec się nadziei. Chciałem wyjść z piekła, w którym trzymała mnie najstraszniejsza z tyranii. Nie obchodziło mnie nic więcej i myślałem tylko o tym, aby krok po kroku posuwać się naprzód z twardym postanowieniem zwyciężenia lub też zatrzymania się tylko wtedy, kiedy znajdę się przed barierą nie do przebycia.

Praca ojca Balbi była taka ciężka jedynie pierwszej nocy, bo im dłużej pracował, tym łatwiej mu szło, toteż niebawem przekonał się, że wyjął z muru trzydzieści sześć cegieł.

W dniu 16 października, kiedy o godzinie 10 rano zajęty byłem przekładem którejś ody Horacego, usłyszałem nad głową jakiś ruch i trzy krótkie stuknięcia. Był to umówiony między nami znak, że wszystko idzie dobrze. Balbi pracował aż do wieczora, a nazajutrz napisał, że jeżeli mój sufit składa się tylko z dwóch pokładów desek, dziś jeszcze upora się z zadaniem. Zapewniał, że dołoży starań, aby otwór miał kształt okrągły, zgodnie z moim zaleceniem, i że nie przebije sufitu na wylot. Zwłaszcza to było ważne, albowiem najmniejszy nawet ślad otworu mógłby wydać nasze zamiary.

„Tak głęboko wydrążę deskę — zawiadamiał — że wystarczy kwadrans, aby ją przebić do reszty."

Postanowiłem, że pojutrze w nocy wyjdę z celi, aby już do niej nie wrócić, albowiem byłem przekonany, że we dwóch zdołamy w trzy, cztery godziny przebić dach Pałacu Dożów, wydostać się nań i stamtąd już, wykorzystując każdy szczęśliwy traf, zejść na ziemię.

Ale nim do tego doszło, zły los przygotował mi jeszcze jedną przeszkodę. Owego dnia, a było to w poniedziałek, o godzinie drugiej po południu, wówczas gdy ojciec Balbi pracował w najlepsze, usłyszałem, iż otwierają się drzwi pomieszczenia sąsiadującego z moją celą. Krew zastygła mi w żyłach, ale miałem jeszcze dość przytomności umysłu, aby dwoma umówionymi stuknięciami zaalarmować ojca Balbi, który winien był zaraz powrócić przez dziurę w murze do swojej celi i zatrzeć wszystkie ślady. W następnej minucie Wawrzyniec otworzył drzwi i przepraszając oznajmił, że musi mi dodać bardzo podłego kompana. Był to mężczyzna w wieku między czterdziestką a pięćdziesiątką, niski, chudy, brzydki, licho ubrany, w czarnej krągłej peruce. Lustrowałem go uważnie, podczas gdy obaj zbirzy rozwiązywali mu ręce. Nie miałem wątpliwości, że to skończony łotr, a zresztą Wawrzyniec bez ogródek tak mi go zaprezentował, co na nim nie wywarło najmniejszego wrażenia.

— Trybunał — odparłem — władny jest robić, co mu się podoba.

Wawrzyniec kazał wnieść siennik dla nowego więźnia i oznajmiwszy mu, że na jego utrzymanie wyznaczono dziesięć soldów dziennie, wyszedł i zamknął drzwi.

Pragnąc pozyskać sobie tego nicponia, powiedziałem mu, że będzie jadał ze mną. Pocałował mnie wtedy w rękę i zapytał, czy mimo to otrzyma owe dziesięć soldów wyznaczonych przez Trybunał. Odparłem, że tak. Usłyszawszy to padł na kolana, wyciągnął z kieszeni olbrzymi różaniec i zaczął rozglądać się po kątach.

— Czego pan szukasz?

— Proszę mi wybaczyć, dobry panie, ale szukam jakiegoś obrazu Matki Boskiej, bo jestem chrześcijaninem. Och, gdybyż tu był bodaj najmniejszy krucyfiks, bo nigdy jeszcze nie czułem takiej potrzeby polecenia się świętemu Franciszkowi z Asyżu, którego imię niegodnie noszę!

Z trudem powstrzymałem się od śmiechu, nie z powodu jego pobożności, bo wiara i sumienie to sprawy jak najbardziej osobiste, lecz z formy tej uwagi. Osądziłem, że bierze mnie za Żyda, i aby rozwiać jego wątpliwości, dałem mu co prędzej nowennę do Matki Boskiej, a on ucałowawszy święty obrazek oddał mi ją mówiąc skromnie, że jego ojciec, nadzorca galerników, nie nauczył go czytać.

— Należę do bractwa różańcowego — wyjaśnił i zabrał się do opowiadania wielu cudów, których wysłuchałem z anielską cierpliwością, a gdym go zapytał o powód uwięzienia, opowiedział mi taką historię:

— Nigdy nie myślałem o niczym innym, tylko o chwale Naszego Pana, Świętej Republiki i o posłuszeństwie wobec prawa. Stale czujny na machinacje wszelkiego rodzaju łotrów, zaprzątniętych jedynie oszustwem i spiskowaniem przeciwko swoim władcom, niezmordowanie usiłowałem wykryć ich knowania i zawsze wiernie powiadamiałem Messera Grandę o wszystkim, co doszło moich uszu. Prawda, że brałem za to pieniądze, ale o wiele większą radość od zapłaty sprawiała mi świadomość, iż służę chwale naszego świętego Marka. Zawsze śmieszył mnie pogląd tych, co zawód szpiega uważają za hańbiący... Pod tym względem mojego zapału nie studziła przyjaźń, która może ma jakiś wpływ na innych, a cóż dopiero mówić o tym, co ludzie nazywają wdzięcznością. Nieraz chcąc wywiedzieć się ważnej tajemnicy, przysięgałem, że jej nie zdradzę, i natychmiast skrupulatnie powtarzałem komu należy. Mogłem to robić z czystym sumieniem, bo mój spowiednik, pewien świątobliwy jezuita, wyjaśnił mi, że żadna przysięga nie obowiązuje, gdy nie zamierzało się jej dochować i gdy chodzi o dobro ogółu. Otóż od trzech tygodni obserwowałem na Isoli, maluteńkiej wysepce, na której mieszkam, jakieś wyjątkowe konszachty między kilkoma notablami naszego miasteczka. Wiedziałem, że są niezadowoleni z rządu, a to z powodu jakowejś kontrabandy przyłapanej i skonfiskowanej, za którą najmożniejsi z tej grupki mieli odcierpieć karę więzienia. Do wspomnianego spisku należał też pierwszy kapelan na wyspie, poddany austriacki. Spiskowcy zbierali się wieczorami w jednej z izb szynkowni, gdzie stało łóżko. Pili tam i gadali, a potem się rozchodzili. Postanowiwszy wykryć ich zmowę, któregoś dnia, kiedy byłem pewien, że nikt mnie nie obserwuje, zdobyłem się na odwagę i schowałem pod łóżkiem. Przed wieczorem przyszli spiskowcy i zaczęli rozmawiać; mówili między innymi, że Isola nie podlega jurysdykcji świętego Marka, lecz Triestu, bo nie może być uważana za część wenecjańskiej Istrii. Kapelan powiedział prowodyrowi spiskowców, niejakiemu Piotrowi Paolo, że jeżeli podpiszą petycję, to on osobiście uda się do ambasadora cesarstwa, i że wtedy cesarzowa nie tylko zagarnie miasteczko, ale jeszcze wyznaczy im jakąś nagrodę. Wszyscy oświadczyli zgodnie, że chętnie złożą podpisy, a kapelan obiecał przynieść im nazajutrz to pismo i zaraz potem dostarczyć je tutaj ambasadorowi.

Ja zaś postanowiłem natychmiast zniweczyć ich podły zamysł, mimo że jeden ze spiskowców był moim kumem i że przez to duchowe pokrewieństwo winien był dla mnie znaczyć więcej niż rodzony brat.

Jeszcze tej samej nocy odpłynąłem stateczkiem i nazajutrz przed południem przybyłem tutaj. Kazałem sobie napisać nazwiska spiskowców i zaniosłem je sekretarzowi Trybunału zdając mu jednocześnie sprawę ze wszystkiego, com słyszał. Polecił mi wtedy udać się nazajutrz z samego rana do Messera Grandę, a ten da mi człowieka, z którym mam wrócić na Isolę i tam wskazać mu kapelana, prawdopodobnie wciąż jeszcze przebywającego na miejscu. „I na tym — dorzucił prześwietny sekretarz — już się kończy twoja rola."

Zrobiłem, jak mi powiedział, i gdy już wskazałem kapelana człowiekowi Messera Grandę, zająłem się swoimi sprawami.

Po obiedzie przywołał mnie kum, bym go ogolił, bo jestem balwierzem. A kiedy uporałem się z tym, poczęstował mnie szklaneczką wspaniałego refosco i paroma kawałeczkami kiełbasy, którą przyjaźnie spożył wraz ze mną. Wówczas porwany nagłą czułością chwyciłem go za rękę i gorzko płacząc radziłem, aby się nie zadawał z kanonikiem, a przede wszystkim, by nie podpisywał tego pisma, o którym wie. Odparł na to, że kanonik tyle go obchodzi, co każdy inny, i zapewnił, że nic nie wie o żadnym piśmie. Roześmiałem się mówiąc, że to był tylko żart, i wyszedłem zły na siebie, iż dałem się ponieść czułemu sercu, które kazało mi popełnić tak wielkie głupstwo. Nazajutrz nie widziałem już ani tego człowieka, z którym przyjechałem, ani kapelana, a w tydzień później, kiedy przyjechałem tutaj i udałem się do Messera Grandę, ten od razu kazał mnie zamknąć. Teraz dziękuję świętemu Franciszkowi za to, że znalazłem się w towarzystwie prawego chrześcijanina, co tu siedzi zamknięty dla powodów, których znać nie chcę, nie będąc człowiekiem ciekawym. Nazywam się Soradaci.

Zadrżałem na myśl, z jakim łajdakiem los mnie połączył, jednak zdając sobie sprawę z drażliwości mojej sytuacji i czując, że należy postępować oględnie, z jezuicką przebiegłością udałem współczucie, gorąco pochwaliłem patriotyzm owego nicponia i wyraziłem przypuszczenie, że niebawem odzyska wolność. A gdy po kilku minutach usnął, skorzystałem z tego, aby wszystko opisać ojcu Balbi i powiedzieć mu, że musimy odłożyć nasze wysiłki do bardziej sprzyjającego momentu.

Nazajutrz kazałem Wawrzyńcowi kupić drewniany krzyż, obraz Matki Boskiej oraz świętego Franciszka i przynieść dwie butelki święconej wody. Soradaci natomiast zażądał od niego swoich dziesięciu soldów, na co Wawrzyniec z pogardliwą miną dał mu ich dwadzieścia. Poza tym kazałem kupić poczwórną ilość wina, czosnku i soli, którymi delektował się mój odrażający kompan. Gdy Wawrzyniec wyszedł, zręcznie wydostałem z książki list ojca Balbi. Odmalował w nim swoje przerażenie. Uważał, że wszystko stracone, i raz po raz napomykał, jak się to szczęśliwie stało, że Wawrzyniec zamknął Soradaciego w mojej celi. „Bo — pisał — gdyby go wprowadził do mojej, dostrzegłby, że mnie nie ma, i wówczas «studnia» byłaby nagrodą za nasze trudy."

Opowiadanie Soradaciego utwierdziło mnie w przekonaniu, że będzie wypytywany, bo wydało mi się jasne, że zamknięto go na skutek podejrzeń o zniesławienie. Dlatego też postanowiłem dać mu dwa listy, które, gdyby je oddano adresatom, nie mogły mi ani pomóc, ani zaszkodzić, natomiast przedstawiłyby mnie w korzystnym świetle, gdyby — o czym nie wątpiłem — ów zdrajca przekazał je sekretarzowi.

Dwie godziny spędziłem na pisaniu ołówkiem tych listów. Nazajutrz Wawrzyniec przyniósł krzyż, dwa święte obrazy, święconą wodę i resztę zakupów. Wówczas, porządnie uczęstowawszy owego łajdaka Soradaciego oznajmiłem, że chcę prosić go o przysługę, od której zależy mój los.

— Liczę — powiedziałem — na pańską przyjaźń do mnie i śmiałość: oto dwa listy, które, proszę, oddaj adresatom zaraz po wyjściu z więzienia. Mój los zależy teraz od tego, czy mi pan dotrzymasz wierności. Musisz dobrze ukryć te listy, bo gdyby je znaleziono, obaj bylibyśmy zgubieni. Przysięgnij na ten krzyż i na te święte obrazy, że mnie nie zdradzisz.

— Gotów jestem, mój dobry panie, przysiąc wszystko, co sobie życzysz, a zbyt wiele panu zawdzięczam, bym mógł za to zdradą odpłacić.

Po tych słowach rozpłakał się, zaczął lamentować i rozpaczać: narzekał, że się go podejrzewa o zdradę w stosunku do człowieka, za którego gotów oddać życie. Wiedziałem, co o tym sądzić, ale odegrałem komedię do końca. Oddałem mu więc moją koszulę i szlafmycę i zostałem z gołą głową. Później skropiwszy celę święconą wodą, obficie i długo kropiłem nią także mojego łajdaka i wreszcie kazałem mu złożyć straszliwą przysięgę, przeplataną groźnymi zaklęciami, całkowicie pozbawionymi sensu, które właśnie dlatego powinny były zasiać przerażenie w jego duszy. Gdy zaś w czasie tej farsy przysiągł mi oddać listy adresatom, wręczyłem mu oba. Sam z własnej woli postanowił zaszyć je pod podszewkę na plecach, przeciw czemu nie oponowałem.

Byłem święcie przekonany, że przy najbliższej okazji wręczy listy sekretarzowi, toteż dołożyłem starań, aby ich styl nie zdradził podstępu. Mogły pozyskać mi tylko szacunek Trybunału i — być może — jego względy. Jeden zaadresowałem do pana Bragadina, drugi do księdza Grimani.

Pilnowałem się, aby Soradaci nie powziął podejrzenia, że moje listy są tak niewinne, bo wtedy mogłaby go wziąć ochota uczciwego wywiązania się z obietnicy i oddałby je adresatom, a mnie wcale nie o to chodziło...

ZDRADA SORADACIEGO — SPOSÓB, W JAKI WYKIEROWAŁEM GO NA DURNIA — KSIĄDZ BALBI SZCZĘŚLIWIE KOŃCZY ZADANIE — OPUSZCZAM CELĘ — NIEWCZESNE REFLEKSJE HRABIEGO ASQUINA — UCIECZKA

Soradaci już od dwóch, trzech dni miał moje listy, kiedy pewnego popołudnia zjawił się Wawrzyniec, aby go zaprowadzić do sekretarza. Nie wracał przez parą godzin, toteż nabrałem nadziei, że już wcale nie wróci. Zdumiałem się więc, gdy go przyprowadzono pod wieczór. A po wyjściu Wawrzyńca mój antypatyczny współtowarzysz wyjaśnił mi, że sekretarz podejrzewa go o uprzedzenie kapelana, bo ów wcale nie poszedł do ambasadora i nie miał też przy sobie żadnego pisma. Mówił nadto, że po bardzo długim wypytywaniu zamknięto go w ciasnej komóreczce, gdzie przesiedział wiele godzin, a następnie znów mocno skrępowano. W tym stanie powtórnie stanął przed sekretarzem, który usiłował nakłonić go do przyznania się, iż zawiadomił kogoś na Isoli, aby kapelan tam nie wracał. Soradaci nie chciał jednak złożyć takiego zeznania, skoro nic podobnego nie mówił. Znużony sekretarz zadzwonił na zbirów i kazał go odprawić do celi.

Zasmuciło mnie to opowiadanie, bo teraz już nie miałem najmniejszej wątpliwości, że ten nędznik długo zostanie ze mną. Będąc zmuszony uprzedzić ojca Balbi o tej nowej przeszkodzie, napisałem do niego w nocy, a że wypadło mi to nieraz robić, wprawiłem się w dość dokładne pisanie po ciemku.

Nazajutrz, pragnąc przekonać się o słuszności moich podejrzeń, kazałem szpiegowi oddać mi list do pana Bragadina, pod pozorem, że chcę coś dopisać.

— Potem będziesz mógł znów go zaszyć — dodałem.

— To niebezpieczne — odparł — bo Wawrzyniec może wejść akurat w tej chwili i wówczas będziemy zgubieni.

— Nie ma obawy, oddaj mi ów list, mój poczciwcze. Wtedy potwór rzucił mi się do nóg, wyznając, że gdy po raz drugi stanął przed groźnym sekretarzem, poczuł na plecach pod zaszytymi listami nieznośny ciężar i porwały go tak silne dreszcze, że zapytany przez sekretarza, co mu jest, nie miał siły ukryć prawdy. Wówczas na dzwonek zjawił się Wawrzyniec, który go rozwiązał, zdjął kaftan i rozpruł podszewkę. Sekretarz zaś po odczytaniu listów wrzucił je do szuflady biurka.

— Powiedział przy tym — dodał nędznik — że gdybym doręczył owe listy, wyszłoby to na jaw i życiem bym to przypłacił.

Udałem, że okropnie mną wstrząsnęła ta wiadomość, i zakrywszy twarz rękami padłem na kolana przed łóżkiem i obrazem Przenajświętszej Marii Panny, uroczyście błagając ją o zemstę nad łajdakiem, który mnie zdradził złamawszy najstraszliwszą z przysiąg. Potem położyłem się na łóżku twarzą do ściany i wytrwałem w tej pozycji aż do wieczora bez najmniejszego ruchu, bez słowa, udając, że nie słyszę płaczu, krzyków i błagalnych lamentów owego łajdaka. Wspaniale odegrałem rolę w komedii, którą sobie dokładnie ułożyłem. W nocy zaś napisałem do ojca Balbi, aby zjawił się punktualnie o dziewiętnastej, ani minutę wcześniej, ani minutę później, dla dokończenia swojej pracy i ażeby się przy niej trudził przez cztery godziny, Boże broń chwili dłużej. Wyjaśniłem mu, że nasza wolność zawisła od ścisłego wykonania tego polecenia i że nie ma się czego obawiać.

Było to 25 października i zbliżał się czas, kiedy albo powinienem był wykonać swój plan, albo go ostatecznie poniechać. Inkwizytorzy stanu, jak i sekretarz, co roku spędzali trzy pierwsze dni listopada na wsi, na lądzie stałym. Wawrzyniec korzystał z nieobecności przełożonych i upijał się każdego wieczoru bez wyjątku, a sypiając dłużej niż zwykle, dopiero późno zaglądał do więzienia.

Skoro więc o tym wiedziałem, sama przezorność nakazywała wybrać ów czas na ucieczkę, bo byłem pewien, że wyda się cna dopiero bardzo późnym rankiem. Inny jeszcze powód, który mnie skłonił do pośpiechu i uciekania wówczas, kiedy już nie wątpiłem o podłości mojego współtowarzysza, wydaje mi się dość ważny jak na to, bym o nim poinformował moich czytelników. Największą ulgą człowieka w nieszczęściu jest nadzieja. Wzdycha on do momentu, kiedy ujrzy koniec swojej udręki. Sądzi, że zdoła tę chwilę przyspieszyć gorącym pragnieniem i gotów jest na wszystko, byle poznać ścisłą godzinę, w której zakończą się jego utrapienia. Nikt jednak nie może określić, kiedy wydarzy się coś zależnego od czyjejś woli, chyba że ktoś inny mu to powie. Niemniej jednak człowiek, który się męczy, staje się niecierpliwy i słaby, jakby predysponowany do przesądów. Mówi sobie: Bóg musi znać chwilę, w której skończy się moja męka. Bóg może zezwolić, aby ta chwila została mi objawiona, obojętnie, w jaki sposób. A gdy już tak rozumuje, bez wahania, zgodnie z tym, co podyktowała mu fantazja, radzi się losu i w większym lub mniejszym stopniu gotów jest uwierzyć wybranym przez siebie wyroczniom.

Byłem w takim właśnie nastroju, ale nie wiedząc, jakiej metody użyć, aby skłonić przeznaczenie do odkrycia mi mego losu za pośrednictwem Biblii, to znaczy do objawienia dnia, w którym odzyskam to największe ze wszystkich dobro, jakim jest wolność postanowiłem sięgnąć do boskiego poematu „Orland Szalony" Ludwika Ariosto. Czytałem to dzieło ze sto razy, znałem je na pamięć i delektowałem się nim nawet tu, w więzieniu, Pod Ołowianym Dachem.

Pochłonięty tą myślą napisałem pytanie skierowane do rzekomo najwyższego rozumu, zapytując, w której pieśni Ariosta znajdę przepowiednię dotyczącą dnia odzyskania mojej wolności. Potem ułożyłem odwróconą piramidę z liczb, jakie mi dawały pojedyncze słowa pytania, i odejmując dziewięć od każdej pary tych liczb uzyskałem w końcowym wyniku dziewięć. Ustaliłem zatem, że przepowiednię, której szukam, znajdę w pieśni dziewiątej. Chcąc dostać odpowiedź, w której zwrotce znajdę przeznaczoną dla mnie wróżbę, posłużyłem się tą samą metodą i dowiedziałem się, że jest to zwrotka siódma, wiersz pierwszy. Wziąłem poemat i z bijącym sercem, jakbym z tą przepowiednią wiązał całą wiarę, odszukałem odpowiednią stronę i przeczytałem: Fra in fin d'ottobre e U capo di novembre. Dokładność i stosowność tego wiersza wydawały rai się tak zadziwiające, że choć nie powiem, abym mu całkiem uwierzył, myślę, iż czytelnik wybaczy mi, jeśli nieco więcej miejsca poświęciłem tej przepowiedni. Szczególną uwagę budzi to, że „koniec października" i „początek listopada" przegradza tylko chwila północy, a jak czytelnik niebawem się przekona, z mojej celi wydostałem się dokładnie z uderzeniem północy w dniu 31 października.

Zresztą, mimo tego wytłumaczenia, proszę, aby czytelnik nie poczytywał mnie za bardziej przesądnego od innych, albowiem się pomyli. Opowiadam o tym wydarzeniu, bo jest prawdziwe, bo jest niezwykłe i dlatego że gdybym do niego nie przywiązywał takiej wagi, pewnie nie umknąłbym z więzienia.

Po wyjściu Wawrzyńca poczęstowałem Soradaciego zupą. Niecnota wylegiwał się symulując chorobę. Nie śmiałby podejść do mnie, gdybym go nie był przywołał. Wstał, runął mi do nóg jak długi, zaczął mnie całować po stopach i zalewając się gorącymi łzami zapewniał, że jeżeli mu nie przebaczę, skona w ciągu dnia, bo już zaczął odczuwać ciążące na nim przekleństwo i zemstę Matki Boskiej, którą o to błagałem. Ból rozdziera mu wnętrzności, jama ustna pokryła się wrzodami. Pokazał mi ją i zobaczyłem pełno pleśniawek, a nie wiem, czy były tam w przeddzień. Nie zależało mi na dociekaniu prawdy, albowiem mój interes wymagał udawania, że mu wierzę, i zasiania w jego duszy nadziei na łaskę. Należało zacząć od tego, by się najadł i napił. Ten zdrajca być może zamierzał oszukać mnie, skoro jednak sam byłem zdecydowany wywieść go w pole, szło teraz o to, który z nas będzie zręczniejszy. Przygotowałem sobie atak, przed którym trudno mu się było obronić. Przybrawszy więc natchnioną minę, powiedziałem: — Siadaj i jedz zupę, po czym dowiesz się o szczęściu, jakie na ciebie spadło, bo wiedz, że o świcie objawiła mi się Matka Różańcowa i kazała mi, abym ci przebaczył. Nie umrzesz i wyjdziesz z więzienia wraz ze mną.

Osłupiały i z braku stołka wciąż na klęczkach, zjadł ze mną zupę. Później usiadł na sienniku, ażeby wysłuchać, co mu powiem. Oto mniej więcej moje słowa:

— Zmartwienie, spowodowane twoją ohydną zdradą, całą noc nie dało mi spać, albowiem przez te listy będę musiał spędzić w tym więzieniu resztę życia. Przyznaję, że jedyną pociechę sprawiała mi pewność, że ty umrzesz tutaj, na moich oczach, przed upływem trzeciego dnia. Z głową pełną tych myśli niegodnych chrześcijanina, albowiem Bóg nakazał nam przebaczyć winy, usnąłem wreszcie zmożony fatygą, a podczas tego błogosławionego snu miałem prawdziwe widzenie. Ujrzałem Marię Pannę. Ujrzałem przed sobą tę Matkę Boską, której obraz tu widzisz, żywą przede mną i tak do mnie mówiącą: „Soradaci należy do mojego bractwa różańcowego, osłaniam go więc i chcę, abyś mu przebaczył, toteż przekleństwo, jakie na siebie ściągnął, traci moc. A w nagrodę za twój wspaniałomyślny czyn, kazałam jednemu z aniołów przybrać ludzką postać, zejść z nieba, rozedrzeć dach tego więzienia i uwolnić cię w ciągu pięciu, sześciu dni. Ów anioł przystąpi do dzieła jeszcze dziś, dokładnie o godzinie dziewiętnastej, i będzie pracował. do dwudziestej trzeciej trzydzieści, bo musi za dnia wrócić do nieba. Wychodząc z więzienia w towarzystwie mego anioła zabierzesz też Soradaciego i zajmiesz się jego losem, pod warunkiem jednak, że wyrzeknie się on zawodu szpiega. I powiesz mu o tym wszystkim". Z tymi słowami Matka Boska zniknęła, a ja się zbudziłem.

Zachowując wciąż jednakową powagę człowieka natchnionego, przyglądałem się minie zdrajcy, który osłupiał. Wziąłem więc swój brewiarz, skropiłem celę święconą wodą i od czasu do czasu całując obrazek Przenajświętszej Panny, udałem, że modlę się do Boga. Po godzinie to bydlę, milczący dotąd uparcie Soradaci, ni stąd, ni zowąd zapytał mnie, o której godzinie anioł zejdzie z nieba i czy usłyszymy hałas towarzyszący jego włamywaniu się do naszej celi.

— Jestem przekonany, że przyjdzie o dziewiętnastej, że usłyszymy, jak zabierze się do pracy, i że odejdzie o godzinie oznaczonej przez Matkę Boską.

— Panu to się mogło zwyczajnie śnić.

— Na pewno nie. Czy możesz przysiąc mi, że wyrzekniesz się zawodu szpiega?

Zamiast odpowiedzieć zasnął i zbudził się dopiero w dwie godziny później, aby mnie zapytać, czy zgodzę się jeszcze poczekać z tą przysięgą, której się domagam.

— Możesz poczekać, aż anioł zjawi się tutaj, aby mnie uwolnić, lecz jeżeli wówczas uroczystą przysięgą nie wyrzekniesz się tego nędznego zawodu, który cię zawiódł do więzienia i w końcu doprowadzi na szubienicę, zostawię cię tutaj. Taki jest rozkaz Matki Boskiej, która wówczas cofnie ci swoją łaskę.

Na godzinę przed ustalonym czasem zachciało mi się jeść. Piłem przy tym jedynie wodę, podczas gdy Soradaci wyżłopał całe wino, a na deser pochłonął też i wszystek czosnek, jaki miałem. Wraz z pierwszym uderzeniem dziewiętnastej padłem na kolana i gromkim głosem kazałem Soradaciemu uczynić to samo. Usłuchał przyglądając mi się z oszołomioną miną. A ledwie usłyszałem słaby szmer za murem, rzekłem:

— Anioł nadchodzi.

Po czym padłem na ziemię i silnym szturchańcem przymusiłem Soradaciego, aby uczynił to samo. Przy dość silnym hałasie sprawianym przez księdza Balbi, wytrwałem kwadrans w tej niewygodnej pozycji i w każdym innym wypadku na pewno uśmiałbym się serdecznie z widoku tego mojego bydlaka, który leżał jak martwy. Ale nie śmiałem się, pamiętając, że moim zasadniczym celem jest doprowadzenie Sordaciego do swoistego obłędu, do otumanienia umysłu. Ta przewrotna dusza bowiem mogła odzyskać swoje ludzkie cechy tylko wtedy, gdybym ją pogrążył w śmiertelnym strachu. Podniósłszy się ukląkłem, pozwoliłem mu zrobić to samo i przez trzy i pół godziny kazałem odmawiać różaniec. Usypiał od czasu do czasu, bardziej znużony klęczeniem niż monotonnym klepaniem pacierzy, jednakże ani razu mi nie przerwał... A kiedy usłyszałem zegar wydzwaniający dwudziestą trzecią trzydzieści, powiedziałem tonem uroczystym i nabożnym zarazem:

— Padnij na twarz, anioł odchodzi!

Balbi powrócił do swojej celi i zapadła cisza. Wstając z kolan nie odrywałem oczu od nędznika i z zadowoleniem ujrzałem na jego twarzy lęk i niepewność. Zaczął mówić o swoich grzechach, nabożności, umiłowaniu świętego Marka, oddaniu sprawom Republiki i tym oto cnotom przypisywał łaskę okazaną mu przez Matkę Boską. Oświadczył wreszcie, że nie wie, co pocznę z takim nieukiem jak on.

— Będziesz mi służył i będziesz miał wszystko, czego ci potrzeba, nie uprawiając niebezpiecznego zawodu szpiega.

— Ale nie pozostaniemy w Wenecji?

— Oczywiście, że nie, anioł zawiedzie nas do takiego państwa, które nie należy do świętego Marka. Czy gotów jesteś przysiąc, że porzucisz teraz swoje ohydne zajęcie? I jeżeli przysięgniesz, czy nie popełnisz po raz drugi krzywoprzysięstwa?

— Skoro złożę przysięgę, zostanę jej wierny, to pewne. Ale niechże pan przyzna, że mojemu krzywoprzysięstwu zawdzięczasz pan ową łaskę Przenajświętszej Matki Boskiej, którą panu okazała. To, że złamałem wiarę, przyczyniło się do pańskiego szczęścia. Powinien więc pan lubić mnie i cieszyć się z mojej zdrady.

— A czy lubisz Judasza, który zdradził Chrystusa?

— Nie.

— Więc widzisz, że nienawidzimy zdrajców wielbiąc zarazem Opatrzność, która potrafi złe obrócić na dobre. Dotąd byłeś tylko łajdakiem, zgrzeszyłeś wobec Pana Boga i Matki Boskiej i dlatego przyjmę od ciebie przysięgę dopiero wówczas, gdy odpokutujesz swój czyn.

— A czymże zgrzeszyłem?

— Zgrzeszyłeś pychą, skoro uważasz, iż winienem ci wdzięczność za to, żeś mnie zdradził oddając moje listy sekretarzowi.

— Jak mam odpokutować ten grzech?

— Posłuchaj. Jutro, kiedy przyjdzie Wawrzyniec, będziesz leżał na swoim sienniku twarzą zwrócony ku ścianie i nie uczynisz ani jednego ruchu, nie spojrzysz na niego. A jeśli zapyta, odpowiesz nie odwracając wzroku, że nie mogłeś spać i potrzebujesz wypoczynku. Czy obiecujesz mi to bez zastrzeżeń?

— Obiecuję wypełnić dokładnie to, co pan mi kazał.

— A więc prędko przysięgnij na ten święty obrazek.

— Przysięgam Ci, Przenajświętsza Matko Boska, że gdy wejdzie Wawrzyniec, nie spojrzę na niego i będę leżał na swoim sienniku.

— A ja, Przenajświętsza Panno, przysięgam na Serce Twojego Boskiego Syna, że jeśli Soradaci uczyni najmniejszy ruch i spojrzy na Wawrzyńca, od razu uduszę go bez litości ku Twojej wieczystej chwale.

Liczyłem tyleż na efekt tej groźby, co i na przysięgę Soradaciego. Chcąc jednak uzyskać całkowitą pewność zapytałem, czy ma coś przeciwko tej przysiędze, a on po chwili namysłu odpowiedział, że nie ma nic i że jest zupełnie zadowolony. Rad z samego siebie dałem mu się najeść, a potem kazałem, aby się położył, bo muszę się przespać.

Gdy zasnął, przez dwie godziny ślęczałem nad listem. Zdałem sprawę ojcu Balbi ze wszystkiego, co zaszło, zaznaczając, że powinniśmy uciec z więzienia w nocy 31 października i że będzie nas czworo łącznie z jego współtowarzyszem i moim. A było to 28 października.

Nazajutrz Balbi odpisał mi, że wąskie przejście jest już gotowe i że pozostaje do przebicia tylko jeden pokład desek nad moją celą, na co wystarczy mu czterech minut. Soradaci dotrzymał przysięgi udając, iż śpi, a Wawrzyniec słowa doń nie przemówił. Nawet przez chwilę nie spuściłem Soradaciego z oka i myślę, że byłbym go udusił, gdyby bodaj co nieco odwrócił głowę ku Wawrzyńcowi, bo mógł mnie zgubić najmniejszym mrugnięciem.

Reszta dnia zeszła mi na wzniosłych dyskursach i wygłaszaniu przesadnych frazesów tonem tak uroczystym, na jaki było mnie stać, i z radością widziałem, iż Soradaci wpadał w coraz większy fanatyzm... Nazajutrz także nie złamał posłuszeństwa, bo na pytanie Wawrzyńca o zdrowie odparł nie odwracając głowy. Tak samo zachowywał się następnego dnia, kiedy to po raz ostatni widziałem Wawrzyńca w dniu 31 października rano. W książce, którą mu wówczas dałem do odniesienia, zawiadomiłem księdza Balbi, aby o godzinie siedemnastej zabrał się do wybicia dziury w suficie. Tym razem nie miałem się czego obawiać, dowiedziawszy się od Wawrzyńca, że inkwizytorzy i sekretarz już wyjechali na wieś. Żaden nowy więzień nie mógł przybyć, a mojego nicponia nie potrzebowałem się już wystrzegać... Po wyjściu Wawrzyńca oznajmiłem Soradaciemu, że o godzinie siedemnastej przybędzie anioł wyświdrować otwór w suficie naszej celi.

— Przyniesie też nożyczki i utniesz brody aniołowi i mnie — dodałem.

— To anioł nosi brodę?

— Tak, sam zobaczysz. A potem wyjdziemy z celi, rozedrzemy poszycie dachu pałacu i zjedziemy na plac Świętego Marka, skąd udamy się do Niemiec.

Nie odpowiedział. Jadł samotnie, albowiem serce i umysł miałem zbyt zajęte, abym mógł jeść. Nie mogłem nawet spać.

Wybiła ustalona godzina: oto anioł! Soradaci chce paść na ziemię i bić czołem, ale mówię, że to niepotrzebne.

Ksiądz Balbi w trzy minuty przebił otwór: szczapy posypały się na podłogę i za chwilę on sam stoczył się w moje ramiona. „No — powiedziałem — teraz ksiądz skończył swoje zadanie i zaczęło się moje." Uściskaliśmy się i podał mi sztylet wraz z nożyczkami. Kazałem Soradaciemu ściąć nam brody i nie mogłem się przy tym powstrzymać od śmiechu na widok tego bydlaka, który z rozdziawioną gębą przyglądał się niezwykłemu aniołowi, podobnemu raczej do diabła. Ale, mimo ogromnego zdziwienia, umiejętnie ściął nam brody.

Pilno mi było obejrzeć przyległe pomieszczenia, lecz nie chcąc zostawić Soradaciego bez opieki kazałem mnichowi mieć go na oku i wyszedłem. Otwór w murze był dość wąski, ale jakoś prześliznąłem się na zewnątrz. Znalazłszy się nad celą hrabiego, zszedłem na dół i serdecznie uściskałem czcigodnego starca. Spostrzegłem, że nie podołałby trudom ucieczki po dachu stromym i pokrytym arkuszami ołowiu. Zapytał o moje plany i wyraził opinię, że działam trochę lekkomyślnie.

— Chodzi mi tylko o to — odparłem — aby wyjść na spotkanie wolności lub śmierci.

— Jeśli pan zamierzasz — odrzekł ściskając mi rękę — przebić poszycie i znaleźć na ołowianym dachu jakiś sposób zejścia w dół, nie sądzę, by ci się powiodło, chyba że przyprawisz sobie skrzydła. Brak mi odwagi, aby panu towarzyszyć. Zostanę więc tutaj i będę się modlił za ciebie.

Chcąc zbadać strukturę dachu, wyszedłem i postarałem się jak można najdalej dotrzeć w kąty strychu. A kiedy wcisnąłem się w najwęższy, siadłem między rupieciami, których pełno na każdym strychu wielkich pałaców, i dotknąłem poszycia dachu. Końcem swojego sztyletu próbowałem desek i na szczęście przekonałem się, iż prawie całkowicie stoczyły je robaki. Próchno sypało się przy każdym szturchnięciu sztyletem. Upewniony, że w niecałą godzinę zdołam przebić dość duży otwór, wróciłem do celi i przez cztery godziny ciąłem prześcieradła, kołdry, materace i siennik, by powiązać je w liny. Nie omieszkałem osobiście zaciągnąć każdy supeł i sprawdzić jego moc, bo wiedziałem, że nasze życie od tego zależy. W końcu miałem sto sążni sznurów.

W każdym wielkim przedsięwzięciu są sprawy o wszystkim decydujące i w nich wódz godny sukcesu nie spuszcza się na nikogo. Kiedy więc sznur był już gotowy, spakowałem w tobołek mój frak, jedwabny płaszcz, parę koszul, pończochy i chustki i we trójkę przeszliśmy do celi hrabiego. Czcigodny starzec przede wszystkim powinszował Soradaciemu mojego towarzystwa w celi jak i tego, że stoi teraz na progu wolności. Śmiech mnie zdjął na widok głupiej miny Soradaciego. Już teraz nie krępowałem się, bo odrzuciłem maskę świętoszka, która mnie ogromnie żenowała od pierwszej chwili, gdy ze względu na tego łajdaka musiałem ją przywdziać. Zdawał sobie sprawę, że go oszukałem, jednak nic nie rozumiał, albowiem nie potrafił sobie wytłumaczyć, w jaki sposób porozumiewałem się z domniemanym aniołem, o której godzinie ma się zjawiać i odchodzić. Uważnie słuchał tłumaczeń hrabiego, że wystawiamy się na niechybną zgubę i, jak na prawdziwego tchórza przystało, obmyślał plan wycofania się z ryzykownej wędrówki. Powiedziałem mnichowi, aby spakował swój tobołek, gdy ja pójdę wybić dziurę w kącie poddasza.

Do drugiej w nocy własnymi siłami wybiłem dość duży otwór. Starłem na proch deski, a zrobiona przeze mnie dziura była dwa razy większa, niż trzeba. Dotykałem teraz arkusza ołowiu, którego nie zdołałbym unieść sam, bo był mocno przytwierdzony. Balbi pomógł mi: wbiłem sztylet między rynnę i ołów i udało mi się go oderwać. Później, podważając blachę ramionami, zwinęliśmy ją na tyle, aby otwór wystarczył nam do wyjścia. Niestety, gdy wysunąłem głowę na zewnątrz, przekonałem się, że księżyc na początku pierwszej kwadry świeci jasno. Była to złośliwość losu, którą należało znieść spokojnie i czekać z wyjściem do północy, to jest do czasu, kiedy sierp księżyca przesunie się na przeciwległą stronę nieba. W tak piękną noc, gdy całe wytworne towarzystwo Wenecji przechadzało się po placu Świętego Marka, nie mogliśmy ryzykować wyjścia na dach, bo nasze wydłużone cienie, padające w dół, przyciągnęłyby ogólną uwagę. Postanowiłem więc, że wydostaniemy się na dach dopiero po zajściu księżyca. Błagałem Boga o pomoc, ale nie żądałem cudów. Księżyc powinien był zajść o piątej, a słońce wzejść o trzynastej i pół, mieliśmy więc przed sobą siedem godzin całkowitej ciemności, kiedy mogliśmy działać: i choć czekała nas ciężka praca, miałem nadzieje, że podołamy jej w tym czasie.

Powiedziałem ojcu Balbi, że możemy pozwolić sobie na trzygodzinną pogawędkę z hrabią Asquinem i żeby poprosił go o pożyczenie mi trzydziestu cekinów, kto wie, czy nie równie niezbędnych, jak ten sztylet, dzięki któremu dokazałem aż tylu rzeczy. Poszedł i w parę minut wrócił mówiąc, że mam się udać sam, bo hrabia chciałby ze mną pomówić bez świadków. Biedny starzec łagodnie zaczął mi perswadować, że do ucieczki nie potrzebuję pieniędzy, których zresztą nie posiada; że ma liczną rodzinę i że jeżeli zginę, straci pożyczoną kwotę. Na zakończenie dodał jeszcze mnóstwo podobnych bzdur, aby ukryć sobkostwo lub przywiązanie do pieniędzy. Odpowiedź zajęła mi pół godziny. Były to doskonałe argumenty, które jednakże jak świat światem nigdy do niczego nie doprowadziły, albowiem wszystkie argumenty tępieją w zetknięciu ze stalą tej najodporniejszej z ludzkich namiętności. Był to klasyczny wypadek, kiedy należało sięgnąć do powiedzenia nolenti baculus *, nie mogłem jednak zdobyć się na tyle okrucieństwa, aby użyć przemocy wobec nieszczęsnego starca. Powiedziałem mu więc w końcu, że jeżeli zechce uciec ze mną, poniosę go jak Eneasz Anchizesa, lecz jeśli woli zostać i błagać Boga, aby nas wiódł, to uprzedzam go, iż tym modłom zabraknie logiki, bo jakże można prosić Boga o powodzenie w czymś, do czego nawet w najprostszy sposób nie chciało się przyłożyć.

Odparł mi ze łzami, które mnie wzruszyły. Zapytał, czy nie wystarczą mi dwa cekiny. Odparłem, że każda suma musi mi wystarczyć. Pożyczył mi więc dwa cekiny prosząc, bym mu je oddał, jeżeli po obejściu dachu przekonam się, że najmądrzej będzie wrócić do celi. Obiecałem to, nieco zdumiony przypuszczeniem, że mógłbym odstąpić od swego zamiaru. Nie znał mnie, a ja byłem raczej gotów umrzeć niż wrócić tam, skąd bym już nigdy nie wyszedł.

Przywołałem moich towarzyszy i złożyliśmy nasze manatki w pobliże otworu. Podzieliłem na dwie części owe sto sążni przygotowanego sznura i dwie godziny zeszły nam na rozmowach i przypominaniu sobie, nie bez przyjemności, zmiennych kolei tej naszej ucieczki. Po raz pierwszy dał mi też wtedy ojciec Balbi próbkę swego szlachetnego charakteru, z dziesięć razy zarzucając złamanie słowa, bo zapewniałem go, iż mam ułożony zupełnie pewny plan w głowie, kiedy w gruncie rzeczy nie mam żadnego. Oznajmił czelnie, że gdyby był to przewidział, nie wydobyłby mnie z celi. Hrabia z powagą swoich siedemdziesięciu lat powiedział również, że najmądrzej uczyniłbym nie obstając przy nierozważnym zamiarze, który nie może się powieść i musi zakończyć śmiercią. Będąc prawnikiem wygłosił całą mowę, która przytaczam; rozumiałem jednak, że kieruje nim chęć odzyskania dwóch cekinów, które musiałbym mu oddać, gdybym postanowił zostać.

— Dach obity arkuszami ołowianej blachy — mówi! — jest tak stromy, że nie tylko nie zdołasz pan po nim iść, ale i nie potrafisz utrzymać się na nogach. Mieści w sobie co prawda ze siedem czy osiem okienek, ale wszystkie są zakratowane i nie ustoi się przed nimi. bo leżą na spadku i nie ma gdzie oprzeć stopy. Pańskie sznury na nic się nie zdadzą, bo do czegóż je pan przywiążesz? A nawet jeżeli znajdzie się jakiś występ, to żaden człowiek opuszczając się z takiej wysokości nie zdoła ani się utrzymać, ani dotrzeć do ziemi. Jeden z was trzech będzie więc musiał przewiązać w pasie dwóch pozostałych i spuszczać ich tak, jak spuszcza się wiadro lub wiązkę chrustu, a potem jemu już nic nie: pozostanie, tylko wrócić do celi. Któryż z was zgodzi się wziąć na siebie tak miłosierny i niebezpieczny uczynek? A jeżeli nawet jeden zdobędzie się na podobne bohaterstwo, to powiedzcie mi, z jakiej strony zamierzacie się opuścić? Chyba nie od kolumnady ze strony placu, bo was zobaczą; od kościoła niemożliwe, bo znajdziecie się w zamknięciu; od dziedzińca — trudno o tym myśleć, albowiem wpadniecie w ręce arsenalotti, którzy tam stale patrolują. Możecie więc zejść tylko od kanału, ale czy na was tam czeka gondola lub jakaś barka? Nie. Będziecie więc musieli skoczyć do wody i ratować się wpław aż do Świętej Apolonii, dokąd dotrzecie w opłakanym stanie, nie wiedząc, co dalej począć. Pomyślcie też, że ołów jest śliski i jeżeli wpadniecie do kanału, gdybyście nawet pływali jak rekiny — musicie zginąć, albowiem spadniecie z wysoka, a woda jest płytka. Zginiecie zmiażdżeni, bo trzy- lub czterostopowa głębokość wody nie złagodzi upadku. A więc w najlepszym razie znajdziecie się na dole z połamanymi kończynami.

Krew we mnie zawrzała na taką przemowę, wysoce nieoględną w owych warunkach, jednak zdobyłem się na wysłuchanie jej z cierpliwością wcale do mnie nic podobną. Wyrzuty mnicha, cierpkie i brutalne, oburzyły mnie i nawet chciałem odpowiedzieć mu ostro, wiedziałem jednak, że w tej trudnej sytuacji, w jakiej się znalazłem, mogę tym zrujnować moje dzieło, bo miałem do czynienia z tchórzem, który gotów był odpowiedzieć, że nie jest aż takim desperatem, aby gardzić śmiercią; pozostawiony zaś własnym siłom próżno nawet marzyłbym o powodzeniu ucieczki. Zapanowawszy więc nad sobą, jak najłagodniej zapewniłem ich wszystkich o moim przekonaniu, że ta rzecz się uda, ale że nie mogę zdradzić szczegółów całego planu.

— Wiedziony pańskimi rozsądnymi argumentami, hrabio — zwróciłem się do starca — będę działał bardzo ostrożnie. Jednak ufność, jaką pokładam w Bogu i we własnych siłach, sprawi, iż przezwyciężę wszelkie trudności.

Od czasu do czasu macałem ręką wokół siebie, aby przekonać się, czy Soradaci jest tutaj, bo nie wyrzekł ani słowa. Śmiałem się w duchu zastanawiając się, nad czym łamie sobie głowę teraz, gdy wie, że go zwiodłem. O godzinie czwartej i pół powiedziałem mu, aby poszedł zobaczyć, gdzie stoi księżyc. Usłuchał, a powróciwszy rzekł, że za półtorej godziny skryje się zupełnie i że gęsta mgła, która zaczyna się podnosić, czyni wielce niebezpiecznym posuwanie się po ołowianym dachu.

— Mnie wystarczy, że mgła nie jest z oliwy — odparłem. — Zapakuj swój płaszcz razem z częścią naszego sznura, który musimy podzielić równo.

Zdziwiłem się, że na te słowa przypadł mi do kolan, schwycił za rękę i zaczął ją okrywać pocałunkami. Z płaczem jął mnie biegać, abym go nie skazywał na zgubę.

— Jestem pewien — mówił — że zlecę do kanału. Na nic się panu nie przydam. Niechże mnie pan tu zostawi, a przez całą noc będę się modlił za pana do świętego Franciszka. Może mnie pan zabić, ale za nic na świecie nie pójdę z panem.

Głupiec, nie wiedział, jak bardzo było mi to na rękę!

— Masz rację — odparłem — zostań, lecz pod warunkiem, że będziesz się modlił do świętego Franciszka. Ale przedtem idź po moje książki, które chcę zostawić hrabiemu.

Usłuchał w milczeniu i niewątpliwie z wielką radością. Moje książki warte były co najmniej sto talarów. Hrabia zapewnił, że je zwróci po moim powrocie.

— Ręczę panu, że mnie pan tu już nie ujrzysz — odrzekłem. — Te książki wynagrodzą panu stratę owych dwóch cekinów, które wyłożyłeś.

Jeśli chodzi o tego starego szelmę, byłem uszczęśliwiony, że zabrakło mu odwagi do pójścia z nami. Byłby mi przyczynił niemało kłopotu. A poza tym nędznik nie wart był tego, aby wraz ze mną i księdzem Balbi dzielić zaszczyt tak wspaniałej ucieczki. Poprosiłem go o pióro, atrament i papier, bo miał je mimo zakazu (albowiem zakazy były niczym dla Wawrzyńca, który za talara sprzedałby samego świętego Marka), i napisałem niżej przytoczony list. Oddałem go potem Soradaciemu nie mogąc nawet przeczytać, bo pisałem po ciemku. Zacząłem od wzniosłej łacińskiej dewizy: „Nie umrę, żyć będę sławiąc Pana".

„Prześwietni inkwizytorzy stanu winni czynić wszystko, by siłą utrzymać winowajcę Pod Ołowianym Dachem; winowajca zaś, na szczęście nie związany słowem, winien próbować wszystkiego, co w jego mocy, dla odzyskania wolności. Prawem inkwizytorów — sprawiedliwość, gdy prawem winowajcy — ludzka natura. I jak oni nie żądali jego zgody na uwięzienie, tak on nie pyta ich. o zgodę przy próbie odzyskania wolności.

Jakub Casanova, który to pisze w goryczy serca, wie, że fatalnym dla siebie trafem może zostać schwytany, nim zdoła wydostać się z Republiki i schronić na gościnnej ziemi, i że wówczas prawo do jego głowy będą mieli ci, przed którymi szuka teraz ucieczki. Jednak gdyby przytrafiło mu się podobne nieszczęście, apeluje on do ludzkich uczuć swoich sędziów i prosi, aby posłuszeństwa prawom natury nie przypłacił losem bardziej okrutnym od tego, przed którym ucieka. Jeżeliby został ujęty, błaga o zwrot swojego dobytku i o pozostawienie go w celi. Ale gdyby szczęście mu dopisało i doprowadził swój zamiar do celu, daruje to wszystko Franciszkowi Soradaci, który z braku odwagi wobec niebezpieczeństwa woli być więźniem; nie przekłada, jak ja, wolności nad życie, Casanovą prosi zatem, aby Wasze Ekscelencje nie kwestionowały temu biedakowi prawa do owego daru. Pisane na godzinę przed północą, po ciemku, w celi hrabiego Asquina w dniu 31 października 1756 roku."

Uprzedziłem Soradaciego, aby nie oddawał tego pisma za pośrednictwem Wawrzyńca, lecz by je wręczył osobiście sekretarzowi, bo nie wątpiłem, że ów wezwie go do siebie, o ile sam nie wejdzie na górę, co wydawało się najbardziej prawdopodobne.

Hrabia zapewnił Soradaciego, że mój list poskutkuje, ale gdyby mnie złapano — powiedział — musi mi on oddać ten dar w całości, a ów osioł odparł, iż chętnie by mnie znów ujrzał, by mi wszystko zwrócić ze szczerego serca.

Czas było wyruszyć. Księżyc już się skrył. Przytroczyłem księdzu Balbi połowę sznura u jednego ramienia, a tobołek z jego łachami u drugiego. To samo zrobiłem ze swoim sznurem i rzeczami. A później obaj, w kamizelkach i kapeluszach na głowach, wyszliśmy na świat.

E quindi uscimmo a rimirar le stelle.

WYCHODZĘ Z WIĘZIENIA — O MAŁO NIE GINĘ NA DACHU — WYDOSTAJĘ SIĘ Z PAŁACU DOŻÓW, WSIADAM DO GONDOLI I PRZYBYWAM NA LĄD STAŁY — OJCIEC BALBI WYSTAWIA MNIE NA NIEBEZPIECZEŃSTWO — MUSZĘ UCIEC SIĘ DO FORTELU, ABY SIĘ OD JEGO OSOBY UWOLNIĆ

Wyszedłem pierwszy, a ksiądz Balbi szedł za mną. Soradaci, który nas odprowadził aż do otworu w dachu, dostał rozkaz przygiąć z powrotem arkusz blachy i wrócić, aby się modlić do świętego Franciszka. Mocno uchwyciłem sztylet i wyciągniętą na całą długość ręką wbijałem go ukośnie w złącza blachy, aż wreszcie, chwytając czterema palcami za skraj uniesionych arkuszy, na klęczkach i na czworakach wspiąłem się na szczyt. Mnich posuwał się za mną uczepiony prawą ręką paska moich spodni. Tak więc znalazłem się w sytuacji zwierzęcia, co niesie i ciągnie zarazem, i to na stromym dachu, oślizłym od gęstej mgły.

W połowic drogi ojciec Balbi zażądał, abym przystaną!, bo zgubił jeden ze swoich tobołeczków, a miał nadzieję, że zatrzymał się on na rynnie. W pierwszym odruchu chciałem mocnym kopnięciem posłać go w ślad za tym tobołkiem, ale dzięki Bogu powstrzymałem się od tego, bo dla nas obu byłaby to zbyt surowa kara, zważywszy iż sam nie zdołałbym uciec. Zapytałem wiec tylko, czy to był zwój sznura. lecz gdy odrzekł, że chodzi o węzełek z manuskryptem znalezionym na poddaszu pałacu, mogącym, jak sądził, przynieść mu fortunę, powiedziałem, aby się zdobył na stoicyzm, bo każdy krok w tył może przynieść nam zgubę. Biedak westchnął na to i wciąż trzymając się mojego paska piął się za mną. Kiedy z największym trudem przeczołgaliśmy się po piętnastu lub szesnastu arkuszach blachy i dotarliśmy w końcu na sam szczyt, siadłem na nim okrakiem, a ksiądz Balbi poszedł w moje ślady. Siedzieliśmy odwróceni plecami do małej wysepki San Giorgio Maggiorimając o jakieś dwieście kroków przed sobą liczne kopuły kościoła Świętego Marka, który stanowi część Pałacu Dożów, bo właściwie jest on kaplicą dożów; a nie ma na świecie monarchy, który mógłby się piękniejszą poszczycić. Przede wszystkim uwolniłem się teraz od swoich ciężarów i powiedziałem księdzu Balbi, aby zrobił to samo. Umieścił, jak mógł najlepiej, zwój lin pod udem, ale gdy chciał zdjąć kapelusz, który mu krępował ruchy, zrobił to tak niezręcznie, że go upuścił. Kapelusz potoczył się w dół aż na rynnę, a stamtąd powędrował za węzełkiem do kanału. Mój biedny współtowarzysz wpadł w rozpacz.

— Zły znak — wykrzyknął — na samym początku ucieczki zostałem bez koszuli, bez kapelusza i cennego manuskryptu, zawierającego nikomu nie znaną, nadzwyczaj ciekawą historię wszystkich pałacowych uroczystości Republiki.

Znacznie już spokojniejszy, niż gdy się wspinałem na szczyt dachu, powiedziałem, że te dwa wypadki, których padł ofiarą, nie mają w sobie nic tak niezwykłego, co by upoważniało człowieka o zabobonnym umyśle do nazywania ich znakami; że zapatruje; się na nie inaczej i że w najmniejszym stopniu nie odebrały mi odwagi.

— Powinny one, mój drogi przyjacielu, skłonić cię do większej ostrożności i rozsądku, a także natchnąć myślą, że Bóg nad nami czuwa, bo gdyby twój kapelusz spadł na lewo, miast na prawo, bylibyśmy zgubieni. Upadłby na podwórzec pałacowy, gdzie dojrzałyby go straże i domyśliły się, że ktoś jest na dachu. Wtedy schwytano by nas niezawodnie.

Po paru minutach rozejrzawszy się bacznie na prawo i lewo kazałem mnichowi czekać nieruchomo mego powrotu i okrakiem, jedynie ze sztyletem w ręku, bez najmniejszego trudu jąłem posuwać się naprzód. Całą godzinę badałem dach ze wszystkich stron, ale szukałem na próżno, bo nigdzie nie znalazłem żadnego występu, do którego mógłbym przywiązać sznur; toteż nie wiedziałem, co teraz począć. Nie mogłem myśleć ani o kanale, ani o podwórzu pałacowym, a szczyt kościoła ukazywał mi się między kopułami, jakby go otaczały głębokie przepaście, z których nie było wyjścia. A po to, ażeby przedostać się za kościół, tam gdzie plebania, musiałbym pokonać pochyłości tak strome, że nie wiedziałem, jak sobie z tym poradzić. Rzecz oczywista, że odrzucałem jako niemożliwe to wszystko, co sądziłem niewykonalnym. Moja sytuacja wymagała zuchwalstwa, ale bardzo przezornego.

A przecież trzeba było coś począć: wyjść stąd lub wrócić do celi, by może nigdy już z niej nie wyjść, albo rzucić się do kanału. Wobec takiej alternatywy trzeba było zdać się na los szczęścia i od czegoś zacząć. Mój wzrok spoczął na okienku wychodzącym na kanał na dwóch trzecich wysokości dachu. Leżało dosyć daleko od miejsca, skąd wyruszyłem, a zatem ta część poddasza, jak mi się wydawało, nie mogła przylegać do więzienia, z którego się wyrwałem. Okienko należało pewnie do strychu, zamieszkanego lub nie zamieszkanego, ponad jakimś apartamentem pałacu, gdzie o świcie na pewno znalazłbym otwarte drzwi.

Powszechna nienawiść, jaką budziła straszliwa inkwizycja; pozwalała mi się spodziewać, że pałacowi urzędnicy, nawet ci z rodziny doży, którym nawinęlibyśmy się na oczy, pomogliby nam w ucieczce i nie pomyśleliby o przywołaniu straży, nawet gdyby w nas rozpoznali największych zbrodniarzy stanu.

Wobec tego należało zbadać to okienko, toteż łagodnie ześlizgując się wprost na dół, niebawem siedziałem już okrakiem na daszku nad nim. Wówczas wsparłszy się rękoma i wyciągnąwszy szyję zdołałem dojrzeć i dotknąć niewielkiej kraty, za którą znajdowało się okno z kwadratowych szybek, oprawnych w cienkie ołowiane ramy. Nie martwiłem się oknem, jednak krata, choć dość cienka, wydawała mi się. przeszkodą nie do pokonania, albowiem bez pilnika nie mógłbym sobie chyba z nią poradzić, a miałem przecież tylko swój sztylet.

Byłem już całkowicie zniechęcony i odwaga zaczynała mnie opuszczać, kiedy dzięki najprostszej i najbardziej naturalnej w świecie rzeczy odzyskałem, że tak powiem, dawny hart ducha.

Bicie zegara na kościele Świętego Marka, akurat wieszczące północ, było owym czynnikiem, który podziałał na mój umysł i przez gwałtowny wstrząs wyrwał mnie z przytłaczającej bezradności. Przypomniało mi bowiem, że rozpoczynający się dzień był dniem Wszystkich Świętych, a zatem i mojego patrona, jeśli go w ogóle miałem, i od razu przywiodło mi na myśl przepowiednię mojego spowiednika jezuity. Ale przyznaję, że to, co szczególnie dodało mi odwagi i naprawdę przysporzyło sił, to świecka wyrocznia mojego ukochanego Ariosta: Fra U fin d'ottobre e U capo di novembre.

Bicie zegara wydawało mi się głosem ducha opiekuńczego, który kazał mi działać obiecując zwycięstwo. Leżąc plackiem, z głową zwieszoną ku kracie okienka, wepchnąłem swój zaostrzony rygiel między nią i mur i wyciągnąłem ją w całości. W kwadrans uporałem się ze wszystkim: trzymałem nietkniętą kratę w rękach i odłożywszy ją na bok wygniotłem szybki w okienku bez najmniejszego trudu, choć głęboko, do krwi skaleczyłem się przy tym w lewą rękę. Z pomocą swojego sztyletu i według dawnej metody wydostałem się na szczyt dachu i okrakiem przesunąłem się do miejsca, gdzie zostawiłem swojego współtowarzysza. Był w rozpaczy i wściekły; zwymyślał mnie grubiańsko za to, że opuściłem go na tak długo, i zapewniał, że czekał tylko do siódmej, ażeby wrócić do więzienia.

— Więc co ksiądz sobie myślał o mnie?

— Że zleciałeś pan z dachu.

— I radość z mojego widoku wyraża ksiądz obelgami?

— Cóżeś pan robił przez tak długi czas?

— Proszę iść za mną i zobaczyć samemu.

Zabrałem swoje tobołki i ruszyłem w stronę okienka. Kiedy zaś znaleźliśmy się nad nim, dokładnie wytłumaczyłem ojcu Balbi, czego dokonałem, radząc się go jednocześnie, w jaki sposób przedostać się teraz na strych. Sprawa byłaby łatwa, gdyby chodziło o jednego z nas, bo drugi mógł go opuścić na sznurze, ale jakże opuściłby się ten drugi, skoro nie było do czego przywiązać sznura nad okienkiem? Skacząc w dół ryzykował połamaniem rąk i nóg, bo od okienka do podłogi strychu mogło być dość wysoko. Na tę moją rozsądną uwagę, wygłoszoną tonem jak najbardziej przyjacielskim, ów brutal odpowiedział tymi słowami:

— Spuśćże mnie pan w dół, a gdy tego dokonasz, dość będziesz miał czasu do namysłu, jak samemu zejść.

Wyznaję, że w pierwszej chwili krew mi uderzyła do głowy i miałem ochotę przebić mu pierś sztyletem. Mój dobry geniusz powstrzymał mnie jednak. Nawet najmniejszym słowem nie wytknąłem ojcu Balbi nikczemnego egoizmu; wręcz przeciwnie: natychmiast rozwinąwszy linę opuściłem go na dach okienka. Kiedy już się tam znalazł, powiedziałem, aby się wsunął do środka aż po biodra i rękami wsparł o brzeg. Potem, jak za poprzednim razem, ześliznąłem się w dół na daszek nad okienkiem, położyłem się plackiem i mocno trzymając się powiedziałem, ażeby się puścił bez obawy. Stanąwszy na podłodze strychu Balfoi odwiązał linę, a ja po wciągnięciu jej przekonałem się, że wysokość od okienka do podłogi przewyższa pięćdziesiąt stóp. Było to za wiele na ryzykowanie skoku. Mnich zaś, teraz już spokojny o siebie, bo trzeba przyznać, że w czasie tych dwóch godzin spędzonych samotnie na dachu mógł go strach oblecieć, zawołał, abym mu zrzucił liny, a on się nimi już zajmie. Łatwo domyślić się, że nie posłuchałem jego głupiej rady.

Nie wiedząc, co począć, i szukając jakiegoś natchnienia, znowu wdrapałem się na szczyt dachu, a gdy spojrzałem w stronę jednej kopuły, której jeszcze nie zbadałem, ruszyłem ku niej. Ujrzałem przed sobą gładki taras kryty ołowianymi blachami, który przytykał do wielkiego okna, zamknięte na podwójne okiennice. Był tam też cebrzyk z zaprawą, kielnia i — tuż obok — drabina, która wydala mi się dość długa bym mógł zejść po niej na poddasze, gdzie już był mój towarzysz. To mi wystarczyło. Przeciągnąwszy linę wokół najwyższego szczebla drabiny dowlokłem ów kłopotliwy ciężar aż do mojego okienka. Teraz chodziło o to, aby tę wcale nie lekką drabinę, długą na dwanaście łokci, wepchnąć do środka: zaś trudności z tym połączone kazały mi gorzko żałować, że wyzbyłem się pomocy mnicha.

Zepchnąłem drabinę tak, że jednym końcem dotykała okienka, gdy drugim, w jednej trzeciej swojej długości, wystawała poza rynnę. Ześliznąłem się wówczas na daszek okienka, odsunąłem drabinę na bok i podciągnąwszy w górę ku sobie, przywiązałem koniec liny do ósmego szczebla. Później znów spuściłem drabinę tak, że znalazła się równolegle i nieco poniżej okienka, i wtedy wepchnąłem ją do środka, lecz mimo największych wysiłków nie zdołałem wciągnąć jej poza piąty szczebel, bo końcem zaparła się w wewnętrzną stronę daszka i ani rusz nie chciała wejść głębiej. Można ją było najwyżej złamać albo przebić daszek. Nie było innej rady, tylko unieść drugi koniec, bo wtedy przeważyłaby część wtłoczona i drabina opadłaby pod własnym ciężarem. Gdybym do niej przywiązał sznur i położył ją w poprzek, opuściłbym się na strych całkiem bezpiecznie, ale wówczas pozostałaby na miejscu i rano zdradziłaby Wawrzyńcowi i zbirom, gdzie nas szukać.

Nie chciałem brakiem przezorności niweczyć owocu tylu wysiłków i pokonanych niebezpieczeństw, toteż dla zatarcia śladów musiałem całkowicie wepchnąć drabino, w okienko. Nie mając zaś nikogo do pomocy, postanowiłem ześliznąć się aż do rynny, aby tam unieść koniec drabiny i przepchnąć ją w głąb strychu. Udało mi się to, jednak z tak wielkim ryzykiem, że gdyby nie swojego rodzaju cud, życiem bym to zuchwalstwo przypłacił. Odważywszy się puścić drabinę bez obawy, że spadnie do kanału, albowiem mocno zaczepiła trzecim szczeblem o rynnę, ze sztyletem w ręku ześlizgiwałem się ostrożnie aż wreszcie koniuszkami palców u nóg, bo zjeżdżałem na brzuchu, zaparłem się o marmurową rynnę tuż obok drabiny. Leżąc w tej pozycji zdołałem unieść koniec drabiny na jakieś pół stopy. A gdym ją pchnął w górę, z radością stwierdziłem, że o stopę weszła w głąb okienka, czytelnik zaś domyśla się, że to znacznie zmniejszyło jej ciężar. Teraz chodziło o to, aby podnieść drabinę jeszcze o dwie stopy, przez co o tyleż głębiej weszłaby w okienko, a wtedy mogłem być pewien, że po wydostaniu się na okap zdołam za pomocą liny opuścić ją całą. Ażeby więc nadać drabinie jeszcze większe pochylenie, ukląkłem i przy tym ruchu straciłem równowagę oraz oparcie: ześliznąłem się trochę dalej i niespodziewanie, aż po pierś, zawisłem nad przepaścią, wsparty o dach tylko łokciami.

Cóż za okropny moment! Na jego wspomnienie jeszcze dziś przechodzą mnie ciarki, a trudno wyobrazić sobie całą jego grozę! Instynkt samozachowawczy kazał mi całą mocą, prawie bezwiednie przylgnąć żebrami do dachu, aby zatrzymać się w upadku, i aż mnie korci, by powiedzieć, że udało mi się to tylko cudem. Pilnie bacząc na każdy ruch, całą siłą obu ramion — od łokci do przegubów — zdołałem podciągnąć się w górę po brzuch. Na szczęście nie potrzebowałem obawiać się o drabinę, bo w owej nieszczęsnej, a raczej należałoby rzec: fatalnej próbie, której o mały włos życiem nie przypłaciłem, udało mi się wepchnąć ją w okienko głębiej niż na trzy stopy, dzięki czemu w nim utknęła.

Leżąc na rynnie, właściwie zawieszony na napięstkach po pachwiny, pomyślałem sobie, że jeżeli zdołam unieść prawą nogę, potem lewą, ażeby się wesprzeć o rynnę jednym i drugim kolanem, będę uratowany, ale na tym nie kończyły się moje zmartwienia. Zrobiony wysiłek wywołał nadzwyczaj bolesny i mocny skurcz, który jakby mi sparaliżował członki. Nie tracąc głowy leżałem bez ruchu, póki mi to nie minęło. Wiedziałem, iż nie ma lepszego sposobu na tego rodzaju skurcze, i nieraz go wypróbowywałem. Jeszcze jedna straszliwa chwila! W dwie minuty później, stopniowo ponawiając próbę, udało mi się na szczęście oprzeć dwoma kolanami na rynnie, a gdy już złapałem oddech, ostrożnie uniosłem drabinę, aż wreszcie stanęła na wprost w okienku. Dostatecznie świadom praw równowagi i dźwigni, ująwszy sztylet, poprzednią metodą podciągnąłem się pod okienko i już bez trudu wepchnąłem doń całą drabinę, której koniec złapał ojciec Balbi. Potem wrzuciłem do środka nasze manatki, liny, kratę oraz inne pozostałości po włamaniu i zszedłem na poddasze, gdzie mój towarzysz powitał mnie bardzo przyjaźnie i już sam wciągnął drabinę. Ręka w rękę zabraliśmy się do inspekcji tego ciemnego miejsca, w które los nas rzucił: było na trzydzieści kroków długie i mniej więcej na dwadzieścia szerokie.

W jednym końcu owego poddasza natknęliśmy się na dwuskrzydłowe drzwi z żelaznych prętów. Fatalne! Jednak zamek łączący oba skrzydła od razu ustąpił pod naciskiem mojej ręki i drzwi się rozwarły. Ale przede wszystkim obeszliśmy wkoło nasze nowe więzienie i gdy chcieliśmy je przeciąć w poprzek, wpadliśmy na duży stół, otoczony stołkami i fotelami. Skręciliśmy więc w prawo, skąd szedł do nas powiew od okien, otworzyliśmy jedno i przy blasku gwiazd ujrzeliśmy tylko przepaście między kopułami. Nawet nie zastanawiałem się na tym, aby zejść tędy: chciałem wiedzieć, dokąd idę, a nie poznawałem miejsca, gdzie byłem. Zamknąłem więc okno, wyszliśmy z sali i powróciliśmy do naszych manatków. Do cna wyczerpany padłem na podłogę i podłożywszy zwój liny pod głowę, u kresu sił fizycznych i duchowych, zapadłem w słodki sen. Poddałem mu się tak biernie, że gdybym nawet wiedział, iż śmierć za nim czyha, nie mógłbym się oprzeć i doskonale pamiętam, jaką cudowną przyjemność mi sprawił.

Spałem trzy i pół godziny. Z trudem obudziły mnie dopiero krzyki i szturchańce mnicha. Powiedział, że właśnie wybiła dwunasta i że nie rozumie, jak można spać w naszej sytuacji. Było to niepojęte dla niego, lecz nie dla mnie, bo zasnąłem wbrew woli. Uległem tylko prawom natury, ustąpiłem, że tak powiem, przed ostatecznym wyczerpaniem. W moim zmęczeniu nie było nic dziwnego: od dwóch dni żyjąc w szalonym podnieceniu nie mogłem ani jedzenia wziąć do ust, ani oka zmrużyć, a dokonany wysiłek, ponad wytrzymałość człowieka, wyczerpałby każdego. Zresztą ów błogosławiony sen przywrócił mi dawny wigor i z zadowoleniem ujrzałem, iż ciemności bledną, a zatem będę mógł działać z większą pewnością i znacznie szybciej.

Rozejrzawszy się wkoło wykrzyknąłem: „Ależ to nie więzienie! Z pewnością będzie tu jakieś wyjście". Skierowaliśmy się więc w przeciwną stronę od żelaznych drzwi i w jakimś ciasnym kącie dojrzałem jakby drzwiczki. Po omacku natrafiłem palcem na dziurkę od klucza. Wsunąłem w nią koniec mojego sztyletu i paroma ruchami udało mi się otworzyć drzwiczki. Weszliśmy do małego pokoju i tu na stole dojrzałem klucz. Przymierzyłem go do drzwi na wprost i poruszywszy nim w zamku stwierdziłem, że są otwarte. Kazałem wówczas mnichowi przynieść nasze manatki i odłożywszy klucz na miejsce weszliśmy do jakiejś galerii z niszami, w których leżały jakoweś papiery. Było to archiwum. Po chwili odkryłem małe kamienne schodki, po których zeszliśmy na dół. Znalazłszy jakieś inne, zeszliśmy i po nich, by stanąć wreszcie przed oszklonymi drzwiami, które otworzyłem i wszedłem do znanej mi sali. Byliśmy w kancelarii dożowskiej. Otworzyłem jedno z okien; łatwo wyszedłbym przez nie, ale znalazłbym się w labiryncie małych podwórek otaczających kościół Świętego Marka. Niechże mnie Bóg strzeże od podobnego szaleństwa! Na jednym z biurek dostrzegam żelazne narzędzie o zaokrąglonym ostrzu i z drewnianą rączką, to samo, którym sekretarz kancelarii dziurkuje pergaminy, aby przeciągnąć sznurek z ołowianymi pieczęciami. Chwytam owo szydło, otwieram biurko i znajduję list oznajmiający prewedytorowi Korfu o przyznaniu trzech tysięcy cekinów na odrestaurowanie starej fortecy. Szukam tych pieniędzy, ale ich tam nie ma. Mój Boże, z jakąż radością zawładnąłbym nimi, i śmiałbym się z mnicha, gdyby mi zarzucił kradzież! Wziąłbym tę kwotę jako dar niebios, uważając, że przysługuje mi do niej prawo zdobywcy.

Podszedłem do drzwi kancelarii i wsadziłem koniuszek swojego zaostrzonego rygla w zamek, jednak nie trzeba mi było nawet minuty, aby się przekonać, że go nie sforsuję. Postanowiłem więc szybko wybić dziurę w jednej połowie drzwi. Nie zaniedbałem wybrać miejsca prawie wolnego od sęków i zabrałem się do dzieła. Raz koło razu ciosami sztyletu, jak potrafiłem, łupałem i ciąłem drzewo. Ksiądz Balbi, który pomagał mi szydłem wziętym z biurka, trząsł się słysząc gromkie echo, jakie budziły uderzenia mego sztyletu przy każdym zagłębianiu się w drzewo. Niewątpliwie słychać nas było z daleka. Orientowałem się w niebezpieczeństwie, ale musiałem mu rzucić wyzwanie.

Po pół godzinie otwór był już dość duży i dzięki Bogu, bo nie mógłbym go już powiększyć bez pomocy piły. Znajdował się o pięć stóp nad ziemią, a jego brzegi poszarpane i ostre, jakby stworzone po to, aby drzeć ubranie i ciało, budziły lęk. Podstawiwszy dwa stołki, jeden obok drugiego, weszliśmy na nie i mnich ze skrzyżowanymi rękami i wyciągniętą głową wsunął się w dziurę. Chwyciwszy go wówczas za uda, a później za nogi przepchnąłem na zewnątrz, a choć było ciemno, robiłem to bez obawy, bo znałem to miejsce. Kiedy już znalazł się poza drzwiami, podałem mu nasz skromny dobytek prócz lin, które rzuciłem. Potem ustawiłem trzeci stołek na tamtych dwóch, wdrapałem się na niego i mając już otwór na wysokości ud wsunąłem się weń aż do podbrzusza, choć z trudem, bo był za wąski, a że nie było też o co rąk oprzeć ani nikogo, kto by mnie przepchnął, jak ja przepchnąłem mnicha, powiedziałem mu, żeby mnie objął wpół i ciągnął mocno do siebie, nawet gdyby mnie miał poszarpać na kawałki. Usłuchał, a ja z zaciśniętymi zębami zniosłem straszliwy ból żywcom rozdzieranego ciała na bokach i udach, które krwią spłynęły. Kiedy zdołałem wreszcie szczęśliwie znaleźć się na zewnątrz, pozbierałem co prędzej manatki i — po zejściu w dół dwiema kondygnacjami schodów — bez trudu otworzyłem drzwi, które wychodziły na galerię kończącą się wielkimi podwojami królewskich schodów. Obok zaś były drzwiczki do gabinetu Savio alla scritiura. Te wielkie podwoje stały zamknięte, jak i tamte do sali archiwum; a od pierwszego rzutu oka przekonałem się, że nie otworzę ich bez katapulty lub petardy, którą mógłbym pod nie podsadzić. Mój sztylet w ręku zdawał się mówić: Hic jines posuit — „już ci jestem niezdatny, możesz mnie odłożyć". Zawdzięczałem mu wolność, był więc mi drogi. Zasługiwał na to, by go zawiesić ex roto na ołtarzu Wolności i Oswobodzenia.

Idealnie spokojny i zrezygnowany siadłem, zapraszając mnicha, aby uczynił to samo.

— Moje dzieło skończone — powiedziałem — reszta zależy od Boga albo od szczęścia.

Abbia chi regge il ciel cura del resto, O la fortuna, se non tocca a lui".

— Nie wiem, czy dziś, w dniu Wszystkich Świętych, lub jutro, w Zaduszki, przyjdą pałacowi sprzątacze. Jeżeli ktoś się pokaże, ucieknę, ledwie otworzy drzwi, a ksiądz niech biegnie za mną. Ale jeżeli nikt nie przyjdzie, nie ruszę się stąd, choćbym miał z głodu skonać.

Usłyszawszy to biedak wpadł w furię. Nazwał mnie szaleńcem, desperatem, kusicielem, oszustem i łgarzem. Pozwoliłem mu gadać pozostając niewzruszony. Tymczasem wydzwoniła trzynasta. Od mojego przebudzenia się na strychu upłynęła zaledwie godzina.

Przede wszystkim najważniejszą rzeczą wydała mi się zmiana wyglądu. Ksiądz Balbi przypominał chłopa, ale był cały i zdrów, nie widziało się na nim ani łachmanów, ani krwi. Jego kamizelka z czerwonej flaneli i spodnie z fioletowej skóry nie były nigdzie rozdarte, gdy ja mogłem budzić tylko przerażenie i litość, bo zakrwawiona odzież wisiała na mnie w strzępach. Teraz, kiedy ściągnąłem z kolan pończochy, krew puściła się z głębokich zadrapań, bo starłem sobie skórę o rynnę, a w czasie przechodzenia przez otwór w drzwiach kancelarii porozdzierałem też kamizelkę, koszulę, spodnie i poraniłem biodra i uda. Byłem okropnie pokancerowany na całym ciele. Podarłem więc chustki i obandażowałem się nimi, jak mogłem najlepiej. Potem wdziałem swój piękny frak, który owego zimowego dnia niechybnie sprawiał przekomiczne wrażenie. Rozczesałem włosy, jak się dało, i wepchnąłem je w harbejtel. Naciągnąłem na nogi białe pończochy, włożyłem koszulę z koronkami z braku innej, na nią — dwie podobne, chustki i pończochy porozpychałem po kieszeniach, a to, co pozostało, cisnąłem w kąt. Swój wspaniały płaszcz narzuciłem mnichowi na ramiona; biedak wyglądał w nim tak, jak by go ukradł. Niezawodnie przypominałem człowieka, który spędziwszy po balu noc w jakimś lupanarze wyszedł z niego w takim właśnie stanie. Jedynie obandażowane kolana psuły moją niewczesną elegancję.

Tak przystrojony, w pięknym kapeluszu, zdobnym w złotą hiszpańską koronkę i z białym piórem, otworzyłem okno. Dostrzegli mnie jacyś próżniacy na pałacowym dziedzińcu, a nie rozumiejąc, jakim cudem podobna persona mogła o tak wczesnej godzinie znaleźć się przy tym oknie, pobiegli zawiadomić odźwiernego. Ów zaś pomyślał, że może wczoraj zamknął tam kogoś, i nadszedł z kluczami. Byłem zły na siebie za to pokazanie się w oknie, wcale nie wiedząc, iż los mi się tym dobrze przysłużył. Siedziałem obok mnicha, który ciągle gadał głupstwa, gdy nagle usłyszałem zgrzyt klucza w zamku. Wstałem szalenie podniecony i przyłożywszy oko do wąskiej szpary, co na szczęście przedzielała oba skrzydła drzwi, zobaczyłem samotnego człowieka, w peruco, bez kapelusza, który nie spiesząc się wchodził po schodach z wielkim pękiem kluczy. Z powagą w glosie kazałem mnichowi nie odzywać się słowem, trzymać się mnie jak najbliżej i iść za mną. Potem ująłem w prawą rękę sztylet i ukrywszy go pod frakiem stanąłem przy drzwiach, w miejscu z którego mogłem natychmiast zbiec w dół, gdy się otworzą. Błagałem Boga, aby ów człowiek nie próbował mnie zatrzymać, bo wówczas będąc na to zupełnie zdecydowany — musiałbym go pchnąć sztyletem.

Drzwi otwarły się — i ujrzawszy mnie poczciwina stanął jak wryty. Skorzystałem z jego osłupienia i nie zatrzymując się, bez słowa, szybko zbiegłem w dół, a mnich pospieszył za mną. Udając, że nie uciekam, jednak krokiem żwawym przemierzyłem Schody Olbrzymów i szedłem dalej mimo nawoływań księdza Balbi, który powtarzał bez przerwy: „Uciekajmy do kościoła". Do drzwi kościoła mieliśmy nie dalej niż dwadzieścia kroków, ale kościoły w Wenecji przestały już być azylem dla przestępców, toteż nikt się do nich nie chronił. Mnich wiedział o tym, ale strach pozbawił go pamięci. Później twierdził, że starał się nakłonić mnie, abyśmy weszli do kościoła, bo głęboka wiara ciągnęła go do stóp ołtarza.

— Czemu zatem, wielebny księże, nie wszedłeś sam?

— Nie chciałem cię, panie, opuścić.

Powinien był rzec: „Nie chciałem zostać opuszczony".

Nietykalność mogłem znaleźć jedynie poza granicami Najjaśniejszej Republiki i ku nim zacząłem się zbliżać: duchem już tam byłem, teraz należało tylko przenieść się ciałem. Skierowałem się ku Królewskim Podwojom i na nikogo nie patrząc, aby nie wzbudzać uwagi, przeciąłem placyk, podszedłem do mola, wsiadłem do pierwszej z brzegu gondoli i na cały głos rzuciłem gondolierowi stojącemu w tyle:

— Odwieźcie mnie do Fusine i zawołajcie prędko drugiego gondoliera.

Był pod ręką, a gdy we dwóch odwiązywali gondolę, padłem na poduszki zaścielające jej środek, mnich zaś usadowił się na ławeczce. Zabawna postać księdza Balbi, z gołą głową i we wspaniałym płaszczu na ramionach, mój dziwaczny strój nie odpowiadający porze roku — wszystko to nadawało mi pozory szarlatana lub astrologa.

Kiedy minęliśmy komorę celną, gondolierzy poczęli żwawiej wiosłować po kanale Giudecca, który należy przebyć, aby dostać się do Fusine lub też do Mestre, dokąd właściwie zamierzałem się udać. A gdy byliśmy już w połowie kanału, wysunąłem głowę na zewnątrz i rzekłem do wioślarza na tyle łodzi:

— Myślisz, że będziemy w Mestre przed czwartą?

— Ależ, panie, pan kazał zawieźć się do Fusine.

— Oszalałeś, mówiłem ci: Mestre.

Drugi gondolier powiedział, że się mylę, a mój głupi mnich, gorliwy chrześcijanin i wielki zwolennik prawdy, nie omieszkał przyznać im racji. W nagrodę za tę głupotę miałem ochotę kopnąć go porządnie, ale przypomniawszy sobie, iż chęć to nie najlepszy doradca, wybuchnąłem głośnym śmiechem i powiedziałem, że może się pomyliłem, ale- chodziło mi o Mestre. Nikt nic nie odrzekł, lecz po chwili gondolier oznajmił, że zawiezie mnie nawet do Anglii, jeśli sobie tego życzę.

— Brawo! — odparłem. — A więc do Mestre.

— Będziemy tam za trzy kwadranse, bo płyniemy z wiatrem i z prądem.

Uradowany obejrzałem się za siebie, na kanał, który wydał mi się tak pięknym, jakbym go widział po raz pierwszy, a zwłaszcza dlatego, że nie dostrzegłem na nim żadnej łodzi płynącej za nami. Tego cudownego ranka powietrze było czyste, a pierwsze promienie słońca świeciły wspaniale.

Przybiliśmy wreszcie do Mestre. Nie było tam koni pocztowych, ale ugodziłem się z woźnicą jednego z wielu zresztą powozów, wcale nie gorszych od pocztowych, że w pięć kwadransów dowiezie mnie do Treviso. W trzy minuty założono konie, a ja przypuszczając, że ksiądz Balbi stoi za moimi plecami, odwróciłem się, by powiedzieć „wsiadamy", ale jego nie było. Wysłałem więc chłopca stajennego na poszukiwanie księdza, postanowiwszy w duchu nagadać mu porządnie, nawet gdyby oddalił się za naturalną potrzebą, albowiem nasza sytuacja nie pozwalała na zaspokajanie żadnych potrzeb, choćby i tych. Jednak po chwili powiedziano mi, że go nigdzie znaleźć nie można. Byłem wściekły. Myślałem już, aby zostawić księdza własnemu losowi, i powinienem był tak uczynić, jednak ludzkie uczucie zwyciężyło. Wysiadłem i zacząłem o niego rozpytywać; wszyscy go widzieli, ale nikt nie umiał rzec, gdzie się podział. Przebiegłem pod arkadami głównej ulicy i wiedziony instynktem wsunąłem głowę w okno kawiarni. Ujrzałem tam owego nędznika; stał i pił czekoladę zalecając się przy tym do młodej kawiarki. Dojrzawszy mnie wskazał na dziewczynę, oznajmił, że to przemiłe stworzenie, zapytał, czy nie napiłbym się filiżanki czekolady, każąc jednocześnie zapłacić za swoją, bo nie miał grosza przy duszy. Pohamowałem gniew i odparłem:

— Nie chce mi się pić i proszę, niech się ksiądz pospieszy.

Sięgnąłem go przy tym za ramię tak mocno, że aż pobladł z bólu. Zapłaciłem i wyszliśmy. Trząsłem się ze złości. Przybiegliśmy z powrotem, wsiedliśmy do powozu, lecz nie zdążyliśmy ujechać nawet dziesięciu kroków, kiedy napatoczył nam się pewien mieszkaniec Mestre, nazwiskiem Tomasi — człowiek poczciwy, lecz, jak mówiono, pozostający w bliskich stosunkach ze Świętym Oficjum Republiki. Znał mnie i zbliżył się wołając:

— Jak to, to pan tu jesteś? Jakże się cieszę! A więc udało się zbiec? Jakżeś to pan zrobił?

— Wcale nie uciekłem, mój panie. Dano mi urlop.

— To niemożliwe, bo jeszcze wczoraj byłem u pana Grimani i wiedziałbym o tym.

Czytelniku, łatwiej ci chyba przyjdzie odgadnąć, co się we mnie działo, niż mnie to opisać. Ujrzałem się przyłapanym przez człowieka, o którym sądziłem, że zapłacono mu za pochwycenie mnie, a do tego wystarczyło, by mrugnął okiem na pierwszego ze zbirów licznie kręcących się po Mestre. Powiedziałem, aby mówił ciszej, i wysiadłszy z powozu odciągnąłem go na bok. Zaszliśmy za dom, a widząc, że nikt nas dostrzec nie może oraz że stoimy nad głębokim rowem, za którym rozciągało się szczere pole, wydobyłem swój sztylet i złapałem zdrajcę za kołnierz. Zrozumiał, do czego zmierzam, wyrwał się gwałtownym ruchem i uciekł za fosę. Nie odwracając się, bez chwili namysłu, co sił w nogach pobiegł prosto przed siebie, a gdy się już nieco oddalił, zwolnił, odwrócił głowę i przesłał parę pocałunków na znak, że mi życzy szczęśliwej podróży. Kiedy mi już znikł z oczu, podziękowałem Bogu, że zwinność tego człowieka ustrzegła mnie przed zbrodnią, bo byłbym go przebił sztyletem, choć nie miał przecież złych intencji.

Byłem w okropnej sytuacji: sam jeden w otwartej wojnie z całą potęgą Republiki. Przezorność stała się dla mnie teraz najwyższym prawem, a wzgląd na własną przyszłość zabraniał wszelkich skrupułów w drodze do celu.

Ponury jak człowiek, który właśnie uniknął śmiertelnego niebezpieczeństwa, rzuciłem pogardliwe spojrzenie nędznemu mnichowi, który zrozumiał nareszcie, na jakie ryzyko nas wystawił, i wsiadłem do powoziku. Rozmyślałem, jak by się pozbyć tego cymbała, który e śmiał ust otworzyć. Bez żadnych dalszych spotkań przybyliśmy do Treviso, gdzie kazałem poczmistrzowi przygotować dwukonny powóz na godzinę siedemnastą. Wcale jednak nie zamierzałem korzystać z poczty w dalszej drodze, przede wszystkim dlatego, że nie miałem na to pieniędzy, a po drugie — z obawy przed pogonią. Oberżysta zapytał, czy chcę zjeść obiad: przydałoby mi się to dla podtrzymania sił, bo byłem śmiertelnie wyczerpany, ale zabrakło mi odwagi. Nawet piętnastominutowa zwłoka mogłaby się okazać fatalną w skutkach. Bałem się, że mnie złapią, i musiałbym się z tego powodu rumienić przez całe życie; albowiem w szczerym polu człowiek mądry powinien kpić sobie z czterystu tysięcy ludzi, a jeśli nie zdoła się przed nimi ukryć, jest po prostu głupcem.

Wyszedłem przez bramę Św. Tomasza, jakbym się przechadzał, a gdy już miałem za sobą jedną milę po brak

dopokąd będę na terenie Republiki. Najkrótsza droga wiodła przez Bassano, wybrałem jednak dłuższą, bo zapewne czekano już na mnie przy najbliższym przejściu granicznym i nikomu chyba nie przyszło do głowy, że po to, aby wyjść za obręb Republiki Weneckiej i dostać się pod jurysdykcję biskupa Trentu, skorzystam z owej dłuższej drogi przez Feltro.

Wędrowałem tak trzy godziny, aż wreszcie padłem na ziemię zupełnie wyczerpany. Musiałem się teraz posilić, jeżeli nie chciałem umrzeć. Kazałem więc mnichowi położyć płaszcz przy mnie, pójść do zagrody, którą widziałem w pobliżu, nabyć coś do jedzenia i przynieść mi tutaj. Dałem mu też pieniądze na to. Odszedł mówiąc, iż sądził mnie znacznie odważniejszym. Ten nicpoń nie wiedział, co to odwaga, był jednak raźniejszy ode mnie, a w dodatku przed ucieczką z więzienia na pewno dobrze napchał sobie brzuch. Zresztą wypił filiżankę czekolady, budowę miał bardziej wątłą i był mnichem, a przezorność i poczucie honoru nie dręczyły tak jego duszy kosztem ciała.

Mimo że owo domostwo nie było oberżą, poczciwa gospodyni przysłała mi przez chłopkę obfity obiad, który kosztował zaledwie trzydzieści weneckich soldów. Gdy zaspokoiłem głód, czując, że sen mnie morzy, co prędzej wyruszyłem w dalszą drogę, dość dobrze zorientowany w okolicy. Po czterogodzinnym marszu zatrzymałem się za jakąś wioseczką, a wiedziałem, że od Treviso odszedłem już dwadzieścia cztery mile. Byłem u kresu sił: kostki u nóg mi spuchły, trzewiki zdarły się. Do zmroku miałem tylko godzinę. Wyciągnąłem się więc wśród kępy drzew, kazałem księdzu Balbi usiąść obok i przemówiłem do niego w te słowa:

— Udamy się do Borgo di Valsugano. Jest to pierwsze miasto poza granicami Republiki. Tam będziemy równie bezpieczni jak w Londynie i będziemy mogli wypocząć. Ale by się tam dostać, musimy zachować elementarną ostrożność. Ta zaś przede wszystkim nakazuje nam się rozdzielić. Ksiądz pójdzie przez las Mantello, ja zaś poprzez góry; ksiądz drogą łatwiejszą i krótszą, ja dłuższą i trudniejszą. I w końcu ksiądz zaopatrzony w pieniądze, gdy ja bez grosza. Daruję też księdzu mój płaszcz, który ksiądz może zamienić na kapotę i kapelusz, a wtedy każdy będzie myślał, że ma do czynienia z wieśniakiem, bo na szczęście na takiego ksiądz wygląda. Proszę, oto wszystkie pieniądze pozostałe z dwóch cekinów pożyczonych od hrabiego Asquina: w sumie siedemnaście liwrów. Proszę je wziąć. Ksiądz stanie w Borgo pojutrze wieczorem, ja zaś przybędę w dwadzieścia cztery godziny później. Spotkamy się w pierwszej oberży na lewo, a ksiądz może być pewien, że przybędę punktualnie. Dziś w nocy muszę się przespać w wygodnym łóżku i z pomocą Opatrzności gdzieś je tu znajdę, lecz potrzebny mi jest też spokój, a z księdzem go nie zaznam. W tej chwili na pewno rozesłano pogoń na wszystkie strony i nasz wygląd jest tak dokładnie podany, że zatrzymano by nas w każdej oberży, do której razem byśmy weszli. Ksiądz widzi, w jakim opłakanym znajduję się stanie, który wymaga przynajmniej dziesięciu godzin wypoczynku. A zatem: do widzenia; proszę odejść i pozwolić mi odejść w moją stronę. Poszukam sobie schronienia gdzieś w pobliżu.

— Spodziewałem się podobnych słów z pańskich ust — odparł Balbi — i za całą odpowiedź, mój panie, przypomnę ci obietnicę daną wówczas, gdy mnie namówiłeś do wybicia otworu w pańskiej celi. Przyrzekłeś mi, że już się nie rozdzielimy, a więc nie liczże teraz, iż odejdę od ciebie. Twój los niechaj będzie moim losem, a mój — twoim. Za pieniądze znajdziemy pewne schronienie: nie pójdziemy do oberży i nikt nas nie zatrzyma.

— A więc, mój ojcze, zdecydowanie nie chcesz pójść za radą, której ci udzieliłem pod wpływem przezorności?

-— Tak, zdecydowanie.

— No, to zobaczymy.

Wstałem nie bez trudu: zmierzyłem, jego wzrost i nakreśliłem odpowiedni prostokąt na ziemi. Później wyciągnąwszy swój sztylet pochyliłem się nisko, niemal ległem na lewym boku i z najzimniejszą krwią zacząłem ryć grób nie odpowiadając na pytania, które mi Balbi zadawał. Po kwadransie takiej pracy, ze smutkiem zacząłem poglądać na niego i powiedziałem, że jako dobry chrześcijanin muszę mu rzec, aby Bogu duszę polecił:

— ...bo pogrzebię cię tutaj martwego lub żywego; a jeżeli ksiądz jest silniejszy ode mnie, ksiądz mnie tu pogrzebiesz. Oto do czego doprowadzi mnie twój nieopatrzny upór. A jednak możesz uratować się, bo nie będę cię gonił.

Widząc, że mi nie odpowiada, znów zabrałem się do pracy, ale przyznaję, że lęk mnie zdjął, kiedy pomyślałem, do czego zmusza mnie ten brutal, bo byłem jednak zdecydowany uwolnić się od niego.

W końcu pod wpływem strachu lub namysłu podskoczył do mnie. Nie wiedząc, co zamierza, przystawiłem mu ostrze sztyletu do piersi. Ale była to próżna obawa.

— Zrobię wszystko, czego pan żądasz — powiedział. Uściskałem go natychmiast i oddawszy mu wszystkie pieniądze raz jeszcze powtórzyłem solenną obietnicę stawienia się w Borgo, a choć bez grosza w kieszeni i z czekającą mnie przeprawą przez dwie rzeki, rad byłem, że zdołałem pozbyć się człowieka o tak podłym charakterze, bo wiedziałem, że samemu uda mi się przejść granicę mojej ukochanej ojczyzny.

IDĘ NA NOC DO DOMU SZEFA ZBIRÓW — WYSYPIAM SIĘ DOSKONALE I ODZYSKUJĘ SIŁY I ZDROWIE — UDAJĘ SIĘ NA MSZĘ: AMBARASUJĄCE SPOTKANIE — GWAŁTEM ZMUSZONY JESTEM ZDOBYĆ SZEŚĆ CEKINÓW — UCHODZĘ BEZPIECZNIE ZA GRANICĘ

Skoro ujrzałem, że ojciec Balbi oddalił się już dość znacznie, wstałem z ziemi, a widząc niedaleko na wzgórku pastucha przy niewielkim stadzie, skierowałem się ku niemu po parę niezbędnych informacji.

— Mój przyjacielu, powiedzże mi, jak się nazywa ta wioska? — zapytałem.

— Valdepiadene, wielmożny panie.

Zdumiałem się, albowiem odszedłem o wiele dalej, niżem przypuszczał. Później zagadnąłem pastucha o nazwisko właścicieli paru domów stojących wokoło, i tak się jakoś złożyło, że znałem tych wszystkich ludzi. Nie mogłem się jednak u nich pokazać z obawy, aby nieszczęścia na nich nie ściągnąć.

Na moje pytanie, kto jest właścicielem stojącego w pobliżu pałacu, pastuch wymienił mi ród Grimanich. którego nestor był wówczas inkwizytorem stanu i w tym momencie powinien był bawić w pałacu. Musiałem się więc dobrze strzec, aby się nikomu nie pokazać na oczy. Wreszcie gdy zapytałem, do kogo należy czerwony domek widoczny w oddali, pastuch odrzekł mi, że do tutejszego szefa zbirów. Zaskoczyło mnie to, jednak pożegnawszy się z pastuchem machinalnie jąłem schodzić ze wzgórza i do dziś nie mogę zrozumieć, co za tajemniczy instynkt kazał mi pójść właśnie do tego domu, przed którym i rozum, i lęk powinny były mnie ostrzec. Szedłem prosto jak strzelił i muszę przyznać otwarcie, że moimi krokami bynajmniej nie kierowała zdecydowana wola. Jeżeli prawdą jest, że wszyscy posiadamy jakiś tajemniczy rozum, jakiegoś opiekuńczego ducha, który nas wiedzie ku szczęściu, jak to się parę razy przydarzyło Sokratesowi, to mojemu muszę przypisać ów nieodparty impuls, co mnie zawiódł w progi domu najgroźniejszego dla mnie wówczas człowieka. Tak czy owak: był to najzuchwalszy czyn w moim życiu.

Wszedłem nie wahając się i zobaczywszy na podwórzu dziecko, które zabawiało się puszczaniem bąka, zapytałem je najspokojniejszym w świecie tonem, gdzie jest ojciec. Zamiast odpowiedzieć, pobiegło po matkę, a za chwilę ukazała się bardzo ładna kobieta w poważnym stanie i niezwykle uprzejmie zapytała, czego sobie życzę. od jej męża, wyjaśniając, że go nie ma w domu.

— Przykro mi — odparłem — że nie zastaję mego kuma, ale jestem uszczęśliwiony, że mogę poznać jego piękną żonę.

— Pańskiego kuma? A więc mówię z Jego Ekscelencją panem Vetturi? Mąż powiedział mi, że pan łaskawie przyrzekłeś mu trzymać do chrztu dziecko, które noszę w łonie. Bardzo mi przyjemnie poznać pana, a mąż będzie w rozpaczy, że pan go nie zastałeś.

— Mam nadzieję, że wróci niebawem, bo zamierzałem prosić go o udzielenie gościny na dzisiejszą noc.

Nie chciałbym szukać noclegu gdzie indziej w tym stanie.

— Dam Waszej Ekscelencji najwygodniejsze łóżko w domu i przygotuję dobrą kolację, a mój mąż, skoro wróci, pospieszy podziękować za wyświadczony nam zaszczyt. Ledwie godzinę temu wyruszył ze wszystkimi swoimi ludźmi i nie spodziewam się go z powrotem wcześniej niż za jakieś trzy, cztery dni.

— A gdzie zabawi tak długo, moja piękna kumo?

— Czyżbyś pan nie wiedział, że dwóch więźniów zbiegło spod Ołowianego Dachu? Jeden to patrycjusz, a drugi to niejaki Casanova. Messer Grande w liście nadesłanym memu mężowi rozkazuje szukać zbiegów. Jeśli ich spotka, odstawi obu do Wenecji, a jeśli nie — wróci tutaj, ale będzie poza domem co najmniej trzy dni.

— Przykro mi, że tak się stało, droga kumo, nie sprawię jednak pani zbytniego kłopotu, tym bardziej że chciałbym jak najprędzej położyć się do łóżka.

— Zaraz się to zrobi, a moja matka zakrzątnie się koło pana. Ale co to się panu stało w kolano?

— Upadłem polując w górach. Poraniłem się dotkliwie i straciłem dużo krwi, co mnie bardzo osłabiło.

— O, mój biedny panie! Moja matka pana opatrzy. Przywołała matkę i powiedziawszy jej, jak mnie ma obsłużyć, odeszła. Owa piękna żona zbira nie znała się na zawodzie męża, albowiem nic tak nie było podobne do bajki jak historyjka, którą jej powiedziałem. Konno — w białych jedwabnych pończochach! Na polowanie — w taftowym fraku! Bez płaszcza, bez służby... Mąż dobrze się z niej wyśmieje po powrocie, ale niechże ją Bóg nagrodzi za dobre serce i błogosławioną naiwność! Jej matka zaopiekowała się mną z uprzejmością, jakiej mógłbym się spodziewać od najlepiej urodzonych osób.

Obejrzawszy moje kolana i biodra oznajmiła z przejęciem, że muszę się przygotować na ból, lecz za to na jutro będę już całkiem zdrowy. Powinienem tylko wyleżeć całą noc bez ruchu w łóżku z mokrymi serwetkami na ranach. Obiecałem znieść ból cierpliwie i zastosować się do tych wskazówek. Podała mi dobrą kolację, którą zjadłem z apetytem. Później opatrzyła moje rany i usnąłem na jej rękach. Sądzę, że rozebrała mnie jak dziecko, bo po przebudzeniu nic nie pamiętałam, byłem też jak niemy, a w głowie miałem pustkę. I aczkolwiek kolację zjadłem ze smakiem, uczyniłem to jedynie z rozsądku: dla zaspokojenia potrzeb żołądka i podreperowania nadwerężonych sił. A jeśli zasnąłem to dlatego, że nieodparta konieczność i wyczerpanie fizyczne wzięły górę nad przezornością. Zjadłem kolację o godzinie pierwszej w nocy, a nazajutrz zbudziwszy się usłyszałem, że bije trzynasta, i sądziłem, iż to jakoweś czary. Rozbudziwszy się na dobre i przypomniawszy sobie, gdzie jestem, co prędzej uwolniłem się od serwetek i z radością stwierdziłem, iż moje rany zabliźniły się i przestały mi doskwierać. Przygładziłem włosy, ubrałem się w niecałe pięć minut i znalazłem drzwi pokoju otwarte zszedłem na dół, przeciąłem podwórko i pożegnałem się z tym domem udając, że nie widzę stojących w pobliżu dwóch osobników, którzy niewątpliwie byli zbirami. Szybko oddaliłem się od tego miejsca, gdzie zaznałem najbardziej serdecznej gościny, najszczerszej uprzejmości, najwspanialszej opieki, a co najważniejsze — gdzie odzyskałem zdrowie i siły. Ale bez przerażenia nie mogłem pomyśleć o strasznym niebezpieczeństwie, którego na szczęście uniknąłem. Trząsłem się mimo woli i jeszcze dziś, po tylu latach, dreszcz mnie przenika na myśl o nieszczęściu, jakie mogłem na siebie ściągnąć tym nieopatrznym krokiem... Wydawało mi się niemożliwe, abym nie był śledzony. Pięć godzin szedłem lasami i górami. ani razu nie odwróciwszy głowy, i spotkałem tylko paru chłopów.

Jeszcze przed południem, kiedy wytrwale maszerowałem dalej, zatrzymało mnie bicie dzwonu. Byłem akurat na wzgórzu i spojrzawszy w bok, skąd dolatywał ten dźwięk, ujrzałem mały kościółek w dole i tłum ludzi idący na mszę. Przyszło mi do głowy, żeby również wejść; czułem potrzebę podziękowania Opatrzności za widomy dowód łaski i choć cała przyroda wokół wydawała mi się godną Świątynią Pańską, przyzwyczajenie ciągnęło mnie do kościoła. Bo człowiekowi w strapieniu każda myśl wydaje się natchnieniem boskim. Akurat był Dzień Zaduszny. Zbiegam więc ze wzgórza, wchodzę do kościoła i ku memu wielkiemu zdziwieniu widzę Marka Antoniusza Grimani, siostrzeńca inkwizytora stanu, w towarzystwie małżonki pani Marii Visani. Byli zaskoczeni moim widokiem. Skłoniłem się im głęboko; odpowiedzieli ukłonem, a kiedy wyszedłem, po mszy, Grimani sam poszedł za mną. Po kilkunastu krokach zbliżył się i powiedział:

— Co pan tu robisz, panie Casanova? Gdzie twój kompan?

— Dałem mu tę trochę pieniędzy, które miałem by uciekał inną drogą, gdy ja, bez grosza przy duszy, próbuję się salwować tędy. Gdyby pan, Ekscelencjo, zechciał okazać mi małą pomoc, łatwiej wykaraskałbym się z tych opałów.

— Nie mogę, panu nic dać, lecz po drodze znajdziesz pan pustelników, którzy nie pozwolą ci skonać z głodu. Ale powiedzże mi, jakim sposobem zdołałeś wydostać się z więzienia.

— Opowieść byłaby ciekawa, lecz długa, a tymczasem eremici mogliby zjeść tę żywność, co ma mnie uratować od głodowej śmierci.

Kończąc tę ironiczną replikę skłoniłem się głęboko i ruszyłem w dalszą drogę. Mimo że byłem w skrajnej potrzebie, ta odmowa jałmużny sprawiła mi przyjemność. Czułem się znacznie szlachetniejszym od Jego Ekscelencji, który mnie odesłał z moją prośbą do wspaniałomyślności pustelników. Później dowiedziałem się w Paryżu, że jego żona ostro mu wyrzucała ten nielitościwy postępek.

Szedłem aż do zachodu słońca. Potem, u kresu sil, śmiertelnie głodny przystanąłem obok jakiegoś samotnego, mile wyglądającego domku. Zażądałem rozmowy z właścicielem, lecz stróż odparł mi, że go nie ma: wyjechał na ślub po drugiej stronie rzeki, a wróci za dwa dni. Wyjeżdżając rozkazał jednak, aby gościnnie podejmowano jego przyjaciół. Opatrzność! Szczęście! Traf! Wszystko, co chcecie.

Wchodzę, częstują mnie dobrą kolacją, wygodnym łóżkiem. Po adresach na wielu kopertach orientuję się, że jestem u pana Rombenchi, konsula nie wiem jakiego państwa. Napisałem do niego list, który zostawiłem zapieczętowany. Po dobrej wieczerzy i wspaniałym wyspaniu się wstałem i dość starannie ubrawszy się, wyszedłem, nie mogąc nawet dać żadnego napiwka poczciwemu stróżowi.

Spacerem przeprawiłem się przez rzekę obiecując przewoźnikowi zapłacić za powrotem. Po pięciogodzinnym marszu zjadłem obiad w klasztorze kapucynów, którzy, jak zauważyłem, są niezwykle przydatnymi ludźmi w podobnych okolicznościach. Wypocząwszy co nieco, wyruszyłem dalej świeży i rześki i szedłem raźno aż do dwudziestej drugiej godziny. Potem wstąpiłem do domu mojego znajomego, a o tym, że to była jego siedziba, dowiedziałem się od jakiegoś wieśniaka. Wchodzę, pytam, czy zastałem gospodarza. Wskazują mi jego pokój, gdzie siedzi samotnie i pisze. Zbliżam się, aby go uścisnąć, ale na mój widok cofa się przerażony i mówi, że mam się natychmiast wynosić, bez chwili zwłoki, i motywuje owo żądanie w sposób obraźliwy i błahy. Przedkładam mu moją sytuację, mówię, czego mi potrzeba, i proszę o pożyczkę sześćdziesięciu cekinów pod rewers, za który zapłaci pan Bragadin. Odpowiada mi na to, że nie może mi pomóc, nawet nie da szklanki wody, albowiem drży ze strachu, że wpuściwszy mnie pod swój dach, narazi się Trybunałowi. Ten sześćdziesięcioletni człowiek, makler giełdowy, wiele mi zawdzięczał, toteż jego nielitościwa odmowa podziałała na mnie zupełnie inaczej niż odmowa pana Grimani. Czy to uniesiony gniewem, czy oburzeniem, czy też wiedziony rozsądkiem lub instynktem, chwyciłem go za kołnierz, wydobyłem swój sztylet i podniesionym głosem oświadczyłem, że go zamorduję. Trzęsąc się z przerażenia wyciągnął klucz z kieszeni i wskazawszy sekreterę powiedział, że w niej trzyma pieniądze i że mogę sobie wziąć, ile mi trzeba. Kazałem, ażeby sam ją otworzył. Usłuchał, a gdy wyciągnął szufladę, w której trzymał złoto, poleciłem mu wyliczyć mi sześć cekinów.

— Pan żądałeś sześćdziesięciu?

— Tak, wówczas, gdym się ich spodziewał jako przyjacielskiej pożyczki, ale teraz, kiedy muszę uciec się do siły i gwałtu, poprzestanę na sześciu, nie dając w zamian rewersu. Odbierzesz je, tchórzu i obwiesiu, w Wenecji, dokąd napiszę, do czegoś mnie przymusił.

— Błagam, racz mi wybaczyć i weź pan więcej.

— Nie, ani grosza ponad to. Odchodzę i radzę ci: daj mi odejść spokojnie, albowiem pamiętaj, że w tej rozpaczy gotowem wrócić i podpalić twój dom.

Wyszedłem i jeszcze dwie godziny byłem w drodze, aż wreszcie noc i znużenie kazały mi poszukać noclegu w domku jakiegoś wieśniaka. Zjadłem tam lichą kolację i przespałem się na słomie. Rano kupiłem zniszczony redyngot, wynająłem osła na dalszą drogę, a w pobliżu Feltre nabyłem parę butów. Tak wyposażony minąłem strażnicę nazywaną „La Scala". Był tam strażnik, który nie wyświadczył mi nawet zaszczytu zapytania o nazwisko, a czytelnik łatwo domyśli się, żem pozostał mu za to wdzięczny. Tam wynająłem już dwukonny wózek i wczesnym rankiem przybyłem do Borgo de Val-sugano, gdzie we wskazanej oberży czekał już ojciec Balbi. Ale gdyby mnie nie był zaczepił, nie byłbym go poznał. Długi i szeroki redyngot, kapelusz z opuszczonym rondem, wdziany na zwykłą bawełnianą myckę, odmieniły go zupełnie. Powiedział mi, że jakiś wieśniak dał mu to wszystko w zamian za mój płaszcz, że przedostał się bez trudu i że już zdążył sobie dobrze podjeść. Zrobił mi też komplement, oświadczając, że wcale się mnie nie spodziewał, albowiem wątpił o szczerości mojej obietnicy. Może i lepiej bym uczynił nie sprawiając mu zawodu.

Następny dzień spędziłem w owej oberży i nie porzucając łóżka napisałem z górą dwadzieścia listów do Wenecji.

Odprułem też galony od mego stroju, sprzedałem kapelusz i w ten sposób rozstałem się z luksusem niepotrzebnym w mojej sytuacji, bo zbyt wpadającym w oczy.

Nazajutrz poszedłem spać do Pergine, gdzie odwiedził mnie młody hrabia d'Alberg, który Bóg wie jakim cudem dowiedział się, że zbiegliśmy z więzienia w Wenecji. Z Perigne udałem się do Trento i do Bolzano, i tam — gwałtownie potrzebując pieniędzy na ubranie, bieliznę oraz na dalszą drogą — poszedłem do pewnego starego bankiera nazwiskiem Merisch. Dał mi on zaufanego człowieka, przez którego posłałem list do pana Bragadina w Wenecji. Stary bankier umieścił mnie w przyzwoitej oberży i tu sześć dni spędziłem w łóżku czekając na powrót wysłańca. Przywiózł mi sto cekinów i zacząłem od tego że ubrałem mojego towarzysza, a dopiero później samego siebie. Nieszczęsny Balbi codziennie przysparzał nowych dowodów, że jego towarzystwo jest nie do zniesienia Ciągle wypominał, że bez jego pomocy nie zdołałbym uciec i że zgodnie z obietnicą winienem mu połowę mojego przyszłego majątku. Kochał się we wszystkich służących, a że ani z postawy, ani z wyglądu nie był stworzony, aby im się podobać, zbierał tylko policzki, które przyjmował z przykładną cierpliwością, a po dwudziestu czterech godzinach zaczynał na nowo. Bawiło mnie to wprawdzie, jednak było mi przykro, że jestem związany z tak nędzną kreaturą.

Z Bolzano Casanovą jedzie do Monachium i tu szczęśliwie uwalnia się od towarzystwa księdza Balbi, choruje, spotyka starych przyjaciół i wreszcie ląduje w Paryżu. Jest świadkiem zamachu na Ludwika XV i nie byłby Casanovą, gdyby go los w to nie wplątał, zresztą przypadkowo i niegroźnie. Ma wiele przygód miłosnych i innych, i dziwnym trafem bodaj przez żart, razem z niejakim Calsabigi staje się organizatorem loterii — jak byśmy dziś powiedzieli — państwowej, której celem było zdobycie funduszu na szkołę wojskową. Przy tym przedsięwzięciu Casanovą, według własnych zapewnień, zarabia sto tysięcy franków rocznie. Poznaje też słynna markizę d'Urfe, alchemiczkę i sawantkę, opętaną na punkcie nauk tajemnych, rzekomo komunikującą się z gnomami i sylfami. Pani d'Urfe odegrała znaczną rolę w życiu Casanovy, nieraz przychodziła mu z pomocą i często padała ofiarą jego zawiłych i niezbyt etycznych intryg.

HRABIA DE LA TOUR-D'AUVERGNE I PANI D'URFE...

Najwięcej przyjemności sprawiało mi bywanie u Kamilli, aktorki i baletnicy Komedii Włoskiej, kobiety, w której kochałem się jeszcze przed siedmiu laty w Fontainebleau. W swoim małym, ładnym domeczku przy rogatkach Blanche, gdzie mieszkała razem z hrabią d'Aigreville, bardzo do mnie przywiązanym i przepadającym za mną, potrafiła zgromadzić przemiłe towarzystwo... Hrabia cieszył się niezmiernie, kiedy u jego kochanki było rojno i gwarno; szczególny gust i rzadki, ale bardzo wygodny, a jednocześnie świadectwo charakteru ufnego i braku przesadnej zazdrości. Kamilla zaś kochała tylko jego — rzecz nieczęsto spotykana u aktorki i kobiety zalotnej — ale będąc rozsądną i znając życie, nie sprawiła zawodu nikomu, kto się do niej zalecał...

Po swoim kochanku największymi względami darzyła hrabiego de la Tour-d'Auvergne, człowieka wysokiego rodu, który ją ubóstwiał, lecz nie był na tyle bogatym, aby ją posiadać wyłącznie dla siebie; toteż wydawał się zupełnie zadowolony z tej cząsteczki, jakiej mu udzielała.

Pewnego wieczoru, kiedy byłem akuratnie w foyer Komedii Włoskiej, podszedł do mnie de la Tour-d'Auver-gne i poprosił o pożyczenie stu ludwików obiecując, że je odda w najbliższą sobotę.

— Niestety, nie mam takiej kwoty — odparłem — ale oto moja sakiewka. Dysponuj, hrabio, jej zawartością.

— Drogi przyjacielu, potrzebuję natychmiast stu ludwików, bo tyle przegrałem wczoraj wieczór u księżnej d'Anhalt.

— Ależ ja nie mam tyle.

— Kolektor loterii chyba ma zawsze ponad sto ludwików.

— Zgoda, ale ta kasa jest święta. Od dziś za tydzień muszę wpłacić pieniądze w całości.

— Uzupełnisz pan brak w poniedziałek, bo dług oddam ci w sobotę. Wyjmij sto ludwików z kasy i włóż w zamian moje słowo honoru. Uważałbyś, że nie jest warte stu ludwików?

— Nie mam na to nic do powiedzenia. Proszę, zaczekaj pan. Wrócę za chwilę.

Biegnę do swojego biura, biorę sto ludwików i przynoszę je. Mija sobota, hrabiego ani śladu, a że byłem bez grosza, musiałem w niedzielę zastawić swój pierścień i oddać kasie, mojej wierzycielce, owe sto ludwików, com był jej dłużny. Nazajutrz zdałem pieniądze agentowi. A w parę dni później w amfitearze Komedii Francuskiej podchodzi do mnie z przeprosinami hrabia de la Tour-d'Auvergne. Pokazałem moją rękę bez pierścienia, mówiąc, że musiałem go zastawić dla ratowania honoru. Wyjaśnił mi wielce zasmucony, że sprawiono mu zawód, ale że z pewnością odda mi owe sto ludwików w przyszłą sobotę.

— Masz pan na to — dorzucił — moje słowo honoru.

— Pańskie słowo honoru mam już w mojej kasie. Pozwól więc, panie hrabio, że nie będę nań liczył. Oddasz mi pan sto ludwików, kiedy będziesz mógł.

Na te słowa hrabia zbladł jak trup.

— Mój honor, drogi Casanovą, jest mi milszy nad życie, toteż zwrócę panu sto ludwików jutro o dziewiątej rano w miejscu oddalonym o sto kroków od kawiarni przy końcu Champs-Elysees. Obejdziemy się przy tym bez asysty. Mam nadzieję, że stawisz się pan nie zapomniawszy zabrać szpady. Będę cię czekał z moją.

— Tam do licha, panie hrabio, za drogo każesz mi płacić za mój żart. Oczywiście twoja propozycja to wielki zaszczyt dla mnie, ale wolę prosić cię o przebaczenie, jeśli wystarczy za całą sprawę.

— Nie, moja wina jest znacznie większa od twojej i mogę ją wymazać tylko ostrzem szpady. Czy pan się stawisz?

— Nie wolno mi odmówić, aczkolwiek sprawia mi to wielką przykrość.

Do kawiarni przybyłem wkrótce po hrabim: zjedliśmy śniadanie, za które zapłacił. Potem wyszliśmy i udaliśmy się ku Etoile. Kiedy byliśmy już z daleka od ludzkich oczu, hrabia wyciągnął z kieszenie rulon z setką ludwików i podając mi go z wielkopańską miną oznajmił, że jedno skrzyżowanie szpady wystarczy nam obu. Nie mogłem zdobyć się na żadną odpowiedź.

Wtedy odstąpił o cztery kroki i wydobył szpady. Naśladowałem go w niemym milczeniu i zaraz po skrzyżowaniu broni postąpiwszy krok naprzód zadałem sztych wyciągniętym na całą długość ramieniem. Pewny, że trafiłem w pierś, odskoczyłem i przypomniałem hrabiemu jego słowa.

Łagodny jak baranek opuścił szpadę, a przyłożywszy rękę do piersi, odjął ją po chwili skrwawioną i rzekł przyjaźnie:

— To mi wystarcza.

Powiedziałem mu, jak umiałem i jak powinienem był, moc uprzejmości, gdy on opatrywał ranę chustką, i przyjrzawszy się końcowi szpady przekonałem się z wielką radością, że weszła w ciało najwyżej na jedną dwunastą cala. Uścisnąwszy go i uroniwszy parę łez wróciłem do domu wielce strapiony i bogatszy o jeszcze jedno ważne doświadczenie. Nikt się niczego nie dowiedział o tej sprawie i w tydzień później miło zjedliśmy razem kolację u Kamilli.

Kiedy po paru dniach odwiedziłem Kamillę, powiedziała mi, że hrabia Tour-d'Auvergne leży zmorzony silnym atakiem sciatyki * i jeżeli chcę, możemy go jutro wspólnie odwiedzić. Przystałem chętnie i pojechaliśmy. Po obiedzie z poważną miną powiedziałem hrabiemu, że go uzdrowię, jeżeli mi zaufa, bo cierpi nie na to, co się określa mianem sciatyki, lecz na wilgotne wiatry, które przepędzę za pomocą tajemniczego znaku Salomona i zaklęcia z pięciu słów. Roześmiał się, ale pozwolił mi działać.

— Idę wobec tego kupić pędzel.

— Poślę służącego.

— Nie, bo muszę być pewien, że się nie targowano o niego. A poza tym brak mi też kilku leków. Kupię saletry, kwiatu siarki, rtęci i mały pędzelek.

Kiedy zaś wróciłem z tymi zakupami, powiedziałem:

— Potrzebuję też nieco pańskiego... ów płyn jest mi koniecznie potrzebny i musi być całkiem świeży.

Oboje z Kamillą wybuchnęli śmiechem, jednak nie przeszkodziło mi to zachować całej powagi szarlatana. Podałem hrabiemu kubeczek i skromnie zasunąłem firanki przy łóżku. Zrobił, co chciałem.

Wymieszałem wszystkie składniki i powiedziałem Kamilli, aby je wcierała choremu w biodro, gdy ja będę mruczał zaklęcia. Ale uprzedziłem ją, że jeżeli roześmieje się przy tym, wszystko będzie stracone. Ta groźba tylko jeszcze bardziej ich rozbawiła i śmieli się teraz bez przerwy, a kiedy myślałoby się, że już opanowali wesołość, wystarczyło, żeby na siebie spojrzeli i po krótkiej walce wybuchali nowym śmiechem. Zacząłem sądzić, że żądam niemożliwości, aż wreszcie po półgodzinnym zrywaniu boków zrozumieli, iż muszą spoważnieć i naśladować mój niewzruszony spokój. Hrabia pierwszy wziął się w karby i z całą powagą obnażył biodro. Kamilla zaś, wyobrażając sobie, iż gra rolę na scenie, poczęła je nacierać, gdy ja półgłosem mamrotałem słowa, których nigdy w życiu nie mogliby zrozumieć, nawet gdybym je wygłaszał jak najwyraźniej, choćby dlatego, że sam ich nie rozumiałem.

Patrząc na miny, które stroili, aby zachować powagę, o mały włos nie roześmiałem się i nie zepsułem całego zabiegu. Kamilla była przekomiczna! Powiedziałem jej wreszcie, że dosyć tego nacierania, i umoczywszy pędzel w amalgamacie, jednym pociągnięciem nakreśliłem hrabiemu na biodrze pięcioramienną gwiazdę, tak zwany znak Salomona. Następnie owinąłem biodro w trzy ręczniki i powiedziałem hrabiemu, że jeżeli zdoła spokojnie wy leżeć w łóżku dwadzieścia cztery godziny, nie zdejmując ręczników, gwarantuję wyzdrowienie. A najzabawniejsze, że kiedy skończyłem, ani hrabia, ani Kamilla już się nie śmieli. Byli oczarowani, a ja... mnie wydawało się, że dokonałem najwspanialszej rzeczy w świecie. Uporczywym powtarzaniem kłamstwa można dopiąć tego, że się w nie wierzy.

W cztery do pięciu dni później, kiedy już prawie zupełnie zapomniałem o całej komedii, usłyszałem, że ktoś zajechał pod dom. Wyjrzałem przez okno i zobaczyłem hrabiego La Tour-d'Auvergne, który zwinnie wyskoczył z powozu i wbiegł do sieni.

— Drogi przyjacielu, musiałeś być pewien swojej nadzwyczajnej kuracji, skoro nie odwiedziłeś mnie nazajutrz, aby się dowiedzieć, jak się czuję — powiedział obejmując mnie.

— Istotnie byłem pewien, gdyby jednak nie brak czasu, niechybnie ujrzałbyś mnie, hrabio, u siebie.

— Powiedz mi, proszę, czy mogę się wykąpać?

— Żadnej kąpieli, dopóki nie poczujesz się pan zupełnie zdrów.

— Nie złamię zakazu. Drogi przyjacielu, zdumiałeś wszystkich tą kuracją, bo nie mogłem powstrzymać się i opowiedziałem o niej moim znajomym. Wprawdzie znaleźli się mądrale, którzy śmieją się ze mnie, ale niech tam.

— Lepiej byłoby, gdybyś nic nikomu nie mówił. Znasz, hrabio, Paryż. Okrzyczą mnie szarlatanem.

— Nie wszyscy tak myślą. Przyjechałem zaś, aby cię prosić, mój panie, o pewną grzeczność.

— O cóż chodzi?

— Mam ciotkę, słynną i ogólnie uważaną za wielce uczoną w naukach abstrakcyjnych. Rozmiłowana w chemii, bardzo bogata, jedyna pani swojego majątku, może ci być przydatną... Gorąco pragnie, byś ją odwiedził, bo mówi, że zna ciebie, i utrzymuje, że nie jesteś tym, za kogo cię biorą. Zobligowała mnie do przyjścia z tobą, mój panie, na obiad i mam nadzieję, że nie odmówisz temu zaproszeniu. Moja ciotka to markiza d'Urfe.

Nie znałem tej pani, lecz nazwisko d'Urfe natychmiast coś mi przypomniało. Pamiętałem bowiem historię słynnej Anny d'Urfe, o której głośno było przy końcu tamtej kobiety i wydawało mi się, że skoro weszła do jej rodziny, mogła posiąść subtelne tajniki wiedzy, którą niepomiernie interesowałem się, mimo iż uważałem, ją za chimeryczną. Odparłem więc hrabiemu, że jestem na jego rozkazy pod warunkiem, iż obiad zjemy tylko we troje.

— Przy jej stole codziennie zasiada dwanaście osób i poznasz pan tam najwytworniejszy świat stolicy.

— Drogi Hrabio, tego właśnie wolałbym uniknąć, bo nie chciałbym cieszyć się reputacją maga, którą niewątpliwie zdążyłeś mi wyrobić.

— O tym nie ma mowy. Jesteś pan znany i będziesz w towarzystwie osób żywiących do pana największy szacunek.

Miał rację, ale ponieważ wiedziałem, że jego cudowne uzdrowienie było sprawą czystego przypadku, nie miałem najmniejszej ochoty narazić się na pośmiewisko. Oznajmiłem więc stanowczo, że nie chcę pokazywać się publicznie, poprosiłem o powiedzenie markizie d'Urfe, że tylko pod tym warunkiem przyjmę jej zaproszenie i żeby łaskawie wyznaczyła dzień i godzinę, kiedy będę mógł złożyć jej wyrazy szacunku.

Tegoż wieczoru jeszcze, po powrocie do domu zastałem bilecik od hrabiego, który wyznaczył mi spotkanie jutro w południe w Tuileriach, gdzie będzie na mnie czekał i skąd udamy się do jego ciotki, z niecierpliwością wypatrującej chwili poznania mnie. Mieliśmy zjeść obiad we trójkę, a markiza d'Urfe nie przyjmie nikogo.

Przybywszy na spotkanie równie punktualnie jak hrabia, poszedłem z nim do pani d'Urfe mieszkającej na bulwarze des Theatins obok pałacu Bouillon.

Pani d'Urfe, leciwa, lecz wciąż jeszcze piękna, powitała mnie z ową niewymuszoną uprzejmością, która cechowała stary dwór z okresu regencji. Półtorej godziny rozmawialiśmy na obojętne tematy i oczywiście nie przyznając się do tego, próbowaliśmy poznać się wzajemnie i wysondować.

Nie potrzebowałem udawać przy niej ignoranta, bo nim byłem w istocie, a pani d'Urfe nie będąc ciekawa, bezwiednie zdradzała chęć zabłyśnięcia swoją mądrością.

To mi ogromnie odpowiadało, bo wiedziałem, że będzie zadowolona ze mnie, jeżeli sprawię, iż będzie zadowolona z siebie.

O drugiej podano do stołu obiad na trzy osoby, taki sam jaki podawano co dnia na dwanaście.

Po deserze hrabia de la Tour-d'Auvergne pożegnał nas bo chciał odwiedzić księcia Turenne, którego pozostawił był owego ranka w silnej gorączce. Gdy wyszedł, pani d'Urfe zaczęła mówić o chemii, magii i o tym wszystkim, co stanowiło przedmiot jej uwielbienia, a raczej szaleństwa... Potem pokazała mi swoją bibliotekę, ongi własność słynnego d'Urfe i jego żony, Renaty Sabaudzkiej. Pani d'Urfe znacznie powiększyła te zbiory licznymi manuskryptami za cenę ponad stu tysięcy franków.

Z biblioteki przeszliśmy do laboratorium. Zdumiało mnie ono naprawdę. Markiza pokazała mi jakąś substancję, którą od piętnastu lat trzymała na ogniu i która miała tam pozostać jeszcze przez cztery do pięciu lat. Był to proszek, w minutę zamieniający każdy metal w najczystsze złoto... Dla tej kobiety, prawdziwie zadziwiającej, kalcynacja rtęci była dziecinną zabawką.

Była już dziewiąta wieczór, kiedy hrabia de la Tour--d"Auvergne wszedł do pokoju, w którym siedzieliśmy, i wcale nie zdziwił się, że wciąż jeszcze bawię u jego ciotki. Oznajmił nam, że kuzyn ma gorączkę, i że to jest ospa.

— Przyszedłem pożegnać się, droga ciociu, co najmniej na miesiąc, bo dam się zamknąć z chorym.

Pani d'Urfe pochwaliła tę gorliwość i wręczyła hrabiemu saszetkę obligując go jednocześnie do zwrotu jej zaraz po wyzdrowieniu chorego.

— Proszę zawiesić mu ją na szyi, a ospa wysypie szczęśliwie i chory z pewnością wyzdrowieje.

Hrabia przyrzekł jej to i wyszedł życzywszy nam dobrej nocy.

— Nie wiem, co zawiera saszetka — powiedziałem markizie — ale jeżeli to magia, to nie wierzę w jej skutek, bo zapomniałaś pani udzielić hrabiemu instrukcji dotyczącej godzin planetarnych.

— To „elektrum" i ani magia, ani godziny w tym wypadku nie wchodzą w rachubę.

— Raczy mi pani wybaczyć tę uwagę.

Pochwaliwszy moją wstrzemięźliwość wyraziła przekonanie, że na pewno sprawi mi przyjemność bywanie w szczupłym gronie jej najbliższych znajomych, o ile oczywiście zechcę się do niego dołączyć.

— Poznam pana z moimi przyjaciółmi — dorzuciła — w ten sposób, że z każdym zjemy obiad we trójkę. Potem, będziesz się pan już dobrze czuł ze wszystkimi.

Wyraziłem zgodę.

Los rzuca teraz Casanovą do Holandii. Jedzie tam w sprawach finansowych Francji. W Amsterdamie poznaje bankiera O., ojca czarującej czternastoletniej, pięknej i wykształconej Estery. Casanovą od razu traci głowę. W Amsterdamie też spotyka przypadkiem Teresę Imer, aktorkę, jedną ze swoich dawnych miłości, i dowiaduje się, że jest ojcem jej córki, Zofii. Z tego spotkania wynika dla Casanovy zwycięski pojedynek z synem burmistrza Rotterdamu. Tymczasem romans z Esterą rozwija się w najlepsze. Casanovą, jest coraz bardziej zakochany.

Udaje mu się przekonać bankiera o swoich zdolnościach kabalistycznych i szczęśliwym trafem wypowiada pomyślną wróżbę w sprawie zaginionego okrętu.

Czaruje bankiera dalej w ten sposób, co przynosi mu spore korzyści materialne. Bankier chce mu oddać rękę swojej córki, ale myśl o małżeństwie, mimo całej miłości do Estery, przeraża Casanovę. Wyjeżdża więc do Paryża zabierając po drodze syna Teresy Imer. Dzieje się to w roku 1758.

W Paryżu wynajmuje piękną wiejską posiadłość, znaną pod nazwą „Petite Pologne", utrzymuje służbę, konie, powozy.

W 1759 roku staje się właścicielem fabryki. Przenosi, drukiem wzory na jedwabie, co mozolnie i ręcznie wykonywano w tym czasie w Lyonie.

Przedsięwzięcie to jednak upada i Casanovą traci mnóstwo pieniędzy. Że zaś nieszczęścia chodzą parami, zostaje oskarżony o kradzież i zamknięty w więzieniu. Pani d'Urfe wykłada za niego kaucję i uwalnia go z zamknięcia. Wreszcie, po załagodzeniu sprawy o kradzież, Casanovą zniechęcony do Paryża jedzie do Holandii wraz ze swoim lokajem, Hiszpanem. W Holandii obraca się zarówno w wyższych sferach jak i wśród mętów. Po wielu przygodach opuszcza wreszcie ten kraj i jedzie do Kolonii.

PRZYGODA POD KOLONIĄ — ŻONA BURMISTRZA; ZDOBYWAM JEJ SERCE — BAL W BONN — SPOTKANIE Z ELEKTOREM KOLONII — OBIAD U BRŰHLA — PIERWSZE CZUŁOSCI — PRZYCHODZĘ NIE PROSZONY NA KOLACJĘ DO GENERAŁA KETTLERA — JESTEM SZCZĘŚLIWY — WYJAZD Z KOLONII

W Utrechcie zatrzymałem się tylko jeden dzień i nazajutrz w południe przybyłem do Kolonii bez większych przeszkód i kłopotów, choć nie bez ryzyka dla życia, bo o jakieś pół mili od miasta obskoczyło nas pięciu dezerterów, trzech z prawej strony powozu i dwóch z lewej, i krzycząc: „Pieniądze albo życie!" wzięło mnie na cel. Ale ja chwyciwszy pistolet zmierzyłem w pocztyliona i zagroziłem, że go zastrzelę, jeżeli nie puści koni galopem. Bandyci wypalili w powóz nie raniąc jednak ani ludzi, ani koni. Głupcy, powinni byli mierzyć w pocztyliona!

Gdybym na wzór Anglików, którzy zawsze dla śmiałych zbójów wożą jedną niepełną sakiewkę, nie miał swojej suto wypchanej, rzuciłbym ją tym nędznym biedakom. Jednak z braku czasu na odliczenie im części pieniędzy, zaryzykowałem życiem, aby nie dać się ograbić. Mój sługa, Hiszpan, był uszczęśliwiony, że go nie drasnęła żadna z kul gwiżdżących koło uszu.

Francuzi stali w Kolonii na zimowych leżach. Ulokowano mnie Pod Złotym Słońcem. Pierwszą osobą, która wpadła mi w oko, kiedym wchodził do sali, był hrabia Lastic, bliski krewny pani d'Urfe. Przywitawszy się jak najuprzejmiej, wyraził gotowość zaprowadzenia mnie do pana de Torcy, komendanta placu. Przystałem, a pan de Torcy w pełni zadowolił się listem polecającym od hrabiego d'Affri. Opowiedziałem mu też o swojej przygodzie i powinszował mi szczęśliwego jej zakończenia.

Jednak z całkowicie żołnierską szczerością zganił moją śmiałość.

— Porwałeś się pan na ryzykowną grę dla ratowania złota i mogłeś stracić jakąś kończynę, a tego by ci już nikt nie wynagrodził.

Odpowiedziałem mu na to, że rzucanie wyzwania niebezpieczeństwu to nieraz pomniejszanie jego grozy. Roześmieliśmy się, a później rzekł, że jeżeli nie spieszę się z wyjazdem, pewnie będzie mógł uradować mnie widokiem wieszania owych zbójów.

— Zamierzam wyjechać jutro — odparłem — i gdyby coś potrafiło zatrzymać mnie w Kolonii, to na pewno nie chęć asystowania przy egzekucji kilku nędzników. Nie gustuję w tego rodzaju rozrywkach.

Na prośbę pana Lastica zjadłem z nim obiad, a później ulegając namowom zgodziłem się towarzyszyć do teatru jemu i jego przyjacielowi, panu de Flavacour, bardzo miłemu oficerowi wyższej rangi. Przekonany, że będę przedstawiony paru damom, i chcąc się godnie zaprezentować, przystrajałem się z godzinę.

Siedziałem w loży vis-d-vis jakiejś pięknej pani, która parę razy uważnie przyjrzała mi się przez lornetkę. Tego było aż nadto dla rozbudzenia mojej ciekawości, toteż poprosiłem pana Lastica, aby mnie przedstawił owej damie, co też uczynił niezwykle uprzejmie. Przede wszystkim zapoznał mnie z hrabią Kettlerem, generał-lejtenantem w służbie austriackiej, przydzielonym do sztabu francuskiego, tak jak generał francuski Montacet przydzielony był do sztabu armii austriackiej. Potem przedstawiono mnie tej pięknej pani, której urodą zachwyciłem się od pierwszej chwili, gdym wszedł do loży. Uśmiechnęła się do mnie wdzięcznie, zapytała o Paryż, Brukselę, gdzie była wychowana, a wszystko z taką miną, jakby nie przywiązywała żadnej wagi do odpowiedzi, bo całkowicie absorbowały ją moje koronki i kosztowności.

Rozmawiając o tym i owym, jak ludzie, co widzą się po raz pierwszy, nagle i niespodziewanie, jednak bardzo uprzejmie zapytała, czy długo zamierzam pozostać w Kolonii.

— Miałem zamiar przeprawić się przez Ren już jutro — odparłem — a obiad zapewne zjeść w Bonn.

Widziałem, że ukłuła ją ta odpowiedź rzucona tonem równie niedbałym jak pytanie, i wziąłem to za dobry prognostyk. Generał Kettler zaś rzekł wstając:

— Jestem pewien, że pani potrafi nakłonić pana do odłożenia wyjazdu, z czego bardzo będę się cieszyć, bo to pozwoli zacieśnić naszą znajomość.

Skłoniłem się, a on wyszedł zabierając Lastica i zostawiając mnie samego z ową czarującą damą. Była żoną burmistrza, a Kettler uparcie jej asystował.

— Czy hrabia nie mylił się przypisując mi aż taką moc? — zapytała mnie z wyzywającym uśmiechem.

— Nie sądzę, ale mógłby się pomylić przypuszczając, że zechcesz pani skorzystać ze swojej przewagi.

— Doskonała odpowiedź! Czyż można zdradzić jego zaufanie? Chyba po to, aby go ukarać za tę niepowściągliwość. Proszę więc zostać.

Czułem, że mam głupią minę wobec tych słów, które wydały mi się zagadkowe. Musiałem odzyskać kontenans. Czyż mogłem spodziewać się podobnej przygody w Kolonii? „Niepowściągliwość" zabrzmiała mi czarująco, „ukarać" — bardzo słusznie, a „zdradzić" rozkosznie, zwłaszcza boskim sądziłem pomysł użycia mojej osoby za narzędzie do tego figla... Głupstwem wydało mi się dalsze zgłębianie tematu, toteż przybrawszy minę pełną wdzięczności i uległą, skłoniłem się nisko pięknej pani aż do jej ręki, którą ucałowałem z szacunkiem i czule zarazem, na dowód — choć nie wyrażony słowami — mego sentymentu jak i tego, że łatwo dam się oswoić.

— A więc pan zostaje i to będzie bardzo uprzejmie z pańskiej strony, bo wyjeżdżając jutro dałbyś pan dowód, że przybyłeś tutaj jedynie dla okazania nam swojej wzgardy. Jutro generał wydaje bal i mam nadzieję, że będziesz pan na nim tańczył wraz z nami.

— A mnie niech wolno będzie wyrazić nadzieję, że pani raczy tańczyć ze mną aż do końca balu.

— Obiecuję tańczyć z panem, dopóki ci sił starczy.

— Więc nie będzie pani tańczyć z nikim innym.

— Skąd ma pan tę pomadę o tak cudownym zapachu? Od razu poczułam ją, ledwie wszedłeś na salę.

— Sprowadzam ją z Florencji, lecz jeśli nie lubisz pani tego zapachu, każę ją wyrzucić.

— Proszę tego nie robić, bo to byłaby zbrodnia. Chciałabym mieć taką samą.

— A ja, pani, byłbym uszczęśliwiony, gdyby pani pozwoliła przysłać sobie jutro rano kilka słoików.

Nie mogła odpowiedzieć, bo przy moich ostatnich słowach drzwi się otworzyły i wszedł generał. Wstałem, aby się pożegnać, gdy zwrócił się do mnie:

— Jestem pewien — powiedział mi — że pani zdołała nakłonić cię, mój panie, -do odłożenia wyjazdu i przybycia do mnie na kolację i na bal.

— Pani zechciała łaskawie dać mi nadzieję, że będę miał zaszczyt być zaproszonym przez pana, panie hrabio, i zatańczyć z nią kontredansa. Jakże się tu było oprzeć?

— Postąpiłeś słusznie i jestem wdzięczny pani, że potrafiła powstrzymać cię od wyjazdu. Mam zaszczyt oczekiwać pana u siebie.

Wyszedłem z loży zakochany po uszy i niemal uszczęśliwiony nadzieją... Nazajutrz zapakowałem dwanaście słoików pomady w piękne puzderko, kazałem zawinąć je w nawoskowane płótno i odesłałem pani burmistrzowej bez żadnego bileciku, tak jakby je wysłano ze sklepu.

Obiad jadłem u pana Castries i wszyscy bardzo się dziwili, że generał osobiście zaprosił mnie na bal, jako że był szalenie zazdrosny o swoją panią serca, która tylko dla zaspokojenia ambicji znosiła jego nadskakiwania. Kettler, już w wieku podeszłym, przy tym dość brzydki, mierną inteligencją wcale nie rekompensował fizycznych braków. Nie był stworzony na kochanka. Choć zazdrośnik, uznał za stosowne posadzić mnie przy stole obok wybranki mojego serca i pozwolił przegadać i przetańczyć z nią całą noc. Minęła cudownie, toteż do domu wróciłem tak oczarowany tą nową znajomą, że zupełnie nie myślałem o wyjeździe. W pewnej chwili rozgorączkowany i ośmielony rozmową odważyłem się powiedzieć owej damie, że jeżeli udzieli mi rozkosznego sam na sam, zobowiązuję się cały karnawał spędzić w Kolonii.

— A co pan powie — odparła — jeżeli obiecawszy nie dotrzymam słowa?

— Będę jedynie wyrzekał na swój los, w niczym nie obwiniając ciebie, pani. Powiem, że uznałaś to za niemożliwe.

— Jesteś szlachetny. Zostań u nas.

Nazajutrz po balu poszedłem złożyć jej pierwszą wizytę. Przyjęła mnie nad wyraz życzliwie i przedstawiła mężowi, który był człowiekiem miłym, niemłodym i nieładnym, lecz bardzo uprzejmym. Po godzinie, słysząc nadjeżdżający powóz generała, burmistrzowa pośpieszyła mi powiedzieć:

— Jeżeli hrabia zapyta, czy zamierzasz pan udać się do Bonn na bal wydawany przez elektora, odpowiedz twierdząco.

Gdy generał wszedł, wstałem i po wymianie zwykłych uprzejmości pożegnałem się i wyszedłem.

Nie wiedziałem, że elektor czy też ktoś inny wydaje bal, ani kiedy się on odbędzie, ale mając w perspektywie taką przyjemność szybko zebrałem informacje, z których wynikało, iż cała arystokracja Kolonii została nań zaproszona. Miał to być bal maskowy, a co za tym idzie, każdy mógł wziąć w nim udział. Postanowiłem więc, że pojadę na ten bal, bo wydawało mi się, że taki dostałem rozkaz, a skoro miała tam być moja piękna pani, mogłem spodziewać się miłego spotkania. Chcąc jednak zachować jak najściślejsze incognito, zdecydowałem się na wszystkie pytania odpowiedzieć, iż osobiste sprawy nie pozwalają mi udać się na ową zabawę.

Otóż tak się stało, że generał zapytał mnie o to w obecności swojej ukochanej, a ja wbrew jej poleceniu odparłem, że stan mojego zdrowia nie pozwala mi na tę przyjemność.

— Mądrze pan robisz — rzekł generał — trzeba umieć rezygnować z przyjemności, kiedy chodzi o zdrowie.

Dzisiaj myślę tak jak on, ale wówczas myślałem całkiem inaczej.

W dzień balu o zmroku wyruszyłem wózkiem pocztowym, w ubraniu, w którym by mnie nikt w Kolonii nie poznał, wioząc pudło z dwoma dominami. Co tchu przypędziłem do Bonn, wynająłem oddzielny pokój w zajeździe, narzuciłem jedno z moich domin, drugie zostawiłem w pudle zamkniętym na klucz i w lektyce kazałem nieść się na dwór elektora.

Wszedłem nie zatrzymany i przez nikogo nie poznany i zobaczyłem wszystkie panie z Kolonii bez masek wraz z moją damą serca przy stole do faraona, stawiające po dukacie. Z satysfakcją ujrzałem, że bank trzyma hrabia Verita z Werony, którego poznałem był w Bawarii. Służył na dworze elektora. W banczku miał najwyżej pięć, sześć dukatów, a graczy przeciw sobie, pań i panów — z dwanaścioro. Stanąłem obok pięknej burmistrzowej, bankier zaś dając mi karty, podał mi również talię do przełożenia. Odmówiłem ruchem ręki, a moja sąsiadka przecięła talię nie proszona. Postawiłem dziesięć dukatów na jedną kartę i przegrałem cztery razy z rzędu.

Z drugą talią — to samo. Trzeciej nikt nie chciał przeciąć i poproszono o to generała, który się zgodził, nic grając. Coś mnie tknęło, że tym razem się uda i postawiłem pięćdziesiąt dukatów na jedną kartę. Wygrywam, podwajam stawkę i przy drugiej talii zrywam bank. Wszyscy są zaintrygowani, patrzą na mnie, śledzą, ale łapię pomyślny moment i wymykam się niepostrzeżenie.

Wracam do zajazdu, chowam pieniądze, zmieniam domino i znów jestem na balu. Widzę już innych łudzi przy stole i innego bankiera z pokaźną kupką złota przed nim, ale nie zamierzając grać tym razem wziąłem mało pieniędzy z sobą. Wkręcam się w różne grupki i wszędzie spotykam się z ciekawymi pytaniami, kim mogła być ta maska, która zerwała pierwszy bank.

Nie kwapiąc się z zaspokojeniem tego zainteresowania, włóczę się tu i tam, aż wreszcie odnajduję moją zgubę w rozmowie z hrabią Verita. Zbliżam się i słyszę, iż mówią o mnie. Elektor, jak opowiada hrabia, chcąc się dowiedzieć, kto był tą szczęśliwą w kartach maską, zapytał o to Kettlera, a ten odparł, że być może pewien Wenecjanin tydzień temu przybyły do Kolonii. Moja ukochana oświadczyła na to, że nie sądzi, abym przyjechał, albowiem sama ode mnie słyszała, że zdrowie nie pozwala mi na podobną eskapadę.

— Znam Casanovę — rzecze hrabia — i jeżeli jest w Bonn, elektor o tym się dowie, a Casanovą nie odjedzie, nie zobaczywszy się ze mną.

Przewidywałem, że po balu moje incognito zostanie łatwo odkryte, ale w czasie samej zabawy nie bałem się nawet najprzebieglejszych ludzi. I byłoby mi się udało, gdybym był przezorniejszy, ale kiedy zapowiedziano kontredansa, uległem chęci zatańczenia i nie zastanowiłem się, że przecież będę musiał zdjąć maskę. Tak się też stało, gdy już nie miałem odwrotu.

Dojrzawszy mnie po zakończonym kontredansie hrabia Verita podszedł i powiedział:

— Drogi rodaku, nie wątpię, że to pan mnie ograłeś w tak haniebny sposób. Pozwól więc, że ci powinszuję.

— Sam bym sobie winszował, gdybym to był ja, drogi hrabio.

— Jestem pewien, że to ty byłeś.

Roześmiałem się tylko i napiwszy się czegoś przy bufecie tańczyłem dalej. A w dwie godziny później zjawił się hrabia i powiedział ze śmiechem:

— Zmieniłeś pan domino w tym a tym domu, w tym a tym pokoju. Elektor wie już wszystko i aby ukarać cię za ten figiel, kazał mi powiedzieć, że nie odjedziesz jutro.

— Więc każe mnie aresztować?

— A czemu to, czyżbyś odmówił jego zaproszeniu na jutrzejszy obiad?

— Powiedz, hrabio, Jego Książęcej Mości, że w tych sprawach jestem uległy i że usłucham rozkazu. Czy zechciałby pan od razu przedstawić mnie księciu?

— Opuścił już bal, ale staw się pan jutro u mnie w południe.

Podał mi rękę i odszedł.

Oczywiście przybyłem w oznaczonym czasie, ale przy samym przedstawieniu skompromitowałem się nieco, bo elektor stał w gronie paru dworzan, a że przedtem nie miałem szczęścia widzieć go ani razu, szukałem oczami , Elektor spostrzegł moje zakłopotanie i pospieszył z pomocą mówiąc w kiepskim wenecjańskim narzeczu:

— Dziś jestem w stroju wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego.

Nie bacząc na to przyklęknąłem, jak to było w zwyczaju, a kiedy chciałem ucałować jego rękę, nie pozwolił mi i serdecznie uścisnął moją dłoń.

— Byłem w Wenecji, kiedy pana więziono Pod Ołowianym Dachem, a od mojego siostrzeńca, elektora bawarskiego, wiem, że po szczęśliwej ucieczce zatrzymałeś się pan przez czas pewien w Monachium. Gdybyś był przybył do Kolonii, byłbym pana zatrzymał na dłużej. Mam nadzieję, że po obiedzie opowiesz nam o swojej ucieczce, że zostaniesz na kolacji i weźmiesz udział w małej maskaradzie.

Zaraz po wstaniu od stołu elektor poprosił, abym rozpoczął opowiadanie. Byłem w pysznym nastroju i przez dwie długie godziny miałem przyjemność zająć całą uwagę tego najwytworniejszego towarzystwa.

Balik u elektora minął nadzwyczaj przyjemnie. Wszyscy byliśmy przebrani za chłopów, a te ubiory wypożyczono nam z prywatnej garderoby księcia... Pani mojego serca wyglądała przecudownie. Tańczyliśmy tylko kontredansa i alemandy (* Alemanda — taniec żywy i szybki na dwa, trzy pas). Z wyższych sfer było jedynie kilka pań, cztery lub pięć, reszta — bardziej lub mniej ładnych — należała do osobistych znajomych księcia, aż do zgonu wielkiego amatora płci pięknej. Dwie z tych pań tańczyły furlanę i elektor znajdował szczególną przyjemność w nakłanianiu nas do tego tańca. Wspomniałem już kiedyś, że furlana to taniec wenecki i że nie ma na świecie nic nad nią żywszego. Tańczy się ją parami, kawaler z damą, a że owe dwie panie z satysfakcją się zmieniały, mało co trupem nie padłem. Trzeba mieć sporo wigoru, aby zatańczyć furlanę dwanaście razy z rzędu, toteż po trzynastym, u kresu sił, błagałem, aby się ulitowały nade mną.

Zaraz potem tańczyliśmy pewien taniec, w którym jest taka figura, że kawaler obejmuje tancerkę stojącą vis- -a-vis i całuje. Byłem w nim niepohamowany. Celowałem umiejętnie i za każdym razem znajdowałem się naprzeciwko mojej wybranej, którą ściskałem z takim zapałem, że wieśniak-elektor brał się za boki, gdy wieśniak-generał pękał ze złości.

W jakiejś przerwie w tańcach ta czarująca i o niezwykle oryginalnym umyśle kobieta znalazła odpowiedni moment, aby mi szepnąć, że wszystkie panie z Kolonii wyjeżdżają jutro w południe i że mogę sobie pozwolić na zaszczyt zaproszenia ich na śniadanie do Bruhla.

— Poślij pan każdej bilecik z nazwiskiem jej kawalera i zdaj się na hrabiego Verita, który wszystko zaaranżuje jak trzeba. Powiedz mu pan tylko, że chcesz to tak urządzić, jak dwa lata temu urządził książę Dwóch Mostów. I nie trać czasu. Zaproś dwadzieścia osób i wyznacz godzinę. I dopilnuj, aby bileciki rozniesiono na dziewiątą rano.

Oznajmiła to z błyskawiczną szybkością, a ja niemal urzeczony władzą, jaką ta kobieta posiadała nade mną, byłem jej ślepo posłuszny nie zastanawiając się nawet, czy robię dobrze, czy złe. Bruhl, śniadanie, dwadzieścia osób jak książę Dwóch Mostów, bileciki dla pań, hrabia Verita — byłem tak wspaniale poinformowany, że lepiej już bym nie mógł, nawet gdyby mi tłumaczyła przez godzinę.

Wychodzę w swoim przebraniu i proszę pazia, aby mnie zaprowadził na pokoje hrabiego Verita, który wybucha śmiechem na widok mego stroju. Opowiadam mu, co mnie sprowadza, z taką miną, jakby chodziło o sprawę dyplomatyczną największej wagi, i to wprawia go w doskonały humor.

— Nic łatwiejszego — mówi — wystarczy mi tylko skreślić parę słów do ochmistrza dworu i zaraz to zrobię. Powiedz mi pan tylko, jaką kwotę na to przeznaczasz.

— Taką, jaką trzeba.

— Chcesz rzec najmniejszą?

— Nic podobnego: największą, bo pragną wspaniale podjąć moich gości.

— Mimo to określ pan kwotę, bo znam swoich ludzi.

— Dobrze więc: czy dwieście, trzysta dukatów wystarczy?

— Dwieście. Książę Dwóch Mostów nie wydał więcej.

Zasiadł do pisania liścików i dał mi słowo, że wszystko będzie gotowe na czas. Wyszedłem od niego i zwróciłem się do pazia, bardzo bystrego Włocha, z obietnicą zapłacenia dwóch dukatów temu lokajowi, który zaraz dostarczy mi adresów dam przybyłych do Bonn z Kolonii i towarzyszących im kawalerów. W pół godziny miałem już to, co chciałem, toteż przed końcem balu zawiadomiłem moją panią, że wszystko będzie załatwione tak, jak kazała. Zanim położyłem się spać, skreśliłem jeszcze osiemnaście bilecików, a wynajęty na miejscu, pewny służący rozniósł je pod wskazane mi adresy przed dziewiątą rano.

O dziewiątej poszedłem pożegnać się z hrabią Verita, a ów w imieniu elektora wręczył mi wspaniałą złotą tabakierką z otoczonym brylantami konterfektem elektora w stroju wielkiego mistrza Zakonu Krzyżackiego.

Śniadać mieliśmy o pierwszej, a już o dwunastej byłem u Briihla, w podmiejskim pałacyku elektora, godnym uwagi tylko ze względu na umeblowanie. Była to słaba kopia pałacu Trianon.

W ładnej sali ujrzałem stół na dwadzieścia cztery osoby, z pozłacaną zastawą, adamaszkowym obrusem i wspaniałą porcelaną. Na kredensie stała pokaźna ilość pozłacanych mis i półmisków. W jednym końcu sali ustawiono dwa inne stoły, uginające się od cukrów i najlepszych win europejskich i zamorskich. Oznajmiłem się jako amfitrion owej uczty, a kuchmistrz zapewnił mnie, że będę zadowolony.

Gości witałem na progu i nie mając innych uprzejmości do powiedzenia błagałem ich tylko, aby zechcieli łaskawie wybaczyć śmiałość zaproszenia.

Do stołu podano o oznaczonej godzinie, a ja z zadowoleniem patrzyłem na malujące się w oczach mojej wybranki lekkie zdumienie na widok, że ją podejmuję nie gorzej, niżbym podejmował księcia Rzeszy. Wiedziała, że każdy domyśla się, dla kogo poniosłem taki wydatek, ale była zadowolona, że jej nie wyróżniam spośród innych. Kazałem przygotować dwadzieścia cztery nakrycia i choć zaprosiłem osiemnaście osób, wszystkie miejsca zajęto. A więc intruzów było trzy pary; jednak cieszyłem się z tej wziętości wydanego przeze mnie śniadania. Aby nie uchybić obowiązkom uprzejmego gospodarza, nie siadłem do stołu wraz z gośćmi: usługiwałem paniom przechodząc od jednej do drugiej, jedząc na stojąco wybrane kąski, które mi podawały na wyścigi, i czuwając, aby wszyscy byli zadowoleni.

Z ostrygami skończyliśmy dopiero przy dwudziestej butelce szampana, tak więc zanim śniadanie się zaczęło, rozmowa stała się ogólna... To śniadanie mogło uchodzić za najwytworniejszy obiad i z prawdziwą przyjemnością zauważyłem, że nikt nawet kropli wody do ust nie bierze, albowiem szampan, tokaj, wina reńskie, wina z Madery, Malagi, Cypru i Alikantu z nią się nie godzą, a innych nie podawano.

Generał Kettler, który mimo swojej zazdrości i mimo że widział, iż nadskakuję pięknej burmistrzowej, niczego się nie domyślał, oświadczył głośno:

— Założę się, że to figiel spłatany nam przez elektora na zakończenie zabawy. Książę chciał zachować incognito, a pan Casanovą świetnie odegrał swoją rolę.

Te naiwne słowa powitano śmiechem.

— Panie generale — odparłem — gdyby książę elektor zaszczycił mnie podobnym rozkazem, byłbym mu posłuszny oczywiście, ale czułbym się dotkliwie upokorzony. Książę zechciał okazać mi o wiele większy zaszczyt: oto proszę.

I wręczyłem mu tabakierkę, która — podawana z rąk do rąk — parę razy obeszła stół.

Po skończonym śniadaniu wszyscy wstali nie mogąc się nadziwić, że trzy bite godziny spędzili przy stole w tak miłym nastroju, iż szkoda było odjeżdżać. Ale czas naglił, toteż po wymianie tysiącznych komplementów całe towarzystwo ruszyło w drogę, aby jeszcze zdążyć do teatru.

Do Kolonii powróciłem dość wcześnie, mogłem więc wybrać się na jakąś sztuczkę graną przez Komedię Francuską, a że nie miałem powozu, kazałem zanieść się do teatru w lektyce. Ledwie wszedłem na salę, zobaczyłem panią mego serca w towarzystwie tylko hrabiego Lastica... Wziąłem to za dobry omen i podszedłem do nich. Ujrzawszy mnie piękna burmistrzowa powiedziała zmartwionym głosem, że generał tak źle się czuje, iż musiał się położyć. W parę chwil później, kiedy zostaliśmy sami, porzuciła przybrany smutek i z czarującym uśmiechem powiedziała mi moc komplementów, sto razy więcej wartych od mego śniadania.

— Generał wypił za dużo — wyjaśniła. — Ten wstrętny zazdrośnik uważa, że nie wypadało panu podejmować nas tak, jakbyś był udzielnym księciem. Odparłam mu, że podejmowałeś nas pan, jakbyśmy to my byli książętami: jak prawdziwy żebrak, z serwetką na ramieniu. Rozgniewał się na mnie o to, że pana bronię.

— Ach, czemu nie dasz mu pani odkosza? Ten prostak nie jest stworzony na kawalera tak niebiańskiej piękności.

— Już za późno, mój drogi przyjacielu. Dostałby się pod władzę kobiety, której nie znasz, a ja musiałabym udawać obojętność i to by mnie bardzo bolało.

— Doskonale to rozumiem. Ach, czemuż nie jestem wielkim księciem! Tymczasem dowiedz się pani, że cierpię o wiele bardziej od Kettlera.

— Mam nadzieję, że pan żartuje.

— Ależ nie. Mówię zupełnie poważnie, bo pocałunki, które miałem szczęście skraść ci na balu, rozpaliły mi krew, a jeżeli nie znajdziesz pani w sobie tyle ludzkich uczuć, aby mi udzielić jedynego na to leku, odjadę unieszczęśliwiony na całe życie.

— Niech pan odłoży wyjazd. Stuttgart nie może cię tak pociągać. Myślę o tobie, wierzaj mi, i nie chcę cię zwodzić, ale trudno znaleźć okazję.

— Gdybyś pani dziś wieczór nie dysponowała powozem generała, mógłbym bez żadnych podejrzeń odwieźć cię swoim do domu.

— Uspokój się pan. Pan nie ma powozu, toteż ja pana odwiozę. To cudowna myśl, ale nie może wyglądać na ukartowaną. Odprowadzisz mnie pan do powozu, a ja zapytam, gdzie jest twój. Powiesz, że wcale go nie masz, wtedy zaproszę cię do mojego i odwiozę do domu. Droga potrwa najwyżej dwie minuty, ale jak na razie dobre i to.

Odpowiedziałem jej tylko spojrzeniem, w którym malowało się bezgraniczne upojenie na myśl o czekającym mnie szczęściu.

Sztuka, aczkolwiek krótka, zdawała się ciągnąć wieki całe. W końcu jednak kurtyna opadła i wyszliśmy. Na umówione pytanie przy drzwiach teatru odparłem, że nie mam powozu.

— Jadę do generała — rzekła mi na to — aby się dowiedzieć o jego zdrowie, jeżeli więc nie zależy panu na czasie, mogę cię odwieźć do domu w powrotnej drodze. Zaproszenie było cudowne: dwa razy przejedziemy przez te źle brukowane, słabo zaludnione i chaotycznie zabudowane miasto, będziemy więc mogli nieco dłużej zająć się sobą. Niestety, powóz był półkryty i w dodatku w tamtą stronę księżyc świecił nam w twarz. W owej chwili nie uważałem luny za protektorkę zakochanych. Robiliśmy, co w naszej mocy, ale w gruncie rzeczy — prawie nic, i mimo że moja rozkoszna partnerka wykazywała dużo zapału, z rozpaczą czułem, iż z tego nic nie będzie. Na domiar złego bezczelny i ciekawy stangret parę razy odwracał głowę i musieliśmy hamować ruchy. Szyldwach powiedział stangretowi, że Jego Ekscelencja nie chce widzieć nikogo, toteż z przyjemnością wyruszyliśmy w powrotną drogę, bo wówczas księżyc świecił nam z tyłu i już znacznie mniej obawialiśmy się ciekawości stangreta. Tym razem poszło nam trochę lepiej, a raczej mniej źle niż w tamtą stronę; zdawało mi się jednak, że stangret pędzi co koń wyskoczy. Chcąc go sobie zjednać na przyszłość, dałem mu dukata przy wysiadaniu. Wróciłem zmordowany i nieszczęśliwy, aczkolwiek bardziej jeszcze rozkochany niż przedtem, bo moja wybrana dowiodła mi, że ma gorącą krew w żyłach i że równie intensywnie odczuwa przyjemność, jak ją daje. Wobec tego postanowiłem nie opuszczać Kolonii dopóty, dopóki wspólnie z tą naprawdę boską kobietą nie wychylę do dna kielicha rozkoszy, co, moim zdaniem, mogło nastąpić dopiero po wyjeździe

generała.

Nazajutrz w południe wybrałem się do niego, aby się wpisać do księgi odwiedzających, ale przyjmował i musiałem wejść. Moja ukochana już tam była. Powiedziałem generałowi parę miłych słów stosownych do okoliczności, ale ten grubiański Austriak tylko chłodno skinął mi głową bez słowa odpowiedzi. W kilka minut później wyszedłem, oddawszy ogólny ukłon, bo było tam sporo oficerów, ów gbur trzy dni nie opuszczał domu, a że moja ukochana nie przychodziła wtedy do teatru, niestety nie widziałem jej przez ten czas.

W ostatni dzień karnawału Kettler zaprosił wiele osób na kolację, po której miał się odbyć bal. Tak się zdarzyło, że odwiedziłem burmistrzową w loży i przez chwilę zostaliśmy sami.

— Czy generał pana zaprosił? — zapytała.

— Nie — odparłem.

— Jak to! — wykrzyknęła oburzona. — Nie zaproszono pana? Mimo to musisz pójść.

— Czy dobrześ się pani zastanowiła? — rzekłem, łagodnie. — Jestem ci powolny we wszystkim, ale w tym nie mogę.

— Wiem, co mógłbyś mi powiedzieć, jednak musisz pan przyjść. Czułabym się upokorzoną, gdybyś nie był na tej kolacji, i jeżeli mnie naprawdę kochasz, dasz mi tym dowód swojej miłości i niech mi wolno rzec: szacunku.

— Pani tego wymagasz? Dobrze więc, pójdę. Lecz powiedz, czy rozumiesz, moja ubóstwiana, że twój rozkaz gotów mnie życie kosztować albo też zmusić mnie do zabicia generała, bo nie jestem z tych, których można znieważać bezkarnie.

— Wiem to, a twój honor nie mniej od własnego leży mi na sercu; kto wie, czy nie więcej. Jednak nic złego cię nie spotka, biorę to na siebie. Pan musisz tam pójść, proszę mi to obiecać teraz, kiedy się zdecydowałam. Jeżeli nie pójdziesz i ja nie pójdę, lecz wtedy nigdy już się nie zobaczymy.

— Pójdę, proszę na mnie liczyć.

Wszedł pan de Castries, opuściłem więc lożę i zszedłem na parter, gdzie dwie bardzo przykre godziny minęły mi na rozważaniu konsekwencji, jakie ów niezwykły krok, którego domagała się moja ukochana, mógł był wywołać. Zdecydowawszy dotrzymać słowa, taki bowiem nieodparty wpływ wywierała na mnie ta urocza kobieta, postanowiłem jednak zachować się jak najtaktowniej, aby możliwie złagodzić dotkliwą obelgę, której się spodziewałem. Po przedstawieniu udałem się do generała, gdzie zastałem tylko parę osób. Podszedłem do pewnej kanoniczki, rozmiłowanej we włoskiej poezji, i bez trudu wciągnąłem ją w ciekawą rozmowę. W pół godziny później salon się zapełnił, a moja pani przybyła ostatnia w towarzystwie generała. Zajęty rozmową nie ruszyłem się z miejsca, więc generał mnie nie zobaczył, a burmistrzowa, nadzwyczaj rozbawiona, nie dała mu czasu na przyjrzenie się zebranym gościom. Niebawem rozprawiał już w innym końcu salonu. W kwadrans potem otworzono drzwi do jadalni. Kanoniczka wstała, przyjęła moje ramię i znaleźliśmy się przy stole obok siebie, wciąż gawędząc o włoskiej literaturze. Ale zaraz zaczęły się kłopoty. Kiedy już wszyscy usiedli, jeden z zaproszonych panów został bez miejsca.

— To niemożliwe — rzekł generał podniesionym głosem.

I gdy rozsuwano nakrycia, aby dodać jeszcze jedno, począł kolejno przyglądać się gościom. Udawałem, że nie widzę tego, co zaszło, ale kiedy jego spojrzenie spoczęło na mnie, odezwał się głośno:

— Mój panie, pana nie zapraszałem.

— Istotnie, panie generale — odparłem z respektem — sądziłem jednak, i chyba nie bez racji, że to tylko przez niedopatrzenie i że w żadnym wypadku nie wolno mi było nie złożyć Waszej Ekscelencji należnego mu szacunku.

Wyrzekłszy te słowa powróciłem do rozmowy z kanoniczką nie patrząc na nikogo. Przy stole na kilka minut zapadła grobowa cisza, ale kanoniczka rzuciła parę trafnych uwag, które zaraz rykoszetem podałem innym gościom, i niebawem zapanowała ogólna wesołość, tylko generał jeszcze się dąsał.

Tańczyliśmy całą noc, a ja nie odstępowałem swojej kanoniczki, zresztą kobiety czarującej i wspaniałej danserki. Z burmistrzową pozwoliłem sobie zatańczyć tylko jednego menueta. Przy końcu balu generał, na ukoronowanie swojego nieokrzesania, zapytał, kiedy zamierzam wyjechać z Kolonii. Odpowiedziałem, że dopiero po wielkiej rewii.

Położyłem się uszczęśliwiony z danego burmistrzowej, największego, na jaki mnie było stać, dowodu miłości i ogromnie wdzięczny losowi, który dzielnie mi dopomógł w utemperowaniu grubiańskiego generała; bo Bóg jeden wie, co bym uczynił, gdyby tak był się zapomniał, że kazałby mi wstać od stołu. Moja piękna burmistrzową przy najbliższym spotkaniu wyznała, że śmiertelnie się przeraziła, kiedy generał powiedział, że mnie nie zapraszał.

— Z pewnością nie poprzestałby na tym, gdyby nie pańska pełna godności odpowiedź. Ale gdyby powiedział choć jedno słowo więcej, wiedziałabym, co zrobić.

— A cóż byś pani uczyniła?

— Wstałabym, przyjęłabym pańskie ramię i wyszlibyśmy razem. Pan de Castries zwierzył mi się, że zrobiłby to samo, i sądzę, że wszystkie damy, które pan zaprosiłeś do Bruhla, nie postąpiłyby inaczej.

— Ale na tym by się nie skończyło, bo oczywiście zażądałbym natychmiastowej satysfakcji, a gdyby mi generał odmówił, przebiłbym go szpadą.

— Wiem o tym i, proszę, zapomnij pan, że to ja naraziłam cię na takie niebezpieczeństwo. Ze swojej strony zawsze będę pamiętać, com panu winna, i niebawem dam ci dowód mojej wdzięczności.

W dwa dni później wiedząc, że nadobna burmistrzowa jest lekko niedysponowana, wybrałem się do niej o jedenastej rano, kiedy to byłem pewien, iż nie zastanę generała. Przyjęła mnie w pokoju swego męża, który bardzo przyjacielsko poprosił, abym zrobił im zaszczyt i zjadł z nimi obiad w rodzinnym gronie. Podziękowałem z gotowością i ten obiad sprawił mi o wiele większą przyjemność niż kolacja u generała.

Burmistrz był dobrodusznym człowiekiem, miłym, bardzo wykształconym, o bystrym umyśle. Lubił spokój domowego ogniska, a jego żona, którą potrafił uczynić szczęśliwą, powinna go była kochać, bo nie należał do tych ludzi, co mówią: „Możesz nie podobać się innym, bylebyś się mnie podobała". Gdy mąż wyszedł na chwilę, burmistrzowa oprowadziła mnie po całym domu.

— Oto nasza sypialnia, a oto pokoik, gdzie sypiam przez pięć, sześć dni, kiedy przystojność tego wymaga. A to jest kościół, który możemy poczytywać za prywatną kaplicę, bo z tych dwóch zakratowanych okien słuchamy mszy. W niedzielę schodzimy tymi schodami i dostajemy się do kościoła przez małe drzwiczki. Mam od nich klucz.

Było to w drugą sobotę postu. Jedliśmy bez mięsa, ale to mnie najmniej obchodziło.

Nazajutrz poszedłem na mszę do kościółka przy domu burmistrza. Ubrałem się w redyngot, aby nie zwracać na siebie uwagi. Była to niedziela i widziałem moją ukochaną wchodzącą w płaszczu z kapturem, w otoczeniu rodziny. Przyjrzałem się małym drzwiczkom, tak misternie ukrytym w murze, że trudno byłoby je dostrzec, gdyby się nie wiedziało o ich istnieniu. Otwierały się do wewnątrz, w stronę schodów.

Diabeł, który jak wiadomo ma znacznie większą władzę w kościele niż gdzie indziej, podszepnął mi, abym przez te drzwi próbował spotkać się sam na sam z moją ukochaną. Nazajutrz w teatrze powiedziałem jej o swoim planie.

— Myślałam już o tym — odparła ze śmiechem — i dostaniesz pan ode mnie w tej materii pisemną instrukcję. Znajdziesz ją pan w pierwszej gazecie, jaką ci podam.

Nie mogła dłużej rozmawiać na ten rozkoszny temat, ze względu na obecność pewnej damy z Akwizgranu, która przyjechała do nich na parę dni i której musiała przez cały czas dotrzymywać towarzystwa. Nadto do loży schodzili się odwiedzający.

Moja cierpliwość nie była jednak wystawiona na długą próbę. bo już nazajutrz burmistrzowa przy wszystkich wręczyła mi gazetę mówiąc, że nie znalazła w niej nic zajmującego. Ale ja wiedziałem, że znajdę w niej coś, co mnie nadzwyczaj zajmowało. Oto treść bileciku burmistrzowej:

„Piękny plan, który miłość uknuła, nie zawiera nic trudnego, aczkolwiek sporo w nim niepewności. żona sypia oddzielnie tylko wtedy, kiedy mąż jej na to pozwoli, co przydarza się jedynie w pewnych okresach, a ów rozdział trwa najwyżej cztery do pięciu dni. Ten czas już się zbliża, lecz ustanowiony zwyczaj nie pozwala żonie nakłonić męża do wcześniejszej separacji. Trzeba więc czekać. Serce najlepiej wskaże, kiedy wydzwoni owa szczęśliwa godzina. Wówczas należy ukryć się w kościele nie myśląc o przekupieniu odźwiernego, bo choć biedny, jest na to za głupi i może wydać sekret. Nie ma innego sposobu, jak tylko zwieść jego czujność. W dnie powszednie zamyka kościół w południe, w święta — dopiero o zmroku, a otwiera niezmiennie o świcie. Gdy przyjdzie czas, wystarczy lekko pchnąć znane drzwiczki; owego dnia będą one otwarte. Pokoik, w którym miłość zatriumfuje, oddzielony jest od sypialni cienką przegródką, a więc trzeba pamiętać, że nie wolno w nim ani pluć, ani kasłać, ani wycierać nosa, bo to mogłoby doprowadzić do wielkiego nieszczęścia. Odejście nie nasunie żadnych trudności, bo zejdzie się do kościoła i wyjdzie z niego po otwarciu drzwi, a kościelny, który nie ujrzy nikogo wieczorem, nie ujrzy zapewne i rankiem".

Ze sto razy ucałowałem ten czarujący liścik, dowód niezwykłej pomysłowości i sprytu, i nazajutrz udałem się na zbadanie terenu, bo to wydawało mi się rzeczą najważniejszą. W kościele oczywiście była ambona, w której nikt by mnie nie odkrył, ale schody do niej wiodły z zakrystii zawsze zamkniętej. Zdecydowałem się więc na konfesjonał stojący tuż przy drzwiach. Nikt by mnie w nim nie dojrzał, gdybym się położył w miejscu, gdzie spowiednik opiera nogi, ale było tam tak ciemno, że nie wiedziałem, czy się zmieszczę przy zamkniętych drzwiczkach. Zaczekałem do południa i gdy kościół opustoszał, zrobiłem próbę. Musiałem zwinąć się w kłębek, lecz mimo to każdy przechodzący w pobliżu byłby mnie dostrzegł przez składane drzwiczki, bo nie dały się domknąć. Nie wahałem się jednak, albowiem w podobnych poczynaniach należy zaufać szczęściu. Zdecydowany ponieść największe nawet ryzyko i ciesząc się ze swojego odkrycia, wróciłem do domu. Zanotowałem owe spostrzeżenia wraz z moim postanowieniem i włożywszy tę karteczkę w starą gazetę oddałem ją burmistrzowej jeszcze tegoż wieczoru w loży, miejscu naszych codziennych spotkań.

W tydzień później zapytała ona przy mnie generała, czy nie ma czasem jakichś zleceń dla męża, który nazajutrz wyjeżdża do Akwizgranu, skąd wróci po trzech dniach. Wiedziałem już dość, a spojrzenie, które mi rzuciła, zachęciło mnie do skorzystania z okazji. Nazajutrz, na domiar szczęścia, przypadało święto, uradowałem się więc tym bardziej, bo mogłem ukryć się w konfesjonale dopiero wieczorem, co oszczędzało mi długich godzin męczącego wyczekiwania. Było mi to ogromnie na rękę, albowiem akurat cierpiałem na katar. O czwartej po południu, poleciwszy się opiece wszystkich świętych, przycupnąłem w konfesjonale, ukryty jak mogłem najlepiej. O piątej kościelny obszedł kościół jak zwykle i wyszedł zamykając drzwi. Ledwie usłyszałem zgrzyt klucza w zamku, wygramoliłem się ze swego ciasnego więzienia i usiadłem na ławeczce na wprost okratowanych okien domu burmistrza, a w parę chwil potem, ujrzawszy za nimi cień mojej ukochanej, nabyłem przekonania, że i ona mnie widziała.

Z kwadrans przesiedziałem na owej ławeczce. Potem podszedłem do małych drzwiczek, pchnąłem je i wszedłem na schody. Zamknąwszy owe drzwiczki, po omacku wdrapałem się na samą górę i usiadłem na najwyższym stopniu. Spędziłem na nim pięć godzin, które w oczekiwaniu szczęścia nie wydawałyby mi się wcale przykre, gdyby nie to, że nie dawały mi spokoju szczury, bez przerwy biegające tam i z powrotem. Nie znoszę tych małych zwierzątek, nie tak nawet groźnych, tylko że ich zapach przyprawia mnie o mdłości.

Punktualnie o dziesiątej nadeszła wreszcie godzina Amora: ujrzałem w drzwiach obiekt moich westchnień ze świecą w ręku i skończyły się wszystkie udręki. Gdybyście, moi czytelnicy, przeżyli to, co ja przeżyłem, moglibyście sobie wyobrazić całą przyjemność owej czarującej nocy, lecz nie odgadlibyście szczegółów, bo choć ja też znałem się na rzeczy, to jednak moja partnerka była wprost niewyczerpana w wynajdywaniu sposobów urozmaicenia i pomnażania rozkoszy tych cudownych praktyk. Nie zapomniała też o wspaniałej, radującej oko zimnej przekąsce. Nie tknąłem jednak ani kęska dręczony całkiem innym apetytem, który tylko jej uroda mogła zaspokoić. Siedem godzin zajęci byliśmy wyłącznie sobą, a minęły mi one jak jedna chwila, mimo że nie wypoczywaliśmy ani minuty, chyba tylko po to, aby jakimiś czułymi słówkami okrasić naszą namiętność.

Wyczerpany, ale bynajmniej nie nasycony, opuściłem moją piękną panią o brzasku, zapewniając, że przy najbliższym spotkaniu ujrzy mnie równie czułym i gorliwym kochankiem, i ukryłem się w konfesjonale, nękany obawą, iż świt może mnie zdradzić przed kościelnym. Ale były to płonne obawy, albowiem wyszedłem bez przeszkód. Prawie cały dzień przeleżałem w łóżku, kazawszy podać sobie wspaniały obiad do pokoju. Wieczorem udałem się do teatru, aby nacieszyć oczy widokiem owego cudownego klejnotu, który żem posiadł w nagrodę za miłość i wytrwanie.

Przy końcu drugiego tygodnia burmistrzowa doręczyła mi bilecik z zawiadomieniem, że następnej nocy będzie spać sama. Tym razem wypadało to w dzień powszedni, kościół był więc otwarty tylko do południa. Udałem się doń o jedenastej, po bardzo obfitym śniadaniu, i znowu ukryłem się w dawnym miejscu. Zakrystian zamknął drzwi i tym razem nic nie zauważywszy.

Czekało mnie dziesięć godzin zamknięcia, a myśl, że ten czas przyjdzie mi częściowo spędzić w kącie kościoła, częściowo zaś w ciemności, w towarzystwie stada szczurów, na schodach, gdzie nie będę mógł nawet zażyć tabaki z obawy, abym potem nie musiał wytrzeć nosa, wcale mi się nie uśmiechała; jednak nadzieja na rekompensatę, jakowej się spodziewałem, znacznie osładzała

moją sytuację. Aliści koło pierwszej usłyszałem jakiś szmer i ujrzałem karteczkę wypadającą na kamienne płyty z ręki wysuniętej przez kratę. Podbiegam i z biciem serca podnoszę kartkę, bo w pierwszej chwili myślę, że pewnie zaszła jakaś przeszkoda i zamiast upragnionej przyjemności czeka mnie długa noc na kościelnej ławce. Rozwijam kartkę i z jakąż radością czytam: „Drzwi są otwarte. Będzie panu wygodniej na schodach, gdzie znajdziesz światło, skromny obiad i książki. Niewygodnie będzie ci siedzieć, ale temu nie mogę zaradzić, położyłam tylko małą poduszkę. Możesz być pewien, że tobie czas będzie się mniej dłużył, niż mnie, ale cierpliwości! Powiedziałam generałowi, że czując się niezdrowa nie wyjdę cały dzień. Na miłość boską, powstrzymuj się od kasłania, a zwłaszcza w nocy, bo nas zgubisz!"

Jakże pomysłowymi czyni nas miłość! Nie wahałem się nawet przez chwilę. Wszedłem na schody i znalazłem porządną zastawę, wspaniałe potrawy, cudowne wino, podgrzewacz, spirytus winny, kawę, cytryny, cukier i rum na poncz — gdyby mi nań przyszła ochota. Z tym i z ciekawymi książkami mogłem czekać. I byłem zachwycony, że ta czarująca kobieta potrafiła to wszystko zaaranżować w tajemnicy przed rodziną.

Trzy godziny spędziłem na czytaniu, trzy inne na jedzeniu, przyrządzaniu kawy i ponczu, a potem zasnąłem. O dziesiątej zbudził mnie mój anioł. Tę drugą noc spędziliśmy cudownie, choć znacznie gorzej niż pierwszą, bo bez przyjemności patrzenia. W dodatku w miłosnych zapasach krępowało nas fatalne sąsiedztwo męża. Przespaliśmy część nocy, a wczesnym rankiem trzeba było już myśleć o odwrocie.

Na tym skończył się mój romans z piękną burmistrzową. Generał wyruszył do Westfalii, a ona miała niebawem wyjechać na wieś. Przygotowałem się więc do opuszczenia Kolonii, przyrzekając mojej ukochanej, że wrócę za rok. Obietnica, której nie mogłem dotrzymać... Pożegnałem się więc ze znajomymi i odjechałem wśród ogólnego żalu.

Po wyjeździe z Kolonii, a jest rok 1760, Casanovą udaje się do Stuttgartu. Przegrywa po pijanemu znaczną kwotę, a że jej nie może zapłacić, grozi mu zabranie w rekruty do wojska księstwa Wurtenburgii. Przerażony ratuje przy pomocy znajomych aktorów część swojego ruchomego dobytku i ucieka nocą do Szwajcarii.

Chce zostać mnichem. Ale w Zurichu spotyka piękną nieznajomą i porzuca tę myśl. Bawi się w najlepsze, oczywiście romansuje, składa wizytę Wolterowi i wdaje się z nim w dysputę. Wreszcie wyjeżdża do Francji. Po drodze, w Aix-en-Savoie (Aix-les-Bains), romansuje z mniszką, no i gra w karty.

Potem jedzie do Grenobli, Awinionu, Marsylii, Tulonu i Nicei. Stamtąd eleganckim powozem zmierza do Rzymu. Rzecz jasna, nie brak mu przygód i kobiet w tej drodze.

Z Rzymu jedzie do Neapolu i wreszcie udaje się do Paryża, stamtąd do Strasburga, gdzie nawiązuje romans z piękną aktorką Renaud i niebawem zostaje bez grosza. Zrozpaczony i już nieco zgorzkniały zdobywa się na energiczny czyn: zrywa z Renaud i jedzie do Augsburga. Jest chory, na domiar złego. Po pewnych kłopotach z lekarzem powraca do zdrowia i rozpoczyna dawne życie. Pani d'Urfe zasila jego nadwerężone finanse.

I znów jest w Paryżu, gdzie bez skrupułów czerpie z kieski markizy, a zupełnie opętawszy tę swoją przyjaciółkę i dobrze już zaopatrzony w pieniądze jeździ po Francji i zagląda do Szwajcarii. W końcu oznajmia pani d'Urfe, że wyjeżdża do Londynu, bo przepowiednia chce, aby jej tam znalazł męża. Zabiera małego Arandę, syna Teresy Imer, która pod nazwiskiem Cornelis zdobyła fortunę w Anglii, oraz Murzyna Yarbe'a.

ANGLIA — PANI CORNELIS — BAL NA SOHO SQUARE — LONDYŃSKIE KURTYZANY — MARTINELLI — PAULINA — JEJ HISTORIA

Anglia w niczym nie przypomina żadnego kraju na kontynencie; to świat mgieł i oparów, gdzie słońce świeci zawsze jakby przez zatłuszczony papier. Trzeba długo mieszkać na wyspach brytyjskich, ażeby przyzwyczaić się do ich klimatu, tak jak i długo należałoby obcować z Anglikami, by zżyć się z ich usposobieniem. Przez dłuższy czas nie mogłem pojąć, co rozumieją pod słowem „comfortable". Zaraz po wylądowaniu na angielskiej ziemi chwyta was za gardło słona woń, zapach morski, przed którym nie ma ucieczki. Chleb, mięso, każdy napój nawet, prócz wina (oczywiście nie podrabianego), nasiąkły tą wonią. Bije ona z bielizny i wszystkich domowych przedmiotów. Na każdym kroku w Anglii odczuwacie, jeśli nie obecność morza, to przynajmniej jego sąsiedztwo i wpływ. Jakby się zmieszało z tym narodem, weszło mu w ciało i krew: Anglicy to prawdziwie wodny lud. Ich charakter jest całkiem odrębny, to ludzie niezwykle twardzi. Jak większość narodów mniemają o sobie, że są wyższą rasą od reszty mieszkańców naszego globu.

Po drodze z Dover do Londynu mogłem podziwiać piękno okolicy, regularność osiedli, ogólny porządek i czystość. Już w szesnaście godzin po wyjeździe z Dover stanęliśmy w Londynie. Pobiegłem zaraz do matki małego Arandy.

Teresa Imer, która w Wiedniu zwała się signiora Pompeati, w Amsterdamie pani Trenti, przybrała w Londynie piękne nazwisko Cornelis, a zawdzięczała ten honor swojemu kochankowi z Amsterdamu, panu Cornelisowi Kigerboos. Mieszkała w Londynie na Soho Sąuare. Kiedy tam przyszedłem z jej synem, służący doręczył mi bilecik, w którym pisała, gdzie spotkamy się wieczorem na kolacji. Usłuchałem rozkazu i pod wskazanym adresem zastałem grubą Francuzkę, panią Raucourt, która kordialnie uściskała młodego Cornelisa i kazała zaprowadzić go do przygotowanych dlań trzech ładnych pokojów. Jednocześnie przywołała dwóch pyzatych służących i oświadczyła, że zarówno ona, jak ci dwaj są na jego usługi. Uważając, że jestem niewątpliwie czymś w rodzaju mentora-pedagoga tego nowego Telemaka, wskazała mi odrażające pomieszczenie. Oczywiście odczułem całą niestosowność jej postępowania i zniewagę, jaka mnie spotkała, potrafiłem jednak zapanować nad oburzeniem. Zapytałem tylko Clairmonta, gdzie jest jego pokój.

— Na poddaszu — odparł.

— Świetnie, zanieśże tam swój tobołek.

— Czy mam wypakować pańskie rzeczy?

— Nie, nie waż się ich ruszać.

Powróciłem na pokoje Arandy, gdzie pani Raucourt perorowała w najlepsze. Plotła jakieś niesłychane bajki, był to istny potok słów; błyskotliwy opis fortuny pani Cornelis, jego matki. Prócz domu wspomniała o trzech sekretarzach, trzydziestu dwojgu służby, sześciu koniach, sforze psów i damie do towarzystwa.

— Ach, tak! — rzekł mały. — A jak się ma Zofia?

— Jaka Zofia? — zapytała stara Francuzka.

— No, jak to? Moja siostra.

— Nazywamy ją: panna de Cornelis. Pańska siostra to istny cud...

— O której godzinie siada się tu do wieczerzy? —• przerwał młody Cornelis.

— O dziesiątej, nie wcześniej. Twoja pani matka, paniczu, jest teraz na konferencji z adwokatami.

Pięknie — powiedziałem sobie — jeżeli pani „de" Cornelis jest zajęta swoimi sprawami, to nie ma co czekać jej zmiłowania. Wziąłem więc laskę i kapelusz, wybiegłem na miasto i poszedłem pierwszą lepszą ulicą. Nieświadomie zajrzałem do kawiarni „Orange", miejsca spotkania wszystkich obieżyświatów z Włoch i innych krajów. W Lyonie już mi opowiadano o tej knajpie i radzono unikać jej jak ognia. I właśnie tu moje dziwaczne fatum przywiodło mnie niby za rękę. Siadłem w kącie przed karafką lemoniady. Dojrzał mnie jakiś nieznajomy i przysiadł się, aby czytać gazetę przy świetle mojej świeczki. Trzymał w ręku ołówek, skreślał nim pewne słowa i dopisywał coś na marginesie. Zauważyłem, że gazeta była włoska i że w każdej jego poprawce tkwi błąd. Moje zamiłowanie purystyczne nie dało mi milczeć.

— Jak to, łaskawco, już od czterystu lat pisze się „ancora" bez litery „h", a pan ją dopisujesz!

Przyjrzał mi się ze śmiechem i rzekł:

— Słusznie, jestem pańskiego zdania, aczkolwiek na poparcie mam tu taki autorytet jak Boccaccio.

— Skoro powołujesz się na podobny autorytet, winienem prosić cię o przebaczenie. Z pewnością jesteś uczonym?

— Co nieco. Nazywam się Martinelli.

— Krewny pana Calsabigi?

— Tak, mój panie.

— Z przyjemnością czytałem pańskie satyry.

— Z kimże mam honor?

— Nazywam się kawaler de Seingalt. Czy prędko skończysz pan pracę nad nową edycją „Dekamerona"?

— Już niebawem, brak mi tylko tego, czego nie dostaje większości pożytecznych wydawnictw: subskrybentów.

— Zechcesz mnie pan wpisać na listę?

— Z całą ochotą. Masz pan tu abonament za gwineę.

— Deklaruję dwie. Ale czy wolno mi spytać, jak się zowie ta kawiarnia, gdzie jesteśmy?

— Przybyłeś pan zatem wczoraj?

— Dziś.

— A więc twoja gwiazda przywiodła cię do miejsca o najgorszej sławie w całym Londynie. Skoro jednak dopiero niedawno stanąłeś tutaj, trudno ci będzie, mój panie, trafić do domu. Pozwól więc, że posłużę ci za przewodnika.

Po drodze rzekłem:

— Owa kawiarnia cieszy się złą sławą, ale niech wolno mi będzie o tym wątpić, skorom pana w niej spotkał.

— Chodzę tam na zasadzie wiersza Juvenala: Cantabit vacuus coram latrone viator (* Podróżnik bez grosza może się śmiać ze złodziei). Stali bywalcy nigdy nie zaczepiają mnie, wiedząc, że szkoda trudu. Nie jestem łakomym kęskiem dla filutów. Od czterech lat mieszkając w Londynie nie odwiedziłem nikogo prócz lorda Spencera. Literatura to moje ulubione zajęcie. Fach mało lukratywny, ale kontentuję się tym, co mam. Służący, wygodny pokój i obiad w tawernie,cóż więcej mi trzeba?

Nabrałem sympatii do tego człowieka. Doskonale mówił w toskańskim narzeczu. Prosiłem, aby mi poradził, jak się urządzić w Londynie, i oczywiście musiałem go wtajemniczyć w moją sytuację materialną i na jak długo przyjechałem.

— Przede wszystkim musisz pan wynająć cały od góry do dołu urządzony dom. Będziesz tam panem i wolnym niby Anglik, posłuszny tylko prawu.

Zawiódł mnie na Pall Mall, gdzie wynająłem dom kompletnie urządzony za dwadzieścia gwinei tygodniowo. Mógłbym w nim z łatwością pomieścić wszystkich moich starych znajomych, bo naliczyłem szesnaście pokojów i osiem sypialni, każda z dwoma łóżkami. Miałem tam sporo mebli oraz bardzo gustowne srebra do dyspozycji. Zatrzymałem też na gospodynię starszą damę, która nas oprowadziła po owym domu, lecz przed objęciem go w posiadanie pobiegłem do pani Cornelis. Jeszcze nie wróciła, a jej syn chrapał wyciągnięty na sofie. Dotknięty do żywego sposobem, jakim mnie witała w Londynie, z niechęcią czekałem zbliżającego się momentu jej nadejścia. Nagle drzwi się otwarły i Teresa podbiegła do śpiącego syna. Zaczęła go ściskać i całować. Kiedy poproszono do stołu, uczepiła się mojego ramienia i dopiero wtedy odezwała się do mnie po raz pierwszy.

— Czy wiesz, mój synu — rzekła też zwracając się do Arandy — czemu pan Casanova przywiózł cię do mnie? Bo jesteś już w tym wieku, że możesz mi pomóc w interesach.

— W jakich interesach?

— Musisz wiedzieć, że wydaję dwanaście bali rocznie dla arystokracji i tyleż dla mieszczaństwa. W moich salonach zbiera się czasami aż po sześćset osób i każda płaci dwie gwinee. Rozumiesz więc, ile mam spraw na głowie, a że jestem sama, ludzie mnie oszukują, co jest nieuniknione. Będziesz więc ich doglądał, inkasował pieniądze i prowadził księgi.

— Droga mamo, ja tego nie potrafię.

— Wprawisz się z czasem. Sekretarz wprowadzi cię we wszystko. Najważniejsze, żebyś się nauczył płynnie mówić po angielsku. Przedstawię cię paniom, poznasz u mnie najwspanialsze towarzystwo. Daję ci możność zdobycia fortuny, a już od ciebie zależy, byś z tego skorzystał i aby wszyscy mówili o Cornelisie.

— Któż to jest ów Cornelis?

— To ty.

— Jeśli tak, niechże sobie zapiszę to nazwisko, bo gotówem zapomnieć.

Mówił naiwnie, jego matka zaś myśląc, iż kpi, kazała mu wyjść. A gdy znaleźliśmy się we dwoje, rzekła mi:

— Mój panie, jakżeś go wychował! Nie potrafi się znaleźć. Cóż robił przez te sześć lat?

— Był w najlepszych paryskich zakładach, wielce renomowanych, gdzie wykładają języki żywe i martwe, matematykę, chemię, astronomię, filozofię, historię i geografię...

— Mój syn uczył się tych wszystkich pięknych rzeczy?

— Niestety, pani: prawdę mówiąc nie uwiodła go żadna z nich.

— Ale coś przecież umie?

— Niewątpliwie: jeździć konno, fechtować się i tańczyć menueta.

— Świetnie.

— I grać na flageolecie.

— Wolałabym flet.

— I wreszcie potrafi się ładnie ubrać.

— Tak, jest elegancki i dość dobrej budowy, choć trochę za niski jak na swój wiek... Ale wróćmy do sprawy zasadniczej: co umie?

— Nie słuchałaś mnie więc, pani? Przecieżem powiedział.

— Ale matematyka, geografia, gramatyka...

— To wszystko dla niego hebrajszczyzna.

— Umie przynajmniej czytać?

— Własne listy co najwyżej.

— Pięknie wykorzystane sześć lat! Będzie się musiał rumienić przy Zofii, która tyle już umie w ósmym roku życia! Nasze wszystkie panie przepadają za nią. Proszę przyjść w niedzielę, zobaczysz ją pan.

Zdziwiło mnie to zaproszenie, bo był akurat poniedziałek. Tydzień czekać na zobaczenie własnej córki, to długo!

Teresa podjęła:

— Przyjdziesz pan na ostatni bal w tym roku, nie mogę jednak dać ci biletu wstępu, bo nie jesteś z wysokiego rodu. Wystąpisz więc jako przyjaciel domu.

— Rozumiem.

— A gdy cię zapytają, kim jesteś, powiesz, że preceptorem młodego panicza Cornelisa.

— Serdeczne dzięki za ten zaszczyt.

Ponieważ traktowała mnie bezceremonialnie, nie pytając ani o zamiary, ani jak długo zamierzam tu pozostać, ani też o moją sytuację i nie proponowała pomocy, uważałem, że lepiej uczynię milczeniem pomijając ów temat.

Nazajutrz widziałem się z Arandą, któremu podałem swój nowy adres.

— Jak to, opuścisz mnie! — wykrzyknął.

— Nie możemy pozostać pod jednym dachem, gdy twoja matka uważała za słuszne ulokować mnie na strychu.

— Jestem oburzony. Wracam do Paryża.

— Nie rób głupstw, musisz tu zostać. Ojczyzna twojej matki jest także twoją ojczyzną.

Stamtąd udałem się do rezydenta Republiki Weneckiej, pana Gulatto, któremu oddałem list polecający od pana Morosini. Czytał go długo, a potem rzekł chłodno:

— Doskonale. Rad pana widzę i czym mogę mu służyć?

— Chciałbym, aby mnie pan wprowadził na dwór.

— I przedstawił królowi, prawda? — rzekł wybuchając śmiechem. A że śmiał się jak wariat, nie psułem mu zabawy i już się więcej u niego nie pokazałem.

Miałem też list polecający od pana de Chauvelin do ambasadora Francji, pana de Guerchi. Gdy mnie wprowadzono do niego, przyjął mnie jak najuprzejmiej i zatrzymał na obiedzie. Przy tej to okazji zobaczyłem po raz pierwszy kawalera d'Eon, w owym czasie sekretarza ambasady. Pod męską postacią wyczuwało się coś, co wydawało mi się podejrzane. Miał za wydatne piersi i zbyt szerokie biodra. Dowiedziałem się, że był kapitanem dragonów, zanim rozpoczął karierę dyplomatyczną. Dopiero później doszło do mnie to, co cały świat o nim wiedział. Pan de Guerchi darzył go wielkimi względami.

W następną niedzielę pan de Guerchi zawiódł mnie do króla. Jerzy III był niski i dość gruby. W szkarłatnym stroju, nie mniej od niego czerwony, i w trójgraniastym kapeluszu z górującą nad nim egretą przypominał potężnego koguta.

Skłoniłem mu się kornie, a on coś powiedział. Nie zrozumiawszy ani słowa ponowiłem rewerans i wtedy znów coś rzekł, na co skłoniłem się raz jeszcze. Robilibyśmy tak ciągle, gdyby królowa nie wybawiła mnie z tego ambarasu, zwracając się do mnie w bardzo wyraźnej francuszczyźnie. Zapytała, gdziem się rodził. Na moją odpowiedź ze zdziwieniem spojrzała na obecnego przy tym rezydenta Republiki Weneckiej, a ten ukłonem dał jej do zrozumienia, że to prawda. Wówczas zapytała mnie zaraz, czym znał posła weneckiego, który ubiegłego miesiąca opuścił Londyn. Dumny byłem mogąc odpowiedzieć, że trzy dni spędziliśmy razem w Lyonie.

— Pan Querini przekomarzał się ze mną, nazywając mnie „Diavolo" — powiedziała.

— Chciał przez to rzec, że Wasza Królewska Mość ma duszę anioła.

Wszyscy roześmieli się prócz króla. Rezydent Republiki Weneckiej, przychylniej już do mnie usposobiony po okazanym mi przez królową przyjęciu, zbliżył się i powiedział:

— Czemuś pan milczał, kiedy król mówił do ciebie?

— Bo nie zrozumiałem ani słowa z pytania, którym mnie zaszczycił.

— Kiedy się dowiedział, że zwiesz się de Seingalt, zapytał, czy nie pochodzisz z Hanoweru, a twój ukłon wziął za potwierdzenie. Tym bardziej to przykre, że jednego z owych Saint-Gallów, a nie Seingaltów powieszono kilka lat temu za flibustierstwo, a król pański drugi rewerans mógł wziąć za przyznanie się do tego pokrewieństwa.

— Bolesne nieporozumienie.

— Wszyscy przygryźliśmy usta, aby się nie roześmiać.

— Zrobiłbym to samo na waszym miejscu, choć prawdę mówiąc dla mnie nie jest to takie zabawne.

— Odwagi, mój panie, królowa jest dobrze do ciebie usposobiona i wyprowadzi małżonka z błędu.

Po skończonej audiencji zobaczyłem się z panią Cornelis. Był to dzień, w którym wydawała obiad. Zdumiała się na widok mego bogatego stroju i powitała mnie nad wyraz serdecznie, nie szczędząc przyjaznych słówek. Jednak nie zdradzała chęci przedstawienia mnie gościom i ten wyłom w przyjętych zwyczajach wydał mi się ogromną impertynencją. Ujrzawszy Zofię na progu podszedłem do niej z wyciągniętymi ramionami, a ona, pouczona przez matkę, cofnęła się i głębokim dygnięciem pokwitowała moją ojcowską czułość. Obiad i wieczór minęły w smutnym nastroju. Zofia pomiędzy matką i mną zupełnie widocznie była zażenowana. Bolałem nad tym rozdarciem serduszka małej. Jednakże pani Cornelis gestem kazała Zofii uściskać mnie, gdy zachwycałem się jej rysunkami; wziąłem ją wtedy na kolana i ucałowałem stokrotnie, ona zaś z całą czułością oddawała mi pocałunki.

Mały Aranda przerwał te pieszczoty pytając, czy zamierzam udać się na królewski dwór. W owej chwili dostrzegłem, że pani Cornelis uśmiechnęła się pogardliwie. Odparłem dziecku, że właśnie stamtąd przychodzę.

— Jak to, widziałeś pan króla?

— Synu, nie zwykło się zadawać podobnych pytań.

— A czemu, mamusiu?

— Bo to mogłoby się nie podobać kawalerowi de Seingalt.

— O nie, proszę pani. Pytanie pani syna sprawiło mi przyjemność. Tak, mój przyjacielu, widziałem króla.

— I królową?

— Tak, i królową. Zaszczyciła mnie nawet paroma pytaniami.

— A kto pana przedstawiał?

— Ambasador Francji.

— Myślałam — ironicznie zauważyła pani Cornelis — że to należałoby do rezydenta Republiki Weneckiej.

Ta uwaga wydała mi się impertynencka, wstałem więc i pożegnałem się ukrywając zły humor.

Miałem list polecający do lady Harrington, która przyjmowała w niedziele. Wiedziałem, że w owe dnie można grać u niej, bo mieszkała w Saint James Park znajdującym się pod jurysdykcją króla. Wszędzie indziej obowiązywał surowy zakaz gry w karty w niedzielę, a także muzykowania. Policjanci bez przerwy przebiegali ulice Londynu i czatowali nawet przed drzwiami domów. Wystarczyło im podejrzenie, że wewnątrz odbywają się jakieś niedozwolone zabawy, by wtargnąć do domostwa nieprawego chrześcijanina, co bezcześci dzień przeznaczony na chwałę Pana. Tymczasem zaś tawerny i różne spelunki są otwarte w niedzielę jak w dzień powszedni i każdy dobry Anglik może zabawić się do woli wszędzie, byle nie we własnym domu.

Milady Harrington była już dobrze po czterdziestce, ale przyznawała się najwyżej do trzydziestu czterech lat, a słynęła ze swych galanckich awanturek. Znać było na niej ślady dawnej urody, choć już mocno zbrzydła. Przedstawiła mi swojego męża i cztery dojrzałe i dość ładne córki.

— O złym czasie wybrałeś się pan do Londynu.

— O złym czasie! Przecie jesteśmy w pełni lata.

— Właśnie, toteż cały elegancki świat szykuje się do wyjazdu na wieś.

— Zostanę tu cały rok.

— Świetnie. Mam nadzieją, że będziemy się często widywać. W przyszły czwartek, na przykład, cała arystokracja zbiera się na Soho Sąuare. Proszę, tu jest bilet wejścia: bal i kolacja, bagatelka — tylko dwie gwinee.

Wręczyłem jej tę kwotę. Wpisała na zaproszeniu: „Zapłacone — Harrington". Strzegłem się, aby słówkiem nie zdradzić, że byłem na obiedzie u pani Cornelis.

— Czy masz pan jeszcze jakieś listy polecające do którejś z dam?

— Mam jeszcze jeden. Ale ten nosi całkiem szczególny charakter. To portrecik.

— Mogęż go zobaczyć?

— Proszę bardzo.

— Ach, to jedna z moich serdecznych przyjaciółek, księżna Northumberland. Jest właśnie tutaj, o, ta piękna pani w różowej sukni, z trefionymi włosami, tam, przy stoliku do wista.

Po skończonej partii zostałem przedstawiony księżnej. Była bardzo łaskawa dla mnie i zaprosiła nawet do kart. Nie graliśmy wysoko, a jednak przegrałem piętnaście gwinei, a gdy zapłaciłem złotem, lady Harrington odwołała mnie na bok i rzekła:

— Nie masz pan banknotów?

— Mam w portfelu pięćdziesiąt po sto gwinei.

— Więc czemu nie zmieniłeś jednego z nich?! Płacić przegraną w brzęczącej monecie to nietakt, którego nie wybacza się nawet przyjezdnemu. Mogłeś pan chyba zauważyć uśmiech na twarzy damy, która wygrała tę kwotę.

— Kimże jest owa dama? Bardzo zresztą ładna.

— To lady Coventry, córka księżnej Hamilton.

— Czy mam ją prosić o przebaczenie?

— Nie potrzeba. Prawdę mówiąc, nie ma się o co gniewać, gdy się zarobiło na tym piętnaście szylingów, bo złote monety są o szylinga droższe.

Po dość mile spędzonym wieczorze wróciłem do domu. Jakaż straszliwa samotność i obcość! Gdyby nie moja kucharka, która cudownie przyrządzała ragout na sposób francuski, umarłbym chyba w Londynie z nudów i głodu. Nie ma tu zwyczaju podejmowania znakomitszych ludzi we własnym domu; preferencje mają tawerny. Spotkałem się też z ironicznym spojrzeniem, gdy mówiłem, że wolę jadać w domu, a to dlatego, że bardzo lubię zupy, których nie dają w tawernach. Z całą powagą pytano mnie wówczas, czym nie chory. Proszę, tacy są Anglicy! Nie jedzą ani chleba, ani zupy; nie znają deserów, a ich obiady są bez początku i końca. Piwo wydało mi się ohydne, wina zaś nie mają wcale. To, które piją, sprowadzają z Portugalii. Przypomina ocukrzoną lurę, liche wińsko, po którym wzbierały mi kwasy w żołądku. Kupowałem więc francuskie, choć Bóg wie ile mnie to kosztowało.

Następny dzień spędziłem w towarzystwie pana Martinelli. Rano zaprowadził mnie do Muzeum Brytyjskiego, gdzie oglądałem wspaniałe obrazy Rubensa i Van Dycka. Wieczorem weszliśmy do teatru na Drury Lane. Widownia burzyła się z racji zmiany programu. Tupano, wrzeszczano i hałasowano nie oglądając się na obecność rodziny królewskiej. Daremnie Garrick pokazywał się trzykrotnie i próbował uciszyć publiczność. Wygwizdano go i zakrzyczano z kretesem; obrzucono jabłkami i różnym śmieciem. A gdy opuszczono kurtynę, rozwścieczony tłum wpadł na scenę i połamał wszystko na kawałki. Zostały tylko gołe ściany. Martinelli brał się za boki na ten widok, a ja, który czytałem niedawno Monteskiusza i Woltera, pod niebiosa wynoszących rozum narodu angielskiego, nie wiedziałem co myśleć o prawdomówności tych światłych filozofów. Przed oczami miałem jawne zaprzeczenie tego, co pisali.

W parę dni potem spacerowałem po Hyde Parku z admirałem lordem Harveyem, kiedy zaczepił go jakiś nieznajomy i wdał się z nim w rozmowę. Gdy się pożegnali, zapytałem lorda, kto to był.

— Brat lorda Brockilla, który zginął na szafocie.

— I pan z nim rozmawiałeś na oczach wszystkich?

— Więc byłbyż niehonorowy dlatego, że jego brat popełnił morderstwo? Zresztą ten brat nie jest mordercą i nie może być zań uważany, skoro własną głową zapłacił za wykroczenie wobec prawa i już się z nim skwitował.

— A wobec społeczeństwa? — zapytałem.

— Społeczeństwo? Porwał się na wielką grę przeciwko niemu. Przegrał i zapłacił, a zatem — kwita. Można by zarzucić zmarłemu zaaranżowanie oszukańczej gry, ale to już jego sprawa. My nie znamy hańbiących kar. Mogę z rozmysłem złamać każde prawo, jeżeli zgadzam się ponieść za to karę.

— Rozumiem. Tutaj kara oznacza rehabilitację.

— Nic podobnego: u nas człowiek nie traci szacunku, jeżeli odcierpiał za popełnioną zbrodnię. Bezecnym jest ten, co winien podłości, za którą prawo go nie dosięgnie. Na przykład niehonorowym będzie ktoś, kto się odwoła i skorzysta z łaski króla.

— A ten, co się uratuje ucieczką?

— Złoży dowód pewnej odwagi. Walczył o życie i zwyciężył. Vir fugiens, denuo pugnabit (* Mąż, który uciekł, będzie dalej walczył).

— Jakiegoż byłbyś pan zdania o zbójach rabujących po traktach?

— Myślę, że to nieszczęśnicy, męty zakłócające spokój społeczny, wrogowie cywilizacji, a jednocześnie nie mogę się wyzbyć głębokiego współczucia dla tych biedaków, co wykonując swój zawód, stale żyją w cieniu szubienicy. Gdyby tak przed rogatkami Londynu wskoczył ktoś podobny na stopień pańskiego powozu i z pistoletem w ręku zażądał sakiewki, co być pan uczynił?

— Jeśli miałbym broń, roztrzaskałbym mu czaszkę, gdybym jej nie miał, oddałbym mu sakiewkę, zwymyślawszy od zbójów i morderców.

— W jednym i w drugim wypadku postąpiłbyś niewłaściwie. Gdybyś bowiem zabił złodzieja, skazano by cię na śmierć, bo będąc obcokrajowcem nie wolno ci porywać się na Anglika. Traktując zaś napadającego jako mordercę, mógłbyś od niego usłyszeć, że wcale nim nie jest, bo cię nie zabił, a sam się na śmierć naraził. Jeżelibyś natomiast zarzucił mu niecność zawodu, przyznałby ci rację i doradził w zamian, abyś nigdy nie opuszczał Londynu bez eskorty służącego lub bez broni.

Zabrakło mi na to argumentu, albowiem lord mówił sensownie. Anglia to morze pełne piaszczystych mielizn — tym gorzej dla tych, co żeglują po nim bez busoli.

— Posłuchaj pan — ciągnął lord — niedawno powieszono w Londynie złodzieja zasługującego na pewną uwagę. Ten biedak uciekł z siedemdziesięcioma tysiącami szterlingów i schronił się we Francji. Wydano go jednak, gdy rząd zwrócił się o ekstradycję. Nie podobała nam się ta sprawa załatwiona za pośrednictwem dyplomacji.

— Odzyskało się przynajmniej te siedemdziesiąt tysięcy funtów?

— Ani szylinga. Zostawił ów skarb swojej żonie, która opływa w dostatku. Młoda i piękna wyjdzie dobrze za mąż, może nawet za jakiegoś lorda.

— Jakże to! Tej kobiecie uszło to bezkarnie?

— Czy przyzna się, że dostała pieniądze od męża? Zresztą prawo bezwzględnie zakazuje jakiegokolwiek śledztwa w podobnych wypadkach. Zleca ujęcie złodzieja, ale nie troszczy się o obiekt kradzieży. Okradziony winien był pilnować swojego dobytku; skoro tego nie zrobił, tym gorzej dla niego. Jakżebyś pan sobie wyobrażał restytucję szkody? Ja zdobyłem Hawanę na Hiszpanach, a że nie mogłem wsadzić wyspy Kuby do kieszeni, musiałem tę zdobycz oddać rządowi, który nie miał do niej ani odrobiny większych praw niż ja. Ale co innego z czterdziestoma milionami piastrów, które tam znalazłem.

Rozstawszy się z lordem Harveyem spotkałem pana Martinelli, który mi powiedział, że Cornelis siedzi w długach po uszy... Była to akurat niedziela, dzień balu...

Nie będę usiłował opisać tego wieczoru, który tylko słabe ślady pozostawił w mojej pamięci. Owo wytworne towarzystwo wydało mi się chłodne i nadęte. Po dwóch godzinach, nie mogąc już dłużej wytrzymać, wziąłem kapelusz i poszedłem do Star Tavern, aby się trochę rozerwać. Lord Pembroke powiedział mi, że znajdę tam najpiękniejsze kobiety i wszystko, co najbardziej godne stolicy.

— Oddzielny gabinet — rzuciłem gospodarzowi.

— Pan życzy sobie zjeść tu wieczerzę?

— Tak.

— Jakie podać wino?

— Najlepsze. Ale proszę też dodać drugie nakrycie.

— Nie wiedziałem, że pan czeka na kogoś.

— Nie czekam na nikogo, ale chciałbym bardzo spędzić resztę wieczoru w towarzystwie ładnej kobiety.

Gospodarz roześmiał się; zawołał jednego z usługujących i rzekł:

— Sprowadź tu Sarę.

Prawie w tej samej chwili weszła wysoka, młoda dziewczyna, chuda, jasnowłosa, głupkowato uśmiechnięta. Wcale mi się nie podobała. Gospodarz spostrzegł to i rzekł:

— Sara, proszę odejść. Odwróciła się na pięcie i zniknęła.

— Nie godziło się robić takiego afrontu tej panience — powiedziałem oburzony...

— O, my się tutaj tak bardzo nie ceregielujemy, zresztą dam jej szylinga w pańskim imieniu. To zwykłe odszkodowanie w podobnych wypadkach.

— W ten sposób, płacąc szylinga od głowy, mogę dokonać przeglądu wszystkich pięknotek z pańskiego zakładu?

— Oczywiście.

Przywołany służący znów wprowadził nową piękność, równie mało ponętną jak ta pierwsza. Zapłaciłem i pożegnałem ją. Nowa osóbka i nowy szyling, w ten sposób wydałem ich sześć. Znudził mnie w końcu ten proceder i zażądałem kolacji tylko dla siebie. A że akurat odbywała się wielka zabawa w Ranelagh, udałem się tam w zamiarach czysto miłosnych. Widziałem ładnych kobiet bez liku, ale cóż — nie znając angielskiego, skazany byłem na mimikę, wtedy śmiano mi się w nos: daremnie się tylko kompromitowałem. Zamierzałem już wracać do domu i na próżno rozglądałem się za dorożką, kiedy jakaś młoda dama ulitowała się nade mną i powiedziała po francusku:

— Pan zapewne mieszkasz przy White Hali, wsiądź więc do mojego powozu. Odwiozę pana do domu.

Można sobie wyobrazić, z jakim zapałem przyjąłem to zaproszenie. Zacząłem od bardzo gorących podziękowań, później, upojony wdzięcznością, ośmieliłem się ująć jej rączkę, czemu się nie sprzeciwiała. Bez przeszkód z jej strony posunąłem dalej te karesy, ale przy ostatecznej próbie powstrzymała mnie raptownie:

— Więc to tak odwdzięczasz się pan za moją uprzejmość?

— Droga pani, jakże jesteś nieludzka!

— A więc nie dość ci tego, co czynię?

— Nie bądź taka zimna!

— Nie bądź taki wymagający!

— Czy się jeszcze bodaj zobaczymy?

— Z pewnością. Rezerwuję sobie jednak prawo pierwszej wizyty.

Pożegnałem się z nią nie znając ani jej nazwiska, ani adresu, aż tu po dwóch tygodniach spotykam ową piękną nieznajomą u lady German: siedziała pogrążona w lekturze gazety. Obcy w tym towarzystwie, podszedłem do niej i poprosiłem, aby wyręczając nieobecną gospodynię przedstawiła mnie zebranym. Wtedy ze złośliwym uśmiechem odparła:

— Przedstawić pana! A kim pan jesteś? Ja pana nie znam.

— Czyżbym miał — szepnąłem jej do uszka — ożywić pani wspomnienia?

— Niech się pan nie waży. Jeżeli jesteś człowiekiem światowym, powinieneś wiedzieć, że podobne spotkania do niczego nie zobowiązują.

Odwróciła się spokojnie i zabrała do czytania gazety. Muszę dodać, że ta pani miała jak najlepszą reputację w Londynie. Anglia zresztą nie jest jedynym krajem, gdzie surowa postawa i pruderyjne maniery służą damom za płaszczyk do swawoli. Większość z nich myśli o tym tak, jak Świętoszek, wielka postać komedii francuskiej: „I wcale ten nie grzeszy, kto grzeszy w sekrecie"

...Któregoś ranka byłem u Martinellego, kiedy w oknie domu naprzeciwko ujrzałem niezwykle miłą i młodą niewiastę, ślącą mi całusy. Zapytałem pana Martinelli, kto to taki.

— Binetti — odparł.

Nie wiedziałem, że Binetti mieszka w Londynie. Martinelli powiedział mi, że rozeszła się z mężem i wcale się z nim nie widuje, tylko w teatrze Hay Market, gdzie razem tańczą co wieczór.

Natychmiast pobiegłem do niej. Przyjęła mnie bardzo serdecznie. Po kilku wstępnych czułościach powiedziałem:

— Czemu to, moja droga, mąż cię opuścił?

— To ja go puściłam kantem. Rujnował mnie ten niepoprawny gracz.

— A zatem przegrywał stale. Nieszczęśliwy w kartach, szczęśliwy w miłości.

— Chciałabym usprawiedliwić owo przysłowie, ale z zamężnej baletnicy żałosna figura! Bogacze nawet na nią nie spojrzą. A teraz mogę przyjmować moich przyjaciół bez skrępowania.

— Byłbyż pan Binetti tak śmiesznie zazdrosny? Innym go sądziłem.

— Nie znasz zwyczajów tego kraju, drogi przyjacielu. Dowiedz się więc, że prawo angielskie pozwala mężowi uwięzić amanta żony, jeżeli przyłapał ich w czułym tete-a-tete... Wystarcza, aby dwóch świadków stwierdziło, że widziano domniemanego kochanka w pozycji dwuznacznej, pochylonego nad łóżkiem, i już jest zgubiony. Zabiorą mu połowę majątku i wsadzą pod klucz. Wielu bogatych lordów wpadło w takie pułapki, toteż teraz jak ognia wystrzegają się mężatek, a zwłaszcza Włoszek.

— Skoro więc jesteś wolna, musi ci się dobrze wieść.

— Niestety. Nie mogę zabronić mężowi wstępu pod nasz wspólny dach i ledwie dostanę coś w prezencie, zjawia się po swoją część.

— Nie powinnaś się zgadzać.

— Kiedy to brutal. Poza tym pozwala mi na wszystko, a to najważniejsze.

Dałem jej swój adres i poprosiłem, aby mnie zawiadom miła, gdy przyjdzie jej ochota na wspólną kolację.

Nazajutrz odwiedził mnie lord Pembroke.

— O, do licha! Toż to sam król nie mieszka lepiej w pałacu Saint James. Trzy kondygnacje, ależ to nadto! Kto panu zabroni przytulić kilka panienek na wyższych piętrach?

— Milordzie, o nic więcej mi nie chodzi. Czy nie znasz pan parę wolnych a ładnych panien?

— Wskazałbym ci je tuzinami, nie wypada jednak, abyś brał z mojej ręki resztki po mnie.

— Byłbyś pan aż tak zmiennym?

— Nigdy nie mogłem spać dwa razy z tą samą kobietą.

— Nie jesteś pan żonaty?

— W tym cały szkopuł. Nie przeszkadza mi to jednak żyć po kawalersku. Codziennie ktoś nowy. Ale to straszliwie kosztuje. Każdego wieczoru kolacja na mieście — wprost rujnujące. Aha, czemu to pan jadasz w domu?

— Bo lubię zupę i dobre wino. Nie mogę się obyć bez francuskiej kuchni. Jakżebyś więc pan chciał, abym chodził do waszych tawern?

— Ale tam znajdziesz apetyczne i ładne dziewuszki.

— Nie mówże mi pan tego! Tam są same brzydule. I opowiedziałem mu o mojej przygodzie. Roześmiał się i rzekł:

— Czemu żeś się pan mnie nie zapytał o imiona tych najładniejszych? Gospodarz to chytra sztuka; wyłudziłby od pana wszystkie pańskie szylingi. W Londynie jest więcej brzydkich kobiet niż pensów w twojej kalecie. Płać pan, jak ja płacę, hojnie, a będziesz miał najpiękniejsze. Wszystkie. Przylecą z radością. Źle tylko, że nie mówisz po angielsku, bo Francuzki, które tu przyjeżdżają, są mało ponętne.

— To samo powiedziałbym o Angielkach w Paryżu. Kiedy te damy zestarzeją się, przeprawiają się przez Kanał, a to zła rekomendacja dla towaru. Znak, że potaniał w kraju.

Posłuszny instrukcjom lorda Pembroke posłałem swojego służącego Murzyna do jednej ze wskazanych mi dam. Mimo najszczerszej chęci jednak nie mogłem jej uznać za ładną. Ale podnieciła mnie trochę i poswawoliłem, a później odesłałem ją do domu z czterema gwineami gratyfikacji. Nazajutrz nowy bilecik i nowa wizyta. Tym razem była to już kobieta niemłoda, uważałem też, że jest zbyt łatwa i ekspansywna. Rozebrała się niemal na progu. Nie studziłem jej zapału. Potem ubrała się i odeszła, jak przyszła, tyle że z dwiema gwineami. Wyszedłem niemal równocześnie i przechodząc obok Covent Garden ujrzałem czarującą dziewczynę. Rzuciłem jej kilka słów po angielsku, lecz odpowiedziała mi po francusku. Oczarowany zaprosiłem ją na kolację:

— A nie dostanę nic w prezencie?

Pokazałem trzy gwinee. Dobiliśmy targu i przyszła po mnie pod teatr.

Czekałem z listą lorda Pembroke w ręku i zapytałem ją o nazwisko.

— Miss Kennedy — odparła.

Figurowała na tym spisie z dwiema innymi tego samego nazwiska.

— To moje siostry — wyjaśniła.

— Jestem z ciebie zadowolony — powiedziałem. — Przyślij mi siostry.

I z tym odeszła.

Nudziły mnie te wszystkie rozrywki i już od pięciu tygodni siedząc w Londynie nie znalazłem sobie jeszcze żadnej metresy, żadnej przyjaciółki. Byłem sam w swoim olbrzymim domu i dnie i noce wydawały się mdłe. Jakże znaleźć w tym mieście jakąś młodą kobietę, która by mi bodaj przypominała moje dawne kochanki? Susząc sobie nad tym głowę wpadłem na taki oto pomysł: zawołałem gospodynię i powiedziałem:

— Postanowiłem odnająć drugie i trzecie piętro tego domu. Proszę więc umieścić ten oto anons przy drzwiach: „Do wynajęcia młodej, zupełnie niezależnej damie, drugie i trzecie piętro umeblowane i kompletnie urządzone, pod warunkiem, że nie będzie ona nikogo przyjmować tak w dzień, jak i w nocy".

Stara Angielka przeczytała kartę i wybuchnęła śmiechem.

— Czego się pani śmiejesz? Uważasz, że nikt się nie zgłosi?

— Przeciwnie, będziemy tu mieli cale procesje, jak na Boże Ciało. Zleci się panienek bez liku. Ręczę panu.

— No więc, czemu się pani śmiejesz?

— Bo to zabawne. Ile mam zażądać komornego na tydzień?

— Wszystkie zgłaszające się proszę przysyłać do mnie, bo ja cenę ustalę.

— Niech pan weźmie pod rozwagę, że ludzie ubawią się pańskim kosztem. Przechodnie będą się gromadzić przed tym anonsem.

— O to mi właśnie chodzi.

Każdy przystawał przed wywieszonym afiszem i komentował go na swój sposób, ale już dwa dni minęło i nikt się nie zgłosił. Trzeciego dnia Yarbe przyniósł mi gazetę „Saint James Chronicie". Przeczytałem w niej, co następuje: „Na pierwszym piętrze domu, o którym mowa, mieszka niewątpliwie ktoś, kto chciałby dysponować dwoma innymi piętrami. Należy przypuszczać, że mając intencję sprokurowania sobie miłego i dobranego towarzystwa będzie on czuwał osobiście nad skrupulatnym dotrzymaniem ustalonych warunków. Musimy jednak uprzedzić owego nieznajomego, że może dotkliwie zawieść się w nadziejach. Przede wszystkim młoda dama, która tanio wynajmie całe piętro, gotowa tam tylko sypiać albo pokazywać się raz na tydzień. A może uprze się i nie będzie chciała przyjmować wizyt, które autor ogłoszenia zamierza jej składać".

Z przyjemnością przeczytałem owe uwagi: dziennikarz udzielił mi rady, ja zaś chętnie z niej skorzystałem. Gazety londyńskie zajmują się wszystkim i piszą o wszystkim, a to jest bardzo wygodne. Podobna bagatelka, zaanonsowana w ten sposób, nabiera pewnej wagi: forma zabawia i obniża błahość treści.

Nigdy bym nie skończył, gdybym wyliczał te wszystkie panie, które od trzeciego dnia zaczęły nachodzić dom: brakowało mi już pomysłów i wykrętów dla odprawiania ich z kwitkiem. Wszystkie stare, trzydziestosześcioletnie panny, wdowy w przełomowym wieku, rozwódki, przywiędłe piękności, wypacykowane i wyfioczone naznaczyły sobie rendez-vous w moim przedpokoju. Potem pokazały się dojrzałe dziewice. Trudno wyobrazić sobie, ile przedziwnych buziaków przewinęło mi się przed oczyma w pierwszych dwóch tygodniach. Nie miałem chwili czasu i głowa mi puchła. W grono licznych interesantek wśliznęło się też dwóch frantów przebranych za kobiety. Jeden z nich lub też jedna z nich na moją uwagę o gęstym czarnym zaroście na podbródku odparła, że wszystkie kobiety w jej rodzinie były brodate. Rzekłem na to, że gdybym kiedy zamierzał demonstrować cuda przyrody, zaproszę ją jako okaz, ale na razie zależy mi na tym, aby niewiasta mieszkająca u mnie nie potrzebowała się golić codziennie. On lub ona nalegała jednak, wyrażając gotowość okazania swojej płci, na co odparłem, iż widok twarzy wystarcza mi za tamten.

Wreszcie pewnego dnia, kiedy siedziałem przy stole, zjawiła się młoda osóbka, najwyżej dwudziestoletnia, skromnie, aczkolwiek gustownie ubrana. Zgrabna, rysy miała szlachetne, postać powabną, a zachowanie powściągliwe. Chciałem wstać, ale mi nie pozwoliła, wzięła sobie krzesełko i powiedziała w najczystszym włoskim języku;

— Chciałabym wynająć pokój na trzecim piętrze i myślę, że pan się na to zgodzisz, gdyż chętnie zastosuję się do wszystkich postawionych warunków.

— Nie będziesz, pani, mieszkała w jednym pokoju, lecz na całym piętrze, które ci daję do dyspozycji.

— Dziękuję panu, ale to byłoby za drogo. Mogę wydawać najwyżej dwa szylingi tygodniowo na mieszkanie.

— I tyle właśnie kosztuje to piętro. Moja kucharka jest na twoje rozkazy, pani.

— Powiem jej, ile przeznaczam na wyżywienie, ale to tak mało, że aż wstydzą się wymienić.

— Nawet gdybyś pani nie mogła dać nic ponad dwa pensy, dostarczy wszystkiego, co ci trzeba. Proszę się nie rumienić z powodu godnych pochwały ograniczeń, które nakazują ci przystosować wydatki do możliwości.

Przywołałem służbę, wszystko zostało zaaranżowane i zdjąłem anons. Nieznajoma powiedziała mi, że wychodzi tylko w niedzielę na mszę do kaplicy ambasady bawarskiej i każdego pierwszego dnia miesiąca po odbiór pensji w wysokości trzech gwinei. Potem sama poprosiła, abym pod żadnym pretekstem nie wpuszczał nikogo, kto by o nią pytał.

Kiedy odeszła, nakazałem służbie jak największy dla niej respekt. Oni zaś powiedzieli mi, że przyjechała powozem i powozem też odjechała.

— Pod tym kryje się jakieś oszustwo — powiedziała mi stara gospodyni.

— Po co i na co? I jakżebym dał się oszukać? Przeciwnie, owa panienka sprawia wrażenie nader cnotliwej i gotówem się w niej rozkochać. Jak ma na imię?

— Paulina.

Pod wpływem przemożnej potrzeby kochania chciałem oczywiście w swojej wybrance odnaleźć wszystkie najpiękniejsze cechy. Przeczuwałem opór, lecz to tylko powiększało budzącą się we mnie miłość. Być może zbytnio zadufany — już winszowałem sobie sukcesu, bo jakaż kobieta oparła się kiedy zalotom porządnego mężczyzny, nieprzytomnie w niej zakochanego? Zapamiętałem, że moja nieznajoma weszła bardzo blada, a gdy wychodziła, nabrała rumieńców. Z tej małej okoliczności wysnułem jak najlepszą prognozę.

Wieczorem po powrocie z teatru dowiedziałem się, że Paulina zajęła mały pokoik odmawiając stanowczo wprowadzenia się do apartamentu. Na kolację zażądała tylko chleba i wody i powiedziała kucharce, że na obiad wystarczy jej odrobina zupy i jedno danie. Później zamknęła się u siebie i pisała.

— A co kazała sobie podać na śniadanie?

— Suchy chleb.

— Zadziwiająca kobieta. Proszę uprzedzić ją jutro, że w myśl przyjętego w tym domu zwyczaju lokatorzy dostają śniadanie gratis, i dać jej do zrozumienia, że mogłaby mnie urazić odmową. Ale niech Bóg broni, aby się spostrzegła, że to wyszło ode mnie. Macie tu talara, będę wam co tydzień tak płacił, jeśli owa młoda dama zostanie dobrze obsłużona.

Zanim położyłem się do łóżka, napisałem do Pauliny prosząc, aby sobie wybrała najładniejszy i najwygodniejszy pokój: obłudą byłoby odmawiać tej zamiany. Z radością dowiedziałem się, że rano przyjęła podaną kawę. Zaraz też wybrałem się do niej z wizytą i prosiłem o pozwolenie odwiedzenia jej czasem. Jednocześnie zapytałem, czy nie zechciałaby zjeść ze mną obiadu w tym samym dniu. Wyświadczyła mi łaskę przyjąwszy owo zaproszenie z widocznym wzruszeniem.

Tymczasem przyszedł Aranda przynosząc list od swojej matki. Ta miła pani donosiła mi, że nie mogąc zapłacić dwustu funtów długu siedzi uwięziona w domu, i prosiła, abym dał za nią kaucję, bo inaczej pójdzie do więzienia.

Wziąłem pióro i odpisałem: „Pani, przykro mi niezmiernie, że nie mogę spełnić twojej prośby. Rozumiesz jednak, że każde wtrącenie się w tego rodzaju sprawę mogłoby mnie skompromitować: chodzi o weksel legalnie zaprotestowany, którego ważności niepodobna kwestionować". Biedny Aranda odszedł skonsternowany. Była to jego pierwsza wizyta u mnie od pięciu tygodni.

Poszedłem znów do Pauliny, która rozpływała się w podziękowaniach za moją „dobroć".

— Mylisz się, pani. To ja winienem ci wdzięczność.

— Jakże zdołam panu odpłacić?

— Pozwól mi żywić nadzieję, że zjesz ze mną obiad.

— Zawsze, ilekroć pan będziesz sam: tylko że nie wiem, jaką przyjemność znajdziesz w moim towarzystwie.

— Co za skromność! Proszę się nie rumienić i wierzyć, że nigdy nie pożałujesz łaskawie okazanego mi zaufania.

Przez cały czas nie usiadłem. Paulina była obłożona książkami, ale ja nawet na nie nie spojrzałem. Patrzyłem tylko na nią i tak mnie to pochłonęło, że nawet nie zapytałem, jak się czuje i jak noc spędziła. Zakochany bez pamięci i zdecydowany za każdą cenę zdobyć wzajemny afekt, pobiegłem do Saint James Park, ażeby się czegoś bliższego o niej dowiedzieć. Daremny trud: nie umiano mi nawet wyjaśnić, czy jest Włoszką, jak mi się to wydawało. Zmartwiłem się, bo postanowiłem był sobie, że nie będę ją nudził żadnymi niewczesnymi pytaniami tak długo, jak długo sama nie powie mi tego, co chciałem wiedzieć.

Gdy wróciłem, nie uprzedzona o moim przybyciu, sama zeszła, aby się ze mną zobaczyć. Wzruszył mnie ten dowód sympatii. Tym razem zapytałem, jak się czuje, bo wydawała mi się kruchego zdrowia. Zapewniła, że dzięki mocnej konstytucji nigdy na nic nie chorowała, nawet na morską chorobę.

— A zatem podróżowałaś pani morzem?

— Oczywiście, bo Anglia to wyspa.

— Racja, ale mogłem przypuszczać, że jesteś pani tu urodzona.

— Słusznie — i opuściła oczy nie dodając więcej ani słówka.

Siedzieliśmy na kanapie przed stolikiem z przygotowaną do gry szachownicą. Paulina machinalnie przesunęła kilka figur.

— Grasz pani w szachy?

— Tak, i to nawet dosyć dobrze, jak mówią.

— Ja jestem kiepskim graczem, spróbujemy jednak zagrać. Moja porażka rozweseli panią.

W czwartym ruchu dostałem szacha i mata. Paulina śmiała się raz po raz, a widok jej pięknych zębów, bielszych i gładszych od najpiękniejszej kości słoniowej, sprawiał ml niewinną przyjemność. Przy końcu trzeciej partii zaanonsowano nam, że obiad podany.

Siadaliśmy do stołu, kiedy Clairmont zameldował o przybyciu pani Raucourt i panny Cornelis, które chciały się ze mną zobaczyć.

— Będę wolny dopiero od siódmej. Proszę nikogo nie przyjmować.

Ale w tej chwili Zofia wpadła do pokoju i cała we łzach rzuciła mi się w ramiona. Łkanie odebrało jej mowę, lecz wiedziałem, o co chodzi. Wziąłem ją na ręce, otarłem łzy i uciszyłem obiecując pomóc matce. Przy tych słowach przeszła od bezgranicznego smutku do szalonej radości: znów jęła mnie ściskać, mówiła do mnie „kochany tatusiu". W tym upojeniu podbiegła i objęła też Paulina, która, choć nie wiedząc, o co chodzi, płakała nie mniej gorzkimi łzami. Zatrzymałem Zofię na obiedzie i byłem zdziwiony jej inteligencją ponad wiek. Wyrażała się tak dokładnie i w tak wykwintny sposób, że nikt by się tego nie powstydził, nawet najlepiej urodzona osoba. Z doskonałym umiarkowaniem zganiła stosunek swojej matki do mnie i dała mi do zrozumienia, z jakim bólem serca usłuchała wydanego sobie rozkazu.

— Nie kochasz matki?

— Boję się jej.

— To dlaczego płakałaś nad jej losem?

— A któż by nie płakał nad nieszczęściem, co na nią spadło? Przysyłając mnie tutaj powiedziała, że tylko ja potrafię zmiękczyć twoje serce.

— Sądzisz, że ci się to udało?

— Mam nadzieję pamiętając o tym, coś mi powiedział, tatusiu, w Hadze. Miałam wówczas pięć lat, ale świetnie wszystko pamiętam.

— Nie mówiła ci, że jestem twoim ojcem?

— Tak, ale w Londynie to co innego. Zapewniła mnie, że jestem córką pana Monpernisa, którego nigdy nie widziałam.

— Znieważa cię w ten sposób, bo wtedy uchodzisz za bękarta. W rzeczywistości zaś jesteś córką jej legalnego małżonka, baletnika Pompeati.

— Skąd więc to podobieństwo do ciebie?

— Całkiem przypadkowe.

— Ale nie będziesz się gniewał, jeśli nadal będę mówiła do ciebie „tatuś"?

— Ile razy zapragniesz, moje drogie dziecko.

— A ta pani to może twoja małżonka?

— Tak.

— Więc będzie „mamusią".

Paulina wzięła dziecko na kolana i okryła je pocałunkami. Przy deserze wręczyłem małej cztery banknoty po pięćdziesiąt funtów, każąc Je Oddać matce, lecz jako prezent, który uczyniłem jej, Zofii.

— To mi przez usta nie przejdzie. Napisz.

— Twoja matka gotowa pomyśleć, że chciałbym ją upokorzyć w nieszczęściu. Napiszę więc tylko, ażeby pozwalała ci przyjść tu czasem na cały dzień.

— Jakiż skarb z tego dziecka! — rzekła Paulina, gdy zostaliśmy sami. — A propos, nie zaniedba poinformować matki, że przy stole widziała pana z żoną.

— Pani Cornelis nie uwierzy. Zna mój wstręt do małżeństwa.

— A skąd ten wstręt?

— Bo małżeństwo to grób miłości.

— Nie zawsze.

Zmieniliśmy temat. Zapytałem, jak długo pozostaje w Londynie.

— Powrót do ojczyzny uzależniam od listu, którego spodziewam się codziennie.

— A jakiż kraj jest twoją ojczyzną, pani? Może to niedyskretne pytanie?

— Nie, bo czuję, że nie mogę mieć przed panem żadnych tajemnic. Ale proszę o parodniową zwłokę.

— Uważaj więc, że nie pytałem o nic.

— Nie, nie. Moim obowiązkiem jest stosować się do pańskich życzeń. Poza tym budzisz całkowite zaufanie i mam też dla ciebie jak najgłębszy szacunek.

— Mało mi na nim zależy, jeśli nie dołączysz doń przyjaźni, bo to o twoją przyjaźń zabiegam, moja piękna Paulino, i zrobię wszystko, co w ludzkiej mocy, aby ją zdobyć.

— Wydajesz mi się pan dość zręcznym, by dopiąć celu. I dlatego właśnie zaklinam cię: ulituj się nade mną; przyjaźń bolesnym uczyni nasze rozstanie, a wszystko nakazuje mi życzyć go sobie.

Nazajutrz lord Pembroke przyszedł zaprosić mnie na obiad.

— Wiemy już wszystko o panu — powiedział.

— A co mianowicie?

— Ma pan lokatorkę.

— I co jeszcze?

— Gratuluję, mówią, że jest bardzo ładna.

— Ta młoda dama jest uczciwa i godna najwyższego szacunku.

— Młoda osoba godna szacunku to rzecz rzadka.

— A jednak trafiają się takie.

— Fenomen, jakiego jeszcze nie spotkałem. Pozwólże obejrzeć twoją miłą lokatoreczkę poznając mnie z nią.

— Owej pani niezmiernie zależy na samotności.

— Wówczas gdy jej dotrzymujesz towarzystwa?

— Szczerze mówiąc, nie przyjmie pana.

— Zupełnie możliwe, bo taki był warunek twojego anonsu. Nie sądziłem cię zazdrosnym. Nie nalegam jednak. Gdzie jesz dziś obiad?

— Jestem naprawdę zrozpaczony, ale nie będę mógł ci dotrzymać kompanii.

— Rozumiem. Do widzenia.

Po Pembroke'u przyszedł Martinelli. Przydźwigał naręcz gazet. Każda zawierała jakąś parodię mojego afisza. Wszystkie — w złym guście i niesmaczne w tonie.

— Zobacz pan jeszcze coś innego.

— Co znowu?

— Szykują pańską karykaturę.

— A jeśli mi przyjdzie fantazja ukręcić łeb ich twórcy?

— Niechże cię Bóg broni: ludzie jeszcze lepiej będą się bawić pańskim kosztem. I powieszą cię na dokładkę.

— Cóż to za zbójecka jaskinia z tego kraju!

— Jaskinia zamieszkana przez bardzo uczciwych ludzi.

— Czy zdajesz pan sobie sprawę z niewłaściwości takiego postępowania?

— Chyba pańskiego w stosunku do miasta, w którym jesteś...

W tej samej chwili przyniesiono mi bilecik od pani Cornelis. Pytała, czy może przyjść dziś do mnie na obiad. Zapytałem Paulinę, czy nie zrobi jej przykrości widok obcej twarzy przy stole. Odpowiedziała, że chętnie na to przystanie pod warunkiem, aby owej damie nie towarzyszył żaden mężczyzna. O piątej przybyła Zofia z matką, która odwoławszy mnie na bok ze łzami w oczach jęła dziękować za podarowane dwieście fantów.

Przerwałem jej i uważałem przy tym za swój obowiązek wyjaśnić, że Paulina to obca pani, która wynajęła ode mnie jedno piętro. Przy stole Zofia powiedziała :

— A więc ta pani nie jest twoją żoną?

— Niestety, przyznaję to z żalem. Powiedziałem tak tylko dla żartu.

— Dobrze, pozwól mi zatem, tatusiu, zostać na noc. Będę z nią spała.

— Nie chodzi o moje pozwolenie. Nie wiem, czy panna Paulina się zgodzi.

— Zgadzam się z całego serca.

Zofia została więc. We trójkę spędziliśmy rozkoszny wieczór. O północy odprowadziłem obie moje przyjaciółki do ich sypialni, a nazajutrz o siódmej rano już stałem przed jej drzwiami. Paulina była ubrana, Zofia na mój widok skuliła się pod kołdrą. Skorzystałem jednak z prawa przysługującego ojcu, odsłoniłem ją w miarę przyzwoitości i okryłem pocałunkami.

Kiedy odeszła, znalazłem się w całkiem nowej sytuacji wobec Pauliny. Imaginację miałem rozbudzoną, krew we mnie grała i musiałem się hamować, aby nie przekroczyć granic przyjaźni łączącej mnie z moją pensjonariuszką. Wreszcie za podszeptem tajemnego demona ująłem jej rękę i, co mi się jeszcze nie przydarzyło, ucałowałem ją namiętnie. Ku mojemu wielkiemu zdumieniu odebrała mi ją ze śmiechem.

— Paulino, droga Paulino, czy jesteś mężatką?

— Tak.

— Więc niewątpliwie znasz rozkosze macierzyństwa.

— Nie, bo choć mężatka, pozostałam panną.

— Czy twój małżonek jest w Londynie?

— Niestety, bawi bardzo daleko stąd, lecz, na miłość boską, nie pytaj pan o nic.

— Tylko jedno jeszcze słowo: czy połączysz się z nim po rozstaniu się ze mną?

— Z Anglii wyjadę po to, aby połączyć się z moim małżonkiem, któregom sobie wybrała.

— A ja, droga Paulino? Czy pomyślałaś, jak bardzo będę nieszczęśliwy?

— Nie powinnam i nie chcę o tym myśleć.

Poszedłem za nią do biblioteki liczącej zaledwie kilkanaście książek. Był tam Ariosto, Milton, la Bruyero, Cervantes i Camoens upstrzony notatkami. — To pani ulubione dzieło — zauważyłem.

— Bo jestem Portugalką.

— A ja myślałem, że Włoszką! Tak więc znasz, pani siedem języków! Jakie wykształcenie!

— Mam dwadzieścia trzy lata, a owymi językami władam od dzieciństwa.

— Ten rękopis — zapytałem kładąc rękę na grubym pliku papierów — jest niechybnie twoim, pani, dziełem?

— To historia mojego życia. Inaczej mówiąc: moich nieszczęść. Jeśli pana zaciekawił, gotowam ci go powierzyć.

— Wolałbym wysłuchać opowieści z twoich ust. Siadłem przy niej, a ona zaczęła:

— Jestem córką hrabiego de P., któremu markiz de Pombal pozwolił skonać w więzieniu w wyniku spisku uknutego przez jezuitów przeciwko królowi. Ojciec był niewinny. Mam prawo tak mniemać, bo ani nie postawiono go przed sąd, ani nie skonfiskowano mienia.

Scheda należy do mnie, ale mogę nią dysponować jedynie w kraju. Wychowano mnie w klasztorze, gdzie przeoryszą była moja ciotka. Wyszłam z niego po śmierci ojca mając lat siedemnaście. Dziadek oddal mnie pod opiekę ciotecznej babki, markizy P. Dostałam własny dom, guwernantkę, jej pomocnicę, paziów i pokojówkę. Nie brakowało mi niczego. Już od paru miesięcy obracałam się w wielkim świecie, kiedy pewnego ranka przyszedł do mnie dziadek, aby oznajmić, że w imieniu hrabiego Fl. proszono o moją rękę.

— Cóżeś odpowiedział? — zapytałam.

— Że król z pewnością wyrazi zgodę na to małżeństwo, po czym i ja na nie przystanę.

— Ale kto ci powiedział, że spodobam się memu przyszłemu małżonkowi?

— O tym nikt nie wątpi.

— Ja jednak wątpię.

— Cierpliwości. Będziecie mieli dosyć czasu, aby się bliżej poznać.

Nazajutrz udałam się do mojej ciotki przeoryszy i opowiedziałam o wszystkim. Podzieliła moje skrupuły, ale oznajmiła, że to małżeństwo pewnie dojdzie do skutku, bo życzy go sobie księżna Brazylii, której faworytem jest hrabia Fl. Nie trzeba mi było nic więcej, aby odrzucić myśl o tym związku.

W parę dni potem młody hrabia z ojcem przyjechał do Lizbony. Przedstawiono mi go: długo opowiadał o swoich podróżach i świetnych znajomościach, które porobił na obcych dworach. Ze zdumieniem słuchałam, jak się przechwalał paroma awanturkami, jakie miał we Włoszech i we Francji. Słowem, uważałam go za człowieka płytkiego, ignoranta i zarozumialca, pełnego przesądów i niewątpliwie brzydkiego. W tydzień potem moja ciotka wydała bal, na którym był mój dziadek i hrabia z ojcem. Dziadek traktował młodego Fl. jak mojego narzeczonego i zwrócił się do mnie, abym ustaliła dzień ślubu. Odparłam natychmiast z całą swobodą, że ustalę go wtedy, kiedy zdecyduję się wyjść za mąż.

Minęło wiele dni i nikt nic nie wspominał o tym incydencie, aż moja guwernantka dała mi znać, iż jakiś obcy mnich chce ze mną mówić. Był to spowiednik księżny Brazylii, który z polecenia Jej Królewskiej Mości gratulował mi przyszłego zamęścia. Odparłam, że w tej sprawie jeszcze nic pewnego nie postanowiono.

— W twoim wieku, panienko, zawsze się spieszy, a jedno słowo zadecyduje o wszystkim.

Uśmiechem tylko odpowiedziałam na tę impertynencję i pożegnałam mnicha.

Pobiegłam do ciotki. Podzieliła moje obawy i troski, ale nie ukrywała, że dziadek może mnie zmusić do małżeństwa z hrabią. Wtedy w energicznych słowach zaapelowałam do markiza de Pombal: opisałam, co mi grozi, i przypomniałam o śmierci mojego ojca. Zakończyłam prośbą, aby się wstawił za mną u króla i uchronił mnie w ten sposób od niemiłych konkurów. List wysłałam przez pazia, odpowiedź zaś przyniósł mi jakiś młody człowiek. Rzekł, że nie mam innego wyjścia, tylko muszę powiedzieć tym, co mi narzucają owo małżeństwo, że gotowam się nań zgodzić, jeżeli przekonam się, iż taka jest wola księżny Brazylii. Wykonawszy to polecenie młodzieniec skłonił się głęboko. Ów posłaniec zajął mnie o wiele bardziej niż sama odpowiedź ministra: długo odprowadzałam go oczami, zdziwiona tym uczuciem, co się zrodziło w moim sercu po raz pierwszy. Może by mi ono przeszło, gdyby nie to, że odtąd spotykałam owego młodzieńca wszędzie: w teatrze, na spacerze, w kościele. Do tego stopnia, że czułam się bardzo nieszczęśliwa, gdy go przypadkiem nie zobaczyłam.

Pewnego ranka głos, który wprawił mnie w drżenie, przyciągnął mnie do pokoju guwernantki. Jakaś młoda dziewczyna pokazywała jej kosztowne koronki.

— Skoro nie podobają się pani, przyniosę jutro inne — rzekła.

Jakież było moje zdziwienie, kiedy pod czepeczkiem dziewczyny poznałam rysy mojego młodzieńca! Te same oczy, zwłaszcza to samo spojrzenie! To był on. Ale ponieważ zawsze najbardziej wątpimy o tym, czego najwięcej pragniemy, wzięłam na spytki pokojówkę. Nie znała tej dziewczyny i widziała ją po raz pierwszy. Nazajutrz kazałam przywołać nieznajomą do siebie: mówiąc do niej, z trudem panowałam nad wzruszeniem. Tymczasem nabrałam już zupełnej pewności, a że to wszystko odbywało się przy pokojówce, wybrałam pierwsze lepsze koronki i wysłałam ją po pieniądze na zapłatę. Nieznajomy skorzystał z tego, aby mi powiedzieć:

— Moje życie jest w twoich rękach, pani. Wiem, żeś mnie poznała.

— Co za nieostrożność! Musisz uciekać.

— Daj mi przynajmniej słówko nadziei.

— Nic nie pojmuję, chyba że jesteś pan szalony.

— Racz mnie zatem wysłuchać.

— Wstań szybko, ktoś nadchodzi.

— Pokojowa jest w zmowie.

— Jakżeś się ważył!

Wstał z klęczek, pokojówka odliczyła mu zapłatę, skłonił się i wyszedł. Obowiązek nakazywał mi zwolnić pokojową, ale serce przemawiało za nieznajomym. Zresztą wiedziałam, że gdy ją oddalę, powstaną plotki. Minęły dwa tygodnie i młodzieniec się. nie pokazał. Starałam się o nim zapomnieć, ale wszędzie towarzyszył mi jego obraz. Pewnego dnia, kiedy miałam na szyi chustkę przyozdobioną koronkami nabytymi od niego, przywołałam Paquitę i zapytałam:

— Czyś nie widziała dziewczyny, która sprzedała mi te koronki?

— Jeżeli nie wróciła, to pewnie boi się, że pani poznała, kto to był.

— A skąd ty o tym wiesz?

— Bo ja znam tę osobę.

— Któż to taki?

— Hrabia. A pani też go zna, bo przychodził do pani jakieś trzy miesiące temu.

Ulżyło mi na sercu po tej rozmowie, która w innym świetle przedstawiła moją pokojową. Jedyne, co wiedziałam o hrabim A., to to, że jest biedny jak mysz kościelna. Poczęła uśmiechać mi się myśl przyczynienia się do jego szczęścia. Miłość kobiety zawsze jest bezinteresowna. U mężczyzn zdarza się to czasami — wtedy, kiedy kochają po raz pierwszy. Wczoraj jeszcze nie chciałam już oglądać hrabiego, dziś lękałam się, że go więcej nie zobaczę. Może onieśmielił go mój chłód, może mnie zapomniał, może jest niestały! Dobrze więc — mówiłam sobie — jeśli nie jest mnie godzien, nie będę o nim myślała. Miłość być może rodzi się z iluzji, ale by trwać i rosnąć, wymaga szacunku. Posłuchaj, przyjacielu, co sprawiło, że w moim sercu zatriumfowała i tak już silna namiętność.

Moja pokojówka nieoględnie napisała do młodzieńca, że może mi się znów pokazać w swoim przebraniu, i oto weszła raz do mnie i zanosząc się śmiechem zaanonsowała sprzedawczynię koronek. Młodzieniec wbiega, a ona zostawia nas samych. Od tej chwili moje serce należało już tylko do niego. Przysięgliśmy sobie wieczną miłość, ale nie ukrywałam przed nim, jak mało szans ma nasze małżeństwo. Błagał, aby mógł przychodzić do mnie w tym przebraniu; zwróciłam mu uwagę, jakie to niebezpieczne dla nas obojga. Bez trudu przekonał mnie, że ja niczym nie ryzykuję. Prosiłam, ażeby był ostrożny, on zaś obiecał znowu przyjść. Miał dwadzieścia trzy lata, był prawie mojego wzrostu, a szczupła figura i głos nie zdradzały mężczyzny. Zdradliwy był jedynie lekko zarysowujący się wąsik. Stale przyjmowałam go w obecności guwernantki. Był czarująco skromny i powściągliwy, co jeszcze pogłębiło moją miłość. Powiedział mi, co markiz de Pombal zamierza uczynić dla jego przyszłości: chce go wysłać z depeszami do ambasady w Anglii. Wiadomość ta przejęła mnie smutkiem tym większym, że rodzina coraz natarczywiej domagała się odpowiedzi na oświadczyny pana de Fl. Zastanawiając się więc nad grożącym mi nieszczęściem, zaczęłam myśleć o pośpieszeniu za moim ukochanym do Anglii. Pierwsza mu się z tym zwierzyłam. Był ogromnie zaskoczony i uradowany; nie widział trudności, a ja ich widzieć nie chciałam. Przewidując, że nie będę mogła wyjść z pałacu w stroju kobiecym, wystarałam się o męski ubiór, gdy on zachowałby swoje przebranie. Natychmiast po przybyciu do Anglii mieliśmy się pobrać i w ten sposób zapobiec skandalowi wywołanemu ucieczką. Ze sprzedaży mojej biżuterii moglibyśmy żyć aż do dnia, w którym doszłabym do pełnoletności i objęła w posiadanie majątek. Hrabia A. uważał, że wszystko uplanowałam jak najlepiej. Było tylko jedno niebezpieczeństwo, że mógł go znać któryś z oficerów na statku. Fregata, którą miał odjechać, przybywała z Ferrol, ustaliliśmy więc miejsce spotkania. Przebrałam się po męsku i z kasetką zawierającą brylanty po matce wymknęłam się o świcie z domu.

Hrabia przebrany za kobietę czekał na mnie w jakimś domu przy porcie: jego bagaże zaniesiono na szalupę, która miała nas odstawić na pokład fregaty stojącej o trzy mile od brzegu. Zaraz po naszym przybyciu podniesiono kotwicę. Przedstawiłam się kapitanowi jako hrabia A. Wyraził zachwyt z poznania mnie i mojej małżonki. Zdziwił się tylko, że minister nie zawiadomił go, iż ma wziąć damę na pokład.

— Jest to wbrew przepisom — powiedział — lecz skoro działasz pan za zgodą Jego Ekscelencji, nie będę stawał przeszkód.

Dostaliśmy ładną kajutę, gustownie umeblowaną, z dużym łóżkiem, przesuwanym biurkiem, sofą i hamakiem. Na ścianach wisiało parę dobrych obrazów. Cała noc zeszła nam na rozmowie o naszej ucieczce, a kiedy o świcie dowiedzieliśmy się, że jesteśmy daleko od Lizbony, cieszyłam się niepomiernie. Hrabia prawie nie opuszczał kajuty, a kapitan przez dyskrecję nie składał nam wizyt. W Portugalii mężczyźni traktują kobiety z wielką rezerwą: taki już jest zwyczaj. Dzięki memu przebraniu mogłam bez żadnych obaw spędzać większość czasu na mostku, skąd przez lunetę obserwowałam niebo, morze i statki przesuwające się na horyzoncie. Siódmego dnia podróży zasygnalizowano na naszym kursie korwetę lepiej ożaglowaną, która zapewne wyszła z Lizbony w dzień po nas. Z przerażeniem dowiedziałam się, że dobije do Anglii o dwa dni wcześniej. Od tej chwili ze strachem liczyłam godziny i minuty, bo jakieś przeczucie mówiło mi, że na brzegach Albionu nieszczęście nas czeka. Czternastego dnia podróży weszliśmy do portu Plymouth, Wieczorem powrócił z listami oficer, którego kapitan wysłał na ląd, aby się dowiedzieć, czy może wysadzić pasażerów. Stałam obok kapitana, gdy otwierał te listy. Zauważyłam, że czyta z wielką uwagą. Mój kochanek, jak zwykle, był w kajucie.

— To jest list od ministra — rzekł mi kapitan.

— Od markiza de Pombal?

— Tak, od niego osobiście. To pana zaniepokoi. Oto czemu: Jego Ekscelencja rozkazuje mi pod karą śmierci zatrzymać na pokładzie damę Portugalkę, jeżeli się tu znajduje. Poza tym nakazuje mi natychmiast odstawić ją do Lizbony. Otóż na moim statku jest tylko jedna niewiasta: pańska małżonka. Pomówmy szczerze: czy to naprawdę pańska legalna żona? Jeżeli dasz mi pan dowód, wysadzę ją na brzeg razem z tobą, jeśli nie — będę musiał zastosować się do rozkazów ministra.

— Jeżeli nie wierzysz mojemu słowu, jakże chcesz, abym ci dowiódł, że to moja żona?

— To oświadczenie nie wystarcza i dlatego odwiozę pańską małżonkę do Lizbony.

Wtajemniczyłam hrabiego w okrutną nowinę, oznaczającą rozłąkę. Powiedział, że nic na to nie może poradzić, że w tym przebraniu pozwoli odwieźć się do Lizbony. Uzgodniliśmy dalej, że napiszę z Londynu do mojej ciotki przeoryszy i że przez nią będziemy korespondowali. Pozostawiłam hrabiemu szkatułkę, bo kto wie, czy kapitan nie położyłby na niej aresztu. Pożegnaliśmy się wśród łez. Wszyscy na pokładzie byli głęboko wzruszeni, nawet nieszczęsny kapitan, który przeklinał rozkaz, choć musiał być mu posłuszny.

Zabrałam sepet kochanka do szalupy. Dziwny był to bagaż dla kobiety: uniformy, cyrkle, para pistoletów i kilka naukowych książek. W oberży, gdzie się zatrzymałam, powiedziano mi, że jeszcze tegoż dnia mogę odjechać do Londynu w towarzystwie dwóch dam i księdza. Miałam jedynie pięćdziesiąt lizbonin i pierścionek wart dwa razy tyle.

Z takimi to skromnymi zasobami przybyłam do Londynu. Po wynajęciu pokoju zrzuciłam męski strój i przybrałam kobiecy. Pod koniec miesiąca musiałam sprzedać pierścionek. Pewien Żyd dawał mi zań sto pięćdziesiąt gwinei. Zgodziłam się pod warunkiem, że będzie mi wypłacał po cztery gwinee miesięcznie, a gdybym mu zwróciła to, co już wypłacił, odda pierścionek. Oto dlaczego muszę żyć za cztery gwinee, co zapewnia mi jeszcze dwa lata przetrwania. Prywacje nadwerężyły moje zdrowie. Usiłowałam jakoś poprawić swój los, kiedy przypadkiem zobaczyłam pańskie ogłoszenie: zamieścił je „London Advertiser" wraz ze złośliwym komentarzem, który pobudził moją ciekawość. Nie mogłam mieć żadnych obaw, bo miłość do hrabiego służy mi za mocny puklerz, a poza tym jesteś pan Włochem, a ja bardzo lubię Włochów.

— A ty, pani, jesteś istnym aniołem! — zawołałem przerywając Paulinie. — Widzisz mnie teraz pogodzonego z twoimi rodakami.

— Nie lubisz Portugalczyków?

— Czyż nie pozwolili zemrzeć w nędzy swojemu największemu człowiekowi?

— Masz na myśli Camoensa, lecz jeśli o to chodzi, powinieneś nienawidzić wszystkich narodów, a swego własnego przede wszystkim. Czyżbyś zapomniał o losie Dantego i Tassa? Skąd to zainteresowanie poetą, skoro nawet nie znasz języka, w którym pisał?

— Czytałem go po łacinie. Wergiliusz nie mógł być bardziej natchnionym. Wybacz jednak, żem ci przerwał opowiadanie. Na miłość boską, mów pani dalej. Nic jeszcze nie wiem o losie twojego kochanka.

— Zaraz po przyjeździe napisałam długi list do ciotki przeoryszy. Wytłumaczyłam się przed nią z mego postępku i zawiadomiłam, że tylko pod jednym warunkiem wrócę do Lizbony: jeżeli będę mogła poślubić hrabiego A. W odpowiedzi ciotka doniosła mi, że fregata, co nas odwiozła do Anglii, zawinęła szczęśliwie do Lizbony. A gdy kapitan zawiadomił ministra, że wrócił z damą, ów kazał mu ją odwieźć (był pewien, że to jestem ja) do klasztoru, w którym się wychowałam. Listem polecił biednej ciotce, aby mnie wzięła pod klucz. Ciotka, poinformowana przeze mnie o mistyfikacji, uwięziła hrabiego, który nie protestował, i zawiadomiła ministra, że jego rozkaz wykonała, lecz iż owa dama nie jest ani jej krewną, ani nawet kobietą, tylko przebranym młodzieńcem. Prosiła też, aby minister jak najprędzej uwolnił klasztor od jego osoby. Minister przyjechał, zabrał więźnia, o którym odtąd wszelki słuch zaginął. Cała sprawa narobiła sporo hałasu w Portugalii; jak zwykle w takich razach powstało wiele plotek wokół niej. Wmawiano sobie, że hrabia A. wciąż jest w Londynie i że to ja zginęłam bez śladu. Markiz de Pombal być może maczał w tym palce. Wie jednak doskonale, że wciąż tu jestem, wie gdzie mnie szukać, a chmara szpiegów informuje go o każdym moim kroku. Powtórzyłam mu to, co napisałam ciotce: że gotowam wrócić do Lizbony, jeżeli dostanę pisemną zgodę na poślubienie hrabiego A. Codziennie spodziewam się teraz odpowiedzi na ten list.

Oto, co mi opowiedziała Paulina. Niejeden czytelnik weźmie tę historię za zbyt romantyczną, ale w Lizbonie, gdzie jeszcze żyje pamięć o córce hrabiego de P., ludzie z łatwością stwierdzą prawdę mojej relacji (o ile te pamiętniki kiedykolwiek tam dotrą).

Opowieść Pauliny pogłębiła tylko moją miłość do niej. Wzruszyła mnie jej kolosalna energia, przywiązanie i odwaga. Widząc mnie smutnym i cierpiącym (chudłem w oczach) przypisała to złemu stanowi mojego zdrowia, brakowi ruchu i rozrywki. Chcąc ją uspokoić, jeździłem konno po okolicy. Podczas jednej z takich przejażdżek mój koń upadł vis-a-vis pałacu księcia Kingston. Pani Chodeleg zobaczyła to z okna i wysłała służbę na ratunek. Podnieśli mnie, ale nie mogłem kroku postąpić. Zaniesiono więc mnie do domu, a książę i dwaj chirurdzy przybiegli zaofiarować mi pomoc.

— Zwichnięcie — zaopiniował jeden z nich.

— Nie, wybicie ze stawu — rzekł drugi.

— Trzeba puścić krew.

— Myślę, że należy uciąć nogę.

— Nic nie ucinajcie i zostawcie mnie w spokoju — przerwałem im.

Kazałem się odnieść do własnego domu i przywołać mojego lekarza.

— Najzwyklejsze zwichnięcie, żałuję, że nie złamanie.

— Ja natomiast bardzo się cieszę.

— A więc nie wiedziałbyś pan, że nie ma w Londynie lepszego nade mnie chirurga, gdy chodzi o złamania?

— Wiem, ale pozwól mi się pan cieszyć, że nie wypróbujesz na mnie swoich talentów.

— Zatem nie wiesz pan także i tego, że operuję tak zręcznie, iż chory nie odczuwa najmniejszego bólu?

— Masz ci los, jakżebym śmiał wątpić!

W tym momencie przybiegła łkająca Paulina. Przypadła do łóżka.

— O ja nieszczęśliwa! To przeze mnie... Przeze mnie złamał nogę.

— Czyżbym się pomylił? Byłobyż to naprawdę złamanie? — wykrzyknął lekarz.

— Milcz pan — powiedziałem — błahy wypadek, który teraz błogosławię.

Pocieszyłem Paulinę, a kiedy znaleźliśmy się sami, odważyłem się złożyć gorący pocałunek na jej ustach. Roześmiała się.

— Z czego się pani śmiejesz?

— Z tych mimowolnych pokus miłości, nad którymi nie możemy zapanować. Przez pański wypadek zdradziłam tajemnicę mego serca.

— Więc kochałabyś mnie?

— Nie sądzę, ale boję się tego. Byłaby to dla mnie straszliwa męka kochać i być kochaną, gdybym nie mogła dać ci szczęścia.

— A jeżeli list, którego czekasz, nie przyjdzie?

— Przyjdzie na pewno, lecz lękam go się teraz. Znów wyciągnąłem ramiona do Pauliny, ale tym razem odsunęła się.

Wzięła książkę z biblioteki i aby mnie uspokoić, odczytała z Ariosta scenę między Ricardem i Hiszpanką. Powiedziała przy tym, że ona jest księżniczką, a ja rycerzem.

— Żałosna postać — rzuciłem.

A że czytała akurat pewien ustęp dość barwny i frywolny, przerwała, aby powiedzieć:

— Dziwię się, że Rzym nie umieścił tego poematu na indeksie.

— Czemuż miałby to robić? Ani jednym słowem nie atakuje Watykanu.

— Ale moralność.

— Rzym nigdy nie prześladował autorów rozpustnych książek. Bronią ich wszyscy nasi kardynałowie.

— Myślałam, że Ich Świątobliwości ściśle stosują się do zaleceń religii.

— Ale to nie oznacza, aby mieli czytywać jedynie Pismo święte.

— Jakże można czytać takie książki i zostać cnotliwym, przynajmniej w myślach?

— Cnota wcale nie jest zalecana przez Kościół.

— A przez Boga?

— Kochana Paulino, nie mówmy na te tematy. Czyżbyśmy nie mieli sobie nic ciekawszego do powiedzenia?

Uśmiechnęła się i opuściła książkę. Tego wieczoru nie czytaliśmy już więcej.

Nazajutrz, 1 sierpnia, dzień był fatalny. W tych pamiętnikach zaznaczam go czerwonym atramentem. Otrzymałem list z Paryża, a do Pauliny przyszły aż dwa z Lizbony. Pani du Rumaki donosiła mi o śmierci markizy d'Urfe, która niechcący otruła się wypijając swoje uniwersalne panaceum. Pozostawiła zabawny testament: spadkobiercami mianowała syna lub córkę, pogrobowców, których rzekomo poczęła ze Słońcem. W kodycylu ustalała mnie opiekunem noworodka, który jeszcze na świat nie przyszedł. Tymczasem, zanim się owe dzieci narodzą, markiza de Chatelet objęła majątek zmarłej, oceniany na dwa miliony franków. Wspomniana klauzula o moim opiekuństwie wprawiła mnie w rozpacz: rozumiałem, jak bardzo ośmieszyła mnie ona w Paryżu. Jeden z listów adresowanych do Pauliny był od markiza de Poimbal. Jak najformalniej zawiadamiał on ją, że natychmiast po powrocie do ojczyzny będzie mogła poślubić hrabiego A. i objąć w posiadanie swój majątek. Jednocześnie przysłał jej milion rejsów, czyli tysiąc osiemset funtów szterlingów. Nadszedł więc czas rozłąki. Paulina, której zabrakło sił, aby pożegnać się ze mną, uczyniła to listownie. Dała mi do zrozumienia, że honor nakazuje jej oddać rękę temu, kogo ludzie uważają za jej rzeczywistego kochanka. Chciała odjechać nie widząc się ze mną. Padłem jej do nóg i jednak ubłagałem, aby pozwoliła się odprowadzić do Duwru. Oszczędzę czytelnikom szczegółów tego okrutnego rozstania. Wróciwszy do Londynu zabroniłem przyjmować kogokolwiek. „Jeżeli aż tak cierpi z powodu odjazdu lokatorki — żartowali złośnicy — to czemu nie przybije nowego ogłoszenia nad drzwiami?"

Londyn jest ostatnim miejscem, w którym można mieszkać, gdy się ma zmartwienie. Wszystko tam jest smutne i ponure. Daremnie starałem się jakoś pocieszyć w tym głębokim bólu, w którym pogrążył mnie odjazd Pauliny. Całe dnie mijały mi na włóczędze. Zmęczony i zadyszany wstępowałem do kawiarni — mojego zwykłego miejsca ucieczki. Przyglądałem się wchodzącym i wychodzącym, bawiłem się w obserwatora i to odrywało mnie trochę od posępnych myśli. Te wszystkie postacie wymodulowane na dziadki do orzechów, te zaciśnięte usta, co otwierały się jak na sprężynie, aby wydusić słowa twarde i skrzekliwe lub metodycznie łykać kęsy z długiej tartynki, lub też opróżniać niezliczoną ilość filiżanek herbaty — tworzyły komiczny obraz. Anglicy mają twarze — powiedziałoby się — jakby spod maszyny. Żaden naród nie jest tak przywiązany do swoich zwyczajów, które, aczkolwiek bardzo dziwaczne, są niezmienne i ogromnie do siebie podobne. Owa niezmienność jeszcze bardziej uderza obcego, co jak ja nie zna języka. Kiedyś przyjemnie zdziwiłem się słysząc dwóch moich sąsiadów rozmawiających po włosku, mimo że niemiłosiernie kaleczyli słowa. Byli to dwaj kupcy, którzy, przez cały czas wyliczając osiągnięte zyski, gorzko narzekali na ciężkie czasy. „N. N. — mówił jeden z nich — zastrzelił się obrabowawszy mnie z czterech tysięcy gwinei. Zresztą mądrze zrobił pozbawiając się żywota, bo tak zbiedniał, że życie nie miałoby dlań żadnego powabu." „Mylisz się pan — odparł ten drugi — mógł jeszcze poczekać z samobójstwem, wystarczyłoby mu pieniędzy na trzy miesiące dostatniej egzystencji." Zabawne rozumowanie — pomyślałem i w tej samej chwili zobaczyłem wchodzącego do kawiarni niejakiego Bossangeta, dependenta mego bankiera. Zapytałem go, kim są ci kupcy.

— Ten wart jest sto tysięcy funtów szterlingów, a tamten nie wart złamanego grosza.

— Dobrze, ale jak się zwą?

— Tego nie wiem. My się tu nie pytamy o nazwiska. Nazwisko nie jest etykietą przy towarze; człowieka zna się wówczas, gdy zna się jego kabzę.

Po wyjściu z kawiarni zajrzałem do kantoru bankierskiego, aby wymienić dwudziestofuntowy banknot na brzęczącą monetę.

— Niestety zabrakło mi już złotych monet — odparł właściciel — ale przyjdź pan za godzinę, z łaski swojej. Proszę, oto twój banknot.

— Niechże go pan na razie zatrzyma. Ufam panu.

— Łaskawy panie, źle byś pan zrobił zostawiając mi go, bobym panu nie oddał równowartości, chociażby po to, abyś na przyszłość był przezorniejszy. Banknot, u licha! To nie byle co i raczej sądziłbym, że wypłaciłem zań panu, niżbym pomyślał, iżeś mi go zostawił w zaufaniu.

Ale przytoczę zaraz jeszcze coś dziwniejszego: pewnego ranka powstało zbiegowisko na Piccadilly. Ujrzawszy w tłumie Martinellego zapytałem, co się tu stało.

— Wszyscy tłoczą się — odparł — koło jakiegoś jegomościa, który umiera od ciosu zadanego mu przy boksowaniu.

— A nie można go uratować?

— Zjawił się cyrulik, aby mu krew puścić, i wyobraź pan sobie, że dwóch dżentelmenów założyło się o sto gwinei, czy ten jegomość wyżyje, czy skona. Przez nich to nie można mu udzielić pomocy.

— Zatem ów biedak życiem przypłaci ten okrutny zakład?

— W Anglii ludzie tak bardzo pasjonują się zakładami, że na każdym kroku znajdziesz tu pan klub zakładających się: paplą tam bez przerwy, a gdy ktoś zaprzeczy czyimś słowom, musi ową negację poprzeć zakładem, bo inaczej płaci karę.

— Chciałbym zobaczyć taki klub. Ale wróćmy do tego osobnika: gdyby istotnie skonał, co zrobią z zabójcą?

— Powieszą go, jeżeli okaże się, że ma niebezpieczną rękę. Jeżeli nie, napiętnują mu rozpalonym żelazem prawicę. Jest to znak do rozpoznania zabójcy, którego szyja „już dojrzała do stryczka".

— Przypuśćmy, że zostanie napadnięty, co wtedy?

— Wystarczy mu pokazać rękę i zostawią go w spokoju. W przeciwnym razie, jeśliby na nieszczęście zabił napastnika, prawo nie ma nic do niego.

— Jak można tolerować podobne walki na pięści?

— Zawsze odbywają się pod postacią zakładów. Jeżeli zapaśnicy przed rozpoczęciem walki nie rzucą stawki na ziemię, ten, co wyżyje, pójdzie na szubienicę.

Nazajutrz lord Pembroke zaprosił mnie na obiad do swojej wiejskiej posiadłości w Chelsea. Wspomniałem mu o chęci odwiedzenia klubu, ale doradził mi, abym się tam lepiej nie pokazywał.

— Czy zbiera się w nim podejrzane towarzystwo?

— Najlepsze w Londynie: schodzą się lordowie, rentierzy, uczeni i bankierzy, ale pan jesteś impulsywny, ambitny i nie znasz Anglii. Będziesz chciał o czymś mówić i złapią cię.

— Jeśli nie stanie mi cierpliwości, zapłacę karę.

— I będą na pana patrzyli krzywym okiem, bo my sto razy wolimy narazić się na przegrany zakład niż na zapłacenie kary.

Jeszcze jedną zabawną rzecz widziałem u lorda. Gdy mnie już oprowadził po swoim parku, po ogrodach, oranżeriach, łazienkach, po wszystkich wspaniałych urządzeniach, pokazał mi ptaszarnię. Zauważyłem tam potężnego i wielce srogiego koguta.

— Czemu trzymasz go pan w zamknięciu?

— Bo morduje wszystkie spotkane kury.

— A zatem skazałeś go na celibat.

— Dzięki temu jest bardziej wojowniczy i zadzierzysty.

— Nie rozumiem.

— Nie widziałżeś więc nigdy walki kogutów?

I dostojny lord natychmiast pokazał mi pedantycznie prowadzony spis zwycięskich walk swojego koguta. Kazał mi też obejrzeć hełm i ostrogi ptaka.

— To prawdziwy rycerz.

— I ze starego rodu. Może się wykazać dwudziestu czterema przodkami po stronie ojca.

— A zatem brak mu tylko maltańskiego krzyża: i on nie zostawi po sobie potomstwa, jak ci szlachetni rycerze. Ale dość o tym: przyrzekłeś mi pan liczne towarzystwo na wieczór.

— Nie tyle liczne, co wielce atrakcyjne dla pana. A więc będziesz pan miał bardzo ładną Francuzkę, przy której bez trudu zapomnisz Paulinę. A potem zagramy w karty.

— Ta Francuzka gra także?

— Nie, tylko jej mąż, gaskoński szlachcic, hrabia de Castelbajac.

— Wysoki, szczupły, śniady i ospowaty. Znam go. Po południu przybył mój Castelbajac w towarzystwie niskiego jegomościa, chudego i słabowitego. Przedstawił go nam jako hrabiego von Schwerina, bratanka feldmarszałka o tym samym nazwisku, który poległ pod Rosbach.

Przy stole siedziałem obok hrabiny, młodej blondynki z końską twarzą, istoty tak bladej i wątłej, jakby życie lada chwila miało ujść z jej chorowitego ciała. Nie było można jej nawet porównać z moją drogą Pauliną. Tak więc żegnaj konisolacjo obiecana przez lorda Pembxoke'a! Pomijam milczeniem szczegóły tego obiadu i wieczoru po nim, bo nic w nich ciekawego dla czytelnika.

Nie opisuję również paru niemiłych okoliczności, w których za sprawą pani Cornelis moje nazwisko złączono z nazwiskiem niejakiego pana Constantini. Przechodzę natomiast do opowiadania o przykrej i zawiłej przygodzie, która przydarzyła mi się w Londynie i do reszty obrzydziła pobyt w tym przeklętym mieście.

NIESZCZĘSLIWA MIŁOŚĆ — CHARPILLON I JEJ CIOTKI — NAJRÓŻNIEJSZE, FATALNE PRZYGODY

Pewnego wieczoru przechadzając się po Vauxhall usłyszałem, że ktoś za mną wypowiedział nazwisko miss Charpillon, i natychmiast przypomniałem sobie list i adres dany mi przez pana de Morosini w Lyonie. Zaraz nazajutrz udałem się do tej panny i poznałem w niej urocze dziecko, którem osiem lat temu spotkał w Paryżu.

— Jak to, mój panie, od trzech miesięcy bawisz w Londynie i dopiero teraz przypomniałeś sobie o mnie!

Usprawiedliwiałem się, jak mogłem najlepiej, gdy ona mizdrzyła się przed lustrem i wreszcie rzekła:

— Przyjdź pan jutro, zjemy razem obiad.

— Niestety, pani, jutro spodziewam się lorda Pernbroke'a.

— Niewątpliwie w większym gronie.

— Będziemy sami.

— Przyjadę z ciotką dotrzymać panom towarzystwa.

— Będzie mi bardzo miło — i podałem jej adres. Przeczytawszy go wybuchnęła śmiechem:

— Jak to! Pan jesteś tym Włochem, autorem wspaniałego afisza nad drzwiami jednego z domów na Pali Mali?

— We własnej osobie. Śmiała się jeszcze głośniej.

— To zaproszenie przez afisz musiało pana drogo kosztować.

— Zawdzięczam mu cudowne chwile...

— I jestem pewna, że o mały włos nie umarłeś pan z żalu po zniknięciu owej obcej damy. Założę się, żeś dochował jej tajemnicy.

— Święcie.

— Niewiele brakowało, a miałbyś pan mnie za lokatorkę, miast tamtej pięknej damy.

— Pani śmiejesz się ze mnie. Apartament ciebie nie wart.

— Zamierzałam ukarać pana za czelność.

— Ciekaw jestem owej kary.

— Czyż my, kobiety, nie mamy jej zawsze na podorędziu? Podbiłabym twoje serce i torturowałabym cię kokieterią.

— Tylko diabeł wpadłby na podobny pomysł, a pani jesteś aniołem. Dziękuję za szczerość, będę się miał na baczności.

— A więc nie chcesz mnie już widzieć?

Filuterna minka towarzysząca tym słowom zadawała im kłam. Istnieje pewne kobiece szelmostwo polegające na tym, aby prawdę podawać w postaci najbardziej przykrego kłamstwa. Tę sztukę na moje nieszczęście, jak się o tym przekonamy, panna Charpillon znała wspaniale. Ów okres, wrzesień 1763 roku, notuję jako przełomowy w moim życiu, bo istotnie od tego czasu czułem, że się starzeję. Miałem dopiero trzydzieści osiem lat, ale jeżeli zgodnie z naturalnym prawem linię schodzącą można mierzyć wstępującą, wolno mi dziś (1797 rok) liczyć najwyżej na cztery lata życia, a te upływają dość szybko w myśl aksjomatu o ruchu przyspieszonym.

Panna Charpillon, którą wówczas znał cały Londyn i która może jeszcze żyje, była rzadko spotykaną i wprost idealną pięknością. Szatynka o lazurowych oczach i oślepiająco białej skórze, cienka w talii; gors miała pełny i cudnie toczony, rękę szczupłą, nóżkę malutką, i do tego najwyżej siedemnaście łat. Nigdy nie zdarzyło mi się widzieć bardziej zwodniczej twarzyczki; nigdy jeszcze natura nie skłamała czelnej, niż nadając temu liczku aż tak niewinny i naiwny wyraz. Czemu miałbym podejrzewać, iż Charpillon planowała moją ruinę, nim mnie poznała! Nawet dziś nie mogę bez wzruszenia myśleć o chwili, kiedy się z nią pożegnałem po pierwszej wizycie: nie odczuwałem wówczas tych ciągotek, które budzi w nas widok pięknej osóbki. Byłem smutny, zrozpaczony, słowem — zakochany. Dziwne, że obraz Pauliny, ciągle żywy w mojej pamięci, nie zdołał rozwiać tego swoistego czaru, który od pierwszej chwili wywarła na mnie panna Charpillon. Chwilami uspokajałem się przypisując to uczucie urokowi nowości. Wmawiałem sobie, że rozczarowanie jest bliskie, że jedna noc spędzona z tą dziewczyną stłumi ów piękny płomień i, prawdę mówiąc, sądziłem się bliski celu. Jakież przeszkody mogłem sobie wyobrazić? Czy nie zaprosiła się sama na obiad? Czy nie była metresą pana de Morosini, któremu wcale nie pozwoliła uschnąć z miłości, mimo brzydoty i wieku? Miał złoto, ale czy ja go nie miałem? Roztrwonię je w razie potrzeby, ale Charpillon będzie moja.

Nazajutrz lord Pembroke zdumiał się głęboko, kiedym mu powiedział, kto się do mnie wprosił na obiad i jak to było.

— Znam tę dziewczynę — rzekł — i już ze swoją szkodą. Spotkałem ją ostatnio w Vauxhall. Była wraz z ciotką. Zaproponowałem jej dwadzieścia gwinei za chwilę sam na sam w alejce. Zgodziła się, ale nie uszliśmy nawet pięćdziesięciu kroków, kiedy puściła moje ramię i uciekła.

— Trzeba było spoliczkować ją przy ludziach.

— Żeby się ze mnie wyśmiano! Pogardzam nią i to jest cała moja zemsta. Casanovą, czyś pan czasem nie zakochany?

— Czysty kaprys, nic więcej.

— Strzeż się pan, to rozkoszna filutka, która kpi sobie z całego świata.

W tej chwili weszła Charpillon. Nawet na mnie nie spojrzała, tak była zajęta lordem. Przypomniał jej tę historię w Vauxhall. Długo drwiła z jego łatwowierności, a potem zaczęła nagle z innej beczki.

— Uspokój się, mój panie — rzekła mu — kiedy indziej nie będę tak okrutna.

— Zupełnie możliwe, bo tym razem nie zapłacę z góry.

— Pfuj, milordzie! To, coś powiedział, jest równie upokarzające dla ciebie jak i dla mnie.

Obiad minął wesoło dzięki Charpillon i lordowi Fembroke. Charpillon odjechała przy deserze zaprosiwszy mnie do siebie na pojutrze.

Stawiłem się o oznaczonej porze na to spotkanie, które niespodziewanie odkryło mi coś godnego uwagi. Kiedy Charpillon przedstawiła mnie swojej matce, dostrzegłem w tej zbolałej i wychudłej twarzy rysy nasuwające mi dziwne wspomnienia. Trzeba wiedzieć, że w roku 1759 niejaki Bolome, gałgan z Genewy, zaproponował mi sprzedaż moich kosztowności pewnej damie. Po ubiciu targu zapłacił mi dwoma wekslami, które podpisała owa pani i jej siostry, panny Augspurphor. W dniu płatności dowiedziałem się, że ów jegomość zbankrutował. Jednocześnie poinformowano mnie o zniknięciu tamtych pań. Jakże więc zdziwiłem się teraz widząc w osobach matki i ciotek panny Charpillon wspomniane oszustki.

— Pani — rzekłem chłodno — jestem zachwycony naszym ponownym spotkaniem.

— I ja cieszę się z odnowienia znajomości. Ten łajdak Bolome...

— Nie mówmy o tym. Mam nadzieję spotkać go jeszcze.

— Dziwne, że córka przedstawiała nam pana pod cudzym nazwiskiem.

— Niczego nie ukradłem, proszę pani. Oba te nazwiska należą do mnie.

Przez dobry kwadrans przesuwała się przede mną istna procesja rodziny Charpillon: jej babka, dwie ciotki, osoby wielce szanowne, następnie niejaki kawaler Goudar, któregom poznał w Paryżu, i w końcu dwóch innych osobników, Rostaing i Goumont, cała trójka z rodziny lub przyjaciele, a w każdym razie stali bywalcy domu i filuci z profesji. Czułem, że wpadłem w bardzo podejrzane towarzystwo, ale mimo to nie miałem najmniejszej ochoty ustąpić z pola. Obiecywałem sobie tylko jak największą czujność, a że szło mi jedynie o nawiązanie miłosnej intrygi z córeczką, mało interesowałem się resztą tych ludzi. Przy stole siadłem nie proszony obok mojej ślicznotki i zabawiałem ją, jak umiałem. Dawała błyskotliwe i trafne odpowiedzi, a mnie się zdawało, że świetnie prowadzę grę. Wymusiła ode mnie zaproszenie na kolację dla całego towarzystwa.

— Niech pan wyznaczy dzień — powiedziała.

— Ten, który pani wskaże, będzie i moim.

— A więc jutro.

— Przepraszam, zapomniałem o spotkaniu wyznaczonym na jutro.

— Pewnej pięknej i obcej pani, niewątpliwie.

Tą piękną i obcą panią był stary markiz z Wenecji, który się ze mną umówił i z którym miałem parę spraw do załatwienia. Zdawało mi się, że na twarzyczce Charpillon dostrzegam coś w rodzaju grymasu, wywołanego zazdrością, zacząłem więc nalegać, aby wyznaczyła jakiś inny dzień. Ale odwróciła się ode mnie jakby nadąsana i nawiązała rozmowę z jednym z owych niebieskich ptaków. Później nabrałem podejrzenia, że radziła się go co do dnia; faktem jest, że zaprosiła się z całym towarzystwem do mnie na pojutrze. Do domu wróciłem bardzo późno, mocno z siebie niezadowolony i zakochany jak głupiec.

Trzeciego dnia spodziewałem się ich dopiero wieczorem, aż tu rano zbudzono mnie o ósmej: była to Charpillon z ciotką.

— Fatyguję pana dużo wcześniej, ale chodzi o to, że mam ci coś ważnego do powiedzenia.

— Pozwolisz pani, że się ubiorę.

— Mogę rozmawiać tutaj nie uchybiając przyzwoitości, bo ciotka jest ze mną — i nagle rozmyśliwszy się: — choć to, co mam panu powiedzieć, powinnam powiedzieć w cztery oczy.

— W takim razie pani ciotka może przejść do sąsiedniego salonu zostawiając drzwi uchylone.

Po wyjściu ciotki piękna Charpillon zaczęła mi opisywać rozpaczliwą sytuację całej swojej rodziny. Myślę, że nikogo nie pominęła, jednak głowę miałem czym innym zajętą, a ona jakby tego nie widziała.

— Będziesz pan naszym dobrym aniołem, jeżeli zdobędziesz dla mojej ciotki sto gwinei. Wtedy nie potrzebujemy się już lękać o przyszłość.

— Jak to?

— Bo zna receptę eliksiru życia, który cuda działa. Przyrzeka oddać panu całą kwotę po sześciu miesiącach i w dodatku połowę zysku.

— Moja droga pani, masz skarb, nie ciotkę, pozwól jednak, że się namyślę nad twoją propozycją, a tymczasem pomówmy o czym innym.

I przyciągnąłem ją do siebie.

Przyłożyła palec do ust i główką wskazała na drzwi, jakby chciała powiedzieć: „Bądź pan rozsądny, nie jesteśmy sami". A gdy nie zważając na to napomnienie wykonałem parę ruchów odpowiadających moim dalszym celom, odepchnęła mnie gwałtownie i uciekła do sąsiedniego pokoju zatrzaskując drzwi za sobą. Dość zły ubrałem się pospiesznie, postanowiwszy, rad nierad, od razu ponowić atak, gdy powiedziano mi, że Charpillon odjechała przyrzekając wrócić wieczorem.

— O, do diabła! — rzekłem sobie — ostrożnie, to mi pachnie jakimś łajdactwem. Potrzebują sto gwinei. Ugodźmy się na tę kwotę i nie wdawajmy się w żadne dalsze historie.

Goście zjechali o zmroku. Czekając na podanie kolacji Charpillon zaproponowała partię wista.

— Nie jesteś pani ciekawa mojej odpowiedzi na twoją ranną propozycję? Proszę, pójdź za mną, a dowiesz się.

Przeszliśmy dwa pokoje i wreszcie wskazałem jej miejsce na kanapie stojącej w pokoju w głębi domu.

— Sto gwinei jest w tej sakiewce.

— I pan je oddasz mojej ciotce?

— Oddałbym bardzo chętnie, ale... — i rzuciłem jej płomienne spojrzenie, które doskonale zrozumiała.

— Dziś to niemożliwe, wszyscy tutaj pomyślą, że frymarczę moim honorem.

— Przecież wręczę pieniądze pani ciotce!

I powtórzyłem poranny manewr, ale wydała się tym oburzona i zaczęła krzyczeć, że za nic w świecie nie zgodzi się na to, co mogę uzyskać dopiero z czasem i w wyniku jej miłości. Byłem wściekły i dałem spokój.

Po kolacji chcąc się rozerwać pojechałem odwiedzić moją córkę w pensjonacie. Jej widok w otoczeniu młodych towarzyszek podziałał kojąco na moje podniecone zmysły. W ciągu tych trzech tygodni nie było dnia, w którym nie widziałbym córki. Przywoziłem jej drażetki, cukry i ciasta, które zjadaliśmy razem. Parę razy prosiłem przełożoną, abym mógł pójść na przechadzkę z tą dzieciarnią. Czyż nie był to osobliwy widok: stary, drapieżny Casanovą wśród stada turkawek? Zdecydowanie zaczynałem już zapominać o Charpillon, a moje czułe serce ciągnęło mnie ku jednej z koleżanek Zofii. Miała czternaście lat najwyżej i przypominała aniołka. Tak sprawy stały, kiedy na moje nieszczęście ujrzałem pewnego ranka wchodzącą do mego pokoju ciotkę tamtej świętoszki. Jęła opowiadać, jak to cała rodzina dziwi się memu tak nagłemu zniknięciu. Po kilku patetycznych zdaniach opisujących ból, jakim była dla nich utrata mojego miłego towarzystwa, przeszła do istotnego celu wizyty, do stu gwinei na fabrykację eliksiru życia.

— Miejże pani żal do siostrzenicy, jeżelim zapomniał o mojej obiecance, bo ona nie dotrzymała swojej. Odmówiła mi najniewinniejszych karesów, na które nawet westalka byłaby się zgodziła, a pani siostrzenica westalką nie jest, jak to pani dobrze wiadomo.

— To jeszcze dziecko, ma zielono w głowie, ale serce wspaniałe.

— Trudno mi w to uwierzyć.

— Mylisz się pan. Ona pana kocha, sama mi o tym powiedziała, ale zna ciebie i boi się, czy twoje uczucie to nie kaprys.

— Dasz mi pani przekonać się o prawdzie twoich słów?

— Oczywiście, i mimo że moja siostrzenica teraz jest trochę cierpiąca, zaprowadzę cię do niej i zobaczysz, że wyjdziesz całkiem usatysfakcjonowany.

Te ostatnie słowa rozbudziły we mnie namiętność.

— Chodźmy zaraz — ciągnęła rajfurka — zastaniesz ją pan w łóżku. Wyprzedzę cię tylko o parę kroków.

Było to tak przejrzyste, że wydawało mi się, iż jestem u celu mych pragnień. Szybko wciągnąłem frak i jednym skokiem znalazłem się pod drzwiami Charpillon. Ciotka właśnie weszła.

— Moja siostrzenica — powiedziała mi tajemniczo — zaraz będzie się kąpała. Proszę zaczekać pół godziny.

— A niechże panią licho! Znowu zwłoka! Kłamczuch z ciebie, moja pani!

— Skoro pan tak uważasz, zaprowadzę cię zaraz do pokoju siostrzenicy. Sama ci powie, czego chce.

— Do pokoju, w którym się kąpie? — zapytałem mocno podniecony, — Nie oszukujesz mnie czasem?

— Nie, ani trochę, pójdź pan za mną.

Poszedłem za nią po schodach. Kiedy stanęliśmy przed małymi drzwiczkami, otworzyła je raptownie i wepchnąwszy mnie za nie, zatrzasnęła natychmiast. Charpillon, odwrócona, stała naga w wannie. Usłyszawszy trzask zamykanych drzwi pomyślała, że to ciotka weszła, i poprosiła o ręcznik. Nie zwlekając ani chwili podszedłem bliżej: poznała mnie, pisnęła i ukryła twarz w rękach.

— Nie krzycz, pani, na nic się to nie zda.

— Błagam, odejdź.

— Czemuś taka wzruszona? Czyżbyś sądziła, że mógłbym brać cię gwałtem?

— Ciotka drogo zapłaci mi za ten podstęp.

— Pani ciotka jest kobietą godną szacunku i dobrze jej życzę.

— Nie myślałam, abyś był pan zdolny do takiego czynu.

— Jakiego czynu?... Widzisz przecie, że trzymam się z dala od ciebie, i przysięgam, iż nie podejdę, póki sama tego nie zażądasz. Proszę zaś tylko o jedno: wróć do pozycji, w jakiej stałaś przed chwilą.

Załamała ręce, uroniła albo o mało co nie uroniła kilku łez i zdecydowała się wreszcie uczynić to, o com prosił. Muszę nawet oddać jej tę sprawiedliwość, że pozwoliła się widzieć w postawie znacznie bardziej uwodzicielskiej niż ta, w której stała przed chwilą. Nie mogłem zapanować nad sobą i poskoczyłem ku niej, ale odepchnęła mnie brutalnie. W tej chwili weszła ciotka: skorzystałem z okazji, aby się wycofać, rozwścieczony. Ciotka wyszła za mną na schody i spojrzała na mnie z miną, której chciała nadać figlarny wyraz.

— No jak, jesteś pan zadowolony?

— Bardzo zadowolony, żem nareszcie poznał panią i jej siostrzenicę.

I jednocześnie cisnąłem jej w twarz banknot stu gwinejowy. Sądziłem, że rajfurka słusznie zarobiła te pieniądze.

Czytelnik łatwo pojmie, że przysiągłem sobie, iż moja noga nie postanie u tych nędznych bab. Nie chciałem już o niczym myśleć i postanowiłem zagłuszyć pożądanie chodzeniem do teatru i do tawern. Aż tu niespodziewanie nazajutrz nos w nos zetknąłem się z Charpillon wchodzącą do Vauxhall. Zawróciłem na pięcie, ażeby odejść, ale chwyciła mnie za ramię i zaczęła wytykać wczorajsze postępowanie. Oburzyła mnie owa czelność, lecz ona z niezmąconym spokojem i bardzo uprzejmie zaproponowała, abyśmy razem napili się herbaty w pawilonie. Odparłem, że miałbym apetyt na coś więcej, i wtedy natychmiast wprosiła się na kolację do mnie. Zbaraniałem. Kiedy siedzieliśmy przy stole, już niebawem mogłoby się wydać, że jesteśmy najlepszymi przyjaciółmi. Jej piersiątka, które mogłem widzieć, prężyły się pod moim spojrzeniem niby dwie rubinowe strzały. Zaproponowałem przechadzkę po grabowej alei, pod warunkiem, że nie potraktuje mnie tak, jak potraktowała lorda Pembroke'a.

— Drogi przyjacielu, chcę do ciebie należeć całkowicie, ale pod pewnym warunkiem.

— Jakim to? — zapytałem niecierpliwie.

— Że będziesz do mnie przyjeżdżał codziennie i wszędzie mi towarzyszył.

— Chętnie, ale chodźmy przejść się w alejkę.

— Nie.

— Dobrze, nie mówmy już więcej o tym.

I wróciłem do domu jeszcze bardziej wściekły.

Zmęczył mnie ów bezustanny kołowrotek i niewątpliwie zerwałbym z tą dziewczyną, aż tu niespodziewanie zameldowano mi kawalera Goudara. Z miejsca zaczęliśmy mówić o Charpillon i wcale nie ukrywałem się przed nim z zamiarem zerwania tej znajomości.

— Bardzo rozsądnie pan uczynisz. Ta mała jest niezwykle przebiegła, a pan masz czułe serce, toteż zakochałeś się jak głupiec. Jeszcze trochę i obrałaby cię ze wszystkiego.

— Uważasz mnie za wcielenie naiwności?

— Myślę, że jesteś takim samym mężczyzną jak wszyscy: im większe przeszkody, tym większa namiętność. Pomówmy szczerze: unikanie istoty kochanej to nie najlepszy sposób zapomnienia. Skąd pan wiesz, czy jeszcze dziś wypadek nie postawi Charpillon na twojej drodze?

— Do czego pan zmierzasz?

— Do tego, by tę dziewczynę pchnąć ci w ramiona. Nie sądzę, aby pana kochała, ale jesteś bogaty, gdy ona biedna. Nie wiem, czemu nie miałbyś jej kupić, w ten sposób zresztą szybko by ci się przejadła.

— Istotnie sposób łatwy i posłużyłbym się nim, gdybym nie zgadywał jej zamiarów.

— Czy są takie, czy inne, zawsze zdołasz je pan unieszkodliwić mocą jakiejś umowy. Tylko strzeż się płacić z góry. Jak pan widzisz, wiem wszystko.

— Nie rozumiem, co mógłbyś pan wiedzieć.

— Już kosztowała cię sto gwinei, a nawet żeś jej nie pocałował. Sama się tym przechwala, że cię zwiodła.

— Kłamie, te pieniądze dałem jej ciotce...

— Tak, na eliksir życia. Byłbyś tak szczodry dla wdzięków ciotki?

— Dosyć o tym. Co cię do mnie sprowadza?

— Przyjaźń dla twojej osoby.

— To pułapka. Jesteś pan w zmowie z tą łajdaczką.

— Wysłuchaj mnie tylko cierpliwie i przekonasz się o swej pomyłce. Mniej więcej rok temu spotkałem w Vauxhall pana de Morosini mocno zajętego przyglądaniem się młodym damom, które spacerowały tam jak zwykle. Pozwoliłem sobie podejść do niego. „Panie ambasadorze — rzekłem — wszystkie te panie są do twojej dyspozycji i podejmę się zapoznać cię z każdą, której rzucisz chusteczkę." „Z tą oto" — odparł i wskazał jedną, której zupełnie nie znałem. Wcale nie przeszkodziło mi to podejść do pięknej pani przechadzającej się w towarzystwie starszej niewiasty. W imieniu ambasadora zaproponowałem znajomość, na którą natychmiast przystano, tak że mogłem zaraz podać mu adres owej pani. Akurat deptał mu po piętach inny łapidamek, którego zapytałem, czy nie zna panny Charpillon. „Byłabyż to panna Charpillon?" „We własnej osobie." Po drodze ambasador wtajemniczył mnie w swoje zamiary względem tej dziewczyny: urządzi jej apartament, w którym jednak nie wolno jej będzie nikogo przyjmować, dostanie pięćdziesiąt gwinei miesięcznie i kolację, ilekroć zapragnie on u niej zostać na noc. Ten układ obie strony zawarły jak najformalniej, a mnie matka Charpillon obiecała w postaci porękawicznego, że spędzę z jej córką jedną noc, gdy pan Morosini od niej odejdzie.

Na poparcie swojej relacji Goudar wyciągnął z kieszeni oryginał umowy, w którym wszystko zgadzało się z tym, co powiedział. Za czym podjął:

— Po kilku miesiącach ambasador wyjechał z Londynu. Charpillon, już wolna, znalazła sobie innych kochanków, że wymienię tylko trzech, a byli nimi: lord Baltimore, lord Grosvenor i poseł portugalski. Rozumie pan, że upomniałem się o należne faktorne, ale córka, matka i ciotka śmiały mi się w nos. I tak to zostało do dziś, lecz cierpliwości! Niedługi już czas, kiedy ja się będę śmiał. Nie mogę kazać uwięzić córki, bo jest niepełnoletnia, ale matka mi za nią zapłaci. Oto czemuś mnie pan spotkał w ich domu.

— Dziękuję za konfidencję i aby ci dać dowód, że potrafię ją ocenić, powiedz, proszę, pani Augspurghor, że stawiam jej sto funtów do dyspozycji, jeśli zgodzi się przysłać mi córkę na noc.

— Mówisz pan to poważnie?

— Jak najpoważniej, ale grosza nie płacę z góry.

— Dobrze, zajmę się tym.

Zatrzymałem nicponia na obiedzie. Był chodzącą kroniką wszystkich miłostek.

Nazajutrz rankiem przybyła do mnie Charpillon w towarzystwie niejakiej panny Laurence, którą mi zaprezentowała w charakterze swojej serdecznej przyjaciółki.

— Przyjeżdżam — powiedziała — aby prosić pana o pewne wyjaśnienie. Czy to prawda, że zaofiarowałeś matce za pośrednictwem pana de Goudara sto gwinei, jeżeli...

— Najprawdziwsza z prawd. Czy owa suma nie wydaje ci się, pani, wystarczająca?

— Zaprzestań, proszę, niewłaściwych żartów. Sądzisz więc, że masz prawo mnie znieważać?

— Przyznam się do winy, jeśli ci na tym zależy. Powiedz jednak, do kogo, u licha, miałem się zwrócić. Zwróciłem się do jednego ze świętych, skoro Pan Bóg był głuchy. Wiesz przecież, że nie mogłem ani rusz dojść do porozumienia z tobą.

— Już panu oznajmiłam, że nic u mnie nie wskórasz ani siłą, ani złotem, lecz jedynie prawdziwym uczuciem, okazywaniem mi względów i czułością. Zarzucasz mi złamanie słowa, a któż nie dotrzymał swojego? Czyś nie próbował zdobyć mnie podstępem, czyś nie odważył się skorzystać z usług łajdaka, aby tylko zaspokoić brutalne pożądanie?

— Goudar łajdakiem! Najlepszy twój, pani, przyjaciel! Zapomniałaś więc, że to on naraził ci Morosiniego i że cię kocha? Dowód w owym warunku, który sobie zastrzegł... Jesteś pani jego dłużniczką: wywiąż się z długu, a potem zwij go łajdakiem, jeśli ci się podoba. Nawet te łzy nie dodadzą ci łagodności serca, której nie posiadasz.

— Te łzy są czyste, Bóg mi świadkiem. Niewdzięczniku, wiedz, że cię kocham, bo jakaż kobieta zniosłaby podobne traktowanie!

— Jeśli mnie kochasz, czemu nie dasz mi lepszego dowodu?

— Traktowałeś mnie jak dziewkę. Targowałeś mnie u niecnego rajfura!

— Wolałabyś, pani, bym zadał sobie trud napisania do ciebie, prawda?

— To, czego chciałam, to miłości albo jej złudy. Cóż mi po twoim złocie! Czy ci o nim kiedyś wspomniałam? Pragnęłam tylko, byś mnie odwiedzał, byś mi towarzyszył na przechadzce i do teatru. Byłabym taka szczęśliwa, gdybym mogła dać ci wszystko jedynie za twoją miłość! Jak człowiek tak godny szacunku może pragnąć kobiety zdobytej targiem? Znienawidziłabym pana za ten postępek, gdybym tylko mogła cię nienawidzić...

Byłem zdumiony.

— Wybacz mi, wybacz! Zbłądziłem i za każdą cenę pozwól mi otrzeć twoje łzy.

Nie wiem nawet, jaki to gorący patos tchnąłem w to banalne zdanie, ale Charpillom, najwidoczniej wzruszona, odparła:

— Przychodź pan codziennie, o każdej godzinie, by mi wyznawać swoją miłość, ale nie waż tak lekce owej rekompensaty, którą chcę ci dać z nieprzymuszonej woli.

Wpadłem w jej sieci. Przysiągłem wszystko, czego chciała. Nigdy jeszcze nie pojąłem tak dobrze prawdy powiedzenia: Amore et sapere vix deo conceditur — nawet Bóg nie potrafi kochać i być mądrym. Owa scena pozwoliła mi również zauważyć, ile kobiety zyskują, gdy osobiście mogą powiedzieć to, co bardzo często pragną nam napisać. Pozostałbym nieczuły i obojętny nawet na najbardziej wzruszający list, ale te wszystkie oświadczenia Charpillon przyprawione łzami i mimiką ugodziły mnie prosto w serce. Od pierwszej wizyty, kiedy to zachowałem się z całym respektem, zdawało mi się, że krok po kroku zmierzam do zwycięstwa, gdy tymczasem wystawiałem się tylko na śmiech i drwiny z mojej porażki. Niestety!

Quel che l'uom vede amor gli fa invisibile E l'invislbile ja veder amore

(Miłość czyni nas ślepymi na to, co widoczne, i ukazuje to, czego byśmy nie potrafili dojrzeć.)

W tej nowej sytuacji było rzeczą oczywistą, że po dwóch tygodniach wydałem na prezenty, spacery, teatr ponad czterysta gwinei, a cóż tu mówić o straconym czasie i całej frazeologii pompatycznej, sentymentalnej i romantycznej, którą puściłem w ruch. Wreszcie następnego dnia zdecydowałem się zapytać Charpillon w obecności matki, czy zamierza spędzić noc u siebie, czy u mnie.

— Zobaczymy po kolacji — rzekła matka. „Świetnie — pomyślałem sobie — moja kolacja byłaby

wystawniejsza, dużo lepsza i kosztowałaby mnie znacznie drożej." Przy końcu posiłku matka Charpillon wzięła mnie na bok i oznajmiła z tajemniczą miną.

— Wyjdź pan razem ze wszystkimi i dla niepoznaki wróć po kwadransie.

Ujęła mnie ta dyskrecja i usłuchałem polecenia.

Kiedym wrócił, od razu wpadło mi w oko nowe łóżko wniesione do pokoju sąsiadującego z sypialnią Charpillon. „No — powiedziałem sobie — nareszcie dobijam do celu." Niestety, jedno zdanie matki powinno było otworzyć mi oczy.

— Zechce pan zapłacić — powiedziała ta bezczelna baba — sto gwinei.

— Fi donc! — wykrzyknęła Charpillon.

Gdyśmy zostali już sami i zamknięci w pokoju, zbliżyłem się pijany żądzą do mojej ślicznotki. Broniła się jednak łagodnie i prosiła, abym się pierwszy położył do jej łóżka. W mgnieniu oka znalazłem się w nim płonąc z niecierpliwości i pożądania. Przyglądałem się nocnej toalecie Charpillon i sekundy wydawały mi się godzinami. Myślałem, że lada moment wybuchnę gniewem na tę powolność jej ruchów. Wreszcie została już tylko w koszulce. Światło zgasło... i nikt nie wśliznął się do łóżka. W głębokim mroku przywoływałem ją najsłodszymi słowami: żadnej odpowiedzi. Skarżyłem się jednocześnie na te ciemności, co mi odbiorą połowę szczęścia.

— Zwykłam sypiać po ciemku, mój panie.

Panie! „Oto słowo — myślałem — od którego znowu zawiało jej pruderią."

Wreszcie podchodzi, wskakuje do łóżka. Biorę ją w ramiona i usiłuję dokonać rzeczy najważniejszej, ale to niemożliwe: od stóp do głów opancerzona jest peniuarem, którego w żaden sposób nie mogę rozchylić. Błagam ją, proszę, aby się ulitowała nade mną, ale jakby miała usta zasznurowane. W podobnej sytuacji miłość szybko przechodzi we wściekłość. Wpadam na tę nędzną kreaturę, złorzeczę jej: trzęsę nią niby tłumokiem, zrywam peniuar i drę go przy tym na strzępy — daremnie. Charpillon krzyżuje nogi i broni się z całej siły. Po godzinie, wyczerpany i zmęczony, daję za wygraną i jak Otello gotów jestem udusić nieszczęsną w łóżku, lecz całkiem dla innych powodów.

Cóż za okropna noc! Słodkie słówka, błagania, gniew, perswazje, prośby, łzy, groźby, wymysły — nic nie zdołało jej wzruszyć. W końcu ubrałem się byle jak: głowa mi płonęła, nie wiedziałem, co się ze mną dzieje, przewracałem meble. Jakaś służąca zbudziła się i przyszła otworzyć zaryglowane drzwi, kiedy szykowałem się je wyważyć. Bez kapelusza i krawata wybiegłem na ulicę i wpadłem na pachołka miejskiego. Chwycił mnie za kołnierz, ja zaś podstawiłem mu nogę i obaliłem na ziemię, by się trochę odprężyć po tamtych daremnych trudach. O czwartej ległem u siebie w łóżku i febra zaczęła mną trząść. Przeszło mi to dopiero po czterech dniach.

Ta smutna przygoda miłosna dała mi dość czasu do rozważań, toteż czułem — albo mniemałem — że jestem całkowicie wyleczony z owej niecnej namiętności. Poleciłem też mojemu Murzynowi, aby przez czas tego przymusowego lenistwa odkładał na bok wszystkie listy: nie chciałem o niczym wiedzieć, póki całkiem nie wydobrzeję. Czwartego dnia kazałem podać sobie pocztę. Znalazłem w niej, jak się tego spodziewałem, listy od Charpillon: jeden od niej i dwa od matki. Ta zawiadamiała mnie o stanie zdrowia córki i wyliczała wszystkie siniaki, którymi — jak mówiła — w ataku szału poznaczyłem ciało „nieszczęsnej ofiary". List kończył się miłosiernym zawiadomieniem, że zaskarży mnie do sądu.

Charpillon w swoim liściku przyznawała się do win i wymieniała moje z zaskakującym umiarkowaniem. Zakończyła prośbą, aby mnie mogła odwiedzić w tajemnicy, bo chciałaby mi rzec coś bardzo ważnego.

W tej to chwili Yarbe wręczył mi bilecik od kawalera Goudara, który przed drzwiami czekał na odpowiedź. Kazałem go wprowadzić. Drobiazgowo zdał mi sprawę z mojej nocnej przygody, a że nie pominął żadnego szczegółu, nawet tego z podartą koszulą oraz innych, nawet komicznych wysiłków i prób, powiedziałem mu:

— Któż, u licha, tak dokładnie cię poinformował, mój panie?

— Matka.

— I pewnie pokazała ci też ślady mojej wściekłości na ciele córki?

— Widziałem je i dotykałem.

— A więc miałeś pan więcej szczęścia ode mnie. Ale powiedzże mi, czemu to pani Augspurghor bardziej niż jej córka gniewa się na mnie?

— Zabawne pytanie! Odmówiłeś jej stu obiecanych gwinei.

— Chyba pan nie wątpi, że dałbym je chętnie, gdyby jej córka była rozsądniejszą?

— To nie ja wątpię, jeno ona. A poza tym lęka się, abyś nie zostawił jej córki na lodzie, kiedy się już nią nacieszysz.

— Bardzo prawdopodobne, jednak nie należę do tych, co porzucają bez odszkodowania. Ale jeżeli stanie się to teraz, to przyznaj pan, że owe panie nie mogą rościć sobie żadnych pretensji.

— Czy to pańskie ostatnie słowo?

— Tak, ostatnie.

— Doskonale. Pozwól mi pan jednak wrócić za godzinę. Chciałbym ci zrobić prezent, z którego niezawodnie się ucieszysz.

A może przyprowadzi mi Charpillon skruszoną i uległą? Łudziłem się tą myślą, gdy odszedł.

Wrócił punktualnie, jak przyrzekł, prowadząc za sobą posłańca dźwigającego fotel owinięty dywanem...

— Więc to jest ten pański prezent?

— Tak, a w zamian proszę o sto funtów, których bardzo potrzebuję.

— Wolne żarty, mój panie.

— Kiedy obejrzysz ten mebel, a zwłaszcza gdy z niego skorzystasz, uznasz moją prośbę za nader skromną. Ów fotel ma pięć sprężyn, które od razu idą w ruch, gdy kto na nim siądzie. Dwie łapią za ręce, dwie za nogi, a ta piąta unosi siedzenie tak wysoko, jak ci to odpowiada.

Z tymi słowami usiadł na fotelu i wszystko odbyło się, jak mówił.

— Chętnie zatrzymam fotel na jeden dzień, ale go nie kupię — rzekłem mu.

Nie byłem zbyt cnotliwy, ale ów fotel napawał mnie obrzydzeniem. Poza tym, gdybym z niego skorzystał, mógłbym narazić się na stryczek... Pokazałem Goudarowi list Charpillon i wyjaśniłem, że zatrzymuję fotel jedynie po to, aby ją przekonać, że jest całkowicie w mojej mocy.

— Mój panie — odparł — będziesz miał tę dziewczynę, kiedy zechcesz. Z czego miałaby żyć, jeśli nie z prostytucji?

Tyle dowiedziałem się od Goudara, który poza tym poznał mnie z paroma innymi słynnymi pięknościami Londynu. Pewnego dnia, kiedy razem popijaliśmy porter, prawdziwy nektar, tysiąc razy lepszy od wina, zobaczyłem -wchodzącą do kawiarni czarującą osóbkę, młodą i ładną szesnastoletnią madonnę. Goudar powiedział:

— To Irlandka i moja metresa. Mam nadzieję, że pan ją uszanujesz.

Odparłem temu staremu łajdakowi, że własność przyjaciela jest mi święta, a jednocześnie przysiągłem sobie zrobić wszystko, aby z nim tę własność bodaj przez tydzień podzielić. Okazja nadarzyła się szybko. W jakichś szachrajstwach, o których nigdy nic bliższego nie dowiedziałem się, Goudar musiał wyjechać z Londynu. Znałem adres Sary (bo takie imię nosiła Irlandka) i wybrałem się do niej któregoś wieczoru. Zastałem ją szydełkującą samotnie przy oknie.

— Pani, przychodzę zaproponować ci swoje ramię, byśmy mogli przejść się po Vauxhall.

— Pan Goudar zabronił mi wychodzić.

— Wychodzić samotnie, zgoda. Ale nie zechcesz pani urazić odmową najlepszego z jego przyjaciół.

— Dałam słowo i dotrzymam obietnicy.

— A nie zabronił przyjmować mnie?

— Nie wiem na pewno, w każdym bądź razie widzisz pan, że nie proszę, abyś opuścił mój dom.

— Saro, twoja uroda wywarła na mnie szalone wrażenie. Od dnia, kiedym cię ujrzał, nie znam spokoju...

— Nie powinnam tego słuchać. Proszę, wyjdź pan! — zganiła mnie ostro, ale oto, jakem jej odpowiedział:

— Wyjść, Saro! Chciałabyś, abym odszedł unosząc złe słowo zamiast pożegnania! Czyś zastanowiła się, jakie nieszczęście mogłoby z tego wyniknąć? A więc nie wiesz, do czego mogłaby mnie przywieść tak szalona miłość!

Przypadłem do jej kolan, objąłem ją za nogi i zacząłem je całować. Oczywiście grałem komedię, ale bardzo naturalnie i z wielkim uczuciem, bo głupia wstrzemięźliwość Charpillon rozpaliła mi zmysły. Spostrzegłem, że Sara boi się. Wówczas zapewniłem, że nie potrzebuje lękać się o siebie, bo jeżeli czyjaś krew się poleje, to tylko moja. Przy tych słowach spojrzała na mnie z zaciekawieniem. Zdjąłem z ręki brylantowy pierścień i wsunąłem jej na palec przyciskając jednocześnie do ust tę piękną rączkę. Zdawało mi się też, że ciekawym okiem spoglądała na złoty łańcuszek na mojej szyi. Zdjąłem go więc i dołączyłem do tego, który sama nosiła. Czując się teraz na pewnym gruncie, skorzystałem z okazji i przycisnąłem usta do jej ust z zapałem, jaki mi dało dziesięć dni abstynencji. Sara była podniecona. Szybki oddech unosił jej piersi, rumieniec zabarwił policzki: wziąłem ją na kolana.

— Saro, kochasz więc Goudara, starego rozpustnika i nędznego łotra?

— Ja bym go kochała? Czy ci to powiedziałam?

— Więc źle cię zrozumiałem?

— Nie, ja go nie kocham, ja się go boję i poza tym nie chcę z nim zrywać, bo na pewno się ze mną ożeni.

— A czy nie można poślubić jednego mężczyzny i kochać drugiego?

— Zaczynam w to wierzyć.

— Mogłabyś więc chyba być żoną Goudara, a jednocześnie uszczęśliwić kochanka?

— Byłoby to możliwe, gdyby kochanek był dyskretny.

— Uwielbiam tajemną miłość, bo najwspanialszymi rozkoszami miłości są te, które otacza milczenie.

To mówiąc zaniosłem ją na łóżko. Już u celu, a może gdy byliśmy nawet bardziej zaawansowani, raptownie przerwał nam niepożądany dzwonek. Sara pobladła, poznała Goudara i chciała krzyczeć. Pocałunkiem zamknąłem jej usta. Nadstawiliśmy uszu i słyszałem Goudara monologującego: „Zabroniłem temu głuptasowi wytykać nos z domu... Sara, gdzie jesteś!? Otwórz, koteczku, to ja, Goudar. Co, u diabła, wyszła naprawdę!" Dzyń, dzyń — szalał dzwonek. Sara dygotała na całym ciele, ale już się nie ruszyła, we mnie zaś prawdziwy lew wstąpił i każde nowe pociągnięcie dzwonka niby fanfara ogłaszało jedno z moich zwycięstw. Im zapamiętalej Goudar zań szarpał, tym goręcej zabierałem się do dzieła. W końcu zmęczył się: dzyń, dzyń złagodniało, odzywało się coraz rzadziej, aż wreszcie ucichło.

Pierwsze słowa Sary były:

— Jestem zgubiona, uciekaj pan!

— Ależ nie, moja ślicznotko: Goudar jest zazdrosny. Założę się, że nim pobiegnie szukać cię u ciotki, zaczai się na schodach, potem przy drzwiach i wreszcie na ulicy. Z dobrą godzinę będzie warował pod oknami. Gdybym teraz wyszedł, wszystko by się wydało.— Racja, ale za godzinę już zmrok zapadnie.

— Jeszcze jeden argument za tym, że wówczas łatwiej się wyśliznę.

— Lecz co mu powiem?

— Naprawdę zależy ci na tym, aby wyjść za niego? Jeżeli tak, powiedz mu całkiem naturalnie, że wzięła cię chętka obejrzeć poliszynela w Saint James Park, który co wieczora zabawia dzieciarnię. Najniewinniejsza rzecz w świecie. Ale jeżeli nie chcesz być panią Goudar, oświadcz po prostu, że przyprawiłem mu rogi i biorę cię pod swoją opiekę. Zaręczam, że nie zrobi ci nic złego. Adieu, piękna Saro, pamiętaj o mnie przy najbliższym wyjeździe Goudara.

Sarę, taką wówczas naiwną, odnajdziemy jeszcze za cztery, pięć lat w całym przepychu w Neapolu, Florencji i Wenecji jako małżonkę Goudara. I również w Paryżu, gdzie Goudar wprowadzi ją na dwór Ludwika XIV i uplanuje intrygę zmierzającą do tego, by zajęła tron pani Dubarry. Na jego nieszczęście nakaz aresztowania zniweczy ten wspaniały plan: biedak będzie mógł do woli rozmyślać w ciemnicach Bastylii, jak to czasem trudno mężowi skłonić króla do przyprawienia mu rogów.

Powracam do Charpillon, która pewnego pięknego ranka zjawiła się u mnie, gdym pił czekoladę. Bez słowa nalała sobie filiżankę, opróżniła ją duszkiem i otarłszy usta moją serwetką, chciała mnie pocałować. Obojętnie odwróciłem głowę, ale się tym wcale nie przejęła.

— Rozumiem, mój panie, że ci się już nie podobam: muszę brzydko wyglądać z tymi siniakami, po których twarz mi spuchła, a których ty jesteś autorem.

— Pani kłamie, to nie ja się tak z tobą obszedłem.

— A więc te ślady tygrysich pazurów, pokrywające moje ciało, nie byłyby twoim dziełem? Spójrz, proszę!

I bez żenady obnażyła uda, brzuch itd. Zdumiała mnie jej czelność. Niestety, byłem słaby! Czemu nie miałem serca wyrzucić jej za drzwi? Choć wyglądała najbardziej uwodzicielsko, z początku starczyło mi sił do panowania nad sobą i okazania jej pogardy. Ale błagania, łzy, pocałunki, czułe wymówki wzruszyły mnie niebawem. Toteż kiedy powiedziała, że chce mi się oddać całkowicie, zgodziłem się pod jednym warunkiem: że targu dobijemy w obecności jej matki. Było to ostatnie głupstwo, które przeznaczone mi było uczynić i które podyktowała mi moja miłość własna. Charpillon zdawała się dziwić tej zwłoce, ale nie upierała się przy natychmiastowej koniunkcji. I oto z własnej winy znów wpadłszy w jej sidła, szukałem umeblowanego apartamentu dla tej mojej królowej. Jej matka zobaczyła się ze mną, podpisała wszystkie warunki i wyłudziła sto gwinei w postaci zadatku na układ. Prócz tego wyłożyłem dziesięć gwinei na komorne za cały miesiąc i wieczorem poszedłem po Charpillon. Kazałem jej zapakować manatki i pójść za mną. Usłuchała i znaleźliśmy się pod naszym wspólnym dachem.

NOWE AWANTURY Z CHARPILLON — OBIAD U MALINGHAMA — WIZYTA W NEWGATE — PAPUGA

Nasz pierwszy dzionek upłynął bardzo mile. Charpillon była szaleńczo wesoła. Zjedliśmy sutą kolację i poszliśmy do łóżka. Skradłem jej kilka całusów, pozwoliła mi całować piersi, dotknąć najbardziej tajemnych zakątków ciała, ale w ostatniej chwili znów stawiła opór. Spróbowałem się dąsać i wtedy przytoczyła błahe usprawiedliwienie. Odparłem na to, że teraz za późno na te obiekcje, i usiłowałem przemocą dostać się do sanktuarium miłości, ale tak mocno zacisnęła uda, że musiałem przybrać pozycję rzeźnika ćwiartującego cielę. Wyczerpały ją te wysiłki i już sądziłem, że ta dziwaczna walka lada chwila ustanie, kiedy zmieniwszy metodę i nadawszy oczom namiętny wyraz, nędznica przytuliła mnie do piersi. Wyperswadowała mi, że gotowa ustąpić z własnej woli, poniechałem więc siły. Pieściłem ją czule i pokrywałem pocałunkami. Ona zaś zarzuciła mi ramiona na szyję i tak mocno ścisnęła za gardło, że musiałem błagać łaski. Jeszcze kilka sekund i byłaby mnie udusiła.

— Podła kreatura!

— Zwariowałeś pan?

— Nie widzisz, że ledwoś mnie nie udusiła? Zsiniałem cały.

— Jeżeli nie podobają ci się moje pieszczoty, możesz z nich zrezygnować.

— Bądź pewna, że już dłużej nie będziesz robić ze mnie durnia.

— Co za dziwny z ciebie człowiek! Albo skarżysz się na mój chłód, albo narzekasz na zbytek namiętności.

— Dziękuję za taką namiętność: zgniotłaś mi tchawicę. Chcesz pani być moją, czy nie chcesz?

— Z całego serca chcę być twoją.

— A więc stawiam warunek, abyś mnie nie brała za szyję.

— Trzeba przyznać, że dziwaczny z ciebie kochanek, mój panie. Chodź bliżej, tylko nie bądź brutalny.

W odpowiedzi na moje ponowne czułości nie skąpiła mi pieszczot. Wreszcie kiedy zdawało mi się, że jestem już bliski triumfu, zadała mi taki ból we wrażliwe miejsce, że sądząc się okaleczonym — z krzykiem wyskoczyłem z łóżka.

— Zasłużyłaś sobie na tęgie baty!

— Jesteś bezczelny łobuz! — Znowu zaczynasz!

Wykrzywiła się pogardliwie. Istotnie byłem godzien pogardy i powinienem był zabić tę kreaturę. Och, czytelniku, pewnie śmiejesz się ze mnie. Pozwól jednak, że cię zapytam: czy byłeś kiedy zakochany? Czy nigdy nie pragnąłeś bez pamięci jakiejś kobiety? A więc na moim miejscu uczyniłbyś to, co ja: znowu wróciłem do łóżka i błagałem przebaczenia. Krótko mówiąc dopięła tego, żem usnął na jej piersi: ja — wyczerpany, ona — nie tknięta. Ocknąłem się o świcie, kiedy jeszcze spała. Zapragnąłem skorzystać z tego, ale raptownie zbudzona zerwała się i w napadzie wściekłości zarzuciła mi to, co nazwała „nadużyciem zaufania". Chciałem ją uspokoić, ale mnie zwymyślała. Przeciwstawiłem jak największą czułość tym obelgom i przybliżyłem usta, by na jej wargach złożyć prawdziwie ojcowski pocałunek, gdy z całej siły zdzieliła mnie w twarz. Tego już było za wiele: zerwałem się i kopnąłem ją w krzyże.

Zerwała się również i wrzeszczeliśmy jedno przez drugie. Cisnąłem jej suknie w twarz, ona we mnie — spodnie. Schwyciłem tamburek ze stołu i broniąc się użyłem go za pocisk. Trafiłem w Charpillon, która na całe gardło zaczęła krzyczeć, że złamałem jej nos. Trzeba przyznać, iż krew się lała. Podałem jej więc szklankę wody, lecz gwałtownym ruchem łokcia wylała mi całą zawartość na koszulę. W tej samej chwili zjawił się właściciel domu. Zaczął mnie strofować po angielsku. Nie słuchając, co mówi, odpowiedziałem po włosku, a zatem zrozumiał mnie nie lepiej niż ja jego.

Spostrzegłem, że Charpillon opowiada mu wszystko żaląc się na moje traktowanie, a że pogroził mi pięścią, stanąłem w pozycji do walki. Na szczęście zjawili się inni ludzie: mężczyźni i kobiety. Oboje byliśmy wciąż w koszulach, bo w tym nieładzie nie mogliśmy odnaleźć garderoby. Odzyskawszy jaki taki spokój, dokończyliśmy wreszcie toalety i Charpillon ratowała się ucieczką zostawiając mnie wśród tych ludzi tłoczących się w pokoju i na schodach.

Owa przygoda wzburzyła mnie szalenie. Byłem taki wściekły na siebie, że gdybym miał jakąś broń pod ręką, byłbym się zabił. Zamknąłem się w domu na całą dobę i nie przyjmowałem nikogo. Pierwszy dostał się do mnie Goudar.

— Przychodzą z przyjacielską radą.

— Idź pan do diabła!

— Charpillon ma nos spuchnięty jak bania...

— Tym lepiej, szkoda, że jej łba nie rozbiłem.

— Pozwól mi pan powiedzieć: to rzecz poważna i dobrze zrobisz odsyłając jej manatki i łagodząc sprawę.

— O to mi właśnie chodzi!

— Jesteś człowiekiem rozsądnym i te panie są też rozsądne. Zadowolą się odszkodowaniem w wysokości stu gwinei.

— Chciałbym wiedzieć, łaskawco, czy nie zabraknie im czelności, aby i nadal brać ode mnie pieniądze!

— A czemu by nie?

— Więc nie wiesz, co zaszło?

— Wiem wszystko. Wystrychnęła pana na dudka, a tyś ją palnął, ale jesteśmy w kraju, gdzie to nie pobici płacą karę. Poza tym zobowiązałeś się pan wyliczyć matce sto gwinei po nocy spędzonej z córką.

— Drwisz pan czy o drogę pytasz?! Nazwałbyś tę noc miłosną? Zresztą wracaj do pani Augspurghor i powiedz, że jeżeli przyjmie tę kwotę, zobowiązuję się przynieść ją osobiście.

— Kazała mi powiedzieć, że możesz się stawić przed nimi, bo przyjmą cię jak przyjaciela.

— Doskonale, zaraz idę.

Szalałem wprost z gniewu i idąc czułem, że gotówem powtórzyć scenę z nocy, lecz na widok Charpillon złość mnie opuściła. Miała straszliwie opuchniętą twarz. Ze słów matki dowiedziałem się, że od dwudziestu czterech godzin gorączkuje bez przerwy, lecz że jej słodki aniołek (tak nazywała córkę) nie potrafi żywić najmniejszej złości do mnie i ogromnie żałuje zmartwienia, które mi sprawiła.

Głupio postąpiłbym znów wymyślając tej nieszczęśliwej dziewczynie. Rozsądek powinien był doradzić mi opuszczenie tego domu, jednak zostałem. Dlaczego? Tego po dziś dzień nie mogę pojąć, ale racja, że mam już siedemdziesiąt lat.

Po trzech tygodniach Charpillon odzyskała dawną urodę, a ja znów klęczałem u jej nóg gruchając niby gołąbek. Prawda, że była dla mnie łaskawsza niż zwykle: tylko przy mnie wydawała się szczęśliwa, i tym razem wyobrażałem sobie, że naprawdę podbiłem jej serduszko. Pamiętam, że kiedy błagałem ją, aby nareszcie uległością ukoronowała moją miłość (czytelnik raczy zauważyć, jak wstydliwie się wyraziłem), odpowiedziała przedziwnie wdzięcznym bilecikiem, iż nieodwołalnie postanowiła mi się oddać. Zdjęty przemożną radością szukałem odpowiedniego prezentu i w końcu postanowiłem zwrócić jej weksle na sześć tysięcy dukatów wystawione na Bolome, to jest owe pieniądze, które ten frant wycyganił ode mnie z pomocą jej rodziny.

Po wymianie pierwszych uprzejmości wydobyłem z portfelu wspomniane weksle i powiedziałem Charpillon, że zamierzam napisać na nich „uiszczone" i złożyć je w jej ręce. Cieszyła się głośno z tak wspaniałomyślnego prezentu, a stara Augspurghor o mało co nie uroniła kilku łez z rozrzewnienia. Przez cały wieczór byliśmy najlepszymi przyjaciółmi. Zmrok zapadł i znów rozpocząłem moją litanię błagań. Spostrzegłem, że Charpillon była zaaferowana i roztargniona: spuściła wzrok, odwróciła głowę i w końcu oświadczyła, że dziś nie może zaspokoić moich próśb. Klęczałem przed nią, gdy wygłaszała te miłe słowa. Podniosłem się chłodno, wziąłem płaszcz ł szpadę, i w milczeniu skierowałem się ku drzwiom. Powiedziała mi wówczas jak Berenika i z dość żałosną miną:

— Jak to, kochamy się i pan odchodzisz?

— Oczywiście.

Wtedy zapomniała o sentymentalnym tonie i wykrzyknęła całkiem bezwstydnie:

— Więc nie chciałbyś spać ze mną?

— Nie.

— I nie ujrzymy się jutro?

— Zapewne. Żegnam panią.

Nazajutrz przed ósmą zaanonsowano mi Charpillon, ale powiedziałem Murzynowi:

— Zabraniam ci wpuszczać tę panią.

— Doprawdy? — rozległ się czyjś śpiewny głosik. Rozsunąłem kotary przy łóżku: to była Charpillon.

— Skoroś mną wzgardził, mój panie, nie przychodzę, aby mówić o mojej miłości, lecz o interesie.

— Jeśli już mowa o interesie, to przede wszystkim zechciej pani zwrócić mi weksle, które dałem ci wczoraj nie żyrowane.

— Nie mam ich przy sobie i właśnie o tym chciałam z tobą pomówić. Czemu żądasz ich zwrotu?

— Czemu, panienko, czemu! Ależ to śmiechu warte! Wpadłem w szał, bo przerwała tamę hamującą żółć, co mnie dusiła. Był to straszliwy wybuch gniewu, wybuch, którego domagała się cała moja natura. Charpillon bez mrugnięcia zniosła tę burzę, a kiedy ujrzała mnie wyczerpanego, zalewającego się łzami, zabrała głos:

— Nieszczęsny i niesprawiedliwy człowieku, czyś nie zrozumiał, że moje postępowanie względem ciebie wynika z przysięgi?

— Przysięgi? Komu złożonej?

— Mojej matce: przysięgłam na Ewangelię, że żaden mężczyzna nie posiądzie mnie pod jej dachem, a jeśli przyszłam do ciebie, to po to, aby ci dać ostatni dowód miłości i zostać tutaj, jak długo zechcesz.

Nie myśl, drogi czytelniku, że ta propozycja ukoiła mój wściekły gniew. Łatwiej przejść od miłości do nienawiści, niż od nienawiści do miłości. Charpillon doskonale wiedziała, że duma nie pozwoli mi od razu sięgnąć po nią. Już później, dokładnie przemyślawszy to wszystko, pojąłem całą zręczność jej gry.

Ten mały potwór opuścił mnie dopiero po ośmiu godzinach. Jadła przy moim stole i wbrew mojej woli, a ja musiałem kazać podać sobie oddzielnie, bo nie chciałem patrzeć na jej przebrzydłą twarzyczkę. Nic nie mogło jej zrazić, ani pogarda, ani poniżenie. Odeszła uśmiechnięta zapewniając, że znów przyjdzie. Parę dni wcale o niej nie słyszałem i nawet przez moment sądziłem, że zupełnie mi zobojętniała. Tak więc w Londynie nel mezzo del cammin di nostra vita, jak mówi stary Dante, miłość najbezczelniej zadrwiła sobie ze mnie. Miałem trzydzieści osiem lat i dochodziłem do końca pierwszego aktu tej tragikomedii, jaką wszyscy gramy na tej ziemi.

Któregoś wieczoru na wychodnem z Green Parku dowiedziałem się od Goudara, co się dzieje u moich filutek: Charpillon była w kwitnącym zdrowiu, cała jej rodzina w doskonałych nastrojach.

— Dobrze — zapytałem. — A czy to przypadkiem nie za moją przyczyną?

— Gdzież tam. Unikają rozmowy o panu. Ze dwadzieścia razy naprowadzałem rozmowę na pański temat, ale wszyscy milczą jak zaklęci.

Pewnego dnia zjawił się u mnie Malingham, aby mnie zaprosić na obiad. Zapytałem, kto będzie, i przytoczył mi na to całkiem obce nazwiska. Przyjąłem więc zaproszenie. O wyznaczonej godzinie zastałem u niego dwie młode damy, Flamandki, niepośledniej urody, ale jedna była z mężem, druga zaś pozwalała się emablować jakiemuś młodzieńcowi, którego zwała kuzynem. Były też inne panie, wszystkie wielce inteligentne i dobrze wychowane, lecz znacznie mniej atrakcyjne pod względem wyglądu. Kiedy mieliśmy już siadać do stołu, zaanonsowano nowego gościa: była to Charpillon.

Oczywiście, gdyby się to stało chwilę wcześniej, byłbym wyszedł niepostrzeżenie, ale skoro już podałem ramię jednej z Flamandek, musiałem zostać. Przy stole moja sąsiadka zwierzyła mi się ze swego żalu, iż musi wyjechać z Anglii nie obejrzawszy parku w Richmond.

Wiedziony kurtuazją zdradziłem gotowość zawiezienia jej tam nazajutrz wraz z mężem, co słysząc reszta towarzystwa wyraziła chęć przyłączenia się do nas.

— Was jest osiem osób — rzekła Charpillon — będę więc dziewiąta.

— Niegrzecznie byłoby pani odmówić, ale że w moim powozie jest tylko osiem miejsc, pojadę konno...

— Nie potrzeba — odparła bezwstydnica — wezmę małą Emilię (córka pana Malinghama) na kolana.

W Richmond Charpillon odciągnęła mnie na bok i oznajmiła, że pomści się na mnie za uczyniony jej despekt.

— O jakim despekcie pani mówisz?

— O tym, coś mi uczynił wczoraj przy obiedzie. Czemuś nie chciał mnie zaprosić na ten spacer?

— Bo jesteś pani intrygantką, oszustką, zwykłą gamratką...

Na co, miast się rozgniewać, wybuchnęła śmiechem.

— Śmiejesz się? Mamże ci przypomnieć tych wszystkich, co cię posiadali: lord Grosvenor, lord Hill, każdy attache z ambasady portugalskiej, Morosini i jego Wenecjanie!

— Dosyć! Nie chcę więcej słuchać.

— A ja chcę kontynuować.

— Słyszą nas!

— Dlatego właśnie mówię..

— Oszczędź mnie.

— Ale nie jesteś tylko gamratką, lecz także szachrajką. Gdzie są moje weksle?

— Dostaniesz je pan. Bądź spokojny.

To zapewnienie wcale mnie nie uspokoiło i dlatego znów ją zagabnąłem o to przy stole, gdy siadła obok mnie.

Po obiedzie poszła na spacer i tak to zręcznie zaaranżowała, że zabłądziliśmy w parku, który — jak mówiła — zna doskonale. Tymczasem zapędziliśmy się w głąb labiryntu i nie potrafiłem z niego wyjść, a wieczór się zbliżał.

— Nie mogę już kroku zrobić, proszę, siądźmy tutaj, mój panie.

— Nie myśl pani, że mnie znowu złapiesz w sidła.

— Któż by o tym myślał! Pozwól mi jeno trochę wypocząć.

— Wypocznij, ja zaś poszukam drogi.

I odszedłem natychmiast. Myszkowałem tu i tam, ale zawsze wracałem w to samo miejsce, gdzie ona siedziała. Sfatygowany tym kręceniem się w kółko, rzuciłem się na trawę, a Charpillon wydawała się tylko na to czekać. Leżała w jak najbardziej ponętnej pozie i choć z dala ode mnie, widziałem tajemne zakątki jej ciała. W końcu wstałem i pomstując na samego siebie, wbrew woli podszedłem do niej.

— Nie chowajmy złości do siebie — powiedziała — zbliż się pan i pogadamy.

— Nie bądź hipokrytką, czas zakończyć tę komedię.

— Nie jestem hipokrytką i masz tego dowód.

To mówiąc wyciągnęła piękną rączkę, by mi dać lubieżną pieszczotę.

— Gdybyś zechciała — powiedziałem — nie tylko owe weksle, lecz mój cały majątek byłby twoim.

— Jak to, tutaj, pod gołym niebem, gdzie w każdej chwili mógłby nas ktoś dojrzeć!

— Zmrok już zapada. Ustąpże mi, błagam.

— Boję się ciebie!

Ogarnięty gorącym pożądaniem, z furią rzuciłem się na nią, ale wyrwała mi się zręcznie i zaczęła uciekać. Dopędziłem ją w mgnieniu oka i niby satyr uganiający się za nimfą, objąwszy wpół ciała, obaliłem na murawę.

— To nieszlachetne! Będę się broniła i nie posiądziesz mnie żywą.

Na te słowa do reszty straciłem panowanie nad sobą i wyciągnąwszy sztylet przyłożyłem jej ostrze do gardła mówiąc:

— Jeśli nie będziesz mi powolną, zabiję cię!

— Skoro tak, rób, jak uważasz. Pamiętaj tylko o jednym: gdy już zaspokoisz brutalne pożądanie, nie ruszę się z miejsca. Ludzie będą musieli przyjść po mnie, a ja nie będę ukrywała twojego niecnego postępku.

Jeszcze nie skończyła, gdy mi już rozum powrócił. Bez słowa wsunąłem sztylet do pochwy i uciekłem co tchu.

I czy uwierzycie? Charpillon pobiegła za mną, pomogła odnaleźć wyjście i ujęła pod ramię, jakby nigdy nic. Kiedy przyłączyliśmy się do towarzystwa, zapytano mnie, czym aby nie chory, podczas gdy na twarzy Charpillon nie malowało się nawet najmniejsze wzruszenie.

Po powrocie do Londynu wysłałem jej matce taki oto bilecik: „Pani, zechciej natychmiast odesłać mi moje weksle, bo będę musiał przedsięwziąć wielce przykre ci kroki".

Odpowiedziała:

„Dziwię się panu, że zwracasz się do mnie o zwrot weksli, któreś dał mojej córce. Ona zaś prosi, bym cię zawiadomiła, że odbierzesz je, gdy staniesz się rozsądniejszy, i pod warunkiem, że już nigdy nie zapomnisz o szacunku, jaki jej winieneś".

Krew mi uderzyła do głowy, gdym czytał ten list. Do licha, powiedziałem sobie, ja je nauczę gadać! Uzbroiłem się w pistolety i w laskę z nieodpartym zamiarem pogłaskania nią pleców obu kobiet i zdecydowany również rozprawić się z oboma łajdakami, którzy ich nie odstępowali, gdyby chcieli oni stawić mi opór. Już miałem wejść w progi domu, kiedy dostrzegłem fryzjera Charpillon, który co wieczór skręcał jej papiloty, a że chciałem ze swojej misji wywiązać się bez świadków, postanowiłem zaczekać na jego wyjście. Po pół godzinie perukarz jeszcze nie wyszedł. Zauważyłem tylko wychodzących Rostainga i Goumona, z czego byłem wielce zadowolony. Zostawili drzwi uchylone, wśliznąłem się więc do środka i wszedłem na górę pod pokój Charpillon. Pchnąłem drzwi i zobaczyłem „zwierzę o dwóch plecach", jak mówi Szekspir. Spód owego zwierzęcia stanowiła Charpillon, górę zaś perukarz. Na mój widok zwierzę się rozdwoiło: górna część zniknęła jak cień latarni magicznej, inkasując na drogę tęgi cios w krzyże, gdy dolna skuliła się na kanapie, wydając żałosne okrzyki. W tej samej chwili wpadły do pokoju ciotki, matka, służba i murem otoczyły Charpillon, która umilkła. Sypnęły się na mnie obelgi, kazano mi wyjść. Coraz bardziej rozwścieczony odparłem, że z pewnością wyjdę, ale przody wymierzę sobie sprawiedliwość na tych wszystkich nędznikach, co mnie oszukali, i sięgnąłem po pistolet. Kobiety uklękły przede mną i poskładały ręce jak do modlitwy. Na ten akt pokory skierowałem swój gniew w inną stronę: za przelanie krwi przyszłoby mi drogo zapłacić, ale że czułem potrzebę połamania czegoś, poniechawszy nóg i rąk kobiet, zabrałem się do mebli. Lustra, porcelana, meble — wszystko latało i rozsypywało się pod ciosami. Moja laska i szyby pękły w tym samym czasie. A potem wyrzucałem meble przez okno, aż wreszcie została tylko ta przeklęta kanapa, na którą padłem wyczerpany obok Charpillon, zemdlałej lub udającej omdlenie.

Te moje czyny ściągnęły nocnego strażnika. Przyszedł zapytać o powody tych hałasów. Wsunąłem mu trzy dukaty w łapę i to wyjaśnienie go zadowoliło. Wyszedł, a ja zamknąłem drzwi za nim.

Wróciłem do pokoju, siadłem na kanapie i zażądałem od matki Charpillon oddania weksli.

— Zwróć się pan z tym do córki.

Spojrzałem na kanapę — nikogo już tam nie było. Zapłakana służąca wyjaśniła, że panienka uciekła, kiedy wszedł strażnik.

— O przeklęty, po tysiąc razy przeklęty dzień, w którymś pan przybył do Anglii! Moja córka, moja biedna córka bezradnie biegająca w nocy po ulicach miasta! — krzyczała pani Augspurghor.

Tymczasem zaczęły mnie już gnębić wyrzuty sumienia obudzone zniknięciem Charpillon.

— Idźcie — powiedziałem do kobiet — rozpytać sąsiadów. Ta, która przyniesie mi wiadomość, że panienka się znalazła, dostanie gwineę.

Służące rozbiegły się natychmiast, ciotki poszły za nimi, mimo błagań pani Augspurghor, która panicznie bała się zostać sam na sam ze mną. Po godzinie wszystkie wróciły bez żadnych wiadomości i jęły znów płakać i lamentować. Aby je uspokoić, przyrzekłem, że wynagrodzę szkody, ale rozszlochały się jeszcze głośniej. Wtedy myśląc, że z tym skończę, oświadczyłem, że rezygnuję jedynie z pretensji do moich weksli. Nie przynosi mi to zaszczytu i nie było też zbyt wielkoduszne: oto owoce nieopamiętania!

Nazajutrz skoro świt zawiadomiono mnie, że zguba się znalazła. Przyszła z tym jedna ze służących. Spodobała mi się: uważałem ją za szczerą, zwłaszcza gdy powiedziała, że mnie polubiła będąc świadkiem mojej namiętnej miłości dla jej młodej pani. Była to też jedyna służąca, która jako tako potrafiła wysłowić się łamaną francuszczyzną. Gdyby czytelnik chciał mnie wyśmiać z racji głupiego zaufania do tej dziewczyny, nie miałbym mu na to nic do powiedzenia i powtórzyłbym tylko pytanie: czyś nigdy nie był zakochany?

Służąca przysięgała, że jej pani mnie kocha, a swoje uczucie ukrywa tylko przez wzgląd na matkę, która mnie nienawidzi.

— Cóż, ma ku temu powody. Ale powiedzże mi, dokąd uciekła twoja pani, czy aby nie do swojego fryzjera?

— Była u naszego kupca galanteryjnego na Soho Square. Przyprowadziliśmy ją z gorączką, fakt o tyle gorszy, że jest akurat w samej pełni przykrego dla kobiety okresu.

— Cóż mi tu za bajki pleciesz! Na pewno cię tak nauczono. Czyżbym wczoraj na własne oczy nie widział fryzjera...

— Kręcił jej papiloty.

— Kręcił jej całkiem co innego, u licha!...

— To niemożliwe, panienka by na to nie pozwoliła.

— Jest za dobrze wychowana, co? Idźże do niej i powiedz, że dziś przyjdę, bo jej pragnę.

— Przecież leży w łóżku.

— Tym lepiej.

Dziewczyna odeszła i już się nie pokazała. Po południu poszedłem do Charpillon; jedna z ciotek zatrzymała mnie na schodach.

— Na miłość boską, stój! Chodzi o życie twoje i siostrzenicy, bo nasi przyjaciele czekają na ciebie z bronią...

— A więc dowiem się, jak nią władają.

— Boże, mój Boże, chcesz nas zgubić. Siostrzenica majaczy, ciągle cię widzi z pistoletem w ręku. Uwziąłeś się na jej życie!...

Wzruszyłem ramionami i poszedłem do domu. Nazajutrz znów próbowałem zobaczyć się z chorą i znów mi tego odmówiono. Ciotka oznajmiła, że lekarze nie widzą dla niej ratunku.

— To jeszcze nie znaczy, aby nie wyzdrowiała.

— Pan wie, że miała akurat okres.

— Ciągle to samo! A balwierz?

— Zabrakło panu rozumu. W takiej chwili dobrze wychowany kawaler powinien udawać, że nic nie widzi.

— Zaiste, masz pani wspaniałe zasady. Wychodząc natknąłem się na Goudara.

— Umiera — rzekł mi.

— Widziałeś ją pan?

— Nie, powtarzam, co mi powiadano. Służąca mówi, że jakby się wściekła. Gryzie ludzi, gdy do niej podejść, i całkiem naga tarza się po łóżku.

Zdesperowany chodziłem do rana po swoim pokoju. Goudar mnie nie odstępował, ale ja cały czas tylko monologowałem. O świcie znów pobiegłem po wiadomości. Wprowadzono mnie do pokoju, w którym dojrzałem jakąś chudą postać śpiewającą psalmy.

— Zmarła?

— Niech się dzieje wola nieba! Jeszcze oddycha, ale za godzinę skończy.

Wtedy porwała mnie nieprzeparta chęć targnięcia się na własne życie. Wróciłem do domu, spisałem testament legując wszystko, co mam, panu Bragadinowi, wziąłem pistolet i ruszyłem ku Tamizie z zamiarem strzelenia sobie w łeb na parapecie mostu. Na Moście Westminsterskim ktoś schwycił mnie za rękę; był to pewien szlachcic nazwiskiem Egard, którego poznałem u lorda Pemforoke.

— Wyglądasz, kawalerze, na bohatera jakiegoś dramatu. Dokąd to zmierzasz z tak tragiczną miną?

— Sam nie wiem.

— Co ci się stało?

— Nie wiem.

— Całe szczęście, że tu jestem. Zamierzasz zrobić jakieś głupstwo, widać to po twoim obliczu.

— Powtarzam: nic mi nie jest i żegnam pana.

Ale Egard zatrzymując mnie zauważył lufę pistoletu sterczącą z mojej kieszeni.

— Dobrze — rzekł — a zatem sprawa honorowa! Będąc pańskim przyjacielem nie puszczę cię samego. Zostanę twoim świadkiem, jeśli sobie życzysz.

— Przysięgam — odparłem z uśmiechem — że z nikim się nie pojedynkuję. Po prostu wyszedłem na spacer.

— Skoro tak, będę ci towarzyszył.

— Świetnie.

Szliśmy, ja w milczeniu, on gadając bez przerwy. Tymczasem nabraliśmy apetytu, zaproponował mi więc, abyśmy razem zjedli obiad. Byliśmy akurat przed „Kanone", słynną londyńską restauracją, gdzie po herbacie i likierach można sobie było kazać sprowadzić panie do umilenia czasu. Przez cały obiad nie odezwałem się słówkiem, ale jadłem za czterech. Przy deserze podeszła do Egarda jedna z pięknych dam.

— Mam przyjaciółkę, Francuzkę — oświadczyła ta nimfa.

— Cudownie! — wykrzyknął Egard. — Zabawimy się w dwie pary.

Nie wypadało mi odmówić. Odłożyłem swoją śmiercionośną broń, kule wyrzuciłem przez okno i uściskałem Egarda. Dobrze sobie na to zasłużył, bo uratował mi życie.

Obie nasze towarzyszki były jakby stworzone do zabawy, jednak wczorajsze emocje zupełnie zbiły mnie z nóg. Miłość własna, której mężczyzna w podobnych wypadkach nigdy nie chce uchybić, kazała mi godnie odgrywać swoją rolę, cóż z tego, kiedy wszystkie pieszczoty owej ślicznotki kierowane były jakby do kamiennego posągu. Angielka podobała mi się znacznie więcej od Francuzki i prosiłem Egarda, by mnie wytłumaczył przed nią z tego, zupełnie nie zamierzonego, braku uprzejmości w okazywaniu jej względów. Nie uwierzyła i chciała się naocznie przekonać o prawdzie moich słów. Zachęcała nas też do picia twierdząc, że bachusowy nektar rozpali krew zastałą w moich żyłach. Bachus skłonił mnie do powiedzenia kilku głupstw, ale nie zdołał natchnąć do czynu.

Wówczas Egard wyszedł i sprowadził trzech ślepych muzykantów. Kazał też nam rozebrać się i zupełnie nago odtańczyliśmy taniec satyrów. Nogi mi się uginały i nie mogłem utrzymać równowagi. Gdyby nie moja tęga budowa, przypominałbym prawdziwego Sylena. Po tańcu padłem na posadzkę i już tylko napawałem się widokiem przedstawienia, w którym nie mogłem brać udziału.

Daliśmy każdej z tych pań po cztery gwinee, to znaczy prosiłem Egarda, by je dał za mnie, bo nie zabrałem ani szylinga z domu idąc na przeprawę przez Styks. Samobójcze myśli jeszcze mi się tłukły po głowie, ale mówiłem sobie, że muszę przedtem zapłacić ten dług, a Egard, wciąż z obawy o moje życie, zaprowadził mnie do Raneleigh. Przespawszy się godzinę mógł zacząć nową orgię.

I tu właśnie los przygotował mi dziwne spotkanie. Tańczono w rotundzie i pewna dama, którą zawsze widziałem tylko z tyłu, zwróciła moją uwagę swoimi wdzięcznymi ruchami. Nagle odwróciła się i poznałem Charpillon. Włosy z.ieżvłv mi się na głowie, a w stopach uczułem straszliwy ból. Egaid opowiadał potem, że myślał, iż jest to atak epilepsji, tak pobladłem na twarzy. W mgnieniu oka rozsunąłem patrzących, podszedłem do Charpillon i powiedziałem jej parę słów. Nawet nie wiem, co mówiłem, ale uciekła przerażona. Wtajemniczyłem Egarda w rzecz całą, a perfidia tej cnotnisi wprawiła go w choleryczny gniew. Był nie mniej ode mnie wzburzony.

— Ta dziewczyna — rzekł — była tu z hrabią Gros-venorem, bo przyjechała jego powozem. Musisz się pan zemścić. Masz przecie list, w którym stara przyznaje, że powierzyłeś jej córce dwa weksle; zażądaj ich zwrotu i wtrąć baby do więzienia.

Zasmakowała mi ta rada i pobiegłem do prokuratora. Moja pretensja wydała mu się bezsporna. Złożyłem przysięgę, jak jest w tutejszym zwyczaju, i uzyskałam nakaz aresztowania. Bez chwili zwłoki poprowadziłem zbirów do dzielnicy, gdzie mieszkały te stare babska; gdy pokazywałem owym zbirom dom i ciotki siedzące w oknie, dojrzałem również Charpillon. Wzruszył mnie jej widok i odszedłem czym prędzej. W słabości serca skłonny byłem wówczas odwołać ów straszliwy nakaz.

Nazajutrz wszedł do mnie rozpromieniony Goudar.

— Znakomicie! To się nazywa działać! Gratuluję panu! Kobiety siedzą pod kluczem: wiem wszystko od babki. Siepacze przyszli po jej córki, które z początku udawały głupie. Wędrówka do Kings Bench wcale im się nie uśmiechała. Nikt na to nie zważał, po prostu zapakowano je do karetki więziennej. Wtedy ci rajfu... Rostaing i Goumon pokazali zęby. Łajdaki wyciągnęli szpady, ale dostali w zamian po kopniaku i wrzucono ich do karetki jak zgniłe jabłka.

— A Charpillon?

— Złamana bólem: można skonać ze śmiechu. Pozwoliła zamknąć się ze staruchami. Wesołej zabawy! Będzie im gotowała i sprzątała, bo nie mają szylinga przy duszy.

— Jest chyba wściekła na mnie?

— Nie chce nawet słyszeć pańskiego nazwiska. W jej oczach jesteś najstraszniejszym potworem. Myślę, że to już koniec zabawy, a szkoda, bo z dnia na dzień stawała się ciekawsza.

Ten koniec zabawy, jak zobaczymy, miał być dla mnie bardzo przykry. Od wielu dni nie widziałem już Egarda, kiedy pewnego pięknego ranka wpadł raptownie do mojego pokoju i cisnął dwieście pięćdziesiąt gwinei na łóżko.

— Co to za pieniądze i czemuś się pan tak długo nie pokazywał?

— Drogi przyjacielu, jestem zakochany.

— Stara historia.

— Prawdę mówiąc ta kobieta jest czarująca.

— Wierzę na słowo, ale o kim mówisz?

— Znasz ją u licha! Toć to Charpillon.

— I zgaduję, że płacisz jej długi. Serdeczne dzięki. Ładnych się rzeczy napatrzysz.

Anulowałem weksle i myślałem, że sprawa się na tym skończyła. Myliłem się. Odjeżdżałem o północy z balu za płatnymi biletami wstępu, w apartamentach, które niegdyś zajmowała Cornelis, kiedy już niedaleko domu ktoś zawołał:

— Dobranoc, kawalerze Seingalt!

Wysunąłem głowę przez okno i odpowiedziałem na to pozdrowienie, gdy nagle dwóch ludzi zatrzymało powóz i przyłożyło mi pistolety do piersi.

— Aresztujemy cię w imieniu króla!

Nie straciłem zimnej krwi i zapytałem, z jakiego to powodu.

— Dowiesz się pan w więzieniu.

— Dokąd pojedziemy?

— Jutro do sędziego, pojutrze do Newgate, ale do świtu zatrzymamy pana w biurze policji.

Początkowo bardzo spokojnie potraktowałem ową przygodę, bo sumienie miałem czyste. Przyrzekłem sobie jednak nigdy nie łamać starego i bardzo mądrego zwyczaju nieodpowiadania w nocy na nieznajomy głos.

O świcie zaczęto się szykować, aby zaprowadzić mnie przed sędziego, który dysponował więźniów do Newgate. Kazałem sprowadzić sobie lektykę, bo gdybym ukazał się na ulicach w stroju balowym, motłoch obrzuciłby mnie obelgami i błotem. Moje wejście wywołało wielkie poruszenie wśród obdartusów wypełniających salę. W jej głębi ujrzałem zasiadającego w fotelu starca z przepaską na oczach, który wysłuchiwał wyjaśnień składanych przez tłum oskarżonych. Był to sędzia: powiedziano mi, że jest ślepy i nazywa się Fielding. Stałem przed obliczem autora słynnej książki „Tom Jones".

— Panie Casanovą — rzekł mi po włosku — jest pan skazany na dożywotnie więzienie.

— Kara dość ciężka i za przestępstwo, którego nie znam. Proszę mi rzec, cóżem uczynił nagannego.

— Pańska prośba jest zrozumiała. Zresztą nie jesteśmy w kraju, gdzie wiesza się człowieka nie powiedziawszy mu za co. Na podstawie zeznań dwóch świadków zostało stwierdzone, że usiłowałeś oszpecić młodą dziewczynę.

— To kalumnia, podobna zbrodnia nigdy mi nawet przez myśl nie przeszła.

— A jednak mamy na to dwóch świadków.

— Fałszywych. Ta dziewczyna zwie się Charpillon, czy nie tak? Oskarża mnie, gdym zawsze dawał jej dowody głębokiej miłości.

— A zatem przyznajesz pan, że nigdy nie miałeś zamiaru uderzyć jej?

— Stwierdzam to.

— Doskonale. Zatem będziesz mógł odejść spokojnie po złożeniu kaucji.

Badanie było skończone, toteż natychmiast wysłałem służbę do kupców londyńskich, bliżej mi znanych. Aż tu nowa przeszkoda: zjawia się szef zbirów i chce mnie wieść do Newgate.

— Proszę zaczekać do wieczora, przyniosą kaucję.

— Sprawiedliwość nie czeka.

— Ten człowiek został opłacony przez pańskich przeciwników — szepnął mi jeden z obecnych przy tym. — Zmieni zdanie, jeśli mu coś dasz.

— A ile żąda?

— Dziesięć gwinei.

— Nie dostanie nic. W dodatku chciałem zwiedzić Newgate, a teraz mam sposobność. Idziemy.

Nie, nigdy nie zapomnę okropnego wrażenia, jakie wywarł na mnie widok owego piekła. Znalazłem się w jednym z Dantejskich kręgów i to w tym najokropniejszym. Dzikie postacie, jadowite spojrzenia, ponure uśmiechy — wszystkie rodzaje zawiści, rozpaczy i wściekłości. Był to straszliwy obraz. Ci nieszczęśnicy powitali mnie gwizdem: winienem to balowemu strojowi. Wielu podeszło, aby mnie wypytać, nawiązać rozmowę, a moje zawzięte milczenie wzbudziło w nich gniew. Zasypywali mnie obelgami mimo upominań dozorcy, który wołał do nich, że jestem obcokrajowcem i nie znam języka. Ze strachem widziałem, że noc się zbliża, bo lękałem się o życie w tej jaskini. Na szczęście po godzinie zjawił się klucznik i oznajmił, że wniesiono za mnie kaucję i jestem wolny. U bram więzienia czekał już powóz. Wkrótce też znów ujrzałem sędziego Fieldinga; przed jego fotelem stali Pegu, mój krawiec, oraz Maisonneuve, dostawca win. Oni to byli moimi poręczycielami. Pośród publiczności dostrzegłem Rostainga podającego ramię jakiejś zawoalowanej damie: była to Charpillon. Za nimi szedł ktoś inny, o kim niebawem wspomnę i kto służył im za drugiego świadka. Z chwilą wniesienia kaucji za mnie, ustalonej na dwadzieścia gwinei, Charpillon, ku swojemu żalowi, mogła spodziewać się wyroku skazującego ją na zapłacenie kosztów procesu pod groźbą uwięzienia.

Nazajutrz po tym feralnym dniu Goudar przyniósł mi numer „Saint James Chronicie" zawierający opis całej mojej przygody. Nazwiska moje i Charpillon podawano tylko w inicjałach, lecz Rostainga i tego innego świadka, Bottarelliego, figurowały w pełnym brzmieniu, a wynoszono ich pod niebiosa. Kiedy Goudar wyjaśnił mi, że ów Bottarelli uchodzi za pisarza, pomyślałem sobie, że jestem na tropie autora tego szkalującego artykułu, i wyszedłem, aby się dowiedzieć, gdzie ów osobnik mieszka. Po drodze spotkałem Martinellego, który znał potrzebny mi adres i ofiarował się pójść ze mną.

W nędznej klitce na czwartym piętrze, w najbrudniejszej dzielnicy Londynu zastałem człowieka otoczonego czworgiem dzieciaków i zapamiętale coś bazgrzącego.

— Nazywam się Casanovą — rzekłem — i jestem tym, którego przez pańskie zeznania zamknięto na godzinę w więzieniu Newgate.

— Bardzo mi przykro.

— Sądzi pan, że to mi wystarczy?

— Panie, mam rodzinę na karku, a przyrzeczono mi dwie gwinee.

— Myślę jednak, że wystąpiłeś pan w roli, która cię może drogo kosztować. Czyżbyś się nie bał szubienicy?

— Fałszywego świadka nie wieszają, tylko deportują. A poza tym, jak dowieść świadkowi fałszywych zeznań?

— Mogę ci tego dowieść! Gdzieżeś mnie przedtem widział, pytam? Ośmieliłbyś się twierdzić, że byłeś naszym, partnerem, Charpillon i moim?

— Przysiągłbym to, mój łaskawy panie, choć wiedziałbym, że kłamię.

— Jesteś najgorszym ze wszystkich szubrawców.

— Racja, ale oto moje wytłumaczenie, jeśli nie usprawiedliwienie. I wskazał mi swoją rodzinę.

— Czy to nie pan jesteś autorem pewnego artykułu umieszczonego w dzisiejszym rannym „Saint James Chronicie"?

— Nie. Chciałbym był napisać ten artykuł, ale prawdą jest, że go nie napisałem.

— Jak widzę, parasz się pisaniem.

— A czy nie muszę dać kawałka chleba tym biedakom? Pisuję do gazet, mimo że się tym brzydzę, bo moim prawdziwym powołaniem jest poezja.

Dałem gwineę jego żonie i to była cała moja zemsta. Kiedym wracał do domu, usłyszałem, że ktoś wyraźnie mnie wołał; poznałem papugę!

— Skąd masz pan tego ptaka? — zapytałem handlarza.

— Od pewnej damy.

— I umie mówić, co?

— Tylko jedno zdanie.

— Jakie?

— Casanovą to łajdak.

— Kupuję papugę, proszę, oto dwie gwinee.

Zabrałem ptaka i jak dzień długi powtarzałem mu: „Charpillon to ladacznica jeszcze większa od matki". Pod koniec tygodnia papuga tak świetnie nauczyła się tego zdania, że je powtarzała od rana do nocy śmiejąc się przy tym hałaśliwie.

Goudar, świadek tej gadatliwości, zapytał mnie:

— Czemuż by nie wystawił jej pan na Placu Giełdy? Przyniosłoby ci to z pięćdziesiąt gwinei co najmniej.

Spodobał mi się ten pomysł i kazałem Yarbe'owi stanąć tam z ptakiem. Nie była to chciwość z mojej strony, tylko chęć publicznego nazwania Charpillon tak, jak na to w pełni zasługiwała.

Początkowo moja papuga nie mogła pochwalić się sukcesem, bo mówiła po francusku, ale wkrótce zebrał się tłum. Goudar twierdził, że widziano w nim matkę Charpillon i jej ciotki, że odeszły wściekłe i radziły się adwokata.

— A co myśli Charpillon?

— Myśli, że pański pomysł jest bardzo dowcipny i pierwsza się nim bawi.

W parę dni później przeczytałem w gazecie, że damy znieważone przez papugę na Placu Giełdy muszą być albo bardzo ubogie, albo nie mieć protektora, bo gdyby ktoś kupił ptaka, obelgi nie nabrałyby takiego skandalicznego rozgłosu. W innej znowu redaktor pisał, że autor owego żartu z papugą wart być Anglikiem z racji uszczypliwości, cechującej jego zemstę.

— Czemu — zapytałem kiedyś Egarda — nie odkupiłeś pan mojej papugi, skoro tak uwielbiasz Charpillon?

— Z bardzo prostego powodu: powtarza ona bowiem dokładnie to, co o tej ślicznotce myślą wszyscy, którzy ją znają.

A jednak papuga znalazła nabywcę w osobie pewnego lorda, którego Charpillon tak jak mnie wystrychnęła na dudka. Potem nieraz jeszcze widywałem tę kreaturę, ale już zupełnie bezpiecznie dla mego serca i kiesy. Stała mi się tak obojętna, jakby była całkiem obca.

NOWE PRZYGODY — NAJRÓŻNIEJSZE POKUSY — DAMA Z HANOWERU I JEJ CÓRKI — KOCHAM SIĘ W WIKTORYNIE

Uwolniony od tej dziwnej namiętności podjąłem swoje wędrówki po Londynie. Pewnego dnia, kiedy byłem w Buckingham House, usłyszałem swoje nazwisko w ustach kobiety. Uniosłem wzrok i dojrzałem dwie młode osóbki, zajadające podwieczorek przy oknie. Pozdrowiły mnie gestem, jednak zorientowawszy się, że ich nie znam, poszedłem dalej. Ale już po paru krokach zaczepił mnie pewien oficer angielski mówiąc:

— To są Włoszki i widzisz je pan nie po raz pierwszy. Wszedłem razem z nim do domu i jakież było moje zdumienie, kiedy powitał mnie tam Porchini w uniformie oficera gwardii króla Jerzego! Z ważną miną przedstawił mi dwie panny jako swoje córki.

— To mi w sam czas przypomniało — powiedziałem — zegarki i złotą tabakierkę, które dwie inne panienki, również pańskie córki, ukradły mi w Stuttgarcie.

— Zełgałeś pan — odparł czerwony z gniewu. Siedział przy stole i opychał się kremem. Filiżanka

akurat stała pod ręką, cisnąłem mu ją w twarz i wyszedłem. Ten prawdziwy Anglik poszedł za mną i rzekł:

— To była ostra reakcja.

— Nie tak ostra jak słowa.

— Przyznaj pan jednak, że pańskie podejrzenie jest ubliżające.

— To nie żadne podejrzenie, tylko prawda. Porchini jest szubrawcem i okradł mnie. Gardzę nim.

— Nie sądzę, abyś pan przez to chciał uniknąć dania mu satysfakcji, gdyby zażądał.

— Oczywiście, że nie. I sam się pan przekonasz, jakiego to rodzaju będzie satysfakcja. Powiedz mu, że go czekam w Green Park za godzinę, bo idę po szpadę i kij.

— Po co kij?

— Obiecuję bowiem wyłoić mu skórę w twojej obecności, chyba że przyszłaby ci fantazja bić się za niego. Mówmy szczerze, drogi panie, czy znasz dobrze tego, kogo zwiesz swoim przyjacielem?

— Jest oficerem i to mi wystarcza.

— Świetnie, a więc będę się bił z tobą do upadłego, jeśli ci na tym zależy, ale nie przestanę twierdzić, że Porchini to łajdak i sutener.

Za godzinę byłem na umówionym miejscu. Zjawia się Porchini bardziej podobny do trupa niż do żywego, blady jak pierrot, z trzęsącymi się rękami. Próbuje mi coś powiedzieć, ale podnoszę kij za całą odpowiedź i rozkazuję mu wyjąć szpadę. Odmawia — więc go walę. Wtedy umyka co sił w nogach rycząc wniebogłosy. Jego towarzysz przeprasza mnie stokrotnie i wspólnie kontynuujemy spacer. A kiedy dostarczam mu mało budujących przykładów na temat osoby Porchiniego, mówi:

— Żałuję bardzo znajomości z tym człowiekiem, lecz cóż pan chce! Kocham się w najmłodszej z jego córek i nie mogę z nim zerwać.

Kiedym wszedł do parku, dostrzegłem owe dwie młode damy z Goudarem idącym między nimi.

— Skąd znasz te panie? — zapytałem go.

— To córki bogatego kapitana.

— Który handluje biżuterią, co?

— Tak, kupiłem od niego ten zegarek i te dwa pierścionki.

Na to obie panny roześmiały się i zapytały żartobliwie:

— Cóżeś pan zrobił z naszym „kochanym ojczulkiem"?

— Wyłoiłem mu skórę jak się patrzy.

— To piękny uczynek i kocham cię za to — rzekła starsza wyciągając do mnie rękę.

Naiwny Anglik, którego całkiem zbiła z pantałyku podobna nikczemność, odwrócił się od tych istot przysięgając na wszystko, że jego noga nie postanie w ich domu.

Wieczorem w towarzystwie Goudara poszedłem do Co-vent Garden i Goudar zapytał, czy nie zechciałbym być na koncercie signory Sartori.

— Zobaczysz pan tam piętnastoletnią Angielkę, której ta wirtuozka udziela lekcji.

— Czy owa młoda dama szuka protektora?

— Niechybnie. I gdybyś pan chciał nim zostać, musisz się pośpieszyć, albowiem dziś wieczór zjedzie się cały bogaty świat, aby posłuchać Sartori, i ktoś gotów sprzątnąć ci dziewczynę sprzed nosa.

W mojej sytuacji finansowej nie uganiałem się za nowymi znajomościami, postanowiłem jednak obejrzeć sobie ową młodą dziewczynę, bo to mnie do niczego nie zobowiązywało. Weszliśmy więc i młodziutka miss wydała mi się bardzo ładna, mimo to jej wdzięki nie zdołały rozpalić we mnie pożądania. Pewnie sądzisz, czytelniku, że jeszcze wciąż myślałem o Charpillon? Pomyłka: trapiła mnie wówczas platoniczna miłość i całkowicie pochłaniało wspomnienie Pauliny. Goudar wskazał mi palcem pewnego młodego szlachcica liwońskiego, barona Stenaua, który na krok nie odstępował pięknej Angieleczki.

— Nie będę z nim o nią kruszył kopii — powiedziałem.

Po kolacji zaoferowano nam bilety na najbliższy koncert. Kupiłem dwa, a Stenau wziął pięćdziesiąt: wyniosło to pięćdziesiąt gwinei!

— Szturmem stara się zdobyć tę twierdzę — rzekłem do Goudara. Myślałem, że Stenau to bogacz, a że rzucił mi parę komplementów, odwzajemniłem mu się tym samym i zaprzyjaźniliśmy się. Niebawem zobaczymy, jak skończyła się dla mnie ta przypadkowa przyjaźń. Mówiąc o Buckingham House zapomniałem przytoczyć pewną anegdotkę, która świetnie ilustruje angielskie poczucie humoru. Trzeba wiedzieć, że aleje ogrodów tego pałacu są obsadzone przejrzystymi grabowymi szpalerami, które je odgraniczają od siebie. Pewnego popołudnia spacerując wraz z Pembrokiem tymi alejami zauważyłem, nie dalej niż o parę kroków, sześciu panów siedzących w kucki (łatwo się domyślić, w jakim celu) i plecami odwróconych do nas.

— Milordzie, cóż za nieokrzesani ludzie!

— Co chcesz pan przez to powiedzieć?

— Mogliby przynajmniej kucnąć twarzą do alei.

— Źle by zrobili, boby ich poznano, podczas gdy w tej pozycji...

— Dziwne rozumowanie.

— Ale słuszne. Bo jeśliby jakiś lord lub nawet minister znalazł się wśród nich, to ucierpiałby na tym jego autorytet.

— Mówisz pan: minister, w takiej sytuacji?

— A czemu nie? Przecież potrzeba może przyjść nagle.

— Rzeczywiście, Anglicy zawsze wszystko robią inaczej niż reszta ludzi.

Od Sartori wyszedłem tak, jak przyszedłem, całkowicie obojętny. Goudar rzekł mi:

— Nie poznaję pana: uroda tej Angieleczki nie zrobiła na tobie najmniejszego wrażenia. A przyznaj, że to iście królewski kąsek.

— Niechże się ten Liwończyk rujnuje, jeśli ma chęć. Ja mu w drogę nie wejdę.

— Szukasz pan tanich i urozmaiconych miłostek. Myślę, że mam coś dla pana.

— Znów kobiety! Mój drogi panie, z ciebie niezmordowany dostawca.

— Zawsze się tym trudniłem. Posłuchaj pan mojej propozycji. O dwa kroki stąd mieszka pewna dama z Hanoweru, koło pięćdziesiątki...

— Dziękuję pięknie.

— Cierpliwości! Biedaczka jest w wielkiej potrzebie: ma na utrzymaniu starą matkę i ułomną ciotkę.

— Ależ to istny szpital! Zamierzałbyś mnie tam zaprowadzić?

— Słuchaj pan dalej. Jej mąż jest ślepy, bezsilny i nie będzie mógł sprzeciwić się moim planom.

— Pan sobie drwisz ze mnie, panie Goudar.

I odwróciłem się od niego. Złapał mnie jednak za ramię i począł wrzeszczeć na całe gardło:

— Ta kobieta ma pięć córek, słyszy pan, pięć! Jedna ponętniejsza od drugiej.

— Zaczynam rozumieć.

— Jakże mogą wyżyć, chyba bardzo źle!

— Drogo by mnie to kosztowało, gdybym miał karmić ich wszystkich.

— Zachowasz ten seraj tak długo, jak zechcesz, a potem, pewnego ranka: moje uszanowanie.

Poszedłem za Goudarem. Weszliśmy na pierwsze piętro: w obszernej sali ujrzałem trzy młode panny, z których najstarsza mogła mieć siedemnaście lat, nie więcej. Siedziały w towarzystwie jakiegoś podejrzanego osobnika.

— O, do diabła! — powiedziałem sobie. — Czyżby były podobne do Charpillon? Miejmy się na baczności.

Goudar podszedł do nieznajomego. Coś poszeptali i wrócił po chwili.

— To zbir. Ma zaprowadzić matkę do więzienia, jeżeli nie zapłaci gospodarzowi dwudziestu gwinei, które mu winna.

— A niech ją prowadzi!

— Tak, ale gdy zamkną matkę, wyrzucą córki na bruk, a później zapakują do więzienia w ślad za matką.

— Gdzie są wasze siostry, moje panie? — zapytałem jedną z panienek.

— Poszły szukać pieniędzy.

— To już ich wcale nie macie?

— Ani szylinga i nic, co można by sprzedać.

— Czy jesteś pani tego pewna? A co robi matka?

— Płacze.

— Łzy nic tu nie pomogą.

— Gospodarz chciał ją pocieszyć mówiąc, że pojedzie do więzienia powozem.

— Nazywa to pociechą, łajdak! Proszą mnie posłuchać: pani jesteś ładna, a ja bogaty. Mógłbym pomóc twojej matce, lecz pod jednym warunkiem.

— Jakim?

— Nie domyślasz się pani?

Patrzyłem na nią namiętnym wzrokiem, ale opuściła długie rzęsy i wymamrotała:

-— Ach, panie, pan nas nie znasz!

Nuta bólu, która wyrwała się z piersi tej biednej małej, wzruszyła mnie nieco, ale nie mając zamiaru wyzbywania się swoich gwinei bez rekompensaty, powiedziałem Goudarowi:

— Słyszałeś pan, co powiedziała ta pani. Zaofiaruj więc jej konsolację, której ode mnie przyjąć nie chciała.

Skłoniłem się po tych słowach i odszedłem, a Goudar ruszył za mną. Kiedy już jedną nogą stałem na ulicy, przybiegły dwie starsze panny, obie cudnej urody. Na twarzach malowało się raczej zadowolenie niż smutek. Jedna zapytała:

— Czy pan jest kawalerem de Seingalt?

— We własnej osobie i bardzo współczujący paniom w ich nieszczęściach.

— Czy nie zechciałbyś pan na chwilę wstąpić do nas, najwyżej na kwadrans?

Nie wypadało odmówić, więc weszliśmy na górę. Usiedliśmy i najstarsza opowiedziała mi, że przybyły do Londynu po pewne odszkodowanie, ale że wypłata opóźniła się, musiały zaciągnąć długi, których nie mogą spłacić. Pozastawiały już wszystko i mają tylko dwa szylingi całego majątku.

— Macie, miłe panienki, jeszcze coś innego, toteż dziwię się, że ci, którzy was widzieli i znają osobiście, nie śpieszą wam z pomocą.

— Wszyscy nasi znajomi są twardego serca.

— Proszę ich wymienić.

— Markiz Caraccioli, lord Baltimore i lord Pembroke.

— Pozwoli mi pani wątpić o nieczułości tych panów. Znam ich również i uważam za ludzi wspaniałomyślnych oraz bogatych. Może mają jakieś powody, dla których nie mogą okazać swoich dobrych intencji względem pań, tym bardziej że wszystkie jesteście ładne...

— Niestety! — przerwała mi najstarsza.

— Pani wydajesz się żałować swojej urody, a trzeba, abyś wiedziała, że uroda to weksel honorowany na całym świecie za okazaniem.

— Święta racja, ci panowie opuścili nas, bo zostałyśmy wierne naszym zasadom.

— Domyślałem się tego. Mężczyźni znajdują was czarującymi i mówią to wyraźnie. Proszą, abyście się zlitowały nad męką, którą im zadajecie, a wy odmawiacie! Cóż więc dziwnego, że nie chcą wam pomóc? Nie sądzę, aby owym panom można było coś zarzucić.

— Jak możesz pan tak mówić!

— Piękne to, moje panie, że chcecie być cnotliwe, ale to was drogo kosztuje. My, mężczyźni, rozumujemy inaczej. Zżera nas namiętne pożądanie, które chcielibyśmy z kimś podzielić, a nasze pieniądze rezerwujemy dla pań, co nie są tak nieubłagane. Ratować cnotę to przede wszystkim rzecz bardzo ryzykowna, bo trafiają się cnoty podejrzanej wartości, a poza tym czy nie jest to kucie broni przeciw samemu sobie? Powiem pani szczerze, że w tej chwili wasza uroda oddaje wam niedźwiedzią przysługę. Gdybyście były brzydkie, prawdopodobnie dostałybyście od nas dwadzieścia gwinei z litości. Sam bym je dał ze szczerego serca. Byłby to dobroczynny postępek tanim kosztem. Ale wobec uroczych twarzyczek trudno być dobroczynnym. Człowiek mimo woli uważa się za wywiedzionego w pole i wystawionego na pośmiewisko. Wszyscy milczeli zaskoczeni.

— Racz mi pani powiedzieć, skąd dowiedziałyście się o mnie!

— Widziałam pana na balu w Richmond w towarzystwie panny Charpillon.

— A zatem wiedz, proszę, że ta pani kosztowała mnie dwa tysiące gwinei, za którą to kwotę nie dała mi nawet jednego całusa. Oto czemu jestem taki nieufny.

W tej chwili ktoś z sąsiedniego pokoju przywołał moją rozmówczynię.

— To moja matka, chciałaby z panem pomówić.

Wszedłem do pokoju i ujrzałem leciwą niewiastę leżącą w łóżku. Chytry wygląd, czujne spojrzenie, wszystko to zaskakująco przypominało matkę Charpillon.

— Czym mogę służyć łaskawej pani?

— Panie, słyszałam każde słowo a tego, coś mówił córkom.

— Uwalnia mnie to od powtarzania się.

— Przyznaj pan, że w twoich słowach nie było nic ojcowskiego.

— Pani, z zawodu jestem libertynem. Powiedziałem twoim córkom, co myślę. Jesteś pani zbyt doświadczona, aby się na mnie o to oburzać. Uwielbiam cnotę, lecz kocham się tylko w miłości i jej to szukam u pani córek. Widzę jednak, że są tak bardzo rozsądne, iż będą unikać mojej osoby, pozwól pani zatem pożegnać się.

— Chwileczkę, panie: ten starzec, którego tam widzisz, jest moim mężem (kłamała), hrabia de ... ze słynnego i szlachetnego rodu. Czyżby więc jego córki nie zasługiwały na szacunek?

— Pod każdym względem, szanowna pani, z mojej strony największym jego dowodem niech będzie obietnica, że już nigdy nie pokażę się im na oczy.

— Nie miałbyś więc litości?

— Jak i pani.

— Nie wypada mówić w ten sposób do matki i kobiety z dobrego domu.

— Zmusiłaś mnie pani do tego. Żegnam.

— Pomyśl pan, że nie mamy kęsa chleba.

— Pozwolisz pani, że zapłacę dziś za wasz obiad, na który, mam nadzieję, zechcesz mnie zaprosić.

— Na miłość boską, daj nam pieniądze, które wydałbyś na ten obiad. W naszej przykrej sytuacji córki nie będą miały humoru.

— Niemniej jednak sprawię uciechę moim oczom. I obiecuję uzyskać dla was zwłokę do jutra. A potem Opatrzność może wskaże wam wyjście.

Przystała, a ja odszukawszy gospodarza ułożyłem się z nim, że za gwineę da tym paniom spokój do jutra. Po tym i po zamówieniu obiadu znów poszedłem do hrabiny i powiedziałem:

— Uczyniłem wszystko, co w mojej mocy, aby wydostać panie z tej przykrej sytuacji. Zjem z wami obiad nie dopominając się nawet pocałunku, ale jeżeli jutro będę równie powściągliwie traktowany, opuszczę was.

-— Możesz być pewien, że moje córki nigdy nikogo nie obdarzą podobnymi względami.

— W takim razie obiecuję ci, pani, rozgłosić w całym Londynie, że są ideałem cnoty i wdzięku, ale nie miej mi za złe, iż moje pieniądze przeznaczę dla kobiet tak występnych, jak sam jestem.

— Zły z ciebie człowiek.

— Gorszy, niż pani myślisz, i dziś zawarłaś bardzo nieszczególną znajomość.

Przy stole panny jadły za czterech i nie gardziły winem. Przy końcu podano wazę ponczu, który wprawił nas w doskonały humor. Nie pozwoliłem sobie jednak na najmniejsze uchybienie przyzwoitości. Wieczór, który zapadł, nie wpłynął na decyzję matki, wobec czego cofnąłem daną gospodarzowi gwarancję, a nazajutrz poszedłem do Pembroke'a, by mu opowiedzieć o całej przygodzie. Gdy wymieniłem nazwisko tej damy z Hanoweru, wybuchnął gromkim śmiechem.

— Dwie z tych panienek były u mnie. W tragicznych barwach odmalowały swoją sytuację; wyśmiałem je i nic więcej.

— Jesteś pan nieubłagany.

— Nic podobnego, ale już ode mnie wycyganiły kilkanaście gwinei w zamian za złudne nadzieje. To kobiety pokroju Charpillon.

— Dziękuję ci, milordzie, za te informacje. Przyznaję jednak, że ta najstarsza córka jest niezwykle powabna i gdyby się zgodziła spędzić noc w moim łóżku, chętnie dałbym jej dwadzieścia gwinei.

— Dałbym tyleż za każdą z jej sióstr. Ale ani panu, ani mnie to się nie uda. Baltimore dawał dwieście za pięć dziewcząt...

— I odmówiono mu?

— Nie, ale zażądano zapłaty z góry. Co prawda matka wówczas nie była jeszcze w tak rozpaczliwej sytuacji jak dziś.

Wróciwszy do domu dowiedziałem się, że siostry są u hrabiny, która sprzedała jedną ze swoich sukien na opłacenie obiadu. O piątej zaanonsowała się starsza z sióstr. Zaczęła płakać, klęknęła przede mną. Za całą odpowiedź położyłem na stole dwadzieścia gwinei i wskazałem na łóżko. Z pogardą odwróciła się i odeszła. Wieczorem Goudar poinformował mnie o losie hrabiny: zabrano ją do więzienia. Trapiły mnie wyrzuty sumienia, uważałem się za okrutnika i już miałem wyjść ratować nieszczęsne stworzenia, kiedy zobaczyłem wszystkie pięć panien wchodzące do mnie. Natychmiast zamówiłem dobry obiad. Jednak panny były smutne, prawie nie tknęły jedzenia, a piły tylko wodę. Czując, że nie będzie z nich żadnego pożytku, prosiłem, by wróciły do siebie. Wyszły, ja zaś położyłem się do łóżka. Już sen mnie morzył, kiedy weszła najstarsza z sióstr.

— Co pan uczynisz dla nas, jeżeli oddam ci się tej nocy?

— Dam pani dwadzieścia gwinei i będę cię tak długo utrzymywał, jak długo będziesz tylko moją.

Wtedy nic nie mówiąc rozebrała się i położyła przy mnie w łóżku. Zdjąłem ostatnią osłonę i podziwiałem jej kształty. Prosiła jednak, abym oszczędził jej wstydu i zdmuchnął świecę.

— Przyjmij dodatkowo pięć gwinei dla sióstr i pozwól mi jednak napawać się twoim widokiem.

Była mi powolną, ulegle robiła, co chciałem, i czterokrotnie złożyła z siebie ofiarę, ale raczej pozwalała na wszystko, niż sama brała w tym udział. Starałem się ją rozgrzać pocałunkami, jednak daremnie. Zdawało mi się, że mam do czynienia z posągiem, bo to cudne ciało było zimne i martwe niby marmur,

— Saro — powiedziałem — zarobiłaś te pieniądze. Masz je i idź sobie. Nie chcę już widzieć ani ciebie, ani twoich sióstr. Zrobiłaś mi przykrość swoim zachowaniem: nie odwzajemniłaś mojej miłości. Sprostytuowałaś się i nic więcej: wstyd!

Bez zmrużenia oka ubrała się i wyszła.

Nazajutrz o siódmej czuję, że ktoś mnie budzi łagodnie. Otwieram oczy i kogo widzę? Wiktorynę, młodszą siostrę.

— Czego pani sobie życzysz?

— Ulituj się pan nade mną: zostaliśmy bez dachu nad głową. Wpuść nas do swojego domu, wywdzięczę ci się za to. Siostra powiedziała, że już nie chcesz nas widzieć. Zrozumiałam, że nie jesteś z niej zadowolony, ale powinieneś jej wybaczyć: zakochana jest w pewnym Włochu więzionym za długi.

— To u was rodzinne! A może i pani kochasz się w jakimś więźniu?!

— Ja nie kocham się w nikim.

— Chcesz rzec, że twoje serduszko jest wolne? Zobaczymy więc.

Przyciągnąłem ją do siebie, objąłem i rozebrałem.

W niczym nie przypominała Sary. Była płomieniem nienasyconym i nieugaszonym. Wziąłem ją raz po razie urozmaiciwszy to sobie, ale nie miała dosyć i wreszcie omdlałem w jej ramionach, obficie spłaciwszy przy tym daninę miłości.

— Odniosłaś Wiktorię, mój aniele! — powiedziałem wreszcie.

— Bo i na imię mam Wiktoryna.

— Możesz sprowadzić tutaj całą rodzinę; zajmę się też uwolnieniem twojej matki. A tymczasem weź te dwadzieścia gwinei.

Tak więc znalazłem się z tą całą familią na karku. Sprowadzono mi także do domu starego hrabiego, a pod wieczór zjawiła się w lektyce również i hrabina. Złożyłem jej wizytę, aby wyrazić gratulacje, a ona wychwalała moją wspaniałomyślność nie domyślając się najwidoczniej motywów.

Od Wiktoryny dowiedziałem się, że kochanek jej siostry, markiz delia Piettina z Neapolu, siedzi za dług wynoszący zaledwie kilka gwinei.

— Jak to! Ambasador neapolitański pozwala więzić swojego kompatriotę dla takiej bagatelki? Powiedz siostrze, że zobaczę się z nim.

Istotnie poszedłem do markiza de Caraccioli, który mi powiedział, że dawno już wydostałby z więzienia tamtego Włocha, gdyby nie to, że wojażował on bez pozwolenia swojego władcy.

Ten argument wydał mi się mocno zabawny i pobiegłem do więzienia, aby uwolnić młodego markiza. Owego dnia biedna Sara o mało co nie umarła z radości i zdawało mi się, że bliska już jest chwila, kiedy przez wdzięczność zdobędę to, czegom nie zdobył afektem.

Pewnego ranka w czasie miłosnych zmagań z Wiktoryną ujrzałem nagle piękną blond główkę, wsuwającą się za kotary łóżka. Była to Augusta, trzecia córka, ta sama, którą miał na oku lord Pembroke.

— A mnie pan kochasz? — zapytała. Wiktoryna zaś natychmiast posunęła się robiąc miejsce siostrze.

Nazajutrz złożyłem nową wizytę hrabinie. Była w doskonałym nastroju.

Nie dojrzałem na jej twarzy najmniejszego śladu smutku, jadła za czterech, a piła jeszcze lepiej. Ujrzawszy na stole jakąś książkę zapytałem:

— Pani hrabina lubi lekturę?

— Usypia mnie.

— To może lubuje się pani w robótkach?

— Fi doncl

— A więc czym się pani zajmujesz?

— Myślę o szczęściu moich córek.

— Intencja godna podziwu, ale pozwól sobie powiedzieć, że trochę więcej aktywności z pani strony w tym względzie bardziej by im się przydało.

— Nie zginiemy z pomocą Opatrzności.

— Prawdziwa Opatrzność na tym padole to my sami.

— Pan nią będziesz dla nas, bo Niebo cię nam zesłało.

Augusta była przy tym. Słuchając owych słów przyciągnąłem ją do piersi i poprosiłem hrabinę, aby pozwoliła mi złożyć ojcowski pocałunek na „dziewiczym" czółku jej córki.

Wróciłem do siebie i zobaczyłem przechodzącego markiza Caraccioli pod oknami. Gdy nań zawołałem, przybiegł z pochopnością rzadko spotykaną u dyplomatów. Jednocześnie posłałem po Sarę i przedstawiając ją Caracciolemu powiedziałem, że jest narzeczoną markiza delia Piettina.

— Kiepska to partia dla pani, śliczna panienko.

— Jest markizem — odparła hrabianka.

— Markizem ubogim jak mysz kościelna.

— Pan wie, panie ambasadorze, że dwóm kochającym się sercom...

— Wystarczy byle chatka, ale i tę trzeba mieć.

— Obiecał zawieźć mnie do Neapolu.

— Taki sam dobry sposób dostania się do więzienia jak każdy inny.

— Król się nad nim ulituje.

— Chętnie w to wierzę, lecz dłużnicy nie są tak miłosierni.

Po wyjściu ambasadora, gdy wybierałem się na konną przejażdżkę, przyszła Augusta i powiedziała, że jej młodsza siostra, Hipolita, byłaby uszczęśliwiona, gdyby mogła mi towarzyszyć. Odparłem, że z radością sprawiłbym tę przyjemność jej siostrze, ale musi przecież mieć amazonkę. Odłożyłem zatem przejażdżkę do jutra i posłałem po krawca. Zdjął miarę przy mnie i muszę powiedzieć, że Hipolita urodą w niczym siostrom nie ustępowała. Rzuciłem jej kilka niewinnych żarcików, których znaczenie świetnie zrozumiała, bo wieczorem z własnej ochoty przyszła do mojego pokoju. Było to w chwili, kiedy Augusta się rozbierała, a raczej kiedy ją rozbierałem i stałem za nią w jednej z tych postaw, co nie wymagają świadków.

— Nie przeszkadzajcie sobie — rzekła Hipolita — ja się nie patrzę.

— Możesz sobie patrzeć! — odparła jej siostra. A już po wszystkim Augusta powiedziała:

— Moja siostra kocha cię, toteż ustąpię jej miejsca na tę noc.

Hipolita kazała się nieco prosić (chytrość kobieca!), ale wreszcie uległa. To była już czwarta z nich!

Po przejażdżce z Augustą najmłodsza z panienek, czternastoletnia Gabriela, dziecko czarujące, rzekła do siostry:

— Ty jesteś szczęśliwa, bo możesz jeździć konno, kiedy ja muszę siedzieć w domu.

Natychmiast podszedłem do niej i powiedziałem, że dostanie pięknego konia, jeśli matka pozwoli jej jeździć ze mną.

— Matka nie może mi niczego zabronić, ale przecież muszę mieć amazonkę.

— Pójdź więc ze mną do mojego pokoju, a pokażę ci spodnie z żółtego aksamitu i amarantową kurteczkę, w której będzie ci bardzo do twarzy.

Spojrzała na siostrę, jakby się pytała o zgodę, i na jej skinienie poszła za mną. Ledwie weszliśmy, powiedziałem, żeby się rozebrała, na co zarumieniła się lekko.

— Nie chcesz pani przymierzyć tego kostiumu?

— Panience nie wypada rozbierać się przy mężczyźnie.

— I nigdy się to pani nie przytrafiło?

— Nigdy.

— Naprawdę?

— Przysięgam panu.

— Chciałbym się o tym przekonać.

— Jakiegoż świadectwa wymagasz, sikoro ci moje słowo nie wystarcza?

— Znam tylko jedno jedyne i niezawodne. Proszę, zechciej położyć się do łóżka i dać mi spojrzeć.

— I tylko pod tym warunkiem zgodzisz się pan brać mnie na konne przejażdżki?

— Nie stawiam tego za warunek, lecz tylko proszę o łaskę.

— No to dobrze.

Przekonałem się, że Gabriela nie kłamała, ale dla rozproszenia wszelkich wątpliwości potrzebna była jeszcze jedna próba.

— Gabrielo — powiedziałem — dałaś mi wielki dowód zaufania, ale wolałbym otrzymać go jako twój kochanek.

— Co masz pan na myśli? Czyżbyś chciał naprawdę zostać moim kochankiem?!

— To moje najgorętsze życzenie.

— Czemu nie powiedziałeś pan tego wcześniej! Moje siostry bez przerwy powtarzają, że największym szczęściem na świecie jest mieć kochanka.

— I chciałabyś go mieć?

— Oczywiście!

— I będziesz go kochała?

— Z pewnością, jeżeli pan nim będziesz, bo pana już kocham.

— I niczego mi nie odmówisz?!

— Niestety, jestem uboga...

— Nie zrozumiałaś mnie, Gabrielo, to, czego kochanek żąda od swojej wybranki, to...

— To co?

Odwołałem się do gestów, by jej wytłumaczyć, o co mi chodzi. Byliśmy w najciekawszym momencie tej lekcji (a okazała się bardzo pilną uczennicą), kiedy ktoś pchnął drzwi i weszła roześmiana Augusta.

— Winszuję ci — powiedziała do siostry — zarobiłaś dwadzieścia gwinei.

To odezwanie wydało mi się niewłaściwe, toteż zapytałem Augustę, czemu nam przeszkadza.

— Mama kazała mi zaraz pana sprowadzić. Ma jakąś propozycję, od której zależy pańskie szczęście i spokój.

Natychmiast zszedłem do hrabiny. Była niezwykle podniecona. Ujrzawszy mnie wstała i padła mi w ramiona. Z wielkim trudem zdołałem powstrzymać ją od okazywania dalszych dowodów czułości.

— Pani — powiedziałem — doprawdy nie mogę pojąć, czemu zawdzięczam tę wyjątkową przychylność, jaką mi okazujesz.

— Pan, zbawca moich córek! Pan, ich dobrodziej i ojciec!

— Na miłość boską, dajmy temu spokój. Sam jestem uszczęśliwiony z tego, com mógł dla nich zrobić.

— I będziesz miał za to nagrodę, kawalerze Casanovą: oto moja ręka!

W pierwszej chwili nie zrozumiałem sensu, który łączyła ze słowami „moja ręka". Ująłem więc jej rękę i uściskałem przyjaźnie.

— Przyjmujesz pan? Byłam tego pewna, a więc jesteś moim małżonkiem!

Na tę zupełnie niespodziewaną konkluzję ledwiem powstrzymał się od śmiechu. Przypomniałem hrabinie — co jej pewnie uleciało z pamięci — iż jest zamężna i że obecny stan majątkowy, w każdym razie, nie pozwala mi przyjąć tej propozycji, której zaszczyt w pełni doceniam.

— Jestem wolna — odpowiedziała dumnie. — Ale rozumiem teraz powody pańskiej odmowy. Odejdź pan, byłam lepszego o nim zdania.

Tymczasem szybkimi krokami zbliżałem się do ruiny. Byłem u kresu sił i prawie bez pieniędzy. Sprzedałem wszystkie diamenty i pozostały mi tylko tabakierki, parę zegarków, etui oraz inne, trudne do spieniężenia drobiazgi. Od miesiąca nie płaciłem już dostawcom. Ale miłość młodych hanowerek rekompensowała mi tę niełaskę losu. W takiej to znajdowałem się sytuacji, kiedy pewnego dnia zastałem Wiktorynę całą we łzach.

— Wyjeżdżamy za dwa dni — powiedziała.

— A czemu tak nagle?

— Matka wyjaśni to panu, przed nami robi tajemnicę. Pobiegłem do hrabiny. Przyjęła mnie chłodno, wymawiając rzadkość wizyt.

— Czy to prawda, że panie wyjeżdżają?

— Wracam do Hanoweru, a pan jesteś tego powodem.

— Czyżbym sprawił pani jakąś przykrość?

— Odmówiłeś małżeństwa i narażasz mnie na obmowę.

— Wszędzie rozpowiadam o moim szacunku dla pani.

— A córki? Nie wiedziałbyś, że powszechnie biorą je za twoje metresy?

— Pani chyba temu nie wierzysz?

— Oczywiście, jestem przekonana, że w tym nie ma słowa prawdy. A ufam panu tak bardzo, że chcę ci nawet coś zaproponować.

— Słucham, pani.

— Myślałam, żeby ci je zostawić. — Wszystkie cztery?

— Wszystkie pięć nawet, ale Sara od nas uciekła.

— Z pewnością zatrzymałbym je...

— Aby im zastąpić ojca?

— Tak bym to rozumiał, ale niestety moje finanse nie pozwoliłyby uczynić dla nich tego, czego bym gorąco pragnął.

— Potrafią kontentować się małym.

— Nie mogę ofiarować im nawet tego.

— Więc może pojechałbyś z nami do Hanoweru? Mam tam wielkie dobra, w których będziesz miłym gościem.

— Z chęcią przystałbym na to, ale muszę pozostać w Londynie.

— Więc nie nalegam i żegnam pana.

Rozstanie było bolesne. Zwłaszcza Wiktoryna wyglądała na niepocieszoną. Żałowałem, że nie mogę dać pieniędzy hrabinie. Zauważyła moje zmartwienie i powiedziała:

— Nie kłopocz się pan, zaoszczędziłam dwieście gwinei z ojcowskiego daru, jaki złożyłeś moim córkom, i to wystarczy mi na drogę.

Ich odjazd pogrążył mnie w głębokim smutku. Odseparowałem się od całego świata i przez tydzień nadzwyczaj serio porządkowałem swoje interesy. W niecałe pięć tygodni wydałem na owe damy nie tylko wszystkie pieniądze uzyskane ze sprzedaży diamentów, ale jeszcze zadłużyłem się na czterysta gwinei. Wtedy to zastanawiałem się nad wyjazdem do Lizbony, do Pauliny, która wyszła za hrabiego. Zdecydowany opuścić Anglię sprzedałem pozostałe mi wartościowe przedmioty: krzyż, pięć złotych tabakierek, wszystkie zegarki prócz jednego i dwa kufry wypchane ubraniami. Po spłaceniu długów zostało mi jeszcze sześćdziesiąt gwinei. Łatwo sobie wyobrazić, że zrezygnowałem z mojego olbrzymiego domu. Wynająłem trzy skromne pokoje w pobliżu Soho Square, z całej służby pozostał mi jedynie wierny Yarbe.

Wreszcie, mniej więcej dziesiątego dnia, wyszedłem na miasto i mój zły duch zawiódł mnie do tawerny „Kanone". Kończyłem jeść kiepski obiad, teraz już mój zwykły posiłek, gdy podszedł do mnie baron Stenau z serwetką w ręku. Poprosił, abym mu zrobił zaszczyt przyłączenia się do jego towarzystwa. Zgodziłem się i w siedzącej przy nim damie poznałem uczennicę signory Sartori, tę samą, dla której okazał się taki hojny. Czarująco piękna i wspaniale mówiąca po włosku, kokietowała mnie zawzięcie: osądź, czytelniku, czy mogłem pozostać na to obojętny po dwunastodniowym poście? Jednak zachowałem jak największą rezerwę i pozwoliłem sobie jedynie na powiedzenie, iż uważam barona za najszczęśliwszego z ludzi.

Po obiedzie, który minął nam bardzo wesoło, ślicznotka spostrzegła trzy kostki do gry na kominku i zerwała się wołając:

— Zagrajmy o gwineę na szampana!

Nie potrzebowała tego dwa razy powtarzać. Przegrał baron.

— A teraz — powiedziała jego towarzyszka — zagramy o to, kto płaci za obiad.

Los padł na nią. Nierad ze skandalicznie dopisującego mi szczęścia zaproponowałem Stenauowi grę o dwie gwinee. I znów przegrał. Nowa gra z takim samym rezultatem. Stenau upierał się przy dalszej grze i po pół godzinie przegrał już sto gwinei. Chciał kontynuować, ale odmówiłem. Wtedy zerwał się zły, nie na mnie, lecz na los, wziął kapelusz, laskę i wyszedł bez pożegnania. Wówczas jego dama powiedziała:

— Niech się pan nie lęka o swoje pieniądze, Stenau jest bogaty i zwróci nam dług.

Skoro przyznała się do części mojej wygranej, uważałem, że mogę sięgnąć po swój udział w jej wdziękach i objąłem ją bez żenady.

— Łatwo się pan zapalasz. — To się pani nie podoba?

— Wręcz przeciwnie. A propos, oddasz mi pan te pięćdziesiąt gwinei tak, aby baron niczego się nie domyślił.

— Zrobię to chętnie, ale i on się chyba nie dowie, co dasz mi pani w zamian?

— Możesz być spokojny.

I uśmiechnęła się przy tych ostatnich słowach. Niestety, fatalne spotkanie! A jeszcze fatalniejsza nieobecność barona!

Po godzinie wrócił przynosząc tratę na pięćset dwadzieścia gwinei wystawioną w Lizbonie i płatną przez jedną z najpoważniejszych firm w Kadyksie.

— Byłem — powiedział — u wielu bankierów, którzy nie chcą zdyskontować tej traty.

— To dziwne, wystawca jest znany, akceptant zaś cieszy się wielkim kredytem. Jeżeli zechcesz mi pan powierzyć tę tratę, zajmę się jej dyskontem.

— Będę panu zobowiązany za tę przysługę i sceduję tratę na pana.

Nazajutrz bankier Leigh wyliczył mi wartość traty. Zobaczyłem się ze Stenauem i wypłaciłem mu należność banknotami. Oddał mi sto gwinei, moją wczorajszą wygraną, a potem rozmowa przeszła na piękną Angielkę.

— Uwielbiasz ją pan — powiedziałem.

— Ja? Nic podobnego. Łączy mnie z nią tyleż, co z każdą inną. Jeśli się panu podoba, pogadaj z nią.

— Zgoda.

— Doskonale. Kiedyż się z nią spotkasz?

— Jeszcze dziś wieczór.

— A więc dobrej zabawy. Będzie cię to kosztowało dziesięć gwinei i jeszcze jakąś bagatelkę.

Dopiero później dowiedziałem się, co miał na myśli przez tę „bagatelkę".

Nazajutrz rano zbudziłem się w objęciach owej pani: odliczyłem jej pięćdziesiąt gwinei.

— Kiedy cię znów zobaczę, mój panie? — zapytała.

— Nie jestem bogaty.

— Wielkie rzeczy! Zawsze chyba znajdziesz pięć gwinei dla dam, które cię kochają.

— Niewątpliwie.

— No więc za tę cenę zawsze zjesz u mnie kolację. Przez cały tydzień korzystałem z tego upoważnienia, ale ósmego dnia rano, w czasie ostatnich przygotowań do wyjazdu stwierdziłem nagle u siebie objawy choroby, przeciwko której niestety nie ma niezawodnego środka.

Nigdy jeszcze ta przeklęta choroba nie nawiedziła mnie w gorszym czasie niż teraz, kiedym zamierzał przeprawić się za ocean dla zdobycia fortuny. Musiałem więc zostać w Londynie aż do zupełnego wyzdrowienia, co miało potrwać sześć tygodni.

Wyszedłem z domu nie po to, aby, jak można sądzić, czynić wyrzuty mojej Angielce, lecz żeby przenieść kwaterę główną do mojego eskulapa. Spakowałem kufry jak do podróży po kontynencie, wsadziwszy w nie wszystkie manatki prócz cienkiej wytwornej bielizny, którą przez Yarbe'a wysłałem do praczki mieszkającej o sześć mil od Londynu na drodze do Duwru.

Ledwie się zainstalowałem u lekarza, gdy przyniesiono mi list od bankiera Leigha. Oto jego pełna treść:

„Trata, którą panu zdyskontowałem, jest sfałszowana. Niech mi pan zaraz odeśle wypłacone pieniądze i każe aresztować oszusta, który ci ją dał, jeżeli nie wynagrodzi szkody. Zaklinam, nie zmuszaj mnie do tego, abym żądał aresztowania ciebie. Chodzi przecież o pańskie życie".

Po przeczytaniu tego listu zachwiałem się i bez sił padłem na łóżko. W głowie mi się kręciło, trzęsły mną dreszcze. W wyobraźni widziałem już szubienicę: nieunikniony koniec mojej awanturniczej kariery. Jakie tu znaleźć wyjście? Skąd wziąć pięćset funtów szterlingów? Był tylko jeden sposób: uzbroiwszy się w pistolety pobiegłem zaraz do Stenaua, zdecydowany strzelić mu w łeb, jeżeli nic zwróci mi równowartości fałszywej traty. Na nieszczęście szubrawiec zdążył się już wynieść. Gospodyni poinformowała mnie, że przed pięcioma dniami wyjechał do Lizbony, gdzie, jak się potem dowiedziałem w Rydze, źle skończył.

Pojąłem wówczas, że muszę sam zdecydować się na stanowczy krok i nie oglądając się na chorobę wsiąść na statek. Byłem już bez grosza, jeśli nie brać pod uwagę piętnastu gwinei. Nie mogłem też liczyć na Besangeta i jemu podobnych kupców, bo wszyscy zwąchali pismo nosem. Oto więc podstęp, do jakiego się uciekłem: odszukałem pewnego weneckiego Żyda, który znał hrabiego Algarotti, i zaproponowałem mu przekaz wystawiony na hrabiego i opiewający na sto cekinów. Ów Żyd wypłacił mi równowartość w brzęczącej monecie. Zainkasowawszy pieniądze wziąłem nogi za pas i uciekłem, jakby mi pięćset tysięcy diabłów następowało na pięty. Leigh przyrzekł dwudziestoczterogodzinną zwłokę, a wiedziałem, że jako prawy Anglik nie złamie słowa. Mimo to nie mogłem zapanować nad lękiem. Zawołałem Yarbe'a i rzekłem:

— Wybieraj jedno z dwojga: albo dwadzieścia gwinei i rozstanie, albo jazda ze mną, a dokąd — tego ci teraz zdradzić nie mogę.

— Mój dobry panie, nie żądam ani szylinga. Pojadę z panem, gdzie pan zechce.

— Odjeżdżam za godzinę. Ale jeżeli się przed kimś wygadasz, mogę to życiem przypłacić. Zostaniesz tu jeszcze przez parę dni, aby odebrać bieliznę, później zaś przyjedziesz do mnie. Masz tu pieniądze na koszty podróży.

— To niepotrzebne, zwróci mi pan później, co wyłożyłem.

I wierny sługa oddalił się, by mi za chwilę przynieść sześćdziesiąt gwinei — owoc swojej oszczędności.

— Ludzie ufają mi i mogę jeszcze dopożyczyć pięćdziesiąt funtów, jeżeli panu potrzeba.

Podziękowałem mu za tę propozycję, ale ten nowy dowód przywiązania sprawił mi wielką radość. Każda chwila była droga. Pobiegłem do krawca, u którego zostawiłem był materiał na trzy fraki. Zaproponowałem, że mu go odprzedam; zgodził się i wyliczył mi trzydzieści gwinei. Potem zapłaciłem gospodyni i wsiadłem do omnibusu pocztowego do Rochester, dokąd zajechałem tegoż jeszcze dnia i, mimo że trawiony gorączką, nająłem konie do Duwru. Przybyłem tam nazajutrz o brzasku. Statek miał właśnie odejść. Po pół godzinie żeglowaliśmy już po morzu. Jakiż straszliwy przejazd: cztery bite godziny lawirowaliśmy przed Calais, a że statek był angielski, wciąż znajdowałem się na brytyjskiej ziemi. Wreszcie wpłynęliśmy do portu i stanąłem we Francji. Byłem uratowany!

Casanovą jedzie przez Brunświk, Wolfenbuttel i Magdeburg do Berlina. Pisze list do Fryderyka Wielkiego z prośbą o audiencję i uzyskuje ją w parku Sans-Souci.. Chce namówić Fryderyka do zorganizowania loterii państwowej, tymczasem zaś dostaje propozycję wykładania w szkole kadetów. Nie zgadza się i jedzie do Rosji korzystając z hojności pana de Bragadin.

W Petersburgu przyjmują go w najlepszych towarzystwach. Ma nadzieję dostać się na dwór Katarzyny, która jednak nie zdradza chęci poznania go. Zaczyna więc już myśleć o odjeździe, gdy niespodziewanie hrabia Panin podsuwa mu myśl podejścia do Katarzyny, gdy będzie spacerowała po parku. Casanovą wywiera jak najlepsze wrażenie na Katarzynie i zanosi się na to, że dostanie jakąś lukratywną posadę. Jednak te nadzieje zawodzą i Casanovą wyjeżdża. Jedzie próbować szczęścia w Polsce.

PRZYJEŻDŻAM DO WARSZAWY — KRÓL STANISŁAW AUGUST — KŁÓTNIA: BINETTI CZY CATAI — JEJ SKUTKI — POJEDYNKUJĘ SIĘ Z BRANICKIM — GODZIMY SIĘ — KAŻĄ MI OPUŚCIĆ WARSZAWĘ — ODJAZD Z JEDNĄ NIEWIADOMĄ

...W drodze spotkałem panią Campioni, a ta na wieść, że udaję się do Warszawy, prosiła o doręczenie jej mężowi listu, w którym dopominała się pieniędzy. Po przyjeździe do Warszawy zatrzymałem się u Campioniego, prowadzącego tu szkołę tańca. Z przyjemnością wysłuchał wiadomości o żonie, która, jak mnie zapewnił, wcale jego żoną nie była, i posłał jej pieniądze zalecając przy tym, aby została wszędzie, gdzie się znajdzie, byle nie przy nim. Nazajutrz zaś wyruszyłem na miasto z listami polecającymi, danymi mi w Sankt-Petersburgu. Zacząłem od księcia Adama Czartoryskiego. Przyjął mnie w swoim gabinecie w otoczeniu ze czterdziestu osób. Przeczytał list rekomendacyjny i jął się rozpływać w pochwałach nad osobą, co mi go dała. Potem zaprosił mnie na wieczerzę. Przyjąłem tę inwitację, tymczasem zaś kazałem się prowadzić do księcia Sułkowskiego, który był ambasadorem polskim we Francji, człowiekiem olbrzymiej wiedzy i zapalonym dyplomatą, a umysł miał nafaszerowany wspaniałymi projektami, niczym ksiądz de Saint-Pierre. Ucieszył się ujrzawszy mnie i mając mi dużo do powiedzenia, jak oświadczył, prosił, bym został na obiedzie, który zjemy samowtór. Przez cztery godziny pociłem się śmiertelnie przy jego stole, gdzie raczej podobny byłem do ucznia na egzaminie niźli gościa. Książę mówił o wszystkim prócz tego, o czym ja mógłbym mówić. Jego mocną stroną, a raczej należałoby rzec: słabą stroną była polityka. Przytłaczał mnie swoją bezsporną wyższością na tym polu. Udałem się więc do księcia Czartoryskiego, aby zapomnieć o tych elukuibracjach dyplomaty, i zastałem bardzo liczne towarzystwo: generałów, biskupów, ministrów, wojewodę wileńskiego i wreszcie króla, któremu książę mnie zaprezentował. Król długo wypytywał o cesarzową Katarzynę i najważniejsze osoby jej dworu. Na szczęście mogłem udzielić mu szczegółowych wiadomości, których słuchał z wielkim zainteresowaniem. Przy kolacji siedziałem po jego prawej ręce i ciągle się do mnie zwracał. Obaj nie wzięliśmy kęska do ust. Król Polski jest niskiego wzrostu, ale dobrze zbudowany, twarz zaś ma niezwykle wyrazistą. Wysławia się łatwo, a wszystko, co mówi, skrzy się dowcipem i błyskotliwością myśli. Nazajutrz książę Czartoryski zaprowadził mnie do wszechwładnego wojewody ruskiego. Tego słynnego męża zastałem w otoczeniu jego dworzan w obcisłych kaftanach, wysokich butach, z podgolonymi głowami i wąsami. Był to ów wojewoda, za którego głównie przyczyną powstały zamieszki w Polsce. Niezadowolony ze zbyt małego wpływu, jakim on i jego brat, wielki kanclerz litewski, cieszyli się na dworze, stanął wraz z nim na czele spisku, który zmierzał do pozbawienia korony króla saskiego i wprowadzenia, z pomocą Rosji, na tron młodego Stanisława Poniatowskiego, późniejszego Stanisława Augusta.

Mimo przykładnego prowadzenia się, już po trzech miesiącach pobytu w Warszawie byłem zadłużony po uszy. Dostawcy napierali na mnie ze wszystkich stron, a ja nie miałem ani grosza. Ale oto jak los zesłał mi dwieście dukatów. Niejaki pan Schmidt, któremu król nie bez powodu udzielił mieszkania w pałacu, zaprosił mnie na obiad. Poznałem tam czarującego biskupa Krasickiego, księdza Gigiotti i parę innych osób coś niecoś osłuchanych w literaturze włoskiej. Król jak zawsze, gdy zasiadał w liczniejszym gronie, w doskonałym humorze i w dodatku lepiej znający się na klasykach od któregokolwiek z panujących, jął cytować rzymskich poetów i prozaików. Wytrzeszczyłem oczy z podziwu słuchając go cytującego raz po raz uczone manuskrypty, pewnie egzystujące tylko w jego imaginacji. Zresztą słuchałem bez słowa, pałaszując za czterech, jak człowiek, co nie jadł z powodów, które niedawno przytoczyłem. Wreszcie zaczęto mówić o Horacym i z tego słynnego poety cytować najsłynniejsze sentencje. Każdy pochwalał jego filozofię. Ksiądz Gigiotti, któremu moje milczenie spokoju nie dawało, odezwał się:

— Jeżeli kawaler de Seingalt nie podziela naszego zdania, czemu nie powie swojego?

— Skoro ksiądz życzy sobie usłyszeć, co myślę o Horacym — odparłem — to przyznam, iż moim zdaniem są poeci, którzy lepiej rozumieli ducha i język dworu. Parę jego dzieł, którymi zachwycacie się państwo, poczytując je za wzór dobrego smaku i wytworności, to w gruncie rzeczy tylko niesmaczna satyra.

— Połączenie taktu z prawdą w satyrze toć to szczyt artyzmu!

— Horacy nie miał z tym trudności, skoro za jedyny cel, nawet w satyrach, obrał kadzenie Augustowi. Ten zaś nieśmiertelność zawdzięcza opiece, jaką otaczał pisarzy owych czasów. Oto co wśród naszych koronowanych władców uczyniło modnym jego imię, tak że częstokroć wolą je od własnego.

Wspomniałem już, że król wstępując na tron przybrał sobie imię August — toteż spoważniał po tej uwadze i zapytał mnie, którzy to władcy zrezygnowali z własnego imienia na rzecz imienia August.

— Pierwszy król szwedzki, który zwał się Gustaw.

— A jakiż związek istnieje między Gustawem i Augustem?

— Jedno jest anagramem drugiego.

— Gdzieżeś to pan wyczytał?

— W pewnym manuskrypcie w Wolfenbuttel.

Król wybuchnął śmiechem przypomniawszy sobie, że sam też przytaczał różne manuskrypty. Potem zaś zapytał, czy pamiętam jakąś sentencję Horacego, w której by satyra przybrana była w takową formę. Odpowiedziałem mu natychmiast:

— Coram rege sua de paupertate tacentes plus quam poscentes jerent.

— To słuszne — odrzekł śmiejąc się.

Pani Schmidt zaś poprosiła biskupa o przełożenie owego cytatu. „Ten, co kryje się ze swoją biedą przed królem, więcej dostanie niźli ten, co prosi." Zauważyła, że w tym zdaniu nie dostrzega żadnej satyry, a ja trzymałem język za zębami ze strachu, czym aby nie przesolił. Król sam zmienił temat kierując rozmowę na Ariosta. Wyraził chęć czytania go pospołu ze mną. Skłoniłem się na to i odpowiedziałem słowami Horacego: Tempora quaeram (* poszukam sposobnej chwili).

W parę dni potem znalazłem się jakoś na drodze króla, który podając rękę do ucałowania wsunął mi przy tym mały papierek; dzięki niemu mogłem spłacić długi: było to dwieście dukatów.

Od tego czasu stale asystowałem przy rannej toalecie króla, przy czesaniu. Mówiliśmy o wszystkim, prócz Ariosta. Król dobrze rozumiał po włosku, ale nie mówił. Ilekroć pomyślę o budzących szacunek wielkich zaletach tego wspaniałego władcy, trudno mi pojąć, jak mógł on popełnić tak olbrzymie błędy, z których wcale nie najmniejszym jest ten, że przeżył swoją ojczyznę.

Nie wszystkie moje warszawskie znajomości sięgają aż tak wysokich progów: odwiedziła mnie więc na przykład Binetti, która przybyła z Londynu w towarzystwie męża, tancerza, imieniem Pic. Jechała z Wiednia do Petersburga. Król zwierzył mi się, że zamierza zaangażować ją na tydzień za tysiąc dukatów. Pobiegłem do niej z tą wiadomością, lecz nie chciała uwierzyć. Dopiero przybycie księcia Poniatowskiego, który w imieniu króla przywiózł ową propozycję, rozwiało jej wątpliwości. W trzy dni Pic zorganizował balet. Tomatis wystarał się o dekoracje, kostiumy i orkiestrę. Ci nowo przybyli artyści tak się ogólnie spodobali, że zaraz zaangażowano ich na cały rok, co bardzo dotknęło Calai, inną baletnicę. Binetti nie tylko bowiem zaćmiła ją, ale i odbiła jej kochanka. Niebawem też urządziła sobie dom według ostatniej mody. Miała bardzo liczne grono adoratorów, do których należeli hrabia Moszczeński i szambelan Branicki, serdeczny przyjaciel króla. Widownia teatralna podzieliła się na dwie partie: jedna była za Catai, druga za Binetti. Oczywiście trzymałem stronę tej ostatniej, lecz nie mogłem się z tym manifestować, aby nie ściągnąć na siebie gniewu otoczenia Czartoryskich, zawziętych wielbicieli Catai.

Jeden z tych panów, książę Lubomirski, był jej kochankiem, toteż byłbym skończonym głupcem, gdybym poświęcił tak wpływową znajomość dla jakiejś tancerki. Binetti czyniła mi gorzkie wymówki i nawet wymusiła przyrzeczenie, iż nie będę chodził do teatru. Jej faworytem był Ksawery Branicki, szambelan króla i pułkownik ułanów, mężczyzna niespełna trzydziestoletni. Służył był we Francji i powracał z Berlina, gdzie był ambasadorem polskim przy wielkim Fryderyku. Binetti namawiała swojego kochanka do zemsty na znienawidzonym przez nią Tomatisie, który obgadywał ją przed królem i jako dyrektor teatru upokarzał przy każdej sposobności. Branicki zapewne przyrzekł swojej ukochanej to, czego chciała, lecz — jak zaraz zobaczymy — ów młody Polak obrał sobie w tym zgoła niezwykłą manierę.

W dniu 20 lutego udał się do opery. Tańczono akurat drugi balet. Branicki wszedł do loży Catai, gdzie siedziała z Tomatisem. Zobaczywszy Branickiego oboje przypuszczali, że zerwał z Binetti, on zaś zachowywał się z wielką galanterią i przy końcu przedstawienia podał ramię Catai. Tomatis szedł z tyłu. Byłem właśnie w westybulu, kiedy Branicki, siedząc u boku Catai w powozie Tomatisa, krzyknął mu, żeby jakimś innym zdążał za nimi, a on nieoględnie odparł na to, że jeździ tylko własnym. Branicki kazał stangretowi jechać, gdy Tomatis zabronił ruszać z miejsca. Wówczas Branicki, który musiał wysiąść, zawołał na huzara, aby dał w papę Tomatisowi. Huzar nie kazał sobie tego dwa razy powtarzać. Tomatis zaś tak zbaraniał, że nawet nie pomyślał o tym, aby szpadą przeszyć bezczelnego sługusa. Wsiadł tylko do powozu i zajął się swoim policzkiem.

Wróciłem do domu nie mniej przygnębiony od Tomatisa przewidując, że sprawa się na tym nie skończy.

Awantura nabrała rozgłosu i Tomatis nie mógł się nikomu na oczy pokazać. Poskarżył się królowi, ale król, sam mocno zaambarasowany, nie wiedział, co począć, bo Branicki twierdził, że tylko zniewagą odpłacił za zniewagę. Tomatis wyznał mi, że wymierzyłby sobie sam sprawiedliwość, gdyby się nie bał o swoje pieniądze. Wsadził w teatr czterdzieści tysięcy cekinów, które niechybnie straciłby, gdyby musiał wyjechać z kraju. Binetti natomiast promieniała. Rzekła mi, że całkowicie trzyma stronę biednego Tomatisa, z całą hipokryzją nazywając go swoim przyjacielem, ale jej radość była zbyt widoczna. Ta obłuda rozczarowała mnie do niej i zacząłem nawet podejrzewać, że i dla mnie szykuje jakąś niespodziankę, podobną do tej, która spotkała Tomatisa. Nie groziła mi strata czterdziestu tysięcy cekinów i dlatego wiedziałem, po czyjej stronie mam stać, a nie należałem do ludzi, którzy by się lękali jej kochanka. Zresztą anim go znał, anim go widział, nawet u króla. Muszę wyjaśnić, że Branickiego nienawidzono w całym kraju, bo uważano go za całkowicie zaprzedanego Rosji. Tylko król darzył go jeszcze resztkami przyjaźni. Zresztą w stosunku do niego kierował się też względami polityki. Wiedziałem, że moim zachowaniem nie mogę nikogo oburzać: nie intrygowałem i nie grałem w karty. Pilnie pracowałem dla króla w nadziei, że zostanę jego sekretarzem. W dzień świętego Kazimierza odbywała się gala na dworze, na której i ja byłem. Kiedy wstawaliśmy od stołu, król zwrócił się do mnie: „Proszę, przyjdź pan na przedstawienie".

Wymówiłem się grzecznie, bo po raz pierwszy miano grać sztukę po polsku, a ta próba mało mnie interesowała. Ale król nalegał.

— Chodźże pan mimo wszystko.

Poszedłem więc za nim.

Bez mała cały wieczór przesiedziałem w loży króla, a gdy wycofał się po drugim balecie, poszedłem powinszować Cassacci, tancerce z Piemontu, która bardzo podobała się Jego Królewskiej Mości. Po drodze wstąpiłem do loży Binetti, skuszony otwartymi drzwiami, ale ledwie zamieniliśmy parę słów, wszedł hrabia Branicki. Pisałem już, że uchodził za kochanka Binetti. Skłoniłem mu się chłodno i zaraz wyszedłem, a jak się później przekonamy, gorzko musiałem zapłacić za tę rezerwę. Cassacci, uszczęśliwiona z moich powinszowań, rozkosznie wypominała mi brak galanterii dla niej; trzeba przyznać, że wizytowałem ją po raz pierwszy. Właśnie mówiliśmy o tym, kiedy hrabia Branicki, który najwidoczniej szedł za mną z wyraźną intencją, wtargnął raptownie do loży w towarzystwie niejakiego Binińskiego, podpułkownika w jego pułku.

— Przyznaj pan, panie Casanovą, że przychodzę jak najbardziej nie w czas. Zdaje się, że pan się kochasz w tej damie.

— Ależ, panie hrabio, czy nie uważasz, że jest czarująca?

— Tak bardzo, że oświadczam ci tutaj, iż się w niej kocham na zabój i nie zniosę żadnego rywala.

— Skoro tak, nie roszczę sobie najmniejszych praw. Czekając na moją odpowiedź hrabia przybrał wyniosłą i wyzywającą minę.

— Przezorny z pana człowiek, panie Casanovą. A zatem schodzisz mi z drogi?

— Natychmiast, panie hrabio! Znalazłbyż się taki gbur, co by się ważył iść w paragon z człowiekiem o twoich zaletach!?

Zdaje mi się, że wypowiedziałem te słowa z uśmiechem, który nie podobał się Branickiemu. Odparł mi z miejsca:

— Za tchórza mam tego, co przy pierwszej groźbie ustępuje z pola.

Odruchowo położyłem rękę na gardzie szpady. Ale natychmiast spostrzegłszy się, tylko pogardliwie wzruszyłem ramionami i wyszedłem z loży na korytarz. Nie zrobiłem nawet czterech kroków, gdy usłyszałem rzucone głośno: „Tchórz wenecki", i krew we mnie zawrzała.

— Panie hrabio, dowiodę ci o każdej godzinie i w każdym miejscu, że wenecki tchórz nie boi się polskiego magnata.

Skoro kłótnia zaszła już tak daleko, nie miałem zamiaru się cofać. Czekałem na ulicy licząc na to, że zmuszę Branickiego do wydobycia szabli z pochwy. Daremny trud, nikt się nie zjawił. Po pół godzinie, przemarznięty do szpiku kości, wskoczyłem do pierwszego przejeżdżającego powozu i kazałem się wieźć do wojewody ruskiego, u którego król miał wieczerzać.

Zastanowiwszy się nad całą sprawą, wdzięczny byłem mojej szczęśliwej gwieździe, że Branicki nie nadszedł. Bylibyśmy pewnie skrzyżowali szpady, czegom wówczas gorąco pragnął, ale Biniński, akolita hrabiego, zapewne przeszyłby mnie swoją w czasie tej walki. Dalszy ciąg mojej przygody usprawiedliwia owo mniemanie. Trzeba rzec, że pod przykrywką układnych manier i łagodności Polacy zachowali coś dzikiego i barbarzyńskiego. W ich wylewnej przyjaźni jak i w gorącej, pamiętliwej nienawiści wyczuwa się jeszcze Sarmatów i Scytów. Zdają się nie rozumieć, że honor zabrania napadać gromadą na wroga, gdy się nadarzy sposobność. Widocznym było, że Branicki szedł za mną ze stanowczym zamiarem potraktowania mnie tak, jak Tomatisa. Wprawdzie nie zostałem spoliczkowany, ale wcale nie czułem się przez to mniej pokrzywdzonym na honorze, toteż musiało dojść do spotkania między nami. Ale jak to zrobić? Sprawa nie była łatwa.

Wojewoda przyjął mnie ze zwykłą łaskawością i nawet zaszczycił propozycją zagrania partyjki, a widząc, że przegrywam bezustannie, zapytał, gdzie bawię myślami.

— O dziesięć mil stąd — odparłem.

— Gdy się gra z kimś znacznym — rzekł — nie wypada myśleć o czymś innym.

Rzucił karty na stół i odszedł.

Mocno strapiony tą wymówką chciałem także odejść, kiedy oznajmiono, że król przybędzie lada chwila. Ale wiadomość była fałszywa. Jego Królewska Mość nie mógł przybyć. To do reszty mnie zgnębiło, bo postanowiłem rzecz całą wyłożyć królowi. Kolacja przeszła w smutnym nastroju dla nas wszystkich. Siedziałem po lewej ręce księcia, który ostentacyjnie nie odzywał się, do mnie. Na szczęście książę Lubomirski opowiedział o całej awanturze biorąc moją stronę.

— Branicki był pijany — mówił — a człowieka pańskiego pokroju nie mogą obrazić słowa pijanego szlachcica.

Od tej chwili wojewoda znów mnie traktował z dawną łaskawością, gdyśmy wstali od stołu, wziął na bok i mogłem mu wtedy wszystko przedstawić.

— Teraz już nie dziwię się pańskiej nieuwadze i żal mi cię serdecznie. Twoja sprawa źle wygląda.

— Wasza książęca mość raczy mi dać jakąś radę?

— Nie proś mnie o nią, panie Casanovą. Najlepiej uczynisz idąc za własnym rozumem.

To było dość jasne. Oto więc, co postanowiłem: albo zabić Branickiego, albo dać mu się zabić, jeśli przyjmie wyzwanie. W przeciwnym wypadku — użyć sztyletu, nawet gdybym miał to głową przypłacić.

Toteż o świcie posłałem mu bilecik takiej treści: „Nie wiem, dla jakich powodów obraziłeś mnie pan wczoraj, panie hrabio. Muszę więc poczytywać, że mnie nienawidzisz, i staję do twojej dyspozycji. Proszę, hrabio, zechciej przyjechać po mnie swoim powozem, bo dla zakończenia naszej kłótni będę ci towarzyszył tam, gdzie moja śmierć, zgodnie z prawami tego kraju, nie będzie poczytywana za zbrodnię lub też gdzie będę mógł, o ile szczęście mi dopisze, zabić ciebie nie łamiąc tegoż prawa. Ta propozycja dowiedzie ci chyba, panie hrabio, jak wysoce cenię twoją szlachetność i prawość charakteru".

Po godzinie nadeszła odpowiedź.

„Przyjmuję pańską propozycję. Wskaż jeno godzinę, w której cię zastanę. Proszę, wybierz broń i skończmy z tym co prędzej."

Zachwycony tym powodzeniem, odpisałem Branickiemu, iż długość mojej szpady wynosi mniej więcej trzy stopy i że będę nań czekał jutro o szóstej rano.

Zdziwiłem się niepomiernie, kiedy w godzinę po tym porozumieniu ujrzałem Branickiego wchodzącego do mego pokoju. Zostawił swoich ludzi przed drzwiami i zamknął je na klucz za sobą. Co uczyniwszy siadł na moim łóżku, w którym jeszcze pisałem listy. Zaniepokoiło mnie to postępowanie, a nie mogąc odgadnąć, co zamierza, sięgnąłem po pistolety.

— Nie przyjeżdżam, ażeby cię zabić w łóżku, mój panie — rzekł na to Branicki — lecz by ci rzec, iż nigdy nie odkładam pojedynków do jutra, za czym albo będziemy się bili dziś, albo nigdy.

— Dziś niemożliwe, panie hrabio. To dzień odejścia poczty i muszę coś jeszcze wykończyć dla króla.

— Załatwisz to po naszym pojedynku. Czyżbyś się spodziewał zostać na placu? Nie bój się. Ale gdyby nawet, pociesz się, że martwym nie straszne wymówki.

— A mój testament!

— Miałbyś więc coś do legowania? A więc raz jeszcze: nie lękaj się pan, masz z pięćdziesiąt lat przed sobą.

— Nie rozumiem jednak, czemu nie chcesz, panie hrabio, zaczekać z pojedynkiem do jutra.

— Zabawne pytanie! Nie pojmowałbyś więc, że jutro w ogóle nie dojdzie do spotkania? Król dowie się o wszystkim i jeszcze dziś zabroni pojedynku.

— A zatem opowiedziałeś mu, hrabio, o wszystkim?,

— Żartujesz, mój panie! Nie, jam nie z tych, co rozpowiadają takie rzeczy, ale znam nasze zwyczaje. Jednym słowem, nie chcę, abyś mnie pan wyzywał na darmo, i gotówem udzielić ci satysfakcji. Jednak dziś albo wcale.

— A więc zgoda. Pojedynek z panem, hrabio, to w moich oczach rzecz niebłaha; nie wolno mi więc lekceważyć jego skutków. Proszę zatem, przyjedź po mnie po obiedzie.

— Liczyłem, że zabiorę cię od razu.

— Nie, muszę pokrzepić siły.

— Szczęść Boże, każdy robi po swojemu, ale ja tam bijam się o pustym brzuchu. A o czym żeś myślał podając mi długość swojej szpady? Z nieznanymi ludźmi pojedynkuję się tylko na pistolety.

— Nieznanymi! Jak pan to rozumiesz? Z dziesięć osób tu, w Warszawie, zaświadczy panu, że nie jestem jakowyś hałaburda. Nie będę się bił na pistolety i mam prawo: w swoim liście, panie hrabio, zostawiasz mi wybór!

— Racja, ale jesteś chyba na tyle szlachetny, że nie odmówisz stanąć mi z pistoletem w ręku, gdy cię o to proszę. I powiem ci też, że pistolet jest mniej niebezpieczny. Najczęściej chybia się z niego.

— Sądzę, że to by ci nie wystarczyło, panie hrabio.

— Gdybyśmy obaj chybili, będziemy się bić na szable tak długo, jak zechcesz.

— Doskonale, z radością sprawię panu tę okrutną przyjemność. A więc przyjedziesz pan z dwoma pistoletami. Zostaną nabite przy mnie i będę miał prawo wyboru. Jeśli jedna wymiana strzałów nie da wyniku, będziemy się bili na szable do pierwszej krwi. I na tym koniec, jeśli to ci odpowiada, panie hrabio.

Branicki skinął głową, a ja ciągnąłem dalej:

— I przyrzekasz pan zawieźć mnie w takie miejsce, w którym będę bezpieczny przed prawem?

— Zgoda. A teraz uściskaj mnie, bo widzę, że z ciebie dzielny człowiek. I ani słowa nikomu. Bywaj zdrów: do trzeciej!

Kiedy wyszedł, wsadziłem wszystkie papiery króla do koperty, opieczętowałem ją i przywołałem Campioniego, którego darzyłem pełnym zaufaniem.

— Tę oto kopertę — powiedziałem mu — oddasz mi dziś wieczór, gdybym żył, lecz gdybym zginął, doręczysz ją królowi. Niechybnie domyślasz się, o co chodzi, ale wiedz, że nigdy w życiu nie wybaczyłbym ci, gdybyś się przed kimś wygadał.

— Rozumiem. Byłbyś pan pohańbiony, gdybym puścił parę z gęby, albowiem powiedziano by, że to z twojego polecenia powiadomiłem wszystkie osoby, które zabroniłyby pojedynku. Nie obawiaj się pan. Ja tylko pragnę, byś z tej paskudnej przygody wyszedł zdrów i cały.

Pamiętaj, nie szczędź swojego przeciwnika, bo gotóweś życiem przypłacić podobną wspaniałomyślność.

— Wiem to. A teraz siadajmy do stołu.

Zamówiłem suty i posilny obiad i posłałem po przednie wina do pana Schmidta. Campioni dzielnie mi sekundował, choć widać było, że ma głowę czym innym zajętą. Mnie zaś apetyt dopisywał jak nigdy. Kopiato nabierałem sobie z każdego półmiska i niemało wypiłem z czterech gatunków win, lecz mimo to byłem zupełnie trzeźwy. O godzinie drugiej zasiadłem przy oknie wypatrując Branickiego. Nie kazał na siebie długo czekać. Przed trzecią jego berlinka zajechała pod dom. Była w sześć koni, ni mniej, ni więcej, a masztalerze wiedli jeszcze luzem dwa wierzchowce. Za nimi jechało dwóch huzarów. Branickiemu towarzyszyli adiutanci i jeden generał w paradnym uniformie: był to jego świadek.

Siadłem w powozie obok Branickiego. Zauważył, że może chciałbym mieć kogoś ze swoich ludzi przy sobie. Odparłem, że mam tylko dwóch hołyszów na usługi, a ci prezentowaliby się zbyt nędznie przy takiej asyście; że całkowicie zdaję się na niego, przekonany, iż gdybym czegoś potrzebował, nie zabraknie mi tego. Za całą odpowiedź tylko mocno uścisnął mi rękę. Miejsce naszego pojedynku zapewne było z góry ustalone, albowiem ruszyliśmy bez rozkazu Branickiego. Uważałem, aby o nic nie pytać, ale gdy cisza w powozie przewlekała się, sądziłem, że wypada mi ją przerwać.

— Czy zamierzasz, panie hrabio, spędzić lato w Warszawie?

— Wczoraj jeszcze tak chciałem, ale kto wie, co będzie dziś? Może staniesz pan na zawadzie moim planom.

— Mam nadzieję, że ta sprawa w niczym panu nie przeszkodzi.

— Tego życzę i tobie, panie Casanovą. Służyłeś w wojsku?

— Tak. Ale czy mogę wiedzieć, w jakiej intencji pan pytasz?

— Po prostu, aby rozmowa nie zamarła. Jechaliśmy przez dobry kwadrans, aż wreszcie powóz

przystanął przed bramą parku. Wysiedliśmy pospiesznie i weszliśmy w grabowy szpaler zakończony ławką i kamiennym stołem, na którym jeden z huzarów położył dwa pistolety, mniej więcej na dwie stopy długie. Potem wydostał z kieszeni rożek z prochem i dwie kule. Nabił pistolety i położył skrzyżowane na stole.

W chwili kiedy Branicki poprosił, abym wybrał, generał wykrzyknął:

— Co u licha! Chcecie się bić!

— Oczywista.

— To niemożliwe. Jesteście przecież w granicach starostwa *.

— A cóż to za różnica?

— Olbrzymia, i ja wam za świadka służyć nie będę. Panie hrabio, zwiodłeś mnie, wracam na zamek!

— Nie zatrzymuję cię, generale — odparł Branicki — ale żądam zachowania tajemnicy. Winienem satysfakcję kawalerowi de Seingall.

Wówczas generał zwrócił się do mnie i rzekł:

— Nie możesz pan bić się tutaj.

— Skoro tu mnie przywieziono, tu się będę bił — odparłem. — Będę się bronił wszędzie, nawet w kościele.

— Źle robicie, u diabła! Przedstawcie wasz spór Najjaśniejszemu Panu, niech was rozsądzi, ale bić się — to niemożliwe.

— Chętnie przystanę, jeżeli hrabia wyrazi skruchę za wczorajszą zniewagę.

Usłyszawszy to Branicki spojrzał na mnie gniewnie i wymachując rękami jął krzyczeć, że przyjechał tutaj bić się, nie układać. Wówczas zwracając się do generała wziąłem go na świadka, jakom zrobił wszystko, co honor dopuszcza, aby walki uniknąć. Ten dzielny człowiek odszedł zaraz ze łzami w oczach, łapiąc się za głowę jakby w krańcowej rozpaczy. Branicki zaś rzekł po raz drugi:

— Wybieraj.

Odrzuciłem połę pelisy i schwyciłem jeden z pistoletów. Branicki wziął drugi mówiąc:

— Dobrą broń wybrałeś.

— Sprawdzę to na pańskim łbie — odparłem chłodno. Zbladł i raptownym ruchem rzuciwszy szablę jednemu ze swoich adiutantów, odkrył pierś, aby mnie zmusić do tego samego. Niechętnie i nie bez odrobiny lęku poszedłem w jego ślady, a. potem, tak jak on, odstąpiłem na pięć kroków. Krótka alejka nie pozwoliła nam odejść od siebie dalej niż na dziesięć, dwanaście kroków. Gdy zobaczyłem Branickiego w postawie, z pistoletem skierowanym w dół, gwałtownie skręciłem w bok tułowiem zapraszając go do strzału. Mierzył przez kilka sekund, a ja przez ten czas — przecież, u licha, nie byłem obowiązany czekać, aż mnie dobrze weźmie na cel — wypaliłem na chybił trafił i tak jednocześnie z nim, że sekundanci zapewniali, iż słyszeli tylko jeden huk wystrzału. Branicki zachwiał się, potem upadł. Podbiegłem go podźwignąć, ale któż opisze moje zdumienie, kiedym ujrzał jego ludzi z gołymi szablami pędzących ku mnie! Na szczęście ich pan zdążył krzyknąć:

— Stójcie, zbóje! Wara od pana de Seingalta! Cofnęli się, zdołałem więc unieść Branickiego prawą

ręką, bo sam byłem ranny w lewą. Zadźwigano go do oberży o sto kroków od parku, albowiem nie mógł iść o własnych siłach. Co chwila spoglądał na mnie: zdawał się nie pojmować, skąd ta krew plamiąca moje białe spodnie. W oberży, kiedy już leżał na materacu, zbadano jego ranę, którą sam uważał za śmiertelną. Kula weszła z prawej strony pod siódme żebro i wyszła z lewej pod ostatnim, przeszywając ciało na wskroś, a wlot i wylot oddalone były od siebie o jakieś dziesięć cali. Mało pocieszające stwierdzenie i można by sądzić, że wnętrzności zostały uszkodzone. Branicki rzekł mi natychmiast:

— Zabiłeś mnie pan, ratuj teraz własną głowę. Znajdujesz się w starostwie, a ja jestem oficerem Króla. Maszże tu moją wstęgę Białego Orła na glejt i sakiewkę, gdybyś jej potrzebował.

Podziękowałem mu serdecznie, oddałem sakiewkę i zapewniłem, że jeżelim na śmierć zasłużył, gotówem ją ponieść. Nie ukrywałem też przed nim żalu z powodu tak tragicznego wyniku naszego pojedynku. Uścisnąłem go wreszcie i wybiegiem z oberży, przed którą nie było już żywego ducha. Wszyscy rozbiegli się po chirurga, księdza, krewnych i przyjaciół. Zostałem więc sam, ranny i bezbronny, na ośnieżonej i całkiem mi obcej drodze. Na szczęście napotkałem wieśniaka jadącego saniami. Krzyknąłem mu: „Warszawa" pokazując przy tym dukata. Zrozumiał, wziął mnie do swoich nędznych sań i puściliśmy się galopem. W parę minut potem dojrzałem na drodze jednego z serdecznych przyjaciół Branickiego: był to Biniński. Z szablą w ręku pędził w stronę oberży. Przekonamy się później, że gdyby mnie był dostrzegł, zginąłbym marnie, ale moja szczęśliwa gwiazda sprawiła, że nie zwrócił uwagi na sanie. Kiedym stanął w Warszawie, pobiegłem do pałacu księcia Adama Czartoryskiego, ale nikogom tam nie zastał. Wtedy udałem się do klasztoru braci franciszkanów, by ich prosić o azyl. Furtian, przerażony widokiem skrwawionych szat

i biorąc mnie za jakiegoś zbrodniarza umykającego przed sprawiedliwością, chciał mi zatrzasnąć furtę przed nosem. Obaliłem go silnym kopnięciem i wdarłem się do środka. Na krzyk powalonego zbiegli się inni braciszkowie. Powiedziałem, żeby mi udzielili schronienia, jeżeli nie chcą, abym ich pozabijał. Na szczęście przeor ujął się za mną i kazał mnie zaprowadzić do celi, która wyglądała jak ciemnica. Najważniejsze jednak, że chwilowo byłem bezpieczny. Posłałem zaraz po Campioniego, chirurga i moją służbę. Zanim jeszcze przybyli, zjawił się w mojej celi wojewoda podlaski, człowiek niezwykły, który na wiadomość o pojedynku przyszedł opowiedzieć mi o podobnym wypadku, jaki miał w swojej młodości. Zaraz po nim odwiedzili mnie wojewoda kaliski i wileński, którzy poczęli wyrzucać franciszkanom, że mnie przyjęli jak zbrodniarza i ulokowali niby skazańca, a oni na usprawiedliwienie opowiedzieli, jakem potraktował furtiana, co mocno ubawiło tych panów. Czytelnik łatwo domyśli się, że nie byłem w nastroju, w którym bym mógł podzielać ich wesołość, zwłaszcza że i rana poczęła mocno doskwierać. Krótko mówiąc przeniesiono mnie do małego apartamenciku, porządnie umeblowanego. Rana była dość poważna: kula zdruzgotała wskazujący palec i weszła w rękę, utkwiwszy w niej, bo straciła impet na guziku kamizelki, albo należałoby może rzec — na lekkiej ranie, którą mi zadała w dole brzucha. Przede wszystkim należało wyjąć tę przeklętą kulę, powód okrutnego bólu. Niejaki pan Gendron, chirurg dość niezręczny, wydobył ją przecinając ciało po przeciwnej stronie rany i w rezultacie miałem rękę rozpłataną na wylot. Tak wielką jest próżność ludzka, że niczym nie zdradziłem cierpienia: spokojnie opowiadałem otaczającym mnie ludziom najdrobniejsze szczegóły sprawy. Ale w sercu wcale nie miałem tego spokoju, jaki malował się na mojej twarzy!

Pierwszą wiadomość o Binińskim przywiózł mi książę Lubomirski. Biniński ledwie dowiedział się o wyniku pojedynku, wyleciał jak szalony przysięgając, że mnie zabije wszędzie tam, gdzie mnie dopadnie. Najprzód pobiegł do Tomatisa, u którego byli książę Lubomirski i hrabia Moszczeński. A gdy Tomatis nie umiał powiedzieć, dokąd się schroniłem, rozwścieczony Biniński. strzelił do niego z odległości paru kroków. Kiedy zaś Moszczeński skoczył z pomocą, szaleniec jednym cięciem szabli uwolnił się od niego, przecinając mu policzek koło ust i pozbawiając trzech zębów.

— A książę zdołałeś umknąć cało i zdrowo? — zapytałem.

— Nie tak bardzo — odparł. — Porwał mnie za kołnierz i przystawiwszy do piersi pistolet zmusił, bym go odprowadził aż do konia, bo bał się, i słusznie, że go posiekają ludzie Tomatisa. Wasz pojedynek narobił dużo hałasu i powiadają nawet, że ułani przysięgli pomścić swojego pułkownika. Możesz pan sobie powinszować takiej opieki. Marszałek kazał otoczyć dragonami klasztor pod pozorem, byś nie umknął, ale w gruncie rzeczy, aby cię ustrzec przed wściekłością ułanów, którzy odgrażają się, że zdobędą klasztor.

— A jakże się miewa Branicki? — zapytałem.

— Medycy boją się, że zemrze, jeżeli kula przeszyła wnętrzności. Leży u kanclerza, a król jest przy nim. Świadkowie pojedynku twierdzą, że to przez pańską pogróżkę roztrzaskania łba Branicki gotów stracić życie, gdy pan uratowałeś swoje. Musiał bowiem wbrew chęci osłonić głowę i gdyby nie to, trafiłby cię w serce, bo z niego znakomity strzelec. Widziałem, jak przecinał kulę na dwoje strzelając do noża.

— Miałem też i jeszcze jedno nie mniejsze szczęście, żem uniknął w drodze spotkania z tym wariatem Binińskim. No i to, że nie zabiłem hrabiego na miejscu, boby mnie jego ludzie rozsiekali. Bardzom wzruszony, że pańscy przyjaciele tyle dla mnie wycierpieli, lecz jeżeli Tomatisowi nic się nie stało, to dowód, iż pistolet tego szaleńca nie był kulą nabity.

W tym momencie oznajmiono oficera wojewody ruskiego, który przyniósł mi bilecik króla do jego pana. Pilnie chowam tę kartkę, a oto jej treść:

„Drogi wuju, Branicki poraniony, jednak pamiętam o Casanovie: każ mu oznajmić, że w każdej opresji może liczyć na moją łaskawość".

Łzami oblałem ów drogocenny list i gwałtownie potrzebując wypoczynku, prosiłem, aby mnie zostawiono samego. Po godzinie Campioni przyniósł powierzoną mu kopertę i powtórzył całą opowieść, już uprzednio zasłyszaną od księcia Lubomirskiego.

Nazajutrz od wczesnego ranka zaczęli przybywać, ofiarowując mi swoją pomoc, liczni wrogowie Branickiego. Muszę przyznać, że było ich niemało. Każdy dobywał sakiewki, ale nie chciałem nic przyjąć. Było to wielkie poświęcenie, albowiem pięć lub sześć tysięcy dukatów bardzo by mi się przydało. Campioni uważał moje skrupuły za śmieszne i teraz zdaje mi się, że miał rację, bo prawdę mówiąc ciężko zapłaciłem za tę spartańską postawę. Przyjąłem jedynie wyżywienie dla czterech osób, na cały czas rekonwalescencji ofiarowane mi przez księcia Czartoryskiego, ale i to jedynie po to, aby zachować przy sobie kilku przyjaciół, bo sam niczego nie tknąłem. Chirurg, zresztą nędzna kreatura, zalecił mi dietę. Jego dewiza brzmiała: vulnerati jamę crucientur, lecz w moim wypadku to nie głód był mi udręką. Pierwszego dnia ręka mi nagle spuchła, rana sczerniała. Chirurdzy dopatrzyli się zaraz gangreny i uzgodnili między sobą, że trzeba rękę uciąć. Dowiedziałem się tego z gazety pałacowej, którą król osobiście korygował jeszcze w manuskrypcie. Przybyło do mnie ze dwadzieścia osób z wyrazami współczucia i sympatii myśląc, że to już po operacji, śmiałem się i pokazywałem im rękę za całą odpowiedź.

Na to weszli trzej chirurdzy.

— Czemu panów aż trzech?

— Bo chcemy odbyć konsylium. Pan się chyba na to zgodzisz?

— Bardzo chętnie.

— I pozwolisz pan zbadać swoją ranę?

— Za nic bym panom tego nie odmówił, bo bym was pozbawił przyjemności odbycia konsylium.

Mój chirurg natychmiast zdjął bandaże, przyjrzał się ranie i zaczął po polsku naradzać się ze swoimi kolegami; w konsekwencji co prędzej chcieli pozbawić mnie ręki. Oznajmili mi o tym w łacinie prawdziwie Molierowskiej z komedii „Mieszczanin szlachcicem" i „Lekarz mimo woli". Ażeby mi dodać odwagi, opowiedzieli o każdym szczególe, uzasadniającym potrzebę operacji, z minami beztroskimi i pogodnymi. Byli w doskonałych humorach i zapewniali, że natychmiast po amputacji nastąpi poprawa. Odparłem na to, że ręka jest moją własnością, toteż zdaje mi się, że mam prawo odmówić operacji, moim zdaniem niewczesnej.

— Ale gangrena objęła już rękę, za dwanaście godzin rozszerzy się na ramię i trzeba będzie je uciąć.

— Wówczas odetniecie mi panowie ramię, jeśli będzie trzeba, i tylko kiedy będzie trzeba, a na razie zachowam swoją rękę.

— Jeśli pan znasz się na tym lepiej od nas, to nie ma o czym mówić.

— Nie znam się na tym lepiej od was, moi panowie, i dlatego też proszę, abyście mnie zostawili w spokoju.

Ta odmowa wywołała ogólne poruszenie. Ci, którym mój los był bliski, czynili mi wyrzuty. Książę Adam Czartoryski przysłał wiadomość, iż król dziwi się tej małoduszności. „Niemożliwe — mówił Lubomirski — aby trzech najprzedniejszych w stolicy chirurgów myliło się w podobnej sprawie."

— Z pewnością się nie mylą, lecz chcieliby mnie zmylić.

— A to w jakimż celu?

— Sprawa drażliwa i będziesz mnie pan uważał za śmiesznego niedowiarka.

— Powiedz pan jednak.

— A więc orzeczenie tych panów to słabiutka pociecha dana Branickiemu.

— Szczególny z pana człowiek.

— Tak czy owak odłożyłem operację, a jeśli dziś wieczór gangrena wda się w rękę, obiecuję panu, że każę ją sobie uciąć jutro rano.

Przed nocą odwiedziło mnie jeszcze czterech innych chirurgów. Nowe narady, nowe opatrunki. Ramię spuchło do połowy i aż po łokieć było niebieskosine. Chirurdzy odeszli zapewniając, że odkładanie operacji zagraża memu życiu. Odpowiedziałem na to:

— Świetnie, moi panowie, przyjdźcie z narzędziami jutro rano.

A gdy byli już za drzwiami, kazałem moim ludziom nie wpuszczać jutro nikogo. W ten sposób ocaliłem rękę.

W święta Wielkiej Nocy wyszedłem pierwszy raz z klasztoru z ręką na temblaku. Całkowitą władzę w niej odzyskałem dopiero w osiemnaście miesięcy później. Wszyscy, którzy dziwili się memu postępowaniu, teraz byli pierwsi do pochwał, a przez mój upór zdobyłem sobie renomę. Podczas rekonwalescencji złożono mi pewną wizytę, która mnie bardzo ubawiła. Owym gościem był wielebny ksiądz jezuita, przysłany przez biskupa krakowskiego.

— Wielebny biskup rozkazał mi odpuścić ci, synu, twój grzech — rzekł jezuita.

— O jakim grzechu ksiądz mówisz?

— Czyżbyś się nie pojedynkował?

— I ksiądz uważa, że to wymaga odpuszczenia? Broniłem się napadnięty. Gdzie tu grzech? Proszę jednak mi to odpuścić, skoro sam biskup tak chce, mimo iż żadną miarą nie uznam tego za grzech.

— A więc odmawiasz, mój synu, wyznania grzechu?

— Nawet gdybym chciał, nie mogę.

— Pozwolisz, że poruszę pewne zagadnienie?

— Proszę.

— A więc załóżmy, żeś się pojedynkował, i załóżmy też, że przyznajesz się do tego grzechu.

— Chętnie. A to znaczy, że ów grzech jest mi odpuszczony, jeżeli to był pojedynek, a jeśli nie, to nie.

— Zrozumiałeś mnie.

Odklepał paternoster i udzielił mi błogosławieństwa.

W parę dni po moim pierwszym wyjściu król kazał mi się stawić na dworze. Ledwie mnie dostrzegł, dał rękę do całowania, a ja ucałowałem ją przyklęknąwszy. Gdym był w tej postawie, król zapytał (co już było z góry ułożone):

— Czemu to masz rękę na temblaku?

— To z powodu reumatyzmu, Miłościwy Panie.

— Radziłbym unikać w przyszłości podobnych przypadków.

Po skończonej audiencji kazałem się zawieźć do Branickiego, który żywo interesował się moją raną: codziennie przysyłał dowiedzieć się o moje zdrowie. Słowem, uważałem za stosowne pojechać doń z wizytą, tym bardziej że król mianował go wielkim łowczym, co już samo przez się obowiązywało ludzi znających się na dworności do złożenia powinszowań. Ów tytuł, mniej znaczący od szambelańskiego, był jednak o wiele intratniejszy. Powszechnie uważano, że król nadał go Branickiemu dopiero wówczas, gdy przekonał się, jak dobrym jest strzelcem: mimo to jednak przyznawano, że strzeliłem celniej od niego.

W przedpokoju u Branickiego powitano mnie okrzykami zdumienia. Oficerowie i służba wyglądali, jakby z nieba spadli. Poprosiłem adiutanta, aby mnie zapowiedział, co też uczynił ze łzą w oku i zapartym oddechem.

Branicki siedział na łóżku blady jak trup. Pozdrowił mnie skinieniem ręki. Powiedziałem:

— Panie hrabio, przychodzę przeprosić cię za to, że nie potrafiłem wznieść się ponad błahostkę, na którą nie powinienem był zwracać uwagi. Owo wydarzenie przyniosło ci więcej zaszczytu niż ujmy. Proszę więc, abyś zechciał łaskawie wziąć mnie w obronę przed swoimi przyjaciółmi, którzy, nic znając wielkich zalet twego charakteru, uważają, że potrafisz być jedynie moim wrogiem.

— Panie Casanovą, możesz być pewien, że zawsze będę miał za wroga każdego, kto ci nie okaże takiego szacunku, na jakowy zasługujesz. Binińskiego ogłoszono banitą i bezecnym: żal mi biedaka, ale sprawiedliwości musiało stać się zadość. Niepotrzebna ci moja protekcja, bo zdobyłeś sobie królewską. Siądź, proszę, i bądźmy przyjaciółmi — dodał wyciągając do mnie rękę. — Jużeś wyzdrowiał, prawda? Dzielnie oparłeś się chirurgom i mądrześ zrobił. Powiedziałeś im, że dla przypodobania się mnie chcą ci odjąć rękę. Wspaniałe słowa; ludzie tego gatunku sądzą innych po sobie. Powiedz mi jednak, jakim cudem kula zraniła cię w rękę po uderzeniu w dół brzucha?

— Pozwól mi, panie hrabio, stanąć w postawie, jaką wówczas przyjąłem, a łatwo zrozumiesz.

— Wydawało mi się — rzekł po moim wyjaśnieniu — że powinieneś był trzymać rękę z tyłu, nie z przodu.

— Z tego, co się wydarzyło, widzisz, panie hrabio, żem dobrze zrobił trzymając ją tak, jakem trzymał.

— Ach, mój panie — zawołała przepiękna dama siedząca przy nim — chciałeś zabić mojego brata, boś mierzył w głowę!

— Zabić! Wielki Boże, nic podobnego: zależało mi na tym, aby pan hrabia żył i obronił mnie przed ludźmi, którzy by mnie roznieśli na szablach, gdyby jego nie stało.

— A jednak powiedziałeś: „Wypróbuję ten pistolet na pańskim łbie".

— Nie zawsze robimy to, co mówimy. W każdym razie lepiej mierzyć w ciało, bo cel wówczas większy.

— I dałeś mi pan dobrą lekcję — wtrącił Branicki ze śmiechem — widać, żeś się wprawiał w strzelanie z pistoletów.

— Skądże, to był mój pierwszy fatalny strzał w życiu. Jeślibym mógł się czymś pochwalić w tym względzie, to pewną ręką i wiernym okiem. Ale co z twoją raną, panie hrabio?

— Zagoi się, jeno to czasu wymaga. Mówiono mi, że w dzień pojedynku zjadłeś obfity obiad.

— Obawiałem się, że to mój ostatni na tym padole.

— A więc gdybym się najadł jak ty, mój panie, już by było po mnie, bo kula niezawodnie przebiłaby wnętrzności; a tak, dzięki temu, że byłem na czczo, miała kędy przejść.

Już później dowiedziałem się, że w ranek naszego pojedynku Branicki wysłuchał mszy i przystąpił do komunii. Po wyjściu od niego udałem się do marszałka koronnego, któremu zawdzięczałem obronę przed ułanami. Przyjął mnie dość surowo pytając, z czym przychodzę.

— Aby podziękować panu, hrabio, za jego wspaniałomyślną opiekę oraz obiecać większą oględność w postępowaniu na przyszłość.

— I mądrze pan zrobisz. A gdy chodzi o twoją podziękę, winieneś ją nie mnie, lecz królowi. Gdyby nie protekcja Najjaśniejszego Pana, nie wahałbym się ściąć ci głowy.

— A zatem zapomniałeś, panie hrabio, o tysiącu przemawiających za mną okoliczności?

— Jakichże to? Zobaczymy: pojedynkowałeś się pan, tak czy nie?

— Tak, pojedynkowałem się.

— A więc prawo jest wyraźne.

— Tak, gdy idzie o wyzwanie na pojedynek lub jego przyjęcie w warunkach, które określa. Ale w tym wypadku występowałem w obronie życia i tylko odparłem napaść, za czym niech mi wolno uważać, że gdyby pan hrabia był lepiej wtajemniczony w rzecz całą, nie kazałby mnie ściąć.

— Prawdę mówiąc, nie wiem, co bym uczynił. Ale po cóż o tym mówić? Sprawa skończona, a skoro Najjaśniejszy Pan darował cię swoją łaską, najwidoczniej zasługujesz na nią i winszuję ci tego. Przyjmże moje zaproszenie dziś na obiad. Chciałbym cię przekonać, że w sercu mam jedynie życzliwość dla ciebie.

Zapewniwszy sobie spokój od tej strony, udałem się do wojewody ruskiego, który mnie powitał z otwartymi rękami.

— Kazałem przygotować ci pokoje u siebie — powiedział — moja żona przepada za twoim towarzystwem, ale locum bodziesz miał gotowe nie wcześniej niż za sześć tygodni.

— Skorzystam z tego aby pojechać do Kijowa do wojewody. Jego zięć, starosta, hrabia Bruhl, gorąco zachęca mnie do tej podróży.

— Jedź więc. Dobrze zrobisz. Przez ten czas być może ucichnie złość wrogów, których sobie przysporzyłeś owym pojedynkiem. Niechże cię Bóg broni przed jeszcze jedną podobną awanturą! Już byś pan z niej nie uszedł z życiem! A tymczasem uważajże na siebie i nie wychodź pieszo w nocy.

Tydzień minął mi tak między jednym zaproszeniem na obiad i kolację a drugim. Musiałem z najmniejszymi szczegółami opowiadać o pojedynku nawet w obecności króla, który udawał, że nic nie słyszy, ale któregoś dnia, kiedy już bodaj po raz dziesiąty podejmowałem tę opowieść przy nim, przerwał mi gwałtownie:

— Panie Casanovą, czy jesteś szlachcicem?

— Nie, Najjaśniejszy Panie, nie mam tego zaszczytu.

— A więc ośmieliłbyś się zażądać satysfakcji, gdyby cię zelżył szlachcie wenecki?

— Nie, Najjaśniejszy Panie, boby mi jej nie dał. Zapanowałbym więc nad gniewem i czekałbym okazji.

— Jakiej to okazji?

— Dopadnięcia wroga na obcej ziemi, gdzie zmusiłbym go do walki aż do śmierci.

Czytelnik chciałby pewnie wiedzieć, czy widziałem ponownie Binetti. Było to jeden jedyny raz u pana Moszczeńskiego, ale ulotniła się, ledwie wszedłem. Powiedziałem Moszczeńskiemu:

— Cóż za dziwne postępowanie. Czemu ta pani mnie nienawidzi?

-— Czemu? Nie wiesz wiec. że twój pojedynek z Branickim był przyczyną zerwania między nimi? Branicki już jej nie widuje od tego czasu.

— Mogę tylko pochwalić postępowanie hrabiego. Owa pani widocznie przypuszczała, że jej kochanek będzie mnie mógł tak potraktować jak Tomatisa.

Wyjechałem z Campionim w tę podróż, o której wspomniałem. W sakiewce brzęczało mi dwieście dukatów; połowę z nich ofiarował mi w prezencie wojewoda ruski, drugą zaś setkę wygrałem w karty. Szczegóły mojej podróży pominę milczeniem i przejdę do powodów, które mnie skłoniły do porzucenia na zawsze Warszawy i Polski.

Kiedy wróciłem, stolica uroczyście fetowała panią Geoffrin, dawną metresę króla. Nie pretendując do takich samych łask, jakimi darzono ową obcą damę, muszę przyznać, że ogromnie zdumiało mnie chłodne przyjęcie doznawane na każdym kroku. Wszyscy magnaci jakby się zmówili, aby powitać mnie tym samym nieprzyjaznym i niegrzecznym zdaniem: „Sądziliśmy, że już tu pana nie zobaczymy. Po co żeś wrócił?"

— Aby pospłacać długi — odpowiedziałem odwracając się do nich plecami.

Miast dawnej powszechnej życzliwości spotykałem się teraz z jawnym chłodem. Racja, że jeszcze mnie zapraszano tu i ówdzie, ale nikt ze mną nie rozmawiał przy stole. Spotkałem wojewodę ruskiego, który ledwie raczył mi się odkłonić. Widziałem także króla, który nawet na mnie nie spojrzał. A kiedy zapytałem księcia Sułkowskiego o powód tej zmiany, odpowiedział:

— To już taka właściwość naszego narodowego charakteru. Jesteśmy bardzo niestali; wiesz pan: sarmatorum virtus velut; extra ipsos (* Sarmaci nie mają zalet, oni je sobie przyswajają.). Gdybyś potrafił był chwycić okazję, wygrałbyś wielki los, ale teraz już za późno i zostaje ci tylko jedno...

— Wyjechać —- przerwałem mu — i nawet się pospieszę.

Po powrocie do domu odebrałem anonim, w którym ktoś życzliwy wtajemniczał mnie w to, co słyszał na królewskim dworze. Otóż król miał się dowiedzieć, że w Paryżu powieszono mnie zaocznie za kradzież znacznej sumy z kasy loterii, że popełniłem wiele oszustw w Anglii i we Włoszech, poza tym należałem też do wędrownej trupy aktorów: takie to były generalne zarzuty przeciwko mnie. Cóż mogłem odpowiedzieć, chyba tylko, że są to kalumnie łatwiejsze do zmyślenia niż do odparcia. Oczywiście najchętniej wyjechałbym zaraz z Warszawy, ale tkwiłem w długach po uszy i nie miałem pieniędzy na drogę. Napisałem więc do Wenecji z prośbą o zaopatrzenie moich potrzeb i czekając na odpowiedź, chcąc nie chcąc, siedziałem w Warszawie. Aż przydarzył mi się wypadek, który przyspieszył wyjazd.

Któregoś pięknego ranka zjawił się u mnie ów generał, który był świadkiem Branickiego przy naszym pojedynku. Przyszedł zażądać w imieniu króla, abym w ciągu tygodnia opuścił Warszawę. Wielce wzburzony poprosiłem owego emisariusza, by zawiadomił swojego władcę, że nie zamierzam usłuchać tego rozkazu, a jeśli będę musiał ustąpić przed siłą, zaprotestuję wobec całego świata przeciwko gwałtowi na mojej osobie.

Odparł mi na to spokojnie:

— Mój panie, nie kazano mi pytać o odpowiedź, lecz tylko zawiadomić cię o rozkazie Najjaśniejszego Pana. Czyń więc, jak uważasz.

Natychmiast napisałem długi list do króla wyjaśniając, że honor nie pozwala mi wyjechać ze stolicy jego państwa, bom tu, na nieszczęście, zadłużony. Ów list dałem hrabiemu Moszczeńskiemu z prośbą o doręczenie królowi. Nazajutrz hrabia dał mi tysiąc dukatów w imieniu króla, który chciał się w ten sposób usprawiedliwić z rozkazu wydanego w nieświadomości, iż jestem bez grosza. Hrabia dodał:

— Jeżeli król nastaje na pański wyjazd, to tylko w twoim własnym interesie. Życzyłby sobie, abyś jak najprędzej znalazł się w bezpiecznym miejscu, bo wie, że co dzień spotykają cię afronty, na które jesteś dość mądry, by nie odpowiadać. Jednakże prawdą jest, że te osoby, które ci je zadają, knują zemstę za to, co zwą pogardą z twej strony, a król chciałby już być spokojnym o ciebie.

Zdjęty jak najgłębszą wdzięcznością prosiłem hrabiego, ażeby podziękował Miłościwemu Panu i by mu oświadczył, że niezwłocznie zastosuję się do jego rozkazu. Hrabia zaofiarował mi swój powóz, na co się zgodziłem, obiecując dać wiadomość o sobie.

A w dwa dni później, spłaciwszy długi, byłem już w drodze do Wrocławia.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Casanova Pamiętniki tom1
Pamiętamy o Janie Pawle II
Dwie Wieze Tom2
Pamiętnik z powstania warszawskiego, Lektury Szkolne - Teksty i Streszczenia
Fotowoltaniczne panele, PAMIĘTNIK
Trzeba pamiętać o bhp przy trudnych warunkach atmosferycznych, budownictwo, Uprawnienia budowlane, p
Rosyjski aktor Aleksiej Dewotczenko nie żyje. Znaleziono go w kałuży krwi, PAMIĘTNIK
O czym powinien pamiętać projektant domowej instalacji wentylacyjnej, ۞ Dokumenty, UPIĘKSZAMY MIESZK
Głosy po śmierci Papieża, # Autobiografie,biografie,wspomnienia i pamiętniki
pamiętnik
KARTKA Z PAMIĘTNIKA ANTYGONY
Pytania jakie pamiętamy
PAMIĘTNIK SKAWIŃSKIEGO TYTUŁOWEGO LATARNIKA
COP (pamiętnik)
[demo] Pamiętniki Hakerów
PAMIĘTNIKI PASKA ZWIERCIADŁEM EPOKI, Przydatne do szkoły, barok

więcej podobnych podstron