Kolorowanie atrapy.
Bywa, że ważne rzeczy przechodzą bokiem. Niedawno, dajmy na to, można było znaleźć - i to w "Polityce"! - prawdopodobne rozwiązanie zagadki poparcia udzielanego "Platformie Obywatelskiej" przez młodszą część elektoratu. Otóż, uczeni odkryli (a "Polityka" doniosła), że mózg ludzki dojrzewa na dobre dopiero około 25 roku życia swojego nosiciela (nie piszę "użytkownika", bo z tym różnie bywa...). I co? I nic. Zagadka rozwiązana, a pies z kulawą nogą tego nie zauważył... Poszło bokiem. O innych ciekawostkach wyłowionych z bocznych dopływów medialnego szlamu będzie mowa niżej, teraz natomiast zanurkujemy w sam środek głównego nurtu... A dzieją się tam rzeczy nadzwyczaj intrygujące, a wśród nich hitem jest doktryna "błogosławionego kłamstwa". Oto, okazuje się, najlepsze co zrobić może rząd dla własnych obywateli jest - robienie ich w konia. Zwyczajnie - lepiej, by ludzie nie wiedzieli na czym stoją, bo może im to zaszkodzić. Niby nic odkrywczego. Bo kto przytomny wierzy, że rządzący obnoszą się publicznie z całą prawdą i tylko prawdą? Tyle, że największymi entuzjastami "błogosławionego kłamstwa" okazali się u nas... dziennikarze, a więc istoty deklarujące zwykle, że ich pierwszym pragnieniem jest ujawnianie i obnażanie za wszelką cenę i bez względu na konsekwencje tego wszystkiego, co rządzący starają się ukryć, przykryć czy przekręcić... I właśnie ci niezłomni tropiciele prawdy popadli publicznie w ekstazę, gdy okazało się, że premier z ministrem finansów (nie licząc pośledniejszych dygnitarzy) kręcili na potęgę...
Poszło o kryzys. Rząd wiedział, że jest źle... Nie piszmy jednak "jest źle", bo to fatalnie brzmi. Przecież takie komunikaty da się formułować oględniej. W "Gazecie Wyborczej" dali dziś np. tytuł: "Fundusze z UE. Nie jest dobrze", trzymajmy się zatem podobnej poetyki. A więc rząd co prawda wiedział, że nie jest dobrze, a niedługo będzie - powiedzmy - jeszcze mniej dobrze, ale twierdził coś przeciwnego, by oszczędzić ludności stresu. Cudownie! - zawołali komentatorzy, gdy łgarstwo wyszło na jaw - tak właśnie trzeba było bujać ile wlezie! Wszystkim wyszło to na zdrowie... Szkoda, że nikt owych komentatorów nie pyta czy sami też dali się Tuskowi nabrać, bo w takim przypadku trzeba by się przyznać albo do naiwności, albo do - znów bądźmy oględni - daleko idącego współdziałania z rządem w zakresie komunikacji społecznej (czyli - mówiąc dosadniej - do wciskania ludziom kitu na zamówienie reżimowych speców od propagandy). A ponieważ nikt o takie rzeczy komentatorów nie pyta, ci rozkręcają się coraz mocniej i kto wie, czy wkrótce nie zajdą dalej, niż animatorzy poprzedniej propagandy sukcesu z ich Polską jako "10 potęgą gospodarczą świata"...
Jest to zresztą godna uwagi odmiana, bo dotąd gwiazdy publicystyki III PR specjalizowały się raczej w "krytycznym patriotyzmie" czy "pedagogice wstydu". Ileś my się naczytali a to o "pokoleniu NIC", a to o tym, że w Polsce wszystko jest paskudne łącznie z pogodą. A teraz - proszę. Okazuje się, że młodzież jest wspaniała, a Polska to ekonomiczna opoka i polityczna potęga, a wszystko dzięki światłym rządom Platformy Obywatelskiej. W "Newsweek"u zrobili z Tuska już nie tylko cud lokalny, ale - dosłownie - "mocnego człowieka Europy" (co prawda, tylko potencjalnego...), który może wręcz myśleć "o przywództwie w Unii". Bo przecież PO wysoko wygrała wybory, a do tego Tusk urządza fety, na których pojawia się kwiat europejskich polityków (Angela Merkel to nawet "zjawia się w Polsce, kiedy tylko szef polskiego rządu jej potrzebuje"), idąc dalej - Tusk "lubi jeździć na unijne szczyty", a tam "jest kordialny, wie kogo i kiedy należy poklepać po plecach, a kogo trzymać na dystans" (to wyznania polskiego dyplomaty). Mamy też świetnego szefa MSZ, takiego który "...w Brukseli wyróżnia się nie tylko dobrym ubiorem, lecz także wiedzą, ciętym dowcipem i obyciem". W ten właśnie deseń prawiła w "Newsweek"u pani Joanna Kowalska-Iszkowska. No, nie sama, sama by tyle nie nawymyślała, pomagali jej jeszcze: Andrzej Stankiewicz, Monika Rębała i Piotr Śmiłowicz(1). Pogratulować. Dowcip ministra i miła powierzchowność premiera, tudzież elegancja ich obu - takimi właśnie argumentami operuje jeden z 3 największych tzw. "tygodników opinii" w blisko 40 milionowym kraju leżącym w środku Europy.
Dlaczego Iszkowska (Stankiewicz, Rębała, Śmiłowicz ...) piszą to, co piszą? Bo wiedzą dla kogo piszą, choć niekoniecznie czytali o wynikach badań, które relacjonowała "Polityka". Podobnie kwestię dojrzałości mózgów trzonu elektoratu PO przynajmniej intuicyjnie wyczuwać chyba muszą ci wszyscy, którzy Największym Problemem Narodowym robią kwestię przepchnięcie Buzka na stołek przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. A tym właśnie "duże media" ekscytują się już dobry miesiąc. Są to bardzo budujące widowiska - dopóki nie zejdzie na sprawę kompetencji przewodniczącego europarlamentu. A gdy już zejdzie - atmosfera kiśnie, bo wychodzi na to, że chodzi głównie o "prestiż". No już tego towaru, to na świecie nie brak. Rzekłbym nawet, że podaż znaczenie przewyższa tu popyt (poza III PR i paroma krajami tzw. III świata). Ostatecznie w ciągu wieków namnożyło się prestiżowych stanowisk, a współczesność ciągle dorzuca nowe. Prezydent Sarkozy, dajmy na to, jest - zdaje się - kanonikiem laterańskim (czy kimś w tym guście) i Francuzi mają z tego mniej więcej tyle, ile my będziemy mieć z Buzka - przewodniczącego. Przypuszczam zresztą, że Francuzi (w swej masie) nie mają pojęcia o tym, że ich prezydenci dostają zwyczajowo podobne tytuły. Ale to wina tamtejszych żurnalistów. Oddajcie francuskie media na rok w ręce Iszkowskiej, Stankiewicza, Rębały i Śmiłowicza, a wkrótce miejscowi "młodzi wykształceni z dużych miast" będą święcie przekonani, że ich prezydent jest pierwszy po papieżu (ostatecznie nadsekwańskie mózgi nie dojrzewają szybciej od nadwiślańskich)...
Tak więc w głównym nurcie medialnej papki jest z Polską świetnie (a w najgorszym razie tu i ówdzie "nie jest dobrze"), a co tymczasem płynie bokiem? Cóż, różne ciekawostki. O "mocnych podstawach polskiej gospodarki", które robią z Polski "wyspę stabilności na oceanie kryzysu" w "Gazecie Finansowej" pisali na przykład tak: "...650 miliardów długu Publicznego Skarbu Państwa, blisko 200 miliardów euro długów zagranicznych, 200 miliardów kredytów hipotecznych, 15 miliardów długów na kartach kredytowych (do końca roku będzie pewnie 17-20 miliardów), rosnące bezrobocie już około 12 procent (pod koniec roku ok. 18 procent), rosnące zadłużenie samorządów - na koniec 2008r. wyniosło już blisko 30 miliardów i będzie rosnąć dalej"(2). Z kolei w relacji z debaty "Państwo wobec kryzysu" (była 3 kwietnia 2009) zamieszczonej przez "Myśl Polską" stało: "Profesor Jerzy Żyżyński z UW wskazał na drenowanie polskiego PKB przez obcy kapitał. Aż 64,8 procent polskiego PKB wypływa na zewnątrz, przeważnie do właścicieli zagranicznych firm. Mniej niż połowa pozostaje w portfelach obywateli Polski i polskim budżecie. Zaznaczył, że zajmujemy pod tym względem niechlubne czwarte od końca miejsce na liście 35 najbardziej uprzemysłowionych krajów świata. Zostaliśmy wydrenowani z kapitału - podkreślił"(3). Można się też dowiedzieć, gdy się ktoś zainteresuje, że (zacytuję samego siebie) banki "z większościowym udziałem inwestora zagranicznego" mają 69 procent polskiego rynku, trzy na cztery gazety codzienne wydają polskie oddziały zagranicznych koncernów, a 80 procent polityki zagranicznej już dziś prowadzone jest "via Bruksela", tam też rozstrzygają się losy 60 procent polskiej legislacji. Tu pojawia się oczywiście pytanie: skoro w Brukseli rozgrywają się losy 60 procent polskiej legislacji, to jak się ma sprawa z pozostałymi 40 procentami? Na to pytanie odpowie nam wiceprzewodniczący Senatu, Zbigniew Romaszewski. Zapytany o to, kto w Polsce stanowi prawo pan Romaszewski odparł: "Gdy się temu bliżej przyjrzeć, to prawo powstaje w jakiejś grupie lobbystycznej. Potem dociera do parlamentu, a parlament podnosi rękę"(4). To mówi wicemarszałek Senatu i nie wybucha wielki skandal, choć medialne skandale robi się u nas z byle czego... Dla dopełnienia obrazu odnotujmy, że były marszałek Sejmu (Ludwik Dorn), powołując się przy tym na analityka bliskiego obecnie rządzącym stwierdził niedawno, cytuję: "Mamy armię zagrożoną faktyczną likwidacją i żadnych planów obrony w ramach NATO. Jakbyśmy zapomnieli, że niepodległość nigdy nie była nam dana raz na zawsze"(5).
Wobec powyższego pytanie o realność istnienia "państwa polskiego" staje się chyba zasadne. Wiem oczywiście co usłyszę. Tylko czy aby na pewno to wszystko da się zwalić na - powiedzmy - "globalizację"? Transfer suwerenności na poziom "Brukseli" dotyczy oczywiście całej UE, tyle, że inne państwa (poza postkomunistycznymi, rzecz jasna...) mają przynajmniej nacjonalistyczne elity, sprawniejsze aparaty państwowe, tudzież tubylcze banki, poważne media i armie niekoniecznie zagrożone "faktyczną likwidacją". A jeśli ktoś uważa, że tamtejsze elity nie są "nacjonalistyczne", to niech sprawdzi jak bardzo przejmują się one zapisanymi w unijnych traktatach limitami długu publicznego czy deficytu budżetowego(6). Polityka polska tymczasem, to - jak wiele na to wskazuje - głównie wypadkowa interesów mocarstw i różnych grup nacisku - czy to zewnętrznych (globalnych spekulantów, korporacji, mafii...) czy miejscowych. Wygląda więc na to, że III PR to coś w rodzaju atrapy udającej państwo. Bądźmy więc szczerzy: jeśli sprawy mają się choć w części tak, jak zdaje się wynikać z danych powyławianych w bocznych odnogach mediów, to tubylczy rząd faktycznie nie ma wiele do roboty. Z poważniejszych zajęć, poza rozstrzyganiem sporów o to, któremu lobbyście przychylić nieba, pozostaje chyba tylko załatwianie po szerokim świecie przeróżnych prestiżowych stanowisk dla miłych polskich polityków. I - last but not least - działania na rzecz utrzymywania mas w możliwie dobrym humorze. W tej sytuacji doktryna "błogosławionego kłamstwa" wydaje się wręcz koniecznością i nie dziwmy się, że ostatnio zaczyna święcić tak błyskotliwe sukcesy. Pytanie tylko: na jak długo starczy? Nie wiadomo. Co prawda propagandyści w typie Iszkowskiej, Stankiewicz, Rębały czy Śmilowicza robią, co mogą, ale kto wie, czy nie trzeba będzie sięgnąć po silniejsze środki. Inspiracje, szczęśliwie, leżą na ulicy. Ot, coś takiego: w złotych latach kontrkultury prowadzono tu i ówdzie eksperymenty polegające na podawaniu umierającym LSD. Eksperymentatorzy wychodzili z założenia, że skoro ktoś tak czy owak umiera, to niech przynajmniej ma przy tym kolorowe wizje. Później czasy zrobiły się bardziej konserwatywne, eksperymenty zarzucono, a LSD zdelegalizowano, ale może czeka nas renesans terapeutycznej psychodelii, bo idea którą kierowali się jej pionierzy wydaje się dziwnie bliska filozofii naszego reżimu. Zresztą pewien nowo zaprzysiężony poseł (z niezrozumiałych powodów wykluczony z PO) zapowiada, że będzie działał na rzecz zmiany podejścia do kwestii narkotykowych, więc może naprawdę idziemy w tym kierunku...
Bardzo jestem ciekaw, jak nasze czasy będą opisywane za lat dwieście. Stanisław Michalkiewicz od dawna lansuje termin "recydywa saska" i, kto wie, czy się to określenie nie przyjmie. Choć, z drugiej strony, termin jest dla Sasów jednak obraźliwy. Zestawieni z elitą III PR nie wypadają tak źle, zwłaszcza, gdy się weźmie poprawkę na mentalność epoki. Niewykluczone, że pod niejednym względem I RP u swego schyłku, wypadłaby lepiej od III RP - gdyby ktoś takie zestawienie sensownie przeprowadził. Epoka saska to wszak czasy, gdy ideę "taniego państwa" traktowano poważnie, co miało - w krótkiej perspektywie - pewne plusy. Są historycy, którzy twierdzą, że rozkład Rzeczypospolitej dał efekt uboczny w postaci wzrostu poziomu życia w wymiarze indywidualnym - państwo stało się tanie, więc obywatelom więcej pieniędzy zostawało w kieszeniach (na przykład, Janusz Tazbir twierdzi, że w XVIII wieku "...zanik aparatu państwowego spowodował wzrost dobrobytu"). Był to pewnie jeden z głównych powodów dla których gros szlachty szczerze Sasów kochało, o czym można poczytać choćby u Stanisława Mackiewicza. Rozkład mamy co prawda i dziś, ale o III PR da się powiedzieć wszystko, tylko nie to, że ma leniwego fiskusa. W rankingu PrincewaterhouseCoopers i Banku Światowego Polska zajmuje 142 miejsce w zestawieniu opisującym przyjazność systemu podatkowego. W Unii Europejskiej jesteśmy na przedostatniej pozycji - gorzej jest tylko w Rumunii(7). I trudno, by było inaczej, skoro według raportu przygotowanego - między innymi - przez Zbigniewa Chlebowskiego mamy w Polsce "...prawie pięćset różnego rodzaju obciążeń podatkowych czy parapodatkowych oraz składek i opłat"(8). Oczywiście to łupiestwo dotyka chudopachołków, bo magnateria korzysta pełnymi garściami z uroków "prywatnej bankowości", czy "rajów podatkowych", czego lekcję poglądową chyba daje nam właśnie, za pośrednictwem "Dziennika" Janusz Palikot. A skoro już pojawiła się gwiazda komisji "przyjazne państwo", to odnotujmy, że w rankingu wolności gospodarczej przygotowanym przez Heritage Foundation i "Wall Street Journal" Polska sytuuje się na 82 pozycji (za - np. - Madagaskarem), a więc wśród państw "w zasadzie bez wolności"(9). Ale jak możemy być wyżej, skoro mamy w kraju ponoć "... około 250 zamkniętych lub częściowo zamkniętych zawodów"(10) czy - ewentualnie, według innych rachunków - 140 profesji wymagających "dopuszczenia do wykonywania zawodu"(11). Dorzućmy listę 215 zajęć wymagających zezwoleń na działalność gospodarczą (11). Jeśli wierzyć klasykom liberalizmu (i Januszowi Korwinowi Mikke)taki stan rzeczy musi owocować ogólną korupcją i, faktycznie gdy idzie o korupcję to w międzynarodowych rankingach wypadamy ponoć najgorzej w UE i "gdzieś około 70 miejsca na świecie"(9).
Cóż, nie jestem pewien, czy aby XVIII wieczna Polska nie stała pod pewnymi względami lepiej... Jest jednak przynajmniej jedna rzecz, która nas do tamtych czasów zbliża. Otóż, w głośnej swego czasu książce "Niemcewicz od przodu i tyłu" jej autor, Karol Zbyszewski, potrącił temat XVIII wiecznej prasy polskiej. Jak pisze Zbyszewski, przez długi czas wychodziła w Polsce tylko jedna gazeta, przy tym "...była ona rozsadnikiem ciemnoty i najdurniejszy człowiek jeszcze mógł zdurnieć od jej czytania". Nazywał się ten periodyk "Gazeta Warszawska" a wydawał ją niejaki Stefan Łuskina. Zbyszewski lubił koloryzować, ale nawet jeśli "Gazetę Warszawską" opisał trafnie, to coś mi mówi, że ów Łuskina mógłby z pożytkiem terminować u gwiazd publicystyki głównego nurtu mediów III PR...
Przypisy
1. Joanna Kowalska-Iszkowska, Więcej dla Polski, więcej dla Tuska, Newsweek 25/2009.
2. Krzysztof Ligęza, Troska o dobro wspólne, Opcja na prawo 90.
3. Jacek Majchrowski, Kryzys jest faktem, Myśl Polska 1732.
4. Państwo jest traktowane jako wróg, rozmowa Małgorzaty Subotić ze Zbigniewem Romaszewskim, Rz. 7.05.2009.
5. Ludwik Dorn, Siły zbrojne - stan zapaści, Rz. 16.02.2009.
6. Na ten temat np: Hubert Szczypko, Od Euro do eurorządu, NCz!, 989/990.
7. Tomasz Cukiernik, Tusk zwiększa rozmiary państwa, Opcja na prawo, styczeń 2009.
8. Sprawiedliwy podatek czy kradzież w majestacie prawa?, Polonia Christiana 8.
9. Olgierd Domino, Ucieczka od wolności, NCz! 975, 24.01.2009.
10. Jan Filip Staniłko, Cud w kryzysie, Arcana 85.
11. Koniec wolności po 20 latach niepodległości, Wprost 23/2009.
KOMPROMITACJA POLSKIEGO RZĄDU.
Sprawa uprowadzonego i zamordowanego Polaka obnażyła słabość naszego rządu- przede wszystkim intelektualną. Najpierw Donald Tusk butnie oświadczył, że rząd polski nie płaci okupów. Wybrał sobie najgorszy moment na prezentowanie swej bezkompromisowej postawy. Właśnie kończył się okres ultimatum. Tusk nie skorzystał z możliwości jedynego rozsądnego zachowania w tej sytuacji. Mógł i powinien milczeć. Wszystkie rządy wykupują z rąk oprawców swych obywateli, a negocjacje objęte są najgłębszą tajemnicą. Prowadzone są nieformalnie, różnymi kanałami, o których przyzwoity rząd nie chciałby i nie powinien oficjalnie wiedzieć. Następnego dnia Polak został stracony. Nie twierdzę, że miało to bezpośredni związek przyczynowy z wypowiedzią Tuska, ale nie można takiej możliwości wykluczyć. Wypowiedź ta stawiała porywaczy pod ścianą, zmuszała do podjęcia brutalnych działań dla zachowania twarzy. Trzeba rozumieć, że mentalność ludzi tego kręgu kulturowego, niezależnie od tego, jakie europejskie uczelnie kończyli, różni się zasadniczo od naszej. Jest bliższa podkulturze więziennej niż etosowi rycerskiemu.
Następnie Sikorski rozżalony i nadąsany jak mały chłopczyk, któremu zepsuto zabawkę oświadczył publicznie : „ dopadniemy ich” i zaoferował ewentualnym donosicielom milion złotych. Jak mamy uwierzyć, że władze polskie „dopadną” porywaczy- cokolwiek to miałoby znaczyć- jeżeli nie potrafiły uratować inżyniera. I dlaczego Sikorski lekką ręką przeznacza milion na zemstę, jeżeli podobno żałowano pół miliona na wykupienie porwanego.
Najbardziej kuriozalna jest jednak wypowiedź ministra sprawiedliwości Andrzeja Czumy, który tonem pogróżki publicznie oświadczył, że wywiad polski ustalił nazwiska i adresy porywaczy, a także adresy ich rodzin. Takie wypowiedzi padały dotąd na salach sądowych z ust gangsterów usiłujących zastraszyć świadków. Jak mamy to rozumieć? Czy minister Czuma proponuje w odwecie za śmierć inżyniera mordowanie członków rodzin porywaczy? Monika Olejnik w rozmowie z Czumą wyraziła wprost taką sugestię, ale to blondynka, więc jej wolno być idiotką. Ministrowi nie wolno.
Nic mnie nie obchodzą sądowe perypetie Czumy w Stanach. Niech tym zajmują się łowcy haków. Minister sprawiedliwości nie może zachowywać się jednak jak gangster, a przede wszystkim nie może postępować jak idiota. I dlatego powinien zostać zdymisjonowany. A być może wraz z nim cały rząd.
Oświadczenie Mirosławy Kruszewskiej w sprawie Andrzeja Czumy.
Z Andrzejem Czumą zetknęłam się w czasie mojej działalności w organizacji społeczno-niepodległościowej POMOST Central Wisconsin, gdzie działałam za kierownictwa dr Kazimierza Serwasa i Edwarda Duszy. Byłam redaktorem merytorycznym tekstów miesięcznika „POMOST”, przekazywanych mi do adiustacji przez Edwarda Duszę. Pamiętam, jak do POMOSTU w Chicago, dołączył, przybyły z Polski, Andrzej Czuma. I od razu zaczęła się awantura. Do chwili pojawienia się Andrzeja Czumy, POMOST był zwartą, prężną organizacją - bez jakichkolwiek wewnętrznych konfliktów. Andrzej Czuma przyjęty był przez pomostowców z otwartymi ramionami. Szła bowiem za nim legenda, nie sprawdzona, niestety, przez nikogo, o jego bohaterstwie w walce z komuną w Polsce i o jego więzienno-politycznej martyrologii. |
Czuma był częstym gościem w domu Wiktora Węgrzyna i praktycznie pozostawał tam na jego utrzymaniu - jak wielu, zresztą, innych działaczy opozycyjnych, przebywających w latach 80. w Chicago. Pamiętam astronomiczne rachunki telefoniczne, nadzwaniane przez Czumę z domowego telefonu Węgrzyna, które ten ostatni bez słowa płacił. Andrzej Czuma działał szybko. Jego sojusznikiem została Joanna Budzińska, która związała się z nim uczuciowo. Później zamieszkali razem tworząc tak zwane „małżeństwo chicagowskie”. Ta para działała w POMOŚCIE też razem. Czuma, cieszący się poparciem swojego kumpla, Piotra Mroczyka, ówczesnego swieżo upieczonego właściciela tygodnika „Gwiazda Polarna”, przełapał wkrótce pozycję przedstawiciela i dystrybutora tego pisma w Chicago, co wiązało się, oczywiście, z odpowiednią gratyfikacją pieniężną. Ciężkie paki z gazetami dźwigała do punktów sprzedaży pani Budzińska. Sam Czuma był ponad to. On od pracy fizycznej stronil. Zawsze lubił „reprezentować”, przedkładając bezpłatne gościny i darmowe usługi przyjaciół. „Gwiazda Polarna” bardzo szybko musiała się go pozbyć, ponieważ zawiódł na całej linii, zaprzepaszczając w ten sposób wieloletnie osiągnięcia Leszka Gila, uprzedniego przedstawiciela tego pisma w Chicago.
Przyznam, że lekkomyślnie lekceważyliśmy głosy z Polski, ostrzegające nas przed Andrzejem Czumą. A takie głosy były. Najbliższa przyszłość pokazała wyrażnie, że władze komunistyczne PRL-u zostały w walce z POMOSTEM wyręczone przez kilka osób z Chicago, które zbuntowały się przeciw, nieżyjącemu już dziś, przywódcy POMOSTU - śp. Krzysztofowi Racowi i dotychczasowemu kierownictwu. Głównymi inspiratorami rozbijackich działań byli: Andrzej Czuma, Joanna Budzińska oraz Janusz Szymański z POMOSTU kalifornijskiego. Udało się im zdobyć sojuszników w osobach Krzysztofa Jabłońskiego, Ewy Jastrzębskiej, Tomasza Zabłockiego oraz Andrzeja Stojałowskiego. Ten ostatni udostępnił im listę adresową członków organizacji. Czuma, starając się pozyskać sojuszników, osobiście telefonował do działaczy POMOSTU, sugerując jednoznacznie, że za całą akcją grupy rozłamowej stał Jan Nowak-Jeziorański. Jeziorański był blisko związany z Departamentem Stanu USA i, jak wiemy, torpedował politykę zagraniczną prezydenta Reagana. Zawsze też wyrażał dezaprobatę wobec antyjałtańskich działań POMOSTU. Zdawał sobie jednocześnie sprawę z tego, jak istotną była pozycja Krzysztofa Raca wśród republikanów amerykańskich. Wiedział, że pozbycie się Raca w znacznym stopniu osłabi polityczną rolę POMOSTU. Dążąc do zmiany kierownictwa POMOSTU oraz profilu miesięcznika „POMOST”, grupa Czumy uznała, że najlepszym pretekstem będzie kontrola finansów organizacji, wiedząc z góry, że przy szerokiej pomocy dla podziemia w Kraju, nie wszystkie wydatki będą formalnie potwierdzone. To miało im dać oręż do ręki, by skompromitować koordynatora organizacji Krzysztofa Raca i przejąć władzę.
Kwestię tę „czumowcy” podnieśli w dniu 1 lutego, na zebraniu członków POMOSTU z okręgu Chicago, na którym obecni byli też działacze z innych okręgów. Na wniosek członka Rady Naczelnej, Janusza Subczyńskiego, wszyscy zgodzili się na to, by przedstawić listę zarzutów wobec Krzysztofa Raca Radzie Naczelnej POMOSTU, która w ciągu sześciu tygodni miała podjąć decyzję. Jeśli rozwiązanie nie zadowoliłoby członków, miała ona zwołać Zjazd Nadzwyczajny dla definitywnego rozwiązania zaistniałej sytuacji. W 1987 r. grupa rozbijacka zaczęła wydawać miesięcznik pod nazwą „POMOST & Freedom Network”. Z dawnego składu redakcji pozostali: Joanna Budzińska, Jerzy Jabłoński, Ewa Jastrzębska, Andrzej Muznerowski i Tomasz Zabłocki. Doszli: Janusz Szymański i Joe Losiak. W dość krótkim czasie rolę czołowego ideologa w nowym piśmie zaczął sprawować Andrzej Czuma. Za jego credo polityczne można uznać dość mętną rozprawkę pt. „O programach dla opozycji i emigracji”, gdzie m.in. zawarta była dyskredytacja środowisk niepodległościowych i antykomunistycznych, a także szerokie wywody na temat szkodliwości szukania i demaskowania komunistycznych agentów (sic!). Na zwołanym na dziko Zjeździe w Chicago (21 i 22 marca) Joanna Budzińska przedstawiła Krzysztofowi Racowi zarzuty, że nie udostępnił części rozliczeń finansowych i niektórych rachunków. Na tej podstawie wyrażono votum nieufności wobec Krzysztofa Raca. Zawieszono go w prawach członka POMOSTU, podobnie, jak czterech dalszych członków Rady Naczelnej -Mariana Sromka, Romana Koperskiego, Jana Magnusa Kryńskiego i Janusza Subczyńskiego oraz członka redakcji pisma Jamesa Zmudę.
W wybranym na zjeździe nowym kierownictwie organizacji (Rada Dyrektorów) znalazł się tylko jeden z dotychczasowych członków Rady Naczelnej - Jerzy Jabłoński. Na stanowisko prezesa został wybrany Joseph Losiak, na sekretarza - Andrzej Stojałowski, na skarbnika - Joanna Budzińska. Na dyrektorów wybrano: Alfreda Znamierowskiego, Macieja Madeyskiego, Edwarda Duszę, Tadeusza Kamińskiego i Tomasza Zabłockiego. Edward Dusza i Alfred Znamierowski ze stanowisk tych zrezygnowali, gdyż byli zdania, że zjazd nie był legalny, a więc nie miał prawa wyboru władz i decydowania o linii politycznej POMOSTU. Ponadto, cały zarząd POMOSTU z okręgu Wisconsin w osobach: Kazimierza Serwasa, Edwarda Duszy, Mirosławy Kruszewskiej i Ludwiki Czerskiej, manifestacyjnie opowiedział się za Krzysztofem Racem, udzielając mu pełnego poparcia. Wstrzymano jednocześnie wypłacenie Czumie czterech tysięcy dolarów z funduszy POMOSTU Wisconsin, o które usilnie nagabywał, a potrzebował tych pieniędzy m.in. na adwokatów, prowadzących procesy sądowe, jakie Czuma wytoczył Pomostowcom. W rezultacie, rozłam został na zjeździe utrwalony i poszczególne oddziały POMOSTU musiały podjąć decyzję, do którego POMOSTU będą należeć. W wielu regionach ludzie nadal prowadzili ożywioną działalność, w innych spoczęli na laurach. Z tą chwilą, praktycznie, POMOST przestał być siłą liczącą się na amerykańskiej scenie politycznej. A stało się to dzięki akcji Andrzeja Czumy, który - jak osobiście uważam - wcale nie przybył do USA jako emigrant polityczny, lecz został wysłany „na delegację służbową” w celu dopomożenia w rozbiciu jednej z najprężniejszych na świecie antyjałtańskich organizacji patriotyczno-niepodległościowych. Co też mu się znakomicie udało. Wszyscy ludzie z kręgu bliższych i dalszych znajomych Andrzeja Czumy byli wielokrotnie nagabywani przez niego o pieniądze. Trzeba podkreślić, że w pożyczaniu pieniędzy od osób prywatnych był Czuma mistrzem nad mistrzami. Pamiętam fakt, kiedy to Czuma prosił Edwarda Duszę, aby ten wsunął kopertę z 500 dolarami pod drzwi jego apartamentu, gdyż, jak utrzymywał, nie będzie go w domu, a tak naprawdę, chodziło prawdopodobnie o uniknięcie wydania pokwitowania za pieniądze, którego Dusza i tak by pewnie nie przyjął. Ciekawe, ile osób nasz „bohater niepodległościowy”, a obecny Minister Sprawiedliwości Rzeczypospolitej Polskiej, w ten sam sposób naciągnął? Bo listę wykiwanych banków amerykańskich już znamy. Przez ostatnie lata obserwujemy, jak to pan Czuma, przekreślając swą martyrologię w walce z komuną, stawia na opcje lewacko-liberalne umizgając się do Hanny Gronkiewicz-Waltz, Komorowskiego czy do Niesiołowskiego. Następnie sprzedaje się Platformie Obywatelskiej i po jej grzbiecie wspina najpierw na fotel poselski, a obecnie na szafarza sprawiedliwości Rzeczypospolitej Polskiej.
Cała kariera polityczna tego człowieka ukierunkowana została poprzez korzystne koneksje. W tym też świetle, coraz lepiej rozumiemy antylustracyjne propozycje poselskie Czumy w postaci radykalnego zawężenia kręgu osób lustrowanych oraz zamknięcia archiwów IPN dla dziennikarzy i naukowców. Relatywizm moralny i polityczny Andrzeja Czumy ma bowiem tylko jeden cel: utrzymanie się na powierzchni w polityce układów za wszelką cenę. Smutne i ze wszech miar irytujące jest poparcie Andrzeja Czumy dla Marka Borowskiego na przewodniczącego Komisji ds. Łączności z Polonią, co uderza w całą emigrację polską na Zachodzie, policzkując ją i upokarzając. Nie łudżmy sią, Czuma nie będzie bronił sprawiedliwości i prawdy. On zawsze miał na względzie jedynie własne korzyści i pełną kabzę. (Seattle, USA)
List otwarty. 30 kwietnia 2009 Jego Ekscelencja Arcybiskup Allen Henry Vigneron Komitet Ocalenia Skarbów Kultury Polskiej oraz Towarzystwo Krzewienia Nadziei zwracają się do Jego Ekscelencji Arcybiskupa Detroit, Allena Henry'ego Vignerona, o zdecydowaną i możliwie szybką interewencję w sprawie systematycznego niszczenia polskich archiwaliów, muzealiów oraz unikalnych zbiorów bibliotecznych, zgromadzonych w Archiwach Polonii w Orchard Lake. Dewastacja historycznych kolekcji polskich, jakie przez 30 lat wytężonej pracy zgromadził ksiądz prałat dr Roman Nir, następuje od dłuższego czasu za sprawą dwójki przypadkowych pracowników. Nie posiadają oni w tym celu żadnego przygotowania naukowego, wykształcenia bibliotekarsko-archiwistycznego ani kompetencji. Są nimi: anglistka ze szczątkową znajomością języka polskiego - Karen Majewski, oraz przybyły niedawno z Polski młodzieniec, były sprzedawca papierosów, bez żadnego wykształcenia, człowiek niezwykle pierwotny - Marcin Chumięcki, dzisiaj, z zagadkowej nominacji kanclerza Zakładów Naukowych, ważny urzędnik tzw. Misji Polskiej. Osoby te, pod pozorem „reorganizacji” i „wygospodarowywania zasobów” finansowych w Orchard Lake, likwidują na oślep, bez żadnej kontroli, polskie archiwalia i wyrzucają bezcenne zbiory do śmieci! Archiwa Polskie w Orchard Lake zaliczane są do największych i najbogatszych tego typu archiwów emigracji polskiej na świecie i nie mają one podobnego sobie w żadnym innym kraju.
Wandalizm rozgrywający się na naszych oczach w Orchard Lake wzbudza rozgoryczenie i gniew wielomilionowej społeczności polsko-amerykańskiej, która głośno domaga się interwencji Prokuratora Generalnego stanu Michigan w tej sprawie. Naruszone bowiem zostały prawa Polaków jako grupy etnicznej, którym utrudnia się swobodę kultywowania tradycji narodowej i gromadzenia historycznych pamiątek, jakie łączą Polonię amerykańską ze Starym Krajem. Ponadto zaistniało podejrzenie popełnienia przestępstwa w postaci kradzieży poszczególnych depozytów, które znikają w zastraszającym tempie. Tak było z drzeworytami Stefana Mrożewskiego, obrazami Vlastimila Hofmana, kolekcją świątków polskich ks.Zdzisława Peszkowskiego, kolekcją bursztynów, listami Józefa Mackiewicza itd. Na liczne zapytania, co się z tymi depozytami stało, Chumięcki nie potrafi odpowiedzieć. Za każdym razem informuje, że zostały one rozkradzione. Podkreślić należy, że Archiwa Polskie przy Zakładach Naukowych w Orchard Lake zostały utworzone przez Polonię amerykańską, która przez wiele dziesiątków lat archiwa te wspiera finansowo. Dlaczego Arcybiskupstwo Detroit, mimo licznych monitów, nie reaguje na to, co się dzieje w Orchard Lake? Dlaczego barbarzyństwo pani Majewski i pana Chumięckiego jest tolerowane i akceptowane przez kanclerza Zakładów Naukowych ks.Timothy'ego Whalena i rektora ks.Charlesa Kasankę? Whalen i Kasanke są powszechnie znani ze swojej niechęci do Polaków. To wiemy od dawna. Widomo też jest, że kanclerz Whalen z chwilą objęcia swego stanowiska w Orchard Lake wydał rozporządzenie, w wyniku którego zabroniono przyjmowania wszelkich archiwaliów i muzealiów do Archiwum Polskiego, skasowano, i tak już skromne, środki pieniężne dla biura archiwisty, odmówiono pieniędzy nawet na znaczki pocztowe. Na jakiej podstawie prawnej rzeczy osobiste ks.prałata dr Romana Nira - w tym tak podstawowe i prozaiczne, jak szczoteczka do zębów, bielizna, pościel, notatki osobiste, korespondencja prywatna - zostały przez Chumięckiego zarekwirowane i trzymane są pod kluczem? Dlaczego roczniki czasopism polskich, takich, jak: „Nowy Dziennik”, „Dziennik Związkowy”, „Gwiazda Polarna” i in., które ks. prałat dr Roman Nir prenumeruje z własnych, prywatnych funduszy i stanowią one jego osobistą własność, zostały przez Chumięckiego skonfiskowane?
Dlaczego kanclerz T.Whalen pozwala na jawną dyskryminację Polaków w ich własnym ośrodku, który zawsze stawiał sobie za cel kultywowanie polskiej kultury i tradycji? Dlaczego zezwala się na jawne dyskryminowanie, zastraszanie i terroryzowanie polskich księży w Orchard Lake - w miejscu, które zostało stworzone przez Polaków i dla Polaków? Dlaczego twórca i wieloletni dyrektor Archiwum Polskiego ks. Roman Nir - uhonorowany za osiągnięcia naukowe najwyższymi polskimi odznaczeniami państwowymi przez rząd wolnej i niepodległej Rzeczypospolitej Polskiej - jest w Orchard Lake obrażany, szkalowany i wyrzuca się go bez prawa zabrania swoich osobistych rzeczy z zarekwirowanego lokalu? Na podstawie Statutu Zakładów Naukowych ks. Roman Nir ma zapewnioną dożywotnią rezydenturę w Orchard Lake. Inni polscy księża korzystają z tego przywileju. Na jakiej podstawie prawnej kanclerz T.Whalen i Chumięcki odmawiają tego tak zasłużonej dla Zakładów osobistości? Podobnych pytań jest znacznie więcej. Zostaną one opublikowane w formie listów otwartych do Arcybiskupa Detroit w polskiej prasie etnicznej i krajowej oraz w prasie amerykańskiej. Z całego Archiwum Polskiego zostały już tylko szczątki, ale i te warto uratować. Informujemy, że jesteśmy w posiadaniu ewidencji fotograficznej oraz zeznań naocznych świadków o tym, co się z polskimi zbiorami w Orchard Lake dzieje. Sami przekazaliśmy do Archiwum cenne polonica. Z chwilą pojawienia się Chumięckiego depozyty te uznane zostały za „zaginione”. Wiemy, że nasze eksponaty są w Archiwum. Mieliśmy do nich dostęp dwa lata temu i ks.Roman Nir nie miał żadnych kłopotów w zlokalizowaniu ich w archiwach. Obecnie ks. Nira obejmuje zakaz wstępu do archiwum. Nowy zarządca nie orientuje się w tym, co znajduje się w archiwach i żałosne efekty swej niekompetencji za każdym razem spycha na barki starego archiwisty. W ten sposób dochodzi do przekomicznych sytuacji, wielokrotnie już opisywanych przez prasę polską. Prosimy Jego Ekscelencję Księdza Arcybiskupa o natychmiastową interwencję w tej sprawie oraz powstrzymanie wandalizmu w Orchard Lake. Prosimy też o rzecz najważniejszą: o przywrócenie podstawowych praw ludzkich ks. prałatowi Romanowi Nirowi.
Z wyrazami najwyższego szacunku Za Zarząd Komitetu Ocalenia Skarbów Kultury Polskiej i Towarzystwa Krzewienia Nadziei Mirosława Kruszewska, Edward Dusza
|
Huta Pieniacka.
W Hucie Pieniackiej koło Złoczowa w dawnym woj. tarnopolskim stoi w szczerym polu pomnik upamiętniający męczeństwo Polaków na Wołyniu i Podolu. Dawna wieś jest dzisiaj tylko punktem na mapie, ale jej nazwa przypomina Polakom o barbarzyńskim ludobójstwie, którego w lutym 1944 r. dopuścili się Ukraińcy. A działo się to tak:
23 lutego 1944 r. doszło do starć samoobrony Huty Pieniackiej z oddziałem Niemców i Ukraińców. Zabitych zostało dwóch SS-manów. 27 lutego do Huty Pieniackiej wyruszył większy oddział z ukraińskiej dywizji SS Galizien (Hałyczyna), być może także ukraińskich policjantów. Pomagali im nacjonaliści z OUN/UPA. Ostrzeżenie z Inspektoratu AK w Złoczowie nadeszło za późno. Wieś została ostrzelana z broni maszynowej i moździerzy. Potem wkroczyli do niej żołnierze SS Hałyczyna i UPA. Mieszkańców spędzono do kościoła, próbujących uciec zabijano. Ludzi palono żywcem w stodołach, dzieci rozdeptywano. IPN nie zna dokładnej liczby ofiar. Było ich na pewno ponad 600, być może nawet ponad tysiąc. W centrum nieistniejącej już wioski, stoi pomnik przypominający o tamtym ludobójstwie. Postawiono go w miejscu masowego grobu, który w 1944 r. był dołem na wapno przygotowanym pod budowę nowej szkoły. Na tablicach wyryto nazwiska około 400 osób, podane przez żyjące jeszcze rodziny. Pomnik odsłonięto dopiero w 2005 roku, w 60. rocznicę mordów. Jest on symbolem męczeństwa polskiej ludności na Kresach. Polacy żyjący na Ukrainie oraz potomkowie ofiar rzezi na Kresach nie zapominają o ludobójstwie dokonanym na ludności Podola i Wołynia, choć w Polsce bywa ono często przemilczane - rzekomo dla dobra naszych stosunków z Ukrainą.
Szanowni Państwo, na czołowych portalach trwa stała walka POPLECZNIKÓW PO (w dużej mierze emerytowanych ubeków i ich przerażonych rodzin!) z Osobą i Urzędem Pana Prezydenta RP. Wrogowie Pana Prezydenta (i Polski) nie przebierają w słowach, zwykle OBELŻYWYCH, w stylu czysto BOLSZEWICKIM, zupełnie nie zgodnym z polską kulturą i normami. Nie tak, jak wychowały nas nasze Rodziny!
NIE MOŻEMY POZWOLIC NA DALSZE bezkarne LŻENIE Głowy Państwa Polskiego. OBELŻYWCÓW jest mniejszośc, ale pracują po WIELE GODZIN DZIENNIE. Nie przedstawiają żadnych rzeczowych i merytorycznych ARGUMENTÓW - ale po prostu lżą bezustannie Prezydenta, b. Premiera, PiS, Ojca Tadeusza Rydzyka, Radio Maryja i po prostu - wszystkich, którzy w Polsce NIE zaprzedali się Bolszewii. Jest to bezustanny atak na POLSKĘ. Po części oprócz "profesjonalnych" zawodowych zwolenników Tuska i Palikota, opisanych j. wyżej - w ataku tym biorą udział internetowi MENELE - ludzie bez wykształcenia, młodzi ignoranci, "bezmózgowcy" wszelkiego autoramentu. Hałastra jaka najeżdżała już Rzeczpospolitą w czasie zagonów tatarskich i buntów hajdamactwa. Są oni manipulowani przez siły wrogie Polsce. Wydaje im się, że są "Europejczykami" a tymczasem cała "Azja", zła częśc Azji (bo nie chcę nikogo urazic) wyziera z ich braku JAKIEJKOLWIEK ARGUMENTACJI, gdy wypluwają z siebie bezustannie słowa piramidalnej NIENAWIŚCI, przede wszystkim do Braci Kaczyńskich. Musimy się temu przeciwstawic, i dzień w dzień zwalaczac niewątpliwie OPĘTANYCH -na łamach czołowych polskojęzycznych portali, na ich listach dyskusyjnych i blogach. Poświęcmy codziennie parę minut (lub godzin) na:
- prostowanie OSZCZERSTW;
- WEZWANIA Nieuków wszelkiego autoramentu do MERYTORYCZNEJ DYSKUSJI;
- i po prostu PRZECIWSTAWIAJMY SIE WULGARNEMU, czekistowskiemu JĘZYKOWI internetowej tłuszczy.
Nauczmy hałastrę MORESU! Pokażmy gawiedzi coś więcej, niż FIKCJĘ i FASADĘ, w którą wtrącili ich, jak w Niewolę - ich bolszewiccy z ducha Mistrzowie Kłamstwa i Oszustwa!
Internetowe Siostry i Internetowi Bracia! Razem odepchnijmy Bolszewicką Zarazę od polskojęzycznych stron internetowych! Od tego zależy - rozważcie to w swoich Sercach - przyszłośc Waszych dzieci i wnuków, przyszłośc Polski.
9