Gwiezdne Wojny
Śmierć Luke'a Skywalkera
**********
Przez wiele lat sądził, iż zginie nagle, w blasku chwały, jak klasyczny bohater, ratując galaktykę od „największego” zła, lub straszliwego mrocznego zagrożenia. W kabinie myśliwca, w pojedynku na miecze świetlne, w potężnej eksplozji, w wielkiej katastrofie, czy, w najgorszym wypadku, w wyniku postrzału z blastera. Szybko, niespodziewanie, bez pożegnania i ostatnich, niewątpliwie mądrych słów, które można by później zacytować na jego nagrobku.
Z początku wydawało się, że jego życie istotnie zniknie w mgnieniu oka. Wiele rzeczy i wielu ludzi mogło go zabić. Najpierw Gwiazda Śmierci, potem szkarłatna klinga Dartha Vadera, a następnie krzaczaste błyskawice Imperatora. Wydawało się, że koniec jest bliski, bo zagrożenia zamiast zmaleć, wręcz wzrosły: nieobliczalni imperialni lordowie, przerażające Siostry Nocy, szalony C'Baoth, klony Palpatine'a... za każdym razem był o włos od śmierci i za każdym razem podnosił się z najcięższych ran, aby żyć dalej i dalej walczyć. Gdyby istniało szczęście, przysiągłby już wtedy, że jego pula szczęścia znajduje się w stanie totalnego wyczerpania. Ale pomimo tego, żył i starzał się, stawiając czoło nowym zagrożeniom... aż przyszli Yuuzhanie i znowu wydawało się, że stanie się najgorsze. Wbrew wszystkiemu oni także zostali w końcu powstrzymani. Killikowie, rebelia Korellian, nowi Sithowie... wszystko przeminęło, tylko nie on, Wielki Mistrz Jedi.
Luke Skywalker uśmiechnął się. Teraz już nie liczył na szybką, gwałtowną śmierć, choć gdzieś tam, nawet po tylu latach, wciąż tkwiła w nim ta dziwna naiwność wiejskiego chłopaka z Tatooine.
Ostrożnie, podpierając się niepewnie kamiennej ściany, wstał z łóżka i przemierzył całą długość komnaty, z ciężkim westchnieniem siadając w fotelu naprzeciw wielkiego, szerokiego okna z transparistali.
Dawno minęły czasy, gdy wykonywanie prostych czynności nie wiązało się z bólem, a przejście przez pokój nie nastręczało żadnych problemów. Jeszcze kilka lat temu przezwyciężał zmęczenie i dzielnie stawał do ćwiczebnych pojedynków z najmłodszymi adeptami Mocy. Teraz mógł co najwyżej przyglądać się z uśmiechem, jak Kol i jego rówieśnicy starają się zacisnąć małe piąstki na rękojeści miecza świetlnego. To zabawne i trochę ironiczne; w tej chwili powątpiewał, czy byłby w stanie dokonać takich sztuk, jak te dzieciaki. Nieubłagany upływ czas robi swoje.
Powtórnie wyrzucił z piersi ciche, udręczone westchnienie. Już któryś raz złapał się na tym, że za dużo rozmyśla o przeszłości, gdy tymczasem powinien się zająć teraźniejszością i cieszyć dopóki może, choćby z takich drobnostek jak poprawa pogody, czy piękny poranek. Przeniósł wzrok ze swojej pomarszczonej dłoni na postrzępiony zarys Gór Ossan, wyłaniających się z obłoków daleko, daleko na horyzoncie. Brązowe szramy na tle pokrytych zielenią gór doskonale naznaczały trudności, jakie mieli Yuuzhan Vongowie w procesie transformacji umarłej planety w urodzajny świat. Wiele obszarów Ossus wciąż wyglądało tak, jak cztery tysiąclecia temu, niemniej Luke Skywalker uważał, że liczy się nie tyle efekt, co wysiłek włożony w uzyskanie efektu.
Przyglądając się refleksom światła, tańczącym na tafli pobliskiego jeziora, na szybie okna dostrzegł swoje odbicie. Kiedyś, widząc pooraną zmarszczkami twarz, krótkie siwe włosy, blade spękane usta i dwa przygasłe ogniki błękitu, odwróciłby się do tyłu, ciekaw kto tym razem go odwiedził. Teraz, patrząc na swoje oblicze, był w stanie jedynie uśmiechnąć się z politowaniem.
Ponownie wyjrzał za okno, przez chwilę podziwiając srebrzyste chmury, przesuwające się majestatycznie po nieboskłonie. Tak, to bez wątpienia piękny dzień. Dobry dzień, aby umrzeć. Wszystko umiera, nawet gwiazdy, nawet Wielcy Mistrzowie Jedi. Nic nie trwa wiecznie.
Już przyzwyczaił się do myśli, iż niebawem odejdzie. Nie tak efektownie, jak kiedyś przewidywał, ale mimo to odejdzie. Kiedy wszystko wokół umiera, musi nastąpić ten moment, kiedy zaczyna się oczekiwać ostatniego dnia. A wraz z upływającym czasem, oczekiwanie na śmierć staje się wręcz pragnieniem końca. Chociaż nikomu tego nie mówił, Luke Skywalker pragnął już umrzeć.
Wszyscy jego przyjaciele i bliscy, wszyscy, z którymi dzielił przyjemności i trudy wspólnego życia, odeszli w zaświaty, a ich czas definitywnie dobiegł kresu. Chewie, Han, Lando... oni wszyscy dawno pożegnali się z żyjącymi i udali na zasłużony odpoczynek. Potem przyszła kolej na Leię, która do końca swoich godzin uparcie walczyła, aby Galaktyka była lepsza. Wreszcie Mara.
Twarz lekko mu poszarzała, pojawił się na niej grymas niewyobrażalnego cierpienia. Ona jedyna, krocząc swoimi własnymi ścieżkami, odeszła błyskawicznie, bezboleśnie jednocząc się z Mocą. Kiedy echo jej śmierci do niego dotarło, po raz pierwszy chciał się poddać. Po raz pierwszy zapragnął dołączyć do zmarłych. Lecz wtedy żyli jeszcze inni, przyjaciele z lat młodości i walki, którzy na niego liczyli. Gdy i oni zniknęli, został sam. Owszem, jego potomkowie, potomkowie Lei, Hana i ich potomkowie... oni wszyscy tu byli... lecz w głębi duszy wiedział, że jest sam, że to nie jest to samo. Faktem jest, że umrze w samotności, ale tam gdzie trafi już nigdy nie będzie samotny.
Ale czy na pewno dzisiaj przyszedł na niego czas? Czuł coś, napięcie w strukturze Mocy... ale czy to było to, na co czekał? Czy ostatnie marzenie starca niedługo się spełni?
Luke Skywalker odwrócił się do stolika, stojącego tuż obok fotela. Dotknął umysłem niewielkie, prostopadłościenne urządzenie, mieniące się stonowanym spektrum barw. Jego holokron pobudził się do życia, jednak Wielki Mistrz Jedi nic nie zrobił. Przez chwilę chciał, bowiem zastanawiał się, czy jest jeszcze coś, czego nie powiedział, coś, czego nie zawarł w holokronie... ale potem całkowicie się rozluźnił. Ogarnęło go dziwne, ale przyjemne odczucie, przekonanie, że zbliża się coś wielkiego i wspaniałego. Zrozumiał to i przyjął z radością. A więc to ten dzień, ten piękny dzień.
Wypełnił zadanie. Przekazał wiedzę kolejnym pokoleniom, jak obiecał dawno, dawno temu w tej, ale w pewnym sensie odległej, galaktyce.
Luke Skywalker już nie był potrzebny. Uratował Galaktykę, odkupił winy ojca, odbudował Zakon Jedi, a teraz inni kontynuują jego dzieło. Nadszedł czas, aby jego następcy przejęli pełnię kontroli, by Galaktyka skupiła się na nich, nowych bohaterach. Bo czy Galaktyka zmieni się, gdy on zniknie? Nie miał złudzeń: nie, pozostanie taka, jaką zawsze była. Brutalna i zimna, a jednocześnie otwarta, pełna możliwości i ukrytego ciepła. Gdy Wielki Mistrz zniknie, dobiegnie kresu pewien rozdział w historii. HoloNet, tak jak przy wcześniejszych pogrzebach, ogłosi wielką żałobę, zaś uroczyści ku jego pamięci i czci na moment przypomną tamte dni walki... aż wreszcie wszystko się skończy, jak skończyło się przedtem i powróci do normy. Wszystko ucichnie. Zniknie i będą inni bohaterowie, inni zbawiciele Galaktyki.
Pomimo, iż wiedział to wszystko, zasępił się na chwilę. Wyczuwał, że Moc zaczyna wokół niego pulsować, lecz wciąż ciekawiła go jedna rzecz: czy to wszystko nie zostanie zapomniane? Czy ta walka sprzed dekad nie zdewaluuje się? Czy w świetle wspomnień o przerażającej inwazji Yuuzhan Vongów, ktokolwiek będzie pamiętał garstkę Rebeliantów, samotnie walczących o wolność Galaktyki...?
Ciekawość starca prędko wygasła. Pojął już dawno, iż to w gruncie rzeczy nie ma znaczenia. Jedi nie żyli po to, aby zapamiętała ich historia. Jedi starali się, by nikt nigdy nie zapamiętał ich imion, co świadczyłoby o tym, że wywiązali się ze swojego zadania. Powstrzymywali wojny pośród gwiazd, tak jak czynili to przez milenia.
Oddychał coraz wolniej, z większym trudem niż dotychczas. Czuł siły, wyciągające do niego ręce. Słyszał radosne, roześmiane, pełne ciepła głosy. Znajome głosy, przywołujące go do siebie. Prawdziwe, czy urojone, chciał je posłuchać i spełnić ich życzenie.
Kąciki ust uniosły się w uśmiechu. Nie opierał się Mocy, gdyż wiedział, że za chwilę dołączy do żony, do siostry, do Hana, Chewiego, Anakina... do nich wszystkich, do Yody, Bena i jego ojca. Ponownie zobaczy ich twarze, znowu młode i piękne jak za dawnych lat. Twarz prawdziwego Anakina Skywalkera, którą ujrzał tylko jeden raz, wtedy na Endorze.
W jego oczach zalśniły łzy. Po tylu latach, wreszcie zjednoczy się z ojcem... i matką. Wreszcie spełni zapomniane marzenie małego chłopca, który pragnął poznać swoich rodziców. Długo, bardzo długo, czekał na ten moment.
Z ulgą i radością oddał się w ciepłe objęcia Mocy.
Luke Skywalker stoi w swojej komnacie na Ossus. Wyprostowany, z idealnie zaczesanymi włosami, gładką i pogodną twarzą. Stoi ubrany w jasnobrązową tunikę i charakterystyczny płaszcz Jedi, sięgający mu do kostek, okrytych twardą skórą lśniących, ciemnych butów z wysokimi cholewami.
Ostatni raz spogląda na fotel stojący obok wielkiego okna, na niedbale rozłożoną szatę, w której odcisnął się ślad ludzkiego ciała.
Jego postać, dziwna, jakby lekko nierealna, jest otoczona błękitną poświatą. Kieruje wzrok gdzieś ku oddali, ku czemuś odległemu, czemuś poza zasięgiem każdego człowieka. Po chwili znika zupełnie. Koniec jednego życia, staje się początkiem drugiego.
Albowiem śmierci nie ma - jest Moc.