Borges Księga piasku (opowiadania)


Jorge Luis Borges

Księga piasku

OPOWIADANIA

(Przełożyła: Zofia Chądzyńska)

Spis treści:

Tamten..........................................................3

Ulrica...........................................................10

Kongres.......................................................14

There Are More Things................................28

Sekta Trzydziestu.........................................34

Noc darów....................................................37

Zwierciadło i maska.....................................41

Undr............................................................45

Utopia człowieka zmęczonego......................50

Fortel...........................................................56

Avelino Arredondo......................................61

Krążek.........................................................66

Księga piasku..............................................68

Epilog.........................................................72

Tamten

Wydarzenie to miało miejsce w lutym 1969 ro­ku w Cambridge, na północ od Bostonu. Nie zano­towałem go od razu, pierwszą mą myślą bowiem by­ło o nim zapomnieć, by nie stracić rozumu. Teraz, w roku 1972, myślę, że jeżeli je opiszę, inni przeczy­tają to jako opowiadanie, a może wtedy, z upływem lat, stanie się nim i dla mnie.

Wiem, że było czymś potwornym, póki trwało, a również w czasie bezsennych nocy, jakie nastąpiły potem. To nie znaczy zresztą, by miało wzruszyć osobę trzecią.

Było około dziesiątej rano. Siedziałem na ławce nad brzegiem rzeki Charles. O jakieś pięćset metrów w prawo stał wysoki budynek, którego nazwy nigdy się nie dowiedziałem. Szara woda popychała wielkie ka­wały lodu. W sposób nieunikniony rzeka skojarzyła mi się z czasem. Tysiącletni obraz Heraklita. Spałem dobrze; moje wykłady poprzedniego dnia chyba zain­teresowały słuchaczy. Dokoła nie było żywej duszy.

Nagle doznałem uczucia (zdaniem psychologów dowodzącego zmęczenia), że moment ten już raz przeżyłem. Na drugim końcu ławki ktoś usiadł. Był­bym wolał samotność, ale nie chciałem od razu wsta­wać, by nie wydać się niegrzecznym. Tamten zaczął pogwizdywać. Wtedy właśnie nastąpił pierwszy z wie­lu niepokojących epizodów tego ranka. To, co gwiz­dał, to, co usiłował gwizdać (nigdy nie miałem zbyt dobrego słuchu), było popularną kreolską balladą “La Tapera" Eliasa Regules. Sposób gwizdania prze­niósł mnie na nie istniejące już patio i przywiódł wspomnienie Àlvara Meliana Lafinur, który od tak dawna nie żył. Potem pojawiły się pierwsze zwrotki. Nie był to głos Àlvara, ale usiłował być do niego po­dobny. Uświadomiłem to sobie ze zgrozą. Zbliżyłem się doń i zapytałem:

- Pan z Urugwaju czy z Argentyny?

- Jestem Argentyńczykiem, ale od czternastego roku mieszkam w Genewie - zabrzmiała odpowiedź.

Nastąpiła długa cisza. Zapytałem: — Na ulicy Malagnou pod siedemnastym, na wprost cerkwi?

Odpowiedział, że tak.

- W takim razie - powiedziałem zdecydowanie - pan się nazywa Jorge Luis Borges. Ja także jestem Jorge Luis Borges. Jest rok 1969 i znajdujemy się w Cambridge.

- Nie - odpowiedział moim własnym, tyle że da­lekim głosem.

Po jakimś czasie powtórzył z naciskiem:

- Jestem w Genewie, na ławce, o parę kroków od Rodanu. Dziwne wydaje mi się jedno, że jesteśmy do siebie podobni, choć pan, z tą siwą głową, wyglą­da na o wiele starszego.

Odpowiedziałem:

- Mogę ci dowieść, że nie kłamię. Opowiem ci o sprawach, o jakich nie może wiedzieć nieznajomy. W domu jest srebrne naczynie do mate na nóżce uda­jącej węża, które nasz pradziad przywiózł z Peru. Jest też srebrna miska, którą przytraczał do siodła. W two­jej szafie stoją dwa rzędy książek. Trzy tomy bajek “Księgi tysiąca i jednej nocy" Lane'a ze stalorytem i notkami zamieszczonymi petitem pomiędzy roz­działami, słownik łaciński Quicherata, “Germania" Tacyta po łacinie w wersji Gordona, “Don Kichot" wydany przez Garniera, “Tablas de sangre" Rivery Indarte, z dedykacją autora, “Sartor Resartus" Carlyle'a, biografia Amiela i schowana za innymi w tek­turowej oprawie książka o obyczajach seksualnych ludów bałkańskich. Nie zapomniałem również pew­nego popołudnia na pierwszym piętrze domu przy placu Dubourg.

- Dufour - poprawił.

- Zgoda. Dufour. Czy ci to wystarcza?

- Nie - odpowiedział. - Te dowody niczemu nie służą. Jeżeli śni mi się pan, to nic dziwnego, że wie pan to, co ja wiem. Wszystkie pańskie staranne wylicza­nia są daremne.

Zarzut był słuszny. Odparłem:

- Jeżeli ten ranek i to spotkanie są snem, każdy z nas z pewnością uważa, że to jego sen. Może prze­staniemy śnić, może nie przestaniemy. Tymczasem naszym obowiązkiem jest przyjąć ten sen tak, jak przyjęliśmy wszechświat i to, że nas poczęto, że do pa­trzenia mamy oczy i że oddychamy.

- A jeżeli sen będzie trwał? - zapytał z niepoko­jem.

Aby uspokoić i jego, i siebie, powiedziałem z prze­konaniem, jakiego z pewnością nie miałem:

- Mój sen trwa już siedemdziesiąt lat. W końcu, jeżeli o tym pomyśleć, nie ma człowieka, który by nie spotkał samego siebie. To właśnie zdarza się nam w tej chwili, z tą różnicą, że jest nas dwóch. Czy nie chcesz wiedzieć czegoś z mojej przeszłości, co w przy­szłości oczekuje i ciebie?

Przytaknął bez słowa. Mimo że trochę zagubiony, mówiłem dalej:

- Matka jest zdrowa i czuje się dobrze, mieszka na­dal w swym domu na rogu Charcas i Maipú w Bue­nos Aires, ale ojciec umarł trzydzieści lat temu. Umie­rał na serce. Dobił go paraliż połowy ciała: lewa ręka położona na prawej wyglądała jak ręka dziecka na ręce giganta. Niecierpliwie czekał śmierci, ale nigdy się nie skarżył. Nasza babka umarła w tym samym domu. Na parę dni przed końcem zawołała nas wszystkich i powiedziała: “Jestem bardzo starą ko­bietą, która umiera bardzo powoli. Niech nikt sobie nie zawraca głowy czymś tak zwykłym i codzien­nym". Twoja siostra Norah wyszła za mąż i ma dwóch synów. No, a co słychać u ciebie w domu?

- Dobrze. Tata ze swymi wiecznymi żarcikami na temat religii. Wczoraj wieczór powiedział, że Chry­stus był jak gauczo, który nie chce się angażować, i dlatego używał przypowieści.

Zawahał się, a potem dodał:

- A pan?

— Nie znam liczby książek, jakie napiszesz, ale wiem, że będzie ich zbyt wiele. Będziesz pisał wier­sze, które dadzą ci rozkosz nie dzieloną z nikim, i opo­wiadania fantastyczne. Będziesz wykładał, tak jak twój ojciec i jak tylu z naszej krwi.

Byłem zadowolony, że wcale nie pyta o powo­dzenie lub niepowodzenie książek. Zmieniłem ton i ciągnąłem dalej:

- Co dotyczy historii... Była inna wojna, między niemal tymi samymi przeciwnikami. Francja od ra­zu skapitulowała. Anglia i Ameryka wygrały z nie­mieckim dyktatorem nazwiskiem Hitler cykliczną bitwę pod Waterloo. Buenos Aires około roku 1946 spłodziło nowego Rosasa, dość podobnego do na­szego krewnego. Prowincja Córdoba uwolniła nas od niego w pięćdziesiątym piątym, tak jak uprzed­nio Entre Ríos. Teraz źle się dzieje. Rosja usiłuje wziąć we władanie tę planetę; Ameryka, uwikłana w przesąd o konieczności demokracji, nie może się zdecydować, czy zostać prawdziwym imperium. Z każdym dniem nasz kraj staje się bardziej prowin­cjonalny. Bardziej prowincjonalny i bardziej zadufa­ny w sobie, jakby zamykał oczy. Nie zaskoczyłoby mnie, gdyby w szkołach naukę łaciny zastąpiono na­uką guarani.

Zauważyłem, że zaledwie mnie słucha. Natural­ny lęk przed niemożliwym, a jednak oczywistym pa­raliżował go. Ja, który nie byłem ojcem, poczułem dla tego biednego chłopaka bliższego mi, niż gdyby był moim rodzonym synem, przypływ miłości. Zoba­czyłem, że trzyma w rękach książkę. Zapytałem o jej tytuł.

- To “Biesy" Fiodora Dostojewskiego - odpo­wiedział z pewną dumą.

- Już nie bardzo pamiętam. Jakie to jest?

Ledwie wypowiedziałem te słowa, już wiedzia­łem, że takie pytanie jest świętokradztwem.

- Mistrz rosyjski - odparł - głębiej niż ktokolwiek inny spenetrował labirynt słowiańskiej duszy.

Ten retoryczny wysiłek wydał mi się dowodem, że się uspokoił.

Zapytałem, czy zna inne książki mistrza.

Wymienił dwie czy trzy, między innymi “Sobo­wtóra".

Zapytałem, czy czytając je potrafił odróżnić po­stacie, podobnie jak i u Conrada, i czy ma zamiar przeczytać wszystkie jego dzieła.

- Raczej nie - odrzekł dość zaskoczony.

Zapytałem go, co pisze; odpowiedział, że przy­gotowuje tomik wierszy, który ma zamiar nazwać “Czerwone hymny". Myślał również o tytule “Czer­wone rytmy".

- Czemu nie? - powiedziałem. - Masz znakomi­tych poprzedników. “Błękitny wiersz" Rubena Daria. “Szara piosenka" Verlaine'a.

Nie słuchając mnie wyjaśnił, że jego książka ma wyśpiewać braterstwo wszystkich ludzi. Poeta na­szych czasów nie może odwracać się tyłem do swo­jej epoki.

Zamyśliłem się i zapytałem, czy rzeczywiście czu­je się bratem wszystkich. Na przykład wszystkich pracowników zakładów pogrzebowych, wszystkich listonoszy, wszystkich nurków, wszystkich tych, co mieszkają po parzystej stronie ulicy, wszystkich za­chrypniętych i tak dalej. Odpowiedział, że jego książ­ka odnosi się do masy pariasów i uciśnionych.

- Twoja masa pariasów i uciśnionych - odpar­łem — nie jest niczym innym jak abstrakcją. Tylko jednostki istnieją, jeżeli w ogóle ktoś istnieje. “Czło­wiek wczorajszy nie jest człowiekiem dzisiejszym", zawyrokował pewien Grek. My dwaj, na tej ławce w Genewie czy też w Cambridge, zapewne możemy być tego dowodem.

Prócz surowych stronic Historii pamiętne wydarze­nia obywają się bez pamiętnych zdań. Człowiek, który ma umrzeć, chce przypomnieć sobie jakiś wyryty w pa­mięci obraz z dzieciństwa; żołnierze przed pójściem do ataku mówią o błocie lub o kapralu. Nasza sytuacja by­ła jedyna w swoim rodzaju i szczerze mówiąc nie byli­śmy do niej przygotowani. My - oczywiście - mówili­śmy o literaturze; obawiam się zresztą, że nie powiedziałem nic więcej niż to, co zazwyczaj mówię dziennikarzom. Moje alter ego wierzyło w wymyślenie lub odkrycie nowych metafor; ja - w te, które odpowiada­ją wewnętrznym zbliżeniom, poczuciu bliskości, i w te, jakie nasza pamięć zaakceptowała. Starość ludzi i zmierzch, sny i życie, płynięcie czasu i wody. Wyłoży­łem mu tę opinię, którą po latach zamieści w książce. Niemal mnie nie słuchał. Nagle rzucił: - Jeżeli pan jest mną, jak wytłumaczyć, że zapo­mniał pan o swoim spotkaniu z pewnym starszym panem, który w roku 1918 powiedział panu, że też jest Borgesem?

Nie pomyślałem o tej trudności. Odpowiedzia­łem bez przekonania:

- Może było to tak niezwykłe, że postarałem się o tym zapomnieć.

Zaryzykował nieśmiałe pytanie:

- Jak z pańską pamięcią?

Zrozumiałem, że dla chłopca, który nie ma dwu­dziestu lat, człowiek przeszło siedemdziesięcioletni jest niemal nieboszczykiem. Odpowiedziałem:

- Często bywa podobna do zapomnienia, ale za­wsze jeszcze znajduje to, co powinna. Uczę się anglo­saskiego i nie jestem w tym najgorszy.

Jak na sen nasza rozmowa trwała już zbyt długo. Nagle przyszło mi coś do głowy.

- Mogę ci natychmiast dowieść - powiedziałem - że ci się nie śnię. Posłuchaj tego wersetu, którego ni­gdy nie czytałeś, a który ja zapamiętałem.

Powoli zacząłem deklamować przesławne zdanie: L'hydre-univers tordant son corps écaillé d'astres...

Odczułem jego niemal przerażone zdumienie. Po­wtórzył zdanie szeptem, rozkoszując się każdym olśniewającym słowem.

- To prawda - wybełkotał - nigdy nie byłbym w stanie napisać czegoś podobnego.

Hugo nas zjednoczył.

Przedtem powtarzał z zapałem, teraz to sobie przypominam, ów krótki wiersz, w którym Walt Whitman wspomina wspólną noc nad morzem, kiedy to był naprawdę szczęśliwy.

- Jeśli Whitman to wyśpiewał - zauważyłem - to dlatego, że tego pragnął, a to nie nastąpiło. Poemat zyskuje, jeśli można się z niego domyślić, że jest wy­razem pragnienia, nie zaś kroniką faktu.

Popatrzył na mnie.

- Pan go nie zna! - wykrzyknął. - Whitman nie może kłamać!

Pół wieku nie mija bezkarnie. Po naszej rozmo­wie, ludzi wielorakich lektur i odmiennych gustów, poznałem, że nie możemy się zrozumieć. Byliśmy zbyt różni i zbyt podobni. Nie mogliśmy też oszu­kiwać się, to utrudnia dialog. Każdy z nas był kary­katuralną kopią drugiego. Sytuacja była zbyt nie­normalna, by mogła trwać dłużej. Radzić czy też dyskutować też nie miało sensu, bo jego nieunik­nionym przeznaczeniem było stać się tym, czym ja jestem.

Niespodziewanie przypomniała mi się fantazja Coleridge'a. Ktoś śni, że wędruje przez raj, na do­wód czego dostaje kwiat. Po obudzeniu trzyma ten kwiat w dłoni.

Pomyślałem o podobnej sztuczce.

- Posłuchaj - powiedziałem - czy masz jakieś pie­niądze?

- Tak - odparł. - Mam dwadzieścia franków. Zaprosiłem dziś wieczór Simona Żychlińskiego do “Crocodile'a".

- Powiedz Simonowi, że poświęci się medycynie, że będzie praktykował jako lekarz w Carouge i zdzia­ła wiele dobrego... a teraz daj mi trochę drobnych.

Wyjął trzy srebrne monety i garstkę miedziaków. Nie rozumiejąc, dał mi jedną ze srebrnych.

Podałem mu któryś z tych niebezpiecznych amerykańskich banknotów mających rozmaitą war­tość przy jednakowej wielkości. Popatrzył nań zdu­miony.

- To niemożliwe! - krzyknął. - Jest na nim data 1964.

(W wiele miesięcy później ktoś zwrócił mi uwagę, że na banknotach w ogóle nie ma dat).

- To jakiś cud - wybąkał. - A cuda napawają stra­chem. Tych, co byli świadkami zmartwychwstania Łazarza, ogarnęło przerażenie.

Nic się nie zmieniliśmy, pomyślałem. Zawsze od­niesienia literackie.

Podarł banknot i schował monetę.

Ja postanowiłem rzucić swoją do rzeki. Srebrny łuk niknący w srebrnej rzece nadałby mojej historii ja­kiś obraz życia, ale los chciał inaczej.

Odpowiedziałem, że jeżeli coś nadnaturalnego zdarza się dwukrotnie, przestaje przerażać. Zapro­ponowałem, byśmy spotkali się nazajutrz na tej samej ławce, znajdującej się w dwóch różnych miejscach i w dwóch różnych epokach.

Zgodził się natychmiast i powiedział, nie patrząc na zegarek, że nie ma już wiele czasu. Obaj kłamali­śmy i każdy z nas wiedział, że jego rozmówca kła­mie. Dodałem, że mają tu przyjść po mnie.

- Przyjść po pana? - zapytał.

- Tak. Kiedy dojdziesz do mojego wieku, stra­cisz niemal całkowicie wzrok. Będziesz widział żółtości, cienie, światła. Ale nie przejmuj się. Stopniowe tra­cenie wzroku nie jest tragiczne. Przypomina powolny letni zmierzch.

Pożegnaliśmy się, nie podając sobie rąk. Naza­jutrz nie poszedłem. On też pewnie nie przyszedł.

Wiele myślałem nad tym spotkaniem, o którym nie opowiedziałem nikomu. Mam wrażenie, że zna­lazłem do niego klucz. Spotkanie było rzeczywiste, ale tamten rozmawiał ze mną we śnie i dlatego mógł o mnie zapomnieć; ja rozmawiałem z nim na jawie i wspomnienie to wciąż jeszcze mnie niepokoi.

Tamten śnił o mnie, choć niezupełnie o mnie. Śnił, teraz dopiero to rozumiem, o nie istniejącej da­cie na dolarze.

Ulrica

Hann tekr svenhit Gram ok

leggr i methal theira bert

Völsunga Saga, 27

Moje opowiadanie będzie wierne rzeczywisto­ści, a w każdym razie mojemu wspomnieniu rzeczy­wistości, co w końcu jest tym samym. Wypadki mia­ły miejsce bardzo niedawno, ale wiem, że maniera literacka równa się manierze nadawania rysów przy­padkowości i podkreślaniu emfazy. Chcę opowie­dzieć o moim spotkaniu z Ulricą (nie znałem jej na­zwiska i zapewne nie poznam go nigdy) w mieście York. Kronika ta obejmuje jedną noc i jeden ranek. Nic by mnie nie kosztowało nadmienić, że zobaczy­łem ją pierwszy raz obok “Pięciu sióstr Yorku", owych słynnych czystych, pozbawionych wszelkich obrazów witraży, jakie uszanowali obrazoburcy Cromwella, ale faktem jest, że poznaliśmy się w saloniku “Northern Inn", gospody leżącej poza murami miasta. Było tam zaledwie parę osób, a ona siedziała tyłem do mnie. Ktoś poczęstował ją kieliszkiem, lecz odmówiła.

- Jestem feministką - powiedziała. - Nie chcę naśladować mężczyzn. Nie lubię ich tytoniu ani al­koholu.

Zdanie miało brzmieć dowcipnie i odgadłem, że nie po raz pierwszy je wygłasza. Potem dowiedziałem się, że wcale nie było dla niej charakterystyczne, ale to, co mówimy, nie zawsze do nas pasuje.

Opowiedziała, że spóźniła się do muzeum, ale wpuszczono ją, dowiedziawszy się, że jest Norweżką.

Ktoś z obecnych skomentował:

- Nie po raz pierwszy Norwegowie wchodzą do Yorku.

- To prawda - przytaknęła. - Anglia należała do nas i straciliśmy ją, jeżeli w ogóle można coś mieć i w ogóle można coś stracić.

Wtedy na nią popatrzyłem. Pewien werset Blake'a wspomina o dziewczynach z łagodnego srebra i szalonego złota, ale w Ulrice była mieszanina złota i łagodności. Była zręczna i wysoka, o drobnych ry­sach i szarych oczach. Większe wrażenie niż jej twarz zrobił na mnie wyraz spokojnej tajemniczości.

Uśmiechała się łatwo, a uśmiech wydawał się ją oddalać. Nosiła się czarno, co jest rzadkie na półno­cy, gdzie starają się rozweselać to, co samo otoczenie przygasza. Mówiła poprawnie po angielsku, lekko akcentując literę “r". Nie jestem bystrym obserwato­rem; to wszystko zauważyłem z czasem.

Przedstawiono nas sobie. Powiedziałem, że je­stem profesorem na Uniwersytecie Los Andes w Bogocie, Kolumbijczykiem - wyjaśniłem.

Zapytała zamyślona:

- Co to znaczy być Kolumbijczykiem?

- Nie wiem - odpowiedziałem. - To akt wiary.

- To tak jak być Norweżką - przytaknęła.

Nie pamiętam żadnych innych słów, jakie padły tej nocy. Nazajutrz wcześnie rano zszedłem do sali ja­dalnej. Przez szyby zobaczyłem, że spadł śnieg; rów­nina gubiła się w świetle poranka. Nie było nikogo więcej. Ulrica zaprosiła mnie do swego stołu. Powie­działa, że lubi samotne spacery.

Przypomniał mi się żart Schopenhauera i odpo­wiedziałem:

- Ja także. Możemy więc wyjść razem.

Oddaliliśmy się od domu, sunąc po świeżym śniegu. Na polach nie było żywej duszy. Zapropo­nowałem spacer do Thorgate, które leżało o parę mil w dół rzeki. Wiem, że już wtedy byłem w niej zakochany; nie zniósłbym nikogo innego u swego boku.

Usłyszałem dalekie wycie wilka. Nigdy nie sły­szałem, jak wyje wilk, ale wiem, że to był wilk. Ulri­ca się nie przelękła.

Po chwili odezwała się, jakby myśląc głośno:

- Niewielkie i prymitywne miecze, jakie widziałam wczoraj w York Minster, wzruszyły mnie bardziej niż wielkie okręty w muzeum w Oslo.

Nasze drogi rozdzieliły się. Ulrica tegoż popołu­dnia wyjeżdżała do Londynu, ja - do Edynburga.

- Na Oxford Street - powiedziała - pójdę śladem De Quinceya, który szukał swej Anny zagubionej w londyńskim tłoku.

- De Quincey - odparłem - przestał jej szukać. Ja ciągle jej szukam.

- Może - powiedziała półgłosem - teraz ją znalazłeś.

Zrozumiałem, że rzecz nieoczekiwana przestała mi być wzbroniona, i ucałowałem jej usta i oczy. Od­sunęła się ode mnie z łagodną stanowczością, a po­tem rzuciła:

- Będę twoją w gospodzie w Thorgate. Proszę, nie dotykaj mnie teraz. Tak będzie lepiej.

Dla człowieka samotnego w starszym wieku ofia­rowana miłość jest darem, którego już się nie spo­dziewa. Cud ma prawo stawiać swoje warunki. Pomy­ślałem o swoich młodych latach w Popayán i o pewnej dziewczynie z Teksasu, jasnej i smukłej jak Ulrica, która odmówiła mi swojej miłości.

Nie popełniłem błędu zapytując, czy mnie kocha. Zrozumiałem, że nie jestem pierwszy i że nie będę ostatni. Ta przygoda, może jedyna dla mnie, będzie jedną z wielu dla prześlicznej i stanowczej uczenni­cy Ibsena.

Trzymając się za ręce, nadal rozmawialiśmy.

- Wszystko to jest jak sen - powiedziałem - a ja nigdy nie śnię.

- Jak ów król - odparła Ulrica - który nie śnił aż do chwili, gdy czarownik uśpił go w chlewie.

Potem dodała:

- Posłuchaj. Zaraz zaśpiewa ptak.

Po chwili usłyszeliśmy śpiew.

- W tych okolicach - powiedziałem - mówią, że ten, kto ma umrzeć, widzi przyszłość.

- A ja mam umrzeć - dodała.

Spojrzałem na nią zdumiony.

- Idźmy na przełaj przez las - zaproponowałem. - Będziemy prędzej w Thorgate.

- Las jest niebezpieczny - odparła.

Poszliśmy pustymi polami.

- Chciałbym, żeby ta chwila trwała zawsze - wy­szeptałem.

- “Zawsze" jest słowem niedozwolonym dla ludzi - stwierdziła Ulrica i ażeby uniknąć patosu, poprosi­ła, bym jeszcze raz powtórzył swoje nazwisko, które­go nie dosłyszała.

- Javier Otárola - powiedziałem.

Próbowała je wymówić, ale nie potrafiła. Podob­nie i ja pomyliłem się, powtarzając jej imię: Ulrikke.

- Będę cię nazywała Zygfrydem - oznajmiła, uśmiechając się.

- Jeżeli ja jestem Zygfrydem, ty jesteś Brunhildą.

Zwolniła kroku.

- Znasz sagę? - zapytałem.

- No pewno - odparła. - Tragiczna historia, któ­rą Niemcy zmarnowali w swych zapóźnionych “Nibelungach".

Nie chciałem dyskutować i odpowiedziałem:

- Brunhildo, idziesz tak powoli, jakbyś chciała, żeby między nami w łożu pojawił się miecz.

Nagle znaleźliśmy się przed gospodą. Nie zdziwiło mnie, że nazywała się tak jak tamta - “Northern Inn".

Ze szczytu schodów Ulrica krzyknęła:

- Słyszałeś wilka? Nie ma już wilków w Anglii. Spiesz się.

Kiedy wchodziłem na pięterko, zauważyłem, że ściany wyklejone są tapetą à la William Morris - głę­boką czerwienią ze splatającymi się owocami i ptaka­mi. Ulrica weszła pierwsza. Ciemny pokój był niski, mansardowy. Oczekiwane łoże odbijało się w lustrze, a ciemny mahoń przypominał mi zwierciadło z Pis­ma. Ulrica już się rozebrała. Zawołała mnie moim prawdziwym imieniem: Javier. Poczułem, że śnieży­ca się wzmaga. Nie było już ani mebli, ani luster. Między nami nie było miecza. Czas sączył się niby piasek. W cieniu płynęła odwieczna miłość i po raz pierwszy i jedyny posiadłem obraz Ulriki.

Kongres

Ils s'acheminerent vers un château immense, au frontis-

pice duquel on lisait: “Je n'appartiens à personne

et j'appartiens à tout le monde. Vous y étiez avant que

d'y entrer, et vous y serez encore quand vous en sortirez".

Diderot, “Jacques Le Fataliste et son Maître"*

(1796)

Nazywam się Alejandro Ferri. W nazwisku mym pobrzmiewają wojownicze echa, ale nie skojarzenia z żelazem, symbolem chwały, ani wielki cień Mace­dończyka - zdanie pochodzi od autora “Marmurów", który zaszczycał mnie swoją przyjaźnią - nie przy­pomina w niczym szarego człowieczka, który kreśli te linijki na piętrze hoteliku przy ulicy Santiago del Estero, w południowej części miasta, pod żadnym wzglę­dem nie przywodzącej już na pamięć jego dawnych dzielnic. Wkrótce skończę siedemdziesiąt ileś tam lat, nadal udzielam lekcji angielskiego garstce uczniów. Z powodu niezdecydowania, niedbalstwa czy z in­nych przyczyn nie ożeniłem się i teraz jestem sam. Nie doskwiera mi samotność; dość trudno jest zno­sić samego siebie i własne manie. Widzę, że się sta­rzeję: nieomylną oznaką jest fakt, że nie interesują mnie ani nie zaskakują nowości, może dlatego że - jak stwierdzam - nie ma w nich nic specjalnie nowe­go, są to zawsze te same, skromne wariacje. Kiedy byłem młody, pociągały mnie zmierzchy, przedmie­ścia, nieszczęścia; teraz - poranki w centrum miasta i łagodny spokój. Już nie udaję Hamleta. Zapisałem się do partii konserwatywnej i do klubu szachowe­go, dokąd chodzę jako widz, i to nieraz roztargniony. Ciekawski może ekshumować z jakiegoś ciemnego kąta Biblioteki Narodowej przy ulicy Mexico egzem­plarz mojego “Krótkiego studium analitycznego ję­zyka Johna Wilkinsa", dzieła, które należałoby wzno­wić, już choćby po to, żeby poprawić jego liczne błędy. Nowy dyrektor Biblioteki jest, jak mówią, lite­ratem, który się poświęcił badaniom dawnych języ­ków (jakby obecne nie były dość prymitywne) oraz demagogicznemu wychwalaniu wyimaginowanego Buenos Aires nożowników. Nigdy nie chciałem go poznać. Przybyłem do tego miasta w 1899 roku i je­den jedyny raz przypadek zetknął mnie z nożownikiem czy też z osobnikiem cieszącym się opinią no­żownika. Jeżeli się nadarzy okazja, opiszę kiedyś ten epizod.

Już mówiłem, że jestem sam; parę dni temu sąsiad z hotelu, który słyszał, jak wspominam Fermina Egurena, powiedział mi, że zmarł on w Punta del Este.

Śmierć owego człowieka, który z pewnością ni­gdy nie był mym przyjacielem, w jakiś uporczywy sposób nie przestawała mnie zasmucać. Wiem, że zostałem sam jako jedyny już na świecie strażnik owe­go wydarzenia, Kongresu, którego wspomnienia nie będę mógł z nikim dzielić. Teraz jestem ostatnim członkiem Kongresu. To prawda, że każdy człowiek nim jest, że nie istnieje na planecie istota, która by nim nie była, ale ja jestem nim w inny sposób. Wiem, że nim jestem: to mnie odróżnia od mych niezliczo­nych kolegów, obecnych i przyszłych. Jest prawdą, że siódmego lutego 1904 roku przysięgliśmy na to, co najświętsze - czyż jest na świecie coś świętego lub coś, co by nie było święte? - nie wyjawiać historii Kongresu, ale jest równie pewne, że fakt, który wy­jawiam teraz, łamiąc przysięgę, jest także częścią Kongresu. To oświadczenie jest niejasne, ale może rozpalić ciekawość moich ewentualnych czytelników.

W każdym wypadku zadanie, jakie sobie narzuci­łem, nie jest łatwe. Nigdy nie trudniłem się, nawet w sposób epistolarny, gatunkiem narracyjnym, a poza tym - co z pewnością jest o wiele ważniejsze - hi­storia, którą opowiadam, jest niewiarygodna. Pióro José Fernandeza Irali, niesłusznie zapomnianego po­ety, autora “Marmurów", było przeznaczone do tego dzieła, lecz dziś jest już za późno. Nie będę rozmyśl­nie przeinaczał faktów, ale przeczuwam, że lenistwo i niezręczność niejeden raz doprowadzą mnie do błę­dów.

Dokładne daty nie mają znaczenia. Przypomnij­my sobie, że przybyłem z Santa Fe, mojej rodzinnej prowincji, w 1899 roku. Nigdy już tam nie wróci­łem; przyzwyczaiłem się do Buenos Aires, miasta, które mnie nie pociąga, tak jak można przyzwycza­ić się do własnego ciała lub do nie przemijającego bólu. Bez większych emocji przewiduję, że niedługo umrę; wobec powyższego muszę opanować swój zwy­czaj dygresji i trochę przyspieszyć tok opowiadania. Naszej osobowości - o ile takową posiadamy - nie zmieniają lata; ten sam impuls, który pewnej no­cy skierował mnie do Kongresu Świata, zaprowadził mnie wcześniej do redakcji “Ultima Hora". Dla bied­nego chłopaka z prowincji dziennikarstwo wydaje się zawodem romantycznym, podobnie jak dla biedne­go chłopaka z miasta może wydawać się romantycz­ne życie gaucza lub parobka na cudzej ziemi. Nie za­wstydza mnie, że chciałem zostać dziennikarzem, choć to rutynowe zajęcie wydaje mi się dziś banalne. Pamiętam, jak mój kolega Fernandez Irala po­wiedział, że dziennikarz pisze dla zapomnienia, pod­czas gdy chciałby pisać dla pamięci i czasu. Już wy­cyzelował (czasownik ten był wtedy w użyciu) kilka znakomitych sonetów, które później z małymi zmia­nami miały ukazać się na stronicach “Marmurów".

Nie mogę sobie przypomnieć, kiedy po raz pierw­szy usłyszałem o Kongresie. Może było to owego po­południa, gdy kasjer wypłacił mi pierwszą gażę, ja zaś, aby uświęcić ów dowód, że Buenos Aires mnie przy­jęło, zaprosiłem Iralę, byśmy razem poszli coś zjeść. Ten wymówił się jednak, twierdząc, że nie może opu­ścić Kongresu. Natychmiast zrozumiałem, że nie cho­dzi tu o pretensjonalną budowlę zwieńczoną kopułą na końcu szerokiej, zamieszkanej przez Hiszpanów alei, lecz o coś bardziej tajemniczego i ważniejszego. Ludzie mówili o Kongresie, niektórzy z jawną niechę­cią, inni zniżając głos, jeszcze inni z przejęciem i cie­kawością, a w gruncie rzeczy - myślę - nikt nie wiedział, o co chodzi. W parę tygodni później, którejś soboty, Irala zaproponował mi, bym mu towarzyszył. Zała­twił już, jak twierdził, niezbędne formalności.

Było około dziewiątej czy też dziesiątej wieczór. W tramwaju powiedział mi, że zebrania wstępne od­bywają się w soboty i że don Alejandro Glencoe, mo­że z powodu mojego imienia, już wyraził zgodę. We­szliśmy do cukierni “Gas". Kongresmani, a było ich piętnastu lub dwudziestu, siedzieli wokół długiego stołu. Nie wiem, czy było jakieś podium, czy też pod­suwa je tylko moja pamięć. Natychmiast rozpozna­łem przewodniczącego, choć nigdy go dotąd nie wi­działem. Don Alejandro, o godnym wyglądzie, był już człowiekiem w latach, miał wysokie czoło, szare oczy i miedzianą brodę przetykaną siwymi nitkami. Widywałem go zawsze w ciemnym tużurku, złożone ręce zwykł opierać na lasce. Był silny i wysoki. Na lewo od niego siedział człowiek o wiele młodszy, rów­nież rudowłosy; intensywność tej radości przywo­dziła na myśl ogień, kolor brody pana Glencoe i je­sienne liście. Po prawej siedział młody chłopak o podłużnej twarzy i czole dziwnie niskim, ubrany jak dandys. Wszyscy zamówili kawę, niektórzy absynt. Moje zdziwienie spowodowała obecność ko­biety, jedynej pośród grona mężczyzn. Przy drugim końcu stołu siedział dziesięcioletni chłopiec w stroju marynarskim, który jednak szybko zasnął. Był tam również protestancki pastor, dwóch typowych Ży­dów i jakiś Murzyn w jedwabnej chustce, w bardzo obcisłych spodniach, na wzór compadritos z ulicz­nych skrzyżowań. Przed chłopcem i Murzynem sta­ły dwie filiżanki z czekoladą. Innych osób nie pamię­tam, prócz pana Marcela del Mazo, człowieka o nader eleganckich manierach i pięknej wymowie, którego nigdy więcej nie zobaczyłem. Zachowałem zatartą fotografię jednego z zebrań, ale nie opublikuję jej, ubiory bowiem z owej epoki, fryzury i wąsy nadają tym postaciom groteskowy i niemal żałosny wygląd, który zafałszowałby całą scenerię. Wszelkie zgrupo­wania tworzą własne rytuały, własne słownictwo; wy­dawało się, że życzeniem Kongresu, który dla mnie miał zawsze w sobie coś ze snu, jest, by kongresmani bez pośpiechu odkrywali cel, ku jakiemu dążą, a także imiona i nazwiska kolegów; szybko zrozumia­łem, że mym obowiązkiem jest niestawianie pytań, i nie zapytałem o nic Fernandeza Irali, który sam z siebie również nic mi nie powiedział. Nie opuściłem ani jednej soboty, ale minął miesiąc czy nawet dwa, zanim zrozumiałem. Od drugiego zebrania sąsiadem moim był Donald Wren, inżynier południowej linii kolejowej, który potem miał mi dawać lekcje angiel­skiego.

Don Alejandro odzywał się rzadko; inni nie zwra­cali się doń wprost, ale czułem, że mówią dla niego i że szukają jego aprobaty. Wystarczał powolny gest ręką, aby temat debat się zmienił. Powoli odkryłem, że rudzielec z lewej nosi dziwaczne nazwisko Twirl. Przypominam sobie jego kruchą sylwetkę, właści­wość niektórych zbyt wysokich ludzi, sprawiających wrażenie, jakby wzrost przyprawiał ich o zawrót gło­wy, na skutek czego się garbią. Pamiętam, że lubił bawić się miedzianą busolą, którą co jakiś czas odstawiał na stół. Pod koniec 1914 roku zginął jako żoł­nierz piechoty w jakimś irlandzkim pułku. Po pra­wej siedział zawsze ów chłopak o niskim czole, Fer-min Eguren, siostrzeniec przewodniczącego. Nie wierzę w realistyczne metody, gatunek - jeżeli takie bywają - sztuczny; wolę od razu opowiedzieć to, co stopniowo zrozumiałem. Przedtem pragnę jednak przypomnieć czytelnikowi swoją ówczesną sytuację: byłem biednym chłopakiem z Casildy, chłopskim sy­nem, który przybył do Buenos Aires i nagle się zna­lazł, tak to widziałem, w intymnym centrum miasta, a może nawet - świata. Pół wieku minęło i ciągle jesz­cze czuję owo początkowe olśnienie, które z pewno­ścią nie było ostatnie.

A oto fakty: opowiem je możliwie zwięźle. Don Alejandro Glencoe, przewodniczący, był właścicielem ziemskim z Urugwaju, z obszarów graniczących z Brazylią. Ojciec jego, pochodzący z Aberdeen, za­puścił korzenie na tym kontynencie w połowie ze­szłego wieku. Przywiózł ze sobą setkę książek, jedy­nych, odważam się twierdzić, jakie don Alejandro przeczytał w ciągu swego życia. (Mówię o tych róż­norodnych książkach, jakie miałem w ręku, jedna z nich bowiem leży u źródła mojej historii). Pierwszy Glencoe, umierając, pozostawił córkę i syna, który potem został naszym przewodniczącym. Córka wy­szła za don Egurena i została matką Fermina. Don Alejandro pragnął w swoim czasie zostać deputowanym, ale przywódcy polityczni zamknęli przed nim drzwi kongresu urugwajskiego. Rozgniewał się i po­stanowił zorganizować inny Kongres, o szerszym za­sięgu. Przypomniał sobie wyczytane na którejś z wul­kanicznych stronic Carlyle'a przeznaczenie owego Anacharsisa Cloots, wyznawcy bogini mądrości, któ­ry na czele trzydziestu sześciu cudzoziemców prze­mawiał jako “orator rodzaju ludzkiego" przed zgro­madzeniem w Paryżu. Za jego przykładem don Alejandro wymyślił projekt zorganizowania Kongre­su Świata, który by reprezentował wszystkich ludzi i wszystkie narody. Jako miejsce zebrań wybrał cukier­nię “Gas"; inauguracja, przewidziana cztery lata póź­niej, miała odbyć się w majątku don Alejandra. Jak wielu Urugwajczyków, nie będących zwolennikami Artigasa, kochał on Buenos Aires, ale zdecydował, że Kongres będzie się zbierał w jego ojczyźnie. Zasta­nawiające, że zasadnicze założenia miały się spraw­dzić z niemal magiczną dokładnością.

Z początku mieliśmy diety nie do pogardzenia, ale zapał, z jakim Fernandez Irala, tak biedny jak i ja, zrezygnował ze swoich apanaży, porwał nas wszyst­kich i poszliśmy w jego ślady. Okazało się to zbaw­cze, jako że pomogło oddzielić plewy od ziarna; licz­ba kongresmanów zmniejszyła się, ale ci, co pozostali, byli wierni. Jedynym płatnym zajęciem była praca sekretarki, Nory Erfjord, która nie miała innych środ­ków do życia i której robota była bardzo ciężka. Zor­ganizowanie jednostki obejmującej całą planetę to nie bagatelka. Listy i telegramy płynęły w tę i w tam­tą stronę. Nadchodziły zgłoszenia z Peru, Danii, Hindustanu. Jakiś Boliwijczyk pisał, że jego ojczy­zna pozbawiona jest dostępu do morza i że ten fatal­ny brak powinien być tematem jednej z pierwszych debat.

Twirl, człowiek o dużej inteligencji, zauważył, że Kongres nasuwa pewne filozoficzne problemy. Pla­nowanie zebrania reprezentującego wszystkich ludzi to zadanie podobne do obliczania archetypów pla­tońskich, zagadki, która przez wieki absorbowała my­ślicieli. Sugerował, by nie posuwać się za daleko, gdyż don Alejandro Glencoe mógłby podjąć się nie tylko reprezentacji właścicieli ziemskich i Urugwajczyków, ale również prekursorów i miedzianobrodych, i sie­dzących w fotelu. Nora Erfjord była Norweżką. Czy miała reprezentować sekretarki czy Norweżki, czy po prostu wszystkie piękne kobiety? Czy wystarczał jeden inżynier, by reprezentować wszystkich inży­nierów, nawet tych z Nowej Zelandii?

Mam wrażenie, że wtedy właśnie włączył się Fermin.

- Ferri będzie reprezentował gringos - powie­dział, wybuchając śmiechem.

Don Alejandro popatrzył na niego surowo i nie­spiesznie rzekł:

- Pan Ferri jest reprezentantem imigracji, której praca wspomaga nasz kraj.

Fermin Eguren zawsze mnie nie znosił. Był to człowiek nadzwyczaj z siebie dumny; pysznił się, że jest Urugwajczykiem, że przyciąga kobiety, że potra­fi wybrać sobie drogiego krawca, że pochodzi z Bas­ków, ludzi na marginesie historii, którzy trudnili się tylko jednym - dojeniem krów.

Incydent niesłychanie trywialny przypieczętował naszą wzajemną wrogość. Po sesji Eguren zapropo­nował, byśmy udali się na ulicę Junin. Nie pociąga­ło mnie to zbytnio, ale zgodziłem się, nie chcąc wystawiać się na jego drwiny. Poszliśmy wraz z Fernandezem Iralą. Wychodząc z budynku, minęliśmy jakiegoś rosłego mężczyznę. Eguren, z lekka wsta­wiony, popchnął go. Tamten zagrodził nam przej­ście i powiedział:

- Kto zechce wyjść, nadzieje się na ten nóż.

Przypominam sobie błysk stali w ciemnościach sieni. Eguren, przerażony, rzucił się do tyłu. Ja też byłem w strachu, ale moja niechęć była silniejsza. Wsunąłem rękę pod pachę, jakbym chciał wyjąć broń, i stanowczym głosem rzuciłem:

- Rozstrzygniemy to na ulicy.

Nieznajomy już innym tonem odpowiedział:

- Proszę, to jest mężczyzna. Chciałem tylko wy­próbować was, przyjacielu. - Teraz uśmiechał się życzliwie.

- Przyjaźń to już na pański rachunek - odparłem i wyszliśmy.

Człowiek z nożem wszedł do burdelu. Potem po­wiedziano mi, że nazywa się Tapia czy też Paredes i że ma opinię awanturnika. Gdy wyszliśmy na ulicę, Irala, który nie stracił kontenansu, poklepał mnie po plecach i oświadczył z emfazą:

- Wśród nas trzech znalazł się prawdziwy muszkieter. Twoje zdrowie, d'Artagnan!

Fermin Eguren nigdy mi nie darował, że byłem świadkiem jego słabości.

Czuję, że teraz, i to dopiero teraz, zaczyna się wła­ściwa historia. Stronice już napisane odnotowały tyl­ko warunki, jakie przypadek czy też przeznaczenie stworzyły, aby zaistniał niewiarygodny fakt, chyba je­dyny w moim życiu. Don Alejandro Glencoe tkwił zawsze w samym środku sprawy, ale ze zdumieniem i niepokojem stopniowo pojmowaliśmy, że prawdzi­wym prezesem jest Twirl. Ten dziwaczny wąsacz schlebiał Glencoe, a nawet Ferminowi Egurenowi, choć w sposób tak przesadny, że mogło to wyglądać na kpiny; nie ośmieszało go to jednak i nie nadwerę­żało jego pozycji. Glencoe żył w blasku swojej fortu­ny. Twirl odgadł, że aby przekonać go do jakiegoś projektu, wystarczy wspomnieć, że jest on zbyt kosz­towny. Z początku Kongres był, jak podejrzewam, tylko nieokreśloną nazwą; Twirl proponował ciągłe rozszerzanie go, na które don Alejandro zawsze przy­stawał. To było tak, jakbyśmy się znajdowali w środ­ku rosnącego koła, które bez przerwy powiększa się i oddala. Oświadczył na przykład, że Kongres nie mo­że się obejść bez podręcznej biblioteki; Nierenstein, który pracował w księgarni, zaczął nabywać atlasy Justusa Perthesa i rozmaite obszerne encyklopedie, po­cząwszy od “Historia naturalis" Pliniusza i “Speculum" Wincentego z Beauvais aż do labiryntów (odczytuję to słowo głosem Fernandeza Irali) uczo­nych encyklopedystów francuskich i do encyklopedii brytyjskiej, Pierre'a Larousse'a, Brockhausa, Larsena oraz Montanera i Simona. Pamiętam, jak z sza­cunkiem gładziłem jedwabiste tomy pewnej encyklo­pedii chińskiej, której pięknie wyrobione litery wydawały mi się bardziej tajemnicze niż plamy na skórze lamparta. Jeszcze nie powiem, jaki koniec je czekał, ale z pewnością nad nim nie ubolewam.

Don Alejandro polubił Iralę i mnie, może dlate­go, że tylko my dwaj nie usiłowaliśmy mu schlebiać. Zaprosił nas na parę dni do swego majątku Kaledo­nia, gdzie rozpoczęli już prace murarze.

Po długiej podróży w górę rzeki i po przeprawie promem stanęliśmy o świcie na drugim brzegu La Platy. Potem wiele nocy spędzaliśmy w oberżach, otwierając i zamykając zastawy przeprawialiśmy się przez ogrodzenia dla bydła w Cuchilla Negra. Jecha­liśmy wolantem. Wieś wydała mi się jakaś większa i bardziej samotna niż ta, gdzie się urodziłem.

Dotąd zachowałem w pamięci oba obrazy jego majątku: ten wymyślony i ten, który wreszcie ujrzały moje oczy. Bezsensownie wyobraziłem sobie, niby we śnie, niemożliwe połączenie równiny Santa Fe z czymś w rodzaju Wieży Ciśnień. Kaledonia była wielkim domiskiem z wypalanej gliny pokrytym dwu­spadową strzechą, połączonym z ceglaną przybudów­ką. Dom ten wydał mi się stworzony, by stawić czo­ło niepogodom i upływającemu czasowi. Szorstkie mury były bardzo grube, drzwi wąskie. Nikomu nie przyszło do głowy, by w pobliżu posadzić choćby jed­no drzewo. Był wystawiony zarówno na pierwsze, jak i na ostatnie promienie słońca. Zabudowania były z kamienia, liczne bydło chude, o długich rogach, zmierzwione końskie ogony sięgały ziemi. Po raz pierwszy poczułem zapach świeżo zarzynanych zwie­rząt. Przyniesiono wory sucharów. W parę dni póź­niej dowiedziałem się, że zarządca nigdy w swym ży­ciu nie miał w ustach świeżego chleba. Irala zapytał o ubikację; don Alejandro szerokim gestem wskazał na cały horyzont. Noc była księżycowa, wyszedłem się przejść i wpadłem na niego, pilnował go nandu.

Upał, który nie zmniejszył się z nastaniem nocy, był nie do zniesienia, wszyscy marzyli o odrobinie chłodu. Liczne niskie pokoje wydały mi się nie urzą­dzone; nam wskazano izbę wychodzącą na południe, w której stały dwie prycze i komoda, a na niej srebr­na miska i dzbanek. Zamiast podłogi było klepisko.

Następnego dnia natknąłem się w bibliotece na trzy tomy Carlyle'a i poszukałem stronic poświęco­nych znakomitemu mówcy, rzecznikowi rodzaju ludz­kiego, nazwiskiem Anacharsis Cloots, który przy­wiódł mnie do owego ranka, do owej samotności. Po śniadaniu, niczym nie różniącym się od obiadu, don Alejandro pokazał nam, jak posuwają się roboty. Prze­jechaliśmy milę konno po pustkowiu. Irala, który nie był zbyt dobrym jeźdźcem, spadł z konia. Zarządca zauważył bez uśmiechu:

- Miastowy, a umie zsiadać.

Z daleka zobaczyliśmy budowlę. Chyba ze dwu­dziestu ludzi pracowało nad czymś w rodzaju roz­członkowanego amfiteatru. Przypominam sobie ja­kieś rusztowania i stopnie, przez które widać było połacie nieba.

Parokrotnie usiłowałem nawiązać rozmowę z gauczami, ale nic z tego nie wyszło. Jakimś sposobem wyczuwali własną odmienność. Między sobą porozu­miewali się gęgającą mieszaniną hispano-brazylijską. Bez wątpienia w ich żyłach płynęła krew indiańska i murzyńska. Byli krępi, silni. Ja wydawałem się w Ka­ledonii wysoki, co dotąd mi się nie zdarzało. Niemal wszyscy nosili chiripy*, niektórzy bufiaste spodnie. Mieli bardzo niewiele wspólnego z płaczliwymi po­staciami z Hernandeza lub też Rafaela Obligado. Pod wpływem sobotnich pijatyk z łatwością stawali się napastliwi. Nie było między nimi kobiet, nigdy też nie usłyszałem dźwięku gitary.

Bardziej niż ci ludzie znad granicy zainteresowa­ła mnie całkowita zmiana, jaka nastąpiła w don Alejandrze. W Buenos Aires był to łagodny i pełen umia­ru dżentelmen, w Kaledonii - surowy szef klanu, tak jak jego przodkowie. W niedzielę rano czytywał Pi­smo Święte robotnikom, którzy nie rozumieli z nie­go ani słowa. Pewnej nocy zarządca, młody chłopak, który przejął tę funkcję po swoim ojcu, przyszedł nas zawiadomić, że tutejszy chłop i jeden z robotników podźgali się nożami. Don Alejandro podniósł się bez pośpiechu. Podszedł do tłumu gapiów, broń, którą zawsze nosił przy sobie, podał zarządcy, dość zalęknionemu - jak mi się wydało - i wszedł między stalowe klingi. Usłyszałem rozkaz:

- Rzućcie te noże, chłopcy. - Po czym równie spokojnym głosem dodał: - A teraz podajcie sobie ręce i pogódźcie się. Nie chcę tu żadnych awantur.

Obydwaj posłuchali go. Następnego dnia dowiedziałem się, że zwolnił zarządcę.

Czułem się osaczony przez samotność. Bałem się, że nigdy nie wrócę do Buenos Aires. Nie wiem, czy Fernandez Irala podzielał moje lęki, ale mówiliśmy dużo o Argentynie i o tym, co będziemy robili po powrocie. Tęskniłem nie do zwykłych rzeczy, tylko na przykład do dwóch lwów, strzegących bramy przy ulicy Jujuy niedaleko placu Once, lub do świateł pew­nego sklepu, którego usytuowania nie byłem pewien. Zawsze byłem dobrym jeźdźcem, teraz nabrałem zwyczaju dalekich konnych przejażdżek. Pamiętam wciąż pewnego deresza, którego sam siodłałem, a któ­ry już z pewnością nie żyje. Możliwe, że jakiegoś po­południa lub wieczoru znalazłem się w Brazylii, gra­nicę bowiem wytyczały tylko rzadko rozstawione słupki.

Przestałem już liczyć dni, gdy któregoś wieczo­ru, podobnego do wszystkich innych, don Alejandro uprzedził nas:

- Trzeba się wcześnie położyć, bo jutro wyjazd o świcie.

Jadąc w dół rzeki, czułem się tak szczęśliwy, że mogłem z czułością myśleć o Kaledonii.

Wróciliśmy do naszych sobotnich zebrań. Na pierwszym z nich Twirl poprosił o głos. Za pomocą właściwych sobie kwiecistych zwrotów retorycznych stwierdził, że biblioteka Kongresu Świata nie może ograniczać się do książek pomocniczych i że klasycz­ne dzieła narodowe we wszystkich językach są rodza­jem świadectwa, którego brak może się okazać fatal­ny w skutkach. Jego propozycja została natychmiast przyjęta. Fernández Irala i doktor Cruz, profesor ła­ciny, wzięli na siebie misję wybrania odpowiednich tekstów. Twirl omówił już sprawę z Nierensteinem. W owych czasach nie spotkałoby się Argentyńczyka, który by nie marzył o Paryżu niby o wyśnio­nej utopii. Najniecierpliwszy z nas był Fermin Eguren, a zaraz po nim Fernandez Irala, choć z całkowicie odmiennych powodów. Dla autora “Marmurów" Paryż to był Verlaine i Leconte de Lisle; dla Egurena rozpustne dzielnice ulicy Junín w lepszym wyda­niu. Podejrzewałem, że dogadał się z Twirlem. Ów na najbliższym zebraniu poruszył kwestię języków, ja­kimi będą się porozumiewali kongresmani, a także konieczność wybrania delegatów, którzy by pojecha­li jako oficjalni wysłannicy do Paryża i Londynu. Aby się nie zdradzić, początkowo wysunął moją kandy­daturę, dopiero potem, po lekkim wahaniu, zgłosił swego przyjaciela Egurena. Don Alejandro, jak za­wsze, zgodził się.

Chyba pisałem już o tym, że w zamian za lekcje włoskiego Wren wprowadził mnie w nieogarnione tajniki angielskiego; ograniczył do minimum gramatykę i przysłowiowe “rozmówki" i od razu zabrali­śmy się do poezji, której formy wymagają zwięzło­ści. Moim pierwszym zetknięciem z językiem, który potem miał wypełnić mi życie, było wspaniałe “Re­quiem" Stevensona; potem przyszły ballady, które Percy objawił dostojnemu osiemnastemu wiekowi. Na krótko przed wyjazdem do Londynu doznałem olśnienia Swinburne'em, który sprawił, iż - acz z po­czuciem winy - zwątpiłem w aleksandryny Irali.

Przybyłem do Londynu w początkach stycznia 1902 roku; pamiętam wciąż pieszczotę śniegu, które­go nigdy przedtem nie widziałem, a którego czar głę­boko odczułem. Na szczęście udało mi się nie jechać razem z Egurenem. Zatrzymałem się w skromnym pensjonaciku na tyłach British Museum, całe dni spę­dzałem w bibliotece w poszukiwaniu mowy godnej Kongresu Świata. Nie zaniedbywałem języków uni­wersalnych, zająłem się esperanto, które Lugones w “Lunario sentimental" określa jako “bezstronne, proste i oszczędne", oraz volapukiem, usiłującym wy­czerpać wszystkie możliwości lingwistyczne, deklinując czasowniki i koniugując rzeczowniki. Brałem pod uwagę argumenty za i przeciw łacinie, do której no­stalgia trwała nadal po wiekach. Zatrzymałem się nad analitycznym językiem Johna Wilkinsa, w którym okre­ślenie każdego słowa tkwi w literach, z jakich jest ufor­mowane. Pod kopułą owej sali poznałem Beatriz.

Opisuję historię Kongresu Świata, nie zaś histo­rię moją, Alejandra Ferri, lecz ta pierwsza obejmuje tę drugą, tak jak obejmuje wszystko inne. Beatriz by­ła wysoka, smukła, o czystych rysach i rudych wło­sach, które mogły - choć nigdy tak się nie stało - przypomnieć mi włosy dwuznacznej postaci Twirla. Nie miała dwudziestu lat. Opuściła jakieś północ­ne hrabstwo, by studiować literaturę na uniwersyte­cie. Pochodziła, tak jak i ja, ze skromnej rodziny. Naonczas w Buenos Aires pochodzenie włoskie nie było uważane za wykwintne; w Londynie odkryłem, że dla wielu ma w sobie coś romantycznego. Wkrót­ce staliśmy się kochankami; poprosiłem, by została moją żoną, lecz Beatriz Frost, podobnie jak Nora Erfjord, była gorliwą wyznawczynią wiary głoszonej przez Ibsena i nie chciała z nikim się wiązać. Z jej to ust narodziło się słowo, jakiego nie ośmieliłem się wymówić. O noce, o letnie wspólnie dzielone ciem­ności, o miłości płynąca w mroku niby tajemna rze­ka, o chwilo szczęścia, w której każde jest obojgiem, o niewinności i czystości tego szczęścia, o jedności, w której zatracaliśmy się, aby potem zatracić się we śnie, o pierwsze zorze dnia, podczas których na nią patrzyłem.

Na wypalonej granicy Brazylii dokuczała mi no­stalgia; inaczej czułem się w czerwonym labiryncie Londynu, który dał mi tak wiele. Pomimo pretekstów, jakie wymyślałem, by odsunąć wyjazd, musia­łem wracać w końcu roku; wspólnie spędziliśmy Bo­że Narodzenie. Obiecałem jej, że don Alejandro po­zwoli jej przystąpić do Kongresu, odpowiedziała mi niewiążąco, że chętnie pozna południową półkulę i że jakiś jej kuzyn, dentysta, osiedlił się w Tasmanii. Beatriz nie chciała odprowadzić mnie na statek. Po­żegnania były według niej rodzajem bezsensownego uniesienia, celebrowaniem nieszczęścia, a ona była przeciwna wszelkiemu dramatyzmowi. Pożegnali­śmy się w bibliotece, w której poznaliśmy się po­przedniej zimy. Jestem człowiekiem tchórzliwym: nie zostawiłem jej swego adresu, gdyż chciałem oszczę­dzić sobie oczekiwania na listy.

Zauważyłem, że podróż powrotna zazwyczaj trwa krócej niż droga w pierwszą stronę, ale ten rejs przez Atlantyk, pełen wspomnień i niepokoju, wydał mi się niezwykle długi. Nic nie bolało mnie bardziej niż myśl, że jednocześnie z moim Beatriz będzie prze­żywała własne życie, minuta po minucie, noc po no­cy. Napisałem wielostronicowy list, który podarłem, gdy odpływaliśmy z Montevideo. Przybyłem do kra­ju we czwartek; Irala czekał na mnie w porcie. Wró­ciłem owego dnia do swego dawnego mieszkania przy ulicy Chile, a nazajutrz łaziliśmy i gadaliśmy. Chcia­łem odzyskać Buenos Aires. Z ulgą dowiedziałem się, że Fermin Eguren wciąż jeszcze przebywa w Paryżu; fakt, że wróciłem przed nim, mógł w jakiś spo­sób złagodzić moją długą nieobecność.

Irala był zniechęcony. Fermin wydawał w Europie krocie i nie stosował się do ponawianych wciąż we­zwań, by wracać natychmiast. Było to do przewidze­nia. Jeszcze bardziej zaniepokoiły mnie inne nowiny; nie licząc się z opozycją Irali i Cruza, Twirl, powołu­jąc się na Pliniusza Młodszego, wedle którego nie by­ło książek tak złych, by nie zawierały w sobie czegoś dobrego, zaproponował nabycie z kolekcji “La Prensa" trzech tysięcy czterystu egzemplarzy rozmaitych wydań “Don Kichota", całej korespondencji Balmesa, rozpraw uniwersyteckich, rachunków, biuletynów i programów teatralnych. “Wszystko jest świadec­twem" - oznajmił. Nierenstein poparł go; don Alejandro “po trzech burzliwych sobotach" zaaprobo­wał ten wniosek. Nora Erfjord zrezygnowała ze swego stanowiska sekretarki; miejsce jej zajął nowy członek, Karliński, człowiek Twirla. Olbrzymie paki groma­dzono teraz, bez katalogów i fiszek, w pokojach poło­żonych w głębi oraz w piwnicach wielkiego domiska don Alejandra. W początkach lipca Irala spędził ty­dzień w Kaledonii; murarze porzucili pracę. Zapyta­ny, zarządca odpowiedział, że tak im rozkazał szef i że w końcu zawsze jest na wszystko dosyć czasu.

W Londynie napisałem sprawozdanie, którego nie warto tu przytaczać. W piątek poszedłem przywitać się z don Alejandrem i wręczyć mu ów tekst. To­warzyszył mi Fernández Irala. Zmierzchało i do wnę­trza domu napływał wiatr z pampy. Na wprost fron­tonu domu, od strony ulicy Alsina, stał wóz zaprzężony w trzy konie. Dotąd widzę ludzi zgiętych pod ciężarem pak, które składali na ostatnim patio. Komenderował nimi władczo Twirl. Jakby coś prze­czuwając, znaleźli się tam również Nora Erfjord, Nie­renstein, Cruz i Donald Wren oraz jeden czy dwóch kongresmanów. Nora uściskała mnie i ucałowała, a ten uścisk i ten pocałunek przywiodły mi na myśl inne. Dobrotliwy i wesoły Murzyn pocałował mnie w rękę.

W jednym z pokoi otwarta była kwadratowa kla­pa w podłodze prowadząca do sutereny, ceglane stop­nie ginęły w mroku.

Nagle usłyszeliśmy kroki. Zanim go ujrzałem, wiedziałem, że to don Alejandro. Nie wszedł, ale ra­czej wbiegł. Miał zmieniony głos. Nie był to głos ani zrównoważonego dżentelmena, przewodniczącego naszym sobotnim zebraniom, ani głos feudała, wła­ściciela majątku, który zmusza swych gauczów do przerwania bitki na noże i czytuje im Pismo Święte, bardziej jednak przypominał ten ostatni.

Nie patrząc na nikogo, rozkazał:

- Proszę wynieść to wszystko, co zostało złożone na dole. W suterenie nie może zostać ani jedna książka.

Wykonanie zadania trwało niemal godzinę. Na klepisku ostatniego patia ułożyliśmy bardzo wysoki stos. Chodziliśmy tam i na powrót, jedynym, który się nie poruszył, był don Alejandro.

Po czym padł rozkaz:

- A teraz proszę to podpalić.

Twirl był bardzo blady. Nierenstein wybełkotał:

- Kongres Świata nie może się obejść bez tych drogocennych naukowych pomocy, które tak troskli­wie wybierałem.

- Kongres Świata? - powiedział don Alejandro. Roześmiał się gorzko, a nigdy przedtem nie słyszałem, żeby się śmiał.

W niszczeniu tkwi jakaś tajemnicza rozkosz; pło­mienie rozbłysły hucząc, ludzie zaś przytulili się do murów lub schronili po pokojach. Noc, popiół i za­pach spalenizny pozostały na patio. Przypominam sobie jakieś zabłąkane kartki; ocalone - teraz bieliły się na ziemi. Nora Erfjord, która kochała don Alejandra miłością, jaką młode kobiety darzą starych mężczyzn, powiedziała, nie wiedząc właściwie, co mówi:

- Don Alejandro wie, co robi.

Irala, wierny literaturze, wypowiedział zdanie:

- Co ileś wieków biblioteka aleksandryjska musi spłonąć.

Potem doszło do nas niespodziewane oświadczenie:

- Cztery lata czekałem na zrozumienie tego, co wam w tej chwili mówię. Przedsięwzięcie, które pod­jęliśmy, jest tak ogromne, że obejmuje - teraz już to wiem - cały świat. To nie jest sprawa dla kilku agita­torów, którzy sami siebie otumaniają, w szopach ja­kiejś, hen daleko zagubionej estancji. Kongres Świa­ta rozpoczął się w pierwszym momencie istnienia świata i będzie trwał, gdy my staniemy się już pro­chem. Nie ma takiego miejsca, którego by nie obej­mował. Kongres to książki, któreśmy spalili. Kon­gres to Kaledończycy, którzy rozbili legiony Cezarów. Kongres to Hiob na swym gnoju i Chrystus na Krzy­żu. Kongres to ten nic niewart chłopak, który trwo­ni mój majątek z ladacznicami.

Nie mogłem się powstrzymać i wykrzyknąłem:

- Don Alejandro, ja też jestem winny. Miałem już skończone sprawozdanie, które panu przywiozłem, ale nadal w Anglii wydawałem pańskie pieniądze przez miłość do kobiety.

Don Alejandro mówił dalej:

- Podejrzewałem to, Ferri. Kongres to moje by­ki. Kongres to byki, które sprzedałem, i mile ziemi, która nie należy już do mnie.

Rozległ się przerażony głos: był to głos Twirla.

- Nie powie nam pan chyba, że sprzedał pan Ka­ledonię?

Don Alejandro odpowiedział niespiesznie:

- Tak, sprzedałem ją. Nie pozostała mi ani jedna piędź ziemi, ale nie boli mnie moja ruina, bo teraz rozumiem. Może się więcej nie zobaczymy, lecz Kon­gres już nas nie potrzebuje, tej zaś ostatniej nocy wyj­dziemy razem, by popatrzeć na Kongres.

Był pijany zwycięstwem. Jego pewność i wiara porwały nas. Nikt ani przez sekundę nie pomyślał, że zwariował.

Na placu wsiedliśmy do dorożki. Usiadłem na koźle obok woźnicy, a don Alejandro rozkazał:

- Objedziemy miasto, maestro. Niech pan nas wiezie, dokąd ma pan ochotę.

Murzyn na stopniach nie przestawał się uśmie­chać. Nigdy się nie dowiem, czy cokolwiek zrozumiał.

Słowa są symbolami, które zakładają wspólną pa­mięć. To, co teraz notuję, jest owocem wyłącznie mojej pamięci. Ci, co dzielili ją ze mną - pomarli. Mistycy wywołują różę, pocałunek, ptaka będącego wszystkimi ptakami, słońce będące wszystkimi gwiaz­dami i słońcem, dzban wina, ogród albo akt płcio­wy. Nie mogę posłużyć się żadną z metafor, by opisać tę długą upojną noc, która opuściła nas zmęczonych i szczęśliwych, gdy wstały zorze. Niemal nie rozma­wialiśmy, słychać było tylko skrzyp kół i stukot kopyt uderzających o kamienny bruk. Przed świtem, nie­daleko wody cichej i ciemnej, którą może było Maldonado, a może Riachuelo, wysoki głos Nory Erfjord zaintonował balladę Patricka Spensa, a don Alejandro wtórował jej od czasu do czasu cicho i fałszywie. Angielskie słowa nie przyniosły mi obrazu Beatriz. Za moimi plecami Twirl wyszeptał:

- Chciałem zła, a przynoszę dobro.

Coś niecoś z tego, cośmy widzieli, wciąż istnieje - czerwonawy cmentarny mur Recolety, żółta ściana wię­zienia, dwóch mężczyzn tańczących z sobą na rogu ulicy, zakratowane patio wyłożone czarnymi i białymi kaflami niby szachownica, szlabany, mój dom, jakieś targowisko, niezgłębiona i wilgotna ciemność nocy - ale żadna z tych rzeczy ulotnych, które może były czymś innym, nie ma znaczenia. Ważne jest to, iż odczuli­śmy, że nasz plan, z którego niejednokrotnie kpiliśmy, naprawdę sekretnie istnieje, że jest wszechświatem i na­mi. Nie mając nadziei, przez lata szukałem smaku owej nocy; czasem wydawało mi się, że odnajduję go w mu­zyce, w miłości, w niepewnej pamięci, ale nie wróciła nigdy prócz jednego ranka, gdy pojawiła mi się we śnie. Kiedy przysięgaliśmy, że nigdy nic nikomu o tym nie powiemy, była już sobota rano.

Nie zobaczyłem więcej żadnego z nich prócz Irali. Nigdy nie mówiliśmy o tym, co zaszło: każde nasze słowo byłoby profanacją. W 1914 roku don Alejandro Glencoe zmarł i został pochowany w Montevideo. Irala umarł na rok przed nim.

Raz jeden minęliśmy się z Nierensteinem na uli­cy Lima; udaliśmy, że się nie widzimy.

There Are More Things

Pamięci Howarda P. Lovecrafta

Miałem właśnie składać ostatni egzamin na teksaskim uniwersytecie w Austin, kiedy dowiedziałem się, że mój stryj, Edwin Arnett, zmarł na zawał w za­padłym kącie na południu Argentyny. Odczułem to, co zazwyczaj odczuwamy, gdy ktoś umiera; rozpacz już zbędną, gdyż nic nas nie kosztowało być lep­szym, niż jesteśmy. Człowiek zapomina, że sam jest umarłym, który rozmawia ze zmarłymi. Studiowałem filozofię; przypomniałem sobie, że to właśnie stryj, tam, w Czerwonym Domu pod Lomas, nie wymie­niając żadnego nazwiska, objawił mi jej piękne za­wiłości. Podana na deser pomarańcza stawała się in­strumentem, za pomocą którego wprowadzał mnie w idealizm Berkeleya; szachownica służyła do wy­jaśnienia paradoksów eleatów. Wiele lat później po­życzył mi traktat Hintona, który chce dowieść ist­nienia czwartego wymiaru przestrzennego, hipotezy, jaką można udowodnić za pomocą rozmaitych kom­binacji kolorowych sześcianów. Nie zapomnę pryzm i piramid, jakie ustawialiśmy na podłodze jego ga­binetu.

Mój stryj był inżynierem. Zanim przeszedł na emeryturę, pracował w kolejnictwie, postanowił osiąść w Turdera, która ofiarowywała mu niemal wiejską samotność i bliskie sąsiedztwo Buenos Aires. Nic ła­twiejszego niż odgadnąć, że jego architektem miał być najbliższy przyjaciel, Alexander Muir. Ten sztyw­ny mężczyzna wyznawał sztywną doktrynę Knoxa; mój stryj, na wzór wszystkich panów owej epoki, był wolnomyślicielem lub raczej agnostykiem, ale inte­resowała go teologia, tak jak interesowały go zabaw­ne sześciany Hintona lub ład koszmarów sennych młodego Wellsa. Lubił psy; miał wielkiego owczarka, którego nazwał Samuel Johnson na pamiątkę Lichfield, swego odległego rodzinnego miasteczka.

Czerwony Dom stał na wzgórzu, otoczony od za­chodu przez mokradła. Rosnące za żelaznym ogro­dzeniem araukarie nie łagodziły jego masywnych za­rysów. Zamiast tarasu miał dwuspadowy dach z czarnej dachówki i kwadratową zegarową wieżę, która wyda­ła mi się przytłaczać mury, a także wąskie okna. Jako chłopiec przyjmowałem tę brzydotę, tak jak się przyj­muje nie pasujące do siebie rzeczy, które dlatego tyl­ko, że współistnieją, noszą miano wszechświata.

Wróciłem do kraju w 1921 roku. Dla uniknięcia wszelkich rodzinnych sporów dom został sprzedany na licytacji. Kupił go cudzoziemiec nazwiskiem Max Preetorius, podwajając najwyższą ofiarowaną sumę. Kiedy akt został podpisany, przyjechał o zachodzie w towarzystwie dwóch pomocników, którzy wraz z nim wyrzucali na pustkowie nieopodal drogi, jaką dawniej pędzono bydło, wszystkie meble, wszystkie książki i wszystkie domowe sprzęty. (Ze smutkiem wspominałem tomy Hintona i wielki globus). Na­stępnego dnia poszedł porozmawiać z Muirem i za­proponował mu pewne przeróbki, co tamten z obu­rzeniem odrzucił. Ostatecznie podjęło się robót jakieś stołeczne przedsiębiorstwo. Miejscowi stolarze od­mówili ponownego meblowania domu; na warunki proponowane przez Preetoriusa przystał wreszcie niejaki Mariani z Glew. Przez dwa tygodnie praco­wał nocą przy zamkniętych drzwiach. Również no­cą nowy właściciel wprowadził się do Czerwonego Domu. Okien już nie otwierano, lecz w ciemnościach widać było przebłyski światła. Pewnego dnia mle­czarz natknął się na owczarka: leżał na bruku bez głowy i poćwiartowany. W zimie zrąbano araukarie. Nikt nigdy więcej nie widział Preetoriusa, który ja­koby szybko opuścił kraj.

Jak można się domyślić, te wieści mnie zaintry­gowały. Wiem, że moją zasadniczą cechą jest cieka­wość, która nieraz doprowadzała mnie do związku z zupełnie obcą kobietą tylko po to, by sprawdzić, kim jest i jaka jest, do zażywania (zresztą bez spe­cjalnych rezultatów) laudanum, do ekstrapolacji liczb nieskończonych lub do przedsięwzięcia straszliwej przygody, o której tu opowiem. Na skutek tego wszystkiego powziąłem fatalną decyzję przebadania całej sprawy.

Pierwszym posunięciem było zobaczenie się z Alexandrem Muirem. Pamiętałem go jako trzymającego się prosto, ciemnowłosego mężczyznę, szczupłego szczupłością, która nie wyklucza siły; lata przygarbi­ły go, krucza broda zaś poszarzała. Przyjął mnie w swym domu w Temperley, nader podobnym - co było do przewidzenia - do domu stryja, jako że oba odpowiadały solidnym zasadom dobrego poety i złe­go architekta, jakim był William Morris.

Rozmowa była powściągliwa; nie na darmo sym­bolem Szkocji jest oset. Niemniej jednak zrozumia­łem, że mocna cejlońska herbata i spory półmisek drożdżowych bułeczek (które mój gospodarz przeła­mywał i smarował mi, jakbym był jeszcze dzieckiem) były w istocie wspaniałym kalwińskim festynem na cześć siostrzeńca przyjaciela. Teologiczne spory tych dwóch panów były w gruncie rzeczy niby długa par­tia szachów, wymagająca współpracy obu graczy.

Czas mijał, ale nie dotykaliśmy sprawy, o którą mi chodziło. Nastąpiło kłopotliwe milczenie, wresz­cie Muir zagaił:

— Młodzieńcze (Young man) - powiedział - nie po to przyjechał pan do mnie, byśmy mówili o Edwinie czy też o Stanach Zjednoczonych, kraju, który w dodatku niezbyt mnie interesuje. To, co spędza panu sen z powiek, to sprzedaż Czerwonego Domu i ów niecodzienny kupiec. Mnie także. Szczerze mó­wiąc, nie podoba mi się ta cała historia. Opowiem panu tyle, ile wiem, niestety nie ma tego wiele.

Po chwili przerwy znowu zaczął mówić:

- Przed samą śmiercią Edwina burmistrz wezwał mnie do swego biura. Był w towarzystwie probosz­cza. Zaproponowali mi zrobienie projektu katolickiej kaplicy, zaznaczając, że bardzo dobrze mi zapłacą. Z miejsca odmówiłem: jestem sługą bożym i nie mo­gę przykładać ręki do ołtarzy stawianych bożkom.

Tu przerwał.

- To wszystko? - ośmieliłem się zapytać.

- Nie. Z kolei ten gudłaj Preetorius chciał, bym zburzył moje dzieło i na jego miejsce wystawił coś monstrualnego. Ohyda umie przybierać rozmaite kształty.

Słowa te wymówił z powagą i podniósł się z miej­sca.

Gdy byłem już na ulicy, podszedł do mnie Da­niel Iberra. Znaliśmy się tak, jak znają się ludzie po­chodzący z tego samego miasteczka. Zaproponował wspólny spacer. Nigdy nie interesowali mnie plotkarze i przygotowałem się na ponurą litanię sklepikarskich historyjek, ordynarnych i częściowo apokry­ficznych, ale zrobiłem dobrą minę do złej gry i zgo­dziłem się na jego propozycję. Był późny wieczór. Kiedy w pewnej chwili na wzgórzu wyłonił się Czer­wony Dom, Iberra niespodziewanie zmienił kieru­nek. Zapytałem go o powód. Jego odpowiedź była inna, niż przewidywałem.

- Jestem prawą ręką don Felipe. Wiadomo, że ni­gdy nie byłem tchórzem. Pamiętasz pewnie tego chło­paka nazwiskiem Urgoiti, który specjalnie przyjechał z Merlo, żeby się ze mną zmierzyć, i pamiętasz, co się z nim stało. Więc teraz posłuchaj. Parę nocy temu wracałem z zabawy. O kilka sążni od ogrodu zobaczy­łem coś. Koń stanął dęba i gdybym go nie przytrzy­mał i nie zmusił do skręcenia w boczną uliczkę, dziś nie opowiadałbym ci tego, co słyszysz. To, co zoba­czyłem, nie da się opisać.

Rozdrażniony zaklął brzydko.

Owej nocy nie mogłem zasnąć. Nad ranem przy­śnił mi się sztych w rodzaju grafik Piranesiego, któ­rego nie znałem albo jeżeli widziałem, to zapomnia­łem o tym, przedstawiający labirynt. Był to kamienny amfiteatr otoczony cyprysami, sięgający wyżej niż ich wierzchołki. Nie miał drzwi ani okien, tylko nie kończący się szereg wąskich pionowych nacięć. Za pomocą lupy usiłowałem dojrzeć minotaura, wreszcie go spostrzegłem. Był to potwór nad potworami. Miał w sobie mniej z byka niż z bizona, leżące zaś na ziemi ciało ludzkie wydawało się spać i śnić. O czym śniło, o kim?

Następnego popołudnia znalazłem się na wprost Czerwonego Domu. Brama w ogrodzeniu była za­mknięta, niektóre pręty pokrzywione. To, co niegdyś było ogrodem, stało się gęstwiną dzikich chaszczy. Na prawo był niezbyt głęboki rów o rozdeptanych brzegach.

Został mi już tylko jeden sposób, który odkłada­łem z dnia na dzień, nie tylko dlatego, że wydawał mi się nieskuteczny, ale też dlatego, że mógł przy­wieść mnie do tego, co nieuniknione, co ostateczne.

Bez specjalnej nadziei pojechałem do Glew. Sto­larz Mariani był już niemłody; różowy, tęgi Włoch, kordialny i wulgarny zarazem. Sam jego widok wy­starczył mi, by zrezygnować z fortelu, jaki sobie za­planowałem. Podałem mu wizytówkę, którą z pom­pą przeliterował na głos, przy czym z szacunkiem zająknął się przy słowie “doktor". Powiedziałem, że interesują mnie meble, jakie robił do posiadłości mo­jego stryja w Turdera. Wtedy zaczął mówić bez koń­ca. Nie będę próbował powtarzać wszystkich jego słów, połączonych z gestykulacją, w sumie wyjaśnił mi, że jego zadaniem jest spełnianie choćby najdziw­niejszych życzeń klienta i dokładne wykonanie tego, co mu zostało polecone. Pogrzebał w szufladach i po­kazał mi jakieś papiery, z których nic nie zrozumia­łem, podpisane przez nieuchwytnego Preetoriusa. (Najprawdopodobniej wziął mnie za adwokata). Kie­dyśmy się żegnali, zwierzył mi się, że za żadne skar­by świata nie postawiłby więcej nogi w Turdera, a już na pewno nie w tym domu. Dodał, że klient ma za­wsze rację, ale że jego skromnym zdaniem pan Preetorius jest obłąkany. Po czym zamilkł, jakby żało­wał tego, co powiedział. Nic więcej nie udało mi się z niego wyciągnąć.

Przewidywałem, że wiele z tego wszystkiego nie wyniknie, ale co innego jest przewidywać, a co inne­go ponieść porażkę.

Wielokrotnie mówiłem sobie, że jedyną tajemni­cą jest czas, ten nie kończący się wątek z wczoraj, dziś, przyszłości, zawsze i nigdy. Te głębokie reflek­sje okazały się niepotrzebne; poświęcając popołu­dnia, studiowałem Schopenhauera albo Royce'a; całe noce krążyłem po bitych drogach wokół Czerwonego Domu. Czasem widziałem na piętrze światło dziwnie białe, kiedy indziej wydawało mi się, że słyszę jakieś jęki. Tak trwało do dziewiętnastego stycznia.

Był to jeden z tych argentyńskich dni, kiedy czło­wiek czuje się nie tylko zmaltretowany i zniszczony przez upał, lecz wręcz upodlony. Była może jedenasta w nocy, kiedy rozpętała się burza: najpierw połu­dniowy wiatr, a potem ulewa. Błądziłem, poszukując jakiegoś drzewa. W nagłym świetle błyskawicy zo­baczyłem, że stoję o parę kroków od ogrodzenia. Nie wiem już, z lękiem czy też z nadzieją spróbowałem, czy brama jest otwarta. Niespodziewanie ustąpiła. Ruszyłem przed siebie gnany przez burzę. Niebo i ziemia sprzysięgły się przeciw mnie. Również drzwi domu były uchylone. Uderzenie deszczu chlasnęło mnie w twarz i wszedłem.

Wewnątrz usunięto posadzki, stąpałem więc po nierówno rosnących kępach trawy. Jakiś zapach słodkawy i mdlący przenikał cały dom. Na lewo czy też na prawo, sam już nie wiem, natknąłem się na ka­mienną balustradę. Pospiesznie wszedłem na górę. Niemal nie myśląc, przekręciłem kontakt.

Jadalnia i biblioteka z mych wspomnień były te­raz, po zburzeniu ścianki działowej, jedną olbrzymią pustą izbą z jakąś resztką mebli. Nie będę usiłował ich opisać, bo nie jestem pewien, czy rzeczywiście je widziałem, mimo bezlitosnego białego światła. Chcę wyjaśnić, że aby coś zobaczyć, trzeba to zrozumieć. Fotel przewiduje ciało ludzkie, jego gesty, kształty, tak jak nożyczki - czynność krojenia. Cóż powiedzieć o lampie, o pojeździe? Dziki nie może zrozumieć Bi­blii misjonarza, pasażer inaczej postrzega olinowa­nie statku niż załoga. Gdybyśmy naprawdę zobaczyli wszechświat, może pomogłoby to nam ogarnąć go umysłem.

Ni jeden z bezsensownych kształtów, jakie udało mi się zobaczyć tej nocy, nie odpowiadał ciału ludz­kiemu ani też żadnemu zastosowaniu, jakie byliby­śmy w stanie pojąć. Poczułem obrzydzenie i przera­żenie. W jednym z kątów zauważyłem ustawioną prostopadle drabinę wiodącą na wyższe piętro. Pomię­dzy nie więcej niż dziesięcioma żelaznymi szczebla­mi pozostawione były puste, nierówne przestrzenie. Ta drabina, postulująca wchodzenie za pomocą rąk i nóg, była zrozumiała i w jakiś sposób przyniosła mi ulgę. Zgasiłem światło i przez pewien czas czuwa­łem w ciemnościach. Nie słyszałem najlżejszego dźwięku, ale przenikała mnie świadomość obecno­ści rzeczy niepojętych. Wreszcie się zdecydowałem.

Gdy już znalazłem się na górze, moja lękliwa rę­ka po raz drugi przekręciła kontakt. Koszmar, jaki zapowiadało niższe piętro, w całej okazałości kwitł na drugim. Było tam wiele przedmiotów, a może tyl­ko kilka, lecz jednych w drugich. Teraz przypomi­nam sobie coś w rodzaju długiego stołu operacyjne­go, bardzo wysokiego, w kształcie litery U, z okrągłymi wyżłobieniami na końcach. Przyszło mi do głowy, że jest to łoże mieszkańca tego domu, którego po­tworna anatomia tak właśnie się przedstawia, niby anatomia zwierzęcia lub boga, nie bezpośrednio jednak, lecz poprzez swój cień. Z jakiejś przed laty czy­tanej, zapomnianej stronicy Lukiana przypłynęła ku mnie nazwa amfisbena, która sugerowała to, co wi­działy moje oczy, lecz w żadnym razie tego nie wy­czerpywała. Przypominam sobie również lustra w kształcie litery V, ginące w panujących w górze ciemnościach.

Kim był mieszkaniec? Czego szukał na tej plane­cie nie mniej straszliwej dla niego niż dla nas? Z ja­kich tajemnych zakamarków astronomii czy też cza­su, z jakiego dawnego, dziś nie do pojęcia, zmierzchu zjawił się na owym południowo-amerykańskim przed­mieściu tej właśnie nocy?

Poczułem się intruzem wśród chaosu. Deszcz już ustał. Spojrzałem na zegarek i ze zdumieniem zoba­czyłem, że dochodzi druga. Zostawiłem zapalone światło i ostrożnie zacząłem schodzić. Zejść tędy, którędy wszedłem, nie wydawało się niemożliwe. Zejść, zanim mieszkaniec powróci. Doszedłem do wniosku, że nie zamknął drzwi, bo nie wiedział, jak to się robi.

Moja noga dotykała przedostatniego szczebla dra­biny, kiedy poczułem, że wchodzi po niej coś, co jest przytłaczające, powolne, mnogie. Ciekawość prze­mogła strach i nie zamknąłem oczu.

Sekta Trzydziestu

Oryginalny manuskrypt obejrzeć można w bi­bliotece uniwersyteckiej w Lejdzie; jest po łacinie, ale pewne hellenistyczne naleciałości usprawiedliwiają podejrzenie, że został przetłumaczony z greckiego. Według Leiseganga pochodzi z IV wieku ery chrze­ścijańskiej. Gibbon wspomina o nim przelotnie w jed­nej z not odnoszących się do XV rozdziału “Decline and Fall".

Oto co mówi anonimowy autor:

“...Sekta ta nigdy nie była liczna, a i teraz ma bar­dzo niewielu wyznawców. Zdziesiątkowani przez ogień i żelazo śpią na poboczach dróg albo w ruinach, jakie się ostały po wojnie, nie wolno im bowiem budować domów. Zazwyczaj chodzą nago. Fakty zarejestro­wane przez moje pióro są ogólnie znane; moim ce­lem jest pozostawienie pisemnego świadectwa temu, co udało mi się odkryć w związku z ich doktryną i zwy­czajami. Długo dyskutowałem z ich mistrzami, ale nie zdołałem nawrócić ich na wiarę w Boga.

Pierwszą rzeczą, jaka zwróciła moją uwagę, była róż­norodność ich wierzeń na temat tego, co dotyczy zmar­łych. Najprostsi uważają, że duchy tych, którzy przesta­li żyć, same zajmują się grzebaniem własnych ciał; inni, mniej ortodoksyjni, są zdania, że polecenie Chrystusa: «Niechaj umarli grzebią swe umarło»*, potępia pompatyczną próżność naszych obrzędów pogrzebowych.

Rada, aby sprzedać, co się ma, i rozdać to bied­nym, jest gorliwie wypełniana przez wszystkich; pierwsi obdarowani oddają to, co dostali, następnym, ci z kolei następnym. Oto wystarczające wytłuma­czenie ich ubóstwa i nagości, zbliżającej ich do stanu rajskiego. Z zapałem powtarzają słowa: «Wejrzyjcie na ptaki niebieskie, iż nie sieją ani żną, ani zbierają do gu­mien, a Ojciec wasz niebieski żywi je. Azażeście wy niedaleko ważniejsi niż one?» Tekst zakazuje im oszczędzania: «A jeśli trawę polną, która dziś jest, a jutro będzie w piec wrzucona, Bóg tak przyodziewa, jakoż daleko więcej was małej wiary? Nie troszcz­cież się tedy, mówiąc: Cóż będziem jeść albo co będziem pić?» Przykazanie: «Iż wszelki, który patrzy na niewiastę, aby jej pożądał, już ją scudzołożył w ser­cu swoim», jest nieomylnym nakazem czystości. Tymczasem wielu sekciarzy twierdzi, że skoro nie ma pod niebem ani jednego człowieka, który by nie popatrzył pożądliwie na kobietę, wszyscyśmy cudzo­łożyli. Jako że pragnienie czynu jest równie grzeszne jak sam czyn, sprawiedliwi mogą bez ryzyka odda­wać się najstraszniejszej rozpuście.

Sekta unika kościołów; jej kapłani głoszą kazania na świeżym powietrzu, ze wzgórza, z jakiegoś mur­ku, czasem ze stojącej na brzegu morza barki.

Nazwa sekty wywoływała rozmaite przypuszcze­nia. Jedno z nich mówi, że jest to liczba, do jakiej ograniczeni są wierni, liczba niewielka, lecz proro­cza, sekta bowiem z powodu swej perwersyjnej dok­tryny skazana jest na zagładę. Inne wyprowadzają ją z wysokości arki, która miała trzydzieści łokci; inne, fałszujące astronomię, z liczby nocy będących sumą księżycowego miesiąca; inne ze chrztu Zbawiciela; jeszcze inne z wieku Adama, gdy powstał z czerwo­nej gliny. Wszystkie są równie fałszywe. Nie mniej kłamliwy jest katalog trzydziestu boskości lub tro­nów, z których jednym jest Abraksas wyobrażony z głową koguta, ramionami i torsem człowieka, a od­włokiem zwiniętego węża.

Bezcenny dar głoszenia Prawdy - chociaż ją znam - nie został mi dany. Niechaj inni, szczęśliwsi ode mnie, zbawiają sekciarzy słowem. Słowem lub ogniem. Lepiej jest zostać straconym niż zadać sobie samemu śmierć. Ograniczę się więc do wyłożenia straszliwej herezji.

Słowo stało się ciałem, aby być człowiekiem wśród ludzi, którzy ukrzyżują Go, a potem zostaną przez Niego zbawieni. Narodził się z żywota kobiety z lu­du wybranego nie tylko po to, by głosić miłość, ale również by zostać męczennikiem.

Nie wolno, by te sprawy zostały zapomniane. Nie wystarczyła śmierć żywej istoty od żelaza czy od cyku­ty, aby wstrząsnąć wyobraźnią ludzką do końca na­szych dni. Zrządzeniem Pana wydarzenia nabrały pa­tosu. Oto co tłumaczy Ostatnią Wieczerzę, słowa Jezusa zapowiadające wydanie Go, wielokrotny znak dawa­ny jednemu z uczniów; błogosławieństwo chleba i wi­na, zaparcie się Piotra, samotne czuwanie w Getsemani, sen dwunastu apostołów, ludzką modlitwę Syna Człowieczego, krwawy pot, miecze, zdradziecki po­całunek, Piłata umywającego ręce, biczowanie, szy­dzenie, cierniem koronowanie, purpurę i berło z trzci­ny, ocet i żółć, krzyż na wzgórzu, obietnicę daną dobremu łotrowi, trzęsienie ziemi i ciemności.

Boskie miłosierdzie, jakiemu zawdzięczam tyle łask, pozwoliło mi odkryć prawdziwą i tajemną przyczynę na­zwy sekty. W Kariocie, gdzie najprawdopodobniej po­wstała, przetrwał klasztor zwany klasztorem trzydziestu srebrników. To była najwcześniejsza nazwa i ona da­je nam klucz. W tragedii Krzyża - piszę to z należną czcią - byli aktorzy świadomi i nieświadomi, wszyscy nieodzowni, wszyscy nieuniknieni. Nieświadomi byli kapłani, którzy wręczyli srebrniki, nieświadomy był motłoch, który wybrał Barabasza, nieświadomy był prokurator Judei, nieświadomi byli Rzymianie, co wznie­śli Krzyż, na którym On miał ponieść mękę, i wbili gwoździe, i rzucili kości o Jego szaty. Świadomych by­ło tylko dwóch: Odkupiciel i Judasz. Ten ostatni rzu­cił trzydzieści sztuk srebra, będących ceną zbawienia dusz, i natychmiast się powiesił. Miał wówczas trzy­dzieści trzy lata, tak jak Syn Człowieczy. Sekta czci ich jednakowo, a innych rozgrzesza.

Nie ma winnego; nie ma ani jednego, który by świadomie, czy też nieświadomie, był wykonawcą planu, jaki nakreśliła Mądrość. Teraz wszyscy spoczy­wają w Chwale.

Ręka odmawia mi opisania drugiej potworności. Wtajemniczeni, skończywszy ów wiek, każą wyszy­dzić się i ukrzyżować na wzgórzu, aby iść śladem swoich mistrzów. To zbrodnicze pogwałcenie piąte­go przykazania musi zostać ukarane poprzez za­stosowanie rygorów, jakich prawa ludzkie i boskie zawsze wymagały. Oby przekleństwa firmamentu, oby nienawiść aniołów..."

Zakończenia manuskryptu nie odnaleziono.

Noc darów

Historię tę usłyszeliśmy w starej kawiarni “Pod Orłem", na skrzyżowaniu Floridy i Piedad.

Rozmawiano o problemie poznania. Ktoś wspo­mniał platońską tezę twierdzącą, że wszystko widzie­liśmy już w poprzednim świecie, tak że zawsze pozna­wanie jest rozpoznawaniem; zdaniem - chyba -mojego ojca Bacon napisał, że jeśli dowiadywać się, to znaczy przypominać sobie, w takim razie nie wie­dzieć czegoś, znaczyłoby o tym zapomnieć. Inny roz­mówca, jakiś stary pan, być może trochę zagubiony w tej metafizyce, zdecydował się zabrać głos. Powie­dział wolno i z przekonaniem:

- Nie do końca pojmuję, czym są platońskie arche­typy. Nikt nie pamięta, kiedy po raz pierwszy zoba­czył żółć czy czerń ani gdy po raz pierwszy zachcia­ło mu się zjeść jakiś owoc, może dlatego, że był wtedy za mały i nie wiedział, iż właśnie zapoczątkowuje bardzo długi szereg. Natomiast istnieją inne pierwsze doświadczenia, których się nie zapomina. Mógłbym wam opowiedzieć, co mi dała pewna kwietniowa noc 1874 roku, która wyryła się w mej pamięci.

Dawniej lato bywało jakieś dłuższe; sam nie wiem, dlaczego zatrzymaliśmy się tak długo w majątku na­szych krewnych, Dornów, o parę mil od Lobos. W owym czasie jeden z parobków, Rufino, zaczął wprowadzać mnie w wiejskie obyczaje. Ukończyłem właśnie trzynaście lat, on był trochę starszy i uchodził za chłopaka pełnego animuszu; kiedy bawiliśmy się w “znaczenie sadzą", zawsze jego przeciwnik miał na twarzy czarny ślad. Któregoś piątku zapropono­wał mi, żebyśmy w sobotę wieczór poszli na zabawę do miasteczka. Rzecz jasna, zgodziłem się, choć nie bardzo wiedziałem, jakie nas tam czekają rozrywki. Uprzedziłem go, że nie umiem tańczyć, odparł, że łatwo się tego nauczyć. Po kolacji, około wpół do ósmej, wyszliśmy. Rufino wystroił się jak na święto i zabrał srebrny sztylecik, ja zaś nie wziąłem mojego kozika, bojąc się narazić na śmieszność. Niezadługo pojawiły się pierwsze domy. Znacie, panowie, Lo­bos? Zresztą to nie ma znaczenia; wszystkie prowin­cjonalne miasta są identyczne nawet w tym, że każ­de uważa się za coś zupełnie odmiennego od innych. Te same udeptane drogi, te same niskie domki, te same między nimi szczerby, jakby po to, by człowiek na koniu wydawał się wyższy. Zsiedliśmy z koni na wprost domu pomalowanego na niebiesko, czy też różowo, z szyldem “La Estrella". Do słupka przy­wiązanych już było parę koni w pięknej uprzęży. Spo­za przymkniętych drzwi padało na ulicę światło. W głębi sieni ujrzałem długą izbę z drewnianymi ła­wami. Między nimi parę ciemnych, nie wiadomo do­kąd prowadzących drzwi. Psiak o żółtej sierści przy­jął nas radosnym szczekaniem. Wewnątrz było sporo ludzi, pośród których kręciło się kilka kobiet w kwie­cistych sukniach. Gospodynią wydała mi się starsza niewiasta cała w czerni. Rufino powitał ją i powie­dział:

- Przyprowadziłem przyjaciela, który jeszcze nie­wiele widział.

- Nauczy się, niech pan się nie martwi - odparła dama.

Zawstydziłem się. Ażeby odwrócić uwagę lub po­kazać, że jestem jeszcze dzieckiem, siadłem na brze­gu ławy i zacząłem bawić się z psem. Na kuchennym stole paliły się łojowe świece, osadzone w butelkach, pamiętam też blask żarzącego się w głębi piecyka. Na przeciwległej, pochlapanej wapnem ścianie wi­siał obraz Matki Boskiej Miłosiernej.

Wśród żartów ktoś niezdarnie brzdąkał na gita­rze. Z nieśmiałości nie odmówiłem kieliszka jałowcówki, która sparzyła mi usta. Wśród kobiet jedna wydała mi się inna niż reszta. Nazywali ją Branką. Zauważyłem w jej rysach coś indiańskiego, ale była piękna, oczy miała smutne, warkocz do pasa. Rufino, który zauważył, że na nią popatruję, zwrócił się do niej:

- Opowiedz o napadzie Indian, żeby nam odświe­żyć pamięć.

Dziewczyna zaczęła mówić, jakby wokół nie by­ło nikogo, a ja odczułem w jakiś dziwny sposób, że nie może myśleć o niczym innym, wydawało się, że to jedyne, co przydarzyło się w jej życiu. Opowiadała to tak:

- Byłam jeszcze mała, kiedy mnie przywieziono z Catamarki. Co ja tam wiedziałam o napadach. Na estancji ze strachu ani słowem o tym nie wspominano. Potajemnie dowiedziałam się, że Indianie spadają ni­by burza, że zabijają ludzi, porywają zwierzęta, kobie­ty zabierają ze sobą w głąb lądu i Bóg wie, co z nimi wy­rabiają. Nie chciałam w to wierzyć. Mój brat Lucas, którego potem zadźgali, przysięgał mi, że to wszystko bujdy, ale kiedy coś jest prawdziwe, wystarczy to usły­szeć, aby zrozumieć, iż tak jest naprawdę. Rząd daje im alkohol i mate, żeby siedzieli w spokoju, ale oni mają bardzo chytrych czarowników, którzy nimi rzą­dzą. Na rozkaz wodza napadają małe forciki, rozrzu­cone daleko jedne od drugich. Z samej ciekawości właściwie już chciałam, żeby nas napadli, i nieraz długo wypatrywałam ich od zachodu. Nie wiem, ile upłynę­ło czasu, ale zanim doszło do napadu, zdarzyły się przymrozki i lata upalne, i znakowanie bydła, i śmierć syna zarządcy. To było tak, jakby ich przywiał wiatr z pampy. Zobaczyłam w rowie kwitnący kwiat ostu i przyśnili mi się Indianie, a rano to się stało. Zwierzę­ta wyczuły to przed ludźmi, tak jak wyczuwają trzę­sienie ziemi. Powiało jakimś niepokojem, a ptactwo zaczęło latać tam i na powrót. Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja zawsze patrzyłam.

- Kto was zawiadomił? - zapytał któryś ze słu­chaczy.

Dziewczyna, jakby wciąż była myślami hen da­leko, powtórzyła tylko ostatnie zdanie.

- Pobiegliśmy spojrzeć w tę stronę, w którą ja za­wsze patrzyłam. Jakby ruszyła pustynia. Przez żela­zne sztachety najpierw ujrzeliśmy tuman kurzu, a potem dopiero Indian. To był napad. Uderzali się rękami po ustach, wydając dziki krzyk. W Santa Irene było trochę długiej broni, dobrej najwyżej do tego, by ich ogłuszyć i jeszcze bardziej rozzłościć.

Branka mówiła to, jakby się z pamięci modliła, ale ja usłyszałem na ulicy Indian z pustyni i ich po­krzykiwania. Jedno pchnięcie i już byli na sali, jakby wgalopowali do niej na koniach we śnie. Byli to pija­ni mieszkańcy nadbrzeży. Teraz - we wspomnieniu - wydaje mi się, że byli bardzo wysokiego wzrostu. Ten, który stał na czele, dał łokciem kuksańca Rufinowi, znajdującemu się pod drzwiami. Tamten usu­nął się i go przepuścił. Starsza niewiasta, która do­tąd nie ruszyła się ze swego miejsca, teraz wstała i zwracając się do nas, powiedziała:

- To Juan Moreira.

Tyle czasu upłynęło, że dziś już nie wiem, czy pamiętam człowieka z owej nocy, czy też tego, któ­rego potem tylokrotnie miałem widywać w rzeźni. Widzę czuprynę i czarną brodę Podesty, ale jednocze­śnie przypominam sobie jakąś twarz blondyna, pozna­czoną ospą. Psiak wyskoczył do nich, łasząc się. Mo­reira powalił go jednym cięciem. Padł na grzbiet i zdechł, przebierając w powietrzu łapami. Tu za­czyna się prawdziwa historia.

Bezszelestnie podszedłem do drzwi, które wycho­dziły na wąskie przejście i na schody. Na górze scho­wałem się w jakimś ciemnym pokoju. Poza niskim łóżkiem nie zapamiętałem żadnych mebli. Drżałem. Na dole krzyki nie ustawały, dobiegł mnie brzęk tłu­czonego szkła. Usłyszałem lekkie kroki, na chwilę za­jaśniała szpara w drzwiach i rozpoznałem głos Bran­ki, wzywający mnie szeptem.

- Jestem tu po to, by służyć, ale tylko spokojnym ludziom. Przyjdź do mnie i nie bój się, nie zrobię ci krzywdy.

Zdjęła już szlafrok. Położyłem się obok niej, dłoń­mi poszukałem jej twarzy. Nie wiem, ile czasu mi­nęło. Nie było żadnych słów, żadnego pocałunku. Rozplotłem jej warkocz i pieściłem najpierw jej wło­sy, a potem jej ciało. Nie widzieliśmy się więcej i ni­gdy nie dowiedziałem się jej prawdziwego imienia.

Ogłuszył nas strzał. Powiedziała wtedy:

- Możesz zejść innymi schodami.

Tak zrobiłem i znalazłem się na udeptanej ścież­ce. Świecił księżyc. Sierżant policji z bagnetem na karabinie pilnował muru. Roześmiał się i powiedział:

- Jak widzę, wcześnie zaczynasz.

Coś mu odpowiedziałem, ale nie zwrócił na to uwagi. Na mur wdrapywał się jakiś człowiek. Jednym ruchem sierżant wbił bagnet w jego ciało. Człowiek stoczył się na ziemię i pozostał tak, leżąc na plecach, jęcząc i brocząc krwią. Przypomniał mi się pies. By dobić rannego, sierżant raz jeszcze zagłębił w nim ba­gnet. Z niejakim zadowoleniem w głosie powiedział:

- Tym razem ci się nie powiodło, Moreira.

Umundurowani ludzie otaczający dom zbiegli się z różnych stron, za nimi sąsiedzi. Andrés Chirino si­łą musiał wyrywać bagnet z rany. Wszyscy pragnęli uścisnąć mu dłoń. Rufino roześmiał się:

- Temu wreszcie odechciało się wojować.

Chodziłem pomiędzy grupkami ludzi, opowiada­jąc wszystkim to, co widziałem. Nagle poczułem się strasznie zmęczony, może miałem gorączkę. Wy­mknąłem się więc, odszukałem Rufina i ruszyliśmy w drogę powrotną. Wciąż jechaliśmy konno, gdy zo­baczyliśmy blade światło świtu. Bardziej niż zmęczo­ny czułem się oszołomiony falą tylu wydarzeń.

- Wielkim przypływem tej nocy - powiedział mój ojciec.

Tamten przytaknął.

- Rzeczywiście. W czasie paru krótkich godzin poznałem miłość i zobaczyłem śmierć. Wszystkim ludziom zostają ukazane wszystkie sprawy, a w każ­dym razie te, które dane im jest poznać, ale mnie te dwie najbardziej istotne rzeczy ukazały się w ciągu jednej nocy. Lata mijają, tylekroć opowiadałem tę hi­storię, że nie wiem już, czy rzeczywiście ją pamię­tam, czy tylko powtarzam słowa na nią się składają­ce. Może to samo przydarzyło się Brance z opowieścią o napadzie Indian. Dziś to już wszystko jedno, czy to ja, czy też ktoś inny widział, jak zginął Moreira.

Zwierciadło i maska

Po bitwie pod Clontarf, w której Norweg został ukorzony, król wezwał poetę i rzecze:

- Najwspanialsze wyczyny tracą swój blask, jeże­li się ich nie przełoży na słowa. Chcę, byś wyśpiewał me zwycięstwo i mą chwałę. Będę Eneaszem, a ty mym Wergilim. Czy czujesz się na siłach stworzyć dzieło, które unieśmiertelni nas obu?

- Tak, królu - odparł poeta. - Jestem Ollanem. Przez dwanaście zim studiowałem sekrety wersyfikacji. Znam na pamięć trzysta sześćdziesiąt opowie­ści będących podstawą prawdziwej poezji, Cykle z Ulsteru i Munsteru tkwią w strunach mej harfy. Mam zatem prawo używać najstarszych słów naszego języ­ka i najzawilszych metafor. Opanowałem tajemne pi­smo chroniące naszą sztukę przed niedyskretnymi oczami tłumu. Mogę wysławiać miłość, kradzież by­dła, morskie wyprawy i wojny. Znam mitologiczne powiązania wszystkich domów królewskich Irlandii. Znam działanie ziół, zasady astrologii, matematykę i prawo kanoniczne. W publicznych sporach zwy­ciężałem rywali. Ćwiczyłem się w uprawianiu satyry, sprowadzającej choroby skórne do trądu włącznie. Jak tego dowiodłem w tej bitwie, umiem władać mie­czem. Jednego nie potrafię: wywdzięczyć ci się za ła­skę, jaką mnie obdarzasz.

Król, którego łatwo męczyły długie przemowy, zwłaszcza nie przez niego wygłaszane, odparł z ulgą:

- Wiem o tym aż nazbyt dobrze. Mówiono mi, że słowik już przestał śpiewać w Anglii. Kiedy prze­miną deszcze i śniegi, a słowik powróci z południa, wyrecytujesz swój poemat ku mej chwale przed dwo­rem i przed kolegium poetów. Daję ci na to pełny rok. Wygładzisz każde słowo i każdą literę. Jak wiesz, nagroda będzie godna mych królewskich obyczajów i twych nie przespanych nocy.

- Królu, największą nagrodą jest spoglądanie w twoje oblicze - odrzekł poeta, który był również dworakiem.

Złożył zwyczajowy pokłon i wycofał się, zaczy­nając już w myśli układać wiersz.

Gdy minął naznaczony czas, a był to czas epide­mii i buntów, zaprezentował swój panegiryk. Wydeklamował go z powolną pewnością siebie, nie rzu­ciwszy nawet okiem na rękopis. Król kiwał głową z aprobatą. Wszyscy naśladowali ten gest, nawet ci, którzy cisnęli się w drzwiach i nie słyszeli z poema­tu ani słowa. Wreszcie król zabrał głos:

- Przyjmuję twe dzieło. Jest to nowe zwycięstwo. Każdemu słowu nadałeś jego właściwy sens, a każde­mu rzeczownikowi określenie, jakie mu przydawali pierwsi poeci. W całym panegiryku nie ma ani jedne­go obrazu, którego by nie używali klasycy. Bitwa jest cudowną tkaniną z ludzi, ostrzem miecza jest zaś krew. Morze ma swego boga, a z chmur wróży się przyszłość. Zręcznie manewrowałeś rymami, aliteracją, asonansem, sylabami, retoryką, mądrymi ka­nonami metryki. Gdyby nawet zniknęła cała irlandz­ka literatura - omen absit - można by bez straty odbudować ją z twej klasycznej ody. Trzydziestu skrybów przepisze ją po dwanaście razy.

Nastała chwila ciszy, po czym ciągnął dalej:

- Całość jest udana, a przecież nic się nie stało. Puls nie bije szybciej, krew żwawiej nie płynie. Ręce nie chwyciły za łuk. Nikt nie zbladł. Nikt nie wydał wojowniczego okrzyku, nikt przeciw wikingom nie nadstawił piersi. Za rok, poeto, będziemy oklaskiwać nowy poemat. Jako wyraz naszego uznania przyjmij to srebrne zwierciadło.

- Składam dzięki, zrozumiałem - rzekł poeta.

Gwiazdy na niebie wędrowały nadal swą świetli­stą drogą. I znowu w saskich lasach zaśpiewał słowik, a poeta wrócił ze swym dziełem, krótszym niż po­przednie. Nie wypowiedział go z pamięci, lecz od­czytał z widoczną niepewnością, opuszczając niektó­re akapity, jakby sam nie całkiem je rozumiał lub jakby nie chciał ich profanować. Były to dziwne stro­nice. Nie był to opis bitwy - to była bitwa. W jej wo­jennym chaosie szamotał się Bóg, który jest Trzema i Jednym, pogańskie bożki Irlandii i ci, co będą wal­czyli setki lat później, w początkach “Starszej Eddy". Forma była równie osobliwa. Rzeczownikiem w licz­bie pojedynczej rządził czasownik w liczbie mnogiej. Przyimki nie były używane zgodnie ze zwyczajami. Szorstkość i słodycz przeplatały się. Metafory były zbyt śmiałe, w każdym razie takie się wydawały.

Król wymienił parę słów z ludźmi pióra, którzy go otaczali, i ozwał się tak oto:

- O twej pierwszej odzie mogłem powiedzieć, że była szczęśliwym podsumowaniem tego, co do dziś skomponowano w Irlandii. Ta przewyższa to, coś uprzednio napisał, przewyższa, a również unicestwia. Zdumiewa, zachwyca, olśniewa. Nie zasługują na nią głupcy, lecz małe grono mędrców. W szkatule z kości słoniowej spocznie jej jedyny egzemplarz. Od poety, którego pióro potrafiło coś takiego spłodzić, możemy oczekiwać jeszcze wspanialszego dzieła. - I dodał z uśmiechem: - Jesteśmy postaciami z baśni, a należy pamiętać, że w baśniach prym wiedzie liczba trzy.

Poeta ośmielił się wyszeptać:

- Trzy dary czarownika, triada, niepodważalna Trójca.

Król ciągnął dalej:

- Jako dowód naszego zadowolenia przyjmij tę oto złotą maskę.

- Składam dzięki i przyjmuję - rzekł poeta.

I upłynął kolejny rok. Pałacowe straże doniosły, że poeta nie niesie żadnego manuskryptu. Król popatrzył nań pełen zdumienia, bo był jakby odmieniony. Coś, co nie było czasem, naznaczyło i zmieniło jego rysy. Wydawało się, że oczy patrzą w dal, a może oślepły. Poeta poprosił króla o chwilę rozmowy. Niewolnicy opuścili pokój.

- Nie napisałeś poematu? - zapytał król.

- Owszem - smutno odparł poeta. - Oby Chry­stus, nasz Pan, nie był mi na to zezwolił.

- Czy możesz go wygłosić?

- Nie śmiem.

- Daję ci odwagę, której ci brak - oznajmił król.

Poeta wygłosił poemat. Był to jeden wers.

Nie ośmielając się wypowiedzieć go na głos, poe­ta i król wyszeptali go, jakby był sekretną modlitwą lub też bluźnierstwem. Król nie był mniej zachwycony ani mniej poruszony niż poeta. Patrzyli na siebie, obaj bardzo bladzi.

- Kiedy byłem młody - rzekł król - pływałem ku zachodowi. Na pewnej wyspie widziałem srebrne charty, które zagryzały, złote dziki. Na innej żywiliśmy się zapachem magicznych jabłoni. Na jeszcze innej wi­działem mury ognia. Na najdalszej ze wszystkich rze­ka wysoka i pochyła jak nawa strzelała w niebo, a wo­dami jej płynęły ryby i łodzie. Oto cuda, ale nie można porównywać ich z twym poematem, który w jakiś sposób wszystkie je zawiera. Jakie czary sprawiły, że spłynął on na ciebie?

- Rankiem - rzekł poeta - zbudziłem się, powta­rzając jakieś słowa, których z początku nie pojmo­wałem. Te słowa to był poemat. Poczułem, że po­pełniam grzech, może taki, jakiego Duch nie przebacza.

- Ten, który teraz dzielę z tobą - wyszeptał król. - Grzech poznania Piękności. Jest to łaska niedostęp­na ludziom. Musimy ją odpokutować. Dałem ci zwierciadło i złotą maskę, oto trzeci dar, który bę­dzie ostatni.

I w prawą rękę wsunął mu sztylet.

Wiemy, że wyszedłszy z pałacu, poeta zadał so­bie śmierć, a król jest żebrakiem, który przemierza drogi Irlandii, niegdyś będącej jego królestwem, i że nigdy nie powtórzył owego poematu.

Undr

Muszę uprzedzić moich czytelników, że przed­stawionego niżej tekstu nadaremnie będą szukać w “Libellusie" (1615) Adama z Bremy, który, jak wiadomo, narodził się i zmarł w XI wieku. Lappenberg odkrył go w manuskrypcie znajdującym się w Bodleian Library w Oksfordzie i ze względu na wiele okolicznościowych szczegółów uznał za zapóźnioną interpolację, lecz opublikował w charakterze ciekawostki w swych “Analecta Germanica" (Lipsk 1894). Opinia dyletanta z Argentyny niewiele zna­czy, niech czytelnicy sami to osądzą. Moja wersja hiszpańska nie jest dosłowna, lecz jest wiarygodna.

Pisze Adam z Bremy:

“...Ze wszystkich narodów graniczących z pusty­nią, a leżących po drugiej stronie zatoki, poza ziemia­mi prokreacji dzikiego konia, najbardziej godny wzmiankowania jest naród Umów. Niepewne lub zmy­ślone wieści pochodzące od kupców, niebezpieczne drogi i napady nomadów sprawiły, że nigdy nie dotarłem do ich terytorium. Niemniej jednak mam wra­żenie, że ich rzadko trafiające się i daleko od siebie po­budowane osady leżą w dolnym biegu Wisły. W od­różnieniu od Szwedów Umowie wyznają prawdziwą wiarę w Chrystusa, nie zabarwioną arianizmem ani też krwawym kultem demonów, z których biorą począ­tek królewskie domy Anglii i innych północnych naro­dów. Są wśród nich pasterze, wodniacy, czarownicy, płatnerze wykuwający miecze i wikliniarze plotący ły­ko. Bezlitosne wojny niemal nie pozwalają im na upra­wianie ziemi. Płaskość terenu i napady rozmaitych plemion sprawiły, że są świetnymi jeźdźcami i łucz­nikami. W końcu człowiek zawsze upodabnia się do swego wroga. Ich włócznie dłuższe są niż nasze, bo są to włócznie jeźdźców, a nie piechurów.

Należy przypuszczać, że nie znają pióra, rogu na­pełnionego atramentem ani też pergaminu. Żłobią swe pismo tak, jak nasi przodkowie żłobili runy, któ­re im objawił Odyn po tym, gdy - Odyn poświęco­ny Odynowi - przez dziewięć nocy zwisał z jesionu.

Do tych ogólnych informacji dodam mą rozmo­wę z Islandczykiem Ulfem Sigurdarsonem, człowie­kiem poważnym i małomównym. Spotkaliśmy się w Uppsali nieopodal świątyni. Ogień z płonących drewien już zagasł, przez szczeliny w murze przeni­kał chłód i pierwsze blaski świtu. Na zewnątrz za­pewne zostawiały na śniegu ślady swych łap szare wilki, pożerające mięso pogan przeznaczone dla trzech bogów. Nasza rozmowa rozpoczęła się po łacinie, jak to jest w zwyczaju wśród kleru, ale wkrótce prze­szliśmy na język nordycki, którym mówią od dale­kiej Thule aż po azjatyckie bazary.

Oto co mi powiedział:

- Pochodzę z rodu skaldów. Wystarczyła mi wieść, że poezja Urnów składa się z jednego słowa, aby przedsięwziąć poszukiwania i podróż, która miała zaprowadzić mnie do ich ziemi. Nie bez zmęczenia i wysiłku dotarłem po roku na miejsce. Była noc, za­uważyłem, że mijający mnie ludzie spoglądają na mnie bacznie, nieraz dosięgnął mnie ciśnięty kamień. Ujrzałem blask kuźni i wszedłem.

Kowal zgodził się mnie przenocować. Nazywał się Orm. Mówił językiem podobnym do naszego. Zamieniliśmy parę słów. Z jego ust usłyszałem po raz pierwszy imię króla, które brzmiało Gunnlaug. Dowiedziałem się, że po ostatniej wojnie nieufnie od­nosił się do cudzoziemców i miał zwyczaj ich krzyżo­wać. Aby uniknąć tego losu, mniej odpowiedniego dla człowieka niż dla boga, postanowiłem napisać drapę, czyli hymn pochwalny, wysławiający zwycię­stwa, sławę i miłosierdzie królewskie. Zaledwie na­uczyłem się go na pamięć, kiedy przyszło po mnie dwóch ludzi. Nie chciałem oddać im miecza, ale po­zwoliłem im się poprowadzić.

Mimo świtu widać było jeszcze gwiazdy. Szliśmy, mijając nędzne chaty po obu stronach drogi. Mó­wiono mi o piramidach. Na pierwszym placu zoba­czyłem słup z żółtego drewna. Na jego szczycie za­uważyłem czarną rybę. Orm, który poszedł z nami, powiedział mi, że ta ryba wyobraża Słowo. Na dru­gim placu zobaczyłem czerwony słup uwieńczony kołem. Orm powtórzył, że to też jest Słowo. Popro­siłem, by mi je powiedział. Odparł, że jest prostym rzemieślnikiem i że go nie zna.

Na trzecim i ostatnim placu zobaczyłem czarny słup z rysunkiem, którego nie potrafiłbym sobie przy­pomnieć. W głębi spostrzegłem prosty mur, jego krańców nie było widać. Potem okazało się, że two­rzy koło, jest pokryty glinianym dachem, nie ma żad­nych wewnętrznych drzwi i otacza całe miasto. Ko­nie przywiązane do pali były niewielkiego wzrostu i miały długie grzywy. Kowala nie wpuszczono. We­wnątrz pełno było uzbrojonych mężczyzn, wszyscy stali. Gunnlaug, król, był chory i leżał z przymknię­tymi oczami na podwyższeniu wysłanym wielbłądzi­mi skórami. Był to człowiek zniszczony, o żółtej ce­rze, niby święty, lecz zapomniany przedmiot; na jego piersiach widniały dawne, długie blizny. Jeden z żoł­nierzy utorował mi drogę, ktoś przyniósł harfę. Przy­klęknąwszy, cicho zacząłem nucić drapę. Nie brakło tam figur retorycznych, aliteracji ani innych wymaganych przez ten gatunek akcentów. Nie wiem, czy król ją zrozumiał, ale dał mi srebrny pierścień, który mam do dziś. Pod poduszką dojrzałem ostrze sztyle­tu. Po prawej stronie króla stała szachownica o stu polach, z garścią rozrzuconych pionków.

Strażnik odepchnął mnie. Jakiś człowiek stanął na moim miejscu. Dotknął strun, jakby je stroił, i cicho powtórzył słowo, jakie chciałem usłyszeć, lecz nie dosłyszałem. Ktoś powiedział z szacunkiem: “Teraz to nic nie znaczy".

Zobaczyłem czyjeś łzy. Człowiek podnosił lub zni­żał głos, niemal jednakowo brzmiące akordy były zaś monotonne, a raczej nie kończące się. Pragnąłbym, żeby ten śpiew trwał wiecznie i stał się moim życiem. Nagle ustał. Usłyszałem stuk harfy, gdy śpiewak, bez wątpienia całkowicie wyczerpany, upuścił ją na ziemię. Wychodziliśmy bezładnie. Byłem jednym z ostatnich. Ze zdumieniem ujrzałem, że zapada noc.

Przeszedłem parę kroków. Zatrzymałem się, gdy poczułem czyjąś rękę na moim ramieniu. Ktoś po­wiedział:

- Klejnot króla był twym talizmanem, ale musisz umrzeć, usłyszałeś bowiem Słowo. Ja, Bjarni Thorkelsson, uratuję cię. Pochodzę z rodu skaldów. W swym dytyrambie nazwałeś krew ostrzem miecza, bitwę zaś tkaniną z ludzi. Słyszałem te zwroty u oj­ca mego ojca. Obaj, i ty, i ja, jesteśmy poetami. Uratuję cię. Już nie szukamy określeń na to, co jest dla nas natchnieniem, i nazywamy to jednym słowem, którym jest Słowo.

Odpowiedziałem:

- Nie udało mi się go dosłyszeć. Błagam cię, po­wiedz mi je.

Przez chwilę się wahał, po czym odparł:

- Przysięgłem, że go nie wyjawię. Poza tym nikt nie może niczego nauczyć. Musisz je znaleźć sam. Spieszmy, twemu życiu grozi niebezpieczeństwo. Ukryjesz się w mym domu, gdzie nie odważą się cie­bie szukać. Jeśli zawieje pomyślny wiatr, już jutro bę­dziesz płynął na południe.

Tak zaczęła się przygoda, która trwała wiele zim. Nie opowiem wszystkiego, co mnie spotkało, ani nie będę się starał, by opisać logiczny porządek wszyst­kich wydarzeń. Byłem kolejno wioślarzem, handla­rzem niewolników, niewolnikiem, drwalem, rabusiem napadającym karawany, śpiewakiem, różdżkarzem głębokich wód i metali. Przez rok znosiłem niewolę w kopalniach rtęci, od której traci się zęby. Wraz z ludźmi przybyłymi ze Szwecji broniłem Mikligarthru (Konstantynopola). Nad brzegami Morza Azowskiego pokochała mnie kobieta, której nie zapomnę; porzuciłem ją czy też ona mnie porzuciła, to obojęt­ne. Byłem zdradzany i zdradzałem. Niejeden raz los kazał mi zabijać. Zostałem wyzwany przez greckiego żołnierza, który dał mi do wyboru dwa miecze. Je­den był o dłoń dłuższy od drugiego. Zrozumiałem, że chce mnie nastraszyć, i wybrałem krótszy. Zapytał dlaczego. Odpowiedziałem, że od mej dłoni do jego serca odległość jest zawsze ta sama. Na brzegach Morza Czarnego istnieje runiczne epitafium, które wyryłem dla mego towarzysza Leifa Arnarsona. Bi­łem się z Błękitnymi Ludźmi z Serkland, czyli z Saracenami. W miarę upływu czasu stawałem się po kolei różnymi ludźmi, ale ten zamęt był jak długi sen. Najważniejsze było Słowo. Czasami przestawałem w nie wierzyć. Powtarzałem sobie, że jest bezsensem rezygnować z przepięknej sztuki tworzenia przepięk­nych słów i że nie ma powodu szukać jednego jedy­nego, niemal złudnego. Było to płonne rozumowanie. Jakiś misjonarz zaproponował mi słowo Bóg, które odrzuciłem. Kiedyś o świcie na brzegu pewnej rzeki wpadającej do morza wydało mi się, że wreszcie do­znaję olśnienia.

Wróciłem na ziemię Urnów i z trudem odnala­złem dom śpiewaka.

Wszedłem i wypowiedziałem swe imię. Była już noc. Thorkelsson, który leżał na ziemi, kazał mi za­palić gromnicę w świeczniku z brązu. Jego twarz by­ła tak postarzała, że zrozumiałem, iż i ja jestem już sta­ry. Jak to jest w zwyczaju, zapytałem go o króla. Odpowiedział:

- Już się nie nazywa Gunnlaug. Teraz ma inne imię. Opowiedz mi o swych podróżach.

Zrobiłem to, zachowując, o ile się dało, chrono­logię i szczegóły, jakie tu opuściłem. Zanim skończy­łem, zapytał:

- Dużo śpiewałeś na tych ziemiach?

Pytanie zaskoczyło mnie.

- Na początku - odrzekłem - śpiewałem dla za­robku. Potem lęk, którego nie pojmuję, kazał mi po­rzucić śpiew i harfę.

- Dobrze - powiedział. - Mów dalej.

Posłuchałem jego rozkazu, potem nastała długa cisza.

- Co ci dała pierwsza kobieta, którą posiadłeś? - zapytał.

- Wszystko - odparłem.

- Mnie również życie dało wszystko. Wszystkim daje wszystko, lecz większość o tym nie wie. Mój głos jest zmęczony, a me palce słabe, ale słuchaj.

Wyszeptał słowo Undr, co znaczy cud.

Porwał mnie śpiew tego umierającego człowieka, ale w jego tonach i akordach rozpoznałem własne tru­dy, niewolnicę, która dała mi pierwszą miłość, ludzi, których zabiłem, chłodne świty, zorze nad wodami, wiosła. Chwyciłem harfę i zaśpiewałem inne słowo.

- Dobrze - powiedział tak cicho, że musiałem przysunąć się, by go dosłyszeć. - Zrozumiałeś mnie.

Utopia człowieka zmęczonego

Nazwał je “utopią", słowem greckim,

znaczącym “takie miejsce nie istnieje".

Quevedo

Nie ma jednakowych wzgórz, ale równina na całej ziemi jest taka sama. Szedłem po równinie. Za­stanawiałem się, bez ciekawości zresztą, czy jestem w Oklahomie, czy w Teksasie, czy może w miejscu zwanym przez pisarzy pampą. Ani po lewej, ani po prawej żadnych ogrodzeń. Jak mi się to już zdarzało, z wolna powtórzyłem słowa Emilia Oribe:

W środku przeraźliwej, nie kończącej się równiny,

Tam niedaleko Brazylii,

które rosną i olbrzymieją.

Droga była nierówna. Zaczęło padać. Dwieście lub trzysta metrów dalej zauważyłem światło w ja­kimś domu; dom był niski, czworokątny, otoczony drzewami. Otworzył mi mężczyzna tak wysoki, że niemal się przeląkłem. Był w szarym ubraniu. Po­czułem, że czeka na kogoś. W drzwiach nie było zamka.

Weszliśmy do podłużnego pomieszczenia o drew­nianych ścianach. Z sufitu zwieszała się lampa, sie­jąca żółtawe światło. Stół nie wiedzieć dlaczego zadzi­wił mnie. Stała na nim klepsydra, pierwsza, z jaką się zetknąłem, dotychczas widywałem je tylko na stalorytach. Mężczyzna wskazał mi krzesło.

Usiłowałem przemawiać do niego rozmaitymi ję­zykami, ale nie udało nam się porozumieć. On z ko­lei spróbował mówić po łacinie. Zebrałem moje daw­ne szkolne umiejętności i przygotowałem się do rozmowy.

- Po ubraniu - powiedział - poznaję, że przyby­wasz z innego wieku. Różnorodność języków sprzy­jała różnorodności narodów i wojnom, świat wrócił więc do łaciny. Niektórzy obawiają się, że przerodzi się ona znowu we francuski, prowansalski czy w ja­kiś bełkot, ale nie ma obawy. Zresztą ani to, co było, ani to, co będzie, mnie nie interesuje.

Nie odpowiedziałem, więc dodał:

- Jeśli nie lubisz patrzeć, jak ktoś inny je, może zechcesz mi towarzyszyć?

Zrozumiałem, że dostrzegł moje zmieszanie, przy­stałem więc na tę propozycję.

Poszliśmy korytarzem pełnym rozmaitych drzwi prowadzącym do niewielkiej kuchenki, w której wszystko było z metalu. Wróciliśmy niosąc kolację na tacy: kaczany kukurydzy, winne grona, jakiś nieznany owoc, którego zapach przypominał mi figi, i wielki dzban wody. Chyba nie było chleba. Rysy mego gospodarza były ostre i miał on coś dziwnego w oczach. Nie zapomnę tej twarzy surowej i bladej, której więcej nie zobaczę. Mówił bez gestykulacji.

Krępowała mnie konieczność posługiwania się łaciną, lecz w końcu rzekłem:

- Nie zdumiewa cię moje nagłe pojawienie?

- Nie - odparł. - Takie wizyty miewamy od wie­ku do wieku. Nie trwają długo. Najpóźniej jutro znaj­dziesz się u siebie.

Pewność w jego głosie mi wystarczyła. Uznałem, że należy się przedstawić:

- Jestem Eudoro Acevedo. Urodziłem się w 1897 roku w mieście Buenos Aires. Mam siedemdziesiąt lat. Jestem profesorem literatury angielskiej i amerykań­skiej oraz pisarzem opowiadań fantastycznych.

- Pamiętam, że czytałem bez przykrości - odpo­wiedział - dwa opowiadania fantastyczne. Podróże kapitana Lemuela Guliwera, które wielu uważa za prawdziwe, i “Summę teologiczną". Ale nie mów­my o faktach. Nikogo nie obchodzą już fakty. Są tyl­ko punktami wyjścia inwencji i rozumowania. W szko­le uczą nas sztuki wątpienia i zapominania. Zapominania przede wszystkim tego, co osobiste i lo­kalne. Żyjemy w czasie przemijającym, staramy się jednak żyć sub specie aeternitatis. Z przeszłości pozostało nam zaledwie parę imion, lecz język skłania się ku ich zapomnieniu. Unikamy zbędnych uściśleń. Nie ma już chronologii ani historii. Nie ma również statystyki. Powiedziałeś, że masz na imię Eudoro; ja nie mogę ci powiedzieć, jak się nazywam, bo zwą mnie po prostu kimś.

- A jak się nazywał twój ojciec?

- Nie nazywał się.

Na jednej ze ścian zobaczyłem regał. Na chybił trafił wyjąłem książkę i otworzyłem ją; litery były wy­raźne, lecz nie do rozszyfrowania, pisane ręcznie. Ich ostre linie przypominały mi pismo runiczne, którego jednakże używano zawsze tylko do epigrafów. Po­myślałem, że ludzie przyszłości nie tylko są wyżsi, ale i zręczniejsi. Instynktownie spojrzałem na długie i szczupłe palce mężczyzny.

Ten odezwał się:

- Teraz zobaczysz coś, czego nigdy nie widziałeś.

Ostrożnie podał mi tom “Utopii" Moore'a, wy­drukowany w Bazylei w 1518 roku, w którym brak było wielu kartek i rycin.

Nie bez zarozumiałości odpowiedziałem:

- To książka drukowana. W domu mam ich prze­szło dwa tysiące, choć nie są ani tak stare, ani tak drogocenne.

Przeczytałem głośno jej tytuł. Tamten roześmiał się.

- Nikt nie może przeczytać dwóch tysięcy książek. Żyję od czterech wieków i w tym czasie przeczytałem nie więcej niż pół tuzina. Zresztą nie jest ważne, by czytać, tylko by czytać wielokrotnie. Druk, obecnie zniesiony, był czymś bardzo złym dla ludzkości, ja­ko że mnożył do zawrotu głowy niepotrzebne teksty.

- W moim czasie, w interesującym wczoraj - od­parłem - panował przesąd, że między każdym wieczo­rem a rankiem dzieją się rzeczy, o których wstyd nie wiedzieć. Planeta była usiana zbiorowymi zjawami, jak Kanada, Brazylia, Kongo Szwajcarskie lub Wspól­ny Rynek. Niemal nikt nie znał wcześniejszej histo­rii tych bytów platońskich, natomiast wszyscy znali najdrobniejsze szczegóły ostatniego kongresu peda­gogicznego czy nieuchronnego zerwania stosunków między prezydentami i przesłań, jakie do siebie kie­rowali, zredagowanych przez sekretarzy sekretarzy z tą ostrożnością, jaka charakteryzuje tego rodzaju dokumenty.

Czytano to wszystko tylko po to, by od razu zapo­mnieć, gdyż po paru godzinach wypierane były przez inne sprawy, równie banalne. Ze wszystkich istnieją­cych funkcji funkcja polityka była bez wątpienia naj­bardziej publiczna. Ambasador czy też minister był czymś w rodzaju kaleki, którego należało przewozić z miejsca na miejsce w dużych i hałaśliwych wehiku­łach, pod ochroną motocyklistów i grenadierów, osaczonego przez rozgorączkowanych fotografów. Moż­na pomyśleć, że ucięto im nogi, jak lubiła mawiać mo­ja matka. Obrazy i wydrukowane teksty były bardziej rzeczywiste niż fakty same w sobie. Tylko to, co wy­drukowane, uważało się za prawdziwe. Esse estpercipi (być to być sfotografowanym), taka panowała za­sada, sposób i cel naszego specyficznego pojmowania świata. W tym wczoraj, które stało się moim udziałem, ludzie byli naiwni; uważali, że jakiś towar jest dobry, bo tak z uporem twierdził ten, co go produkował. Kradzieże również były częste, chociaż każdy wie­dział, że posiadanie pieniędzy nie daje ani więcej szczę­ścia, ani więcej spokoju.

- Pieniędzy... - powtórzył. - Teraz nikt nie do­świadcza ubóstwa, co musiało być nieznośne, ani też bogactwa, które było najbardziej krępującym rodza­jem wulgarności. Każdy wykonuje jakiś zawód.

- Jak rabini - rzekłem.

Chyba nie zrozumiał, bo ciągnął dalej:

- Nie ma również miast. Sądząc po ruinach Bahia Blanca, które obejrzałem z pustej ciekawości, stra­ta jest niewielka. Jako że nie ma własności, nie ma też dziedziczenia. Kiedy człowiek dorasta, mając sto lat, gotów jest do przyjęcia siebie samego i swej samot­ności. Już począł syna.

- Syna? - zapytałem.

- Tak, jednego jedynego. Nie należy mnożyć rodzaju ludzkiego. Są tacy, którzy uważają, że człowiek jest organem boskości, odczuwającym, że wszech­świat istnieje, ale nikt nie jest pewien, czy istnieje ta boskość. Mam wrażenie, że teraz się rozważa złe i do­bre strony samobójstwa stopniowego lub jednocze­snego wszystkich ludzi na świecie. Ale wracajmy do naszych spraw.

Przytaknąłem.

- Po skończeniu stu lat jednostka może się obejść bez miłości i bez przyjaźni. Cierpienia i nie zamie­rzona śmierć już jej nie grożą. Zajmuje się jakąś sztu­ką, studiuje filozofię, matematykę lub też gra ze so­bą w szachy. Kiedy chce, zabija się. Będąc panem swego życia, jest również panem swej śmierci.

- Czy to cytat? - zapytałem.

- Z pewnością, nie pozostaje nam nic więcej. Ję­zyk jest zestawem cytatów.

- A wielka przygoda moich czasów, podróże mię­dzyplanetarne? - zapytałem.

- Już od wieków zarzuciliśmy te przenosiny, któ­re zresztą były, rzecz jasna, cudowne. Nigdy nie uda­ło się nam umknąć przed Tu i Teraz. - Po czym do­dał z uśmiechem: - W dodatku wszelkie podróże są międzyplanetarne. Skoczyć z planety na planetę to tyle, co pójść do stodoły naprzeciwko. Kiedy pan wszedł do tego pokoju, odbył pan właśnie między­planetarną podróż.

- Oczywiście - przytaknąłem. - Ale również mó­wiło się o substancjach chemicznych i gatunkach zoo­logicznych.

Mężczyzna siedział teraz do mnie tyłem i spoglą­dał przez szybę. Równina bieliła się cichym śniegiem i światłem księżyca.

Ośmieliłem się zapytać:

- A czy są jeszcze muzea i biblioteki?

- Nie. Chcemy zapomnieć o wczoraj, z jednym wy­jątkiem: komponowania elegii. Nie ma rocznic ani czcze­nia pamięci, nie ma posągów zmarłych. Każdy na wła­sny rachunek musi tworzyć sztukę, jakiej potrzebuje.

- Wobec tego każdy musi być własnym Bernardem Shaw, własnym Chrystusem i własnym Archimedesem.

Przytaknął bez słowa. Zapytałem:

- Co się stało z rządami?

- Zgodnie z tradycją powoli wyszły z użycia. Ro­bili wybory, wypowiadali wojny, narzucali taryfy, konfiskowali fortuny, wydawali nakazy aresztowań i chcieli narzucać cenzurę, a nikt na planecie ich nie szanował. Prasa przestała publikować ich przemowy i podobizny. Politycy zostali zmuszeni do wzięcia się za uczciwe zawody, niektórzy stali się zabawnymi komikami lub dobrymi znachorami. Rzeczywistość była zresztą z pewnością bardziej skomplikowana niż to moje streszczenie.

Zmienił ton i dodał:

- Zbudowałem ten dom, który jest podobny do wszystkich innych. Zrobiłem te meble i te sprzęty. Pracowałem na roli, na której inni - nie znam ich twarzy - pracowali może lepiej niż ja. Mogę ci po­kazać pewne rzeczy.

Przeszedłem za nim do sąsiedniego pokoju. Zapa­lił lampę, również zwisającą z sufitu. W kącie zoba­czyłem harfę z paroma strunami. Na ścianach wisia­ły prostopadłe płótna, na których dominowały różne odcienie barwy żółtej. Nie wydawały się wytworem tej samej ręki.

- To moje dzieło - oświadczył.

Obejrzałem płótna i zatrzymałem się przed naj­mniejszym, które przedstawiało, a może sugerowało zachód słońca i zawierało w sobie coś z nieskończo­ności.

- Jeśli ci się podoba, możesz to sobie wziąć jako podarek od przyszłego przyjaciela - rzucił spokoj­nie.

Z wdzięcznością przyjąłem podarunek, lecz inne płótna w jakiś sposób mnie niepokoiły. Nie powiem, żeby były puste, ale takie odnosiło się wrażenie.

- Namalowane są farbami, jakich twe starodaw­ne oczy nie mogą dojrzeć.

Delikatne palce potrąciły struny harfy, zaledwie dosłyszałem jakiś dźwięk.

Wtedy dało się słyszeć pukanie.

Wysoka kobieta i trzech czy też czterech męż­czyzn weszło do domu. Można by rzec, że byli ro­dzeństwem lub też że upodobnił ich czas. Mój go­spodarz zaczął zrazu rozmawiać z kobietą.

- Wiedziałem, że zjawisz się tej nocy. Widziałaś Nilsa?

- Parę razy. Ciągle maluje.

- Miejmy nadzieję, że z większym powodzeniem niż jego ojciec.

Rękopisy, obrazy, meble, sprzęty, niczego nie po­zostawiliśmy w domu. Kobieta pracowała na równi z mężczyznami. Zawstydziłem się swojej słabości, któ­ra nie pozwalała mi prawdziwie im pomóc. Nikt nie za­ryglował drzwi, gdy już wyszliśmy objuczeni. Zauwa­żyłem, że dach domu jest dwuspadowy.

Po piętnastu minutach marszu skręciliśmy na le­wo. W głębi dostrzegłem coś w rodzaju wieży zwień­czonej kopułą.

- To krematorium - powiedział któryś z nich. - Wewnątrz jest komora śmierci. Podobno to wynala­zek pewnego filantropa o nazwisku, jeśli się nie my­lę, Adolf Hitler.

Dozorca, którego wzrost mnie nie zaskoczył, otwo­rzył nam kratę.

Mój gospodarz szepnął parę słów. Przed wejściem do środka zrobił ręką gest pożegnania.

- Znów będzie padał śnieg - powiedziała ko­bieta.

W mym gabinecie przy ulicy Mexico mam płót­no, które ktoś namaluje za tysiące lat materiałami rozrzuconymi dzisiaj po całej planecie.

Fortel

Historia, którą opowiem, to historia dwóch lu­dzi czy też może raczej historia wydarzenia, w którym wzięło udział dwóch ludzi. Samo wydarzenie ani ory­ginalne, ani niezwykłe ma zresztą mniejsze znaczenie niźli osobowość bohaterów. Obaj zgrzeszyli przez pychę, ale w sposób całkowicie odmienny i z odmien­nym rezultatem. Fakt (właściwie niemal anegdota) miał miejsce niedawno w jednym z amerykańskich stanów. Moim zdaniem nie mógł zdarzyć się nigdzie indziej.

W końcu 1961 roku na teksaskim uniwersytecie w Austin miałem okazję długo rozmawiać z jednym z protagonistów wydarzenia, które chcę opowiedzieć, doktorem Ezrą Winthropem. Jest on profesorem staroangielskiego (sam nie uznaje określenia “anglosa­ski", twierdząc, że ta nazwa kojarzy się z elementem dwuczęściowym). Przypominam sobie, że nie zaprzeczywszy mi ani razu, poprawił wiele moich błę­dów i zbyt śmiałych konkluzji. Mówiono mi, że w cza­sie egzaminów woli nie formułować żadnych pytań i zaprasza studenta do wypowiadania się na dowol­ny temat, pozwalając mu wybrać jakieś określone za­gadnienie. Winthrop pochodzi z Bostonu, ze starej purytańskiej rodziny i wiele go kosztowało nagięcie się do zwyczajów i przesądów Południa. Tęsknił za śnie­giem, zauważyłem jednak, że ludzie Północy umieją chronić się przed zimnem, tak jak my przed upałem. Obraz jego, trochę już zamglony, ukazuje mi wyso­kiego mężczyznę o siwiejących włosach, nie tyle zręcz­nego, ile mocnego. Lepiej przypominam sobie jego kolegę, Herberta Locke'a. Ofiarował mi on egzem­plarz swej książki “Toward a History of the Kenning", w której twierdzi, że Sasi wyzwolili się z tych cokolwiek mechanicznych metafor (“droga wielory­ba" zamiast “morza", “sokół bitwy" zamiast “orła"), podczas gdy poeci skandynawscy przeplatali je i łą­czyli aż do utraty sensu. Wspomniałem Herberta Locke'a, albowiem gra pewną rolę w mym opowia­daniu.

Teraz dochodzę do głównego bohatera, Islandczyka Erica Einarssona. Nigdy go nie spotkałem. Przyjechał do Teksasu w 1969 roku, podczas gdy byłem w Cambridge, ale listy wspólnego przyjaciela Ramona Martineza Lopeza sprawiły, iż miałem uczucie, że znam go doskonale. Wiem, że był gwałtow­ny, energiczny, chłodny w obyciu; w kraju ludzi wy­sokich mógł uchodzić za wysokiego. Z powodu ru­dych włosów, jak to było do przewidzenia, studenci ochrzcili go Czerwonym Erikiem. Był on zdania, że nie najlepszy slang w ustach cudzoziemca zmienia go w intruza, wobec czego nigdy nie używał skrótu O.K. Dobry badacz języków nordyckich, angielskie­go, łaciny i - choć się do tego nie przyznawał - nie­mieckiego, bez trudu wyrobił sobie markę na amery­kańskich uniwersytetach. Jego pierwszą pracą była monografia na temat czterech artykułów De Quinceya poświęconych wpływowi duńskiego na krainę jezior Westmoreland. Po niej napisał drugą na temat chłop­skiego dialektu w Yorkshire. Obie te publikacje zosta­ły dobrze przyjęte, lecz Einarsson był zdania, że je­go kariera wymaga czegoś bardziej spektakularnego. W 1970 roku w Yale opublikował obszerne wydanie krytyczne ballady o bitwie pod Maldon. Erudycja, jaką wykazał w przypisach, nie pozostawiała nic do ży­czenia, lecz pewne hipotezy zawarte we wstępie wzbu­dziły dyskusję w najbardziej elitarnych kręgach aka­demickich. Einarsson twierdził na przykład, że rodzaj ballady przypomina - jakkolwiek nie bezpośrednio -heroiczny styl fragmentów “Finnsburha", nie zaś opanowaną retorykę “Beowulfa", i że sposób, w ja­ki miejscami są w niej wplatane wzruszające szczegóły, jest interesującą zapowiedzią metod podziwia­nych, słusznie zresztą, w sagach islandzkich. Wniósł również pewne poprawki w tekście Elphinstona. Od razu w 1969 roku został mianowany profesorem uni­wersytetu w Teksasie.

Jak wiadomo, na amerykańskich uniwersytetach dość często odbywają się kongresy germanistów. Doktor Winthrop miał szczęście być delegatem na poprzednim kongresie w East Lansing. Dziekan je­go wydziału, który zresztą szykował się do roku wol­nego od wykładów, poprosił go, by zastanowił się nad kandydatem na następne spotkanie, w Wisconsin. W rzeczywistości było ich tylko dwóch: Herbert Locke lub Eric Einarsson.

Podobnie jak Carlyle, Winthrop wyrzekł się purytańskiej wiary swych przodków, pozostał jednak wierny ich zasadom etycznym. Nie odmówił swej ra­dy, jego obowiązek był zresztą oczywisty. Herbert Locke od 1954 roku nie skąpił mu swej pomocy przy opracowywaniu wyczerpującego wydania eposu “Beowulf”, które w pewnych określonych wypad­kach miało zastąpić edycję Klaebera, teraz zajęty był kończeniem czegoś bardzo przydatnego dla germanistyki: słownika angielsko-anglosaskiego, który miał oszczędzić czytelnikom niepotrzebnego nieraz szpe­rania po słownikach etymologicznych. Einarsson był o wiele młodszy. Jego pewność siebie ściągnęła nań ogólną niechęć, nie wyłączając niechęci Winthropa. Wydanie krytyczne “Finnsburha" niemało przyczy­niło się do zwrócenia ogólnej uwagi na jego nazwisko. Miał zacięcie polemiczne, na kongresie mógł ode­grać większą rolę niż milczący i nieśmiały Locke. Nad tym wszystkim zastanawiał się właśnie Winth­rop, kiedy stało się to, co się stało.

W “Yale Monthly" ukazał się obszerny artykuł na temat studiów nad literaturą i językiem anglosa­skim. Pod ostatnią linijką widniały nie pozostawiają­ce wątpliwości inicjały E.E., a jakby jeszcze tego by­ło mało, słowa University of Texas. Artykuł, napisany prawidłową angielszczyzną cudzoziemca, nie pozwa­lał sobie na najmniejsze uszczypliwości, był jednak utrzymany w tonie agresywnym. Autor stwierdzał, że rozpoczynanie studiów tego języka od eposu “Beo­wulf", dzieła starej daty, napisanego stylem retorycz­nym i wergiliańskim, jest nie mniej dowolne niż za­czynanie ich od zawiłych wierszy Miltona. Doradzał odwrócenie porządku chronologicznego: zaczęcie od “Grobu" z XI wieku, w którym pobrzękuje aktualny język, a potem cofanie się do początków. Co do “Beowulfa", wystarczy przedstawić jakiś fragment tego nudnawego eposu o trzech tysiącach wersów, na przykład rytuały pogrzebowe Scylda, powracające­go do morza, z którego wyszedł. Nazwisko Winthro­pa nie było ani razu wzmiankowane, lecz ten ostatni poczuł się osobiście dotknięty. Niewymienienie go nie miało znaczenia: ważne było, że podważono je­go metody pedagogiczne.

Do powzięcia decyzji pozostawało niewiele już czasu. Chcąc być sprawiedliwym, Winthrop nie mógł pozwolić, by artykuł Einarssona, ogólnie już znany i komentowany, miał wpłynąć na jego decyzję. Wy­bór był trudny. Któregoś ranka zjawił się w dzieka­nacie; tegoż popołudnia Einarssonowi zlecono ofi­cjalnie misję wyjazdu do Wisconsin.

W wilię dnia 19 marca, kiedy to miał nastąpić wy­jazd, Einarsson zjawił się w gabinecie Ezry Winthropa. Przyszedł pożegnać się i podziękować. Okno wychodzące na skośną, obsadzoną drzewami ulicę było obudowane półkami pełnymi książek. Einars­son od razu dostrzegł pierwsze wydanie “Eddy Islandorum" w pergaminie. Winthrop powiedział, że wie, iż Einarsson dobrze wywiąże się z nałożonego nań zadania, i że nie ma za co dziękować. Jeśli się nie mylę, ich rozmowa trwała długo.

- Porozmawiajmy szczerze - powiedział Einars­son. - Absolutnie wszyscy na naszym uniwersytecie wiedzą, że jeżeli nasz dziekan, Lee Rosenthal, za­szczycił mnie misją reprezentowania nas, zrobił to na skutek pańskich sugestii. Nie chcę pana oszuki­wać. To prawda, że jestem dobrym germanistą, języ­kiem mojego dzieciństwa jest język sag i mam lepszą wymowę niż moi koledzy z Wielkiej Brytanii. Moi studenci wymawiają cyning, a nie cunning, wiedzą również, że pod żadnym pozorem na wykładach nie wolno im palić ani pojawiać się w hipisowskich stro­jach. Teraz co do mojego zawiedzionego rywala: by­łoby w najgorszym guście, gdybym zabrał się do kry­tykowania go; na temat kenningów wykazuje on nie tylko źródłową, ale również dokładną znajomość prac Meissnera i Marquardta. Pomińmy jednak te dro­biazgi. Jestem panu, doktorze, winien osobiste wy­jaśnienie. Opuściłem mój kraj pod koniec 1967 roku. Jeżeli ktoś decyduje się na wyjazd w dalekie strony, niedwuznacznie narzuca sobie obowiązek, że się tam wybije. Moje dwie początkowe czysto filologiczne publikacje miały na celu tylko wykazanie moich umie­jętności. Rzecz jasna, że nie było to dosyć. Zawsze interesowała mnie ballada o Maldon, którą z niewiel­kimi potknięciami mogę deklamować z pamięci. Uda­ło mi się skłonić władze Yale do wydania mojej pra­cy krytycznej na ten temat; jak pan wie, ballada opiewa skandynawskie zwycięstwo, ale teza, że mia­ła wpłynąć na późniejsze sagi islandzkie, jest moim zdaniem absurdalna i nie do przyjęcia. Wspomniałem o tym, tylko by schlebić angielskim czytelnikom.

Teraz przechodzę do sprawy zasadniczej, do mo­jej polemicznej noty w “Yale Monthly". Jak pan wie, usprawiedliwia ona lub chce usprawiedliwić mój system nauczania, umyślnie wyolbrzymiając minusy pańskiego, który w zamian za narzucenie studentom owych trzech tysięcy zawiłych wersów opowiadają­cych jakąś niejasną historię, ofiarowuje im bogaty słownik, który - o ile nie przerwą tego, co robią - po­zwoli im później korzystać z całego corpus literatury anglosaskiej. Prawdziwym celem mego artykułu był wyjazd do Wisconsin. Pan, mój drogi, wie tak jak i ja, że kongresy nie są same w sobie wiele warte i powo­dują zbędne koszta, ale dobrze jest mieć je w swoim życiorysie.

Winthrop popatrzył na niego zaskoczony. Był in­teligentny, ale skłonny do brania wszystkiego zbyt serio, wszystkiego - tak kongresów, jak i wszechświa­ta, w końcu również mogącego być kosmicznym żar­tem. Einarsson ciągnął dalej:

- Może przypomina pan sobie naszą pierwszą rozmowę. Przyjechałem z Nowego Jorku, była to nie­dziela, stołówka uniwersytecka była zamknięta i po­szliśmy na lunch do “Nighthawk". Dowiedziałem się wówczas wielu rzeczy. Jako prawdziwy Europejczyk zawsze uważałem wojnę domową za krucjatę przeciw zwolennikom niewolnictwa. Pan dowodził, że Połu­dnie było w swoim prawie, chcąc odłączyć się od Unii i zachować własne instytucje. Aby nadać więk­szą wagę swej opinii, zaznaczył pan, że pochodzi z Północy i że ktoś z pańskich przodków walczył w szeregach Henry'ego Hallecka. Wychwalał pan również odwagę konfederatów. W odróżnieniu od innych mam dobrego nosa do ludzi. Ów ranek wystar­czył mi. Zrozumiałem, drogi kolego, że trawi pana specyficzne amerykańskie pragnienie bezstronności. Przede wszystkim pragnie pan być fair. Właśnie dla­tego, że jest pan człowiekiem Północy, usiłuje pan zrozumieć i usprawiedliwić racje Południa. Kiedy dowiedziałem się, że mój wyjazd do Wisconsin za­leży od pańskiej opinii, postanowiłem wykorzystać swoje odkrycie. Zrozumiałem, że zaatakowanie me­tody, jaką posługuje się pan w swych wykładach, jest najskuteczniejszym sposobem, aby zapewnić sobie pański głos. Natychmiast napisałem swój artykuł. Obyczaje miesięcznika zmusiły mnie do użycia inicja­łów, ale zrobiłem co mogłem, by nie pozostawić naj­mniejszych wątpliwości co do tożsamości autora. Niezależnie od tego rozgłosiłem wszystko między ko­legami.

Nastąpiła długa cisza, którą w końcu przerwał Winthrop.

- Teraz rozumiem - powiedział. - Jestem starym przyjacielem Herberta i doceniam jego pracę. Pan bezpośrednio czy też pośrednio mnie zaatakował. Odmówienie panu mego głosu mogło równać się re­presji. Porównałem więc wasze zasługi, a rezultat pan zna. - Potem dodał, jakby myśląc głośno: - Może chcąc nie okazać się małostkowym, uległem próżno­ści. Jak pan widzi, pański fortel nie zawiódł.

- Fortel jest odpowiednim słowem - odparł Einarsson - ale nie żałuję tego, co zrobiłem. Uczynię co w mej mocy dla dobra naszego uniwersytetu. Po­za tym zdecydowałem, że pojadę do Wisconsin.

- Mój pierwszy wiking - powiedział Winthrop, patrząc mu prosto w oczy.

- Jeszcze jeden romantyczny przesąd. Nie wy­starczy być Skandynawem, by być potomkiem wi­kingów. Moi rodzice byli dobrymi pasterzami Ko­ścioła ewangelickiego; w początkach dziesiątego wieku moi przodkowie byli może dobrymi kapłanami Tho-ra. O ile wiem, w mojej rodzinie w ogóle nie zdarza­li się ludzie morza.

- W mojej było wielu - odparł Winthrop. - Mi­mo wszystko nie różnimy się tak bardzo. Łączy nas wspólny grzech: próżność. Pan mnie odwiedził, by się poszczycić swym pomysłowym fortelem, ja popar­łem pana, by się poszczycić mą prawością.

- I jeszcze coś nas łączy - odpowiedział Einarsson. - Narodowość. Jestem obywatelem amerykańskim. Moje miejsce jest tu, nie w dalekiej Thule. Pan pew­nie uważa, że paszport nie zmienia charakteru czło­wieka.

Podali sobie ręce, po czym się rozstali.

Avelino Arredondo

Zdarzyło się to w Montevideo w 1897 roku.

W każdą sobotę grupa przyjaciół spotykała się w “Ca­fé del Globo" wokół tego samego, stojącego na ubo­czu stolika, jak robią ludzie przyzwoici i skromni, którzy nie chcą pokazywać swoich mieszkań czy też uciekają od swego otoczenia. Wszyscy byli miesz­kańcami Montevideo i z początku niełatwo im było zaprzyjaźnić się z Arredondo, który pochodził z głę­bi kraju i ani się nie zwierzał, ani nie zadawał pytań. Miał niewiele ponad dwadzieścia lat, był chudy, ciem­noskóry, raczej niski i chyba tępawy. Jego twarz mogła wydawać się bez wyrazu, gdyby nie oczy jednocze­śnie senne i pełne energii. Pracował w pasmanterii na ulicy Buenos Aires, a w wolnych chwilach studio­wał prawo. Kiedy inni piętnowali szalejącą w kraju wojnę, którą według powszechnej opinii prezydent z nikczemnych przyczyn przeciągał, Arredondo mil­czał. Milczał i wtedy, kiedy zarzucano mu skąpstwo.

Niezadługo po bitwie pod Cerros Blancos Arredondo oznajmił kolegom, że znika na jakiś czas, bo musi pojechać do Mercedes. Wiadomość nie zanie­pokoiła nikogo. Ktoś powiedział, by miał się na bacz­ności przed tym nicponiem Apariciem Saravią; Arredondo odparł z uśmiechem, że nie boi się białych. Tamten, który zapisał się do partii, nic już nie od­powiedział.

Trudniej mu przyszło rozstanie z jego dziewczy­ną, Klarą. Zrobił to używając tych samych słów. Uprzedził ją, by nie czekała na listy, bo będzie bar­dzo zajęty. Klara, która też nie miała zwyczaju pisa­nia, zgodziła się na taki układ. Bardzo się kochali.

Arredondo mieszkał pod miastem. Usługiwała mu Mulatka o tym samym nazwisku co on, gdyż jej przodkowie byli niewolnikami rodziny Arredonda w czasie Wielkiej Wojny. Należała do osób, którym można było w pełni zaufać; nakazał jej, by każdemu, kto będzie o niego pytał, mówiła, że jest na wsi. Wła­śnie odebrał w sklepie ostatnią pensję.

Przeniósł się do pokoju w głębi, wychodzącego na ziemne patio. Posunięcie to nie było konieczne, ale pomagało mu w wyobcowaniu się, którego pra­gnął. Wróciwszy do zarzuconego zwyczaju drzema­nia podczas sjesty, z wąskiego żelaznego łóżka spo­glądał ze smutkiem na puste półki biblioteczne. Sprzedał wszystkie swe książki, z propedeutyką prawa włącznie. Pozostała mu tylko Biblia, której nigdy naprawdę nie poznał i nie przeczytał do końca.

Przeglądał ją strona po stronie, czasami z zainte­resowaniem, czasami znudzony, i narzucał sobie obo­wiązek uczenia się na pamięć niektórych rozdziałów Księgi Wyjścia i zakończenia Eklezjastesa. Nie usiło­wał zrozumieć tego, co czytał. Był wolnomyślicie­lem, ale co wieczór odmawiał “Ojcze nasz", bo tak obiecał matce, wyruszając do Montevideo. Niedo­trzymanie tej synowskiej obietnicy mogło mu przy­nieść nieszczęście.

Wiedział, że musi doczekać do poranka dwudzie­stego piątego sierpnia. Znał dokładnie liczbę dni dzie­lących go od tej daty. Po tym terminie czas ustanie lub, wyrażając się ściśle, nic, co stanie się potem, nie będzie miało znaczenia. Oczekiwał tej daty, jak się czeka na chwilę szczęścia i wyzwolenia. Zatrzymał zegarek, by ciągle na niego nie spoglądać, ale co noc słysząc dwanaście ciemnych uderzeń, zrywał kartkę z kalendarza, myśląc: o jeden dzień mniej.

Z początku chciał nabrać jakichś przyzwyczajeń: pić mate, palić mocne papierosy, które by sam so­bie skręcał, czytać i powtarzać na głos pewną liczbę stronic, rozmawiać z Klementyną, kiedy na tacy przy­nosiła mu posiłek, powtarzać i przed zdmuchnięciem świec ulepszać pewne przemówienie. Rozmowa z Klementyną, kobietą bardzo już starą, nie była łatwa, pamięć jej bowiem ograniczała się do wsi i co­dziennych wiejskich zajęć.

Miał też do dyspozycji szachownicę; rozgrywał na niej chaotyczne partie, których nigdy nie kończył. Brakło w tych szachach wieży, zastępował ją zwykle nabojem lub dwudziestocentówką.

Aby jakoś zapełnić czas, co rano sprzątał swój po­kój za pomocą ścierki i miotły oraz zabijał pająki. Mu­latce nie podobało się, iż zniża się do zajęć należą­cych do niej, których w dodatku nie umie wykonywać.

Wolałby budzić się, kiedy słońce stało już wyso­ko na niebie, ale przyzwyczajenie wstawania o świcie było silniejsze niż jego postanowienia. Bardzo tęsknił do przyjaciół, choć bez goryczy myślał o tym, że oni nie tęsknią za nim z powodu jego nieprzezwyciężo­nej rezerwy. Pewnego popołudnia jeden z przyjaciół przyszedł zapytać, co się z nim dzieje, ale Mulatka go nie znała i odprawiła go. Arredondo nigdy nie miał się dowiedzieć, kto to był. Wiele go kosztowało, jako zapalonego czytelnika gazet, zrezygnowanie z tych muzeów nieważnych drobiazgów. Nie był czło­wiekiem skłonnym do medytacji lub wahań.

Jego dni i noce były jednostajne, mimo to naj­trudniejsze były niedziele.

W połowie lipca pomyślał, że popełnił błąd, dzie­ląc czas, który i tak w jakiś sposób nami rządzi. Po­zwolił wtedy błądzić swym marzeniom po rozległych ziemiach Urugwaju, dziś zlanych krwią, myśląc o fa­listych polach Santa Irene, gdzie bawił się latawcem, o kucu, który dzisiaj zapewne już nie żył, o kurzu, jaki unosił się po przejściu stada prowadzonego przez pasterzy, o sfatygowanym dyliżansie przyjeżdżają­cym co miesiąc z Fray Bentos ze swym ładunkiem błyskotek i tandety, o zatoce La Agraciada, gdzie wy­lądowało Trzydziestu Trzech bohaterów narodo­wych, o Hervidero, o szczytach, lasach i rzekach, o Cerro, na które się wdrapywał, docierając aż do la­tarni morskiej na szczycie, przekonany, że na brzegu La Platy nie ma drugiego, które mogłoby się z nim równać. Kiedyś ze wzgórza w zatoce przeniósł się myślą do wzgórza w herbie Montevideo i zasnął.

Co noc wiatr od morza przynosił chłód ułatwia­jący sen. Nie zaznał bezsenności.

Bardzo kochał swoją dziewczynę, ale powiedział sobie, że mężczyzna nie powinien myśleć o kobie­tach, zwłaszcza wtedy, gdy odczuwa ich brak. Wieś przyzwyczaiła go do czystości. Co do tamtej spra­wy... Usiłował jak najmniej myśleć o człowieku, któ­rego nienawidził.

Deszcz bębniący o dach tarasu dotrzymywał mu towarzystwa.

Dla więźnia lub ślepca czas płynie niby woda po ła­godnej pochyłości. Mniej więcej w połowie okresu swego odosobnienia Arredondo zdołał niejeden raz poczuć się jakby w czasie poza czasem. Na pierwszym patio była studnia, w głębi której siedziała ropucha; nigdy nie przyszło mu do głowy, że tym, czego by pra­gnął, jest czas ropuchy, czas graniczący z wiecznością. Kiedy termin już się zbliżał, zaczął się znowu nie­cierpliwić. Pewnej nocy nie wytrzymał i wyszedł na ulicę. Wszystko wydało mu się inne, jakby większe. Na rogu zobaczył światło i wszedł do szynku. Aby usprawiedliwić swą obecność, zamówił kieliszek gorz­kiej cana. Żołnierze rozparci przy drewnianym szynkwasie rozmawiali. Jeden z nich powiedział:

- Wiecie, że jest surowo zakazane podawanie ja­kichkolwiek wiadomości o walkach. Wczoraj wieczór zdarzyło się nam coś, co was zabawi. Wraz z jednym chłopakiem z koszar przechadzaliśmy się przed gma­chem redakcji “La Razón". Na ulicy usłyszeliśmy do­chodzące ze środka słowa, sprzeczne z tym zakazem. Weszliśmy, nie tracąc czasu. Ciemno tam było jak w grobie, więc po omacku puściliśmy serię w kierun­ku mówiącego. Kiedy wreszcie zamilkł, zaczęliśmy go szukać, żeby go wyciągnąć nogami do przodu, i wtedy przekonaliśmy się, że to maszyna, takie coś, co się nazywa fonograf, że to samo gadało.

Wszyscy się roześmieli.

Arredondo słuchał ich gadaniny w milczeniu. Je­den z żołnierzy zapytał go:

- Jak ci się podoba ten dowcip, chłopie?

Arredondo nie odpowiedział, wtedy chłopak w mun­durze zwrócił się do niego, przysuwając blisko twarz:

- Natychmiast krzyknij: “Niech żyje prezydent Juan Idiarte Borda!"

Arredondo posłuchał rozkazu. Wśród kpiących okrzyków doszedł do drzwi. Już był na ulicy, kiedy usłyszał ostatnią obelgę:

- Strach się nie boi ani nie obraża.

Zachował się jak tchórz, ale wiedział, że nim nie jest. Spokojnie wrócił do domu.

Dwudziestego piątego sierpnia Avelino Arredon­do zbudził się po dziewiątej. Najpierw pomyślał o Kla­rze, dopiero później o dacie. Powiedział do siebie z ulgą:

- Koniec męki oczekiwania. Oto nadszedł dzień.

Ogolił się bez pośpiechu i w lustrze ujrzał swą zwykłą twarz. Wybrał czerwony krawat i ubrał się w to, co miał najlepszego. Obiad zjadł późno. Sza­re niebo groziło deszczem - zawsze wyobrażał so­bie, że to będzie promienny dzień. Poczuł ściśnięcie serca na myśl, że na zawsze opuszcza wilgotną iz­debkę. W sieni natknął się na Mulatkę i oddał jej ostatnie pieniądze, jakie mu jeszcze pozostały. Na metalowej żaluzji mydlarni zobaczył kolorowe tra­pezy i pomyślał sobie, że zapomniał o nich już prze­szło dwa miesiące temu. Ruszył w stronę ulicy Sarandi. Był to dzień świąteczny i na ulicach nie było wielu ludzi.

Nie wybiła trzecia, kiedy doszedł do placu Matriz. Właśnie skończyło się “Te Deum" i grupki męż­czyzn, wojskowych i księży, powoli schodziły po stop­niach kościoła. Na pierwszy rzut oka cylindry, czasem trzymane w rękach, mundury, galony, broń, sutanny mogły dać złudzenie, że jest ich wielu. W rzeczywi­stości nie było więcej niż jakieś trzydzieści osób. Arredondo nie czuł strachu, lecz coś w rodzaju szacun­ku. Zapytał, który z nich jest prezydentem. Odpowiedziano mu:

- Ten obok arcybiskupa w mitrze i z pastorałem.

Wyjął rewolwer i wystrzelił.

Idiarte Borda zrobił parę kroków, padł na wznak i powiedział wyraźnie:

- Umieram.

Arredondo oddał się do dyspozycji władz. Jako­by potem zadeklarował:

- Należę do partii czerwonych, co stwierdzam z dumą. Zabiłem prezydenta, który zdradził i zgnoił naszą partię. Zerwałem z przyjaciółmi i z dziew­czyną, żeby ich w to nie wplątywać. Nie czytywałem gazet, by nikt nie mógł powiedzieć, że zostałem na­mówiony. Ten akt sprawiedliwości jest mój i tylko mój. A teraz mnie sądźcie.

Tak to mniej więcej wyglądało, aczkolwiek w spo­sób mniej prosty; wolno mi jednak wyobrażać sobie, że właśnie tak.

Krążek

Jestem drwalem. Nazwisko nie ma znaczenia. Chata, w której się urodziłem i w której niezadługo umrę, stoi na skraju lasu. O tym lesie mówią, że cią­gnie się aż do morza otaczającego całą ziemię, po którym krążą drewniane domki, takie jak mój. Bo ja wiem? Nigdy go nie widziałem. Nie widziałem też drugiego krańca lasu. Kiedy byliśmy mali, mój star­szy brat kazał mi przysiąc, że we dwóch wyrąbiemy cały las do ostatniego drzewa. Mój brat umarł, a ja szukam i będę szukał czegoś całkiem innego. Na za­chodzie płynie rzeczka, w której można łowić ryby ręką. W lesie są wilki, ale nie boję się ich, a moja sie­kierka nigdy mnie nie zawiodła. Nigdy nie liczyłem też swoich lat, choć wiem, że mam ich dużo. Moje oczy już nie widzą. We wsi, dokąd zresztą nie chodzę, żeby nie zabłądzić, uważają mnie za sknerę. Ale do czego mógł w życiu dojść drwal?

Drzwi domu przyciskam kamieniem, żeby się tam nie dostał śnieg. Pewnego popołudnia usłyszałem ciężkie kroki, a potem stukanie. Otworzyłem i wszedł jakiś obcy człowiek. Był wysoki, stary, owinięty w zniszczony koc. Na twarzy miał bliznę. Lata doda­ły mu więcej chudości, niż odebrały sił, lecz zauwa­żyłem, że chodzi o lasce. Zamieniliśmy parę słów, których nie pamiętam. Wreszcie rzekł:

- Nie mam domu i sypiam, gdzie popadnie. Prze­szedłem całe królestwo anglosaskie.

Te słowa pasowały do jego wieku. Mój ojciec za­wsze mówił o królestwie anglosaskim, teraz ludzie mówią o Anglii.

Miałem chleb i rybę. W czasie posiłku milczeliśmy. Zaczęło padać. Z paru skór zrobiłem mu posłanie na klepisku, na którym umarł mój brat. Kiedy zapa­dła noc, zasnęliśmy.

Wyszliśmy z domu o świtaniu. Deszcz ustał, a na ziemi leżał świeży śnieg. Upadła mu laska, którą mi kazał podnieść.

- Dlaczego mam cię słuchać? - zapytałem.

- Bo jestem królem - odparł.

Pomyślałem, że to wariat. Podniosłem laskę i po­dałem mu ją.

Przemówił już innym głosem:

- Jestem królem Secgenów. Wielekroć wiodłem ich poprzez ciężkie bitwy do zwycięstwa, lecz w chwili dopełnienia się przeznaczenia straciłem moje króle­stwo. Moje imię jest Isern, a pochodzę z rodu Odyna.

- Nie czczę Odyna - rzekłem. - Czczę Chrystusa.

Ciągnął dalej, jakby mnie nie usłyszał:

- Przemierzam drogi wygnania, ale wciąż jestem królem, bo mam krążek. Chcesz go zobaczyć?

Otworzył kościstą dłoń. Nie było w niej nic. Wte­dy zdałem sobie sprawę, że przez cały czas miał za­ciśniętą pięść. Wbijając we mnie wzrok, powiedział:

- Możesz go dotknąć.

Nie bez nieufności dotknąłem czubkami palców jego dłoni. Poczułem coś zimnego i dojrzałem błysk. Jego dłoń nagle się zamknęła. Nie powiedziałem nic. Tamten ciągnął dalej, cierpliwie, jakby mówił do dziecka:

- To jest krążek Odyna. Ma tylko jedną stronę. Na całym świecie nie ma drugiej rzeczy, która by miała tylko jedną stronę. Póki będzie w mojej ręce, będę królem.

- Jest ze złota? - zapytałem.

- Nie wiem. To krążek Odyna i ma tylko jedną stronę.

Wtedy poczułem żądzę, by posiąść ten krążek. Gdyby był mój, mógłbym go sprzedać, wymienić na sztabkę złota, być królem.

Powiedziałem do włóczęgi, którego do dziś niena­widzę:

- W chacie mam ukrytą szkatułkę pełną monet. Są ze złota i lśnią jak siekierka. Jeżeli dasz mi krążek, od­dam szkatułkę.

Odrzekł z uporem:

- Nie chcę.

- A więc - powiedziałem - idź swoją drogą.

Odwrócił się do mnie tyłem. Wystarczyło ude­rzenie siekiery w kark, by zachwiał się i padł, lecz pa­dając, otworzył pięść i zobaczyłem w powietrzu zło­ty błysk. Dobrze zaznaczyłem miejsce siekierką i zaciągnąłem trupa aż do wezbranego strumienia. Tam go cisnąłem.

Po powrocie do domu szukałem krążka. Nie zna­lazłem go. Od lat bez przerwy go szukam.

Księga piasku

...thy rope of sands...

George Herbert (1593-1633)

Linia składa się z nieskończonej liczby punk­tów; płaszczyzna z nieskończonej liczby linii; obję­tość z nieskończonej liczby płaszczyzn; nadobjętość z nieskończonej liczby objętości... Nie, zdecydowa­nie to more geometrico nie jest najlepszym sposobem zaczęcia mojej opowieści. Teraz stało się zwyczajem twierdzenie, że każde opowiadanie fantastyczne jest prawdziwe; moje jednak jest prawdziwe.

Mieszkam sam, na czwartym piętrze przy ulicy Belgrano. Parę miesięcy temu, o zmroku, ktoś zapu­kał do moich drzwi. Otworzyłem i zobaczyłem nie­znajomego. Był to wysoki mężczyzna o niewyraźnych rysach. Może zresztą taki mi się wydał z powodu mej krótkowzroczności. Wyglądał ubogo, lecz schludnie. Był w szarym ubraniu, a w ręku miał walizkę, też sza­rą. Od razu domyśliłem się, że to cudzoziemiec. Z początku sądziłem, że jest stary; potem spostrzegłem, iż zmyliły mnie jego przerzedzone włosy, tak jasne, że niemal białe, jakie często miewają Skandynawowie. W czasie naszej rozmowy, która nie trwała nawet go­dziny, dowiedziałem się, że pochodzi z Orkadów.

Wskazałem mu krzesło. Milczał chwilę, zanim za­czął mówić. Wiało od niego melancholią, tak jak te­raz chyba wieje nią ode mnie.

- Sprzedaję biblie - powiedział.

Nie bez pedanterii odpowiedziałem:

- W tym domu jest parę biblii angielskich, z pierw­szą Johna Wiclifa włącznie. Posiadam również biblie Cipriano de Valera oraz Lutra, która literacko jest najsłabsza, i łaciński egzemplarz Wulgaty. Jak pan sam widzi, biblie nie są mi specjalnie potrzebne.

Po chwili ciszy odparł:

- Sprzedaję nie tylko biblie. Mogę panu pokazać świętą księgę, jaką nabyłem w zapadłym kącie Bikaniru. Może ona pana zainteresuje.

Otworzył walizkę i położył ją na stole. Był to tom in octavo, oprawny w materiał. Niewątpliwie prze­szedł przez wiele rąk. Kiedy go oglądałem, zaskoczył mnie jego niezwykły ciężar. Na grzbiecie był napis Holy Writ, a pod spodem Bombay.

- Dziewiętnasty wiek, prawda? - zapytałem.

- Nie wiem, nigdy tego nie wiedziałem - brzmia­ła odpowiedź.

Otworzyłem księgę na chybił trafił. Litery były nie znane. Strony, które wydawały się zniszczone, a ich typografia marna, były drukowane w dwóch kolumnach, tak jak biblie. Tekst był gęsty, ułożony wersetami. W górnym rogu każdej strony widniały arabskie cyfry. Zastanowiło mnie, że strona parzy­sta nosiła (powiedzmy) numer 40 514, nieparzysta zaś, idąca zaraz po niej, numer 999. Odwróciłem ją: na jej odwrocie znalazłem numer ośmiocyfrowy. By­ła też tam mała rycina, z rodzaju tych, jakie znajdu­ją się w encyklopediach: kotwiczka, narysowana piór­kiem, niby niezdarną ręką dziecka.

Wtedy właśnie nieznajomy powiedział:

- Niech pan dobrze się jej przypatrzy. Nie zoba­czy jej pan nigdy więcej.

Coś jakby groźba zabrzmiało w tym zapewnie­niu, ale nie w głosie.

Zapamiętałem miejsce i zamknąłem tom. Natych­miast go otwarłem. Nadaremnie strona po stronie szukałem rysunku kotwicy. Aby pokryć zmieszanie, powiedziałem:

- Jest to wersja Pisma w którymś z języków hindustańskich, nieprawdaż?

- Nie - odpowiedział. Potem zniżył głos, jakby chciał powierzyć mi jakiś sekret: - Nabyłem ten eg­zemplarz w miasteczku na równinie w zamian za Bi­blię i parę rupii. Ten, co go posiadał, nie umiał czytać. Podejrzewam, że Księgę Ksiąg uważał za amu­let. Należał do bardzo niskiej kasty: nie można było nadepnąć na jego cień bez zarażenia się. Powiedział mi, że jego książka nazywa się Księgą Piasku, albo­wiem ani ta księga, ani piasek nie mają początku ni końca.

Poprosił, bym poszukał pierwszej strony.

Oparłem lewą rękę na okładce i otworzyłem księ­gę dwoma niemal ściśniętymi palcami: dużym i wska­zującym. Wszystko nadaremnie: między okładką a rę­ką zawsze znajdowało się parę stron, jakby kiełkowały z książki.

- A teraz niech pan poszuka ostatniej.

I to również mi się nie udało; zaledwie, nie swo­im głosem, zdołałem wyjąkać:

- Nie może to być.

Sprzedawca biblii ściszonym tonem powiedział:

- Nie może być, ale jest. Liczba stronic w tej książ­ce jest dokładnie nieskończona. Żadna nie jest pierw­sza. Żadna nie jest ostatnia. Nie wiem, czemu są tak, a nie inaczej ponumerowane. Może dlatego, by wy­kazać, że określenie nieskończoności wymyka się ja­kimkolwiek liczbom. - Po czym, jakby myśląc gło­śno, dodał: - Jeżeli przestrzeń jest nieskończona, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie przestrzeni. Jeżeli czas jest nieskończony, jesteśmy w jakimkolwiek punkcie czasu.

Jego rozważania rozdrażniły mnie, więc powie­działem:

- Pan jest zapewne wierzący?

- Tak, jestem prezbiterianinem. Moje sumienie jest spokojne. Jestem pewien, że nie oszukałem tam­tego człowieka, dając mu Słowo Boże w zamian za tę diabelską księgę.

Zapewniłem go, że nie powinien robić sobie żad­nych wyrzutów, i zapytałem, czy znalazł się w tych stronach przypadkiem. Odparł, że za parę dni chce wracać do ojczyzny. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest Szkotem z Orkadów. Powiedziałem, że ja osobiście bardzo kocham Szkocję poprzez miłość do Stevensona i Hume'a.

- I zapewne do Robbie Burnsa - uzupełnił.

W czasie rozmowy przeglądałem nieskończoną księgę. Z udaną obojętnością zapytałem:

- Chce pan zaoferować ten ciekawy egzemplarz British Museum?

- Nie. Proponuję go panu - odparł i wymienił wysoką cenę.

Zgodnie z prawdą odpowiedziałem, że taka su­ma przekracza moje możliwości, i zamyśliłem się. Po paru minutach miałem gotowy plan.

- Proponuję panu pewną transakcję - rzekłem. - Pan dostał ten tom za parę rupii oraz Pismo Święte; ofiarowuję zań panu moją miesięczną emeryturę, którą właśnie podjąłem, i odziedziczoną po mych rodzi­cach Biblię Wiclifa wydrukowaną gotykiem.

- A black letter Wiclif! - wymruczał.

Poszedłem do sypialni i przyniosłem pieniądze oraz Biblię. Przerzucił parę kartek i obejrzał okładkę z zapałem bibliofila.

- W porządku - powiedział.

Byłem zdziwiony, że się nie targuje. Potem do­piero miałem zrozumieć, iż przyszedł do mnie już zdecydowany, by sprzedać księgę. Schował pieniądze, nie licząc.

Mówiliśmy o Indiach, o Orkadach, o norweskich jarls, którzy tymi wyspami rządzili. Kiedy wyszedł, by­ła już noc.

Nie zobaczyłem go więcej i nie poznałem jego nazwiska.

Miałem zamiar wstawić Księgę Piasku w puste miej­sce po Wiclifie, ale w końcu zdecydowałem schować ją za niekompletną edycję “Księgi tysiąca i jednej nocy".

Postawiłem ją tam i nie mogłem zasnąć. O trze­ciej czy czwartej nad ranem zapaliłem światło. Wzią­łem tę niezwykłą księgę i zacząłem ją przeglądać. Na jednej ze stron zobaczyłem rysunek maski. W rogu miała nie wiem już jaką cyfrę podniesioną do dziesią­tej potęgi.

Nikomu nie pokazałem mej zdobyczy. Do szczę­ścia jej posiadania dołączył się lęk, by mi jej nie ukradziono, a potem nieufność, że może jednak nie oka­że się nieskończona. Te dwie obawy pogłębiły moją dawną mizantropię. Miałem jeszcze garść przyjaciół - przestałem ich widywać. Stałem się więźniem księ­gi i niemal zaprzestałem wychodzenia na ulicę. Za pomocą lupy przebadałem jej zniszczony grzbiet i okładki i odrzuciłem przypuszczenie jakichkolwiek sztuczek. Sprawdziłem, że małe ryciny oddalone są od siebie o dwa tysiące stron. Zapisałem je w notat­niku alfabetycznym, który dość szybko się wypełnił. Nigdy się nie powtórzyły. Nocą, w czasie krótkich chwil, kiedy udawało mi się zasnąć, śniłem o księdze.

Lato miało się ku końcowi, kiedy zrozumiałem, że jest to księga monstrualna. Na nic się nie zdały rozważania, że nie mniej potworny jestem ja sam, kiedy oglądam ją oczami, dotykam dziesięcioma za­kończonymi paznokciami palcami. Poczułem, że jest ona jakimś koszmarem, czymś nieczystym, co bezcze­ści i przenika rzeczywistość.

Pomyślałem o ogniu, ale zląkłem się, że spalenie nieskończonej księgi będzie również nieskończone i zadusi dymem całą planetę.

Pamiętam, że czytałem, iż najlepiej schować liść pomiędzy liśćmi. Przed pójściem na emeryturę pra­cowałem w Bibliotece Narodowej, w której znajdu­je się dziewięćset tysięcy tomów: wiem, że na prawo z holu kręcone schodki giną w mrokach suteren, gdzie złożone są czasopisma i mapy. Skorzystałem z nie­uwagi pracowników, by zgubić Księgę Piasku na jed­nym z pełnych wilgoci regałów. Postarałem się nie zauważyć, na jakiej wysokości ani w jakiej odległo­ści od drzwi ją umieszczam.

Trochę mi ulżyło, ale nadal nie chcę nawet prze­chodzić ulicą México.

Epilog

Pisanie prologu do nie czytanych jeszcze opowia­dań jest zadaniem właściwie niemożliwym, jako że wy­maga analizy wątków, których nie należy zdradzać. Z tych względów wolę napisać epilog.

Opowiadanie początkowe podejmuje stary temat so­bowtóra, który tylekroć kusił zawsze szczęśliwe pióro Stevensona. W Anglii nosi on nazwę fecht lub bardziej literacko wraith of the living. W Niemczech - Doppelgänger. Podejrzewam, że najdawniejszą formą by­ło alter ego. Ta zjawa poczęła się zapewne od odbić w zwierciadłach metalu czy wody lub po prostu od pa­mięci, która z każdego z nas robi aktora i widza zara­zem. Moim obowiązkiem było sprawić, by rozmówcy byli dostatecznie różni i dostatecznie podobni, by być jednym i tym samym. Czy warto wspominać, że pomysł tej historii przyszedł mi do głowy nad brzegami rzeki Charles w Nowej Anglii, której zimny bieg przywiódł mi na myśl dalekie wody Rodanu?

Miłość jest bardzo często tematem mych wierszy; inaczej jest z prozą, gdzie występuje raz jeden: w “Ulrice". Czytelnicy zauważą jej formalne zbliżenie do “Tam­tego".

“Kongres" jest najdłuższym opowiadaniem z tego tomu, o założeniu tak szerokim, że w końcu łączącym się z kosmosem i z sumą wszystkich dni. Niejasny począ­tek pragnie przypomnieć temat fikcji Kafki; koniec - wznieść się, z pewnością daremnie, do ekstazy Chestertona lub Johna Bunyana. Nigdy nie zasłużyłem na podobne olśnienie, ale udało mi się je wyśnić. Moim zwy­czajem wplotłem w to opowiadanie szczegóły autobio­graficzne.

Przeznaczenie, które - jak głosi fama - jest niezba­dane, nie dawało mi spokoju, dopóki nie przejrzałem pośmiertnego opowiadania Lovecrafta, pisarza, którego zresztą zawsze uważałem za nieświadomego parodystę Poego. W końcu uległem; pożałowania godny owoc tej ka­pitulacji nosi tytuł “There Are More Things".

“Sekta Trzydziestu" opisuje bez żadnego dokumen­talnego zaplecza historię domniemanej herezji.

“Noc darów" jest może najprostszym opowiadaniem w tym tomie, najgwałtowniejszym i najbardziej egzalto­wanym.

“Biblioteka Babel"* (1941) wyobraża nie kończącą się liczbę książek; “Undr" oraz “Zwierciadło i maska" - odwieczne dzieła składające się z jednego wyrazu.

“Utopia człowieka zmęczonego" jest moim zdaniem opowieścią najuczciwszą, a zarazem najbardziej me­lancholijną z całej serii.

Zawsze mnie zaskakiwała obsesja etyczna u Amery­kanów z Północy; “Fortel" chce odzwierciedlić ten rys.

Mimo Johna Feltona, Charlotty Corday, znanej opinii Rivery Indarte (“Jest rzeczą świętą zamordować Rosasa") i urugwajskiego hymnu narodowego (“Tak, tyrani, Brutusa sztylet wziąć") nie zgadzam się z mor­derstwem politycznym. Cokolwiek by było, czytelnicy samotnej zbrodni Arredonda zechcą dowiedzieć się jej zakończenia. Luis Melidn Lafinur prosił o jego unie­winnienie, lecz sędziowie Carlos Fein i Cristóbal Salvanac skazali go na miesiąc odosobnienia i na pięć lat więzienia. Dziś jedna z ulic Montevideo nosi jego imię.

Dwa różne i niepojęte przedmioty są tematem ostat­nich opowiadań. “Krążek" to koło Euklidesa, które za­kłada możliwość istnienia jednej strony; “Księga pia­sku"- tom o niezliczonej liczbie stron.

Mam nadzieję, że pospieszne notki, które właśnie skończyłem dyktować, nie wyczerpują tej książki i że jej fantazje będą puszczały pędy w gościnnej wyobraź­ni tych, którzy ją właśnie zamykają.

J. L. B.

Buenos Aires, 3 lutego 1975

* “Skierowali się do... ogromnego zamku, nad którego bra­mą znajdował się napis: «Należę do nikogo i do wszystkich. Byliście tu, nimeście weszli, i będziecie jeszcze, skoro wyjdziecie»" - Denis Diderot, “Kubuś Fatalista i jego pan", tłum. Tadeusz Żeleński-Boy. (Przyp. red.)

* Tuniki noszone przez Indian Araukanas i gauczów. (Przyp. tłum.)

* Wszystkie cytaty z Nowego Testamentu (Ewangelia św. Mateusza) w dum. Jakuba Wujka. (Przyp. red.)

* Opowiadanie z tomiku “Fikcje". (Przyp. tłum.)

KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl

2

KRAINA LOGOS www.logos.astral-life.pl



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Borges Księga piasku, Semestr V, Kultura współczesna - konwersatorium
Księga piasku Opowiadania
Borges Jorge Luis Opowiadania ze zbioru Księga piasku
Borges Jorge Luis Ksiega piasku
Borges Jorge Luis Księga piasku
Borges Księga istot zmyślonych
Borges J L Ksiega istot zmyslonych
Borges Księga istot zmyślonych
Borges Księga istot zmyślonych
Jorge Luis Borges Księga istot zmyślonych
Borges Jorge Luis Opowiadania ze zbioru Roport Brodiego
Borges Jorge Luis Opowiadania ze zbioru Roport Brodiego
Borges Jorge Luis Opowiadania ze zbioru Roport Brodiego
BORGES JORGE LUIS OPOWIADANIA
Borges Księga istot zmyślonych

więcej podobnych podstron