30 Marchant Jessica Zielone Serce


Marchant Jessica

Zielone Serce

(The Green Heart)

Rozdział 1

- Monsieur... - Taffy zerknęła na tabliczkę pod dzwonkiem. - Czy pan Seyler?

- Paul Seyler. - Drzwi uchyliły się i ujrzała wysokiego mężczyznę, który skłonił ciemną głowę w uprzejmym pozdrowieniu. - Zdaje się... - niski, dźwięczny głos z łatwością przebił się przez gwar przyjęcia w głębi mieszkania - ... że mam przyjemność z panną Davina Griffin, sąsiadką z dołu?

- Pan mnie zna? - Taffy aż drgnęła, ale zaraz skarciła się w duchu. Nie ma w tym nic sensacyjnego, przecież sama trzy dni temu umieściła nazwisko na domofonie, kiedy tylko się tu wprowadziła.

- Tak, pani jest nową sąsiadką, do której nie mógł trafić mój siostrzeniec - oznajmił nieznajomy z uśmiechem. - Zaklinał się, że dobijał się do pani przez całe przedpołudnie. Ja sam dzwoniłem dwa razy.

- Zwiedzałam wasze słynne twierdze, a to długa wycieczka - usprawiedliwiła się, choć wcale nie musiała. - A potem stwierdziłam, że zaliczę jeszcze Pałac Książęcy.

Urwała, zniesmaczona swoim przepraszającym tonem.

Po jakiego diabla tłumaczy się obcemu facetowi, że nie było jej w domu?

- Rzeczywiście, dużo pani zaliczyła, jak na jeden dzień - przyznał. - Z tego wnioskuję, że przebywa pani od niedawna w tym pięknym mieście, panno Griffin?

- Dokładnie od tygodnia. A pan jest Luksemburczykiem? - zapytała niepewnie.

- Owszem, istnieje w naszym kraju taki rzadki gatunek - uśmiechnął się szelmowsko.

Znów się speszyła.

- Rzeczywiście, nigdzie nie spotkałam tylu różnych narodowości i prawdę mówiąc, nie znam bliżej żadnego Luksemburczyka - przyznała.

Coraz bardziej przeszkadzało jej, że ma na sobie króciutką, powiewną domową sukienkę, którą trudno jest nazwać strojem odpowiednim na pierwszą wizytę u sąsiadów. Lepiej od razu przejść do rzeczy i szybko skończyć tę rozmowę, pomyślała. Pragnęła tylko, by ścichły odgłosy szampańskiej zabawy, dobiegające znad sufitu, które od dłuższego czasu nie dały jej spać.

- Przyszłam z powodu hałasu, który...

Wyraz życzliwego zainteresowania momentalnie ulotnił się z wyrazistych rysów.

- Właśnie dlatego prosiłem kuzyna, aby ostrzegł panią.

- Ostrzegł mnie?! - złość znów zaczęła w niej buzować. - Można hulać do woli, dręcząc sąsiadów, jeśli się ich przedtem ostrzegło, tak?

- Chciałem zauważyć - stwierdził chłodno mężczyzna - że cisza nocna panuje od dziesiątej.

- Ach... no, tak... - Spuściła wzrok, wpatrując się w czubki swoich klapek na wysokim obcasie.

- Właśnie - z politowaniem pokiwał głową. - Poza tym izolacja sufitowa jest tu całkiem porządna.

- Ale ja naprawdę nie mogę zasnąć! - rzuciła buntowniczo, po czym natychmiast ugryzła się w język. Teraz dopiero się ośmieszyła! Zrobiła z siebie starą pannę z pretensjami, dziwadło, które w sobotnią noc, gdy inni się bawią, szło spać z kurami. Szkoda jeszcze, że nie wykrzyczała, jak tęskni za domem, za Shepton...

O, nie, nie wolno się rozklejać! Na pewno znajdzie sobie nowych przyjaciół, choć jej współpracownicy z Centrum Europejskiego sprawiają wrażenie tak poważnych i statecznych, jakby zapomnieli, że są młodzi.

- Położyła się pani do łóżka dwadzieścia po dziewiątej? - Mężczyzna z jawną dezaprobatą zerkał na zegarek. Złoty i bardzo drogi, jak zdążyła zauważyć. - Bardzo mi przykro, ale pani pretensje są absolutnie nieuzasadnione.

- Absolutnie uzasadnione! - Czy to jej głos? Skąd tyle w niej agresji? - Jestem zmęczona, chcę spać i mam do tego święte prawo, więc...

- ... więc chyba pani nerwy nie są w najlepszym stanie - dokończył, patrząc na nią uważnie.

Jeszcze tego brakowało, żeby wziął ją za histeryczkę. Nie mogła wybrać lepszego sposobu zaprezentowania się sąsiadowi. A tak marzyła, aby poznać rodowitego Luksemburczyka! Co gorsza, musiała po cichu przyznać, że miał absolutną rację. Muzyka wcale nie była aż tak głośna, a cisza nocna obowiązywała od dwudziestej drugiej, tak jak i w innych krajach, łącznie z jej własnym. Wcale by jej nie przeszkadzała ta balanga, gdyby nie czuła się osamotniona i pozbawiona oparcia bliskich.

Ma rację, powinnaś wziąć coś na uspokojenie, a nie czepiać się niewinnych ludzi, strofowała się w myślach.

Ale zaraz, zaraz, jakim prawem obcy facet miałby decydować, co jej przeszkadza, a co nie? Waśnie rozbrzmiała nowa melodia, kiczowaty przebój w stylu, który ojciec Tafty nazywał „przejrzałymi bananami". Na domiar złego nieskładny chór gości zaczaj śpiewać razem z solistką. Nie, stanowczo miała już tego dosyć.

- Łatwo ci mówić - prychnęła, zapominając o formach towarzyskich. - Gdybyś był w moim łóżku, też miałbyś dosyć!

Boże, co za idiotka! Totalna kompromitacja! Taffy spuściła głowę, wlepiając spojrzenie w srebrny wzorek na krawacie swojego rozmówcy, jakby miała przed sobą dzieło sztuki. Kasztanowe loki opadły jej na twarz. Nie odgarnęła ich. Łudziła się, że zakryją piekący rumieniec.

- Przepraszam, nie usłyszałem, co powiedziałaś... - Głos był niepokojąco męski, wibrujący i głęboki. Uniosła wzrok, wdzięczna, że ją oszczędził.

- Ta impreza wcale by mi nie przeszkadzała, gdybym była w swoim kraju - wyznała z niespodziewaną szczerością. - W Shepton bawiłam się w każdą sobotę, podobnie jak wy tutaj.

I znów wpadka! Na pewno pomyśli, że go prowokuję.

Taksujące męskie spojrzenie zdawało się przepalać cienki materiał sukienki. Co ją podkusiło, aby wybiec na klatkę schodową tak jak stała, prosto z sypialni, zamiast włożyć choćby dżinsy i bawełnianą koszulkę?

Odruchowo zebrała dłonią cienki materiał przy głębokim dekolcie. Kupiła ten negliż, gdyż uważała, że jego intensywny odcień uczyni jej orzechowe oczy choć trochę zielonymi. Ale nie przewidziała, że tutaj, w jasnym świetle, będzie w nim taka... odkryta.

- Zabawa w łóżku - mruknął, nie spuszczając z niej wzroku. - Fajne zajęcie.

- Większość mężczyzn tak uważa. - Postarała się obojętnie wzruszyć ramionami.

- A mało która kobieta potrafi streścić całą sprawę tak celnie, jak ty - pochwalił z przewrotnym uśmiechem.

- Te sprawy nie dadzą się streścić w paru słowach - zaoponowała. Na moment zapomniała o zmieszaniu, przywołując opinię, którą tak wiele razy przedstawiała swoim męskim znajomym. - Zabawa w łóżku nie oznacza nic poza tym, że kobieta i mężczyzna...

- Pasują do siebie jak dłoń do rękawiczki - dokończył.

- Och, to było zbyt proste - żachnęła się. - Brakuje jeszcze wielu elementów, które muszą pasować.

Znów umknęła spojrzeniem w bok. Coraz bardziej odsłaniała się przed nim. Jeszcze chwila, a domyśli się, że sama piętrzy sobie przeszkody, aby nie powtórzył się nieudany krok w kobiecość.

Kolejną piosenkę, jaka dobiegła zza drzwi, mogłaby zadedykować sobie. „Kochaj mnie całe życie albo nie kochaj mnie wcale" - zawodziła solistka. Jej sąsiad kojarzył szybciej, niż myślała. Odgadła to po drgnięciu jego ciemnych brwi i jeszcze uważniejszym spojrzeniu.

- W porządku. - Mocny głos bez trudu przebił się przez muzykę. - Przyjąłem do wiadomości twoje racje, Davino Griffin. Ale pozwól, że dam ci dobrą radę - zmysłowo zniżył głos. - Nie przybiegaj do sąsiadów w tak frywolnym stroju, bo cię nie posłuchają.

- Byłam tak zła, że nie mogę przez was zasnąć, że nie pomyślałam o stroju - burknęła. Temat stawał się coraz bardziej śliski, a spojrzenie mężczyzny coraz bardziej gorące.

- Hej, Paul, co jest grane?

Taffy drgnęła, ale za chwilę odetchnęła z ulgą. Nie widziała osoby, ale głos sprawił, że poczuła się dziwnie swojsko.

- Nic takiego. - Paul Seyler wyprostował się na całą swoją imponującą wysokość i wzruszył ramionami.

- No, to czemu nie wracasz?

Głos rozbrzmiewał coraz bliżej, z holu, ale sylwetka Paula skutecznie zasłaniała widok.

- Zaraz kończymy - oznajmił niezadowolonym tonem, chcąc zbyć natręta.

- Wcale nie - zaprotestowała Taffy. - Nadal nie przeproszono mnie za hałas. - Umyślnie podniosła głos, aby drugi balangowicz usłyszał. - Próbowałam właśnie wytłumaczyć pańskiemu gościowi, że...

- Komu, komu? - zdziwił się nieznajomy. - Cholera, Paul, przepuść mnie wreszcie! - Paul odsunął się niechętnie, a zza jego pleców wyłoniła się nieco chwiejna postać. - Jestem gościem, kochana pani... o, ja cię kręcę!

Z zachwytem ogarnął Taffy spojrzeniem, ale tym razem nie speszyła się. Przeciwnie, choć był już pod całkiem dobrą datą, w jego obecności poczuła się swojsko, jak w domu. Bardzo przypominał jej młodszego brata. Nawet wyglądał podobnie, z całym swoim młodzieńczym urokiem i kanciastością, która dopiero zwiastowała męską dojrzałość.

- Ha, stary cwaniaku, teraz się nie dziwię, że chciałeś mnie spławić - cmoknął z uznaniem, nie spuszczając oczu z Taffy. - Jestem Nick Eliot, moja piękna.

- A ja jestem tu nowa - z łatwością wpasowała się w rolę kumpelskiej, starszej siostry - i mieszkam piętro niżej.

- Tak blisko? Ależ mam szczęście - zniżył głos do szeptu, jakby bał się, że ją spłoszy. - Kiedy cię zobaczyłem, myślałem, że śnię.

- Nie śnisz - zapewniła go. - Żyję, choć mam wrażenie, że zaraz się rozsypię od tego hałasu.

- Chodzi ci o muzykę? - Kiwnął się ku niej, wyciągając ramiona. Właśnie zabrzmiał powolny, romantyczny kawałek. - Zatańczymy, ślicznotko?

- Dziękuję, może innym razem, - Cofnęła się krok przed nim.

- No, chodź...

- Dziękuję, nie!

Postarała się, , by w jej głosie zabrzmiała stanowczość. Znała takich młodych rozkoszniaczków, którzy zamiast myśleć, woleli działać. Jej bracia byli równie narwani, lecz wiedziała, jak sobie z nimi radzić. Wyprostowała się, obciągając sukienkę, i przybrała surową, oficjalną minę.

- Jeśli to pana przyjęcie, panie Eliot...

- Dla ciebie Nick, moja piękna!

- Za mało się znamy, panie Eliot - stwierdziła oschle. - Nazywam się Davina Griffin i proszę, aby tak się pan do mnie zwracał.

Nick drgnął i nieomal wytrzeźwiał, jakby oblała go zimną wodą.

- W porządku, boska Davino, nie złość się - mruknął.

- Punkt dla tej pani. - Paul Seyler z aprobatą skinął głową, a oczy mu się śmiały.

Taffy obcięła go spojrzeniem.

- To nie jest mecz bokserski, panie Seyler.

- Proszę się nie gniewać, mademoiselle.

Czuła, że sobie z niej kpi, ale niewiele się tym przejmowała. Przeciwnie, była nawet zadowolona, że pokazała mu, jak potrafi być chłodna i opanowana. Z marsową miną odwróciła się do Nicka.

- Wracając do pańskiego przyjęcia, panie Eliot, czy mógłby pan ściszyć muzykę?

- A nie lepiej, żebyśmy jednak zatańczyli? - Z pijackim uporem chwycił jej dłoń.

Taffy zmierzyła go zabójczym spojrzeniem Meduzy. Nie pomogło. Trzeba było zadziałać bardziej stanowczo. Odłożyła na parapet klucz od mieszkania, który trzymała w ręku.

- Zabierz ode mnie te łapy - powiedziała dobitnie i ze złością, szykując się, by odepchnąć natręta.

- No, chodź, nie bądź taka...

- Nie widzisz, że ona nie chce?

W głosie Paula zadźwięczała twarda nuta i tym razem Nick zamilkł. Chwyt na przegubie Taffy zelżał. Pijany adorator został bezceremonialnie chwycony za kołnierz i gwałtownie odciągnięty.

- Zaczniesz się wreszcie przyzwoicie zachowywać, czy mam cię nauczyć dobrych manier? - warknął Seyler.

- Paul, nie spinaj się, ja tylko żartowałem!

- Tylko? - Niepoprawny żartowniś został potrząśnięty jak niesforny szczeniak. - Lepiej się uspokój, bo nie ręczę za siebie!

- Dobrze już, dobrze...

- W takim razie przeproś damę.

Nick, nadal trzymany za kołnierz, pokornie łypnął na Taffy.

- Sorry, moja pięk... - Szarpnięcie natychmiast przywołało go do porządku. - Przepraszam za swoje skandaliczne zachowanie, panno Griffin - wyrecytował.

Taffy skinęła głową, tłumiąc chichot. Żebyż ci dwaj, skaczący sobie do oczu jak koguty, wiedzieli, jak bardzo przypominają jej własnych braciszków! I lepiej żeby nie domyślili się, jak dobrze potrafiła sobie z nimi radzić.

- Nick, kocie... - Nowy, kobiecy i uwodzicielski głos przebił się przez łomot muzyki. - Co robisz tak długo w tym przedpokoju?

- Już idę, Claudio. - Nick znacząco popatrzył na Paula. Wysoki mężczyzna niechętnie zwolnił chwyt i odsunął się na bok.

Ta Claudia musi być ostra, pomyślała z podziwem Taffy, patrząc, jak Nick wycofuje się chyłkiem. Nie byłby jednak sobą, gdyby nie przystanął na chwilę, aby tęsknie spojrzeć na boskie zjawisko w zwiewnych szatkach.

- A może jednak dasz się zaprosić na moje party, pięk... przepraszam, panno Griffin - zagadnął z uwodzicielskim uśmiechem. - Czy przynajmniej mogę nazywać cię Davina?

- Dla ciebie mogę być nawet Taffy - zapewniła, zadowolona, że wreszcie się go pozbędzie.

- Nick! - Claudia zaczynała się niecierpliwić. - Idziesz, czy mam po ciebie posłać?

- Idę już, kocie. Taffy, nie odchodź. Przyprowadź ją do nas, Paul - rzucił Nick, znikając za rogiem.

- No, nareszcie - powitała go z niezadowoleniem Claudia. - Czy Paul ma jakieś problemy?

- Eee... jakaś marudna babcia narzeka, że przeszkadza jej hałas. Wiesz, zawsze się znajdzie zmora...

Paul szybkim ruchem dat krok ku Tafty, przymykając za sobą drzwi wejściowe.

- Czy to była jego żona? - zapytała z babską ciekawością.

- Nasz mały Nicky i żonka? Ha, to dopiero byłaby rewelacja - roześmiał się, ale w następnej chwili spoważniał. - Teraz rozumiesz, o co mi chodziło? - powiedział tonem kaznodziei. - Sama widzisz, co się dzieje, kiedy paradujesz publicznie w takim negliżu.

- Klatka schodowa to nie ulica - odparowała. - Owszem, gdybym tu biegała goła jak mnie Pan Bóg stworzył... - Dostrzegła błysk w ciemnych oczach, ale tym razem, nie speszona, brnęła dalej: - ... wtedy nie dziwiłabym się, że Nick zachował się tak, jak się zachował.

- Dlatego przywołałem go do porządku.

- Jestem ci niezmiernie wdzięczna, ale wierz mi, że sama dałabym sobie radę - odparła zgryźliwie.

W odpowiedzi błysnął białymi zębami, jakby jej odpowiedź setnie go ubawiła. Teraz dostrzegła inne, interesujące szczegóły jego twarzy - zmysłowy rowek w brodzie, zdecydowany zarys szczęki i usta, każące myśleć o pocałunkach.

- Wcale nie jestem tego taki pewien. Uważasz, że potrafisz osadzić każdego mężczyznę, który ma na ciebie ochotę?

- Hm... no, nie każdego.

Doskonale wiedziała, o czym mówi. Nie chodziło tylko o barczystą postać Paula, mierzącą około metra dziewięćdziesięciu, ale nawet o dużo drobniejszego Nicka. Każdy facet, gdyby zechciał, mógłby przerzucić ją przez kolano i dać klapsa, jak niesfornemu dziecku. Ten, który stał przed nią, miał taką minę, jakby właśnie o niczym innym nie marzył. Sytuacja zaczęła się stawać coraz bardziej kłopotliwa. Taffy odchrząknęła, z przymusem sięgając po klucz od swojego mieszkania.

- Chyba już sobie pójdę. Tam pewnie na ciebie czekają - powiedziała cicho.

- Nick zaprosił cię na to przyjęcie - przypomniał Paul - ale chyba nie masz chęci...

- Tak myślisz? - westchnęła, przypominając sobie żałosne zaloty Nicka.

- Nie tylko z jego powodu - stwierdził, jakby czytał w jej myślach. - Z pewnością znudziłby cię tłumek starych wyjadaczy ze świata mediów, którzy w kółko paplają o tym samym.

- Z mediów? - Taffy szeroko otworzyła oczy. - Z telewizji też? Jest ktoś sławny?

Paul wzruszył ramionami.

- To głównie działka Nicka. Ostatnio kręci filmy reklamowe i szybko robi karierę.

- Naprawdę?

Zapytała z takim podziwem, że znów zaczął się śmiać.

- Byłby zachwycony, gdyby usłyszał, że wreszcie wywarł na tobie wrażenie, ale on jeszcze studiuje.

- Nie myśl, że łatwo mi zaimponować - obruszyła się.

- Jestem po prostu uprzejma. - Nagle poruszyła ją pewna myśl. ~ Skąd student ma pieniądze, żeby wyprawić takie przyjęcie?

- Nick nie narzeka na finanse. A mieszkanie jest moje, nie jego.

- Użyczyłeś mu własnego mieszkania na balangę, która śmiertelnie cię nudzi? - zdumiała się. - Musisz mieć naprawdę dobre serce.

- Wcale nie muszę się z nimi bawić - wzruszył ramionami. - Zaprosili mnie, więc wpadłem, żeby zobaczyć, jak się bawią.

- Oni? - Taffy, zaintrygowana, wzięła z parapetu swój klucz i machinalnie podrzucała go w ręku. - Chodzi o Nicka i tę Claudię?

Paul skinął głową. Błysk rozbawienia nie znikał z jego oczu.

- Ależ mi pani zadaje dużo pytań, panno Griffin. Tak, o Nicka i Claudię.

- Aj! - Taffy wydała okrzyk wściekłości, gdy połyskujący kluczyk, wyślizgnąwszy się jej z ręki, spadł na parapet, odbił się łukiem i zniknął w mroku wieczoru.

- Och, urwana nać! - Taffy odruchowo posłużyła się żartobliwym, zastępczym przekleństwem, z serii tych, których używała w młodości, aby sprytnie ominąć zakazy rodziców. - Muszę tam zejść.

- Czekaj! - Paul podskoczył ku oknu i przechylił się przez parapet.

Taffy przyłączyła się do niego, spoglądając na oświetloną kręgiem latarni ulicę dwa piętra niżej.

- Jakim cudem się do niego dostaniesz? - dopytywała się, czując z przerażeniem, jak sukienka zsuwa się od jego chwytu, odsłaniając coraz więcej.

- Nie martw się - powiedział ciszej, tuląc ją do siebie.

- Mogłaś złamać sobie kark. Dzięki Bogu, że zdążyłem cię złapać.

- Dobrze - nie miała siły się z nim spierać. - Ale skoro sobie nic nie złamałam, nie musisz już mnie nieść. Sama pójdę.

- Wykluczone, odstawię cię pod same drzwi, bo jeszcze coś wykombinujesz po drodze - powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu.

Odetchnęła z ulgą, kiedy wreszcie stanęła na wycieraczce. Przed nosem miała litą, błyszczącą płaszczyznę drzwi. Przez moment poczuła się, jakby była bezdomna. Szybko odwróciła się od Paula, obciągając nieszczęsny peniuar.

- Do jasnej ciasnej, nie mogłeś być delikatniejszy?

- powiedziała z pretensją.

- Tak mi dziękujesz? - mruknął, szukając czegoś w kieszeni. - Słowo daję, nie wiem, po co cię ratowałem przed upadkiem. Tylko po to, żeby słyszeć te wszystkie urwane nacie, ciasne bolera i inne jasne ciasne!

Taffy zaczerwieniła się po uszy.

- Naprawdę tak mówiłam?

- Gdyby nie te śmieszne słowa, powiedziałbym, że klniesz jak dorożkarz!

- Kiedyś wymyślałam sobie różne powiedzonka, żeby denerwować dorosłych, i tak się do nich przyzwyczaiłam, że jeszcze teraz ich używam, by sobie ulżyć - wyjaśniła zakłopotana.

Wzmianka o dzieciństwie podziałała na nią jak balsam. Uspokoiła się i odprężyła. A nawet odważyła się odwrócić i uśmiechnąć do tego niesamowitego człowieka, który miał nad nią coraz większą władzę.

- I działało? - głos Paula nabrał jeszcze bardziej zmysłowych tonów, choć przysięgłaby, że to niemożliwe.

- Czy wyprowadziłam ich z równowagi, chciałeś spytać? Nie, śmiali się. A mama mówiła, że i tak muszę wymyć buzię mydłem.

- Mydło źle smakuje - mruknął, łakomie spoglądając na jej usta.

Tafty miała wrażenie, że powietrze wokół nich zgęstniało z napięcia. Ciśnienie krwi podskoczyło do niebezpiecznych granic, u nasady włosów czuła nieznośne mrowienie, a kolana osłabły i ugięły się, jak u marionetki opuszczanej na sznurkach. Kurczowo zacisnęła palce na framudze. Chłodny dotyk malowanego drewna otrzeźwił ją.

- A co smakuje dobrze? - podjęła grę, choć język miała jak z drewna.

- Nie prowokuj mnie, zielona Taffy. - Paul odsunął ją od drzwi. - Nie kuś, bo nie ręczę za siebie.

Rozejrzała się z niepokojem.

- Zróbmy coś, bo zaraz ktoś nadejdzie.

- Gdybym teraz zaczął cię całować... - sapnął, w pośpiechu szperając w kolejnej kieszeni - nie usłyszałbym nawet stada słoni. Ale mam nadzieję, że nie masz w domu żadnych słoni - dokończył z triumfem, wyciągając wreszcie mały, błyszczący przedmiot na łańcuszku.

Taffy patrzyła szeroko otwartymi oczami, jak mężczyzna, którego przed chwilą dopiero poznała, wkłada klucz do zamka i otwiera drzwi, gestem zapraszając ją do wejścia.

Rozdział 2

Kuśtykając w jednym pantofelku, weszła do przedpokoju i zaczęła macać ścianę w poszukiwaniu wyłącznika. Jeszcze nie przyzwyczaiła się do tego mieszkania. Wreszcie światło rozjaśniło mrok, a Taffy energicznym wierzgnięciem zrzuciła drugi klapek, który poszybował ku różowej sypialni. Zaczęła się zastanawiać, gdzie wylądował drugi, strącony przez Paula ze schodów.

W tej samej chwili Paul stanął w progu pokoju. Taffy przełknęła ślinę.

- Ty masz mój klucz - wyjąkała, odruchowo zbierając w garści porwany peniuar.

- Teraz już jest twój. - Kluczyk na złotym łańcuszku, z różowym serduszkiem z korala jako wisiorkiem zadyndał mu w dłoni. Zanim wręczył go, odczepił łańcuszek.

Taffy wpatrywała się nieufnie w błyszczący przedmiot, jakby miał ją sparzyć.

- Skąd wiesz, że nie ma więcej kluczy? - zapytała cicho.

- Właściwie jest jeszcze jeden - odparł beztrosko, bawiąc się łańcuszkiem - ale tylko Annette wie, gdzie...

- W takim razie będę musiała zmienić zamki - oświadczyła sucho Taffy. - Zaraz... powiedziałeś: Annette? Annette Warren?

- Zgadza się. Czyżbyś ją znała?

- Przejęłam, jej stanowisko sekretarki i tłumaczki. - Taffy westchnęła w duchu, przypominając sobie elegancką blondynę, przy której poczuła się jak nowicjuszka z prowincji. - A ponieważ zrezygnowała z posady, gdyż wychodzi za mąż, przejęłam również jej lokum - dodała tonem wyjaśnienia, szerokim gestem wskazując wzorzystą tapetę, złocone haki na ubrania i wielkie lustro w złotej ramie. - Stąd jest tylko krok do Centrum Europejskiego.

- Wiem.

- No, właśnie. - Taffy znów zerknęła na klucz.

- Dlaczego nie oddałeś go jej?

- Ee... próbowałem - zająknął się, nagle tracąc rezon. - Ale nie chciała mnie widzieć.

- Pokłóciliście się? - indagowała, pełna podejrzeń.

- Można tak powiedzieć.

- I pomyśleć, że zachwalała mi to mieszkanie i nie pisnęła ani słówka na temat obcych facetów, którzy wchodzą tu, kiedy tylko mają ochotę! - wypaliła Taffy.

- W sumie nie ma w tym nic nadzwyczajnego - obdarzył ją niespodziewanie łagodnym uśmiechem. - Mam prawo wejść do ciebie w każdej chwili.

Tego już było za wiele. Taffy na moment zaniemówiła.

- Co to ma znaczyć?! - wykrzyknęła, gdy odzyskała oddech. - Wynajęłam to mieszkanie, płacę czynsz, więc jakim...

- Płacisz mnie - przerwał.

- Nie, płacę firmie Hansen, Simon et Compagnie - w porę przypomniała sobie nazwę.

- Hansen już dawno temu odszedł na emeryturę, Simon jest moim krewnym, a resztę spółki masz właśnie przed sobą - ukłonił się jej uprzejmie.

- W t-takim razie... - Taffy była w szoku - jesteś gospodarzem tego domu.

- Kupiłem go dawno temu, bo kiedyś mieszkałem tu i spodobał mi się - wyjaśnił swobodnie, jak gdyby chodziło o zakup lampy czy biurka. - Zatrzymałem dla siebie mieszkanie na piętrze, bo uznałem, że może się przydać.

- Na przykład na przyjęcia?

- Na przykład do promocji mojego szalonego kuzyna, któremu marzy się artystyczna kariera.

- K-kuzyna? - Taffy zaczęła się na serio obawiać, że jąkanie się wejdzie jej w krew. - Chodzi o Nicka? Ale on nosi angielskie nazwisko, Eliot.

- A co, nie wolno mu, jak lubi? - Mężczyzna wzruszył ramionami i ponownie zaoferował jej kluczyk.

- Tak, tak, już biorę - powiedziała roztargnionym tonem i wyciągnęła rękę, zapominając o fałdach rozdartego peniuaru, które jeszcze przed chwilą tak kurczowo zaciskała.

Paul Seyler zesztywniał, a potem odwrócił się gwałtownie.

- Lepiej się przebierz, Tafty.

Popatrzyła po sobie i wydała okrzyk grozy. Pierś wyglądała zalotnie zza porwanego jedwabiu. Gdy gwałtownym gestem usiłowała osłonić ją ręką, kluczyk wysunął się jej z dłoni i zsunął wzdłuż ciała na podłogę, znacząc brzuch chłodnym dotknięciem.

- O Boże! - Już miała się schylić, by podnieść go z dywanu i spowodować kolejną katastrofę, lecz jej gospodarz zareagował szybciej.

- Zostaw to! - krzyknął rozkazującym głosem, jak w wojsku.

Wyprostowała się momentalnie, ciaśniej zgarniając porwane fałdy materiału.

- Słuchaj, Davino Griffin - oświadczył dziwnym tonem. - Mam trzy możliwości. Po pierwsze: natychmiast stąd wyjść. Po drugie - omiótł jej postać błyskawicznym spojrzeniem - poczekać, aż raczysz wreszcie okryć swoje nieprzyzwoicie kuszące ciałko. Zapowiadam, że nie ręczę za siebie, jeśli się nie pospieszysz.

- A po trzecie? - Miała wrażenie, że balansuje na krawędzi wulkanu, ale ciekawość była silniejsza od obaw.

- Po trzecie: natychmiast zanieść cię tam - skinął głową w kierunku sypialni, skąpanej w łagodnym blasku - uwolnić cię od resztek tego łaszka i... - urwał, ciężko łapiąc oddech - i po prostu cię wykorzystać.

- Lecę się przebrać! - zawołała i jednym skokiem znalazła się za drzwiami sypialni.

- A powiesz mi, dlaczego zachowałeś klucz? - zawołała, wychylając się zza nich ostrożnie.

Paul schylił się i podniósł błyszczący przedmiot z dywanu.

- W każdym razie zaręczam ci, że Annette nie rozdawała ich na pęczki - odpowiedział.

- Ale ten jeden ci dała.

- Czekam w salonie. - Szybko oddalił się korytarzem, jakby znał rozkład mieszkania.

Taffy zamknęła drzwi sypialni z dziwnym uczuciem ulgi i ociągania zarazem. Podwójne, iście małżeńskie łoże wydało się jej nagle żałośnie puste. Powędrowała spojrzeniem od skotłowanej pościeli ku złoto-różowemu kloszowi nocnej lampki, rozsiewającej łagodny blask, który kładł się na białych meblach i rzucał cienie na beżową, puszystą wykładzinę.

Parę godzin temu weszła tu, odkurzyła kąty, wypakowała ciuchy, umyła głowę, napisała list do domu i wykonała masę innych czynności, typowych dla kogoś, kto nie ma się gdzie podziać w sobotni wieczór. Łącznie z położeniem się do łóżka o dziewiątej...

Ileż od tego czasu się wydarzyło! Zerknęła na swoje odbicie w wielkim ściennym lustrze i zobaczyła rozczochranego obszarpańca. Zacisnęła wargi i jednym ruchem zrzuciła nieszczęsny peniuar.

Kiedy włożyła figi i stanik, od razu poczuła się lepiej. Teraz tylko dżinsy i może ta nowa, koralowo-różowa bawełniana bluzeczka? Szybko rozdarła opakowanie, ale zaraz odłożyła ciuszek na łóżko. W świetle lampy bluzka miała ten sam odcień co serduszko przy nieszczęsnym kluczu...

Za moment dżinsy podzieliły los bluzki, a Taffy zaczęła gorączkowy przegląd swojej garderoby. W końcu wybrała sukienkę - w podobnym zielonym kolorze, lecz z akcentami szarości i niebieskiego. Obciągnęła szerokie, powiewne rękawy, a za to rozluźniła wiązania u szyi, aby poszerzyć dekolt i uwydatnić opalone ramiona. Klapek na obcasach wolała nie wkładać. W zwykłych pantoflach będzie się czuła pewniej.

Czyżby? Jak może się czuć pewniej, kiedy ten facet jest w domu, a na samą myśl o nim jej serce rusza do dzikiego galopu? Wstał, gdy weszła do salonu, i podał jej coś z uprzejmym ukłonem. Był to zgubiony pantofelek. Doprawdy, szkoda, że nie leży na aksamitnej poduszeczce, jak w bajce o Kopciuszku, pomyślała, przeklinając zdradziecki rumieniec.

- Pomyślałem, że lepiej przyniosę, zanim ktoś się o niego potknie - wyjaśnił z uśmiechem.

- D-dzięki - wykrztusiła, stawiając zgubę na stoliku do kawy. - W takim razie jesteśmy kwita.

- Niezupełnie, szanowna lokatorko. - Paul gestem magika dołożył do klapka zielony guzik, po czym przeegzaminował ją spojrzeniem od stóp do głów. Znów zaczęła drżeć, gdyż jego wzrok niemal namacalnie brał ją w swoje posiadanie. - Ładna sukienka - zauważył. - Zdaje się, że lubisz zieleń?

- Tak, to mój ulubiony kolor - bąknęła, obracając w palcach troczek u dekoltu. Z irytacją zauważyła, że mężczyzna gestem daje jej znak, by usiadła. Do licha, kto w tym mieszkaniu jest gospodarzem, a kto gościem?

Posłuchała zaproszenia i usiadła, odruchowo rozglądając się po pokoju. Był duży, ale potężna postać Paula redukowała go do rozmiarów niewielkiego pokoiku. Tylko rozłożysty klubowy fotel, w którym rozpierał się swobodnie, zdawał się stworzony dla niego. W nagłym przebłysku pojęła, dlaczego tak myśli. Musiał w nim spędzać wiele czasu, podobnie jak w tamtym wielkim łożu.

- Dziwi mnie, czemu Annette nie wynajęła większego mieszkania. - Taffy nie była zadowolona z brzmienia własnego głosu, aż nadto zdradzającego jej odczucia. - Skoro ty i ona... - urwała. Zapadła niezręczna cisza.

- Hm - odezwał się po chwili. - Tak, to był raczej jej pomysł. Aż wreszcie upolowała... - odchrząknął - ... poznała tego biznesmena z Monako. Wtedy się wyprowadziła.

- Mówiła mi, że to był płomienny romans.

- Jasne, że płomienny. - Paul wyciągnął z kieszeni złoty łańcuszek i wpatrzył się w koralowe serduszko. - I co mam teraz z tym zrobić?

- Jak to co? Dołączyć do innych trofeów!

Cios był celny. Mężczyzna wyprostował się w fotelu i szybkim ruchem wetknął złotą pamiątkę do kieszeni.

- Nie kolekcjonuję trofeów - oświadczył sztywno. - Jeśli już, to raczej Annette była kolekcjonerką, a ja miałem być okazem w kolekcji - skrzywił się.

Tym razem Tafty przytaknęła z autentycznym zrozumieniem. Sama nigdy nie zabiegała o mężczyznę, ale zdobyczą taką jak Paul można by się pochwalić. Też by o niego walczyła, gdyby tylko wiedziała, jak się to robi.

I nie dlatego, że był zamożny. Bogactwo i kariera stanowiły w jej pojęciu podstępne pułapki, zdolne skazić całe życie jak zaraza. Widziała ślady tego na jego ładnej twarzy - w skrywanym napięciu rysów, skrzywieniu pełnych warg, maskujących ich subtelność. Ach, jak uprzywilejowana będzie się czuć ta, którą wybierze! Ta, która pod narzuconą przez życie twardą zbroją odkryje cudowną czułość... Nie, dosyć głupich marzeń.

- Zapewne... - zawahała się, lecz brnęła dalej - Annette była tylko jedną z wielu?

- Rozmawiamy o niej - stwierdził sucho. - Wcale nie chciałem tego cholernego klucza, wierz mi.

- Ale chciałeś jej, prawda? - Ciekawość przemogła skrupuły. - Musieliście się tu często spotykać.

- Przyznaję, dosyć często. Ale te wszystkie kluczyki, łańcuszki, serduszka... To idiotyczne.

- Czy ty naprawdę byłeś w porządku?

- Och, nie znałaś Annette - żachnął się. - Gdybyś wiedziała, jak. v - Wyraźnie chciał powiedzieć coś dosadnego, ale dobre wychowanie wzięło górę. - Jak ona potrafiła dbać o własne sprawy - dokończył z niechęcią.

Tafty szybko przypomniała sobie ostatnie wydarzenia.. Annette przekazywała jej stanowisko, a potem ustalały zasady odstąpienia lokalu. Paul chyba miał rację, była to osóbka kuta na cztery nogi. Na pewno więcej zyskała na tej transakcji niż ona.

- Ustaliła, że płacę za mieszkanie od poniedziałku, a zajmowała je aż do środy - przyznała.

Skinął głową, bynajmniej nie zaskoczony.

- I wyszła za faceta, który ma kamienice w Monako i w Paryżu, mieszkania w Londynie i Nowym Jorku.

- A do tego jachty, konie wyścigowe i kredyt u Cartiera - dokończyła Taffy. - Ma dziewczyna talent do interesów.

- Już raz słyszałem tę litanię. - Spojrzenie ciemnych oczu stało się nagle niezwykle szczere. - W czasie naszej pożegnalnej kłótni. Użyła tego argumentu, kiedy po raz ostatni... - zacisnął dłonie na oparciach fotela - usiłowała mnie skłonić, bym ją poślubił.

- Bo pewnie uchodzisz za tak zwaną dobrą partię - podsunęła ostrożnie Taffy.

- Absolutna przesada - uciął. - I bardzo nie lubię, kiedy ktoś mówi o moich pieniądzach. Ale dość na ten temat; najwyższy czas, aby pomówić o tobie.

- Zapewniam cię, że nie ma wiele do opowiedzenia - bąknęła, speszona.

A jednak mówiła, i to dużo. O pubie, który rodzice prowadzą w Shepton, o jabłoniowym sadzie, o stajni z kucami, o braciach, z których najstarszy pracuje w Strasburgu, a młodszy służy w Marynarce...

- Zastanawiam się, czy tak jak ja tęsknią za domem - powiedziała w zamyśleniu.

- Czy tęsknią? - Ciemne brwi uniosły się, oczy zabłysły domyślnie. - A więc o to chodziło, kiedy szturmowałaś moje drzwi?

- Nie, nie o to! - zaprzeczyła nazbyt skwapliwie. - Dlaczego miałabym tęsknić za mamusią, jeśli dostałam fantastyczną posadę w pięknym mieście...

- .. . w którym nie masz żadnej bliskiej duszy - dokończył z ubolewaniem. - Albo... - nieodgadnione spojrzenie znów spoczęło na niej - zabrakło ci znajomych mężczyzn.

- Myślisz o moich braciach? - zaśmiała się, udając, że nie rozumie. - Chyba żartujesz? Cieszę się, że nie muszę wysłuchiwać ich wiecznych docinków.

- Pewnie inni panowie nie pozwolą ci długo tęsknić.

- Owszem, już się zaczęłam umawiać - odparła swobodnie, przebiegając w myśli swój kalendarz. - Ale... - dodała szczerze - oni są raczej beznadziejni. Chyba już wolę być sama.

Zastanowiło ją uważne spojrzenie jej towarzysza. Czyżby tak jak i tamci zaczynał uważać, że jest rozpieszczona? Ze chroniona i wspomagana na każdym kroku przez rodziców nie zaznała prawdziwego życia? „Oczekujesz od wszystkich, aby dbali o ciebie tak jak mama i tata - powiedział jej kiedyś jeden z odrzuconych adoratorów. - Może przyszedł czas, abyś zaczęła żyć samodzielnie".

Paul spojrzał na nią z irytacją i uczynił ruch, jakby chciał odejść.

Tak właśnie odchodzili od niej mężczyźni - z irytacją.

Nawet ci, na których jej zależało. Potem miała pretensję do siebie, że nie potrafiła pozostać z nimi choćby tylko na stopie przyjacielskiej. Innym dziewczynom się to udawało.

- Mój trzeci braciszek jest młodszy ode mnie. Prawie w wieku twojego Nicka - dodała, rada, że może zmienić temat. - Wytłumaczysz mi wreszcie, skąd wziął ci się angielski siostrzeniec?

- Moja siostra wyszła za Anglika. Polubiłem tego chłopaka już dziesięć lat temu, kiedy studiowałem w Anglii.

- Wybrałeś studia w Anglii? - Taffy była zaintrygowana. - Słyszałam, że większość Luksemburczyków kształci się za granicą.

- Owszem, ale pozostajemy sobą - zaznaczył. - Nasze narodowe motto brzmi: Mir wolle bleiwe wat mir sin.

- Chcemy pozostać takimi, jakimi jesteśmy - przetłumaczyła odruchowo. - Trzymaliście się tej zasady przez lata okupacji, i wcześniej, gdy rządzili wami różni władcy.

- Tak, nasza historia jest stara - w glosie Paula zabrzmiała nuta dumy. - Ten Scheuberfouer, który Nick chce sfilmować, liczy sobie równo sześćset lat.

- Słynny Jarmark Pasterski? Och, zdaje się, że zaczyna się jutro! - wykrzyknęła w podnieceniu. - Zawiązuje się wtedy wstążki najpiękniejszym owieczkom i z orkiestrą oprowadza je ulicami, tak?

- Żebyś wiedziała! - Paul komicznie przewrócił oczami. - Nick o niczym innym nie mówi od tygodnia. Czekał na przyjazd Claudii i zaraz tam z nią pobiegnie.

- Claudia? To ta, która go wolała? - skojarzyła Taffy z nagłym niepokojem. - Czy to kolejna twoja przyjaciółka? - zaryzykowała.

Zignorował pytanie.

- Zależy mu, aby wystąpiła w tym wideo, gdyż wtedy o wiele lepiej się sprzeda - wyjaśnił sucho.

- Czy jest aż tak znaną osobą?

Paul wzruszył ramionami.

- Nie wiem, ale chyba powinnaś kojarzyć jej twarz.

Kiedy podał nazwisko, skojarzyła, jak najbardziej - aż musiała mocniej usiąść na krześle. Dopiero w tej chwili uświadomiła sobie, ile hitów tej piosenkarki od lat nuciła sobie w myślach.

- Naprawdę na waszym przyjęciu jest Claudia Vaughn?

- zapytała z przejęciem. - Ona króluje na pierwszych miejscach list przebojów od czasu... - urwała, myśląc intensywnie. - Od czasu kiedy miałam czternaście lat - powiedziała.

- Osiem lat na estradzie, to by się zgadzało - przytaknął. - Chociaż, o ile wiem, nie lubi, kiedy się jej o tym przypomina.

- Mój Boże - żachnęła się Taffy, mając przed oczami telewizyjne migawki smukłej figury, grzywy blond włosów i elfich, powiewnych szatek - ona wygląda najwyżej na siedemnastkę.

- No widzisz - w jego głosie zabrzmiała nagła miękkość - a jest w moim wieku i wzdryga się na myśl, że ma urządzić trzydzieste urodziny. - Urwał, wpijając w Taffy uważne spojrzenie, które nagle zgasło, jakby ciężka pokrywa tajemnicy opadła na jego myśli. - Między innymi dlatego wspólnie z Nickiem zorganizowałem dla niej to przyjęcie. Chcieliśmy, żeby się trochę rozerwała.

- I głównie namawialiście ją, żeby zgodziła się uświetnić film Nicka, tak? Dziwna metoda zabawiania kogoś - stwierdziła kąśliwie Taffy.

- To nie jest prawdziwe urodzinowe przyjęcie - stwierdził wymijająco. - Wielki bal będzie później.

Nie pytała, kiedy i gdzie. Wyobraziła sobie wytworne wnętrze, świece na stołach, kelnerów ze srebrnymi tacami, a potem Paula w smokingu - i westchnęła. Ciepło w jego oczach i czułość, z jaką mówił o tej pięknej i sławnej kobiecie, sprawiały jej niespodziewany ból.

- Bardzo ją lubisz, prawda? - wyrzuciła z siebie, zanim zdążyła pomyśleć.

- Owszem - odparł chłodnym tonem, momentalnie wytwarzając dystans. Zerknął na zegarek. - Może byśmy tak wrócili na górę?

- Do Claudii?

- Była zmęczona długim lotem. Pewnie już dawno ma dosyć.

- Więc sam nie wierzysz, że przyjęcie wprawi ją w dobry humor?

- Wiesz, Claudia ostatnio ciągle jest zmęczona - powiedział z troską.

Taffy uśmiechnęła się, wstając.

- Dobrze, w takim razie chodźmy. Zdaje się tylko, że wszyscy poszli spać, bo na górze zrobiło się cicho.

- Może tylko Claudia poszła spać, ale wówczas możesz pocieszyć się Nickiem - zachichotał.

Taffy zamknęła drzwi, starannie chowając kluczyk do torebki.

- Czy on też tu mieszka?

- Ma jeden pokój dla siebie. Tylko proszę, tym razem uważaj na schodach.

Kiedy Paul otworzył drzwi i weszli do cichego holu mieszkania na górze, wydawało się, że nikogo nie ma. Dopiero po chwili zza podwójnych drzwi w głębi korytarza wytoczył się Nick.

- O, cześć, moja piękna! - powitał ją wylewnie.

- Gdzie jest Claudia? - rzucił niecierpliwie Paul.

- Bo ja wiem... chyba na balkonie. - Nick wykonał nieokreślony gest.

- Porozmawiamy rano! - warknął Paul.

- Daj spokój, wypiłem tylko kilka kieliszków - usprawiedliwiał się niepoprawny kuzyn.

- O kilka za dużo. Chodź, Taffy. - Pociągnął ją w stronę podwójnych drzwi do salonu.

Oniemiała na widok nie kończącego się, lśniącego parkiem oraz przepychu mebli, dywanów, marmurowych stolików i ogromnych skórzanych kanap.

- Ty tu mieszkasz?

- Nie - odparł niedbale. - Mam lepsze lokum.

- Jeszcze większe? Ta wnęka... - wskazała na boczną niszę, gdzie stał fortepian, a pod ścianą, w plątaninie kabli, piętrzył się znakomitej jakości sprzęt elektroniczny - jest większa od mojej dziupli.

Paul nie odpowiedział. Rozsunął szklane drzwi w końcu salonu. Taffy weszła za nim w półmrok tarasu, przesycony upojną mieszaniną letnich woni. Gdzieś daleko, w dole, miasto radowało się sobotnią nocą; z jednostajnego szumu wybijały się dźwięki klaksonów. Nad horyzontem przesunęły się światła samolotu, podchodzącego do lądowania. Taffy przymknęła powieki, chłonąc tę niezwykłą scenerię.

Paul sięgnął ręką do ściany i wzdłuż kutej, ozdobnej balustrady rozbłysnął rząd stylowych lamp. Ich światło wyłuskało z mroku biały ogrodowy stolik, krzesła, kanapkę i leżak.

- Zgaś to - skrzywiła się Taffy, jakby nagle wyrwano ją z pięknego snu. - Proszę!

- Naprawdę ci przeszkadzają? - zdziwił się, ale posłuchał.

- Bez nich jest o wiele piękniej - szepnęła, podchodząc do balustrady i wystawiając twarz na ciepły powiew nocnego wiatru. - Wiesz? Chyba zaczynam się tu dobrze czuć - dodała cicho, w zamyśleniu.

- Naprawdę? - Głęboki, uwodzicielski głos rozległ się tuż za jej plecami. - W takim razie witaj w Luksemburgu, słodka Taffy.

Ujrzała wyciągniętą ku sobie dłoń, gotową do gratulacyjnego uścisku. Zaledwie jej dotknęła, już wiedziała, że popełniła błąd. Męska ręka była duża, silna, ciepła i tak opiekuńczo objęła jej drobną dłoń, że Taffy zapragnęła, by uścisk trwał jeszcze. Tymczasem Paul już rozluźniał palce. Nie wytrzymała. Delikatnie, niemal pieszczotliwie, pogładziła wnętrze jego dłoni.

Pierś Paula uniosła się w gwałtownym wdechu. Szybkim ruchem przyciągnął Taffy do siebie. Pachniał czystością i elegancją, a dyskretna woń dobrej wody kolońskiej zawierała w sobie tymiankową nutę. Ramiona, które objęły ją ciasnym uściskiem, gorące usta, które błyskawicznie znalazły się na jej ustach, były tak znajome, tak wyczekiwane...

Jeszcze nie do końca rozumiała, dlaczego fala żaru spływa jej wzdłuż kręgosłupa. A kiedy ręka Paula zawędrowała poniżej pleców i kiedy przyciągnął Taffy ku sobie, poczuła, że są nieznane krainy, które...

- Nie!

Nie wypowiedziała tych słów, bo tak naprawdę nie chciała ich wypowiedzieć, a tylko gwałtownie cofnęła głowę, przerywając pocałunek. Lecz to wystarczyło. Puścił ją natychmiast, aż się zachwiała. Z trudem ukryła rozczarowanie i irytację.

- Na litość boską, dziewczyno, nie powinnaś zaczynać, jeśli i tak nie miałaś zamiaru kończyć - powiedział niskim głosem. Każde słowo zdawało się ciąć jak bicz. - Nikt ci tego wcześniej nie mówił?

- Nie... ja naprawdę nie chciałam... - wyjąkała bezradnie. - W końcu pozwoliłam tylko ci się pocałować i...

- Skusiłaś mnie do pocałunku - sprostował. Opanował się już, lecz tłumione pożądanie nie znikało z jego głosu.

- To nie było tak - powiedziała błagalnie.

- Tylko jak? Jestem pewien, że już wcześniej stosowałaś ten chwyt.

Ledwo dostrzegalnie skinęła głową, bojąc się spojrzeć na niego. Tamten mężczyzna był wtedy niemal równie wściekły jak Paul. Ale jego gniew się dla niej nie liczył, podobnie jak pocałunki. Teraz było inaczej.

Taffy usłyszała lekki, metaliczny szczęk i jedna z lamp na balustradzie zalśniła dyskretnym blaskiem. Dobrze, że nie włączył wszystkich, pomyślała, niepewnie zerkając w stronę ciemnej, wysokiej sylwetki, majaczącej poza kręgiem światła.

- Jesteś rozpieszczona jak jedynaczka, a do tego niedojrzała - rzucił, odwracając się od niej i patrząc w dół, przez balustradę. - Masz zielono w głowie i w sercu.

- Pewnie, lepsze jest kiczowate serduszko z korala - fuknęła, zapominając o lęku i niepewności. - Nie wątpię, że Annette umiałaby się lepiej zachować na moim miejscu. Ja nie potrafię być konkurencją dla Claudii Vaughn.

- Ty żmijko! - Obrócił się ku niej z wściekłością.

Taffy zamarła, widząc jak usta, które jeszcze przed chwilą ją całowały, zacisnęły się gniewnie. Poczuła drżenie - tym razem z prawdziwego lęku.

- Zostaw Claudię w spokoju, dobrze? - ostrzegł złowieszczym tonem.

Taffy czuła, że nie ma już nic do stracenia.

- Skoro tak ci na niej zależy, czemu...

- Zamknij się!

Wrzasnął tak, że odruchowo zakryła uszy. Kiedy ochłonęła, nie ośmieliła się spojrzeć mu w twarz. Srebrny, splątany deseń eleganckiego krawata migotał jej w oczach jak zdradziecka sieć, paraliżująca ruchy.

- Nie będę rozmawiał o Claudii z kimś takim jak ty - oświadczył.

- Rozumiem - przełknęła i to upokorzenie, bohatersko walcząc z łzami. - A można wiedzieć, kim według ciebie jestem?

- Nieodpowiedzialną sensatką, rozsiewającą plotki na temat romansu, którego nie było.

- Sensatka? Plotkara? Jak śmiesz?!

Jeszcze przed chwilą nie odważyłaby się nawet podnieść głosu. Sama dziwiła się swojej odwadze. Dopiero po chwili dotarł do niej prawdziwy sens jego zachowania, które rażąco nie pasowało do gładkiego, dżentelmeńskiego stylu bycia, jaki prezentował. Ten gniew nie mógł być udawany. „Przyjaźnimy się z Claudią, i to wszystko" - powiedział jeszcze. Instynktownie czuła, że mówi prawdę. Ale dlaczego w takim razie zareagował tak gwałtownie?

- W moim rodzinnym Shepton byłam znana z tego, że potrafiłam dotrzymać tajemnicy - powiedziała, unosząc głowę i patrząc mu w twarz.

- Och, doprawdy? - Wyraźnie jej nie wierzył, ale przynajmniej nie miał już takiej wściekłej miny. - Może w takim razie powinnaś tam zostać, dopóki nie dorośniesz i dopiero wtedy...

- Paul!

Oboje drgnęli i jak na komendę popatrzyli w stronę szklanych drzwi. Stał w nich Nick. Włosy miał zmierzwione, a minę przerażoną. Jego rozbiegane spojrzenie skupiło się na Paulu, omijając Taffy. Z nadzieją wpatrywał się w niego niczym zbłąkany w czasie sztormu żeglarz, który wreszcie dostrzegł zbawcze światło latarni morskiej.

- Szybko! - wydyszał. - Claudia jest chora. Trzeba jej pomóc.

Rozdział 3

- Gdzie ona jest?

Paul dopadł roztrzęsionego kuzyna i szarpnął go za ramiona.

- W-w jadalni - wykrztusił Nick. - Miała łyknąć cos' na sen i wtedy...

Paul puścił go i biegiem ruszył korytarzem. Nick, nagle tracąc oparcie, którego najwyraźniej bardzo potrzebował, zatoczył się ku Tafty.

- Ty jeszcze tutaj, moja piękna? - zapytał, na próżno usiłując przybrać dziarską postawę.

- Waśnie, chyba już pójdę... - powiedziała z wahaniem. - Wpadłam tylko na chwilę.

Tchórz! Jak mogła tak mówić? Niedojrzała panienka, która unika kłopotów, by nie zepsuły jej wygodnego bytowania. Kobiela, która opuszcza drugą kobietę w potrzebie, bo myśli, że jest jej rywalką.

- Zostań. - Nick popatrzył na nią błagalnie. - Będziesz nam potrzebna... pomoc, każda para rąk...

- Racja. Poza tym jestem trzeźwa - stwierdziła, zerkając na niego z politowaniem. Teraz zrozumiała, czemu Paul tak władczo traktuje chłopaka, którego jak sam mówił, od dawna lubił.

Trzeba było działać. Szybko ruszyła do jadalni. To pomieszczenie było mniejsze niż inne, ale i tak na tyle duże, aby zmieścił się tam potężny dębowy stół i obite skórą krzesła. Kątem oka zanotowała baterię na wpół opróżnionych butelek na blacie wielkiego kredensu - jedyny ślad po przyjęciu. Firma kateringowa, która je zorganizowała, spisała się doskonale. W chwilę po wyjściu ostatniego gościa wszystko zostało wyniesione i uprzątnięte. Claudię Vaughn stać na takie udogodnienia, pomyślała z westchnieniem Taffy.

Ale żadne pieniądze nie były w stanie kupić Paula Seylera. Siła, uroda i czułość nie są na sprzedaż. Zobaczyła go po drugiej stronie stołu. Pochylał się, podtrzymując ramionami smukłą kobietę, którą musiał przed chwilą dźwignąć z krzesła. Obok leżały wytworne szpilki, a na blacie stała samotna butelka markowego koniaku. Bursztynowa ciecz z przewróconego kieliszka plamą rozlała się na obrusie.

- Nie stój tak, dzwoń po pogotowie - rzucił, nie odwracając się.

- Pogotowie? - Głos Claudii był słaby, jak u dziecka. - Boże, co ja narobiłam?

- Wszystko będzie dobrze, ma belle - szepnął Paul, kładąc ją ostrożnie na puszystym dywanie i podkładając pod głowę własną zwiniętą marynarkę. - Wiesz, co masz mówić? - zwrócił się rzeczowo do Taffy.

Niepotrzebnie. Skinęła głową, szybko wybierając numer. Kilku ważnych numerów nauczyła się od razu, kiedy tylko tu przyjechała. Skupiona, nie chciała, żeby jej przeszkadzał. Kiedy odezwała się dyżurna, spokojnie, w nienagannym francuskim, podała niezbędne informacje.

- Dobra robota - przyznał z podziwem. - Lekarz już jedzie, ma belle - poinformował Claudię, gładząc ją po włosach. - A przez ten czas zajmiemy się tobą.

Taffy pokraśniała z dumy i niecierpliwie czekała, kiedy znów będzie mogła pomóc.

- Nie o siebie się martwię... aaach!

Kobieta kurczowo chwyciła jego rękę, zwijając się z bólu. Czoło zrosiło się kroplami potu. Po chwili atak przeszedł. Ciężki oddech unosił piersi pod lśniącą wieczorową sukienką. Smukłe nogi w czarnych pończochach spoczywały bezwładnie na dywanie, jak nogi porzuconej lalki. Na twarzy Paula, niemal równie bladego jak Claudia, malował się wyraz bólu i bezradności.

- Niepotrzebnie poszedłeś. - Głos, znany tysiącom fanów, byt drżący i pełen żalu. - Nic by się nie stało, gdybyś był przy mnie.

- Nic by się nie stało, gdybyś dbała o siebie - powiedział bez złości, gładząc bezwładną dłoń. - Od kiedy to trwa?

- Od czterech miesięcy - mówiła tak cicho, że Taffy ledwie słyszała słowa. - Już po koncercie w Vegas miałam iść do lekarza, ale musiałam się przygotować do trasy europejskiej.

- Przynieś jakiś koc, trzeba ją okryć - Paul polecił Taffy. - Tam są sypialnie.

Uwinęła się szybko, nie zapominając także o poduszce.

- Coraz lepiej - pochwalił, wstając z podłogi zwinnym ruchem. - Mogę bezpiecznie przekazać ci opiekę.

- Nie odchodź! Nie zostawiaj mnie, proszę. - Wiotka postać na dywanie zadrżała konwulsyjnie, gdy Taffy otulała ją kocem.

- Muszę otworzyć drzwi wejściowe, bo zaraz przyjedzie ambulans - rzucił, spiesząc do drzwi. - Nie denerwuj się.

- Spokojnie, kochana. - Taffy przyklękła przy chorej, jak wcześniej Paul, i przemówiła tym samym, troskliwym tonem. - Zostanę z tobą - powiedziała, ujmując smukłą dłoń o srebrnych paznokciach.

- Chyba zemdlała. - To był Nick, który zjawił się nagle i ruszył za Paulem. - Wiesz, nie wiedziałem, co mam...

- Z drogi!

Rozległ się odgłos, jakby młody człowiek został odepchnięty pod ścianę, ale Taffy nie odwróciła się. Coś dziwnego stało się z włosami piosenkarki. Nagle zrozumiała i ostrożnym ruchem pociągnęła za bujną srebrzystoblond grzywę. Peruka zwisała jej w ręku i ukazały się przepocone kosmyki tej samej barwy, oblepiające kształtną czaszkę.

- O, tak lepiej - szepnęła Claudia z ulgą, obdarzając swą opiekunkę spojrzeniem pięknych ciemnoniebieskich oczu. - A mogłabyś zrobić coś z tymi cholernymi rzęsami?

- Jasne. - Taffy odłożyła perukę i w skupieniu zaczęła odklejać sztuczne rzęsy gwiazdy.

- Dzięki. - Piosenkarka zamrugała z ulgą. - Teraz mam pewnie biały pasek na powiekach? - zapytała nagle z niepokojem.

- Nie da się ukryć. I szminka ci się całkiem rozmazała. Ale nie martw się, wyglądasz całkiem...

- Zmyj ją, szybko! - zawołała Claudia, na moment powracając do władczego tonu rozkapryszonej gwiazdy. - Moja kosmetyczka jest w sypialni.

Taffy zerwała się z miejsca. Znała drogę. Z tyłu dobiegł ją kolejny rozdzierający jęk bólu.

- No, teraz już nie wyglądasz jak klaun - stwierdziła w chwilę potem z satysfakcją, przyglądając się dziwnie nagiej twarzy kobiety.

- Dzięki. Cieszę się, że tu ze mną jesteś.

- Naprawdę? - Taffy z trudem ukrywała radość. - Ja też się cieszę.

- Na facetów nie można w tych sprawach liczyć - gwiazda mrugnęła do niej porozumiewawczo. - Wyobrażasz sobie Paula w roli wizażystki?

- Na Boga, nie. - Taffy odpowiedziała uśmiechem, prawdziwie radosnym, tak jak radosna była świadomość, że Paul i ta kobieta nie byli parą. Powiedziało jej o tym coś ciepłego w głosie Claudii. Tak mówi się o dobrym, starym kumplu, lecz nie o kochanku.

Drobna twarz ułożyła się wygodniej na poduszce, napięte rysy przybrały łagodniejszy wyraz. Sceniczny wamp przypominał teraz zmęczoną małą dziewczynkę.

- Taka bezbronna... - wyszeptała do siebie Taffy i nagle podskoczyła, widząc Nicka, stojącego tuż nad nią. Pił kawę z porcelanowej filiżanki. Nie zaproponował, że zaparzy również dla niej.

- Jak się czuje? - zagadnął, przysuwając sobie krzesło. Usiadł, wyciągając przed siebie długie nogi w wieczorowych lakierkach o wąskich czubach. Nagle drgnął, odstawiając z chlupotem kawę na stół.

- Co to jest?

Taffy, idąc za jego spojrzeniem, odwróciła się i ujrzała, że wpatruje się w kłąb jasnych włosów, leżący na drugim końcu stołu.

- To tylko peruka Claudii - wyjaśniła.

- O Boże, a już myślałem, że widzę duchy! - jęknął, chciwie pociągając łyk ciemnego płynu.

Popatrzyła na niego z politowaniem, a potem znów zajęła się swoją podopieczną. Z niepokojem wyczuła na przegubie przyspieszony, słaby puls. Zdążyła opiekuńczo uścisnąć dłoń Claudii, gdy nadszedł nowy paroksyzm bólu.

- Ze też jej wrzód nie miał kiedy pęknąć - skomentował Nick.

- Więc o to chodzi? - Taffy pogładziła smukłe palce o srebrnych paznokciach.

- Z objawów widzę, że tak. Tata walczy z wrzodami, a jest takim samym typem jak ona, pracoholikiem, który wszystko musi wykonywać perfekcyjnie.

- Też pękł mu wrzód?

- Nie, ale lekarze stale ostrzegają go, że to się stanie, jeśli nie zwolni tempa.

- Czemu od razu nie powiedziałeś nam, o co chodzi?

- burknęła. Stanowczo zaczynała mieć dosyć tego niewydarzonego artysty.

- Najgorsze, że jutro zaczyna się Jarmark Pasterski - ciągnął, nie zwracając na nią uwagi. - Hej, zaraz... - Oko mu zabłysło i nagle dziwnie bystro zaczął się jej przyglądać.

- Ujecie będzie dalekie. Tu owieczki, tam pasterze, a wśród nich piękna dziewczyna...

- Co cię napadło?

Nick gestem reżysera złożył palce w okienko kadru i wycelował w nią wyimaginowany obiektyw.

- Kochanie, możesz nałożyć tę perukę?

- Co takiego?

- Masz inną sylwetkę, ale z dystansu nikt się nie zorientuje.

- Na litość boską, Nick, w takim momencie...

Urwała, nasłuchując. Winda zatrzymała się na piętrze, w drzwiach zazgrzytał klucz. Nareszcie.

Dalej wszystko potoczyło się w przyspieszonym tempie. Do jadalni wpadli mężczyźni z noszami, zagadali półgłosem do Paula w luksemburskim dialekcie, po czym szybko wynieśli Claudię, okrytą tym samym kraciastym kocem, który jej przyniosła.

- I co teraz? - zapytał Nick, kiedy trzasnęły drzwi i w pokoju opadło napięcie.

- Ty idź spać - powiedział Paul, brzęcząc kluczykami w kieszeni marynarki. - A my jedziemy do szpitala.

- My? - zająknęła się na widok gestu zapraszającego ją do wyjścia. - Naprawdę chcesz, żebym jechała z tobą?

- Zdaje się, że przejmujesz się nią? - zagadnął, jakby odpowiedź była oczywista.

- Jest bardzo miła - przytaknęła Taffy, podbudowana niespodziewanie zyskanym poczuciem własnej ważności. - I życzę jej zdrowia.

- Można się przywiązać do kogoś, kiedy pomaga się mu w potrzebie - powiedział z powagą. - Chodźmy w takim razie. A ty idź do łóżka - zwrócił się do Nicka. - No już, dobranoc - dodał niecierpliwie, widząc niezdecydowaną minę siostrzeńca.

Taffy przez chwilę myślała, że Nick zaprotestuje, ale pozwolił sobie zamknąć drzwi przed nosem.

Później liczyła się już tylko niezwykła jazda elegancką, pachnącą skórą foteli limuzyną Paula przez magiczne, szepcące tysiącami odgłosów miasto. Ciemność, przecinana ciepłymi błyskami latarni, delikatny zapach tymianku i silne, wąskie dłonie, pewnie trzymające kierownicę. Zapadła w trans, kołysana miękko, aż głowa opadła jej na dziwną, wąską, sprężystą, żywą poduszkę...

- C-co? Gdzie jesteśmy? - ocknęła się, gotowa do działania, lecz jeszcze niezbyt przytomna. Policzek miała gorący od spania na ramieniu Paula.

Wysiadł z wozu i otworzył przed nią drzwiczki. W oczy boleśnie zakłuł ostry blask lamp w izbie przyjęć. Czekała, aż Paul załatwi formalności, a potem szli długimi, lśniącymi czystością korytarzami, wzdłuż szeregu drzwi z numerkami, aż wreszcie, za kolejnym zakrętem, trafili do niewielkiej salki, gdzie stała kanapa, stolik i dwa fotele.

Usiadła, rozglądając się po surowym, prostym wnętrzu. Paul usiadł daleko od niej, w drugim końcu kanapy.

- Zdejmij buty i wyciągnij wygodnie nogi - polecił.

- Możemy tu zostać aż do rana.

- Ale... nie potrzebuję całej kanapy - zaprotestowała.

- Tylko trochę odpocznę - dodała tonem usprawiedliwienia. - Tak się dziwnie czuję. Tyle się zdarzyło i wszystko wygląda zupełnie inaczej niż w domu...

Niepostrzeżenie Paul znalazł się u jej boku. Ciepłe, opiekuńcze ramiona otoczyły ją. Przygiął głowę Taffy do swego ramienia, nakłaniając, by ułożyła się tam wygodnie.

- Śpij, moje małe zielone serduszko. Obudzę cię, kiedy będzie już coś wiadomo.

Jak miło, jak dobrze rozmarzyć się w błogiej bliskości tego człowieka, łowiąc w nozdrza delikatną woń tymianku i miodu, nagietka oraz całej reszty dzikiej łąki, zaklętej w wytwornej wodzie toaletowej, której używał.

- Uhm... - mruknęła, przeciągając się rozkosznie, ale zaraz czujnie uniosła powieki i zerknęła na zegarek. Czyżby wskazywał czwartą? Przetarła oczy, sądząc, że źle widzi wskazówki, ale nie pomyliła się.

- Rzeczywiście jest tak późno?

- Albo przeciwnie, tak wcześnie - uśmiechnął się Paul. Głos miał miękki, przyjazny, zupełnie inny niż przedtem. - Słyszałaś, co mówił doktor?

- Jaki doktor? - zamrugała, wodząc wzrokiem po pustym pomieszczeniu.

- Mówił, że zabieg się udał i Claudia szybko wróci do zdrowia.

- Och, Paul, jak się cieszę! - Taffy aż zerwała się z miejsca. - Możemy ją zobaczyć?

- Nie, dopiero jutro. A na razie...

Znienacka porwał ją w objęcia i zakręcił w triumfalnym tańcu.

- Zaraz będziemy świętować! - wykrzyknął.

Instynktownie chwyciła go za barki, aby nie upaść, i poczuła twardość mięśni, prężących się pod cienką wełną marynarki, i bezgłośny przekaz, płynący od tego wspaniałego ciała. Cała reszta świata zawirowała wokół niej jak gwiezdny pył, omiatający ją połyskliwą mgławicą. Albo obłok tymiankowej woni, który przyprawiał o zawrót głowy. Spadała, dopóki dotyk gorących ust na wargach nagle nie sprowadził jej na ziemię. To już nie było nieziemskie zjawisko, tylko mężczyzna pożądający kobiety. Nie tylko usta jej pragnęły, ale i głodne dłonie, które objęły ją chciwie w talii, a potem powędrowały wyżej, ku piersiom.

Taffy spazmatycznie złapała oddech, na poły spragniona, na poły przerażona. Jeszcze żadnemu mężczyźnie nie pozwoliła posunąć się tak daleko, ale i żaden nie doprowadził jej do takiego szaleństwa.

- Paul, nie! Nie tu! - krzyknęła, kiedy jego kciuki zaczęły zataczać zmysłowe kręgi wokół jej sutków.

Znieruchomiał i przestraszyła się, że znów się rozgniewa, lecz przygarnął ją tylko do siebie. Jak przedtem, poczuła jego gotowość, ale już się nie bała. Jak mogła ją przerażać słodka obietnica? Cale jej ciało zatęskniło za spełnieniem, jak zielona roślina za słońcem. Tylko nie bardzo potrafiła sobie wyobrazić, za czym tak naprawdę tęskni...

- Ja... nigdy tak naprawdę... nie kochałam się... - wykrztusiła, czerwieniąc się po uszy.

- Och, ty moje zielone, zieloniutkie serduszko! - Pieszczotliwie musnął ustami rozgorączkowany policzek Taffy. - Wcale nie musisz tego robić.

- Kiedy... właśnie... - Potrząsnęła głową, jakby chciała obudzić się ze snu. - Nikt przedtem nie sprawił, że tego zapragnęłam.

- Czuję się zaszczycony.

Wcale nie sprawiał takiego wrażenia. Odsunął ją od siebie, jakby nagle sam się zbudził. Wybąkał coś, co miało przypominać przeprosiny, po czym odwrócił się ku wyjściu, wpychając ręce w kieszenie.

- Odwiozę cię do domu.

- Nie! - zaprotestowała żarliwie. - Nie mogę... iść sama do łóżka, i tak nie zasnę... sama nie...

Urwała, przerażona własną śmiałością. Jednocześnie poczuła ulgę, gdyż powiedziała dokładnie to, co czuła. Paul popatrzył na nią przeciągle. W ciemnych oczach odbijało się niedowierzanie.

- Mała, szalona Taffy, czy wiesz, co mówisz?

- Wiem. - Zebrała się w sobie i dzielnie ciągnęła dalej: - Nie każdy mężczyzna chce być tym pierwszym.

- Ja czułbym się zaszczycony. Ale zważ, kochana, że poznaliśmy się zaledwie - rzucił okiem na zegarek - sześć godzin temu.

- Sześć, ale za to jak znaczących!

- Chciałem zauważyć, że większość z nich przespałaś.

- Nie szkodzi, widocznie tak musiało być. - Wzruszyła ramionami. - Od chwili kiedy się spotkaliśmy... polubiłam ciebie, bardzo. Jesteś dobry, taki opiekuńczy... i to najbardziej się dla mnie liczy - dokończyła z zapałem.

- Jestem, jaki jestem - burknął. Zacisnął powieki, a kiedy je otworzył, w jego spojrzeniu pojawiła się determinacja, jakby w ułamku sekundy podjął ważną decyzję.

- Bardzo cię pragnę, Taffy Griffin, ale zrozum, nie możesz zrobić kroku, którego potem będziesz żałować.

- Nie będę żałować - powiedziała z absolutnym przekonaniem.

- Nie bądź taka pewna. - Odwrócił się i otworzył drzwi. - Mam propozycję - rzekł, popychając ją do wyjścia. - Pójdziemy sobie do domu.

- Piechotą? A wóz?

- I tak tu jeszcze wrócę. Teraz chcę zabrać twoje zielone angielskie serduszko na spacer przez zielone serce Europy.

- O czwartej rano?

- Kiedy dojdziemy do domu, będzie już jasno. Chodź! Ten spacer miał w sobie coś z magicznej wędrówki.

Zaczęli od szerokiej Avenue de la Liberté, alei Wolności, nawet o tej porze rojącej się od aut, i wstąpili na most Adolfa, spinający brzegi stromej doliny rzeki Pétrusse, kipiącej w dole ciemną masą zieleni. Nawet nie zauważyła, kiedy znaleźli się przy potężnym bastionie Bock, a potem jak zjawisko przepłynął obok nich w porannej mgle Pałac Książęcy, przed którym pełnił wartę samotny żołnierz. Zdawali się błądzić bez końca plątaniną wąskich uliczek, piąć się i schodzić wśród skał, tonących w zieleni, i potężnych murów, aby znów wyjść na szerokie bulwary, pyszniące się wystawami najelegantszych sklepów.

Wreszcie na niebie, zrazu nieśmiało, a potem coraz jaśniej, rozlał się świt. Kiedy szli alejkami Parku Miejskiego, chór ptaków powitał wstające słońce. Za placem Glacis weszli w rejon, który już znała, i wkrótce stanęli pod bramą domu. Właśnie blade niebo nad ich głowami zaczęło nasycać się błękitem, a nad dachami popłynęły różowawe obłoczki.

- Wiesz, twoje policzki mają dokładnie ten sam kolor - zauważył Paul, otwierając furtkę. - Zaczerwieniłaś się, czy to tylko odblask nieba? - dodał, przyglądając się uważnie Taffy.

- Nie wiem - bąknęła. - Sama nie wiem, kim jestem ani gdzie jestem...

- Ani nawet co robisz?

- Wiem, co robię.

Wiedziała i była zdecydowana wreszcie poznać miłość. Z mężczyzną, którego właśnie wybrała, który nagle stał się dla niej całym światem.

- A ty wiesz? - zapytała, unosząc głowę i patrząc mu w oczy.

- Zawsze wiem.

Miała wrażenie, że im wyżej unosi ich winda, tym bardziej narasta napięcie. Myślała już tylko o ustach Paula na swoich ustach, o ciele przylegającym do jej ciała.

Przy wyjściu przepuścił ją przodem. Podeszła do własnych drzwi i stanęła bez ruchu, z kluczem w ręku.

- Proszę, jesteś u siebie - powiedział cicho. Nie drgnęła. Musnął palcami jej kark.

- Nie wiesz, co masz robić? Mam ci powiedzieć?

- Tak, powiedz i... - Spuściła oczy, nagle onieśmielona. - I pokaż.

- Z przyjemnością, kochana. Nawet nie wiesz, z jaką.

Wziął od niej klucz, otworzył, włączył światło i poprowadził w głąb mieszkania. Pachniało już znajomo i jednocześnie obco - przyprawami innej gospodyni, perfumami innej kobiety. Zawahała się, przystanęła w holu. Wtedy chwycił ją w ramiona i poprowadził we właściwym kierunku.

- Nie posłałam łóżka - opierała się. - To znaczy łóżka Annette.

- Zaręczam ci, kochanie - przyciągnął ją ku sobie, ogarniając gorącym oddechem - że nie było tak, jak myślisz.

Bardzo chciała mu wierzyć.

- Naprawdę, Paul? Nigdy nie było?

- Nigdy - powiedział głębokim głosem, który uświadomił jej, jak bardzo jest niedojrzała, skoro zadaje takie pytania. - Czy wiesz, że twoje oczy mają odcień listków brzozy, prześwietlonych słońcem? - Gdy to mówił, jego dłonie nową pieszczotą przesunęły się po plecach Taffy. - Ale nie teraz, nie, teraz są jak sztormowe morze. Ach, precz z tym!

Niecierpliwym ruchem ściągnął narzutę z łoża. W ten sam błyskawiczny sposób pozbył się marynarki. Pod białym materiałem koszuli w świetle poranka rysowały się silne ramiona. Objął dużymi dłońmi smukłą talię Taffy.

- Pochyl się ku mnie - poprosił.

Nie wiedziała, o co mu chodzi, ale posłuchała. W ułamku sekundy sukienka i stanik, rozpięte, opadły na wysokość talii.

- Jak to zrobiłeś? - spytała, oszołomiona.

- Po prostu zrobiłem - mruknął, zajęty podziwianiem jej piersi. Gładził je i ważył w dłoniach. - Cudowne - zachwycił się, wciskając twarz między dwie krągłe półkule. Taffy poczuła dotyk włosów, lekkie ukłucia porannego zarostu, łaskotanie rzęs - i ekstatycznie przylgnęła do niego. A potem smakowali się nawzajem, z wielkim zapałem.

- Jeszcze nie - powiedział z wysiłkiem, odrywając się od ust Tafty mimo jej jawnych protestów. - Nie jesteśmy gotowi.

- Nie? - Z trudnością łapała oddech, dręczona niespełnionym pragnieniem. - Co w takim razie robimy, jeśli nie... ?

W odpowiedzi silnym szarpnięciem postawił ją przed sobą i obnażył, ściągając stanik i sukienkę, które opadły w dół, łącznie z figami.

- Nie wstydź się - pochwycił ją za ręce. - Jesteś piękna, wiesz? - Zaczaj całować nagie ciało, od brzucha, przez nabrzmiałe sutki, do napiętego łuku szyi. Dopiero teraz uwolnił jej przeguby.

Niewprawnie i w pośpiechu zaczęła rozpinać guziki jego koszuli. Gładki materiał rozstępował się, odsłaniając pierś pokrytą ciemnymi włosami.

- Czekaj - znów odsunął jej dłonie.

Odwrócił się i szybko ściągnął resztę ubrania, lecz ciągle stał tyłem do Taffy, lekko pochylony.

- Paul, co robisz? - dopytywała się, kuląc się na łóżku w niecierpliwym oczekiwaniu. Wpatrywała się zachłannie w łuk opalonych pleców, w wąskie biodra, jędrne pośladki i długie, umięśnione nogi.

- Paul... - Musiała mówić szybko, aby nie stracić śmiałości. - Wiem, że z Annette już skończone, i wiem, że z Claudią... nic nie było. Ale powiedz, czy... czy nie zdradzasz kogoś?

- Ależ skąd! - zaprzeczył natychmiast, zdumiony pytaniem. - Myślisz, że gdybym kogoś miał, byłbym tu z tobą?

- Wiem, że nie jesteś żonaty ani zaręczony.

- Jasne, że nie.

- Lecz możesz spotykać się przecież z jakąś kobietą. Jeśli ona czeka na ciebie...

- Nikt nie czeka - uciął, rozbrajając ochronną gardę rąk Taffy i przechylając ją na łóżko. Poczuła ciężar jego ciała i przeszedł ją rozkoszny dreszcz. - A ty powinnaś pytać o takie rzeczy dużo wcześniej, nie uważasz?

- Lepiej późno niż wcale - żachnęła się. - Hej, co robisz? Och! Nie, teraz już dobrze, nie przestawaj...

Wcale nie zamierzał przestać. Długo tłumione pożądanie uniosło go jak potężny nurt i poddał się jego sile, ciągnąc ze sobą Taffy. Wznosiła się razem z nim na kolejnych falach, coraz wyżej i wyżej, dziwiąc się, że nie czuje bólu, tylko rozpalającą zmysły obietnicę błogości.

- Paul, teraz, błagam... teraz... - dyszała. Zdawało się jej, że za chwilę straci przytomność.

Zmusił ją do milczenia pocałunkiem, ale jej ciało, prężące się pod nim, mówiło więcej niż słowa.

Pragnęła go jak roślina wody i słońca; wystarczyło tylko, by wypełnił ją, żeby rozkwitła wspaniale, jak nigdy dotąd.

I tak się stało.

Rozdział 4

- Taffy! - Paul zapukał do drzwi łazienki. - Wszystko w porządku?

- Tak.

Taffy mocniej zacisnęła pasek szlafroka i z odrazą spojrzała na zloty promień słońca, sączący się przez zasłonkę. Czemu najgorszy dzień w jej życiu zapowiadał się tak pięknie?

- W takim razie wyjdź, proszę. - Głęboki głos zza drzwi był zatroskany i jednocześnie niecierpliwy. - Wszystko będzie inaczej, zobaczysz.

Taffy, wciśnięta w kąt łazienki, zamrugała oczami, łykając łzy.

- Idź stąd - chlipnęła.

- Wyjdź, pogadamy. - Szarpnął klamką.

- Nie ma sensu.

- Zachowujesz się tak, jak gdybym popełnił nie wiem jaką zbrodnię.

- Bo popełniłeś! Idź i więcej nie wracaj!

- Taffy, radzę ci zmądrzeć! Jeśli nie otworzysz tych drzwi, wyważę je - powiedział głosem, który już znała - twardym, nawykłym do posłuchu.

- Nie zrobisz tego. Takie rzeczy pokazują tylko na filmach - stwierdziła, dumna ze swej przenikliwości. - Co najwyżej może ucierpieć twoje ramię, choć oczywiście jest ze stali.

- Przecież nie będę szarżował na nie jak byk, tępa głowo. Wystarczy, że wybiję to - pięść zadudniła w ażurowy panel u góry - a potem zwyczajnie sięgnę do klamki.

- Rób, co chcesz, w końcu to twoja własność - stwierdziła zjadliwie. - Całe szczęście, że ja nią nie jestem.

Odpowiedziała jej cisza. Taffy zamieniła się w słuch. Co się stało? Miała wrażenie, że słyszy oddalające się kroki, a potem skrzypnięcie drzwi sypialni. Pewnie poszedł tam, żeby się ubrać!

Odchodzi, dokładnie tak jak mu kazała. Drań! Nie zależy mu na niej; pogroził dla porządku, że włamie się do łazienki, a kiedy przypomniała mu, że zniszczy swoją własność, od razu mu przeszło. Podły materialista!

- Powinnam od razu wiedzieć! - krzyknęła na cały głos. - Więcej dbasz o swój majątek niż o miłość.

Znów nie było odzewu, ale za to usłyszała kroki, wychodzące z sypialni. Instynktownie oczekiwała trzasku zamykanych drzwi wejściowych. Skończy się piękny sen i zostanie sama w tym obcym świecie. Usiadła skulona pod ścianą, obejmując kolana ramionami.

A jednak Paul nie wyszedł. Wrócił pod drzwi łazienki.

- Posłuchaj mnie uważnie, Taffy - przemówił dobitnie. - Trzymam właśnie w ręku pewną damę z brązu...

- Moje trofeum sportowe! - Taffy zerwała się na równe nogi, uderzając się boleśnie o wieszak na ręczniki. - Jak śmiałeś wejść do mojego pokoju i wziąć to?! - wykrzykiwała, oburzona do głębi.

- To dopiero początek, złotko. Lepiej wyjdź stąd.

- Natychmiast odstaw tę statuetkę!

- Użyję jej do wyłamania osłonki.

- Dobrze, wychodzę. - Wściekle szczęknęła zasuwką, wypadła z łazienki jak furia, wyrwała Paulowi figurkę z ręki i kurczowo przycisnęła ją do siebie. - To moje największe osiągnięcie w gimnastyce artystycznej - wysapała. - Później już się nie nadawałam...

Ugryzła się w język. Co też wygaduje, w takim momencie!

- Dlaczego się nie nadawałaś? - zapytał z zaciekawieniem.

- Normalnie, wyrosłam - warknęła.

- Coś podobnego, nie zauważyłem - uśmiechnął się kąśliwie.

- Och, przestań ze mnie kpić. Nie dość, że zabrałeś mi całą... - urwała dramatycznie. Sama go prowokuje głupim paplaniem.

Oczywiście Paul nie byłby sobą, gdyby nie wykorzystał okazji.

- Całą? - zachichotał bezczelnie. - W takim razie niewiele tego było.

Taffy zacisnęła palce na figurce, jakby zamierzała walnąć go nią w głowę.

- Czyżbyś był niezadowolony? Rozczarowany?

- Oczekiwałaś gratulacji?

- Jak możesz być tak okrutny? - wyszeptała ze ściśniętym gardłem, walcząc ze zdradzieckimi łzami. - Dokładasz mi, wiedząc, że i tak cierpię.

- Taffy, chyba nie wierzysz, że jest mi wesoło, kiedy patrzę na ciebie - powiedział pojednawczo i wyciągnąwszy ku niej rękę, nawinął na palec jeden z rozwichrzonych kosmyków.

- Chciałabym nie wierzyć, ale niestety tak jest. - Odtrąciła dłoń Paula i odwróciła się od niego. - Wszystko z twojej winy.

- Przestań!

- Nie przestanę - powiedziała wojowniczo, choć bliskość tego mężczyzny przenikała ją dreszczem. - Mało tego, nie chcę cię już więcej widzieć. Nigdy - dodała z mocą, wymijając go i idąc do salonu.

- Jednym słowem, odrzucasz mnie jak zabawkę, która ci się znudziła?

Zignorowała go. Podeszła do regału i starannie ustawiła cenną statuetkę na swoim miejscu. Dopiero teraz odwróciła się i popatrzyła na Paula. Był ubrany, ale niekompletnie. Dziwnie wyglądały bose stopy, wystające spod eleganckich spodni. Rozchełstana koszula odsłaniała opalone ciało. Włosy, lak starannie zaczesane, teraz romantycznie opadały mu na oczy. Taffy przełknęła ślinę. Czemu widok eleganckiego faceta w stanie ogólnego nieładu miałby być aż tak ekscytujący?

Mocno wcisnęła ręce w kieszenie.

- To była jedna wielka pomyłka - oświadczyła z powagą.

- Szkoda - powiódł leniwym wzrokiem po jej figurze, opiętej ciasno zawiązanym szlafrokiem. - Może i miałaś zbyt pełne kształty, jak na gimnastyczkę, ale stanowczo takie wolę - powiedział, zbliżając się ku niej.

Zacisnęła pięści w kieszeniach, aż paznokcie wbiły się w ciało.

- Nie chcę nawet już z tobą rozmawiać - szepnęła z trudem, bo gwałtownie zaschło jej w gardle.

Zatrzymał się i złożył jej szyderczy, oficjalny ukłon.

- Jak sobie życzysz. Ale zanim się rozstaniemy, może jednak wyjaśnisz mi, o co ci chodzi.

- Nic dla ciebie nie znaczę!

- Interesujące - powiedział niskim głosem, ujmując jej twarz w dłonie i zmuszając, by popatrzyła mu w oczy.

- Puść mnie! - Szarpnęła się bezsilnie, chwytając go za przeguby.

- Najpierw powiesz mi, o co chodzi!

- Jesteś okropny! - syknęła. - I gruboskórny.

- Nie na tyle gruboskórny, by nie zauważyć, że tak naprawdę wcale nie jesteś na mnie wściekła, choć z pewnością masz mi coś za złe. Żebym tylko wiedział, co. - Długo, uważnie popatrzył jej w oczy, jakby spodziewał się tam znaleźć odpowiedź.

Niestety, miał rację. Poczuła, że się czerwieni. Nerwowo rzuciła głową, pragnąc ukryć twarz, aż fala włosów opadła jej na oczy. W tej samej chwili Paul, posługując się metodą zaskoczenia, rozchylił poły turkusowego szlafroczka.

- Zostaw mnie! - jęknęła, mobilizując resztki woli. Wyszarpnęła mu się i zaciskając poły szlafroka, wycofała się na drugą stronę stolika do kawy, gorączkowo rozglądając się za jakąś bronią. Na dywanie walały się klapki na szpilkach. Chwyciła jeden z nich za pompon z puszka i bojowym gestem nastawiła ostry, długi obcas w stronę zbliżającego się przeciwnika.

- Podejdź tylko bliżej, a zaprawię cię... och! - Klapek wyfrunął jej z ręki i z trzaskiem wylądował w drugim końcu pokoju.

- Jak na kogoś, kto przeżywa dramat, jesteś bardzo bojowa, moja mała myszko - zauważył.

- A co mam robić, jeśli nie chcesz dać mi spokoju?

- Nic, bo i tak ze mną nie wygrasz - wzruszył ramionami, szykując się, by znów ją objąć.

Taffy odskoczyła do tyłu, potknęła się o nieszczęsny pantofel i mało brakowało, a upadłaby na szybę. Na szczęście silne ramiona chwyciły ją w porę i przytrzymały.

- Hej, chyba nie chcesz stłuc mojego, przepraszam, twojego okna? - powiedział, ciasno obejmując ją w pasie.

- Jeśli będziesz dalej tak się zachowywał, na pewno jeszcze coś zdemolujemy - odparowała.

- Dosyć tych podchodów - mruknął, prowadząc ją w bezpieczniejszy kąt pokoju. - Musisz mi powiedzieć, o co ci chodzi.

Zawahała się. Nie miała nic przeciwko temu, by dalej ją tak trzymał.

- Albo mi powiesz, albo... wiem, co zrobię - zaniosę cię do sypialni i znów będę się z tobą kochał.

- I znów się zabezpieczysz? - Cała złość wróciła w jednej chwili na to wspomnienie. - A ja, naiwna, nie domyślałam się, po co po drodze wstępowałeś do nocnego sklepu.

- Ach, więc w tym problem!

- Kiedy się rozbieraliśmy i kazałeś mi czekać... - Wściekłość i żal kipiały w niej na samo wspomnienie tamtej chwili. - Nie miałam pojęcia, co się stało. Zorientowałam się dopiero potem.

Paul wyprostował się i cofnął o krok.

- Jeśli dobrze rozumiem - powiedział z wolna - cała twoja demonstracyjna wręcz niechęć bierze się stąd, że ośmieliłem się zatroszczyć o ciebie?

- Nie! Stąd, że nie raczyłeś dzielić ze mną tej troski!

- wybuchła. - To była dla ciebie zwykła formalność!

- Skąd możesz o tym wiedzieć? - Paul chwycił Taffy za ramiona, jakby chciał wytrząsnąć z niej odpowiedź.

- Puść mnie - wycedziła, nie patrząc mu w oczy.

Nie spodziewała się, że posłucha natychmiast, i znów poczuła się niepewnie. Czy nie za bardzo go rozgniewała?

- Coś w tym musi być - powiedział, marszcząc brwi.

- Na pewno masz inne, ważniejsze powody, żeby obstawać przy tych dziwnych pretensjach.

- Przy niczym nie obstaję, ja naprawdę jestem nieszczęśliwa! - jęknęła.

- Dziewczyno, pytam cię jeszcze raz: o co naprawdę chodzi?

- Powiedziałam ci, że... że ja nie... - rozpaczliwie szukała słów. - A ty specjalnie niczego mi nie wyjaśniłeś i zrozumiałam, że po prostu nic dla ciebie nie znaczę.

Długo wpatrywał się w nią w milczeniu, które narastało jak cisza przed uderzeniem gromu.

- Wolałabyś ryzykować zajście w ciążę? - wycedził.

- Och, czy musisz być taki... konkretny?

- Nie ma chyba nic bardziej konkretnego niż ciąża.

- Nic nie rozumiesz. - Taffy bezsilnie zamachała rękami. - Nie wiesz, jak się czułam. To, że nie powiedziałeś mi, co robisz, odebrałam jako brak zaufania wobec mnie.

- Miałem ci zaufać?! - Drgnęła, cofając się o krok, bo niemal wykrzyczał jej te słowa w twarz. - Och, ty głupia, zielona... - ze wzburzenia zabrakło mu tchu. - Niesamowite, może w ogóle uważasz, że zaufanie jest rodzajem antykoncepcji, co?

Milczała.

- Nie? W takim razie marzysz o dziecku?

- Nie!

- Na pewno? Nie byłabyś pierwszą kobietą, która usiłuje złapać sobie w ten sposób bogatego męża. Tyle że zabierasz się do tego bardzo nieporadnie, muszę przyznać.

Jak mógł! Taffy zacisnęła pięści. Oburzenie dławiło ją w gardle.

- Jak możesz tak mówić? W życiu nie przyszłoby mi do głowy coś takiego, nigdy!

Postać Paula zafalowała jej przed oczami. Nerwowo szperała w kieszeni w poszukiwaniu chusteczki. Uprzejmie podsunął jej swoją, nieskazitelnie białą i równiutko złożoną. Kiedy ją wzięła, z fałd wysunął się złoty łańcuszek Annette, który zaszył się tam jak zdradziecki wąż o koralowej głowie.

Teraz dopiero zrozumiała, czemu Paul Seyler podejrzewa ją o tak wyrachowane zamiary. Z obrzydzeniem zrzuciła błyskotkę na dywan i z ulgą zagłębiła twarz w płócienko, pachnące tymiankiem.

- Czy ona - trąciła nogą serduszko - zrobiła coś podobnego?

- Zostaw Annette w spokoju - uciął.

- Nie mogę, bo to przez nią jesteś tak okrutnie, niesprawiedliwie podejrzliwy, i nawet teraz nie chcesz mi uwierzyć.

- Co za różnica, czy to przez nią, czy przez inną? - burknął.

Odjęła chusteczkę od twarzy i trzymała ją jak białą flagę, pragnąc, by wreszcie zapanował między nimi pokój. Niestety, twarz Paula miała rysy nieruchome, ciężkie, jak wykute z kamienia. Nagle zatęskniła za jego natarczywymi dłońmi, za pożądaniem, które tak konsekwentnie odrzucała.

- Jak możesz uważać, że mogłabym zniżyć się do takiego chwytu? - powiedziała cicho, wpatrując się w grę słonecznych refleksów na dywanie. - Myślałam, że my... że się... - Nie mogła wypowiedzieć tego słowa.

- Że się kochamy? - dokończył obojętnym tonem.

- Naprawdę uważasz, że dojrzałaś do miłości?

- Paul, bardzo cię proszę, nie psuj tego - powiedziała łamiącym się głosem.

- I ty to mówisz? - wybuchnął. - Ja popsułem wszystko, a twoje występy były zupełnie niewinne, tak?

- Ja tylko...

- Jasne, ty tylko wybiegłaś bez słowa i zamknęłaś się przede mną w chwili, kiedy powinniśmy być najbardziej blisko, razem... - Teraz on urwał, jakby zabrakło mu słów.

Taffy była oszołomiona tym wyznaniem.

- Uznałam, że wcale nie zależy ci na bliskości.

- Jak mogłaś! Głupia! - Odwrócił się, wzburzony.

- Myślisz, że byłoby lepiej, gdybym została z tobą?!

- wykrzyknęła, idąc za nim do sypialni. Tam stanęła i patrzyła, jak szybkimi, nerwowymi ruchami zgarnia porozrzucane rzeczy i ubiera się.

- W-wychodzisz - szepnęła drżącymi wargami.

- Robię to, o co mnie prosiłaś.

- Wcale tego nie chcę.

- Oczywiście, chcesz, żebym został i łagodził twoje humory, bo do tego jesteś przyzwyczajona.

- Skąd wiesz, do czego jestem przyzwyczajona? - najeżyła się.

Zanim pochylił się, żeby zawiązać but, zaszczycił ją szybkim, uważnym spojrzeniem.

- To widać po twoim zachowaniu, słychać w twoich słowach. Widać nawet, kiedy prowokujesz swoim wyglądem. Choć nie powiem, to ostatnie jest bardzo pociągające. Podsumowując - podszedł do lustra i starannie zaciągnął krawat - jesteś rozpieszczona do ostatnich granic. Zapewne przez rodziców.

- Bzdura, rodzice byli zajęci prowadzeniem pubu i wychowywaniem dzieci.

- Ale widocznie o ciebie dbali przesadnie. Może dlatego, że byłaś jedyną dziewczynką.

Nie był pierwszym mężczyzną, który mówił jej podobne rzeczy, ale wcześniej puszczała takie uwagi mimo uszu. Teraz dziękowała Bogu, że ma jeszcze w ręku chusteczkę, bo mogła ukryć Izy.

- M-mówiłeś, że jest ci ze mną cudownie, że n-nawet sobie nie wyobrażałeś, że tak może być...

- I tak było, dopóki nie oskarżyłaś mnie o najgorszą podłość.

- Nieprawda - powiedziała płaczliwie i podjęła ostatnią, desperacką próbę wytłumaczenia mu, jak było rzeczywiście.

- Po prostu to, co zrobiłeś, tak bardzo... nie pasowało, nie wyglądało na... - Nie, nie była w stanie wymówić tego słowa, choć cisnęło się jej na usta.

- Miłość? - dokończył, wzruszając ramionami. - Ze swojej strony mogę powiedzieć, że jesteś bardzo pociągająca. Lubię takie krągłe, gładkie... - urwał, przybierając na moment wyraz tęsknego rozmarzenia. Czując, że zdradza się przed nią, odwrócił się gwałtownie do lustra i przeciągnął grzebieniem po włosach, błyskawicznie doprowadzając do porządku rozwichrzoną czuprynę. W Tafty obudziła się nowa nadzieja.

- Chyba nie wierzysz, że naprawdę chciałam cię... złapać na męża?

- Teraz już nie wierzę.

Kiedy wkładał grzebień z powrotem, natrafił w kieszonce na drobny przedmiot. Wyciągnął go i zacisnął w garści, zanim Tafty zdążyła dostrzec, co to takiego. A potem po raz pierwszy, odkąd weszli do sypialni, popatrzył na nią długo, uważnie. Odpowiedziała mu szczerym spojrzeniem i nie spuściła wzroku. Miała nadzieję, że Paul wreszcie odczyta z jej oczu prawdę.

- W porządku - oznajmił, choć rysy mu nie złagodniały. - Zachowujesz się jak pijane dziecko we mgle i nie potrafisz być wyrachowana, nawet gdybyś chciała.

- Och, jak się cieszę, Paul! - niemal podskoczyła do góry z radości, jakby powiedział jej najpiękniejszy komplement, a potem impulsywnie rzuciła mu się na szyję. Marzyła, by przytulić mokry od łez policzek do jego policzka. Poszukał ustami jej ust.

Jednak Paul nie pragnął jej, a przynajmniej nie do końca. Kiedy przylgnęła do niego, momentalnie wycofał się, a nawet odsunął Taffy od siebie. Ujął ją za rękę, lecz tylko po to, by włożyć jej w dłoń jakiś drobiazg i zacisnąć wokół niego palce.

- Proszę - powiedział lekko drżącym głosem. - Oddaję ci to, co twoje.

Rozprostowała palce i zobaczyła zielony guzik od swojego negliżu.

- Mówiłeś, że nie zbierasz pamiątek - skomentowała. Był już w drzwiach. Nie widziała jego twarzy.

- Bo nie zbieram. Dlatego ci go zwracam - wzruszył ramionami.

- Ale nie oddałeś serduszka Annette.

- Pal licho serduszko Annette! - warknął, z trzaskiem otwierając drzwi.

Taffy, niewiele myśląc, cisnęła w niego guzikiem. Niestety, nie trafiła. Jednak Paul przystanął i odwrócił się ku niej z ponurym uśmiechem.

- No, no, ulżyło ci?

- Ciekawe, jaką pamiątkę zostawisz sobie po następnej lokatorce?

- Wyprowadzasz się?

- Tu na pewno nie zostanę.

- Jak chcesz. W każdym razie od tej pory będę osobiście selekcjonował lokatorki.

- Może brunetka, dla odmiany?

- Nie ma mowy, chcę mieć spokój. Tylko panie powyżej pięćdziesiątki - stwierdził i wyszedł z mieszkania, zatrzaskując za sobą drzwi.

Taffy wybiegła na klatkę i wykrzyczała do pleców postaci, wchodzącej na półpiętro:

- Tylko takie ci odpowiadają, bo jesteś stary safanduła!

- A ty przerzuć się na szesnastolatków! - odkrzyknął, nie odwracając się. - Albo młodszych, bo ci są dla ciebie zbyt dojrzą...

Z całych sił huknęła drzwiami, zanim zdążył dokończyć, i potykając się, pobiegła do salonu. Chaos, jaki tam panował, był taki, jak chaos w jej sercu. Zielony pantofelek, zielony guzik, zielone serce, złoty łańcuszek z koralowym serduszkiem...

Dosyć, dosyć! Podniosła z podłogi zielony krążek i z odrazą cisnęła go do kosza na papiery.

Dzwonek do drzwi! Serce Taffy zamarło, a potem zabiło dziko. Wraca, wiec może jednak jej pragnie, może chce ją przeprosić, a potem będzie pięknie, i już zostaną razem...

Z rozmachem otworzyła drzwi. W progu stał Nick, blady i zapuchnięty, w pogniecionym ubraniu, patrzący na nią wzrokiem pełnym błagania i nadziei.

Rozdział 5

- Teraz będzie dobrze? - Tafty usiłowała przekrzyczeć zgiełk.

Tabuny dzieci wszystkich narodowości z radosnym wrzaskiem kłębiły się w tej części jarmarku, gdzie znajdowało się wesołe miasteczko. Ich okrzyki, wraz z katarynkową muzyką karuzeli oraz odgłosami trąbek, bębnów i piszczałek, tworzyły dziką kakofonię, która głuszyła nie tylko głosy, ale i myśli.

- Rób, o co cię proszę, a ja już się postaram - odkrzyknął Nick.

Po raz czwarty odbywali taką wymianę okrzyków, ale Taffy nie miała siły protestować. Raz jeszcze wdrapała się na białego konika i upozowała się wdzięcznie na czerwonym, zdobnym błyskotkami siodle. Wszechobecne wonie grilla, zapiekanek i hot dogów doprowadzały ją niemal do omdlenia. Pusty żołądek ściskał się boleśnie, a okrutna wyobraźnia podsuwała smakowite wizje.

Całe przedpołudnie upłynęło jej jak we śnie. Rano, po wyjściu Nicka, wzięła prysznic i przebrała się w prostą, bawełnianą sukienkę. Następne dwie godziny spędziła, krążąc po mieszkaniu i przeklinając milczący telefon.

Z trudem zmusiła się, by napisać kilka zdawkowych słów do domu i przyjaciół. Wreszcie, kiedy nadeszła pora otwarcia jarmarku, niemal z wdzięcznością pomyślała o filmie Nicka jako o miłym urozmaiceniu.

Nie uchroniło jej to jednak od myśli o Paulu Seylerze. Jak śmiał nazwać ją pijanym dzieckiem we mgle? Nienawidziła go. Albo raczej nienawidziła siebie za to bezmyślne paplanie, za głód uczucia, za pogoń za przyjemnością i zbyt łatwe uleganie zmysłowej pokusie. Sama jest sobie winna, że wszystko tak się skończyło. Jest łatwa, zbyt łatwa, i powinna być wdzięczna temu facetowi, że nie wykorzystał jej.

- Je m 'excuse, mademoiselle.

Dziewczynka w szkolnym mundurku koniecznie chciała usiąść na koniu obok Taffy. Dwójka brzdąców z piskiem gramoliła się do sań, w których zainstalował się Nick z kamerą. Wynajęty dźwiękowiec usiłował namówić je, by przeniosły się do samochodzików. Karuzela zapełniała się przed kolejną jazdą.

- Uśmiech! - zawołał Nick. - Przynajmniej udawaj, że ci wesoło!

Taffy odrzuciła włosy do tyłu i po raz czwarty radośnie wyszczerzyła zęby do złoconego łabędzia, zdobiącego sanie. Nie mogła już patrzeć na Nicka i bezlitosny obiektyw jego wyrafinowanej kamery. Coraz bardziej miała wrażenie, że kolejne ujęcia niczemu nie służą, gdyż ten człowiek nie ma twórczego pomysłu ani nawet zarysu scenariusza. Co najwyżej może nakręcić zwykły filmik wideo, jaki pokazuje się kolegom w klubie. Poważnie zwątpiła, czy ktokolwiek zechce kupić to dzieło.

Byłoby o wiele lepiej, gdyby Nick posługiwał się własnym, dobrze znanym sprzętem, a nie wynajętą, drogą i skomplikowaną kamerą. Po trzecim nieudanym ujęciu technik zlitował się nad nim, i, o ile mogła się domyślać, zrobił mu krótki wykład na temat filmowania. Dawało to nikłą nadzieję, że czwarte ujęcie ma szansę być wreszcie udane.

Rozbrzmiała mechaniczna muzyczka, karuzela zaczęła się obracać. Taffy filmowym gestem odgarnęła włosy z czoła, ukradkiem ocierając pot. Nie mogła uwierzyć, że Claudia nosi perukę nawet w takie upały. W górę i w dół, w górę i w dół na grzbiecie drewnianego konika, w jednostajnym rytmie muzyczki, a z każdym obrotem kolorowy jarmarczny świat wiruje coraz gwałtowniej, aż kontury rozbawionego placu Glacis rozmywają się w barwną plamę, i trzeba boleśnie zamrugać piekącymi powiekami, aby wrócić do rzeczywistości i nakazać wygłodniałemu żołądkowi, by jeszcze poczekał...

- Czy teraz dobrze? - zapytała, z ulgą zsuwając się z siodła.

- Musi być dobrze - zapewnił Nick z niewzruszonym optymizmem. - Teraz pójdziemy na diabelski młyn.

- Nick, nie mogę - jęknęła, z przerażeniem zerkając na wznoszące się w niebo gondole. - Nie za dobrze się czuję.

- Nie tylko ty! - sapnął, ocierając spocone czoło. - Na Boga, czy wszystkie kobiety muszą być delikatne jak mimozy?

- Daj mi tylko trochę odpocząć.

- Kochana, nie ma czasu, musimy się uwinąć z tym kołem, zanim nadejdą pasterze. Hej, co ci jest? - W beztroski ton wkradła się nuta przerażenia. - O rany, tylko mi tu nie zemdlej!

Taffy patrzyła w niebieskie, coraz bardziej zatroskane oczy, widziała zaniepokojony wzrok małomównego technika, i najwyższym wysiłkiem woli usiłowała nie osunąć się na ziemię. Kiedy już myślała, że się podda, podtrzymało ją silne ramię.

- Spokojnie, myszko, jestem z tobą.

Jeszcze nie wierzyła, że ten niski, cudowny głos, który przebił się przez ogłuszającą wrzawę, nie jest halucynacją.

- Ona chyba jest chora - powiedział z troską Paul, mocniej obejmując Taffy ramionami.

Momentalnie wyprostowała się.

- Nie jestem chora! - zaprotestowała, ale głos, który wydobył się z jej gardła, był słaby i piskliwy.

Paul Seyler odsunął ją od siebie na długość ramienia i przyjrzał się jej uważniej.

- Jesteś pewna?

- Jasne. Jak mam się dobrze czuć, kiedy od wczoraj nie miałam nic w ustach?

Już nie słuchał. Zaczął bez pardonu rugać Nicka, ale choć mówili po angielsku, przestała rozumieć cokolwiek.

Przymknęła oczy i z rozkoszą przylgnęła do twardego ciała, jakby chciała wchłonąć cząstkę jego siły.

- Zabieram cię do mojej ulubionej restauracji, żeby zamówić dla ciebie judd matt Gaardebounen. To nasza specjalność, bekon z fasolką jaś - wyjaśnił Paul, prowadząc Tafty przez tłum wypełniający alejki.

- Niczego nie przełknę - szepnęła, stawiając sztywno kroki.

- Musisz! Ale najpierw zjemy po drodze thuringery.

Już miała zaprotestować ponownie, kiedy spod biało-czerwonej markizy doleciał ją smakowity zapach. Ściśnięty żołądek natychmiast zaczął domagać się swoich praw.

- Co to jest thuringer! - zapytała z nagłym ożywieniem.

- Zobaczysz.

Parówka zapieczona w chrupiącej bułce smakowała bosko. Zanim Paul zdążył skończyć swoją porcję, Taffy z żalem zmięła w palcach serwetkę. Natychmiast zamówił jej drugiego thuringera.

- Teraz lepiej? - zapytał z uśmiechem, widząc, jak oblizuje się ze smakiem.

Skinęła głową. Kilka kęsów wystarczyło, by świat zaczął wyglądać zupełnie inaczej. Kolory nie drażniły oczu, a dźwięki przestały przewiercać mózg na wylot. Kiedy ruszyli dalej, gładko wtopili się w radosny tłum, stając się jego cząstką.

- Dzięki, wróciłam do życia - powiedziała, z łatwością przekrzykując gwar. - Teraz wiem, co to znaczy głód!

- Pewnie zaznałaś go pierwszy raz w życiu - rzucił swoim zwykłym, kpiącym tonem.

Przyjrzała mu się spod oka. Zdawał się pochodzić z innej planety niż turyści w szortach i koszulkach czy ubierający się z artystowskim luzem Nick. W upalne niedzielne popołudnie sunął majestatycznie przez tłum w ciemnym garniturze, nienagannej śnieżnej koszuli i zawiązanym ciasno pod szyją krawacie. Taffy, patrząc na jego ciemną głowę, mimowolnie pomyślała o Lucyferze, pięknym księciu piekieł.

Nowe siły natchnęły ją śmiałością. Czuła, że musi mówić, musi wyrzucić z siebie wszystkie pytania i przemyślenia.

- Przepraszam cię, Paul.

Ciemne brwi uniosły się pytająco.

- Za co przepraszasz?

W blasku słońca jego oczy miały dwa zmienne odcienie - bursztynu i stali. Twardość i miękkość, ciemność i jasność. Jaki naprawdę jest ten człowiek?

Spuściła wzrok, śledząc własne stopy w sandałach, przesuwające się rytmicznie po asfalcie.

- Za co? Za przedstawienie, jakie dałam. Przecież wiesz... Za całe to głupie, niepotrzebne zamieszanie.

Ośmieliła się poszukać spojrzenia Paula. Może się jej zdawało, ale bursztynowe ciepło zaczęło łagodzić stalową twardość.

- I za upór, z jakim obstawałam, że wszystko jest twoją winą - dodała.

- Sam nie byłem bez winy - uśmiechnął się.

Tak dobrze szło się z nim pod ramię; tak miło było dać się prowadzić wśród tłumu, który już nie wydawał się groźny.

- Właśnie - ożywiła się na widok kolejnej karuzeli.

- Zapomniałam zadać ci podstawowe pytanie: skąd, u licha, tam się wziąłeś?

- Każdy ciągnie do Glacis na niedzielne Scheubeifouer - wzruszył ramionami.

- Nawet bezdzietni młodzi mężczyźni?

- Jedni mają dzieci, inni mają Nicka.

- I dlatego się tu zjawiłeś? Żeby dopilnować kuzynka?

- Jego mama prosiła, żebym miał oko na chłopaka.

- Dlaczego w takim razie zabrałeś mnie na parówki, zostawiając młodziana na pastwę losu?

- Bo ty byłaś w większej potrzebie niż on. Omdlewałaś z głodu.

- Nie byłam głodna - zaprotestowała. - Albo przynajmniej tak mi się wydawało.

Paul z wysokości swojego wzrostu powiódł spojrzeniem nad głowami tłumu, szukając dalszej drogi.

- Hej, co to jest? - Taffy złapała Paula za łokieć, bo zza rogu wybuchła nagle wrzawa nowej, marszowej muzyki. Tłumek wokół zafalował i zaszeptał z podniecenia.

- To pasterski redyk - wyjaśnił, jakby te dwa słowa były oczywiste i zrozumiałe.

Nogi same rwały się do tańca przy tej żwawej muzyce. Dudy, flety i trąby przygrywały tak skocznie, że Taffy zaczęta podrygiwać w miejscu z takim samym zapałem, jak wesoła dziewuszka stojąca obok niej. Znieruchomiała pod bacznym spojrzeniem Paula. Żałował, że się spłoszyła, bo miał wrażenie, jakby obie były w tym samym wieku.

- Czy w Luksemburgu owce noszą na grzbietach flagi narodowe? - zapytała, siląc się na poważny ton.

- W każdym razie noszą kolory luksemburskiej flagi - odparł z równą powagą, wskazując gestem owieczkę z czerwono-biało-niebieską kokardą na szyi.

- Nie tylko one - zauważyła Taffy, zerkając w stronę grajka w słomkowym kapeluszu, zdobionym identyczną wstążką.

- Bo jest to element narodowego stroju - wyjaśniał tonem rasowego przewodnika. - U nas to, co narodowe, jest nieodłącznie splecione z tym, co dotyczy ziemi. Luksemburczycy są w głębi duszy rolnikami i kochają ziemię.

- Dokąd podąża ten pochód? - zapytała, patrząc jak ostatnie wełniste stworzenie znika w podskokach za zakrętem.

- Chcesz się przekonać?

- O, tak, bardzo!

- Ty chyba w poprzednim wcieleniu żyłaś w Luksemburgu - powiedział z uznaniem. - Uwielbiasz parady, tak samo jak my.

Ramię w ramię szli za owcami, pasterzami i muzykantami, przez wąskie, brukowane uliczki, dążące do serca Starego Miasta przez kamienne mosty, wąwozy i zaułki.

- Jak tu chłodno i rześko - powiedziała Taffy. Odruchowo ściszyła głos, gdyż w tym miejscu, z dala od jarmarcznego zgiełku, jej słowa, odbite od starych kamiennych murów, zabrzmiały dziwnie głośno.

- Tak, bo tutaj spotykają się nasze dwie rzeki - Alzette po lewej, Petrusse po prawej.

- Luksemburg, miasto tysiąca mostów - westchnęła, czując pod stopami stary bruk. - Miejsce styku wielu narodów, rzeźbiona w kamieniu historia Europy - cytowała zdania przeczytane w przewodnikach. Lecz jej towarzysz zdawał się nie słuchać. - Co się stało? - zaniepokoiła się.

- Nic, po prostu dręczy mnie pragnienie. A ciebie nie? - przystanął, przygważdżając ją tym swoim niesamowitym, stalowo-bursztynowym spojrzeniem.

- Może wstąpimy do jakiejś kawiarni? - zaproponowała, choć czuła, że nie o takie pragnienie mu chodzi.

- Może... - powiedział, leniwie przeciągając zgłoski i uważnym spojrzeniem upewniając się, czy Taffy wie, co ma na myśli. - Ale nie tutaj.

Czekała, wiedząc, że ważą się decyzje dotyczące jej osoby. Miała ogromną ochotę zapytać, dokąd mają pójść, ale rym razem potrafiła się powstrzymać. Jedno słowo mogło zepsuć wszystko.

Gołębie trzepotały nad głowami. Matka zawołała dziecko z balkonu. Z dala dochodziły stłumione dźwięki muzyki.

- Moyen, monsieur Seyler. Mademoiselle.

Taffy drgnęła. Było to luksemburskie pozdrowienie, znaczące tyle, co „dzień dobry", tutaj stosowane w ciągu całego dnia. Starsza pani, ubrana z niedzielną elegancją, uprzejmie skinęła im głową. Była wyraźnie zmęczona, lecz - pełen dobrotliwego zadowolenia uśmiech świadczył, że właśnie musiała rozstać się z wnukami.

- Moyen, madame Thill - odpowiedział Paul z lekkim ukłonem.

- Widzę, że w Luksemburgu wszyscy się znają - skomentowała Taffy.

- Owszem - odparł z uśmiechem i ujął ją za rękę. - Idziemy?

W perspektywie ulicy widać było idącą powoli starszą panią. Ruszyli w tym samym kierunku. Skręcili za róg, w boczną uliczkę ocienioną drzewami. Madame Thill zniknęła w bramie jednego z domów. Paul zatrzymał się przy następnej.

- Stąd właśnie znam panią Thill - oznajmił. - Jesteśmy sąsiadami.

Taffy rozejrzała się wokół ze zdumieniem.

- Tu mieszkasz?

Stary, trzypiętrowy dom miał delikatny, szary odcień kamienia i białe obwódki wokół okien. Front miał szerokość tylko jednego okna. Drzwi wejściowe zdobił kolorowy witraż, obramowany pięknym roślinnym ornamentem z kutego żelaza.

- Myślałam, że... twój dom jest większy - zająknęła się Taffy. - Mówiłeś wczoraj, że zamieniłeś tamto ogromne mieszkanie na coś bardziej odpowiedniego.

- Odpowiedniego, czyli takiego, które mi się bardziej podoba, ale nie znaczy, że jest większe - sprostował, otwierając drzwi.

- Może to śmieszne, ale wyobraziłam sobie raczej apartament na ostatnim piętrze, z widokiem na miasto i tarasem, no, wiesz...

- Tu też są ładne widoki.

Wąski hol był ciemny, ale miała poczucie, że jest cały czas obserwowana. Każdy jej gest, każda mina i reakcja były starannie analizowane i dopasowywane do tajemnych wzorców. W każdej chwili mogła oblać ten egzamin. I bardzo się tego bała.

- Poczekaj, zapalę światło.

Posłusznie znieruchomiała. Kiedy rozbłysły wokół delikatne strumienie blasku, wstrzymała oddech z zachwytu.

- Czy teraz mój dom wydaje ci się skromny i ciasny?

- O, nie - szepnęła. - Ale nic już nie mów, pozwól mi patrzeć.

Spiralne schody miały stopnie z drewna o głębokim miodowym odcieniu. Balustradę tworzył rajski ogród, artystycznie wykuty w żelazie, wznoszący się na wysokość trzech kondygnacji. Wśród plątaniny liści i gałązek rozbłyskiwała już to srebrna lilia, już to złota brzoskwinia albo jabłko. Na dole, w holu, rajska wizja zdobiła ściany. Tam, wśród plątaniny roślin, było królestwo rzeźbionych w drewnie zwierząt i ptaków. Wszystko oświetlały dziesiatki świetlnych punktów, uwydatniając kształty i kontury, tak że cały ten fantastyczny świat zdawał się żyć własnym życiem.

- Prawdziwe stworzenie świata. - Taffy musnęła skrzydła pary gołębi, tulących się do siebie miłośnie wśród złotych jabłek, i natrafiła na osadzony pod nimi wieszak na ubranie. - Ale wiesz, bałabym się wieszać płaszcz na tym dziele sztuki.

Paul uśmiechnął się.

- Mówisz jak Joseph, mój zaprzyjaźniony rzeźbiarz. Omal się na mnie nie obraził z powodu tego wieszaka. Dlatego odpuściłem sobie stojak na parasole.

- Wcale się nie dziwię - Taffy pochyliła się, aby zerknąć na łanię z jelonkiem przy drzwiach wejściowych. - Nie chciałabym ich spłoszyć swoją parasolką.

Zaśmiał się i powiesił beztrosko płaszcz na rogach rzeźbionego jelenia. Za płaszczem wylądowała marynarka, a potem krawat. Paul z wyraźną ulgą podwinął rękawy.

- Chodź, pokażę ci resztę domu.

- Zaczekaj, jeszcze nie skończyłam podziwiać dzieła Josepha. - Pochylona oglądała stado wróbelków, sowę śpiącą w dziupli wielkiego drzewa i wiewiórkę skaczącą po jego gałęziach. - Kim on jest? Czy powinnam o nim słyszeć?

- Jeszcze nie, to jego pierwsza duża praca. Ale myślę, że wkrótce usłyszysz. Napijesz się czegoś?

- Tak, poproszę.

Przeszli do malutkiej kuchni, wyłożonej biało-niebieskimi holenderskimi kafelkami. Od razu było widać, że gospodaruje tu mężczyzna. Kiedy wycisnął jej cytrynę do wody z lodem, połówki zostały na blacie, bo nie było nawet kosza na śmieci. W szafkach stały tylko butelki i szklanki. Taffy z osłupieniem stwierdziła brak kuchenki, czy choćby opiekacza.

- Czy ty w ogóle nie gotujesz? - zapytała, szukając tacy.

- Nie, bo przeważnie jadam na mieście albo zamawiam sobie dostawy do domu. - Wprawnie, jak kelner, uniósł tackę ze szklanicami i dzbankiem. - Przejdźmy do salonu.

Taffy doszła za nim tylko do drzwi i zamarła, stając w progu. Chłodne wnętrze falowało niezwykłymi, tańczącymi odblaskami światła.

- Naprawdę tu mieszkasz?

- Tak, to jest mój dom - powiedział, prostując się z wolna i patrząc jej w oczy.

Zawahała się.

- Mogę wejść?

- Będziesz mile widziana, Taffy.

Nieśmiało wstąpiła na lśniącą jak w muzeum podłogę. Nad jej głową pysznił się kryształowy żyrandol, stanowiący ukoronowanie wspaniałej kolekcji cennych przedmiotów wypełniających pomieszczenie. Każdy z nich wysyłał własne, ruchome odbicia, nadające temu miejscu niezwykłą atmosferę, którą mogła stworzyć jedynie bliskość płynącej wody.

- To Alzette - powiedział Paul, jakby zgadywał jej myśli. - Jesteśmy w jednej z najstarszych części miasta. Tutaj, tuż przy rzece, mieli swoje domy rzemieślnicy. Rozumiesz, nurt wody poruszał koła, a te...

- Nic nie mów - uciszyła go gestem i podeszła do panoramicznego okna. Z zachwytem chłonęła ten krajobraz, zatrzymany w czasie - stare domy, kościoły, gmachy i kamienne mosty, rysujące się na tle zieleni i nieba.

Z trudem oderwała się od okna, bo wnętrze również kusiło wzrok. Obok pysznił się bogato rzeźbiony, orzechowy kredens. Dalej czarna marmurowa pantera prężyła się do skoku na swoim piedestale, a na ścianie Wenus malowana przez Cranacha wpinała sobie klejnoty we włosy. Taffy patrzyła i patrzyła, odkrywając coraz to nowe bezcenne cuda.

- To wszystko jest twoje? - szepnęła bez tchu. - Tylko twoje?

- Moje, i wszystko autentyczne. Nie ma tu ani jednej kopii.

Jakie nowe tony pojawiły się w jego głosie? Triumfu? Czułości? A może jednego i drugiego? Myślała o tym, kiedy wiódł ją do sofy przy kominku, aby po chwili podać jej szklanicę chłodnej lemoniady. Wypiła ją długim, zachłannym łykiem.

- Jak trafiły tutaj te dzieła sztuki? - zapytała z zaciekawieniem. Sama kochała piękne przedmioty, choć mogła o nich tylko pomarzyć.

Paul smakował napój jak najlepsze wino. Nim odpowiedział, pociągnął mały łyk i odstawił szklankę.

- Odwiedzałem wszystkie możliwe aukcje, wystawy i galerie. A potem, kiedy coś mnie zainteresowało, odwiedzałem takie miejsce wiele razy, dopóki nie zaprzyjaźniłem się z jakimś pięknym przedmiotem. Dopiero wtedy go kupowałem.

Taffy skinęła głową ze zrozumieniem. Sama również tak robiła, nawet jeśli nie mogła niczego kupić.

- Z początku trzymałem moje nabytki w biurze - ciągnął. - Jeśli nadal mi się podobały, przenosiłem je do winnic.

- Winnice? - Nagle przypomniała sobie flaszki jednych z lepszych mozelskich win z nalepką „Piwnice Seylera". - Więc należysz do tego rodu?

- Tak. I tam, w naszej siedzibie, powiększałem kolekcję dzieł sztuki, ale czasami rezerwowałem coś wyłącznie dla siebie. - Leniwie powiódł spojrzeniem po ciele nagiej Wenus.

Znów zapanowało między nimi milczenie i Taffy czuła, że rodzą się nowe wahania i nowe decyzje. Siedziała spokojnie, choć wiedziała, że nadeszła jej kolej.

- Przyznaję, coś w tym jest, ale... - znów nie mogła znaleźć właściwych słów.

Paul wpatrywał się w nią ciemnymi, nieodgadnionymi oczami.

- Czy jednak, postępując w ten sposób, nie tracisz cennych rzeczy? - wypaliła z przejęciem. - Czy nie żałowałeś, że zbyt długo dojrzewała w tobie decyzja?

Skinął głową.

- Jeszcze wczoraj twierdziłbym, że tak jest najlepiej. Ale dzisiaj... - Wyciągnął rękę, muskając palcami niesforny kosmyk na policzku Taffy. - Dzisiaj nie jestem tak pewny swoich racji.

Znów poczuła . to - szaleńczy napływ gorącej krwi do miejsc, których wcale nie dotknął. Jeden gest sprawił, że zareagował każdy nerw, że całe ciało napięło się w rozkosznej gotowości, uzbrojone w nową świadomość, którą zyskało, kiedy świtał dzisiejszy dzień.

- Nie jesteś pewny - powtórzyła, uważnie kontrolując słowa. - A zwykle, kiedy nie masz pewności, wolisz nic nie robić.

- Zwykle tak. - Tym razem dłoń dotknęła jej policzka. - Ale bywa inaczej.

- Na przykład w przypadku twoich pięknych schodów? - ciągnęła, walcząc z wszechogarniającym drżeniem.

- Uhm... - potwierdził takim tonem, jakby przyjemność obcowania z dziełami sztuki miała być tylko wstępem do innych, bardziej ulotnych chwil. - Aby się przekonać, jak coś na mnie działa, muszę to mieć u siebie.

- I działa, prawda? - zaryzykowała, licząc, że nie zawiedzie jej intuicja, która podpowiadała, o jaki to piękny przedmiot mu chodzi.

- Uhm... Chcesz zobaczyć, dokąd prowadzą moje artystyczne schody?

- Nie! - powiedziała to szybko, w nagłym obronnym odruchu odpychając go rękami.

Ale kiedy uwięził jej ręce w uścisku, już nie opierała się. Pozwoliła, by całował po kolei palce, a potem wnętrza dłoni i przeguby, gdzie tętnił przyspieszony puls. A gdy pocałował ją w usta, nie było już odwrotu.

Rozdział 6

Paul unosił Taffy w ramionach, wstępując po spiralnych schodach. Czuła siłę i ciepło, emanujące z jego ciała; patrzyła, jak bose opalone stopy pewnie stąpają po lśniących stopniach.

Nawet nie zauważyła, kiedy znaleźli się w sypialni - ciemnawej, chłodnej, pełnej wodnych refleksów. Nie było tu nic poza wielkim, podwójnym łożem z ciemnego drewna, królującym pośrodku pokoju jak skała. Świeża pościel kusiła bielą.

Paul postawił Taffy na ziemi i znów zaczął ją całować. Pożądliwe dłonie zabłądziły pod sukienkę, ciesząc się linią smukłych kobiecych bioder.

Stanęli koło łoża. Jeszcze przed chwilą kusiło ją, lecz teraz zawahała się i poczuła, że musi koniecznie odwlec ten moment.

- Jakim cudem ono się tu znalazło? - zapytała z autentyczną ciekawością.

- Zmontowano je na miejscu - wyjaśnił, całując ją leciutko w kark.

- Nawet jeśli było w częściach, schody są zbyt wąskie i kręte, aby je wnieść bez uszkodzenia balustrady - dociekała.

- Nie było jej wtedy. Zresztą balustrada też jest rozbierana, gdyż od czasu do czasu Joseph zabierają na swoje wystawy.

- I ty na to pozwalasz? - Czułe palce muskały jej plecy, rozpraszając myśli.

- Musiałem przystać na jego warunki, gdyż inaczej nie przystąpiłby do pracy. A zależało mi na nim.

- Szczęściarz z tego Josepha! - skomentowała. Oto przykład, jak należy dbać o własne interesy! Gdybyż zrobiła to samo, gdyby trzymała go na dystans, zamiast oddawać mu się bez namysłu i bez żadnych warunków, zyskałaby o wiele więcej.

Ale czy na pewno? Paul potrzebował tego artysty, gdyż cenił jego niepowtarzalny talent. Ona zaś jest tylko kobietą, a żadna kobieta nie zdoła narzucić mu swojej woli. Nawet Annette Warren się to nie udało.

A jednak nie mogła poddać się bez walki.

- Nie mogę uwierzyć, że Joseph tak po prostu przychodzi i zabiera część twoich schodów. - Poczuła gorący oddech Paula. - Muszą wyglądać wtedy bardzo kiepsko.

- Być może - przyznał, sunąc ustami po jej ramionach, które niepostrzeżenie ogołocił z sukienki. - Ale tak naprawdę, Joseph zabiera całość dzieła, razem ze schodami.

- Coo? - Taffy przez moment myślała, że on żartuje, ale minę miał poważną. - Jak w takim razie obywasz się bez schodów?

Znów wykorzystał moment jej nieuwagi i sukienka z rozpiętym z tyłu suwakiem, wraz ze stanikiem, osunęły się na biodra. Teraz zrozumiała, czemu tak upodobał sobie jej plecy. W chwilę potem Paul dokończył dzieła i stanęła przed nim zupełnie naga.

- Nie! - Wysunęła ręce, nie pozwalając, by przygarnął ją do siebie. - Dopóki nie...

Znów myśli przyszły szybciej niż słowa. Dopóki nie będzie ci zależało na mnie tak bardzo, jak na twoim artyście i dopóki nie zrozumiesz, że jestem jedyną kobietą, która może ci dać to, czego szukasz...

Jak mogła cokolwiek mu wyjaśnić, kiedy wziął ją na ręce i utulił jak dziecko, aż złożyła mu głowę na ramieniu, pozwalając się nieść ku chłodnej, białej wyspie pościeli.

- Powiedz, co cię znów gryzie? - zapytał, gdy położył ją na łóżku i przysiadł obok. - Wiesz, o czym myślę, kiedy patrzę na ciebie? Nigdy nie widziałem pereł pod wodą, ale jestem pewien, że muszą tak właśnie wyglądać. - Ujął z zachwytem jedną pierś dłonią. - Dobrze już, dobrze - uśmiechnął się, wyczuwając natychmiastowy meldunek o gotowości. - Wszystko we właściwym czasie.

Taffy leżała nieruchomo, obserwując, jak Paul, odwróciwszy się do niej plecami, zdejmuje ubranie. Kontrast między chłodnym dotykiem prześcieradeł a ogniem, spalającym ją od środka, był ekscytujący.

Miał piękną, gładką skórę. Ruchome cienie i blaski rzucane przez rzekę przesuwały się po jego ciele, które mogło pozować greckiemu rzeźbiarzowi.

Taffy, zaabsorbowana tym widokiem, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, dlaczego on znów się od niej odwraca. Poczuła ukłucie żalu. Znów musiała coś powiedzieć.

- Teraz jestem doświadczoną kobietą, prawda?

Sploty mięśni poruszyły się pod skórą, kiedy odwracał się ku niej. W ciemnych oczach iskrzyło się czułe rozbawienie.

- Czyżby?

- A nie? Na tyle doświadczoną, by wiedzieć, że nie możemy ryzykować.

Znów nie powiedziała wszystkiego. Rozbudzona intuicja podszeptywała jej, że gdzieś głęboko, głębiej niż myśli i słowa, rodzi się pragnienie ryzyka, którego nie potrafiła jeszcze nazwać. Bez względu na wszystko jakaś kobieca, pierwotna cząstka jej duszy zamarzyła, aby nosić dziecko tego mężczyzny.

- Masz rację, nie możemy.

Odpowiedź na ukryte pragnienia Taffy była krótka, choć nie mógł wiedzieć, co tak naprawdę lęgnie się w jej myślach. Nie musiał. Był panem swego ciała, a ona oddała mu się w impulsywnym odruchu. A nową, kiełkującą w niej świadomość musi zachować dla siebie jak tajemny skarb i chronić...

- Myszko, już dwa razy pytałem cię, co się stało, i nie otrzymałem odpowiedzi - mówił z troską, idąc ku niej wśród cieni, ciemny i potężny jak sam bóg rzeki.

- Co? - zamrugała, wracając do rzeczywistości. - Na co nie odpowiedziałam?

- Dobrze, nieważne - w głosie Paula wibrowały pożądanie i niecierpliwość. Wtulił głowę między jej piersi, a Taffy zanurzyła mu palce we włosy. Stamtąd rozpoczął wędrówkę w dół, lecz kiedy musnął wargami uda, porywczo odepchnęła gp od siebie.

- To nie fair, Paul, ja też muszę cię dotykać.

- Dotykaj...

I dotykała, syciła się do woli jego ciałem dłońmi, wargami i językiem. W dół, w dół...

- Uważaj! - Chwycił ją za przegub.

Odrzuciła niesforne kosmyki z oczu i popatrzyła mu w twarz.

- Jasne, zawsze trzeba uważać - pokiwała głową z udawaną powagą.

- O co znów chodzi?

- Twoje schody do nieba - mruknęła. - Jak się bez nich obejdziesz?

- Znajdę inną drogę. O, na przykład taką.

- Ach!

- Dobrze ci? - zapytał, muskając wargami jej policzek.

- Cudownie...

Przestała szukać słów, które mogłyby oddać błogostan i pełnię wzajemnego posiadania, jaką osiągnęli we dwoje. Paul stał się jej kochankiem. Czy kiedykolwiek zostanie mężem, ojcem jej dzieci - o tym nie powinna myśleć, aby nie psuć cudownych chwil. Ważne, że ma go tu i teraz. Tylko to się liczy.

Później leżeli, spleceni ze sobą w uścisku, nasyceni i zmęczeni, w słodkiej harmonii, którą znają wszyscy kochankowie. Taffy wtuliła głowę w zagłębienie ramienia Paula i słuchała, jak opowiada o swoich najnowszych interesach, które w niezrozumiały sposób łączyły ceramikę z przemysłem stalowym.

- Co to za winiarz, który zajmuje się ceramiką? - zapytała leniwie. - A w dodatku jest właścicielem domów pod wynajem.

- Nie domów, tylko jednego domu - sprostował. - Poza tym opłaca się wszystko, co daje zysk.

- Kto więc zajmuje się winnicami, kiedy robisz interesy?

- Mam zarządcę. - A jednak, kiedy to mówił, szeroka pierś uniosła się pod jej dłonią w mimowolnym westchnieniu. - Będę musiał uporządkować swoje sprawy i skupić się na jednej dziedzinie.

- Czyli przejmiesz rodzinny biznes, produkcję win? - zapytała z uwagą, wyczuwając jego skrywane zatroskanie.

- To również, ale chodzi o inne zmiany. Widzisz, za rok stuknie mi trzydziestka. Najwyższa pora, żeby się ustatkować. Hej, nie rób tego!

- Czemu? - zachichotała przekornie, zadowolona ze swej władzy nad jego ciałem. - Jeszcze się nie ustatkowałeś, więc możemy poszaleć!

- Cicho, diablico! - Chwycił psotną dłoń i udał, że kąsa ją białymi zębami. - Uwielbiam szaleństwa z tobą, ale nie teraz. Nie mam czasu - powiedział, łagodnie, lecz stanowczo odsuwając ją od siebie i wstając z łóżka.

Przeskok był zbyt gwałtowny. Znów poczuła się odtrącona i samotna. Była dla niego jedynie chwilą relaksu, miłym urozmaiceniem w pracowitym życiu biznesmena. Leżała i myślała o potężnym bogu rzeki, który zażył rozkoszy z ziemską istotą, a teraz wraca znów do swego królestwa. Była wybranką; czegóż więcej mogła oczekiwać?

- Dokąd idziesz? - Własny głos zabrzmiał obco w jej uszach. - A może nie powinnam pytać?

- No, jak to, dokąd? - rzucił przez ramię. - Musimy coś przekąsić.

- My?

- Po takich łóżkowych ćwiczeniach człowiek głodnieje, nie uważasz?

Wyskoczyła z łóżka jednym susem i stanęła przy nim.

- Idziemy jeść?

- Widać, że trenowałaś gimnastykę - przyznał z podziwem. - Wyskakujesz jak diabeł z pudełka.

- I jestem głodna jak diabli. Tylko skoczę pod prysznic, dobrze?

- Dobrze, ale razem ze mną - roześmiał się.

- A zmieścimy się?

- Zobaczysz.

Białe drzwi miały emaliowaną plakietkę, ukazującą średniowieczną damę w zielonej sukni z wysokim stanem, z kunsztownie upiętymi włosami. Ta sama dama od wewnętrznej strony stawała się uwodzicielską syreną o złotych włosach i szmaragdowozłotej łusce.

- O, Meluzyna - ucieszyła się Taffy, rozpoznając żonę mitycznego założyciela Luksemburga. - Czy to dzieło kolejnego z twoich przyjaciół artystów?

Paul skinął głową.

- Zgadłaś. Osobiście wolę Meluzynę niż tę sztywną kasztelankę.

Jasne, a kogóż innego mógłby wybrać, jak nie wodną istotę, trzymającą się z dala od śmiertelników i ich spraw, myślała Taffy, idąc po marmurowej podłodze ku prysznicowi i jacuzzi.

- Hej, nie ma czasu moczyć się w bąbelkach - ostrzegł Paul, widząc, że ma ochotę wejść do baseniku. - Prysznic albo nic.

- Popsuj-zabawa! - burknęła. - A tak chciałam się kochać w jacuzzi - westchnęła zalotnie, zarzucając mu ręce na szyję.

Jego ciało zareagowało natychmiast. Może była przelotną miłostką w życiu Paula Seylera, ale przynajmniej miała nad nim tę chwilową kobiecą władzę. Musiał wyczuć to zadowolenie, gdyż szorstko wepchnął ją pod prysznic i zaczął manewrować kranem.

- Auu! - Strumień zimnej wody oblał Taffy, pozbawiając ją na moment oddechu. Skuliła się i odwróciła plecami, ale wodny bicz ciął bez litości. Kiedy pierwszy szok minął, poczuła, że krew z nową energią zaczyna krążyć jej w żyłach, a skóra jędrnieje.

Po chwili wodna tortura ustala. Taffy otworzyła oczy i zobaczyła, jak Paul z własnej woli aplikuje sobie lodowaty masaż. Wreszcie zakręcił kran, sięgnął po tubę z kąpielowym żelem i zaczął nacierać ciało. Delikatny zapach tymianku dotarł do nozdrzy Taffy.

- Chodź - wyciągnął ku niej dłonie. - Namydlę cię.

Posłuchała. Zamknęła oczy, czując, jak delikatne dłonie wcierają jej żel we włosy. Znów pociekła woda, tym razem przyjemnie ciepła.

Zamglone lustro na przeciwległej ścianie ukazywało ich sylwetki - jasną, drobną postać w rokokowej peruce z piany w objęciach drugiej postaci - rosłej, ciemnej. Duże dłonie przesuwały się powolnymi ruchami po delikatnym kobiecym ciele, namydlając i pieszcząc wszystkie jego zakątki.

Mogliby tam tkwić jeszcze długo, pławiąc się w ciepłym strumieniu, lecz Paul jak zwykle podjął decyzję. Bez zapowiedzi puścił między nich lodowate bicze, powodując dziki wrzask swojej partnerki. Taffy chciała się wyrwać, lecz nie puścił jej, dopóki ostatni ślad piany nie zniknął z gładkiej skóry.

- Wycieramy się - zakomenderował. Posłuchała i grzecznie podreptała ku ręcznikom. - I ubierzmy się szybko, bo mamy mało czasu.

- Tylko nie bądź zbyt elegancki, Paul - upomniała, widząc, że zmierza ku drzwiom pokoju, który musiał być garderobą. - Moja sukienka ledwie przeżyła dzisiejszy jarmark.

- I nie tylko jarmark - dodał ze śmiechem.

Taffy z westchnieniem weszła do sypialni i włożyła swą wygniecioną kreację. Paul zjawił się za chwilę w jasnych cienkich spodniach i sportowej marynarce.

- Może jednak skoczę do domu i przebiorę się - zaproponowała z nadzieją.

- Nie ma czasu - uciął, zapinając bransoletkę złotego zegarka. Odtąd zaczynał się liczyć jego czas, biegnący zupełnie innym torem. - I nie przejmuj się zbytnio elegancją, bo to skromny, spokojny lokal.

Lokal nie był wcale taki skromny i pękał w szwach od niedzielnych gości. Mimo to młody właściciel, który zjawił się natychmiast przy nich, od razu poprowadził ich wśród dyskretnie oświetlonych lampkami stolików, nakrytych białoniebieskimi obrusami. Paul przedstawił go Taffy po angielsku. Monsieur Faber skłonił się, ale nawet zawodowa uprzejmość nie była w stanie zamaskować zaciekawionego spojrzenia, jakim ją obrzucił. Usiedli przy przybranym kwiatami stoliku, dyskretnie ustawionym w odległym kącie sali.

- Nie masz się czego wstydzić, nawet w tej sukience - ocenił Paul z błyskiem w oku, kiedy usiadła naprzeciwko niego.

Taffy poczuła, że się czerwieni, więc wlepiła wzrok w menu. Mimo woli rozejrzała się ukradkiem wokoło. Paul przypatrywał się jej z rozbawieniem.

- Nie martw się, nikt na ciebie nie patrzy - powiedział lekko. - Kogo obchodzi, co robiliśmy? .

- W każdym razie cieszę się, że ten dyskretny stolik był wolny - stwierdziła.

- On zawsze jest wolny dla mnie. - Przewracał strony, zastanawiając się nad wyborem. - Mam u Faberów stałą rezerwację.

Kolejny cios. Jak mało wiedziała o jego życiu! Wyobraźnia podsunęła jej natychmiast wizję Annette Warren, siedzącej na jej miejscu, a przed nią wielu innych kobiet. I ona, Davina Griffin, jako najnowsza zdobycz...

- Wezmę chyba rôti de veau aux cèpes, pieczeń z borowikami. A ty?

Taffy, która jeszcze pięć minut temu mogłaby zjeść konia z kopytami, nagle straciła apetyt. Odmownie kręciła głową, kiedy proponował jej kolejne dania.

- W takim razie co będziesz jadła?

Gorączkowo przekartkowała jadłospis i natrafiwszy na wybór serów, zdecydowała wreszcie.

- Zamów mi camemberta.

- Nie najesz się tym.

- Nie szkodzi. Lubię camemberta.

Wzruszył ramionami i skinął na kelnera. Taffy siedziała ze spuszczoną głową, aby nie widzieć wzroku tego człowieka, taksującego najnowszą zdobycz Paula Seylera.

- Taffy - Paul rozlał białe wino do kieliszków i odstawił butelkę do koszyka - zdaje się, że znów mamy problem, przyznaj?

- Nie. - Chciwie sięgnęła po kieliszek, ale unieruchomił jej rękę, zanim zdążyła go podnieść do ust.

- Poczekaj, najpierw musisz coś zjeść. Nie pije się pinot gris na pusty żołądek; to wino nie zasługuje na podobne traktowanie.

- Rozumiem, nie można wyrządzić winu krzywdy - wycedziła szyderczo. - Natomiast kobiecie - tak.

- Rany, co cię znowu ugryzło? - Ciemne brwi podjechały do góry, a czoło przecięła pionowa fałda. - Co kobieta ma wspólnego z zasadami dobrego smaku?

- Otóż to, porozmawiajmy o innych kobietach, które tutaj sprowadzałeś, aby pokosztowały twojego wina. - Taffy szła na całość, niepomna na konsekwencje. - Chociaż, jak znam ciebie, nie lubisz rozmawiać z następczynią o poprzedniczkach.

Nie odpowiedział. Zaryzykowała szybkie spojrzenie na jego twarz i zobaczyła, że rysy mu stwardniały, a w ciemnych oczach pojawił się gniewny błysk. Na moment cały świat oddalił się od ich stolika, aby po chwili powrócić w szumie restauracyjnych odgłosów. Podzwaniały sztućce, bulgotało nalewane do kieliszków wino, ponad gwar wybił się kobiecy śmiech.

- Już drugi raz po tym, jak się kochaliśmy, zaczynasz być zjadliwa - stwierdził z pretensją.

- Zjadliwa? Jak śmiesz!

- Tym razem chcesz mi popsuć miłą kolację - dokończył bezlitośnie.

- Posłuchaj - zaczęła mówić, jakby chciała przekonać bardziej siebie niż jego - jesteś absolutnym materialistą i...

- Domyślam się, że chodzi ci o inne kobiety, które jakoby bywały tu przed tobą - bezceremonialnie wszedł jej w słowo. - Otóż przypomnij sobie, jak mówiłem ci, że bardzo rzadko jadam w domu. Przeważnie chodzę tutaj...

- urwał i popatrzył na nią znacząco. - Sam.

Sam. Wystarczyło jej jedno spojrzenie na te dumne rysy, by zrozumiała, że mówi prawdę.

- Więc nie przyprowadzasz tu kobiet - powiedziała spokojniej, po raz kolejny wyrzucając sobie zbytnią impulsywność. - Ale miałeś ich wiele, prawda?

- O, przepraszam, ale to już moja sprawa - uciął, zerkając na zegarek. Taffy zdążyła już znienawidzić to złote cacko.

- No, widzisz - westchnęła bezsilnie. - Jednym ruchem usuwasz mnie ze swojego życia.

- Tylko z tego życia, które wiodłem przed poznaniem ciebie - sprostował.

- I z tego, które będziesz wiódł, kiedy stąd wyjdziemy - dodała z nową pasją. - Zjemy i odeślesz mnie do domu, a potem zajmiesz się swoimi sprawami.

Paul sięgnął przez stół i nakrył dłoń Tafty swoją. Gniew na jego twarzy zmienił się w pełne namysłu zrozumienie. Patrzył jej w oczy tak uważnie, że nie śmiała odwrócić wzroku.

- Jeśli koniecznie chcesz wiedzieć, dokąd idę, czemu po prostu mnie nie spytasz?

- B-bo... mam swój honor.

- Aha! I ten honor każe ci zatruwać piękne chwile?

Zastanów się, myszko. - Nie chciał zadrażniać sytuacji; szukał sposobów porozumienia. Nie mogła tego zlekceważyć. Troskliwy ton jednak nie przeszkodził mu zerknąć po raz kolejny na zegarek.

- Dobrze, więc chcę zapytać, dokąd się wybierasz? - wydusiła z siebie z wysiłkiem.

- Nie miałem zamiaru ci mówić - przyznał - ale skoro tak ci zależy... - wahał się jeszcze, rozważając nie znane jej za i przeciw, aż wreszcie podjął decyzję. - Dobrze, muszę niedługo być w szpitalu.

- W szpitalu? - Tego się nie spodziewała. I nagle, z ogromnym wstydem skojarzyła to, co powinna przecież wiedzieć. - Claudia!

- Ciszej! - upomniał ją ostro, zerkając na sąsiedni stolik. - Ludzie słyszą więcej, niż ci się wydaje, a ona nie chce, by dowiedziano się o jej chorobie. Na szczęście byłem na tyle ostrożny, aby zarejestrować ją pod prawdziwym nazwiskiem...

- Strasznie mi przykro, ale zupełnie o niej zapomniałam - przyznała ze wstydem Taffy. - Przecież lekarz mówił, żeby odwiedzić ją następnego dnia.

- W takim razie lepiej będzie, jeśli zapomnisz o niej w ogóle.

Taffy przygryzła wargi. Zbyt dobrze pamiętała, jak niespodziewana więź połączyła ją z tą sławną, lecz obcą kobietą i jak bardzo, z całego serca, pragnęła jej pomóc.

- Powiedz mi przynajmniej, jak ona się miewa.

- Lepiej. - Ciężkie powieki opadły, jakby chciały ukryć głęboką troskę. - Ale będzie musiała zwolnić tempo.

- Słusznie, z wrzodami nie ma żartów.

- Nie wiem, czy... - Popatrzył na nią spod przymkniętych powiek. - Nie, nie ma sensu - uznał.

- I nie ma szansy - Taffy posunęła się do proszącego tonu - żebym mogła ją odwiedzić?

- Nie ma. - Paul z wyraźną ulgą powitał monsieur Fabera, który zjawił się z zamówieniami. - Ona nie chce nikogo widzieć.

- Chce widzieć ciebie.

- Tak, tylko mnie.

Paul podziękował restauratorowi i energicznie zabrał się do jedzenia swojego dania, ucinając dalszą dyskusję.

Rozdział 7

Paul jadł, zbywając kolejne pytania Taffy. Zareagował dopiero wtedy, kiedy zaczęła go błagać, by powiedział, jak naprawdę nazywa się Claudia.

- Nie jestem upoważniony, aby ci to powiedzieć.

- Ale podałeś personalia w szpitalu.

- Tam jej nikt nie rozpoznał - powiedział, odkładając sztućce i ocierając usta serwetką. - Dla nich była to tylko kobieta potrzebująca pomocy.

- Dla mnie też - podkreśliła Taffy, coraz bardziej sfrustrowana. - Gdybym wiedziała, jak się nazywa, posłałabym jej przynajmniej kwiaty i pozdrowienia.

- Nie trzeba jej kwiatów ani życzeń, niczego - uciął kategorycznie. - Potrzebuje tylko...

- Tylko ciebie? - przerwała domyślnie.

Boże, niech zaprzeczy, niech obśmieje ją za głupie gadanie, niech da dowód, że nic nie łączy go z tą fascynującą, piękną, sławną kobietą, myślała gorączkowo.

Nie zaprzeczył. W milczeniu mierzył ją wzrokiem, a spojrzenie miał nieodgadnione. W nikłym kręgu lampki nie sposób było stwierdzić, co w nim przeważało - ciepły bursztyn czy zimna stal.

- Tylko ciebie chce, prawda? - powtórzyła Taffy z naciskiem.

Paul z westchnieniem zmiął serwetkę w dłoni i odłożył na talerz.

- Gdyby to było takie proste...

- A... chciałbyś, żeby było? - zapytała z drżeniem.

- Chciałbym, aby sprawy osobiste nie były tak poplątane. A teraz, myszko, dokończ szybko swój serek i idziemy - oznajmił, zerkając na zegarek.

Nienawidziła tego gestu, który przewijał się jako motyw w całej ich znajomości. Miała ochotę cisnąć w Paula talerzem albo zerwać się i wybiec, bez oglądania się za siebie. Miała wrażenie, że jeśli ugryzie następny kawałek sera, stanie jej w gardle.

- Dobrze, pomogę ci. - Przysunął sobie talerz.

- Nie powiedziałam, że nie zjem. Zresztą, nic by się nie stało, gdybym tego nie dojadła - burknęła.

- Nie? - Paul metodycznie kroił ser. - Mam nadzieję, myszko, że nie jesteś jedną z tych kobiet, które nie doceniają rozkoszy stołu.

Od razu poczuła się lepiej. Takie pytanie musiało niechybnie być wynikiem rozważań o ich wspólnej przyszłości. W końcu nie troszczyłby się o takie sprawy w przypadku weekendowej kochanki!

- Jakim ty właściwie jesteś człowiekiem? - powiedziała w zamyśleniu.

- Jestem, jaki jestem, myszko, i możesz mnie przyjąć albo odrzucić - stwierdził sentencjonalnie, pochłaniając z apetytem ostatni kawałek camemberta, po czym sięgnął do kieszeni po portfel.

Momentalnie, jak spod ziemi pojawił się monsieur Faber.

Niedaleko od lokalu stał zaparkowany samochód. Taffy ciągle jeszcze nie mogła się nadziwić, jakim cudem w tym ruchliwym, pełnym starych uliczek mieście istniały jeszcze miejsca do parkowania.

Po krótkiej jeździe podjechali pod dom. Paul odprowadził Taffy do drzwi mieszkania, lecz nie wszedł do środka. Zanim znikła w drzwiach, czule musnął wargami jej usta, ale kiedy chciała zarzucić mu ramiona na szyję, delikatnie, lecz stanowczo ujął ją za przeguby i ucałował wnętrza dłoni. Potem odszedł bez słowa, bez najmniejszej wzmianki, czy i kiedy się jeszcze spotkają.

Na szczęście, pierwszego dnia w nowej pracy Taffy nie narzekała na brak zajęć. Wpisywała do komputerowej bazy danych nowe adresy dla Eurodziennika, wyszukiwała w angielskojęzycznej prasie informacje na temat bezpieczeństwa na drogach i szukała zagubionych materiałów na temat technologii mikrochipów. Nie były to zbyt trudne zadania, ale pochłaniały ją w wystarczającym stopniu, by choć na chwilę zapomniała o Paulu Seylerze. Do czasu kiedy niespodziewanie, w bistro na ostatnim piętrze wieżowca, dokąd udała się na lunch, od nowa dopadły ją wszystkie demony.

- Może zjemy razem? - zaproponowała Kendra Morgan, gdy Taffy mijała ją z tacą. - Specjalnie dla ciebie zajęłam miejsce przy oknie.

- Dzięki. - Taffy usiadła naprzeciwko starszej od siebie, eleganckiej kobiety. Poznała ją wcześniej, kiedy Annette przekazywała jej swoje stanowisko. - Nie wiem, jak można przywyknąć do tak odlotowego widoku - stwierdziła, podziwiając oszałamiającą panoramę Centrum Europejskiego i tonące w zieleni budynki Starego Miasta.

Kendra zbyła kwestię widoków lekceważącym gestem.

- Słyszałam, że byłaś wczoraj u Fabera z Paulem Seylerem - zaczęła bez ogródek. - Nie, nie jest tak, jak myślisz - zastrzegła natychmiast, widząc minę Taffy. - On złamał serce Annette, przecież wiesz.

Taffy pomyślała o koralowym serduszku, lecz powstrzymała się od komentarza. Nawet w tak krótkim czasie zdążyła zauważyć, że Kendra, sama pozostając w udanym związku, niezdrowo pasjonuje się sercowymi sprawami młodych kobiet w biurze. Choć, trzeba przyznać, zawsze stawała po ich stronie.

- Sprawy nie zaszły aż tak daleko - zapewniła Kendrę, siląc się na lekki ton. - Nie wiem nawet, czy jeszcze się z nim spotkam.

- Tak samo było z Annette - starsza koleżanka pokiwała głową. - Ciągle żyła w niepewności. Doszło do tego, że prosiła nawet swojego ojca, aby z nim porozmawiał, lecz Paul Seyler zbywał go tak samo jak ją.

- Ale o co jej chodziło? - nie rozumiała Tafty.

- Jak to o co? O poznanie jego rodziny.

- A jaką on ma rodzinę? - zagadnęła niedbale, śledząc przepływające nad dachami obłoki. Pamiętała, jak Paul wspominał o winnicach.

- Należy do starego klanu winiarzy - poinformowała z ożywieniem Kendra. - Jego matka, madame Seyler, zarządza rodzinnymi winnicami. Ale Annette nie zdążyła jej poznać. Owszem, była na takiej wycieczce dla turystów, wiesz, w czasie winobrania, ale to się nie liczy. Specjalnie tam pojechała, żeby chociaż zobaczyć, jak wyglądają jego włości.

- Naprawdę? - Taffy była oszołomiona wieściami.

- Czemu nie? - Kendra najwyraźniej uważała, że takie posunięcia są oczywiste. - Wszystkie sposoby są dobre, jeśli...

- Słuchaj, lepiej poradź mi, jak mam się jutro ubrać na rozmowę z szefem - Taffy szybko zmieniła temat. - Jeszcze go nie znam, ale słyszałam na przykład, że nawet spódniczkę do kolan uważa za ekstrawagancką.

I tak, w typowo biurowy sposób minęła reszta dnia. Kiedy Taffy wróciła do domu, mieszkanie wydało się jej przygnębiająco puste. W dodatku zdawało się, że z każdego kąta wyziera sfrustrowany duch Annette Warren. To było nieznośne. Postanowiła, że od jutra zacznie się rozglądać za innym mieszkaniem. Chwyciła książkę telefoniczną, żeby wypisać sobie numery agencji wynajmu. Dziwnym trafem strony otworzyły się na literze „S". Nazwisko Seyler zajmowało sporo miejsca, ale tego, o które jej chodziło, nie znalazła. Nikt nie miał adresu nad rzeką Alzette. Pewnie numer został zastrzeżony.

- Proszę! - Dzwonek do drzwi wprawił ją w natychmiastową euforię. - Oo, to ty... - Zawód był aż nadto widoczny na jej twarzy. - Cześć, Nick, wejdź, jeśli musisz.

- Nie ma co, miłe powitanie - skrzywił się, wchodząc do holu. - Przyszedłem, bo Paul kazał mi przeprosić za wczoraj. No, wiesz, za to, że przeze mnie omal nie zemdlałaś na tej karuzeli.

- A, o to chodzi. Okay, nie ma sprawy, nic się nie stało. - Taffy mówiła niedbałym tonem, ale serce zabiło jej mocniej. - Kiedy z tobą rozmawiał? Bo chyba nie ma go teraz w domu?

- Nie, rozmawialiśmy wczoraj. Myślę, że teraz jest u Claudii. - Nick z ulgą rozsiadł się w klubowym fotelu, w którym tak niedawno siedział jego protektor. - Dzwoniłem do niego do biura, lecz nie powiedział mi, który to szpital. Ale ty powinnaś wiedzieć, bo przecież byłaś tam z nim.

- Teoretycznie wiem. - Taffy przywołała w pamięci nocną jazdę, a potem powrót przez plątaninę nieznanych ulic i zaułków. - Mam słabą orientację, ale może z planem... - zawiesiła głos i spojrzała na Nicka. - I tak nie warto się wysilać, bo Claudia nie życzy sobie odwiedzin.

Nick wyprostował się z oburzeniem.

- Mnie to nie dotyczy. Kupiłem jej nawet kwiaty.

- Kwiatów też sobie nie życzy, podobnie jak listów. Chce mieć spokój.

Taffy była zdumiona stanowczością, z jaką powtarzała usłyszane niedawno argumenty Paula. Teraz zrozumiała, czemu tak twardo odrzucał jej propozycję. Musiały być setki ludzi takich jak Nick czy ona, którzy znali Claudię lub właśnie ją poznali i wyobrażali sobie, że myśli tylko o tym, kiedy ich znów zobaczy, zapominając o chorobie, bólach i zmęczeniu.

Z goryczą pojęła, że wszyscy oni, nie wyłączając jej samej, mają jedną wspólną cechę - naiwną wiarę, iż są ważni dla innych.

- Nie mogę ci pomóc - powiedziała. - I nawet gdybym mogła, nie zrobiłabym tego. Nie jestem upoważniona.

Złapała się na tym, że znów powtarza słowa Paula. Tak samo zareagował, kiedy chciała, by zdradził jej prawdziwe nazwisko Claudii. Słusznie; z jakiej racji obca osoba miałaby otrzymać zastrzeżone informacje?

Na próżno Nick argumentował i prosił. Taffy była nieprzejednana. Kiedy wreszcie, zniechęcony, pożegnał się I wyszedł, odetchnęła z ulgą. Zaczęła ją drażnić ta jego niedojrzałość, połączona z iście artystycznym przekonaniem, że własna osoba jest najważniejsza.

Własna osoba... Zerknęła na swoje odbicie w lustrze i zmarszczyła brwi. Czy nie jest taka, jak Nick? Paul, a przed nim i inni nazywali ją rozpieszczoną jedynaczką.

Zielona, niedoświadczona, niedojrzała... Miał rację, musiała to przyznać. Z okrągłej buzi w lustrze patrzyły ufnie orzechowozielone oczy.

Nic dziwnego, że nie ma ochoty mnie widywać, stwierdziła gorzko. Co ciekawego może zobaczyć we mnie taki mężczyzna?

Och, jeśli Paul się odezwie, jeśli zdarzy się cud, zmienię się. Stanę się świadomą, dojrzałą kobietą, obiecała sobie solennie.

Telefon milczał. Mijały minuty i godziny. Na dworze zaczęło zmierzchać. Taffy z westchnieniem zerknęła na wielki fotel, w którym uparcie nie chciała się zmaterializować znajoma sylwetka, i powlokła się do łazienki.

- I oczywiście zostanę sama - powiedziała głośno do siebie pod prysznicem. - Chłopaki znajdą sobie żony, a ja, jak dobra cioteczka, będę niańczyła ich dzieci.

Trudno, jakoś przeżyje swoje życie. Będzie dobrą sekretarką, może awansuje wyżej. Jutro włoży szarą spódnicę i białą bluzkę, a żeby nie wyglądać zbyt biurowo, zawiąże na szyi zieloną apaszkę, tę ulubioną.

Kiedy zadzwonił budzik, przeciągnęła się leniwie w wielkim łożu. Zdumiewające, jak dobrze śpi ten, kto stracił wszelkie nadzieje. Z przyjemnością pomyślała o śniadaniu. Kiedy w kilkanaście minut później ekspres zaczął bulgotać i woń kawy wypełniła mieszkanie, poczuła się niemal szczęśliwa. W ciągu dwóch dni chodzenia do pracy zdążyła polubić ten poranny rytuał. Ruszyła do drzwi, aby skoczyć do sklepiku po croissanta. Ślinka nabiegła jej do ust na myśl o chrupiącej skórce. Do diabła z kaloriami!

- Oo! - Taffy aż podskoczyła, gdy po otwarciu drzwi niemal wpadła nosem na wysoką postać, blokującą wyjście. - Co ty tu robisz?

- Nie przyjmujesz rano? - Paul wyglądał bosko w stroju do joggingu. - Nawet kiedy przynoszą ci śniadanie? - Poczęstował ją najbardziej uwodzicielskim ze swoich uśmiechów.

Wrażenie było tak piorunujące, że nie mogła się z niego otrząsnąć. Prędzej spodziewałaby się ducha, a przecież był aż za bardzo realny, z węzłami mięśni prężącymi się pod obcisłą koszulką i z łobuzerską miną chłopca, któremu udał się świetny kawał. *

- Wpuść mnie, bo umieram z głodu - ponaglił i kusząco pomachał jej przed nosem papierową torbą, z której rozchodziła się wspaniała woń świeżych bułeczek.

- Czy ty kiedykolwiek nie byłeś głodny? - mruknęła, odsuwając się, by mógł wejść.

W kuchni od razu zauważył nowy obrus w tulipany i komplet śniadaniowy ze wzorem przedstawiającym wielką czerwoną truskawkę.

- Ładne - pochwalił. - Od razu zrobiło się tu przyjemniej. - Pociągnął nosem, wdychając zapach kawy.

- Chyba będziesz musiała wstawić jeszcze jedną porcję - stwierdził. - Wypada po filiżance na każdego, a ja piję dwie.

- Kupię większy ekspres - obiecała radośnie.

- Spokojnie, damy sobie radę. Znajdziesz talerzyk dla mnie?

Postawił torbę na stole i zaczął wykładać na tackę rogaliki, masło i cieniutkie, różowe płaty ardeńskiej szynki.

- Zwykle jadam na śniadanie bulkę, dżem i kawę - zaznaczyła Taffy.

Paul z lekceważeniem machnął jej przed nosem kawałkiem sera gruyere.

- Możesz podać dżem, na pewno się nie zmarnuje.

Na koniec z torby wyjrzały truskawki, niemal równie piękne jak na jej zastawie. Taffy z rezygnacją pokręciła głową, myśląc o kaloriach, po czym zajęła się przygotowaniem następnej porcji kawy.

- No, myszko... - Paul zatarł ręce, siadając do stołu.

- Czy mógłbyś nie nazywać mnie myszką? - przerwała mu uprzejmie, lecz stanowczo. - Wiesz, wiele myślałam i doszłam do pewnych wniosków.

- O! - Spojrzał na nią z zainteresowaniem, jakby proces myślenia rezerwował wyłącznie dla siebie. - Opowiedz mi o nich koniecznie.

Taffy usiadła naprzeciwko niego i raźno zabrała się do jedzenia. Tym razem nie straciła apetytu.

- Muszę skupić się na pracy i doskonaleniu swojej wiedzy - oświadczyła z powagą.

- Bardzo słusznie.

- To samo dotyczy mojego życia. - Pociągnęła ożywczy łyk kawy, zbierając siły do dalszych wywodów. - Miałam dużo czasu, by wszystko sobie przemyśleć.

- Ciekawe, myszko, bo ja również wiele myślałem. - Skończył jedną kawę, więc nalała mu następną. Kiedy pochyliła się nad nim z dzbankiem, leciutko musnął palcami opadający kosmyk jej włosów. To wystarczyło, by ogarnęła ją fala błogiego ciepła, które tak dobrze znała.

- O, przepraszam. - Czułe palce pogładziły jej szyję. - Zdaje się, że miałem nie nazywać cię myszką, tak?

- Tak. - Taffy usiadła, odstawiając dzbanek i walcząc z pokusą, by nie sprowokować dalszych pieszczot. - Mówiłeś, że również przemyślałeś wiele spraw.

- Owszem. Na przykład to mieszkanie... Bardzo się zmieniło od czasu, kiedy...

- Na lepsze? - zapytała niecierpliwe.

- Jasne, czuje się tu taką miłą, domową atmosferę.

W sercu Taffy zagrały radosne fanfary. Niemal w tym samym momencie jej radość unicestwił znienawidzony gest. Paul zerknął na zegarek i nagle stwierdził, że musi się śpieszyć.

- Wracając do twoich przemyśleń na temat solidnej pracy... - rzekł z leciutką ironią. - Nie wypada, żebyś na początku zaczęła się spóźniać. Odprowadzę cię do mostu.

Kiedy wstali od stołu, pocałował ją leciutko.

Ich drogi rozdzieliły się na moście księżnej Charlotte, zwanym potocznie Czerwonym Mostem, łączącym centrum miasta z Dzielnicą Europejską. Tam, na smukłym przęśle, spinającym na wysokości brzegi stromego wąwozu, Paul stanął przed Taffy i chwycił ją za ręce. Zamrugała w jasnym blasku porannego słońca, oszołomiona kłębiącym się w dole morzem zieleni i miękkim łopotem gołębich skrzydeł nad głową.

- Mam nadzieję, że jesteś wolna po południu? - zapytał tonem, który z góry przesądzał odpowiedź. - Chciałbym, żebyś obejrzała pewien obraz i powiedziała mi, co o nim sądzisz.

- Obraz? Chcesz, żebym obejrzała obraz?

- Tak, i liczę, że mi pomożesz. - Ucałował obie ręce Taffy i puścił je. - Tu się pożegnamy. - Gestem głowy wskazał wieżowce Centrum Europejskiego. - Kiedy kończysz? O piątej? Dobrze, będę czekał w holu.

' Popatrzył jej w oczy, po czym oddalił się szybkim truchtem, machając ręką na pożegnanie. Przez chwilę odprowadzała wzrokiem wysoką sylwetkę. Biegł jak maszyna; ruchy wytrenowanego ciała były lekkie i rytmiczne.

- Całowanie po rękach na Czerwonym Moście, na oczach całego miasta, no, no. - Kendra nie byłaby sobą, gdyby nie skomentowała najnowszej sensacji. - Uważaj, kochana, bo to się źle skończy.

- Przesadzasz, znam go zaledwie od trzech dni. - Taffy podniosła się zza biurka, jakby miała zamiar wyjść z pokoju, lecz podeszła tylko do okna. - Czy wszystko musi się źle skończyć? - powiedziała cicho, patrząc na flagi różnych narodów Europy, łopoczące w dole. - I czy warto w ogóle o tym myśleć?

Liczyło się tylko to wyczekiwane, wspólne popołudnie I nic więcej. Kiedy z portierni zadzwoniono, że Paul czeka na nią, rzuciła się do windy, nawet nie zerknąwszy w lustro. Wpadła do holu i z radością rzuciła się w jego ramiona. Kiedy wsiedli do pachnącego skórą wnętrza eleganckiego samochodu, zapomniała o całym świecie.

Obraz wisiał na wystawie młodych, miejscowych twórców. Akwarela przedstawiała widok rzeki Alzette w nostalgicznej mgle jesiennego poranka. Złociste plamy drzew, poprzecinane ciągami lśniących wilgocią dachów, pochmurne niebo zlewające się z nurtem rzeki i unosząca się nad nimi śmiała kreska wysokiego mostu tworzyły interesującą wizję.

- Ja kupiłabym to od razu - powiedziała z zachwytem Tafty. - Lepiej się pospiesz, bo ktoś cię uprzedzi.

- No, nie wiem... - Stanął przed obrazem i przyglądał mu się krytycznie. - Muszę mieć poczucie, że to jest naprawdę coś, co by jej pasowało. A ma już bardzo dużo...

- Kto? - nie wytrzymała Taffy. - Claudia?

Paul pokręcił głową, nadal analizując obraz.

- Ten styl zupełnie nie pasuje do Claudii. Ale... - Odwrócił się do Taffy, a oczy zapłonęły mu z ożywieniem. - Podsunęłaś mi myśl, warto by jej coś podarować na pocieszenie. Może pierścionek?

Pierścionek. Oczywiście cenny. Jednej kobiecie daruje piękny obraz, innej biżuterię, a jej przynosi bułeczki, ser i szynkę.

Kochana, nie narzekaj, momentalnie przywołała się do porządku. Ty masz jego towarzystwo. Czego można chcieć więcej?

- Gdzie ma wisieć ten obraz? - zapytała rzeczowo.

- Oczywiście w salonie - odparł z roztargnieniem. - W domu.

W domu? W domu jakiejś nieznanej kobiety? A może u mego, tam, nad rzeką? Kto jeszcze bywał tam, w sypialni pełnej wodnych refleksów?

- Nie wiem, czy to dobry pomysł, by wisiał w twoim salonie - rzuciła tonem koneserki dzieł sztuki. - Prawdziwa rzeka jest tam zbyt obecna.

- Myślisz o Mozeli? - Odwrócił się ku niej, zaskoczony. - Owszem, bulwary nadrzeczne są niedaleko, ale...

- Zaraz, dlaczego Mozela?

- Moja mama ma dom w Federange-sur-Moselle - wyjaśnił. - Jej urodziny wypadają w przyszłym tygodniu. Dlatego szukam odpowiedniego prezentu.

- A, rozumiem. - Taffy odetchnęła, poczuła ulgę i radość. - W takim razie, gdybym była tobą, kupiłabym ten obraz natychmiast!

- Nie, dam sobie jeszcze dzień, dwa do namysłu - stwierdził. Ujął Taffy pod rękę i poprowadził do wyjścia. - Naprawdę myślałaś, że chcę kupić ten obraz dla siebie?

Skinęła głową, usiłując za nim nadążyć.

- Przecież masz swój dom, prawda? - zapytała, patrząc na niego znacząco. - Albo mi się to wszystko śniło.

- Chciałabyś prześnić ten sen od nowa? - Przygarnął ją lekko, z rozmarzoną miną.

- Paul, powinieneś kupić ten obraz.

To były tylko słowa. Jej ciało pragnęło już tylko jednego. Wyczuł to pragnienie. Błyskawicznie znaleźli się w samochodzie, a po szybkiej jeździe Paul niecierpliwą dłonią otworzył drzwi.

Potykając się, wbiegli po schodach wśród rajskich dekoracji i zdyszani padli na łoże, królujące jak potężna rafa w pokoju pełnym płynnych refleksów, tajemniczym jak podwodna grota. Tam doznali nowych, magicznych objawień i poznali nowe skarby. I tam spoczęli po wielkich szaleństwach, ogarnięci błogosławieństwem rzecznych bogów i boginek.

- Paul, czemu za każdym razem jest zupełnie inaczej? - szepnęła Taffy, tuląc się do jego szerokiej piersi.

- Myszko, jesteś specjalistką od pytań. - Pogładził jej smukłe udo. - Bo ja wiem? Może dlatego, że dziś nie goni nas czas.

Nie była do końca pewna, czy to właśnie chce usłyszeć, ale miał rację. Ani razu od czasu ich spotkania nie spojrzał na zegarek. Ale...

- Jakoś nie mogę uwierzyć, że czas nas nie goni - stwierdziła sceptycznie. - Zaraz się na przykład okaże, że jesteś głodny.

- Jestem głodny! - oznajmił radośnie, siadając na łóżku. - Przypomniałaś mi, że specjalnie zrobiłem zakupy na tę okazję.

- Ach, Paul - pokiwała głową, patrząc, jak wstaje i zasuwa żaluzje - jak zwykle wszystko ukartowałeś.

- Owszem - przyznał, odwracając się i patrząc jej wyzywająco w oczy. - Chyba nie masz ochoty wychodzić na kolację do lokalu?

Nie miała ochoty. I nie miała ochoty się ubierać, podobnie jak on. Pożyczył jej swój szlafrok, jedwabny, długi do ziemi i oczywiście pachnący tymiankiem. Sam włożył bawełnianą koszulkę i luźne spodnie. Rozsiedli się wygodnie w salonie na fotelach i jedli ze szwedzkich półmisków.

Taffy posmakowała wybornego wędzonego łososia, ale odmówiła tuczącej gęsiej wątróbki, przedkładając nad nią sałatkę z krewetek i awokado. Paul jadł wszystko, co tylko znalazło się w ofercie firmy dostarczającej posiłki. Dopiero kiedy zapytała o wino, przybrał nagle oficjalną minę, twierdząc, że najpierw musi nauczyć ją, jak pić i cenić dobre trunki. W rezultacie musiała się zadowolić wodą evian, która smakowała równie znakomicie.

- Uczta była wspaniała - stwierdziła, ocierając usta serwetką. - Posprzątam, dobrze?

- Nie trzeba. - Wziął od niej talerz. - Madame Thill przyjdzie rano i posprząta. Wiesz, ta starsza pani, moja sąsiadka, którą spotkaliśmy w niedzielę. - Ruszył do kuchni, mówiąc coś jeszcze po drodze.

Taffy wstrzymała oddech. Czyżby się przesłyszała? Odruchowo popatrzyła w pełne kobiecej mądrości oczy Wenus Cranacha, ale i tak nie wierzyła własnym uszom.

- Powtórz, co mówiłeś! - zawołała za nim.

- Co mam powtórzyć? - zdziwił się.

- To, co mówiłeś o madame Thill... Że przychodzi tu codziennie sprzątać.

- Powiedziałem coś ważnego?

- Nie, ale powtórz! - nalegała z niecierpliwością. - Proszę!

- Dobrze, jak sobie życzysz. Mówiłem, że jest jedyną kobietą, jaka ma prawo przebywać w moim domu, oczywiście poza tobą.

- Dzięki. - Tafty przymknęła oczy i westchnęła cicho ze szczęścia.

Rozdział 8

- Śnieg pada! - Taffy puściła jedną ręką kierownicę i wyciągnęła dłoń. Na wełnianej rękawiczce z wesołym, bożonarodzeniowym wzorem osiadł płatek śniegu.

Paul, jadący przed nią, zwolnił i odwrócił głowę.

- Zdaje się, myszko, że niedługo zamienimy rowery na skutery śnieżne! - odkrzyknął wesoło.

Jak zwykle czerpała ogromną przyjemność z widoku jego wysokiej postaci, długich, silnych nóg w obcisłych getrach, dłoni w skórzanych rękawiczkach, pewnie trzymających kierownicę, i szerokiej piersi w kolorowym, biało-niebieskim swetrze z prężącym się z przodu czerwonym, herbowym lwem Luksemburga w złotej koronie.

- Fajnie - Taffy z uśmiechem popatrzyła na gałęzie brzóz, rysujące się na tle nieba. - Te lasy i pagórki są wprost wymarzone na langlauft jak wy to nazywacie.

- Dobrze, myszko, pobiegamy sobie na nartach. Cierpliwości.

Cierpliwość. Słowo, które przewijało się często w ich rozmowach. Czy zdawał sobie sprawę, jak bardzo była cierpliwa? Lato przeszło w jesień, jesień w zimę, był już styczeń, a Paul nie...

Daj spokój, przestań się dręczyć takimi myślami, upomniała się ostro. Skup się na tym, co dobre, co jest wspólną radością. Spływy po górskich rzekach, surfing, tenis i squash, w które grali w klubach, do których należał Paul. Jeździli nawet konno, choć Taffy o wiele bardziej upajała się jazdą niż Paul.

- Prawdziwa przyjemność z jazdy jest wtedy, kiedy ma się własnego konia - powiedział, ale nie raczył wyjaśnić, czy posiada swojego wierzchowca, czy może całą stajnię. Jeśli tak, musiała znajdować się daleko, w miejscu, do którego nie miała dostępu.

Zdarzały się takie ponure weekendy, kiedy znikał już w piątek i pojawiał się dopiero w poniedziałek rano, skazując Taffy na samotność. Wiedziała, że wtedy był w Federange-sur-Moselle.

Zimowy las trwał cichy w czystym powietrzu, upajającym jak wino. W piątki zwykle tańczyli do rana, a potem pięli się po rzeźbionych schodach na górę, aby zażyć kilka godzin snu, który był tak mocny, że wystarczał im na cały dzień.

I tak, mierzone rytmem weekendów, upływało jej życie z Paulem. Cudowne i zarazem pełne narastającego niedosytu. Nigdy nie powiedział jej, że...

Nie, nie powinna nawet w myśli wymawiać tego słowa! Były inne sposoby wyrażania uczuć, i korzystała z nich. Na początku grudnia, przez cały jeden, samotny weekend, dziergała pracowicie zimową czapkę dla Paula, pasującą do „herbowego" swetra. Bardzo ucieszył się z prezentu.

Sama pod choinką znalazła malutką paczuszkę i wstrzymała oddech, rozwijając ją w pośpiechu.

W pudełeczku na jedwabnej poduszeczce nie leżał pierścionek, ale szpilka do apaszek. Odtąd często nosiła tę złotą myszkę o oczkach z zielonych klejnocików.

Nazwał je spinelami, myślała, mocniej naciskając pedały. Na szczęście, wolała kamienie szlachetne od półszlachetnych.

Wszystko było jednak tylko połowiczne. Paul zabierał ją w różne miejsca, ale nie w te, które były mu naprawdę bliskie.

Zwiedzili większość miejscowości w niewielkim księstwie. Taffy podobały siei Clervaux, i Larochette, i Beaufort, i Diekirch - ale nigdy nie pojechali do Federange-sur-Moselle. Zupełnie jak gdyby Paul chciał za wszelką cenę trzymać Taffy z dala od swojej rodowej siedziby. Kiedy tylko sugerowała trasę wycieczki zbliżającą się do tamtych okolic, napotykała na opór.

- Nie, może innym razem. Teraz powinnaś zobaczyć Vianden.

Więc skierowali się ku Echternach, a stamtąd pedałowali trzydzieści kilometrów przez lasy, posuwając się w górę rzeki, aż koła rowerów zadudniły na starym bruku miasteczka. Taffy zachwyciła się Vianden, z jego białym kościółkiem o stromym dachu, z zamkiem, który wyglądał jak z bajki, i starą ludową gospodą nad rzeką. Szef i właściciel w jednej osobie wdał się z Paulem w długą dyskusję o winach.

- Rozmawialiśmy o tegorocznych zbiorach - wyjaśnił potem nic nie rozumiejącej Taffy. - Pewnie nie wiesz, biedna myszko, że Elbling to marka wina - pokiwał głową z politowaniem. - Kupują je od nas... to znaczy od mojej matki. W tym roku wyjątkowo się udało.

- Powiedziałeś to tak, jakbyś wolał, żeby kupowali od ciebie - zauważyła.

- Kto się urodził winiarzem, na zawsze nim pozostanie - powiedział sentencjonalnie. - Ale dajmy temu spokój. Jestem głodny, jak się zapewne domyślasz. - Sięgnął po menu. - Co byś powiedziała na pulardę po luksembursku w rieslingu?

Taffy nawet nie otworzyła swojej karty.

- Dlaczego właściwie nie możesz osiąść w rodowych włościach i zająć się winnicą, skoro tak to kochasz? - zapytała, patrząc mu w oczy.

Nie odpowiadał. Uważnie studiował spis potraw.

- Co ci stoi na przeszkodzie? - indagowała.

- Znów te pytania, myszko - rzucił, zniecierpliwiony. Wiedziała, że i tym razem, jak zwykle, niczego się nie dowie. Dlaczego, choć byli razem i wcale tego nie ukrywał, trzymał ją z dala od tej jednej, najważniejszej części swego życia? Niedługo znów zniknie na cały weekend, który spędzi bez niej, w Federange. Czy była dla niego tylko przyjaciółką, niegodną zobaczenia jego rodowej siedziby, ziemi i rzeki, nad którą wyrósł? Byli ze sobą już pięć miesięcy, lecz miała poczucie, że jej życiu coraz bardziej brakuje celu i sensu.

- Spróbuj tam dotrzeć na własną rękę - radziła jej Kendra jeszcze w listopadzie. - Tak jak Annette, kiedy pojechała z wycieczką do winnic.

- Ten numer już nie przejdzie, bo ostatnie zwiedzanie było w październiku - mruknęła Taffy, uderzając zajadle w klawiaturę komputera.

- A więc myślałaś o tym. W takim razie na pewno znajdziesz inny sposób.

- Może, ale na razie mam za dużo pracy.

- Dziecko, przecież widzę, że harujesz, aby tylko nie myśleć.

Stara, dobra Kendra jak zwykle miała rację. Jako zadeklarowana zwolenniczka małżeństwa uważała, że jeśli mężczyźnie naprawdę zależy na kobiecie, powinien powieść ją jak najszybciej do ołtarza. Taffy dochodziła do wniosku, iż nie są to wcale przestarzałe poglądy.

Tylko raz jeden Paul otworzył się niespodziewanie - kiedy jadąc ramię w ramię nad malowniczą Our, rozmawiali o innych rzekach Luksemburga.

- Mozela jest najpiękniejsza - powiedział wtedy z rozmarzeniem. - Choć może jestem stronniczy, bo tam jest mój rodzinny dom. Wyobraź sobie, że mój ojciec przez całe życie nie ruszał się stamtąd.

Taffy z przejęciem nadstawiła uszu. Paul bardzo rzadko mówił o rodzinie. Wiedziała tylko, że ma jedną siostrę, matkę Nicka, i żadnych braci. Winnica należała do jego rodziny od pięciu pokoleń i obecnie zarządzała nią matka. Ojciec zmarł dwa lata temu.

- Nigdy nie opuszczał Federange? - powtórzyła ze zdumieniem. - Nawet w weekendy?

- Mawiał: „a po co komu weekendy". - Paul mocniej nacisnął na pedały. - Nie mógł przeboleć, że wyprowadziłem się do miasta i zarabiam pieniądze.

- Nie podobało mu się, że stałeś się bogaty?

- Szanował to, do czego doszedłem, ale wolałby, abyśmy razem pracowali w Federange.

- A matka? - ośmieliła się zapytać Taffy.

- Stawia mi twarde warunki, ale to już zupełnie inna historia. - Zerknął na nią z ukosa z lekkim uśmiechem, jakby wiedział, że rozpiera ją ciekawość. - Jedźmy, bo muszę zadzwonić do domu.

Ledwie nadążała za nim, zmarznięta i zmęczona. Znów wyrósł między nimi mur. Nie miała wstępu do Federange. Nie miała wstępu do jego prywatnego życia.

Nie tylko Kendra wieszczyła kasandrycznie marny koniec ich związku. Brat Taffy, Allen, który przyjechał po nią, aby zabrać ją do Kent na święta, był również pełen wątpliwości.

Allen wyruszył o świcie ze swego domu w Strasburgu i miał dotrzeć do Luksemburga w godzinach porannego szczytu. Z tego powodu Paul postanowił skrócić poranny jogging i przywieźć Taffy do zajazdu za miastem, aby ułatwić rodzeństwu wyjazd. Spotkanie nie wypadło dobrze. Allen przywitał się krótko, wypił kawę i szorstko oznajmił, że trzeba jechać. Taffy w pośpiechu żegnała się z Paulem, z żalem myśląc o tygodniowym rozstaniu.

- Mam nadzieje, że wiesz, co robisz, siostrzyczko - powiedział nadopiekuńczy brat, kiedy wyjechali na autostradę.

- Jestem dorosła - prychnęła. - Obędę się bez twojej troski.

- Oby tak było. Nie podoba mi się ten wytworny menago.

Taffy obrzuciła spojrzeniem luźne spodnie i wyciągnięty sweter brata.

- Nosisz się jak hippis, więc nic dziwnego, że nie lubisz tych, którzy wolą garnitury - powiedziała ironicznie. - A poza tym powinieneś mu być wdzięczny, bo oszczędził ci jazdy w korkach.

Allen zamilkł, ale widziała, że ma jeszcze coś w zanadrzu.

- W ogóle nie można się do ciebie dodzwonić - powiedział z pretensją, gdy mieli za sobą kolejne kilometry.

- Stale natykam się na sekretarkę. Słuchaj, a czy on nie jest przypadkiem żonaty?

- Na pewno nie. Poznałam mnóstwo jego przyjaciół.

- Przyjaciółek też?

- Nie jestem utrzymanką Paula! - obruszyła się.

- Poznałaś jego rodzinę?

- Ee... tak. - W końcu znała Nicka, prawda?

- Złożyłaś im wizytę przed Bożym Narodzeniem? Tylko mów prawdę.

- Wiesz, Gwiazdka to rodzinne święto, tylko dla...

- Rozumiem, nic z tego - stwierdził, nie odrywając oczu od szosy. - A w ogóle, wspominałaś coś o nim mamie i tacie?

- N-nie.

Rodzice dzwonili do niej raz w tygodniu, zawsze o tej samej porze. W tym czasie starała się być w domu. Nie wspominała jednak o Paulu ani w rozmowach, ani w listach. Tak było wygodniej.

- Dobrze, może i lepiej, że oszczędziłaś im zmartwień - stwierdził obcesowo. - Ale pamiętaj, że masz trzech braci, Taff. Nie zamierzam ukrywać przed Chrisem i Richiem, co się dzieje z naszą siostrzyczką.

- Nic się nie dzieje!

W drodze powrotnej uparł się, aby odprowadzić ją do samego mieszkania, i podejrzliwie wypatrywał śladów obecności Paula. Nie znalazł żadnych. Rzadko tam sypiała.

Zadymka mokrego śniegu sypnęła jej w twarz. Zmęczonym gestem otarła oczy. Musiała uważać, bo koła ślizgały się w mokrej brei.

- Mało masz energii, myszko; powinnaś więcej jeść - dobiegł ją pełen troski głos Paula.

Taffy zlizała z rękawiczki płatek śniegu.

- Dobrze, ale może tym razem zjemy u mnie?

- Co, znów omlet z dwóch jajek?

- Nie, pstrąg z rusztu - oznajmiła z godnością. - Kupiłam tyle, by starczyło i dla ciebie. Ale ty pewnie wolisz omijać moją kuchnię z daleka.

- Sama złowiłaś tego pstrąga?

- Tak. I zrobię go w sosie jabłkowo-chrzanowym, jeśli chcesz wiedzieć. Ale jeśli nie masz ochoty iść do mnie, powiedz to po prostu, a nie wykręcaj się kpiną - dodała z irytacją.

- Ja się wykręcam? - w głosie Paula brzmiało autentyczne zdumienie.

- Tak, usiłujesz zasłonić rzeczywistość kpiną i żartami.

- Punkt dla ciebie, myszko. - Tym razem powiedział to poważnie.

- Chyba nie chodzi o moje gotowanie, przyznaj - ciągnęła dalej, jak zwykle niepomna na konsekwencje. Czyżby nastroiła ją dziwna, tajemnicza atmosfera zimowego zmierzchu i padającego śniegu, która nadawała światu nierzeczywisty wymiar? Miała wrażenie, że cały świat zniknął i zostali sami w białej przestrzeni, zdani tylko na siebie. Paulowi musiał się również udzielić ten nastrój, gdyż zwolnił tempo i co chwila obrzucał ją długim, poważnym spojrzeniem.

- Przyznaję, nie chodzi o twoje gotowanie - powiedział wreszcie.

Milczała, obserwując wirujące płatki i dając mu czas, by zastanowił się nad odpowiedzią.

- Ja... po prostu źle się czuję w tym domu - wyznał wreszcie.

Niezliczone pytania cisnęły się Taffy na usta, ale powstrzymała ciekawość. Ciemne, leniwe wody rzeki zdawały się użyczać jej swego spokoju, dawać silę.

- Kiedy tam jestem, zawsze myślę o...

Zamilkł. Znikła gdzieś szydercza swada. Tym razem to on z trudem dobierał słowa, by uporać się z natłokiem myśli. Czyżby po prawie pół roku postanowił porozmawiać o Claudii?

Prawdę mówiąc, miała niewiele wieści o piosenkarce. Kilka miesięcy temu przeczytała w gazetach, że panna Vaughn miała perforację wrzodu, lecz czuje się dobrze. Mimo to ze względu na konieczną rekonwalescencję zmuszona była odwołać europejską trasę koncertową i obecnie wypoczywa w swojej posiadłości w Arizonie.

- Twoje mieszkanie przypomina mi Annette - powiedział po chwili Paul.

Warto było czekać, by usłyszeć takie wyznanie! Taffy momentalnie zapomniała o zmęczeniu i nacisnęła pedały ze zdwojoną energią.

- Dlaczego mi tego wcześniej nie powiedziałeś? Przeprowadziłabym się.

- Nie, Taffy, nie mogłem ci tego zasugerować. Nie chciałem mówić o Annette. A poza tym to nie jest ważne.

- Nie jest? - Zacisnęła dłonie na kierownicy roweru, szykując się do ostatecznego rozstrzygnięcia. - Czy dlatego, że nasza znajomość i tak nie ma przyszłości?

- Co też ci przyszło do głowy, myszko?!

Był tak zdziwiony, że natychmiast zniknęła cała jej zawziętość. Chwila nieuwagi, zerknięcie na Paula wystarczyły, by koło roweru najechało na przykrytą śniegiem przeszkodę. Taffy runęła do rowu, wykonując efektowne salto nad kierownicą, i legła w białej pierzynce. Było jej dobrze i z pewnością niczego sobie nie złamała.

- Nic ci się nie stało? - Paul znalazł się przy niej w ułamku sekundy. - Nie uderzyłaś w to cholerne drzewo?

Nie uderzyła, choć rzeczywiście niewiele brakowało. Oparł ją o szorstki pień i przykucnął przed nią, obejmując z troską ramionami. Zamrugała, widząc tuż przed nosem koronowanego lwa na jego piersi.

- Nie, wszystko w porządku, naprawdę - zapewniła miękko, upajając się troską w jego oczach. - A drzewo wcale nie jest cholerne, tylko... rajskie - dokończyła szybko i ściągnąwszy rękawiczki, chwyciła Paula rękami za szyję, przyciągając do siebie. Policzki miał chłodne, drapiące lekkim zarostem i pachnące tymiankiem, a język i wargi gorące, tak samo jak dłonie, które pospiesznie wślizgnęły się pod jej kurtkę, a potem głębiej, ku nagiej skórze. Nawet nie zauważyła, kiedy tak jak i ona ściągnął rękawiczki.

W chwilę potem gwałtownym szarpnięciem postawił ją na nogi i oparł o pień drzewa. Za moment miała obnażone uda, ale nie czuła zimna. W ciszy padającego śniegu ich oddechy były coraz głośniejsze, coraz bardziej przyspieszone. Biały świat wokół zawirował jak szalony, a potem zapadła cisza.

- W lesie, przy drodze, istny skandal - zachichotała Taffy, podciągając spodnie. - Co by było, gdyby nas ktoś zobaczył?

- Myślałby, że nacieramy sobie odmrożenia - skomentował Paul, błyskając zębami w gęstniejącym mroku. - W końcu byliśmy ubrani...

- No, prawie - powiedziała z rozmarzeniem.

- O rany!

- Co się stało?

Paul, który właśnie wkładał rękawiczki, wpatrzył się intensywnie we własną dłoń. Nagle pojęła...

- Och! - Popatrzyła na niego rozszerzonymi oczami.

- Nie założyłeś...

- Nie założyłem - potwierdził z niespodziewanym spokojem, choć wyczuła w jego głosie... - Co? Gniew, żal?

- To moja wina, powinnam wreszcie pomyśleć o pigułce.

- Powinnam, trzeba było, należało... Daj spokój. - Podniósł z ziemi jej rower i otrzepał siodełko ze śniegu.

- Jedźmy, bo za chwilę zrobi się ciemno.

Jakie to do niego podobne, pomyślała, kiedy w pośpiechu pędzili ku dalekim światłom Echternach. Stało się, trudno, a dalej trzeba robić swoje i nie martwić się, dopóki nie ma problemu. A jeśli będzie? Czy wtedy Paul zostanie z nią? Czy się z nią ożeni?

O, nie, tylko nie ślub z przymusu! W ten sposób nigdy nie przekona się, czy była kochana, czy nie.

Na miejscu w pośpiechu oddali do wypożyczalni rower Taffy, a Paul przypiął swój do bagażnika. Gdy wsiedli, chwycił słuchawkę zainstalowanego w samochodzie telefonu i niecierpliwie wystukał numer - raz, a potem jeszcze kilka razy.

- Nikt nie odpowiada - stwierdził z niezadowoleniem.

- Będę dalej próbował.

Ruszyli. W cieple kabiny, zagłębiona w wygodny fotel, Tafty obserwowała profil mężczyzny, z którym przed chwilą popełniła szaleństwo. Minę miał niezwykle skupioną. Domyślała się, o czym on myśli. Oczywiście, o jedzeniu !

- Słuchaj, ten twój pstrąg... - powiedział z ożywieniem, zerkając ku niej. - Jak długo będziesz go przyrządzać?

- Bardzo szybko - zapewniła. - Mam piecyk, w folii szybko się upiecze, a sos przyrządza się raz-dwa.

- Lubisz gotować, myszko? - zapytał miękko.

- A co to ma za znaczenie? I tak nie zadowolę faceta, który jada jak król w najlepszych restauracjach - żachnęła się.

- Może przyszła pora, aby to zmienić.

- Zmienić?

- Dotąd egoistycznie myślałem tylko o sobie. - W jego głosie pojawiły się dziwne tony. - Nie pozwalałem, abyś przyjmowała mnie u siebie, tak jak wolisz...

- I ugotowała ci coś sama, we własnej kuchni, tak?

- odpowiedziała takim samym tonem. Poczuła, jak łączy ich cudowne uczucie porozumienia, bo przecież cała ta rozmowa o jedzeniu dotyczyła czegoś o wiele bardziej ważnego.

- Są jeszcze inne sprawy - ciągnął. - Widzę, jak często, kiedy jesteś u mnie, potrzeba ci na przykład pantofli na zmianę, suszarki do włosów... no wiesz, różnych rzeczy, które zostały w twoim mieszkaniu.

- Owszem, tak. - Taffy z namysłem ważyła słowa, świadoma powagi chwili. - Ale warto znosić te niedogodności dla... - Słowa znalazły się same, ale nie śmiała ich wypowiedzieć. - Dla chwil spędzonych w twoim niezwykłym domu - dokończyła.

- Może i jest piękny, ale nie nadaje się dla...

Teraz i on trudził się ze słowami. Taffy słuchała skrzypienia wycieraczek, usiłujących poradzić sobie z nawałą mokrego śniegu. Milczenie przedłużało się.

- Spróbuję jeszcze raz zadzwonić - mruknął w końcu, sięgając po słuchawkę. Numer uparcie nie odpowiadał.

Wjechali na przedmieścia, ruch zgęstniał i Paul musiał się skupić na prowadzeniu. Biała puszysta powłoka zmieniła się w śliską breję, rozmytą setkami opon. Wirujące płatki oślepiały w blasku ulicznych lamp.

Taffy odchyliła głowę na fotel i biorąc słowa Paula za dobrą monetę, zaczęła obmyślać przyszłe wspólne posiłki. Postanowiła, że w poniedziałek kupi wszystko, co będzie potrzebne do jej popisowego dania - steku i puddingu z nerek z ostrygami, przyrządzanego według przepisu mamy.

Drgnęła, kiedy wóz stanął i ucichł szum silnika.

- Już jesteśmy na miejscu? - zamrugała, poznając znajomą bramę. - Wjedziesz na podwórko?

- Chodzi ci o to, czy zostanę na noc? To zależy.

Znów sięgną! po słuchawkę, ale nie wystukał numeru.

Zdawało się jej, że kątem oka zauważył coś na ulicy, bo gwałtownie odwrócił głowę. Na jego twarzy pojawił się wyraz napięcia. Zanim zdążyła zapytać, co się stało, wyskoczył z samochodu, z trzaskiem zamykając za sobą drzwiczki.

Dopiero teraz zobaczyła, co wytrąciło go z równowagi. W oświetlonym wejściu do domu, w którym wynajmowała mieszkanie, pojawiły się dwie kobiety. Ich sylwetki i nerwowe ruchy miały w sobie takie samo napięcie, jakie dostrzegła u Paula, szybkim krokiem idącego im na spotkanie. Kiedy się zbliżył, starsza z nich, postawna, siwa dama, powiedziała coś szybko do niego. Druga z kobiet...

Taffy, nie wierząc własnym oczom, wysiadła z samochodu, by lepiej widzieć. Ani jedwabna barwna chustka, spod której wymykały się jasne kosmyki włosów, ani ogromne ciemne okulary nie były w stanie zamaskować tej kobiety. To była Claudia Vaughn we własnej osobie.

- Paul, co się stało?

Taffy zbliżyła się do stojącej na stopniach grupki, ale nikt nie zwrócił na nią uwagi. Suchość dławiła ją w gardle, gdy patrzyła, jak Paul czule otacza ramieniem Claudię, drżącą z chłodu mimo wspaniałego futra z rysia, i ostrożnie prowadzi ją do samochodu. Starsza kobieta szła u jej drugiego boku, gotowa do pomocy. Dopiero kiedy Paul posadził Claudię na przednim fotelu i otworzył tylne drzwi dla drugiej pasażerki, odwrócił się ku Taffy.

- Wrócę, kiedy tylko odwiozę...

- Nie wrócisz. - Wypowiedziane z głębi samochodu słowa były aż nadto słyszalne. - Zostaniesz tak długo, ile trzeba, i zajmiesz się kobietą, która nosi twoje dziecko.

Rozdział 9

Taffy znieruchomiała niczym rażona gromem. Po chwili otwarła szeroko oczy i potrząsnęła głową, jak człowiek budzący się ze snu, ale koszmar trwał. Samochód Paula nadal stał przy krawężniku, a rower przytroczony na dachu wyglądał jak relikt z innego życia, z leśnego świata, gdzie cicho padał śnieg.

Claudia kuliła się na przednim fotelu. Paul, pochylony nad otwartymi drzwiczkami z tyłu, mówił coś podniesionym głosem do starszej kobiety, która odpowiadała mu tym samym tonem.

To musi być jego matka, uświadomiła sobie Taffy. Pewnie ma pretensje o mnie. Opiekuje się matką jego dziecka, a więc pewnie Claudia była przez cały ten czas w Federange. Czy dlatego Paul trzymał mnie z daleka od tego miejsca?

Skończył właśnie ostrą wymianę zdań z matką i podszedł do Claudii. Uchyliła okienko. Mówił coś do niej czule, troskliwie...

Nie mogę na to patrzeć, pomyślała z rozpaczą Taffy.

Zaledwie zrobiła ruch, by odejść, Paul rzucił się w jej stronę jak pantera.

- Poczekaj! - Złapał ją za ramię. - U Claudii zaczęły się bóle porodowe. Moja matka już miała wzywać pogotowie, kiedy zobaczyła, że wróciłem.

- Dlaczego ona ma rodzić tutaj, a nie w Federange? - chłodno zapytała Taffy.

- Federange nie ma tu nic do rzeczy! Pięć miesięcy temu lekarze uratowali w tym szpitalu jej ciążę i odtąd jest z nimi w stałym kontakcie.

- Wiedziałeś o wszystkim - stwierdziła gorzko.

- Wiedziałem, bo tamtej nocy, w szpitalu, Claudia sama mi o tym powiedziała. Ach, wy, kobiety! - Z rozpaczą wzniósł oczy do nieba. - Najpierw przez cztery miesiące udaje, że nie ma żadnej ciąży, a potem nagle dziecko zasłania jej cały świat.

- Co za noc! - wykrzyknęła Taffy szyderczo. - Ja tracę dziewictwo, a ty dowiadujesz się, że zostaniesz ojcem.

- Co ty wygadujesz? Do głowy mi nawet nie przyszło, iż podejrzewasz, że to moje dziecko! - oburzył się.

- Nie? A dlaczego nie miałabym podejrzewać, skoro wybierasz się razem z nią do szpitala? - Taffy była bezlitosna.

- Odwiozę tylko Claudię na izbę przyjęć i wracam, mówiłem ci.

- Swoją drogą jestem ciekawa, czemu wydzwaniałeś do Federange, skoro wiedziałeś, że ona jest tutaj?

- Nie wiedziałem! Sam byłem zaskoczony, kiedy zobaczyłem je pod domem. Podobno Claudia uparła się dzisiaj, by tu przyjechać. I okazało się, że wie, co robi.

Jeszcze lepiej.

- Dlaczego nie byłeś przy niej? Kobieta w takim stanie potrzebuje u swojego boku mężczyzny, który...

- Taffy - Paul nerwowo zerknął w kierunku wozu - mówię ci jeszcze raz, to nie jest moje dziecko!

- Więc twoja matka kłamie, tak? Widać to wasza cecha rodzinna.

- Milcz! Ani słowa więcej! - krzyknął z taką wściekłością, że kobiety siedzące w samochodzie drgnęły i popatrzyły w ich stronę.

- Nie kłamię, ani ja, ani moja matka. Ona już taka jest, zawsze upiera się przy swoim zdaniu.

- Bardzo jest go pewna.

Czerwony lew w koronie zafalował, uniesiony ciężkim westchnieniem.

- W końcu nie ma się czemu dziwić - powiedział Paul, wzruszając ramionami. - Kiedy syn przyprowadza do domu piękną, ciężarną kobietę...

- Piękną i ciężarną - powtórzyła cicho Taffy. - Do twojego domu, gdzie ja nie mam wstępu.

- Jak mogłem cię tam zawieźć, jeśli matka ciągle suszy mi głowę, abym ożenił się z Claudią, bo dziecko jest w drodze?! - wykrzyknął z rozpaczą.

Ożenić się z Claudią. Nagle zrobiło się jej zimno, bardzo zimno.

- I co? - zapytała z drżeniem. - Zostaniesz jej mężem?

- Taffy, przestań wreszcie! Przecież znasz mnie i wiesz, że żadna kobieta, nawet moja matka, nie będzie mi...

- A więc nie zgodziłeś się na ślub, bo chciałeś im pokazać, kto tu rządzi? - Nowa fala złości i goryczy dodała Taffy śmiałości. - Albo zwyczajnie nie wierzysz, że dziecko jest twoje. I tak jak w przypadku nieszczęsnej Annette, przestraszyłeś się, że ktoś chce cię podstępem zwabić do ołtarza? - zakończyła z triumfem.

Myślała, że złapie ją za ramiona, by wytrząść z niej duszę, ale pohamował się.

- Jesteś taka sama jak moja matka - powiedział z hamowaną wściekłością. - Pochopnie wyciągasz wnioski, nie chcesz nic zrozumieć i obstajesz przy swoim. A ja nigdy cię nie okłamałem. Nigdy! - powtórzył z mocą.

- Nigdy? W takim razie powiedz mi, czy byliście kochankami? - zapytała z triumfem.

- Nie!

- Paul! - zawołała Claudia słabym głosem, wychylając bladą twarz z okienka. - Przepraszam, ale czy możemy już jechać?

- W porządku, nie będę już go zatrzymywać - odpowiedziała uspokajającym tonem Taffy. Życzliwa nuta własnego głosu zdumiała ją. Lecz Claudia była tak nieszczęśliwa, tak przerażona, że w Taffy odezwała się zwykła kobieca solidarność.

- Już idę, ma belle - zadudnił głęboki baryton Paula. - Sama widzisz, że muszę jej pomóc - rzucił Taffy na odchodnym.

Ma belle, moja piękna, a do mnie nigdy tak nie mówił, pomyślała mściwie.

- Jedź już, jedź - pożegnała go zniecierpliwionym gestem.

Zatrzymał się i, odwrócił ku niej.

- Idź na górę. Wrócę niedługo. I pamiętaj, że...

- Paul, proszę! - głos Claudii przeszedł w jęk.

Tym razem już się nie wahał. Wskoczył za kierownicę i za moment samochód poślizgiem wyskoczył na środek ulicy. Czerwone tylne światła mignęły i po chwili rozpłynęły się w padającym śniegu.

Tafty wsadziła ręce w kieszenie i ruszyła przed siebie. Kiedyś zapomni o wszystkim, ale na razie musi jakoś żyć. Na pewno nie wróci do mieszkania, gdzie Paul był kiedyś z inną kobietą, którą również skrzywdził. Kendra miała rację, mówiąc, że historia Annette powinna być dla niej ostrzeżeniem. Czy Kendra jest teraz w domu? Może iść do niej? Wtedy będzie musiała wysłuchać tysięcy „a nie mówiłam" i „zapomnij o nim".

Cóż z tego, że kochaliśmy się? wzdychała, wlokąc się w zamieci białych płatków przez Czerwony Most. Chroniłeś się, nie chciałeś ryzykować. Chroniłeś siebie, nie mnie.

Serce zabiło jej na wspomnienie białej, śniegowej rozkoszy. Obiecał, że jej nie porzuci, jeśli zajdzie w ciążę, ale teraz nie była pewna, czy w ogóle powiadomiłaby go, że będzie ojcem.

Muszę wrócić do domu, do Anglii, postanowiła, klucząc zaułkami. Nic mnie tu nie trzyma. Nienawidzę go, nie chcę o nim więcej słyszeć.

Śnieg mokrymi płatkami osiadał na kołnierzu wełnianej kurtki. Powolny rytm kroków uspokajał Taffy, wyciszając rozgorączkowane myśli. W miarę jak wracało poczucie rzeczywistości, zaczęła czuć, jak bardzo jest zmęczona i mokra. Miała przemoknięte buty, a podstępna wilgoć wkradła się nawet za kołnierz i ziębiła plecy. W mętnym świetle latarni zamajaczył rząd wysokich kamienic o ostrych dachach.

- Więc tu mnie przyniosło - skomentowała głośno.

Z trudem ściągnęła mokrą rękawiczkę i namacała w kieszeni klucz. Taka była dumna, gdy Paul wręczył go jej pięć miesięcy temu - jako jedynej kobiecie, która, oprócz sprzątaczki, ma prawo wchodzić do jego domu.

Powinnam go wrzucić do Alzette, pomyślała, lecz ręka sama trafiła do zamka. Włączyła światło i delikatne strumienie blasku wydobyły z mroku rzeźbiony w metalu raj. Powierzyła kurtkę gołąbkom, całującym się dzióbkami, zerkając na sąsiadującego z nimi węża.

Zniszczyłabym ci ten raj, tak jak ty zniszczyłeś mnie, pomyślała, ciężko wstępując po schodach.

Kiedy znalazła się w garderobie, gdzie zostawiła kilka swoich ubrań, olśniła ją nowa myśl. Oto, zdane na jej łaskę, wisiały eleganckie garnitury, koszule najdroższych marek, jedwabne krawaty. Ach, chwycić nożyczki i ciąć, ciąć, ciąć, zostawiając na pożegnanie zamęt i zniszczenie!

Jeszcze chwila, a ulżyłaby sobie, lecz doleciał ją nikły, delikatny zapach tymianku. Tuż przed nią, na jednym wieszaku, wisiały jej sukienka i sportowa marynarka Paula, którą bardzo lubiła. Tama puściła i Taffy wybuchnęła płaczem - rozpaczliwym, niepowstrzymanym łkaniem.

Zgarnęła naręcze nieskazitelnych chusteczek do nosa, po czym powlokła się do sypialni.

- Nienawidzę go - chlipała, zrzucając z siebie przemoczone ubrania, aż utworzyły splątany kłąb na puszystej wykładzinie. Nawet biustonosz miała mokry. Naga, z ulgą wślizgnęła się pod koce. Oczywiście pachnące tymiankiem.

Zasnęła dopiero wtedy, gdy zmoczyła wszystkie pięć chusteczek i poduszkę. Ciało Tafty rozgrzewało się powoli, a nogi i ramiona, zmęczone jazdą, zaczęły boleć. Na szczęście szybko zapadła w sen.

Spała zdumiewająco dobrze, tak jak wtedy, kiedy Paul był przy niej. Ale to niemożliwe, chyba śniła, albo zaczarowała ją ta rzeka, wlewająca się przez żaluzje razem ze słońcem.

A jednak był. Spał mocno. Czuła ciepło jego ciała, ramion obejmujących ją z tyłu, gorący oddech.

W takim razie tamto musiało być snem - koszmar białej ulicy i tej kobiety, która za chwilę miała urodzić jego dziecko. Taffy z westchnieniem przytuliła się mocniej do Paula. Tylko czemu miała takie ciężkie, obrzmiałe powieki? I co mają znaczyć jej mokre ubrania i stos chusteczek, leżących na podłodze?

- Ty draniu! - wykrzyknęła, odsuwając się ód niego jak od węża. Nie otworzył oczu, tylko mruknął coś przez sen i wyciągnął rękę, jakby poszukiwał jej ciała. Taffy usiadła wyprostowana na samym skraju łoża.

- Łajdak! Oszust! Tchórz! - wypluwała z siebie słowa ze wściekłym obrzydzeniem. - Jak śmiałeś...

- Uspokój się, myszko.

Głos miał zaspany i natychmiast naciągnął koc na głowę, wyraźnie pragnąc, by dala mu święty spokój. Niedoczekanie! Już sięgnęła po nakrycie, by zerwać je szarpnięciem, lecz powstrzymała się. I tak zaraz go obudzi i wygarnie mu wszystko, ale najpierw musi się ubrać. Własne ciało jest zdradzieckie, och, jak bardzo zdradzieckie! Już zaczynała to odczuwać. W pośpiechu, z obrzydzeniem wciągała na siebie zimną, wilgotną bieliznę.

Kiedy podniosła żaluzje, zobaczyła śnieżną, roziskrzoną słońcem biel. W taki dzień mogliby pójść na łyżwy, na sanki, obrzucać się radośnie śnieżkami. Taffy zacisnęła pięści, walcząc z ukłuciem bólu, a potem w nagłym odruchu nabrała garść śniegu z parapetu i wtarła go w bose stopy Paula.

Początkowo zareagował tak, jak na to liczyła. Nogi wierzgnęły dziko i schowały się pod koc, a z drugiej strony wyjrzała rozczochrana głowa i gwałtownie mrugające oczy. W ułamku sekundy usiadł prosto i zogniskował spojrzenie na śniegu, topiącym się na prześcieradle, a potem na niej. W oczach narastała mu jawna chęć mordu. Taffy natychmiast pożałowała swojego świetnego pomysłu.

- Tyy-ty!! - Paul z rykiem wyskoczył z łóżka i stanął przed nią w całej swojej nagiej wspaniałości. - Nie daruję ci tego!

Odskoczyła w bok, ale pochwycił ją bez wysiłku. Jedną ręką unieruchomił przeguby i z sadystycznym uśmiechem przygiął do parapetu, nacierając plecy śniegiem.

- Przestań! - krzyknęła. - Nienawidzę cię!

- Czy to mają być przeprosiny? - upewnił się, przerywając egzekucję.

- O, nie, nie doczekasz się - buntowniczo potrząsnęła głową. - Obudziłam cię, żeby ci powiedzieć, jaki z ciebie...

- Obudziłaś? - Sięgnął ramieniem za jej plecami, zamykając okno. - Omal nie przyprawiłaś mnie o atak serca.

- Nie rozśmieszaj mnie! Ty w ogóle masz serce? - szydziła, czując bliskość tego wspaniałego, męskiego ciała. - Śmiałeś tak po prostu zjawić się tutaj i położyć do łóżka jak gdyby nigdy nic!

- A gdzie, u licha, miałbym spać, jeśli nie we własnym łóżku? O czwartej rano marzyłem już tylko, żeby się położyć!

- Claudia urodziła? - Głos Taffy zmiękł. Na moment nad koszmarną zazdrością przeważył odwieczny kobiecy zachwyt nad cudem narodzin. - Wszystko dobrze?

- Tak, czują się świetnie. To dziewczynka, a włoski ma rude jak wiewiórka - uśmiechnął się. - Bogu dzięki, że nikt z Seylerów nie był rudy.

- Teraz już jest.

- Och, ty znowu o tym - zbył ją niecierpliwym gestem. - Kiedy zobaczyłem cię tutaj, ucieszyłem się, że wreszcie doszłaś do rozumu.

- Tak, doszłam... dlatego zostaw mnie w spokoju!

Odsunęła się pod ścianę, ale w mgnieniu oka był przy niej, blisko, za blisko.

- Puść mnie! - Zadudniła pięściami w twardą pierś, aby za moment, niespodziewanie dla siebie samej rozprostować dłonie i chciwie przylgnąć palcami do gładkiej skóry, nasycić się równym, mocnym rytmem serca.

- Po jakie licho nałożyłaś te wstrętne, mokre rzeczy? - mruknął, muskając ustami jej czoło. - Przyszłaś wczoraj piechotą?

- Szłam przed siebie i niechcący trafiłam tutaj.

- Taffy, czy możesz sobie wyobrazić, jak to jest, kiedy się czeka, aż kobieta urodzi dziecko innego mężczyzny, wiedząc, że twoja dziewczyna cierpi przez ciebie? - powiedział z desperacją.

Jego dziewczyna? Nie, chyba się przesłyszała. Dlaczego w takim razie serce biło jej jak oszalałe?

- Jeśli masz na myśli mnie, to bynajmniej nie cierpiałam - stwierdziła.

- Jasne - ze zrozumieniem pokiwał głową. - Poszłaś na spacer, humor ci się poprawił po drodze, i w domu zasnęłaś jak aniołek.

Poprowadził ją do łóżka, ani na chwilę nie wypuszczając z objęć, jakby czuł, że będzie uciekać. Mylił się. Nie miała już siły uciekać. I nie potrafiła mu wybaczyć. Zacisnęła powieki. Po policzkach pociekły łzy.

- Tak właśnie się czułem - powiedział, ocierając jej oczy rąbkiem pościeli - kiedy wszedłem do twojego pustego domu. Ale zostawmy już te smutne sprawy. Mam ci tyle do opowiedzenia, wiesz? Jamesina urodziła się o drugiej nad ranem i...

- Jamesina? - Taffy omal się nie roześmiała. - W życiu nie dałabym córce takiego imienia.

- Kiedy było po wszystkim i weszliśmy tam, żeby pogratulować świeżo upieczonej mamusi - ciągnął, ignorując jej uwagę - piekielna Claudia uparła się, żebym dzwonił na Alaskę, i to zaraz.

- Alaska? A nie Arizona? - dopytywała się Taffy, zapominając o złości. - Kto puścił w obieg tę wersję?

- Ja. Przez jej agenta. Usiłowałem się tam dodzwonić przez godzinę, ale wreszcie się udało. A potem jeszcze musiałem odwieźć matkę do domu, to znaczy do mieszkania, które już znasz. Zatrzyma się tu na parę dni.

- Żeby nacieszyć się wnuczką? - Taffy była znów w swoim żywiole.

- Na pewno wpadnie jeszcze do Claudii i Jamesiny - wyjaśnił cierpliwie, choć w spojrzeniu miał więcej stali niż bursztynu. - Ale nie ma między nimi żadnego pokrewieństwa. Na całe szczęście, Nick się do tego nie przyłożył. - W jego głosie zabrzmiała autentyczna ulga.

- Nick? - Taffy zmarszczyła brwi. - Jesteś pewien, że nie jest ojcem dziecka?

- Cóż, Claudia jest bardzo tajemnicza.

- Ale... czy może być twoje? - zapytała niepewnie. - Czy byliście kochankami?

- Nie, nigdy. Nawet przed laty, kiedy razem studiowaliśmy.

- Ale... zabrałeś ją do Federange.

- Claudia jest taka, że... trzeba o nią dbać, zresztą wiesz sama.

Patrzył wyczekująco, szukając w jej oczach zrozumienia. Powoli, niechętnie skinęła głową. Dziecięca bezradność tej kobiety osobliwie kontrastowała z wizerunkiem kapryśnej, pewnej siebie wielkiej gwiazdy. Ale tak, Paul miał rację, przecież sama wczoraj, w zimnym ogniu nienawiści, odnalazła w sobie litość i współczucie dla Claudii Vaughn.

- Podobnie zareagowała moja matka - ciągnął. - Momentalnie polubiła Claudię, a ja byłem odtąd wszystkiemu winien.

- I nalegała, żebyś uznał to dziecko - powiedziała w zamyśleniu Taffy. - Podjęła się opieki nad Claudią w Federange, pod warunkiem, że się z nią ożenisz?

- Idiotyzm! - syknął z irytacją. - Jak mógłbym się na coś takiego zgodzić?

- Więc robisz to wszystko z czystej przyjaźni?

- Nie tylko miłość jest ważna, przyjaźń także, myszko. Znamy się od dawna i zawsze sobie pomagaliśmy. A Claudia potrzebowała pomocy. Załatwiałem całą sprawę w poniedziałek, po Jarmarku Pasterskim, kiedy wyznała mi wszystko.

Tafty aż za dobrze pamiętała ten straszny dzień, kiedy telefon milczał, a w niej umierała nadzieja.

- Dlaczego nie powiedziałeś mi tego wcześniej, Paul?

- Nie zostałem upoważniony.

Znała te słowa. Tak samo odpowiadał, kiedy pytała o prawdziwe nazwisko Claudii. I tak samo odpowiedziała Nickowi, gdy chciał wyciągnąć od niej adres szpitala.

- A Nick? Jak utrzymałeś go z dala od niej?

- Nie musiałem. Wkrótce potem wrócił do domu.

- Ale jeśli podejrzewałeś, że jest ojcem dziecka...

- Wiedziałem, że nie jest.

- Więc powiedz mi wreszcie, kto nim jest! - sarknęła. - A może nie jesteś upoważniony?

- Powiem, bo nawet moja mama wreszcie przyjęła do wiadomości ten fakt. Ojciec Jamesiny nazywa się Jim Grady.

- Jim Grady? A kto to taki?

- Rudy jak marchewka inżynier z Alaski. Wątpię, czy Claudia będzie tam chciała spędzić życie, ale to już jej wybór.

- I to do niego dzwoniłeś?

- Tak, już tutaj leci, więc mogę być wreszcie spokojny. Czy możemy teraz porozmawiać o nas, myszko? Pospałbym jeszcze. Ty nie?

- Nie - powiedziała twardo, starając się wyślizgnąć z jego objęć. - Nie wyjaśniłeś mi jeszcze, jakie to twarde warunki stawia twoja mamusia?

- A, o to ci chodzi? - Ujął palcami krawędź koszulki Taffy, szykując się, by ją ściągnąć. - Prawdę mówiąc, sam stawiam sobie takie warunki - wyznał z dziwnym uśmiechem.

- Jakie?

- Aby ożenić się z ładną, miłą dziewczyną i osiąść w Federange, przejmując rodowe winnice.

- I mama uznała, że ma nią być Claudia, śliczna i słodka?

- Tak myślisz? A czemu nie córka sąsiada? - zagadnął przekornie, patrząc jej głęboko w oczy. Jego spojrzenie nasyciło się ciepłym, bursztynowym blaskiem.

- W każdym razie wierzę, że dokonasz rozsądnego wyboru, bo jesteś mądrym synkiem mamusi - oświadczyła Taffy, nie kryjąc kpiny, jedynej broni, która jej została.

- Czy twoim zdaniem rozsądne jest pakowanie się w sytuację, w którą zabrnąłem pięć miesięcy temu? Kiedy wiedziałem, co czujesz, a nie mogłem ci nic powiedzieć?

- Może i nie jest, ale dla mnie te pięć miesięcy to za dużo. Jesteś wolny, możesz sobie dalej szukać miłej dziewczyny.

- W porządku, dlatego właśnie idziemy dziś o czwartej na herbatkę do mojej mamy - oznajmił radośnie.

- Zaraz! - Przytrzymała mu ręce. - Po co mam składać wizytę twojej matce?

- Jak to? Powinienem już dawno zawieźć cię do Federange, ale nie mogłem, bo mieszkała tam Claudia.

- A twoja mama miała fałszywą teorię na temat małżeństwa swojego synka - dokończyła.

- Nie tylko dlatego. Claudia była straszliwie przewrażliwiona na punkcie swojej prywatności. Wiesz, jak to bywa z kobietami w ciąży...

- Nie wiem, ale wkrótce może się przekonam.

- Słucham? - Z początku nie pojął aluzji, a kiedy zrozumiał, spoważniał i zmarszczył brwi. - Mówisz o wczorajszym?

- Tylko tyle masz do powiedzenia?

- Ależ skąd! Tylko wiesz, chciałbym się jeszcze tobą w spokoju nacieszyć, zanim... zanim założymy rodzinę. Ech, do licha! Taffy Griffin, jeśli natychmiast nie pozwolisz sobie zdjąć tych mokrych rzeczy, to je po prostu z ciebie zedrę!

Wiedziała, że to zrobi, i wiedziała, co będzie potem, a owa wiedza przejęła ją słodkim dreszczem. Lecz jeszcze się opierała.

- Spróbuj tylko, a znów zgarnę śniegu i wetrę ci... no, domyśl się, w co! - zachichotała.

- Hola, moja panno! - Na wszelki wypadek złapał ją za ręce. - Dość tych niewybrednych żartów. Mów, co cię jeszcze gryzie? Przecież powiedziałem już, że dziecko będzie mile widziane.

- O ile pamiętam, nie wspomniałeś słowem o małżeństwie.

- Owszem, wspomniałem, że chcę poślubić miłą dziewczynę.

- W takim razie ja się nie załapuję, bo miłe dziewczyny nie wskakują do łóżka po sześciu godzinach znajomości...

- Jasne, ale to byłem ja, a nie jakiś tam facet - zaznaczył z komiczną dumą. - Założę się, że nie zrobiłabyś tego z żadnym innym.

- Nie? - Taffy bezwstydnie powiodła wzrokiem po jego nagim ciele, nie pomijając ani jednego szczegółu. - A jak mnie powstrzymasz?

- Mam swoje sposoby, myszko - stwierdził, zręcznym ruchem pozbawiając ją koszulki. - Sama zdejmiesz figi czy mam ci pomóc?

- Zdejmę, ale dopiero wtedy, kiedy... - Taffy głęboko zaczerpnęła powietrza, starając się ukryć narastające podniecenie. - Kiedy usłyszę pewne słowa...

- Słowa? Jakie słowa?

- Które upewnią mnie raz na zawsze, że... - urwała, gdy poczuła na ciele jego ręce. - Ze zawsze będziemy to robić tylko z sobą.

- Dobrze, myszko - szepnął, delikatnie unosząc Taffy w ramionach. Ułożył ją na łóżku jak kruchy, cenny skarb, a potem położył się obok. Zachłanne dłonie zaczęły wędrówkę po jej ciele.

- Panno Davino Griffin, czy wyjdziesz za mnie?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Hart Jessica Serce nie sługa
496 Hart Jessica Serce wie najlepiej
Hart Jessica Serce wie najlepiej
326 Hart Jessica Serce nie sługa
R496 Hart Jessica Serce wie najlepiej
Hart Jessica Serce nie sługa
Hart Jessica Serce wie najlepiej 2
Hart Jessica Serce nie sluga
KOD RAMKA TŁO GIFOWE ZÓŁTE ZIELONE GIFEK CAŁUSKI I SERCE TEKST I GIFEK CAŁUSEK
326 Hart Jessica Serce nie sługa

więcej podobnych podstron