GONE
Faza trzecia :
Kłamstwa
Tłumaczenie: Genialna_Astrid (www.forumgone.fora.pl)
ROZDZIAŁ 1 | 66 godzin, 52 minuty
Obrzydliwe, obsceniczne graffiti.
Powybijane okna.
Etykiety Ekipy Ludzi, ich logo i ostrzeżenia dla odmieńców - wynoście się stąd.
W oddali, na końcu ulicy, za daleko od Sama, by mógł im przeszkodzić, stały dzieciaki - dziesięcioletnie, a może nawet młodsze. Pola porośnięte jęczmieniem, widoczne bardzo wyraźnie w świetle fałszywego Księżyca, na poboczach. Butelka z alkoholem krążyła z ręki jednego dziecka do drugiego - pociągały hausty z butelki, zataczały się.
Trawa rosła wszędzie. Chwasty siłą torowały sobie drogę między pęknięciami asfaltu. Śmieci: paczki po chipsach, plastikowe reklamówki, porwane kartki papieru, części garderoby, pojedyncze buty, opakowania po hamburgerach, zepsute zabawki, potłuczone butelki i zgniecione puszki - wszystko co nie było jadalne - utworzyło przypadkowo uformowaną, kolorową kolekcję śmieci. Była przypomnieniem dawnych, dobrych dni.
Ciemność tak głęboka, że by doświadczyć jej w normalnym świecie, musiałbyś znaleźć się na największym pustkowiu wśród największej dzikości.
Żadnych świateł na ulicach ani na gankach. Elektryczność nie działała. Być może na zawsze.
Nikt nie marnował baterii, już nie. Zapas tych, które pozostały, był bardzo niewielki.
Niewielu próbowało także zapalać świece czy podpalać petardy. Nie po tym, jak ogień strawił trzy domy i mało nie pozbawił życia jednego dziecka, które było poparzone tak mocno, że Lanie - Uzdrowicielce, pół dnia zajęło uratowanie mu zdrowia i życia.
Krany nie działały. Nic nie wypływało z bezużytecznych teraz hydrantów i węży przeciwpożarowych. Z ogniem nie można było zrobić nic - tylko patrzeć jak sieje zniszczenie i uciekać.
Perdido Beach, California. Tak naprawdę to już nie była California. Teraz to tylko Perdido Beach - ETAP. Dokąd nie pójdziesz, niezależnie od tego, gdzie pójdziesz i ile razy zapytasz dlaczego - wszędzie tylko ETAP.
Sam miał moc. Potrafił strzelać z dłoni palącą, śmiercionośną wiązką światła. Albo mógł tworzyć kule świetlne, o natężeniu silniejszym niż żarówka. Mógł sprawić, by unosiły się one w powietrzu, służąc jako latarnie.
Ale nie wszyscy chcieli świateł Sama, które dzieciaki nazywały słońcami Sammi'ego. Zil Sperry, przywódca Ekipy Ludzi, zabronił swoim ludziom, przyjmowania świateł Sama. Większość z normalnych uległa jego żądaniom. Niektórzy mutanci również nie chcieli świecącej reklamy tego, kim są i co potrafią.
Lęk się rozprzestrzeniał. Jak epidemia. Przeskakiwał z osoby na osobę.
Ludzie chowali się w ciemności, wystraszeni. Cały czas w strachu.
Sam był we wschodniej, tej niebezpiecznej, części miasta. Części, w której Zil wyznaczył granicę, której odmieńcy nie mogli przekraczać. Szedł, bo musiał wywiesić flagę, by zademonstrować, pokazać, że ciągle sprawuje nadzór nad miastem. Chciał pokazać, że nie został zastraszony prze kampanię lęku Zila.
Dzieciaki tego potrzebowały. Świadomości, że ktoś je chroni. Tym kimś był nie kto inny jak Sam.
Sam opierał się przed przyjęciem tej roli, ale mimo to zmuszono go do jej wykonywania. I był zdeterminowany, by źle ją grać. Cokolwiek pozostawiał bez uwagi, kiedykolwiek tracił panowanie, próbował odnaleźć inne życie i siebie, działo się coś okropnego.
Tak więc teraz chodził ulicami o drugiej nad ranem, gotowy. Tak na wszelki wypadek.
Sam przechodził blisko brzegu. Na morzu nie było fal. Już nie. Żadnych rozległych, spienionych fal przeszywających Pacyfik i w zagadkowy, wspaniały sposób rozlewających się jak spray o piaszczyste brzegi plaż Perdido Beach.
Falowanie było teraz delikatnym szeptem. Shhh. Shhh. Shhh. Zawsze lepsze to niż nic. Ale i tak nie było mu lepiej.
Był blisko Clifftop - hotelu, w którym aktualnie mieszkała Lana. Zil zostawił ją w spokoju. Odmieniec, czy nie, nikt nie zadzierał z Uzdrowicielką.
Ściana ETAPu przechodziła przez hotel. Wyznaczała granicę odpowiedzialności Sama i ostatnią część jego obchodu.
Ktoś szedł prosto w jego kierunku. Poczuł napięcie, przygotowując się na najgorsze. Było oczywistym, że Zil wolałby widzieć go martwym. A oprócz niego, na życie Sama czyhał także Caine - jego brat bliźniak. Caine okazał się przydatny w walce z Gaiaphage i Drakiem Merwinem - psychopatą, ogarniętym żądzą zabijania. Sam nie był jednak na tyle naiwny, by uwierzyć, że Caine się zmienił. Jeśli wciąż żył, wkrótce spotkają się ponownie.
Bóg tylko wie, ile jeszcze horrorów, kryje ta zbladła noc. Horrorów z udziałem ludzi, lub nie. Horrorów w górach pokrytych ciemnością, w czarnych jaskiniach, na pustyni, w lesie na północy. W zbyt spokojnym oceanie.
ETAP nigdy się nie poddaje.
Postać wyglądała jak dziewczynka.
- To tylko ja, Sinder - głos uspokoił Sama.
- Jak tam, Sinder? Zgubiłaś się?
Sinder była uroczą Gotką, która bardzo starała się nie brać udziału w konfliktach rozgrywających się w ETAPie. Była ponad podziałami.
- Cieszę się, że Cie znalazłam - powiedziała Sinder. W jednej ręce trzymała stalową rurę, pokrytą taśmą samoprzylepną, ułatwiającą uchwyt. Nikt nie wychodził bez broni, a już na pewno nie nocą.
- Wszystko w porządku? - pytał Sam. - Jesteś najedzona?
To pytanie stało się standardem. Nie: „Jak się masz?”, ani coś równie naiwnego, ale „Jesteś głodna?” lub „Jadłaś coś?”.
- Tak, jakoś sobie radzę - powiedziała Sinder. Jej trupio blada cera, sprawiała, że wyglądała bardzo młodo. Jej skóra zdawała się być wrażliwa i podatna na zniszczenia. Oczywiście rura, paznokcie pomalowane na czarno i kuchenny nóż wetknięty za pasek, pozbawiały jej tej delikatności i nie wyglądała już tak łagodnie.
- Słuchaj Sam. Nie należę do osób, które lubią, no wiesz, obgadywać inne osoby. Nie lubię oszczerstw - rzekła zakłopotana.
- Wiem - powiedział. Czekał, co dziewczyna ma do powiedzenia.
- Chodzi o Orsay - powiedziała Sinder i obejrzała się za siebie z poczuciem winy. - Wiesz, czasami z nią rozmawiam. Generalnie jest całkiem fajna, najczęściej. Dosyć interesująca.
- Mhm.
- Najczęściej.
- Tak.
- Ale, no wiesz, jest też dziwna - Sinder uśmiechnęła się kwaśno. - Zupełnie jakbym była jedyną osobą, z którą może porozmawiać.
Sam rozproszył się. Usłyszał dźwięk tłukącego szkła i piskliwy chichot tuż za sobą. Dzieci rzucały w siebie pustymi butelkami po alkoholu. Niedawno, chłopiec o imieniu K.B został znaleziony martwy z butelką wódki w ręce…
- Nieważne… Orsay jest przy barierze.
- Przy barierze?
- Na plaży, przy barierze. Zachowuje się tak, jakby myślała że… Po prostu porozmawiaj z nią, dobra? Aha, i nie mów jej, że z Tobą o tym rozmawiałam. Dobrze?
- Jest na plaży? Jest coś koło drugiej w nocy.
- Właśnie wtedy to robią. Nie chcą, żeby Zil… ani Ty, tak myślę, ich pogonili. Wiesz, jak biegnie bariera: przez Clifftop, a potem do plaży? Pamiętasz te kamienie? Tam właśnie jest. Nie jest sama. Są z nią też inne dzieciaki.
Sam poczuł niepożądane mrowienie w okolicy kręgosłupa. Przez ostatnich parę miesięcy rozwinął się w nim całkiem dobry instynkt do wyczuwania kłopotów. Ta sytuacja pachniała kłopotami.
- Dobra, sprawdzę to.
- Jasne. Super, dzięki.
- Dobranoc, Sinder. Trzymaj się.
Oddalał się od niej, zastanawiając się nad tym, jakie nowe szaleństwo i niebezpieczeństwo kryje się w niedalekiej przyszłości. Wspiął się z powrotem na drogę do Clifftop. Rzucił okiem na balkon Lany. Patrick, pies Lany, musiał go usłyszeć, bo szczeknął ostrzegawczo.
- To tylko ja, Sam - powiedział.
W ETAPie pozostało już bardzo mało żywych psów i kotów. Jedynym powodem, dla którego Patrick nie skończył jako psi stek, był fakt, że należał do Uzdrowicielki.
Z najwyższego wzniesienia na klifie Sam zobaczył morze i kilku ludzi na kamieniach, podmywanych przez fale, które tak naprawdę nie były falami. Kamienie były duże i niegdyś stanowiły niebezpieczeństwo dla surferów, takich jak on i Quinn. Kiedyś…
Sam nie potrzebował światła, by ujrzeć skały na morzu. Zobaczyłby je, nawet, gdyby był ślepy. Bardzo dobrze pamiętał ich położenie. W dawnych czasach, kładł tam swój sprzęt do surfowania.
Gdy dotknął suchego pisaku na plaży usłyszał głosy. Jeden mówił. Drugi płakał.
Mur ETAPu, nieprzenikniony dla ludzkiego oka, nieprzepuszczalny, który określał granice ETAPu, odbijał blask. Nie był to nawet blask tylko trudne do wytłumaczenia zjawisko optyczne bliskie świeceniu. Szarawe i puste świecenie.
Małe ognisko płonęło na plaży, rzucając lekkie, pomarańczowe światło i formując rozchwiane koło na powierzchni wody.
Nikt nie zauważył nadejścia Sama, więc miał czas na rozpoznanie większości z pół tuzina dzieciaków, znajdujących się na plaży. Francis, Cigar, D-Con, paru innych i Orsay.
- Widziałam coś… - zaczęła Orsay.
- Opowiedz mi o mojej mamie - rzekł jakiś płaczliwy głos.
Orsay pomogła jej się uspokoić, chwytając za rękę.
- Zrobię wszystko, co w mojej mocy, by znaleźć się tam, gdzie twoi bliscy - mówiła Orsay.
- Orsay nie jest telefonem komórkowym! - warknęła jakaś czarna dziewczyna, siedząca obok Orsay. - Kontaktowanie się z barierą jest bardzo bolesne dla (no i tu mamy problem, bo następuje słowo The Prophetess, co oznacza tłumacząc dokładnie prorokini (rodzaj żeński od proroka), ale Prorokini to takie dziwne słowo, może lepiej jakaś Wyrocznia?) Prorokini. Daj jej trochę spokoju. Słuchaj uważnie…
Sam zmrużył oczy, nie całkiem zdolny rozpoznać ciemnowłosą dziewczynę w migotliwym ogniu. Jakaś nowa znajoma Orsay? Czemu jej nie rozpoznawał? Znał przecież każde dziecko w ETAPie.
- Zacznij jeszcze raz - rzekła czarnowłosa dziewczyna do Prorokini.
- Dzięki, Nerezza - odparła Orsay.
Sam otrząsnął się w zdumieniu. Nie tylko nie wiedział, co robi Orsay. Nie wiedział też, że Orsay znalazła sobie nowego, osobistego przewodnika, którego on nie rozpoznał - dziewczynę o imieniu Nerezza.
- Widziałam coś - Orsay zaczęła znowu i zawahała się, jakby spodziewała się, że ktoś zaraz jej przerwie. - Miałam wizję.
Po zgromadzeniu przeszedł szmer. Albo to woda zmyła piasek z plaży, wywołując lekki szum.
- W mojej głowie zobaczyłam wszystkie dzieciaki z ETAPu - te starsze i te młodsze. Zobaczyłam, jak stali na klifie.
Wszystkie głowy obróciły się w stronę klifu. Sam zrobił unik, by uniknąć spojrzeń. Zdał sobie sprawę, że postąpił głupio, nie chowając się wcześniej. Na szczęście zakryła go ciemność.
- Dzieciaki z ETAPu, więźniowie ETAPu, przyglądający się zachodzącemu słońcu. Taki piękny zachód słońca. Słońce czerwieńsze i żywsze niż wszystko, co kiedykolwiek widziały - wydawała się być zauroczona wizją. Wyglądała jak zahipnotyzowana. - Takie czerwone zachodzące słońce…
Cała uwaga z powrotem skupiła się na Orsay. Mały tłum nie wydawał żadnych dźwięków.
- Piękny zachód słońca. Dzieci wpatrzone w czerwone słońce. A za nimi… za nimi diabeł. Demon - Orsay drgnęła i skrzywiła się, jakby nie mogła na to patrzeć. - Potem dzieci zobaczyły w słońcu wszystkich swoich bliskich, z wyciągniętymi ramionami. Matki i ojców. Wszyscy zjednoczeni tęsknotą i miłością, czekający z niepokojem na dzieci - by przywitać je z powrotem w domu.
- Dziękuję Ci, Wyrocznio - powiedziała Nerezza.
- Oni czekają… - mówiła dalej Orsay. Podniosła dłoń i przejechała nią wzdłuż bariery. - Tuż po przekroczeniu bariery. Tuż po zachodzie słońca.
Opadła na piach twardo i niezgrabnie, zupełnie jak kukiełka, której sznurki zostały odcięte. Siedziała tak przez chwilę, zgięta w pół, z dłońmi na kolanach i spuszczoną głową.
W chwilę później, poderwała się lekko. Jej twarz zdobił słaby uśmiech.
- Jestem gotowa - powiedziała.
Oparła swoją dłoń o mur ETAPu. Sam wzdrygnął się. Wiedział z własnego doświadczenia, że to bolesne. Wywoływało uczucie łapania nagiego, elektrycznego drutu. Nie pociągało za sobą tych samych efektów, ale uczucie było takie samo.
Wąska twarz Orsay wypełniła się bólem. Jednak gdy przemówiła jej głos był czysty, beztroski - jakby czytała wiersz.
- Śni o Tobie, Bradley - Orsay zwróciła się do Cygara. Bradley to jego prawdziwe imię. - Śni o Tobie… Jesteś na farmie Knotta Berry. Boisz się iść na przejażdżkę. Byłeś bardzo dzielny. Twoja matka tak strasznie za Tobą tęskni…
Cygaro pociągnął nosem. Nosił ze sobą własnoręcznie wykonaną broń - plastikową, świecącą szablę z żyletkami po obu końcach. Miał włosy związane gumką w koński ogon.
- Ona… Ona wie, że tu jesteś. Chce, żebyś do niej przyszedł. Wie…
- Nie mogę - zajęczał Cygaro, a pomocniczka Orsay - Nerezza pocieszająco otoczyła go ramionami.
- …Kiedyś nadejdzie czas… - mówiła Orsay powoli.
- Kiedy? - zaszlochał Cygaro.
- Śni jej się, że niedługo z nią będziesz… Za jakieś trzy dni. Wie to. Jest tego pewna - głos Orsay uderzył w zachwycony ton. - Widziała, jak inni to robią.
- Co? - dopytywał się Francis.
- Widziała innych, którzy pojawili się z powrotem. Po drugiej stronie bariery - powiedziała Orsay znużona. Wyglądała, jakby zapadała w sen. - Widziała je w telewizji. Bliźniaczki - Anna i Emma… widziała je… w telewizji. Udzielały wywiadu. Mówiły, że…
Orsay drgnął i cofnęła rękę, odrywając ją od bariery, jakby nagle zdała sobie sprawę z bólu.
Sam wciąż pozostawał w ukryciu. Wciąż nie wiedział, co zrobić. Powinien się dowiedzieć, co to wszystko miało znaczyć. O czym mówiła Orsay? Ale czuł się dziwnie i nieswojo, jakby wtrącał się do nie swoich spraw. Czuł, jakby przerywał nabożeństwo.
Wycofał się ostrożnie, podążając wzdłuż klifu za najciemniejszymi cieniami. Musiał bardzo
uważać, by nikt go nie usłyszał.
- To wszystko na dzisiaj - rzekła Orsay, zwieszając głowę.
- A co z moim tatą? Miałaś opowiedzieć o moim ojcu! - mówił D-Con naglącym głosem. - Powiedziałaś, że zrobisz to dzisiaj! Dzisiaj jest moja kolej!
- Jest zmęczona - powiedziała stanowczo Narezza. - Nie widzisz, jakie to dla niej trudne i męczące?
- Mój tata na pewno jest na zewnątrz i chce ze mną porozmawiać - zawodził D-Con, celując palcem w mur ETAPu, jakby chciał pokazać, że jego ojciec tam jest. - Jest zaraz za tą ścianą. On na pewno… Na pewno… - zaczął się krztusić niezdolny, by mówić dalej. Wtedy Nerezza otoczyła go drugim ramieniem, podobnie jak wcześniej Cygaro.
- Oni wszyscy czekają - powiedziała Orsay. - Wszyscy są na zewnątrz. Zaraz za barierą. Wszyscy…
Grupa podniosła się niechętnie i Sam zdał sobie sprawę, że idą prosto na niego. Ognisko dogorywało, wyrzucając w górę snop iskier.
Cofnął się i schował w szczelinie skał klifu. Nie znał tej szczeliny i tej części plaży. Poczekał aż Francis, Cygaro, D-Con i inni wejdą na klif i pójdą dalej w noc.
Kompletnie wyczerpana Orsay szła na końcu razem ze swoją pomocniczką. Gdy tamci, ramię w ramię, weszli na górę Orsay zatrzymała się. Popatrzyła prosto na Sama. Zupełnie jakby wiedziała, że tam jest.
- Byłam w jej śnie - rzekła. - Widziałam jej sny.
Sam poczuł, że ma suche usta. Odetchnął głęboko. Nie chciał pytać, ale nie mógł tego powstrzymać.
- Czyje sny? Mojej mamy?
- Ona śni o Tobie. I mówi… mówi… - Orsay upadła, prawie dotykając ziemi kolanami. Złapała ją jej wierna pomocniczka Nerezza. Wciąż stała obok.
- Mówi, żebyś pozwolił im odejść, Sam. Pozwolił im odejść, gdy ich czas nadejdzie.
- Co?
- Sam, nadejdzie czas, gdy świat nie będzie już potrzebował bohaterów. Prawdziwy bohater wie, kiedy odejść.
ROZDZIAŁ 2 | 66 godzin, 47 minut
Cichutko,
Już nie płacz,
Śpij słodko kochanie,
A gdy się obudzisz,
Dam Ci najpiękniejsze gwiazdki z nieba…
To prawdopodobnie zawsze była piękna kołysanka, pomyślał Derek. Prawdopodobnie była równie piękna, gdy śpiewali ją normalni ludzie. Może nawet się wzruszali? Może płakali, słuchając lub śpiewając tę kołysankę? Teraz, kołysankę śpiewała siostra Dereka - Jill. Ale ona nie była normalną osobą…
Piękne piosenki czasami przenoszą człowieka do świata magii. Kiedy Jill śpiewała, Derek wędrował po świecie marzeń. Ale bynajmniej nie działo się to za sprawą piosenki. Mogłaby mu wyśpiewać książkę telefoniczną. Albo list do sklepu wysyłkowego. Cokolwiek śpiewała, do jakiejkolwiek melodii, było to tak piękne, że niemal wywoływało ból. Nikt, kto słuchał jej śpiewu, nie pozostawał nieporuszony. Nikt nie mógł odejść, usłyszawszy jej głos. Nikt, kto jej słuchał nie mógł być zły ani wystraszony. Jej śpiew uśmierzał nawet głód. Wszyscy myśleli, że to za sprawą piosenki - jej melodii i słów. Ale to nie była prawda…
Derek chciał mieć wszystkie najpiękniejsze gwiazdy - podczas, gdy śpiewała było to wszystko czego chciał. Nie jedzenie. Nie uścisk rodziców, ani powrót do dawnego świata. Chciał mieć tylko to, o czym śpiewała Jill.
Derek upewnił się wcześniej, że okna są zamknięte. Kiedy bowiem Jill śpiewała, każda osoba w zasięgu jej głosu, mimowolnie przychodziła, by posłuchać. Początkowo nie mogli zrozumieć, jak to się dzieje.
Jill miała dziewięć lat. Nigdy nie uczyła się śpiewać. Nie brała też lekcji muzyki. Ale pewnego dnia, jakiś tydzień temu, Derek usłyszał ją, gdy podśpiewywała sobie jakąś głupią piosenkę z filmu o wróżkach. Derek stanął jak wryty, jakby nie mógł przejść do porządku dziennego nad głupimi przyśpiewkami siostry. Nie był w stanie się ruszyć. Cały czas słuchał, jak zaczarowany. Na jego twarzy pojawił się uśmiech błogości. Poczuł się szczęśliwy. Gdy Jill wyśpiewała dwie ostatnie nuty i zapadła ciszq, poczuł, jakby obudził się z najpiękniejszego snu w swoim życiu i z powrotem znalazł się w szarej i brzydkiej rzeczywistości. Jakiś dzień później przekonał się, że to nie jest zwykły talent. Jego siostra była odmieńcem. Mutantem. Była nienormalna.
To odkrycie było druzgocące. Druzgocoące, ale przede wszystkim przerażające. Derek był normalny. Nie miał mocy. Mutanci, ludzie tacy jak Dekka, Brianna, Orc i najsilniejszy - Sam Temple, przerażali go. Najzwyczajniej w świecie się ich bał. Ich moc pozwalała im robić, co tylko zechcą. Nikt nie mógł ich powstrzymać.
Większość z nich zachowywała się normalnie. Byli w porządku. Najczęściej używali swoich mocy, by robić pożyteczne rzeczy. Ale Derek widział Sama w trakcie walki. Sam kontra inny super-mutant - Caine Soren. Zniszczyli pół miasta, próbując zabić siebie nawzajem. Podczas gdy bitwa szalała, Derek zwinął się w kłębek i schował najlepiej, jak umiał. Strach nie pozwolił mu wyjść z ukrycia. Był tchórzem. Nie przyznawał się do tego przed sobą, ale tak, był tchórzem.
Wszyscy wiedzieli, że odmieńcy myślą, że są super. Każdy wiedział, że mają najwięcej jedzenia. Odmieńcy nigdy nie jedli zgniłego, zepsutego jedzenia. A inni tak. Nigdy nie jedli owadów. A on i Jill tak. Niedawno, byli tak głodni, że Derek złapał jakieś pasikoniki, które potem zjedli.
Mutanci nigdy nie upadali tak nisko. A przynajmniej Zil tak twierdził. Derek wierzył mu. Dlaczego niby Zil miałby kłamać?
A teraz jego siostra była jednym z nich. Jednym z tych odmieńców. Jednym z krewniaków tego całego Sama. Naprawdę trudno mu było przyjąć to do siebie. Kochał siostrę. Kochał ją, ale była mutantem. Czy naprawdę stanie się taka, jak mówił Zil? Już teraz wydawało mu się, że się nią brzydzi. Ale nie kiedy śpiewała. Kiedy śpiewała zapominał o cierpieniu, zapominał o tym, że tkwi bez wyjścia w ETAPie. Kiedy Jill śpiewała na niebie znów świeciło słońce, a trawa znowu była zielona. Tak przepięknie zielona… I wiał wiatr. Delikatny, przyjemny wiatr pieścił jego skórę. Kiedy Jill śpiewała, widział swoją matkę, i ojca, i wszystkich tych, którzy zniknęli. Gdy Jill otwierała usta cały koszmar ETAPu zdawał się znikać. Przykrywała go piosenka, słowa piosenki, jej melodia… Tak jak teraz. Derek unosił się na skrzydłach melodii wysoko, wysoko do nieba. Dotykał go. Czuł delikatne chmury pod swoimi palcami.
I gdy umrę, z czasem zamilknie alleluja…
Piosenka o umieraniu - przygnębiająca, pełna smutku. Derek o tym wiedział. Ale gdy Jill śpiewała brzmiało to tak pięknie. Trafiało prosto do serca Dereka.
Tak się cieszę, że niedługo się spotkamy…
Oh, tak bardzo się cieszył! Mimo że siedzieli w ciemnym pokoju pełnym smutnych wspomnień.
Nagle Jill przestała śpiewać. Derek zauważył smugę światła przenikającą przez szparę w firance. To światło spłoszyło Jill. Światło rozpryskiwało się po pokoju. Odnalazło twarz Dereka, na której z powrotem wymalowały się troski życia w ETAPie. Potem smuga światła zatrzymała się na Jill. Oświetliła jej piegowatą twarz i zajrzała w głąb dużych, niebieskich, niewinnych oczu - jak szkło. Jej oczy przypominały szkło. Do złudzenia.
Drzwi gwałtownie otworzyły się z hukiem. Kryształowa waza w pokoju stłukła się na miliony kawałków. Intruzi weszli bez słowa - pięciu chłopaków niosących kije bejsbolowe i jakieś żelazne obręcze. Byli przebrani w stroje z Halloween, a na głowach mieli pończochy na wzór kominiarek. Nie widzieli ich twarzy, ale Derek wiedział, kim są.
- Nie, nie! - załkał.
Wszyscy chłopcy mieli na uszach puszyste nauszniki. Nie mogli go słyszeć. Ale co najważniejsze nie mogli usłyszeć Jill.
Jeden z chłopców stał w drzwiach. Dowodził. Karłowaty dzieciak imieniem Hank. Pończocha ześlizgnęła mu się z twarzy, więc wyglądał jak Play Doh, ale Derek poznał go nawet wtedy. To mógł być tylko Hank.
Jeden z chłopaków, otyły, ale dość sprawny, podszedł do Dereka i brutalnie uderzył go kijem bejsbolowym w brzuch. Derek w bólu osunął się na kolana. Inny chłopieć złapał Jill i zakleił jej usta taśmą klejącą.
Jill usiłowała krzyczeć. Derek próbował wstać, ale ból w okolicach brzucha odbierał mu dech.
- Nie bądź głupi, Derek. Nie przyszliśmy do Ciebie.
Taśma klejąca wciąż krążyła wokół głowy Jill. Szybko. Jak błyskawica. Derek mógł zobaczyć oczy Jill. Te szklane oczy, błagające go - jej brata, o pomoc…
Gdy usta Jill zostały szczelnie zaklejone, dzieciaki zdjęły słuchawki.
Hank postąpił kilka kroków na przód:
- Derek, Derek, Derek - mówił, kręcąc głową z udawanym żalem. - Tak będzie lepiej. Wiesz przecież.
- Zostawcie ją! - sapał Derek. Usilnie walczył z pragnieniem zwymiotowania.
- To mutant - rzekł beznamiętnie Hank.
- Tak, to mutant. I moja mała, słodka siostra. Tutaj jest jej dom.
- Jest odmieńcem - ciągnął dalej Hank tym samym flegmatycznym tonem. - Ten dom stoi na wschodniej części Pierwszej Alei. To teren, na którym nie ma odmieńców.
- Hank, proszę - błagał Derek. - Ona nikogo nie krzywdzi.
- Tu nie chodzi o to, czy kogoś krzywdzi, czy nie - powiedział chłopiec o imieniu Turk. Był kulawy, co uniemożliwiało mu kamuflaż. Derek od razu go rozpoznał. - Mutanci z mutantami, normalni z normalnymi. Taka jest zasada.
- Ona tylko… Jej moc nie jest szkodliwa…
- Zamknij się! - warknął Hank. - Normalny, który staje w obronie odmieńca, będzie traktowany jak odmieniec. Naprawdę tego chcesz?
- Masz wybór - mówił ten otyły dzieciak - albo ją puścisz, albo ją „naprawimy”. Tak, by nie mogła już nigdy więcej śpiewać. Ani mówić. Rozumiesz, co mam na myśli?
Wyjął nóż z futerału w jego tylnej kieszeni i pomachał nim przed oczami Dereka:
- Teraz rozumiesz? Rozumiesz, Derek?!
Derek zamarł. A wraz z nim jego sprzeciw.
- Przywódca okazał litość - powiedział Turk. - Ten mutant wyniesie się na zachód, albo… - otyły chłopiec przekręcił nóż w ręce.
Łzy Jill zaczęły płynąc strumieniem. W spazmach ledwie mogła oddychać. Widział, jak próbuje zaczerpnąć powietrza. Udusiłaby się lada moment, ale ją puścili…
- Pozwólcie mi chociaż zabrać jej lalkę - mówił Derek.
- Chodzi o Pandę.
Caine przedarł się przez warstwy snu i koszmaru - zupełnie jakby próbował przedrzeć się przez ciężkie zasłony i draperie, którymi były jego oczy.
Zamrugał. Nieruchoma ciemność. Noc.
Caine nie widział źródła głosu, ale i tak go rozpoznał.
- Bug, można wiedzieć, dlaczego mi przeszkadzasz?
- Chodzi o Pandę. Myślę, że on nie żyje.
- Sprawdzałeś puls? Jesteś pewny, że nie oddycha? - w tym samym momencie jego głowę nawiedziła zupełnie inna myśl… - A więc budzisz mnie, po to, by poinformować mnie o czyjejś śmierci?
Bug nie odpowiadał. Caine czekał, ale na próżno. Z ust chłopaka nie wydobywał się żaden dźwięk.
- Wróć do roboty. Albo zajmij się sobą. I przestań zawracać mi głowę - mówił Caine.
- Nie wiemy, co z nim zrobić. On nie umarł… tak po prostu. Zdaje się, że jechał samochodem. Tym zielonym, tak?
Caine potrząsnął głową, jakby chciał pozbyć się resztek snu. Próbował znaleźć drogę powrotną do pełnej przytomności. Ale sen wciąż trzymał go mocno. Wciąż czuł warstwy koszmaru na swoich powiekach. Warstwy koszmaru i wspomnień.
- Gaz nie mógł przedostać się do samochodu - mówił Caine.
- Pchał go. Aż sam zaczął się toczyć - mówił Bug. - A potem wskoczył do środka. Samochód stoczył się wzdłuż drogi. Aż do zakrętu.
- Zdaje się, że tam jest jakieś ogrodzenie - powiedział Caine.
- Przeskoczył przez nie. A potem się rozbił. Tłukł się całą drogę w dół. To była bardzo długa droga… Naprawdę. Ja i Penny szliśmy tam tędy niedawno…
Caine nie chciał, by to co mówił Bug, zdarzyło się naprawdę. Nie chciał słyszeć dalszej części tej opowieści. Z Pandą na pewno wszystko było w porządku. Był normalnym, dość miłym dzieciakiem. Nie tak jak reszta jego nielicznych zwolenników. Dlaczego niby miałby zjechać samochodem z klifu?
- Mniejsza z tym, jest kompletnie martwy! - bełkotał dalej Bug. - Razem z Pennym wyciągnęliśmy go z samochodu, ale nie wiemy, jak wciągnąć go w górę klifu.
Caine wstał, chwiejąc się lekko. Poczuł, że nie ma już żołądka. Albo raczej, ze jego żołądek to czarna dziura. Podobnie jego umysł - ciągle spowijała go ciemność i sen. - Pokaż mi go - nakazał.
Wyszli w noc. Idąc, słyszeli chrzęst żwiru na ścieżce. Teraz, cała była poryta chwastami. Biedna, brudna, zaniedbana szkoła, myślał Caine. W Coates Academy zawsze było tak czysto. Wręcz sterylnie. A teraz? Dyrektor z całą pewnością nie byłby zadowolony z wielkiej dziury w jednej ze ścian. Nie byłby również zachwycony ogromną ilością śmieci, które walały się dosłownie wszędzie. I na pewno zwolniłby ogrodnika… Caine nigdy nie widział tu tak brzydko rozrośniętej trawy.
Nie szli długo. Caine nic nie mówił. Czasami Bug był mu potrzebny. Ale do innych celów. Ten mały lizus nigdy nie był jego przyjacielem.
Gwiazdy oświetlały ulicę perłowym blaskiem. Z łatwością dostrzegł pokiereszowane ogrodzenie. Teraz wglądało jak wielka, metalowa wstążka.
Caine zajrzał głębiej w ciemność. Ujrzał samochód wywrócony do góry nogami. Drzwi z jednej strony były otwarte.
Parę minut zajmie mu przeniesienie ciała.
Caine wyprostował i uniósł ręce. Panda leżał ledwo, ledwo w zasięgu jego mocy, więc na początku zamiast unosić się gładko w powietrzu, toczył się wolno pod górę. Jego bezwładne kończyny raz po raz dotykały ziemi.
Ale potem Caine „złapał” go lepiej i Panda uniósł się nad ziemię. Chłopak leżał na plecach, z twarzą zwróconą w stronę nierealnych gwiazd.
Caine przeniósł Pandę z miejsca wypadku i powoli, najdelikatniej jak potrafił, położył go na ulicy.
Po czym obrócił się na pięcie i pomaszerował z powrotem do Coates. Bez słowa.
- Nie zabierzesz go ze sobą - jęczał Bug. - Jak mamy go przenieść do Coates?
- Weźcie taczkę - powiedział Caine. - Sami noście to mięso.
ROZDZIAŁ 3 | 63 godziny, 31 minut
Bicz zawisł w powietrzu.
Był zrobiony z ciała, ale w jego koszmarze był wężem - wijącym się pytonem, który zdzierał skórę z jego ramion, pleców i klatki piersiowej.
Ból był nie do zniesienia. Ale wygrał z nim.
Błagał o śmierć. On, Sam Temple błagał o śmierć. Błagał tego psychopatę, by go zabił, by zakończył to raz na zawsze. Wiedział, że tylko to, może przynieść mu ulgę.
Ale nie umarł. Zniósł ból. Pokonał go.
Ból… To zbyt małe słowo. Pamiętał coś więcej niż ból - upokorzenie, okropne upokorzenie.
Bicz smagający go raz po raz, a potem znowu. I uśmiech na twarzy Drake'a…
Sam gwałtownie wybudził się z koszmaru. Leżał w zmiętolonej, przepoconej pościeli.
Ale koszmar go nie opuścił. Nie opuszczał go nigdy. Sam wciąż bał się bicza Drake'a. Nawet jeśli sam Drake był już tylko martwym wspomnieniem pod kupą gruzu.
- Wszystko w porządku?
Astrid. Stała tam, oświetlana jedynie przez mgliste światło gwiazd, wpadające przez okiennice. Była prawie niewidzialna. Ale i tak wiedział, jak wygląda. Była śliczna. Tak, jak jej oczy - pełne współczucia i inteligentne. I jej długie, blond włosy. Była rozczochrana - dopiero wstała.
W każdej chwili mógł odtworzyć jej obraz. Obraz bardziej szczegółowy i idealny niż w rzeczywistości. Często, gdy nie mógł zasnąć, wyobrażał ją sobie. Zbyt często. Zbyt wiele nocy spędzał z wyimaginowaną Astrid.
- Tak, wszystko okej - skłamał Sam.
- Śnił Ci się koszmar - stwierdziła Astrid.
Weszła do środka. Usłyszał szelest jej nocnej koszuli. A potem poczuł ciepło, gdy przysiadła na krawędzi jego łóżka.
- Znowu ten sam? - spytała.
- Tak. To się zaczyna robić nudne - zażartował. - Co to za przyjemność, śnić sen, którego zakończenie znam na pamięć?
- Przynajmniej kończy się szczęśliwie - rzekła Astrid z przekonaniem. - Kończy się Twoim ocaleniem. Sam mówiłeś, że na końcu jesteś żywy i szczęśliwy.
Sam nie odpowiedział. To prawda - przeżył. Ale czy był szczęśliwy?
- Wracaj do łóżka, Astrid - powiedział Sam.
Wyciągnęła rękę w jego kierunku. Przez chwilę szukała w ciemności jego twarzy. Jej palce dotknęły jego mokrego od łez policzka. Strząsnął jej rękę. Nie chciał, by wiedziała o tych łzach. Ale ona nie pozwoliła mu odepchnąć swojej ręki.
- Astrid, nie rób tego - szarpał się. - Sprawiasz, że rozklejam się jeszcze bardziej.
- To żart?
Roześmiał się. Napięcie znikło. Przestał się wstydzić.
- Tak, niezamierzony.
- Nie ruszaj się, Sam - nachyliła się nad nim i pocałowała go w usta. Lekko odepchnął ją od siebie.
- Próbujesz odwrócić moją uwagę? Sprawić, bym myślał o czym innym niż o koszmarze?
- No i jak mi idzie?
- Idzie Ci naprawdę wspaniale, Astrid - uśmiechnął się.
- Czas na mnie - rzekła, po czym wstała. Usłyszał jej kroki, gdy się oddalała. Zatrzymała się w drzwiach. - Sam, słyszałam, że wróciłeś dwie godziny temu. Prawie nie śpisz. Zostało jeszcze parę godzin do świtu, prześpij się, proszę. Miasto wytrzyma te parę godzin bez Ciebie. Dzieciaki Edilia są na straży.
Sam wciągnął na siebie jeansy. Zastanawiał się, czy nie opowiedzieć jej historii z Orsay. Ale później będzie miał na to mnóstwo czasu. Nie zamierzał się śpieszyć.
- Są rzeczy, z którymi nie poradzą sobie ludzie Edilia - powiedział Sam.
- Zil? - ciepło szybko odparowało z głosu Astrid. - Sam, gardzę Zilem tak samo jak ty. Ale nie możesz pokonać go tak od razu. Potrzebujemy systemu. Zil jest przestępcą, kryminalistą, dlatego potrzebujemy systemu, który rozprawiłby się z takimi jak on.
- Zil jest głupkiem i jego głupota jest groźna. Dlatego zanim wymyślisz ten swój genialny system, ktoś musi mieć na niego oko - zasapał Sam. - Przepraszam. Nie miałem zamiaru wylądowywać swojej złości na tobie - powiedział, zanim Astrid zdążyła się zdenerwować z powodu roszczeniowego tonu jego głosu.
Astrid ponownie weszła do pokoju. Miał nadzieję, że po prostu chciała go przytulić, ale nie o to jej chodziło. Ledwie mógł ją zobaczyć, ale słyszał ją i czuł, że jest bardzo blisko.
- Posłuchaj, Sam. Cały ten… świat nie spoczywa już na twoich barkach.
- Zdaje się, że jeszcze niedawno usilnie namawiałaś mnie do przejęcia odpowiedzialności - powiedział Sam. Wciągnął koszulkę przez głowę. Była sztywna i pachniała solą. Właśnie to działo się z ubraniami, gdy prało się je w morzu.
- To prawda - mówiła Astrid. - Bo jesteś bohaterem. Bez wątpienia największym, jakiego mamy. Ale, Sam, będziemy potrzebować czegoś więcej niż samego bohaterstwa. Potrzebujemy prawa i ludzi, którzy by je egzekwowali. Nie potrzebujemy już… - przerwała, by nie powiedzieć niczego niezręcznego.
Twarz Sama wykrzywiła się w grymasie.
- Szefa? Nie potrzebujemy już szefa? To chciałaś powiedzieć? Widzisz, trochę trudno mi za tym wszystkim nadążyć. Jednego dnia jestem po prostu sobą, zwyczajnym Samem Temple. Potem, gdy zaczyna się ETAP, wszyscy naciskają na mnie, bym przejął dowodzenie. A teraz Ty mówisz mi, że mam się wycofać.
Słowa Orsay powróciły do niego w postaci mglistej resztki jego wspomnień: „Prawdziwy bohater wie, kiedy odejść”. To samo, chciała mu teraz powiedzieć Astrid.
- Chcę po prostu, żebyś wrócił do lóżka - powiedział Astrid.
- Chyba wiem, jak możesz mnie do tego nakłonić - rzekł przekornie.
Astrid położył mu dłoń na klatce piersiowej i lekko od siebie odepchnęła.
- To było niezłe - powiedziała.
- Tak naprawdę to nie mogę już teraz wrócić do łóżka. Mogę równie dobrze pójść na kolejny spacer.
- Dobrze. Postaraj się tylko nikogo nie zabić - powiedziała.
To był żart, ale Sam wziął jej słowa na poważnie. Naprawdę tak o nim myślała? Nie, to był tylko żart.
- Kocham Cię - powiedział, idąc w kierunku schodów.
- Ja Ciebie też - odpowiedziała.
Dekka nigdy nie pamiętała, co śniło jej się w nocy. Była jednak pewna, że coś jej się śni, ponieważ często budziła się zaniepokojona lub wręcz wystraszona. Mimo to nigdy nie pamiętała szczegółów. Miewała też z całą pewnością koszmary. Wszyscy mieli sny, nawet psy. Ale jedyne, co zostawało Dekce z jej snów, to złe przeczucia. Jej sny: zarówno te przyjemne jak i koszmary, przenosiły się do rzeczywistości.
Jej rodzice chcieli się jej pozbyć. Więc wysłali ją do Coates Academy, szkoły z internatem dla dzieci z problemami. W przypadku Dekki takim „problemem” nie było wcale niewłaściwe zachowanie, czy kilka nieprzyjemnych incydentów, w których uczestniczyła. Nie chodziło też o sporadyczne bójki z jej udziałem - miała w zwyczaju bronić dziewczyn, które nie potrafiły obronić się same lub nie miały żadnego innego obrońcy. Dziewięć walk na dziesięć kończyło się dla niej dobrze. Była postawna i silna, ale przede wszystkim nie było w niej strachu, tak więc łobuzy zawsze wymyślały jakieś wymówki, by nie stawać z nią do walki. Ale mimo to wciąż zdarzało jej się oberwać i źle wymierzyć cios. Dekka czasami wygrywała, a czasami przegrywała.
Jednak to nie bójki stanowiły problem dla jej rodziców. Nie kto inny jak właśnie oni nauczyli ją stawać we własnej obronie.
Problemem był pocałunek. Jedna z nauczycielek widziała ją, gdy całowała jakąś dziewczynkę i zadzwoniła do jej rodziców. To zdarzenie nie miało nawet miejsca w szkole. Całowała ją na parkingu za restauracją Claim Jumper.
Dekka bardzo dokładnie pamiętała ten pocałunek. To był jej pierwszy raz. Bała się tego, jak niczego wcześniej. Pamiętała te podniecenie po pocałunku. Nic innego nie wprawiło jej w taki stan.
Ten incydent bardzo zmartwił jej rodziców. Delikatnie mówiąc. Podobnie było, gdy Dekka po raz pierwszy użyła pewnego słowa, rozpoczynającego się na literę „l”. Jej ojciec nie zamierzał tolerować odmienności córki. Czego zresztą nigdy przed nią nie ukrywał. Okazał jej swoje niezadowolenie w mało oględny sposób - dwa razy mocno uderzył ją w twarz. Jej matka była przy tym . Stała tam, wahając się, niezdolna, by coś powiedzieć.
I właśnie to było przyczyną jej wyjazdu do Coates. Trafiła do szkoły pełnej uczniów dalekich od przyzwoitości, od których rodzice po prostu chcieli się uwolnić, w tym błyskotliwego manipulatora, znęcającego się nad słabszymi - Caine'a i jego nieodłącznego pachołka Drake'a.
Jej rodzice wyobrażali sobie, że w Coates Dekka zmieni się na lepsze. W końcu Coates ma opinię szkoły o surowych regułach. Jakaś część Dekki chciała poddać się dyscyplinie. Jakaś cząstka chciała się zmienić. Taka zmiana uczyniłaby jej życie znacznie łatwiejszym. Nie wybierała jednak swojej orientacji, podobnie koloru skóry.
Ale w Coates Dekka spotkała Briannę. I właśnie wtedy wszystkie jej postanowienia o tym, że się zmieni, że będzie „normalna”, wyparowały jak sen.
Zakochała się w Briannie od pierwszego wejrzenia. Nawet przed ETAPem, jeszcze przed tym jak Brianna została Bryzą, miała dumny krok i styl, który Dekka uważała za niesamowicie atrakcyjny. Uczucie do Bryzy pozostawało nieodwzajemnione. I prawdopodobnie takie pozostanie już na zawsze.
Brianna była zupełnym przeciwieństwem Dekki. Dekka była zamknięta w sobie i ponura, natomiast Brianna była głośna, zuchwała i lekkomyślna. Dekka szukała jakichś dowodów na to, że Brianna też może być lesbijką. Ale jeśli miała być ze sobą szczera, było to raczej mało prawdopodobne. Ale, jak to mówią, miłość jest ślepa. Nie należy do uczuć racjonalnych, nie wynika z rozumu. Miłość nie musi mieć sensu. Podobnie nadzieja. Dlatego Dekka kurczowo trzymała się swojej miłości i nadziei.
Czy śniła jej się Brianna? Nie wiedziała. Może nawet nie chciała wiedzieć.
Powoli zwlokła się z łóżka. Podeszła do okna i odciągnęła zasłony. Do świtu pozostała jeszcze godzina. Nie miała żadnego zegara.
Popatrzyła w kierunku plaży. Z łatwością mogła dostrzec piaszczysty brzeg i lekko podmywające go spienione fale.
Sięgnęła po książkę, którą właśnie czytała - The Unkown Shore (Nieznany Brzeg). Był to jeden z tomów serii związanej z morzem, który znalazła w domu. Był to niezwykły wybór, ale książka w jakiś dziwny sposób dodawała jej otuchy. Dzięki niej, każdego dnia była w innym świecie.
Wzięła książkę i zeszła na dół, by poczytać przy jedynym świetle w domu. Mała, świetlista kula unosiła się w powietrzu, w pokoju gościnnym. Światełko Sama, jak mówiły dzieciaki. Sam zrobił kulę specjalnie dla niej, używając specyficznej mocy, którą posiadał. Kula nie przestawała świecić. Nie była gorąca, ani podłączona do żadnego źródła energii. Wyglądała jak świecąca żarówka w stanie nieważkości. Magia. Czary. Ale magia nie była niczym nowym w ETAPie. Dekka też potrafiła czarować, ale inaczej.
Poszperała w swojej szafce i odnalazła zimnego, ugotowanego karczocha. W ETAPie wszyscy jedli karczochy. Może nie były tak smaczne jak jajka na bekonie, czy smażone ziemniaki z cebulą, ale na pewno lepiej było jeść karczochy niż głodować. Zapasy żywności w ETAPie - Ekstremalnym Terytorium Alei Promieniotwórczej były niewielkie i zazwyczaj niesmaczne, ale głód we wcześniejszych miesiącach oduczył ją kaprysów, więc karczoch na śniadanie wydawał jej się dość miłą perspektywą. Ostatnio straciła trochę na wadze. Przypuszczała, że to wyszło jej to na dobre.
Poczuła na twarzy silny podmuch powietrza. Trzaśnięcie drzwi - dźwięk, zapowiadający nadejście Brianny. Brianna wpadła do pokoju i z lekkim drżeniem zatrzymała się na środku.
- Jack zaraz wypluje płuca… Potrzebuję leku na kaszel!
- Cześć Brianna - powiedziała Dekka. - Jest środek nocy.
- I co z tego? Tak na marginesie, ładne śpioszki. Kupiłaś je w Gap for Truck Drivers?
- Są wygodne - odparła Dekka łagodnie.
- Tak. Zmieściłabyś się w nich razem z dwunastoma twoimi przyjaciółkami. W porównaniu do mnie masz krągłości. Powinnaś być z tego dumna. Tylko tyle miałam na myśli.
- Więc Jack jest chory - przypomniała jej Dekka, uśmiechając się od nosem.
- A, tak. Kaszle. Jest obolały i ogólnie zrzędzi.
Dekka poczuła ukłucie zazdrości. Brianna zajmowała się chorym chłopakiem. Jackiem, w dodatku. Komputerowy Jack był technicznym geniuszem, który zdaniem Dekki nie miał nawet najmniejszego poczucia moralności. Zrobiłby wszystko dla komputerowej klawiatury.
- Wygląda na to, że jest przeziębiony - rzekła trzeźwo Dekka.
- Okey - mówiła Brianna - może i nie ma wąglika ani czarnej ospy, ani czegoś jeszcze gorszego. Ale i tak jest niebezpieczny. Dalej nie łapiesz? Jak Jack kaszle to wszystko się trzęsie. Poza tym rzuca się w łóżku.
- Ah, już rozumiem.
Jack, ku własnemu przerażeniu, odkrył w sobie moc. Siłą dorównywał dziesięciu muskularnym mężczyznom.
- Połamał mi łóżko!
- On leży w twoim łóżku?!
- Nie chciał rozwalić żadnego z tych swoich głupich komputerów, które ma w domu. Więc nocuje u mnie. I teraz niszczy wszystko w moim domu. Ale mam plan, o ile zgodzisz się pójść ze mną. Musisz sprawić, żeby pole grawitacji przestało wokół niego działać. Jak będzie w powietrzu, nie zdoła niczego zniszczyć.
Dekka spiorunowała Briannę wzrokiem.
- Wiesz, jesteś szalona. Jest mnóstwo wolnych mieszkań. Dlaczego nie każesz mu po prostu przenieść się do jakiego innego?
- Mhm, no w sumie - rzekła Brianna. Wyglądała na nieco zawiedzioną. - Jasne.
- Chyba że chcesz, bym Ci w tym pomogła - powiedziała Dekka, nie mogąc znieść tonu swojego głosu. Było w nim pełno nadziei.
- Nie, dzięki. Poradzę sobie. Wracaj do łóżka.
- Mogę zajrzeć na górę. Być może mam jakieś lekarstwa na kaszel.
- Już tam zajrzałam - powiedziała Brianna. W ręku miała butelkę wypełnioną do połowy jakimś czerwonym płynem. - Dzięki.
- Okey - powiedziała Dekka, nie mogąc do końca ukryć rozczarowania z powodu tego, że Brianna odrzuciła propozycję pomocy. Jednak Brianna nie zdołała nic zauważyć. - Przeziębienie trwa zwykle tydzień lub coś w tym stylu. Chyba że to grypa. Tak czy siak, Jack od tego nie umrze.
- Aha, wiem. Do zobaczenia - powiedziała Brianna. I znikła. Drzwi trzasnęły.
- Oczywiście czasami przeziębienie może skończyć się fatalnie… - powiedziała Dekka, a jej słowa rozbiły się o pustkę. - Dziewczyna zawsze może mieć nadzieję.