!Michelle Martin Miłość i fortuna


Michelle Martin

Miłość i Fortuna

Rozdział pierwszy

T

ess włożyła do ust kolejną czekoladkę i zanurzyła się w pianie, trzy­mając w ręku najnowszy numer „Vanity Fair". Uwielbiała czytać o bo­gatych i rozpustnych, a do tego przed kolejną historią o hollywoodzkich skandalach była reklama Tiffany'ego z przecudną szmaragdową kolią i kolczykami. Pomyślała, że lepiej być nie może: miała Debussy'ego na kompakcie, czekoladki pod ręką, swoją pracę, niezłe zdrowie i szmaragdy, dla których warto umrzeć. Może nadszedł czas, by znów odwiedzić Tiffa-ny'ego.

Dwukrotnie dolała do wanny gorącej wody, zanim zdecydowała, że jej skóra jest już dość pomarszczona. Poza tym kończyły się czekoladki. Były jedyną słabością Tess - kradzież biżuterii uważała bowiem za przyjemność - i bezwstydnie folgowała sobie przy każdej okazji.

Westchnęła z zadowoleniem na myśl o dobrze spędzonym popołudniu. Wstała, wytarła się, włożyła płaszcz kąpielowy i właśnie chciała zmienić De­bussy'ego na Ravela, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi.

Czując wciąż słabość w mięśniach, podreptała na bosaka po drewnianej podłodze salonu i otworzyła drzwi.

- Mam cię, mała!

Pod Tess ugięły się kolana. Trzymając się mahoniowych drzwi, patrzyła na swoją przeszłość.

- Bert? - wykrztusiła.

Gromki śmiech Berta odbił się echem od ścian korytarza.

- Szkoda, że nie widzisz swojej miny. Wyglądasz, jakbyś zobaczyła gli­niarza.

Czuła się tak, jakby wpadła pod ciężarówkę. Zaczerpnęła głęboko po­wietrza.

5


Nagle poczuła pustkę w głowie. On naprawdę chciał wejść!

Bert zachichotał ze szczerym uznaniem.

Zamknęła za sobą drzwi i wtedy ogarnęła ją histeria. Trzęsła się tak, że nie mogła ustać na nogach. Osunęła się na białe kuchenne krzesło, obejmu­jąc się ramionami. Nie pomagało. Czuła lodowate zimno i ogarniały ją nud­ności.

Jego dziewczynka.

Minęło siedem lat, od kiedy pracowali razem, a Bert wciąż uważał ją za swoją dziewczynkę.

W pewnym sensie była to prawda. Czy to nie on stworzył z niej kobietę, którą jest teraz?

Nudności się wzmogły i Tess podbiegła do zlewu, modląc się w duchu, żeby Bert nie usłyszał odgłosu wymiotów. Pospiesznie odkręciła wodę, wy­płukała usta i przemyła twarz. Nigdy nie przypuszczała, że tak zareaguje na widok Berta.

Nie mogła opanować drżenia. Podeszła do szafki, wyjęła szklankę, z lo­dówki wyciągnęła butelkę piwa i powoli wlewała je do szklanki. Uważała, żeby było bez piany. Bert nie cierpiał marnotrawstwa.

Nagle przypomniała sobie, że jest profesjonalistką i że najwyższy czas zacząć się zachowywać w ten sposób. Nie miała już kilkunastu lat. Wszystko

6


się zmieniło. Ona też się zmieniła. Bert już nie kontrolował jej życia. Nie miał pojęcia ojej życiu. Nie mógł mieć. Przez ostatnie siedem lat stale się przed nim ukrywała.

Dlaczego znowu zdecydował się pojawić?

Nic optymistycznego nie przychodziło jej na myśl. Zawsze tak było, gdy na scenę wkraczał Bert. Czego mógł chcieć? Dlaczego ją odszukał? Dlaczego pojawił się właśnie teraz? Dreszcze znów powróciły.

- Dość tego - mruknęła niezadowolona. Uderzyła się pięścią w udo. Ból był dotkliwy, ale pomogło. Strach ustąpił, mogła skoncentrować się na my­śleniu jak dorosły człowiek, ignorując fakt, że Bert siedzi rozwalony w jej salonie. Nadszedł czas, żeby dowiedzieć się, o co chodzi.

Podała Bertowi piwo, usiadła na pokrytym zielonym brokatem krześle na wprost niego i z wymuszoną niefrasobliwością zapytała, co porabiał przez cały ten czas. Bert nie potrzebował zachęty. Zawsze lubił mówić o sobie. Była to właściwie jedyna rzecz, która go naprawdę interesowała.

Tess oddychała spokojnie i czuła, że powoli dochodzi do siebie. Część uwagi poświęciła opowieściom Berta o licznych nielegalnych interesach, którymi zajmował się przez ostatnich siedem lat, a resztę skupiła na uważnym studio­waniu jego osoby, tak jakby od tego zależało jej życie... i zresztą może tak było.

Bert imponował swoimi rozmiarami, a więc nie był to tylko wymysł jej dziecięcej wyobraźni. Miał co najmniej sto dziewięćdziesiąt pięć centyme­trów wzrostu. Jego mięśnie wciąż rysowały się pod koszulą, ale teraz pokry­wała je warstwa tłuszczu. Co prawda nie sprawiał wrażenia otyłego, raczej bardziej flegmatycznego niż kiedyś. Ale w przypadku Berta, pozory mogły mylić. Tess przekonała się o tym dawno temu.

Jego jasnobrązowe włosy przerzedziły się i zniknęły całkowicie z czubka głowy. Miał na sobie włoskie ciuchy, na ręku rolexa, a jedwabna koszula roz­pięta była aż do pępka. Na potężnej, owłosionej klatce piersiowej dyndały łańcuchy z dwudziestoczterokaratowego złota. Zarówno jego opowieści, jak i wygląd dowodziły, że Ameryka Południowa mu służyła. Kokaina zrobiła prze­cież tak wiele dla tak wielu ludzi, czemu więc Bert nie miałby skorzystać?

-Dlaczego wróciłeś do Stanów, jeśli w Ameryce Południowej było ci tak dobrze? - spytała, kiedy przerwał opowiadanie, żeby pociągnąć duży łyk piwa.

7


- Wróciłem do kra­ju i do najlepszej, najmądrzejszej z moich dziewczyn na jedną, ostatnią ro­botę, która ustawi nas na resztę życia. Pracujesz nad czymś?

Tess uśmiechnęła się.

Tess pomyślała, że to typowe dla Berta; nie zapytał, co porabiała przez tych siedem lat. Odnalazł ją, kierując się wyłącznie interesem, i oczekiwał, że ona z entuzjazmem zaangażuje się w kolejne nielegalne przedsięwzięcie.

W żadnym razie nie należało rozczarowywać Berta, spytała więc, co to za złoty interes.

- Słyszałaś kiedykolwiek o dziewczynce o nazwisku Elizabeth Cush-man? - zapytał, a kiedy pokręciła przecząco głową, mówił dalej: - Zniknęła
jakieś dwadzieścia lat temu, porwano ją i nigdy się nie odnalazła. Była spad­kobierczynią Domu Aukcyjnego Cushmanów. O nim chyba słyszałaś?

Tess założyła nogę na nogę, nareszcie rozluźniona. Wszystko było tak, jak kiedyś: wiedziała, czego od niej oczekuje, co ma myśleć, jak się zachowywać.

- No pewnie! Mają najlepsze rzeczy na świecie. Duże pieniądze, duży prestiż, dużo władzy, chociaż oni nazywają to wpływami.

Bert wydał dźwięk, który miał być czułym chichotem.

- Moja dziewczyna. Od razu załapałaś, o co chodzi. Ale nie zapominaj
o kolii Farleigha.

Tess była autentycznie zaskoczona.

-- Mówisz o tych Cushmanach, którzy są posiadaczami najcenniejszej szmaragdowej kolii na Zachodzie?

- Tak. Myślałem, że cię to zainteresuje. - Bert obserwował ją z ukosa. -
Stary Cushman zmarł osiem miesięcy temu. Jego syn, ojciec Elizabeth Cushman, popełnił samobójstwo w rok po jej zniknięciu. Pewnie nie mógł sobie poradzić z poczuciem winy. Wiesz, jakie są te zasmarkane dzieciaki. Matka zginęła podczas konnej przejażdżki przed kilkoma laty i nie ma żadnego bezpo­średniego spadkobiercy milionów Cushmanów. A mówimy o setkach milionów. - I o kolii Farleigha.

- Właśnie - przytaknął Bert, gładząc swoje łańcuchy. - Babka wciąż żyje;
powinna pociągnąć jeszcze kilka lat. Wszystko wskazuje na to, że to cwana
sztuka. Do dziś zajmuje się interesami i jeszcze nie podjęła decyzji, komu
przekazać swoje imperium i kolię. I w tym właśnie momencie wkraczasz ty.
Najstarsza córka z rodziny Cushmanów zawsze dostaje kolię w swoje dwu­dzieste pierwsze urodziny i przekazuje do rodzinnych kufrów dopiero w chwili
śmierci. A więc z moją pomocą zostaniesz dawno zaginioną wnuczką Eliza­beth i dostaniesz kolię, która ci się należy.

Tess otworzyła usta i wybuchnęła śmiechem. Nie mogła się powstrzy­mać. Oto jeden z tych niedorzecznych wspaniałych planów, które tylko Bert mógł wymyślić.

8


skroni miała bliznę w kształcie łuku, która przypominała jej, jak niebezpiecz­nie sprzeciwiać się Bertowi, kiedy w jego głosie pojawiał się ten ton.

- Wybacz, Bert, po prostu mnie zaskoczyłeś - powiedziała, udając zmie­szanie. - Nie tego oczekiwałam, to znaczy, jak u licha mam się podać za
jakiegoś dawno zmarłego bogatego dzieciaka? Oboje dobrze wiemy, że w mo­ich żyłach nie ma ani kropli błękitnej krwi.

Bert zmierzył Tess wzrokiem, jakby widział ją po raz pierwszy. Poczuła suchość w gardle. Bert znów rozsiadł się wygodnie na złotej kanapie.

- Mieszańce udają przez całe życie, kotku. Poradzisz sobie, jeśli cię
odpowiednio przygotuję. Zawsze byłaś świetną aktorką. Mam tu jakieś zdję­cia tej dziewczynki i jej rodziny. Jesteś do niej wystarczająco podobna i mo­żesz podać się za nią bez żadnej operacji plastycznej, soczewek kontakto­wych czy farbowania włosów. Masz tyle samo lat, ile ona by miała,
odpowiednią karnację i wzrost, a nawet bliznę po operacji wyrostka. Dlate­go od razu pomyślałem o tobie. Żadnych oszustw. Cushmanowie dostaną
prawdziwy produkt.

- Po odpowiednim przygotowaniu - powiedziała sucho Tess.
Bert uśmiechnął się zadowolony z siebie.

Bert wzruszył ogromnymi ramionami.

- Jak zwykle.

Tess uśmiechnęła się i pokręciła głową.

- O, nie. Jestem teraz starsza i mądrzejsza, Bert, i to ja mam wykonać
całą robotę. Podział dziewięćdziesiąt do dziesięciu nie wchodzi w grę. Po­
wiedzmy: pół na pół.

Szare oczy Berta pociemniały.

- Nie targuję się z moimi dziewczynami. Dobrze o tym wiesz. Podział
będzie taki, jak zwykle: dziewięćdziesiąt do dziesięciu. Albo się zgadzasz,
albo nie ma o czym mówić.

Tess nadal była spokojna.

- Przecież jestem dobrą aktorką i w dodatku z blizną po wyrostku, za­
pomniałeś? Potrzebujesz mnie, Bert, dlatego tu jesteś.

Przeszył ją wzrokiem.

9


Bert milczał przez chwilę.

- No wiesz - powiedział w końcu. - Jeśli dobrze odegrasz swoją rolę, możesz zarobić więcej niż dziesięć procent wartości kolii. Odziedziczysz królestwo warte setki milionów dolarów.

Tess ukryła uśmiech. Wiedziała, czego się spodziewać. Przez sześć lat, kiedy była własnością Berta, o czym przypominał przy każdej okazji, na­uczył ją wszystkiego o kradzieżach i oszustwach. Ale przez ten czas ona tak­że poznała Berta na wylot. Jak to dobrze, że po tych wszystkich latach wciąż potrafiła zgadnąć, co myśli.

- OK. A co będzie, jeśli sprzedasz ją swojemu kolekcjonerowi, a rok później staruszka nazwie mnie oszustką i wyrzuci na zbity pysk?

Uśmiechnął się do niej.

Przez następną godzinę Bert przedstawiał swój plan. Tess nie mogła ukryć podziwu. Nie wyszedł z wprawy. W miarę upływu czasu zaczynała nabierać przekonania, że to naprawdę może się udać. A jeśli tak, podejrzewała, że Bert nie zadowoli się samą kolią. Prawdopodobnie ma zamiar zagarnąć też sporą część imperium. Bert nigdy nie brał mniej, jeśli mógł wziąć więcej.

Dał jej zdjęcia Cushmanów, żeby zaczęła przyzwyczajać się do swojej przyszłej rodziny. Od jutra zaczną intensywne przygotowania. Za kilka tygo­dni Tess będzie gotowa, żeby pojawić się w domu Cushmanów i zażądać tego, co jej się prawnie należy.

10


- Oto człowiek, którego będziesz musiała przekonać. - Bert podał jej
ostatnie zdjęcie.

Tess przyjrzała się mężczyźnie po trzydziestce. Gęste kasztanowate wło­sy opadały na kołnierzyk koszuli. Zielone oczy spoglądały surowo, usta były mocno zaciśnięte. Ostre rysy twarzy zdradzały siłę i, jak się zdawało Tess, cynizm. Było to zdjęcie paszportowe, ale Tess z łatwością mogła sobie wy­obrazić postać mężczyzny. Z pewnością był wysoki i silny. Takie ramiona nie mogły należeć do słabeusza.

- Kto to? - spytała.

- Nie żartuj, Bert! To tylko bogaty dzieciak pomagający wykręcić się od
więzienia innym bogatym dzieciakom i flirtujący z każdą nową dziewczyną
w swoim otoczeniu.

Wzrok Berta przygwoździł ją do krzesła.

- Nie myśl sobie, że wiesz więcej ode mnie, mała, a ja nie przesadzam
z Mansfieldem. To twój najgorszy wróg. Jest twardy, sprytny i to on pierw­szy musi uwierzyć, że jesteś Elizabeth.

Tess spojrzała na zdjęcie, które trzymała w ręce. Wielokrotnie widziała to nazwisko w rubryce towarzyskiej. Jak mogła się bać kolorowego motyla skaczącego z kwiatka na kwiatek? To prawda, że nie wyglądał jak beczka śmiechu, ale uznała, że da sobie z nim radę, nawet z rękami skrępowanymi na plecach.... i do tego skacząc na jednej nodze.

Wstał i pochylił się nad nią. Boże, naprawdę był potworem!

- Zrozumiałam, Bert - powiedziała ulegle. Czuła się tak, jakby znowu
miała jedenaście lat.

Kiedy wreszcie wyszedł, Tess powoli zamknęła za nim drzwi i rozejrza­ła się po mieszkaniu. Wyglądało na to, że jej świat się zawalił: był przekrzy­wiony, obcy, nierealny.

To wydarzyło się naprawdę! Znów będzie pracować z Bertem. Tym ra­zem nie pozbawią Cartiera znacznej części diamentów. Nie wyniosą zagi­nionego obrazu Rubensa z tajnej galerii prywatnego kolekcjonera. Tym ra­zem chcą zdobyć szmaragdową kolię od seniorki najstarszego i największego domu aukcyjnego na Zachodzie.

11


A Tess, choć nie znała nawet własnego imienia i pochodzenia, miała zostać Elizabeth Cushman, dawno nieżyjącą spadkobierczynią z koneksja­mi i czystą błękitną krwią, które zapewniały stare nowojorskie pieniądze.

- Nie do wiary - mruknęła Tess.

Podeszła do ogromnego, wiszącego nad marmurowym kominkiem lu­stra w pozłacanej ramie i przyjrzała się sobie. Wciąż miała metr pięćdzie­siąt i nie była specjalnie urodziwa. A zresztą Jane Cushman nie poszukiwa­ła piękności tylko spadkobierczyni. Karnacją Tess przypominała Johna Cushmana, i chociaż z wyglądu nie była podobna do Eugenie Cushman, miała ogromną siłę wewnętrzną. To sprawiło, że ich osobowości były rów­nież podobne. A poza tym miała jeszcze bliznę po operacji wyrostka. Tess pobłogosławiła w myślach swoich podejrzanych przodków, że odziedziczyła po nich szwankujący wyrostek. Dzięki temu miała robotę. Największą w swoim życiu.

Odwróciła się nieco, palcami wybijając rytm na zimnym marmurze ko­minka. Stawała się twarda i mocna, jak zawsze, gdy zabierała się do pracy. Ta robota, co prawda, zupełnie nie przypominała tego, czego mogła się spo­dziewać po nowej współpracy z Bertem. Ale rzucił jej wyzwanie, a Tess od dawna na to czekała. Podejmie je i wygra.

Zacisnęła usta w drwiącym uśmiechu i ruszyła do telefonu. Gladys i Cyryl nie uwierzą w jej szczęście.


Rozdział drugi

Nie mogę w to uwierzyć! - Luke Mansfield powtórzył to po raz dziesiąty w ciągu ostatnich dziesięciu minut. - Nie wierzę, że mnie do tego zmu­szasz! Mam sprawę o dziewiątej, o pierwszej jestem umówiony na lunch, o trzeciej mam przesłuchanie, muszę się przygotować na jutro, a co robię zamiast tego? Jestem świadkiem, jak moja najlepsza klientka traci zmysły!

- Uspokój się, Luke - powiedziała łagodnie Jane Cushman. - Bo dosta­niesz wysypki.

Luke założył jedną długą nogę na drugą i spojrzał na nią.

12


z tego, że znów przeżyjesz rozczarowanie, ani z tego, że rujnujesz mi cały dzień!

Jane westchnęła.

Śmiech Jane przerwał szef służby domowej Hodgkins. Wszedł do poko­ju z grobową miną i oznajmił przybycie doktora Weinsteina.

Luke wstał, wzdychając ciężko. Możliwe, że Jane Cushman była najspryt­niejszym stworzeniem na świecie, ale jej też, jak każdemu człowiekowi, zda­rzały się chwile utraty zdrowego rozsądku. To był właśnie najlepszy przykład. Dzisiejszego ranka marnowała swój niezwykle cenny czas. Luke tego zdecy­dowanie nie pochwalał. Elizabeth nie żyła. Wszyscy, nawet Eugenie, pogodzili się z tym dawno temu. Ale nie Jane. Cóż, pomyślał Luke, wzdychając raz jesz­cze, mając siedemdziesiąt cztery lata Jane mogła sobie pozwolić na eksces-tryczność. Życzyłby sobie tylko, aby nie kolidowało to z jego pracą.

- Doktor Weinstein i panna Alcott - zaanonsował Hodgkins, zanim wy­szedł z pokoju.

Potężny mężczyzna wkroczył do małej damskiej bawialni niemal wypeł­niając ją swoją osobą. Miał lwią grzywę szpakowatych włosów, z których był niewątpliwie bardzo dumny. Ubrany był w konserwatywny szary garnitur z czerwonym goździkiem w butonierce, na nosie miał szylkretowe okulary, a jedyną biżuterię stanowiła złota obrączka ślubna. Spokój, pewność siebie

13


i dostatek - takie sprawiał wrażenie. Zdaniem Luke'a, było to celowe. Na takim właśnie efekcie powinno zależeć dobremu oszustowi.

Za miłym doktorem weszła do pokoju kobieta, która rozłożyła Luke'owi cały plan działania.

Luke przestał oddychać.

Była cudowna. Niesforne blond loki, ściągnięte w koński ogon, wymy­kały się i otaczały czoło i skronie. Oczy były tak niebieskie, że aż fiołkowe, a usta pełne i kuszące.

Miała drobną budowę. Biodra i piersi delikatnie uwypuklały szmarag­dowozielony sweterek. Sprawiała wrażenie spokojnej i pewnej siebie. Jej nie­bieskie oczy rozszerzyły się nieznacznie, napotykając wzrok prawnika, ale wyraz twarzy pozostawał nieodgadniony.

Jane ruszyła przodem, by przywitać gości i dać Luke'owi szansę po­nownego uruchomienia układu oddechowego.

Luke, Jane i doktor Weinstein popatrzyli na nią zaskoczeni.

Luke przywołał się do porządku i podszedł bliżej. Wtedy napotkał wzrok Weinsteina wyrażający życzliwy brak zainteresowania. Prawnik

14


trzymał rękę z tyłu, żeby uniknąć ściskania ogromnego łapska doktora. Luke nigdy nie doty­kał błota, kiedy mógł tego uniknąć. Zwrócił się do Tess i ich oczy się spotkały.

To był błąd.

W jego mózgu nastąpiło spięcie.

Jane zaprosiła ich do małego stolika i usiadła naprzeciwko Tess. Męż­czyźni zajęli miejsca po bokach. Luke poczuł delikatny, prowokujący za­pach. To była cała Tess Alcott.

Weź się w garść, Mansfield, pomyślał.

Przez następną minutę robił sobie wyrzuty. Był prawnikiem, do licha, jednym z najlepszych w okolicy i mógłby, na Boga, zacząć się wreszcie od­powiednio zachowywać! Jeśli Tess Alcott myślała sobie, że może go zdobyć niebieskimi oczami i seksowną fryzurą, to bardzo się zdziwi.

Hodgkins wniósł czajniczek ze świeżą herbatą, napełnił filiżanki i wy­szedł z powagą. Jane nie zwróciła na to uwagi. Oparła się wygodnie i studio­wała krytycznie Tess, która z przyjemnością odpłaciła jej tym samym.

- W swoim liście z zeszłego tygodnia - powiedziała chłodno - doktor Weinstein poinformował mnie, że wiodła pani dotychczas życie pełne przy­gód, panno Alcott.

Tess uśmiechnęła się.

Luke aż jęknął w myślach. Dołeczki! Ona miała dołeczki!

- Cóż, można i tak określić moją niechlubną przeszłość - rzekła cierpko Tess. - Byłam złodziejką, pani Cushman. Najlepszą. Teraz sytuacja się zmie­niła, ale wciąż jestem dumna z moich osiągnięć zawodowych.

15


taka sztuczka jest zbyt ryzykowna, zawiera zbyt wiele niewiadomych. Nie, kradzież biżuterii i dzieł sztuki to moje główne zajęcia. Wie pan, kradzież pięknych przedmiotów dostarcza największej satysfakcji. Nic innego nie jest warte takiego wysiłku.

Jane zaśmiała się z uznaniem. Luke spojrzał na nią. Nie powinna pozwa­lać sobie na żarty! Czy chce, aby kolejna oszustka znów przysporzyła jej cierpienia? Kobiety, pomyślał z dezaprobatą.

- W jakim charakterze? - dopytywał się Luke.
Tess uśmiechnęła się.

Przez moment twarz Tess nabrała wyrazu goryczy, co zdziwiło Luke'a. Jednak na miejscu goryczy tak szybko pojawił się uśmiech, że Luke nie był pewien, czy udało mu się dostrzec pod maską jej prawdziwą twarz.

W głowie Luke'a odezwał się sygnał alarmowy. Wszystko nie tak.

16


Każ­dy aspekt życia Tess, przedstawiony przez nią i doktora Weinsteina był pra­wie niemożliwy do sprawdzenia. Jak zamierzali prowadzić tę grę? Wstrzymał oddech. Elizabeth. Gdzie w tym wszystkim była Elizabeth? Obserwował Tess ze wzrastającym podziwem. Była naprawdę dobra w tym, co robiła.

- Nie myślałem o rowerze, panno Alcott. Chodziło mi o konie.
Tess spojrzała na niego szeroko otwartymi oczami.

- Zwariował pan? Po to, żeby się zabić? Dziękuję, ale nie. Konie mnie
przerażają.

Luke pomyślał, że udało jej się stworzyć intrygujący labirynt. Co też kryło się w środku?

Luke z trudem powstrzymywał śmiech. Niech diabli wezmą tę kobietę!

Tess zerknęła na Weinsteina, a następnie uśmiechnęła się do Luke'a.

- Powiedziałam „nie".

- Komu? - zainteresowała się Jane.
Znowu spojrzenie w kierunku Weinsteina.

- Mojemu opiekunowi w świecie przestępczym - odparła Tess. - Źle to
zniósł.

Jane milczała przez chwilę, pijąc herbatę.

Błękitne oczy Tess spojrzały na niego.

17


jhkk1717


Tess rzuciła okiem na zdjęcia, potem spojrzała na Jane.

Tess pospiesznie przejrzała zdjęcia i rzuciła je z powrotem na stolik.

- Skąd mam to wiedzieć? - spytała i zwróciła się do Weinsteina: - Mó­wiłam, że to bez sensu, Maks. Chodźmy stąd.

Tess podniosła się, gotowa do wyjścia.

Na moment zapadła cisza.

- Ten kucyk - powiedziała cicho Jane, wyciągając zdjęcie kucyka z dłu­gą grzywą- należał do Mansfieldów. Luke nauczył go machać ogonem na dźwięk imienia „Howdy". Elizabeth śmiała się z tego do rozpuku.

18


- Ach tak - mruknęła Tess i usiadła z powrotem na krześle.
Znów zapanowała cisza.

Luke pomyślał, że Tess naprawdę nie może uwierzyć w zbieżność swo­ich wspomnień ze wspomnieniami Elizabeth. Zaczynał rozumieć, dlaczego odnosiła takie sukcesy w swojej działalności przestępczej. Grała po mistrzow­sku. Bo to musiała być gra. Luke nie dopuszczał myśli, że może mieć przed sobą prawdziwą Elizabeth Cushman.

Luke i Jane popatrzyli na nią zaskoczeni.

Tess popatrzyła na nią przez chwilę i szeroki uśmiech zagościł na jej pełnych wargach, ukazując w pełnej krasie dołeczki w policzkach.

- Tylko troszkę - wyznała. - Jestem gruboskórna, ale umiem też być wyrafinowana.

Jane roześmiała się i poklepała japo ręce.

19


Luke zdziwiłby się, gdyby odpowiedź brzmiała inaczej.

Wezwano Hodgkinsa. Wkroczył do pokoju jak lodowiec, wolno zsuwa­jący się do morza. Luke nigdy nie widział, żeby jego twarz wyrażała cokol­wiek innego niż lodowatą powściągliwość. Postawił na stoliku tacę ze sre­bra, zebrał naczynia na mniejszą tackę i wyszedł dostojnym krokiem.

Jane wzięła z tacy srebrną filiżankę i podała ją Tess.

- Czy rozpoznaje to pani, panno Alcott?

Tess wzięła filiżankę i obróciła ją w ręce. Nagle zadrżała i oddała ją z powrotem Jane. Nie spojrzała na Weinsteina.

- Nie przypominam jej sobie - oświadczyła.

Luke przyjrzał się Tess uważnie. W jaką grę grała tym razem?

- Nie? - powiedziała Jane. - Dziwne. To była ulubiona filiżanka Eliza­beth. A to? - spytała biorąc do ręki złotą bransoletkę.

Tess znów obracała ją w palcach przez chwilę. Potem podała Jane.

- Jest piękna, ale nigdy wcześniej jej nie widziałam.

Luke zdziwiłby się, gdyby było inaczej. Bransoletka należała do jego siostry, Hannah. Biały pluszowy miś, którego Tess również nie rozpoznała, należał do jego brata, Joshuy. Luke westchnął w duchu, czekając na dalszy ciąg przedstawienia. Liczył na to, że nowa oszustka złapie się na fałszywe pamiątki, ale Tess Alcott była za dobra, żeby wpaść w taką pułapkę. Trzeba będzie czegoś więcej niż nieprawdziwy pluszowy miś, żeby ją przyłapać.

- A to? - spytała Jane, podając jej brązowego pluszowego misia.
Tess wzięła misia w obie dłonie, opierając jego łapy o stolik. Nagle

uśmiechnęła się, jakby była w transie.

- Była bystrym dzieciakiem - rzekła Tess, odkładając misia z powro­tem na tacę. - Podobieństwo jest rzeczywiście uderzające.

Luke przygryzł dolną wargę.

Jane nakręciła jaskrawo pomalowaną pozytywkę-karuzelę. Karuzela za­częła się kręcić i dźwięczna melodia „AU the Pretty Little Horses" wypełniła pokój.

Tess zbladła. Zerwała się na równe nogi, strasznie dygocząc.

20


- Wyłączcie tę cholerną zabawkę albo pomóżcie mi ją rozwalić!
Luke, Jane i Weinstein wpatrywali się w nią.

- Wyłączcie to!

Jane wyłączyła pozytywkę, nie spuszczając wzroku z przerażonej twa­rzy oszustki. Gdy tylko muzyka zamilkła, Tess wzięła głęboki oddech, od­wróciła się na pięcie i podeszła do szerokich drzwi prowadzących na taras z tyłu domu. Wyjrzała przez okno, wciąż obejmując się ramionami.

Podszedł do Tess i mówił coś po cichu, jakby ją uspokajał.

Tess odwróciła się, wzięła Weinsteina pod rękę i podeszła z powrotem do stolika.

Luke uśmiechnął się w duchu. Jane bardzo sprytnie uziemiła Weinsteina, oddając Tess w jego ręce, żeby mógł sprawdzić każdy szczegół z jej życia. Humor zaczął mu się poprawiać. Podniósł się z krzesła.

Rozdział trzeci

Luke wyprowadził Tess przez francuskie drzwi na taras i dalej po stopniach na rozległy niebieskozielony trawnik. Śpiew niezliczonych pta­ków był jedynym odgłosem pod czystym błękitem nieba. Po obu stronach

21


posiadłości rozciągał się park z ciemnymi konarami drzew pnącymi się ku słońcu.

Tess uśmiechnęła się szeroko i wskazała na jedną z niższych i mocniej­szych gałęzi.

- Metalowe kółka sugerują, że musiała tu wisieć huśtawka.

Luke skłonił jej się lekko. Musiał przyznać, że była pierwszą godną przeciwniczką od dłuższego czasu.

- Tak. A teraz proszę mi powiedzieć, panno Alcott, w jakim stopniu wierzy pani w tę historię zaginionej dziedziczki?

Tess żartobliwie wyciągnęła przed siebie ręce, jakby chciała się bronić przed jego atakiem.

Luke nie mógł sobie przypomnieć, żeby kiedykolwiek jakakolwiek ko­bieta kazała mu się odczepić.

22


Luke stanął tuż przy niej.

- Wkrótce się pani przekona, i to ku własnemu rozczarowaniu, że zaj­muję się dokładnie tym, czym powinienem.

- Wie pani, jestem ciekaw - spytał - dlaczego taka silna, utalentowana i odnosząca sukcesy złodziejka zadaje się z psychiatrą?

Tess zesztywniała pod jego spojrzeniem i cofnęła się o krok.

Spojrzała w dal ponad trawę i gęsto zadrzewiony park.

- Pamiętam, że byłam na żaglówce z jakimś mężczyzną, ale nie umiem powiedzieć, jak on wyglądał. I pamiętam, jak w środku nocy obudził mnie mężczyzna zakrywający mi ręką usta. Tyle, panie Mansfield jeśli chodzi o pięć pierwszych lat mojego życia. Jeśli chce pan wiedzieć jak, gdzie i kiedy naba­wiłam się blizny po operacji wyrostka, nie mogę panu pomóc. Nie wiem też,

23


dlaczego nazwałam tego misia „Fred". I nie wiem także, dlaczego wciąż wi­dzę na tym trawniku domek dla lalek, skoro go tu nie ma. Luke zesztywniał.

- Gdzie pani widzi ten domek?
Tess wskazała lewą stronę trawnika.

Cushmanowie zawsze, zarówno przed, jak i po porwaniu córeczki, sta­rali się nie ujawniać szczegółów z jej życia. Tylko rodzina i najbliżsi przyja­ciele wiedzieli o domku dla lalek, który Elizabeth dostała w prezencie na piąte urodziny, trzy miesiące przed porwaniem. Po jej zniknięciu domek zo­stał zniszczony na polecenie Johna Cushmana.

Tess przyspieszyła, by dotrzymać mu kroku.

- Rzadko spaceruje pan z niskimi kobietami, prawda?
Spojrzał na nią w dół i nie mógł powstrzymać uśmiechu.
- Czyżbym znowu szedł za szybko? Przepraszam. W mojej rodzinie

wszyscy są wysocy i kobiety, z którymi się spotykam, też są wysokie.

24


- A więc to wojna? - spytał Luke, przechodząc przez płot.

Luke przyjrzał się Tess. Jasne kosmyki wiły się nieposłusznie wokół jej twarzy, błękitne oczy pozostawały spokojne pod jego surowym spojrzeniem. Była mała i leciutka. Z łatwością mógł ją chwycić w ramiona i... Nawet o tym nie myśl, przykazał sobie w duchu. Tess Alcott była oszustką, która zamie­rzała skrzywdzić jego klientkę i przyjaciółkę. Luke postawił sobie za cel udo­wodnienie jej tego. Trzymając się sztywno, z obojętnym wyrazem twarzy poprowadził Tess do stajni.

- I czego się pani o mnie dowiedziała dzięki lekturze? - zapytał.

- Zaraz się pan dowie - powiedziała Tess, rozglądając się po stajni z do­skonale wypracowanym wyrazem nonszalancji na twarzy. - Ma pan trzy­dzieści pięć lat i jest pan najstarszym z czwórki wysokiego rodzeństwa. Ko­rzenie pańskiej rodziny sięgają czasów biblijnych. Ukończył pan Uniwersytet
Columbia, a następnie ze wszystkimi honorami skończył pan prawo na Harvardzie. Był pan kapitanem uniwersyteckiej drużyny wioślarskiej i może wziąłby pan nawet udział w olimpiadzie, gdyby nie złamał pan sobie nad­ garstka podczas gry w piłkę ręczną. Moim zdaniem to był kiepski wybór. Przedkładać piłkę ręczną nad olimpiadę. Wstyd! Dobił pan swoją drużynę. Jeździ pan doskonale na koniu, nieźle gra w szachy i świadomie unika wszel­kich romantycznych historii od czasu, gdy zerwał pan zaręczyny z Jennifer Eire dwanaście lat temu. Stąd ta Olbrzymka. Ugiął się pan pod naciskiem rodziny i przejął rodzinną firmę prawniczą zajmującą się obroną bogatych i bezwartościowych przed karzącą ręką sprawiedliwości. Prokuratorzy po­dobno wypłakują się w mankiet, kiedy słyszą, że to pan będzie obrońcą w da­nej sprawie. Nazywają pana Bezwzględnym Żniwiarzem.

Zmierzyła go wzrokiem.

25


- Bardzo przepraszam - powiedział Luke z wymuszonym uśmiechem.

Szli wzdłuż rzędu pustych boksów. Tylko dwa ostatnie po prawej stro­nie były zajęte, jeden przez kasztana Morgana, drugi przez dropiatego pół­krwi araba. Oba konie odwracały głowy w kierunku Luke'a, dopominając się pieszczot i jakiegoś smakołyku. Luke pogłaskał oba po kolei, a Tess zacho­wywała bezpieczną odległość od zwierząt.

- Eugenie miała tu dwadzieścia koni - powiedział Luke. - Niektórzy
uważali, że była to najlepsza stadnina na Wschodnim Wybrzeżu. Po jej śmierci Jane nie chciała utrzymywać takiej dużej stajni. Sprzedała większość koni, zostawiając sobie tylko dwa do prywatnego użytku.

- Nie żartowała pani z tym strachem przed końmi, prawda?

- Nigdy nie robię sobie żartów ze śmierci, panie Mansfield, a te wło­chate, czworonożne potwory są narzędziem destrukcji. Miałam wizję i zo­stałam zbawiona. Alleluja!

Luke mógł sobie pozwolić na żarty. Skoro panna Alcott nie lubi koni, nie może być Elizabeth. Koniec i kropka. Ujął Tess za łokieć i ruszyli dalej. Pierwszy raz ją dotknął i pierwszy raz szedł blisko niej. Nie było to mądre posunięcie.

Na szczęście Tess uwolniła się z uścisku, żeby móc podziwiać rabatkę kwiatową nieopodal stajni. Luke odsunął się od niej jak najdalej. Co się dzisiaj z nim dzieje, na miłość boską? Dlaczego reaguje na jej zapach, skoro stoi dwa metry od niego? Czyżby nasypała mu czegoś do herbaty? A może to był z jej strony podstęp: wywierała wpływ na jego mózg i hormony, aby zająć go czymś do czasu, aż zdoła doszczętnie ograbić Jane Cushman?

Utrzymując bezpieczny dystans, Luke poprowadził Tess krętą ścieżką, skąd roztaczał się widok na łąki, lasy i ogrody. Jednocześnie wypytywał ją o wszystko, począwszy od przestępczej kariery, aż po znajomość francuskie­go, którym, niech ją diabli, posługiwała się płynnie. Miała na wszystko goto­wą odpowiedź, cięty żart albo ostrą replikę. Zanim powrócili do domu, Luke wiedział, że ochrona Jane będzie znacznie trudniejszym zadaniem, niż mu się początkowo wydawało. Musiał zrewidować swoje poglądy. Tess Alcott była najtrudniejszym przeciwnikiem, jakiego kiedykolwiek napotkał.

- Ach, jesteście wreszcie - powiedziała radośnie Jane, kiedy pojawili się W salonie. - Doktor Weinstein i ja odbyliśmy bardzo interesującą poga­wędkę. Droga panno Alcott, czy będzie pani tak miła i zostanie u mnie tro­chę dłużej, powiedzmy jakieś dwa tygodnie?

26


Luke spoglądał znacząco na Jane podczas lunchu, ale bez efektu. Roz­mawiała z Tess i Weinsteinem jak ze starymi drogimi przyjaciółmi i serdecz­nie uścisnęła ich ręce, gdy ostatecznie się pożegnali i wsiedli do srebrnego lincolna doktora.

Luke rozchmurzył się na tyle, żeby usiąść obok Jane. Ujął jej niemłode dłonie i zmusił, by spojrzała na niego.

- Proszę, wysłuchaj mnie uważnie: Tess Alcott jest pozbawioną serca oszustką.

- Nie, mój drogi, ona prawie na pewno jest moją wnuczką, Elizabeth. - Luke mocniej ścisnął jej dłonie i popatrzył na poznaczoną zmarszczka­ mi twarz.

27


Luke podparł się pod boki, przestał chodzić tam i z powrotem i spojrzał na swoją klientkę.

Luke musiał się uśmiechnąć. Ojciec Jane Cushman był prawdopodob­nie jedynym człowiekiem, który jej nie doceniał.

- Jane- odezwał się pojednawczo- zgadzam się, że Tess Alcott jest bardzo dobra w tym, co robi. Przez dwadzieścia pięć lat uczyła się, jak być sprytną i przekonującą. Dała dzisiaj wspaniałe przedstawienie, aby zama­skować swój nikczemny plan, i mam zamiar to udowodnić.

- Doskonale - odparowała Jane. - Dowiedz się jak najwięcej na temat pan­ny Alcott. Podejrzewam, że wszystko będzie wskazywać na to, że jest Elizabeth.

Luke przejechał dłońmi po twarzy, starając się opanować.

Jane roześmiała się.

- Och, Luke, dlaczego jesteś tak zawzięty na pannę Alcott? Przecież
i tak widać, że bardzo ci się podoba.

Luke'owi ze zdumienia opadła szczęka, co wywołało u Jane kolejny napad śmiechu.

28


- Chwilowa niepoczytalność?
Jane spojrzała na niego surowo.

Rozdział czwarty

Tess usiadła w lincolnie obok Berta, wbijając paznokcie w dłonie. Wie­działa, że Bert ma ochotę ją zamordować, ale nie to ją martwiło. Cho­ciaż powinno. Należało bardzo, ale to bardzo bać się Berta. Zamiast tego martwiła ją tylko własna osoba.

Dlaczego zielone oczy Luke'a Mansfielda przyprawiały jej serce o żyw­sze bicie? Dlaczego nie mogła się ani przez chwilę skoncentrować, kiedy był w jej pobliżu? Dlaczego wciąż miała przed oczami jego szczupłą sylwetkę?

Czy to było pożądanie? Niemożliwe! W swoim życiu spotkała już wielu przystojniejszych mężczyzn, którzy na dodatek starali się ją oczarować. Ża­den z nich tak na nią nie działał.

Czy była to namiętność? Nie, przecież nie była zdolna do żadnych sil­nych uczuć. Bert i Dennis Foucher zadbali o to, gdy miała zaledwie szesna­ście lat.

Więc co się z nią działo? Dlaczego, gdy była z Lukiem, zapominała o pod­stawowych zasadach swojej egzystencji? Dlaczego całe jej ciało reagowało na człowieka, który z najwyższą przyjemnością oddałby ją w ręce strażników prawa przy pierwszej sposobności? Przecież to jej praca, do tego najważ­niejsza w życiu. Nie mogła pozwolić, żeby jakiś mężczyzna ją rozpraszał.

29


Bert zahamował gwałtownie na podziemnym parkingu pod budynkiem, w którym mieścił się nowojorski apartament Weinsteina. Wyskoczył z sa­mochodu i zatrzasnął drzwi z taką siłą, aż cały samochód się zatrząsł.

Nie mogła pozwolić, żeby Bert połapał się, że Mansfild jakimś cudem ją dekoncentrował.

Wysiadła powoli z samochodu i ruszyła w kierunku wind. Bert złapał ją tak mocno za łokieć, aż zabolało. Ten uścisk różnił się od uścisku Luke'a. Bert niemal wepchnął ją do windy. Wolną dłonią nacisnął przycisk z nume­rem piętra. Winda ruszyła do góry. Ogromne łapsko Berta ściskało ją tak mocno, że ręka jej zdrętwiała.

Drzwi windy otworzyły się i Bert popchnął Tess w kierunku apartamen­tu. Wciągnął ją do środka, zamykając z hukiem drzwi wejściowe.

- Bert... - zaczęła.

Złapał za koński ogon i szarpnął ją do tyłu.

- Coś ty, u diabła, wyrabiała?! - wrzasnął. - Prawie nas załatwiłaś, za­ nim w ogóle przekroczyliśmy ich próg!

Pchnął ją w głąb pokoju. Na szczęście, brązowa skórzana sofa złagodzi­ła upadek. Tess zdołała się podnieść, gdy Bert zaczął iść w jej stronę.

30


Furia częściowo ustąpiła z twarzy Berta, a jego dłonie powoli zaczęły się rozprostowywać, kiedy przemyślał to, co powiedziała. Wolno pokiwał głową.

- Może i masz rację - wydusił w końcu.
Tess westchnęła z ulgą.

- Właściwie sam zaproponowałbym tę zmianę, gdybym mógł z tobą choć chwilę porozmawiać na osobności. Ta Cushman widziała już z pewnością wiele dziewcząt wypłakujących się na jej ramieniu. Ty robisz coś innego. Ty podsy­casz jej ciekawość. Czy dlatego nie rozpoznałaś filiżanki od Tiffany'ego?

Tess nonszalancko wzruszyła ramionami.

Co było? Pozytywka przypominająca karuzelę zaczęła grać. Tess czuła się, jakby zwaliła się na nią lawina skał i błota. Nie mogła w ogóle oddychać. Płuca odmówiły jej posłuszeństwa. Dlaczego? Czyżby zaczynały powracać ataki astmy z dzieciństwa? Tess miała nadzieję, że nie, bo wtedy nie poszłoby z Jane tak łatwo. Elizabeth była zdrowa jak ryba. Nikt w jej rodzinie nie miał problemów z płucami.

Bert spojrzał na Tess z uznaniem.

Bert się roześmiał.

31


Usado­wił się na sofie i zrzucił buty. Przez następną godzinę Tess z wdzięcznością przypominała mu wszel­kie wspaniałe skoki, które zaplanował, i w których ona mu pomagała. To wywołało kolejną falę jego własnych wspomnień z pobytu w Ameryce Połu­dniowej, zakończoną nagłym stwierdzeniem, że musi koniecznie sprawdzić stan swojego szwajcarskiego konta. Następnie wysłał ją do kuchni, żeby przy­gotowała mu coś do jedzenia.

Dopóki nie znajdzie się w rezydencji Cushmanów, praca w kuchni to najbezpieczniejsze zajęcie - pomyślała Tess. Lepiej unikać towarzystwa Berta, jeśli to możliwe. Nie wiadomo, kiedy ostatecznie do niego dotrze, że nie jest już małym chudym dzieciakiem, który był gotów ukraść dla niego wszystko, tylko kobietą, która nadaje się do zabawiania mężczyzn.

Nie miała ochoty, zamiaru i nastroju do zabawiania Berta ani zresztą żadnego innego faceta. Lepiej zrobić mu omlet, niż ryzykować, że wpadnie mu do głowy coś innego. Gdyby doszło między nimi do fizycznego starcia, nie miała wątpliwości, kto byłby górą.

Z udaną wesołością poszła do kuchni Maksa Weinsteina. Otworzyła szaf­kę, wyjęła pudełko czekoladek i włożyła jedną do ust. Bogu niech będą dzię­ki za czekoladki! Sprawiały, że wszystko stawało się do zniesienia.

Sięgając do lodówki po jajka, poczuła tępy ból w łokciu. Podciągnęła rękaw zielonego kostiumu i zaklęła, widząc ogromny fioletowy siniak. Cho­lerny Bert! Nie ma szans, żeby wytłumaczyć to jakoś Jane Cushman. Będzie musiała nosić długie rękawy przez następny tydzień. Z westchnieniem wy­ciągnęła jajka, cebulę, pieczarki i ser i położyła je na blacie po lewej stronie, dokładnie pod fotografiami, które przyczepiła na ścianie. Byli na nich Cush-manowie, ustawieni w rzędzie. Cała rodzina.

- Dzień dobry, babciu - powiedziała do wizerunku Jane Cushman. - Lubisz jajka?

Dostojna twarz Jane spoglądała na nią surowo jasnobłękitnymi oczami. To nie była kobieta, którą można łatwo oszukać. Cóż, Tess zawsze lubiła wyzwania.

Obok wisiało zdjęcie Johna Cushmana.

- Cześć, tatku - rzekła Tess, wyciągając miskę z szafki. - Co słychać?
Był mężczyzną przystojnym, a nawet pięknym. Jego ciemnoblond włosy

były gęste i potargane przez morską bryzę. Stał obok swojego jachtu „Lizzy Dawn", nazwanego tak na cześć jego córki, Elizabeth Aurory Cushman. Śmiał się do obiektywu. Był przystojny i czarujący, ale jego ciemnoniebieskie oczy nie wyrażały tej siły charakteru, co oczy Jane.

- Regardes, maman. Patrz, mamo - powiedziała Tess, wbijając jajka do miski, jedno po drugim. Eugenie Danon Cushman była piękna nawet w wie­ku pięćdziesięciu lat, kiedy zrobiono to zdjęcie. Jej włosy, w młodości ogni­ście czerwone, na zdjęciu były białe i kontrastowały z

32


fiołkowymi oczami. Miały w sobie moc i determinację taką, jak oczy jej teściowej. Musiała być bardzo silną kobietą, jeśli zdołała przeżyć nie tylko zniknięcie i śmierć córki, ale także samobójstwo męża. Była właściwą synową dla Jane.

Obok zdjęcia Eugenie wisiało zdjęcie najnowszej roli Tess. Mała twa­rzyczka Elizabeth Cushman była roześmiana, podczas gdy jeden z dogów lizał ją swym ogromnym jęzorem. W wieku pięciu lat miała drobne, lecz silne ciało, gęste blond włosy i błękitne oczy swojego ojca. Gdyby przeżyła, stałaby się piękną kobietą, pełną wdzięku i radości odziedziczonych po ojcu i siły po matce.

Krojąc automatycznie warzywa, Tess jeszcze raz spojrzała na małe silne ramiona obejmujące psa, mogącego z łatwością powalić swoją panią. Śmia­ła się ze sztuczek pokazywanych przez pupila, ale z drugiej strony marszczy­ła brew, widząc fotografa, zakłócającego tę miłą chwilę. Tak, mogłaby wyro­snąć na silną kobietę, zdolną do pokierowania imperium Cushmanów. Tess pomyślała: szkoda, że tak się nigdy nie stanie.

Niechętnie spojrzała na ostatnie zdjęcie przyczepione pod zdjęciami ca­łej rodziny. Luke Mansfield spoglądał na nią ponuro.

To zdjęcie nie pomogło jej w spotkaniu z tym mężczyzną: nie ujawniło jego siły, uroku, zniewalającego uśmiechu i zmysłowości, która od niego emanowała. Nie miała o tym wszystkim pojęcia. A nawet gdyby miała, czy zdołałaby lepiej się przygotować?

- Mój Boże - wyszeptała. - Podoba mi się ten facet!

To było niesamowite.

To było fatalne. Zbyt wiele zależało od tej roboty. Nie mogła sobie teraz pozwolić na odkrycie, iż jest kobietą, co ukrywała sama przed sobą przez te wszystkie lata.

Poczuła strach. A myślała, że da sobie z nim radę, skacząc na jednej nodze z zawiązanymi rękoma. Jaka była głupia.

Właśnie weszła na pole minowe, na którym nie było żadnych znaków ostrzegawczych. Jak zapanować nad Lukem Mansfieldem? Nie miała żad­nego doświadczenia w kwestii pożądania. Nie wiedziała, jak hamować wła­sne pragnienia, bo nigdy nikogo jeszcze nie pragnęła. Nie mogła jednak zrezygnować z tej roboty, kiedy udało jej się postawić nogę w rezydencji Cushmanów. Nie wahała się, co wybrać: pracę czy swoje niezrozumiałe uczucia.

Wrzuciła pokrojone warzywa na patelnię i zaczęła zawzięcie ubijać jaj­ka w misce. Właśnie odkryła w sobie nie znaną do tej pory słabość. Nie wia­domo dlaczego była bardziej podatna na wdzięki płci przeciwnej, niż myśla­ła. Świetnie. Będzie się zachowywać tak, aby nikt poza nią samą nie dowiedział się o tym defekcie.

Na szczęście nie będzie się widywała z Lukiem zbyt często. On z pew­nością wpadnie od czasu do czasu do rezydencji, żeby bronić interesów Jane Cushman, ale z tym da sobie radę. Znała teraz swojego przeciwnika i była


33 33


sobą. Luke Mansfield nie zdoła jej ponownie na czymś złapać. Będzie go unikać niczym więziennej celi.

Następnego ranka, mając na sobie prostą szmizjerkę w kolorze lawendy, oczywiście z długimi rękawami, i Berta u boku, Tess po raz kolejny weszła do rezydencji Cushmanów. Hodgkins przywitał ich chłodno i poprowadził do ogromnego salonu z dwoma kominkami po obu stronach pokój u, dwiema oszklo­nymi ścianami i belkowanym sufitem. Jane i Luke siedzieli na ogromnej białej sofie, przed nimi na szklanym stoliku stał dzbanek z lemoniadą.

Tess mgliście zdawała sobie sprawę, że gapi się na Luke'a i wiedziała, że nie powinna tego robić, ale cóż mogła poradzić? Słońce wpadające przez okna zapalało w jego gęstych włosach prawdziwe płomienie. Grafitowy gar­nitur był dopasowany do gibkiego ciała. Szmaragdowe oczy były spuszczo­ne, tajemnicze, odurzające.

Co jest ważniejsze, do cholery? Tess z żalem odwróciła wzrok od Luke'a, żeby przywitać Jane Cushman, która podniosła się na ich widok.

- Ach, doktorze Weinstein, panno Alcott, jak dobrze, że przyjechaliście tak szybko - powiedziała Jane, biorąc każde z nich po kolei za rękę. - Usiądź­cie i napijcie się z nami lemoniady.

Bert westchnął i uśmiechnął się do Jane, jakby chciał powiedzieć: co można zrobić z takim dzieciakiem?

- Jestem codziennie w swoim gabinecie, jeśli ktoś będzie chciał ze mną porozmawiać - uprzedził. Następnie wyszedł, żegnając Luke'a skinieniem głowy.

Tess została sama.

34


Luke podał Tess wysoką szklankę z lemoniadą, dotykając przy tym nie­chcący jej palców. O mało nie upuściła szklanki. Zmuszając się do zachowa­nia pozorów spokoju, uśmiechnęła się uprzejmie do jego spuszczonych zie­lonych oczu. Usiadła po prawej stronie Jane, założyła nogę na nogę i zmusiła serce do normalnego rytmu.

Serce się wzbraniało.

Jane roześmiała się.

Tess uśmiechnęła się szeroko. Jej serce powróciło do normalnego ryt­mu. Mogła oddychać z łatwością. Poczuła ulgę. Wyglądało na to, że wszyst­ko idzie dobrze.

- Po raz nie wiem który czytałam Małe kobietki i to nazwisko wydało mi
się odpowiednie.

Jane znów się uśmiechała.

35


- Moje mieszkanie jest w remoncie - wyjaśnił Luke, opierając się o so­fę. Jego uśmiech był prawie wredny. - Jane pozwoliła mi zostać przez ten czas u siebie.

- Jak miło z jej strony - mruknęła Tess.

A zatem zamierzał być gorylem Jane? I nic go nie obchodziło, czy ona uwierzy w jego wymówkę? Świetnie. Wolała otwartą wojnę od jakichś ukry­tych animozji. W każdej robocie potrzeba czasem zmienić taktykę, nawet jeśli ustalona była dzień wcześniej. Żyła dotąd tyle lat, zapominając o zmy­słach, że może to robić jeszcze przez dwa tygodnie. Na pewno może. Pod­niosła szklankę z lemoniadą, wznosząc toast i ponownie zmuszając się do spojrzenia Luke'owi w oczy. Będzie musiała do tego przywyknąć.

Pokerowy wyraz jego twarzy nie zmylił Tess.

- Luke...

- Więc proszę mi powiedzieć, panno Alcott, jak się pani żyło u pary
kidnaperów?

Tess poczuła, że w środku wszystko jej się wywraca. Widziała wściekłą twarz Barbary Carswell, czuła, jak jej dłoń bije ją wielokrotnie po twarzy, podczas gdy Ernie Carswell przyglądał się znudzony. Uwolniła się od tych potworów ponad czternaście lat temu, a wciąż...

36


Tess znów wzruszyła ramionami.

Luke i Jane popatrzyli na nią szeroko otwartymi oczami.

Tess usłyszała gniew w swoim głosie i przestraszyła się w duchu. Uspo­kój się! - przykazała sobie. Nie musiała wychodzić z roli tylko dlatego, że zbliżyli się niebezpiecznie do jej największej słabości - amnezji.

Przez chwilę Luke przyglądał się Tess z dziwnym wyrazem twarzy, któ­rego nie mogła rozszyfrować.

Jane lekko pobladła.

Tess posłała mu jedno ze swoich mrożących krew w żyłach spojrzeń.

- Jak powiedziała Jane, potrafię się przystosować.

37


- Skąd mam wiedzieć? To Miami, Nigdy wcześniej tam nie byłam.
Tess umilkła. Jakim cudem mogła wiedzieć, że nie była w Miami, za­
nim kupili ją Carswellowie?

Tess skryła uśmiech, pijąc kolejny łyk lemoniady. Wyglądało na to, że pan Mansfield został elegancko odprawiony. Nie miał teraz innego wyjścia, tylko spojrzeć groźnie na Jane, rzucić Tess lakoniczne „do widzenia" i zniknąć.

- Zapowiadają się interesujące dwa tygodnie - powiedziała Tess, przy­glądając się, jak Luke dostojnie opuszcza pokój.

- Też tak myślę - zgodziła się Jane z figlarnym błyskiem w oku.
Tess uśmiechnęła się do niej szeroko.

Gdy stanęły obok siebie, Jane objęła Tess ramieniem i wyprowadziła z sa­lonu. Tess z trudem się powstrzymała, żeby natychmiast nie uwolnić się z uści­sku. Kontakt fizyczny stwarzał poczucie bezpieczeństwa i Jane musiała się przekonać, że Tess jest osobą godną zaufania. Że jest Elizabeth. Mimo to Tess pragnęła uwolnić się z uścisku starszej pani, gdy wchodziły na drugie piętro.

38


Mózg Tess zaczął pracować. Jane wiedziała, co robi. Stosowała tę samą taktykę pozornego zbliżenia, którą Tess zastosowała wobec niej! A to spryt­na sztuka! Jane prawdopodobnie starała się uśpić czujność Tess, zanim wy­toczy ciężką artylerię. Luke Mansfield nie był jedynym zagrożeniem w tym domu.

Pamiętaj - powiedziała sama do siebie, powtarzając życiowe motto: „Nikt i nic nie jest bezpieczne".

Jane otworzyła drzwi sypialni i wprowadziła Tess do środka.

- To był pokój Elizabeth - powiedziała po prostu. - Pomyślałam, że ci
się spodoba.

Tess z niechęcią obrzuciła go wzrokiem. Wciąż był to pokój dziecinny. Trzy ściany pomalowane na niebiesko wyobrażały niebo z białymi chmura­mi. Duże okno z parapetem przeznaczonym do siadania zachęcało do spę­dzania popołudnia na spoglądaniu na park. Pod jedną ze ścian stało ogromne pudło z zabawkami. Walizka Tess leżała na łóżku, a ubrania powieszono w garderobie. Naprzeciwko łóżka stał mały stolik z krzesełkami, świetny na dziecinne przyjęcia.

Było to przytulne dziecinne gniazdko i Tess pomyślała o przerażonym pięcioletnim dziecku, które zabrano stąd brutalnie dwadzieścia lat temu. Znała inne dzieci, które zostały porwane. Pracowała razem z nimi. Jeszcze teraz pamiętała przerażenie, zagubienie, szok, jakiego doznawały w świecie, któ­ry nie był bezpieczny. Miała nadzieję, że Elizabeth umarła szybko i bezbole­śnie, zaraz po porwaniu. Żadne dziecko nie powinno być skazane na życie w piekle przemocy.

Tess spojrzała na nią podejrzliwie. Jeśli te niespodzianki będą podobne do tego, co przed chwilą przeżyła, lepiej od razu się spakować.

Ale nie mogła zachowywać się jak dziecko. Nie było niczego ważniej­szego od tej roboty. Niczego.

Zmuszając się do uśmiechu, objęła Jane ramieniem.

- Pokaż mi teraz resztę swojej rezydencji.

Już dwa tygodnie temu Tess poznała plan domu wraz z sekretnymi schow­kami, których przybywało z upływem lat. Teraz więc mogła sobie pozwolić na obserwowanie Jane i zastanawianie się po raz kolejny, kim był informator Berta. Bogactwo szczegółów, jakie przekazał, świadczyło, że to stały bywa­lec tego domostwa. Ale kto?

39


Z całą pewnością nie była to nestorka rodu. Tess ukryła uśmiech, gdy Jane nie pokazała jej ukrytego w ścianie sali balowej sejfu. Wyraziła za to niekłamane uznanie co do wystroju sali balowej z dębową podłogą, ogrom­nymi kryształowymi kandelabrami i freskami na suficie wyobrażającymi zie­lone smoki na tle chmur.

Wszystko, co wiedziała na temat właścicieli i co zobaczyła dzisiaj, świad­czyło, że Cushmanowie nie tylko rozumieli prawdziwe piękno, ale umieli je wprowadzić w każdą dziedzinę swojego życia. Z niepokojem poczuła wzra­stający dla nich podziw. Podziw może prowadzić do przyjaźni, a nawet do zażyłości. Nie mogła sobie pozwolić na żadną z tych rzeczy. Zażyłość w pra­cy zawsze źle się kończyła. Bert wbił jej to do głowy, zanim skończyła dwa­naście lat. Nie wolno jej było podziwiać czy polubić Jane Cushman. Jane była ofiarą i kropka. Inna relacja między nimi mogła zagrozić realizacji usta­lonego scenariusza.

Musiała skłonić Jane, żeby uwierzyła w bajkę, że Tess to Elizabeth i Ja­ne musiała na tyle w nią uwierzyć, żeby przekonać Luke'a. Trzeba będzie podpisać papiery, złożyć obietnice, przejąć kolię... i to od Tess zależało po­wodzenie tej akcji.

Dlatego śmiała się jak nastolatka z niezbyt mądrych historyjek Jane, śmiała się i sama opowiadała podobne historyjki. Zmuszała się do obejmowania Jane ramieniem i nie wyjawiała prawdziwych uczuć.

Tess przyjrzała mu się z ciekawością. Portret musiał powstać pod ko­niec jego życia, gdy miał około osiemdziesięciu lat. Edward Cushman był przystojnym, pełnym energii mężczyzną. Tess pomyślała, że wygląda na czło­wieka, który mógł przysporzyć Jane wielu kłopotów. Powiedziała to głośno.

Jane uśmiechnęła się do portretu męża.

Ponieważ wiedziała, że Jane hołduje staremu zwyczajowi przebierania się do kolacji, Tess pojawiła się w jadalni w prostej błękitnej sukience, sznurku

40


pereł na szyi i z włosami upiętymi w kok, który miał utrzymać jej niesforne włosy w porządku. Jane siedziała już przy dębowym stole. Luke zajmował miejsce po przeciwnej stronie. On także ubrany był wieczorowo. I wyglądał doskonale.

Luke uniósł jedną brew i zmierzył Tess spojrzeniem pełnym uznania, którego się nie spodziewała i które przyjęła z radością.

Machinalnie zajęła swoje miejsce pośrodku stołu. No tak, podobał jej się Luke Mansfield. Po raz pierwszy w życiu czuła się kobietą i to ją przerażało. Na szczęście Jane zaczęła rozmowę o zbliżającej się aukcji cennych przed­miotów z jakiejś jeszcze cenniejszej angielskiej rezydencji, a Tess na ryle zna­ła się na sztuce, aby podtrzymywać rozmowę i odwrócić uwagę od własnej osoby. Luke mówił niewiele, ale nie spuszczał z niej oczu. To ją irytowało.

Tess roześmiała się.

Tess westchnęła do miłych wspomnień.

41


- Nie rozumiem jednak - wtrąciła Jane - jakim cudem okradanie ludzi w muzeach uczyniło z ciebie wielbicielkę Moneta?

Tess z ulgą odwróciła się do Jane.

- Odkryłam jego obrazy, kiedy miałam dziewięć lat. W Bass Museum of Art mieli wspaniałą kolekcję starych mistrzów, nawet rokoko i barok, a poza tym kilku impresjonistów. Tyle że w wieku dziewięciu lat niewiele to dla mnie znaczyło. Był środek tygodnia, na dworze padał deszcz i nie uzbiera­łam zbyt wiele. Wpadłam w popłoch, bo zbliżała się godzina zamknięcia, a ja miałam dopiero połowę tego, co powinnam. Poprzedni dzień był równie nieudany, więc byłam też głodna.

Przez chwilę Tess patrzyła w milczeniu na kryształowy kielich z wodą.

Jane zmieniła temat rozmowy na mniej osobistą dyskusję o klejnotach, które wkrótce zostaną wystawione na sprzedaż i Tess trzymała się tego wąt­ku z ulgą. Wspominanie Miami i Carswellów zawsze wyprowadzało ją z rów­nowagi, a co dopiero mówienie o nich.

Ciągłe pilnowanie się, by nie wypaść z roli, i odpieranie powłóczystych spojrzeń Luke'a sprawiło, że pod koniec posiłku Tess była wykończona. Nie mogła powstrzymać się od ziewania nad filiżanką gorącej czekolady. Luke i Jane tymczasem sączyli kawę i rozmawiali o siostrze Luke'a, Miriam, i jej skłonności do podrywania podstarzałych playboyów.

- Na Boga, moje dziecko- powiedziała Jane, przerywając Luke'owi i zwracając się do Tess. - Przestań ziewać jak hipopotam i idź spać.

Tess zasalutowała i z ulgą uciekła z jadalni i od Luke'a Mansfielda. Idąc po schodach na drugie piętro stwierdziła, że ma za sobą długi i męczący

42


dzień. Dlatego tak słabo broniła się dziś wieczorem. Bezpieczniej było zwiać stamtąd, niż pozostawać na placu boju. Wystarczy, że się dobrze wyśpi i Luke Mansfield nie będzie w stanie już nigdy więcej wyprowadzić jej z równowagi.

Otworzyła drzwi do sypialni Elizabeth i z trudem powstrzymała okrzyk przerażenia. Nadal wyglądała tak potwornie jak poprzednio. Tess zdążyła rozpakować się przed kolacją, a podczas jej nieobecności ktoś przygotował łóżko i zapalił nocną lampkę. Gdyby miała pięć lat, ten pokój mógłby być dla niej oazą szczęścia i bezpieczeństwa.

Ale Tess była dwudziestopięcioletnią kobietą, która pracowała ciężko przez ostatnich siedem lat, żeby stworzyć sobie oazę szczęścia i nie potrze­bowała niczego od Elizabeth. Może jednak ten pokój na coś się przyda? Może obudzi jakieś wspomnienia z dzieciństwa?

Rozebrała się powoli i włożyła trochę za dużą białą, bawełnianą piżamę. Wyszczotkowała włosy i zaczęła rozglądać się za jakąś książką, która pomo­głaby jej zasnąć. Spojrzała na pudło z zabawkami. Powoli i niechętnie podeszła do niego i podniosła drewniane wieko. W środku leżały poukłada­ne dziesiątki zabawek, książeczek, gier i pluszowych zwierzątek, łącznie z Fre­dem. Należały z całą pewnością do Elizabeth. Książki też były dla dzieci: cała kolekcja Kubusia Puchatka, Czarnoksiężnik z krainy Oz. Tess nie prze­czytała ich nigdy w dzieciństwie i nie zamierzała robić tego teraz. Jane po­zwoliła jej wypożyczać bez ograniczeń książki z biblioteki Cushmanów i Tess skorzystała z zaproszenia.

Zeszła na bosaka tylnymi schodami, żeby uniknąć spotkania z Jane albo Lukiem, i weszła do biblioteki. Luke stał przy kamiennym kominku, trzyma­jąc w dłoni szklaneczkę brandy. Przyglądał się Tess, jakby oczekiwał od niej odpowiedzi na zagadkę wszechświata.

- O, przepraszam - rzuciła, wchodząc szybko do pokoju, aby pokazać,
że lekceważy zielonookiego potwora z piekła rodem. - Nie chciałam prze­szkadzać. Przyszłam tylko po książkę. Szukam czegoś w stylu Pameli
Richardsona. Sen po dwóch minutach czytania gwarantowany.

Szmaragdowy wzrok Luke'a zatrzymał ją w połowie drogi.

- Szukasz Pameli? - zdziwił się. - Przecież prawie zasnęłaś nad filiżan­ką czekolady.

Tess zmusiła się, by odwrócić od niego wzrok. Podeszła do półek z książ­kami, mając nadzieję, że szybko coś znajdzie i ucieknie.

43


Gniew, który ogarnął Tess, kazał jej spojrzeć wrogowi prosto w twarz.

-A ja nie! - oświadczyła z goryczą. - Podobno świetny z ciebie praw­nik, Mansfield, ale jeśli idzie o mój przypadek, jesteś do niczego!

Wróciła do przeglądania książek, starając się ochłonąć z gniewu i żalu. Przez długą chwilę w bibliotece panowała cisza.

- Zaczynam wierzyć, że mówisz prawdę - powiedział pojednawczo
Luke. - Ale mimo że jestem do niczego, nie uda ci się wygrać.

- I znów do głosu doszła krzycząca męska arogancja - mruknęła Tess, stając na palcach, aby przeczytać tytuły na najwyższej półce. Chciała uspo­koić Luke'a, lecz nie miała odwagi.

- W pewnym sensie masz rację, Mansfield. Ale jeśli nie uda mi się wy­
grać, nie mam nic do stracenia. Poszukuję mojej przeszłości, pamiętasz?
Jeśli okaże się, że nie było w niej Jane, włos mi z głowy nie spadnie. W koń­cu znajdę ludzi z mojej przeszłości i będę mogła ich o wszystko zapytać.
Więc nie krzycz na mnie, bo możesz sobie nadwerężyć gardło.

Jego chichot wywołał u niej dreszcz. Bez patrzenia wiedziała, że Luke oparł się plecami o kominek i oglądają od stóp do głów.

- Podoba mi się twój negliż - stwierdził.

Tess z wysiłkiem roześmiała się, biorąc z półki Pamelę i odwróciła się przodem do Luke'a. Szklaneczka z brandy stała na kominku. Ręce miał wol­ne. Wydawał się przez to groźniejszy.

- Uważam, że funkcjonalność jest ważniejsza od wyglądu - powiedzia­ła, z trudem łapiąc oddech i czując ogarniające ją napięcie. - W mojej pracy
często zdarza się, że trzeba nagle zmieniać plany i ratować się ucieczką. Nie
ma wtedy czasu na ubieranie się, jeśli ktoś śpi nago... Tego właśnie nauczy­
łam się w dzieciństwie w brutalny sposób.

Luke uśmiechnął się jeszcze szerzej, dzięki czemu jego twarz rozjaśniła się. Zniknęła też cyniczna maska.

44


Tess spłonęła rumieńcem.

Nie przypuszczała, że dotyk mężczyzny może być taki cudowny. Świat zawirował jej przed oczami, kiedy powoli pochylił głowę nad jej twarzą.

- Luke - wyszeptała, nie mając pojęcia, co powiedzieć dalej.

Ich usta spotkały się w gorącym pocałunku. W Tess obudził się głód. Stojąc na palcach, objęła go za szyję, przyciskając swoje ciało do jego ciała. Jej usta same dopominały się o więcej. Luke z jękiem rozkoszy objął ją moc­no, a jego zmysłowe usta spoczywały na jej wargach.

Było dobrze, tak dobrze. Tess nigdy nie znalazła się tak blisko niebiań­skiej rozkoszy.

I nagle wszystko skończyło się w chwili, gdy powrócił zdrowy roz­sądek.

Odsunęła się gwałtownie, przyciskając do piersi książkę i zasłaniając dłonią usta.

- Co ty, u licha, wyprawiasz?! - syknęła.

Ich oddechy były przyspieszone. Luke spojrzał na Tess ze zdziwieniem, w jego oczach pojawił się gniew.

- O to samo mógłbym spytać ciebie, Elizabeth - rzekł drwiąco. - Jak
daleko zamierzałaś się posunąć, żeby przeciągnąć mnie na swoją stronę?

W tym momencie w Tess umarło coś, co zrodziło się zaledwie przed chwilą. Dobry Boże, a więc on ją wykorzystał, sprawdził. A ona dała się na to nabrać. Miała ochotę wymierzyć mu policzek i sprawić, by z jego twarzy zniknął wyraz wyższości. Zamiast tego mocniej przycisnęła do piersi książkę.

45


-Nie myśl sobie, że będziesz używać swego męskiego wdzięku, żeby pozbyć się mnie z tego domu - powiedziała zaczepnie. - Nie jestem ani taka głupia, ani tak zdesperowana!

Wyszła z biblioteki dumnym krokiem, trzasnąwszy drzwiami.

Rozdział piąty

O

ciekając wodą po wyjściu spod prysznica, Luke owinął ręcznik wo­kół bioder i podszedł do telefonu. Wybrał bostoński numer, podał swo­je nazwisko i został szybko połączony z szefem Baldwin Security.

- To znaczy, że niczego nie znalazłeś?
Leroy znowu westchnął.

- Dajże spokój, człowieku. Kiedy miałem to zrobić? Jeśli wreszcie prze­staniesz mnie nagabywać...

- Nie znalazłeś niczego?
Kolejne ciężkie westchnienie.

- Wciąż sprawdzamy Weinsteina. Dyplomy, praktykę w klinice, artyku­ły w pismach medycznych, wszystko. Doszliśmy do szkoły średniej i do tej pory wszystko się zgadza.

Luke uderzył pięścią w ścianę. -Ale ten facet jest oszustem!

- Wierzę w twój instynkt w tej sprawie. Może to oszust. Chodzi jednak o to, że jest dobry i udowodnienie mu czegoś wymaga czasu.

Luke zaczął spacerować po pokoju tam i z powrotem, a ręcznik niebez­piecznie zsuwał się z jego bioder.

46


- Tak, oczywiście. Dlatego właśnie miotasz się po pokoju jak lew w klatce.
Luke zatrzymał się w pół kroku i spojrzał zdziwiony na aparat telefo­niczny.

- Co?

Luke roześmiał się.

- Musisz kiedyś obejrzeć ten film, Leroy. Pokazuje kontrast między walką o przetrwanie, a życiem marzeniami.

Luke przerwał. Tess wierzyła w przetrwanie za wszelką cenę. Czy kie­dykolwiek było coś innego, o czym marzyła? A czy on o czymś marzył?

Luke z westchnieniem odłożył słuchawkę. Wyluzować się? Być roze­śmianym i pogodnym? Tańczyć z Olbrzymką... to jest... Marią Franklin? Zapomnieć o Tess Alcott, kiedy wciąż czuł słodycz jej ust na swych war­gach? Marne szanse.

Klnąc pod nosem, zdjął z bioder ręcznik i zaczął się ubierać.

No dobrze, podoba mu się Tess Alcott. Po raz pierwszy od lat czuł, że żyje. Pomimo powściągliwości, czasem udawało mu się dojrzeć na dnie jej spojrzenia coś, co poruszało go do głębi. Podobnie jak on, Tess znała z pierw­szej ręki ludzką podłość i zdradę. Te doświadczenia zabiły w niej potrzebę ufania. Luke nigdy nie przypuszczał, że może mieć coś wspólnego z oszustką,

47


a już na pewno nie wierzył, że właśnie oszustka obudzi w nim płomień, któ­ry wygasł dawno temu.

Gdyby chodziło o jakąkolwiek inną kobietę, byłby zdziwiony, że udało jej się tak szybko sforsować jego mury obronne, nie mówiąc o fosie pełnej głodnych krokodyli. Ale to była Tess Alcott ze swoimi słodkimi ustami. Spra­wiała, że zaniedbywał swój główny cel - ochronę Jane... i samego siebie.

Luke nie był zaskoczony. Był przerażony. Wpadł w to wszystko po uszy i nie miał pojęcia, jak się wygrzebać. Jak mógł być tak głupi, żeby pocało­wać Tess wczoraj wieczorem? Ona nie zrobiła niczego, żeby go sprowoko­wać: ani nie była wyzywająco ubrana, ani niczego takiego nie powiedziała.

Mimo to była naprawdę cudowna. Ogromna piżama tylko podkreślała jej kobiecość. W błękitnych oczach upór walczył ze smutkiem. Widział w niej przestraszone dziecko, jakim była kiedyś, i smutną kobietę, jaką była dziś. Zapomniał, po co pojawiła się w tym domu. Zapomniał nawet, że byli wro­gami.

Chciał ją dotknąć. Musiał jej dotknąć, a kiedy to zrobił, musiał ją poca­łować. Ta potrzeba była silniejsza od zdrowego rozsądku, silniejsza od po­wodów, dla których tam się znalazł, silniejsza od potrzeby chronienia Jane.

Ten pocałunek przypomniał Luke'owi tę część jego , ja", o której już zapomniał. Na szczęście, na pomoc przyszedł mu wtedy gniew, przywra­cając zdrowy rozsądek. Tak bardzo chciał, żeby Tess uderzyła go w twarz, co zresztą wyraźnie miała ochotę zrobić. Wtedy mógłby potrząsnąć nią solidnie, tak mocno, aż zaczęłaby szczękać zębami i powiedziałaby mu całą prawdę o Elizabeth, o Weinsteinie, o tym, co taka doświadczona oszust­ka robi w rezydencji Cushmanów i w jaką grę bawi się z jego mózgiem i hormonami.

- Zaczynam tracić głowę - powiedział Luke głośno. Usiadł na brzegu
łóżka. Czuł (czuł!) takie rzeczy, o których dawno już zapomniał. Tak długo
poruszał się powierzchownie w sferze emocjonalnej, że nagły przypływ uczuć
zupełnie wytrącił go z równowagi. Zwycięstwo serca nad rozumem? To nie­
możliwe. A jednak.

Luke wziął głęboki oddech.

- Weź się w garść, Mansfield - przykazał sobie. To tylko sprawa hor­monów. To one wpływały na jego umysł i miał zamiar skończyć z tym raz na
zawsze. Będzie chronić Jane Cushman przed tą szarlatanką, niezależnie od
pokusy. Jane nie zostanie skrzywdzona i wykorzystana, a on wróci do swego
spokojnego życia, gdy Tess Alcott powędruje do więzienia za oszustwa.

Luke zaklął soczyście wychodząc z pokoju i dosłownie wpadł na Tess. Jego ramiona automatycznie ją objęły. Jej skóra była gładka i ciepła, a za­pach zbił go z nóg. Przeniknął w głąb. Odsunął się od niej gwałtownie, jak oparzony. Minęła chwila, zanim wrócił do równowagi.

- Musimy porozmawiać - powiedział szorstko.

48


- O tak - powiedziała szyderczo Tess. - Zawsze wierny goryl. A może
powinnam powiedzieć: piesek pokojowy?

Udało jej się wreszcie ominąć Luke'a, ale chwycił ją za ramię i odwró­cił przodem do siebie.

- Zamierzam przejrzeć twoją grę - warknął. - A kiedy to zrobię, bę­dziesz żałować, że kiedykolwiek usłyszałaś o milionach Cushmanów.

Błękitne oczy rozbłysły gniewem.

- Cóż za honorowa postawa, cóż za lojalność. Jane musi być pod wra­żeniem. Jak sądzisz, co powiedziałaby na to, że wczoraj byłeś gotowy sprze­dać się w obronie jej milionów?

Luke chwycił Tess za ramiona, wiedząc, że sprawia jej ból. Nie dbał o to w przypływie gniewu.

Wzburzona zbiegła po schodach, a Luke odprowadził ją wzrokiem.

Co tu się właściwie stało? Czy to był on? Szarpał kobietę, która nie sięgała mu nawet do ramion? Czy naprawdę powiedział takie okropne rzeczy?

Po raz pierwszy w życiu Luke poczuł się zły i zbrukany. Jeśli nawet Tess była oszustką, zachowywała się przy tym jak dama, a on wypadł kiepsko. Ona tylko rozśmieszała Jane. Sprawiła też, że zapomniał, kim był i do czego zmierzał.

Musi ją natychmiast przeprosić. Nie ma innego wyjścia.


49

49


Przeszukał cały dom i połowę posiadłości, zanim znalazł Tess mecha­nicznie okrążającą po raz kolejny basen. Jej ciało rozcinało wodę jednostaj­nymi sprężystymi ruchami.

Miała w sobie siłę, wytrzymałość i wdzięk... ważne atrybuty swojej pro­fesji. Luke myślał o tym, starając się jednocześnie zignorować nagłą potrze­bę przytulenia jej mokrego ciała.

Wyszła z wody, owinęła się ręcznikiem, narzuciła na siebie zielony płaszcz kąpielowy i ruszyła w stronę domu. Luke obszedł basen dookoła, zagradzając jej drogę.

Nie mógł opanować uśmiechu. To była jedna z jej najbardziej denerwu­jących cech: bez względu na to, jak bardzo była wściekła, zawsze potrafiła wywołać uśmiech na jego twarzy.

- Obawiam się - powiedział - że jestem pani winien przeprosiny.
Pozornie zaskoczona, spojrzała najpierw na błękitne niebo, a dopiero

potem na niego.

- Za długo byłeś na słońcu, Mansfield. Lepiej wejdź do środka, zanim twoje halucynacje się pogłębią.

Spróbowała go obejść, ale nie miał zamiaru zaczynać tego dziwnego tańca po raz kolejny. Złapał ją za ramię - tym razem delikatnie.

- Zostaniesz tutaj - oświadczył. - Jestem większy i silniejszy, więc nie stawiaj mi oporu. Zamierzam cię przeprosić, a ty mnie wysłuchasz!

Przerzuciła ciężar ciała na jedną nogę i westchnęła ciężko.

- Dobrze już, dobrze. Miejmy to za sobą.

Jej postawa nie pomagała mu zbytnio, zwłaszcza że Luke nie był przy­zwyczajony do przepraszania kogokolwiek. Przypomniał sobie, za co mają przeprosić i szybko puścił jej ramię.

W tym momencie opuściły go wszelkie dobre intencje.

50


- Przebrać? A to dobre - szydził Luke. - Kim będziesz tym razem? Po­rzuconą żoną? Pollyanną? Lukrecją Borgią?

- Jestem złodziejką, a nie morderczynią, Mansfield! - I jesteś z tego dumna.

51


- To musiało być zabawne. W takim razie jakim cudem niezwykle wysoka
Maria Franklin zdołała odciągnąć cię od kobiety-gumy, Lindy Collier?

Luke nie mógł się powstrzymać. Porównanie było tak sugestywne, że wybuchnął śmiechem. Nagle zamilkł i spojrzał na Tess.

- Zaraz, zaraz - odezwał się. - Kto tu kogo przesłuchuje?
Tess uśmiechnęła się do niego promiennie.

Luke, wbrew sobie, też był rozbawiony.

Tym razem pozwolił jej odejść przypatrując się, jak kołysze się rytmicz­nie przy każdym kroku. Była tak cholernie... irytująca. I zabawna. I cudowna.

Pojechał do swojego biura przy Rockefeller Plaża, wymyślając sobie po drodze za brak zdrowego rozsądku, samokontroli i fosy pełnej groźnych kro­kodyli. Ale jednocześnie przypominał sobie słodycz pocałunku Tess.

Rzucił się w wir pracy, żeby zapomnieć o Tess Alcott. Przez dwie go­dziny rozmawiał przez telefon, aż ucho rozbolało go, dopominając się prze­rwy. Spędził więc czterdzieści pięć minut omawiając z Carol, swoją asy­stentką, szczegóły sprawy Wallinghama. Następnie przejrzał kalendarz ze swoją sekretarką, Harriet, podyktował jej pięć listów, trzy wnioski sądowe i jedno żądanie zapłaty. Potem powrócił do rozmów telefonicznych.

Był właśnie w trakcie namawiania starego znajomego do skorzystania z usług znanego adwokata od spraw rozwodowych, kiedy dopadła go pewna myśl.

Jeśli Tess nie posunęłaby się do tego, by go uwieść, żeby zdobyć sojusz­nika - a był pewien, że nie zrobiłaby tego - to dlaczego go pocałowała? Dla­czego przytuliła się do niego i praktycznie stopniała w jego ramionach?

Luke wciąż półprzytomny wrócił do rozmowy telefonicznej.

- Przepraszam, Jeff. Zadzwoń do Apodaca, to najlepsza rada, jakiej mogę
ci udzielić.

- Tak, pewnie masz rację - odparł Jeff. - Słyszałem, że jest najlepsza.
Luke odłożył słuchawkę i zaczął gapić się przed siebie. Jakim cudem

znana oszustka, która potrafiła zadać miażdżący cios w samo serce, mogła być uczciwa w trakcie swojej roboty?

Znajomy głos dobiegający z recepcji niespodziewanie przywrócił go do rzeczywistości. Z westchnieniem przejechał dłońmi po twarzy. Wstał, założył płaszcz i ruszył w kierunku drzwi. Była ostatnią osobą, którą chciałby teraz oglądać, ale nie miał wyjścia. Żaden Mansfield nie opuściłby stałej randki.

52


Spojrzał na nią zaskoczony. Wielkie nieba, ona naprawdę była wysoka! Podbródkiem dotykała jego ramienia. Źle się z tym czuł.

Źle się czuł przy niej. Czarne włosy miała upięte w pozornie niedbałą fryzurę, która musiała zabrać fryzjerowi parę godzin. Błyszcząca szminka była perfekcyjnie nałożona na delikatne wargi, makijaż skutecznie zasłaniał wszelkie oznaki naturalnej urody. Jej oczy spoglądały na niego nieśmiało.

- Byłam na zakupach - powiedziała, kiedy doszli do ruchomych scho­dów. - Jak ci się podoba?

Obróciła się powoli i czerwona włoska minisukienka zawirowała wo­kół jej zgrabnego ciała, a czarne pończochy podkreśliły kształtne nogi.

- Jesteś wspaniała jak zawsze. Ta sukienka musiała być szyta z myślą
o tobie.

Maria roześmiała się zadowolona, wchodząc na ruchome schody. Unio­sła twarz i szybko pocałowała go w usta. Spojrzał na nią. Nic. Nic nie poczuł.

Poszli do tej samej -jak zawsze - restauracji, gdzie jego sekretarka za­rezerwowała - jak zwykle - stolik. Zaprowadzono ich do tego samego co zawsze, zacisznego stolika, a ludzie przyglądali im się ciekawie.

Po złożeniu zamówienia Luke sączył wino i przyglądał się, jak Maria paple o balu dobroczynnym, na którym była poprzedniego wieczoru, o sce­nie, którą urządziła tam żona pewnego nowojorskiego prominenta i o lun­chu, który jadła z matką Luke'a w zeszłym tygodniu.

Mówiąc i śmiejąc się, uwodziła go jednocześnie, pochylając się zachę­cająco w jego stronę i ukazując jędrne piersi. W jej czarnych oczach poja­wiały się zmysłowe obietnice, których nie miała zamiaru dotrzymać.

Oglądał to przedstawienie i zastanawiał się, która z nich jest większą oszustką: Tess Alcott czy Maria Franklin?

Mimo ukrytych motywów, które mogły nią kierować, Luke zdał sobie sprawę, że spotkał uczciwą kobietę; nie była nią Olbrzymka.

53


Od kiedy stał się tak niewybredny i płytki, że kobieta taka jak Maria mogła mu się podobać? Sądził, że chronił samego siebie przed kolejnymi zdradami, rzucając się w wir pracy i utrzymując tylko powierzchowne sto­sunki z kobietami. Zamiast tego okazało się, że przez ostatnich dwadzieścia lat kobiety, które spotykały się z nim dla jego nazwiska i pieniędzy, zdołały sprawić, że szanował siebie tak samo, jak one szanowały jego.

Zdradził sam siebie. Maria Franklin była tego dowodem.

Jakie lustro zostało odsłonięte, jakie drzwi otwarte, że nagle zobaczył to tak wyraźnie?

Wstrząśnięty spojrzał na swój kieliszek. Czyżby pocałunek Tess Alcott mógł tego dokonać?

Zmusił się do ponownego skoncentrowania na lunchu, śmiał się razem z Marią, rzucił kilka anegdot, ale w duchu obmyślał najlepszy sposób roz­stania się z Olbrzymką bez wielkiego rozgłosu.

Po lunchu wrócił do biura, ale nie mógł się na niczym skupić. Wciąż czuł gorące wargi Tess, słyszał cichy okrzyk rozkoszy, widział jej zbolałą twarz, gdy odsunęli się od siebie.

To przykre wspomnienie zniknęło, kiedy sekretarka powiedziała, że dzwoni Leroy Baldwin. Luke zaczął chodzić wokół biurka, zanim podniósł słuchawkę.

Luke zatrzymał się i chwycił mocniej słuchawkę.

- Wspaniale - mruknął Luke, opadając na krzesło.
- W ŚBŚ jej akta sięgają osiem lat wstecz i potwierdzają wszystko, co

mówiła. Twoja dziewczyna miała do czynienia ze wspaniałymi dziełami sztu­ki. Ale wyobraź sobie, że tylko z prywatnych kolekcji. Nigdy nie kradła z mu­zeów. A biżuteria, którą ukradła z prywatnych kolekcji, mogłaby przyprawić angielską królową o zawrót głowy. Interpol także potwierdza, że Tess Alcott jest najlepsza w tym fachu.

54


- Świetnie. A co nowego w sprawie Weinsteina?
Leroy westchnął.

- U niego też wszystko się zgadza. Może po prostu masz do czynienia z uczciwymi ludźmi.

Luke poczuł przez chwilę ogarniającą go radość, ale natychmiast zapa­liło się czerwone światełko.

Stąpał blisko przepaści i musiał coś zrobić, żeby uchronić się przed upad­kiem. Musi przestać zachwycać się tą kobietą. Musi przestać czerpać przy­jemność z ich słownych utarczek. Musi przestać myśleć o całowaniu jej. Musi przestać wierzyć w to, że jej dzieciństwo było naprawdę takie okropne.

- Luke, wszystko w porządku?

Jej dzieciństwo. Carswellowie. Oczywiście! Dlaczego wcześniej o tym nie pomyślał? Według Weinsteina, Tess była u Carswellów przez sześć lat, więc może oni mogą potwierdzić jej tożsamość?

Na pewno zaprzeczą! Muszą uratować go przed uczuciem, które niwe­czyło jego zdrowy rozsądek. Dotychczas na nim polegał.

Odetchnął głęboko. Troska o samego siebie była dla niego bardzo waż­na i do niej się teraz odwołał.

- To nie są uczciwi ludzie - poinformował ponuro Leroya. - Zamie­rzam to udowodnić. Odszukam Carswellów.

- Luke - przekonywał dalej Leroy - trzeba zająć się Weinsteinem.
- I Carswellami. Znajdź ich.

- Już to zrobiłem.
- Co?

Rozdział szósty

Drzwi zatrzasnęły się za nim głucho. Luke stał w małej salce przeznaczo­nej na widzenia i przyglądał się kobiecie, dla której przeleciał ponad dwa tysiące kilometrów. Barbara Carswell twierdziła, że ma pięćdziesiąt dwa

55


lata. Teraz wyglądała na sześćdziesiąt pięć. Jej ciemne kiedyś włosy były siwe i potargane. Miała przezroczystą skórę, twarz pokrytą zmarszczkami, była chuda i drobna, jakby skurczona. Jedynie brązowe oczy pozostały duże i pełne życia. Obserwowała Luke'a z zimną kalkulacją, gdy wchodził do po­mieszczenia.

- Pani Carswell - Luke usiadł, robiąc wszystko, żeby nie podać jej ręki.
To nie spodobałoby się strażnikom monitorującym ich na wideo. - Dzięku­ję, że zechciała pani spotkać się ze mną.

Kobieta rozsiadła się wygodnie na krześle.

- To pomaga zabić czas, a poza tym lubię francuskie cygaretki. Dzięku­ję za tamten karton - powiedziała, zapalając papierosa bez filtra.

- Bardzo proszę. Przyszedłem porozmawiać o Tess Alcott.
- O kim?

Luke podał jej dwa zdjęcia Tess. Jedno zrobił zespół Leroya, a drugie wykonano na posterunku policji, kiedy Tess miała dziesięć lat i została za­trzymana za okradanie sklepów dla Carswellów.

- Ma na imię Tess i używa różnych nazwisk. Pracowała dla pani jako
dziecko.

- Ach, ta - rzuciła Barbara Carswell pogardliwie. - Jak mogłabym ją zapomnieć? Była prawdziwym wrzodem na tyłku. Luke poczuł ucisk w gardle.

Barbara Carswell spojrzała w sufit, nieco znudzona.

- W takim razie kończymy rozmowę. - Luke wstał i ruszył w kierunku
drzwi.

- Kotku, czy naprawdę nie znasz reguł tej gry? Ja mówię, że nie pamię­tam, ty mi coś proponujesz dla odświeżenia pamięci i ja sobie wszystko przy­pominam.

56


- Nie mam zamiaru dawać pani czegokolwiek poza kartonem papiero­
sów. Albo będzie pani ze mną współpracować i trafi to do pani akt, albo
może pani wrócić do celi i żałować, że straciła taką okazję.

Barbara Carswell zaklęła, obdarzyła epitetami całe drzewo genealogicz­ne Luke'a, westchnęła i kazała mu siadać. Pamięć nagle jej wróciła. Luke ponownie usiadł naprzeciw niej.

Carswell skoncentrowała się na puszczaniu kółek z dymu.

- Tak jak powiedziałam, pięć czy sześć lat.

- Komu ją sprzedaliście?

57


- Jakiejś czarnej dziwce, miała takie śmieszne imię. Violet! Tak się na­zywała.

Luke z trudem ukrył zaskoczenie.

Luke'owi zrobiło się niedobrze. Minęła chwila, zanim przyszedł do siebie.

- Co?! - wrzasnęła Barbara Carswell, zrywając się z krzesła z wście­kłością i zaciskając dłonie w pięści. - St. Juste? A to dwulicowa, podstępna suka! To przez nią nas zapuszkowali! Napuściła na nas agentów federal­nych, a oni doprowadzili do skazania nas na dwadzieścia lat. To ona zabiła mojego Erniego!

Gdy Barbara Carswell chodziła w tę i z powrotem, przeklinając Tess i wy­lewając na nią całą żółć zebraną w duszy, Luke usiadł wygodniej. Uczucie obrzydzenia zastąpił szczery podziw dla nieograniczonych możliwości Tess. Naprawdę była dobra w tym, co robiła.

Jej nonszalanckie opowieści o życiu z Carswellami i lekceważący sto­sunek do przeszłości były tylko na pokaz. Zapłaciła Carswellom za koszmar swojego dzieciństwa i zrobiła to legalnie. Co więcej, oszczędziła innym dzie­ciom losu, którego sama doświadczyła. Po prostu zemściła się podobnie, jak on na Margo.

Do licha! Dlaczego, poszukując dowodów mających zaprowadzić Tess za kratki, coraz częściej dochodził do wniosku, że są do siebie podobni?

Barbara Carswell nie przestała przeklinać, kiedy Luke wstał, podzięko­wał za poświęcony mu czas i wyszedł.

Leciał z powrotem do Nowego Jorku, ale nie mógł zająć się pracą, którą zabrał ze sobą. Nie potrafił nic innego, tylko myśleć o Tess. Wiedział już dużo, ale wciąż więcej było pytań niż odpowiedzi. Tess mówiła szczerze

58


o swojej przeszłości, ale ani razu nie wspomniała o Violet. Mógł zrozumieć jej niechęć - to musiał być okropny okres w jej życiu. Violet intrygowała go jednak z kilku powodów. Nie mógł pojąć, jak prostytutka potrafiła zrobić z Tess złodziejkę, której nie były w stanie przyłapać nawet służby specjalne. Carswellowie nie zajmowali się rzeczami, o których Leroy dowiedział się, że były udziałem Tess, gdy opuściła Miami. Violet z pewnością uprawiała swój proceder. A więc kto wyszkolił Tess?

Musi zlecić Leroyowi poszukiwania Hala Marsha i Violet. Jeśli jeszcze żyją, będą musieli dużo wyjaśnić.

Wyciągnął kartę kredytową i podniósł słuchawkę telefonu przy oparciu fotela. Wybrał automatycznie numer. Przekazał wszystko Leroyowi w mniej niż trzydzieści sekund, rozłączył się, a potem zadzwonił do Nowego Jorku. Rozmawiał z recepcjonistką, sekretarką, aż wreszcie po minucie połączył się ze swoją klientką.

- Wracam - oświadczył.

- I co Barbara Carswell miała do powiedzenia? - spytała Jane.

Przez chwilę Jane milczała.

Odłożył słuchawkę i zapatrzył się w okno niewiążącym wzrokiem. Chciał porozmawiać z Barbarą Carswell, żeby ratować się przed sobą samym, a tym­czasem... Samolot unosił go wysoko, coraz wyżej. Gdzieś w dole pozostało

59


wszystko, w co wierzył i czego oczekiwał przez tyle lat. Rozpadało się w drobny mak. Serce waliło mu jak oszalałe. To nie było uczucie, które mogło szyb­ko minąć...

Nie był pewny, czy jest gotów spotkać się z Tess. Kiedy weszła do jadal­ni w srebrzystozielonęj sukni wieczorowej z długimi rękawami, szmaragdo­wą kolią na szyi i długimi kolczykami w uszach, pragnął znów ją pocało­wać. Widząc Tess, miał przed oczami przerażone, chore, głodne i samotne dziecko w niczym nie przypominające kobiety, która stała teraz przed nim. Ilu ludzi miałoby taką siłę i odwagę, żeby zmienić siebie i swoje życie tak bardzo, jak ona to zrobiła?

Własna wyrozumiałość dla Tess bardzo go zdziwiła. Nigdy nikomu nie pobłażał. Ale gdy patrzył na Tess...

Mury obronne, które wzniósł dawno temu, nie chroniły go przed nią. Musi uciec się do ostatniej deski ratunku.

-- Ładne szmaragdy - powiedział, siadając na kanapie obok Jane. - Na­leżały już wcześniej do kogoś?

- Złodzieje biżuterii nie noszą tego, co ukradli - odparowała Tess, uśmie­chając się szeroko, ale jej oczy pałały gniewem. - W ten sposób łatwo trafić do aresztu. Chyba że - dodała - da sieje do ponownego obsadzenia.

Luke zdołał powstrzymać uśmiech. Gniew miał go chronić, a nie roz­brajać.

A co do ciebie, Luke, twoje złe maniery popsują mi trawienie. Popraw się!

- Tak jest - odparł Luke.
Wszedł Hodgkins i powiedział, że podano kolację. Luke szarmancko podał ramię Jane, która łaskawie je przyjęła i ruszyli w stronę jadalni.

- Przestańcie wreszcie - przerwała im Jane. - Chcę spokojnie zjeść ko­lację, a nie być świadkiem waszych potyczek.

Luke potulnie przysunął Jane krzesło i usiadł naprzeciw Tess. Hodgkins podał kolację ze zwykłą pompą i ceremonią.

60


Tess wzruszyła ramionami, nie odrywając się od jedzenia zupy.

Jane spojrzała na Tess.

- Skąd wiesz, że to oryginał?

Tess uśmiechnęła się i zaczęła smarować bułkę masłem.

61


protestowała przeciwko zdominowaniu świata sztuki przez mężczyzn. Męż­czyźni nie przyjęli jej do Królewskiego Towarzystwa Sztuk, nie mogła też wystawiać w żadnej galerii tylko dlatego, że była kobietą. Teraz jej zemsta od lat prześladuje kolekcjonerów sztuki.

- Kobieta mojego pokroju - stwierdziła z uśmiechem Tess. - Lepiej wy­cofaj Vermeera, zanim przyjrzy mu się Antoine Giracault.

Jane ciężko westchnęła.

- Masz rację. Robota Shively. Chcieli to sprzedać w moim domu au­kcyjnym.

- Nie po raz pierwszy - powiedziała Tess.
Jane spojrzała na nią z przerażeniem.
Tess wybuchnęła śmiechem.

Luke oparł się wygodnie, przysłuchując się rozmowie, w której całko­wicie go ignorowano. Każdy inny człowiek ze świata sztuki traktowałby Jane Cushman z szacunkiem i respektem, lecz Tess Alcott nie tylko miała odwa­gę nie zgadzać się z nią, ale w dodatku śmiała się z niej. Po błysku w oczach Jane i po kolorze rumieńców, można było wnioskować, że ta złodziejka bi­żuterii dobrze działa na starszą panią. Luke od lat nie widział Jane tak pełnej życia i radości.

A on sam? Kiedy ostatnio czekał z taką niecierpliwością, co przyniesie kolejna chwila? Jak długo żył, niczego się nie spodziewając? Bez ciekawo­ści? Bez radości?

Zamienił swój świat w pustą jaskinię, której nie wypełniał czternasto-godzinny dzień pracy. Wygodnie było przypisywać to walce, jaką musiał toczyć z opinią publiczną. Wygodnie było obwiniać o wszystko rodziców, którzy nalegali, aby syn spełnił ich oczekiwania. Ostatecznie mógł też obwi­niać kobiety, które kiedyś go rozpaliły, a potem zdradziły.

W rzeczywistości jednak ta cholernie pusta egzystencja wynikała z jego własnej winy i Luke dobrze o tym wiedział. Zachowywał się jak tchórz, a nie jak bohater, kiedy przychodziło się potykać ze smokami, których nie skąpiło mu życie. Poświęcił się bez reszty pracy, a rozrywkę znajdował w ramionach bezdusznych kobiet, które go nudziły. Świadomie wybrał najprostszą z dróg, unikając wszelkich wybojów i zakrętów. Unikając życia. Odwrócił się plecami do wszystkich marzeń i radości. Wybrał bezpieczeństwo. Egzystował, a nie żył.

Czy w ogóle wiedział, co to znaczy żyć?

- No, nie, daj spokój - odpowiedziała Tess.

Rozmowa Tess i Jane przekształciła się w gorącą dyskusje na temat róż­nych artystów, takich jak Jan van Eyck, Piazzetta, Boucher i Salvador Dali.

Przyjrzał się Tess zatopionej w dyskusji z Jane i zrozumiał, że już wie, na czym polega życie. Dowiedział się tego w chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył Tess. Niezależnie od motywów, które nią kierowały, Luke wiele jej zawdzięczał i dawno powinien zacząć traktować ją inaczej.

62


Rozdział siódmy

Jane zaprowadziła Tess do pokoju, który nazywała salonem Belle Epoque. Był o połowę mniejszy od dużego salonu, pełen francuskich mebli z przełomu wieków, obrazów, ceramiki i draperii. Z całą pewnością była to robota Eugenie, i to dobra robota. Tess po raz kolejny zatrzymała się przed wczesnym Degasem wiszącym nad kominkiem. Zapragnęła mieć ten obraz w chwili, kiedy zobaczyła go po raz pierwszy, gdy Jane oprowadzała ją po domu.

Tess westchnęła. Do pokoju wszedł Luke. Jej puls był tak mocny, że bolały ją przeguby dłoni. Oddychała gwałtownie. Obraził ją tak, jak żaden inny mężczyzna, a mimo to wciąż czuła...

Zaczynała nienawidzić Luke'a Mansfielda z pasją, o którą wcześniej się nie posądzała. Przez dwadzieścia pięć lat żyła spokojnie w przekonaniu, że jest oziębła. Pocałunek Luke'a zniszczył to przeświadczenie.

Nienawidziła go za to. Pocałowała go w chwili słabości, a potem dowie­działa się od Gladys, że poleciał do Miami. Po raz kolejny zaczęła sobie łamać głowę. Czy w Miami był ktoś lub coś, co mogło zepsuć jej robotę?

Luke usiadł przy stoliku do gry w szachy. Na wargach czuła wspomnie­nie jego pocałunku.

Weź się w garść, kobieto, albo twoja robota weźmie w łeb - Tess po­straszyła samą siebie.

Jane usiadła na czerwonym aksamitnym krześle obok złotego stolika. Tess chciała usiąść obok niej, ale Jane zaprotestowała.

Przez chwilę panowała martwa cisza. Tess rozważała swoje możliwo­ści. Widziała jednak, że nie ma wyboru. Z zaciśniętymi ustami skinęła głową i zasiadła przy stoliku szachowym. Luke czekał na nią potulnie. Z drugiego końca pokoju dobiegł chichot Jane.

63


Uśmiechnął się do niej szeroko. Nie podziałało to dobrze na jej umysł. Wszystko się w nim poplątało.

- Wiesz - powiedział - spodoba ci się ta gra. Szachy są bardziej intere­sujące, kiedy się gra o wysokie stawki. Jeśli wygram, powiesz mi, co napraw­dę tu robisz, a jeśli ty wygrasz, będziesz mogła zapłacić mi za wszystkie
pocałunki i kalumnie, które na ciebie rzucałem, łamiąc ten blat na mojej biednej głowie.

Tess poważnie rozważyła propozycję; blat był wykonany z dobrego mar­muru, ale..

- To za mało. Rozwalenie ci głowy to tylko chwilowa przyjemność.
Nagle przyszło olśnienie.

- Możemy podwyższyć stawkę. Jeśli ja wygram, spakujesz swoje rze­czy i wyniesiesz się stąd przed świtem i nie wrócisz, dopóki będę mieszkać
u Cushmanów. Jeśli ty wygrasz, ja się stąd wyniosę. Zgoda?

Luke przyglądał jej się przez chwilę.

- Naprawdę boisz się mnie tak bardzo?

Tess oniemiała, zła za jego arogancję i przerażona, że może mieć rację.

On nie umie czytać w myślach, on nie umie czytać w myślach, on nie umie czytać w myślach... Wyraz twarzy Tess stał się lodowaty.

- Im szybciej zaczniemy grać, tym szybciej zaczniesz się pakować -
oświadczyła i usiadła naprzeciwko niego.

Uśmiechnął się do niej - niech go szlag trafi! - i także zasiadł do gry. Zaproponował jej białe pionki. Wzruszyła ramionami i rozpoczęła grę. Przez następny kwadrans w salonie panowała absolutna cisza, nie licząc szelestu papieru, kiedy Jane przewracała kolejną stronę raportu i szeptanego od cza­su do czasu merde, kiedy Luke bił pionka Tess, albo delikatnego „do dia­bła!", kiedy Tess zablokowała jego atak i zagroziła królowi.

Tess nie ukrywała, że umie grać w szachy lepiej niż tylko „trochę". Gra­ła po to, aby wygrać i wyprosić go z tego domu. Ale Luke także był doskona­łym graczem. Musiała się dobrze skoncentrować, żeby to nie ona pakowała za chwilę swoje rzeczy. Dopięła celu. Bert byłby z niej dumny.

Po pół godzinie wyglądało na to, że gra zakończy się remisem. To było wszystko, co Tess mogła zrobić. Chciała wygrać, ale wiązało się z tym duże ryzyko przegranej. Nie mogła pozwolić Luke' owi wyrzucić się z tego domu, nie teraz. Dlaczego chciała podwyższyć stawkę? Dlaczego znów pozwoliła, żeby emocje górowały nad rozsądkiem?

Zupełnie nie mogła zrozumieć uśmiechu, jaki pojawił się na ustach Luke'a, kiedy zmieniła strategię, by doprowadzić do remisu. Bo ten uśmiech nie był uśmiechem wyższości ani triumfu. Był raczej pełen... podziwu. Gdyby

64


nie to, że musiała skoncentrować się wyłącznie na grze, pewnie zaczęłoby to ją zastanawiać i martwić.

Właśnie kiedy rozmyślała nad kolejnym ruchem, pojawił się Hodgkins i podszedł do Jane. Pochylając się ku niej, oznajmił ponuro, że pozamykał wszystko na noc, a następnie głosem, który słychać było nawet w przeciwle­głym końcu pokoju zaproponował, że zabierze i schowa klejnoty, które Jane miała na sobie.

Pobiegła do pokoju Elizabeth i szarpnięciem otworzyła szufladę w ko­modzie. Wyciągnęła stamtąd małe zawiniątko i zbiegła na dół.

- Małą demonstrację moich możliwości - odparła ponuro Tess.
Rozpakowała swoje zawiniątko i wyciągnęła parę narzędzi. Odłączyła

system alarmowy, odsunęła obraz Degasa, pod którym ukazał się sejf ścien­ny, i zabrała się do roboty.

6565


zainstalować systemy Solitaire. To prawdziwy koszmar. Wiele razy zdarzy­ło mi się rezygnować z roboty tylko dlatego, że miałam mieć do czynienia z ich systemami.

Spokojnie odłączyła wewnętrzny alarm i wyciągnęła z sejfu skórzane kasetki.

Nagle odwróciła się gwałtownie do Jane z nie ukrywaną wściekłością. -1 ty używasz systemu M & A do zabezpieczenia takich klejnotów? Miałabyś za swoje, gdyby je skradziono!

- W poniedziałek skontaktuję się z firmą Solitaire, przyrzekam - zapew­niła Jane.

Trochę uspokojona, Tess zaczęła wkładać klejnoty z powrotem do sejfu.

Tess odwróciła się do niej z szerokim uśmiechem na ustach.

- Jestem jedyną osobą, która złamała ich system Griselde. Kiedy zaczę­łam pracować dla ŚBŚ, Solitaire wezwali mnie do swej siedziby w Connec­ticut, żebym wyjaśniła, jak to zrobiłam. Byli przerażeni, kiedy powiedzia­łam, że wykradłam plany systemu z biura ich szefa. Odtąd znacznie zaostrzyli środki bezpieczeństwa. A gdzie jest kolia Farleigha?

- Skąd o niej wiesz? - spytał Luke.
Tess spojrzała na niego z politowaniem.

66


- Nie, możesz iść spać.
Hodgkins wyszedł.

- Brawo, panno Alcott! - wykrzyknął Luke, kiedy drzwi zamknęły się
za służącym. - Świetna robota. Nigdy jeszcze nie widziałem, żeby Hodgkins
opuszczał pokój w takim pośpiechu.

Luke wyciągnął szyję i z uśmiechem przyglądał się Tess, jakby widział ją po raz pierwszy.

A niech to!

Pomyślała, że gdyby uśmiechał się do niej w ten sposób przez następ­nych pięćdziesiąt lat, kazałaby Bertowi iść do diabła i przestałaby okradać sejfy do końca życia.

Zamrugała oczami. Im bardziej starała się uciec od Luke'a, tym mocniej ją pociągał. Dlaczego?

Szybko włączyła się do rozmowy, żeby o tym nie myśleć. Pakując na­rzędzia, omawiała z Jane najlepszy system alarmowy, jaki powinna zainsta­lować. Luke milczał, ale jego szmaragdowe oczy wciąż na nią spoglądały. Z trudem udawało jej się powstrzymać drżenie.

Wreszcie, wymawiając się zmęczeniem, uciekła do swojego pokoju.

Nigdy wcześniej nie zachowywała się w ten sposób. Pokazała sobie sa­mej język, kiedy dotarła do pokoju Elizabeth. Uciekać przed parą zielonych oczu! Jakie to poniżające. Jakie... niewiarygodne.

Następnego ranka Tess wstała z łóżka w fatalnym nastroju. Co takiego kryło się w sypialni Elizabeth, że znów zaczęły ją prześladować koszmary z dzieciństwa, o których od dawna starała się zapomnieć? A może ten pokój przypomniał jej własne smutne dzieciństwo?

Czując ból w każdym mięśniu, weszła do łazienki, modląc się, żeby prysznic zdołał przywrócić jej jaką taką formę. Gorąca woda pobudziła zmę­czone ciało i Tess powoli zaczęła dochodzić do siebie. Biorąc pod uwagę, że spała nie więcej niż dwie godziny, uznała to za cud.

Wyszła spod prysznica w nieco lepszym nastroju. Sczesała z twarzy wil­gotne włosy, na kostium kąpielowy włożyła błękitną sukienkę z odkrytymi ra­mionami i pomyślała, że byłoby dobrze, gdyby za swoje koszmarne sny mogła

67


winić wyłącznie Luke'a Mansfielda. Ale ponieważ koszmary związane były z dzieciństwem, tego, niestety, nie mogła mu przypisać. Jednak wszystko inne...

Rozkojarzona, podenerwowana, przerażona. Nigdy nie zdarzyło jej się coś takiego podczas pracy. Teraz czuła się właśnie tak i mogła za to winić Luke'a. Musiał odkryć w niej coś takiego, o czym sama nie wiedziała. Zdo­łał do niej dotrzeć. Wkraczał w jej myśli coraz bardziej.

Popatrzyła na namalowane na ścianie białe chmurki. Niech szlag trafi tę sy­pialnię! To przez nianie mogła spać i dlatego spóźniała się z zaplanowaną robotą.

Jak inaczej mogłaby tłumaczyć swoje zainteresowanie Lukiem i świado­me zmienianie planów Berta?

Inteligencja Luke'a, jego poczucie humoru, jego kodeks honorowy i spo­sób, w jaki rozpalał ją szmaragdowymi oczyma były tego warte.

- A niech to - mruknęła Tess. Własne uczucia stanowiły poważne za­
grożenie dla roboty. Luke był tylko spustem.

Z westchnieniem zbiegła lekko na dół do jadalni, gdzie napotkała spoj­rzenie Luke'a. Pospiesznie usiadła i sięgnęła po tosta.

Mogła albo być bezpieczna i unikać Luke'a niczym FBI, albo dokoń­czyć robotę i zdobyć kolię. To oznaczało rozmowy z nim, zjednanie go so­bie, traktowanie tak, jakby nie był najniebezpieczniejszym człowiekiem na świecie. Za daleko posunęłam się tym razem - upomniała samą siebie. Teraz już nie mogę się cofnąć. Nie zrobię tego. A więc musi stawić czoło Luke'owi i własnym zdradliwym uczuciom. Nie było innego wyjścia.

Tak szybko, jak to możliwe, Tess poszła w stronę basenu. To był jej azyl. W Miami nie brakowało basenów. Wskoczyła do wody, rozkoszując się szo­kiem, spowodowanym zetknięciem z zimną taflą wody i ciszą, kiedy przez chwilę zanurzyła głowę. Jej ciało weszło w zwykły rytm i powoli zaczęła przemierzać basen tam i z powrotem. Dla Tess pływanie było czymś w ro­dzaju medytacji. Woda ją otaczała, kołysała i dawała poczucie bezpieczeń­stwa, podczas gdy jej ciało miarowo rozcinało taflę basenu. Panował absolut­ny błogi spokój. W czasie pływania przychodziły jej często do głowy rozwiązania najtrudniejszych problemów.

Raczej poczuła, niż usłyszała plusk wody i nagłą zmianę wibracji. Bez patrzenia wiedziała, że to Luke. Do diabła z nim! Dopłynęła do brzegu base­nu sekundę przed nim.

- Nigdy nie słyszałeś, że dwoje ludzi to już tłum? - zapytała, kiedy sta­nął obok niej. Strumyczki wody spływały po jego gołym, szerokim torsie.

O Boże, wyglądał wspaniale!

- To duży basen - rzekł pojednawczo. - Sądziłem, że nie będę ci prze­szkadzał.

To niemożliwe, mruknęła Tess w duchu.

- Chcesz mi podokuczać, czy stać cię na porządne współzawodnictwo?
Spojrzał na nią zaskoczony.

68


- Będziesz musiał to udowodnić - odparła Tess i wskoczyła do wody.
Luke błyskawicznie podążył za nią. Przez następny kwadrans ścigali

się, prując wodę przy każdym okrążeniu, aż w końcu płuca odmówiły Tess posłuszeństwa, a nogi i ramiona były jak z ołowiu.

Oboje dotarli do brzegu basenu w tym samym momencie. Tess znowu dała nurka. Była gotowa raczej utonąć, niż się poddać, ale w tej samej chwili poczuła na ramieniu dłoń Luke'a.

- Ratunku! - sapnął. - Poddaję się, wywieszam białą flagę. Nie pozwól
mi zginąć w wodzie. Będę wyglądał okropnie.

Tess roześmiałaby się, gdyby nie brakowało jej powietrza.

-1 gdybyś ty nie była tak uparta...

- Moglibyśmy przeżyć do końca tygodnia.

Luke roześmiał się, wyszedł z wody i pomógł jej wstać. Robił to bez wysiłku, tak jakby piętnastominutowy wyścig nic dla niego nie znaczył. Sta­rała się nie pokazać, jak działa na nią jego dotyk.

- Nie musisz mi tego mówić - powiedział Luke, kładąc się obok niej.
Słyszała każdy jego oddech. Czuła każdy centymetr jego ciała, mimo że

leżał w pewnej odległości.

Odezwij się, idiotko - ponagliła się w duchu. Powiedz coś o pogodzie, o sporcie, o czymkolwiek!

- Zawsze lubiłeś się ścigać? - spytała.

- Ale nie tak idiotycznie. Myślałaś kiedyś o przepłynięciu kanału La
Manche? Nie miałabyś kłopotu.

69


Tess roześmiała się. Wiele przemawiało za tym, żeby przestała się opie­rać... żeby przestała odpierać jego ataki. Zadrżała. Nie przywykła do przeję­zyczeń, nawet w myślach.

Tess przekręciła się na bok.

Tess uśmiechnęła się do miłych wspomnień.

A niech to! Nie wierzył jej.

- Kto to jest Cyryl?

To pytanie zaskoczyło Luke'a. Przyglądał się Tess przez chwilę, a po­tem wolno odpowiedział:

- Mansfieldowie i Cushmanowie znają się od pokoleń. Mój ojciec był
ich prawnikiem aż do zeszłego roku, kiedy przeszedł na emeryturę. Nalegał,
niemal mnie szantażował, żebym przejął po nim tę posadę. Przyprowadzano
mnie tu na herbatę, zanim jeszcze potrafiłem dobrze chodzić.

70


Tess starała się, żeby nie zadrżeć, kiedy przenikał ją badawczym spoj­rzeniem.

-Dobrze wiesz, że Elizabeth od dawna leży w grobie! Ma w głowie robaki, a nie miłość.

- Dziękuję, Hodgkins - powiedziała ciepło. Kto by pomyślał, że będzie
dziękować Hodgkinsowi za odciągnięcie znad brzegu przepaści?

Rzuciwszy spojrzenie Luke'owi, usiadła i wzięła słuchawkę. Zmusiła się do zachowania pozorów spokoju. Ostatnia rzecz, jakiej teraz potrzebo­wała, to ujawnienie jej drugiego życia.

71


- Cyryl? - odezwała się. - Jestem na wakacjach. Czemu dzwonisz?
Pan Bainbridge potrzebował kilku minut, żeby przedstawić wszystkie

fakty. W końcu Tess powiedziała:

- Słuchaj, zrobiłam ten skok dawno temu. Mógłbyś teraz przyłączyć się
do Mendozy jako jego wierny rycerz. Ja już w to nie wchodzę.

Przez kolejnych kilka minut pan Bainbridge wyjaśniał jej, na jakie na­potkał trudności.

Tess uśmiechnęła się do niego i odwróciła plecami, żeby uniknąć de­koncentracji.

- Przestań narzekać i bierz się do roboty, Cyryl. I nie dzwoń do mnie,
chyba że będzie to konieczne. Pracuję właśnie nad piękną opalenizną.

Skrzywiła się i odłożyła słuchawkę.

- Jak ja nienawidzę się opalać.

Luke roześmiał się. Ten szczery śmiech podniósł ją na duchu.

Tess zamrugała oczami. ŚBŚ. Dobrze. ŚBŚ.

Luke wzdrygnął się.

- To brzmi groźnie.

72


- To pozwala mi utrzymać formę.
- Ale lubisz to?

Tess westchnęła i starła kilka pojedynczych kropli wody z nogi. Był taki dociekliwy, trzeba mu to przyznać. I taki słodki. I nazwał ją wspaniałą!

- Co takiego? - spytała niewinnie Tess.
Na jego usta zawitał uśmiech.

Tess uśmiechnęła się szeroko. Nie mogła się powstrzymać. Przejrzał ją, a ona zamiast się wściec, była zadowolona. Podobało jej się. Był taki dobry, taki szybki, taki sprytny. Podobało jej się, że mogła zrobić to, co zamierzała, czyli przeciągnąć Luke'a na swoją stronę i czerpać z tego przyjemność. Może nie będzie musiała tak uporczywie walczyć ze swoimi uczuciami. Może dzię­ki nim wszystko pójdzie po jej myśli.

Rozdział ósmy

Luke wyciągnął dłoń, żeby odsunąć ze skroni Tess pasemko włosów. To był błąd, bo dotknął palcami jej skóry i teraz musiał ją pocałować. Cały ranek o tym myślał i nawet przywołanie na pomoc zdrowego rozsądku, nie mogło go powstrzymać.

- Podobało mi się prawie tak bardzo, jak całowanie się z tobą - powiedział.

73


Jej oczy - pełne zaskoczenia, strachu i pożądania - powoli się zamknę­ły, gdy jego usta dotknęły jej ust raz i drugi. Delikatna czułość przyprawiała ją o dreszcze.

Była taka słodka. Pocałował ją raz jeszcze z czułością, o którą sam sie­bie nigdy nie podejrzewał i poczuł, jak Tess drży. Jej pełne usta oddawały pocałunki. Nagle wydała dźwięk, który brzmiał jak mruczenie albo wes­tchnienie pełne bólu.

Chwycił ją w ramiona, przekręcił na plecy i całował zachłannie, namięt­nie, gwałtownie. Objęła go ramionami za szyję, przywarła do niego całym ciałem, tak samo głodnym, krzycząc cicho z rozkoszy i pożądania.

Czuł każdy centymetr jej cudownego ciała. Czuł, jak jej sutki twardnieją w zetknięciu z jego piersią i nagle zapragnął więcej. Musiał ją mieć.

Ta nagła żądza przywróciła go do rzeczywistości i podobnie podziałała na Tess. Odskoczyli od siebie na tyle, by móc wymienić zdziwione spojrze­nia i uspokoić oddech.

W jej oczach widać było zaskoczenie. I przerażenie.

Popatrzyła gdzieś w bok, a potem spojrzała na niego wrogo.

74


- Chcesz powiedzieć, że Bert był klientem o wyjątkowych upodoba­niach?

- Można tak powiedzieć.

Luke chwycił ją za ramiona i potrząsnął.

- Nie mów o tym tak zwyczajnie!
Spojrzała na niego zaskoczona.

- 0 czym ty, u licha, myślisz? Bert nie był jej klientem, lecz alfonsem.
A jeśli chodzi o wyjątkowe upodobania... - nagle zrozumiała, o co mu cho­dzi i jej oczy zrobiły się ogromne. - Nie! Chyba nie myślisz, że... Luke, nie
byłam mu potrzebna do uprawiania seksu. Potrzebował mnie do swoich sko­ków. Wypadłam tak dobrze; że zostałam z nim dość długo. To on zrobił ze
mnie dobrą oszustkę i złodziejkę. Przez całe dzieciństwo i wczesną młodość
przeszłam jako dziewica. Nic się nie wydarzyło.

Luke przyglądał jej się przez chwilę, a potem chwycił w ramiona i ści­snął tak mocno, że omal jej nie udusił.

75


Nie bądź taki spostrzegawczy - mruknęła, przytulając się do niego mocniej.

- I kto to mówi? - westchnął Luke. - Moje życie było spokojne, jedno­stajne i nudne, aż nagle pojawiłaś się ty i wszystko zburzyłaś. Nie mogę spać, nie mogę sobie znaleźć miejsca i cały czas muszę walczyć z hormonami. Mam tego dość! Chcę wrócić do normalności. Chcę ciszy i spokoju. Ale najbardziej chcę cię całować, nie zważając na moje obowiązki i powód, dla którego tu jesteś!

Odnalazł ustami wargi Tess i wpił się w nie. Przytuliła się mocno do niego, przylgnęła całym ciałem. Oboje jęknęli z rozkoszy, gdy ich języki się odnalazły.

Teraz wiedział. Wiedział, że ona też tego pragnęła. Nie udawała. Nie miało już znaczenia, po co tu była i jakie oszustwo planowała. Liczyło się tylko to, że była w jego ramionach, że zachłannie oddawała pocałunki, że była szczera. Cała reszta była nieistotna.

Oderwał się na chwilę, by zaczerpnąć powietrza do spragnionych płuc i usłyszał, że Tess także oddycha z trudem. Kolejny uśmiech zagościł na jego wargach. Nie wpadł w to wszystko sam, cokolwiek to było.

Wspomnienie Margo, jej pocałunków i kłamstw, przywróciło go brutal­nie do rzeczywistości. Spojrzał na Tess z rosnącym przerażeniem.

- Wybacz - powiedział, gwałtownie odsuwając się od niej i widząc ból
na jej twarzy. Miał ochotę przegonić ten ból pocałunkiem. - Zachowuję się
jak głupiec i wciągam w to ciebie. Masz rację, musimy z tym skończyć. Nic
nas nie łączy. Musimy o tym pamiętać i wszystko będzie dobrze. - Popatrzył
na jej usta nabrzmiałe od pocałunków. - To tyle - oświadczył zimno, odwró­cił się i skierował do domu jak do azylu, oazy rozsądku.

Zamiast tego zastał tam Jane siedzącą przy stoliku w holu i studiującą jakieś dokumenty. Zmierzyła go krytycznym wzrokiem.

- Nie jestem pewna - powiedziała - ale wydaje mi się, że nie jest to
odpowiedni strój biurowy.

Luke spłonął rumieńcem.

Luke otworzył usta ze zdziwienia.

- Jestem tak samo skłonny spotykać się ze złodziejką, jak... skakać po
żyrandolu!

76


Luke zesztywniał. Jane miała rację. Nie wiedziała nawet jak bardzo.

- Poza niezdolnością do ufania ludziom - ciągnęła Jane -jesteście obo­je niesamowicie inteligentni, oboje ukrywacie uczucia pod maską spokoju
i obojętności, oboje wybraliście trudne zajęcia i osiągnęliście w nich dosko­nałość. Oprócz tego oboje rzuciliście się w wir pracy, aby trzymać się z dala
od wszelkich związków, bo w przeszłości byliście okrutnie skrzywdzeni przez
innych. No i oboje uważacie, jak sądzę błędnie, że miłość jest wam niepo­trzebna. Mam mówić dalej?

Do licha, była niezła.

Miał ochotę pokazać jej język. Musiał się bardzo starać, żeby pamiętać, że nie ma już siedmiu lat. Słowa Jane, pocałunki Tess i wspomnienia Margo ściskały jego mózg niczym imadło. Był w prawdziwych tarapatach.

Gdy tylko zamknął za sobą drzwi sypialni, odezwał się telefon stojący przy łóżku.

- Komuś tu zachciewa się dowcipów - oznajmił Leroy Baldwin zamiast
powitania.

Serce Luke'a zamarło.

-Nie.

77


Luke zaczął nerwowo stukać palcami w blat stolika.

Luke czuł się źle, ale miał coś do zrobienia. Musiał się dowiedzieć, czy on i Tess Alcott pasowali do siebie, czy nie.

- Cholera - zaklął. - Natknąłeś się na kogoś o imieniu Bert, związane­
go z Tess?

- Nie.

Luke odłożył słuchawkę z poczuciem winy i wstydu. Jak mógł całować Tess, pragnąć jej, a z drugiej strony próbować podważać to, co mówiła?

Wszedł do łazienki, zdjął kąpielówki i wszedł pod prysznic. Ale woda nie zmyła z niego poczucia winy. Od wczesnego dzieciństwa Tess musiała na­uczyć się spełniać żądania i oczekiwania innych, podobnie jak on. Szła przez życie samotnie, tak jak i on. Pasowali do siebie i Luke czuł się teraz jak zdrajca.

Rozdział dziewiąty

Tess patrzyła na Luke'a idącego w stronę domu. Zastanawiała się, czy widzi doktora Jekylla czy Mr Hyde'a. W jednej chwili całował ją na­miętnie, a w następnej odpychał brutalnie. Czy był tak samo zagubiony, jak ona? Dlaczego tak uparcie z nią walczył? Jak mógł tak po prostu stąd odejść, jakby chwilę wcześniej nic się między nimi nie wydarzyło? A może on też był po trosze oszustem? Czy rzeczywiście jej pragnął? I dlaczego tak bardzo chciała, aby odpowiedź na to pytanie brzmiała „tak"? Był już czas najwyższy na jakakolwiek odpowiedź.

Tess poczekała, aż Luke i Jane wyjdą do pracy, wsiadła do mercedesa--kabrioletu - Jane pozwoliła jej korzystać z pojazdów Cushmanów - i poje­chała do miasta. Po niecałej godzinie zaparkowała samochód na podziem­nym parkingu przy swoim domu i wjechała windą na ostatnie piętro dziesię-cio kondygnacyjnego budynku. Przeszła przez wyłożony dywanem hol, wyciągnęła klucz, otworzyła drzwi i z uczuciem ulgi weszła do własnego mieszkania.

- Kochanie, wróciłam! - krzyknęła.

Z kuchni wyszła bosa wysoka kobieta z długimi czarnymi włosami i sza­rymi oczami, ubrana w lawendowe spodnie i sweter podobnego koloru.

78


- Miałaś ciężki dzień w pracy? - spytała z miłym lirycznym irlandzkim
akcentem.

Tess skrzywiła się.

- Chodzi o Luke'a Mansfielda? Po co?
Tess znów uśmiechnęła się szeroko.

- Hej! - wykrzyknęła Gladys. - Nawet mi nie podziękujesz? Nawet nie
pochwalisz?

Tess wyjrzała z gabinetu.

- Własna satysfakcja ci nie wystarczy?

Gladys rzuciła w nią poduszką, ale chybiła. Tess znowu zniknęła w wy­pełnionym roślinami gabinecie, który przypominał raczej dżunglę niż miej­sce pracy. Wciąż chichocząc, zasiadła przed komputerem. Zabrała się do roboty. Musiała uzyskać odpowiedzi na nurtujące ją pytania. Musiała zdobyć

79


jak najwięcej informacji na temat Luke'a, żeby wiedzieć, jak z nim postępo­wać. Ale było coś jeszcze. Kim on naprawdę jest? Dlaczego tak na nią dzia­ła? Jakim cudem sprawił, że tęskniła do jego dotyku, pocałunków, dźwięku głosu i to pomimo Dennisa Fouchera?

Zadrżała. Myślała o Dennisie codziennie od chwili, kiedy poznała Luke'a. Doskonale pamiętała za mały mundurek szkolny, który Bert kazał jej włożyć. Wyglądała w nim na trzynaście lat, a nie na tyle, ile miała naprawdę, czyli szesnaście. Dennis Foucher lubił młode dziewczęta. Wciąż słyszała jego obleśne sapanie, czuła brutalne ręce, drące na niej ubranie i wciąż miała ściśnięte gardło, jak wtedy, dziewięć lat temu, gdy Bert przetrząsał bibliote­kę Fouchera w poszukiwaniu jakichś kompromitujących dokumentów.

Tess znów zadrżała. Jak mogła pragnąć Luke'a, kiedy ciągle prześlado­wał ją Foucher?

Dotarcie do czegoś konkretnego zabrało jej prawie godzinę. Zamierzała już wyłączyć komputer. Znalazła nieszczęście podobne do własnego i nie była pewna, czy zdoła przez to przebrnąć. Ale potrzebowała konkretnych odpowiedzi na swoje pytania.

Na pierwszy ogień poszła Jennifer Eire. Historia, którą Tess poskłada­ła z artykułów i rubryk towarzyskich w różnych czasopismach, ścisnęła jej gardło.

- Ty suko - szepnęła.

Luke i Jennifer studiowali razem prawo. Luke zakochał się w niej i po­prosił o rękę, kiedy miał dwadzieścia trzy lata. Tess przejrzała anons w pra­sie. Niesamowicie było oglądać Luke'a w młodzieńczej wersji. Jego usta nie były jeszcze zaciśnięte, a w oczach brakowało cynizmu. Wyglądał jak inteli­gentny, przystojny i bogaty młody mężczyzna, szczęśliwie zakochany. Stoją­ca u jego boku Jennifer Eire była bez wątpienia piękna, ale miała w oczach coś niepokojącego. Jej uśmiech skierowany do Luke'a nie wyglądał na szczery.

Tess pomyślała, że gdyby tylko Luke nie był taki bystry, Jennifer wyko­rzystałaby go, a raczej jego rodzinę i koneksje, do rozpoczęcia własnej ka­riery prawniczej. Z pomocą Mansfieldów z łatwością wskoczyłaby na praw­niczą stratosferę. Ale Luke jakoś dowiedział się o niej prawdy. Tess znalazła informację, że Luke wyjechał z Harvardu tuż przed Bożym Narodzeniem gdzieś do Kanady. Na studia wrócił dopiero jesienią. Jennifer przeniosła się do Stanford. Z wszelkich danych wynikało, że nigdy już się nie spotkali.

Tess zapatrzyła się w ekran komputera. Wiedziała, jak to jest być mło­dym i skrzywdzonym, a Jennifer skrzywdziła Luke'a. Tess znała uczucie bólu i przerażenia, gdy człowiek odkryje, że jest bezlitośnie wykorzystywany. Z te­go, co udało jej się przeczytać, Luke nie zasługiwał na takie traktowanie. Prowadził porządne i uczciwe życie. Nikogo nie zdradził, nikogo nie zniszczyli nikogo celowo nie zranił. Aż w jego życie wkroczyła Jennifer Eirei zbu­rzyła je doszczętnie.

80


Rubryki towarzyskie opisywały całą tę historię. Z czasem usta Luke'a stały się zacięte, a do oczu wkradł się wyraz cynizmu. W jego uśmiechu nie było już radości. Z gazet wynikało, że nie spotykał się z nikim przez ponad rok po rozstaniu z Jennifer. A potem miał co tydzień inną dziewczynę. W ga­zetach pisano, że bawił się nimi. Tess podejrzewała, że robił wszystko, żeby uniknąć wymierzonych w niego ciosów. Luke zawsze był inteligentny. Jenni­fer sprawiła, że stał się przebiegły.

Numerem drugim na liście była Ellen Monroe. Z informacji wynikało, że to właśnie Ellen zaczęła prześladować Luke'a, gdy miał dwadzieścia sie­dem lat i rozpoczął już karierę prawniczą. Luke chyba lubi być prześladowa­ny. Według dziennikarzy spotykał się z Ellen dłużej niż kilka tygodni. W jed­nej z gazet było ich zdjęcie z balu dobroczynnego podczas Halloween. Ona była przebrana za Tytanie, on za Oberona. Tess zadrżała. Luke był bardzo przystojny jako Oberon. Jego kostium składał się z zaledwie kilku listków. Musiało to wywołać niemałe zamieszanie. Ellen także nie miała nic przeciw­ko prezentowaniu swego ciała. Jej kostium był podobnie skąpy. Jedynie na włosach miała wieniec z kwiatów.

Dalej było ich zdjęcie z obchodów Święta Dziękczynienia w Rockefel­ler Center i jeszcze jedno z zabawy gwiazdkowej na pięćset osób u Mans­fieldów. Ellen wyglądała prześlicznie w kostiumie elfa. Luke i Ellen uśmie­chali się do siebie na zdjęciach, ale w jego uśmiechu znów brakowało radości. Tess ku swemu przerażeniu odkryła, że jest z tego zadowolona.

Szukała dalej, ale znalazła jeszcze tylko jedno wspólne zdjęcie. Poje­chali na narty do Taos. Ellen w swoim kombinezonie narciarskim wyglądała jak króliczek na śniegu. Luke obejmował ją ramieniem i uśmiechali się do obiektywu. A potem już nic. Kolejne zdjęcia pokazywały Luke'a jedzącego kolację w Nowym Jorku z jakąś elegancką blondynką zajmującą się modą. Co się stało z Ellen? Czy Luke zmądrzał? Czy Ellen przesadziła?

Tess przetrząsnęła rubryki towarzyskie z gazet nowojorskich i z ust wyrwał jej się okrzyk podziwu. Świadkowie twierdzili, że Taos obiegła plotka, jakoby Mansfieldowie stracili cały swój majątek. Była to oczywi­ście bzdura, którą podobno rozpuścił sam Luke. Świadkowie dodawali, że na linii Mansfield - Monroe odbyła się ostra wymiana zdań. Ellen krzy­czała i żądała od Luke'a potwierdzenia bądź zaprzeczenia tych rewelacji. Stwierdziła, że Luke nie był chyba taki naiwny, żeby wierzyć, iż utrata dziesiątek milionów niczego nie zmienia, skoro ich wspólny roczny do­chód wynosił zaledwie sto osiemdziesiąt tysięcy dolarów. Tego samego wieczoru poleciała do Nowego Jorku. Luke został w Taos do końca tygo­dnia i wydawało się, że bawił się doskonale.

- Ale ją załatwiłeś - szepnęła Tess z podziwem. - Zastawiłeś pułapkę, by poznać prawdę, i udało ci się.

Tess umilkła i zmarszczyła brwi.


81

81


- Wydaje mi się jednak, panie Mansfield, że i pan został ugodzony.

Pierwsza kobieta, której zaufał od czasu rozstania z Jennifer, także inte­resowała się przede wszystkim jego pieniędzmi i rodzinnymi koneksjami. Luke miał wyjątkowe szczęście do dwulicowych kobiet.

- To dobrze, że ja też nie odbiegam od tej normy - mruknęła Tess.

Skrzywiła się, przypominając sobie, jak zarzucała Luke'owi, że wszyst­ko w życiu przychodziło mu z łatwością. Jennifer i Ellen dałyby porządną lekcję życia każdemu, a co dopiero komuś takiemu jak Luke. Tess także do­stała porządną lekcję życia. Nauczyła się nikomu nie ufać. Może dlatego Luke tak bardzo ją pociągał. Podobne przejścia sprawiły, że coś ich do siebie przyciągało. W jaki sposób przeciąć łączącą ich więź?

Po kolejnych dwóch godzinach szperania w karierze zawodowej i w ży­ciu prywatnym Luke'a, Tess natrafiła na Margo Holloway. Oskarżano ją, że zabiła porażając prądem swojego bogatego i bezwzględnego ojca. Przy pomocy Baldwin Security Luke zdołał oczyścić ją z zarzutów. Komputer jednak wskazywał kolejne odsyłacze na ten temat. Dlaczego? Tess szukała dalej. Nagle znieruchomiała.

- Mój Boże - szepnęła.

Osiem miesięcy po oczyszczeniu z zarzutów Margo została aresztowa­na i skazana za zaaranżowanie wypadku samochodowego, w którym zginęli jej przyrodni brat i siostra.

Z bijącym sercem Tess przeczytała wszystkie artykuły na ten temat. Na­zwisko Luke'a padło jedynie w pierwszej sprawie. Ale... Coś wciąż nie da­wało jej spokoju. Nagle natrafiła na nagłówek prasowy z drugiego dnia pro­cesu: „Zeznanie Baldwina kluczowe dla oskarżenia".

Chwileczkę! To nie mógł być przypadek, że Leroy Baldwin pracował nad obiema sprawami.

Przez godzinę Tess na próżno usiłowała włamać się do archiwum Bal­dwin Security.

- Cholera! - powiedziała ze złością, uderzając w obudowę monitora. -
Przełknij to jakoś!

Wciąż nic.

- Gladys, potrzebuję cię.

Gladys wsunęła głowę do gabinetu.

-No?

-No?

82


Był prawie wieczór, gdy Tess ostatecznie wyłączyła komputer. Czuła się podła i zbrukana. Robiła rzeczy, które Luke przewidywał od samego począt­ku. Nic dziwnego, że jej nie ufał, skoro Jennifer, Ellen i Margo tak go po­traktowały.

Teraz poznała swojego prawdziwego przeciwnika, ścianę, która powstrzy­mywała Luke'a, by jej uwierzył. Chodziło o prawdę. O prawdę o Tess i jej prawdziwe zamiary. Wychodziły one paskudnie na jaw poza krótkimi chwi­lami, kiedy się całowali.

Jak da sobie z tym radę? I jak da sobie radę z faktem, że im więcej wie­działa na temat Luke'a, tym bardziej miała wrażenie, że go zdradza. Pragnę­ła rzucić tę robotę i pojechać, gdzie pieprz rośnie.

Gladys uśmiechnęła się.

- Jestem już dużą dziewczynką i szkoliłam się u najlepszych.

Tess poświęciła godzinę na omawianie roboty z Gladys. Miała ochotę przeciągnąć to do dwóch godzin. Prawdę mówiąc, nie spieszyło jej się do rezydencji Cushmanów... i do Jane... i Luke'a. Ale jeśli Gladys mogła skupić się na pracy, to ona także.

Pojechała z powrotem poza miasto. Opuściła dach kabrioletu, żeby za­czerpnąć więcej powietrza do płuc. Na szczęście, Luke i Jane nie wrócili jeszcze z pracy. Miała więc czas, żeby przepłynąć parę okrążeń, pozbyć się napięcia i uczucia strachu, które czuła w żołądku. Przebrała się szybko i wsko­czyła do wody, ale nic to nie pomogło.

Wszystko, czego dowiedziała się o Luke'u, kłębiło się w jej głowie wraz z narastającym poczuciem winy. Wykorzystywała Luke'a, jak wszystkie ko­biety, które spotkał w dorosłym życiu. Wykorzystywała go do swoich celów, nie troszcząc się o jego uczucia, potrzeby, nadzieje i pragnienia. Była jesz­cze gorsza. Zachowywała się tak nie tylko w stosunku do Luke'a, ale także do Jane.

Tess dotknęła ręką brzegu basenu i zawróciła. Nie podobała jej się kobieta, jaką była teraz. Wykorzystywała innych. Będąc wykorzystywana

83


wielokrotnie w życiu wiedziała, jakie to podłe. Była samolubna, nieuczci­wa i tchórzliwa. Pomimo tych obiekcji postanowiła dokończyć to, czego się podjęła. Całe jej życie zależało od tego.

Przy kolacji Tess nie udawało się napotkać wzroku Luke'a. Spotkali się po raz pierwszy od czasu porannych pocałunków i od chwili, gdy Tess zdała sobie sprawę, że go zdradza. Wiedziała bez patrzenia, że Luke zachowuje w stosunku do niej dystans. I to, o dziwo, przejmowało ją smutkiem. Wcale na nianie patrzył. Nawet nie rzucił okiem. Zdążyła się już przyzwyczaić do jego wzroku skupionego na niej i zdążyła nawet polubić. Bez tego wspólny posiłek był jeszcze trudniejszy do zniesienia.

Nadszedł weekend. Luke najwidoczniej nie lubił mieć dni wolnych, bo poszedł do pracy zarówno w sobotę, jak i w niedzielę. A wieczorami, kiedy wracał do domu, unikał Tess.

- Tess, moja droga - odezwała się Jane przy poniedziałkowym śniada­niu - zastanawiałam się, czy nie masz nic przeciwko temu, żeby obejrzał cię
mój lekarz.

Tess ostrożnie odłożyła łyżeczkę i spojrzała na Jane.

- Niedobrze wyglądam?

- Wyglądasz coraz lepiej i właśnie dlatego chcę, żeby obejrzał cię lekarz.
Mimo że serce waliło jej jak oszalałe, Tess zdobyła się na nonszalanckie

wzruszenie ramion.

Wchodząc do jadalni, Tess była wciąż zaspana. Teraz odzyskała przy­tomność umysłu. Może nocne koszmary były znakiem, który bezmyślnie zignorowała. Może to była kara za polubienie Jane, za całowanie Luke'a, za cieszenie się ich obecnością.

Za to, że pragnęła ich obojga. I za to, że ich zdradziła.

Była głupia. „Nikt i nic nie jest bezpieczne".

Jane była tego dowodem. Właśnie zastawiła na nią pułapkę.

Rozdział dziesiąty

Luke, mój drogi - powiedziała Jane. - Mam wspaniałe wiadomości. Tess śpiewająco przeszła badania lekarskie. Luke patrzył na telefon, nie widząc go.

84


- Tak. Była zdziwiona, tak jak ty. To była jedna z tych nielicznych chwil,
kiedy można zobaczyć jej prawdziwy charakter. Doktor Weston mówi, że
poza blizną po wycięciu wyrostka, Tess ma także kilkucentymetrową bliznę
na głowie. Prawdopodobnie jest ona wynikiem uderzenia lub upadku i może być bezpośrednią przyczyną amnezji. To też się zresztą zgadza.

Luke potrzebował chwili, żeby uporządkować myśli. Tess przeszła po­myślnie badania?

Luke odłożył słuchawkę i zaczął przypatrywać się nie widzącym wzro­kiem drapaczom chmur za oknem.

Udało jej się przejść pomyślnie badania lekarskie!

Każdy fragment tej układanki: wygląd Tess, jej charakter, nagłe powro­ty pamięci, amnezja i życiowa chronologia, jaką podała - wszystko wskazy­wało, że Tess to Elizabeth... albo że Tess to wszystko zaaranżowała. Luke zdawał sobie sprawę, że stać jąbyło na coś tak bardzo nieprawdopodobnego. Musiał zdecydować, czy wierzy jej, czy nie.

Nie chciał podejmować tej decyzji. Do licha! Przez to wszystko legło w gruzach jego szczęście, spokój umysłu i serce.

Serce?

Serce.

W ciągu ostatnich lat tak bardzo odzwyczaił się od wsłuchiwania w głos serca, że nie odbierał nawet najważniejszych wysyłanych stamtąd wiadomo­ści, jak choćby ta, że lubił Tess Alcott. Bardzo lubił. Lubił jej inteligencję, dowcip, wszechstronne zdolności, temperament, dumę i to, że z taką pasją oddawała mu pocałunki i... Cóż, zdaje się, że w tej kobiecie wszystko mu się podobało. Szczególnie zaś lubił ją całować. Nie po raz pierwszy wyrzucał sobie, że tak ją zostawił w piątek i od tego czasu unikał. Ale jeśli napotkałby wzrok Tess, natychmiast chwyciłby ją w ramiona, nie bacząc na kon­sekwencje.

85


Kiedy po raz ostatni był tak głupi? Nie musiał długo myśleć: Margo. Czy Tess robi to samo, co Margo? Nie miał pojęcia. I może się tego nie dowie­dzieć, aż będzie za późno. A może już było za późno?

Tess przeszła pomyślnie badania lekarskie. Każda skryta myśl i każde uczucie, do których nie chciał się przyznać przed samym sobą, powracały ze zdwojoną siłą.

Przydałby mu się kubeł zimnej wody. Ona z pewnością oszukiwała przy badaniach. Na pewno! Tess nie mogła być Elizabeth. To się nie mieściło w granicach wyobraźni. Lecz gdy trzymał ją w ramionach, wydawała się praw­dziwa i tak bardzo na swoim miejscu. W takich momentach czuł, że trzyma w objęciach prawdę.

Luke westchnął. Dlaczego patrząc na Tess, widział silną, kochającą, na­miętną kobietę, a nie złodziejkę i oszustkę, którą była? Dlaczego, gdy wej­rzał w głąb własnej duszy widział, jak kruszy się szklany mur braku zaufa­nia, który wzniósł trzynaście lat temu? Dlaczego świat tak bardzo się zmienił? I dlaczego on sam zmienił się nie do poznania?

Jego duszę ogarnął głód miłości. Cieszył się każdą chwilą, przeżywał każdy dzień. Na nowo odkrywał prawdę o sobie.

Dzięki Tess.

Zmienił się z powodu Tess, stał się lepszy, szczęśliwszy.

Więc jakie to ma znaczenie, czy Tess jest Elizabeth, czy nie?

Mój Boże! Kim był ten mężczyzna?

Luke nie był już przerażony. Nie bał się Tess ani tego, co podpowiadało mu serce, ani nawet tego, że zboczy z wąskiej ścieżki właściwych zachowań, wyznaczonych przez rodzinę. Miał ochotę wybrać inną ścieżkę pełną zakrę­tów, której koniec był niewidoczny.

Chciał wcielić w życie każde z marzeń, które ukrył głęboko na dnie du­szy, gdy trzynaście lat temu usłyszał przypadkowo, jak Jennifer zwierzała się przyjaciółce, że wrobiła go w zaręczyny i zamierza go wykorzystywać po ślubie.

Chciał natychmiast zmienić swoje życie. Robił rzeczy, o których dawno już zapomniał. Tuż przed telefonem Jane przeglądał ogłoszenia w rubryce „lokale", szukając dogodnego pomieszczenia w tej części Brooklynu, gdzie mieszkali ludzie, którzy potrzebowali pomocy prawnej, ale nie mogli sobie na nią pozwolić.

To było jego skryte marzenie, które przejmowało lękiem rodziców, prze­rażało Jennifer, u Ellen wywoływało wybuchy śmiechu i pozwalało Margo nabijać się z niego do woli.

Ale jednak to było jego marzenie. Czy pozwoli, aby inni przez całe ży­cie mówili, co ma robić i powstrzymywali go przed tym, czego naprawdę pragnął?

- Luke!

86


- Bo dobrze mi płacisz.
Luke uśmiechnął się.

- No to powiedz, o ile więcej musiałbym ci zapłacić, żebyś pracowała dla mnie na Brooklynie?

Otworzyła szeroko orzechowe oczy.

- Statystyki - prychnęła Carol. Nie mogła jednak ukryć zainteresowa­nia. - Będę musiała stać się ekspertem w takich dziedzinach jak włamania, kradzieże samochodów...

- I tego typu rzeczy - zgodził się Luke.

- Czy Roger też tam przejdzie?

- I Harriet, jeśli zdołam ją przekonać.

- A pan Roper i jego ludzie?
Luke uśmiechnął się lekko.

Carol popatrzyła na niego zaskoczona i uśmiechnęła się szeroko.

Luke rozsiadł się wygodnie z rękoma założonymi za głowę. Przepełnia­ło go uczucie radości; oto zaczyna się nowa przygoda.

87


Wyszła, a Luke znów się zamyślił. Miała rację, rzeczywiście odżył. Ser­ce pracowało na pełnych obrotach. Złodziejka - seksowna, utalentowana zło­dziejka - wyrwała go z dotychczasowego nudnego życia z taką łatwością. Byłoby to niemożliwe jeszcze miesiąc temu, a teraz wydawało się naturalne. Miał ochotę jej za to podziękować. Niezależnie od gry, jaką prowadziła, Tess Alcott uratowała go przed nim samym. Nie znajdował słów, żeby opisać swoją wdzięczność. Jaki bożek był dla niego tak łaskawy, że pozwolił Tess pojawić się w jego życiu? Jaki szlachetny uczynek spełnił, że dane mu było doświadczyć tyle dobra?

Wyszedł z biura o piątej, a personel patrzył na niego z otwartymi ze zdu­mienia ustami. Chciał natychmiast zobaczyć Tess, musiał ją zobaczyć. Po­trzebował jej delikatnego zapachu, głosu, który wyzwalał w nim energię, i błę­kitnych oczu, które patrzyły na niego namiętnie.

Ale kiedy wrócił do rezydencji Cushmanów i napotkał przy kolacji wzrok Tess, nie znalazł w nim namiętności, tylko zimny mur. Tess była zamknięta w sobie, prawie załamana. Skoro przeszła pomyślnie badania lekarskie, o co mogło chodzić?

Pomimo podobieństw istniejących między nimi, Tess wciąż pozostawa­ła zagadką. Starała się usilnie unikać jego wzroku i rozmowy z nim. Nie zra­niło go to zbytnio, lecz zjadała go ciekawość. Dlatego uważnie studiował jej zachowanie do chwili, gdy skończyła posiłek i umknęła do swojego pokoju.

Tess powoli rozebrała się. Czuła się źle, a w najlepszym wypadku nie­wyraźnie.

Jak to możliwe, że przeszła pomyślnie badania lekarskie? To pytanie prześladowało ją cały dzień. Wciąż nie mogła znaleźć na nie odpowiedzi. Jakim cudem blizna, jaką ma pod kolanem, odpowiada tej, którą miała Eli­zabeth? Materiały zgromadzone przez Berta milczały na ten temat. A prze­cież były tam dokładne informacje na temat wyglądu Elizabeth i stanu jej zdrowia. Czy Bert wiedział o bliźnie? Musiał wiedzieć! Dlaczego nic jej nie powiedział? Jaką grę prowadził?

88


Może to Jane prowadziła grę? Albo Luke? Tak badawczo dziś na nią patrzył. A może Elizabeth nie miała żadnej blizny? Może lekarz tylko tak powiedział, żeby doprowadzić... do czego? Do największej klęski jej życia?

- O Boże, dlaczego mam wrażenie, że tylko ja jedna nie wiem, o co tu
chodzi? - mruknęła Tess. Wsunęła się pod kołdrę i zwinęła w kłębek.

Nic nie szło zgodnie z planem! Miała zamiar kontrolować sytuację od pierwszej wizyty Berta, a tymczasem miała wrażenie, że gubi się w gmatwa­ninie zagadek, poczucia winy, strachu i szczęścia.

- Co tu jest grane? - powiedziała Tess, siadając na łóżku.

Jak mogła być szczęśliwa? Dlaczego miała być szczęśliwa? Była oszustką i złodziejką. Nie zasługiwała na szczęście! Ale jednak tak się czuła.

- Cóż, będę przeklęta - mruknęła, kładąc się z powrotem. Zawsze chciała
należeć do jakiegoś miejsca, do kogoś. Oszustka o niewiadomym pochodze­niu nie mogła należeć do tego domu, do Luke'a i Jane. Uśmiechnęła się do siebie.

W pewnym sensie należała jednak do tego miejsca i była zadowolona, że zdecydowała się na tę robotę. Dzięki niej dowiedziała się, jak to jest, gdy ma się poczucie przynależności. Wiedziała już kim chciałaby być w przy­szłości - chciałaby być Jane.

Cieszyło ją wszystko, czego dowiedziała się o sobie dzięki Luke'owi. Podobała jej się kobieta, którą odkrywała z jego pomocą. Ta kobieta uwiel­biała podejmować wyzwania rzucane przez Luke'a i spalała się w jego ra­mionach.

- Co ty możesz o tym wiedzieć? - powiedziała, uśmiechając się w ciem­nościach.

Przedtem nie bardzo lubiła samą siebie. Luke to zmienił. Właściwie zmie­nił wszystko. Narodziła się na nowo. Wypełniła się pustka, którą nosiła w sobie przez tyle lat, bojąc się nawiązać bliższych kontaktów z innymi ludźmi. Pustka, której nie mogła zapełnić praca. Luke zmienił jej podejście do życia, gdy ich oczy spotkały się po raz pierwszy. Sprawił, że wstąpiła na inną, niepewną ścieżkę.

Nie miała pojęcia, dokąd prowadzi ta ścieżka. Ale czuła, że powinna nią iść, niezależnie od tego, czy uda jej się zdobyć kolię, czy nie; czy pójdzie do więzienia, czy nie; czy Luke i Jane będą ją przeklinać do końca życia, czy nie.

Ta kręta niebezpieczna ścieżka była jej ścieżką.

- Wolałabym być teraz w Filadelfii - stwierdziła, przewracając się z boku
na bok. Ale na jej ustach gościł słaby uśmiech.

Nie dziwiło ją, że nie może zasnąć. Przez dwie godziny przewracała się z boku na bok, myśląc z radością o Luke'u i Jane, a z przerażeniem o swoim zadaniu. Do tej pory nie wiedziała, że szczęście i poczucie winy mogą iść w parze.

8 9


Wreszcie z jękiem przewróciła się na bok i pozwoliła, żeby ogarnął ją sen.

I wtedy przyśnił jej się koszmar.

Zawsze śniło jej się to samo. Szczegóły mogły się różnić, ale główny wątek pozostawał nie zmieniony. Była księżniczką w średniowiecznym świecie pełnym słońca, rycerzy galopujących na koniach, dam dworu śmiejących się i tańczących na trawie, a jej rodzice siedzieli razem, pochylając ku sobie kró­lewskie głowy i dołączali do wszechobecnego śmiechu.

Nagle na niebie pojawiały się ciemne burzowe chmury, wszyscy rozglą­dali się dokoła, ale nikt nie patrzył na Tess. Nagle ktoś zasłaniał jej ręką usta i unosił ze sobą ponad ziemię.

Nie mogła złapać tchu, nie mogła krzyczeć, ale wszystko widziała. Po­twór bez twarzy niósł ją wysoko ponad drzewami, ponad zamkiem. Płynęła w ciemnych chmurach, a olbrzym wciąż zasłaniał jej usta ręką.

Dusiła się!

Spoglądając z góry na świat widziała, że nikt nie spostrzegł, co się stało. Wszyscy pospiesznie schronili się przed burzą do zaniku. Zostawili ją na pastwę ogromnego potwora bez twarzy.

Nagle potwór wypuścił ją z rąk. Zaczynała spadać coraz niżej. Wiedzia­ła, że zginie, jeśli uderzy o ziemię, ale nie mogła temu zapobiec. Ziemia była coraz bliżej.

Tess wydała z siebie zduszony okrzyk, który wyrwał ją ze snu. Usiadła na łóżku. Miała lodowatą skórę i płytki oddech.

- Przeklęta Elizabeth! - syknęła Tess przez zaciśnięte zęby, uderzając przy tym pięścią w materac. - Przeklęta, przeklęta, przeklęta!

Ten koszmar prześladował Tess od dzieciństwa aż do chwili, gdy w wieku trzynastu lat zdołała się go pozbyć za pomocą autohipnozy. Pomagała jej złość na samą siebie z powodu ulegania takim słabościom. Teraz, gdy sypia­ła w pokoju Elizabeth Cushman, koszmar powrócił. Powracał każdej nocy.

Ten sen miał co najmniej dwadzieścia lat i nigdy nie zdarzyło się, żeby przy Tess był ktoś, kto mógłby ją przytulić i zapewnić, że wszystko będzie dobrze.

Jej serce zaczęło powoli się uspokajać, a płuca znów zaczerpnęły wy­starczającą ilość tlenu. Tess wstała i ruszyła na dół po jakąś książkę. Nie zakładała ani kapci, ani szlafroka. Było już po drugiej i w całym domu pano­wała cisza. Tess zamierzała powrócić szybko do rzeczywistości. W tej sytu­acji Zbrodnia i kara wydawała jej się najodpowiedniejsza.

Weszła do biblioteki.

Luke stał przy kominku, patrząc na puste palenisko. Odwrócił się gwał­townie i spojrzał na nią z radosnym uśmiechem, który stopniowo ustąpił miej­sca zaniepokojeniu.

90


- Co się stało, Tess? - zapytał z troską.

Tak bardzo pragnęła rzucić mu się w ramiona i utulić swój strach.

- Pewnie- ucięła i odwróciła się, żeby nie dojrzał pożądania w jej
oczach. - Co ty tu robisz tak późno? '

Porwał Tess w ramiona, zanim zdążyła zaprotestować albo chociażby o tym pomyśleć.

- Przypuszczam, że mam teraz do czynienia z doktorem Jekyllem? - spy­tała, patrząc na niego z walącym sercem. Upajała się siłą i bijącym od niego
ciepłem.

- Aha. Zapewne poznałaś już mojego potwornego brata bliźniaka?
Gładził ją po włosach i szyi.

Przytuliła się mocniej.

- Ale, Luke, to nie jest bezpieczne ani mądre, ani nawet rozsądne!

- Wiem - powiedział, przeczesując palcami jej włosy - ale nie mogę
przestać. A ty?

Spojrzała na niego i zadrżała, uświadamiając sobie prawdę.

Objął ją jeszcze mocniej. Przylgnęła do niego ciałem. Chciała go czuć całego. Chciała czuć się pożądana. Taka była prawda. Jego pocałunki sprawi­ły, że zapomniała o wszystkim poza jedynym radosnym uczuciem, że robi to, co powinna.

- Tess - szepnął Luke, wyznaczając wargami ścieżkę wzdłuż jej policz­ka i szyi. - Tess.

I wszystko w niej powiedziało „tak" na jego dotyk, jego głód i niewypo­wiedziane pragnienie.

Jak we śnie patrzyła, że doszedł do drzwi i zamknął je. Znów pochwycił ją w ramiona, szukając ustami jej ust, a ona wtuliła się w niego. Czuła, jak wszystkie nocne koszmary znikają pod wpływem wzajemnego pożądania.

91


- Luke - szepnęła obcym i nabrzmiałym namiętnością, głosem. Jąknęła, gdy zęby Luke'a musnęły jej ucho, a potem szyję. Pragnienie wypaliło wszyst­kie inne uczucia.

Palce Tess z desperacją sięgnęły do guzików jego koszuli. Gładziła gład­ką szeroką pierś, wyczuwając napięte mięśnie. Luke jąknął, gdy zaczęła cało­wać jego skórę i chwycił ją mocno za biodra, przyciągając do siebie w na­głym przypływie nie kontrolowanej żądzy.

Jej wargi niecierpliwie zacisnęły się wokół twardej brodawki. Z przy­jemnością wsłuchiwała się w jęki, jakie wydobyła z jego gardła.

Ujął dłońmi jej twarz i chciwie przyciągnął jej usta do swoich. Jego język poruszał się w odwiecznym rytmie, do którego natychmiast dostosowały się jej biodra. Oderwał się od jej warg, by zaznaczyć gorący szlak wzdłuż jej szyi. Wsunął rękę pod piżamę. Długie palce gładziły jej pierś, która kołysała sią delikatnie. Dotknął kciukiem brodawki, która natychmiast stwardniała.

Jej oddech stał się urywany, gdy Luke szybko rozpiął jej piżamę i zdarł ją z ramion.

- Pragnij mnie, Tess - błagał, pieszcząc językiem jedwabistą skórę jej piersi.

- Pragnę- szepnęła, odchylając do tyłu głowę i szukając jego ust. -Pragnę... nie mogą. Och, Luke! - wykrzyknęła, gdy wziął w usta brodawką i zaczął ją ssać w rytmie, który przenikał do głębi. Objęła go mocno, wpijając palce w jego plecy.

- Moja złota - mruczał Luke, gładząc jej skórę. Jego wilgotny i gorący język ślizgał się po drugiej brodawce. Wziął ją w usta i zaczął ssać. Przesu­nął rękę w dół, aż do paska od piżamy. Robił to wolno, ale zdecydowanie.

- Luke! - jęknęła Tess, gdy dotknął nabrzmiałej istoty jej kobiecości. Ugięły się pod nią kolana.

Pochwycił ją w silne ramiona i powoli osunęli się na podłogę.

Nie mogąc złapać tchu, ścigali się, kto pierwszy rozbierze partnera. Luke wygrał o ułamek sekundy. Nie miało to wielkiego znaczenia; siedzieli na podłodze objęci, pierś przy piersi, skóra przy skórze. Tego właśnie pragnęli.

92


Pierwsze zetknięcie ich nagich ciał stało się dla Tess czymś niesamowi­tym. Luke był doskonały, miał gorącą aksamitną skórę i stalowe mięśnie. Po raz pierwszy w życiu zdawała sobie sprawę ze swej cielesności. Czuła, że żyje. Jego palce powróciły do miejsca, gdzie znajdowało się źródło jej pożą­dania, a ustami raz jeszcze zaczął pieścić jej piersi. Z odrzuconą do tyłu gło­wą Tess wpiła się palcami w jego gęste włosy i przyciągnęła go do piersi z całych sił. Jego palce wlewały ogień w jej żyły i powodowały, że poruszała się rytmicznie. Napięcie rosło wewnątrz jej ciała.

Nigdy wcześniej nie czuła czegoś takiego. Miała wrażenie, że rozpada się na kawałeczki i pragnęła tego. Niecierpliwie oczekiwała gwałtownego końca tych uniesień. Czuła, że nie jest w stanie wytrzymać tej błogości ani chwili dłużej.

Ale nie mogła z niej zrezygnować.

- Luke - szepnęła błagalnie.

Oderwał usta od jej piersi i z dziką żądzą sięgnął do jej ust.

W ciszy rozległ się jej zduszony krzyk.

Silne ramiona Luke'a i jego delikatne pocałunki sprawiły, że ciało Tess znów stało się jednością.

Nie czuła już żadnych niejasności, wątpliwości, wewnętrznego rozdar­cia. Wszystko było jasne i to uczucie kazało jej podnieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. Jego zielone oczy. Patrzyły na nią z czułością, która przyprawia­ła ją o drżenie, z ogniem, który był czymś więcej niż tylko wyrazem fizycz­nej namiętności. Był czymś, czego wcześniej nie zaznała i nie umiała na­zwać.

- Luke - szepnęła, szukając wargami jego warg i łącząc się z nimi w de­likatnym pocałunku, który zdawał się mówić tak wiele.

Trzymał ją mocno w ramionach, przytulając jej głowę do piersi. Słysza­ła szybkie, mocne bicie jego serca i z początku, zanim nie wróciła jej świa­domość, nie mogła tego zrozumieć. Poczuła, jak bardzo napięte jest jego ciało. Czuła żar jego pożądania. Wciąż trzymał ją w ramionach tak, jakby nie miał zamiaru nigdy jej puścić.

Świat wyglądał jakoś inaczej. Tess potrzebowała chwili, żeby znaleźć odpowiednie słowo.

Bezpiecznie.

Czuła się bezpiecznie po raz pierwszy w życiu.

Popchnęła Luke'a na plecy, całując go i jednocześnie gładząc napiętą skórę, starając się poznać każdy centymetr jego ciała.

- Tess...

93


- Nie wiesz - powiedziała prędko - nie możesz wiedzieć, jak bardzo
pragnę cię dotykać. Nie masz pojęcia.

Błądziła palcami po jego ciele, całując go, smakując językiem, aż zaczął jęczeć z rozkoszy. Odczuwała najwyższą satysfakcję, że mogła sprawiać mu taką przyjemność, że pragnął jej tak bardzo, że - tak jak ona - pozbył się wszelkich zahamowań. Nigdy jeszcze nie czuła takiej radości.

- Chcę cię teraz - szepnęła.

Z jękiem przewrócił Tess na plecy całując tak, jakby chciał ją zjeść. Odwzajemniała każdą jego pieszczotę, obejmując ramionami i przyciągając coraz mocniej, jakby chciała go uwięzić.

- Nigdy w życiu - szepnął. - Nigdy... O Boże!

Wszedł w nią mocno, tak głęboko, że oboje krzyknęli. Tess odchyliła głowę, krzycząc z bólu i zaskakującej nowości tego doznania.

Ziemia się rozstąpiła, gdy Luke zaczął się w niej poruszać. Nie istniało nic poza tą przyjemnością i namiętnym mężczyzną w jej ramionach. Prowa­dził ją ścieżką, której istnienia nawet nie podejrzewała. Mogła jedynie objąć go mocno i poddać się burzy, którą sami rozniecili. Mogła wsłuchiwać się w podniecone oddechy i czuć wszystko, każdy milimetr jego ciała i siebie samej.

Zanurzając rękę w jego włosach, wsunęła język w usta Luke'a, napoty­kając na jego własny, równie niecierpliwy. Czuła w sobie napięcie, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczyła. Bała się tego uczucia. Bała się pozwolić mu sobą zawładnąć.

- Luke! - wykrzyknęła prosząc o coś, czego nie umiała nazwać.

Ujął jej twarz w dłonie, a szmaragdowe oczy wypaliły w niej wszelki strach.

- Zróbmy to teraz - powiedział ochrypłym głosem.
Ich zduszone okrzyki mieszały się z ciszą biblioteki.

Tess powoli wróciła do rzeczywistości. Czuła ciepło, zadowolenie i bez­pieczeństwo... dopóki nie otworzyła oczu i nie zobaczyła Luke'a opierające­go się na łokciu i uśmiechającego do niej.

O Boże, co ona zrobiła?

Spontanicznie - choć nie mogła tego pojąć - otworzyła serce i duszę przed tym mężczyzną, który miał zamiar ją zniszczyć. Teraz Tess poznała definicję słabości. To było przedziwne uczucie; przepełniało ją, sprawiało, że czuła każdy centymetr ciała mężczyzny spoczywającego obok niej.

94


Tess także nie mogła powstrzymać uśmiechu. Po tym wszystkim, co wydarzyło się między nimi, nie mogła już dłużej ukrywać swoich uczuć i prze­czyć ich istnieniu. Poznała błogość w jego ramionach i radość, która wciąż pulsowała w jej żyłach. Uśmiechnęła się, bo czuła, jak wiele pociąga ją w tym mężczyźnie, który przed chwilą był tak samo otwarty i szczery jak ona. Nie było w tym żadnego podstępu. To, co się między nimi wydarzyło, było praw­dziwe i szczere. Tess była tym niezwykle zaskoczona.

Była zaskoczona nie tylko dlatego, że mury, które wzniosła wokół sie­bie, nagle runęły, ale także dlatego, że człowiek, który doznał w życiu tak wiele zdrady i bólu, wciąż potrafił... no właśnie, co? Tess nie umiała nazwać tego, co się stało. Ale wiedziała, co ich teraz łączyło - uczucie jedności.

- Skończyłeś już? - spytała uprzejmie, gdy Luke ostatecznie doszedł do
siebie.

Posłał jej szelmowskie spojrzenie.

- Na razie.

Tess znów się zarumieniła.

Tess skrzywiła się.

- Nie ma nic przyjemnego w rozprawianiu o seksie z nagim mężczy­zną.

Luke zachichotał.

- To nas prowadzi do interesującej kwestii: jak to możliwe, że byłaś
jeszcze dziewicą?

Tess znów spłonęła rumieńcem.

95


Raz jeszcze wybuchnął śmiechem.

Ale Tess nie dała się oszukać. Zaczerwieniła się jeszcze bardziej.

- Może - zaczęła, rzucając mu zaciekawione spojrzenie - może powin­niśmy dojść do wniosku, że przyczyna, dla której jestem w tym domu, prze­
stała już być tak ważna, jak do tej pory.

- Och, to oczywiste - odparł Luke, patrząc na nią namiętnie.
Z trudnością łapała powietrze.

Tess zbladła. Podciągnęła kolana pod brodę i ukryła twarz w dłoniach.

- Tracę rozum.

- Przypomniałem sobie o nich, kiedy poznałem ciebie. Zdążyłem już
zapomnieć, jak bardzo lubię przygody. Wniosłaś w moje życie przygodę i je­stem tym zachwycony. Uwielbiam tę niepewność i podniecenie. Podoba mi
się, że żadna godzina i żaden dzień nie są podobne do poprzedniego. Nie
cierpię tylko tego, że muszę błądzić po omacku. Ale nie czułem się tak niesa­mowicie od czasu, kiedy byłem dzieckiem. Zawdzięczam ci więcej, niż mo­żesz przypuszczać, Tess Alcott.

A co powie za tydzień lub dwa, gdy będzie już po wszystkim? Ta myśl przyprawiła Tess o dreszcze.

- Zimno ci? - spytał Luke, a kiedy przytaknęła, podał jej piżamę. - Le­piej to włóż.

Tess posłuchała go i włożyła piżamę. Nagle Luke zaczął zapinać górę jej piżamy, guzik po guziku. Tess zadrżała. Tak naprawdę pragnęła, żeby ją teraz rozebrał i zaczął kochać się z nią od nowa.

Zamiast tego stali w bibliotece, ona ubrana, a on wciąż wspaniale nagi.

96


Tess nigdy nie czuła się tak szczęśliwa. Słyszała bicie jego serca tuż przy swoim policzku i czuła się bezpiecznie w jego ramionach. Dlaczego do tej pory tak bardzo się tego bała?


Rozdział jedenasty

Powrót na górę zajął Tess kilka minut, bo jej eskortę stanowił Luke,

ubrany tylko w slipy, i co kilka schodków on lub ona zatrzymywali się i przytulali do siebie na długą, błogą chwilę. Ostatecznie jednak Tess znala­zła się w swoim łóżku i poczuła się wtedy bardzo dziwnie.

Czy kochanie się zawsze pozostawia po sobie uczucie tęsknoty, którego teraz doświadczała? Nowe, czy też na nowo odkryte, emocje dawały o sobie znać. Tess z trudem poznawała siebie. Gdzie się podziała ta zimna, nieczuła, wyrachowana kobieta, którą była całe swoje dorosłe życie?

- Kochankowie - powiedziała miękko w ciszy pokoju i lekko zadrża­ła. - Jesteśmy kochankami. - Wierzyła w to, co mówi.

Czuła się jak Dorota z Czarnoksiężnika z krainy Oz wychodząca z kina. Miała wrażenie, że była świadkiem cudu. Nic jeszcze nie zakłócało tej rado­ści. Czuła się jak nowo narodzona i niewinna, czego nie dane jej było do­świadczyć wcześniej. Ufała i wierzyła komuś innemu niż tylko sobie.

Wciąż była Tess Alcott, ale taką, jakiej wcześniej nie znała. Czy pozo­stanie już na zawsze tą nową Tess? Czy zadanie, jakie ma wykonać, i stałe zagrożenie ze strony Berta sprawią, że wróci do starego wizerunku?

Skrzywiła się na myśl o tym. Powrót do dawnej Tess byłby niczym po­wrót do klaustrofobicznego więzienia.

97



Przewróciła się na brzuch. Ciało przypominało jej każdą chwilę spędzo­ną w ramionach Luke'a. Tak właśnie wygląda wolność. Z uśmiechem na ustach powoli usnęła.

Śniło jej się, że stoi tuż obok najpiękniejszej kobiety, jaką kiedykol­wiek widziała. Długie ciemnobrązowe włosy Margo Holloway były ścią­gnięte w kok. Ta fryzura podkreślała regularne rysy jej twarzy. Miała duże, błyszczące ciemne oczy, usta pełne i zmysłowe. Mimo że była w więziennym uniformie, jej figura mogła przyprawić o zawrót głowy każdego mężczyznę.

Nagle Margo wyciągnęła rękę i chwyciła Tess za koszulę. Pociągnęła ją do siebie, aż stanęły twarzą w twarz.

- Uważaj na Luke'a Mansfielda, mała. Zamienia się w kobrę, kiedy wy­
daje mu się, że ktoś go zdradza. Spanie z nim to zaciskanie pętli na własnej
szyi. Zaufaj mi - powiedziała Margo, wycofując się do celi. - Ja to wiem.

Dźwięk zatrzaskiwanych drzwi więziennej celi wyrwał Tess ze snu. Usia­dła na łóżku, drżąc w szarówce dnia.

- Sypianie z nim nie jest żadną pułapką- powtarzała w kółko na głos
jak jakąś mantrę. - Każdy pocałunek, każda pieszczota i każde słowo były
prawdziwe. Na pewno!

Nie mogła jednak otrząsnąć się z tego snu. Z westchnieniem położyła się z powrotem, przytulając policzek do jaśka. Może najlepszym sposobem na pozbycie się Margo ze snów było spotkanie z nią i rozmowa. Musi się dowie­dzieć, czy Luke rzeczywiście posłużył się seksem, żeby ją zdemaskować.

Nie, to niepodobne do Luke'a! Nigdy by nikogo tak nie wykorzystał.

Co prawda, według akt Baldwin Security, Luke zakochał się w Margo, sypiał z nią, zamieszkali razem, a kiedy Leroy Baldwin ostatecznie udowod­nił, że zabiła swojego ojca, Luke pełnił rolę całodobowego obserwatora. Dzięki temu została aresztowana.

- No dobrze, dobrze - mruknęła Tess. - Luke jest niebezpiecznym czło­wiekiem, ale to, co wydarzyło się w bibliotece, było szczere. Tak właśnie
muszę myśleć i wszystko będzie w porządku.

Nie nawiedziły jej już żadne koszmary, ale i tak obudziła się rano z uczu­ciem żalu, że Margo Holloway przyćmiła trochę radość wczorajszej nocy. Tess koniecznie musiała pozbyć się tej morderczyni ze swoich snów. To, co działo się między nią i Lukiem było zbyt piękne, żeby miał je zniszczyć duch z przeszłości.

Szybko wzięła prysznic i ubrała się. Zadzwoniła do Gladys, żeby popro­sić ją o zorganizowanie spotkania z Margo i wreszcie zeszła na dół niepew­na, co przyniesie dzień, jak postępować z Lukiem. Niepewna nawet tego, czego pragnęła.

Niepewność minęła, kiedy zbliżyła się do końca schodów.

Luke stał w holu i patrzył na nią głodnymi zielonymi oczyma. Serce zaczęło jej walić jak oszalałe, a mózg przestał funkcjonować.

98


Jej piersi przylgnęły do szerokiego torsu. Zaczął ją całować nienasyce­nie, pożądliwie... cudownie.

Czuła się jak kartka papieru obok szalejących płomieni, które ją ogar­niały.

Wspięła się na palce, by móc połączyć swój ogień z jego ogniem. Zażą­dał dostępu, więc niecierpliwie rozchyliła usta, wydając cichy jęk, gdy za­czął intymną penetrację. Drżała w jego ramionach, które przytulały ją tak mocno, że mogła poczuć jego napiętą męskość. To było wspaniałe.

Z westchnieniem wyplątała się z jego ramion i odsunęła. Z trudem łapa­ła powietrze.

- To był jeden z trzech razy - powiedziała wreszcie.

Luke uśmiechnął się do niej. Wszelkie obawy, które czaiły się w jego oczach, zostały rozwiane.

Luke pocałował ją raz jeszcze i chichocząc skierował się do wyjścia.

Z westchnieniem szczęścia Tess weszła do jadalni, gdzie Hodgkins powitał ją lodowatym wzrokiem i poinformował, że Jane zjadła śniadanie w swoim pokoju i za chwilę zejdzie.

- Lemoniada. To taki napój. Robi się go z cytryn. Poproszę też tosty
i jajecznicę.

Hodgkins wyszedł z jadalni, a Tess zasiadła do stołu. Chwilę później Hodgkins wszedł dostojnie, niosąc telefon.

- Dzwoni doktor Weinstein - poinformował bez cienia emocji.
Jego maniery z dnia na dzień były coraz lepsze.

Tess wzięła słuchawkę i poczekała, aż służący wyjdzie.

99


Szczęście prysło jak banka mydlana. Strach zastąpił wszystkie uczucia. Znała ten ton głosu. W dzieciństwie zawsze oznaczał bicie.

I tak skończył się świat widziany na różowo. Czuła, jak powraca jej dawna maska, a wraz z nią obojętność.

Hodgkins postawił na stole tacę ze śniadaniem. Tess popatrzyła na je­dzenie. Nie miała apetytu. Sama myśl o jedzeniu przyprawiała ją o mdłości. Ale podczas spotkania z Bertem musi mieć dużo siły. Zmusiła się do przeł­knięcia jajek i połówki tosta. Zimna lemoniada podziałała zbawiennie na jej skołatane nerwy.

Tess wstała i ruszyła na drugie piętro do apartamentów Jane. Spotkały się w połowie drogi.

Tess wzięła Jane pod rękę, chociaż miała ochotę zwiać gdzie pieprz ro­śnie. Jane wciąż wymuszała poufałe gesty i to wyprowadzało Tess z równo­wagi. Czy był to jakiś test, który tak jak badania lekarskie miał na celu przy­łapanie jej na najdrobniejszym fałszywym ruchu? Jane nie sposób było oszukać. Mogła być postrachem dla przeciwników.

Czy Tess była jej celem? „Nikt i nic nie jest bezpieczne".

Chciało jej się płakać. Po raz kolejny musiała wrócić do starych zacho­wań. Tak, jakby cud ostatniej nocy nigdy się nie wydarzył.

Weszły do garażu i wsiadły do samochodów: Jane do mercedesa 500E, a Tess do wolniejszego mercedesa 190E. Zmusiła się, by wesoło pomachać Jane na pożegnanie, a następnie pokonała godzinną drogę do mieszkania Weinsteina w czterdzieści minut.

100


Dwie godziny później szła z Jane i monsieur Antoine'em Giracault na lunch. Wymazała z pamięci nieprzyjemne spotkanie z Bertem i skoncentro­wała się na swojej roli.

Nie była kochanką Luke'a, była złodziejką i nikim więcej. Bert posta­wił sprawę jasno: albo on, albo Luke. Bert był w stanie zniszczyć ją fizycz­nie, Luke zaś psychicznie. Żaden wybór nie był dobry. Możliwości Berta już znała, lecz nie miała pojęcia, czy zdołałaby przeżyć psychiczne ciosy zadane przez Luke'a. Mając do wyboru zło znane i nieznane, Tess wybrała Berta, robotę i to, kim była do tej pory. W jej duszy po raz kolejny zapanował mrok.

Zatłoczona, głośna restauracja była dokładnie tym, czego Tess potrzebo­wała, żeby na dobre wrócić do rzeczywistości. Całą uwagę skupiła na Jane i na siedzącym z nimi mężczyźnie. Antoine Giracault był jednym z najlep­szych na świecie ekspertów w dziedzinie sztuki, chociaż zaledwie przekro­czył czterdziestkę. Przez pięć minut przyglądał się domniemanemu obrazowi Vermeera i ku zaskoczeniu wszystkich pracowników stwierdził, że jest to praca Shively. Koniecznie chciał zjeść lunch z Tess, żeby dowiedzieć się cze­goś więcej na temat jej zaskakującej znajomości tematu. Jane także miała ochotę wyciągnąć od niego trochę informacji.

Tess zdawała sobie sprawę, że Jane nie bez powodu oprowadziła ją po całym imperium Cushmanów i przedstawiła swoim pracownikom. To był kolejny test, jak Tess poradzi sobie w naturalnym dla Elizabeth środowisku. Jak będzie funkcjonować między ludźmi? Czy będzie w stanie przejąć to imperium, jeśli rzeczywiście okaże się Elizabeth? Dla Tess płynął z tego je­den wniosek: Jane była bliska przekazania jej i Bertowi wszystkiego, o co im chodziło. Tess nie była już kochanką Luke'a. Była oszustką kończącą pomyślnie robotę swego życia.

Przy pierwszym daniu oboje z monsieur Giracault krytykowali pewne­go fanatyka obrazów Rubensa. Człowiek ten, ignorując wszelkie ostrzeżenia Giracault, zakupił w ubiegłym roku ogromne i bardzo drogie płótno Shively. Gdy Tess zabrała się do swojej lazanii, Jane rozpoczęła dyskusję o podrabia­nych stylowych meblach, amerykańskich impresjonistach i francuskich ma­nuskryptach. Momentami Tess czuła, że rozmowa ją przerasta, ale potrafiła doskonale lać wodę.

Jednak w połowie lunchu i wywodu Jane zaczęło jej się wydawać, że Antoine (nalegał, by tak się do niego zwracać) flirtuje z nią otwarcie. Wcześniej

101


była tak pochłonięta rozmową, że tego nie zauważyła. Przyjrzała się męż­czyźnie, który od pierwszej chwili zachwycił ją swoją znajomością sztuki. Był nieco niższy od Luke'a i trochę szczuplejszy, a jego jasne włosy zaczy­nały się przerzedzać na czole. Miał piękne dłonie, bystry umysł i lekceważą­cy uśmieszek, któremu Tess nie potrafiła się oprzeć. Nie był przystojny, ale był bardzo atrakcyjny, co nie uszło uwagi innych kobiet w restauracji.

Tess także to zauważyła, lecz było coś jeszcze. Miała przed sobą człowie­ka, który pod wieloma względami pasował do niej, do jej fascynacji i tempera­mentu, i zupełnie nie była nim zainteresowana, chyba że jako partnerem w roz­mowie. Pomyślała, że to bardzo dziwne. Tylko Luke sprawiał, że krew w jej żyłach zaczynała pulsować, nawet wtedy, gdy chciał ją wsadzić do więzienia. To jego pragnęła, a nie dużo bardziej do niej pasującego Antoine'a Giracault.

Na szczęście, Antoine i Jane wyrwali jąz tych ryzykownych porównań, do­magając się, by powiedziała co myśli na temat Poussina, Flauberta i Marii Callas.

Przyszło jej to z łatwością, bo świat Jane zaczynał ją coraz bardziej fa­scynować. Po lunchu Antoine niechętnie się pożegnał, a Jane raz jeszcze zabrała Tess do swojego imperium, które ją oczarowało. Chciała poznać każdy zakątek. Miała wrażenie, że to sklep ze słodyczami, a ona ma znów sześć lat. Wszystko tu było piękne. Nie była w stanie zadać wszystkich pytań, które przychodziły jej do głowy. Każda minuta sprawiała jej tyle radości.

Nawet robota papierkowa była interesująca, bo kryła się za nią jakaś waza, okazały dywan albo wspaniały Delacroix. Po raz drugi w ciągu ostat­nich dwóch dni Tess odnalazła miejsce, do którego niepodzielnie należała.

Wracając wieczorem do rezydencji Cushmanów pomyślała, że to praw­dziwa ironia losu. Kiedy wreszcie udało jej się znaleźć coś, co ją pochłaniało i sprawiało ogromną radość, wiedziała, że nic z tego nie będzie. Jeśli zrobi to, czego się podjęła i Jane pozna prawdę, Tess z pewnością dostanie wilczy bilet na wszystkie aukcje nie tylko w kraju, ale pewnie i w Europie. Nie będzie mogła znaleźć żadnej pracy, nawet przy temperowaniu ołówków.

Wjechała do garażu za Jane, zaparkowała obok i weszła do domu.

Przejrzała w rozpaczy garderobę. Nie miała co na siebie włożyć. Ta myśl ją zaskoczyła. Wisiały tu wszelkie możliwe ciuchy, a ona nie miała w co się ubrać? Z niedowierzaniem kręciła głową. Miała mnóstwo ubrań, ale żadne nie było dość atrakcyjne dla Luke'a ani dość mocne, żeby uchronić ją przed jego przeszywającym spojrzeniem. Z westchnieniem wzięła do ręki pierw­szą lepszą suknię wieczorową. Skrzywiła się niezadowolona.

102


Nie miała ochoty poddawać się stereotypowi, według którego kobieta ubiera się dla mężczyzny. On nie jest moim kochankiem, tylko przeszkodą

na drodze do celu - przypomniała sobie. Trwając w tym postanowieniu, wło­żyła czekoladową suknię i dobrane do niej buty, a następnie zasiadła przy toaletce, czesząc włosy. Spędziła przed lustrem nieco więcej czasu niż zwy­kle, starając się doprowadzić do porządku niesforne kosmyki. Kiedy zdała sobie sprawę z tego, co robi, pokazała sobie język.

Kiedy wreszcie zabrakło im powietrza, oderwali od siebie usta, wciąż jednak stykali się czołami.

Słysząc Jane, która rozmawiała z Hodgkinsem w holu, szybko odsko­czyli od siebie i zajęli miejsca po przeciwnych stronach stołu.

Gdy Jane weszła do jadalni, Tess była pochłonięta rozkładaniem ser­wetki, ale czuła, że Jane nie dała się oszukać. Pochwalała czy potępiała to, co się działo? Miała wątpliwości, co do pobudek Tess, czy też w ogóle jato nie obchodziło?

Przez całą kolację Tess zmuszała się do udziału w niewinnej konwer­sacji, przyjmując największe wyzwanie swego życia. Na nic zdadzą się jej zaprzeczenia, była kochanką Luke'a, dlatego jej życiu groziło niebezpie­czeństwo.

Bert był już i tak na granicy wytrzymałości nerwowej z powodu tempa, które narzuciła Jane przy podejmowaniu decyzji w sprawie Tess. Świadczy­ła o tym poranna pogawędka z nim. Jeśli spostrzeże, że popełniła błąd z po­wodu Luke'a, to swoją wściekłość wyładuje na niej. Tess wiedziała, co Bert potrafi zrobić z człowieka gołymi rękami i zadrżała na samą myśl o tym. Zdawała sobie sprawę, że będzie mu szczególnie przyjemnie pastwić się nad nią, jeśli uzna, że zepsuła mu największą robotę jego życia.

Śmiech Luke'a przyprawił Tess o ciarki i po raz pierwszy tego wieczoru naprawdę mu się przyjrzała.

Siedział wygodnie, rozluźniony, z kieliszkiem wina w dłoni i śmiał się z

103


ja­kiegoś pieprznego dowcipu Jane. Tess uderzyło, że był jakiś inny. Coś się w nim zmieniło, tylko co? Nagle spojrzał, jakby zapraszał ją do przyłączenia się do zabawy. Wtedy znalazła odpowiedź na swoje pytanie. Jego oczy straciły swój chłód. Był otwarty, wesoły, ale nie bezbronny, bo Luke Mansfield należał do najczujniejszych stworzeń na świecie. Stał się jednak bardziej... urny i delikatny.

Mur, którym dotychczas odgradzał się od Tess, runął na dobre zeszłej nocy. A jej własny mur?

Uśmiechnęła się nieśmiało, przysłuchując słownemu pojedynkowi mię­dzy Lukiem i Jane.

No jasne. Luke tak na nią działał - rozbudzał spojrzeniem, rozpalał śmie­chem - że jej własna tarcza obronna zamieniła się w drobny pył. Nieważne, że Bert usiłował jąporządnie nastraszyć. Nie zamierzała rezygnować z miło­ści do Luke'a. Musiała zdecydować się na największy skok życia. Musiała uwierzyć, że ten człowiekjej nie skrzywdzi, że jego słowa i pieszczoty nie są grą. Musiała uwierzyć, że uda jej się jakoś uniknąć gniewu Berta.

Rozdział dwunasty

Upał letniego dnia wreszcie zelżał. Wieczorne powietrze było chłod­niejsze i świeże. Przesycone zapachem róż i chórem świerszczy. Tess

szła obok Luke'a, trzymając go pod rękę. Pomyślał, że tak właśnie wygląda

szczęście.

Pokręcił głową nad samym sobą. Zerwał z dotychczasowym życiem.

Na rzecz czego - nie wiedział. Ale był inny, cały świat był inny i to wszystko za sprawą utalentowanej oszustki, która z zadowoleniem kroczyła u jego boku. Nie było to rozsądne ani łatwe do wytłumaczenia. Ale Luke czuł się szczęśliwy, naprawdę szczęśliwy po raz pierwszy w życiu i nie miał zamiaru z tego rezygnować. Nie mógł z tego zrezygnować.

- Ciebie.
Poczuł, że zadrżała.

- To niemądre, Mansfield. Wybrałeś niewłaściwie. Wcześniej czy póź­niej spotka cię rozczarowanie.

104


Luke uśmiechnął się i poprowadził ją wzdłuż głównej żwirowej alejki ogrodu.

- Może nasz konflikt nie był tak duży, jak nam się wydawało.

Nie zdołał powstrzymać chichotu.

- Dobrze już, dobrze. Moi rodzice są ludźmi, którzy przywiązują wagę
do właściwego ubioru, właściwych przyjaciół, spędzania wakacji we właści­wych miejscach i ślubu z odpowiednią dziewczyną. Koniecznie chcieli, żeby
ich dzieci powielały ten schemat.

- I co, zmuszali was do tego?

- Codziennie. Nie liczyło się, że lubiłem hotdogi i chciałem umawiać
się z fankami naszej drużyny. To był dyshonor dla Mansfielda i za karę wysłali

105


mnie do męskiej szkoły z internatem. Miałem się poprawić i nie demoralizo­wać rodzeństwa. Nie spełniałem ich oczekiwań jako najstarszy syn i to ich wyprowadzało z równowagi.

Luke zachichotał. - I robię to.

- Ale pracujesz w Mansfield i Roper.

- Już niedługo.
Tess zatrzymała się.

Luke znów zachichotał. Tess potrafiła dowartościować mężczyznę i to bez wielkiego wysiłku.

- No dobrze. Zamierzam otworzyć kancelarię w tej dzielnicy Brookly­
nu, która ma wybitnie złą sławę. Chcę, żeby ludzie stamtąd wiedzieli, że
prawo może być od czasu do czasu po ich stronie.

106


Tess spojrzała na niego.

Podobało mu się, że potrafiła go tak łatwo rozszyfrować.

- Aha.

Musnął palcami jej alabastrowy policzek.

-No to przebiłaś mnie o jakieś siedemnaście. Tess parsknęła śmiechem.

- A niech to, jesteśmy do siebie świetnie dopasowani, prawda?

- Świetnie - zgodził się Luke. - A więc, co z nami będzie?
Spojrzała na niego z powagą w błękitnych oczach.

107


Tess zaskoczyła Luke'a, gwałtownie przytulając się do niego.

- To dobrze - powiedziała, obejmując go ramionami i przytulając poli­czek do jego piersi. - Nie chcę przechodzić przez to sama.

Była taka cudowna! Pocałował ją w czubek głowy, potem w ucho, po­tem w policzek... -Luke? -Hm?

Luke spojrzał na nią i uśmiechnął się szeroko.

Następnego ranka Luke zdecydował, że musi być rozsądny. Kochanie się z Tess to jedno, ale czy powinien jej bezgranicznie wierzyć?

Kiedy jednak weszła rano do jadalni z cieniami pod oczami, które wyda­wały się jeszcze większe i bardziej niewinne, Luke zrozumiał, że nie ma szans.

Pochwycił Tess w ramiona i pocałował z namiętnością, która obudziła się w nim ostatniej nocy. Nie przestawał jej całować tak długo, aż odezwał się alarm w jego zegarku. Choć /i wtedy trudno mu było się od niej oderwać.

Roześmiała się i wtedy zdał sobie sprawę, jak bardzo podoba mu się jej śmiech. Lubi rozśmieszać i chłonąć jej śmiech. Ten śmiech był prawdziwy, tak jak jej pocałunki, a do tego niesamowicie zaraźliwy.

Godzinę później wszedł do biura, czując wciąż słodki smak ust Tess i nucąc sobie w duchu. Nie przerwał tego nucenia ani na widok Carol, która z ołówkiem za uchem taszczyła do swojego gabinetu stos książek, ani gdy Harriet, jego prawie sześćdziesięcioletnia sekretarka, pomachała mu przed nosem plikiem pozostawionych dla niego wiadomości. Wziął do ręki różo­we kartki, uśmiechając się przy tym i chwaląc Harriet za postawienie kolej­nego kwiatka na zagraconym już wcześniej biurku. Wszedł do swego gabine­tu i opadł na fotel z uczuciem zadowolenia.

108


Otworzył szufladę w biurku i wyciągnął dwie fotografie, które pokazał Barbarze Carswell. Pierwsza była powiększeniem policyjnego zdjęcia zro­bionego, gdy Tess miała dziesięć lat i została aresztowana za okradanie skle­pów. Jej twarz, była ponura, a w oczach miała przerażenie. W przeciwień­stwie do twarzy oczy wyrażały prawdziwe uczucia. Tak, jak i teraz. Potrafiła doskonale maskować uczucia, ale oczy od czasu do czasu ją zdradzały. Moż­na z nich było wszystko wyczytać, przynajmniej on to potrafił.

Spojrzał na drugie zdjęcie zrobione przez ludzi Leroya. Stała w oknie sypialni Elizabeth, spoglądając na ogród, ale nie widziała ani pięknych traw­ników, ani drzew. Zdawała się patrzeć na coś ponurego i przygnębiającego, coś, co płynęło z jej serca lub pamięci. Wyglądała na całkowicie sparaliżo­waną i zupełnie... zagubioną.

Luke dobrze znał to uczucie. Przez tyle lat czuł się zagubiony, że gdy odnalazł siebie na nowo, takiego jakim był, czy też jakim powinien być, czuł się zupełnie zszokowany. Choć Tess starała się panować nad swoim zacho­waniem, nie udało się jej ukryć tych krótkich chwil szczerości, gdy stała w oknie sypialni, gdy się całowali i kochali.

Luke zadrżał na to cudowne wspomnienie. Wiedział, że kiedy trzymał Tess w swoich ramionach, panowała między nimi absolutna szczerość. Do­piero teraz, gdy tego doświadczył, mógł się przed sobą przyznać do rozmia­rów rany, którą przez tyle lat nosił w sercu. Sam zresztą rozdrapywał tę ranę, obarczając się winą za Jennifer, Ellen i nawet Margo.

Przejął od swoich rodziców więcej, niż mu się wydawało. Mansfield nigdy nie okazuje słabości. Mansfield nigdy nie zachowuje się niewłaściwie. Mansfield nigdy nie żyje naprawdę.

Ale on żył naprawdę. Czuł, że żyje pełnią życia, od kiedy spotkał Tess na swojej drodze. A kiedy zaczął żyć, współczuł człowiekowi, jakim był do­tychczas. Ktoś powinien był mu pomóc znieść ból, strach i poczucie winy, jakie nosił w sobie od lat. Ale nikt tego nie zrobił. Może to Tess Alcott zjawi­ła się, by zmienić jego życie?

Luke raz jeszcze spojrzał na zdjęcia przedstawiające, zdaniem większo­ści ludzi, zatwardziałą kryminalistkę. Ale on wiedział lepiej. Tess Alcott była bardzo twarda na zewnątrz, ale w środku to słodka bita śmietana. Na jego ustach pojawił się dziwny uśmieszek. Możliwe, że właśnie znalazł długo poszukiwaną kobietę swego życia.

Zamrugał oczami.

Dobry Boże. Po raz pierwszy od pięciu lat jego serce zwyciężyło nad rozumem. Kochał Tess.

- Co za głupota... - zaczął.

Poprzedniego dnia dzwonił Leroy i oznajmił, że jest bliski udowodnie­nia, iż Weinstein to oszust. A jeśli Weinstein okaże się oszustem, Tess także jest oszustką, bez względu na to, co sądzi Jane.

109


A mimo to kochał Tess. Kochał ją na przekór wszystkiemu! Co będzie, jeśli razem z Leroyem odkryją wszystkie tajemnice jej przeszłości? Czy wciąż będzie miał ochotę ją całować? Czy nadal będzie ją kochał? Czyjego serce pozostanie niezmienne?

-A niech to! - mruknął. Jakim cudem wpakował się w to wszystko?

Pamiętał jej uroczy śmiech, błyskotliwą inteligencję, jej cudowne błękit­ne oczy, gniew, w który czasem wpadała, i jej gorące pocałunki.

Luke oparł się wygodnie. Teraz, kiedy wreszcie przyznał się, że kocha Tess i to od pierwszej chwili, gdy ją ujrzał, otworzył swoje serce i mógł po­znać siebie naprawdę. Współczuł rodzicom, że mieli tak nudne i pozbawio­ne niespodzianek życie. Był nawet gotów przyznać, że ich kocha. Fakt, że Tess nie miała rodziny, otworzył mu oczy na to, że jest szczęściarzem, nale­żąc do swojego niedoskonałego klanu.

Zdał sobie sprawę i z tego, że od lat był przywiązany do Harriet, Carol i nawet Rogera, swego wiecznie ponurego dyrektora. W końcu czuł także dumę ze swojej pracy, dumę, którą skrzętnie ukrywał, bo przecież nie zajmo­wał się tym, czym powinien. W jego duszy obudził się śmiech. Po wielu latach Luke na nowo odkrył i poczuł, czym jest radość.

Mając trzydzieści pięć lat Luke Mansfield wreszcie dowiedział się, kim jest i czego pragnie.

Numer pierwszy na tej liście zajmowała Tess.

Zanim zdołał przywołać się do jakiego takiego porządku i zająć pracą, czego domagało się jego poczucie obowiązku, Harriet zawiadomiła go, że jakiś Leroy Baldwin chce się z nim natychmiast widzieć, mimo że nie był wcześniej umówiony.

Po chwili Leroy wszedł do gabinetu. Był to wysoki, doskonale zbudo^ wany czarnoskóry mężczyzna zbliżający się do czterdziestki, ubrany nie­zobowiązująco w koszulkę polo i sportową kurtkę. Jedną rękę wyciągnął do Luke'a na powitanie, w drugiej trzymał teczkę i kasetę wideo.

- Leroy, miło cię znowu widzieć - powiedział Luke z uśmiechem. - Sia­daj i opowiadaj, co cię sprowadza z Bostonu w moje skromne progi.

Leroy westchnął i usiadł po przeciwnej stronie biurka.

- Wolałbym, żebyś nie był w takim świetnym nastroju. Nie lubię psuć ludziom humoru, szczególnie jeśli płacami bez zwłoki kosmiczne rachunki.

Luke usiadł i przyjrzał się swemu gościowi czując, że ogarnia go we­wnętrzny chłód. Miał okropne przeczucie, że historia powtórzy się po raz kolejny.

110


o dobrą.

Leroy westchnął.

Tess żyła z tym potworem?

- Jak? - Luke ledwo mógł usiedzieć na krześle.
Leroy uśmiechnął się tajemniczo.

- Dzięki cudom współczesnej techniki. Porozsyłałem faksem zdjęcia i od­ciski palców, które zdjęliśmy z jego samochodu, do różnych agencji śled­czych. Trzy z nich miały go w swoich aktach. Okazuje się, że doktor Wein­stein istnieje naprawdę, tyle że to nie jest twój Weinstein. Są do siebie podobni.
Przynajmniej na tyle, że ludzie mogą ich mylić.

Otworzył teczkę i rzucił na biurko plik fotografii.

111


Luke zesztywniał.

- Tess?

Leroy skinął głową.

- Przykro mi. Ona robi to, co Margo.

Ból przeszył serce Luke 'a niczym sztylet. Nie czuł niczego oprócz strachu.

- Obejrzyjmy.

Leroy włączył wideo i wrócił na miejsce. Luke pozostał na swoim fote­lu czując, że robi mu się niedobrze. Na ekranie Arnold Clifton, alias Maks Weinstein, spacerował po wytwornie urządzonym mieszkaniu. Rozległo się trzykrotne pukanie do drzwi, potem krótka pauza i jeszcze dwa puknięcia. Clifton otworzył drzwi z twarzą ściągniętą gniewem.

W progu stała Tess.

Clifton złapał ją za rękę i wciągnął do środka, zatrzaskując z hukiem drzwi wejściowe.

- Ty głupia, nieudolna suko! - wrzasnął na nią.
Twarz Luke'a wykrzywiła się z bólu.

Ale Tess zachowywała spokój.

- Co się stało, Bert? - spytała.

Bert? Arnold Clifton to Bert? Jej opiekun? Alfons i prawdopodobnie także morderca Violet? Tess wciąż pracowała dla tego potwora?

Pięć lat spędzonych w więzieniu nie wpłynęło na urodę Margo Hollo-way. Tess przyznała to niechętnie, siadając naprzeciwko niej. Nic dziwnego,

112


że Luke jej pragnął. Nic dziwnego, że nie był w stanie zobaczyć, co się kryje za tą piękną fasadą. Była kwintesencją wdzięku i zmysłowości, od fryzury począwszy, a skończywszy na sposobie, w jaki zakładała nogę na nogę. Ale w oczach... w tych oczach, które w zdjęciach prasowych wyglądały tak nie­winnie, czaiło się teraz zimno i siła.

Jakimś cudem to go powstrzymało. Popatrzył na nią przez chwilę, a. na­stępnie, wciąż trzymając za włosy, pchnął ją z całej siły na drugą stronę po­koju, jakby była szmacianą lalką.

Luke tak ścisnął dłońmi poręcz swojego fotela, że aż zbielały mu palce.

Tess upadła bezwładnie na podłogę. Przez moment panowała cisza. Po chwili Tess podniosła się, poprawiła ubranie i spojrzała Bertowi prosto w oczy.

- Moje uwodzenie Luke'a Mansfielda - odezwała się, tłumiąc wzbiera­jący gniew - to najprostszy sposób unieszkodliwienia go do czasu, gdy stara przekaże mi kolię!

W tej chwili Luke umarł. Kobieta na wideo - z zimnymi i złymi ocza­mi - była kimś obcym.

11311


- A w jaki sposób go pani wykorzystywała, panno Holloway - drążyła Tess, drżąc w środku.

Margo uśmiechnęła się drapieżnie. - A jak pani myśli?

- Ale czy musiała pani zrobić z niego swojego kochanka?
Margo spojrzała na nią rozbawiona.

- Lubię czerpać przyjemność z życia. Dwadzieścia milionów dolarów po ojcu zapewniało mi dostatnie życie. Musiałam tylko zostać uniewinniona i sprawić, aby Luke uwierzył, że jestem niewinna niczym nowo narodzone niemowlę. Pomyślałam, że nie będzie mógł kochać się ze mną i jednocze­śnie wątpić w to, co mówię. A poza tym, uwiedzenie go nie było niczym trudnym. Trzeba przyznać, że był świetny. Było mi przykro, że po pierw­szym procesie musiałam go odstawić.

- To czemu pani to zrobiła?
Margo roześmiała się.

- Kotku, mając do wyboru dwadzieścia milionów dolarów albo sypia­nie z Lukiem Mansfieldem, zawsze wybrałabym to pierwsze.

Bert zerwał z głowy perukę z lwią grzywą i rzucił ją przez cały pokój.

Potwór był wyraźnie zaskoczony. - A skąd wiesz...

- Daj spokój, Bert. Przecież ty mnie wszystkiego nauczyłeś. To oczywi­ste, że mi nie ufasz i kazałeś mnie obserwować. Ale możesz już odetchnąć. Stara jest o krok od uznania mnie za swoją wnuczkę i zaoferowania mi miej­sca w swoim sercu. Za jakiś tydzień powinniśmy mieć to wszystko za sobą.

Bert uderzył w ścianę swoją potężną pięścią.

- Dlaczego tak zwleka? Już od zeszłego weekendu powinno być po ro­bocie!

Tym razem to Tess była zaskoczona.

- Co takiego? Daj spokój, Bert, nigdy jeszcze nie działaliśmy tak szyb­ko. Ta stara jest inteligentna, twarda i czujna, ale dała się przerobić. To samo Mansfield. Zawsze mówiłeś, że z nim będzie największy kłopot. Wciąż jeszcze

114


próbuje nam przeszkodzić, ale stał się dużo mniej niebezpieczny. Wkrótce sprawię, że w ogóle przestanie nam zagrażać. Coś ci powiem: posunę się trochę dalej i zobaczymy, czy uda się wszystko zakończyć w przyszłym ty­godniu. Dobrze?

Przez chwilę panowała cisza.

115


Bert złapał rękę Tess w żelazny uścisk.

- Chcę mieć tę kolię już teraz. Jeden z moich byłych współpracowni­ków wpadł właśnie w ręce policji i mnie też grunt zaczyna się palić pod nogami. Czas uciekać, póki jeszcze można. Nie ma czasu na poprawianie naszego scenariusza, malutka. Muszę mieć tę kolię do północy w niedzielę albo pożałujesz, że się kiedykolwiek urodziłaś. Przemyśl to, Tess, a teraz wynoś się stąd.

Otworzył drzwi. Tess wyszła nonszalanckim krokiem.

Leroy podniósł się i wyłączył wideo.

W gabinecie panowała grobowa cisza.

Tess szła wolno do samochodu, czując wciąż chłód więzienia na ple­cach. Margo wykorzystała Luke'a do swoich własnych brudnych celów. Zdra­dziła go. A on zdradził swoje umiłowanie sprawiedliwości pozwalając, żeby uniknęła kary za pierwszym razem.

Tess wiedziała, że musiał czuć potrzebę pokuty. Margo miała rację twier­dząc, że Luke chciał zemsty. Nikt, a już szczególnie ktoś z takim poczuciem honoru jak Luke, nie pozwoliłby, żeby oszustwo i morderstwo uszły Margo na sucho. Załatwił ją na cacy. Gdyby Tess była pisarką, miałaby w rękach gotowy bestseller o historii Holloway-Mansfield.

Zamiast tego miała na głowie bardzo niebezpiecznego Luke'a Mansfiel­da. Tess zadrżała. Wykorzystywała Luke'a tak, jak kiedyś Margo. Czy wie­dział o tym? I czy on z kolei miał zamiar załatwić ją tak jak Margo?

Luke spojrzał na Leroya i dostrzegł w jego ciemnych oczach współczu­cie i troskę.

116


Przez następną godzinę siedział w swoim gabinecie, patrząc przez okno na piękną panoramę Nowego Jorku, wcale jej nie widząc.

Jane siedziała nieruchomo po obejrzeniu kasety Baldwina.

Jane popatrzyła na niego przez chwilę i wreszcie zaczęła chichotać.

Rozdział trzynasty

Tess zorientowała się, że coś jest nie w porządku. I to bardzo. Luke gawędził z Jane. Był jak zawsze pogodny i zatopiony w rozmowie, ale coś go wyraźnie gryzło. Gdy tylko spoglądał na nią, jego zielone oczy na­tychmiast traciły blask. Czuła obcą nutę w jego głosie, ilekroć wymawiał jej imię. Coś się stało, coś, co zmieniło go nie do poznania. Zamiast mężczyzny, którego całowała dziś rano, miała przed sobą człowieka z jakąś tajemnicą w zielonych oczach.

To się na pewno obróci przeciwko niej. Tess poczuła nagłą potrzebę ucieczki.

117


-Uhm... czy ona przypadkiem nie gra w nowej wersji Finian's Rain-bowl

Jane stała się natychmiast niezwykle troskliwa i spytała, czy Tess życzy sobie, by Hodgkins przyniósł jej do pokoju gorącą czekoladę. Luke uprzej­mie wyraził nadzieję, że rano Tess poczuje się lepiej. Zmusiła się do uśmie­chu, podziękowała Jane za zrozumienie i uciekła do swojego pokoju.

Zamknęła za sobą na klucz drzwi sypialni i oparła się o nie od wewnątrz. Łzy stanęły jej w oczach. Z wielkim trudem udało jej się powstrzymać od płaczu.

Co się z nią działo? Co się działo z Lukiem? Jego szmaragdowe oczy ani razu nie pałały dziś namiętnością. Ani razu jej nie rozśmieszył, ani się z nią nie drażnił. Ani razu nie próbował jej pocałować.

Ani razu nie zrobił żadnej z rzeczy, do których zdążyła się już przyzwy­czaić.

Rzeczy, których zaczynało jej teraz brakować.

Ten brak sprawił, że wreszcie poznała prawdę.

Kochała tego człowieka. Kochała Luke'a Mansfielda i dlatego bolało ją serce, a do oczu napływały łzy. Dlatego nie potrafiła chłodno kalkulować. To że pozbawił ją dziś wszystkiego, co ofiarował jej rano i wczoraj, i każdego dnia, sprawiało niewymowny ból.

Kochała go!

Na chwiejnych nogach podeszła do łóżka i usiadła na brzegu.

Pokochała Luke'a niemal od pierwszej chwili i dlatego od pierwszej chwili obawiała się go i obawiała samej siebie. Po raz pierwszy miała odwa­gę się do tego przyznać.

A zaledwie tydzień temu uważała, że miłość jest zupełnie obca jej naturze.

Okazało się jednak, że miłość jest jej integralną częścią, która napełnia ją wewnętrznym światłem. Niestety, człowiek, którego pokochała, nie tylko nie odwzajemniał jej uczucia, ale wręcz zamierzał ją zniszczyć. Czuła to przez skórę. Tylko dzięki takim przeczuciom i instynktowi udawało jej się być dobrą oszustką przez tyle lat. A teraz instynkt kazał jej pakować manatki i czym prędzej wynosić się z rezydencji Cushmanów.

118


Z jednej strony była ciężka praca, wszystkie plany, marzenia i nadzieje związane z tą robotą. Z drugiej ciążyło jej poczucie winy z powodu wykorzy­stywania Luke'a i Jane do własnych celów. W ciągu ostatniego tygodnia to poczucie winy nie opuszczało jej ani na chwilę i gnębiło coraz bardziej. Za­czynała ich oboje darzyć uczuciem.

Wreszcie z trzeciej strony tego upiornego trójkąta stał Bert, zdecydowa­ny osiągnąć swój cel. W takich sytuacjach bywał groźny. „Zawsze jest jakieś wyjście, kotku, zawsze". Był bardzo niebezpieczny.

- To bez sensu - stwierdziła, chodząc po pokoju tam i z powrotem. - To wszystko nie ma sensu. Czy ta robota warta jest poświęcenia życia Luke'a i Jane?

Odpowiedź nasuwała się sama.

- Muszę stąd zniknąć - mruknęła Tess, przeczesując palcami włosy.
Wyciągając walizkę, doszła do wniosku, że mogła to zrobić już wczoraj,

zaraz po rozmowie z Bertem. Jaka była głupia! Jane i Luke znajdowali się w niebezpieczeństwie od dwudziestu czterech godzin, a ona niczego nie zro­biła. Niczego! Poczuła rosnący ucisk w gardle. Po pierwsze, nigdy nie po­winna się zgodzić na tę robotę, bo było to wbrew jej zasadom. Dlaczego stała się tak bezwzględna, tak chciwa?

Jak mogła tak brutalnie wykorzystać Jane? Jak mogła codziennie okła­mywać Luke'a, skoro go kochała?

Ta robota, ta cholerna robota była dla Tess wszystkim, zanim uprzej­mość Jane i gorący wzrok Luke'a nie rozpaliły jej do czerwoności. Zgadza­jąc się na tę robotę, zdradziła samą siebie. Zdradziła Luke'a i Jane.

Teraz mogła jedynie działać i mieć nadzieję, że nie jest za późno.

Zaczęła się pakować, nie mogąc uspokoić myśli.

Będzie musiała zaczekać, aż Luke i Jane zasną. Trzeba się też upewnić, że nie wpadnie na ludzi Baldwina ani na ludzi Luke'a. Jak tylko się stąd wydostanie, musi skontaktować się z Amandą McCormick z Solitaire, żeby załatwić ochronę dla Luke'a i Jane. Potem zadzwoni do Gladys i Cyryla i za­pozna ich ze swoimi planami. W przeszłości pomogli jej wiele razy. Może teraz pomogą jej unieszkodliwić Berta. Jeśli to w ogóle jest możliwe.

Tess zadrżała, patrząc na spakowaną walizkę.

- Nie powinnam w ogóle w to wchodzić - szepnęła, zamykając waliz­kę. - Nigdy, przenigdy.

Spakowała resztę rzeczy, sprawdziła, czy nie zostawiła czegoś w pokoju lub w łazience, usiadła na łóżku i spojrzała na zegarek. Luke zwykle chodził spać około wpół do jedenastej, a Jane gdzieś między jedenastą a dwunastą.

Przez następne dwie godziny nie będzie jeszcze bezpiecznie. Miała dwie godziny, żeby zdać sobie sprawę z konsekwencji, jakie pociągnie za sobą jej krok.

Zostawić teraz Jane.

119


Zostawić Luke'a.

Miała wyrzec się wszystkiego, czego w głębi duszy pragnęła. Poczuła przeszywający ból.

- O Boże - szepnęła. - Mam już nigdy nie zobaczyć Luke'a?

Nigdy go nie pocałować, nie dotknąć, nie poczuć jego gorącego wzro­ku. Nigdy już nie usłyszeć jego śmiechu.

„Nic nie trwa wiecznie". To była kolejna życiowa maksyma, którą wy­znawała. Teraz się właśnie sprawdziła.

Łzy popłynęły jej po policzkach. Dopiero teraz mogła się przyznać, że tak naprawdę zawsze pragnęła mieć rodzinę, kochać i być kochaną. Jane i Luke dali jej spróbować tego wszystkiego. Było to słodsze i piękniejsze niż Tess przypuszczała. Podarowali jej coś niezwykle cennego, a ona ich zdra­dziła. To ona, Tess Alcott, świadomie naraziła ich na niebezpieczeństwo.

Nie miała prawa przebywać w tym domu ani cieszyć się szacunkiem Luke'a i Jane.

Odkrycie prawdy o sobie samej, przygniotło ją tak bardzo, że zwinęła się w kłębek i płakała przez następną godzinę.

Musiała zmobilizować całą swoją wolę, żeby przestać płakać i uspokoić skołatane nerwy. Musiała teraz wymyślić sposób, aby wymknąć się niepo­strzeżenie. Gdyby tego nie zrobiła, zarówno Luke, jak i Jane byliby zagroże­ni. Już Bert by o to zadbał. Musiała zapewnić im bezpieczeństwo.

Wyciągnęła z pudełka kilka chusteczek higienicznych i poszła do ła­zienki obmyć twarz. Spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Wyglądała tak samo okropnie, jak się czuła.

Napisała kartki do Luke"a i Jane. Były niemal identyczne. Wyjaśniała w nich, że jest oszustką i musi stąd odejść, zanim sprawy zajdą za daleko. Tak jak sobie postanowiła, listy pozbawione były wszelkich emocji. Zakleiła koperty i sięgnęła po pudełko czekoladek, ale zmieniła zdanie.

Czekoladki nie pomogą. Nic nie pomoże.

Już zawsze będzie żyła w bólu i z poczuciem winy.

Kwadrans po północy Tess zebrała swoje rzeczy, otworzyła drzwi, na­słuchiwała przez kilka minut i wreszcie ruszyła ostrożnie w stronę schodów. Minęła bibliotekę i czarno-białe ściany holu, docierając do drzwi frontowych.

- Czy nie jest już trochę za późno na spacer? - spytała Jane, wyrastając
nagle za jej plecami.

Tess stała załamana, z twarzą wciąż zwróconą w kierunku drzwi. Czło­wiek musi ponieść karę za swoje grzechy. Wzięła głęboki oddech i odwróci­ła się.

Jane i Luke przyglądali jej się z życzliwym zainteresowaniem.

120


- To widać - zauważyła Jane.
Tess z trudem powstrzymywała łzy.

Trzymała w niej kolię Farleigha. Ciemnozielone szmaragdy oprawione w złoto błyszczały w świetle lampy.

Po skórze Tess przebiegł zimny dreszcz.

Tess słuchała go i niczego nie widziała przez łzy. Serce łomotało jej jak oszalałe. Co tu się działo?

- A ja wydaję huczne przyjęcie na twoją cześć - dodała Jane. Podeszła
do Tess i założyła jej kolię. Była ciężka i chłodna. - W piątek wieczorem
wydaję kolację dla sześćdziesięciu moich najbliższych przyjaciół, a w sobo­
tę urządzam bal. Wszyscy na nim będą. Ten dom znów napełni się muzyką!
Nie mogę się doczekać, kiedy znów zatańczę w sali balowej.

Po twarzy Tess zaczęły płynąć łzy.

Tess całkowicie zaskoczona, patrzyła to na Jane, to na Luke'a. Obser­wował ją, studiował każdą łzę i każdy oddech. I uśmiechał się.

- Nie - pomyślała. - Nie. Robili dokładnie to, czego chciał Bert. Mogła
więc dostać to, czego na początku pragnęła, a Luke i Jane będą bezpieczni.
Tylko że poczują się oszukani, kiedy prawda wyjdzie na jaw.

Nie mogła tego zrobić.

Nagle zaczęła oddychać z trudem, tak jakby ta kolia ją dusiła.

121


Rozdział czternasty

Nigdy jeszcze nie przeżyła tak potwornej nocy, a przynajmniej nie pa­miętała niczego podobnego. Gdy zadzwoniła do Berta z informacją, że została uznana za Elizabeth, przez resztę nocy dręczyły ją senne koszmary. Kładła się spać z poczuciem winy i z nim się obudziła. Nawet prysznic nie przyniósł żadnej ulgi.

Od poprzedniego dnia nie mogła nawet swobodnie oddychać.

Zeszła po schodach, czując się źle i niepewnie. Jak powinna zachować się wobec Luke'a i Jane po tym, jak uznali ją za Elizabeth? Jakim cudem zdoła skupić wszystkie myśli i całą energię, by zakończyć sprawę według scenariusza Berta, skoro jedyne, o czym teraz myślała, było to, że jest podła?

Powiedz im prawdę. Ale nie będą chcieli słuchać. Nie chcieli wysłu­chać jej poprzedniego dnia i Tess wiedziała, że nie zechcą i dzisiaj.

Nie, to kłamstwo. Jest po prostu okropnym tchórzem. Gdyby naprawdę chciała, postarałaby się, żeby Luke i Jane jej uwierzyli. Nie mogła zdobyć się raz jeszcze na odwagę i zaryzykować, że ich utraci. I nie mogła zrezygno­wać z kolii, na którą tak ciężko pracowała.

Kochała Luke'a i Jane. Pragnęła kolii. Obie te rzeczy wzajemnie się wykluczały. Była podła. Była oszustką, która podawała się za dziedziczkę fortuny tylko po to, by o parę dni przedłużyć swoje szczęście.

Skronie zaczęły jej pulsować i poczuła ostry ból głowy.

Przynajmniej Luke i Jane byli teraz bezpieczni. Nie będzie musiała się o nich martwić. Za kilka dni wypłacze się z tej sprawy. Nie zostanie tutaj z Jane. To jedno wiedziała na pewno. Po raz kolejny jej oczy napełniły się łzami i Tess ledwo zdołała je powstrzymać. Nie mogła się teraz rozkleić. O nie! Opuści ten dom i to będzie koniec.

Opuści Luke' a.

Coś ścisnęło ją w gardle. Do licha z nim! Skradł jej serce, gdy po raz pierwszy spojrzała w jego szmaragdowe oczy.

- I kto tu jest złodziejem? - mruknęła.

Przeraziło jato, że będzie musiała zasiąść z nim do śniadania. Nie miała na to ochoty, ale musiała. Z bijącym sercem zeszła po schodach, a gdy we­szła do jadalni, zastała tam tylko Jane, sączącą poranną kawę.

122


- Och - Tess skurczyła się.

W miarę upływu czasu zaczęła się bać. Ostatniej nocy Luke uznał ją za Elizabeth Cushman, ale dziś rano wolał zwiać. Czyżby miał zamiar jej unikać?

Pojechała na zakupy, żeby się trochę uspokoić. Była pewna, że gdy wró­ci, zastanie Luke' a w domu. Ale nie było go. Kiedy nie pojawił się na kola­cji, ogarnęło ją przerażenie. Co dojrzy w jego oczach, gdy w końcu wróci do domu?

Nie kładła się spać tak długo, jak to było możliwe. Udawała, że czyta książkę, naprawdę chciała zaczekać na Luke'a. Ale gdy minęła jedenasta, nie mogła już dłużej zwlekać. Pożegnała się z Jane i poszła spać. Nie mogła zmrużyć oka przez dwie godziny, aż wreszcie usnęła niepocieszona.

Gdy następnego ranka zeszła na śniadanie, Luke był już w biurze. Miała ochotę krzyczeć ze złości. Dlaczego to robił? Dlaczego jej unikał? Dlaczego nie chciał z nią nawet porozmawiać? Dlaczego nie może uzyskać odpowie­dzi na żadne z nurtujących ją pytań? Czy coś miało obrócić się teraz prze­ciwko niej?

Czy miał to być Luke?

Był piątek. Nad rezydencją Cushmanów powoli zapadał wieczór. Tess wzięła godzinną kąpiel, bezskutecznie próbując zmobilizować siły. W my­ślach powtarzała rolę odnalezionej wnuczki, którą miała odegrać dziś wie­czorem, ale cała jej uwaga skupiona była na Luke'u; na tym, że go kocha i jednocześnie się go boi.

Zadrżała, podniosła się i wyszła z wanny. Wytarła się energicznie ogrom­nym ręcznikiem kąpielowym. Ubrała się w złotą suknię kupioną specjalnie na tę okazję. Spódnica sięgała jej do kostek, a góra miała wycięcie w kształ­cie litery V. Do tego włożyła złotą kolię wysadzaną niebieskimi szafirami i takie same kolczyki. Na koniec włożyła buty i przejrzała się w lustrze.

Obejrzała się z każdej strony i stwierdziła, że wygląda nieźle. Było w niej coś z Kopciuszka, ale w tym przypadku Kopciuszek zdawał sobie sprawę z tego, która godzina. Tess uśmiechnęła się do swojego odbicia. Wyglądała na tyle dobrze, żeby być pewną siebie. Bardzo potrzebowała tej pewności, bo przecież miała stanąć oko w oko z Lukiem.

W holu Jane w srebrnoszarej wieczorowej sukni witała już pierwszych gości. Gdy zobaczyła schodzącą Tess, przyciągnęła ją do siebie z uśmie­chem. Od tej chwili przedstawiała ją każdemu z wchodzących imieniem „Tess". Goście spoglądali na nią ze zdziwieniem, ale nikt nie spytał, dlacze­go zajmuje tak uprzywilejowaną pozycję. Tess, pomna swoich doświad­czeń z angielską księżną - kobietą zajmującą się hodowlą psów, ogrodnic­twem i wydawaniem przyjęć - stała spokojnie, zachowując dystans podczas tych wszystkich ukłonów, spojrzeń i uścisków dłoni... aż do chwili, gdy wszedł Luke.

123


Był w garniturze od Armaniego, który leżał doskonale na jego wspania­łym, muskularnym ciele. Spojrzał na nią i jego szmaragdowe oczy pociem­niały. Tess miała wrażenie, że pożerają wzrokiem i bardzo jej się to podoba­ło. Podszedł bliżej i Tess zabrakło tchu.

- Wyglądasz cudownie - mruknął. Przez krótką chwilę myślała, że ją pocałuje, nie zważając na Jane i tych wszystkich ludzi dokoła. Jednak opano­wał się i zaczął przedstawiać osoby ze swego towarzystwa.

Swoją rodzinę.

Tess poczuła, że krew odpływa jej z twarzy, ale zachowała uprzejmy uśmiech i przywitała się z jego dwiema siostrami, Hannah i Miriam i z bra­tem, Joshuą. Potem Luke przedstawił jej rodziców.

Matka Luke'a, Regina, była o dobre dwadzieścia parę centymetrów wyż­sza od Tess. Miała cerę koloru kości słoniowej, na sobie suknię od Yves Saint Laurenta, a na twarzy kosmetyki Elizabeth Arden, Jej zielone oczy błysnęły, gdy podała Tess rękę.

124


- Chyba że przedtem wzięłabym dużą dawkę narkotyków - odparła Tess.
Regina Mansfield pozwoliła sobie na uśmiech, następnie przeszła do

salonu razem z Lukiem, a za nią podążyła reszta rodziny. Tess przysunęła się do Jane.

się w jadalni, zajęła ona główne miejsce przy stole, mając Luke'a po swojej lewej stronie, a jego ojca po prawej. Tess przydzielono miejsce po drugiej stronie stołu, naprzeciwko Jane. Gdy goście usiedli, Jane wstała i poprosiła o ciszę.

- Moi drodzy przyjaciele - zaczęła. - Zaprosiłam was tutaj, żebyście
byli świadkami najważniejszej chwili w moim życiu. Dzisiejsza kolacja i ju­
trzejszy bal są tylko skromnymi obchodami tego wydarzenia, ale wasza
obecność z pewnością je uświetni. Panie, panowie, po dwudziestu latach
poszukiwań mogę wreszcie stwierdzić z całą stanowczością, że odnalazłam
moją wnuczkę, Elizabeth. Nazywa siebie „Tess" i siedzi po przeciwnej stro­
nie stołu.

Wszyscy, nawet służba, spojrzeli w jej kierunku. Tess czuła się jak Kop­ciuszek, wkraczający do sali balowej w samej halce. W półhalce.

Gratulacje, pytania i zapewnienia, że wszyscy zawsze wierzyli w odna­lezienie Elizabeth, trwały dwadzieścia minut. Wreszcie Jane udało się nad tym zapanować i wznieść toast za swoją wnuczkę. Goście powstali i z unie­sionymi kieliszkami zwrócili się w stronę Tess.

Tess nie była w stanie ukryć rumieńca na policzkach, ale zdołała po­wstrzymać cisnące się do oczu łzy. Pomyślała, że gdyby Elizabeth żyła, była­by zachwycona zgotowanym jej powitaniem. Tess pozazdrościła jej miłości, którą ci ludzie gotowi byli ją obdarzyć. Zrobiło jej się smutno, bo sama ni­gdy nie zaznała szczęścia rodzinnego. Mimo to uśmiechała się do wszyst­kich i wreszcie wstała, by wznieść toast za Jane.

- Za moją babcię - powiedziała lekko drżącym głosem. - Za jej szczo­drość, dobroć i miłość. Dobrze jest znowu być w domu.

Niewiele zapamiętała z tego wieczoru. Jedyne, na co zwracała uwagę, to Luke... i fakt, że przez cały czas zachowywał bezpieczną od niej odległość. Bez przerwy była otoczona przez życzliwych i ciekawskich ludzi. Kiedy tylko

125


udawało jej się złapać oddech i zaczynała szukać Luke'a, natychmiast dopa­dał ją jakiś stary przyjaciel rodziny, który nie posiadał się z radości z powodu jej powrotu.

Po godzinie rozbolała ją okropnie głowa. Oddech stał się płytki i przy­spieszony. Chciało jej się płakać. Ogarnęła ją wściekłość.

Nigdy jeszcze nie była tak bliska załamania. Miała ochotę rzucić to wszystko i ukryć się gdzieś na dobre. Przyszła jej do głowy Nowa Zelandia. Nie przestawała jednak uśmiechać się do gości i obserwować każdy ruch Luke'a.

W Tess wstąpiła nadzieja, gdy około drugiej nad ranem Jane oświadczy­ła stanowczym głosem, że jeśli chcą dobrze się bawić następnego dnia, mu­szą się już położyć. Trzydziestu gości, w tym Mansfieldowie, mieli spędzić tę noc w rezydencji Cushmanów. Nazajutrz, w sobotę, kancelaria Luke'a była zamknięta, a do rezydencji byli zaproszeni dziennikarze. Luke także miał być obecny. Nie znajdzie już wymówki, żeby jej unikać. Istniała nawet szan­sa, że jeszcze tej nocy zdoła z nim porozmawiać.

Ale Tess nie wzięła pod uwagę rodziny Luke'a. Stwierdziła z goryczą, że ci Mansfieldowie to dziwni ludzie. Rodzice nie opuszczali swego najstar­szego syna na krok i razem z nim weszli do biblioteki w chwili, gdy Jane objęła Tess w talii, chcąc ją koniecznie wprowadzić osobiście do pokoju.

Po raz pierwszy, od kiedy się poznały, Tess była zła na Jane.

Poszła jednak na górę do sypialni Elizabeth, powiedziała „dobranoc" babce Elizabeth, a następnie bezzwłocznie pozbyła się wszystkiego, co ją łączyło z Elizabeth: sukni, klejnotów i kunsztownej fryzury. Włożyła swoją bawełnianą piżamę i z ulgą przejrzała się w lustrze. Znowu była sobą. Była Tess Alcott, złodziejką, w której żyłach nie płynęła ani jedna kropla błękitnej krwi.

Jej ramiona tęskniły do Luke'a Mansfielda

- Do licha! - powiedziała, rzucając się na łóżko.

Rozdział piętnasty

Tess wmieszała się w tłum ponad dwustu gości, którzy przybyli na so­botni lunch i wieczorny bal. Miała na sobie koszulę uniwersytetu Oks­ford, tweedową spódnicę i wygodne buty. Śmiała się i rozmawiała z każdym, kto do niej podszedł. Jedynie Luke się nie pojawiał. Nie miała odwagi go szukać.

Rozmawiając o różnych błahostkach z każdym, kto chciał z nią poga­dać, poczuła na sobie gorący wzrok Luke'a. Dlaczego śledził każdy jej krok?

126


Dlaczego do niej nie podszedł, nie porozmawiał, nie pocałował? Pragnęła tego, czego nie mogła mieć i jednocześnie bała się, co przyniesie kolejna chwila. Jakiego rodzaju będzie to pocisk? Kiedy i jak zostanie zdetonowany?

Chciała, żeby już było po wszystkim. Luke coś na nią szykował, była tego pewna. To jedyne wyjaśnienie. Nigdy nie sądziła, że Luke i Jane mogą być tak okrutni; najpierw uśpili jej czujność, uznając ją za Elizabeth, a teraz szykują na nią pułapkę. Na co jeszcze czekają? Po co to przyjęcie, bal i pra­sa? Czy to miał być rodzaj zemsty? Czy aż tak ich zraniła?

Uśmiechnęła się smutno. Co za głupie pytanie. Oczywiście, że bardzo ich zraniła. Złamała wszelkie zasady etyczne, jakie kiedykolwiek wyznawa­ła. Oszukała i Luke'a, i Jane. To wyczekiwanie i zastanawianie się było dla niej najlepszą karą.

O drugiej do sali balowej zaczęli napływać dziennikarze. Dla ich wygody ustawiono rzędy krzeseł. O trzeciej do sali weszła Jane, a za nią Tess i Luke. Luke nie odezwał się do Tess ani słowem, mimo że stali obok siebie. Patrząc na dziennikarzy Jane spokojnie złożyła swoje oświadczenie. W sali na chwilę zapanowała cisza, wszyscy byli zaskoczeni, a po kilku sekundach posypał się grad pytań, z którymi Jane i Tess doskonale sobie radziły. Luke odzywał się tylko wtedy, gdy uznał to za konieczne. Tess wiedziała, co należy robić. Doskonale odegrała przed prasą rolę wnuczki, która w cudowny sposób po­wróciła na łono rodziny. Dziennikarze zachwycali się nią, nie wiedząc, że Tess nimi manipuluje. W swej najnowszej roli była wygadana, fotogeniczna, zabawna i śmiała. Dostarczała materiału na historię, którą czytelnicy i widzo­wie będą interesować się przez wiele tygodni. Wydawcy i producenci rów­nież uwielbiali takie historie.

Tess pomyślała, że Bert będzie zadowolony z jej wystąpienia w mediach. Ale istniała też druga strona medalu. Gdy wszystkie gazety i stacje telewi­zyjne pokażą jej twarz, rozpoznają ją wszędzie, gdzie tylko się pojawi. Ni­gdy nie będzie mogła robić tego, co do tej pory. Nie będzie już pracować z Cyrylem i Gladys.

Mimo to była zadowolona. Opłakała już tamtą starą Tess. Nie chciała dłużej być złodziejką. Nie chciała już nikogo nabierać. Za to chciała miłości Luke'a i Jane, a tego nie mogła mieć. Będzie musiała znaleźć sobie nowe zajęcie. Coś, co odciągnie jej myśli. Ukoi ból i poczucie winy. Pozostała jej tylko rola doradcy, spędzającego czas bezpiecznie za biurkiem. Skrzywiła się z niesmakiem. Może Cyryl coś dla niej wymyśli. Podobno miał znakomi­te kontakty.

Po dwóch godzinach opuściła salę balową i znów otoczył ją tłum życz­liwych i wścibskich. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się z nią działo przez ostat­nich dwadzieścia lat. To przynajmniej było bezpieczne. Tess opowiedziała im o swoim życiu. Powiedziała to samo, co dziennikarzom, a wcześniej Lu-ke'owi i Jane, kiedy ich poznała.

127


Znała tę historyjkę na pamięć. Mogła się więc skupić na spojrzeniach Luke'a i łowić go wzrokiem w tłumie. Wreszcie, koło piątej, poczuła, że nie wytrzyma już dłużej i zdecydowała się na mały spacer. Nie miała odwagi podejść do Luke'a, ale mogła podsłuchać, o czym rozmawiał i ewentualnie włączyć się do rozmowy. Mogła też sprowokować go do odezwania się lub fizycznego kontaktu. Podeszła do ogromnego dębu, przy którym stał Luke, rozglądając się z poważnym wyrazem twarzy.

- Doskonale. Tess powinna zostać aktorką.
Tess zaschło w ustach.

Daniel uniósł brwi.

Ojciec zmierzył go wzrokiem, jakby widział go po raz pierwszy.

Daniel westchnął ciężko.

- Zawsze sprawiałeś kłopoty. Ale Mansfieldowie są w stanie wszystko
przełknąć. No to w takim razie powiedz, co zamierzasz robić?

.- Zarezerwowałem stolik w „Twilight" na przyszły tydzień. Daniel Mansfield zbladł.

128


Tess podskoczyła i czym prędzej oderwała się od ponurego Luke'aMansfielda, zwracając się w stronę Amelii Franklin, babci Marii.

Pani Franklin rozpoczęła tyradę, jak to cieszy się z powrotu Tess na łono rodziny i napomknęła o możliwości połączenia ich rodzin przez swojego wnuka Marshalla. Opowiedziała też ze szczegółami o swoim ostatnim poby­cie w Cannes. Była to niesamowicie męcząca rozmowa, a raczej monolog. Tess była już wykończona i właśnie zaczęła desperacko obmyślać plan uciecz­ki. Wtedy zupełnie nieoczekiwanie ktoś przyszedł jej na odsiecz.

- Pani Franklin, proszę mi wybaczyć, ale muszę porwać Tess na parę minut.

Tess spojrzała na Luke'a całkowicie zaskoczona.

- Oczywiście, mój drogi, oczywiście! - wykrzyknęła pani Franklin
i żegnała się z nimi dobre pięć minut. Wreszcie Luke ujął Tess pod rękę i odeszli.

Nareszcie.

To pytanie mogło oznaczać tak wiele, że Tess nie wiedziała, co odpo­wiedzieć.

- Zmęczyło mnie ciągłe uśmiechanie się - odparła wreszcie.

- Te przyjęcia są strasznie nudne, to prawda, ale Jane je lubi. To dzisiej­sze było konieczne. Chciałem cię mieć choć przez chwilę tylko dla siebie, ale byłaś rozchwytywana.

Serce Tess zaczęło bić szybciej.

12912


- Od kiedy tu jestem - przyznała Tess.

Ujął jej twarz w ciepłe dłonie i zmusił do spojrzenia mu w oczy.

Musnął delikatnie jej usta, a potem objął ją ramieniem i poszli do parku.

Tess zatrzymała się i spojrzała na niego zaskoczona.

- Co? Ja... ja tego nie zrobiłam.

- Ależ, Tess, to czyste kłamstwo.
- Ale... skąd wiesz o Carswellach?

Luke wydawał się bardzo z siebie zadowolony.

- W zeszłym tygodniu złożyłem wizytę pani Carswell. Okazało się, że to
dzięki tobie zainteresowało się nią FBI. Nie jest jej tam zbyt dobrze. Szcze­gólnie drażni ją dźwięk nazwiska Jeanne-Marie St. Juste.

Tess nie wiedziała, co powiedzieć, żeby wybrnąć z tej sytuacji.

- Dajesz mi do zrozumienia, że nie jestem już jej ulubionym dziecia­kiem?

Luke roześmiał się.

- Takie właśnie odniosłem wrażenie.
- Aha.

- Czego nie chciałaś zrobić, mając szesnaście lat? - spytał, dotykając
półokrągłej blizny na jej skroni.

Tess nie mogła powstrzymać drżenia.

- Miałam się nim zająć zgodnie z planem.
- I zabawiłaś go?

130


- Elizabeth Auroro Cushman, któregoś dnia opowiesz mi wszystko o swo­im tragicznym życiu.

- Nie jestem aż taka głupia.
- Ale ja jestem bardzo wytrwały.

Nie wiedziała, co się kryje pod tym stwierdzeniem. Faktycznie, był bar­dzo wytrwały, dążąc do zemsty na Margo Holloway. Czy teraz jego wytrwa­łość miała oznaczać to samo? Ale jak mógł chcieć się na niej odegrać, skoro nie wiedział, że go oszukała? A może wiedział? Tess pomyślała, że czasami nienawidzi swego życia.

Luke odprowadził ją do gości wcześniej, niż się tego spodziewała. Zbli­żała się pora rozpoczęcia balu. Tess poszła do swego pokoju i przyjrzała się już znajomemu i dziwnie łagodnemu wzorkowi na ścianach. Dzisiejsza noc będzie jej ostatnią w tym pokoju. Co powinna zrobić? Na dokończenie zada­nia potrzebowała jeszcze kilku dni, a to oznaczało kilka dni szczęścia u boku Luke'a i Jane. Miała do wyboru: albo dalej się zamartwiać, albo zatopić się w szczęściu, starając się zapamiętać każdą chwilę, bo wkrótce wszystko straci.

Przypomniała sobie fragment starej piosenki: spróbujmy szczęścia w mi­łości... Uśmiechnęła się i poszła wziąć prysznic.

Dwie godziny później Tess dołączyła do gości zasiadających do kolacji. Swoje złote włosy upięła w kok, zostawiając kilka luźnych kosmyków wiją­cych się wokół uszu. Włożyła długą, czarną, aksamitną suknię z odkrytymi plecami, która miękko przylegała do ciała, niczym druga skóra.

- Nie gap się tak - skarciła żartobliwie Luke'a, czekającego na nią na dole.

- Czy ty świadomie chcesz mnie doprowadzić do szaleństwa? -jęknął.
Tess uśmiechnęła się olśniewająco. Niezależnie od wszystkiego, Luke

wciąż jej pragnął. Tego mogła się trzymać dziś wieczorem.

- Cieszę się, że podoba ci się moja suknia. Kupując ją, myślałam
o tobie.

Luke przyglądał się Tess przez chwilę, po czym podał jej ramię i weszli do jadalni.

Rozdział szesnasty

Luke najwyraźniej tak poprzestawiał wizytówki przy stole, jak było mu wygodnie. Tess znowu siedziała naprzeciwko Jane, ale tym razem Luke usiadł po jej prawej stronie. Żadne z nich nie zwróciło uwagi na to, kto siedzi

131


z lewej. Rozmawiali o krajach, w których byli, dziełach sztuki, które pragnę­li mieć na własność (tu Tess wykazywała dużo większą aktywność) i o fil­mach, na których zawsze płakali. Tess bawiła się doskonale.

Wstali od stołu i wraz z innymi gośćmi przeszli do sali balowej. Ośmio-osobowy zespół zaczął grać. Luke porwał Tess w ramiona i poprowadził na parkiet. Jak dobrze było znów znaleźć się blisko niego! Powinna zatań­czyć dziś z każdym, kto ją poprosi, ale Luke i tak odbijał ją w połowie tańca. Do północy pozostali panowie poddali się i Luke mógł mieć Tess tylko dla siebie.

Zachowywała się sztywno, gdy tańczyła z jakimkolwiek innym mężczy­zną. Odżywała dopiero w ramionach Luke'a. Tańczyli tak, jakby od zawsze robili to razem, poruszając się po niewielkim okręgu, jaki wytyczyli sobie pośrodku sali balowej.

Czuła ciepło jego ciała i subtelny zapach, który ją oszałamiał.

Nie dbała o to, czy to podstęp. Była szczęśliwa, bo czuła wzbierające w nich obojgu pożądanie, gdy wtulona w jego ramiona poruszała się w takt muzyki.

Mimo miłosnego oszołomienia była na tyle przytomna, by dostrzec, że Luke prowadzi ją w tańcu aż na taras. Do muzyki płynącej z sali przyłączyły się świerszcze, lekki wiaterek chłodził rozpalone ciała. Byli sami. Tess nigdy jeszcze nie zaznała uczucia takiej błogości.

Luke objął ją jedną ręką, a drugą uniósł jej dłoń do ust. Wzmógł piesz­czoty, gdy usłyszał cichy jęk. Drżała cała z rozkoszy pod gorącym spojrze­niem szmaragdowych oczu, które nagle pociemniały z namiętności. Szepnę­ła jego imię głosem ciężkim od pożądania, jakby obcym. Jego usta błądziły po jej nagim ramieniu, zamiast odpowiedzieć na szeptaną prośbę.

- Tak dobrze mieć cię w swoich ramionach - powiedział zduszonym
głosem.

Musnął wargami jej wrażliwą szyję. Z okrzykiem, który zdawał się wy­dobywać z głębi serca, porwał Tess w ramiona i odnalazł ustami jej usta. Ukryła dłonie w jego gęstych włosach. Ich języki zmagały się ze sobą. W jej żyłach płonął prawdziwy ogień, który niszczył ostatni mur, który zbudowała dawno temu w obronie przed wszelkimi uczuciami.

Dopiero po chwili Tess zorientowała się, że Luke wziął ją na ręce. Spoj­rzała na niego; szmaragdowe oczy płonęły ogniem.

132


Nie czekając ani chwili, Luke ruszył w stronę sali balowej, ale Tess, chi­chocząc, powstrzymała go.

Po chwili byli już na schodach. Luke pokonywał je po dwa stopnie naraz. Tess, przez całą drogę pieściła ustami jego ucho, równie wrażliwe, jak jej własne.

Wszedł do środka i zamknął drzwi kopniakiem. Przekręcił klucz w zam­ku i postawił ją na podłodze. Oparł się plecami o drzwi i uśmiechnął zmysłowo.

- Wyjdź za mnie, Elizabeth.

Kto by pomyślał, że cztery słowa mogą sprawić, że świat leży u twoich stóp?

Była w szoku. Mówił poważnie. Pokręciła przecząco głową.

- Nie, Luke. Nie teraz.

Luke uśmiechał się bez śladu rozczarowania.

Pocałował ją czule i delikatnie, wzbudzając pożądanie. Zapomniała, że miała odpowiedzieć. Zapomniała o pytaniu i o całym świecie poza potrzebą przyjęcia wszystkiego, co ten wspaniały mężczyzna miał do zaoferowania i chęcią oddania mu tego dziesięciokrotnie.

Palce Luke'a odnalazły zamek błyskawiczny z tyłu sukni.

Tess z trudem wydobyła z siebie głos.

133


Stała prawie naga, tylko w skąpych, czarnych, satynowych majteczkach.

- Mój Boże, jaka jesteś piękna - szepnął.

Ujął w dłonie jej piersi. Kciukami drażnił sutki, które natychmiast stward­niały i nabrzmiały, jakby prosiły o dalszą pieszczotę. Powoli zniżył głowę i wziął w usta jeden z nich. Tess jęknęła.

Tess z uśmiechem zdjęła mu muszkę i zaczęła rozpinać jedwabną ko­szulę.

- Co za wspaniały kochanek - powiedziała, ściągając mu marynarkę razem z koszulą.

Opuszkami palców dotknęła mięśni na jego torsie. Napięta skóra i przyspieszony oddech zahipnotyzowały ją. Nigdy nie sądziła, że można tak pragnąć mężczyzny.

Uklękła pośrodku ogromnego łoża i patrzyła, jak Luke zrzuca z siebie resztę ubrania.

Szumiało jej w uszach, z trudem mogła złapać oddech.

Piękny! Dlaczego nikt jej wcześniej nie powiedział, że mężczyzna może być taki piękny? Do tej pory kochali się dwukrotnie, ale olśnienie nim ciągle rosło. Miał wyraźnie zarysowane mięśnie, szeroki tors, wąskie biodra i dłu­gie, muskularne nogi. I tak bardzo jej pragnął. Spojrzała na niego, a napoty­kając jego głodny wzrok zadrżała. Ich wzajemne pożądanie było wręcz dzi­kie. Wypełniało ich i kierowało nimi.

- Chodź do mnie - powiedziała namiętnie.

Luke zdjął z niej jedyną dzielącą ich jeszcze barierę. Tess uniosła bio­dra, by mógł ściągnąć czarną satynę. Zbliżył się do niej, a ona objęła go ramionami i mocno przytuliła.

- Hej! - krzyknął, gdy nagle przewróciła go na plecy. Uśmiechnęła się lubieżnie i zaczęła go pieścić.

Ustami drażniła jego stwardniałe sutki, a stopą głaskała owłosione nogi. Zachwycała się połączeniem swojej gładkości z jego szorstkością i jękami, jakie z siebie wydawał. Wreszcie dotarła palcami do sztywnej męskości, zdra­dzającej ogrom jego pożądania. Nie przerywając pieszczot, zajrzała mu głę­boko w oczy.

134


- Dzisiaj należysz do mnie - szepnęła.

Luke ujął jej twarz w dłonie i przyciągnął jej usta do swoich ust.

Z jękiem rozkoszy Luke przewrócił ją na plecy. Zębami drażnił jej ra­mię i szyję, a dłońmi piersi, delikatnie zaokrąglony brzuch i uda. Jej jęki stały się głośniejsze, gdy dotknął palcami źródła jej żądzy, przytrzymując jednocześnie jej nogi swoimi.

Otworzyła oczy szeroko ze zdziwienia, krzycząc, gdy jego palce doty­kały coraz mocniej jej najczulszego miejsca.

Tess, wciąż pamiętając niewysłowioną przyjemność, jaką sprawił jej już dwukrotnie, mogła jedynie pokręcić przecząco głową. Żar jego pieszczot wypalił w niej wszystko, poza desperackąpotrzebą, aby Luke wypełnił w niej ciemną i spragnioną pustkę. Jej napięcie sięgało zenitu. Chciała, aby ją od niego uwolnił.

A Luke tylko powtarzał:

- Możesz - mruknął, całując ją delikatnie w usta, oczy, policzki.
Swoimi dłońmi doprowadzał ją do szaleństwa. Jego napięte ciało świad­czyło o tym, jak wiele kosztowało go zwlekanie z tym, czego oboje pragnęli.

- Wyjdź za mnie - powtórzył, poruszając palcami w jej wnętrzu.
Wygięła biodra, prosząc o więcej, ale znów odmówił jej tego, czego

teraz pragnęła bardziej niż powietrza. To było ważniejsze i od zdrowego roz­sądku, i od strachu.

- Wyjdź za mnie, Tess - szepnął.

- Dobrze, Boże, dobrze! - krzyknęła. - Tylko weź mnie, Luke. Weź mnie teraz!

Wdarł się w nią i oboje aż krzyknęli. Tess nigdy jeszcze nie zaznała czegoś takiego. Serce waliło jej w piersiach w rytm bicia jego serca. Coś nowego narodziło się między nimi.

Objęła go ramionami, nogi oplotła wokół jego bioder, by czuć go moc­niej. Wciąż pozostawał nieruchomy, z napiętymi mięśniami, pozwalając i so­bie, i jej odczuć to niezwykłe zespolenie.

Do duszy Tess zawitało światło, zniknęła z niej ciemność.

- Och, Luke. Tak bardzo cię kocham!

135


Jęknął i zaczął się wolno poruszać. Tess objęła go mocniej, poruszając się we wspólnym rytmie.

- Mój, jesteś mój - szeptała w kółko, gdy ich ciała stopiły się w jedno.

Ujęła jego głowę w dłonie i przyciągnęła jego usta do swoich. Porusza­ła językiem w rytm jego ruchów. Kierowała nią jakaś pierwotna siła. Znik­nęły resztki zahamowań i konwenansów. To trwało wieczność, jak i jedną chwilę. Nigdy wcześniej nie przeżyła czegoś podobnego. Tego właśnie za­wsze pragnęła.

Przewróciła Luke'a na plecy i teraz leżała na nim. Niesamowita fala napięcia i rozkoszy wezbrała jeszcze, gdy czuła go w sobie coraz głębiej, gdy jego dłonie pieściły jej piersi, a kciuki drażniły nabrzmiałe sutki.

Spalała się. Umierała. Szybowała w kosmos.

- Pragnę cię - szepnęła, przyciągając go do siebie.

Czas się zatrzymał, a potem ogarnęła ich fala gorąca. Oboje krzyknęli jednocześnie, drżąc od nowa i wtulając się w siebie. Ich serca biły jednako­wym rytmem. Okrzyki stawały się coraz cichsze. Serce Luke'a biło równo tuż obok jej policzka.


Rozdział siedemnasty

Poranne słońce przedzierające się przez zasłony obudziło Tess. Po raz

pierwszy nie dręczyły jej tej nocy żadne koszmary. Spojrzała czule na śpiącego obok mężczyznę. Naprawdę udało mu się przepłoszyć złe sny.

Leżeli na boku, zwróceni do siebie twarzami. Luke zaborczym gestem obejmował ramieniem jej biodro. Gdyby się poruszyła, choćby nieznacznie, jego uścisk natychmiast byłby silniejszy. Tess uśmiechnęła się. Nie miała nic przeciwko temu, że Luke był taki zaborczy. Podobało jej się także uczucie wzajemnego zaufania, które nie opuszczało ich tej nocy, gdy po raz pierwszy się kochali.

Co powiedziała w środę Jane? Że nie wie, kim jest? Teraz już wiedziała. Była wielbicielką sztuki, szmaragdów i Luke'a Mansfielda. Okazała się sta­romodną romantyczką, gdy w grę wchodziło małżeństwo. I była z tego za­dowolona.

Tess nie pamiętała, aby kiedykolwiek czuła się tak dobrze: taka bez­pieczna, szczęśliwa i podniecona. Ten mężczyzna, ten wspaniały, kochają­cy, inteligentny, zabawny i seksowny mężczyzna chciał ją poślubić, a wła­ściwie zamierzał ją poślubić, niezależnie od tego, jak bardzo będzie się sprzeciwiała.

A ona się zgodziła. Odpowiedziała „tak".

136


Poślubić Luke'a Mansfielda. Co za szalona i niebezpieczna decyzja! To nie mogła być pułapka. Nawet Luke nie posunąłby się tak daleko. Nie, tym razem mówił szczerze i cieszyła się z tego.

Jej świat został wywrócony do góry nogami. Tess była zaskoczona, jak bardzo zmieniło się jej życie w ciągu dwóch tygodni. Od oszustki do zamęż­nej damy... no, powiedzmy, zaręczonej, ale już się postara, żeby narzeczeń-stwo nie trwało zbyt długo. Podobało jej się przebudzenie w ramionach Luke'a i chciała tego doświadczać każdego ranka.

A jednak... prawda o tym, co robiła w tym domu wyjdzie w końcu na jaw. Na pewno. Wtedy Luke ją znienawidzi. I Tess nienawidziła siebie od chwili, gdy przekroczyła próg rezydencji Cushmanów. Oszukała i wykorzy­stała ludzi, których kochała. Czy zdołają jej wybaczyć?

Musiała uchronić ich przed prawdą. Musiała uchronić swoje własne serce. Ale jak?

Desperacko poszukiwała jakiegoś wyjścia. Luke zacieśnił uścisk wo­kół biodra. Jej serce otworzyło się niczym kielich kwiatowy. Znalazła od­powiedź.

Może... może jednak mogła stać się Elizabeth! Oni już w to uwierzyli. Tak twierdzą. Jane potrzebowała spadkobierczyni, Luke pragnął żony, a Tess tęskniła do posiadania rodziny. Może... Tess zadrżała. Może się uda. Może dzięki miłości będzie w stanie rozpocząć nowe życie.

Myśl o przyszłości nie dawała jej spokoju. Jane będzie zadowolona, Luke nigdy nie pozna haniebnej prawdy, a ona będzie się cieszyć ich miłością. I będzie ich kochać. Sto razy mocniej niż oni ją. Wszystko wydawało się możliwe. Mogła zmienić marzenia w rzeczywistość. Mogła mieć rodzinę, której zawsze pragnęła.

Ta myśl ją jednocześnie zachwycała i przerażała.

Nagle zdała sobie sprawę, że Luke patrzy na nią. O, tak. Zrobi wszyst­ko, aby do końca życia budzić się każdego ranka w jego ramionach.

- Dzień dobry - powiedziała, całując go przelotnie w usta. - Czy życzy
pan sobie na śniadanie podwójną porcję płatków?

Chichocząc, Luke przewrócił się na plecy i pociągnął ją na siebie.

Tess poczuła, że jej szczęście wybucha ze zdwojoną siłą.

137


Zerknęła na stojący obok łóżka zegar.

To była doskonała wymówka. Naprawdę martwiła się o to, że ludzie Berta będą ich obserwować. Nie chciała, żeby Bert wiedział, co tu się działo. Już dość jasno wyraził swoją dezaprobatę.

- To co?

Luke założył ręce za głowę i próbował zrobić niewinną minę.

Wychylił się za łóżko i palcem wskazującym podniósł kawałek czarne­ go materiału.

- O to chodzi?
- Tak, dziękuję. Luke!

Schował czarną satynę pod poduszkę, na której się położył. -Hm?

czarną bieliznę.

- Dziękuję - powiedziała Tess i zaczęła się ubierać.

138


Tess posłała mu całusa, otworzyła drzwi, rozejrzała się na wszystkie strony i ruszyła do swojego pokoju. Odetchnęła z ulgą dopiero, kiedy za­mknęła za sobą drzwi.

Stojąc pośrodku sypialni, patrzyła w nieokreślonym kierunku, czując je­dynie wewnętrzny żar, który rozpalił się w niej poprzedniej nocy. Ogrzewał jej serce i ciało. Z radosnym westchnieniem zaczęła zdejmować ubranie, które dopiero co włożyła. Przyrzekła sobie, że nigdy nie zostawi Luke'a w takiej chwili, bo sama nie może zaznać spokoju, chociaż poprzedniej nocy kochali się przez wiele godzin. Tess czuła, że pragnie więcej. Potrzebuje więcej. Mogłaby spokojnie spędzić z nim w łóżku cały dzień i całą noc, i następny dzień...

- To straszne - mruknęła, wchodząc do łazienki.

Odkręciła prysznic i weszła pod wodę, pozwalając, by spływała po ca­łym jej ciele.

W tym momencie drzwi kabiny otworzyły się i Tess nie była już sama.

Tess jęknęła, czując jego bliskość. Zalała ją fala gorąca.

Dotknął ustami szyi w miejscu, gdzie wyczuwalny był puls.

- Tak mnie pragniesz - zachwycił się Luke, pieszcząc Tess i przyciska­jąc plecami do ścianki kabiny. Nagle wszedł w nią, podtrzymując jej drżące
ciało ramionami. Tess zdusiła w sobie okrzyk, wpijając się zębami w jego

139


ramię. Jęk rozkoszy, jaki wydał z siebie Luke, zlał się z odgłosem lejącej się wody.

Po godzinie byli wykąpani, wysuszeni, odpowiednio ubrani i uśmiecha­li się do siebie.

- Tylko najpierw pozbądź się tego wyrazu zadowolenia z twarzy.
Luke westchnął ciężko.

Luke podszedł do drzwi, otworzył je, rozejrzał się na wszystkie strony, pomachał jej leniwie na pożegnanie i wyszedł na korytarz. Pod Tess wciąż uginały się nogi. Padła na łóżko i usiłowała pozbyć się z twarzy rumieńca i błysku z oczu.

Po dziesięciu minutach zeszła na dół pozornie spokojna, ale wewnątrz cała rozdygotana. W jadalni czekało już śniadanie. Stwierdziła, że jest bar­dzo głodna i nałożyła sobie tyle jedzenia, jak dla dwóch głodnych atletów. Ruszyła na poszukiwanie Luke'a.

Jeszcze niewiele osób kręciło się po domu, ale Luke'a nie było wśród nich. Sprawdziła kilka pomieszczeń, zanim znalazła go w salonie Belle Epoąue, siedzącego nad śniadaniem przy stoliku do gry w szachy.

- Czy powinnam udawać zaskoczoną? - spytała Jane, stając w progu.
Tess skurczyła się ze strachu.

140


- Ależ, Jane... - powiedziała Tess.

Tess westchnęła i wstała z kolan Luke'a. Usiadła na krześle obok, sta­wiając talerz na marmurowym blacie stolika.

Tess westchnęła i ukryła twarz w dłoniach.

- To nie pomoże.

141


Kiedy zabrali się do jedzenia, w salonie zaczęli pojawiać się goście. Zaj­mowali miejsca przy stolikach, zwracając się do nich od czasu do czasu z ja­kimś pytaniem, ale na ogół zostawiono ich w spokoju. Luke obserwował, jak Tess powoli zmiata wszystko z talerza.

Luke zmarszczył brwi.

Luke wstał śmiejąc się, wziął ją za rękę i wyszli razem, żeby zaczerpnąć świeżego powietrza.

Zaledwie Tess zdołała odzyskać równowagę, a już pojawił się Hodg-kins i jak zwykle lodowato oznajmił, że właśnie przybył doktor Weinstein. Hodgkins wyraził nadzieję, że panna Cushman nie ma nic przeciwko przyję­ciu doktora w saloniku.

- Idę z tobą- powiedział Luke.

- Witaj, Maks - powiedziała Tess wesoło. - Jak tam było w Seattle?
Bert odwrócił się i spojrzał badawczo na Tess. Nie zdziwił się wcale,

widząc Luke'a u jej boku.

142


Bert uśmiechnął się zadowolony.

- A co z twoją pamięcią- spytał profesjonalnie Bert.

Tess wiedziała, że gdyby mógł, zabiłby ją spojrzeniem. Mimo to uśmiech­nął się, powiedział „oczywiście" i wyszedł.

Gdy tylko zamknęły się za nim drzwi, Bert wybuchnął śmiechem.

Tess roześmiała się.

- Bert, ten facet tak bardzo siedzi u mnie pod pantoflem, że w ogóle nie wie, co się z nim dzieje. Zachowywał się dziwnie, bo przeszkodziłeś nam w... prywatnej rozmowie.

143


Bert parsknął śmiechem.

- Co mogę powiedzieć? To twoja szkoła.
Bert roześmiał się i wyszedł z salonu.

Jane, Luke i Tess stali na schodach i machali na pożegnanie do ostat­nich odjeżdżających gości. Było niedzielne popołudnie.

Jane roześmiała się i poprowadziła Tess z powrotem do domu, obejmu­jąc ją w pasie. Luke szedł z tyłu.

Jane poklepała japo ręce.

Zastanawiając się, co to za sekret, Tess weszła do prywatnego sanktu­arium Jane. Był to duży pokój urządzony w stylu art deco. Jedną ścianę zaj­mowały książki, a na podłodze leżał bladozielony dywan.

- Czy kiedykolwiek widziałaś portret mojej prababki? - spytała Jane. -
Nie? Była bardzo piękna, nawet w podeszłym wieku. Wiesz, że kobiety w mo­jej rodzinie są długowieczne. Odziedziczyłam jej portret po mojej matce i zawsze bardzo go lubiłam. Moja prababka miała niesamowite poczucie humoru
i była jedyną osobą, która mnie nie rozpieszczała. W jej towarzystwie znajdo­wałam ulgę i swobodę. Była wspaniała. Jej portret wisi tam, nad biurkiem.

Zastanawiając się, o co chodzi, Tess posłusznie spojrzała na portret. Była na nim kobieta w balowej sukni koloru morskiego. Ta kobieta wy­glądała niczym siostra bliźniaczka Tess. Poczuła, że nagle brakuje jej powietrza.

144


Świat wokół Tess rozpadał się na drobne kawałki, które kaleczyły jej serce niczym rozbite szkło. „Nic nie trwa wiecznie".

Tess zakręciło się w głowie. A więc Luke wiedział, że go oszukiwała i wykorzystał to, żeby się zemścić. Znowu stawała się Margo Holloway.

Każda chwila w jego ramionach była oszustwem, a ona o tym nie wie­działa!

Przez chwilę świat wirował dokoła niej, ale Tess zdołała przywołać go do porządku. Serce jej waliło, ale pokręciła przecząco głową.

145


miałaś dwa lata niechcący upuściłaś szklankę z sokiem w kuchni. Szklanka się potłukła, a ty przewróciłaś się i rozcięłaś sobie skórę pod kolanem.

Zawroty głowy powróciły. Przez moment Tess czuła, jak ostre szkło rozcina jej skórę. Ból z kolana wdarł się do jej mózgu niczym sztylet. Potarła skronie.

- I masz też śmiech Elizabeth - dodał Luke.

Niejasno zdawała sobie sprawę, że Luke trzymają coraz mocniej.

Zabrakło jej powietrza i wokół zapanowała ciemność.

Rozdział osiemnasty

Luke stał w kącie zaciemnionej sypialni Elizabeth. Słabe światło lamp- ki przy łóżku oświetlało bladą twarz Jane siedzącej przy Tess, która wciąż była nieprzytomna. Doktor Weston wyszedł przed dwiema godzinami. Stwier­dził, że Tess zemdlała na skutek szoku. Polecił im, żeby ją dobrze przykryli i pozwolili wypocząć. Przez cały ten czas Luke stał nieopodal łóżka, a Jane siedziała tuż przy Tess, trzymając ją za rękę i odgarniając z jej twarzy niepo­słuszne kosmyki włosów.

146


Nagle Tess poruszyła się. Rzucała głową z boku na bok.

Tess nagle krzyknęła. Jane wzięła ją w ramiona i starała się ukołysać.

- Wszystko w porządku, kochanie - uspokajała ją. - Babcia jest tutaj.
Nie jesteś sama. Obiecuję, że cię nie opuszczę.

Tess westchnęła z ulgą, jakby wielki kamień spadł jej z serca i powoli znowu się położyła. Po chwili zasnęła, a Jane wciąż trzymała ją za rękę, siedząc nieruchomo.

Luke nie mógł ustać spokojnie ani chwili dłużej. Podszedł do okna wy­chodzącego na ogród.

Luke spojrzał na Jane ze współczuciem. Biedna Jane, ona też musiała znieść bardzo wiele. Ale nie załamała się. Elizabeth przeżyła porwanie i Jane miała ją teraz z powrotem. Tylko to się liczyło. Uśmiechnął się na wspomnie­nie środowego wieczoru, kiedy Jane z taką łatwością przekonała go do swojej wersji po obejrzeniu kasety Baldwina. Jane Cushman była niesamowitą kobietą.

- I co będzie z Tess? - spytała Jane ostatniej środy.

147


Luke wstał, z poważną miną podszedł do Jane i nachylił się nad nią.

- Mam już dość tańczenia tak, jak mi zagrasz. O co w tym wszystkim
chodzi? Czy wiesz o czymś, o czym ja nie wiem?

Jane była daleka od zakłopotania. Z uśmiechem poklepała go po ramie­niu jak dziecko.

- Zaraz ci powiem, ale najpierw ty mi musisz coś zdradzić. Dlaczego
zaufałeś Tess pomimo tego okropnego wideo?

Luke zajrzał w swoje serce i wolno odpowiedział.

- Kocham ją. Wbrew rozsądkowi. Ufam samemu sobie i swojemu in­stynktowi. Nie zakochałbym się już w drugiej Margo. Przed kimś takim umiał­
bym się bronić. Wiem, co Tess kryje w sercu. Jest oszustką, ale nie potrafiła­
by być tak dwulicowa, jak na tym okropnym wideo. Nie umiałaby być tak
zimna i wyrachowana. To właśnie trzeba o niej wiedzieć.

Jane nalała brandy do dwóch szklaneczek i podała mu jedną.

- Myślę, że najlepsze będą krótkie zaręczyny.
Luke uniósł znacząco szklaneczkę.

- Bardzo krótkie. A teraz powiedz, dlaczego, po tym, co widziałaś i sły­szałaś, nadal wierzysz, że Tess to Elizabeth?

Jane powoli sączyła brandy, patrząc na niego swymi jasnymi oczyma i zdając sobie sprawę z jego niecierpliwości.

- Po pierwsze, jest parę drobiazgów, których nikt poza mną nie mógłby
zauważyć. Czasem, gdy Tess wydaje się, że nikt na nią nie patrzy, trzyma
głowę tak i stoi w taki sposób, jak John albo Eugenie. Tess mogła się na­
uczyć wszystkiego o domu, Fredzie i huśtawce, ale nie mogła wiedzieć, jak
trzymać głowę, żeby przypominać Johna, gdy był zatopiony w myślach.

Słowa Jane oświeciły Luke'a niczym błyskawica.

Jane uśmiechnęła się tajemniczo.

- Dowiesz się wszystkiego dziś po powrocie do domu.

Teraz wszystkie sekrety były już wyjawione i Luke stał, patrząc na ko­bietę, którą kochał. Leżała blada i nieruchoma. Była taka delikatna.

Zabić tych, którzy jej to zrobili? Tych, którzy pozbawili ją bezpie­czeństwa, miłości i szczęścia? O nie. Nawet powolne tortury nie byłyby

148


wystarczające. Teraz w pokoju dziecinnym, myślał o szczęśliwym silnym dziecku, które znał kiedyś i o silnej kobiecie, którą kochał. Poczuł, że musi coś zrobić. Ale mógł tylko spokojnie czekać.

Godziny mijały powoli. Żadne z nich nie miało ochoty rozpoczynać roz­mowy. Nie czuli też głodu. Wreszcie, gdy zegar na kominku wybił trzecią, Luke wstał i podszedł do Jane.

Luke złapał Jane za ramię i zmusił żeby spojrzała mu w oczy.

- Jane, jesteś wyczerpana. Tess będzie spać jeszcze przez wiele godzin.
Rano będzie cię potrzebować. Wciąż ma wiele trudnych chwil przed sobą.
Tak jak mówiłaś, jej koszmary nie skończą się natychmiast. Połóż się, Jane.
Zadbaj o siebie, abyś potem mogła dbać o nią.

Jane westchnęła i podniosła się.

Jane ruszyła w stronę drzwi i jeszcze na chwilę odwróciła się do Luke'a.

Przez następne trzy godziny Luke nie spuszczał oczu z Tess. Wyglądała tak młodo, bezradnie, jak dziecko, którym nigdy nie dane jej było być. Chciałby mieć magiczną różdżkę i sprawić, by mogła odzyskać wszystko, czego kie­dyś ją pozbawiono. Jedyne, co mógł teraz zrobić, to kochać ją mocno i na zawsze, ofiarowując jej życie, na jakie zasługiwała.

Zegar na kominku wybił szóstą i Tess nagle otworzyła oczy.

Tess zmarszczyła brwi i jej twarz stopniowo zaczęła się rozpogadzać. Odwróciła głowę.

149


- Nie.

Tess usiadła i popatrzyła przed siebie.

- Jestem Elizabeth - szepnęła i zaczęła tak drżeć, że aż szczękała zębami.
Luke usiadł przy niej i wziął ją w ramiona. Przeraziło go, że była taka

zimna. Żołądek podszedł mu do gardła, gdy czuł, jak strasznie drży.

Obejmował ją mocno, przytulał i kołysał, a mimo to nie przestawała szlochać. Wiedział, że musiało tak być. W ten sposób odreagowywała dwa­dzieścia lat strachu i bólu. Musiała przez to przejść, jeśli miała powrócić do normalnego życia. Wiedział, że tak musi być, mimo to cierpiał z tego powo­du. Cieszył się tylko, że może być przy niej, gdy ona tego tak bardzo potrze­buje.

Płakała ponad godzinę, tak jakby łzy wypływały z dwudziestoletniej stud­ni, w której były ukryte. Wreszcie płacz powoli ucichł. Rozluźniła się trochę i zaczęła spokojniej oddychać. Luke wziął kilka chusteczek ze stojącego przy łóżku pudełka. Delikatnie wytarł jej twarz i poprosił, by wydmuchała nos. Potem znów wziął ją w ramiona, kołysał i szeptał czułe słówka; aż jej powie­ki znów się zamknęły. Bez słowa zapadła w mocny sen.

Luke ostrożnie zdjął buty i położył się obok niej. Trzymał ją mocno w ramionach, ogrzewając ciepłem własnego ciała, aż i jego zmorzył sen.

- Dobrze, że jesteście zaręczeni, bo inaczej musiałabym się oburzyć na
taki widok.

Luke z trudem otworzył oczy i zobaczył Jane, która stała nad nimi z uśmiechem.

150


-Tak- odparł ponuro Luke.- Nie martw się, Jane, dopilnuję, żeby Tess była gotowa na czas.

Rozdział dziewiętnasty

Tess obudziły pocałunki w czoło, skronie, oczy, nos i policzki. I dopie­ro, gdy w niemej prośbie odwróciła głowę, została pocałowana także w usta. Otworzyła oczy i napotkała gorące spojrzenie zielonych oczu.

- Jak się czujesz? - spytał Luke.

Omal nie wpadła w panikę z powodu tego niewinnego pytania. Ale wszystko powoli ułożyło się w jej głowie. Zmusiła się do wejścia w nową rolę, którą teraz miała grać.

Luke był zaskoczony tym stwierdzeniem, ale postanowił utrzymać roz­mowę w podobnym tonie.

Tess uśmiechnęła się i musnęła wargami usta Luke'a. Usiadła na łóżku.

Tess musiała użyć całej siły Cushmanów, żeby powstrzymać ogarniają­cą ją histerię.

- Wypytywanie nic ci nie pomoże - poinformowała go. - Wszystko jest objęte tajemnicą.

151


- Ale przecież nie jestem byle kim - zauważył.

- To prawda - zgodziła się Tess, całując go ponownie. - Jesteś najwspa­nialszym mężczyzną na świecie i przeszkadzasz mi we wstaniu z łóżka.

Luke rzucił okiem na swoją nogę przerzuconą przez nią.

- Tess - powiedział Luke, nie kryjąc troski. - Musimy porozmawiać.
Nie, odparła w duchu Tess. Przez następne dwadzieścia lat będę mu­
siała wrzeszczeć i zawodzić, żeby pozbyć się bólu, który zalega w mojej głowie.

- Oczywiście, że musimy porozmawiać - powiedziała głośno. - Dzięki
temu małżeństwa są bardziej trwałe. Ale nie teraz. Muszę wziąć prysznic
i przygotować się do spotkania z Bertem.

Luke chwycił ją za ramiona i zmusił do spojrzenia mu w oczy.

Luke był w bojowym nastroju.

- Ani myślę! - krzyknął. - Nie ruszę się stąd, dopóki mi nie powiesz, co
chcesz zrobić!

Tess przesunęła się na drugą stronę łóżka, wstała i popatrzyła na Luke'a z taką samą wściekłością, jaka płonęła w jego oczach.

- Kim ty jesteś, żeby mi mówić, co mam robić? - powiedziała. - Nie
jestem twoim tresowanym pieskiem. Jestem niezależną kobietą i taką pozo­
stanę bez względu na to, czy wyjdę za ciebie, czy nie!

- Do licha, Tess - syknął Luke, także wstając i spoglądając na nią po­przez dzielące ich łóżko. - Podobno jesteśmy zaręczeni i kochamy się Po­winniśmy sobie ufać. Powinniśmy! Ale ty planujesz coś niebezpiecznego widzę to po twoich oczach, więc nie próbuj zaprzeczać. I nie masz zamian! mi o tym powiedzieć. Kłamiesz udając, że wszystko jest w porządku, cho­ciaż oboje wiemy, że masz przed sobą najtrudniejszy moment w życiu!

- Nie musisz mi mówić czuję i myślę? - wybuchła Tess. Obeszła łóżko dookoła i zaczęła wypychać Luke'a z pokoju, mobilizując wszystkie siły. - Będziesz wiedzieć, co czuję dopiero wtedy, gdy ci powiem. Nie znasz mnie nic o mnie nie wiesz. Znasz tylko suche fakty, ale nie znasz mnie na­prawdę. A co powiesz na to, że nie jesteś mi wcale potrzebny? Może potrze­buję trochę prywatności?

Szmaragdowe oczy spojrzały na nią z wściekłością.

- Nie potrzebujesz mnie? Nie chcesz mnie? Dobra! Graj sobie w swoje gierki i sama baw się z Bertem. Wkrótce się przekonasz, że jedyna rzecz jaką możesz w ten sposób osiągnąć, to samotność!

152


Luke wypadł z pokoju, trzasnąwszy drzwiami. Słyszała, jak ruszył w stro­nę holu i nagle się zatrzymał.

- Ta mała kotka drażni się ze mną - powiedział do siebie.

Skuliła się... i podskoczyła, gdy zaczął walić pięścią w zamknięte na klucz drzwi.

- Elizabeth Auroro Cushman, otwieraj! Nie pozbędziesz się mnie tak łatwo. Otwieraj i nie chowaj się, do cholery!

Tess wycofała się do łazienki, zakrywając dłońmi uszy, by nie słyszeć jego głosu. To jednak nie pomogło. Wciąż słyszała, jak namawiał ją do za­ufania mu na tych kilka ostatnich godzin bycia Tess Alcott, ale nie mogła tego zrobić. Zbyt mocno go kochała, aby narażać na jeszcze większe niebez­pieczeństwo.

Odkręciła wodę, zamknęła drzwi na klucz i zaczekała chwilę, żeby spraw­dzić, czy Luke nie będzie próbował wyważyć drzwi. Minęła minuta. Dwie. Powoli się uspokoiła.

Po pięciu minutach zdjęła piżamę, w którą Jane i doktor Weston ubrali ją poprzedniego wieczoru, i weszła pod prysznic.

W chwili gdy poczuła na swym ciele mocny strumień wody, pięć pierw­szych lat życia stanęło jej przed oczami. Ostatni dzień tych pięciu lat widzia­ła teraz szczególnie wyraźnie.

On tam był. Hal Marsh, wysoki i kościsty, rudowłosy z krzaczastymi wąsami i tak przerażającym uśmiechem, że serce zamierało jej ze strachu, gdy bił japo twarzy raz, drugi, trzeci. Wreszcie pod wpływem szoku przesta­ła płakać. Nigdy wcześniej nikt jej nie uderzył.

Hal Marsh.

Przypomniała sobie tego potwora po tylu latach. Widziała go teraz tak dokładnie, jak wtedy.

W jej sypialni.

Elizabeth. Była Elizabeth Cushman, a Hal Marsh porwał ją z łóżka.

- Przestań, przestań, przestań - powtarzała przez zaciśnięte zęby, ude­rzając pięścią o biodro.

Nie miała czasu zmagać się teraz ze wspomnieniami, z całymi pięcioma latami, których do tej pory nie mogła sobie przypomnieć. Nie miała czasu, aby tęsknić do ramion Luke'a i do tego, by przegonił strach.

Musiała poradzić sobie z nową tożsamością, a tu głowa jej pękała, a serce było poharatane i nie miała siły zmierzyć się z tym zadaniem. Chwila obecna i następne dwie i pół godziny wymagały od niej uwagi, koncentracji i spry­tu, jeśli miało jej się udać to, co sobie zaplanowała.

153


- Okropne - mruknęła, podstawiając twarz pod gorącą wodę.

Miała ochotę ukryć się w ramionach Luke'a i pozostać tam na zawsze. Chciała wziąć Jane za rękę i uwierzyć, że trzyma dłoń swojej babci. Chciała po raz ostatni zobaczyć swoich rodziców, usłyszeć ich śmiech i poczuć ich miłość.

Rodzice. Jej biedni kochani rodzice. Potrzebowała czasu, żeby przebo­leć ich stratę.

Sięgnęła po szampon i zaczęła myć włosy.

Po dziesięciu minutach wyszła z łazienki w szlafroku i z ręcznikiem na głowie. Nie było już po niej widać żadnych emocji. Przez chwilę nasłuchi­wała uważnie pod drzwiami. Ponieważ było cicho, zaczęła się ubierać. Zało­żyła bieliznę, usiadła na łóżku i podniosła słuchawkę. Po drugiej stronie ktoś odebrał już po drugim dzwonku.

Tess nie mogła powstrzymać uśmiechu. Gladys była najspokojniejszą osobą na świecie. Tess chciałaby mieć takie nerwy.

Weszła z powrotem do łazienki, żeby wysuszyć włosy. Następnie wło­żyła długą, zieloną, satynową suknię, którą Grace Kelly mogłaby z powo­dzeniem nosić po domu. Zapięła kolię i przejrzała się w lustrze.

Kolia była olśniewająca, wykonana ze szmaragdów najwyższej klasy. Oprawa z dwudziestodwukaratowego złota podkreślała urodę kamieni. Ko­lia nieco ciążyła jej na szyi, jakby przypominała, że należy doceniać, że ma się ją na sobie.

154


- Jesteś Elizabeth Cushman - powiedziała do swojego odbicia.
Poczuła, że wzbiera w niej gniew. To dobrze. Potrzebowała go teraz.

Pomoże jej przetrwać najbliższe godziny.

Wyciągnęła z szuflady kasetkę z biżuterią, odsłoniła podwójne dno i wy­ciągnęła mały automatyczny pistolet, który przed kilkoma dniami ukradła z kolekcji broni swojego dziadka. System zabezpieczeń w tym domu był na­prawdę zastanawiający. Dobrze, że we wtorek przychodzą ludzie z Solitaire.

Sprawdziła, czy magazynek jest pełny i schowała pistolet do bocznej kieszeni. Stanęła przed lustrem i obejrzała się ze wszystkich stron. Zielona suknia została doskonale dobrana. Pistolet był niewidoczny. Zresztą postara się, żeby przez większość czasu trzymać rękę w kieszeni.

- Czas rozpocząć przedstawienie - szepnęła do swego odbicia.
Otworzyła drzwi na korytarz i zobaczyła Luke'a stojącego pod ścianą.

- Ukazuje się - zadeklamował - niczym Wenus wynurzająca się z mor­skiej piany.

Tess wsunęła rękę do kieszeni, próbując drżącymi palcami ukryć pistolet.

Tess spojrzała na niego zaskoczona. Co tu się działo? Dlaczego był taki milutki, skoro zaledwie pół godziny temu udało jej się doprowadzić go do wściekłości? O co mu chodziło?

Wzięła go pod ramię i ruszyli na dół. Luke z radością mówił o swojej doskonale zapowiadającej się karierze politycznej, niechętny zamianie na karierę prawniczą. W połowie schodów Tess zatrzymała się.

- O czym?

Luke uśmiechnął się.

- Co to ma być, inkwizycja?
Luke rozłożył ręce.

155


- Nie mam przy sobie żadnych narzędzi tortur i mówię do ciebie słod­kim głosem. Czy to jest typowe zachowanie inkwizytora?

- Jestem głodna - powiedziała Tess, ruszając po schodach.
Luke natychmiast ją dogonił.

- Małżeństwo z tobą będzie czymś naprawdę ekscytującym. Co minuta
coś nowego. Zmuszenie cię do przyjęcia od czasu do czasu jakiejś pomocy
stanie się największym wyzwaniem mojego życia. Czy wiesz, że czternaście
lat temu twój przyjaciel Bert zamordował Annę Mae Smith, znaną także
jako Violet? Udusił ją gołymi rękoma.

Tess zmroziło. Co takiego? Bert zamordował jedyną dorosłą osobę, któ­ra była dla niej miła od czasu porwania? Uśmiech Luke'a nie był wesoły.

- Pomyślałem, że cię to zainteresuje. W aktach policji ta sprawa figuru­
je jako nie wyjaśnione morderstwo. Sądzę, że chętnie wznowią śledztwo,
gdy Leroy przekaże im dowody.

Tess zmusiła się do wzruszenia ramionami i szła dalej, nie zatrzymując się.

Luke patrzył na nią z otwartymi ze zdziwienia ustami.

- Ty ptasi móżdżku! - wykrzyknął, łapiąc ją za oba ramiona i potrząsa­jąc tak, że musiała spojrzeć mu w oczy. - Pokochałem cię w chwili, gdy
przekroczyłaś próg tego domu i twoje błękitne oczy spotkały się z moimi.
Kochałem cię przez cały czas, gdy myślałem, że jesteś tylko oszustką próbu­jącą pozbawić Jane jej milionów. Kochałem cię pomimo tego cholernego
wideo! Kochałem cię! Sercem i duszą, ciałem i umysłem. Nawet teraz nie
obchodzi mnie, czy planujesz jakieś grubsze oszustwo. Tess, kocham cię i, na Boga, będę cię miał!

Tak bardzo chciała mu wierzyć, ale było to niemal ponad jej siły.

- Jak mogłeś mnie kochać po obejrzeniu tej okropnej kasety? - powie­
działa cicho, a w jej oczach pojawiły się łzy. - To niemożliwe. To wszystko,
co... mówiłam o tobie.... o Jane. Jak mogłeś mnie kochać po czymś takim?

Luke uniósł jej podbródek i musiała spojrzeć na niego przez łzy.

- Znałem twoje serce i zaufałem ci - powiedział łagodnie. - Nauczyłaś
mnie ufać kobiecemu instynktowi. Wiedziałem, że nie mogłabyś być tak

156


wyrachowana, że musiałaś tak mówić z powodu Berta. Nie wiedziałem tyl­ko, dlaczego. I nadal nie wiem, dlaczego zgodziłaś się z nim pracować. Ta robota nie jest w twoim stylu. Czy on ma coś na ciebie, Tess?

Przez chwilę była cicho, ale jego delikatny uścisk nie pozwalał jej na ucieczkę.

Nie mogła odmówić. Spojrzała mu w oczy i słowa same popłynęły jej z ust.

- W czasie swojej długiej i owocnej działalności przestępczej Bert uży­wał wielu nazwisk - powiedziała szorstko. - Rudowłosy Hal Marsh był jed­nym z nich. To on jest człowiekiem, który mnie porwał.

Luke zbladł, a jego oczy zapłonęły gniewem.

- Kiedy Bert odkupił mnie po kolejnych sześciu latach, zamienił moje cie w prawdziwe piekło. Nie traktował mnie jak istoty ludzkiej. Dla niego byłam narzędziem. Wykorzystywał mnie na różne sposoby. Ale popełnił ogromny błąd, bo za dobrze mnie wyszkolił. Kiedy przestałam mu być potrzebna, miałam prawie osiemnaście lat i jedyne, o czym mogłam myśleć to

157


była zemsta. Ale najpierw potrzebowałam pieniędzy i dobrych kontaktów, więc zajęłam się pracą.

Ta historia, którą wam opowiedziałam o tym, jak zaczęłam pracować dla ŚBŚ to prawda. A kiedy odpracowałam umówiony czas, powiedziałam im o Bercie. Pragnęli wsadzić go za kratki niemal tak samo, jak ja. Przydzielili mi do pomocy swoich najlepszych ludzi - Dianę Hunter i Blake'a Thorntona.

- A więc od początku działałaś na dwa fronty?
Tess pokręciła przecząco głową.

- Nie, nazwałabym to raczej podwójnym oszustwem. Planowałam to la­tami. Uruchomiłam kontakty, o których Bert nie miał nawet pojęcia, po to by go wydalono z Ameryki Południowej. Wszystko dlatego, że wiedziałam, że wcześniej czy później powróci na swój stary teren i wtedy znajdę jakiś spo­sób, żeby znów pracować dla niego. Chciałam go dopaść, gdy będzie myślał, że to on kogoś wykiwał. Złapany na gorącym uczynku, nie wyszedłby już nigdy z pudła. I wiesz, że ta cała ciężka praca się opłaciła? Bert sam się do mnie zgłosił!

Luke z trudem mógł oddychać.

- A teraz, po ostatniej nocy - powiedziała Tess z wściekłością- kiedy dowiedziałam się, że to Bert zniszczył moje życie, zrozumiałam, że więzie­nie to za mało. Ząb za ząb, oko za oko. Zniszczył moje życie, a ja zniszczę jego.

Tess z uśmiechem wyjęła z kieszeni pistolet i zaprezentowała go zado­wolona.

-Ale ten człowiek zniszczył moje życie!

-A jednak udało ci sieje odzyskać! - powiedział Luke, chwytając ją za ramiona. - Jesteś znów niezależna, masz babcię, majątek i moją miłość. Masz teraz własne życie pośród ludzi, którzy cię kochają. Nie możesz tego odrzucić.

- Ty zemściłeś się na Margo Holloway. Dlaczego ja nie mogę zemścić się na Bercie?

158


Luke spojrzał na nią z narastającym gniewem.

- Nieprawda. Będziesz mogła, jeśli tak zadecydujesz.

Tess popatrzyła na Luke'a ze smutkiem w oczach.

- To wszystko - powiedziała miękko - zaczęło się od Berta.
Spojrzał na nią i odepchnął ją od siebie.

- Nie będę uczestniczyć w tej głupocie, zaślepieniu i ryzykowaniu ży­
ciem. Chcesz konfrontacji z Bertem? Dobrze! Chcesz wpakować mu kulkę? Świetnie! Ale ja nie zamierzam przyglądać się, jak niszczysz wszystko, na czym mi zależy. Nie chcę patrzeć, jak odrzucasz wszystko, nawet mnie. Nie chcę widzieć, jak dobijasz Jane tylko dlatego, że chcesz odegrać się na Ber­cie. Będę ci przysyłał raz w roku widokówkę do więzienia.

Luke z hukiem otworzył drzwi frontowe i wypadł na zewnątrz, trzaska­jąc drzwiami z taką siłą, że zabrzmiało to niczym wystrzał.

159


Tess czuła się jak przybysz z obcej planety. Czy naprawdę wybrała śmierć zamiast życia? Czy odwróciła się plecami do wszystkiego, co kochała i na czym jej zależało? Czy odepchnęła Luke'a? Czy Bertowi udało się jednak uczynić z niej osobę podobnie bezduszną, jak on sam? Czy sama na własne życzenie wpadła w to bagno? Czy był jakikolwiek sens w jej kłótniach z Lukiem?

Spóźniła się. Jego jaguar wziął ostatni zakręt na podjeździe i zniknął za bramą posiadłości.

- O, Boże! -j ęknęła Tess. - On gotów się zabić, zanim zdążę go prze­prosić!

Przez kilka minut stała, patrząc na widniejącą w oddali bramę, aż wreszcie westchnęła i powoli poszła w kierunku domu. Zatrzymała się w holu, nie wie­dząc od czego zacząć. Jane... jej babcia, czekała na nią w jadalni. Miały sobie tyle do powiedzenia. Z kolejnym westchnieniem spojrzała na korytarz wiodący do jadalni, ale poszła na górę. Musi skończyć to, co rozpoczęła, a dopiero po­tem może zacząć nowe życie. Miała nadzieję, że Luke w końcu ochłonie i wró­ci. Wtedy będzie mogła paść mu do nóg i błagać o przebaczenie.

Otworzyła drzwi do swojej sypialni - swojej sypialni - i usiadła na łóż­ku. Zerknęła na telefon, zadrżała, podniosła słuchawkę i wykręciła numer.

Po drugiej stronie znowu była cisza.

160


Telefon zamilkł. Miała uważać? Nie było takiego miejsca na świecie, które byłoby bezpieczną kryjówką przed Bertem, jeśli chciał kogoś dostać w swoje ręce. A skoro rozpracował Blake'a i Dianę, Tess nie miała wątpli­wości, że rozpracował i ją. Jej życie nie było nic warte, skoro Bert nadal był na wolności. Blake, Diana i Leroy Baldwin byli dobrzy, wspaniali, ale gdy Bert się wściekał, stawał się najgroźniejszym stworzeniem na świecie. Wie­dział, jak się ukrywać i jak się mścić.

Pytanie tylko, czy będzie chciał się zemścić tylko na niej, czy także na Luke'u i Jane? W jego stylu byłoby pozwolić Tess konać powoli i patrzeć, jak zabija Luke'a i Jane, zanim zajmie się nią. Tess ukryła twarz w dłoniach.

Nie była w stanie spokojnie myśleć. Co powinna teraz zrobić? Wynieść się stąd? Miała kilka własnych kryjówek i jeśli zniknie, Luke i Jane będą prawdopodobnie bezpieczni. Ale co będzie, jeśli ona zniknie, a Bert pojawi się tutaj? Wtedy Luke i Jane będą w śmiertelnym niebezpieczeństwie.

Nie mogła do tego dopuścić. Musi tu zostać. Musi zostać, żeby pilnować Jane. Dość już w życiu uciekała. Już dość ukrywania się dla własnej wygody. Zostanie i zajmie się Jane, jeśli będzie trzeba. Tak wiele przecież zawdzięcza swojej babce. Blake i Diana złapią Berta wcześniej czy później. Nigdy nie uda mu się zbiec z kraju. Agenci ŚBŚ są zbyt dobrzy, żeby na to pozwolić. Przesa­dziła trochę ze swoimi planami i teraz nadeszła pora, by się opamiętać. Nie było powodu, by alarmować Jane. Przynajmniej nie w tej chwili. Będzie miała jeszcze dosyć zmartwień. Bert najpierw zatroszczy się o własną skórę, a do­piero potem pomyśli o zemście. Mogła się jeszcze czuć bezpieczna.

Zeszła na parter, wyrzucając sobie, że była tak głupia i sprawiła Luke'owi tyle bólu, rozpoczynając tę bezsensowną kłótnię. Jeśli nie wróci po godzinie, była gotowa stąpać po rozbitym szkle, żeby go odzyskać.

Przechodziła właśnie przez hol, gdy usłyszała dzwonek do drzwi.

- W porządku, Hodgkins! - zawołała do lokaja, który krzątał się w po­bliżu schodów. - Otworzę.

Sądziła, że Luke ochłonął dużo wcześniej, niż przypuszczała i właśnie wrócił. Podbiegła do drzwi i otworzyła je, gotowa rzucić mu się w ramiona i pozostać w nich już na zawsze.

- Witaj, kotku.


Rozdział dwudziesty

Pod Tess ugięły się kolana. Przytrzymując się drzwi, patrzyła na Berta przebranego za Maksa Weinsteina i czuła, że krew odpływa jej z twa­rzy. Po chwili włączył się instynkt przetrwania, który wpoił jej kiedyś Bert.


161161


- Bert! - syknęła. - Przestań się wygłupiać i wejdź w swoją rolę. Hodg-
kins stoi tuż za drzwiami! Maks! - zawołała wesoło. - Co tu robisz tak wcze­śnie? Wejdź.

Zawahał się chwilę, zanim wszedł do holu, przybierając minę Maksa Weinsteina.

- Pojawiła się.... pewna sprawa, którą chciałbym przedyskutować z to­bą na osobności. Mam nadzieję, że nie sprawię ci kłopotu.

Widziała trybiki pracujące w jego mózgu. Wiedziała, że ją rozgryzł, a mo­że nie? Jeśli tak, będzie miał prawdziwą frajdę, zwodząc ją przez chwilę, zanim odkryje karty.

- Nie ma sprawy - odparła Tess. - Mój dom jest twoim domem.

Chciała, żeby pozostał w niepewności tak długo, jak to możliwe. Po­trzebowała czasu, żeby pozbyć się z domu Jane. Co będzie potem, nie miało już większego znaczenia. Już nie kusiło jej przetrwanie za wszelką cenę. Najważniejszą sprawą było bezpieczeństwo babki. Jane nie była bezpieczna, jeśli Bert znajdował się w promieniu stu kilometrów od niej. Dobrze, że Luke wyszedł już wcześniej.

- Hodgkins, przygotuj brandy dla doktora Weinsteina. Myślę, że pój­dziemy do biblioteki. Och! Ale najpierw muszę zamienić dwa słowa z Jane,
to znaczy z moją babcią. Luke i ja pokłóciliśmy się okropnie i myślę, że jato
zmartwiło. Chwileczkę, Maks.

Spokojnym krokiem, bez śladu pośpiechu, poszła do jadalni. Jane siedziała przy stole, sącząc herbatę z filiżanki. Jane Cushman. Jej babcia.

Przez krótką chwilę Tess miała ochotę rzucić się w jej ramiona i wypłakać w nich. Siłą woli powstrzymała wszelkie emocje i uśmiechnęła się do Jane.

- Przepraszam, że tak cię wystraszyłam ubiegłej nocy.

- W porządku, kochanie. Ja sama też cię wystraszyłam.
Tess zmusiła się do śmiechu, który zabrzmiał naturalnie.

- Masz rację. Wiem, że mamy sobie wiele do powiedzenia, ale najpierw
chciałam cię prosić o przysługę.

- Oczywiście. O co chodzi?
Tess miała ponury wyraz twarzy.

162


odszukać i powiedzieć mu to. Tobie na pewno uwierzy. Nie jestem pewna, czy zechce uwierzyć mnie.

Jasne oczy Jane błyszczały z rozbawieniem na widok miłosnych cierpień.

Poczekała, aż Jane wsiądzie do swojego mercedesa i wyjedzie za bra­mę. Ruszyła z powrotem do domu, do biblioteki... i do Berta. W holu minęła Hodgkinsa.

- Aha, powiedz też pokojówkom, że doktor Weinstein i ja będziemy w bibliotece i nie życzymy sobie, żeby nam przeszkadzano pod jakimkol­wiek pretekstem! - zawołała za nim.

163


- Tak, proszę pani.

Gdy się oddalił, złapała szybko słuchawkę telefonu w holu i wybrała numer Diany.

- Halo?
- Bert tu jest.

Tess odłożyła słuchawkę i wzięła głęboki wdech. Zrobiła wszystko, co w jej mocy, aby ochronić ludzi z tego domu. Z jej domu. Teraz musi przecią­gać spotkanie z Bertem, żeby Diana i Blake zdążyli pospieszyć jej na ratunek.

Dotknęła małego pistoletu w kieszeni. Nigdy jeszcze nie użyła broni. Za to Bert był zawsze uzbrojony i nie wahał się z tego skorzystać.

Pomodliła się cicho i weszła do biblioteki, zamykając za sobą drzwi. Bert stał przy stylowym biurku w drugim końcu pomieszczenia. W ręce trzy­mał pustą szklaneczkę po brandy.

- Co ty sobie, do licha, myślisz? - wygarnęła mu Tess, zanim zdążył się
odezwać. - Miałeś tu być dopiero o drugiej. Nie podpisałam jeszcze doku­mentów. Nic nie zostało formalnie na mnie przepisane. Nic nie jest załatwio­ne i nie jesteśmy bezpieczni, dopóki te papiery nie będą podpisane!

Bert przyglądał jej się przez moment.

- ŚBS? - Tess zmartwiała. - Musimy stąd wiać! Do diabła z papierami
i całym imperium. Zwijajmy się!

Widziała, jak w zimnych szarych oczach Berta pojawiają się na prze­mian podejrzliwość i niepewność. Czy agenci śledzili go na własną rękę i Tess była tylko przypadkiem w to wplątana? Czy też właśnie ona wszystko zorga­nizowała? Gdzie było bezpiecznie, a gdzie czaiło się niebezpieczeństwo w tym ogromnym pokoju, w którym było tylko dwoje ludzi?

Jane przejechała kilkanaście kilometrów, zanim przypomniała sobie o pewnym osiągnięciu techniki. Zaśmiała się sama z siebie. Chyba się jed­nak starzeje. Zjechała na pobocze, włączyła światła postojowe i wybrała nu­mer samochodowego telefonu Luke'a.

Nie odbierał aż do trzeciego dzwonka.

164


- Znowu wypiłaś za dużo sherry?
Jane zachichotała.

-- Tess ubłagała mnie, żebym cię odszukała.

- Co zrobiła?

- ... i żebym ci powiedziała, że kocha cię najbardziej na świecie, oczywi­ście oprócz mnie, i że miałeś całkowitą rację, i zamierza postąpić tak, jak mówiłeś.

Jane spojrzała na słuchawkę, z której nie dochodził żaden dźwięk.

W jego głosie było wyczuwalne wyraźne napięcie.

- Mam złe przeczucie, Jane. Wracam natychmiast do domu, a ty... lepiej
zostań tam, gdzie jesteś.

- Cóż to za absurdalne...
Luke jednak już się rozłączył.

- Jeśli mamy zamiar uciec przed ŚBŚ, będziemy potrzebować gotówki.
Dużo gotówki - powiedział w końcu Bert.

- A twoje szwajcarskie konta?

Tess oparła ręce na biodrach, żeby ukryć ich drżenie.

- W każdym razie mam kolię. Nie jest to co prawda gotówka, ale może
nam ją przynieść. Poza tym mamy dość pieniędzy, żeby chociaż wyjechać
z kraju.

Bert nagle złapał ją za włosy i boleśnie pociągnął.

- Nie potrzebuję żadnego towarzystwa. Chcę tylko dostać kolię... i mu­szę komuś podziękować.

Znów ją uderzył, tym razem mocniej. Świat zawirował Tess przed oczami.

165


- W samochodzie też znalazłem pluskwę! Uderzył ją po raz trzeci i upadła na podłogę.

Telefon w samochodzie Luke'a dzwonił natarczywie raz, drugi. Pod­niósł słuchawkę po trzecim dzwonku. - Jane, nie chcę...

- To nie Jane. Tu Leroy. Mamy kłopoty.

Jaguar gwałtownie skręcił. Przejeżdżająca obok prawym pasem mazda zatrąbiła. Luke z trudem zdołał zapanować nad kierownicą.

Tess paliła twarz i bolała ją głowa od ciosów Berta. Poruszyła się wol­no, ostrożnie. Nie chciała dawać mu żadnych powodów do nowego wybu­chu wściekłości.

- Bert, co ty wyprawiasz? - spytała, podnosząc się i patrząc na niego z miną niewiniątka. - Wiem, że jesteś zdenerwowany. Ja sama jestem śmier­telnie przerażona, ale to nie powód, żeby bić swoją najlepszą dziewczynę.

Tym razem go miała. Nawet nie próbował ukryć zaskoczenia.

Tess patrzyła na niego przez chwilę, a potem westchnęła ciężko.

- Dobra. Ostatecznie mogę włamać się do któregoś z sejfów i ukraść coś, żeby ta robota mi się opłaciła. Ale najpierw musisz mi coś powiedzieć, Bert.

Grała na czas, starając się odwlec decydujący moment.

- Czy dwadzieścia lat temu, kiedy nazywałeś się Hal Marsh i porwałeś mnie... Czy planowałeś odsprzedać mnie kiedyś mojej rodzinie?

Bert spojrzał na nią zaskoczony. Na jego twarzy pojawił się uśmiech uznania.

166


- A więc wiesz.

- Wystarczająco długo. Najpierw byłam... zaskoczona, ale wkrótce do­strzegłam śmieszną stronę tej sytuacji. Bert uśmiechnął się.

Bert wzruszył ogromnymi ramionami.

- Jasne. I tak miałem zamiar to zrobić, tylko trochę później. Zostałem bez wspólnika, z ledwo żywym dzieciakiem i glinami na karku. Zrobiło się tyle szumu, że nie miałem szansy dostać za ciebie miliona dolarów okupu. Ukrywałem się przez kilka tygodni, potem obciąłem ci włosy i sprzedałem Carswellom za tysiąc dolców. Marny tysiąc dolców - mruknął, patrząc ze złością na Tess. - Liczyłem na okrągły milion, a dostałem za ciebie marny tysiąc. Uważałem, że jesteś mi coś winna i zamierzałem dostać to, co mi się należy w ten czy inny sposób.

Tess poczuła, że żołądek podchodzi jej do gardła.

- To dlatego odkupiłeś mnie znów od Carswellów?
Uśmiechnął się rozbawiony.

- Do tego czasu już wiedziałem, w jaki sposób możesz mi przynieść milion dolarów. Postanowiłem poczekać jakieś pięć, sześć lat, aż sprawa przycichnie, odkupić cię od Carswellów i odsprzedać Cushmanom. Ale kie­dy Violet cię przywiozła, nie rozpoznałaś mnie. Wtedy zmieniłem plany. Postanowiłem, że owszem, sprzedam cię Cushmanom, ale dopiero wtedy, gdy będziesz na tyle przygotowana, że pomożesz mi zdobyć o wiele więcej niż milion dolarów. I tak się stało. Dobrze się spisałaś, kotku.

- Dzięki, Bert, to dla mnie wiele znaczy. Mam jeszcze tylko jedną rzecz do dodania.

Tess wyciągnęła z lewej kieszeni swoją legitymację służbową i odzna­kę, a z prawej pistolet i uśmiechnęła się szeroko.

- Mam cię, kotku! Masz prawo odmówić zeznań, a jeśli cokolwiek po­wiesz, może to być wykorzystane przeciwko tobie.

167


Bert przyjrzał się jej i wybuchnął śmiechem.

Jego oczy zwęziły się ze wściekłości.

Bert lekko zzieleniał.

Powoli, nie spuszczając oka z Tess, wyciągnął rewolwer, położył go na podłodze i kopnął w jej kierunku.

- Dziękuję.

Tess właśnie chowała do kieszeni odznakę i legitymację, gdy Bert się na nią rzucił.

Luke niemal zderzył się z mercedesem Jane, parkując przed wejściem do rezydencji.

Wyskoczył z samochodu i przytrzymał drzwi Jane.

- Do cholery, Bert tam jest! I ma Tess!
Jane zbladła.

Luke wbiegł po schodach i otworzył z impetem drzwi, rozglądając się dokoła. Gdzie ona jest? Czy jest bezpieczna? Czy jeszcze żyje?

Ciszę przerwał wystrzał.

Luke'owi zamarło serce. Biblioteka!

Przebiegł hol zlany zimnym potem. Drugi wystrzał rozległ się w chwili gdy otwierał drzwi.

168


- Tess! - krzyknął.

Bert przechylał ją nad blatem biurka. Krew lała mu się z ramienia. Wal­czyli o pistolet, który Tess trzymała w ręce. Krzyk Luke'a odwrócił uwagę Berta. Tess zdołała go kopnąć z całej siły w krocze. Ryk bólu ucichł, gdy Luke złapał go za szyję. Był tak przerażony i wściekły, że miał ochotę udusić Berta. Odciągnął go od Tess na środek pokoju.

Twarz Berta zrobiła się czerwona. Rozpaczliwie próbował zaczerpnąć powietrza i uwolnić się.

- Luke, przestań! - krzyknęła Tess. - Zabijesz go!

Ciągnęła go za ramiona, ale odepchnął ją. Jeszcze chwila, a złamałby Bertowi kark.

Nagle dwie dłonie chwyciły go za włosy i odciągnęły do tyłu.

- Nie waż się go zabić! - warknęła Tess, a jej niebieskie oczy ciskały gromy.

Do Luke'a powoli zaczęło docierać, co chciał zrobić. Puścił Berta, który upadł na podłogę. Luke popatrzył na niego, półprzytomny z gniewu i przera­żenia. Niemal zabił człowieka!

- Nigdy - mruknęła Tess, całując go. - Nigdy się mnie nie pozbędziesz.
Bert jęknął i spróbował podnieść się na kolana. Luke natychmiast odsuną się od Tess i wycelował pistolet w Berta.

Ta ostrożność nie była konieczna, bo po chwili do biblioteki weszło dwoje uzbrojonych po zęby ludzi. Pierwsza wkroczyła kobieta z gęstymi ciern­ymi włosami upiętymi w kok. Wycelowała broń w głowę Berta. Za nią wkroczył mężczyzna, który przeraził Luke'a niemal tak samo jak Bert. Miał niemal białe włosy i ogniście czarne oczy. Był wysoki i dobrze zbudowany Jego twarz była najtwardszą, najzimniejszą twarzą, jaką Luke kiedykolwiek widział. Ten mężczyzna także wycelował swoją broń w Berta. Trzecią osobą był Leroy Baldwin.

- Przeszkodziliśmy w czymś? - spytała kobieta z mocnym irlandzkim

głosem.

- Ależ skąd. Robiliśmy właśnie porządki. Dzięki, że jesteś, Diana - po-

Powiedziała Tess.

169


- Tess?

Jane stała w drzwiach. Była blada i wyglądała na sto lat.

Nagle Jane odsunęła Tess na wyciągnięcie ramion.

- Czy to dlatego wysłałaś mnie na te idiotyczne poszukiwania Luke'a?
Bert tu był i chciałaś pozbyć się mnie z domu?

- Mógłby cię zranić, gdyby miał okazję - powiedziała łagodnie Tess.
- Na szczęście - stwierdził blondyn - nie miał szans i już tego nie zrobi. Kobieta osłaniała go, gdy zbliżał się do Berta. Wyciągnął mu z kieszeni

sprężynowy nóż i rzucił go partnerce.

- Tess, kim są ci ludzie? - spytała Jane.

- No tak, gdzie się podziały moje dobre maniery?! - wykrzyknęła Tess. -
Pozwólcie, że wam przedstawię: Blake Thornton i Diana Hunter, agenci ŚBŚ
i moi współpracownicy przy tym zadaniu.

- Jakim zadaniu? - spytała Jane.
Tess spłonęła rumieńcem.

Tess roześmiała się.

- Co za ironia losu, prawda? Pojawiłam się, żeby się zemścić, a zamiast
tego znalazłam rodzinę.

170


Nagle Luke przyciągnął Tess do siebie.

- Jasne - odparła z uśmiechem Tess. Spojrzała na Dianę.
- A co z ludźmi Berta?

- Jego tak zwany zespół wywiadowczy już siedzi w więzieniu - powie­działa Diana, chowając broń. - Nie znoszę amatorów.

- Nie powinieneś się brać do tej roboty, skoro jesteś taki delikatny -
poradził mu Blake głosem, który przyprawił Luke'a o dreszcze. - Skrzyw­dziłeś moją przyjaciółkę. Nie podoba mi się to. Wolałbym, żebyś za to zapła­cił tu i teraz, ale pozwolę, żeby zajął się tobą wymiar sprawiedliwości. Wiesz chyba, że więzienia federalne mają... podwyższony rygor?

Diana roześmiała się.

- I bardzo chcieliśmy cię dopaść - dodał swym chłodnym głosem Blake.

- Czasami - powiedział Luke, przytulając Tess - żałuję, że nie pracuję dla FBI. Ale nie martw się, Bert - dodał, mierząc go spojrzeniem. - Mam wysoko postawionych przyjaciół. Czasem jednak opłaca się być Mansfiel­dem. Dopilnuję, żeby trafił ci się sędzia i prokurator z piekła rodem.

Blake spojrzał na Luke'a z zainteresowaniem. - Podoba mi się ten facet.

- Mnie też - dodała Tess.

Ku zaskoczeniu Luke'a, Blake przyciągnął Tess do siebie, przytulił ją na chwilę i puścił.

171


Tess przytuliła się do Luke'a z pełnym zaufaniem.

- Na pewno przyjdę - powiedział. - Uwielbiam płakać na ślubach.
Uśmiechnęła się do niego czule.

Razem z Dianą wyprowadzili Berta. Leroy wyszedł za nimi. Biorąc głęboki wdech, Tess podeszła do Jane i ujęła jej dłonie w swoje. Stojąc w drugim końcu pokoju Luke widział, że Tess drży.

Epilog

- Czasy kawalerskie masz już za sobą. - Hura!

- Zapamiętam to.
Tess roześmiała się.

- Czy jesteś pewien, że chcesz mieszkać w rezydencji Cushmanów? Babcia zrozumie, jeśli zamieszkamy we własnym domu.

- Ta rezydencja jest dość duża, żeby zapewnić nam intymność. Nie jestem tak okrutny, żeby zabierać cię Jane po tym, jak cię odzyskała. Wprowadzę się tu po naszym miesiącu miodowym i zrobię to z przyjemnością.

- Czasami jesteś po prostu za dobry. Nie wiem, jak zdołam ci się za to odpłacić.

- Już ja znajdę jakiś sposób, bądź pewna.

- Wierzę - odparła Tess z uśmiechem. - Wiesz, bardzo mi się podoba bycie mężatką - powiedziała, sącząc szampana w ogromnym apartamencie hotelowym. Podniosła dłoń i z czułością spojrzała na cienką złotą obrączkę

173


i pierścionek zaręczynowy ze szmaragdem. Luke kupił je na długo przed tym, zanim poprosił ją o rękę. Taki z niego narwaniec.

- Naszych dzieci? Czyżbyś już była w ciąży?
Tess spojrzała na niego.

- Jesteśmy małżeństwem zaledwie od siedmiu godzin. Te rzeczy wy­magają czasu.

Luke zapraszająco rozpostarł ramiona.

- Jestem gotów poświęcić temu cały swój czas.

Tess postawiła kieliszek z szampanem na stoliku obok łóżka.

Tess roześmiała się.

174


Tess uśmiechnęła się do męża. Nie bardzo mogła skupić myśli, zajęta pieszczotami.

-Tak. Och, Luke!

- A czy hołdując tradycjom - spytał, unosząc głowę i spoglądając w jej
błękitne oczy - zamierzasz także porzucić dotychczasowe zajęcia, oszustwa
i kradzieże, by zająć się prowadzeniem imperium Cushmanów?

Tess uśmiechnęła się, przesuwając dłonią po jego twardym brzuchu i dalej w dół. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej, słysząc jęk rozkoszy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
!Michelle Martin Miłość i fortuna
Martin Michelle Miłość i fortuna
Martin Michelle Miłość i fortuna 2
Michelle Martin Diablica z Hampshire
Michelle Martin Diablica z Hampshire
Michelle Martin Skaradzione chwile
Michelle Martin Diablica z Hampshire 2
Wykorzystanie potegi run dla zdrowia milosci fortuny
Martin Michelle Diablica z Hampshire
068 Morgan Sarah Fortuna i milosc
Martin Michelle Królowa serc
Martin Michelle Awanturnica
Diablica z Hampshire Martin Michelle
Ten Prayers Michel de Saint Martin
Aphorisms and Maxims Michel de Saint Martin
Spiritual Ministry of Man Michel de Saint Martin
068 Morgan Sarah Fortuna i miłość

więcej podobnych podstron