Lewandowski Jan Czy wierzy pani w UFO


Jan Lewandowski

Czy pani wierzy w UFO?

Krajowa Agencja Wydawnicza

Basi-konikowi

— Czy pani wierzy w UFO? — zapytał docent Kusko w momencie, gdy żona profesora przymierzała się do wypicia czterobarwnego koktajlu a la Juhas, sporządzonego według mężowskiej receptury.

Profesorowa na wszelki wypadek błysnęła uśmiechem, zarumieniona twarz wyrażała gotowość wiary we wszystko, co zaproponuje docent. Zerknęła w róg salonu, gdzie pod murzyńską maską profesor oświetlony od dołu żarem sztucznego kominka błyskotliwie dowodził czegoś skupionej grupce mężczyzn.

— Chętnie, panie Wojciechu. Jeżeli tylko zechce pan mi wyjaśnić...

— Co wyjaśnić? Chciałaby pani jakichś wyjaśnień? Teraz?

— Czemu nie teraz, ostatecznie całe piętro jest wolne, tylko Jackie śpi na korytarzu. Albo i nie śpi, to czujny pies.

Melodia, płynąca z głośników, była najnowszym przebojem Karaibów, tak twierdził profesor. Powrócił przed tygodniem z podróży i przywiózł pełną walizkę płyt. Wszyscy prywatni goście musieli wysłuchiwać egzotycznych rytmów — jeżeli pragnęli utrzymywać dobre stosunki z gospodarzem — do czasu, gdy nowy transport skondensowanej muzyki trafi pod eternitową strzechę profesorskiej willi, zaćmiewając karaibskie wspaniałości.

— To takie nastrojowe — westchnęła profesorowa — że człowiek chcąc nie chcąc widzi zaraz srebrzysty księżyc wędrujący nad falującym niespokojnie oceanem... — Zawartość szklaneczki dość szybko znikała w przełyku kobiety. Uf... — powiedziała — to się tylko wydaje takie łagodne, nie przyzwyczajonego ścina z nóg.

— UFO, po polsku NOL — mówił szeptem docent. — Głośno teraz o tym, musiała pani słyszeć.

— W zeszłym roku lądował w lubelskiej wsi — powiedziała trzeźwo profesorowa. — Byli tam Chińczycy i jedli ryż. Pałeczkami. Mieli aparaturę diagnostyczną. Zieloni. Niech pan idzie pierwszy, panie Wojtku, ale niech pan postoi w hallu, bo Jackie będzie ujadał, nie zna pana za dobrze. Na mnie też szczeka, ale tylko dwa, trzy razy.

Docent Kusko z kieliszkiem burbona w dłoni przemknął po zasłanej dywanem posadzce ku drzwiom, minął grupkę otaczającą profesora i w słabo oświetlonym hallu przystanął pod wieszakiem z jelenich rogów. O tej porze roku wieszak był pusty, tylko słomkowy kapelusz z ciemną kokardką leżał na półeczce otoczonej mosiężnym okuciem. Perspektywa spotkania z Jackie denerwowała Kuskę, ale chęć wyjaśnienia profesorowej tajemnicy UFO była silniejsza niż obawa przed kompromitacją. „Ostatecznie — pomyślał — jak się ma prawie sześćdziesiąt lat, nie trzeba brać za żonę dwudziestopięcioletniej studentki". Pocieszony i uspokojony patrzył to na przymknięte drzwi salonu, to znowu na czeluść klatki schodowej, gdzie u góry warował zapewne czujny Jackie. Profesorowa pojawiła się po niespełna minucie, nawet kiepskie oświetlenie hallu potrafiło ujawnić jej dojrzewającą urodę, mimo że wspaniałe włosy miały teraz odcień zielonkawy, jaki można zaobserwować niekiedy w kolorowej TV.

— Jestem — oznajmiła półgłosem — ale zmieniłam decyzję.

— Nie chce pani posłuchać o UFO? — docent zmartwiał. Obserwował teraz z rozpaczliwą uwagą dolne partie profesorskiego skarbu, podziwiał łydki i kolana wyłaniające się spod zwężanej spódnicy. — Czym panią uraziłem?

— Mam na imię Natalia, pan o tym wie. Nie pójdziemy na górę, jest bardzo ciepło i dobrze nam zrobi spacer. Zresztą w ogródku za domem stoi altanka, mamy tam skład narzędzi. Wojtek, pan jest straszny podrywacz. — Natalia lekko zachwiała się na nogach, receptura profesora na koktajl a la Juhas przewidywała znaczny procent spirytusu.

— Jackie?

— Do diabła z tym psem, kiedyś mnie ugryzł. Wojtek, dlaczego pan ma taką straszną siłę?

Docent Kusko pomyślał, że mówienie o jego silę było lekką przesadą, nie wiedział, czy w wypadku nagłej utraty równowagi przez profesorową zdołałby ją przetransportować bezpiecznie na fotel, stojący pod palmą. Nie zanosiło się jednak na fizyczny upadek Natalii, dotarła do drzwi na werandę bez komplikacji i otworzyła je bez skrzypnięcia. Noc pachniała zoraną ziemią, rozgrzanym drzewem zebranym w sagi wokół werandy, benzyną. Samochody stały obok siebie na podjeździe, lśniące karoserie odbijały światło gwiazd. Docent popatrzył w niebo i zobaczył w tym samym miejscu co przedwczoraj mrugającą wesoło gwiazdkę, nie notowaną w katalogach astronomów. Wczoraj gwiazdka zniknęła i prezenter dziennika TV pod koniec doniesień z kraju ujawnił, że wbrew poszukiwaczom sensacji był to tylko „balon meteorologiczny", co zostało stwierdzone ponad wszelkie wątpliwości.

— UFO, widzisz? — powiedział do Natalii, która objęła ciepłym ramieniem szyję docenta.

Po naciśnięciu czerwonego klawisza w okienku supremy powinien ukazać się wynik obliczenia i tak też się stało, ale magister Zenon Kusko po raz drugi dzisiejszego wieczoru doznał nieprzyjemnego uczucia, że został wystrychnięty na dudka. Jakkolwiek by liczyć, miesięczny bilans Instytutu Mlecznego nie mógł zamykać się cyfrą 31 miliardów złotych.

Dwie sprzężone lampy jarzeniowe u sufitu oświetlały klitkę zastępcy dyrektora w sposób wykluczający ukrycie się jakiegoś psotnika, gdyby ten nawet wykorzystywał jedyne wolne miejsce pod stołem. Na wszelki wypadek magister zajrzał pod stół, ale zobaczył tylko zmięty egzemplarz wczorajszego „Przeglądu Sportowego", ciśnięty tam w przypływie pasji po odczytaniu wiadomości o kolejnej porażce warszawskiej drużyny na własnym boisku. „Musieli im tę bramkę strzelić — zdenerwował się znowu magister — akurat na minutę przed końcem meczu. Już było po czasie i tylko sędzia z Krakowa chciał dać tamtym szansę, bo krakowska drużyna miała tyle samo punktów w tabeli".

Decyzja sędziego była niepodważalna, ale niepodważalny był też rezultat obliczenia, wskazywany milcząco przez supremę, elektronową gwarantowaną maszynę, niezawodny nabytek instytutu, otrzymany po protekcji w ministerstwie. Czerwone świecące cyferki, takie same, jakie ukazują się na tarczach zegarków kwarcowych, objaśniały, że wydatki Instytutu w miesiącu lipcu przekroczyły 31 miliardów złotych. Okienko miało jeszcze tylko dwa wolne miejsca w przodzie, natomiast cała liczba wyglądała niedorzecznie: 31824253037. Budżet Instytutu Mlecznego w ciągu nadchodzących stuleci nigdy nie mógłby osiągnąć takiego pułapu i magister Zenon Kusko powiedział na głos:

— Idiotyzm.

Dźwięk własnych słów przeraził go nieco, słyszał od brata, docenta Wojciecha Kusko, że mówienie do siebie bywa oznaką złego stanu nerwów. Docent wprawdzie nie studiował nigdy psychiatrii, ale bądź co bądź współpracował z przemysłem farmaceutycznym i miał z tego tytułu bogatą wiedzę o rozlicznych chorobach nękających ludzkość.

Zenon obejrzał w skupieniu białe cielsko nowoczesnej maszyny, sprawdził, czy kable tkwią w gniazdku ukrytym za zepsutą lodówką, chusteczką do nosa prześlizgnął po szybce okienka i usiadł zniechęcony na krzesełku. „Bilans mógłby zrobić ten leniuch Kosecki — pomyślał magister Zenon Kusko, zastępca dyrektora Instytutu Mlecznego do spraw ekonomicznych — dlaczego ja się zajmuję takimi głupstwami?" Wytłumaczenie było niezmiernie proste: leniuch Kosecki pojechał na urlop nowym trabantem, a zastępca dyrektora do spraw ekonomicznych nie miał i tak wiele do roboty, co szef lubił sygnalizować zawoalowanymi aluzjami. Minięcie się magistra z powołaniem było oczywiste; jako skrzydłowy ataku piłkarskiego byłby w swoim czasie ozdobą każdej drugoligowej drużyny, o czym mówiono w rodzinie Kusków z pewną wstydliwością. Minęły czasy, kiedy wykształcony człowiek mógł grać w ligowych klubach, spełniając jednocześnie zawodowe funkcje w innych dziedzinach życia publicznego. Wyjątkiem był jakiś lekarz na Śląsku, ale i on pracował w klubie na etacie. „Doba komputeryzacji i wąskiej specjalizacji — rozmyślał ponuro magister — dojdziemy do krawędzi jeszcze w tym stuleciu". Takie rozważania byłyby nawet, mimo zawartej w nich goryczy, może niezłe, ale zabawę psuła świadomość, że do końca przyszłego stulecia Instytut nie przerobi nawet połowy finansowego planu, wskazywanego bezczelnie przez supremę.

Zenon zwlókł się z krzesełka i bez większej nadziei wykręcił numer telefonu brata. Aparat stał na szafce zastawionej szklankami z resztkami herbacianych fusów, przy manipulowaniu tarczą upadła na podłogę łyżeczka z bańki po sproszkowanym mleku, służącej za cukiernicę.

Jak było do przewidzenia, nikt się u brata nie odzywał. Wojtek pojechał na bibkę do swego profesora pod miasto, było mało prawdopodobne, żeby wrócił wcześniej niż o szóstej rano. Nazajutrz wypadała niedziela.

— Ten cholerny balon znowu narobi kłopotu — powiedział dyżurny podoficer lotniska w słuchawkę — na radarze też jest, obywatelu kapitanie.

— Zdjęliśmy go przecież wczoraj — odezwał się zaspany głos — przynajmniej tak mi mówiono.

— Tak jest, zdjęliśmy. Sam widziałem.

— No więc dlaczego mi zawracacie głowę?

— Kiedy on jest znowu, obywatelu kapitanie.

— Jeżeli go zdjęli, nie może być.

— Widocznie wypuścili nowy.

— Kto wypuścił?

— Nie mam pojęcia, obywatelu kapitanie. Ale się błyszczy że hej.

— Poczekajcie, zejdę do was. Nie róbcie alarmów, nic się nie dzieje. Czekajcie.

Dyżurny pomyślał, że polecenie kapitana jest zupełnie zbyteczne: jeżeli ma się dyżur, to i tak trzeba czekać.

Tabliczka na drzwiach mogła zmylić kogoś postronnego: „A. i W. Kusko". „A" wyprowadziła się przed pół rokiem, ładując swoje rzeczy na bagażową taksówkę marki nysa, z ponurym kierowcą spełniającym jednocześnie rolę drugiego tragarza. W. Kusko protestował przeciw transportowi telewizora, zresztą kolorowego i nabytego na raty. Wtedy kierowca, podciągając drelichowe spodnie uwalane smarami, popatrzył gniewnie i mruknął: „Czego pan się stawiasz? Nie widzisz pan, że kobieta oczy wypłakuje?". Telewizor z trudem zmieścił się do windy i A. Kusko przestała płakać.

— To nie była dobra żona — zaopiniował po raz kolejny magister Kusko — przynajmniej dla ciebie. Tłumaczyłem ja, to samo mówiła Danka, ale ty się zaparłeś jak koń cugowy.

— Nie poruszajmy tematu — powiedział docent. Siedział na zydelku w kuchni bez okna i pił kefir wprost z plastykowego opakowania. — Ja nauczyłem się dawno, że niczego w życiu nie trzeba żałować. Wzbogacamy się o doświadczenie, jesteśmy ciągle mądrzejsi.

— Tylko nigdy nie mądrzejemy na dobre. Właściwie od dzieciństwa musiałem się tobą opiekować, chociaż niby jesteś starszy.

— Zostawmy temat — powtórzył docent. Odstawił kefir z gestem obrzydzenia, zajrzał do kredensiku zawieszonego na hakach i grzebiąc po omacku, wyciągnął paczkę herbaty. — Moglibyście coś zrobić z tymi kefirami. Czy wasz instytut zajmuje się tylko mlekiem?

— Nasz instytut przestanie się zajmować czymkolwiek, jeżeli nie zrobimy bilansu. Bilans w dzisiejszych czasach stanowi warunek egzystowania instytucji.

— Zawsze stanowił — powiedział docent i wsypał herbaciany proszek do szklanki. — Ty też pijesz?

— Suszy cię, nie? Pochlałeś wczoraj.

— Piłem tylko burbona.

— Alkoholik i do tego snob. — Magister pokręcił głową. — Nie jestem z ciebie zadowolony.

— Ja też nie. Ale nie przyszedłeś po to, żeby mi prawić morały. Kiedy mam kaca, nie znoszę morałów. Masz interes, braciszku? Pożyczyć ci jakieś pieniądze? Zostało mi czterysta złotych.

Zenon pomyślał, że brat nie lubił kluczyć, stawiał sprawę otwarcie i był szybki. Jeszcze w szkole mówili na niego „spity Gonzales", co było transkrypcją angielskiego „speed". Inni chodzili z dziewczynami miesiącami i mieli z tego same kłopoty. Wojtek szedł z dziewczyną raz, ale za to kłopoty miewała dziewczyna. „Właściwie gęba zdegenerowanego szympansa — pomyślał magister — co one w nim widzą?". Twarz brata była pomarszczona, ruchliwa, oczy nieco przymknięte i błyszczące. Przez policzek biegła blizna, pamiątka z doświadczeń w gabinecie fizyki: wyleciały wtedy wszystkie szyby w promieniu dwustu metrów.

— Nie przyszedłem po pieniądze. Mam kłopot. — Zenon wydobył z zewnętrznej kieszeni koszuli obdarty pasek komputerowego zapisu. — Popatrz, to ma być bilans naszego Instytutu.

Docent odstawił parzącą szklankę i wziął skrawek papieru.

— No? — zapytał z nadzieją magister.

— Ładna sumka. U nas nie operujemy takimi, jesteśmy biedni.

— Ale przecież to bilans finansowy uprzemysłowionego województwa!

— Co ty pleciesz, Zenek. Najpierw mówisz o Instytucie, a potem o jakimś województwie. Zmieniłeś pracę? Wylali cię?

Magister westchnął. Brat był człowiekiem bystrym, a może nawet genialnym, i potrafił postępować z kobietami (wyłączając własną żonę), ale niekiedy trudno było się z nim dogadać. Zaczął więc inaczej.

— Jesteś docentem, no nie?

— Jestem.

— I podobno pisałeś pracę habilitacyjną. Coś na temat maszyn cyfrowych?

— Nie. To była bioelektronika. Zaczekaj — docent znowu napił się herbaty i patrzył teraz intensywnie w kierunku rzeźbionej półeczki nad kuchnią, gdzie przez zapomnienie A. Kusko uchował się dwuszereg słoików zagranicznych przypraw do zup i sosów. Sterczały tam, jako ozdoba kolekcji, barwne opakowania Spice Islands „Oregano" i różne specjały Shippams, na przykład „Sardine and Tomato Paste".

— „Niektóre aspekty homeostazy apriorycznych grup symplicystycznych..." Nie, poczekaj... „Symplicyzmy homeostazy niektórych grup..."

— Korzystałeś z pomocy komputerów? — przerwał niegrzecznie magister. — Znasz się na nich?

— Nie. Ale korzystałem i korzystam. Dzisiejsza nauka nie obejdzie się bez komputera. Musimy mieć maszyny piątego lub czwartego pokolenia, ale jeszcze ich nie produkujemy. Słuchaj, ja się źle czuję. Może byśmy poszli na jakieś piwo?

— Mówiłem: alkoholik. Poczekaj jeszcze. Czy komputer może się omylić?

— Skądże. Komputer to jest komputer i tylko człowiek może popełniać omyłki. Dlatego właśnie wynalazł komputery.

— To znaczy, uważasz, że ja się pomyliłem?

— Nie wiem. Nie uważam. A co, jest pomyłka?

— To nawet trudno określić jako pomyłkę. Mamy na prace naukowe kilkanaście milionów złotych rocznie, tymczasem ta bałwańska suprema podaje bilans roczny województwa. Rozumiesz już?

— Próbuję. Wszystko, braciszku zależy od programu. Jaki maszyna dostaje program, takie podaje rezultaty. Sama niczego nie wymyśli. Może podawałeś jej niewłaściwe dane?

Młodszy Kusko zasępił się. Było mu jakoś przykro; mieszkanie Wojciecha, pełne kurzu, nie pozmywanych naczyń i rozrzuconej po kątach garderoby, nie nastrajało optymistycznie. W kuchni bez okna panował żar, z pokoju dobiegał dudniący sygnał programu sportowego. Brat dysponował jeszcze zapasowym, czarno-białym telewizorem turystycznym.

— Obojętne, jakie wejścia podawałem, wynik był jednakowy. Straciłem na to część nocy, którą ty spędziłeś na pijaństwie.

— Nie spędziłem jej właściwie na pijaństwie. — Docent nagle jakby się ocknął, blizna znieruchomiała, doprowadzając twarz do znośnej symetrii. — Coś ty zadawał tej supremie?

— Wszystko. Pod koniec datę bitwy pod Grunwaldem i numer kwitu z pralni. Ale wynik był zawsze taki sam. Potrafisz to wyjaśnić?

— Naturalnie. Suprema to znakomita maszyna. Aż się dziwię, że dostaliście coś podobnego. Rzadkość. Nie może być mowy o pomyłce. To awaria. Poślesz jutro po specjalistę, to ją wyreguluje. Lampy się przepaliły albo coś podobnego. Zresztą tam nie ma lamp w dosłownym znaczeniu.

— A bilans?

— Weź sobie arytmometr. Rozpieścili was w tym Instytucie. Chodź lepiej na telewizję, zaraz będzie transmisja drugiej połowy meczu. I zobaczymy wyniki totka.

W poniedziałek major Bień urzędujący na drugim piętrze Komendy Miasta MO wezwał telefonicznie podporucznika Szerera. Nie dokonał tego wyboru chętnie, ale miał małe możliwości: w wydziale było tylko dwóch wolnych oficerów, przy czym słowo „wolny" należało interpretować ostrożnie.

Podporucznik Szerer zameldował się w cywilnym stroju, złożonym z sandałków, dżinsów i kolorowej koszuli z napisem „Bridge World". Major przyjrzał się podwładnemu z niechęcią, poprosił siadać i poczęstował papierosem, ale ponieważ obydwaj nie palili, schował pudełko do szufladki biurka obstawionego telefonami.

— Mam dla was robotę — powiedział.

Młody podporucznik domyślał się, że nie został wezwany na pogawędkę, wobec czego milczał i liczył grzbiety książek, ustawionych za szkłem podręcznej biblioteczki. Obok dwóch wydań „Kodeksu karnego z komentarzem" dostrzegł broszurowane wydanie „Konia Polskiego". Panował skwar, za okratowanym oknem słychać było szum wody wytryskującej pod ciśnieniem z długiego, gumowego szlauchu. Kierowcy na podwórku myli wozy, przy okazji sprawiając sobie prysznic. Szerer pozazdrościł im.

— Trzeba sprawdzić, kto wypuszcza balony meteorologiczne — powiedział wreszcie major. — I trzeba to zrobić dość szybko.

— Tak jest. Obywatelu majorze, takie balony mają na lotniskach. PIHM.

— To ja też wiem. Dlatego trzeba sprawdzić, bo żaden legalny użytkownik balonów nie przyznaje się do ich użytkowania w ostatnich dniach. Dzwoniłem osobiście.

— Nie przyznają się?

— Nie. To znaczy Instytut Gospodarki Wodnej wystrzelił w ubiegłym tygodniu sondę, pod Zielonką. I to wszystko.

— Chodzi o ten balon, co go zdjęło wojsko? Słyszałem w wiadomościach w piątek, że go zdjęli. Ludzie już zdążyli narobić paniki, rozeszły się plotki o UFO.

— Poruczniku, ja też czasem czytam gazety. A z balonem jest tak, że kiedy jeden zdjęli, drugi pojawił się w tym samym miejscu. I znowu go zdjęli. Wczoraj. Już bez hałasu.

Szerer milczał. Na ogół zajmował się włamaniami, szło mu całkiem nieźle, czasem trafiał się drobniejszy napad rabunkowy, jakaś chuligańska rozróba. Co prawda ponadplanowe rozwieszanie balonów meteo można było traktować jako swoisty przejaw chuligaństwa, ale żeby z tym do milicji?

Starszy oficer musiał mieć podobne wątpliwości.

— Zwróciło się do nas wojsko, rozumiecie. Taki balon właściwie nikomu nie robi szkody, ale jeżeli jest wypuszczany bez potrzeby, powoduje marnotrawienie społecznych pieniędzy. Wiecie może, ile kosztuje coś takiego?

— Nie wiem, obywatelu majorze.

— Dwa tysiące złotych. Ktoś sobie robi zabawki. Może jakiś maniak, może umysłowo chory. Trzeba sprawdzić. Pojedziecie na wojskowe lotnisko i zobaczycie, co oni mają. Przypuszczam, że na podstawie znaleziska odkryjecie bez trudności, skąd wypuszczono balonik. Pewnie jest jakieś oznakowanie, zresztą sprawdzicie sami. Chciałbym mieć meldunek jeszcze dziś, przed końcem urzędowania.

— Tak jest.

Docent Wojciech Kusko próbował bezskutecznie dodzwonić się do willi profesora po raz czwarty tego ranka. Żar napływający od okna stawał się trudny do wytrzymania, obrotowy wiatraczek z błękitnym śmigłem furczał zawzięcie, rozpraszając fale upału po gabinecie, ale. nie dawał ochłody.

— Panie docencie, przyszły świnki morskie — powiedziała sekretarka uchylając drzwi. — Czy pan podpisze?

— To są świnki dla „Czwórki", prawda?

— Tak, ale docent Błoński ma konferencję.

— Nic nie podpiszę — powiedział Kusko. — Proszę się porozumieć z docentem Błońskim.

— Ale konferencja...

Nie odpowiedział, więc sekretarka zamknęła drzwi, zapewne bardzo głośno, ale były obite dermą.

— Niech pani zostawi drzwi otwarte! — krzyknął bez efektu, więc podbiegł i szarpnął klamkę. Zobaczył przestraszoną sekretarkę. Podmalowane oczy płakały łzami fiołkowego potu, nos poczerwieniał od ciężaru oprawnych w metal szkieł. Gdyby to była jego własna sekretarka, powiedziałby pewne jakiś komplement, sugerując jednocześnie, żeby się nie malowała, ale pani Brzeczyk była sekretarką profesora, przynależała do „Juhasa" (tak nazywali szefa najbliżsi współpracownicy, oczywiście bez jego zgody i wiedzy), podobnie jak gabinet i wiatraczek z niebieskim śmigłem. Powiedział więc tylko z uśmiechem: — Zostawię drzwi otwarte, jeżeli pani pozwoli, pani Lolu, będzie nam obojgu przyjemniej. — Rozchmurzyła się natychmiast, nawet nie zapytała o świnki.

Wrócił pod oszukańczy powiew wiatraczka i poczuł, że spodnie przyklejają mu się do fotela. Profesor zapewne słuchał muzyki z Karaibów rozwalony w leżaku przed willą. „Może mnie pan zastąpić w poniedziałek, panie Wojciechu? — zapytał, gdy Kusko niepostrzeżenie powrócił z ufologicznej wyprawy. — Mam ważne spotkanie z Francuzami". Oczywiście wyraził zgodę na zastępstwo, tym bardziej, że zastępstwo profesora w innej sprawie okazało się rewelacją. O tej porze roku jednak i przy takim upale można było z powodzeniem zamknąć całą budę na kłódkę, pozostawiając drobne prace ludziom z „Czwórki" — ani docent Kusko, ani profesor nie byli potrzebni, mogła też zakończyć urzędowanie umalowana sekretarka.

Docent wyraźnie czuł różnicę społeczną, jaka dzieliła go od zwierzchnika. Pozornie była to różnica jednego stopnia naukowego, czysto tytularna kwestia, gdyż praca habilitacyjna profesora nie wniosła do nauki więcej niż praca Kuski. „Cała rzecz, że napisał ją o kilkanaście lat wcześniej" — pomyślał gorzko docent i spróbował dla odmiany wyłączyć wiatraczek.

Nie było praktycznie możliwości zmiany sytuacji życiowej w ciągu najbliższych lat; nawet gdyby profesor zmarł, odszedł na emeryturę albo ciężko zachorował, chętnych do objęcia katedry były zastępy — nie licząc ludzi z zewnątrz. „Naukowe kariery spełniają się w dzisiejszych czasach niezmiernie powoli albo najczęściej nie spełniają do końca nigdy — myślał Kusko. — Mam takie same szansę na katedrę, jak na główną wygraną w totku". Wyciągnął z teczki leżącej na profesorskim biurku kupon toto-lotka za czternaście złotych, w którym według doniesień telewizji były trzy trafnie wytypowane liczby. Przyjrzał się obwiedzionym czerwono kratkom: 3, 18, 24. O włos chybił następną liczbę — 25 — bo wstawiał zwykle tylko jedną nieparzystą. Czwórka to już by coś było, ale nawet pełna szóstka nie mogła zapewnić willi pod miastem. Na takie wille, na samochody i muzykę z Karaibów poleciała Natalia. Sprzedała się, chociaż mówiła, że początkowo kochała „Juhasa" prawdziwą miłością. „Tak, jak uczennice kochają swych nauczycieli, a pensjonarki amantów filmowych" — powiedział profesorowei w przypływie żalu. 3, 18, 24...

Całkiem wyraźnie czuł, że nie odklei się nigdy od profesorskiego fotela. Z niedowierzaniem wpatrywał się w kratki zmoczonego potem blankietu, widział niby pod mikroskopem usterki kiepskiego papieru, krzywo przylepioną banderolę ze stemplem kolektury. Mózg, przywykły do skojarzeń, odnotowywał informację zupełnie zaskakującą. Nie miała prawa być prawdziwa, takie rzeczy mogą zdarzać się teoretycznie. Ktoś wprawdzie napisał, że wobec nieskończonej ilości istniejących kształtów materialnych, wolno założyć, że gdzieś we Wszechświecie istnieje na przykład drugi taki sam wiatraczek z wykrzywionym niebieskim śmigłem, z grudką białego lakieru na podstawce i obluzowanym wyłącznikiem, lecz to była abstrakcja. Natomiast liczbowy szereg przed własnymi oczami pozostawał w strefie realności. Kusko miał kiepską pamięć słuchową i dlatego nie odznaczał się muzykalnością, natomiast pamięć wzrokowa dopisywała mu znakomicie. Nie dowierzał. Zdrętwiałą ręką podniósł słuchawkę, nakręcił numer Instytutu Mlecznego, poprosił brata. Minęło pół minuty, zanim z pobekiwania sygnału centrali wypłynął głos Zenona.

— Doskonale, że dzwonisz! Nie wyobrażasz sobie... — zaczął magister z ferworem.

— Poczekaj, Zenuś, nic nie mów. Odpowiedz mi powolutku i grzecznie: jaki wynik podała ci zepsuta suprema?

— Kiedy właśnie ona...

— Cichutko, braciszku. Przypomnij sobie. A może masz zapisane? Nic nie mów, tylko to jedno, błagam cię!

— Mam zapisane, ale...

— No to podyktuj, do ciężkiej cholery! — zawył docent i z przymkniętymi powiekami słuchał strasznej informacji. Brat podyktował niemal jednym tchem: 31824253037. Wojciech Kusko nie słuchał dalszych gorączkowych wynurzeń brata, nie trafiały do jego umysłu, jak nie trafiał głos sekretarki, wspominający znowu coś na temat świnek morskich. Odłożył słuchawkę, włączył machinalnie wiatraczek ijuż bezmyślnie, wyprany z ludzkich uczuć, odczytywał kolejne cyfry na ciemniejącym coraz bardziej od potu blankiecie: 3, 18, 24, 25, 30, 37. Wszystkie te cyfry były obwiedzione czerwonym tuszem i wszystkie zostały wylosowane przez skomplikowaną maszynę toto-lotka, co mógł własnoręcznie oglądać w przerwie spotkania o mistrzostwo pierwszej ligi między Legią a ŁKS-em wczoraj po południu.

— To pan? — zapytał człowiek w mundurze kapitana na widok Szerera. — Myślałem, że przyjedzie milicjant.

— Podporucznik Szerer, do usług — powiedział milicjant wpychając w spodnie kolorową koszulkę z napisem „World Bridge".

— Przepraszam bardzo, niech kolega usiądzie, o tu. — Kapitan wskazał niewygodne krzesełko z metalu stojące pod kasą pancerną. Drzwi kasy były otwarte, wewnątrz widać było zakurzoną butelkę po cytrynadzie.

— Macie jakieś kłopoty, kapitanie?

— Trudno to nazwać kłopotami, ale ktoś robi nam kawały. Znacie sprawę?

— Znam — odparł Szerer, nie podejrzewając, jak bardzo się myli.

— Więc byłoby dobrze, gdybyście dorwali tego dowcipnisia. Nie potrafię udzielić żadnych bliższych wskazówek, ale pierwszy balon ukazał się wieczorem we wtorek i wisiał nad południową częścią miasta do czwartku rano. Nie wiedzieliśmy, o co chodzi. Powinno się zawiadamiać lotnictwo o tego rodzaju balonach, zawsze to jest niebezpieczeństwo dla samolotów, chociaż minimalne. No i zdjęliśmy go śmigłowcem z wysokości około siedmiuset metrów. Drugi...

— Pozwolicie, kapitanie, będę notował.

Wojskowy skinął głową i zaczął spacerować po przekątnej pomieszczenia. Za otwartymi oknami toczył się wybetonowaną alejką melex z ładunkiem tekturowych skrzynek ozdobionych czarnymi napisami „Ostrożnie, szkło!". Z daleka narastał gwizd zapuszczanego silnika odrzutowca.

— Drugi balonik zdjęliśmy z podobnej wysokości, wczoraj o godzinie 4.00 znad naszego lotniska.

— Helikopterem?

— Śmigłowcem — powiedział kapitan.

— Był do czegoś przyczepiony? Ten pierwszy i drugi?

— Nie były przyczepione. Zachowywały w powietrzu stabilność, właściwie nie zmieniały kursu. Pogoda jest bezwietrzna. W dzień to ich właściwie nie widać.

— A w nocy?

— W nocy świecą. Odbijają blask księżyca i w ogóle światło. — Kapitan zawahał się, przerwał rozmowę i zawołał przez okno: — Nowaczyk, podejdźcie no tu bliżej!

Podporucznik Szerer zobaczył, jak melex zgrabnie zakręca w boczną alejkę i sunie bezszelestnie ku oknom. Żołnierz w gimnastycznej koszulce zeskoczył z pojazdu i stanął na baczność. Kapitan pstryknął palcami.

— Oranżada?

— Tak jest, obywatelu kapitanie, woda mineralna.

— To podajcie nam ze dwie butelki.

Szerera ogarnął przypływ sympatii dla oficera lotnictwa. Odłożył długopis na blat drewnianego stołu, gdzie wycięte było serce przebite raczej włócznią niż strzałą. Obok widniał zatarty już napis: „Baśka, jeszcze dwa miesiące służby".

— Świecą? Z jakiego materiału są wykonane?

— Tworzywo sztuczne, pokryte cieniutką warstwą aluminium. Glinu.

— I tak po prostu: wisiały w powietrzu, a wyście je zdjęli? Doskonała jest ta woda, panie kapitanie, nawet chłodzona.

— Do stołówki. A więc to już byłoby wszystko. Mam wam pokazać?

— Jeśli można.

— Oczywiście, gazu już w nich nie ma. — Kapitan szarpnął mocne drzwi pancernej szafy, które odeszły ze zgrzytem nie naoliwionego żelastwa. Podporucznik Szerer zobaczył obok butelki po cytrynadzie dwie płaskie, metalicznie połyskujące torby. Były, jak się wydawało, identyczne. Jedną z nich kapitan położył na stole, zasłaniając uszkodzone włócznią serce. Milicjant pomacał gładką powłokę, obejrzał gwintowany otwór, powąchał. Z wnętrza szedł taki zapach, jaki wydają w upalne dnie dętki rowerowe.

— To przypomina spory termofor.

Oficer wzruszył ramionami, pił wodę wprost z butelki, szklankę odstąpił gościowi.

— Nie ma żadnych oznakowań — powiedział Szerer, nie spodziewając się zresztą odpowiedzi. Ale kapitan odpowiedział, wykazując po raz pierwszy jakieś zainteresowanie dla rozmowy.

— Właśnie to mnie dziwi. Nasze balony są znakowane seryjnie, zresztą mają inny kształt. Tych używają cywile, ale o ile wiem, zawsze jest tam gdzieś wybita cecha, zazwyczaj na nakrętce albo na obrzeżu otworu. Tu nic nie ma. Zresztą, gdybyśmy wiedzieli, skąd one pochodzą, nie fatygowalibyśmy was. A tak nie możemy ochrzanić, kogo należy.

— To ja pójdę — powiedział Szerer — ale wezmę ze sobą jedną sztukę, oczywiście za pokwitowaniem.

— Nie potrzeba pokwitowania, to nie nasze balony. Możecie zabrać obydwa.

Magister Kusko od godziny dziesiątej do dwunastej daremnie poszukiwał konserwatora sprzętu, wreszcie dowiedział się, że tamten korzysta z urlopu i do dyspozycji jest tylko stolarz, ale też zajęty. Wobec tego Kusko dopilnował osobiście, aby panienka z administracji gmachu wpisała do książki zleceń naprawę i przegląd „Maszyny elektronowej suprema 0/3, nr inwentarza 666-79.bis".

666-79.bis zachowywała się tak samo dziwacznie, ale można powiedzieć: w nowej wersji. Magister Kusko przyszedł w poniedziałek do pracy jak zwykle z czterominutowym spóźnieniem. Poniedziałkowe spóźnienia wynikały z lektury rubryki sportowej gazet, które czytywał podczas śniadania w czasie urlopu Danki. Przez cały rok jadali śniadania razem i Zenon czytał gazetę dopiero w biurze, ale w sierpniu mógł sobie pozwolić na lekturę w domu. Zaprzyjaźniony woźny wychylił się spoza barierki i wesoło zagaił:

— Panie dyrektorze, znowu dostaliśmy w kuchnię. Kusko nie podtrzymał konwersacji i wjechał na górę windą, otoczony tłumem spóźnialskich urzędników. Zajrzał do pomieszczeń głównego księgowego z nie uzasadnioną nadzieją, że Kosecki wrócił z wczasów, ale powitała go koścista pani Romana.

— Czy pan dyrektor był łaskaw przejrzeć nasz bilans? Zamiast odpowiedzieć wprost, magister wyraził się niechętnie o postępie technicznym, po czym wziął pod pachę zniszczony arytmometr z korbką wygładzoną przez pokolenia księgowych.

— Można było zawołać woźnego, to by przeniósł — powiedziała pani Roma i wróciła do papierzysk. Magister dotarł do swojej klitki, zwanej gabinetem i przede wszystkim otworzył okna, a potem zbliżył się do stolika z supremą: Nacisnął klawisz kasujący, pomyślał chwilę i przeprowadził nieskomplikowaną operację dodania dwóch do dwóch. W okienku zamigotał oszałamiająco długi rząd rubinowych cyfr, ale ku zdumieniu Kuski nie było to już 31 miliardów. Aparatura od sobotniego popołudnia zmieniła program, wynik dodawania brzmiał: 81417 293 040. Magister skasował wynik i próbował wyciągnąć pierwiastek kwadratowy z 9, oczywiście rezultat był identyczny. Suprema wykonywała osiem działań matematycznych, ale każde, zastosowane do dowolnej liczby, dawało jednakowy efekt, co nawet zaczynało magistra rozśmieszać. Zostawił w spokoju maszynę i z ciężkim sercem zabrał się do pracy arytmometrem. Praca szła naprzód powoli, mozolnie, ale za to wyniki nie budziły wątpliwości.

Nieoczekiwanie około południa zatelefonował brat z dziwacznym pytaniem. Magister usiłował przekazać Wojciechowi rewelację o nowym kaprysie supremy, tymczasem docenta zdawało się nie obchodzić nic, poza wariacką kombinacją z soboty. Uzyskawszy ją, brat odłożył słuchawkę nie mówiąc nawet „dziękuję". Było to podejrzane, bo cokolwiek złego dało się powiedzieć o docencie, nie można było go nazwać grubianinem (co prawda nazywała go tak podczas scysji małżeńskich A. Kusko, lecz jej zdanie nie miało znaczenia). Dokonawszy serii obliczeń dotyczących nowego projektu produkcji serków homogenizowanych, Zenon Kusko zaparzył sobie herbatę i dla relaksu obejrzał białą supremę nie jako obiekt biurowy, lecz jako dzieło sztuki współczesnej. Pod tym względem z maszyną nie mogła konkurować nawet reprodukcja dzieła Antoniego Blindy, grafika futurologaabstrakcjonisty, zdobiąca w miesiącu sierpniu kalendarz biurowy. Blinda namalował dwie czerwone płaszczyzny przecinające się pod kątem 45 stopni, obwiódł je mlecznym paskiem, wtłoczył całość w niebieskie tło i z boku na dole wydrapał trójkątną plamkę. Grafika nosiła tytuł: „Lądowanie talerza" i otrzymała drugą nagrodę w konkursie LOT-u na plakat reklamowy.

Suprema miała długość około jednego metra, kształt kabaczka położonego trochę krzywo na półmisku. Klawiatura z prawej strony składała się z guziczków oznaczonych cyframi od zera do dziewięciu, pionowy rząd czterech przycisków pozwalał na dodawanie, odejmowanie, dzielenie i mnożenie, taki sam rządek z lewej strony umożliwiał pierwiastkowanie, logarytmowanie, całkowanie i różniczkowanie. W wersji podstawowej suprema nie miała dwóch ostatnich klawiszy, wariant „bis" z roku ubiegłego wydawał się szczytem techniki obliczeniowej, chociaż Kusko wiedział: wobec dużych maszyn cyfrowych suprema była zabawką.

Po prawej stronie połyskiwała szklana płytka okienka, w którym wyskakiwały czerwono świecące wyniki. Od ściany ozdobionej kalendarzem LOT-u, w zwężonej części kabaczka tkwił prostopadły ekran, jakby telewizyjny. Poniżej — klawiatura przypominająca maszynę do pisania; nie zawierała jednakże liter charakterystycznych dla polskiego alfabetu, przycisków było tylko dwadzieścia sześć, przy czym nie istniała możliwość uzyskania majuskuł. Magister Kusko wystukał bezmyślnie własne imię i nazwisko, potem imię żony, na koniec wydobyty z podświadomości utwór dziecięcej poezji własnej: „glupia fruzia zadrapuzia wyszła za maż mietki". Wiersz ten ułożył podczas pokonywania barier naukowych drugiej klasy szkoły podstawowej nr 316, gdy nauczycielka polskiego, Rozalia zwana „Fruzią", stanęła na ślubnym kobiercu z Mieczysławem jakimś tam, geologiem z Rzeszowszczyzny, raniąc młodzieńcze serce przyszłego wicedyrektora Instytutu Mlecznego.

Powrót do starożytnego arytmometru i podliczanie stypendiów, przyznanych na usprawnienie metody usuwania czteroetylku ołowiu z mleka puszkowanego, wydał się Kusce profanacją. „Może technik przyjdzie jutro — pomyślał — i zrobię całą tę szopkę na supremie w ciągu dwóch godzin".

Przed końcem urzędowania znowu zatelefonował Wojtek.

— Nie wiem, panie poruczniku, o co wam chodzi. Był już telefon i zdaje się, powiedziałem, co myślę o sprawie. — Dyrektor Instytutu Gospodarki Wodnej patrzył niezbyt przychylnie na milicjanta w wyzywającej koszulce.

Siedzieli naprzeciw siebie w gabinecie, który mógłby zadowolić ministra. Na biurku, pod obrazem marynistycznym („Olej, 3x4, złocone ramy" — odnotował w pamięci podporucznik Szerer, gdyż nie dalej jak miesiąc temu brał udział w dochodzeniu przy włamaniu do antykwariatu „Desy"), leżał płasko rozłożony balon i stały dwie filiżanki z kawą.

— Rozumiem, panie dyrektorze, ale nie możemy poprzestać na telefonicznych rozmowach. Poza wszystkim, te balony stanowią zagrożenie dla lotnictwa. Niech pan ma na względzie życie i zdrowie tych, którzy wsiadają na pokłady...

Słowo „pokłady" trąciło jakąś sentymentalną strunę dyrektorskiej duszy. Dłoń hydrometeorologa sięgnęła do pokrywy balonu, oczy badały uważnie przedmiot.

— Niestety, nic nie poradzę. My takich balonów nie używamy od kilku lat. Nie mamy ich nawet na składzie, nie uchowały się w magazynach. Jeżeli ktoś ma...

— To? — Szerer oczekiwał z napięciem rozwiązania zagadki.

— To placówka w Jeleniej Górze, ale i tak mniejszego rozmiaru. Takich, jak ten, nie mieliśmy nigdy. Prawdę mówiąc, wydaje mi się to dziwne.

— Nie mieliście? Instytut pana dyrektora nie miał, czy nie było ich w ogóle?

— Były MT-3, pamiętam dobrze. Znacznie mniejsze... Kiedyś, w młodości, robiłem pewną pracę... Pamiętam dokładnie.

— Czy chce pan przez to powiedzieć — Szerer baczył, aby nie stracić nic ze swej kurtuazji — że nasz przemysł nie produkował podobnych balonów?

— Niech pan się napije kawy, panie poruczniku. Nie chcę nic powiedzieć ponad to, co mi wiadomo. Ja wiem, jak to jest z milicją — starszy pan nagle zachichotał — człowiek palnie jakieś głupstwo, a później go ciągają.

— Zaręczam panu, że żadne kłopoty nie wchodzą w rachubę.

— Tak się zawsze mówi. Niechże pan pije. Może jednak cukru?

— Nie, dziękuję. Jeszcze co do placówki w Zielonce, czy oni mieli albo mają balony?

— Używamy tam tylko sond. Nigdy balonów nie mieli. Jeżeli pan chce, żebym powiedział, co o tym myślę...

— Ależ właśnie, panie dyrektorze. O to chodzi.

— No więc zostawcie te głupstwa. Żadne marnotrawstwo społecznych pieniędzy nie wchodzi w grę, taka prymitywna aparatura dzisiaj nie służy żadnym badaniom. Jeżeli nawet jakieś balony zachowały się, to można je z powodzeniem oddać dziatwie szkolnej do zabawy.

— Dwa tysiące złotych... Pan sam udzielił takiej informacji.

— Owszem, kiedyś tak kosztowały. Dziś są warte tyle co stare szmaty. Jestem niemal pewien, że jakieś przedsiębiorcze dzieciaki puszczały sobie balony dla zabawy. I proszę nie twierdzić, że to stanowi niebezpieczeństwo dla żeglugi powietrznej. Takie samo niebezpieczeństwo stanowi papierowy latawiec.

— No dobrze — zgodził się pozornie Szerer — ale przecież trzeba je napełnić gazem, żeby się uniosły.

— Można gorącym powietrzem... czy ja wiem? Tyle gorącego powietrza teraz... Nie pamiętam takich upałów. — Dyrektor pozwolił sobie na żarcik, ponieważ za niespełna kwadrans miał jechać do przystani swego klubu na prawym brzegu Wisły, gdzie czekała w pogotowiu żaglówka, umiłowana omega dyrektora. I za kwadrans należało opuścić gabinet. Powiedział o tym, oględnie nie wspominając o jachcie. Milicjant popatrzył na zegarek, a ponieważ zbliżała się godzina 15, poprosił o pozwolenie skorzystania z telefonu. Była najwyższa pora, aby porozumieć się z majorem.

Natalia Tyc-Kowalczyk (zostawiła sobie panieńskie nazwisko, ponieważ jako Tycówna robiła dyplom magisterski) przywołała jamnika Jackie obiecującym mlaskaniem. Pies posuwał się nieufnie w kierunku leżaka, szorując brązowym brzuchem po przystrzyżonym na modłę angielską trawniku.

— Grzeczny piesek, grzeczny — mówiła pieszczotliwie i rozwijała z celofanu czekoladowy cukierek. Pragnęła, by pies polubił ją tak samo, jak pozostali domownicy, ale Jackie zjadał cukierki, nawet te najbardziej smakowite, wypełnione rumem czy likierem, a następnie potrafił zdradziecko ukąsić dłoń ofiarodawczyni.

Budzenie powszechnej miłości, a przynajmniej sympatii, stanowiło zasadę życiową panny Tycówny, obecnie profesorowej Kowalczyk. Nie znosiła zadrażnień, intryg, napięcia. W nowym domu przeszła natychmiast na ty z gospodynią profesora, co wzbudziło sensację. Zaprzyjaźniła się z ogrodnikiem Maciejem, kierowcy nigdy nie wydawała poleceń mogących uchodzić za obraźliwe, jak to czyniła poprzednia pani domu. Ze wszystkimi szło znakomicie, tylko pies ciągle zachowywał wrogą rezerwę.

— On jest nieprzekupny, daremne wysiłki — odezwał się „Juhas" ze swego miejsca pod karłowatą jabłonką. — Szkoda cukierków, a poza tym jak tyle ich będzie zżerał, nie obejdzie się bez weterynarza.

— Misiaczku — przemawiała kobieta do brunatnej glisty na żabich nóżkach — masz, pani cię lubi. — Roztopiona czekolada lepiła się do palców, pies delikatnie zlizywał słodycz i Natalia była pewna bliskiego zwycięstwa. Profesor, szczupły i bardzo opalony, obserwował scenę z niesmakiem. Bardzo kochał swoją trzecią żonę i wiedział, że to ostatnia warta zachodu kobieta w jego życiu. Nie miał złudzeń, chociaż udawał, że je ma. Po ostatnim rozwodzie pozostawało albo odgrodzić się od świata i poświęcić całkowicie nauce, albo zaryzykować. Wolał zaryzykować, tym bardziej, że nie spodziewał się wiele po ostatnio prowadzonych badaniach, w każdym razie nie spodziewał się zakończyć ich w ciągu najbliższego dziesięciolecia, Tym samym wyrażałby zgodę na korzystanie z owoców własnej pracy przez innych, chociażby przez Kuskę. Co innego pracować dla ludzkości, co innego dla jakiegoś młodzika, podrywającego Natalię. Ludzkość była anonimową wspólnotą, miała pierwszeństwo nawet przed Natalią, ale Kusko, inteligentny cwaniak, budził protest. W sobotę, podczas niezbyt udanego przyjęcia, profesor przypomniał sobie, że pozostawił w piwnicznym laboratorium włączoną lampę kwarcową. Przeprosił gości i opuścił salon, zasłonił oczy przed spodziewanym blaskiem i wszedł do wykładanej kaflami piwnicy. Kiedy zgasił lampę, latały mu przed oczami liliowo-czerwone kręgi, dopiero po chwili wzrok przywykł do zapadłych ciemności. Laboratorium było wypełnione kwaśnym odorem wmieszanym w zjonizowane powietrze, profesor otworzył więc okno i dostrzegł jakiś ruch w altanie. Przeczekał chwilę, a potem wrócił do gości, nie ujawniając wzburzenia. Postanowił nie jechać w poniedziałek do pracy, obawiał się własnej reakcji na widok małpiej twarzy docenta.

— Zastanawiam się — powiedział teraz z namysłem — po co wychodziłaś z Wojtkiem, kiedyśmy się tak fajnie bawili.

— Ja? Wychodziłam?

— Naturalnie, kochanie. — Profesor prowadził swój eksperyment z czujnym chłodem badacza. Nie obchodziło go nawet tak bardzo, że Natalia puściła się z kobieciarzem, był ciekawy, na ile zagrożony został jego własny interes: teraz i w przyszłości.

— Ach, pamiętam. Wychodziliśmy, bo docent chciał mi pokazać UFO.

— I pokazał?

— Tak. To wygląda jak gwiazda. Widziałeś? Ciebie te sprawy nie interesują, nie masz już w sobie owej dziecięcej ciekawości. To dobrze, Jary, że jesteś taki poważny i przytomny. UFO to bzdura, nikt rozsądny nie zajmuje się bzdurami.

— Może i bzdura. — Z głosu małżonki, z jej opanowania i żartobliwego tonu profesor wnioskował, że chwilowo nie ma powodów do alarmu. Gdyby Natalia protestowała gwałtownie, gdyby zaczęła histeryzować, zaklinać się i tak dalej, to byłoby bardzo kiepsko. Westchnął, ni to z ulgą, ni to boleśnie. Wiedział, że lepiej podzielić się z kimś skarbem, niż go bezpowrotnie utracić. Ostatecznie docent Kusko miał wiele zalet i można go umiejętnie wykorzystać, zwłaszcza trzymając w zanadrzu ukrytą broń. Dwie doby, spędzone na borykaniu się z niepewnością i strachem, kończyła pogodna rozmowa, mająca za świadka jedynie złośliwego jamnika Jackie.

— UFO — powiedział profesor pogodzony już z losem — nie są wcale takim głupstwem, jak niektórym się wydaje. Cała rzecz w tym, czy one rzeczywiście istnieją.

— Nie wierzysz?

„Juhas" pomyślał w przypływie melancholii, że pytanie można zrozumieć na różne sposoby, dał więc odpowiedź uniwersalną.

— Taka wiara byłaby bardzo przyjemna.

Nad płaskim dachem willi ułożyła się kolumna fioletowych „baranków", szły stadem przez zaporę nadspodziewanie wysokiego komina, chronionego blaszaną, czarną sylwetką.

— Byłoby przyjemnie — snuł profesor — mieć świadomość, że obca i mądrzejsza cywilizacja objęła nad nami patronat. Rozwiązaliby za nas problemy beznadziejne, nie dopuszczali do wojen, chronili środowisko, usuwali choroby. Misja dobrej woli, jak chcą to widzieć optymiści. Mogłoby też być fatalnie: w UFO siedzą szpiedzy, planujący inwazję na planetę, według teorii katastrofistów. Albo przypadek neutralności: obserwacja dla obserwacji, rodzaj wycieczki do zoologu. Tylko że trudno sobie wyobrazić inteligentne istoty przemierzające bezmiar kosmosu jedynie dla dokonania obserwacji.

— Czemu trudno? A co robimy sami? Te różne sondy, fotografie... — Natalia mówiła z zapałem, pies po raz pierwszy położył się pod jej nogami i dyszał z otwartą paszczą pełną zgęstniałej śliny. — Ciekawość...

— W pewnym sensie masz rację. Zawsze jednak po okresie ciekawości nadchodzi okres spożytkowania doświadczeń, ludzkość całkiem jawnie deklaruje zapędy kolonizatorów. Nie wiesz, że kolonizatorzy też miewali szlachetne intencje? Ofiarowali dzikim broń, świecidełka, alkohol. I nawet przysyłali lekarzy czy misjonarzy. Na szczęście, przypuszczam że UFO, jeżeli istnieje, jest czymś łatwo wytłumaczalnym. Może to nasze własne...

— Popatrz — przerwała bezceremonialnie profesorowa — tam, na lewo od komina. Widzisz?

Juhas zobaczył. Na zachodniej stronie nieba, w pobliżu blado uśmiechniętego księżyca świeciła gwiazda wieczorna. Obok niej pojawił się zupełnie wyraźny, jasny, biały niemal punkcik. Tkwił na niebie jak wyzwanie rzucone rozumowi.

— UFO — powiedział żartobliwie profesor, lecz odczuł dreszcz emocji. — Hic et nunc, UFO.

— Takie wyniki równają się zeru — powiedział major Bień w stronę rocznika „Konia Polskiego". Rocznik rozdzielał głowy podporucznika-inspektora Szerera i kapitana Jarmilka z wydziału przestępstw gospodarczych. Major Bień użył podstępu, aby zwerbować kapitana — zasugerował przełożonym, że mają do czynienia z nadużyciem gospodarczym. Było to posunięcie tylko na pozór j ryzykowne, w razie fiaska (a sprawa nie posunęła się od blisko tygodnia ani na krok) nikt nie mógłby stwierdzić, czy rzeczywiście w grę wchodziła afera. W razie powodzenia nikt nie będzie sądził zwycięzcy.

Myśli majora rwały ku trawie, zieleni i hasającym źrebcom, natomiast atmosfera pokoiku komendy naładowana była znakami zapytania, postawionymi przez twardą rzeczywistość. Znaki zapytania bywają mile widziane w krzyżówce lub szaradzie, miło jest także przeczytać w „Koniu Polskim", że ogier Net wywodzi się od matki imieniem Nesca, a ojcem był albo skarogniady Lucillus albo siwy derbista Earls Court; to daje uczucie wyzwolenia się ze schematów, pozwala oceniać świat w kategoriach alternatywnych. Gorzej, gdy nieznośny pytajnik występuje w sprawie służbowej: nad zaludnionym gęsto miastem zawisa ni stąd, ni zowąd balonik, nikt nie chce się przyznać do jego wypuszczenia, nie wiadomo, po co został wypuszczony ani nawet przez kogo wyprodukowany. Irytujące i zarazem kryjące posmak zgrozy zjawisko: nieuchwytność.

— Poszedłem wkrótce po wojnie na angielski film „Nieuchwytny Smith" — zwierzył się major. — Kiedy widownia była już przekonana, że tym razem nieuchwytny został osaczony na dobre, przemienił się w stracha na wróble. Strzelali do niego dla zabawy i tylko dostał postrzał w rękę.

— Dlaczego major opowiada o strachach na wróble? — zapytał podejrzliwie kapitan Jarmilek. Był ubrany znacznie poważniej niż młody Szerer, nosił wprawdzie koszulę bez krawata, ale też i bez głupich napisów. Zamiast sandałków miał normalne półbuty z wielkimi otworami wentylacyjnymi, przez które wyzierały szare skarpetki.

— Bo strachy na wróble oddziałują na imaginację. Nie ma znaczenia, że to imaginacja ptaków, pozbawionych rzekomo inteligencji i wyobraźni. Zwierzęta mają, moim zdaniem, wyobraźnię. Niewiele dotąd wiemy o zwierzętach. A już zupełnie nie posiadamy informacji o naszych balonikach.

— Dlaczego: naszych?

Pytanie Szerera wywołało uśmiech pobłażania na twarzy Jarmilka, major poruszył brwiami i przyjrzał się uważnie młodszemu oficerowi. Szerer wyglądał tak, jakby miał zamiar cofnąć pytanie. Major udał, że ziewa.

— Czytaliście, mam nadzieję, notatki z okolicy lotniska? — zapytał i nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do Jarmilka. — Proszę zreferować, kapitanie.

Jarmilek otworzył leżącą na biurku teczkę z notatkami i zaczął: „Ekipa pod dowództwem starszego sierżanta Zawistowskiego penetrowała od godziny 00.15 do godziny 6.00 tereny przylegające do lotniska w promieniu czterech kilometrów. Zatrzymano do wyjaśnienia osobnika, podającego się za syna likwidatora spółdzielni mieszkaniowej „Nasz dom". Wymieniony osobnik nie posiadał żadnych dokumentów osobistych poza kartą pływacką, wystawioną na nazwisko niejakiej Adeli Bobrek, zamieszkałej w Gdańsku-Oliwie. W torbie podróżnej zatrzymanego znajdowała się piłka futbolowa bez pęcherza oraz zepsuta pompka rowerowa. Po stwierdzeniu tożsamości, zatrzymany został zwolniony i oświadczył, że wyjeżdża do Gdańska."

— Jak się wam podoba, Szerer? Czy można starą piłkę bez pęcherza napompować powietrzem i zmusić ją, żeby pofrunęła na wysokość czterech tysięcy metrów? — spytał major.

— Nie można — powiedział Szerer. — Myślałem nad tym. Nie wiadomo tylko, dlaczego syn likwidatora spacerował nocą wokół lotniska.

— Wiadomo — mruknął jak zawsze dobrze poinformowany Jarmilek. — Tam stoi opuszczony domek byłego dróżnika, z czasów, kiedy jeszcze po torach jeździły pociągi. W domku mieszka stara straganiarka, w dzień handluje jabłkami, w nocy wódką. Trzykrotnie karana przez kolegium.

— Tym razem nie chodzi o handel wódką — powiedział smutno Bień. — Chodzi o to, że balonik ściągnięty przed północą pojawił się nad penetrowanym terenem dokładnie o godzinie 5.46, według zapisu dyżurnego lotnika.

— Ten sierżant coś sknocił — powiedział Jarmilek i podrapał się w stopę zapałką, wciśniętą przez wentylacyjny otwór bucika.

— Zapewne — zgodził się obojętnie Bień. — I pewnie sknocił też ten drugi, jak mu — major zajrzał do tekturowej teczki pozbawionej tasiemek, strzępek kolorowej wstążeczki leżał przy nodze biurka, jakby wdeptany obcasem w materię wypłowiałego dywanika — o, też sierżant, z dziewiątki. Przedwczoraj wieczorem z ośmioma ludźmi odczekali, aż śmigłowiec zdejmie obiekt znad ruin starej cegielni za dworcem, mieli radiową łączność z pilotem. Wokół cegielni pasło się stado krów, cztery sztuki, aż zapadł zmierzch. Potem pastuszek odprowadził krowy do obory za cegielnią, wziął od gospodarza dwa litry mleka i pojechał rowerem do miasta. W gruzach cegielni patrol znalazł egzemplarz „Pana Tadeusza" z wyrwanymi kartami 39 i 53, wydanie sprzed roku, z napisem na tytułowej stronie: „Za pilność — Jędrkowi Cmykale, klasa czwarta". Teren był doskonale przeczesany, ekipa zwróciła nawet uwagę na zardzewiałą rurę, prawdopodobnie od piecyka typu „koza". Wylegitymowano dwie osoby, w tym kierowcę taksówki prywatnej i sprzątaczkę z fabryki uszczelek. Nie posiadali bagażu, jedynie kierowca miał w papierowej torebce zapomniane drugie śniadanie, zeschnięty rogalik z serem salami. Tłumaczył, że nie cierpi sera salami. Czy uważacie, że oni mogli wypuścić balonik? — Bień wpatrywał się chłodno w oczy Jarmilka, ale kapitan twardo wytrzymywał spojrzenie. Szerer wiercił się na krześle. — Ale niemal na oczach ludzi z ekipy balonik zaświecił, kiedy tylko chmury odsłoniły księżyc. Wiatr wiał ze wschodu, „łagodny" według relacji, siła nie odnotowana.

— Obywatelu majorze, ten gospodarz... — podporucznik wydawał się zmęczony upałem — Ten, który ma krowy?

— Sprawdzony — odparł zimno Bień. — Zamieszkuje wraz z żoną i teściową od czasów wyzwolenia, kiedyś zatrudniony w cegielni jako niewykwalifikowany. Żona niemowa, teściowa po siedemdziesiątce, ale łatwo nawiązuje kontakt, gospodarstwo jej nie obchodzi, robi na drutach sweterki i sprzedaje do komisu jako zagraniczne. W obejściu przy nieczynnej studni znaleziono metalową butlę po gazie ogrzewniczym.

— Jednak — wtrącił Jarmilek.

— Na dnie butli zachowały się resztki benzyny, używanej kiedyś przez gospodarza do uruchomienia mechanicznej kosiarki. Wszystko razem: jedno zawracanie głowy. Zrobiłem dla was małą statystykę: czterdziestu dwóch funkcjonariuszy przez ponad siedemdziesiąt godzin prowadziło obserwację punktów, nad którymi pojawiają się nasze baloniki — Bień zerknął na Szerera, ale młody oficer pozostał obojętny na intonację słowa „nasze" — cały plon znacie. A poprosiłem was, bo zaraz będą wyniki ekspertyzy laboratorium — zakończył Bień. — Spodziewam się, że uzyskam przynajmniej minimum danych.

— W jakiej sprawie? — Twarz Jarmilka wyprana była ze śladu ironii. — Czy szukamy sabotażysty, czy wariata, czy dziecka, czy maniaka, czy marnotrawcy publicznego grosza? A poza tym, czy rzeczywiście publicznego?

— O to chodzi, żeby się dowiedzieć. Ja wiem, co macie na końcu języka, kapitanie: chcielibyście powiedzieć „po co zajmujemy się nieszkodliwymi balonikami, gdy wokół tyle ważnych spraw?". Może macie rację, ale wojsko telefonuje. Interweniowała też dyrekcja lotniska pasażerskiego. Nie mówię o histerykach... — Bień machnął ręką, wyciągnął z szuflady biurka paczkę papierosów i poczęstował kapitana, jedynego palącego w tym pokoju. Szerer spojrzał na przełożonego z wyrzutem, a Jarmilek zaczął pracowicie kopcić.

— Jak wojsko tak się tym przejmuje, niech zaprzęgnie do sprawy kontrwywiad — powiedział z goryczą Szerer. — Już w poniedziałek mówiłem majorowi, że to może być szpiegowska historia.

— Nie macie podstaw.

— Czemu? Takie same podstawy dla kontrwywiadu, jak i dla nas.

— Nie przesadzajmy — Jarmilek dmuchnął dymem. — Baloniki naruszają spokój, więc działamy.

— Nie bardzo działamy — powiedział Bień i w tym samym momencie zabuczał aparat telefoniczny, wewnętrzny. Major przycisnął słuchawkę ramieniem, chciał być gotowy do notowania. Po chwili odłożył słuchawkę.

— Dziwna rzecz — oznajmił kolegom — major Buczyński przyszedł osobiście, zaraz tu wejdzie. Zgaście lepiej tego papierosa, Jarmilek.

Doktor Buczyński nie tyle wszedł, co wtargnął. Trzymał w zębach nie zapaloną fajkę, która wykrzywiała mu usta. Kosmyk rudych włosów zasłaniał doktorowi lewe oko, włochata plamka pod okiem podrygiwała.

— Bień, to są kpiny! — powiedział z pasją. Rozejrzał się za jakimś miejscem do siedzenia.

— Niech doktor siada, ja postoję — major uniósł się zza biurka. Wstali też Szerer i Jarmilek, ten ostatni niechętnie.

— Nie chodzi o miejsce do siedzenia — doktor wypluwał słowa sepleniąc, przeszkadzała mu fajka — ktoś i tak będzie siedział. Co wy mi przysyłacie?

— Napisaliśmy przecież na zleceniu.

— Napisaliście, żeby zbadać, jakim gazem napełniono baloniki, tak?

— Tak.

— I chcieliście, żebym odszukał oznakowania? Ewentualnie laboratorium miało zbadać tworzywo nadesłanego materiału, określić czas produkcji. Takie duperele, prawda?

— Coś w tym rodzaju. — Major ciągle stał.

— No więc macie, macie — doktor nareszcie wyszarpnął cybuch spomiędzy warg, wyrównując nieco linię ust. Cisnął teczkę na szklany blat biurka majora Bienia, pomiędzy telefony. — Po pierwsze metaliczna powłoka. Wiecie, z czego jest ta powłoka?

— Z aluminium. Z glinu — pospieszył z wiadomościami zdobytymi od wojska podporucznik Szerer.

— Ładny mi glin! — Doktor aż zachłysnął się gwałtownie wciąganym powietrzem. — Glin! To platyna z niewielką domieszką palladu. Użyto surowca, za który płacimy grube dewizy. Na jeden balonik poszło najmarniej pięćset dolarów. Ile ich macie?

— Pięć — powiedział Bień i usiadł.

— Może to rzeczywiście gospodarcza sprawa — powiedział Jarmilek i także usiadł. Stali nadal tylko Szerer i doktor Buczyński, wyglądało, że lada chwila rzucą się do walki na pięści.

— To wyście odszukali baloniki? — doktor wymierzył palce w pierś Szerera, gdzie zamiast napisu „World Bridge" widniała podobizna Kate Brunn z filmu „Moje ostatnie życie".

— Nie on — pospieszył major — dostaliśmy je od wojska.

— Wojsko, milicja i wszyscy do Buczyńskiego po ratunek. A co może Buczyński? Rozłożyć na czynniki pierwsze, wygotować, prześwietlić promieniami podczerwonymi, rentgenem, zastosować odczynniki, mikrofotografię, a potem oznajmić: „proszę bardzo, baloniki wysyłał Janusz Nowak zamieszkały w Kielcach przy ulicy Wolności 6, mieszkania 8, trzecie piętro, front, dzwonić dwa razy". Tak?

Major zachował zimną krew.

— Nie unoś się. To, z czym przychodzisz, jest bardzo ważne, kluczowe. Otwiera perspektywę.

— Przepraszam, doktorze — ośmielił się zapytać Szerer — a jakim gazem był napełniony balonik?

— Bardzo możliwe, że argonem — odparł nieoczekiwanie uspokojony kierownik laboratorium.

— Możliwe?

— Możliwe, ten gaz jest podobny. Znaleźliśmy jeszcze resztki neonu. I odrobinę kwasu rybonukleinowego. Lewoskrętny... ale co ja wam tłumaczę. To wy powiedzcie coś rozsądnego.

— Trzeba sprawdzić gdzie zginęła platyna — powiedział z nawyku Jarmilek. — Zaraz popędzę paru ludzi.

— Ostatnio za platynę usiadł ten z Wrocławia — przypomniał Szerer. — Pamiętam, okradli magazyn Zjednoczenia.

— Pamiętasz, co? — Jarmilek uśmiechnął się lekceważąco. — I jaki wniosek?

— Dajcie spokój. — Major zdołał usadzić Buczyńskiego na własnym krzesełku. — Mamy do czynienia z aferą, tylko nic nie można pojąć. Jeżeli ktoś kradł platynę i pallad, to nie miał powodów powlekać tym baloników i wypuszczać codziennie wieczorem w przestrzeń.

— Tu potrzeba psychiatry, nie milicji — burknął doktor.

— Mamy do czynienia z chorym — zgodził się Jarmilek. — Albo to taki chwyt, dla wywołania zamieszania i skierowania śledztwa na błędny tor.

— Przecież nie ma na razie żadnego „toru". Nikt nie meldował o kradzieży platyny.

— Nie było toru — powiedział zamyślony major — lecz teraz będzie.

Docent Kusko w samotności wypełniał kupony totolotka. Siedział przy otwartym balkonie z widokiem na podwórko pełne piaskownic i huśtawek obleganych przez wrzeszczącą dzieciarnię, melodia przeboju „And he has dirthy shoe" niosła się z kilku rozkręconych na pełny regulator odbiorników, przeszkadzając Kusce w należytym skupieniu. Pierwotny plan wypełnienia kilku kuponów pełnymi szóstkami docent zarzucił jako zbyt ryzykowny: trafienie przez jednego człowieka kilku kuponów mogło nie spodobać się w centrali gier liczbowych, mogli zacząć podejrzewać jakiś kant. Co prawda kant w toto-lotku był równie prawdopodobny, jak odnalezienie duplikatu wiatraczka Juhasa w układzie planetarnym Procjona, jednak słowo „prawdopodobieństwo" od kilku dni utraciło swoje normalne znaczenie, nabrało złowieszczego, pejoratywnego zabarwienia. Nieprawdopodobieństwem było zepsucie się tak wspaniałego układu elektronicznego, jakim jest suprema, w dodatku model 0/3. Nieprawdopodobieństwem do kwadratu była możliwość, że obłąkańczy wynik bilansu kwartalnego Instytutu Mlecznego ułoży się w formułę cokolwiek oznaczającą, a już równoległość takiej cyfry z przypadkowo wylosowanymi cyframi toto-lotka zakrawała na koszmar matematyka pogrążonego w delirium. Mimo wszystko docent uznał, że rozpoczęła się jakaś gra, więc przyjąć należało jej reguły, oczywiście jeżeli ktoś nie miał zamiaru zrezygnować z uczestnictwa.

Chytrze wypełnił kupony tak, aby wypadło możliwie najwięcej „piątek", mimo pokusy nie wstawił drugiej „szóstki", potem sprawdził, czy kupony są zapisane bezbłędnie, a następnie poszedł do kolektury w prywatnej wypożyczalni książek, obsługiwanej przez starszą damę chętnie posługującą się francuskimi idiomami. Dama siedziała za ladą z szydełkową robótką na kolanach, w drugim kącie małego lokalu, za szklaną taflą przypominającą osłonę przeciwwietrzną motocykla, urzędował staruszek przyjmujący zakłady.

— Ho, ho — powiedział staruszek — widzę, że pan docent zapalił się do gry. Systemiki, prawda? Naukowcowi zawsze łatwiej, wymyśli system i trafia milionik. Podzieli się pan ze mną? Nie pieniędzmi, tylko systemem?

— Nie ma żadnego systemu, proszę pana — powiedział docent skromnie, czując że jest obserwowany także przez właścicielkę czytelni — w grach losowych tego typu systemy nie istnieją. Trzeba liczyć na szczęście. — Kusko doznawał niemiłego wrażenia, że stał się człowiekiem pierwotnym, oddającym cześć tajemniczemu bóstwu, brakowało tylko ogniska i tańca obrzędowego. „Ale też jak pierwotny człowiek, nie dzielę się zdobyczą nawet z własnym bratem — pomyślał zawstydzony. To nic, dam mu część wygranej".

— Musi być jakiś system — powiedziała starsza pani — ja abonuję „France Soir" i tam piszą, że jeden i ten sam człowiek dwukrotnie w ciągu ubiegłego miesiąca trafił największą wygraną. To był zwyczajny facet — wulgaryzm językowy zabrzmiał przykrym zgrzytem na tle dostojnej wymowy bibliotekarki — żaden naukowiec.

— Wypłacili mu? — zaniepokoił się docent.

— Oczywiście, jak mogli nie wypłacić! Mon Dieu, tyle pieniędzy w wymienialnej walucie...

— A podawali bliżej, co to za szczęśliwiec?

— Naturalnie, ojciec dwojga dzieci, chłopca i dziewczynki, lat trzydzieści pięć, katolik, ofiarował dziesięć tysięcy nowych franków na rozbudowę kościoła w rodzinnej miejscowości. Z drugiej wygranej.

— Może... — docenta naszła dziwna myśl — może podali też inne dane o szczęśliwcu?

— Oui, to był księgowy z filii „Citroena" w Breście.

Docent zwinął odcinki kuponów poklejone paskami banderoli, schował do kieszeni. Staruszek nagle stracił zainteresowanie dla rozmowy, zadrzemał w swym krześle z oparciem, przekrzywione okulary zjechały mu na czubek nosa. Docent Kusko nie stracił instynktu badacza, chociaż marzenie, bardzo realne, o wygranej miliona lub dwóch przytłaczało nieco jego świadomość. Zbliżył się do lady w głębi sklepiku, poczuł woń lawendy bijącą od chudziutkiego ciała starej damy.

— Właściwie — zaczął — powinienem zapisać się do wypożyczalni. Niedługo nastanie jesień, chłodne wieczory. Trzeba mieć pod ręką dobrą książkę. Pani pozwoli, że wypełnię kartę?

— Proszę bardzo, cher docent, płaci pan pięćdziesiąt złotych. Czy życzy pan sobie dodatkową książkę? Za każdy dzień ponad tydzień opłata wynosi...

Nie słuchał, wypełnił kartę abonamentu, zapłacił. Rozglądał się po kontuarze zapchanym podniszczonymi tomami oprawionymi w zwykły papier pakowy.

— Może to — dama wcisnęła mu do rąk opasły foliał. — Spojrzał na stronę tytułową: „Józef Balsamo". — Bardzo klawa lektura.

Kuską zatrzęsło, wziął książkę pod pachę.

— Proszę pani — zaczął nieśmiało — czy pani mogłaby mi pokazać ten numer „France Soir"? Ma go pani tutaj?

— Służę, panie docencie — rozległ się szelest papieru i na ladzie wylądował poszargany egzemplarz wielostronicowej gazety zapełnionej drobnym drukiem. — Pan zna francuski? Dzisiaj to rzadkość, młodzi niechętnie uczą się najwspanialszego języka kulturalnych ludzi...

Docent nie znał najwspanialszego języka, ale wiedział, czego szuka. Wiadomość o szczęśliwym wybrańcu fortuny z Brestu znajdowała się na pierwszej stronie u dołu, tuż pod fotografią białego nosorożca (odróżnił w tytule słowo „blanche", nosorożca poznał po wyglądzie) i obok komentarza politycznego na temat niepodległości Filipin. Docent przerzucił stronę, dojechał do krzyżówki (w połowie rozwiązanej niebieskim długopisem), zobaczył ceduły giełdowe, wrócił do pierwszej strony i wolniej już wertował czasopismo. Na czwartej stronie znalazł.

Ogarnęła go niemoc. Odruchowo przysunął sobie krzesełko dla klientów, stojące przy nie używanym teraz wieszaku na okrycia. Przez dwie szpalty, u dołu kolumny, biegł kursywą tytuł zakończony znakiem zapytania. W tekście było słowo: „spoutnik".

— Szanowna pani — poprosił Kusko, starając się nadać swemu drżącemu głosowi normalny timbre — czy zechciałaby pani przetłumaczyć mi ten tekst? Za słabo znam francuski.

— Mais oui, proszę bardzo.

Gazeta zaszeleściła znowu, docent przymknął oczy i słuchał nabożnie terkocącego głosiku damy, która tłumaczyła tekst z lekkością komputera.

— „...donoszą z Brestu nasi korespondenci, że wieczornymi godzinami obserwowano sputnik błyszczący niewielki, on wisiał nad horyzontem od dwóch dni i robił wrażenie. Wojskowe maszyny ściągały go z wysokości i komunikaty są uspokajające, gdyż sputnik nie należał do rodziny UFO, ale wysługiwał meteorologicznym próbom badania atmosfery, co potwierdza służba właściwa". O to panu chodziło, drogi docencie?

— Tak, właśnie interesuję takimi sprawami niekiedy się — odrzekł półprzytomny Kusko. Podziękował i wyszedł żegnany uprzejmym „bon nuit". „Józefa Balsamo" trzymał pod pachą.

Latem Szerer budził się już około piątej rano i natychmiast szedł do łazienki, gdzie brał zimną lub gorącą kąpiel, zależnie od kaprysów elektrociepłowni. Matka spała do dziesiątej albo i dłużej, pozując na znękaną staruszkę, chociaż miała dopiero czterdzieści osiem lat. Dostawała zupełnie przyzwoitą rentę, miała oszczędności i trochę pieniędzy na koncie, może z tysiąc dolarów, po zmarłym przedwcześnie mężu. Ojciec Szerera był adwokatem, a później radcą prawnym i pragnął takiej samej kariery dla syna, ale młody Szerer po ukończeniu prawa zamiast aplikować na przykład w urzędzie prokuratorskim, poszedł do MO. Do ubiegłego tygodnia nie żałował swojej decyzji, polubił majora Bienia z jego pasją do koni, polubił kolegów i nawet drobnych złodziejaszków czy włamywaczy. Wszystko było dobrze, dopóki nie natknęli się na baloniki powleczone platynowym pancerzem. „Szerer, nie miałem kogoś lepszego da rozpoczęcia tej sprawy — powiedział szczerze major Bień — nie przypuszczałem, że wyniknie afera. Ale skoro wdepnęliście w to, będziecie ciągnąć. Możecie traktować moją decyzję jako wyróżnienie albo jako szykanę, nie wolno się jednak cofnąć. Myślcie, to jedyna rada, jakiej potrafię udzielić. Będziecie pracować pod kierownictwem kapitana Jarmilka".

W każdej kryminalnej sprawie istnieje punkt zaczepienia, nawet jeżeli zbrodniarz zamieszkały w Kudowie Zdroju pchnie bez przyczyny nożem inkasenta elektrowni łódzkiej w przedziale pospiesznego pociągu relacji Warszawa-Szczecin. „Nie jest powiedziane — twierdził major — że wykrywamy każde przestępstwo i jego sprawcę, nie ma jeszcze na świecie takiej milicji ani policji. Jednakże zawsze wejdziemy na trop, i to jest pocieszające. Nie wolno siedzieć z założonymi rękami".

Dlatego Szerer, dokonawszy zakupu kilku maślanych bułek w sklepie spożywczym, zjadł najpierw śniadanie, a potem zabrał się do rozmyślań w kuchni, mając przed sobą czysty arkusz maszynowego papieru. Napisał trzy słowa: „Balon. Platyna. Codziennie".

Musiał dokonać jakiegoś założenia, dlatego dopisał słowo „Maniak". Być może należało zacząć, jak to uczynił kapitan Jarmilek, od platyny. To było coś konkretnego, więc Jarmilek miał sporo do zrobienia. Szerer uznał, że dublowanie kolegi jest niecelowe przede wszystkim z powodu doświadczenia kapitana w sprawach gospodarczych: jeżeli było tam coś do wyniuchania, Jarmilek uczyni to lepiej niż ktokolwiek inny. Obojętne czy w grę wchodziła kradzież czy podrzucenie. Platyna nie rośnie w charakterze purchawek na polnych drogach, zapasy, jakie zostały zużyte do powleczenia pięciu baloników, muszą być gdzieś ewidencjonowane i do tej ewidencji kapitan dotrze. Można było pójść „boczną drogą", mianowicie szukać placówki dysponującej odpowiednim warsztatem dla pokrycia metalem baloników, ale tym zajmował się już jeden ze współpracowników Jarmilka.

Koncepcja wyszukania maniaka, który urządza sobie kosztowne zabawy meteorologiczne była koncepcją poszukiwania sprawcy bez oglądania się na motywy czy środki materialne. Jarmilek wzruszył ramionami z wyżyn swojej praktyki śledczej. Bień milcząco zaakceptował pomysł. Zresztą Szerer podejrzewał, że major nie miał nic lepszego pod ręką, jeżeli prozaiczne i stereotypowe czynności nie dały dotychczas wyniku.

Po godzinnych medytacjach Szerer zdołał wypełnić arkusz do połowy, przy czym pisał rozwlekle, drukowanymi literami. Kiedy matka pojawiła się w kuchni odziana w swój niebieski, pikowany szlafrok, podporucznik był gotowy do wyjścia.

— Jak to miło, że przyniosłeś bułeczki — powiedziała matka — nie muszę wychodzić. Głowa mnie boli od samego rana, muszę chyba zażyć proszek. — Zapaliła papierosa.

— Jak mama będzie kurzyć na czczo, to mamę zawsze będzie bolała głowa — powiedział niegrzecznie Szerer. — I wrzodu żołądka też się można nabawić.

— Ja mam wrzód już dawno — powiedziała z rezygnacją kobieta. — Niedługo będziesz mnie musiał pochować. Całe szczęście, że nieboszczyk ojciec kupił grób dla nas trojga.

Dawniej Szerer bał się takich rozmów, ale od pewnego czasu wiedział, że matka w nocy opycha się czekoladkami. Lekarz, który badał matkę w sanatorium, wyjaśnił Szererowi całą sprawę w prostych słowach: „Niech pan się możliwie szybko ożeni i zwiewa z domu. Pana matka jest zdrowa, ale pana zapędzi do czubków".

— Gdzie idziesz? — zapytała zapalając drugiego papierosa, podczas gdy syn zakładał nową koszulkę, bez napisu i bez fotografii gwiazdy, ale za to z pomponami na rękawach sięgających łokci.

— Do czubków — powiedział z pełną satysfakcją. Szererowa zamilkła i zaczęła podgrzewać sobie mleko.

Ordynator wielkiego zakładu nie wyjechał na urlop i zgodził się przyjąć Szerera prawie natychmiast. Podporucznik był tutaj po raz drugi, za pierwszym razem przyjechał z prokuratorem wysłuchać zeznania podejrzanego o dokonanie gwałtu. Wówczas sprawa zakończyła się idyllicznie, gdyż poszkodowana przebaczyła podejrzanemu, a po rozprawie wzięli w więzieniu ślub, na który Szerer dostał zresztą zaproszenie.

— Pan ma tu klienta? — zapytał obcesowo ordynator. Był bardzo przyjazny, nie usiadł za biurkiem, tylko przy małym stoliku konferencyjnym pod oknami. Okna były zakratowane.

— Mamy kłopot — zaczął niezdarnie oficer — poszukuję przestępcy.

— Nic takiego, proszę się nie martwić. Zwykła rzecz. To morderca?

— Nie wiem, panie doktorze. Morderca nie, skądże. Wypuszcza baloniki powleczone platyną i palladem.

— Tak? — dobry humor lekarza zdawał się potęgować. — Bardzo ciekawe. Platyną, powiada pan?

— To znaczy jakimś stopem. Początkowo braliśmy ten stop za aluminium, czyli glin.

— Doskonale. Niech się pan nie przejmuje, znajdziemy. Pan jest tutaj sam? Czy ktoś z panem przyjechał, dla towarzystwa, powiedzmy?

Szerer zorientował się, że rozmowa przybiera niekorzystny obrót. Najpierw chciał szybko wyjaśnić dziwne okoliczności sprawy, ale błysk zrozumienia kazał mu powstrzymać gadatliwość. Bardzo wolno powiedział:

— Może ja nie jestem całkiem zdrowy na umyśle, panie doktorze, ale przyjechałem do pana urzędowo. Szukam każdej możliwości wyjaśnienia problemu: czy pan słyszał kiedykolwiek o wypadku manii prześladowczej, która każe człowiekowi pozłacać na przykład bezużyteczne przedmioty, a następnie lekkomyślnie się ich pozbywać? Czy zna pan jakiś podobny przypadek?

Ordynator popatrzył uważnie na gościa, na szerokiej, ozdobionej uśmiechem twarzy gasło zadowolenie.

— Cóż — powiedział — u nas znajdzie pan wszystko, co pan zechce. W zeszłym roku mieliśmy wypadek jubilera z państwowego sklepu, który w ataku szału rozrzucał biżuterię na środku ulicy. Ale nim już zajęli się pańscy koledzy, był symulantem i uważał, że nas wykiwa. Pół miliona w drogich kamieniach ukrył w ogródku teściowej, pod krzakiem pomidora.

— Nie, to nie to. Ale może coś w tym rodzaju...

— Była też dziewczyna, Zeflik czy Ceflik, nie pamiętam. Twierdziła, że ma perły zamiast paznokci, próbowała je wycinać w całości. I jeszcze jeden, ale mniej interesujący wypadek: gajowy nabił śrutówkę pociskiem z połamanej obrączki i wygarnął do żony, na szczęście trafił w dywanik nad łóżkiem. Sam go badałem, twierdził, że w wojsku śpiewali piosenkę: „Ten pierścionek, coś mi dała, ja go nosił nie będę, wsadzę ja go w lufę karabina i na wiwat wystrzelę". Podobne?

Szerer słuchał uważnie, ale nie notował.

— Nie miał pan doktor jakiegoś rzemieślnika z zakładu galwanizacji, przypuśćmy? Żeby coś takiego robić trzeba dysponować sprzętem, nie wystarczy obłęd.

— Był jeden, ale umarł w delirium. Zresztą jego pasję stanowiły urządzenia ślusarskie. Panie — lekarz spojrzał na zegarek — mam jeszcze prawie pół godziny do obchodu powiedz pan, co za heca? Może pan mieć zaufanie.

— Kiedy nie wiem, słowo honoru. — Szerer w skrócie udostępnił psychiatrze własny skąpy zapas wiadomości o tajemniczych balonach. Lekarz kiwał głową, rzucając od czasu do czasu uwagę w rodzaju „świetnie", „doskonale", ale gdy Szerer skończył, powiedział niespodziewanie oschłym, urzędowym tonem:

— Panie poruczniku, pomylił pan adres. Może mi pan wierzyć, w zakładach takiego typu jak mój, nie znajdzie pan swego klienta. To panu mówi człowiek, który od lat trzydziestu pięciu wykonuje zawód. Nie jestem tępogłowym zarozumialcem, tak sądzę, ale nikt mnie nie przekona, że jakaś choroba psychiczna objawia się w sposób przez pana opisany. Bardzo mi przykro, w razie czego jestem zawsze do dyspozycji.

Szerer, odprowadzany przez sekretarkę cichymi korytarzami pełnymi drzwi bez klamek, czuł wyraźnie, że jego teoria została zdruzgotana.

Porażka nadeszła w sobotnie południe, kiedy docent Kusko siedział w swoim własnym gabinecie, pozbawionym wiatraczka. Przeglądał pracę magisterską z zakresu odporności ustrojowej na niektóre związki aminokwasowe, był promotorem tej pracy i zastanawiał się właśnie, czy to może być praca tego samego studenta, który w środę popielcową, po całonocnej zabawie w akademiku, odtańczył solo boogie-woogie na stole recepcjonistki. Docent miał wtedy w ramach prac społecznych dyżur, pełnił obowiązki opiekuna młodzieży i musiał polewać nieprzytomnego studenta lodowatą wodą, a później palnąć odpowiednie kazanie.

Barwny obraz zakończenia karnawału skojarzył się docentowi z jednym okropnym słowem: środa. Dreszcz ponurego przeczucia zmroził Kuskę. Bez pośpiechu, jakby szykując się do egzekucji, opuścił swój gabinet i poszedł do pani Brzeczyk, sekretarki profesora, na drugi koniec budynku.

— Pan do Juhasa? — zapytała sekretarka przyjaźnie, z czego wynikało, że profesora Kowalczyka nie było u siebie.

— Nie, do pani. Pani ma prasę z całego tygodnia, prawda?

— A co pan docent sobie życzy? Tygodniki zabrałam do domu, może być tylko „Płomyczek", bo nie mamy dzieci.

— Chodzi o dziennik. O jakiś czwartkowy dziennik.

— Było coś ciekawego? Pisali o nas? Nic nie zauważyłam.

Kusko odczekał z kamiennym wyrazem twarzy, aż pani Brzeczyk wyciągnie z szafki plik niestarannie złożonych gazet. Zanim odnalazł poszukiwaną wiadomość, wiedział, co przeczyta. W notatce „Wyniki środowego ciągnienia" widniała krótka informacja: „wylosowano następujące numery: 8, 14, 17, 29, 30, 40". Docent nie potrzebował sprawdzać swoich kuponów, leżących w teczce obok pracy na temat odporności ustrojowej. Oparł się bokiem o biurko Brzeczykowej i dotknął szyi.

— Panu słabo? Może szklankę wody?

Uczynił przeczący gest ręką, odetchnął raz i drugi. Przypomniał sobie co tragiczniejsze obrazy własnego życia, starając się umniejszyć ciężar klęski. Nie można było dokonać bardziej haniebnego przeoczenia niż to, że po niedzielnym ciągnieniu suprema kasowała nieaktualne wyniki, podając rezultaty na ciągnienie najbliższe, a więc w tym wypadku — środowe. Poniedziałkowa kombinacja, wydębiona z takim trudem od Zenka, zachowała ważność przez dwa dni; kupony docenta poszły do ciągnienia niedzielnego, były bezwartościowe.

Wypił duszkiem podaną szklankę wody, popatrzył w umalowane fioletowo oczy sekretarki, wyszedł na korytarz. A potem nagle pognał ku windzie, roztrącając po drodze grupkę skandynawskich naukowców prowadzonych przez Juhasa. W windzie omal nie udusił się z rozpaczy, przez pomyłkę nacisnął dolny klawisz i wylądował w suterenie, gdzie zamiast do wyjścia trafił do pracowni mikroskopu elektronowego, następnie zabłądził w korytarzu i kiedy nareszcie znalazł się na postoju przed gmachem, ostatnia taksówka odjechała. Pobiegł do autobusu, wcisnął się jakoś do wnętrza i kiedy zdyszany wpadł do Instytutu Mlecznego, zobaczył, że urzędnicy gromadnie opuszczają gmach.

— Pan dokąd? — zagadnął groźnie portier z dyżurki, ale docent gnał już po schodach, przeskakując jak w młodości po dwa stopnie. Na widok brata, niosącego pod pachą arytmometr, omal nie rozpłakał się ze szczęścia.

— Jesteś, Zenek, jesteś kochany — mamrotał przygarniając czule łysiejącą czaszkę magistra. — Jeszcze nie wszystko stracone, tym razem będziemy bogaci obaj.

Major Bień najlepiej skupiał myśli podczas seansów na pływalni, gdzie bywał zwykle późnym popołudniem, zamiast odbywać zwyczajem niektórych kolegów sjestę. Nurkując pod wodę wyłączał myśli, a kiedy wynurzał się znów na powierzchnię, miął mózg czysty jak ekran kinowy przed projekcją. Tym razem musiał nurkować aż dwa razy, zanim osiągnął pożądany efekt. Wytrząsając wodę z nosa i uszu, dotarł do drabinki i wspiął się na betonowe nadbrzeże. O tej godzinie tereny basenu mimo upału nie były zaludnione zbyt gęsto, major usiadł na leżaku i ukradkiem zapalił papierosa. Tylko tutaj pozwalał sobie na odstępstwo od narzuconego własnowolnie reżimu — i tylko jeden raz w ciągu jednego seansu.

Nurkowanie połączone z dymem nikotyny powinno dać szybki rezultat, ale chociaż ekran pozostawał gościnnie czysty, nie pojawiała się na nim żadna projekcja. Irytująca sprawa baloników, opatrzona od kilku dni kryptonimem „Atena" wymykała się rozsądnej analizie. Bień bez przeszkód pozwalał swoim współpracownikom podejmować i kontynuować badania, nie utrącił nawet idiotycznego planu Szerera, nie sprzeciwiał się żądaniom kapitana Jarmilka, który przewrócił do góry nogami archiwum. Minął jednak tydzień pracy, do zespołu kapitana dodano praktykanta ze szkoły oficerskiej, ale za miast nadziei na cień sukcesu, zabrnęli w ślepą uliczkę: okazało się, że jeśli pozostawić balon w spokoju, to następnego dnia ten sam (zapewne) balon wisiał na swoim miejscu. Natomiast jeżeli zdejmowano obiekt, to po upływie kilku lub kilkunastu godzin w promieniu około dziesięciu kilometrów wyłaniał się nowy, taki sam. Co gorsza, w czwartek wieczorem przeszła nad miastem gwałtowna burza, wiatr w porywach miał siłę siedmiu stopni, co skrupulatnie odnotowano w komunikatach meteo. Ale przypominający piłkę do rugby balonik po burzy wisiał w tym samym prawie miejscu i major, absolwent logiki UMK, niedoszły asystent niezapomnianego profesora Dubały, czuł się tak, jak spoliczkowany arystokrata: ktoś usiłował zachwiać prawami fizyki albo je fałszował.

W tym właśnie momencie, kiedy przed rozciągniętym na leżaku Bieniem defilowała dziewczyna w kostiumie bardziej odsłaniającym piersi, niż je zakrywającym — major doznał olśnienia: ponieważ prawa fizyki są niezachwiane, a fałszowanie ich leży poza zasięgiem logiki, istniała tylko trzecia ewentualność, ktoś nad tymi prawami panował lepiej niż uznane sławy naukowe. Dziewczyna schyliła się, aby włożyć pantofel, pod brązową skórą wibrowały mięśnie, mokre ślady stóp na płycie chodnika zdążyły wyparować. Major Bień zerwał się z leżaka, ruszył w kierunku szatni. „Tak musiał się czuć Archimedes — pomyślał z ulgą — kiedy wyskakiwał ze swojej wanny. Tyle że szanowny Grek nie miał pod ręką telefonu".

Przy automacie majora ogarnęło wahanie, przygotowana złotówka parzyła dłoń.

— Dzwoni pan, czy jak? — zapytała dziewczyna, która także chciała telefonować i ściskała w palcach monetę. Major odstąpił od aparatu, podziękowała z uśmiechem niedowierzania. Kiedy skończyła krótką rozmowę, obdarowała Bienia ciepłym spojrzeniem, dawny studencki odruch nakazywał jednoznacznie: „rwij", lecz major za bardzo już oddalił się od pustoty świata. Wykręcał numer, kiedy dziewczyna mówiła: „Tak trudno dzisiaj o prawdziwego dżentelmena".

Metalowy uchwyt słuchawki przeszywały wątłe uderzenia elektrycznego prądu i major uważał, aby nie przybliżać metalu do ucha. Usłyszał z bezpiecznej odległości zgłoszenie centrali i zamiast zażądać numeru kapitana Jarmilka, w ostatnim momencie poprosił z laboratorium. Miał nadzieję, że złapie jeszcze majora Buczyńskiego. Ten człowiek wydawał się jednak najgodniejszym powiernikiem odkrycia.

— Skasowała wynik — powiedział magister Kusko. — W, czwartek rano, jak przyszedłem, okienko było pusciutkie.

Docent jeszcze nie rozumiał. Pochylił się nad kremowo lśniącym kabaczkiem supremy i osobiście zajrzał w okienko, świecące szeregiem rubinowych zer. Serce łomotało mu w piersiach nie tylko od biegu na czwarte piętro.

— Liczyłeś na niej?

— Nic nie liczyłem, ona jest zaklopsowana. Spróbuj sam. — Zenon Kusko próbował wysączyć resztki herbaty z zebranej na dnie szklanki piramidy fusów. Patrzył na brata docenta z mieszaniną czułości i drwiny. Wojtek naciskał ponumerowane klawisze, następnie klepnął supremę dłonią z zachęcającym okrzykiem „wio, maleńka!", ale nic się nie zdarzyło.

— Zrobiłem już prawie całą kontrolę bilansu na arytmometrze — powiedział magister z dumą — rację mają ci, którzy twierdzą, że przerost techniki nas zgubi. Odzwyczajamy się od tradycyjnych, pewnych metod, przestajemy gimnastykować umysły. Cywilizacja wisi na kaprysach komputerów.

— Nie ględź — przerwał brutalnie docent. — Dopuściliśmy do ruiny. Nie będziemy bogaci.

— Nigdy nie byliśmy ani nie będziemy bogaci. W domu się nie przelewało. Może trzeba było studiować ginekologię. Albo wziąć się za pasterstwo. Danka mi opowiadała, że farmaceuci wynajmują się latem do wypasu owiec, na redyk. Doskonale zarabiają...

— Nie ględź. — Docent zaatakował przycisk, zwalniający perforowaną taśmę. Suprema wydała odgłos podobny do chrząknięcia i z wąskiej szpary poczęła wysuwać się wstęga pokratkowanego papieru. Bracia patrzyli w nią jak urzeczeni, z tą różnicą, że magistrowi było całkiem obojętne, co wykaże mnemotechniczny zapis, natomiast docent spodziewał się (z coraz mniejszą nadzieją) miliona. Ale to, co ujrzeli, przekraczało wszelkie wyobrażenia. W równiutkim rządku biegły najpierw słowa: „głupia fruzia zadrapuzia wyszła za maż mietki". Zenon poczerwieniał, docent natomiast pobladł. Pod obiecującą czołówką, oddzielona dwoma wierszami ukazała się informacja, przypominająca zewnętrznie receptę lekarską:

jajek kurzych cvi

cukru (glukoza) xi

węgla sproszkowanego vii

żelatyny iv kg

aqua destilata ii

spice islands oregano x mg

lx oc

ochrona: folia biała

Maszyna wydzielała z siebie taśmę w tempie centymetra na sekundę, przez blisko minutę bracia czekali na dalszy ciąg, ale nic więcej na papierze nie było. Docent nacisnął guziczek i suprema stanęła. W dyrektorskiej klitce Kuski panowała duchota, z otwartego na ulicę okna dolatywał szum i warkot pojazdów mechanicznych zmieszany z porykiwaniem megafonu, ostrzegającym przed wchodzeniem na pasy przy żółtym świetle.

— Napisałeś to — powiedział w pewnej chwili Wojciech Kusko takim tonem, jakim inkwizytorzy Torquemady obwieszczali swoim ofiarom decyzję oczyszczenia ich przez ogień: obojętnie, nawet może z cieniem współczucia i pocieszenia.

— Napisałeś, Zenuś, i bardzo dobrze. Pamiętam jeszcze twoją miłość, myślisz ze nie? Miałem wtedy dwanaście lat, a ty chodziłeś do drugiej klasy, do tej wampirzycy Fruzi. Doskonale przypominam sobie jej gacha, był agronomem na Białostocczyźnie. Nosił wąsy, piegowaty.

— Nie był agronomem tylko geologiem. W Rzeszowskiem.

— Tak, w Rzeszowskiem. Fruzia zawsze chodziła w pończochach, latem i zimą. Podejrzewam, że głównie podziwiałeś jej nogi, wszyscy zresztą byliśmy pod wrażeniem, nawet część kadry nauczycielskiej. Tylko po co, braciszku, wygłupiasz się z jakąś receptą? Co to ma być, lubczyk?

— Przed chwilą pisałeś sam.

— Chcesz powiedzieć, że receptę napisałem ja?

— A kto?

Docent zmarszczył twarz, przez co upodobniła się jeszcze bardziej do małpiego pyszczka. Zenon Kusko wiedział, że jest świadkiem mobilizacji sił umysłowych brata, więc zachował milczenie. Wspomniał rzewnie szkolne czasy, zapastowany tłusto parkiet podłóg, kapcie, salę gimnastyczną z rozstrojonym fortepianem i piękny gabinet fizyki. Ten gabinet omal nie wyleciał w powietrze podczas eksperymentów Wojciecha — sprawdzał wtedy działanie prądu maszyny elektrostatycznej na laskę dynamitu.

— Nie lubię, jak robią ze mnie wariata — powiedział docent. — A. Kusko próbowała i wiesz, czym się skończyło. Teraz ty. Dlaczego los jest przeciw mnie, co ja takiego zrobiłem? — Po chwili dodał jakby dokonał błyskawicznego rachunku sumienia: — Owszem, Natalia. Owszem, nie chciałem przyjąć tych świnek morskich dla „Czwórki". Poza tym nic, niewielu ludzi ma takie kryształowe serca. Więc może dlatego, że nie powiedziałem ci o kuponach... Nie, nie powiedziałem, ale i tak bym się z tobą podzielił. A świnki pokwitował wreszcie ktoś z gospodarczego i bardzo dobrze, nie moja robota.

Zapadli znowu w milczenie, wpatrzeni w zwisający niemal do podłogi pasek kratkowanego papiery, targał nim słaby podmuch ciągnący od okna ku szparze w drzwiach. Tym razem ciszę przerwał magister.

— Wojtek, jeżeli nie napisałeś tego ty ani nie napisałem ja, z wyjątkiem tego o Fruzi, to ktoś robi głupie kawały.

— Najgłupsze, że dali taką aparaturę do was. Suprema, i to model 0/3 nie ma prawa znajdować się w takim kurniku jak wasze biuro. To jest aparatura do poważnych obliczeń. Kogo macie w Ministerstwie? A kawałów nikt nie robi. Wierzę ci, przecież ty nie jesteś prorokiem, nie mogłeś znać kombinacji.

— Jakiej kombinacji?

Ale Wojciech napompowywał się powoli tajemnym ładunkiem energii, oczom powracał blask, blizna biegnąca od oka do górnej wargi poróżowiała. Docent schylił się ze stęknięciem i oderwał taśmę.

— Mamy więc następną informację — powiedział — inaczej być nie może. Nie zmarnuję jej tym razem.

— Uważasz, że to informacja? Że to ma jakiś sens?

— Musi mieć. Sygnał z przyszłości, oni przewidują przyszłość. — Po raz pierwszy docent użył zaimka „oni", chociaż w podświadomości używał go zawsze, od chwili rozszyfrowania cyfrowej zbitki. — Musimy zabrać się do eksperymentu. Odtworzyć receptę w naturze.

— Eksperymentu? — Magistrowi przypomniał się rozwścieczony właściciel prywatnej wytwórni ciastek, na parterze gmachu sąsiadującego ze szkołą nr 316. Po eksplozji w gabinecie fizycznym przybiegł oblepiony pistacjowym kremem, pokonał zagradzającego drogę pedla i wpadł do dyrektora szkoły, żądając odszkodowania.

— Tylko eksperyment — potwierdził docent — nie wierzę w naukę bez eksperymentu, nawet teorię Einsteina kwestionowano, dopóki obserwacje ze sputników nie pozwoliły na doświadczenie.

— Chcesz powiedzieć, że rozumiesz, co napisano na tej kartce?

— Pewnie, że rozumiem. Maszyna nie posiada w układzie literowym cyfr, to są dwa niezależne mechanizmy, dlatego oni użyli cyfr łacińskich. Trzeba przygotować mieszankę i podgrzać do temperatury 60 stopni Celsjusza, to oczywiste.

— I co otrzymamy? Kogiel-mogiel?

— To właśnie należy sprawdzić. Niewykluczone, że nowy pierwiastek. A może lekarstwo na reumatyzm albo astmę. To warte więcej niż milion w toto-lotku. Niewykluczone też, że chodzi o ekonomiczne paliwo samochodowe. Wszystko jedno co, w każdym razie Nobla też można obskoczyć. Wiesz, ile wynosi teraz nagroda Nobla?

— Nie wiem. Słuchaj, Wojtek, przecież napisano o jakiejś „ochronie z białej folii". Więc istnieje niebezpieczeństwo, jak myślisz?

— Przy badaniach naukowych, a zwłaszcza eksperymentach, zawsze istnieje niebezpieczeństwo. Musimy mu sprostać.

— Przecież nie wyprodukujemy chyba bomby atomowej... Te składniki wyglądają bezpiecznie.

— Bezpiecznie... Tak, braciszku. — Docent uśmiechnął się jadowicie. — Jak myślisz, czy zbliżenie do siebie dwóch bryłek uranu wyglądało dla laików niebezpiecznie?

— Ciekawe, kogo utrupili — powiedział laborant do kolegi. — Jak tu jestem od czterech lat, nie widziałem starego w takim ruchu.

— Może kogoś z rodziny.

— Albo badylarza. Musiał być bogaty, bo_ ciągle te próby na platynę.

Laboranci ubierali się niespiesznie, pozostawiając doktora Buczyńskiego zgiętego w pałąk nad mikroskopem i nie raczącego odpowiedzieć na chóralne „do widzenia". Doktor manipulował pokrętłami aparatu jeszcze przez kwadrans, założył nowy ładunek klisz do powiększalnika, otworzył paczkę papieru fotograficznego o formacie 13x18, na stół pokryty blachą wypadła fiszka z nadrukiem „Sortowane i pakowane przez automatyczną krajarkę numer 6". Buczyński włączył dopływ prądu, wykonał kilka powiększeń, na koniec wrzucił pływające w utrwalaczu zdjęcie do płukarki ze zwykłą wodą i opuścił laboratorium.

Major Bień oczekiwał doktora, skracając sobie czas lekturą ostatniego numeru „Konia Polskiego". Była to najpiękniejsza forma ucieczki od szarości świata zbrodni: Zbrodnia ma dla amatora posmak przygody, dla zawodowca pozostaje obrazem technicznym, odartym z tajemniczości i nawet grozy, po morderstwie zostają analizy chemiczne śliny na ustniku papierosa marlboro, przekrój poprzeczny pancerza pistoletowego pocisku, szkic sytuacyjny wypadku samochodowego. Major wykonywał swoją pracę z pasją, ale nie mógł widzieć w niej poezji. Koń był czystą poezją: wyrugowany z dorożki, z zaprzęgu wozu meblarskiego, coraz rzadszy za pługiem — stanowił pomnik wystawiony nieużytecznej sztuce przyrody. Major nie uznawał sztuki użytecznej, prawdziwe piękno powinno istnieć samo dla siebie, bez możliwości skonsumowania.

— Czekałeś jednak — zasapał major Buczyński od drzwi — musiało cię nieźle załapać. — Wyciągnął z ust pogryzioną jak kantar fajkę, oparł o czerwony aparat telefoniczny.

— Popatrz, doktorze — powiedział rozmarzony Bieri — to jest nowo zakupiony reproduktor. Jego pradziad wygrał siedmiokrotnie na torze w Epsom. Nieźle, co?

— Dużo wygrał?

— Nie wiem. Pewnie dużo. — Major zasępił się, doktor Buczyński traktował konie wyścigowe tak jak ta hołota ze Służewca. — A co w naszej sprawie?

— Koń w worku. Nic nie można zrozumieć: widmo terylenu ma dwa pasma fioletu w samym środku, czerwień rozłożona nieregularnie. Abstrakcja.

— Nie koń, tylko kot — ostrożnie sprostował major — Powiadasz, że coś nie tak?

— Wszystko nie tak! W końcu ja pracuję w laboratorium komendy, a nie w cyrku braci Staniewskich! Jaki kot?

— To znaczy, że nie pomyliliśmy się?

— A nie, nic nie znaczy: Chociaż wcale bym się nie zdziwił, gdyby w laboratorium wykluli się jacyś Marsjanie. Powinieneś ścigać się z bandziorami po dachach kamienic, strzelać z rewolweru i nadawać coś przez krótkofalówkę umieszczoną w obcasie kamasza! Ty jednak wolisz inne rozrywki i na mnie spychasz cały ciężar roboty.

— Sam chciałeś. Rozmawialiśmy wtedy całkiem prywatnie.

— A ty byś nie chciał? Człowieku, otwiera się przed nami okienko na taki numer, o jakim nie śnili bohaterowie komiksów.

— No właśnie. Twoje badania potwierdzają wstępną hipotezę?

Doktor Buczyński usiadł naprzeciw majora i ścisnął głowę kułakami, unieruchamiając włochatą plamkę pod okiem. Zaczął mówić łagodnym tonem, który Bieniowi skojarzył się z dźwiękami wydawanymi przez pociąg, ruszający ze stacji.

— Studiowałeś logikę, Bień. Uzyskałeś dyplom u Dubały, więc nie możesz należeć do gatunku tępogłowych, chociaż się zdążyłeś ożenić. Wiesz z logiki, że jeśli A równe jest B, to nie znaczy, że B jest równe C. Jeżeli rudy kupiec oszukał klienta bruneta, to nie znaczy, że brunet zostanie oszukany przez kupca blondyna. Tak to się zaczyna, prawda? — Doktor nie czekał na odpowiedź. — Jedźmy dalej: widmo terylenu nie jest widmem terylenu w takim sensie, jak przyjmują podręczniki, co jednak nie znaczy, że w ogóle nie mamy do czynienia z terylenem. Jeżeli nawet nie mamy, może to jest kwadrylen albo coś podobnego, z domieszką. Nie jestem chodzącą encyklopedią, nie mam przystawek umysłowych, uczyłem się w dobrej szkole starego Juhasa, ale musisz się liczyć z moimi możliwościami.

Major pomyślał, że pociąg rozpędził się na dobre, a doktor grzmiał:

— Potrzebujemy laboratorium NASA, a nie przyrządzików z serii „mały gorzelniany"! Musimy mieć sztab ludzi, podzieloną robotę, program naukowy! Nie mogę odpowiedzieć na pytanie, czy natknęliśmy się na obcą cywilizację tylko dlatego, że umyśliłeś sobie zabawę w baloniki!

— To wygląda na obcą cywilizację, prawda?

— A na co ma wyglądać, na festyn w parku bielańskim?

— Doskonale, pójdziemy razem do komendanta.

— Ty rzeczywiście dostałeś dyplom w chwili obłędu profesora Dubały! Z czym pójdziemy? Żeby nas przymknęli w Izbie Wytrzeźwień? Potrzebujesz urlopu, majorze!

Bień był zadowolony. Zamknął zeszyt „Konia Polskiego" i odłożył go na półkę. Szklana szybka biblioteki leciutko rezonowała, za ścianą gnał po szynach tramwaj.

— Zrobimy tak — powiedział — spróbuję sklecić jakąś historyjkę, nie podając własnych hipotez, ograniczając się do sugestywnego uszeregowania znanych faktów. Ty dopiszesz uwagi, oparte na zgromadzonym materiale. Pójdę osobiście do szefa.

— Naturalnie — powiedział Buczyński z podejrzaną słodyczą. — Ty sklecisz historyjkę, ja dopiszę uwagi, a tymczasem kapitan Jarmilek odnajdzie szajkę malwersantów z centrali importowej, którzy przyznają się, że ukradli cztery kilogramy platyny i palladu, a baloniki wypuszczali dla hecy i zmylenia przeciwnika. Brakuje ci do emerytury sporo, ja mam jeszcze tylko osiem lat... Poza tym nie chcę zwiedzać sanatoriów dla nerwowo chorych. Poczekaj ze dwa tygodnie, może znajdziesz coś konkretniejszego.

— Dobrze — powiedział Bień — ale wspominałeś coś o profesorze Juhasie. To dobry specjalista?

— Juhas nie jest specjalistą i nie nazywa się Juhas. Profesor Jarosław Kowalczyk jest jedynym człowiekiem na świecie, który w biochemii przekroczył progi dziecięcego kojca.

— Czy mógłbyś się z nim skontaktować?

— Tak, chyba jak. Jeżeli tylko Juhas nie pojechał do Wenezueli albo do Bombaju.

— Juhas pojechał do Bratysławy — powiedziała przez telefon Natalia Tyc-Kowalczyk — gdybyś chciał, wpadnę po ciebie około czwartej.

Docent Kusko znowu siedział w gabinecie z wiatraczkiem i podpisywał właśnie pisma przyniesione przez panią Brzeczyk. Nie czytał ich, jeśli zostały przedłożone Juhasowi, musiały mieć sens.

— Doskonale, czekam w kawiarni. Niech pan się nie spóźnia — powiedział Kusko spoglądając na połyskujące ogniście szkła sekretarki. Czuwała, schylona nad biurkiem, a jej ucho zdawało się wydłużać w kierunku słuchawki.

— Czy ty wiesz przynajmniej, z kim rozmawiasz? — głos Natalii zdradzał zmieszanie.

— Tak jest, panie Zenku. Niczego nie poplątałem. Muszę kończyć, bo pani Brzeczykowa ma do mnie pilną sprawę. Czekam o czwartej. — Docent zakończył rozmowę i znowu składał podpisy swoim długopisem z wkładem wyczerpanym przez wypełnianie mnogich kuponów toto-lotka.

— Ten pan Zenek mnie zna? — zapytała Brzeczykowa.

— Nie, co też pani przychodzi do głowy?

— Myślałam, bo pan o mnie wspominał.

— Pani jest zawsze godna wspomnienia, pani Lolu — powiedział docent. — I zawsze żałuję, kiedy wracam do swojego gabinetu.

— Tam nie ma wiatraczka — powiedziała zalotnie Brzeczykowa.

— Wiatraczek? Wszystkie wiatraczki świata za taką kobietę jak pani.

— Profesor mnie lubi — przyznała skromnie sekretarka. — Mówi, że beze mnie jak bez prawej ręki.

— Juhas ma znakomity gust. No, dziękuję bardzo. — Kusko odetchnął, gdy obite dermą drzwi zamknęły się za znikającą prawą ręką profesora. Wyjazd Juhasa do Bratysławy oznaczał co najmniej dziesięciodniowe zastępstwo, tamtejszy doroczny kongres biochemików nigdy nie trwał krócej. Wczoraj profesor twierdził, że źle się czuje i nie przyjdzie do pracy, dzisiaj — zdecydował się jechać „Może i lepiej — myślał Kusko — od pewnego czasu zawsze powierza zastępstwo mnie". Wprawdzie większość wyższych pracowników naukowych powyjeżdżała na urlopy, ale Kusko miał optymistyczne usposobienie.

Dziś rano postanowił, że do eksperymentu należy zabrać się możliwie szybko, żeby nie przegapić szansy, tak jak z toto-lotkiem. Nadawcy, kontaktujący się z Instytutem Mlecznym przez supremę Zenka, mogli mieć w zanadrzu jakiś szerszy program, należało działać szybko. Kim byli nadawcy, docent wolał nie dociekać. Albo istoty z przyszłości, które dotarły w dzień dzisiejszy z pomocą maszyn temporalnych, albo przedstawiciele obcej cywilizacji — to była alternatywa poza dyskusją. Jak wyglądali, jakie intencje nimi kierowały i jaką techniką posługiwali się w swoich poczynaniach — nie było możliwości zgadnąć. Należało brać pod uwagę wyłącznie fakty, należało też dokonać próby wykorzystania kontaktu dla celów osobistych. Podczas bezsennej nocy Kusko zanalizował ewentualność zakomunikowania swych wiadomości szerszemu gronu naukowców, nie wyłączając Juhasa. Juhas jak Juhas — zapewne wypowiedziałby jakąś łacińską sentencję, wyraził grzecznościowo wdzięczność za zaufanie, następnie zaś zapytałby, czy Kusko weźmie udział w tegorocznej komisji naboru kandydatów. Natomiast taki Błoński wybuchnąłby strasznym śmiechem i zapytał, czy Marsjanie mają na głowach czułki. Błoński potrafił się śmiać i nie miał takiej kultury bycia jak szef. „No — rozmyślał nad ranem Wojciech Kusko — wtedy moja kandydatura na nominację profesorską byłaby tyle samo warta, co miłość Zenka do Fruzi w szkole podstawowej nr 316".

Brzeczykowa pożegnała go promiennym uśmiechem i powłóczystym spojrzeniem koloru lila; udawała, że segreguje akta w koło-teczce, przypadkiem Kusko wiedział, że są tam tylko dwa podania studentów o urlop dziekański, załatwione przez Juhasa pozytywnie i dotyczące ubiegłego roku akademickiego.

— Pa! — powiedział w drzwiach. — Pani Lolu. proszę przekazać docentowi Błońskiemu, że potrzebny nam jest wykaz doświadczeń z preparatem. „Kalben" za ostatni kwartał. Możliwie szybko.

— Pan Błoński mówił profesorowi...

— Tak, wiem. — Kusko wiedział jedno: Błoński wymyślił sobie preparat „Kalben" dwa lata temu i zdołał przeforsować w radzie naukowej skierowanie sprawy do realizacji w laboratorium „Czwórki". Preparat miał rzekomo pobudzać czynności wątroby i „Polfa" wyraziła zainteresowanie, co wprawiło Błońskiego w stan gorączki. Tymczasem świnki morskie i króliki po zaaplikowaniu im „Kalbenu" doznawały wzmożonego popędu płciowego przy jednoczesnym zaniku potencji u samców. Jako uboczną reakcję odnotowano żółknięcie gałek ocznych. Błoński był dumny tylko przez krótki okres, potem starał się usunąć z pola widzenia, ale wprzęgnięte w plan naukowy badania szły siłą inercji; na szczęście zwierzęta nie cierpiały ani nie zdychały przedwcześnie. Wspomnienie o „Kalbenie" w obecności docenta Błońskiego było poczytywane za nietakt.

Zadowolony z siebie Kusko poszedł na obiad do restauracji, a o czwartej wszedł do umówionej kawiarni. Natalia zdążyła podjechać, zanim wypił herbatę. Widział ją, jak wysiadała z zaparkowanego w pobliżu volva i doznał miłego ukłucia w sercu: profesorowa w sportowej sukience i sandałkach wyglądała jak podlotek.

— Jesteś punktualna — powiedział Kusko. — Możesz za to zjeść ciastko z kremem.

— Nie jadam ciastek z kremem. Wojtek, mamy cały tydzień dla siebie. Dałam Maciejowi urlop, została tylko gospodyni i Jackie. Ogrodnik wymówił. Jesteś zadowolony?

— Naturalnie — powiedział Kusko i starał się wykazać entuzjazm. Jednakże były do załatwienia rzeczy większej wagi niż kontynuowanie romansu z uwiedzioną żoną Juhasa. — Tylko widzisz...

— Żona wróciła?

— A. Kusko nie wróci nigdy.

— Więc przestałam ci się podobać. No — wzruszyła ramionami — właściwie to może lepiej, Jary zasługuje na przyzwoite traktowanie. Nie wyobrażasz sobie, jaki on jest poczciwy: nie ma dla niego nic poza mną i laboratorium. Chce wygrać wyścig z czasem i nawet mu się niekiedy udaje, jeżeli chodzi o mnie. Czasami myślę, że go kocham.

— Właśnie, wyścig z czasem. Ja też muszę wygrać wyścig z czasem. Jest jedna szansa w życiu, nie wolno jej zmarnować. Mam taką szansę.

— Z gospodynią jesteśmy jak przyjaciółki — ciągnęła Natalia — opowiadała mi, że wychodzi za ajenta w miejscowej gospodzie. Tylko ten ajent chce posagu, brakuje dziesięciu tysięcy. Obiecałam, że jej dołożę. Jak widzisz, zrobiłam wszystko, żebyśmy mogli spotykać się bez przeszkód. Nie chcesz, znajdę innego. Jak myślisz?

— Znajdziesz, kochanie — nie mówił do Natalii po imieniu, nie wiedział, jakie zdrobnienie będzie właściwe — jesteś prawdziwą pięknością, a wyścig z czasem jeszcze daleko przed tobą. Nie mogłaś mi zrobić większej przyjemności, tylko że... — wsłuchany we własne słowa, bacząc, by nie popełnić nietaktu, dostrzegł nagle oszałamiającą szansę. Sam los ją wskazywał.

— Wykrztuś wreszcie, podrywaczu. Nie rozpłaczę się, jeżeli poderwałeś inną. Ładna przynajmniej?

— Żadnej innej nie było i nie ma — skłamał docent. — Jesteś najwspanialszą kobietą świata. Przyjeżdżam jeszcze dzisiaj, weźmiesz mnie ze sobą?

— Co ci się stało? — Popatrzyła podejrzliwie w małpią twarzyczkę. — Powiedz, Wojtuś, jesteś jakiś nieswój.

— Nic. Macie w piwnicy niezłe laboratorium, prawda?

— Byłam tam kilka razy z Jarym, nie pozwala nikomu wchodzić.

— Ale masz klucze?

— Mam.

Radość Kuski była zbyt widoczna, aby Natalia nie zwęszyła jej przyczyny.

— Tobie chodzi o laboratorium, nie o mnie. Nie wpuszczę cię tam.

— Pójdziemy razem, najmilsza. Będziemy jak ci... No, wiesz, Skłodowska i jej mąż. Wyobraź sobie, całymi latami tkwili w jakimś składziku węgla, wspólnie przetapiali metal o głodzie i chłodzie, pożywiali się zupką. A potem co? Wielkie odkrycie, sława. Wdzięczność potomnych, widziałem taki film.

— Nie będę przetapiać żadnych metali.

— Nie, to tylko taka przenośnia. — Zastanowił się, próbował odtworzyć bezskutecznie w myślach niezwykłą recepturę. — Wiesz, nie ma co zwlekać. Kupimy po drodze trochę cukru.

— Mam dość cukru w domu. Jary pije niesłodzone.

— Nie, musimy dokupić. Powinno się zmieścić na dwa kursy. Bagażnik masz pusty?

— Leży tam zapas i bańka oleju.

— Świetnie. — Docent przywołał kelnerkę. — Nie będziemy zwlekać, kochanie. Znasz mojego brata?

— Nie znam. Czy on zachowuje się tak samo wobec kobiet?

— Trochę inaczej. W każdym razie jego żona nie odeszła. D. Kusko znosi tępotę Zenka lepiej, niż A. Kusko moją genialność.

— Gdybym ja została twoją żoną, nazywalibyście mnie niewątpliwie N. Kusko?

— Moglibyśmy zrobić wyjątek. — Docentowi przyszło na myśl, że profesorowa może zaczyna traktować ich przygodę zbyt poważnie, ale perspektywa bliskiego rozpoczęcia eksperymentu kosmicznego stępiła instynkt samozachowawczy. — Słuchaj, N. Kowalczyk — powiedział, otwierając przed Natalią drzwi kawiarni — nie starczy mi pieniędzy, jutro wezmę z książeczki. Pożyczysz tysiąc?

— Po co ci aż tysiąc? Mamy jechać do mnie, nie włóczyć się po knajpach.

— Mówiłem przecież, kupimy cukier.

Oczy kobiety stawały się z wolna podobne do oczu królika, któremu zastrzyknięto potężną porcję „Kalbenu".

— Wszystko przez te sputniki — tłumaczyła synowi pani Szererowa. — Leje od dwóch dni, że nosa nie wyściubisz. Dawniej tego w sierpniu nie było, dopiero jak zaczęli latać w kosmos.

— Mama powtarza, co plotą baby pod halą.

— Baby, synku, mają swój rozum.

— Tak, zwłaszcza do handlu. — Szerer spróbował zupy, ugotowanej przez matkę. Od czasu do czasu mieli obiad w domu, jeżeli matka uznawała, że czuje się lepiej. — Bardzo dobra zupa, mamo. Niepotrzebnie jadłem obiad w stołówce.

— Kto widział takie wiosny jak teraz? — ciągnęła Szererowa. — Zaczynają się w lutym, kończą w kwietniu, a lato przychodzi w maju. Potem znowu kawałek jesieni. Nie powiesz mi, że wasze doświadczenia w kosmosie są bez wpływu na pogodę.

Szerer, chociaż zaszczycony słowem „wasze", czuł się powołany do wyrugowania z domu przesądów.

— Powtarzam, niech mama nie powtarza głupstw. Po co mama dyskutuje z przekupkami?

— A lubisz coś zjeść w domu, prawda? No, więc nie narzekaj na przekupki. One zresztą wiedzą najlepiej takie rzeczy, co ich gazety nie podadzą. Weźmy to UFO, na przykład.

Podporucznik nadstawił ucha.

— UFO latają od miesiąca, to mówiła ta Andrzejowa, co przywozi kurczaki. Tam w środku siedzą kosmonauci z Marsa albo z Wenus, jeszcze dokładnie nie wiadomo. Maleńcy tacy. Jeden ogrodnik, który pracował u ważnego profesora, sam słyszał, jak profesor mówił do żony: „UFO będą nas kolonizować".

— Jak mama może słuchać podobnych bredni?

— Pamiętaj synku, prawda jest w ustach ludu. Tak mawiał twój nieboszczyk ojciec.

— W ustach dziecka — poprawił Szerer.

— Co w ustach dziecka? Co tu ma do rzeczy dziecko? Profesorstwo nie mają dzieci, on jest chyba za stary.

— O czym mama opowiada?

— O tych UFO, co latają nad miastem. Gazety napisały, że to balony meteorologiczne, jakby kto balonu nie widział.

— Mama widziała?

— Widziałam. Wieczorem możesz sam zobaczyć, pokażę ci. Więc słuchaj, bo to ważne: ogrodnik mówił, że według profesora obca i mądrzejsza cywilizacja objęła nad nami patronat. Wyleczą nas ze wszystkich chorób.

Szerer o mało nie zapytał, czy również z wrzodów żołądka. Ale w porę wspomniał naukę majora Bienia: „Dużo słuchać, mało mówić. Przyjmijcie taką dewizę, poruczniku, a przekonacie się, jak bardzo jest przydatna w naszej służbie".

— ...a profesorowa karmiła jamnika czekoladą — zakończyła matka.

Szerer umył talerz pod zlewem. Był nieco zdeprymowany, że ludzie plotkują na temat balonów. Chwilowo „góra" naciskała, aby wyjaśnić sprawę dziwnych żartów, ale był to nacisk raczej konwencjonalny, nie powodujący popłochu wśród niższych funkcjonariuszy. Jeżeli jednak plotki zaczną przybierać na sile, jeżeli jeszcze jakiś dziennikarzyna niebaczną notatką zaogni sprawę, wtedy zacznie się młyn.

— Mama wspominała o profesorze — przypomniał — co to za jeden?

— Nie mam pojęcia. Wiem tylko, że ma willę pod miastem, bardzo ładną żonę i psa jamnika. Aha, ma też samochód.

— Teraz każdy ma samochód.

— No, ty nie masz.

— Gdyby mama ruszyła konto, mielibyśmy.

— Nie waż się mówić o koncie! I tak wszystko odziedziczysz, kiedy umrę!

— Mama nie umrze, czuję, że jeszcze doczekam się ojczyma.

— Nigdy. Chociaż mecenas Gruzło znowu przyszedł z kwiatami. Teraz łatwo sobie pozwolić na kwiaty, róże kosztują po siedem złotych. Niechby tak przyniósł w zimie, to byłoby co innego. Twój ojciec zimą kupował mi róże, a latem torty migdałowe. Jak dawno nie jadłam tortu...

— Na mamy żołądek...

— Nie wolno mi tylko nic na occie.

Szerer podjął decyzję. Znowu działał według pouczeń majora Bienia: „Lepiej podjąć szybko błędną decyzję, niż nie podejmować jej wcale".

— Mogłaby mama dowiedzieć się, o jakim profesorze mówiła ta Andrzejowa? Kupię mamie tort migdałowy. W Hortexie.

— Zapytam, synku, ale ona nie codziennie przychodzi na targ. Dwa dni jej nie było, bo, powiada, profesorowa wykupiła cały zapas jajek, a nie opłaca się przyjeżdżać do miasta z paroma kurczakami.

Danuta Kusko przyjechała wieczornym pociągiem i Zenon z trudem rozpoznał żonę na peronie dworca." Doszła do ruchomych schodów w towarzystwie postawnego mężczyzny, który dźwigał dwie walizy. Danka niosła siatkę pełną jabłek.

— Pan pozwoli — powiedziała do towarzysza — to jest mój mąż, Zenek. A to, Zenku, pan Mechcicki, pianista.

— Bardzo mi przyjemnie — skłamał magister Kusko i wziął z rąk Mechcickiego walizkę żony. W tym momencie pojął, że w pojedynku na pięści z pianistą postawiłby wszystkie pieniądze przeciw sobie: waliza ważyła ze sto kilo.

— Kotku, co przywiozłaś, że takie ciężkie?

— Nazbierałam trochę muszli, będą służyć jako dekoracja w naszym nowym musicalu „Królowa Atlantydy". Cudowne wakacje, Zenuś, żałuj, że nie byłeś z nami. Ach, jak to dobrze być znowu przy boku męża — ucałowała Kuskę w ucho, magister zachwiał się, obciążony walizą.

Dobrnęli właśnie na postój taksówek, kolejka składała się z kilkudziesięciu osób.

— No, to ja się może pożegnam — powiedział pianista niechętnie. — Danusiu, jutro zatelefonuję. Do domu czy do pracy?

— Do pracy — powiedziała Danka starając się jak najbardziej odsłonić zęby w uśmiechu; ich biel znakomicie kontrastowała z opalenizną. — Może mi coś wpadnie na myśl, musimy mieć projekt do początku przyszłego miesiąca.

Mechcicki pożegnał się, miażdżąc dłoń magistra w swojej marynarskiej łapie. „To ma być pianista" — pomyślał ze zgrozą i antypatią Kusko.

— Znakomity facet, powiadam ci — Danka gryzła kolejne jabłko i Kusko nie słyszał poszczególnych słów, ale domyślał się ich treści. Popatrzył za pianistą znikającym w tłumie napierających na pospieszny autobus.

— Typ — powiedział — brutalny, małpoidalny typ. Kobiety zawsze poszukują w mężczyźnie małpich cech. Nigdy nie rozumiałem, skąd bierze się powodzenie mojego kochanego braciszka, ale teraz już wiem.

— Właśnie, co z naszym docentem? — zapytała Danka rzucając ogryzek do wypełnionego ponad swoją pojemność kosza na śmiecie.

— Wojtek jest ostatnio trochę... — Magister, oswobodzony chwilowo od ciężaru walizy pełnej muszli, nachylił się do ucha żony, kiedy poczuł uderzenie w plecy. Odwrócił się, gotów odeprzeć napaść chuligana, ale zobaczył twarz rodzonego brata.

— Co tu robisz? I dlaczego mnie bijesz?

— Pozwól, braciszku, że przywitam się najpierw z uroczą szwagierką. — Docent, ubrany w przybrudzoną wiatrówkę i wypchane na kolanach dżinsy bardzo odmłodniał. „Kupię dżinsy" — postanowił magister patrząc bez uśmiechu na czułości wymieniane między rodziną.

— Przyjechałem po was akurat w samą porę — mówił docent — obliczyłem, że pociąg powinien spóźnić się o dwie godziny, a spóźnił się tylko o godzinę i trzy kwadranse, przepraszam. Podwiozę was, nie stójcie w tej zafajdanej kolejce.

Kilka osób, przyczepionych do bagaży, obrzuciło docenta wrogimi spojrzeniami, chociaż ci, którzy stali z tyłu, zyskiwali jedno miejsce.

— Bądź tak dobry, weź walizkę Danusi — zemścił się Zenon Kusko i z prawdziwą satysfakcją zobaczył, jak brat, usiłując podnieść ciężar młodzieńczym, pełnym gracji ruchem, przysiadł nagle do pozycji kucznej.

— Muszelki — powiedział magister. — Danka przygotowuje spektakl „Królowa Atlantydy". Szkoda, że nie zdążyłeś poznać współautora.

Z dala od postoju, połyskując czarnym lakierem, stało potężne volvo. Danuta Kusko zamarła z wrażenia.

— To? — zapytała.

— Tak, znajoma nas podwiezie. — Docent otworzył tylne drzwi i wtedy małżeństwo Kusków dojrzało kierowcę. Włosy Natalii błyszczały jaśniej niż lakier samochodu. Profesorowa odrzuciła papierosa i przyglądała się Dance, Zenon był mniej atrakcyjny.

— Cudownie się pani opaliła — powiedziała. — Chociaż słyszałam, że słońce bywa niebezpieczne. Trzeba uważać.

— Och, czytałam w poradach kosmetycznych, że przed trzydziestką nic nam nie grozi.

— Po trzydziestce trzeba smarować ciało tłuszczem, najlepiej oliwą albo olejkiem.

— A pani czym smaruje? — Danka mimo zmęczenia podróżą natychmiast dostrzegła intencje piękności wciśniętej za kierownicę volvo. Sztych był przedniej marki i Natalia, nie mogąc znaleźć riposty, wcisnęła starter, aż motor zawył niczym Jackie, pozbawiony znienacka czekoladki.

Pojechali do Zenona i tu bracia solidarnie, bez fanfaronady, zataszczyli walizę do windy. Natalia nie chciała wyjść z samochodu i zapowiedziała docentowi, że czeka kwadrans. Zenon Kusko, stęskniony za żoną, zaczął ją obcałowywać już w korytarzu, gdzie pozostawili chwilowo walizkę z muszelkami, ale docent okazał się twardy.

— Przykro mi, Danusiu — powiedział — niestety jednak muszę zabrać Zenka ze sobą.

— Co to znaczy? — zapytał wściekle magister. — Jest prawie północ. Dziękuję ci bardzo za podwiezienie, kochany bracie, ale nigdzie się nie ruszam.

D. Kusko ściągała pończochy, usiłując jednocześnie nastawić czajnik na herbatę.

— Nigdzie nie idę — protestował magister. — Ja pracuję od siódmej trzydzieści, podpisuję listę.

— O czym wy rozmawiacie? — Danka oglądała podartą pończochę — Gdzie ty go wyciągasz? Podejrzewałam przez cały urlop, że Zenek nie marnuje czasu. Ale teraz, kiedy przyjechałam...

— Danusiu — docent podniósł uroczyście dłoń — nadeszła pora czynu. Kim jest twój mąż a mój brat? Kim jest, powtarzam, ten uczciwy, wykształcony człowiek? Jednym z siedmiu zastępców dyrektora drugorzędnej placówki z naukowymi aspiracjami. Kiedy wyjeżdża na urlop księgowy, twój mąż musi go zastępować, do tego doszło. Pogrzebane ambicje młodzieńcze, urzędnicza posadka bez perspektyw. I ty, kochana, urocza szwagierko, zamiast poświęcać czas twórczej kompozycji, musisz tkwić na etacie biurowym nędznego przedsiębiorstwa estradowego... Bo przecież inaczej nie mielibyście co jeść, tak wygląda prawda!

Magister, oszołomiony przemową, nie próbował otworzyć ust. Danka zastygła z parującym czajnikiem w ręku.

— Tak jest, moi drodzy — ciągnął docent zadowolony z efektu. — I ja postanowiłem to zmienić, tchnąć w wasze życie powiew nowości, nadziei, sławy. Nie pozwolę, żebyście gnili w drobnomieszczańskiej egzystencji. Zenek musi się zdobyć na czyn.

— Dziś w nocy? — otrzeźwiała Kuskowa.

— Nie tylko dziś w nocy, to może potrwać nieco dłużej, ale czasu marnować nie wolno. Braciszku, zabierz maszynkę do golenia, szczotkę do zębów i piżamę, bo profesor jest od ciebie dwa razy wyższy. Jedziemy, czas nagli.

— Czyś ty zwariował...

— Jeżeli Wojtek tak mówi, to może trzeba posłuchać — powiedziała w zadumie D. Kusko. — To prawda, że nigdy cię nie doceniali.

— Ale co ja mam robić, przecież ledwie Danka przyjechała...

— Trzeba tłuc węgiel — wyrwało się docentowi — musimy mieć na jutro pełny zestaw... — Nie mógł już cofnąć niebacznie wypowiedzianych słów, więc tylko dodał: — Za kilka dni wspomnicie moją przepowiednię: nadchodzi wielka chwila.

Na odprawę do majora Bienia zgłosiły się cztery osoby, razem z pomocnikiem kapitana Jarmilka. Szerer założył na koszulkę zieloną marynarkę, która przeszkadzała majorowi odczytać angielską sentencję, wydrukowaną pod rysunkiem kaczora Donalda. Sekretarka majora podała herbatę i wszyscy czuli się nieco skrępowani.

— Za nami dziesięć dni pracy — rozpoczął major Bień. — Jeżeli w ciągu najbliższego tygodnia nie potrafimy uporać się z „Anteną", zespół trzeba będzie zreorganizować.

— Nie dziwię się — powiedział Jarmilek, ale umilkł pod spojrzeniem zwierzchnika.

— Nie mamy do czynienia ze zwyczajną, tuzinkową robotą — snuł major — trafiliśmy na wyjątkowy przypadek. Wezwałem was, żeby zanalizować uzyskane wyniki, a następnie ustalić dalsze działanie. Nie krępowałem was — popatrzył czule na zgromadzonych — udzieliłem pełnej swobody, żebyście wykazali inicjatywę. Proszę, może najpierw kapitan Jarmilek.

Kapitan wyjął notes z kieszeni skrojonej na miarę marynarki. Nie patrząc na zapisane kartki, zaczął referować:

— Czesław Deptak, nigdzie nie pracujący, podejrzany o handel dewizami i wyłudzanie kosztowności od cudzoziemców, dwukrotnie karany, bezdzietny wdowiec. Zatrzymany przy próbie sprzedaży platynowego pierścionka, areszt. Poszkodowany zgłosił w Komendzie Dzielnicowej... Nie, nie to. Jest: technik dentystyczny, Roman Chwilko, pseudo „Koziołek" vel „Gołąbek", karany za bigamię, zwolniony na podstawie dekretu o amnestii. Odkryto podczas przeszukania platynę nielegalnego pochodzenia w ilości dwunastu gramów. Jak zeznał podejrzany, platyna pochodzi prawdopodobnie z Zakładu Wytwórczego nr 4 spółdzielni „Przodownik Pracy". Następnie Felicja Krzywek, nie karana, podaje zawód „modelka", pseudo „Ruda", podejrzana o...

— Starczy, kapitanie — przerwał Bień — poproszę o szczegółowy raport na piśmie. Dobra robota, ale nie pasuje.

— Chcę dodać, że dostałem telefonogram z cła: przemycono dwie platynowe broszki.

— Dołączcie do raportu. A wy, poruczniku Szerer?

— Melduję, obywatelu majorze, moja pierwotna koncepcja poszukiwania sprawcy w zakładach dla nerwowo chorych nie potwierdziła się...

— To wiemy, co jeszcze?

— Jeszcze... — Szerer poczuł, że się poci. Matka przyjęła orzechowy tort bez entuzjazmu, na próżno tłumaczył, że import migdałów napotyka ostatnio na trudności. Wreszcie, po targach, wskazała mu handlarkę z bazaru. Jak o tym opowiadać w takim gronie... Gdyby chociaż nie było Jarmilka... — Jeszcze jest to, obywatelu majorze: do miasta przyjeżdża w celu odsprzedaży drobiu i nabiału Eugenia Roska, bez zawodu, żona Andrzeja. Wskazała ogrodnika, zatrudnionego do ubiegłego tygodnia w posiadłości wiejskiej profesora Kowalczyka Jarosława. Według informacji ogrodnika, profesor posiada szczegółowe informacje na temat przedmiotów objętych kryptonimem „Atena". Niestety, profesor opuścił Polskę udając się na zjazd biochemików w Bratysławie. Przeprowadzona obserwacja posiadłości...

— Co to ma do rzeczy? — nie wytrzymał Jarmilek. — O czym Szerer opowiada?

— Nie przeszkadzajcie — głos Bienia był pełen nagany — niechże porucznik się wypowie. To szalenie ciekawe. Mówcie, mówcie.

— Kiedy to już wszystko.

— Zaczęliście o obserwacji posiadłości.

— Zacząłem i skończyłem. Pojechałem na miejsce, ale nic ciekawego nie odnotowałem.

— Profesor Kowalczyk, powiadacie? Niesłychany zbieg okoliczności. Miejmy nadzieję, że przypadek. W każdym razie wyrażam wam ustnie pochwałę, podporuczniku Szerer. Udowodniliście, że potraficie pracować nieszablonowo.

Kapitan Jarmilek popatrzył ukradkiem na siedzącego sztywno umundurowanego praktykanta. Praktykant odwzajemnił spojrzenie i to im wystarczyło. Major Bień, pozornie wpatrzony w Kaczora Donalda, przechwycił niemy dialog i uśmiechnął się złośliwie.

— Nie mam zamiaru ukrywać przed wami faktów ani hipotez — powiedział — ale przypuszczam, że z korzyścią dla dochodzenia będzie przemilczenie zbyt karkołomnych spekulacji. Kapitan Jarmilek i jego grupa kontynuuje prace na swoim odcinku, proszę o codzienne meldunki pisemne. Dziękuję, Szerer zostanie jeszcze chwilę.

Rozległo się szuranie podeszew. Kapitan Jarmilek ze swoim pomocnikiem opuścili pokój, Szerer został sam na sam z szefem. Nie wiedział, czy to źle czy to dobrze, major umiał sprawiać niespodzianki. Przeczucie nie zawiodło.

— Siadaj, Szerer. Dałeś przed chwilą dowód nie tylko sprawności umysłowej, ale także odwagi cywilnej. Potrzeba nam ludzi umiejących wyjść poza stereotypy. Mnie samemu przychodzi to z wielką trudnością, przywykliśmy do arytmetyki, a kiedy w grę wchodzą liczby urojone, stajemy bezradnie. Uczyliście się o liczbach urojonych?

— Tak jest, obywatelu majorze. Właśnie przez te liczby obniżyli mi stopień z matmy na maturze.

— Nie wiedzieli belfrzy, co robią... No, nic. — Bień wyciągnął z szuflady tekturową teczkę, nie rozplątywał żółtych tasiemek. — Szerer, czy wyście kiedy mieli do czynienia z religią?

— Matka jest wierząca.

— To i lepiej. Nie będziecie zaskoczeni. Kiedyś, przed wiekami, wypowiedziane zostały pamiętne słowa: „Królestwa moje nie jest z tego świata". Musimy spojrzeć prawdzie w oczy: „Atena", chociaż nie ma niczego wspólnego z religią, nadaje się znakomicie do takiego określenia. Słuchajcie, mówię wam o czymś, o czym wie jeszcze tylko major Buczyński: te baloniki są pochodzenia pozaziemskiego. Nie patrzcie na mnie takim wzrokiem, napijcie się wody.

— Do góry! — zakomenderował docent Kusko i blaszana wanna powędrowała na laboratoryjną kuchenkę. — Dobrze, opuścić, powoli, bez nerwów. Doskonale, braciszku.

Magister Kusko odsapnął, Natalia otarła dłonie o zniszczoną spódnicę. Twarz miała obsypaną czarnym proszkiem, podobnie jak bracia, z tym że docent na dodatek ubrudził sobie ręce jajeczną pianą.

— Nie spadnie? — niepokoiła się Natalia. — Może stracić równowagę, jak ją napełnimy.

— Trzeba pilnować. Zenek, folia. Robimy generalną próbę.

— Już! — Magister pospieszył w ciemny kąt laboratorium, gdzie w hermetycznym pojemniku, opatrzonym licznikiem Geigera, profesorowa umieściła kilka plastykowych worków. Pojemnik był produkcji japońskiej i stanowił dar osobisty dla Juhasa od delegacji na sympozjum poświęconym ochronie przyrody przed nadmierną chemizacją.

W workach zostały wycięte otwory na głowę i ręce i kiedy docent Kusko jako pierwszy założył prowizoryczny kombinezon, Natalia powiedziała:

— Wyglądasz w tym jak uniwersalny robot kuchenny. Nigdy czegoś podobnego nie założę.

— Kochanie, nie poradzimy sobie we dwóch. Musisz założyć, zaraz zaczynamy doświadczenie.

— Wolę niebezpieczeństwo niż szpetotę.

— Co to pani szkodzi — wtrącił magister ugodowo — dla Wojtka i tak pani jest najpiękniejsza, a ja się nie liczę. Moja żona tworzy śpiewogrę zatytułowaną „Królowa Atlantydy" i tam dziewczyny zakładają podobne worki, tyle że są pod spodem nagusieńkie. To jeszcze gorzej, nie?

Profesorowa nie dała się nakłonić. Obiecała, że będzie świadczyć wszelką pomoc do chwili rozpalenia ognia pod wanną, następnie oddali się w bezpieczne miejsce i poczeka na wynik eksperymentu. Docent stanął na biało lakierowanym krzesełku i zaczął wsypywać do blaszanej wanny cukier z toreb podawanych przez brata. Następnie przyszła kolej na sproszkowany węgiel, żelatynę i szczyptę proszku Spice Islands „Oregano". Zdobycie tego specyfiku było największym problemem; daremnie poszukiwali go w sklepach chemicznych, spożywczych i w Centrali Nasiennej. Docent Kusko odwiedził nawet kilka stacji benzynowych, których ajenci posiadali dla wtajemniczonych i dobrze płacących klientów bardzo szeroki asortyment towarów. Dopiero farmaceutka z apteki, gdzie docent pojawił się ze sfałszowaną receptą lekarską, z niebotycznym zdumieniem oświadczyła: „Ależ... to proszek do ostrych sosów!" Fotograficzna pamięć docenta odżyła — „Oregano" tkwił na półce kuchennej, ustawiony tam jeszcze za czasów A. Kusko.

— Jajka — zakomenderował doceni z wyżyn krzesełka. — Licz dokładnie, sztuka po sztuce, stawiaj kreski po cztery sztuki i przy piątej przekreślaj na ukos. Sędziowałeś chyba kiedyś mecz siatkówki?

— A jeżeli będzie zbuk?

— Nie będzie, to jajka od Andrzejowej, sama kupowałam — powiedziała Natalia. — Leghorny, wspaniałe kury.

Na rozbijaniu stu sześciu jajek upłynęło im prawie pół godziny. Wanna ciężko osiadła na palnikach, ale nabrała stabilności.

— Jak tam? — odważył się spytać Zenon.

— Wspaniale. Jeszcze zostało trochę miejsca. — Docent zeskoczył na kaflową podłogę i usiłował wytrzeć ręce o spodnie, ale dłonie ześlizgiwały się po folii. Przez okienka piwnicy przedostawał się blask zachodzącego słońca, ubarwił na karmin rozpuszczone włosy profesorowej, zalśniły dukatowym złotem stalowe naczynia ustawione na półkach przy ślepej ścianie. Zrobiło się jakoś chłodno. Natalia oglądała krytycznie zmięty worek.

— Jestem spokojny — powiedział Wojciech Kusko odpowiadając na pytające spojrzenie brata. — Przeczuwałem, że nadejdzie w moim życiu taka chwila.

Nagle Natalia zrozumiała, co ją pociągało w tym człowieku o brzydkiej twarzy i bezpośrednim sposobie bycia. To nie zwariowany seks w prymitywnym wydaniu, nie chęć przeżycia tuzinkowej przygody: Wojciech Kusko był mężczyzną.

— Założę worek — oznajmiła, co zabrzmiało jak wyznanie pokutne. — Nie mogę was zostawić samych.

— I kaptur też — przypomniał docent.

— Dobrze.

Docent przymocował do krawędzi wanny termometr laboratoryjny i pewnym ruchem potarł zapałkę. Otwarte palniki gazowe zamigotały liliowym światłem, przywodząc Kusce na pamięć umalowane oczy Loli Brzeczykowej z sekretariatu Juhasa.

— Ciekawe — rzucił Zenon Kusko nieswoim głosem — czy ci goście z Los Alamos mieli spisane testamenty. Jakoś w żadnym opracowaniu nie czytałem wzmianki na ten temat.

— Ja sporządziłem testament, chociaż mam na koncie tylko osiemset złotych — powiedział docent.

— Na czyją korzyść? — zapytała Natalia.

— Na korzyść brata, naturalnie. A. Kusko niestety może rościć pretensje do mieszkania.

— Przecież ja tu też jestem — zreflektował się Zenon — po co mi twoje osiemset złotych.

— Dwadzieścia osiem stopni — powiedział docent obserwując wskazówkę termometru — to idzie dość szybko. Wkrótce dowiemy się, czym nas obdarzyła obca cywilizacja.

W wanience rozległo się wyraźne, chociaż niegłośne bulgotanie. Zenon Kusko zbladł.

— Może pani ma w domu trochę alkoholu? Jeszcze byłby czas wypić.

— Żadnego alkoholu. Jeżeli chcesz się czymś zająć, weź kartkę papieru, długopis i notuj kolejne fazy doświadczenia. Już jest pięćdziesiąt stopni, mam nadzieję, że nie wykipi.

Natalia liczyła wolno upływające sekundy. Próbowała pomyśleć o Juhasie, który w dalekiej Bratysławie wygłasza odczyt o strukturach białkowych, nie spodziewając się, że w jego własnej willi jego własna żona uczestniczy przy niebezpiecznym eksperymencie, mogącym odmienić losy świata.

— Sześćdziesiąt! — krzyknął docent i kilkoma sprawnymi ruchami zgasił gazowe płomienie. Zenon Kusko zamknął oczy, Natalia czuła, jak bardzo poci się w foliowym worku. Słońce już zaszło, piwniczne pomieszczenie oświetlały jarzeniowe lampy pod sufitem, jedna z nich migotała poskrzypując. W panującej ciszy dosłyszeli mlaśnięcie. Wanienka zadrżała przez krótką chwilę, a potem poczuli miły zapach, podobny do woni świeżo upieczonego ciasta.

— Jakoś... — magister chciał dodać „żyjemy", ale nie mógł wykrztusić ani słowa więcej. Docent już stał na krzesełku i donosił:

— Powierzchnia gładka, czarno-żółtawa. Szybko krzepnie. Bąbelki wyskakują i natychmiast nikną. Może ten termometr nie jest dobrze wyskalowany?

— A co?! — magister nagle odzyskał pełnię władzy nad głosem. — Chciałbyś, żeby to świństwo wybuchło? Żebyśmy jak barany ofiarne padli na ołtarzu twojego...

Nie usłyszeli, co Zenon Kusko chciał powiedzieć. Głośne, rozpaczliwe ujadanie psa przedostało się przez zamknięte szczelnie drzwi. Jednocześnie dał się słyszeć stłumiony brzęk szkła połączony z głuchą, ale wyraźną detonacją, przypominającą wystrzelenie korka z butelki szampana.

— Może to Juhas? — docent dopiero teraz okazał cień zdenerwowania.

— Nie, kiedy Jary przyjeżdża, Jackie szczeka zupełnie inaczej. To nie to, on wyje...

Istotnie, jamnik dotarł aż pod drzwi i wył przejmującym głosem, drapiąc co sił pazurami po lakierowanych deskach.

— Coś się jednak wydarzyło na górze — powiedział docent — idziemy. — Nie oglądając się na towarzyszy, Wojciech Kusko odryglował zamek i wyszedł na korytarz. Brązowa smuga oderwała się od podłogi, lądując na piersiach docenta. Pies lizał jego twarz jak oszalały, zasłaniając widoczność.

— Może złodzieje — mruknął Zenon i wziął w rękę metalowy pręt, służący do zawieszania klisz fotograficznych. Natalia szła na końcu, odrzuciwszy z twarzy niewygodny kaptur. Hali willi, ozdobiony wieszakiem sporządzonym z jelenich rogów, łyskał rtęciowym blaskiem lustra, drzwi na werandę były zamknięte, drzwi od salonu otwarte, tak jak je zostawili schodząc w dolne rejony willi. Pies trzymany w objęciach docenta nie wył już, ale drżał niby rasowy ratlerek, wbrew zwyczajom przodków. Docent głaskał zjeżoną sierść, starając się uniknąć pocałunków wilgotnego języka.

— O matko — powiedziała Natalia — ale tu zapach... Zatrzymali się przy drzwiach salonu, oświetlonego tylko żarem sztucznego kominka. Murzyńska maska przybita do ściany na honorowym miejscu wykrzywiała się do nich szyderczym uśmiechem. Stojący zegar z wahadłem tykał groźnie w kącie obok weneckiego okna, przez ciemne szyby widać było światła chałup niedalekiej wsi.

— Wódka — powiedział magister. — Mówiłem, żebyśmy się czegoś napili.

Salon śmierdział jak gorzelnia pracująca na pełnych obrotach. Natalia wcisnęła dwa kontakty i z sufitu spłynęła jasność odbierająca grozę murzyńskiej masce. Zobaczyli teraz ogromne zacieki na dywanie zaścielającym posadzkę. Z szafki bibliotecznej płynęła szerokim wodospadem oleista ciecz, ruchomy barek na kółkach spływał czerwienią „Egri Bikaver", a szkło pękniętej butelki migotało blaskami tęczy na mosiężnej płycie pod kominkiem.

— Nic z tego — powiedział Mechcicki odejmując ręce od klawiatury fortepianu, panieńskiej wyprawy Danuty Kusko. — Bardzo ładnie ci wyszedł ten wstęp, ale na mój gust zbytnio przypomina trawestację marsza weselnego Mendelssohna. Gdyby jeszcze tego tak często nie grywali podczas ślubów, może by uszło.

— Musi być marsz, przynajmniej sam początek — powiedziała Danuta Kusko płaczliwym tonem. — Posłuchaj, girlsy wchodzą na scenę parami, każda trzyma bukiet kwiatów. Wtedy orkiestra...

— Zgoda, co do girls nie mam sprzeciwów. Tylko weźmy mniej znaną melodię. Można by było pogrzebać w klasyce, przerobić tempa. Chociażby jakąś sonatinkę...

— Nie mam zamiaru popełniać plagiatu!

— No, pewnie. Tylko widzisz, wymyślenie nowej rzeczy jest kłopotliwe. W muzyce tak samo jak w literaturze: masz do dyspozycji określoną i zamkniętą ilość słów, którymi można wyrazić ideę. Chcąc nie chcąc, zawsze popełniamy plagiat. Spróbujmy tego — Mechcicki przycisnął pedał prawą stopą, obutą w sandał o zakopiańskim wzorze. Struny jęknęły, z pudła wydarł się okaleczony synkopą stary „Marsz Radetzkiego". Danuta przyglądała się zachwycona mocnym, kanciastym dłoniom pianisty, jego zmierzwionej blond czuprynie i zaczerwienionemu karkowi.

— Cudownie! — zawołała — właśnie o czymś takim marzyłam!

Instrument umilkł w pół taktu.

— Na mój gust — powiedział Mechcicki — też jest dobre. Ale niestety, zajęte od stu lat. Już Szwejk podśpiewywał to razem z feldkuratem. Natychmiast się wyda.

— Można przerobić.

— Można. — Grubo ciosane rysy muzyka stwardniały. — Danka, ja nie jestem kompozytorem, to ty należysz do Związku i dostałaś dyplom, a potem nagrodę. Ty odpowiadasz za ten odcinek „Królowej". Tak umówiliśmy się na plaży tamtego dnia.

— Plaża... — D.Kusko w rozmarzeniu przymknęła oczy, a wspólnik mówił dalej:

— Nie dam się wrobić w nic, poza aranżacją. Jestem jeszcze młody i pragnę iść przez życie z podniesionym czołem. Nie będą wnuki wspominać mego imienia z poczuciem hańby.

— Radetzki nie wytoczy procesu...

— Nie, ale spadkobiercy kompozytora. Ty chcesz osiągać sukces bez żadnego wysiłku, nie masz charakteru. Na mój gust nie masz talentu i... — przerwał, gdyż kobieta zaszlochała — ...nie napiszesz muzyki do „Królowej", bo lie umiesz — dokończył, ponieważ było już obojętne, co powie. Danka wypadła przez nie domknięte drzwi sypialnego pokoju, przekręcając klucz w zamku. Mechcicki zakrył pożółkłą klawiaturę, oburzenie opuściło go w jednej chwili, ustępując miejsca tkliwości.

— Owieczko! — zawołał półgłosem, przyciskając twarz do szpary nad klamką. — Ja tylko tak... Wyłaź stamtąd, pomyślimy. Coś się poradzi...

— Nie nazywaj mnie owieczką! — dobiegło z sypialni.

Sam był zdania, że „owieczka" jakoś nie bardzo pasowała, ale będąc przeciwnikiem plagiatu, nie chciał nazywać wspólniczki ani kotkiem, ani pieseczkiem. Danka na urlopie była zupełnie inna niż w domu, ten wymoczek Zenon musiał ją pozbawiać indywidualności twórczej, zapędzać do garnków.

— Papużko kochana — spróbował przemówić do dziurki od klucza, ale odpowiedziało mu milczenie. Zaniepokojony usiłował zajrzeć, co dzieje się w sypialni, lecz nie mógł nic dostrzec, gdyż klucz blokował widok.

D. Kusko leżała tymczasem w tragicznej pozie na szerokim tapczanie barwy wypłowiałych wodorostów, jakie zapewne okalały przed wiekami plaże Atlantydy. Obelga pianisty była tym boleśniejsza, że zasłużona. „Zenek — szepnęła Danka — ty byś mnie nigdy tak nie sponiewierał". Zatęskniła do męża, który od dwóch dni nie pokazywał się w domu, telefonując tylko, że jest niezmiernie zajęty i że srebrny medal, wybity z okazji trzydziestolecia istnienia Instytutu Mlecznego spoczywa w dolnej szufladzie biurka, razem z rachunkami za gaz i światło. Informacja o medalu wydała się żonie magistra bezsensowna, aż do tej chwili, pełnej tragizmu. Uprzytomniła sobie, że wszelkie medale służą albo do noszenia w dniach uroczystości państwowych, albo podczas pogrzebów, za trumną zmarłego. Ten medal, nie nadający się do noszenia w klapie marynarki ze względu na ciężar i rozmiar, mógł znakomicie ozdabiać czerwoną poduszkę. Co robił Zenek ze swoim zwariowanym bratem? Co robiła z nimi tamta kobieta, dysponująca wspaniałym volvo? Czyżby Zenek dał się wplątać w jakąś aferę, skuszony obietnicami Wojciecha?

Osuszyła rękawem łzy i powlokła się do biurka, nie zważając na wabiący przez dziurkę od klucza głos pianisty. Chwilę mocowała się z zamkniętą szufladą. Jej wzrok błądził bezmyślnie po staroświeckim blacie biurka, zakrytym w części papierzyskami. Na wierzchu, pod lampą, leżał długi pasek kratkowanej taśmy. Odczytała napis, złożony z kulfoniastych literek, było to pismo męża. „Suprema, 2 IX, godzina 13 00." Pod spodem biegły rzędy drukowanych cyfr, po osiem w rządku. Układały się jakąś zadziwiającą regularnością, nie przypominały obliczeń, raczej grę lub zabawę znudzonego ekonomisty. Mózg D. Kusko ożył na hasło „gra", mimo woli przymierzyła cyferki do skróconej notacji muzycznej, obolały mechanizm w głębi czaszki odezwał się dźwięczną frazą. Zapomniawszy o medalu na dnie biurka, Danuta Kusko porwała mężowski flamaster, nakreśliła na odwrocie rachunku za światło kilka nut, potem następne. Szło dziwnie lekko, jak wtedy, gdy będąc panienką stworzyła swój pierwszy utwór, zatytułowany „Na huśtawce". Starsza pani, która udzielała małej Danusi lekcji muzyki, orzekła wobec rodziców: „To dziecko ma talent". „Na huśtawce" weszło do repertuaru akademii szkolnych, a raz, zresztą przez pomyłkę, utwór odegrała orkiestra kolejarzy na powitanie przybyłego do miasteczka przedstawiciela Ligi Ochrony Przyrody.

— Motylku... — grzmiała dziurka od klucza.

D. Kusko nie spojrzała nawet w tamtym kierunku, aż skończyła się powierzchnia rachunku. Kilka śmiałych linii połączyło zielone kropeczki. Znak tonacji ozdobił manuskrypt z lewej strony. Radosne podniecenie opanowało kobietę, pomaszerowała do drzwi i otworzyła je, obalając kucającego właśnie pianistę.

— Motylku! — przypomniał sobie Mechcicki. — Nie chciałem cię urazić, na mój gust jesteś wspaniała i genialna. Drobne niepowodzenie jest udziałem każdego wybitnego...

— Nie pleć bzdur, Robek. — Po raz pierwszy tego właśnie" wieczoru nazwała Mechcickiego zdrobniałym imieniem. — Czy ty sobie wyobrażasz, że myślałam poważnie o jakimś Radetzkim? Chciałam cię tylko wypróbować, jaki jesteś naprawdę. Siadaj do pianina.

Oszołomiony pianista pozbierał się z podłogi. Popatrzył na rachunek elektrowni, trzymany przez kompozytorkę.

— Graj — wręczyła mu władczym ruchem papier.

Po basach przetoczył się niepewny dźwięk wtóru, wioliny zadrżały z tęsknotą, jak odległe gwiazdy. Mechcicki z niedowierzaniem wcisnął pedał i nagle ze starego pudła ozdobionego złotym napisem „Calisia" runął rozkołysany, dręczący, a zarazem powodujący omdlenie mięśni blues. Kusko z rozpromienioną twarzyczką śledziła ruchy owłosionych dłoni, przebiegających nad żółknącą klawiaturą. Mechcicki miał w oczach płomienie, powtarzał refren, kiwając się na stołku. Zaczął od samego początku, ale znacznie pewniej, rozkoszował się dźwiękami.

— To nie jest plagiat, prawda, Robek? — zapytała Danka z zaczepką w głosie.

Mechcicki nie odpowiedział, popatrzył w opaloną twarz pełen oddania i czci, ciągle z rękami na klawiszach. Nie zdołało go wyrwać ze stanu ekstazy wejście gospodarza mieszkania, który stanął oszołomiony w progu, ściskając pod pachą zawiniątko z piżamą i szczoteczką do zębów. Cuchnął na odległość alkoholem, buty miał zachlapane, a koszulę zmiętą i bez krawata.

Pragnąc zachować incognito, podporucznik Szerer odesłał samochód do miasta i kiedy zakończył obserwację samotnej willi, okazało się, że autobus PKS odjeżdża dopiero za półtorej godziny. Szerer nie popadł w panikę, chociaż nad polami zapadała mgiełka i ziąb wciskiwał się przez nogawki spodni. Wyniki obserwacji były na pozór mało znaczące, ale też nie pozbawione swoistego smaczku: najpierw do willi zajechało volvo profesora, wysiadła z niego kobieta i dwóch mężczyzn, przy czym kobieta dała się zidentyfikować przez lornetkę jako profesorowa Kowalczyk, natomiast mężczyźni, niewątpliwie mieszkańcy miasta, pozostawali chwilowo nieznani. Szerer, usadowiony dość wygodnie w wilgotnym stogu siana zauważył również psa jamnika, szwendającego się początkowo po ogrodzie, potem pies zniknął wewnątrz budynku i zapłonęły światła, zarówno na parterze jak i w małych okienkach sutereny. Przez dwie godziny willa wyglądała jak opuszczona, gdyż parter pogrążył się niemal w ciemnościach. Po tym czasie zgasły okienka sutereny, a na tle jasnych okien wielkiego pomieszczenia parterowego Szerer zobaczył trójkę ludzi odzianych w rurkowate, lśniące ubrania przypominające skafandry kosmiczne. Wyregulował lornetkę, nastawiając ją na najwyższą ostrość, ale chociaż obraz miał dobry, niewiele mógł z niego pojąć: jedna z postaci rzuciła się w popłochu do wielkiego mebla w narożniku pomieszczenia i załamywała ręce jakby w rozpaczy. Była to, sądząc z uczesania, kobieta. Mężczyźni zachowywali się też w sposób podejrzany: jeden uklęknął na podłodze, głaskał jej powierzchnię i przytykał tę samą rękę do ust i nosa. Drugi mężczyzna najpierw stał nieruchomo, a potem zaczął tańczyć, oświetlony czerwonawym światłem, bijącym od dołu pomieszczenia. Szerer założył roboczo, że ma do czynienia z obrzędem kultowym sekty czcicieli UFO; w miarę coraz silniejszego nawilgotnienia bielizny, podporucznik brał pod uwagę koncepcje bardziej katastroficzne. „Może to być — rozmyślał, czując że biodra opasa mu mokra, źle wyżęta ścierka — początek inwazji. Dajmy na to, że z baloników rozpylane są na ziemię nieznane bakterie. Bakterie przedostają się do organizmów ludzkich, co sugerował przed laty sam Ray Bradubury, a także inni wcześniejsi i późniejsi katastrofiści. Bakterie czynią ludzi bezwolnymi narzędziami przybyszów". Szerer wygrzebał się ze stogu na wspomnienie kapitana Jarmilka, który wybierając się na podobną ekspedycję śledczą byłby bez wątpienia bardziej przezorny, nawet w zakresie doboru odzieży, nie mówiąc już o termosie z gorącą kawą lub o „piersiówce". Wspomnienie piersiówki uświadomiło młodemu oficerowi, że do hipotetycznego przyjazdu autobusu rejsowego pozostał szmat czasu. Na autostop nie było co liczyć, odkąd PZU cofnęło automatyczne ubezpieczenie osób, zajmujących przepisową ilość miejsc w samochodach. Gdzieś w pobliżu musiała funkcjonować restauracja czy gospoda wiejska, realna szansa na uniknięcie przeziębienia. Od woźnicy cuchnącego beczkowozu Szerer zdobył konieczną informację, zresztą woźnica zadeklarował podwiezienie obcego, musiało mu się nudzić w samotnej wędrówce po szambach, pragnął rozmowy.

— Ludzie teraz inne — oznajmił trzaskając z bata bardziej dla fantazji niż z wiarą pobudzenia konia — same sprzedają obornik. Jak tak dalej pójdzie, nie starczy dla mnie roboty. A pan szanowny do Brzezuckich czy do Kowalczyków?

— Ani do tych, ani do tamtych — odpowiedział zziębnięty Szerer, pełen podejrzliwości.

— Bo u Brzezuckich wesele będzie, tak myślałem. A pani profesorowa Kowalczykowa ogrodnika szuka. Tak sobie pomyślałem, że pan ogrodnik.

Szerer miał przewieszoną przez ramię lornetkę, ukrytą w skórzanym futerale, powinna dla laików uchodzić za aparat fotograficzny. Nie rozumiał, czemu przypisać posądzenie o ogrodnictwo.

— Tamten ogrodnik też fotografie robił, lepiej mu to się opłacało niż posada u profesora. Tak sobie myślę, panie, że jak pan na wesele jedzie zdjęcia robić, to lepiej nie wchodzić w drogę Sójce, konkurencji znaczy nie uprawiać. Chyba, że pan z rodziny.

Szerer zmilczał, beczkowóz zajechał pod parterowy budynek z szyldem oświetlonym dwiema żarówkami. „Zdrojowa" — przeczytał nie bez zdziwienia. Drzwi budynku były rozwarte na oścież, dochodziła stamtąd wrzawa, dźwięki muzyki. Woźnica zatknął bat w metalowym kółku i poszedł pierwszy, podciągając spodnie, Szerer za nim. Mimo że weszli z półmroku, a wnętrze lokalu było oświetlone, niełatwo przychodziło porucznikowi rozróżnić przelewające się w smugach dymu kształty. Na stolikach stały poszczerbione kufle i flaszki, rzadziej błyskał talerz. Kelnerka w fartuszku przypominającym barwą strój ojców franciszkanów trąciła Szerera potężnym biodrem. Nie zważając na nic, przepchnął się do bufetu drgającego w takt wibracji lodówki.

— Jeden głębszy, proszę — powiedział nachylając się nad ladą obitą arkuszem blachy. Tuż przed nosem miał kopczyk jarzynowej sałatki, polanej brązową cieczą.

— Przy bufecie nie obsługujemy.

— Kiedy nie ma miejsca...

— Niech się pan przysiadzie. Gdziekolwiek.

— Dziuńka, przestań. — Szerer usłyszał tuż przy uchu głos wozaka. — To mój brat cioteczny z Łąk, podaj.

— Trzeba było mówić od razu. — Za bufetem, polśniewającym w głębi rzędem kolorowych flaszek coś się ruszyło, przed Szererem wylądowała napełniona szklaneczka. Podporucznik pomyślał ze zgrozą, jak zareagowałby major Bień na widok swego współpracownika popijającego ordynarną gorzałkę w towarzystwie rozwoziciela szamba. Major Bień wiedział, że służba wymaga niekiedy ofiar, nawet poważniejszych, ale w życiu prywatnym obowiązywały pewne zasady, nie należało ich łamać. Major Bień wykładał kiedyś jedną z nich Szererowi, pochylony nad końskimi fotosami z wielkich wyścigów przeszkodowych. Przekartkował album i pokazał jeźdźca w czerwonym kasaku, który brał przeszkodę, rów z wodą w Wielkiej Pardubickiej. „Pamiętaj, nawet w niebezpieczeństwie elegancki człowiek sprawia dużo korzystniejsze wrażenie".

Zziębnięty i rozgoryczony podporucznik sięgnął po szklaneczkę, kiedy z ust kobiety za bufetem spłynęła wiązanka przekleństw, mogąca wpędzić w kompleks niższości dżokeja, przegrywającego o krótki łeb Wielką Pardubicką.

— ... syny! — zakończyła błyskotliwie barmanka. Brzęk szkła rozbitej butelki, towarzyszący potokowi przekleństw, nie umilkł. Jednocześnie poczuł nową porcję wilgoci na ręku i piersiach — trzymana przez niego szklanka jakby wypluwała swą zawartość. Za plecami Szerera uczynił się rumor, ktoś krzyknął, ktoś komuś groził. W zadymione powietrze buchnął potworny smród alkoholu, kelnerka w habicie franciszkanina stała bezradnie między stolikami, patrząc, jak* ze spienionych kufli wypływa kaskadami żółty płyn.

Gwar narastał, szklany rumor za bufetem natomiast ustał i podporucznik zobaczył ogołocone półki, zasłane wielobarwnym kruszywem. Katastrofa musiała przyprawić bufetową Dziunię o zanik mowy, natomiast Szerer ją odzyskał.

— Prędko, do wyjścia! — krzyknął pociągając właściciela beczkowozu za rękaw waciaka. A jeszcze głośniej zawołał: — Nie palić ognia!

W lokaliku czytelni panowała cisza, starszy pan od toto-lotka drzemał za motocyklową szybą, bibliotekarka migotała drutami.

— Dziękuję za „Balsamo" _ powiedział docent — znakomity odpoczynek po pracy.

— Są jeszcze dwa tomy.

— Przyszedłem właściwie odebrać wygraną.

— Trafił pan milion? — to ocknął się staruszek.

— Nie, jedną trójkę. Mówiłem państwu, że nie istnieje żaden system.

— A tamten Francuz?

— Co z nim, szanowna pani, jestem niezmiernie ciekawy. Pisali coś jeszcze?

— Nie pisali — jakby z żalem powiedziała właścicielka czytelni. — Zupełnie nie ma o czym czytać. Porwali córeczkę króla margaryny, to właściwie wszystko.

— Proszę, tu jest pańskie osiemnaście złotych — żółtawa dłoń podsuwała bilon, palce były zakończone zwyrodniałymi, soczewkowatymi paznokciami, nie obcinanymi chyba od czasów młodości.

— Ile lat ma córeczka?

— Pięć milionów. W przeliczeniu na dolary, mon enfant, to jest dla nas niewymierna sumka.

Docent z trudem kojarzył; przygody Józefa Balsamo i własne przeżycia z ostatnich dni mogły naruszyć równowagę psychiczną osobnika o mniej skomplikowanym systemie nerwowym niż Wojciech Kusko. Na domicr złego, po zniszczeniu magazynu trunków Juhasa, Natalia poczuła wyrzuty sumienia: „Biedny Jary" — mówiła co chwila i wyprawiła braci Kusko do miasta.

— Takie porwania bywają niekiedy sfingowane, proszę pani — powiedział docent — nie ma się czym martwić. Córka króla nie dostała na przykład posagu, odpowiadającego jej wyobrażeniom o standardzie życiowym...

— Ona ma jedenaście lat, cher docent!

— — Dzieci szybko dzisiaj dorastają. Dziękuję pani, wezmę następny tom.

— Francuzi mają jeszcze inną drobną sensację — powiedziała szybko starsza pani, nie chcąc zapewne zostawać na resztę popołudnia sam na sam z właścicielem kolektury — jak pan chce, przeczytam panu.

— Nie, nie, proszę lepiej opowiedzieć.

— Zaczęły im nagle wybuchać rafinerie koniaków, jedna po drugiej. Podejrzewa się sabotaż, socjaliści oskarżają prawicę. Naprawdę nie przeczytać panu?

— Czy to są rafinerie w okolicach Brestu?

— Nie rafinerie, raczej zakłady rektyfikacji. Osiem zakładów, mon ami, w ciągu dwóch dni. Ale pan czytał? Skąd pan wie, że w okolicach Brestu? .

— No a gdzie? — Kusko tracił głowę. — Gdzie niby mają wybuchać, jeżeli ten totolotkowicz pracuje w bresteńskiej firmie Citroena?

— Co tu ma do rzeczy Citroen — odezwał się starszy pan. — Citroen nie produkuje koniaków. Nie rozumiem, dlaczego gangsterzy mieli mu porwać córkę.

— Córka jest od margaryny, monsieur.

— Margaryna nie wybuchnie, żeby nie wiem co. Tego mi pani nie wmówi. A jeżeli się pani mnie pozbędzie, to dokwaterują pani kogoś nowego, na przykład repasaż pończoch albo mereżkę.

Docent ukłonił się i wyszedł na dwór, ścigany nieprzychylnymi spojrzeniami. „Muszę zachować spokój — nakazywał sobie — muszę mieć trzeźwy umysł". Widok znajomych bloków osiedla poprzedzielanych piaskownicami i huśtawkami, na których zabawa groziła zmniejszeniem przyrostu narodowego nie ukoił docenta. Okna bloków, w większości otwarte, sygnalizowały normalne życie poczciwych mieszczan, zażywających poobiedniego wypoczynku. Z nieprzeliczonych odbiorników telewizyjnych płynęły pocieszające słowa o wzroście produkcji sklejki, młoda kobieta rozwieszała na poręczy balkonu niemowlęce pranie. Ci ludzie nie wiedzieli nic o nawiązanym kontakcie, nie przejmowali się kosmiczną zagadką. On, Wojciech Kusko, wziął na barki ciężar za nich wszystkich, dla ich dobra. Obca cywilizacja jego wybrała na powiernika i on nie uchylił się, a Nobel czy nie spełniona wygrana w totalizatorze były zupełnie ubocznymi aspektami sprawy. Czy jednak ciężar nie był zbyt wielki? Zenek jako asystent zrobił wiele, lecz jego pomoc nie wystarczała. Natalia na widok rozlanego burbona wykazała brak hartu; zamiast okazać entuzjazm, wzięła się do sprzątania, bo i w kuchni poszedł cały zapas denaturatu, a w łazience przemysławka i spirytus salicylowy utworzyły wraz z brzozową wodą do włosów koktail zapachów, mogący zwalić z nóg nałogowego alkoholika.

Docent Kusko był już pewien, że trzeba uchylić rąbka tajemnicy, rzecz w tym, aby znaleźć odpowiednią osobę, a takiej osoby nie znał.

Zakupiona w kiosku gazeta donosiła, że wczorajszego wieczoru spłonęła wielka bimbrownia, ulokowana w lesie pod miastem. Ofiar w ludziach nie było. Nazwa miejscowości brzmiała znajomo i docent wzdrygnął się: las, jak pamiętał, leżał w odległości około dwóch kilometrów od punktu zero, czyli od willi Juhasa.

Wobec takiego zasięgu działania preparatu, można było regulować dowolnie produkcję i magazynowanie alkoholu w całym kraju. „Dlaczego: w kraju, dlaczego nie: na świecie?" — uprzytomnił sobie nagle docent Kusko. W końcu nawet wygrana w toto-lotka plus nagroda Nobla nie mogły dać takich wyników finansowych, jak dyktowanie swoich warunków Monopolom Spirytusowym. Żądania porywaczy córki króla margaryny wydawały się śmiesznym dowcipem wobec żądań, jakie mógł wysunąć człowiek, dysponujący środkiem otrzymanym podczas eksperymentu w laboratorium Juhasa.

Oparty o poręcz podwórkowej ławki, docent Kusko zaczął snuć plany związane ze swą potęgą.

Fajka doktora Buczyńskiego postukiwała o czerwony telefon na biurku i major Bień pomyślał, że aparat nie wytrzyma siły uderzeń, wzmagających się za każdą porcją dorzucanych przez Szerera szczegółów.

— Mieliście nosa, poruczniku — powiedział Buczyński — ale to nam niczego nie' rozwiązuje. Jesteśmy w tym samym punkcie co przed tygodniem.

— Niezupełnie — Bień poprawił się na krzesełku i oglądał gęsto zapisaną kartkę — możemy przyjąć, że katastrofa w „Zdrojowej", wybuch bimbrowni oraz nieudane wesele tych... — major pochylił się nad kartką — Brzezuckich są spowodowane jedną i tą samą przyczyną, której epicentrum leży w willi profesora Kowalczyka. Poza tym wyleciała w powietrze chałupa niejakiego Kostronia i sklep monopolowy, na szczęście zamknięty na pół godziny przed wiadomymi zdarzeniami.

— I co z tego? — Szerer przyglądał się ruchliwej twarzy doktora, oświetlonej słonecznym blaskiem przedostającym się do pokoju ponad dachami gmachu komendy.

— Możemy w ewentualnym raporcie sugerować, że nagła reakcja alkoholu powiązana jest z „Ateną". Dla każdego logicznie myślącego osobnika to sprawa bezdyskusyjna.

— Nie każdy kończył logikę u Dubały — powiedział Buczyński. — Nie rób sobie za wiele złudzeń, majorze. Jak to chcesz powiązać? Już widzę miny naukowców, nie mówię o kim innym, kiedy przeczytają sobie: „Meteorologiczne balony, powleczone stopem platyny i palladu są pochodzenia pozaziemskiego, na dowód tego powołujemy wydarzenia, jakie miały miejsce w miejscowości N. gdzie o tej samej godzinie zapasy gromadzonego alkoholu uległy gwałtownemu zniszczeniu. Podpisy." Na domiar wszystkiego muszę zakomunikować, że ostatni zdjęty balon był powleczony aluminium. Skończyła im się platyna albo poszli na oszczędności.

Bień nie przejął się nowiną. Od czasu powzięcia na basenie nietypowej koncepcji, zdziwienie nie wchodziło do repertuaru doznań majora.

— Szkoda wielka, poruczniku — powiedział — że nie zdołaliście ustalić personaliów gości pani profesorowej Kowalczykowej. To by nam mogło dać jakiś ślad. Nie dałoby się jej delikatnie przebadać?

— Natalia Tyc-Kowalczyk wyjechała dzisiejszej nocy z kraju. Gospodyni twierdzi, że do Bratysławy — zameldował Szerer.

— Zauważyłem dziwną nieprawidłowość w naszych poczynaniach — powiedział Bień, nie kontynuując poprzedniego wątku. — Rozważamy „Atenę" w składzie trzyosobowym, chociaż pracuje nad nią znacznie więcej ludzi. Kapitan Jarmilek chociażby nie jest poinformowany o naszych hipotezach, nie meldowaliśmy o nich zwierzchnikom. To jest sytuacja bardzo przykra.

— Wynikająca z konieczności.

— Nie sądzę. Dowodzi tylko, jak bardzo jesteśmy zaszokowani. Musimy przerwać milczenie, chociażbym miał zaryzykować własną reputację.

— Moją też — warknął doktor. — Proszę wziąć pod uwagę, że ja nie złożę podpisu pod bzdurą. Nie zmusicie mnie. Radzę poczekać, aż wróci Juhas, wtedy odbędziemy z nim naradę. Jeśli profesor wyrazi oficjalne zdanie mogę je wyrazić również. Inaczej proszę na mnie nie liczyć.

Fajka doktora Buczyńskiego uderzyła z nową siłą w czerwony aparat, który jakby zbudzony ostrogą, odezwał się grzechoczącym sygnałem. Bień uniósł słuchawkę, przez dłuższą chwilę łowił uchem meldunek. Potem powiedział: — Natychmiast do mnie.

— Idziemy — Buczyński wstał, chowając fajkę do kieszeni roboczego kombinezonu. Szerer kichnął.

— Zostańcie. Za chwilę będzie tu kapitan Jarmilek z ważną wiadomością. Sam już przestaję rozumieć, co to wszystko znaczy.

Kapitan Jarmilek wszedł do pomieszczenia wojskowym krokiem, obrzucił gości przelotnym spojrzeniem i zwrócił się służbiście do Bienia.

— Melduję, obywatelu majorze: operacja „Atena" zakończona. Czy mam referować?

— Siadajcie najpierw, zapalcie sobie. — Bień uniósł się spoza biurka, oparł dłoń na ramieniu Szerera. — Mówiliście przez telefon, że macie ich. Może zaczniemy od tego, kogo macie?

— Bagażowego i kierowcę furgonetki. Dalsze powiązania sprawdza moja grupa. Przypuszczam, obywatelu majorze...

— Skąd ten bagażowy?

— Z lotniska pasażerskiego. Kierowca furgonetki bagażowej fiat-combi numer 1717 przyznał się od razu, bagażowy idzie w zaparte. Tu jest wniosek o nakaz aresztowania — Jarmilek podał majorowi wypełniony blankiet — nie wiem, czy z tym do rejonu, czy od razu do wojewódzkiej?

— Po kolei, mamy jeszcze czas. Ile jest tej platyny?

— Ponad cztery kilogramy. Wszystko zabezpieczyliśmy. Trzeba też będzie pchnąć sprawę do gospodarczego, typowe niedopatrzenie obowiązków, narażenie skarbu państwa na straty finansowe. Rąbnęli, to znaczy zagarnęli bezprawnie, blisko cztery kilogramy platyny, własność WZPP, depozyt. Platyna przyszła osiem tygodni temu i czekała na odbiór. Wszystkie formalności załatwione, tylko podjeżdżać i brać.

— Chcecie powiedzieć — doktor Buczyński wpatrywał się w surowe oczy kapitana — że przesyłka stała czy leżała bez dozoru?

— Nikogo na lotnisku nie obchodziło, co tam jest. Wartownik oczywiście pilnował, ale pilnował też transportu fajansowych popielniczek dla hotelu „Tryton", pojemnika z szybkoschnącym klejem oraz wypchanej sowy i wody kolońskiej męskiej „Biełaja romaszka", czterystu dwudziestu flakonów. Adresaci krajowi odbierali przesyłki w różnych terminach, bez specjalnego pośpiechu. Po platynę nikt się nie zgłaszał, a bagażowy wiedział, ile to warte. Reszta już była prosta: namówił znajomego kierowcę i zawieźli ładunek do jego mieszkania.

— Co mówią w WZPP? — Bień był wstrząśnięty, ale spokojny.

— Nie ma za bardzo z kim mówić. Dyrektor od czasu jak wrócił z urlopu, przesiaduje na konferencjach, główny księgowy ma zwolnienie lekarskie, zastępca dyrektora do spraw ekonomicznych twierdzi, że nie jego zakres. Wszystko zabezpieczyliśmy, trzeba chyba wyodrębnić postępowanie do gospodarczego, typowe niedopatrzenie obowiązków...

Zaległa cisza, mącona tylko miarowym chrupaniem ustnika fajki. Szerer nie odważył się podnieść oczu, rutyna Jarmilka okazała się znowu metodą najskuteczniejszą, bijącą na głowę wątpliwe spekulacje parakosmiczne. Podobne myśli musiały nawiedzić Bienia, bo przemówił półgłosem ni to do zebranych, nijlo siebie.

— Otaczający nas wszechświat wydaje się nieprzeniknioną tajemnicą, powstają teorie i czyste spekulacje na temat jego budowy. Kiedy poznano strukturę atomu, wydawało się, że uchwycony został klucz: mikroświaty i makroświaty, rządzone jednakowymi prawami, podlegają sprawdzalnym obserwacjom, nauka rozszyfrowuje mozolnie zależności, a zwyczajni zjadacze chleba cieszą się, że wszystko wygląda prosto, logicznie, materialnie. Potem jednak badania wykazują delikatne odchylenia: materia to forma energii, energia jawi się pod pojęciem wzoru matematycznego, abstrakcji. Stajemy nagle wobec domniemania, że sam człowiek nie istnieje jako przedmiot materialny, tylko jako określone równanie matematyczne. Kto wie, kto dojdzie prawdy?

Doktor Buczyński kiwał głową, potwierdzając słowa majora, Szerer podziwiał kapitana Jarmilka, który w pozie świadczącej o grzeczności wysłuchiwał filozoficznego wykładu zamiast spodziewanej, szorstkiej formułki: „Do wojewódzkiej". Bień tymczasem dawał upust nagromadzonym refleksjom.

— Inne cywilizacje, starsze, a więc mądrzejsze, mogą pewnego dnia przenieść nas przez ocean wątpliwości do brzegów prawdy. Oczekujemy na kontakt od początku świata, podświadomie wyglądamy pocieszenia od gwiazd. Mesjanizm i astronomia w jednym zmierzają kierunku, chociaż różnymi drogami. Nie ma wśród myślących ludzi takich, którzy pozostają obojętni wobec poszukiwania wiedzy...

Pociągła twarz kapitana pozostawała bez wyrazu i Szerer pomyślał, że być może jego starszy kolega należy do nielicznej, według Bienia, garstki osób obojętnych na astronomię czy mesjanizm. Major sięgnął po trzymany przez Jarmilka papier, napisał: „Wojewódzka". Potem uścisnął dłoń kapitana.

— Piękna robota, Jarmilek. Rozjaśniliście nam wszystkim w głowach. To była bardzo trudna sprawa, jedna z bardziej zagmatwanych w mojej praktyce. Tylko jeszcze jedno: czy to oni wypuszczali baloniki i po co marnowali tyle platyny? Skąd mieli pallad?

— Obywatelu majorze, znalazła się platyna, znajdzie się i pallad. Co do baloników, to nawet nie wiem, czy nas w tej fazie śledztwa powinny interesować. Proponuję, jeżeli można, obywatelu majorze, poczekać, co powiedzą w prokuraturze. Czy my się musimy martwić dosłownie o wszystko?

Magister, Kusko zjadł drugie śniadanie zapijając bułki świeżo parzoną herbatą, posłodzoną cukrem pożyczonym od pani Romany. Bułki przyniósł w torebce z białej folii, w takiej samej torebce przechowywał płat ciemnożółtej galaretki wyciętej z bryły tajemniczej substancji uformowanej przez wannę. Zabrał ten namacalny dowód bohaterskiego czynu na pamiątkę, bez żadnych konkretniejszych celów, ale dzięki temu pojął część zagadki: ochrona z folii nie służyła do osłaniania organizmów ludzkich, służyła neutralizacji promieniowania rozkładającego alkohol. Kusko dokonał w domowym zaciszu prywatnego eksperymentu na znacznie mniejszą skalę: odwijając galaretowatą bryłkę przybliżał ją do butelki orzechówki, przechowywanej przez D. Kusko na wypadek rozstroju żołądka. Nic się nie wydarzyło. Magister przebiegł pamięcią zdarzenia w willi Juhasa i wyprowadził przez prostą analogię wniosek, że reakcja zależy od ilości zgromadzonego alkoholu albo też od ilości użytej galaretki. Odżałował kupno dżinsowych spodni i nabył w tajemnicy przed żoną pięć półlitrówek spirytusu. Zabarykadowawszy się w kuchni, odkorkował butelki, rozumując, że dzięki temu uniknie ewentualnego wybuchu. Potem odwinął część folii i natychmiast zobaczył, że spirytus zbliża się do stanu wrzenia. Zakrył galaretkę, efekt zniknął.

Tymczasem Danuta Kusko, wraz z nieodłącznym od kilku dni Mechcickim, pracowała w dużym pokoju, wykańczając na gwałt śpiewogrę. Premiera została wyznaczona na pierwszy dzień kalendarzowej jesieni, ale już teraz było pewne: „Królowa Atlantydy" będzie wielkim triumfem. Komisja odbioru z przedsiębiorstwa estradowego po wysłuchaniu muzyki wyraziła uznanie brawami, D. Kusko otrzymała kolejną część honorarium i bukiet czerwonych róż, magister Kusko z pewnym niedowierzaniem musiał przyjąć do wiadomości od kompetentnych osób, że poślubił geniusza kompozycji estradowej, co zresztą zakomunikował mu również pianista Mechcicki. „Panie — powiedział Kusko — ja wiem najlepiej, z kim się ożeniłem, ale pan nie jesteś moim bratem, a ja nie jestem profesorem Juhasem." Mechcicki nie mógł pojąć aluzji, więc zdetonowany poprosił o wyjaśnienie. „Nie będzie wyjaśnień — uciął magister — ale jeżeli zobaczę pana w moim domu po premierze „Królowej", zostanie pan potraktowany brutalnie." Było to powiedziane bardziej dla zaspokojenia męskiej ambicji niż z wiarą w skuteczność ostrzeżenia, nie wyglądało na to, by pokrewieństwo duchowe zrodzone między D. Kusko a młodym muzykiem dało się zetrzeć słowami zazdrosnego męża. Tak czy inaczej, magister miał dla siebie kuchnię, gdyż gotowanie posiłków przez żonę w obecnej sytuacji nie wchodziło w rachubę.

Po siedmiogodzinnych nocnych badaniach magister Kusko ustalił masę krytyczną alkoholu, która podlega rujnującemu działaniu promieniowania. Procedura obrana przez magistra w określaniu masy krytycznej była prosta, jak wszystkie wielkie odkrycia: używał opakowań po wacie opatrunkowej i koszulach „Romeo" jako osłony dla pojemnika ze spirytusem. Pojemnik, wielki słój, w którym za czasów przed atlantydzkich D. Kusko kisiła ogórki, został oznaczony podziałką, wyznaczającą ilość spirytusu. Magister odkroił scyzorykiem jeden centymetr sześcienny galaretki, położył go na talerzyku w odległości jednego metra od słoja, a następnie, odpowiednio regulując przesłonę z folii, odnotowywał reakcje. Około godziny 23 na kartce wyrwanej z zakupionego przez D. Kusko podręcznika „Kuchni francuskiej" Zenon Kusko zanotował wzór:

X = 1 m x 6 cm3 x 2, 4 x 1 96%

co oznaczało, że tajemniczy proces rozpoczyna się przy oddziaływaniu 1 centymetrem sześciennym preparatu z odległości jednego metra na 2,4 litra 96 procentowego roztworu spirytusu etylowego. Otarłszy z czoła pot, magister zrozumiał, że zdążył dopiero wkroczyć na właściwą drogę: teraz trzeba byłoby powiększyć masę galaretki, a następnie odpowiednio regulować odległości między źródłem promieniowania a napromieniowanym obiektem, uwzględnić korelacje zachodzące między czasem a odległością, a także uwzględnić ewentualny wpływ katalizatorów, jak na przykład światło 60-świecowej żarówki czy woń cebuli wkrojonej do sałatki z pomidorów. Jeżeli nie prowadzi się badań naukowych we właściwie izolowanych laboratoriach, trzeba ponosić ryzyko niedokładności wyników. Jedno było pewne: stężenie alkoholu w promieniu pomieszczenia kuchennego musiało być nie mniejsze, niż 2,4 litra czystego spirytusu.

Magister Kusko nakrył słój torbą „Romeo" ozdobioną czerwoną koroną, schował do kieszeni spodni torebkę z galaretką i postanowił uczcić udany eksperyment kieliszkiem wódki. Zabrał się do poszukiwania soku wiśniowego, gdyż pradawnym zwyczajem uznawał spirytus tylko jako „tatę z mamą", pół na pół, kiedy z głębi mieszkania usłyszał dość głośny duet, wyśpiewujący na nieznaną melodię słowa:

Atlantyda, Atlantyda

To nasz zagubiony świat

My mieszkanki oceanu

Tobie przynosimy kwiat

Zaniepokojony nie tyle treścią refrenu, co późną porą nocną, magister odstawił krzesło podpierające klamkę drzwi, przekręcił klucz i wszedł do mrocznego korytarzyka. Drzwi pokoju były lekko uchylone i przez szczelinę wypełnioną ostrym światłem Zenon Kusko zajrzał do wnętrza. Na pierwszym planie widać było otwarte pianino szczerzące pożółkłą klawiaturę, dalej D. Kusko przyodzianą w przezroczystą szatę ozdobioną naszyjnikiem z muszelek i trzymającą w ręku pąsową różę. Obok przyklęknął Mechcicki, zapatrzony w prześwitujące spod plastikowego skafandra różowości, na głowie miał rodzaj turbanu splecionego z górnej części pasiastej piżamy magistra. Oboje śpiewali teraz drugą zwrotkę:

Przeminęły już stulecia.

Odkąd dotknął nas zły los

Dzisiaj niosąc bukiet kwiecia

Podnosimygłębin głos

— Będzie kolegium — powiedział Kusko czując wzbierającą pasję. — Co wy sobie wyobrażacie? Dochodzi północ, sąsiedzi śpią.

— Dobre słowa, mocne — powiedziała rozgorączkowana D. Kusko. — Szczególnie ten „zagubiony świat". Robek chciał „zaginiony", ale ja uważam „zagubiony" za bardziej dwuznaczny, mocniejszy.

— Dwuznaczny... — magister miał ochotę zerwać sznur muszelek z ramion żony i zacisnąć go na szyi Mechcickiego. W ostatniej chwili wspomniał jednak uścisk ręki tamtego, siły fizyczne były rozłożone zbyt nierówno. — Słowa... Danka, ty podobno jesteś kompozytorką? Zaczęłaś nagle pisać teksty?

— A co, mam dać zarobić chałturszczykom? Wiesz, ile forsy wycisnął ten bubek, który napisał „Miauczy kotek Dondorelo, miauczy kotek Dondorelo"? Sama widziałam w kasie, jakie mu czeki posyłali.

— Pana żona jest bardzo dobra w tekstach — wtrącił pianista, unosząc się z klęczek.

— W tekstach... — magister zamyślił się, ładunek nienawiści pęczniał w przełyku i żołądku, groził utratą panowania nad odruchami. „Gdyby mieć chociaż pod ręką nóż..."

— My tu robimy generalną próbę — wyjaśniła nieco ostudzona D. Kusko — ja zastępuję zespół girls, a pan Mechcicki częściowo jest badaczem dna morskiego, a częściowo publicznością. Na scenie będzie to dużo bardziej efektowne, przyjdziesz na premierę, Zenuś, koniecznie. Dam ci nawet dwa bilety do pierwszego rzędu. Wiesz, po ile będą je sprzedawać koniki? Już dzisiaj cena sięga stu złotych za sztukę, a jeszcze pozostało dziesięć dni.

Nagłe olśnienie spłynęło na magistra jak balsam. Rozprężył mięśnie, potrafił nawet przywołać uśmiech.

— Przyjdę, kochanie, bardzo dziękuję. Wiecie, mam pomysł, żeby uczcić twój sukces. Tylko może byś włożyła jakąś sukienkę, bo jednak pan Mechcicki jest gościem...

— Niech pan się mną zupełnie nie przejmuje — powiedział grzecznie muzyk. — Ja spełniam tylko drugorzędną rolę. Pana żona...

— Tak, to moja żona — Zenon Kusko poważnie skinął głową. — Nie zapominam. Zresztą niniejsza o strój, zrobimy sobie maleńką uroczystość. Niech ja też mam jakiś udział w waszej radości.

— O, doprawdy, już późno — Mechcicki popatrzył na zegarek w srebrzystej bransoletce, opinającej owłosiony przegub. „Małpi instynkt przestrzegł go przed niebezpieczeństwem" — osądził Kusko i nie zwlekając, odciął pianiście drogę odwrotu.

— Czekam na was za pięć minut w kuchni z maleńkim kawalerskim poczęstunkiem. Za „Królową Atlantydy"!

Błyskawicznym ruchem, cofnął się w czerń korytarzyka, dopadł kuchni i drżącymi rękami wyjął z kredensu trzy spore kieliszki. Napełnił je do połowy pozostałym w butelce spirytusem i zabarwił nalewką orzechową. Słój postawił na parapecie okiennym, między doniczkami z asparagusem, jednym ruchem zerwał osłonę „Romeo", w kieszeni namacał plastyczny kształt skrawka galaretki. Omiótł kuchnię spojrzeniem, kopnął pod kredens zwój żółtego centymetra krawieckiego, jakim dokonywał pomiarów, rękawem oczyścił stół. W chwilę później zobaczył najpierw Mechcickiego, odnotował w pamięci wyraz nieufności i wrogości, bijący z oczu pianisty. D. Kusko wpłynęła przez próg szeleszcząc muszelkami, suknia z folii zakrywała ją od gardła po kolana.

— Wypijemy za powodzenie twojej śpiewogry — zadysponował, unosząc kieliszek. — Panie Robercie, żwawo, do dzieła!

Mechcicki przyglądał się nieufnie łysiejącej czaszce gospodarza, usiłując odgadnąć jego zamiary. Nie mogły być przyjazne, nieoczekiwana feta pachniała z daleka prowokacją.

— Hop! — zachęcał Kusko — zupa stygnie!

Danuta Kusko wypiła duszkiem ostry napój i wtedy muzyk także zastosował się do komendy, obserwując jednak kieliszek magistra. Kusko najwyraźniej markował picie. „Jesteśmy otruci — zrozumiał Mechcicki — łajdak nie zawahał się wykończyć żonę". Czekał na śmiertelne bóle, pobladły pod opalenizną, lecz dumny, że nie odstąpił kompozytorki w najpoważniejszej próbie. Tymczasem spirytus rozlał się miłym ciepłem po żołądku, a magister nalał znowu.

— Niech pan tak na mnie nie patrzy — powiedział — jestem człowiekiem trochę zacofanym, ale rozumiem dzisiejsze czasy. Rozumiem, że nie można wymagać od żony, aby stała przy garnkach. Wypijmy za rozwój jej talentu!

— Zenuś, cudownie to powiedziałeś! Mówiłam panu Robkowi, że nie jesteś zazdrosny, że pojąłeś pokrewieństwo dusz. — D. Kusko płynęła na fali euforii. — Muzyka łączy ludzi, ożywia w nich szlachetne prądy...

Zenon Kusko trzymał prawą rękę w kieszeni i teraz pociągnął mocno skrawki opakowania, otaczającego galaretkę, spoglądając uważnie na słoik między asparagusami. Zielone gałązki drgnęły gwałtownie, słój zareagował. Reagował też Mechcicki. Chwycił obiema owłosionymi dłońmi gardło, zarzęził. Twarz pokryła wilgoć, nogi drżały w kolanach.

— Zabił... — tylko to jedno słowo wydobyło się z posiniałych nagle warg muzyka. Danuta spoglądała przerażona na wiotczejącego wspólnika, próbowała podtrzymać ciężkie ciało, ale nie starczyło jej siły. Mechcicki padł jak skoszony na podłogę z PCW, twarzą ku górze, łapiąc oddech z akompaniamentem spazmatycznego pochrapywania.

— Biedaczek — powiedziała — nie pił chyba nigdy spirytusu. — Ale taki mężczyzna powinien wytrzymać...

— Nikt nie wytrzyma zemsty kosmosu — słowa magistra brzmiały jak żałobna mowa. Nie były jednak skierowane pod adresem cierpiącego męki współautora „Królowej Atlantydy", lecz wyrażały ubolewanie nad kipiącym ze słoja spirytusem. — Ściągaj worek, dziwko.

Podróżny ubiór Natalii, chociaż zakurzony i lekko wymięty, sprawił bardzo korzystne wrażenie wśród gości restauracji reprezentacyjnego hotelu Bratysławy. Profesor Kowalczyk łowił zaciekawione spojrzenia kolegów z poczuciem uczciwie otrzymywanej nagrody.

— Wyglądasz wspaniale — powiedział przełykając pierwszą łyżkę żółwiowej zupy. — Nie mogłaś mi zrobić przyjemniejszej niespodzianki.

— Jary, gnałam z przeciętną ponad setkę. Zapłaciłam dwa mandaty, jeden w złotówkach, a drugi w koronach. Rozwaliłam prawy reflektor.

— Najważniejsze, że tobie się nic nie stało. Tylko powiedz, po co ten pośpiech? Nie warto ryzykować życia dla kilku godzin. I tak zawsze trzeba przegrać... — urwał, spróbował czy grzanki są wypieczone.

— Musiałam, Jary. Nikt nie jest mądrzejszy od ciebie, na nikim nie można się pewniej oprzeć.

— Zjedz trochę zupy. A w ogóle, co się wydarzyło? Może miałaś jakieś nieprzyjemności? Coś w domu?

— W domu... W domu nic takiego. Poszły tylko zapasy twojego ulubionego burbona. I szkockiej również.

Profesor odłożył łyżkę, brzęknęła o talerz.

— Mogłaś im dać krajowe wódki. Wiesz, jeżeli chodzi o burbona, to była ostatnia skrzynka, jeszcze z Melbourn, ofiarował mi ją podsekretarz stanu. Mniejsza zresztą o burbona i szkocką, ale mam nadzieję, że „white horse" ocalała? Było osiem butelek.

— Nic nie ocalało. Nawet nie ma wina ani piwa.

— Musieliście urządzić straszne pijaństwo. — Juhas skupił wszystkie siły, żeby zachować pogodną twarz. — Dużo osób było?

— Trzy, razem ze mną.

— No, nie wmówisz mi, że przez tydzień zdążyliście w trójkę załatwić prawie sto litrów alkoholu.

— Nie przez tydzień. Stało się to jednego wieczoru. Wiedziałam, że będziesz się gniewał. — Oczy Natalii zaszły łzami i profesor osuszył je rąbkiem serwety z wyhaftowanym znakiem hotelu.

— Prześpisz się, dziecko. Może u mnie, jest tam drugi tapczan. Powiem w recepcji, żeby ci przygotowali kąpiel. Jesteś przemęczona.

— Nie jestem przemęczona! — krzyknęła histerycznie profesorowa! — Ty nic jednak nie wiesz! Po co ja gnałam tyle kilometrów... — Rozpaczliwe łkanie wstrząsnęło łopatkami Natalii, doskonale zaznaczonymi pod materią zamszowej kurtki podróżnego kombinezonu. Brodaty profesor z Antwerpii pochylił się do asystenta i powiedział: „Polak jest dobry. Albo tylko robi sobie reklamę, znałem takich".

— Uspokój się, dziecko. Wszyscy jesteśmy przepracowani. Opowiedz po kolei, pójdziemy na górę. Kelner! — wyfraczony młodzieniec zbliżył się natychmiast, od samego początku nie spuszczał oczu z Natalii.

— Proszę podać nam obiad do numeru. Za jakieś pół godziny.

— Ano, pane profesore.

Uczestnicy kongresu naukowego, zgromadzeni w sali restauracyjnej odprowadzali Juhasa zazdrosnymi spojrzeniami, tylko wąsata niewiasta w okularach demonstracyjnie odwróciła głowę i powiedziała do towarzysza po francusku, że tegoroczna jesień w Bratysławie jest zbyt chłodna. Zagadnięty nie rozumiał po francusku, odrzekł jednak z całym szacunkiem w języku swahili, że kurczaki były nieco przypalone. Uśmiechnęli się do siebie.

W zaciszu hotelowego apartamentu ozdobionego piękną fotokopią „Nocnej straży", Natalia urywanymi zdaniami opowiedziała historię przeprowadzonego eksperymentu. Juhas nie dowierzał, lecz bogactwo szczegółów przemawiało do wyobraźni.

— Znowu ten Kusko — szepnął, kiedy żona umilkła.

— Mam go serdecznie dość. Wymówiłam mu dom.

— Może niepotrzebnie. Teraz... — Juhas zamyślił się, rozpiął białą koszulę ze sztywnym gorsem. — Mimo wszystko podziwiam jego żądzę poznania.

— Tak, tego mu nie brak — przytaknęła Natalia, nieco już uspokojona. — Świetnie to wyrażasz.

— Mam nadzieję, że nikomu nie stała się krzywda. Jackie w porządku?

— Tak, trochę cierpiał, bo opchał się czekoladek z likierem, ale teraz jest pod opieką Wacławy, a w domu nie ma grama alkoholu, nawet czekoladki popękały.

— Wydaje się, że dokonaliście wielkiego odkrycia. Ciekawe, w jaki sposób Wojciech wpadł na trop. Coś podobnego chodziło mi po głowie już od dawna, ale nie miałem punktu wyjścia.

— Ja myślę, Jary, że on... no, że sam tego nie wymyślił.

— Jak to rozumiesz? — profesor czujnie nadstawił ucha. — Myślisz, że ukradł komuś pomysł? Na podstawie naszych wspólnych badań w zakładzie?

— Nie, tak, może... Wyglądało, jakby odczytywał receptę. Rozumiesz, nie miał tego wszystkiego w głowie.

— Tak, tak. Możliwe. Kusko jest potwornie ambitny, gotów dla kariery pójść po trupach. Prawdę mówiąc, moje prace były już zaawansowane. Kto wie, jeszcze pół roku, rok... — Juhas ucałował żonę w policzek, po którym ściekała ostatnia łza. W tej samej chwili rozległ się łagodny terkot telefonicznego aparatu stojącego obok telewizora. Juhas niecierpliwie podniósł wymyślnie skonstruowaną słuchawkę.

— Proszę nie przeszkadzać, jestem zajęty.

— Pozór, pozór...

— Niech ich diabli — zaklął profesor — międzymiastowa. Pewnie Błoński. Muszę go spławić.

Ale w słuchawce rozległ się całkiem inny głos, Juhas nie potrafił go odróżnić, a jednak wiedział, że rozmawia z kimś znajomym.

— Doktor Buczyński? Nie pamiętam, pan wybaczy. Mój student?

Natalia czesała włosy, przeglądając się w czarnym ekranie telewizora. Zmęczona podróżą, poczuła wreszcie senność. Obecność Juhasa działała kojąco, była jak bezpieczna przystań.

— Nie bardzo rozumiem, co ma z tym wspólnego milicja. Ale oczywiście, służę. Dzisiaj wygłaszam koreferat, w godzinach wieczornych. Tak, teraz sobie przypominam.

— Mogę się rozebrać? — zapytała profesorowa zdejmując zamszową kurtkę. — Który tapczan jest twój?

— Przyjadę za dwa dni. Rozumiem. Bardzo dobrze, że kolega zadzwonił.

Trzasnęła odkładana słuchawka. Juhas przyglądał się roznegliżowanej Natalii z pewnym roztargnieniem.

— Dzwonił mój dawny uczeń, doktor Buczyński. Jest teraz w milicji. Nic nie rozumiem, maleńka. Żądają, żebym udzielił konsultacji. Sprawa wagi państwowej, ściśle tajne. Co to może znaczyć?

— Popatrz, Jary, nie umiem rozpiąć stanika.

— No, proszę powiedzieć, jaka jest największa rzeka w Polsce. Spokojnie, niech pan się nie denerwuje. — Ostrzegawczo podniesiona dłoń ordynatora przemknęła przed otwartymi szeroko oczyma magistra Kusko, badając przy okazji odruch powiekowy.

— Atlantyda.

— Znakomicie. Niech pan spróbuje wytężyć pamięć. Jak pan ma na imię?

— Robek.

— Świetnie, tylko trochę ściślej. Zna pan może Danutę Kusko?

— Nie chcę.

— Tak nie można, panie Zenku. Pan jest człowiekiem kulturalnym. Proszę popatrzyć w lewo, w prawo. Pierwszorzędnie. Co pan jadł na kolację?

— Puśćcie mnie. Muszę znaleźć folię. Pan używa koszul „Romeo"?

— Nie, „Wólczanka". Ale nic, możemy panu kupić „Romeo". Pan przeżył szok, magistrze.

— Gdzie jest galaretka?

— Proszę się uspokoić. Zaraz panu przygotują łóżko.

— Chcę do domu.

— Nikt tu pana nie trzyma — stary chwyt ordynatora, stosowany wobec opornych pacjentów prawie zawsze skutkował. — Niech pan sobie idzie.

Magister Kusko popatrzył podejrzliwie w poczciwą, uśmiechniętą twarz. Doktor siedział na stołeczku pod oknem, którego kraty przesłonięto dyskretnie firanką z nadrukiem „PKP".

— Kradzione? — zapytał domyślnie.

Lekarz zrobił oko, podobała mu się bezpośredniość pacjenta. Nie wiedział dokładnie, o co Kusce chodzi, więc unikał jednoznacznych odpowiedzi. Przeczytał jeszcze raz notatkę o zatrzymaniu Kuski: „... kiedy otwarto drzwi kuchenne, mężczyzna zrywał z krzyczącej kobiety worek z białej folii, na podłodze leżał drugi mężczyzna w stanie głębokiego upojenia alkoholowego. W pomieszczeniu znaleziono duże ilości rozlanego spirytusu etylowego. Obezwładniony zatrzymany dopuścił się słownej obrazy funkcjonariusza przez okrzyk „Marsjańskie pocięgle", następnie próbował nadal rozebrać kobietę. Wszyscy zostali przewiezieni do Izby Wytrzeźwień; gdzie dyżurny lekarz zatrzymał do wytrzeźwienia Danutę Kusko oraz Roberta Mechcickiego, natomiast u Zenona Kusko stwierdzono objawy szału przy braku upojenia, wobec czego wezwano karetkę Pogotowia Ratunkowego z zaleceniem dostawienia chorego na dyżur psychiatryczny".

Ordynator poprawił wiszący na szyi młoteczek z gumową okładziną, spróbował zbadać magistrowi puls, pacjent jednak cofnął obie ręce za plecy. Pielęgniarz, drzemiący na stołeczku pod drzwiami, otworzył lewe oko i spojrzał nim pytająco na ordynatora.

— Ja już nie mogłem dłużej — powiedział nagle Kusko — to trwało od tygodnia, męczyłem się. Musiałem coś zrobić.

— Bardzo słusznie. Proszę nie myśleć o przykrych sprawach, niech pan sobie wyobrazi coś przyjemnego, na przykład falujące morze, białe obłoczki...

— Morze nie! — krzyknął magister, zrywając się z kozetki wyściełanej podartą dermą. — Żadnych mórz ani oceanów! Dlaczego pan ma kradzione firanki? Pan też jest z rewii? Ja pana potrafię załatwić, tylko gdzie ta cholerna galaretka... — począł wywracać kieszenie spodni, wyrzucając na dywanik z gumoleum drobne monety, zwiniętą w kłębek chusteczkę do nosa, skórzany guzik i opakowanie „Quick polish" z dwunastomiesięczną gwarancją.

— Zastrzyk — powiedział samym ruchem warg ordynator, a jedno oko pielęgniarza pochwyciło rozkaz.

Przesłuchiwany bagażowy z lotniska wydawał się stropiony pytaniem kapitana, spojrzał najpierw na plan miasta zwieszony skosem obok zamkniętej szafy pancernej, potem ku oknu, unikając wzroku majora Bierna.

— Powiedzcie dokładnie, jak to było z balonikami — powtórzył Jarmilek — was to już nie obciąży, a będzie okolicznością łagodzącą, sąd zawsze lubi, jak oskarżeni zeznają prawdę.

— Kiedy ja już nic więcej nie pamiętam. Tamten dziadek nosił czerwony kaptur i miał chyba przylepioną brodę. To już dużo czasu, panie śledczy, nie mogę spamiętać.

— Przypomnijcie sobie jenak, od początku. Był wieczór, szliście na zabawę. No, dalej — zachęcał kapitan.

— Był wieczór, szliśmy na zabawę... Wtedy ja zobaczyłem dziadka z brodą, znam go trochę, bo na co dzień on sprzedaje sznurowadła i okładki do legitymacji, a jak raz był karnawał i wziął się za baloniki. Co, myślę, dziad bierze po piąć dych od sztuki, kiedy kosztuje go cała paczka siedem złotych i trochę gazu. Więc do niego: „Daj balonik, zapłacę po zaliczce", a dziad do mnie z mordą. Ja ciach, monterski nóż miałem w kieszeni, jak to na zabawę, pochlastałem sznurki, a baloniki fiut, do nieba. I wszystko, panie śledczy, nawet nie bardzo się dziad przejmował, bo zostało raptem cztery sztuki.

Bień osłupiały przyglądał się pognębionemu tragarzowi.

— Kiedy to się stało?

— Nie mogę powiedzieć. Jeszcze robiłem za praktykanta w fabryce, to już ze dwanaście lat.

Bień westchnął. Pogoda od dłuższego czasu bardzo się popsuła i nie można było korzystać z basenu na świeżym powietrzu. Kryte baseny nie miały takiego uroku, major zamyślił się, smutna i pokryta wągrami twarz złodzieja platyny tkwiła między ramionami podniesionymi ku górze w geście samoobrony.

— Niech go odprowadź? — powiedział Bień. Potem usiadł na parapecie okna, z którego było widać podwórko komendy, puste i ponure, z hydrantem przeciwpożarowym obok wyjazdowej bramy.

— Mamy już komplet, obywatel major słyszał — powiedział Jarmilek — znaleźliśmy też pasera od tej platyny, nie kupił, ale dał zaliczkę, siedemset złotych:

— Co za historia z balonikami? Przecież to bzdura, nie wiąże się ze sprawą. Jarmilek, dlaczego robicie mi takie kawały?

— Bardzo przepraszam, majorze. Najpierw chcieliście platynę i powiedziane było: „Jarmilek, szukajcie". Jarmilek znalazł. Powiedziano: „Szukajcie baloników" i Jarmilek znalazł. Grzebaliśmy się trochę, ale nikt nie umiał ruszyć z miejsca, a kiedy moja grupa uzyskała rezultaty, nagle są pretensje — w głosie oficera pobrzmiewał ton skargi. — Ja, obywatelu majorze, nie spałem dwie noce, a moi ludzie latali po mieście prawie dwa tygodnie. A teraz słyszę...

— Wspaniała robota — skruszony Bień usiłował zawrzeć w swoim oświadczeniu entuzjazm, ale mu nie wyszło. — Otrzymacie pochwałę w rozkazie, wystąpię o specjalną premię. Tylko wasz podejrzany opowiada o incydencie z balonikami sprzed dwunastu lat, co nas to może obchodzić?

— Recydywa, obywatelu majorze. Zawsze tak jest, jak ktoś pierwszy raz ukradnie na wsi kurę, to później wiadomo, gdzie szukać koniokrada...

— Konie znikają, Jarmilek. Wyparł je traktor.

— Traktory też kradną, często właśnie dawne koniokrady. To oczywiste, majorze, co ja będę majorowi przypominał.

— Może i racja — Bień był bezradny. Jeżeli spojrzało się na sprawę bez emocji, postępowanie Jarmilka wyglądało rozsądnie i tylko on osiągnął konkretne rezultaty. Ale co wobec tego oznaczać miały laboratoryjne ekspertyzy Buczyńskiego, który udowodnił, że baloniki wykonane zostały z materiału nieznanego na rynku? Jakim cudem tragarz i kierowca furgonetki zdołali wyekspediować prawie kilogram platyny w atmosferę oraz jakimi środkami tego dokonali? Pytań było zbyt dużo, najbardziej właściwą decyzją było podpisanie protokołu o zakończeniu akcji „Atena".

Pozostawiwszy kapitana w jego ponurym pokoiku, major poszedł szerokim korytarzem zachlapanym przez malarzy w kierunku schodów. Była godzina jedenasta rano, na południe Buczyński zdołał umówić profesora w kawiarni obok parku. Profesor Kowalczyk zgodził się na konsultację, ale nie chciał przyjść do komendy ani zaprosić gości do swego zakładu. „Potraktujmy sprawę towarzysko" — zaproponował byłemu studentowi, a doktor Buczyński przyjął ofertę.

Major Bień zszedł piętro niżej, minął planszę poświęconą pracom koła PCK, oddał służbowy ukłon umundurowanemu sierżantowi i nagle poczuł chęć machnięcia ręką na konferencję z Juhasem, harcerskie podchody Szerera, tajemnice meteorologii oraz związane z tym niepojętymi nićmi ubytki zapasów alkoholu w podmiejskim rejonie. Istnieją — rozumował major — określone zadania określonych służb, nie można uprawiać wszystkoizmu, nikt nie jest uniwersalny w dobie specjalizacji. Jeżeli płonie dom, gaszą go strażacy, jeżeli wybucha epidemia grypy, wkracza służba sanitarna. Przejęcie „Ateny" miało sens tylko do czasu odnalezienia zaginionego transportu platyny. Brakowało ludzi do prowadzenia poważnych spraw, fachowcy spali po kilka godzinna dobę i nie brali należnych urlopów, seria włamań mieszkaniowych absorbowała co najmniej trzydziestu pracowników, drugie tyle zajmowało się bandą złodziei samochodów. Trwonienie sił i środków na walkę z wiatrakami było nie tylko niefrasobliwością, zakrawało wręcz na błąd taktyczny. Taki Szerer chociażby, znakomicie pracujący młodzieniec, od miesiąca blisko nie zdołał zakończyć żadnej sprawy ze swego pionu, pochłonięty mirażem UFO. UFO nie powinno istnieć, lecz jeśli zmaterializowało się nad miastem w postaci baloników, nie organa porządkowe były powołane do rozwiązywania zagadki. Tak powiedział major Bień przy stoliku kawiarni do profesora Kowalczyka i doktora Buczyńskiego, nie patrząc na nich, przygnębiony, a zarazem z uczuciem ulgi.

Juhas miał zamiast krawata niebieski fular, zawiązany wokół kołnierzyka różowej koszuli. Jego przymrużone oczy przypomniały Buczyńskiemu okres sesji egzaminacyjnej, kiedy młody jeszcze Kowalczyk straszył studentów podstępnymi pytaniami z zakresu struktury białka, ulubionego konika. Kto nie znał na pamięć skryptu, mógł spokojnie zabierać się do powtórzenia roku.

— Tertium non datur — rzekł profesor, napoczynając lody z wbitym pośrodku porcji wafelkiem — albo rzeczywiście przylecieli, albo mamy do czynienia z humbugiem. W drugim wypadku moja konsultacja jest zbędna, w pierwszym niedostateczna. Źle zaczynamy, panowie, od tajemnic i niedomówień. Jednakże skłonny jestem dopuścić możliwość obcej ingerencji prędzej niż mistyfikację. Na taką mistyfikację nikt nie posiada wystarczających środków. Pomijając już analizy tworzywa, z jakiego wykonano obiekty... Zresztą brawo, doktorze, robota na piątkę... Pomijając, jak mówię ten aspekt, muszę zwrócić panom uwagę na szczegół pozornie drobny, ale znaczący: dlaczego w pewnym momencie zamiast platyny i palladu, rozpoczęto zawieszanie obiektów powleczonych znacznie tańszym materiałem?

— Nie każdego stać na rozrzutność — powiedział Buczyński. Ku zdumieniu majora z fajeczki unosił się dym.

— Kolego, błąd, błąd. Ich technologia zapewne nie ma ograniczeń, na wysokim szczeblu rozwoju technicznego otrzymanie dowolnego metalu z ogólnie dostępnych surowców jest błahostką. Rzecz ma się inaczej: zmienili powłokę, przypuszczając, że zdejmujemy obiekty z chęci uzyskania kosztownych metali. Codziennie ściągaliście balonik, posądzono więc ludzkość o chciwość. Poznali zapewne na tyle stosunki ziemskie, żeby znać cenę platyny. Może najpierw chcieli wzbudzić trochę sensacji, zwrócić uwagę. Następnie pragnęli uniknąć kłopotów z wymianą obiektów.

— Tak, to możliwe — powiedział Bień — zresztą mieli trochę racji: teraz balonik wisi nieraz po cztery, pięć dni, nim go ściągną. Oficjalnie podano do gazet, że baloniki są potrzebne dla oznaczania siły wiatru. Musieliśmy przekonać meteorologów, że tak będzie najlepiej. Wściekali się trochę...

— Nie dojdziemy daleko, rozważając w ciemno rozmaite okoliczności zjawiska — powiedział Juhas, a Buczyński przypomniał sobie, że profesor miał zwyczaj frontalnego atakowania przedmiotu badań. — Musimy, po przyjęciu założenia, że jesteśmy świadkami odwiedzin, postawić pytanie: po co?. Tu natkniemy się na trudności wręcz nie pokonywalne. Drugie pytanie będzie brzmiało: kto? i trudności ulegną rozmnożeniu. Ale nim postawimy następne pytania, podejmę się rozważenia pierwszego. — Profesor nabrał tchu w płuca, przełknął łyżeczkę czekoladowych lodów i zapił wodą „Borżomi". — Otóż wykluczam bzdurę o inwazji. Nie jesteśmy świadkami prób zaatakowania planety. Gdyby cywilizacja na tym stopniu rozwoju pragnęła zagrozić Ziemi, zamiast siedzieć w kawiarni i zajadać lody, krążylibyśmy w postaci pyłków w atmosferze. Taka jest prawda, panowie.

Major skinął głową. Coś podobnego od dawna chodziło mu po głowie. Buczyński wykonał grymas, upodobniający jego twarz do pyszczka wiewiórki, nie mogącej uporać się ze zgryzieniem potężnego orzecha. Dymiąca fajka iskrzyła.

— Panie profesorze — powiedział — jestem dumny, że pan był promotorem mojej pracy. Obracamy się na karuzeli kosmicznej przeświadczeni o własnej potędze, mówimy o „zdobywaniu kosmosu" w chwili, kiedy przekroczyliśmy próg przyciągania ziemskiego, a nasze pojazdy krążą po orbitach. Przypomina mi to moją pierwszą dziecięcą wyprawę do narożnego sklepu na rodzimej ulicy: poszedłem po bułeczkę, a wróciłem przeświadczony, że odkryłem świat.

— Domyśla się pan profesor, jaki może im przyświecać cel?

— Nie sposób go pojąć. Najwygodniej tłumaczyć sobie, że obca cywilizacja szykuje dla nas podarunek. Myśląc antropocentrycznie, postąpilibyśmy tak samo. Niech panowie zechcą dokonać porównania: współczesna ekspedycja naukowa odkrywa nieznane dzikie plemię w dorzeczu Amazonki. Co zrobimy? Nie zaatakujemy dzikusów napalmem, nie wytniemy ich w pień, bo jesteśmy już na odpowiednim szczeblu kulturowym. Zrobimy inaczej: zaszczepimy ich przeciw febrze czy malarii, nauczymy słuchać radia, oswoimy z alfabetem.

— A na dodatek zaaplikujemy im odpowiednią doktrynę polityczną, nauczymy demokracji parlamentarnej oraz swoiście pojmowanego seksu — nie wytrzymał Buczyński. — Za kilka lat plemię zginie.

— Ci z góry — Juhas wskazał dłonią błękitne niebo zasnute obłoczkami, a kelnerka, niosąca trzy kieliszki koniaku, popatrzyła w ślad za gestem i omal nie przechyliła tacy — są zapewne rozsądniejsi. Nie postąpią, mam nadzieję, na oślep, nie zrzucą nam szczególnej manny, jaką moglibyśmy się nieopatrznie udławić. Próbuję ich porównać do bajkowego geniusza, który spełni nasze trzy życzenia. Czy pan, panie majorze, potrafiłby sformułować takie życzenia w imieniu całej ludzkości?

Bień nie mógł znurkować do basenu, ale widząc słabość Buczyńskiego, sam zapalił papierosa. Doktor popatrzył ze zdumieniem, potem przyjrzał się własnej fajce, jakby to był miniaturowy statek kosmiczny, ze złością wytrząsnął żar na spodeczek po lodach i zagryzł ustnik.

— Może... powszechne rozbrojenie? — zaryzykował major.

— Nie mówi pan chyba poważnie. Czy pan przypuszcza, że ludzie chcieliby się pozbyć broni? Owszem, niektórzy chcieliby pozbawić jej swych sąsiadów. Nie mówmy lepiej o broni, zimno mi na myśl, jakich środków zagłady ludzkość zażądałaby od naszego geniusza...

— Likwidacja głodu...

Tym razem nawet Buczyński okazał pogardę.

— Dla jednych pojęcie głodu oznacza brak ryżu, dla innych brak języczków słowiczych w majonezie. Między nami mówiąc, głód sprzyja postępowi w agronomice. Już dziś bylibyśmy w stanie wykarmić całą planetę, z nadwyżkami. Mam rację, panie profesorze?

Juhas powściągnął uśmiech.

— Panowie — powiedział — załóżmy, że ludzkość składa się w znacznej części z dzieci. Życzeniem dzieci byłoby na przykład posiadanie ogromnych ilości miniaturowych elektrycznych kolejek. Ankietując na oślep, nasz geniusz stanąłby wobec nie lada jakich dylematów. A seks? — mimo woli spojrzenie profesora powędrowało za łydkami kelnerki. — Utajone pragnienia zboczeńców? Możemy być szczęśliwi, że nikt obcy nie zna naszych prawdziwych tęsknot. Ja sam, panowie, wstydzę się niekiedy wyrazić własne życzenia.

— Jeżeli tamci są tacy mądrzy — powiedział sepleniąc Buczyński — nie zważają na nasze indywidualne, głupawe albo szkodliwe żądania. Dadzą nam to, czego potrzebujemy. Wszyscy nauczymy się na przykład trzech obcych języków, uzyskamy dyplomy wyższego wykształcenia i przestaniemy kraść. — Doktor przerzucił ustnik fajki w drugi kącik warg.

— I ja stracę pracę — powiedział zimno Bień.

Profesor skinął głową.

— Nie mamy pojęcia, co rzeczywiście dałoby szczęście ludzkości. Ankieterzy, wysłuchując na przykład modłów dochodzących z przeróżnych kościołów, mogliby zrobić na Ziemi niesamowity bałagan. Zostawmy tę hipotezę jako nierealną. Przyjmijmy raczej, że obcy przeprowadzają drobny rekonesans. Nie musimy im przeszkadzać, jeżeli w ogóle możemy. Osobiście — profesor pochylił się nad blatem stolika umazanym kroplami waniliowych lodów — jestem Skłonny przypuszczać, że nie mamy do czynienia z przedstawicielami obcego gatunku in persona, to raczej sondy informacyjne, wysoko zorganizowane automaty. Może nawet bioautomaty. Należy całą historię przedstawić wyżej, naukowcom.

— Przez odpowiednie ministerstwa — prychnął Buczyński. — Drogą służbową, zgodnie z planem majora Bienia. Raporty, pisemne oświadczenia. Wyobrażam sobie referentów, którzy popchną sprawę. Jeżeli nie narobią w portki ze strachu, to zaczną stawiać parafki, obliczać koszta i takie duperele. Zanim właściwy minister przeczyta raport, zanim powoła komisje i podkomisje, upłynie pół roku. A potem dopiero zacznie się prawdziwy spór o kompetencje. Lepiej, żeby zajęło się tym wojsko.

— Na razie zajmuje się milicja — powiedział bez urazy Juhas. — Aparat najmniej zbiurokratyzowany, ale przecież nie bardzo kompetentny.

Bień chrząknął. Ogarnęła go pasja: starzejący się profesor siedział z nimi w kawiarni i filozofował, tymczasem według raportu Szerera w jego prywatnej willi działy się rzeczy niewytłumaczalne. Ogrodnik zeznał w obliczu paragrafów, że Juhas wspominał wobec żony o próbach kolonizacji Ziemi przez kosmitów. Być może Buczyński żywił do Kowalczyka pełne zaufanie jako do mistrza z okresu studiów. Ale należało brać pod uwagę inną możliwość: Juhas miał kontakt z obcymi, był wtyczką. Korzyści, płynące dla naukowca z jakiegoś prywatnego układu wzajemnych świadczeń, byłyby nie do pogardzenia, nawet przez laureatów Nobla.

— Pan, profesorze, nic więcej nie może nam powiedzieć? Nic konkretnego?

Pytanie było zadane ze swoistą intonacją głosu, właściwą tylko rutynowanym, wieloletnim pracownikom milicji. Ku zdziwieniu Buczyńskiego, Juhas pobladł. Nie była to bladość rozlana na całej twarzy, objęła tylko wargi i czubek nosa.

— W pańskiej willi, na przykład — parł desperacko Bień — dokonywano dziwnego eksperymentu, uwieńczonego jak się zdaje, powodzeniem. W efekcie mieliśmy pożar oraz straty materialne sięgające blisko pół miliona złotych. Nie liczę strat finansowych poniesionych przez osoby prywatne, tylko przez sektor uspołeczniony. Czy panu coś o tym wiadomo?

— Znajdowałem się wtedy w Bratysławie, na kongresie — powiedział zdenerwowany Juhas. — Z czym pan mnie łączy?

— Tak łatwo, tak łatwo dał się pan profesor złapać. — Bień nie zważał na rozpaczliwą mimikę doktora Buczyńskiego, miał dość „Ateny", tajemniczego parowania spirytualiów i w ogóle filozofii. — Skąd pan wie, że pan był akurat na kongresie, jeżeli nie powiedziałem, o co chodzi?

Profesor wstał. Oczy miał chłodne. Ukłonił się.

— Nie będę z panami na takich warunkach prowadził dyskusji. Jeżeli macie jakieś urzędowe sprawy, proszę mnie wezwać. Oficjalnie. Żegnam panów. — I przeszedł po grubym chodniku z błękitnej materii ku oszklonym drzwiom kawiarni, zostawiając troskę o rachunek swoim rozmówcom.

— Coś ty narobił! — jęknął Buczyński.

— On coś wie i nie chce mówić. Dość tego, doktorze. Czy podpiszesz, czy nie, raport do mojego zwierzchnika dotrze jutrzejszym rankiem. Ja nie podźwignę takiej odpowiedzialności, nie będziemy przy kawiarnianych stolikach decydować o losach kuli ziemskiej.

Zniknięcie brata postawiło docenta Kuskę w trudnej sytuacji. Telefon w Instytucie Mlecznym nie odpowiadał, Danka wpuściła szwagra do mieszkania bardzo niechętnie, miała pod oczami sine półksiężyce, a mówiła z nieznanych powodów szeptem. Czułe nozdrza docenta wychwyciły zapach wietrzejącego alkoholu.

— Mieliście małą bibkę, co? — zapytał klepiąc Dankę w okolicę pleców, co zawsze przyjmowała jako objaw rodzinnych czułości, jeżeli Zenon Kusko nie obserwował powitania. Tym razem odskoczyła.

— Rozlał się spirytus. Myślę, że Zenek wpadł w alkoholizm. Za mało dbałam o niego, był często samotny.

— Nie było was w nocy w domu — powiedział docent. — Dzwoniłem pięć razy. Jak więc, bibka podczas nieobecności?

— Lepiej byś poszedł. Za kilka dni premiera naszej śpiewogry. Mam kupę roboty.

Docent rozejrzał się dokładnie po pokoju: pianino stało na zwykłym miejscu, na podłodze leżały strzępki papieru, naszyjnik z muszelek zwieszał się przez poręcz krzesła, a na krzesełku leżała zmięta męska koszula. W kącie, pod regałem pełnym książek, tkwił worek z białej folii. Docenta tknęło niejasne przeczucie katastrofy.

— Gdzie jest mój brat?

— Kto tam się awanturuje? — Głos dochodził spoza niedomkniętych drzwi sypialni i brzmiał znajomo. Wojciech Kusko odepchnął stawiającą rozpaczliwy opór kobietę i rozwarł drzwi na całą szerokość.

W sypialni małżeńskiej, służącej jednocześnie Zenonowi Kusko i jego żonie za gabinet, siedział przy biurku rozebrany do pasa owłosiony drab z ręcznikiem obwiązanym wokół głowy. Na widok Kuski mężczyzna podniósł się i wyciągnął swobodnie rękę.

— To pan — powiedział — pamiętam, pan nas odwiózł z dworca. Bardzo ładnie, bardzo miło. Była z panem piękna dziewczyna, nie mylę się?

— Wczasy — mruknął docent. — Pamiętam. Gdzie jest mój brat? Co pan tu robi?

— Opiekuję się wspólniczką, to znaczy pańską szwagierką, a pański brat jest w zakładzie. Próbował nas wczoraj otruć.

— Otruć — powtórzył docent. — Mój brat? Pan wygaduje idiotyzmy. Proszę się stąd zabierać i powiedzieć, gdzie znajdę brata.

— Wojtek, pan Robek mówi prawdę. — Danuta Kusko powstrzymywała szloch. — Zenek dostał delirium. Znalazłam pięć butelek po czystym spirytusie. Nie rób awantur, błagam, i tak wczoraj sąsiedzi wzywali milicję.

Docent miał zamiar nie przejmować się sąsiadami, ale nagle zobaczył coś strasznego: półnagi facet miał na biurku spory kawał taśmy, najwyraźniej takiej samej, jaką wypluwała suprema Zenka. Docent odepchnął owłosionego muzyka, chociaż tamten ważył dwa razy tyle. Poderwał wstęgę perforowanego na brzegach papieru i zobaczył szeregi cyfr w długiej kolumnie. Odstępy między wierszami nosiły daty ostatnich dni.

— Oddaj pan! — wrzasnął Mechcicki — Danka, motylku, nasz walc z trzeciej odsłony!

— Ja ci dam walca — potężne siły wstąpiły w Wojciecha Kuskę, szarpał taśmę ku sobie, muzyk w drugą stronę. Papier szeleścił i pękał. Muzyk usiłował dobrze mierzonym swingiem osadzić rozszalałego biochemika, lecz Kusko znurkował pod ciosem i zwyczajnym bykiem wycelowanym we włochaty żołądek odebrał dech przeciwnikowi. Zdradziecki manewr D. Kusko, polegający na podstawieniu docentowi nogi przyniósł zwycięstwo gospodarzom; docent przeszorowawszy na wznak po wyfroterowanej podłodze zahamował dopiero pod drzwiami w przedpokoju. Usunięcie bezwładnego natręta z mieszkania było już teraz formalnością, Danuta Kusko trzasnęła dolnym ryglem.

Oszołomiony Wojciech zebrał się z podestu schodów pod okiem sąsiadów, skupionych w pootwieranych drzwiach mieszkań.

— Znowu u tych rozrabiaków — powiedziała pani w papilotach — istna melina.

Docent miał zamiar szturmować drzwi brata, lecz wrogie spojrzenia lokatorów obserwujących zajście skłoniły go do odwrotu. Kulejąc, zaczął schodzić wolno na parter, a w głowie lęgła się żądza zemsty. „I powstał brat przeciw bratu..." — przypomniał sobie z goryczą. Tak było, Zenek na własną rękę odbierał sygnały supremy, analizował je w domu, zachowując przed bratem tajemnicę. „A ja się z nim dzieliłem..." — Kuskę opanowała żałość, pozwalająca zapomnieć o manewrze toto-lotkowym.

Przed kamienicą był pusty plac, zastawiony ławkami wabiącymi do odpoczynku, ale docent nawet nie przysiadł. Zdołał zatrzymać furgonetkę wiozącą stosy barwnych chorągiewek. — Płacę stówę! — zawołał do kierowcy i rzucił adres Instytutu Mlecznego.

Stary portier popatrzył nieco zdziwiony na interesanta wbiegającego po schodach, lecz przypomniał sobie, że już go kiedyś widział i wtedy tamten również nie skorzystał z windy. Jogging — pomyślał portier i powrócił do lektury prasy sportowej, a docent tymczasem dotarł na piętro, gdzie urzędował brat. W korytarzu, dość ciasnym i oświetlonym żółtawymi żarówkami, kręciło się sporo osób, niektóre w białych fartuchach, a jedna nawet w ochronnym kasku. Zewsząd słychać było dźwięki angielskiej mowy, człowiek w czarnym ubraniu i nieskazitelnie białej koszuli zdawał się być przewodnikiem jakiejś wycieczki. Docent usłyszał:

— Pani Romano, na wszystkie świętości, niech pani ich zabierze do nowej części budynku, tu są karaluchy.

Na Wojciecha Kuskę nikt nie zwracał uwagi, docent dotarł do drzwi opatrzonych skromną białą tabliczką z maszynowym tekstem: „Z-ca dyr. ds. ekonom, mgr Z. Kusko". Pociągnął za klamkę, drzwi były zamknięte. Wycieczka zagranicznych gości snuła się po korytarzu oglądając kolorowe plansze, przedstawiające różne produkty mleczne. Pod gigantycznym wizerunkiem kubka napełnionego śmietaną kobieta o końskich zębach zapalała papierosa wydobytego ze złocistego pudełeczka, zagadała coś szybko do Kuski i musiał kiwać gwałtownie głową na znak potwierdzenia, co wydawało mu się lepsze od negacji. Końskie zęby, błyskające ze szczeliny uśmiechu zniknęły, zastąpiła je wąska linia bladych, zaciśniętych warg. „Coś poplątałem" — zrozumiał w panice docent i na oślep wskazał drugi plakat, przedstawiający trzodę łaciatych krów tłoczących się na górzystym pastwisku.

— Pani Romano, weźmy ich do działu próbek — powiedział nerwowo mężczyzna w galowym stroju.

— Tak jest, panie dyrektorze.

Tłum przesuwał się z wolna w dalsze rejony korytarza. Docent odetchnął. Nie tracąc czasu, naparł silnie na drzwi, poczuł ból w prawym ramieniu, kontuzjowanym podczas przeprawy z uwodzicielem D. Kusko, lecz jednocześnie usłyszał kapitulacyjny trzask zamka. Klitka — gabinet zastępcy dyrektora — stanęła otworem, buchnął w nozdrza zaduch nie wietrzonego pomieszczenia. Pod kalendarzem Lotu stała suprema, lśniąca białym lakierem, czyściutka i wabiąca, niczym baśniowy skarb. Docent postąpił kilka kroków, nacisnął taster, we wnętrzu mechanizmu ruszyły sprawne trybiki. „Coś jednak zdołam uratować" — pomyślał docent, kiedy zobaczył w wyważonych drzwiach końskie oblicze, dymiące papierosem. Najwyższym wysiłkiem woli przywołał uśmiech pełen zakłopotania, a zarazem życzliwości. Oblicze zabulgotało idiomatyczną angielszczyzną, której Kusko nie mógłby zrozumieć nawet, gdyby we właściwym czasie przykładał się rzetelnie do lektoratu angielskiego.

— Yes — mruknął, licząc na zwykłą życzliwość kobiet.

Cudzoziemce nie wystarczyło potaknięcie, gestykulowała wolną ręką, drugą przytrzymywała torebkę. Zmobilizowawszy pamięć, docent użył angielszczyzny, obowiązującej podczas turniejów brydżowych. Za dawnych lat grywał często, zanim nie zrozumiał, jak marnotrawi czas.

— Eleven to eighteen — powiedział — for any distfibu19Ktion (co oznaczało: jedenaście do osiemnastu, rozkład dowolny).

— May be? — zainteresowana dama wyciągnęła pudełko złocistych papierosów w kierunku docenta.

— Or very strong hand. Five cards in spades.

— Realy. What leeds?

— Rusinov leeds. Asking bid, Blackwood — brnął spocony docent. Wyjaśnienie, że gra odwrotnym wistem, nie zadowoliło Angielki, ale konwersacja na temat brydża zdawała się ją bardziej interesować niż wycieczka po Instytucie. Suprema przestała burczeć i docent oderwał skrawek papieru sięgając ręką do tyłu.

— Play You Polish Club?

— No, madam, special system.

— Very interesting — powiedziała. Tymczasem spoza jej pleców ukazała się kobieta nazwana przez dyrektora „panią Romaną". Docent przemknął z gracją przez próg, zablokowany ciałem cudzoziemki, otarł się o chude piersi, dla efektu musnął dłonią kościsty pośladek i rzucił pożegnalne „double". Skamieniałe niewiasty obserwowały plecy szybko oddalającego się docenta do chwili, gdy zniknęły za zakrętem korytarza.

— Dlaczego on powiedział „kontra"? — spytała Angielka. — Taki miły, inteligentny człowiek.

— To jest nasz specjalista przetwórstwa twarożków — wyjaśniła opanowana pani Romana z księgowości, która jako jedyna osoba na terenie całego instytutu władała swobodnie angielskim, gdyż rokrocznie wyjeżdżała na urlop do Liverpoolu, oficjalnie jako turystka, a praktycznie jako nursa do dzieci. — Kontra oznacza u nas szczególne uznanie, dowód życzliwości.

— Oh, yes, yes — ucieszyła się cudzoziemka, ciągnięta przez księgową w bezpieczniejsze rejony gmachu. — Double, I must remember it...

Docent, zaszyty w męskiej toalecie pierwszego piętra ze wzruszeniem i niepokojem rozwijał rulonik kratkowanego papieru. Znowu nie były to cyfry, lecz słowa:

„...tytoniowych liści, hodowla dekadowa zarachowana, przenosiny systemem r promiennym komunikat siedem bez opluczyn. gwarancja eukodemiczna plus. bez — naruszę..." — dalej kartka była urwana.

— Widzę, że czuje się pan znacznie lepiej — powiedział ordynator do magistra Kuski. — Ma pan opanowane odruchy, żadnych majaczeń. Myślę, że możemy pana wypisać.

— Wspaniale, panie doktorze — magister siedział przy oknie wdychając zapachy płynące ze szpitalnego ogrodu. Kilku chorych grało w piłkę, obrzucając się łagodnymi wyzwiskami. — Wiem, jak wiele panu przysporzyłem kłopotu, ale też moja sytuacja była niezwyczajna.

— Tak, tak, znakomicie — ordynator przysiadł na zasłanym porządnie łóżku i bacznym spojrzeniem obrzucił przybory toaletowe, ustawione przy lustrze umywalki. Lustro było wykonane z nietłukącego szkła.

— Rozumie pan, pomijając absurdalne zachowanie małżonki, pomijając nawet podejrzanego muzyka, miałem wystarczającą ilość powodów...

— Oczywiście, proszę się nie obawiać. Wydałem już odpowiednie orzeczenie dla władz, nie przypuszczam, żeby chciano pana pociągnąć do odpowiedzialności. Chociaż pan wie, oni są bardzo czuli na punkcie nietykalności munduru, a pan wymachiwał rączkami — ordynator uśmiechnął się wyrozumiale, jego twarz przypominała Kusce stare filmy ze Stanem Laurelem, gdzie dźwięk był tylko komfortowym dodatkiem: mimika lekarza wystarczała za potok słów.

— Doktorze — jęknął — zawsze miałem opinię spokojnego człowieka, nie znam nawet własnego dzielnicowego. Pan mnie rozumie? Z jednej strony włochaty muzyk, z drugiej brat, naukowiec, z trzeciej komunikatywna suprema...

— Jaka suprema? — uśmiech lekarza zdawał się pogłębiać, o ile to było możliwe; magister nie dostrzegł nagłego zmrużenia oczu.

— Nie mówiłem panu, prawda... — Kusko rozejrzał się niespokojnie po ścianach separatki, ale oprócz wyrytego w murze paznokciem napisu „Wellington zdrajca" nic nie wzbudzało podejrzeń. — Powiem panu, oczywiście jako lekarzowi... Widzi pan, moja biurowa maszyna, model 0/3 bis, przewodzi dziwne komunikaty. Kosmiczne, jak podejrzewamy z bratem, albo z tej tam, Atlantydy. Zresztą zostawmy Atlantydę, to specjalność mojej żony.

— Z kosmosu, powiada pan. — Ordynator usiadł wygodniej na łóżku. — Szalenie interesujące. Komunikaty dźwiękowe, wzrokowe, węchowe, smakowe?

— Gdzieżby. Zwyczajne, pisane. Albo cyfry, albo litery. Liczę na pańską dyskrecję...

Lekarz popatrzył z wyrzutem i Kusko przeprosił gestem rąk. — Mówię, jak jest, chociaż sam nie zrozumiałem. Zaczęło się od bilansu, potem ta recepta przeciwalkoholowa, teraz już sam nie wiem...

— Cały czas? Tutaj także pan otrzymuje komunikaty? Magister uniósł wysoko ramiona, obleczone w piżamę koloru zwiędłego wrzosu.

— Pan doktor, zdaje się, ma na myśli jakieś halucynacje?

— Nic podobnego, panie Kusko, proszę mówić dalej, takie to zajmujące. Pozwoli pan, że sobie to i owo zanotuję?

Nieufność magistra walczyła o prymat z chęcią wyrzucenia z siebie bagażu nagromadzonych doświadczeń. Poczciwość, odmalowana wszystkimi możliwymi do uruchomienia mięśniami na twarzy eskulapa, otwierała serce do zwierzeń.

— Proszę notować, wiem, że obowiązuje pana tajemnica lekarska. Dobrze: my z bratem, a nawet z żoną profesora, mamy prawie pewność, że to idzie z baloników. Tych, o których najpierw prasa pisała jako o nie zidentyfikowanych obiektach latających, a później wyjaśniała, że chodzi tylko o balony meteo. W każdym razie ich obecność i komunikaty supremy są zbieżne w czasie. — Kusko zamilkł i zobaczył, że biegnący po kartce papieru długopis lekarza drgnął.

— Baloniki?

— Właśnie. Mnie to mało obchodzi, ale Wojtek, chociaż docent i jeszcze habilitowany, powiada, że inaczej być nie może. W tej sytuacji, doktorze, musiałem mieć trochę nadszarpnięte nerwy.

Lekarz milczał, jego twarz pozbawiona kontroli utraciła wyraz ustokrotnionej poczciwości, stała się pustą płaszczyzną pełną drobnych zmarszczek, usianą piegami w okolicy nosa, twarzą podstarzałego sybaryty. Magister kontynuował z mniejszym zapałem:

— No więc mogłem temu milicjantowi powiedzieć coś przykrego, a nawet zamachnąć się, ale żeby z tego robić problem...

— Wie pan co? — ordynator uruchomił uśmiech, wyszło to nienadzwyczajnie, jedna strona ust pozostała obwisła, oczy nie uczestniczyły w grymasie. — Mam dla pana propozycję: jest szansa, że ukręcimy łeb sprawie bez żadnego wysiłku. Tylko musiałby pan porozmawiać z jednym człowiekiem. Nawet nie wiem, jak się nazywa, zapomniałem. No, to nieistotne, ważne jest, żeby pan z nim szczerze pomówił. Ja będę obecny. Co pan na to?

Magistrowi Kusce było właściwie wszystko jedno. Miał dość tajemnic, szyfrów, eksperymentów. Pragnął jak najszybciej znaleźć się u boku D. Kusko, przepędzić muzyka na cztery wiatry, pójść na premierę śpiewogry i wrócić do swego maleńkiego gabinetu na czwartym piętrze Instytutu, a nawet poplotkować z woźnym o skandalach ligowych.

— Dobrze, panie doktorze. Zgadzam się na wszystko, tylko proszę mnie wypisać.

Przynęta okazała się znakomita: Jackie nawet nie bardzo węsząc, przyjął podaną czekoladkę i łyknął nie gryząc, po czym wysunął liliowy język, domagając się następnej porcji.

— Grzeczny piesek — szepnął docent Kusko rozwijając szeleszczące srebrne opakowanie. Były to czekoladki z zapasu A. Kusko, musiały więc mieć swój wiek, ale jamnik nie wybrzydzał.

Zaledwie świtało, pierwszy autobus z miasta odchodził o wpół do piątej i docent przeszedł do willi Juhasa zauważony jedynie przez samotnego rowerzystę, wiozącego na bagażniku skrzynkę po owocach. Do ogrodu wejść było łatwo, furtka nawet nie zaskrzypiała, gorzej poszło z drzwiami tarasu, ale wytrych, wykonany z metalowej części wieszaka na suknie A. Kusko, pokonał przeszkodę w ciągu minuty. „Nasze małżeństwo miało jednak nieco zalet" — pomyślał z melancholią docent, kiedy podłużny kształt wynurzył się z oświetlonej mdłym światłem klatki schodowej, a ostrzegawcze szczeknięcie targnęło napiętymi nerwami Wojciecha Kuski. Docent liczył, że dotychczasowa bezkolizyjna znajomość z jamnikiem wystarczy do nawiązania ponownych, dobrosąsiedzkich stosunków i rzeczywiście, Jackie dał się najpierw pogłaskać, a potem przyjął poczęstunek.

W nagrzanej za dnia słonecznymi promieniami willi panowała cisza, otwarte drzwi salonu odsłaniały zarys murzyńskiej maski, czerwone refleksy migotały od strony kominka. Podłoga lekko skrzypiała, lecz docent osiągnął piwniczne schody prawie bez szelestu, z jamnikiem pod pachą jednej ręki, z kluczem od laboratorium w drugiej ręce. Jackie sapał, ale nie próbował ucieczki.

Plan docenta Kuski był niezmiernie prosty: korzystając z faktu zachowania klucza od laboratorium, postanowił zakraść się tam i zabrać do pojemnika wyściełanego białą folią odpowiedni dla badań płat tajemniczej galaretki. Docent rozumiał, że Natalia nie utrzyma języka za zębami, a przy tym profesor musiałby nie mieć oczu, żeby nie zauważyć wanny we własnym laboratorium. Bez względu na wszystkie wady czy antypatyczne cechy charakteru, Juhas stanowił klasyczny okaz badaczaeksperymentatora, nie omieszka więc skorzystać z okazji i zabierze się do analizy zawartości wanny. Odkrycie Kuski, jeżeli nawet narzucone przez inteligencję innej planety, może zostać zagarnięte i przedstawione jako własność profesora Kowalczyka. Natalia we własnym interesie nie zaprzeczy, na rodzonego brata trudno było liczyć. Docent martwiał, gdy w jego umyśle pojawiała się wizja Juhasa odczytującego triumfalnie referat przed audytorium w wielkiej auli ich zakładu.

Schody, zapamiętane z czasów pierwszej bytności, powinny się kończyć. Docent ostrożnie opuścił Jackiego na zimny stopień, zabrzęczał metalowy pojemnik po rurkach waflowych „Olza" z Cieszyna, przytroczony do pasa jak manierka. Kusko namacał rękami obite blachą drzwi, klucz trafił niemal natychmiast we właściwe miejsce, oczy jamnika przechwyciły odległe światło hallu i zajaśniały zielonym, groźnym blaskiem. W tej samej chwili hermetycznie dopasowane drzwi odeszły od futryny i docent poczuł się, jak gwiazda filmowa w świetle jupiterów: laboratorium było oświetlone a giorno; pośrodku, na kaflowej posadzce, stała lekko osmalona wanna, a przy niej siedział Juhas z butelką burbona w dłoni. Jackie radośnie rzucił się do nogawek profesora, Juhas nie zmienił pozycji i powiedział tylko:

— Witam pana docenta.

Kusko miał do wyboru ucieczkę w głąb klatki schodowej lub przyjęcie wyzwania. I jedno i drugie nie zapowiadało pomyślnego rozstrzygnięcia, dlatego też stał w progu, mrużąc oczy przed blaskiem, marszcząc małpią twarz z rozedrganą blizną szpecącą policzek. Juhas nie przejmował się brakiem odpowiedzi na uprzejme powitanie. Odepchnął lekko jamnika, wstał z podłogi, odstawił butelkę na kuchenkę i kopnął wanienkę czubkiem rannego pantofla.

— Nie jest pan gadatliwy, panie Wojciechu — powiedział — chociaż wypadałoby się zdobyć na jakieś wytłumaczenie. Ale właściwie spodziewałem się pana, nie dziś to jutro. Jeżeli pan zatrzymał klucz, to nie po to, aby powiesić go dla dekoracji na ścianie. Niech pan siada — Juhas rozejrzał się za jakimś sprzętem i pokazał palcem zydelek — chętnie wysłucham, co ma pan mi do zakomunikowania.

Pierwsze oznaki porażenia ustępowały, docent Kusko rozwijał machinalnie sreberko kolejnej czekoladki, zawieruszonej na dnie imieninowego pudła A. Kusko. Jamnik wyciągnął łeb.

— Nic pan nie mówi — podjął profesor — bo rzeczywiście, mało można w takiej sytuacji powiedzieć. Ale niech pan potraktuje incydent po męsku, bez wstydliwości. Przyszedł pan, żeby... — głos Juhasa zawisł w oczekiwaniu.

— Przyszedłem po swoje — wydobył docent. — To moje dzieło.

— Co? — Kowalczyk ponownie kopnął wanienkę, która wydała żałosny brzęk. — Ma pan na myśli zawartość naczynia? Niech pan sobie obejrzy. Żona opowiadała mi o niesamowitym efekcie, jaki uzyskaliście. Muszę jej wierzyć chociażby dlatego, że zniszczone zostały wszystkie zapasy drogocennego alkoholu. Zresztą słyszałem o wypadkach w okolicy, muszę uwierzyć.

Docent zajrzał do wnętrza wanienki i poczuł przykry chłód w kolanach: zeschnięte resztki czarno-żółtej brei, przypominające polewę na orzechowym torcie zalegały dno naczynia. Ścianki wanienki wyglądały jak po wykąpaniu bardzo brudnego noworodka. Juhas ponownie wziął flaszkę ozdobioną złocistą nalepką i wymownie potrząsnął zawartością, a potem nalał sobie do szklanki, a po namyśle do menzurki z liliową podziałką i podetknął Kusce pod nos. Docent pomyślał w pierwszej chwili, że to swoisty blef, jednak silna woń bijąca z menzurki wykluczała mistyfikację. Dla pewności łyknął potężną porcję burbona.

— No? — zapytał Juhas z kpiną — dobre, prawda? Kupowałem w „Pewexie".

Docent opadł na zydelek.

— Porozmawiajmy poważnie — Juhas patrzył pod światło w szklankę — potraktujmy nasze spotkanie jako konsultację naukową. Załóżmy, że puszczę w niepamięć pańskie włamanie do willi, że zapomnę o... o innych, przykrych aspektach znajomości z panem. I pójdę jeszcze dalej: potraktujemy pański niewczesny eksperyment jako rodzaj zleconej pracy naukowej, kosztami obciążymy zakład, zawrzemy antydatowaną umowę. Nie myśli pan, że to z mojej strony wspaniałomyślność?

Wojciech Kusko po latach współpracy z profesorem miał wyrobione zdanie na temat wspaniałomyślności. Węszył pułapkę podobnie jak pies, obwąchujący porzuconą na kafelkach czekoladkę.

— Bardzo ładnie ze strony pana profesora — powiedział Kusko odzyskując zimną krew. — Spodziewam się, że ma pan coś do dodania do tej frapującej propozycji?

— Nie myli się pan. Jest dalszy ciąg: pan mnie zaznajomi z przebiegiem prac, które, jak podejrzewam, są pewną częścią moich własnych przemyśleń nad strukturą białka i emanacją bioprądów. Siedzę nad tym od lat, pragnę pozostawić potomności jakiś ślad mego istnienia. Lata pracy z młodzieżą, kilkadziesiąt dysertacji, udział w niezliczonych konferencjach i sympozjach oraz członkostwo wielu poważnych organizacji naukowych upoważniają mnie do zachowania dobrej opinii o sobie samym. Ale przyznaję uczciwie: osiągnięcie pod koniec ziemskiej wędrówki sławy, przenikającej poza mury uczelni, byłoby mi bardzo na rękę. Pan mi może dopomóc, ja panu.

— Siedzi pan profesor od lat... — Kusko wybuchnął złośliwym śmiechem — Jak pan może siedzieć nad czymś, co spadło z nieba?

— Zależy, co uznamy za niebo — ostrożnie odparł Juhas.

— Dosłownie, niebo. Gwiazdy, eter, kosmos.

— Więc twierdzi pan, że...

— Tak właśnie. — Kusce nasunęła się nowa myśl, najpierw oszałamiająca, a potem coraz łatwiejsza do sformułowania. Pogłaskał Jackiego. — Panie profesorze, jeżeli gramy w otwarte karty, to proszę uprzejmie. Pan się orientuje, że w wypadku pańskiego przejścia na emeryturę katedra może zostać obsadzona...

— Nie musi pan dalej mówić. Wszystko jasne. Z mojej strony nie będzie przeszkód. Najbliższy współpracownik kierownika katedry zawsze ma największe szansę.

— Kiedyś pańskim najbliższym współpracownikiem był kolega Błoński. Pamięta pan profesor słynny „Kalben"?

— Szarlataneria — profesor poczuł zazdrość o jamnika, który poszturgiwał nosem zabłocony trzewik Kuski — wyrzucone pieniądze. Pan od razu przewidział, co z tego wyniknie. No, wracając do rzeczy: umowa stoi?

— Stoi — powiedział zdecydowanie Kusko. Pociągnąwszy kolejny łyk z menzurki uczuł chęć przedstawienia swych kalkulacji. Zaczął bez ogródek od dziwnego bilansu supremy bis, prześlizgnął się gładko nad nieudaną próbą ataku na toto-lotka, pominął po dżentelmeńsku udział Natalii, wreszcie dotarł do pamiętnej chwili eksperymentu. Juhas słuchał z napiętą twarzą, widać było, że przeżywa wraz z młodszym współpracownikiem emocje odkrycia.

— Kapitalne — szepnął — trochę tak, jak przewidywałem.

— Co pan profesor przewidywał? Nic pan przecież nie wiedział.

— Młody człowieku — Juhas zagrzmiał — niech pan nie będzie taki ograniczony. Może pan zapytać Natalię... Zresztą lepiej zostawmy ją w spokoju... Otóż powiedziałem natychmiast, że obca cywilizacja pragnie przekazać nam recepty na szczęście. Pańska opowieść potwierdza moje domniemanie, niech pan tylko pomyśli: ich ankieterzy przeprowadzili odpowiednie sondaże. Wyszło im, co oczywiste, że ludzkość pragnie wygranej w toto-lotka. Nam się wydaje niemożliwością, aby takie marzenie było reprezentatywne dla społeczeństwa, ale w ankietach typu ogólnego tak może być w istocie. Wobec tego przekazują nam próbnie kilka wyników. Są jednak mądrzy i wiedzą, jakie czynniki negatywne uniemożliwiają prawidłowy rozwój ludzkości. Do takich należy bez wątpienia szerzące się pijaństwo i alkoholizm...

— Ach, jak ucieszyłby się Społeczny Komitet Przeciwalkoholowy z marsjańskiej pomocy...

Juhas spojrzał z wyrzutem na docenta. W laboratorium sprzęty rzucały już podwójny cień, przez zaparowane szyby przezierał świt w kolorze fioletu, łodygi zielska zarastające okna sutereny wyglądały z dołu jak morskie wodorosty chybocące przed iluminatorem batyskafu. — Nieładny zwyczaj przerywania cudzych myśli — powiedział profesor — pan nigdy nie zdradzał taktu. O czym ja mówiłem?

— O alkoholizmie. Zdarty temat.

— No właśnie. Radykalne środki, oddane nam do dyspozycji mogą zmienić obraz. A propos, w wanience nie ma preparatu, zużył się.

— Tak być musiało. Użyliśmy ochronnej folii trochę niewłaściwie, należało zabezpieczyć galaretkę.

— Cóż, pan przecież dysponuje receptą.

— Naturalnie. — Docent Kusko począł przeszukiwać kieszenie, z początku powoli, potem coraz szybciej i bardziej nerwowo. Wytrząsał z wywróconych płótnem na wierzch woreczków spinacze, przedziurkowane bilety autobusowe, szare od brudu pastylki przeciw nadkwasocie, przeczytał zmięte i zaplamione tuszem długopisu zaproszenie na prelekcję o hodowli nutrii w warunkach śródziemnomorskich, reklamę belgijskiej pasty do zębów i zmięty blankiet z telegramem, wreszcie otworzył blaszane pudełko po rurkach waflowych, lecz znalazł tam tylko zawieruszony znaczek skarbowy wartości dwóch złotych, w dodatku skasowany.

Profesor przyglądał się poczynaniom młodszego kolegi najpierw z ciekawością, potem z rozbawieniem przechodzącym w panikę.

— Zgubił pan?

— Nie mogłem. Albo, do cholery, wyrzuciłem razem z kuponami totka. Wyrzuciłem... — Docent dopił spiesznie burbona, potoczył wzrokiem po lśniących ścianach, próbował się uśmiechnąć.

— Mam fotograficzną pamięć — oznajmił. — Tam były jajka, węgiel i proszek Oregano. Żelatyna także.

— Ale proporcje, proporcje!

— Mam pamięć. Chwileczkę. Muszę to zanotować. Cukru sto kilo... Natalia powinna pamiętać, płaciła... Węgla sproszkowanego też trochę... Brat tłukł brykiety tasakiem z pańskiej kuchni... Chwileczkę...

— Sic transit gloria mundi — powiedział żałobnie profesor i oparł się o ścianę.

— Telefonował jakiś doktor — powiedziała matka podporucznika Szerera — a ty się włóczysz po nocach. Brakuje ci ręki ojca.

— Mamo, pracowałem. — Szerer zdejmował zamszową kurtkę z frędzlami, na odsłoniętej koszulce ukazał się wizerunek słońca z podpisem „Hasta maniana". — Co za doktor?

— Był też mecenas Gruzło, przyniósł torcik. Zostawiłam kawałek dla ciebie, leży na oknie.

— Jaki doktor, mamo?

— Nie przejmuj się, dziś w telewizji jest kino letnie, obejrzymy.

— Przypadkiem nie Buczyński?

— Nie, zupełnie inaczej. Mecenas miał nowy krawat, co o tym myślisz? — starsza pani zacisnęła mocniej fałdy szlafroka. — Mecenas Gruzło jest zupełnie dobrym cywilistą?

Szerer zamyślił się nad szklanką świeżo zaparzonej, herbaty, po ceracie kuchennego stołu spacerowała maleńka mrówka ze stada zamieszkującego kuchnię i ła zienkę. Walka z mrówkami nie rokowała żadnych nadziei, więc Szerer nawet nie zaatakował owada. Jeżeli telefonował doktor, to musiał mieć numer jego telefonu, a ten był zastrzeżony. Poza Buczyńskim żaden doktor nie znał numeru. Szerer dopił herbatę i poszedł do przedpokoju, gdzie na szafce z lustrem stał aparat z błyszczącą tarczą. Wykręcił numer komendy i dowiedział się, że jakiś ordynator zakładu psychiatrycznego wielokrotnie usiłował skontaktować się z porucznikiem Szererem „w ważnej sprawie służbowej". Na odczepne podali mu numer domowy. W pierwszej chwili podporucznik nie skojarzył faktów, przyglądał się rzeźbionym w drzewie szafki ornamentom przedstawiającym sceny z życia pasterzy. Potem pobiegł do kuchni i założył znowu kurtkę.

— Gdzie lecisz, chłopcze? — matka dotknęła palcami skroni, co mogło oznaczać atak migreny.

Nie odpowiedział, zbiegł po schodach nie czekając na windę i rozejrzał się za taksówką. Akurat przejeżdżał zielony fiat z masztem krótkofalówki, nie zamierzał się jednak zatrzymać. Szerer zwinnie wyskoczył na jezdnię, zamachał rękami, fiat odbił na szyny tramwajowe, zapiszczały hamulce. Wiązanka przekleństw kierowcy mogłaby zostać uznana za obrazę munduru, lecz Szerer był po cywilnemu.

— Milicja! — krzyknął — Jedziemy.

— Wisła się pali — odpowiedział spocony taksówkarz. — Mam kurs na dworzec, czekają pasażerowie.

— Nie dyskutować. Jechać — Szerer podał adres zakładu psychiatrycznego. Kierowca ze zrozumieniem skinął głową i włączył bieg. Głośnik radiotelefonu uporczywie powtarzał wabiącym, damskim głosem, że jakiś pasażer od pół godziny oczekuje wezwanej taksówki przed kawiarnią „Ptaszyna". „Ktokolwiek kończący kurs w śródmieściu, zgłoś się..."

— Latem ludzie mniej chorują, niż zimą — powiedział taksówkarz. — Może dlatego, że mniej aptek otwartych.

Szerer milczał, zastanawiając się, czego chce ordynator. Pamiętał rozmowę z początków dochodzenia w sprawie „Ateny", pamiętał swoje rozczarowanie.

— „Ktokolwiek kończący kurs w Śródmieściu, zgłoś się pod kawiarnię „Ptaszyna'' — uwodził głos — podaj swój numer".

— Podaj swój adres, a powiem ci, ile zapłacisz — mruknął kierowca. — Taka pani myśli, że jest jakiś wolny wóz. Panie, lepiej jeździć na ciężarówkach albo zwyczajnie, na autobusach miejskich. Przynajmniej się blacharze mniej czepiają.

— Licz się pan ze słowami.

— Przepraszam chorego. Pan naprawdę z milicji?

Szerer przeklął, co zdarzało mu się bardzo rzadko. Miał ochotę zanotować numer wozu i podać go kolegom z drogówki, wtedy dowcipniś miałby za swoje. Ale byli już pod wysokim, zarośniętym dzikim winem murem szpitala. Pasażer oczekujący w „Ptaszynie" nadal nie miał taksówki.

— Niech się pan zlituje nad człowiekiem — powiedział Szerer biorąc skrupulatnie resztę z setki. — Czeka już prawie godzinę.

— Nie martw się pan, teraz zaczną ogłaszać tego mojego, co go przez pana nie zabrałem. Poczekaj pan tylko, zaraz zaczną...

Podporucznik jednak nie czekał. Przemknął jak zjawa przez izbę przyjęć, gdzie podrzemywał pielęgniarz w zrudziałym kitlu, wpadł na znajome schody i odszukał bez trudu siostrę dyżurną. Była maleńkiego wzrostu, ale groźnie łyskała okularami.

— Szerer — rzucił krótko. — Czy zastałem ordynatora?

— To pan? — okulary powędrowały niemal na czoło dyżurnej. — Taki młodzik? No, dobrze. Ordynator czeka na pana. To skandal, żeby ordynatorzy musieli brać dyżury. Musicie coś zrobić, zahamować upadek. Wszyscy mężczyźni uciekają od psychiatrii, zostaną same kobiety.

— Co za różnica? — Szerer patrzył w głąb korytarza oświetlonego dyskretnym światłem kinkietów, zamknięte drzwi bez klamek ciągnące się wzdłuż plastikowego chodnika sprawiały niemiłe wrażenie. — Kobieta, mężczyzna...

— Widać, że pan młody. — Poszła przodem i otworzyła dziwnym, ciężkim kluczem drzwi separatki. Mroczny korytarz pojaśniał, podporucznik dostrzegł w białym pomieszczeniu dwóch mężczyzn siedzących na nie zasłanym łóżku. W jednym z mężczyzn Szerer rozpoznał ordynatora, drugi był w piżamie, lekko łysiał, a na jego twarzy malował się przestrach.

— Nareszcie, poruczniku — powiedział ordynator. — Pana bardzo trudno uchwycić, a ja nie mogłem prosić nikogo innego. Pan pamięta, co mówiliśmy na temat tajemnic zawodowych?

— Pamiętam — Szerer przyglądał się nieznajomemu. Twarz zdradzająca wyczerpanie i napięcie, obca twarz chorego człowieka. — Czy to... czy istnieje jakiś związek między tamtą rozmową a pańskim wezwaniem?

— Pst! — lekarz uniósł palce do ust, spojrzał na dyżurną siostrę stojącą w progu. Kobieta błysnęła groźnie okularami i zniknęła. Jej oddalające się kroki głuszył plastykowy chodnik. Ordynator zwrócił się z kolei do pacjenta: — Widzi pan, panie Kusko, jak my dbamy o tajemnice zawodowe. Teraz pan chyba nie ma zastrzeżeń?

— Nie, absolutnie. A ten pan jest z milicji?

— Proszę pokazać legitymację — powiedział z uśmiechem doktor. — Magister ma powody do nieufności. Przeżył ciężkie chwile. Niech mu pan obieca, że wykorzysta swoje wpływy, żeby umorzyć sprawę. Ostatecznie określenie „marsjańskie pocięgle" nie może być kwalifikowane jako obraza munduru...

— Tam było jeszcze... — magister Kusko z zawstydzeniem rozłożył dłonie — tam było jeszcze coś na temat gliny moczonej w spirytusie. I może o niebieskiej blasze, nie pamiętam dokładnie, byłem w stanie szoku.

— Dobrze, pan porucznik pomoże. Niech pan opowiada, panie Kusko, jutro pana wypuszczę. Porucznik niech usiądzie na stole, tu nie ma więcej miejsca.

Szerer demonstrując nogawki przesadnie obcisłych spodni wwindował się na przybity do podłogi stół. Magister Kusko rozpoczynał po raz drugi tego dnia swoją dramatyczną opowieść.

Natalia Tyc-Kowalczyk nie mogła nadziwić się, jakim cudem docent Kusko znalazł się na pierwszym śniadaniu w ich willi. Z wielkim niepokojem obserwowała zmowę mężczyzn, którzy siedzieli naprzeciw niej przy stole zastawionym dzbanuszkiem z kawą, mlekiem i śmietanką, zdumienie ogarniało ją na widok porozumiewawczych spojrzeń Juhasa rzucanych młodszemu rywalowi, a najbardziej detonował niezwykły u Wojciecha ton pokory, z jakim zwracał się do zwierzchnika. „Mylnie ich oceniałam — rozmyślała gryząc niedopieczoną bułkę — oni są zawsze bezwzględni dla kobiet tam, gdzie w grę wchodzą zawodowe sprawy. Wojtek taki sam jak Jary. Sprzedaliby mnie na targu niewolnic, gdyby ktoś im dał w zamian receptę chociażby tylko na porost włosów".

— Może trochę śmietanki? — Juhas okazał nareszcie odrobinę zainteresowania, ale patrzył na maskę murzyńską, zresztą imitację nabytą okazyjnie podczas kongresu w Barcelonie. — Panie Wojciechu, musimy odnaleźć pańskiego brata jeszcze dzisiaj.

— Co może oznaczać w tym kontekście „eukodemiczna gwarancja"?

— Pojęcia nie mam. Może omyłka. Może idiom. Omyłkę wykluczałbym, automaty się nie mylą.

— Mylą się, panie profesorze.

— Bezsens. Jeżeli mamy do czynienia z automatami, są one o wiele bardziej zorganizowane niż te, którymi dysponuje ziemska nauka. Założyć omyłkę podobnego urządzenia byłoby równoznaczne z przekreśleniem wagi informacji. — Profesor smarował kromkę razowego chleba nożem do krojenia cytryny. Posługująca gosposia próbowała wyrwać Juhasowi nóż, ale profesor unurzał go w kawie jako łyżeczkę.

— Myślę o pomyłce ziemskiej maszyny. Właśnie supremy Instytutu Mlecznego. Czy pana nie zastanowiło, że przekaz wydaje się jednokanałowy? Powiedziałbym: — przypadkowy. Takich maszyn jest w mieście ponad tuzin, może więcej, badałem sprawę. Więc — docent Kusko podniósł palce do góry — czy nie dziwne, że nikt inny nie odkrył przekazu? Podejrzewam defekt supremy, defekt pozytywny, umożliwiający kontakt. Przepalenie którejś diody, wadliwy styk łączy. U Zenka w biurze panuje wilgoć, sprzęt nie jest odpowiednio zabezpieczony.

Profesor zamarł. Natalia zaczynała coś pojmować. Kusko ciągnął myśl:

— Czytałem we francuskim piśmie o pewnych dziwacznych zjawiskach w okolicy Brestu. Zbieżność wydarzeń wydaje mi się nieprzypadkowa. Trudno było wypenetrować, jakie maszyny liczące wspomagają filię Citroena w Breście, ale dwa dni temu wysłałem depeszę do swojej byłej... — Kusko zawahał się, widząc otwarte oczy Natalii — no, mniejsza. Wysłałem depeszę do zaprzyjaźnionej osoby i otrzymałem odpowiedź. Jest co najmniej zastanawiająca.

— Jak brzmi odpowiedź? — profesor nie wytrzymywał napięcia.

— Oto ona — docent pokazał zmięty blankiet depeszy. Rzędy wersalików biegły w nierównych odstępach, część informacji wydawała się pozbawiona sensu. Profesor czytał: „MILE ZASKOCZONA W BRESCIE MAJA CZTERY SUPREMY TRUDNO ZYĆ BEZ CIEBIE POPEŁNIŁAM OMYŁKĘ GRXUFRU JEDNĄ CITROEN KSIĘGOWOŚĆ JEŻELI PRAGNIESZ WROCE PARBLEU JEDENASTA DWADZIEŚCIA PRZYJĘTO TWOJA NA ZAWSZE A KUSKO"

Natalia przechyliła się niebezpiecznie na krzesełku i zajrzała przez mężowskie ramię. Nie zrozumiała treści depeszy, natomiast podpis nie mógł budzić wątpliwości.

— Twoja żona — powiedziała szeptem. — Wraca do ciebie...

— A więc pana hipoteza posiada jakieś prawdopodobieństwo. — Juhas zerwał z szyi serwetkę i wstał od stołu. — Nie ma co czekać, jedziemy do instytutu.

— Brata może tam nie być — uprzedził lojalnie docent. — Zniknął gdzieś, a do niego do domu chwilowo nie radzę chodzić, mogą być kłopoty.

— Wejdziemy do Instytutu bez względu na okoliczności.

— Też mogą być kłopoty — powiedział Kusko starając się nie dostrzegać piorunów we wzroku profesorowej.

— To niesamowite — powiedział major Bień. — Całe szczęście, że nasz kapitan nie może tego słyszeć. Taka wiadomość mogłaby go rozłożyć.

Ruchliwa twarz doktora Buczyńskiego wyrażała konsternację. Pusta fajka służyła tym razem do kreślenia ósemek na nowym egzemplarzu „Konia Polskiego", złożonym na majorowym biurku wraz z poranną porcją pasków telexu.

Szerer płonął. Pierwotna koncepcja, chociaż podjęta na oślep, instynktownie, wydawała się święcić triumf.

— To jest projekt raportu, który zdecydowałem się przekazać dzisiaj przełożonym. — Major pokazał spory maszynopis. — Ale najpierw obejrzymy sobie tajemniczą maszynę i zbadamy prawdziwość informacji porucznika Szerera. Swoją drogą, gratuluję, Szerer. Wykazaliście hart ducha, nieodzowny w naszej służbie. Nie daliście się zasugerować wynikom Jarmilka, nie zarzuciliście idei. Tak powinno być zawsze: idziemy wieloma tropami, nawet takimi, które wydają się prowadzić w nicość...

— Chcecie nam wmówić, Szerer — Buczyński huśtał się na krzesełku — że przesłano z kosmosu receptę na zniszczenie alkoholu? A czemuż to nie remedium na raka? Byłoby ze strony kosmitów małodusznością wykazywać nam wady, zamiast służyć pomocą.

— Doktorze, oni mogą patrzeć na sprawę szerzej. Pan porzucił palenie tytoniu nie dla iluzorycznych hasełek, ale dla ratowania własnego zdrowia. Ze strachu.

— Nadciśnienie — przyznał Buczyński. — Mniejsza o moje nałogi, natomiast nie byłbym taki skłonny uznawać wypowiedzi jakiegoś umysłowo chorego za rozwiązanie zagadki. Czemu nie przekazali informacji mogącej uratować ziemskie środowisko naturalne, czemu nie podają, jak zwalczyć głód, dokonać powszechnego rozbrojenia? Uwzięli się na alkohol akurat? Duperele.

— Po pierwsze sami dokładnie wiemy, jak rozwiązać cytowane przez ciebie problemy, sęk w tym, że nie stosujemy wiedzy w praktyce. — Głos Bienia brzmiał miękko. — Po drugie, to skąd pewność, że właśnie takich recept nie przesłali, a bracia Kusko zdołali odczytać tylko część? Podobno tam jest bardzo dużo materiału.

— Kapituluję — powiedział doktor. — Chciałem tylko, żeby ktoś mnie przekonał. Tak samo jak ty, jak Szerer i wielu innych chciałbym uwierzyć. Przypuszczam nawet, że profesor Kowalczyk też uwierzył. Co zamierzasz zrobić?

Bień popatrzył na zegarek, potem, z odrobiną żalu na egzemplarz „Konia Polskiego".

— Jest teraz prawie południe. Proponuję małą wycieczkę do Instytutu Mlecznego. Magister Kusko będzie naszym przewodnikiem, czeka w kawiarni pod opieką kapitana Jarmilka. Uznałem, że lepiej go teraz nie zostawiać samego... Idziemy, szkoda czasu.

D. Kusko klęczała na podłodze zasłanej paskami zwijającego się papieru. Część pasków była pokryta bzdurnymi tekstami w rodzaju „przepuścić prąd o napięciu ccxx volt natężeniu vi ampera w roztworze soli fizjologicznej poddać działaniu temperatury xxx o c" albo „filtry optymalne dla stanu wyjściowego", inne paski pokrywały zbitki cyfr uszeregowane bez ładu, nie poddające się transkrypcji muzycznej, bezwartościowe. Tylko kilka pasków znalazło zastosowanie w kompozycjach dla śpiewogry, lecz te D. Kusko dawno zniszczyła, pragnąc zatrzeć ślady działalności, mogącej być uznaną za plagiat.

— Czego tam szukasz, motylku? — niecierpliwił się Mechcicki, ubrany do wyjścia. — O dwunastej mamy spotkanie z dyrektorem artystycznym. Zapomniałaś?

— Nie zapomniałam. — Danuta wrzucała sterty papieru do plecionego koszyka oblepionego etykietami zagranicznych papierosów. — Ja muszę pamiętać o wszystkim, o umowach, o piosenkach, dyrektorach, o sprawdzeniu, gdzie znajduje się mój własny mąż. Gdzie on, do cholery, może trzymać resztę taśm?

— Do czego ci taśmy? — Muzyk w białej, przykrótkiej i ciasnej koszuli wypożyczonej od gospodarza domu wyglądał niby goryl z dziecięcym śliniaczkiem na szyi. Danuta spojrzała na wspólnika umalowanymi oczami, z cieniem podejrzliwości. Robek był poczciwy, ale kto wie, co skrywa natura ludzka? Zenek też wyglądał poczciwie, a potem urządził taki cyrk. Gdyby wyszedł na jaw kant z przypływem talentu, nie wiadomo, co strzeli Robkowi do głowy.

— Muszę ci wyznać — powiedziała ostrożnie, pozostając w pozycji na klęczkach — że Zenek trochę mi pomaga. Dawałam mu do obliczeń różne historie, a on sprawdzał je na maszynie, w biurze. Sama jestem słaba w rachunkach.

D. Kusko wyglądała bardzo korzystnie na klęczkach, światło z okna sypialni skupiało się na rozpuszczonych w rzekomo artystycznym nieładzie blond włosach, plisowana biała spódnica spadała równym kloszem do podłogi, odsłaniając tylko opalone łydki, leżące teraz w pozycji horyzontalnej, z obcasami włoskich szpilek skierowanymi ku biurku. Mechcicki rozczulił się, ale muzykalne ucho wychwyciło ton fałszu w głosie kobiety.

— Co za obliczenia, stokrotko? Czym ty się zajmujesz?

— No wiesz: budżet domowy, rachunki za światło, komorne, telewizję. I — ożywiła się — sprawa tantiem. Liczyłam, ile na kogo wypadnie po każdym przedstawieniu „Królowej". Do tego prowizoryczny kosztorys... — D. Kusko rozpaczliwie szukała dalszych problemów, nadających się do obliczania, ale niepotrzebnie. Dźwięk słowa „tantiemy" poruszył wyobraźnię Mechcickiego.

— Myślisz — wtrącił — że za te pieniądze uda mi się kupić własne pianino?

— Nie pianino — zapewniła uroczyście — możesz kupić fortepian. Nawet Steinwaya.

— O matko — powiedział — a tobie moglibyśmy kupić kalkulator elektroniczny.

— Z kalkulatorami trzeba ostrożnie. Podobno na pokładach samolotów zakłócają pracę przyrządów nawigacyjnych.

— Przecież kupimy bilety na wycieczkę statkiem po Morzu Śródziemnym. Tak mówiłaś, po co samolot?

— Widzisz — Danuta uśmiechnęła się promiennie, chociaż z wysiłkiem — ja też czasem coś zapominam. Jesteś bardzo kochany.

Podniósł kobietę z klęczek, otrzepała kolana, poprawiła muzykowi węzeł krawata. W tej chwili pojęła, że najprostszym rozwiązaniem będzie odwiedzić biuro męża. Tam musiało być mnóstwo materiału. Ordynator zakładu dla nerwowo chorych odpowiedział przez telefon, że Zenon Kusko zostanie wypisany w dniu dzisiejszym około południa. Nie pójdzie do pracy, to jasne, najpierw zobaczy co w domu.

— Robek, wskoczymy na dziesięć minut do Instytutu. Zajrzę do gabinetu Zenka — powiedziała. — Jeżeli pojedziemy taksówką, nigdzie się nie spóźnimy. Nawet zdążę po drodze wyrzucić te śmiecie — wskazała kosz.

Portier Instytutu Mlecznego przerwał czytanie sportowej rubryki dziennika, popatrzył na interesanta o spokojnej, nieco smutnej twarzy. Ten nie budził niepokoju, za to jego młodszy towarzysz w sportowej koszulce pod welwetową marynarką wyglądał jak bikiniarz wczesnych lat pięćdziesiątych. Trzeci mężczyzna z pustą fajką sterczącą nad kwadratowym podbródkiem przypominał bohatera gangsterskich filmów. Zagubiony między nimi dyrektor magister Kusko był blady, wychudzony i małomówny.

— Nie mogę dać panu dyrektorowi klucza, bo jest nieważny — powiedział portier. — Drzwi wywalił jakiś furiat.

— Furiat? — Człowiek w kolorowej koszulce uniósł się na palcach, wystawiając głowę nad łysinkę magistra. — Chce pan powiedzieć, że do gabinetu dyrektora dokonano włamania?

— Nic nie chcę powiedzieć. Nie mam ochoty z panem rozmawiać. Panie dyrektorze, patrz pan, znowu nasi wzięli w kuchnię. Spadną z ligi.

— Spokojnie — młodzieniec szepnął coś na ucho człowiekowi o smutnej twarzy. Potem pytał znowu: — Jak to było z furiatem?

— Niech pan mu powie — wtrącił drewnianym głosem magister Kusko — to mój przyjaciel". Zrobił dla mnie bardzo dużo, nie będę siedział.

Portier popatrzył w kierunku pustej tablicy na klucze do pokoi pracowników, potem na duży elektryczny zegar przy drzwiach windy, kopnął się we własną kostkę.

— Za co pan dyrektor miałby siedzieć?

— Pan Kusko miał wypadek samochodowy — wtrącił przytomnie mężczyzna z fajką między zębami. Jego seplenienie zamiast uspokoić portiera, wywołało przeciwny skutek.

— Jaki samochód? Pan dyrektor ma samochód?

— Mam — powiedział Kusko. — Volvo. Od brata. Co się stało z moimi drzwiami?

— Volvo... — portier w oszołomieniu zmiął gazetę. — A niech ich diabli... Te drzwi, panie dyrektorze, poszły jak nas odwiedzili Anglicy, w ramach wymiany doświadczeń.

— Więc jednak. Majorze, mówiłem obcy wywiad... — Młody człowiek ugryzł się w język o sekundę za późno. Major Bień uznał, że marnowanie czasu na zachowanie wątpliwego incognito jest zbędne.

— Jedziemy na górę — zakomenderował. — Szerer zostanie tutaj, w portierni.

— Milicja — oznajmił młodzieniec, kiedy Kusko wraz z Buczyńskim i Bieniem wpadali na schody. — Niech pan opowie coś o tej wycieczce Anglików. Ilu ich było?

— Rany Julek — powiedział portier — od czego jest winda? Ostatnio jeden facet ciągle biega schodami, jakby trenował na olimpiadę. Może wprowadzili nową konkurencję?

Nie mieli czasu rozważyć perspektyw zbliżającej się olimpiady, gdyż do hallu weszła szybkim krokiem wytwornie ubrana para. Dama w plisowanej spódnicy, nieco rozczochrana według oceny portiera, podtrzymywała pod ramię owłosionego młodzieńca o potężnych barach. Twarz chłopaka była czerwona, jakby kołnierzyk białej koszuli zbyt mocno uciskał arterie szyjne. Kobieta powiedziała:

— Robek, zostań tutaj i obejrzyj sobie plansze. Ja pobiegnę na górę.

— Dokąd pani pobiegnie? — głos portiera zabrzmiał ostrzegawczą nutą. Szerer kopnął stróża Instytutu w obolałą kostkę.

— Idę do męża, dyrektora Kusko — oznajmiła dama.

— Pójdziemy razem — zdecydował owłosiony. — Nie zostawię cię sam na sam z szaleńcem.

— Wolnego — zawołał portier i chciał powstrzymać wbiegającą na schody parę, ale Szerer uchwycił połę szarej liberii. — Niech sobie idą — powiedział — proszę tylko dać mi telefon, muszę zadzwonić do komendy.

W trakcie wykręcania numeru przed pulpitem portierni pojawiła się kolejna para, tym razem złożona z dwóch mężczyzn. Starszy miał na dłoniach bawełniane rękawiczki, a młodszy, o małpiej twarzyczce, niósł pod pachą pudełko po waflowych rurkach.

— To ten — szepnął portier. — On trenuje biegi po schodach.

Szerer zdołał już połączyć się z dyżurnym i zażądać przysłania dwóch radiowozów. Usłyszawszy komunikat portiera, rzucił do słuchawki:

— Przyślijcie od razu cztery.

— Winda pod zegarem! — zawołał portier, ale przybysze nie słuchali, po sekundzie zniknęli za pierwszym załomem wyściełanych spłowiałym dywanikiem schodów.

— Co jest? Dokąd oni pędzą? Wytłumacz pan, co się dzieje? Najlepiej, jak zawiadomię naczelnego dyrektora!

Szerer zatarł dłonie.

— Niech pan będzie spokojny, my tu jesteśmy. Zaraz przybędą posiłki.

Pani Romana z księgowości odłożyła na bok koło-teczkę z rachunkami nie zaakceptowanymi przez centralę importową i dosłyszawszy na korytarzu podejrzane odgłosy, wyjrzała z pokoju. W pierwszej chwili myślała, że biura Instytutu zwiedza kolejna wycieczka zagranicznych gości, oprowadzana tym razem przez zastępcę dyrektora do spraw ekonomicznych i nawet poczuła cień urazy, że nie poproszono ją o pomoc w przewodnictwie. Widok małpiej twarzy dziwnego człowieka, który najpierw wyłamał drzwi, a później dyskutował z angielską farmerką o brydżu sportowym, wzburzył krew księgowej do tego stopnia, że porwała docenta za klapy marynarki. — To on, panie dyrektorze! — zawołała do Zenona Kuski.

— Wiem, pani Romo. Poznaję.

— Kogo pan poznaje?

— Mojego brata. — Magister szukał wzrokiem oczu majora Bienia, ale ten był zajęty wyłącznie pilnowaniem uchylonych drzwi dyrektorskiej klitki. Doktor Buczyński trzymał swoją fajkę jak pistolet i wydawało się, że panuje nad sytuacją, jednakże utracił spokój, rozpoznawszy profesora Kowalczyka. Widok bawełnianych rękawiczek ochraniających dłonie Juhasa sprowokował podejrzenie.

— Pan profesor przyszedł się włamać? — zapytał ze zgrozą. — Nigdy pana nie podejrzewałem.

— A pan co tu robi? — napadł Juhas. — Dlaczego pan tu przyprowadził majora i jeszcze jakąś dziwę?

— Tylko nie dziwę! — zawołał Mechcicki wyrywając się z rąk D. Kusko. — Już jeden dostał lekcję dobrego wychowania, znowu się tu plącze! — Gniew muzyka padł na Wojciecha Kuskę, który przytrzymywany za klapy przez panią Romanę był praktycznie pozbawiony możliwości obrony.

— Moja koszula — powiedział magister, wskazując Mechcickiego. — Czy można pozwolić, żeby przybłęda i uwodziciel żony zakładał moją ślubną koszulę? Nosiłem ją dwa razy... Może jeszcze myje zęby moją szczoteczką? Panowie będą świadkami na sprawie rozwodowej.

— Za pozwoleniem — powiedział major — państwo pozwolą dokumenty.

— Jakie dokumenty? — Muzyk nerwowym ruchem rozpiął koszulę i odetchnął z ulgą. — Motylku, idziemy stąd, dyrektor artystyczny czeka.

Rozległ się trzask otwieranych drzwi windy. Z wnętrza wypadli trzej umundurowani funkcjonariusze MO, ustawiając się w bojowym szyku wzdłuż ściany korytarza. Pani Romana poczuła przypływ radosnego podniecenia, w biurze działo się coś ciekawszego niż wycieczka angielskich mleczarzy. — Może pójdę po dyrektora — powiedziała nieśmiało w przestrzeń, ale nikt jej nie słuchał, wszyscy zwrócili oczy na siwiejącego człowieka wyłaniającego się z gabinetu-klitki. Człowiek miał na sobie nowy granatowy kombinezon, pod pachą trzymał otwarte pudło z narzędziami, ręce miał usmarowane czarną mazią. Wyglądał na bardzo zadowolonego, nie poświęcił większej uwagi dziwnemu zgromadzeniu.

— Jak tylko przyjechałem, panie dyrektorze — powiedział uprzejmie do Zenona Kuski — ta w administracji pokazała mi pański wpis. Zaraz przyleciałem, chociaż urlop kończy mi się faktycznie dopiero jutro. No i faktycznie, pan dyrektor miał rację: suprema wysiadła. Dwa bezpieczniki przepalone, taki to import.

— Że co? — zapytał pobladły docent.

— Nie ma „co", tak jak mówię: dwa bezpieczniki. Ichnia gwarancja jest na rok, a już wysiadły. Musiałem faktycznie wziąć z własnych zapasów, a to kosztuje. Pan dyrektor uwzględni? Nie mówię już o tym, że przylutowałem obwód, tu jest wilgoć. Za to maszyna teraz aż warczy...

— Kto to? — zapytał surowo major Bień.

— Nasz etatowy konserwator precyzyjnego sprzętu — odpowiedział magister Kusko. — Szukałem go przez cały miesiąc.

Była piękna, jesienna pogoda, opadające liście klonu przed tarasem profesorskiej willi lśniły miedzianą czerwienią. Juhas wobec braku dostatecznej ilości burbona, nalewał do kieliszków napój sporządzony według nowej recepty Natalia wspólnie z gospodynią roznosiła zimne zakąski, a Danuta Kusko otwierała kapsle butelek mineralnej wody. Pod murzyńską maską siedział na fotelu major Bień w towarzystwie docenta Kuski i usiłował mu wytłumaczyć, na czym polega różnica między arabem czystej krwi a foolblutem. Docent kiwał uprzejmie głową, nie zważając wiele na dzieje nieszczęsnego ogiera Kelso, który dopiero po wykastrowaniu okazał się koniem wyścigowym najwyższej klasy i wygrał wszystko, co było do wygrania w USA, ku radości, a zarazem rozpaczy właścicielki: Kelso nie mógł zostać reproduktorem...

— Tak — powiedział na zakończenie major — niebezpiecznie jest składać własny los w ręce chciwej kobiety.

Docent pomyślał, że uwaga jest bardzo na czasie: jutro miała przyjechać z dalekiej Francji A. Kusko, przygnana nawrotem małżeńskiej miłości. Docent uznał, że jego nerwy, nadszarpnięte połowicznym kontaktem z obcą cywilizacją, odpoczną w cieple domowego ogniska, poza tym Natalia zrobiła się nie do zniesienia, w tej chwili najwyraźniej kokietowała porucznika Szerera. Porucznik był ubrany w ciemny garnitur, a kilka koktajli uczyniło zeń światowca.

— Przygotowałem dla państwa małą niespodziankę — oznajmił Juhas — specjalnie na dzisiejszy wieczór. — Powędrował przez dywany salonu do aparatury dźwiękowej i włączył stereofoniczne głośniki, które zabuczały niskimi tonami.

— Mąż był ostatnio w Glasgow — powiedziała ostrzegawczym tonem Natalia, niby do całego towarzystwa, a w rzeczywistości do zarumienionego Szerera. — Trzeba przygotować się na kobzy i piszczałki.

Zenon Kusko potarł coraz bardziej łysiejącą czaszkę, przełknął profilaktycznie zawartość kieliszka i pomyślał z żalem o supremie, którą specjaliści z elektroniki zabrali do swych laboratoriów, a także o zaprzepaszczonych na zawsze przez D. Kusko taśmach, mogących kryć niejedną tajemnicę. Kiedy opowiedział bratu, co się wydarzyło, Wojciech wpadł w stan kwalifikujący go do zakładu sympatycznego ordynatora.

Z głośników popłynęły takty skręconego wężowo bluesa, Danuta Kusko wydała z siebie radosne „och!", a profesor złożył jej dworny ukłon.

— Specjalnie dla pani, droga mistrzyni — oświadczył. — Nagrałem całą „Królową Atlantydy", piękna muzyka. Zresztą sama pani wie, jaką zdobyła popularność. We wszystkich nocnych lokalach o trzeciej nad ranem płaci się orkiestrze za odegranie tego przeboju co najmniej dwieście złotych.

— W kraju? Profesorze, podpisałam umowę na sto tysięcy egzemplarzy płyt z wielką wytwórnią w Japonii.

Kapitan Jarmilek zastrzygł uszami, nałożył sobie na kanapkę plasterek salami przeszmuglowany przez Juhasa z Bratysławy.

— Co ty robisz o trzeciej nad ranem w nocnych lokalach? — zapytała Natalia sunąc w takt bluesa ku fotelowi Szerera.

— Wiem z opowiadań — powiedział Juhas skromnie — moi studenci mają dla mnie synowskie uczucia, zwierzają się ze spraw osobistych, nawet intymnych.

— Tak, masz rację. Pamiętam. Sama się zwierzałam. Doktor Buczyński oglądał w zamyśleniu wypaloną głowicę fajki. Drażnił go ten raut, zwołany przez profesora w rocznicę rozstrzygających wydarzeń w Instytucie Mlecznym. Wszyscy obecni byli żywo, chociaż w bardzo urozmaicony sposób, zaangażowani w aferę znaną kiedyś pod kryptonimem „Atena", której akta spoczywały na półkach archiwum Komendy. Wszyscy byli zaangażowani, a potem wrócili nagle do swych codziennych spraw, jakby nic się nie zdarzyło. Ostatni strzęp nadziei na rozwiązanie zagadki zniknął wraz z doniesieniem specjalistów, stwierdzających, że suprema 0/3 bis nie wyróżnia się żadnymi szczególnymi cechami, a jej wadliwe działanie spowodowane zostało przepaleniem dwóch bezpieczników oraz nieprawidłowym stykiem nawilżonych łączy. Do opinii załączono aneks, stwierdzający, że tego typu urządzenia winny przebywać w odpowiednio klimatyzowanych warunkach. Płat galaretki, rzekomo zachowany przez magistra Kuskę, został wyrzucony do kubła z odpadkami przez pielęgniarzy zakładu dla nerwowo chorych. Baloniki, które przysporzyły tyle zamieszania, przestały się pojawiać, a niebo wyglądało bez nich bezbarwnie i pusto.

— Szkoda — powiedział głośno, wykorzystując przerwę w nagraniu — byliśmy o krok od wielkich rzeczy. Z nami już tak zawsze, pleciemy duperele na temat chęci poznania wszechświata, a kiedy trafia się okazja, topimy ją z głupoty, chciwości albo ze strachu.

Nikt się nie odezwał, tylko kapitan Jarmilek zaczął wyciągać z kieszeni papierośnicę.

— Panie poruczniku, wyjrzymy na dwór zobaczyć, czy nie pojawił się nowy UFO? — Natalia dotknęła wymanikiurowanym paznokciem dłoni Szerera. Z głośników emanowała skarga mieszkanek zatopionego lądu, Zenon Kusko pomyślał z lubością, że przynajmniej nie trzeba było się dzielić z Mechcickim tantiemami za tekst śpiewogry.

— Dziwna sprawa — powiedział kapitan patrząc na wykruszonego papierosa. — Co oni wyprawiają z tytoniem? Takiego świństwa nie paliłem w życiu. Niech major popatrzy: to jakieś zeschnięte śmiecie, nie tytoń. Może warto zainteresować gospodarczy?

Tylko major Bień dostrzegł porozumiewawcze, triumfalne spojrzenia, wymienione między Juhasem a docentem Kusko.

Jan Lewandowski Czy wierzy pani w UFO

- 5 -



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Czy wierzycie w Mikołaja
Łuk 3 w 38 CZY WIERZYSZ EWOLUCJI
Łuk.3 w.38 CZY WIERZYSZ EWOLUCJI, Wiersze Teokratyczne, Wiersze teokratyczne w . i w .odt
Żabiński Jan CZY O TYM WIECIE
200006 czy lubi pani umami
Archer Jeffrey Czy powiemy pani prezydent
1 Czy wierzyć w Trójcę
Czy według Pani istnieje coś takiego jak zjawisko wypalenia zawodowego
CZY WIERZYSZ EWOLUCJI wiersz
Pająk Jan Uprowadzenia ludzi do UFO
Archer Jeffrey Czy powiemy pani prezydent
CZY WIERZYSZ EWOLUCJI
1 Czy wierzyć w Trójcę
Czy Ten Pan Czy Ta Pani melodia
Czy wierzyć w Trójjedynego Boga
Czy wierzysz w duchy
Żabiński Jan CZY MOŻNA ŻYĆ BEZ SKÓRY
K Lewandowska Karać czy leczyć strategie postepowania

więcej podobnych podstron