Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 01 Angus, stringi i przytulanki


Dennison Louise

Zwierzenia Georgii Nicolson

0x01 graphic

Angus, springi i przytulanki

SIERPIEŃ
Tajemniczy la marche

Niedziela, 23 sierpnia

W moim pokoju

Pada deszcz

10.00 Tata zaprosił wujka Eddiego i oczywiście obaj zaczęli węszyć i sprawdzać, czy czegoś nie kombinuję. Jeżeli wujek Eddie (który jest łysy jak kolano, a nawet dwa kolana) jeszcze raz mnie spyta: „Czy łyse. głowy powinno się polerować?”, chyba się zabiję. Pew­nie nie zauważył, że już nie noszę śpioszków. Mam ochotę wrzasnąć: „Wujku, skończyłam czternaście lat! Staję się kobietą! Noszę stanik! No dobra, może i jest ciut za luźny, a kiedy biegnę do autobusu, podjeżdża mi pod szyję, ale... we mnie drzemie kobieta, ty łysolu!”.

A jeśli już mowa o piersiach, to martwię się, że skończę jak reszta kobiet w mojej rodzinie, które zamiast biustu mają coś w rodzaju półki. Mama mogłaby na swojej sta­wiać różne przedmioty, kiedy ma zajęte ręce. Na przyję­ciach może tam przechować kanapkę, drinka czy jakąś przekąskę na później. Wygląda to bardzo nieatrakcyjnie. Chciałabym mieć normalne piersi, ale nie za duże, nie takie jak na przykład Melanie Andrews. W zeszłym se­mestrze po meczu hokeja na trawie przeżyłam pod prysznicem potworny szok. Jej stanik wygląda jak dwie torby na zakupy. Podejrzewam, że Melanie ma jakieś problemy hormonalne. Z pewnością je ma, kiedy biegnie za piłką. Kiedyś myślałam, że siłą rozpędu przeleci przez ogrodzenie, bo przeważą jej „cycochy”, jak je żartobliwie nazywa Jas.

Nadal w moim pokoju

Nadal pada

Nadal niedziela

11.30 Nie rozumiem, dlaczego nie mogę założyć zamka w drzwiach swojego pokoju. Brakuje mi prywatności - ciągle panuje tutaj ruch jak na imprezie. Za każdym razem, kiedy coś proponuję, wszyscy zaczyna­ją kręcić głowami i gdakać. Zupełnie jakbym mieszkała w domu pełnym kurczaków ubranych w sukienki i spod­nie. Albo takich piesków z tylnej półki samochodu, albo... nieważne... O zamku nie ma mowy.

- Dlaczego? - rzeczowo spytałam mamę (złapałam ją w jednej z tych rzadkich chwil, kiedy nie jest na wieczo­rowym kursie włoskiego albo na innej imprezie).

- Dlatego, że gdyby zdarzył się jakiś wypadek, nie mog­libyśmy się dostać do środka - odparła.

- Jaki wypadek? - dopytywałam się.

- No... mogłabyś zemdleć.

W tym momencie włączył się tata.

- Mogłabyś zaprószyć ogień w łóżku i się zaczadzić.

Co się dzieje z tymi ludźmi? Wiem, dlaczego nie chcą, żebym miała zamek w drzwiach: dlatego, że byłby to mój pierwszy krok ku dorosłości, a oni nie mogą znieść tej my­śli, bo to by oznaczało, że musieliby się zająć własnym ży­ciem i dać mi święty spokój.

Nadal niedziela

11.35 Mam sześć bardzo poważnych problemów:

1. Zrobił mi się taki syfek, co to nie chce wyjść, tylko się czai przez następne dwa lata w postaci czerwo­nej krosty.

2. Pryszcz ten znajduje się na moim nosie.

3. Mam trzyletnią siostrę, która prawdopodobnie zsikała się w moim pokoju.

4. Za dwa tygodnie kończą się wakacje i będę musia­ła wrócić do Stalagu 14, do Oberführer Frau Simpson i bandy sadystycznych nauczycieli.

5. Jestem bardzo brzydka i muszę mieszkać w bardzo brzydkim domu.

6. Poszłam na imprezę przebrana za oliwkę.

11.40 No dobra. Zaczynam kolejną stronę. W „Cosmo” mamy znalazłam artykuł o tym, jak być szczęśliwą, kiedy się jest bardzo nieszczęśliwą (czyli coś o mnie). Artykuł ten ma tytuł Emocjonalna pewność sie­bie. Aby osiągnąć stan szczęścia, należy „przypomnieć sobie... przeżyć to raz jeszcze... i wyzdrowieć”. Tak więc myślisz o jakimś bolesnym wydarzeniu, przypominasz sobie wszystkie koszmarne szczegóły... czyli przecho­dzisz przez etap PRZYPOMNIENIA, następnie na nowo PRZEŻYWASZ wszystko, akceptujesz to i na końcu po prostu SOBIE ODPUSZCZASZ.

14.00 Dzięki Bogu wujek Eddie już sobie poszedł. Spytał, czy może mam ochotę przejechać się w przyczepie jego motocykla. Czy wszyscy dorośli spad­li z księżyca? Co miałabym odpowiedzieć? „Ależ oczy­wiście. Z wielką radością wpakuję się do przyczepy twojego przedwojennego motocykla, a przy odrobinie szczęścia znajomi zobaczą mnie z jakimś nienormal­nym, łysym facetem i to już będzie koniec mojego ży­cia. Dziękuję bardzo”.

16.00 Przyszła Jas. Powiedziała, że po balu kostiu­mowym chyba z tysiąc lat zdejmowała kombi­nezon kobiety - kota. Nie bardzo mnie to zainteresowało, ale z uprzejmości spytałam, dlaczego.

- W wypożyczalni kostiumów był bardzo przystojny chłopak.

- No i?

- No i podałam inny rozmiar - noszę dwunastkę, a nie dziesiątkę.

Pokazała mi ślady na szyi i talii, całkiem głębokie.

- Chyba kompletnie straciłaś głowę? - zauważyłam. Potem opowiedziałam jej o artykule z „Cosmo” i przez parę godzin wspominałyśmy ten bal kostiumowy (czyli bolesne doświadczenie) oraz przeżywałyśmy wszystko na nowo, by się uzdrowić.

Winę w całości zwalam na Jas. Może to faktycznie ja wpadłam na pomysł, żeby się przebrać za nadziewa­ną oliwkę, ale ona mnie nie powstrzymała, jak przystało na prawdziwą kumpelkę. Właściwie sama mnie do tego namawiała. Zrobiłyśmy kostium z kawałka siatki i zielonej krepiny - to miała być sama oliwka. Trzymała się na ramiączkach. Pod spód założyłam zielony T - shirt i zielone rajstopy - to miało być nadzienie, które wymyśliła Jas. Przypomina mi się, że to również ona zaproponowała, że­bym sobie ufarbowała włosy, twarz i szyję na czerwono... co miało wyglądać jak papryka. Muszę przyznać, że wte­dy pomysł ten wydawał mi się całkiem zabawny. Przynaj­mniej dopóki siedziałyśmy w moim pokoju. Problemy za­częły się, gdy chciałam wyjść. Musiałam schodzić bokiem.

Kiedy wreszcie dotarłam do drzwi, musiałam wrócić, żeby zmienić rajstopy, bo mój kot Angus znowu poczuł „zew natury”.

Jest zdrowo kopnięty. Trafił do nas, kiedy wyjechaliśmy na wakacje do Loch Lommond. Ostatniego dnia znalaz­łam go w ogrodzie przy domku dla gości, w którym mieszkaliśmy. Domek nazywał się „Wpadnij na Chwilę”. To może już dać wam pewne pojęcie o tym, jakie to były wakacje.

Powinnam się wcześniej domyślić, że z tym kotem jest coś nie tak, począwszy od momentu, gdy wzięłam go na ręce, a on zaczął mi rozszarpywać sweter. Ale tak słod­ko wyglądał: cały pręgowany, z długą sierścią i ogrom­nymi, żółtymi oczami. Nawet jeszcze jako kiciuś był wiel­kości małego psa. Błagałam rodziców, żeby pozwolili mi go zabrać do domu.

- On tu umrze. Nie ma mamusi ani tatusia - namol­nie prosiłam.

- Pewnie ich pożarł - odparł tata.

Słowo daję, on potrafi być cyniczny. Potem popracowa­łam trochę nad mamą i w końcu wzięłam kotka do do­mu. Nasza szkocka gospodyni uprzedzała, że to pewnie mieszaniec zwykłego dachowca ze żbikiem. Pamiętam, że sobie pomyślałam: och, jakie to egzotyczne. Nie zda­wałam sobie sprawy, że kiedy dorośnie, osiągnie roz­miary małego labradora - tyle że zdrowo walniętego. Początkowo wyprowadzałam go na smyczy, ale zeżarł ją, jak wyjaśniłam pani Sąsiadce.

W każdym razie niekiedy odzywa się w nim zew szkoc­kich gór. Kiedy więc szłam przez salon przebrana za na­dziewaną oliwkę, wyskoczył ze swojej kryjówki zza zasłony (albo może raczej legowiska, jak pewnie sobie wymyślał w swoim kocim łbie) i zaatakował moje rajstopy, czyli ofia­rę. Nie mogłam mu się wyrwać, waląc go po głowie, bo rzucał się na wszystkie strony. W końcu udało mi się zła­pać szczotkę do butów i dopiero wtedy go przepędziłam.

Potem nie mogłam się zmieścić do volvo taty.

- Może po prostu zdejmij kostium i schowamy go do bagażnika?

Jaki to ma sens?

- Tato - odparłam - jeśli ci się wydaje, że pojadę w sa­mym T - shircie i rajstopach, to chyba zwariowałeś.

Wkurzył się jak każdy rodzic, kiedy mu się udowodni głupotę i beznadziejność.

- W takim razie musisz pójść pieszo... Pojadę powolut­ku z Jas, a ty będziesz szła koło samochodu.

Nie wierzyłam własnym uszom.

- Skoro mam iść pieszo, to może razem z Jas, i w ogó­le dajmy sobie spokój z samochodem?

Zrobił głupią minę i zacisnął usta jak każdy ojciec, któremu się wydaje, że ma rację.

- Chcę mieć pewność, dokąd idziesz. Nie puszczę cię samej, żebyś się włóczyła nocą po ulicach.

Coś niesamowitego!

- A co ja bym miała robić nocą na ulicy przebrana za nadziewaną oliwkę? Wdzierać się nieproszona na ja­kieś imprezy?

Jas uśmiechnęła się z wyższością, ale tata wpadł w ro­dzicielski ton.

- Tylko mi nie pyskuj, bo nigdzie nie pójdziesz. O co tu biega?

Kiedy w końcu dobrnęliśmy na tę imprezę (szłam koło samochodu taty, który jechał z prędkością pięciu mil na godzinę), zaczął się horror. Początkowo wszyscy się śmia­li, ale potem zaczęli mnie ignorować. Trochę potańczy­łam sama, ale ciągle niechcący zrzucałam różne rzeczy wokół siebie. Wreszcie gospodarz spytał, czy nie wolała­bym usiąść. Spróbowałam, ale historia się powtórzyła. W końcu wyszłam stamtąd na godzinę przed przyjazdem taty, a potem schowałam kostium do bagażnika. W dro­dze powrotnej nie odezwaliśmy się ani słowem.

Natomiast Jas bawiła się doskonale. Powiedziała, że otaczali ją sami Tarzani, Robin Hoodzi i masa Jamesów Bondów. (Chłopcy mają szalenie bujną wyobraźnię... no nie?).

Kiedy przystąpiłyśmy do etapu „wspominania”, zrobi­ło mi się trochę markotno.

- To mnie mogli podrywać, gdybym się nie przebrała za oliwkę - zauważyłam z goryczą.

- Georgia, obie uważałyśmy, że twój kostium jest bar­dzo zabawny, ale musisz pamiętać, że chłopcy nie lubią śmiesznych dziewczyn.

Miała irytująco „mądrą” i „dojrzałą” minę. Co ona tam wie o chłopakach? Boże, ma taką ohydną grzywkę. Zamknij się, grzywiasta.

- Ach tak? No to co się podoba chłopakom? Słodkie idiotki w kostiumach kobiety - kota?

Przez okno sypialni widziałam, jak pudel sąsiadów rzu­ca się na nasze ogrodzenie, wściekle ujadając. Pewnie chciał przestraszyć naszego kota Angusa... Kiepsko to widzę.

Jas dalej trajkotała, z szalenie mądrą miną.

- Właśnie. Myślę, że podobają im się dziewczyny deli­katne i nie takie... no, wiesz.

Zamknęła plecak. Spojrzałam na nią.

- Nie jakie? - spytałam.

- Muszę lecieć, dzisiaj wcześniej mamy kolację.

Kiedy wyszła z mojego pokoju, zrozumiałam, że po­winnam się zamknąć. Ale wiecie, czasami człowiek to czuje... ale dalej nawija, nie? No więc właśnie coś takie­go mi się przydarzyło.

- No... nie jakie? - drążyłam.

Coś wymamrotała, schodząc na dół.

Kiedy była już w drzwiach, krzyknęłam za nią:

- Nie takie jak ja, co?!

23.00 Już teraz czuję, że mam dosyć chłopaków, chociaż jeszcze w ogóle nie miałam z nimi do czynienia.

Północ O Boże, błagam, żebym tylko nie została lesbijką jak Włochata Kate albo panna Stamp.

00.10 A właściwie co takiego robią lesbijki?

Poniedziałek, 24 sierpnia

17.00 Nikt do mnie nie dzwoni. Równie dobrze mogła­bym umrzeć. Dzisiaj wcześniej położę się spać.

17.30 Przyszła Libby. Wgramoliła się do mojego wyr­ka i tak długo chichotała „chi, chi, chi!”, że w końcu musiałam wstać. Jest milutka, chociaż trochę śmierdzi. Ale przynajmniej mnie lubi i docenia moje po­czucie humoru.

19.00 Z budki telefonicznej zadzwoniły do mnie Ellen i Julia. Mówiły na zmianę, z francuskim akcentem. Jutro robimy wypadzik z dreszczykiem. Czyli tajemniczy la Marche.

22.30 Położyłam sobie na twarz maseczkę z białka - na wypadek, gdybyśmy podczas wycieczki spot­kały jakichś fantastycznych les garçons.

Wtorek, 25 sierpnia

9.00 Kiedy się obudziłam, myślałam, że mi spara­liżowało twarz. Okropnie się przestraszyłam - skórę miałam tak zesztywniałą i napiętą, że nie mogłam do końca otworzyć oczu. W końcu przypomniała mi się ta maseczka z białka. Pewnie usnęłam nad książką. Chyba już nie będę chodziła wcześniej spać - od tego tylko mam opuchnięte oczy. Wyglądam, jakbym miała domieszkę krwi azjatyckiej. Co, niestety, nie jest prawdą. Najbardziej egzotyczna w naszej rodzinie jest ciocia Kath, która umie śpiewać po chińsku, ale dopiero po paru kie­liszkach wina.

11.00 Umówiłam się z Ellen i Julią na spotkanie u Whiteleya, skąd wyruszymy na nasz tajem­niczy la marche. Postanowiłyśmy ubrać się na sportowo, więc zakładam spodnie narciarskie, buty za kostkę i czar­ny top z golfem, a do tego winylową kurtkę. Chciałabym się zrobić na młodą Brigitte Bardot, ale nic z tego, bo (a) w ogóle nie jestem do niej podobna i (b) nie mam blond czupryny, która, jak wiadomo, była jej znakiem roz­poznawczym. Gdyby mi rodzice pozwolili, ufarbowałabym się na blond, ale słowo daję, w moim domu jest jak w przedszkolu. Tata ma mentalność trochę opóźnionego w rozwoju Teletubisia. Kiedy powiedziałam mamie: „Chcę się przefarbować na blond. Którą farbę byś mi poleci­ła?”, udała, że nie słyszy, i dalej ubierała Libby. Ale tata się wkurzył.

- Dopiero od czternastu lat masz te włosy i już chcesz je zmieniać? Co się będzie działo, jak skończysz trzydzieści? Na jaki kolor wtedy będziesz chciała się przefarbować?

Słowo daję, ostatnio gada zupełnie bez sensu. Zwróciłam się do mamy:

- Wydawało mi się, że słyszę jakieś piszczenie i dziwne odgłosy, ale to chyba było złudzenie. No to nara!

Kiedy biegłam do drzwi, usłyszałam za sobą jego krzyk:

- Pewnie ci się wydaje, że zrobisz małą maturę tylko dlatego, że jesteś cyniczna i umiesz sobie narysować rów­ną kreskę na powiece!!!

O Boże, mała matura. On chyba się urodził w epoce kamienia łupanego.

Południe Tajemniczy la marche. Chodziłyśmy w tę i z po­wrotem, rozmawiając tylko po francusku. Pyta­łam przechodniów o drogę: „Où la gare, s'il vous plaît?” i „Au secours, j'oublie ma tête, aidez - moi, s'il vous plaît”∗∗.

I nagle... napatoczył się strasznie seksowny chłopak... Julia i Ellen nie chciały do niego podejść, ale ja nie mia­łam oporów. Nie wiem, dlaczego, ale na dodatek zaczę­łam udawać, że kuleję. Miał takie ładne oczy... wyglą­dał na jakieś dziewiętnaście lat. W każdym razie pokuś­tykałam do niego i powiedziałam:

Excusez - moi. Je suis française. Je ne parle pas l'anglais. Parlez - vous français?∗∗∗

Na szczęście nic nie zrozumiał. Czułam się jak we śnie. Uroczo wydęłam wargi. Cindy Crawford kiedyś powiedziała, że jeżeli uśmiechając się, włożysz język za zęby, to bę­dziesz wyglądać bardzo seksownie. Oczywiście wtedy nie da się mówić, chyba że chcesz, żeby cię wzięli za wariatkę.

A ten przystojniaczek na to:

- Zabłądziłaś? Nie mówię po francusku. Zrobiłam zdezorientowaną minkę (nadal wydymając wargi). - Au secours, monsieur - szepnęłam. Ujął mnie pod rękę.

- Nie bój się, chodź ze mną.

Ellen i Jools przyglądały się temu ze zdumieniem: ten chłopak jak marzenie dokądś mnie zabierał. Atrakcyjnie utykając, podreptałam razem z nim. Niedaleko, tylko do francuskiej cukierni, gdzie pracowała Francuzka.

20.00 W łóżku. Francuzka chyba przez czterdzieści lat mówiła do mnie po francusku. Kiwałam gło­wą, ile wlezie, a potem po prostu wybiegłam ze sklepu. Przystojniak musiał się zdziwić, że noga tak szybko mi wy­zdrowiała.

Teraz już naprawdę muszę ufarbować włosy, jeżeli bę­dę chciała jeszcze kiedyś pójść na zakupy.

Środa, 26 sierpnia

11.00 Nie mam przyjaciół. Ani jednego. Nikt nie dzwoni, nikt do mnie nie zagląda. Mama i ta­ta poszli do pracy, Libby jest w przedszkolu. Równie do­brze mogłabym umrzeć.

Może już nie żyję. Bo i skąd miałabym wiedzieć? Gdy­bym umarła we śnie i obudziła się martwa, kto by mi o tym powiedział?

Pewnie czułabym się jak w tym filmie, którego boha­ter widzi wszystkich, ale oni go nie widzą, bo nie żyje. Och, aż gęsiej skórki dostałam... Nastawię bardzo głoś­no jakąś muzykę i trochę sobie potańczę.

Południe Teraz nadal się boję, do tego jeszcze jestem zmęczona. Ciekawe, czy ktoś by się przejął, gdybym rzeczywiście umarła? Kto by przyszedł na mój pogrzeb? Pewnie mama i tata... musieliby, bo to przede wszystkim ich wina, że córka wpadła w takiego doła, że w końcu popełniła samobójstwo.

Dlaczego tak jak Julia i Ellen nie mogę mieć zwyczaj­nej rodziny? One mają normalne rodzeństwo. Ich ojco­wie noszą brody i majsterkują sobie w ogrodowych szo­pach. Moja mama nie pozwala na to mojemu tacie, bo raz zostawił w szopie swoje robaki na ryby, które wkrót­ce urządziły tam sobie kwaterę główną.

Kiedyś elektryk, który przyszedł naprawić zepsutą lo­dówkę, spytał mamę: „Co za kretyn ją podłączył? Czy ma pani jakichś wrogów?”. A to była robota taty. Zamiast o majsterkowaniu ciągle rozmawia o uczuciach i podob­nych bzdurach. Dlaczego nie może się zachowywać jak normalny ojciec? U dorosłego mężczyzny to żałosne.

Nie chodzi mi o to, że chcę się stać jedną z tych sta­roświeckich kobiet - wiecie, tych, co chodzą w samych koronkach i których mężowie to takie sztywniaki, co to nigdy się nie otwierają i milczą, nawet jeżeli mają guza mózgu. Chcę, żeby mój chłopak (pod warunkiem, że - uchowaj Boże - nie jestem lesbijką) okazywał uczucia... ale tylko mnie. Chciałabym, żeby przypominał Hugh Granta z Rozważnej i romantycznej (chociaż przypomi­na mi się, że widziałam go też w innych filmach, na przy­kład Cztery wesela i pogrzeb, a tam - bez tych wszystkich falbanek i obcisłych spodni - już nie wyglądał tak sek­sownie). Zresztą i tak nigdy nie znajdę sobie chłopaka, bo jestem za brzydka.

14.00 Kiedy przeglądam stare rodzinne albumy ze zdjęciami... wcale się nie dziwię, że jestem ta­ka brzydka. Na zdjęciach z dzieciństwa tata wygląda po prostu strasznie. Nos ma tak ogromny, że zajmuje mu pół twarzy. Właściwie to sam nochal z doczepionymi rę­kami i nogami.

22.00 Libby się obudziła i koniecznie chce spać w moim łóżku. Byłoby całkiem miło, gdyby nie to, że pachnie trochę jak chomik.

Okazało się, że sen, w którym ten cudowny chłopak niósł mnie przez ciepłe wody Morza Karaibskiego, został wywołany przez mokrą piżamę Libby na mojej nodze.

Zmieniam pościel. Libby w ogóle się nie przejmuje, a kiedy ją przebieram, uderza mnie w rękę i mówi „bzydki chlopcik”.

Czwartek,27 sierpnia

11.00 Zaczęłam się martwić, co założę na rozpo­częcie roku szkolnego. Zostało już tylko jede­naście dni. Ciekawe, czy przejdzie „naturalny” makijaż? Korektor może być, ale tusz? Może powinnam po prostu ufarbować sobie rzęsy? Nie cierpię swoich brwi. Mówię „brwi”, chociaż właściwie moje czoło przecina jedna wielka brew. Chyba jestem zmuszona dokonać radykal­nego wyskubywania - jeżeli znajdę pęsetkę mamy. Cho­wa przede mną swoje rzeczy, twierdząc, że nigdy nie od­kładam ich na miejsce. Muszę pogrzebać w jej sypialni.

13.00 Zrobiłam sobie lekki lunch złożony z pasty ka­napkowej i kawy z mlekiem. W tym domu nigdy nie ma nic do jedzenia. Nic dziwnego, że łokcie tak mi sterczą.

14.00 W końcu znalazłam tę pęsetkę. Naprawdę nie mam pojęcia, dlaczego mama uznała, że nie znalazłabym jej w szufladzie taty. Oprócz pęsetki w szu­fladzie z krawatami odkryłam jeszcze coś bardzo dziw­nego: fartuszek w ozdobnym pudełku. Mam nadzieję, że tata nie jest transwestytą. Byłoby ponad moje siły, gdybym miała „zrozumieć” kobiecą stronę jego natury. Razem z mamą i Libby musiałybyśmy patrzeć, jak się krząta po całym domu w nocnej koszuli mamy i puchatych kapciach... Pewnie zaczęłybyśmy mówić do niego per Daphne.

Boże, jakie to skubanie jest bolesne. Muszę trochę od­sapnąć. Ten ból jest nie do wytrzymania. Oczy mi od niego łzawią jak dzikie.

14.30 Już dłużej tego nie zniosę. Wyrwałam sobie dopiero pięć włosków, a powieki już spuchły mi jak banie.

16.00 Mam to gdzieś. Wezmę brzytwę taty.

16.05 Ostrzejsza niż przypuszczałam. Jednym pociąg­nięciem zgoliłam sobie mnóstwo włosów. Mu­szę jeszcze tylko wyrównać drugą brew.

16.16 Olewam to. Chyba jest OK, chociaż jedną brew mam trochę uniesioną, jakbym się dzi­wiła. Teraz muszę wyrównać drugą.

18.00 Mama niemal upuściła Libby, kiedy mnie zo­baczyła. Jej słowa brzmiały, cytuję:

- Na miłość boską, coś ty sobie zrobiła, ty głupia dzie­wucho?

Jak ja nienawidzę swoich rodziców! To oni są głupi. Ma­ma chciałaby, żebym nadal była w wieku Libby, bo wtedy mogłaby mnie ubierać w idiotyczne czapeczki z nauszni - kami i spodenki z drelichu. Boże, Boże, Boże!!!

19.00 Kiedy przyszedł tata, usłyszałam, jak rozmawiają o mnie. - Mru - mru... wygląda jak... mru - mru - powiedziała mama, a potem rozległ się głos taty:

- No cóż... mru... mru... bu... - Tup, tup, łup, łup w drzwi. - Georgia, co tym razem zmalowałaś?

- Ja przynajmniej jestem prawdziwą kobietą!!! - krzyk­nęłam spod koca.

Nie mógł wejść, bo zastawiłam drzwi komodą.

- A cóż to, do cholery, ma znaczyć? - spytał przez drzwi. Słowo daję, ale czasami wychodzi z niego zwyczajny prymityw.

22.00 Może przez noc odrosną. Ile czasu trzeba, że­by brwi odrosły?

Piątek, 28 sierpnia

11.00 Brwi nie odrosły.

11.15 Zadzwoniła Jas. Chciała się ze mną wybrać na zakupy - pojawiła się właśnie nowa seria kosmetyków, które na twarzy wyglądają tak naturalnie, że w ogóle nie widać makijażu.

- Mają tam brwi? - spytałam.

- Co? Jak to? Chyba sztuczne rzęsy?

- Nie, brwi. Wiesz, takie włosy nad oczami. Słowo daję, przyjaciółki bywają takie głupie.

- Nikt nie sprzedaje brwi. Przecież wszyscy je mają, po co ci druga para?

- Ja już nie mam - odparłam. - Niechcący je sobie zgoliłam.

- Zaraz u ciebie będę, nie ruszaj się z miejsca.

Południe

Otwieram drzwi, a Jas patrzy na mnie tak, jakby zobaczyła Frankensteina.

- Wyglądasz jak Frankenstein - mówi.

Ale tuman. Zupełnie jakbym miała psa, a nie przyja­ciółkę.

18.00 Jas już poszła. W ramach pomocy wymyśliła, żebym narysowała sobie brwi jej eyelinerem. Teraz już nigdy nie wyjdę z domu.

19.00 Tata okropnie mnie denerwuje. Podchodzi do drzwi, zagląda i się śmieje, po czym odcho­dzi... na chwilę.

A potem przyprowadził na górę wujka Eddiego. Kim ja jestem? Córką czy cyrkowym dziwadłem? Wujek Eddie powiedział:

- Nie przejmuj się, jeżeli nie odrosną, możemy oboje zająć się show - biznesem. Będziemy udawać kule do bilarda.

Uśmiałam się po same pachy.

20.00 Jedyna osoba, która jest dla mnie miła, to Libby. Pogłaskała mnie w tym miejscu, gdzie przedtem miałam brwi, a potem poszła i przyniosła ka­wałek sera. Super, stałam się kobietą - szczurem.

Ciekawa jestem, kto zostanie naszą wychowawczynią?

Modlę się, żeby to nie była Heaton Sokole Oko. Nie chcę, żeby mi ciągle przypominała o tym nieszczęsnym incydencie z szarańczą. Kto by pomyślał, że parę sza­rańczy potrafi w tak krótkim czasie zjeść tak dużo? Gdy je wypuściłam w pracowni biologicznej, żeby sobie tro­chę polatały, nie przypuszczałam, że pożrą zasłony.

Zastanawia mnie fakt, że Sokole Oko ma bardzo mizer­ne poczucie humoru. Poza tym ma mniej więcej sto lat i do tego jest panną - który to temat zajmuje tak wiele miejsca w niniejszym dzienniku. Jako kobieta - szczur pew­nie skończę na posadzie nauczycielki biologii w jakiejś li­chej budzie dla dziewcząt. Tak jak ona. Będę miała kilka kotów i piła ciepłe mleczko. I nosiła wielkie majtasy. I słu­chała radia. I interesowała się różnymi rzeczami.

Równie dobrze mogłabym się zabić. Zrobiłabym to, ale mi się nie chce, bo jestem za bardzo przygnębiona.

Sobota, 29 sierpnia

10.00 M i T poszli do miasta na zakupy. Mama spytała, czy mi kupić jakieś buty do szkoły. Zna­cząco spojrzałam na jej własne. To smutne, że osoba w tak podeszłym wieku usiłuje dogonić nas, młodych. Z tyłu li­ceum, z przodu muzeum. Któregoś dnia, kiedy usiadła, zobaczyłam jej majtki (i nie tylko ja).

11.00 Zadzwonił telefon. Ellen, Julia i Jas wpadną, wracając z miasta. Podobno Jas zobaczyła w sklepie chłopaka, który bardzo jej się podoba. Pewnie tak już zawsze będzie wyglądać moje życie - sama nigdy nie znajdę sobie chłopaka, tylko będę żyła romansami moich przyjaciółek.

Południe Przeglądałam „Cosmo” i natknęłam się na ar­tykuł o technikach całowania. Nie rozumiem, jak rozpoznać, że ma się na to ochotę, i skąd się wie, co robić? Wcale nie uśmiecha mi się całymi godzinami krę­cić głową na boki jak gołąb, ale na podstawie zdjęć trud­no się w tym zorientować. Żałuję, że to w ogóle przeczy­tałam, teraz jeszcze bardziej się denerwuję i jeszcze mniej wiem. Zresztą, co mi tam. I tak już do końca życia zostanę w domu. Jeżeli jakiś boski chłopak nie zabłądzi, nie zawędruje na moją ulicę, nie trafi na schody mojego domu i z opaską na oczach nie wejdzie do mojego poko­ju, już na zawsze utknę w tych czterech ścianach.

12.15 Skoro już nie mogę wychodzić z domu, to może powinnam mądrze wykorzystać ten czas. Posprzątam pokój i powieszę wszystkie sukienki po jed­nej stronie szafy, i tak dalej.

12.17 Nienawidzę porządków.

12.18 Jeżeli kiedykolwiek wyjdę za mąż albo, co bardziej prawdopodobne, zostanę dobrze sytu­owaną lesbijką, nigdy nie będę robić porządków. Po pro­stu zatrudnię pomoc domową. Nie mam talentu do sprzą­tania. Mama uważa, że celowo ignoruję oczywiste rzeczy, ale prawda jest taka, że po prostu nie odróżniam bałaga­nu od porządku. Kiedy mama pyta: „Posprzątasz kuch­nię?”, patrzę wokół siebie i myślę: „Stoi tu parę rondelków i innych garnków, ale wszystko wygląda OK”. No i kłótnia gotowa.

14.00 Robię kawę dla dziewczyn. Mam tylko roz­puszczalną, ale jeżeli bardzo długo miesza się ją z cukrem, to robi się z niej taka jakby pasta. Potem wystarczy dolać wody i powstaje espresso. Niestety, póź­niej ręce bolą jak sto pięćdziesiąt.

19.00 Fantastyczne popołudnie! Próbowałyśmy róż­nych rodzajów makijażu. Przykleiłam sobie grzywkę taśmą do czoła, żeby wydawała się dłuższa i prostsza i zasłoniła to miejsce, gdzie kiedyś miałam brwi.

- Wyglądasz, jakbyś uciekła z wariatkowa - powie­działa Jas.

Ellen twierdzi, że powinnam podkreślić usta i oczy, bo wtedy mój nos nie będzie tak bardzo zwracał uwagi. Tak więc od tej pory zamierzam mocno malować sobie usta.

Rozwaliłyśmy się na wyrku i słuchałyśmy listy przebojów, a Jas opowiedziała nam o tym cudownym chłopaku ze sklepu. Wie, że ma na imię Tom, bo ktoś tak się do niego zwrócił w sklepie, gdzie pracuje. Ale z niej detektyw! Przy­rzekłyśmy sobie, że zaczekamy, aż znowu będę mogła wy­chodzić z domu i wtedy wybierzemy się, żeby go obejrzeć.

Potem rozmowa zeszła na całowanie się. Ellen powie­działa:

- W zeszłym roku byłam na przyjęciu gwiazdkowym u mojego kuzyna i poznałam takiego jednego chłopa­ka z Liverpoolu. Chyba był marynarzem. Miał z dziewiętnaście lat. Przyniósł gałązkę jemioły i pocałował mnie pod nią. Zamieniłyśmy się w słuch.

- I jak było? - spytałam.

- Jakoś tak mokro - odparła Ellen. - Jakbym całowa­ła ciepłą galaretkę.

- Usta miał otwarte czy zamknięte? - spytała Jas.

- Lekko uchylone - odpowiedziała wtedy Ellen po na­myśle.

- Wystawił język? - spytałam.

- Nie, dotknął mnie tylko wargami.

Chciałam się dowiedzieć, co Ellen zrobiła ze swoim ję­zykiem.

- Zostawiłam go na miejscu.

- A co z zębami? - drążyłam. Ellen trochę się zniecierpliwiła.

- A, właśnie. Zęby wyjęłam.

Zrobiłam urażoną minę. Kurczę, przecież tylko py­tałam.

- Naprawdę nie pamiętam. Trochę mnie to łaskotało i nie trwało zbyt długo, ale chyba było przyjemnie. Był całkiem miły, ale miał dziewczynę i pewnie uznał, że je­stem niedoświadczoną trzynastolatką.

- I słusznie - powiedziałam.

22.00 Libby dość często całuje mnie w usta, ale sio­stry się nie liczą. Chyba że jestem lesbijką, a w takim wy­padku odrobina praktyki nie zaszkodzi.

23.00 Przez firanki widzę duży, żółty księżyc. Myślę o wszystkich ludziach na całym świecie, którzy go teraz oglądają. Ciekawe, ilu z nich nie ma brwi?

Niedziela, 30 sierpnia

11.00 Dzięki Bogu moi rodzice wychodzą. Wreszcie. O co biega w tych bzdurach o szczęśliwej ro­dzince? O „robieniu wspólnie różnych rzeczy”?

Jest tak, jak powiedziałam tacie:

- Jesteśmy czwórką ludzi, która przez nieszczęśliwe zrządzenie losu utknęła w tym samym domu. Po co jesz­cze pogarszać sprawę, jeżdżąc razem na pikniki albo chodząc na spacery?

W każdym razie kobieta - szczur zostaje w domu. Na­stępne czterdzieści lat przesiedzi w czterech ścianach, żeby nie robić z siebie pośmiewiska.

Nigdy nie znajdę sobie chłopaka. To niesprawiedliwe. Niektóre dziewczyny to prawdziwe idiotki, a jednak ma­ją chłopaków. Taka Zoe Bali zawsze poznaje fajnych chłopców, chociaż ma odstające uszy.

13.00 Jeszcze nie spytałam taty o ten fartuszek.

13.15 Boże, jakie nudy. Widzę państwa Sąsiadów w cieplarni. Co ludzie mogą tam robić? Jeżeli wyjdę za mąż za takiego faceta jak pan Sąsiad, z pewno­ścią się zabiję. Ma największy tyłek, jaki kiedykolwiek wi­działam. Niesamowite, że w ogóle mieści się w tej ciep­larni. Któregoś dnia ten tyłek tak mu się rozrośnie, że pan Sąsiad będzie musiał zamieszkać w cieplarni, a żona bę­dzie mu tam przynosiła kotlety. Oh quel dommage. Sacrebleu!!! Le gros monsieur dans la maison ze szkła!!!

13.20 Może zacznę wydawać gazetkę osiedlową.

13.22 Ojej. Właśnie zobaczyłam, że Angus zaczaił się w wysokiej trawie. Pewnie zasadza się na ich pudla. Będę musiała interweniować, żeby zapobiec masakrze. O, już wszystko w porządku. Pani Sąsiadka rzuciła w niego cegłą.

23.00 Co za długi, nudny dzień. Nie cierpię niedziel. Chyba wymyślili je ludzie, którzy nie mają ży­cia osobistego i przyjaciół. Jedyny plus jest taki, że na miejscu brwi pojawił mi się niewielki meszek.

WRZESIEŃ
Operacja „Kiełbaska”

Wtorek, 1 września

10.00 Sześć dni do rozpoczęcia budy - odliczanie trwa. Szkoda, że moja mama, jako wyeman­cypowana kobieta, feministka, pracująca matka itp., nie może mi wyprasować ubrania.

Pomyślałam, że na rozpoczęcie roku szkolnego założę wąską, długą spódnicę, samonośne pończochy i buty za kostkę. Co do makijażu, jeszcze się nie zdecydowałam, bo jeżeli wpadnę na Sokole Oko, każe mi go zmyć, a wtedy będę miała błyszczącą, czerwoną gębę jak nauczycielka wuefu. Z drugiej strony nie mogę ryzykować i wyjść do bu­dy bez makijażu. Choćbym przemykała się samymi tylnymi uliczkami, i tak w końcu wpadnę na chłopaków z Foxwooda. Ale moim największym zmartwieniem jest ten pa­skudny beret. Muszę się skonsultować ze swoją paczką.

17.00 Na jutro znowu u mnie zwołałyśmy pilne ze­branie w sprawie Beretu i Innych Technik Tor­turowania. Już mam brwi, ale nadal wyglądam trochę jak wystraszony robaczek.

19.00 Po podwieczorku, kiedy tata zmywał naczynia, rzuciłam od niechcenia:

- Dlaczego nie założyłeś swojego nowego fartuszka? Strasznie się wkurzył i powiedział, że nie powinnam grzebać w jego szufladach.

- Chyba mam prawo wiedzieć, czy mój ojciec jest transwestytą - ja na to.

Mama się roześmiała, co jego jeszcze bardziej roz­wścieczyło.

- Nie podjudzaj jej, Connie. Nie okazujesz mi szacun­ku, więc jak ona ma go okazywać?

- Uspokój się, Bob, oczywiście, że cię szanuję. Po pro­stu chce mi się śmiać, kiedy sobie wyobrażę ciebie jako transwestytę.

I znowu zaczęła chichotać. Na szczęście tata poszedł do pubu.

- To jego masoński fartuszek - wyjaśniła mi mama. - Wiesz, te ich tajne spotkania w towarzystwie wzajemnej adoracji.

Uśmiechnęłam się i kiwnęłam głową, chociaż nie mia­łam zielonego pojęcia, o czym ona mówi.

23.30 Dlaczego ktoś mnie nie adoptuje? Ciekawe, czy już na to za późno. Czy jestem za stara, żeby zadzwonić do telefonu zaufania dla dzieci? Dobry Boże!

Środa, 2 września

Pięć dni do początku koszmaru

10.00 O nie. Zaczyna się. W ramach specjalnej „atrakcji” na noc przyjeżdża do nas mój ku­zyn James.

Kiedyś go lubiłam, w dzieciństwie byliśmy ze sobą bar­dzo zżyci i w ogóle, ale teraz zachowuje się jak palant. Ma dziwny głos i dziwnie pachnie. Nie po chomiczemu, tak jak Libby, tylko trochę jak pies albo ser. Nie wydaje mi się, żeby wszyscy chłopcy tak pachnieli. Może jest tak dlatego, że to mój kuzyn.

14.00 James nie jest aż taki zły. Sprawia wrażenie młodszego ode mnie i nadal lubi poszaleć przy muzyce ze starych płyt. Opracowaliśmy pewien styl tańca do starych soulowych płyt mamy. / just called to say I love you Steviego Wondera było czadowe. Wspina­liśmy się na czubki palców jak baletnice, kołysaliśmy na boki z jedną ręką na sercu, a drugą na głowie, a potem robiliśmy pełny obrót. Niestety, w moim pokoju nie ma zbyt dużo miejsca i James nadepnął na Angusa, który - jak zwykle - dostał ataku szału.

Bardziej niezwykłe byłoby stwierdzenie: „Angus się uspo­koił”. W każdym razie wdrapał się na zasłony, przeskoczył na drzwi i przycupnął na nich, sycząc wściekle. Próbowa­liśmy go stamtąd ściągnąć, a kiedy chcieliśmy wejść do łazienki, po prostu nam nie pozwalał. Kiedy usiłowaliśmy przejść przez drzwi, atakował nas swymi wielkimi pazura­mi. Myślę, że to skrzyżowanie kota z kobrą. W końcu ma­ma go zwabiła na dół paroma sardynkami.

19.00 Po „podwieczorku” James i ja słuchaliśmy płyt i rozmawialiśmy o tym, czym się zajmie­my, kiedy już olejemy naszych starych (tak nazywamy swoich rodziców). Ja zostanę aktorką komediową albo jedną z tych dziewczyn, które nie robią nic poza tym, że są. Gazety śledzą każdy ich krok, a nagłówki krzyczą:

O, patrzcie, Cycata Tara Pompeii wychodzi po herbat­niki!” albo: „Tamsin Krzywe Zęby Polyplops idzie na nar­ty w bikini z futra”. A dziewczyny dostają za to pienią­dze. Coś w sam raz dla mnie.

James woli się zająć elektroniką (cokolwiek to ozna­cza. Nie prosiłam, by mi wyjaśniał, bo chyba zapadła­bym w śpiączkę). Ale najpierw chce podróżować.

- Tak? Dokąd? - spytałam, myśląc sobie: „Himalaje, masło z mleka jaka, palarnie opium”, a on na to:

- Zwłaszcza na Sycylię.

23.00 Wydarzyło się coś dziwnego. Poszliśmy spać - James wskoczył do swojego śpiwora ułożone­go na poduszkach na podłodze - i zaczęliśmy rozma­wiać o zespole Pulp i nagle poczułam na nodze jakiś ucisk. To James wyciągnął rękę i złapał mnie za nogę. Nie wiedziałam, co robić, więc po prostu leżałam nieru­chomo, żeby sobie pomyślał, że chwycił nogę łóżka lub coś w tym rodzaju. Leżałam tak całą wieczność, ale po­tem w końcu usnęłam.

Czwartek,3 września

14.00 Moje brwi w końcu zaczynają wyglądać nor­malnie.

14.05 James wrócił do domu. Incydent z nogą prze­szedł bez echa. Słowo daję, chłopcy są dziwni.

17.00 Libby ma grypę. Cały dzień była bladziutka i markotna. Pozwoliłam jej spać w moim łóżku. Biedactwo, ma zupełnie zatkany nos. Bardzo ko­cham moją siostrzyczkę.

20.30 Zaniosłam Libby gorące mleko i pomyślałam, że może miałaby ochotę, żebym jej poczytała bajeczki.

- Tak, poplosie - powiedziała i usiadła w łóżku. Kiedy otworzyłam książkę, wzięła rąbek mojej kołdry i wysmarkała w nią nos. Teraz pół kołdry mam w zielonych gilach. Kto by pomyślał, że taka malutka dziewczynka może wyprodukować wiadro glutów?

22.00 Musiałam spać w śpiworze. Co za życie.

Piątek, 4 września

11.00 Dziś po południu ma się odbyć zebranie w sprawie Beretu i Innych Technik Torturowania. Doszłam do wniosku, że brwi już na tyle mi odrosły, by wybrać się na spacer (oczywiście w moim towarzy­stwie). Czuję się jak człowiek, który całe lata siedział za­mknięty w piwnicy, a potem wyszedł na ostre światło.

Idziemy do Costa Ricos na cappuccino. Nie cierpię cappuccino, ale nie mogę odmówić, bo piją je wszyscy. Nie wychodziłam z domu od paru tygodni... no dobrze, od pięciu dni. Nasze miasto jest cudowne. Zupełnie jak Nowy Jork... tylko bez drapaczy chmur i Amerykanów. Postanowiłyśmy, że odbędziemy zebranie, a potem pój­dziemy się pogapić na tego chłopaka, który podoba się Jas. Pracuje u Jenningsa.

- Co, w sklepie spożywczym? - spytałam.

- To jest warzywniak połączony z delikatesami - wyjaś­niła Jas.

_ Sprzedają tam humus - powiedziałam.

- I jogurt - dodała.

Quel dommage - ja na to. - Zapomniałam o jo­gurcie. Tak, to sklep zupełnie jak w Paryżu - gdyby nie ziemniaki.

Jas tak jakby poczerwieniała, więc pomyślałam, że le­piej się zamknę. Jas nie złości się zbyt często, ale ma niezłego kopa.

- Omówimy plan beretowy? - spytała.

W naszej głupiej budzie do mundurka trzeba zakła­dać specjalny beret. Straszna żenada, bo, jak wiado­mo, w berecie każdy wygląda jak czubek - a zwłaszcza Francuzi, którzy go wymyślili. Poza tym od beretu włosy się koszmarnie przyklepują. W zeszłym semestrze opra­cowałyśmy styl noszenia go „na naleśnika”. Beret się spłaszcza, a następnie przypina z tyłu głowy. Ellen powiedziała, że wymyśliła inną metodę, „na kiełbaskę”. Pokazała nam, jak to się robi. Ciasno zwinęła beret w kiełbaskę, a następnie przypięła na środku głowy. Prawie go nie było widać. Wyglądało to super. Postano­wiłyśmy na początku nowego semestru rozpocząć ope­rację „Kiełbaska”.

Z powodu tych beretów wiecznie toczyłyśmy boje z na­uczycielami. Tak zwani dorośli nie chcą z nami negocjo­wać. Wysłałyśmy delegację do Chudej, dyrektorki szkoły (nazwanej tak dlatego, że waży sto pięćdziesiąt kilo... co najmniej. Stopy ma tak tłuste, że wylewają jej się z butów). Spytałyśmy, czemu musimy nosić berety. Odparła, że takie są standardy, a poza tym powinnyśmy podnosić prestiż szkoły.

- Ale chłopaki z Foxwooda wołają do nas: „Macie ce­bule?” - odparłam. - Myślę, że w ogóle nas nie szanują. Wyśmiewają się z nas i robią sobie cyrki.

Chuda aż się zatrzęsła. Zawsze tak reaguje, kiedy jest na nas wkurzona (czyli cały czas). Wyglądała jak gala­reta w butach.

- Georgio, to moje ostatnie słowo. Berety macie nosić, idąc do szkoły i wracając do domu. Nie widzisz większych problemów? A może pomyślisz na przykład, jak dostać poniżej dwudziestu jeden złych stopni za zachowanie?

Ojej, znowu ta sama zdarta płyta. I to tylko dlatego, że jestem pełna energii.

W zeszłym roku prowadziłyśmy inną kampanię, której hasło brzmiało: „Skoro już mamy nosić te berety, to noś­my je na poważnie”.

Oznaczało to, że przez cały rok naciągałyśmy sobie be­rety tak głęboko na głowę, że wystawały spod nich tylko uszy. Zdumiewający widok - sto dziewczyn na przystanku autobusowym, którym widać tylko uszy. W końcu zrezygnowałyśmy (chociaż nieźle to złościło Chudą i Sokole Oko), bo zrobiło się okropnie gorąco, a poza tym nic nie widziałyśmy, no i berety wyprawiały dziwne rzeczy z włosami.

Zebranie skończone, czas na śledzenie chłopaka. Jas trochę się denerwowała przed wyprawą do jego sklepu. Jeszcze nigdy nie rozmawiała z Tomem. Zamieniła z nim tylko dwa słowa: „Poproszę włoszczyznę”.

Postanowiłyśmy, że zaczaimy się na zewnątrz, a kiedy Jas podejdzie do lady, niby to przypadkiem ją dostrzeżemy i powiemy „cześć”. Wypadnie to zupełnie sponta­nicznie i będziemy miały okazję dokładnie mu się przyj­rzeć, a także stworzyć (mylne) wrażenie, że Jas jest bar­dzo lubianą osobą.

Jas skoczyła jeszcze do toalety, żeby zrobić sobie natu­ralny makijaż za pomocą podkładu w sztyfcie itd. Potem weszła do sklepu. Odczekałam pięć minut i pierwsza minęłam drzwi. Jas rozmawiała z wysokim, ciemnowło­sym chłopakiem w czarnych dżinsach. Z uśmiechem po­dawał jej kaszę. Jas była trochę zarumieniona i cały czas bawiła się grzywką. Stanęłam jak wryta i powiedziałam uradowanym i zaskoczonym głosem (aż sama uwierzy­łam w swoją radość):

- Jas...! Cześć. Co ty tu robisz? - I bardzo serdecznie ją uściskałam (szepcząc jej przy tym do ucha: „Zostaw tę cholerną grzywkę!”).

Kiedy wreszcie się od niej oderwałam, odparła:

- Cześć, Georgia. Kupuję kaszę.

Roześmiałam się i rzuciłam:

- Nie dasz sobie w kaszę dmuchać, co, Jas?

Wtedy weszły Ellen i Jools, wyciągając ręce i piszcząc z podnieceniem:

- Jas! Jas! Ale fajnie! Ojej, strasznie długo się nie wi­działyśmy. Co u ciebie?

Wtedy Jas zwróciła się do tego chłopaka, który cały czas stał obok:

- Och, przepraszam, że musiałeś czekać. A on na to:

- Spoko.

Jas spytała, ile płaci, i dodała:

- No to cześć, dzięki. A on odpowiedział:

- Na razie.

I wyszłyśmy. Po paru krokach bez słowa puściłyśmy się pędem jak szalone, śmiejąc się do rozpuku.

19.00 Przed chwilą rozmawiałam z Jas przez telefon. Uważa, że jest jeszcze bardziej boski, ale nie wiadomo, czy ona mu się podoba, więc musimy po­wtórzyć całą akcję.

W tle słyszałam jej tatę, który powiedział:

- Skoro i tak się spotykacie, to może pogadajcie jutro i nie nabijajcie mi rachunku?

Wszyscy rodzice są tacy sami - skąpiradła.

- Powiedział: „Na razie” - wspominała Jas. Przytaknęłam, ale dodałam z zamyśleniem:

- Może mówi tak każdemu. Trochę ją to zdenerwowało.

- To znaczy uważasz, że mu się nie podobam? - Tego nie powiedziałam. Gdyby nie chciał cię znów zobaczyć, toby nie mówił: „Na razie”. Od razu poweselała.

- Czyli mówił to na poważnie? - Tak.

Przez chwilę milczała. Słyszałam, jak żuje gumę. W koń­cu zaczęła od nowa: - Ale ile trwa takie „na razie”? Słowo daję, mogłybyśmy tak całą noc. - Jas, NIE WIEM. Może sama zdecydujesz? Przestała żuć gumę.

- To znaczy, że mam mu zaproponować randkę?

Poczułam, że książka mnie do siebie przyzywa, szep­cząc: „Przeczytaj mnie, przeczytaj, wiesz, że masz na to ochotę”, więc stanowczo, lecz delikatnie zakończyłam:

- Jas, to zależy od ciebie, ale wiem, co na twoim miej­scu zrobiłaby Sharon Stone. Dobranoc.

Sobota, 5 września

10.00 Stara bida.

10.15 Dzwoniła Jas. Chce rozpocząć operację „Do­rwać Toma”. Wybieramy się do Costasa, żeby doprecyzować plan.

10.30 La, la, la, la. Życie jest cudowne. Nawet uda­ło mi się umalować rzęsy tuszem, nie wtykając sobie spirali do oka. Wypróbowałam też nową konturówkę do ust i myślę, że uzyskałam efekt, dzięki któremu mój nos wydaje się mniejszy. W niespotykanym u mnie przy­pływie szczerości podzieliłam się z mamą swoimi wątpli­wościami dotyczącymi nosa.

- W takich przypadkach kiedyś stosowało się odpo­wiednie kosmetyki - odparła mama. - Wiesz, jasny pod­kład i ciemniejszy miejscami dla stworzenia efektu cie­nia. Można narysować na nosie cienką linię jasnym, a po bokach dać ciemniejszy, by optycznie zwęzić nos.

Zła odpowiedź, mamo. Prawidłowa brzmi: „Georgia, jesteś przepiękna, a z twoim nosem wszystko OK”.

Nie powiedziałam tego, nie chciałam jej dać satysfakcji. Wymamrotałam natomiast, z pełnymi ustami - na wszel­ki wypadek, żeby móc się potem wszystkiego wyprzeć:

- Mamo, nie chcę wyglądać jak ty i twoje przyjaciółki, kiedy byłyście młode. Widziałam wasze zdjęcia. Nikt już nie chce wyglądać jak te laski z Abby.

11.30 Pani Sąsiadka znowu skarżyła się na Angusa, który straszy ich pudla. Pani Sąsiadka twier­dzi, że Angus się na niego zasadza.

- No cóż, to żbik - wyjaśniłam. - U nich to normalne. Żbiki zasadzają się na swoje ofiary.

- W takim razie uważam, że nie powinno się go trzy­mać w domu.

- Proszę mi uwierzyć, że to nie jest zwierzę domowe. Próbowałam go wytresować, ale zjadł własną smycz. Na Angusa nie ma mocnych.

Słowo daję, czy to do mnie należy użeranie się z rozhisteryzowanymi sąsiadami? Dlaczego nie weźmie sobie większego psa? Ten głupi szczekacz tylko irytuje mojego Angusika.

13.00 Powinnam jednak zdobyć się na uprzejmość, bo mnie uznają za „arogancką nastolatkę” i tylko czekać, jak mama puk - puk - puk, zapuka do mo­ich drzwi i spyta: „Nie chciałabyś ze mną o czymś po­rozmawiać?”. Dorośli są tacy wścibscy.

13.30 Poszłam do domu obok i spytałam panią Ko­ronkowe Gacie, czy nie potrzebuje czegoś ze sklepu, bo właśnie się wybieram. Schowała się za drzwi. Powinnam być bardziej uprzejma. Na początku zachowu­ję się bardzo miło, a potem jakby diabeł we mnie wstąpił. Czyżbym była nie tylko lesbijką, ale i schizofreniczką?

14.00 Dzwoniła Jas. Chce, żebym jej pomogła przy drugiej części planu poderwania Toma. Plan ten jest szalenie subtelny. We dwie mamy przejść koło Jenningsa, a kiedy będziemy mijać drzwi, nagle się zatrzymam i powiem: „Ojej, Jas, właśnie mi się przypo­mniało, że miałam kupić jabłka”. W sklepie Jas staje za mną, wyglądając równie atrakcyjnie jak zawsze. Uśmie­cham się, kiedy Tom podaje jabłuszka, po czym - tu za­grywka godna mistrza (czy też raczej mistrzyni, bo to ja ją wymyśliłam) - mówię: „Za dwa dni zaczyna się buda. Z powrotem do Stalagu 14. Do którego centrum nudy i męki chodzisz?”. (Co oznacza: do której chodzisz szko­ły?). On odpowiada i już wiemy, jak „przypadkiem” na niego wpaść.

16.00 No więc poszłyśmy do Jenningsa i znalazły­śmy tam Toma. Jas mało nie zemdlała z za­chwytu. Muszę przyznać, że on nieźle wygląda z tymi loczkami i szerokimi barami. Wyrecytowałam swoje: „Chwileczkę, Jas, miałam kupić jabłka”, i weszłyśmy do sklepu. Jak to zaplanowałyśmy, Jas stanęła za mną i mogła się atrakcyjnie prezentować za moimi plecami.

Na jej widok Tom się uśmiechnął. Poprosiłam o jabł­ka, a on na to:

- Jasne. Pewnie już nie możecie się doczekać szkoły? (Zaraz, chwileczkę, to moja kwestia. Ale w końcu przez cztery lata byłam w kółku teatralnym, więc zaimprowi­zowałam).

- A czy papież nienawidzi katolików? - odparowałam. Uśmiechnął się, ale ja od razu pożałowałam swoich słów, bo nie zamierzałam nic mówić o papieżu, jakoś tak samo mi się wymknęło.

- Do której budy chodzicie? - ciągnął. Już mu miałam powiedzieć (chociaż według naszego planu to nie była jego kolej), kiedy z pomieszczenia na zapleczu wyszedł prawdziwy Bóg Seksu.

Przysięgam, był tak boski, że wybałuszyłam oczy i roz­dziawiłam usta, upodabniając się tym do złotej rybki. Był bardzo wysoki, cały ubrany na czarno, miał długie, czarne włosy, bardzo przenikliwe ciemnoniebieskie oczy i pełne wargi. (Nic więcej nie pamiętam, panie władzo). Podszedł do Toma i podał mu filiżankę herbaty. Tom powiedział „dzięki” i wtedy Bóg Seksu przemówił:

- Nie mogę pozwolić, żeby mój brat zaharował się na śmierć, podając jabłka ślicznym dziewczynom, i nawet mu nie przynieść herbaty. - Po czym MRUGNĄŁ do Toma, UŚMIECHNĄŁ SIĘ do mnie i wrócił na zaplecze.

Sterczałam jak słup soli, gapiąc się w miejsce, gdzie jeszcze przed chwilą stał Bóg Seksu.

- Czterdzieści pensów - powiedział Tom. - Mówiłyście już, do której budy chodzicie?

Ocknęłam się z transu. Mogłam tylko mieć nadzieję, że się nie śliniłam.

- Yyy... ja... - Nic nie potrafiłam sobie przypomnieć.

Jas spojrzała na mnie jak na wariatkę i wtrąciła:

- Och, jest tylko jedna buda, do której chodzimy od czterech lat. Latimer i Ridgley. A ty?

19.00 Nadal znajduję się w stanie szoku. Właśnie poznałam Pana Cudownego. Do tego jest bra­tem Toma. I jest superancki. Widział mnie z rozdziawionymi ustami. Ale na szczęście nie bez brwi. O Boże! Siostro, szybko, kroplówka!

19.05 Szeroko rozdziawiałam przed lustrem usta, żeby sprawdzić, jak wyglądałam w sklepie. Niezbyt inteligentnie, ale przynajmniej mój nos nie wydawał się jeszcze większy, co jest dużym plusem (tak jakby).

Ciekawe, ile on ma lat? Muszę szybciej doj­rzewać. Zaczynam od jutra.

Niedziela, 6 września

8.00 Kiedy weszłam do kuchni, tata z komicznym zdumieniem upuścił swoją filiżankę, nie mo­gąc uwierzyć, że wstałam tak wcześnie.

- Georgia, co się stało, łóżko ci się zapaliło? Masz go­rączkę? Jeszcze nie południe, dlaczego wstałaś?

- Chciałam się napić ciepłej wody, jeśli można - od­parłam. (Doskonale oczyszcza cały organizm. Za żadne skarby nie mogę dopuścić do tego, żeby mi powyskaki­wały pryszcze).

- No, to ja się zbieram - powiedziała mama. - Libby, pocałuj siostrę przed wyjściem. - Libby głośno cmoknę­ła mnie w policzek, co było dość miłe, chociaż trochę pachniało owsianką. Muszę już lecieć.

10.00 Zrobiłam ćwiczenia jogi z „Cosmo”, dzięki którym mam osiągnąć spokój wewnętrzny oraz pewność siebie. Ślubuję wstawać godzinę przed wyj­ściem do szkoły i wykonywać po kolei wszystkie dwa­naście pozycji „Powitanie Słońca”. Czuję się wspaniale i jakby z metr wyższa. Bóg Seksu nie będzie mógł się oprzeć tej pewnej siebie, promiennej kobiecie, jaką teraz się stałam.

14.00 Położyłam sobie maseczkę i wzięłam kąpiel z mlekiem. Teraz muszę wywabić z ręcznika Plamy po mleku, bo już zaczyna brzydko pachnieć.

Dzwoniła Jas. Uważa, że jutro po szkole powinnyśmy pójść i śledzić Toma. Tom! Jakie to ma dla mnie znaczenie?

16.00 Właśnie odkryłam, że Libby z moich ostatnich podpasek zrobiła hamaki dla lalek.

16.30 Zużyła także cały mój podkład, którym wy­smarowała swoją pandę. Misio ma teraz be­żową głowę.

17.00 Nie mam innego podkładu, a na drugi nie starczy mi kasy. Chyba będę musiała ją zabić.

17.15 Nie. Spokój. Om. Wewnętrzny spokój.

20.00 Aaaa. Idę spać razem z kurami, a jutro wstanę skoro świt.

21.30 Przebudziłam się raptownie. Wydawało mi się, że już trzeba wstawać.

Północ Założyć jutro tę długą spódnicę czy nie?

Poniedziałek, 7 września

8.30 Zaspałam i musiałam się szybko uwijać, żeby tata mnie podwiózł do Jas. Nie miałam czasu ani na jogę, ani na makijaż. Co tam, zacznę od jutra. Bóg jeden wie, jak Dalajlama sobie radzi z codziennymi zajęciami. Musi wstawać o świcie. Właściwie to gdzieś czytałam, że rzeczywiście wstaje o świcie.

8.45 Razem z Jas pognałyśmy jak wariatki pod gó­rę do szkolnej bramy. Tak się zgrzałam, aż myślałam, że mi zaraz głowa eksploduje, a do tego przy­pomniało mi się, że nie założyłam beretu. Przy wejściu zobaczyłam Sokole Oko, więc nie miałam czasu na zro­bienie kiełbaski. Po prostu wcisnęłam go byle jak na gło­wę. Szybko, szybko!

Kiedy podbiegłyśmy do wejścia, wpadłam na... Boga Seksu. Wyglądał BOSKO w swoim uniformie. Był z kole­gami, śmiali się i szli sobie na luzie. Spojrzał na mnie i powiedział:

- Ale czad.

Mało nie umarłam.

9.00 Mam jedynie nadzieję, że (a) nie rozpoznał mnie i (b) jeżeli rozpoznał, to lubi dziewczyny z czerwonymi gębami i głupim wyrazem twarzy.

9.35 Po apelu wpadłam do łazienki i obejrzałam się w lustrze. Potwierdziły się moje najgorsze obawy - jestem brzydka. Małe, opuchnięte oczka, wło­sy przyklejone do głowy i WIELKI, czerwony nochal. Wy­glądam jak pomidor w szkolnym mundurku. Nie mam szans.

16.00 Dzwonek. Dzięki Bogu mogę już wracać do domu i się zabić.

19.00 W łóżku. Wujek Eddie mówi, że światem rzą­dzi niewidzialna siła, której nie pojmujemy. Skoro to prawda, to dlaczego musiała uwziąć się właśnie na mnie?

Wtorek, 8 września

8.00 Znowu nie mam czasu na jogę. Zresztą to już bez znaczenia. Udało mi się zwinąć beret w kieł­baskę, pomalowałam usta błyszczykiem i użyłam trochę korektora. Mądry człowiek po szkodzie.

8.20 Mamy z Jas jeszcze kupę czasu. Tym razem obie jesteśmy gotowe. Ruszyłyśmy pod górę, gadając i śmiejąc się. Machałyśmy do znajomych (właściwie to machałyśmy do każdego, żeby stworzyć wrażenie, że jesteśmy szalenie lubiane). Powolutku pokonałyśmy ostatni kawałek dzielący nas od bramy, gdzie spotkałyśmy ten sam co zwykle tłum podrywaczy z Foxwooda, ale oczywiście ani śladu Toma czy BS.

9.30 Już zdążyłam zapomnieć, jak obciachowa jest szkoła. Na apelu trochę gadałyśmy, tym­czasem Chuda weszła na podium i wiecie, co wtedy powiedziała? „Siad!”. Zupełnie jakbyśmy były psami. Zaczęła wprowadzać swój faszystowski reżim od stwierdzenia, że doszły ją słuchy, jakoby niektóre dziewczęta przychodziły do szkoły bez beretów. Życzyłaby sobie, żeby starsze dawały przykład młodszym, a nie na od­wrót. Na tym teraz ma polegać moje życie? Na gada­niu o beretach? Podczas gdy Bóg Seksu chodzi po tej planecie? Miałam ochotę stanąć przed wszystkimi i krzyknąć: „Chuda, nie smęć! Chociaż ty właściwie nie umiesz inaczej...!”.

Niestety, patrzyła na mnie Sokole Oko. Wiem, że wciąż myśli o tamtym incydencie z szarańczą. Ciągle mnie obserwuje. Wygląda jak gronostaj. Chyba już dłużej nie wytrzymam, a jest dopiero wpół do dziesiątej.

17.00 Co za koszmar! Jas, Ellen, Jools i mnie nie wolno siedzieć razem z tyłu. NIE MOGĘ W TO UWIERZYĆ Posadzono mnie koło Okropnej Pameli Green. To ponad moje siły! Okropna R Green jest tak nudna, że już od samego patrzenia na nią człowiek ma ochotę podciąć sobie żyły. Do tego Sokole Oko została naszą wychowawczynią. Quelle horreur i triple merde. A ostatnią lekcją w piątki jest fizyka. Bez sensu.

Środa, 9 września

8.40 Doszłam do perfekcji w malowaniu rzęs tak niewielką ilością tuszu, że w ogóle go nie widać. Chłopaków ani widu, ani słychu.

13.00 Po lunchu przyszły Alison Peters i Jackie Mathews. Paliły papierosy. To straszne prostaczki, ale oczywiście nie mogę im tego powiedzieć, jeżeli nie chcę, żeby mi dały wycisk albo włożyły do tenisówek gumę do żucia.

Jackie powiedziała:

- Jutro robimy coś zupełnie nowego. To coś w stylu Aleisteira Crowleya∗∗. Jak chcecie, możecie przyjść jutro Po lekcjach do klasy 5C.

Wielkie dzięki. Dobranoc. Przebywanie w budzie po lekcjach jest surowo zabronione. Wyczuwam coś... co to takiego? A, tak. To zbliża się mój pierwszy zły stopień z zachowania.

18.00 Czyżby moje życie już się skończyło? Czy już nic więcej mnie nie spotka? Na dole moi rodzice z czegoś się śmieją, a w drugim pokoju Libby bawi się lalkami. Słyszę, jak do nich mówi. Jakie to smutne: jest taka malutka i w ogóle sobie nie uświadamia, ile jeszcze czeka ją w życiu. Dlatego to takie smutne. Słyszę, jak mruczy cichutko... co takiego mówi...?

Ach, już wiem: „Biedna Georgia, biedna Georgia”.

Czwartek, 10 września

17.00 W budzie same nudy, potem powrót do jeszcze nudniejszego domu. Chciałam się nara­dzić z Jas, ale musiała iść do dentysty. Dzięki Bogu numer Jackie i Alison z Aleisteirem Crowleyem nie wypalił. Podczas apelu rozniosła się wiadomość, że Jackie jest chora. Już na samym początku semestru poszła na zwolnienie. W każdym razie na parę dni mamy spokój z tym, co zamierzały zrobić. Myślę, że one biorą jakieś dragi. Albo prochy uspokajające dla koni!

Wtorek, 15 września

16.30 Nadal ani śladu BS. Usłyszałam jednak parę plotek, bo rodzice Katie Steadman znają jego rodziców z jakiegoś strasznie dennego klubu karcianego, do którego chodzą tylko bardzo starzy ludzie. Podobno nazywa się Robbie Jennings, a jego rodzice prowadzą sklep - czyli warzywniak połączony z delikate­sami, jak go nazywa Jas. Nie zanadto lubię Katie Steadman. Jest spoko, ale mam wrażenie, że uważa mnie za dość płytką.

Jest okropnie wysoka, to jej muszę przyznać, a do tego ma ładne włosy, ale zawsze za bardzo się stara. Na przy­kład na lekcjach podnosi palce. Jak dziecko. Nie podno­si dłoni, rozluźniając nadgarstek, żeby była swobodna. W ten sposób robi człowiek, który musi podnieść rękę, bo tak nakazuje faszystowski zwyczaj, ale w gruncie rzeczy wcale jej nie podnosi. Ja podnoszę rękę, ale jeden palec kieruję w dół - wiecie, jak na meczach piłkarskich, kiedy wszyscy wskazują na pucołowatego gracza i drą się: „Gru - bas, gru - bas!”. Ale w tym miejscu wszelkie przejawy poczucia humoru są tłumione w zarodku.

- Georgio, jeżeli jesteś zbyt zmęczona, by normalnie podnieść rękę, to może powinnaś wcześniej chodzić spać... a może nadgarstek ci się wzmocni, jeżeli kilka ty­sięcy razy przepiszesz to samo zdanie? - powiedziała Sokole Oko.

Muszę to wypróbować na Herr Kamyerze, który nas uczy niemieckiego i fizyki. Jego lekcje to jedyny jasny punkt w tym koszmarze. Komizm jego postaci podwaja fakt, że Herr Karmyer nie tylko uczy niemca, ale jest też jedynym nauczycielem facetem w szkole dla dziewcząt.

20.00 Słucham muzyki poważnej. Myślałam, że tro­chę mnie uspokoi, ale okazało się, że tylko irytuje i nie ma żadnej melodii.

20.05 Kocham życie!!! Przed chwilą dzwoniła Jas i powiedziała, że zostałyśmy zaproszone na imprezę do Katie Steadman i że... Katie zaprosiła Toma i Robbiego. Taaaak! Odwaliłam kawał dobrej roboty, udając sympatię do Katie. CO, DO DIABŁA, MAM ZA­ŁOŻYĆ??? Alarm, alarm! To już tylko dwa tygodnie.

20.10 Lepiej trochę poćwiczę jogę.

20.15 Powinnam chyba zacząć kłaść sobie maseczki na twarz.

20.20 Ciekawe, czy nos by mi zmalał, gdybym go na noc ściskała klamerką do bielizny - jak Amy z Małych kobietek? Czy mama nie mogła sobie znaleźć męża z mniejszym kinolem?

20.30 Spytałam mamę, dlaczego wyszła za tatę (który właśnie poszedł na kręgle z wujkiem Eddiem). Zastanawiała się przez chwilę, po czym odparła:

- Rozśmiesza mnie.

Rozśmiesza ją. Rozśmiesza. No cóż, Bart Simpson też mnie rozśmiesza, a jakoś nie zamierzam brać z nim. ślubu.

Północ Cha, cha, cha, cha, cha!

Poniedziałek, 21 września

8.00 Jedenaście dni do imprezy.

Wtorek, 22 września

9.30 Dziś rano na apelu ktoś puścił bąka. (Podejrzewam Okropną P Green). Zabrzmiało to strasznie głośno i akurat w ciszy, kiedy miałyśmy rozmy­ślać o wszystkich nieszczęśliwych ludziach. Nie było to takie zwykłe krótkie „pryk”, ale takie, że aż ściany się za­trzęsły. Jas, Ellen, Julia i ja pokładałyśmy się ze śmiechu, podobnie zresztą jak wszyscy inni. Chichrałam się przez większą część dnia i teraz boli mnie brzuch.

Czwartek, 24 września

17.30 W łóżku. Strasznie przemarzłam. A może mam gruźlicę? Słowo daję, panna Stamp jest nie tylko zboczona, ale do tego to lesbijka. Bo inaczej dlaczego kazałaby biegać dziewczynom w spoden­kach gimnastycznych i uderzać kijami w piłkę? Nazy­wa to „hokejem” - ja to nazywam rojeniami chorego umysłu. Jeżeli z powodu tej lesbijki nie będę mogła pójść na imprezę, to panna Stamp UMRZE. PO PRO­STU UMRZE.

Piątek, 25 września

10.00 Wreszcie go zobaczyłyśmy! Po drodze do szkoły spotkałyśmy Toma. Nawet się zatrzymał i powiedział: - Cześć. Jak się bawicie?

- Fajowo! To istna frajda przebywać osiem godzin dzien­nie z sadystycznymi świrami - odparłam.

Roześmiał się i zwrócił do Jas:

- Wybierasz się na imprezę do Katie?

Jas cała poczerwieniała, potem zbladła i wreszcie zro­biła się różowobiała - oprócz czubka nosa, który pozostał czerwony. Muszę pamiętać, żeby jej powiedzieć, jak wyglądała. W końcu udało jej się coś wykrztusić, a on na to:

- No, to spotkamy się u Katie. Jas była w siódmym niebie.

- Słyszałaś, co powiedział? - Tak.

- Powiedział: „Wybierasz się na imprezę do Katie?”. - Tak.

- Powiedział: „No to spotkamy się u Katie”.

- Już to przerabiałyśmy.

- Powiedział: „Spotkamy się u Katie”. Miał na myśli mnie. - Jas.

- Tak?

- Mogłabyś się już zamknąć?

14.00 Ale Jas się nie zamknęła.

Dzisiaj nie było fizy, bo Herr Kamyer się przeziębił. Kurczę. Kiedy ja się trochę rozerwę? Sacrebleu.

Sobota, 26 września

10.00 Wybrałam się na melancholijny jesienny spacer! z Libby w wózeczku. Libby śpiewała: „Jestem klólową, jeśtem klólową!”. Nie chciała zdjąć skrzydeł, któ­re dla niej zrobiłam. To był jakiś koszmar. Po niebie płynę­ły chmury, ale było całkiem słonecznie i rześko. W końcu na tyle poprawił mi się humor, że zaczęłam śpiewać razem z Libby. Obie darłyśmy się: „Jestem klólową, jestem klólową” - i właśnie wtedy z czerwonego morrisa wysiadł ON. Robbie. Bóg Seksu. Kiedy mnie zobaczył, powiedział:

- O, cześć, my się chyba znamy, prawda? Uśmiechnęłam się promiennie, ale niezbyt szeroko, bo wtedy nos mi się rozciąga na pół twarzy. Cały dow­cip polega na tym, żeby rozluźnić wargi i włożyć język za zęby, ale tylko leciutko rozdąć nozdrza. Robbie spojrzał na mnie z dziwną miną.

- Jabłka - wyjaśniłam z właściwą sobie inteligencją.

- Rzeczywiście. Byłaś z przyjaciółkami w sklepie. Znowu się uśmiechnął. Kiedy się uśmiechał, wyglądał jak marzenie. Potem się pochylił nad Libby, która spoj­rzała na niego wzrokiem mówiącym: „Jestem dzieckiem potworem”. - Jestem klólową - pochwaliła się, a on na to:

- Naprawdę? - (Oooch, jakie on ma super podejście do dzieci).

Libby dodała:

- Tak. Jestem klólową, a Georgia dzisiaj lano źlobiła wielką kupę.

Nie wierzyłam własnym uszom. On zresztą tak samo. Nikt by w to nie uwierzył, bo po prostu było to niewiarygod­ne. Robbie szybko się wyprostował, a ja powiedziałam:

- Yyy..

. to ja już lecę.

- To na razie - odparł.

A ja pomyślałam: „Zachowuj się jak Sharon Stone, zachowuj się jak Sharon Stone”.

- Pewnie się spotkamy na imprezie u Katie - rzuciłam, a on na to:

- Nie, ja nie idę. Tego dnia jestem zajęty.

19.00 „Georgia żłobiła wielką kupę...”.

19.05 „Nie, ja nie idę. Tego dnia jestem zajęty”.

19.06 Gorzej już chyba być nie może.

20.00 A jednak może. Przed chwilą do mojego pokoju zajrzał tata i powiedział:

- Jutro ma wpaść James. Wymyśliliśmy, że wybierzemy się wszyscy do parku Stanmera.

Niedziela, 27 września

22.00 James próbował mnie pocałować!

Obrzydliwe. Przecież to mój kuzyn. To kazi­rodztwo. Wolę o tym nie myśleć, bo chyba się porzygam. Blee.

22.05 Wydarzyło się to w moim pokoju po horriblement dniu spędzonym na łażeniu po choler­nym parku. Dlaczego oni mnie traktują jak dziecko? Wy­słali mnie na huśtawkę. Oczywiście poleciało mi oczko w nowych rajstopach.

Tak więc podsumowanie tego pięknego dnia wygląda następująco: poszło mi oczko w rajstopach, a następnie zostałam zaatakowana przez kuzyna. Perfectamondo∗∗. I to we własnym pokoju!!!

22.07 Po powrocie z parku słuchaliśmy we dwójkę starych płyt i czytaliśmy stare komiksy, kiedy nagle James zgasił światło i zaproponował:

- Może się pobawimy w łaskotki?

W łaskotki! Bawiliśmy się w to, kiedy mieliśmy po pięć lat. Jedno z nas goniło drugie i je łaskotało i... i to już wszystko. Normalnie mnie zatkało (poza tym w tych ciem­nościach nic nie widziałam), więc zaczęłam się jąkać:

- N - n - n - ie... - A on na to: - Wrrr... - I zaczął mnie łaskotać.

To było żałosne. Ale na tym się nie skończyło - na po­liczku koło nosa poczułam coś mokrego. Wyskoczyłam do góry jak na sprężynie i po omacku znalazłam włącz­nik światła. James wstał, wziął komiks i zaczął go czy­tać. No to ja też. W końcu tata odwiózł go do domu. Nawet się nie zająknęliśmy na temat incydentu z tym mokrym czymś na mojej twarzy. Tak samo jak z nogą.

Chyba dłużej już tego nie zniosę.

Poniedziałek, 28 września

11.00 Na przerwie opowiedziałam o tym Jas i Jools. - Bleeee - one na to. - Ohyda. Z własnym kuzynem? Jakie to smutne.

Jas powiedziała, że dobrych parę razy widziała swoje­go małego brata.

- Całkiem ładny. Wygląda trochę jak myszka. Jas żyje we własnym świecie (dzięki Bogu). Biedne wszystkie Tomcie Paluchy.

16.15 Kiedy wracałyśmy do domu, myślałam, że za­biję Jas. Okropnie podnieca się tą imprezą, a ja może w ogóle na nią nie pójdę. Po drodze dogoni­ły nas Jackie i Alison. Jackie była strasznie mocno uma­lowana. I miała zakręcone włosy. Kiedy mijałyśmy kibelek w parku, kazała nam stanąć na czatach i zmieniła mundurek na cywilne ciuchy.

- Idę do klubu - powiedziała z kibelka, nie wiadomo dlaczego biorąc mnie za osobę, którą choć trochę inte­resuje to, co ona robi.

- Myślałam, że o wpół do piątej kluby jeszcze są za­mknięte - rzuciłam.

- Ale ty jesteś tępa, Kulfonie. - (Nienawidzę jej, niena­widzę). - Najpierw idę do przyjaciółki podszykować się, umalować i tak dalej. - Umalować? Jeżeli umaluje się choćby odrobinę mocniej, jej makijaż będzie ważył tyle, że Jackie nie uniesie głowy.

Wyłoniła się w satynowym topie do talii i obcisłych spodniach. Wyglądała na jakąś dwudziestkę piątkę.

- W Loveculture mam randkę z didżejem. Niezły gostek. Ma chyba ze trzydziechę, ale mnie się podobają dojrzali faceci.

Kiedy poszły w swoją stronę, spytałam Jas:

- Jak myślisz, czy Jackie już „to” zrobiła? - Cóż, ujmę to w ten sposób... a czy Britney Spears jest blondynką?

Czasami Jas zachowuje się jak wyjątkowy czub. Jakby starając się to potwierdzić, dodała:

- Gemma Crawford mówiła mi, że zna chłopaka, któ­ry udziela korepetycji z całowania. Może pójdziemy do niego przed imprezą?

- Jas, proponujesz, żebyśmy się wybrały do męskiej prostytutki?

- On jedynie całuje, a poza tym nie trzeba mu nic płacić.

Tylko cmoknęłam z dezaprobatą.

22.00 Leżałam na ręce, dopóki mi nie zdrętwiała, po czym ją przeniosłam (używając tej niezdrętwiałej) na piersi.

Chciałam sprawdzić, jakie to uczucie, mieć na piersiach obcą dłoń. Całkiem przyjemne, ale co ja tam wiem? Je­stem pełna zbyt wielu dziwnych pragnień, by w pełni ja­sno myśleć. Czy na tę imprezę mam założyć stanik, czy lepiej nie?

22.05 Uch. To coś okropnego, kiedy do zdrętwiałej ręki wraca czucie.

23.07 Całowanie własnej ręki jest bez sensu, bo nie wiadomo, co jest co - co jest ustami, a co dłonią - więc nic specjalnego z tego nie wynika. Cieka­we, czy chłopaki mają takie same problemy, czy już ro­dzą się ze znajomością tematu?

23.15 Odpowiedź brzmi: nie. Sądzę tak po incyden­cie z łaskotkami.

Wtorek, 29 września

8.30 Biola. Dwie matmy. Francuz i gegra. De quoi va - t - il?

W moim pokoju

18.00 Ale kanał. Jackie i Alison postanowiły, że dzisiaj w 5C odbędzie się akcja „Aleisteir Crowley”.

Niesamowite, jak niewiele osób ma odwagę im się sprzeciwić, włączając w to nauczycieli.

Po lekcjach całą gromadą skierowałyśmy się do klasy 5C. Już sama taka wyprawa to straszny kanał, bo trze­ba się zaczaić za głównym wejściem, sprawdzić, czy dro­ga wolna, popędzić do kibelka na dole, sprawdzić, czy droga wolna, potem pognać schodami na pierwsze pię­tro, i tak dalej, aż do piątego piętra.

Zanim dotarłyśmy na miejsce, byłam już kompletnie wykończona.

Nasza siódemka ma fatalną kondycję - wszystkie cięż­ko dyszałyśmy i kasłałyśmy.

Jackie powiedziała, że zrobimy sztuczkę z lewitowaniem, przyzywając ciemne moce. Super, przywołujemy szatana. Ale heca.

„Po co - pomyślałam - ach, po co ja tu przyszłam?”. Skoro już mamy zbratać się z szatanem, to może uda mi się zaprzedać duszę taty w zamian za większe piersi dla mnie na piątkową imprezę?

Abby Nicols zgłosiła się na ochotnika do roli „ofiary”. Musiała położyć się na ławce. Jackie stanęła przy jej głowie, Alison przy nogach, a reszta w równych odstę­pach dookoła. Jackie powiedziała:

- Uciszcie się i skoncentrujcie. Przyzywamy ciemne mo­ce. Włóżcie po jednym palcu obu dłoni pod Abby i zaczy­namy.

Zrobiłyśmy, jak nam kazała. Jackie zamknęła oczy i zaczęła jęczeć niskim, ochrypłym głosem:

- Ona źle wygląda. Źle wygląda. - Po kolei powtórzyły­śmy to samo. - Wygląda coraz gorzej - mówiła Jackie. - Coraz gorzej. Wygląda na chorą. Wygląda na chorą.

Rzeczywiście, Abby wyglądała dość mizernie. Ciągnę­łyśmy to jakieś pięć minut, a stan Abby coraz bardziej się pogarszał. W końcu Jackie szepnęła:

- Ona umiera. Umiera... - Powtórzyłyśmy za nią. - Już nie żyje. Nie żyje. - Faktycznie, nie wyglądała zbyt do­brze, leżała sztywno jak kłoda. Wydawało mi się, że nie oddycha. - O Panie, pomóż nam unieść Abby do góry. Unieś ją. - Aż mnie ciarki przeszły, bo kiedy delikatnie poruszyłam dwoma palcami, Abby podniosła się leciut­ko jak piórko. Znalazła się tuż nad naszymi głowami. To było niesamowite.

Po paru chwilach wszystkie jednocześnie spanikowa­łyśmy i ciężko opuściłyśmy ją na ławkę. Trochę ją to ocuciło, bo kiedy wybiegałyśmy z klasy, usłyszałam, jak mówi:

- Chyba złamałam sobie tyłek.

23.00 Przebudziłam się raptownie, bo usłyszałam, że otwierają się drzwi do mojego pokoju. Na­prawdę otworzyły się same...

Środa, 30 września

7.30 Nie mogę kręcić głową, bo całą noc przesie­działam w łóżku i złapał mnie skurcz w szyi.

13.00 Gemma powiedziała, że Peter Dyer, ten spec od całowania, przyjmuje jutro po szkole. Trzeba tyl­ko pójść do jego domu i zapukać, między wpół do piątej a wpół do siódmej, bo potem wracają jego rodzice. Kto pierwszy, ten lepszy. Czyżbym upadła aż tak nisko? O nie!

21.30 Musiałam znowu gadać z Jas o tym, co zało­ży w piątek. Jeśli chodzi o mnie, to może pójść nawet na golasa.

PAŹDZIERNIK
Miłość niedoskonała

Czwartek, 1 października

16.30 Jednak w końcu znalazłam się pod domem Petera Dyera i zapukałam do drzwi. Ellen, Jas, Jools, Patty, Sarah i Mabs ukryły się za żywopłotem na końcu ogrodu. Co się ze mną dzieje?

Jestem ZDESPEROWANA - to się dzieje.

Nie mogłam się zdecydować, czy umalować usta, czy nie. Ale właściwie po co miałabym to robić, skoro i tak szminka zejdzie... Co ja wygaduję?

16.31 Peter otworzył drzwi. Ma jakieś siedemnaście lat, jasne włosy i nieco senny wzrok. Jest cał­kiem niezły, trochę w stylu chłopaków z boys bandów. Widzę, że żuje gumę. Mam nadzieję, że ją wyjmie, bo inaczej mogłabym się zadławić na śmierć. Zza żywopło­tu dobiega zduszony chichot. Peter go słyszy, ale najwy­raźniej w ogóle się nie przejmuje.

- Wchodzisz... yyy... jak masz na imię?

- Georgia - mówię (kurczę, zamierzałam podać fał­szywe imię) i wchodzimy do domu.

Peter ma na sobie obcisłe niebieskie dżinsy, dostrze­gam też takie dzwoneczki, jakie Japończycy wieszają na drzwiach (oczywiście Peter nie ma ich na dżinsach, tylko w drzwiach). Te, jak im tam... dzwoneczki wietrzne. Po co to wieszać? Okropnie hałasują, a poza tym, czy napraw­dę koniecznie trzeba wiedzieć, że wieje wiatr? Na gegrze właśnie przerabiamy Japonię i żeby zagiąć Sokole Oko, nauczyłam się na pamięć wszystkich wysp. Hokkaido, Honsiu... yyy, no, prawie wszystkich. W zeszłym roku zrobiłam taki numer z Irlandią Północną. Kiedy oskarżają cię, że nie uważasz na lekcji, od razu robi wrażenie, jak wyrecytujesz wszystkie hrabstwa (najlepsza jest tech­nika pamięciowa: FAT LAD - Fermanagh, Antrim, Tyrone, Londonderry, Armagh, Down).

Ojej, idziemy na piętro do pokoju Petera. Nie odezwał się ani słowem. W jego pokoju panuje o wiele większy porządek niż w moim. Peter nawet zasłał łóżko. Na ścia­nach wiszą plakaty modelek, Miss Grudnia i tak dalej. Ja mam plakaty ze szczeniaczkami oraz zbiorowe zdjęcie obsady mojego ulubionego serialu. Czy na tym właś­nie polega ta przepaść dzieląca chłopaków i dziewczyny? Czy to... ojej, Peter siada na łóżku.

- Usiądziesz? - pyta, klepiąc miejsce koło siebie.

Nie, dzięki, myślę. Już bym wolała włożyć głowę do wiadra z węgorzami, ale mówię:

- OK - i siadam.

Obejmuje mnie. Zastanawiam się, czy też go objąć, ale się rozmyślam, bo przypomina mi się incydent z nadziewaną oliwką. Nagle Peter drugą ręką odwraca do siebie moją twarz. Całe szczęście, że nie próbował tego zrobić wczoraj, kiedy miałam stężenie pośmiertne głowy.

- Zamknij oczy i się rozluźnij - mówi.

21.00 Uff! Chyba już jestem kobietą. Libby nawet tego nie podejrzewa, pakując się do mojego łóżka w opasce z czułkami. Udaje wielką pszczołę.

- Powinnaś już iść spać - mówię, ale ona tylko bzyczy i robi obrażoną minkę, więc ja też muszę zrobić: „Bzz, bzz, bzzzii, baz, baz”, a potem wskazuję czułkami na jej łóżko.

21.20 Kiedy wróciłam do domu, ani mama, ani tata nie zauważyli, że się zmieniłam. Żeby tata ruszył się z fotela, musiałabym chyba wejść z własną głową pod pachą. Zaczyna tyć. Kiedyś muszę mu o tym troskliwie napomknąć. W każdym razie, jak już powie­działam, uff!

Kiedy zamknęłam oczy, Peter powiedział:

- Najpierw pocałujemy się zwyczajnie. - I mnie poca­łował. Zaczęliśmy od najprostszej wersji, czyli dotknęli­śmy się ustami, nie poruszając się. Uznał, że jestem bardzo naturalna, to znaczy ani za bardzo nie naciskam, ani nie odsłaniam zębów, co, jak się okazuje, u większo­ści dziewczyn zdarza się powszechnie.

Wytłumaczył, jak się zorientować, na którą stronę prze­chylić głowę (trzeba przyuważyć, co robi chłopak, a po­tem tylko się dopasować). Trochę pokręciliśmy głowami, a potem powiedział, co robić z rękami (najbezpieczniej ująć chłopaka w pasie).

Och, przez pół godziny przerobiliśmy bardzo dużo ma­teriału. Trochę popracowaliśmy językami, czego oba­wiałam się najbardziej, ale nie było tak źle, trochę mi się to skojarzyło z jaszczurką, która strzela na boki języcz­kiem. Właściwie to całkiem miłe, choć trochę dziwne. Najważniejsze, żeby zachowywać równowagę między „braniem” a „dawaniem”. Peter mówi, że nikogo nie można uszczęśliwiać na siłę.

Pod koniec tej sesji (nastawił budzik) podał mi dłoń i odprowadził do drzwi. Po drodze minęłam Mabs - przyszła jej kolej. Cieszyłam się, że byłam pierwsza. Kiedy wracałyśmy do domu, Jools, Ellen i Jas próbowały wszystko ze mnie wyciągnąć, ale ja tylko powiedziałam z godnością:

- Chyba wolałabym najpierw to wszystko sobie prze­myśleć. Jeśli nie macie nic przeciwko temu. Bonsoir.

22.45 Cha, cha, cha, cha, cha! A więc mam wro­dzony talent.

Piątek, 2 października

16.00 Czas na imprezę! Nie wiem, dlaczego tak się cieszę, skoro nie będzie tam BS. Ale może uda mi się wypróbować nowo nabyte umiejętności.

Jackie Mathews ma na szyi wielką malinkę. Posmarowała ją korektorem i założyła apaszkę... cóż za dyskre­cja!! Ta malinka jest OGROMNA! Z kim ona się cało­wała - z cielakiem? Jakież to prostackie. Dlaczego ktoś ma cię gryźć po szyi?

Dzień wlókł się w nieskończoność. Muszę trochę ponarze­kać sobie na pannę Stamp - powinna pracować w wię­zieniu. I na pewno kiedyś tam pracowała. Na zewnątrz panował straszny ziąb, a ona nam kazała biegać po boisku do hokeja na trawie. Z ust szła nam para. Znalazła pod prysznicem Jackie i Alison, które paliły fajki, i kazała im się przebrać w spodenki gimnastyczne, i zrobić dwa okrążenia. Prawie ją za to polubiłam. Ale czad! Jackie może i wygląda OK, kiedy siedzi wystrojona w jakimś ciemnym klubie nocnym, ale szkoda, że jej nie widzieliście od tyłu w tych wielkich, granatowych gaciach!!

16.15 Zostały mi tylko trzy godziny, żeby się wyszy­kować i zrobić sobie makijaż, zanim spotkam się pod wieżą zegarową z Jas, Jools i Ellen, i całą pacz­ką. Na miejsce przyjdziemy razem. Tata upiera się, że odbierze mnie o północy. Nie ma sensu się z nim kłócić, ciągle tylko powtarza: „I tak masz szczęście, w moich czasach... bla - bla - bla” - i wracamy do średniowiecza, czyli lat siedemdziesiątych.

19.30 Spotkałam się z moją paczką. Wyglądamy jak grupa właścicieli domów pogrzebowych, któ­rzy wybierają się na drinka. Czerń zawsze w modzie. Dom Katie Steadman jest odlotowy - Katie ma własny pokój i do tego osobną sypialnię. Włochate dywany leża­ły zwinięte pod ścianami, żeby było miejsce do tańca.

Kiedy przyszłyśmy, było już ze trzydzieści osób, w tym Tom. Jas z miejsca zaczęła się zachowywać jak idiotka. Tom stał w grupce, ale od razu podszedł do nas, żeby pogadać. Zostawiłam go samego z Jas i udałam się na obchód. Było odlotowo. Przez jakąś godzinę miałam fazę do tańca. Rozglądałam się za chłopakiem, z którym - z braku BS - mogłabym się poprzytulać, ale wszyscy sprawiali wrażenie miłych, tylko trochę przygłupich. Za­uważyłam wśród nich ze dwa przypadki ciężkich chorób skóry. Mam farta, że pryszcze wyskakują mi tylko raz na jakiś czas - niektórzy wyglądają, jakby mieli całe łańcu­chy górskie na twarzy... a niekiedy i na plecach... Au secours!!!

Nagle dostrzegłam Petera Dyera. Pomachałam do niego i podszedł. Rozmawiał z Katie Steadman, która zrobiła urażoną minę, kiedy ją zostawił.

- Cześć! - powiedział.

- Cześć... yyy... dzięki za wczoraj. Było naprawdę... yyy... super. Dużo się nauczyłam. Dzięki. Spojrzał na mnie z ukosa i stanął bardzo blisko mnie.

- Nie zdążyłem cię nauczyć czegoś jeszcze. Chodź ze mną. - Wziął mnie za rękę i wyprowadził z pokoju. Nie przerabialiśmy trzymania się za ręce, więc musiałam im­prowizować... nie za lekko, ale też i nie za mocno. Oprócz Katie chyba nikt nie widział, jak wychodzimy. Wszyscy kretyńsko skakali przy muzyce z płyty Slade'ów.

Poszliśmy do ogrodu i schowaliśmy się za wielkim drzewem tuż przy ścieżce. Peter od razu zaczął mnie ca­łować (chyba nie należy do gaduł).

Tym razem napracowaliśmy się językami. Było nieźle, tylko trochę rozbolała mnie szczęka. Peterowi podoba­ło się chyba bardziej niż mnie, bo zaczął tak jakby ję­czeć i przycisnął mnie do drzewa. Potem zaczął mnie całować w szyję, a ja pomyślałam: „Ojej, tej gałęzi nauki o całowaniu jeszcze nie przerabialiśmy” - i niemal zakrztusiłam się ze śmiechu (rozumiecie: gałąź nauki pod gałęzią...), ale się powstrzymałam. Trzeba ciągle pamiętać, że chłopaki nie lubią, jak dziewczyna chicho­cze. Nagle usłyszałam trzaśniecie drzwiami samochodu i chrzęst kroków na żwirze.

Cofnęłam się, ale Peter nie odrywał się od mojej szyi. Po­tknęłam się o wystający korzeń i przewróciłam na pupę. Peter też stracił równowagę i upadł na mnie, aż oboje stęknęliśmy. Raptem nad sobą zobaczyłam taką jedną wysoką blondynkę z szóstej klasy, a koło niej... BS. Był cały ubrany na czarno i wyglądał na bardzo zdenerwowanego.

- Może jednak weszlibyście do domu? - wycedził przez zaciśnięte zęby.

Przypomniało mi się, jak ta blondynka ma na imię: Lindsay. To kompletna idiotka. Patrzyła na moje nogi. Pewnie mi ich zazdrościła. Spojrzałam w dół i zobaczy­łam, że spódnica podjechała mi do góry, odsłaniając majtki. Obciągnęłam ją sobie z wielką godnością, ale Lindsay nadal ironicznie się uśmiechała.

- Cześć, Robbie - powiedział Peter zupełnie spokoj­nym głosem. - Myślałem, że dzisiaj masz koncert.

- Mam, ale Tom zapomniał klucza, więc chciałem mu go podrzucić.

Nawet na mnie nie zerknął, w ogóle ani słowem się nie odezwał.

Północ Jak ja go nienawidzę. Zarozumiały dupek. Cholera, cholera, ordure i merde do kwadra­tu. Nie jego interes, co robię w krzakach.

Wtorek, 6 października

15.00 W weekend zadzwonił do mnie Peter. Nie wiem, skąd ma mój numer, bo z imprezy wyszłam w wielkim pośpiechu. Pewnie Gemma mu dała. Telefon odebrał tata. Niezły kanał, bo tata ZACZĄŁ SIĘ ZE MNIE NABIJAĆ. Nazywa Petera „twój kawaler” i uważa, że to przezabawne.

Peter pytał, czy w przyszłym tygodniu pójdę z nim do kina. Chętnie się zgodziłam. A więc wygląda na to, że mam chłopaka. W takim razie skąd ten dół?

Od imprezy Jas zrobiła się nie do zniesienia. Przez ca­łą matmę przysyłała mi liściki.

Kochana Gee - Gee!

Tom jest cudooooowny. Odprowadził mnie do domu, a kiedy stanęliśmy pod drzwiami, słodko pocałował mnie w policzek. Ma takie mięciutkie usta i tak ładnie pach­nie, zupełnie inaczej niż mój brat. Poprosił mnie o numer telefonu - myślisz, że zadzwoni? Jak myślisz, kiedy?

Dzisiaj jest poniedziałek, a widziałam go w piątek, więc minęły już trzy dni. Na jego miejscu zadzwoniłabym dzisiaj wieczorem, a ty? Powinnam się od razu zgodzić na datę, którą zaproponuje? Czy też, jeżeli zapropo­nuje na przykład piątek, mam powiedzieć: „Ojej, prze­praszam, ale tego dnia jestem zajęta”? A kiedy spy­ta: „To może w niedzielę?”, może powiedzieć: „Dobra, może być w niedzielę”? Jak myślisz? Ale jeżeli powiem, że w piątek nie mam czasu, to jeszcze gotów sobie po­myśleć, że chcę go spławić, więc może lepiej zgodzić się na pierwszą lepszą datę? Błagam, odpowiedz szybko. Nara.

Rzuciłam jej najgorsze ze swoich spojrzeń, ale ona ciągle wysyła mi kolejne liściki. Te oba palanty, ci Jenningsowie, w ogóle mnie nie obchodzą.

16.00 Niestety, Jas olewa to, czy oni mnie obcho­dzą, czy nie. Przez całą drogę do domu opo­wiadała mi, co powiedział i zrobił Tom. Im dłużej o nim słucham, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że Jas nie powinna się z nim zadawać. No dobra, mo­że i jestem niesprawiedliwa i zgorzkniała, ale przecież to moja przyjaciółka i powinna robić wszystko, co jej każę...

Tom chce otworzyć własny sklep z owocami i warzy­wami. Och, jakież to fascynujące... zdaniem Jas.

- To wspaniałe, że jest taki młody, a już wie, czym chce się zająć w życiu.

- Tak, ziemniaków nigdy ci nie zabraknie - rzuciłam wesoło.

W końcu nawet ona zauważyła, że nie jestem zbyt za­interesowana tym tematem. Zrobiła zdezorientowaną minę i powiedziała:

- Myślałam, że go lubisz.

Nic na to nie odparłam. Ciągle tylko myślę o tym, że jego brat patrzył na mnie z ironicznym uśmieszkiem, kiedy leżałam na ziemi.

- Uważasz, że nie powinnam się z nim umawiać? - ciągnęła.

Znowu nic nie odpowiedziałam.

- Znaczy się, myślisz, że nie powinnam się z nim uma­wiać? - powtórzyła.

Zrobiłam zagadkową minę, co - zważywszy na ten głupi beret - wcale nie było takie proste.

23.30 Jestem jedynie nędzną namiastką człowieka. I umówiłam się na randkę z nauczycielem całowania.

Północ Angus zjadł majtki mamy. Mama mówi, że trzeba będzie go oddać. Dlaczego nie mogę oddać jej albo taty? Chyba nie przesadzam?

Czwartek, 15 października

Południe Chuda zakazała lewitowania. Ogłosiła to dziś rano na apelu. Cała się trzęsła jak galareta, aż jej latały obwisłe policzki.

- Ta szkoła przypomina slumsy na Haiti. Muszę to natychmiast powstrzymać. Każdą uczennicę, która będzie próbowała lewitować, czekają bardzo poważne konse­kwencje. Ja osobiście nie chciałabym się znaleźć w jej skórze.

- Jakby się znalazła w mojej skórze, to chybaby mnie rozsadziła. Jak myślisz, ile waży jej noga? Tylko sobie wyobraź, jakie wielkie gacie musi nosić... Pewnie dałoby się z nich uszyć ze dwie kołdry - szepnęłam do Ellen.

Tak się rozchichotałyśmy, że Sokole Oko zgromiła nas wzrokiem.

14.00 Mam ochotę gryźć i kopać. Gdybym była in­na, mogłabym porządnie przestraszyć jakiegoś pierwszaka, a tak muszę poprzestać na schowaniu piórnika Okropnej P Green.

15.00 W drodze „na blok lekcji z nauk ścisłych” zobaczyłam Lindsay. Ależ ona jest tępa. To Miss Głupoty. I ma najdurniejszą fryzurę na świecie - włosy podwija sobie pod spód. Na meczu hokejowym widziałam jej nogi - chude jak patyki. Tak cieniut­kie, jakby od lat nie chodziła, tylko poruszała się na wózku inwalidzkim. A kiedy chce się skupić, zakłada grube okulary jak Woody Allen. Na pewno je dobrze chowa, kiedy umawia się z tym Palantem. O kurczę, za cztery godziny idę na randkę. Straszne, w ogóle mi się nie chce. Peter jest OK i w ogóle, ale jakoś mi na nim nie zależy.

W mojej sypialni

Północ Żałuję, że w ogóle zaczęłam brać te lekcje całowania. Czuję się, jakby mnie atakowały wielkie robale. W ogóle już nie widuję jego twarzy. A zresztą dlaczego on mnie tak lubi? Ledwo zdążyłam powiedzieć: „Co teraz przerabiacie na matmie?”, a już mnie zaatakowały te robale. Nie mogę się z nim więcej spotykać. Ale jak mu o tym powiedzieć?

1.00 Poproszę Jas, żeby mnie w tym wyręczyła.

Piątek, 16 października

21.00 Co za tydzień!

Namówiłam Jas, żeby w moim imieniu ze­rwała z Peterem. Kazałam jej, żeby zrobiła to delikat­nie, więc powiedziała mu, że mam problemy osobiste. Spytał, jakie, a ona na to, że chyba jestem lesbijką. Brawo, Jas.

Poniedziałek, 19 października

16.00 Po całej budzie rozeszła się plotka, że jestem lesbijką. Kiedy akurat byłyśmy w przebieral­ni, przyszła panna Stamp, żeby zmienić ubranie. Na­gle wszystkie dziewczyny uciekły, zostawiając mnie z nią sam na sam. Ona normalnie ma wąsy. Nie widzi tego czy jak?

Piątek, 23 października

20.00 Tom zadzwonił do Jas, no i wybierają się na „randkę”, żeby posłuchać zespołu Robbiego. Grupa ta nazywa się Sztywne Dylany. To na pewno strasz­ne badziewie. I merde. Wręcz double merde.

Mama z tatą rozmawiali w kuchni, a kiedy weszłam, przerwali i zrobili dziwne miny. Nie zrozumcie mnie źle, lubię, kiedy się zamykają, gdy wchodzę do pokoju, no, w każdym razie lubiłabym, gdyby to po prostu była nor­malka. Mama powiedziała:

- Gee, czy nie sądzisz, że powinnaś zobaczyć kawałek świata?

- Jeśli próbujesz mnie namówić na wyjazd do cioci Kath, do Blackpool, na Boże Narodzenie, to daj sobie spokój - odwarknęłam.

Kiedy chcę, potrafię być bardzo uszczypliwa.

22.00 Oglądam się w lustrze pod różnymi kątami, ale z każdej strony widać, że mam okropnie wielki, rozklapciany nos.

Ciekawe, czy mama dałaby mi pieniądze na operację plastyczną? Ciekawe, czy mogłabym go sobie zoperować w ramach ubezpieczenia, gdybym poszła do leka­rza i powiedziała, że ten nochal ma szkodliwy wpływ na moją psychikę?

Potem jednak przypomniało mi się, że powinnam my­śleć trzeźwo.

Mój lekarz nie przypomina George'a Clooneya z Ostre­go dyżuru. Mój lekarz to doktor Wallace, nieprawdopo­dobnie gruby, czerwony na gębie, bezduszny konował. Trudno od niego wyciągnąć choćby aspirynę, nawet kie­dy się ma grypę.

23.00 Dzwoniła Jas. Świetnie się bawiła z Tomem.

- Przyniósł ci w prezencie bukiecik porów? - spytałam złośliwie, ale Jas nie dała się sprowadzić z ob­łoków na ziemię.

- Nie, ale genialnie tańczy - odpowiedziała. - Sztyw­ne Dylany były super. Robbie śpiewa ekstra.

Musiałam spytać jak jakaś masochistka:

- Była tam Lindsay?

- Tak. Jest całkiem fajna. Upięła sobie włosy.

Byłam wściekła, że Jas okazała się tak nielojalna.

- O, to miło, że znalazłaś sobie nowych przyjaciół - powiedziałam. - Ale wydaje mi się, że skoro Lindsay jest teraz twoją NAJLEPSZĄ przyjaciółką, to mogłabyś jej powiedzieć, że ludzie z dużymi uszami nie powinni sobie upinać włosów.

I trzasnęłam słuchawką.

Północ. De auoi va - t - il?

Poniedziałek, 26 października

19.00 Ignoruję Jas. To bardzo męczące, ale przecież ktoś to musi robić.

Czwartek, 29 października

17.00 Dzisiaj byłam na dywaniku u Chudej. Słowo daję, ona nie ma za grosz poczucia humoru.

Największy problem polega na tym, że jej zdaniem chodzimy do szkoły po to, żeby się czegoś nauczyć, my zaś wiemy, że szkoła jest po to, żeby wypełnić czymś wol­ny czas, zanim wrócimy do domu i zaczniemy robić na­prawdę ważne rzeczy z naszymi przyjaciółmi. To wtedy nabywamy takich życiowych umiejętności, jak robienie sobie makijażu, słuchanie płyt i podrywanie chłopaków.

Tak czy siak, znowu poszło o błahostkę.

Wszystkie czwarte klasy, razem z nauczycielami, musia­ły sobie zrobić szkolne zdjęcie. Był nawet Herr Kamyer, jedyny samiec w tym gronie. Ellen, Jas, Jools, Rosie Mees i mnie ustawiono w ostatnim rzędzie, bo jesteśmy naj­wyższe. Ostatnio mamy bzika na punkcie starych telewi­zyjnych przedstawień lalkowych. Rosie ma kasety wideo ze wszystkimi nagraniami. Znamy na pamięć wszystkie powiedzonka. I chodzimy sztywno jak marionetki w rę­kach aktorów (kiepskich). Obecnie koncentrujemy się na Marinie Aguamarinie. Marina mieszkała w podwodnym królestwie - jej ojciec był tam królem - które zostało za­atakowane przez straszliwych ryboludów (nie nosili sącz­ków na genitalia, a wielka szkoda).

W każdym razie Marina Aquamarina pływała sobie pod wodą; włosy unosiły się za nią, a ręce zwisały jej luź­no po bokach. Podobała się wszystkim chłopakom, tym bardziej że była skończoną kretynką, a kiedy ktoś się do niej odzywał, mrugała oczami jak głupia blondynka. Tak więc, kiedy udajemy Marinę Aquamarinę, tak samo pły­niemy po korytarzach budy, z rękoma opuszczonymi wzdłuż boków, i nie wolno nam się odzywać, tylko kręci­my głową i mrugamy. Kiedy więc na przykład dyżurny pyta: „Gdzie twój beret?”, możesz wyłącznie zamrugać i szybko odpłynąć.

Ale jest też faza numer dwa, która polega na udawa­niu Jimmy'ego, chłopczyka z Supercar. Jimmy ma bar­dzo zadarty, piegowaty nos. Oczywiście można przycis­nąć palce do nosa i podnieść czubek, żeby nos zrobił się zadarty, ale bardziej wyrafinowana metoda wymaga wy­korzystania pojemników na jajka. Bierze się taką część, w której leży jajko, maluje się na niej nozdrza i piegi - i gotowe. Jeszcze tylko gumka i zakłada się sztuczny nos na prawdziwy. Voilà l'enfant Jimmy!

Rosie, Ellen, Julia, Jas i ja założyłyśmy sobie te nocha­le na sesję zdjęciową. Kiedy ogląda się fotkę, począt­kowo nic nie widać, ale jeśli przyjrzeć się jej uważniej, można dostrzec, że pięć dziewczyn z tylnego rzędu ma zadarte, piegowate nosy. Każdemu powinno się to wy­dać bardzo zabawne. Ale nie Chudej. Cała aż się trzę­sła ze złości.

- Wiecie, ile takie zdjęcia kosztują? Nie macie pojęcia, wy głupie dziewuchy! Wiecie, na jakie pośmiewisko wy­stawiłyście siebie i szkołę? Nie, oczywiście, wy nie rozu­miecie nawet podstawowych rzeczy.

Wypuściła nas jakieś czterdzieści lat później. Za karę mamy zebrać wszystkie śmieci z terenu budy. To się po­winno spodobać panu Attwoodowi, naszemu dozorcy. Wreszcie mógł się na nas zemścić za to, że przezywamy go „Elvis”. Ma jakieś sto dziewięć lat i jest najnudniejszym, najzłośliwszym człowiekiem we wszechświecie - oczywiście nie licząc mojego taty. Naprawdę nie wiem, co się z nim ostatnio dzieje (z tatą). Ciągle się koło mnie kręci, dziwnie patrząc. Och, w mojej rodzinie kazirodz­two to normalka. (Niezły dowcip).

LISTOPAD
Królik doświadczalny

Czwartek, 5 listopada

19.00 Nienawidzę tej daty. Droga do budy to był je­den wielki koszmar. Chłopaki co krok rzuca­li petardami. Mają obsesję na punkcie wydzierania się i straszenia ludzi. Widziałam Petera Dyera (Chłopaka Robala), ale on mnie zignorował i tylko coś szepnął swo­jemu koledze. Teraz chodzi z Katie Steadman - i na zdro­wie. Ciekawe, czy Peter to mój pierwszy i ostatni chłopak? Jas i ja znowu rozmawiamy ze sobą. Wielka szkoda, bo ona chce gadać tylko o Tomie. Jest zła, bo Tom przez ca­ły weekend musi pracować w sklepie.

- Cóż, tak to już jest w branży warzywniczo - owocowej powiedziałam. - Zawsze będziesz na drugim miejscu po jego légumes.

Tym razem mi nie odszczeknęła.

19.30 Angus uwielbia Noc Fajerwerków∗∗. Sąsiedzi muszą zamykać swojego psa w izolatce dla czubków - tak się boi, ale Angus jest w siódmym niebie.

Biega za fajerwerkami - pewnie myśli, że to płonące kuropatwy. Na łące za domem ma zostać rozpalone wiel­kie ognicho, wybiera się tam cała ulica. Ja nie, bo wiem, że w blasku ognia mój nos wygląda na jeszcze większy. Może założyć kapelusz? Czy już do końca życia będę skazana na noszenie kapelusza? Nie. Zostanę w swoim pokoju i będę patrzyła przez okno, jak się bawią inni.

22.00 Cudowne ognisko!!! Uwielbiam Noc Fajer­werków. Piekłam ziemniaki i trochę pogada­łam z chłopakiem z tej samej ulicy. Wygląda trochę jak Mick Jagger (ale oczywiście nie ma osiemdziesięciu lat). Kiedy zaczęłam zbierać się do domu, powiedział: „To na razie”. On chyba chodzi do tej męskiej szkoły dla tępaków, ale co tam, może zostać moim królikiem doświad­czalnym. Chi, chi, chi!

Angus zwinął się w kłębek na moim łóżku, co ozna­cza, że nie mogę wyprostować nóg. Nie mam odwagi go przesunąć. Ma osmalone ucho i nadpalone wąsy, ale mruczy aż miło.

Środa, 11 listopada

16.20 Po szkole Jas wpadła do mnie, żeby pogadać. Zrobiłam jej swoją słynną kawę z mlekiem. Znowu zaczęła truć:

- W ten weekend Tom też pracuje.

- Mówiłam ci, rodzinny interes - odparłam. Czułam się jak bardzo mądry człowiek, a poza tym chyba się przemieniłam w Żydówkę. Nigdy przedtem nie uży­łam określenia „rodzinny interes”. Aj waj.

Jas najwyraźniej nie zauważyła mojej nagłej przemia­ny w Żydówkę, tylko nadawała dalej:

- Już sama nie wiem. No bo on mi się naprawdę po­doba, ale chciałabym się trochę zabawić... Nie chcę za­chowywać się tak poważnie, myśleć tylko o przyszłości i w ogóle nie chodzić na imprezy.

Strasznie się przejęłam swoją nową rolą.

- Słuchaj, Jas, jesteś inteligentną (widzicie? potrafię powiedzieć coś podobnego bez odrobiny ironii), atrak­cyjną dziewczyną, cały świat leży u twoich stóp. Chcesz skończyć jako żona sprzedawcy warzyw? Zostań z nim, a ledwo się obejrzysz, już dorobisz się piątki dzieci i od samego rana będziesz się z nim kłóciła o kapustę. Zo­bacz tylko, co stało się z moją mamą - powiedziałam znaczącym tonem.

Do tego momentu Jas nadążała za moim tokiem ro­zumowania, ale teraz spytała:

- A co stało się z twoją mamą? - Trafiła na tatę - odparłam.

- Rozumiem.

Poniedziałek, 16 listopada

16.10 Jas zerwała z Tomem. Dziś rano przyszła do szkoły blada i z zapuchniętymi oczami. Mu­siałam poczekać do przerwy, żeby z nią pogadać.

Poszłyśmy na korty tenisowe, chociaż był straszliwy ziąb. Mimo to nie założyłam podkoszulka. Natomiast uparcie noszę stanik, chociaż trochę mi się marszczy. Myślę, że teraz piersi już zdecydowanie mi rosną. Podobno jak się je głaszcze, to się powiększają. Pamela Anderson pewnie ciągle je sobie miętoli - takie ma wielkie. No, w każdym razie Jas opowiedziała mi o Tomie i o tym, jak została osobą porzucającą.

(Odmiana słowa „porzucać”: ja porzucam, ty porzu­casz, on/ona/ono porzuca itd.).

- Zmartwił i zarazem rozzłościł - powiedziała. - Uwa­żał, że do siebie pasujemy.

Zrobiła taką minę, jakby znowu miała się rozpłakać, więc ją objęłam, ale szybko cofnęłam rękę - nie chcę, żeby z powrotem zaczęły się te plotki o moich lesbijskich skłonnościach.

- Jas, jest mnóstwo innych chłopaków. Zasługujesz na lepszego niż jakiś sprzedawca, który ma okropnego star­szego brata.

22.00 Boże kochany. Znowu dzwoniła Jas. Pytała, czy dobrze zrobiła, itd., itp... Muszę ją poznać z kimś innym.

Czwartek, 19 listopada

20.00 Ale kanaaaał!

Dzisiaj na biologii mieliśmy zastępstwo. Nie, nie zastępstwo, zaraz, jak to się nazywa... no, w każdym razie lekcję prowadziła studentka. Była strasznie zdener­wowana, miała bardzo krótki wzrok, a my - jak to się czasami zdarza - dostaliśmy głupawki i nie mogliśmy przestać się śmiać. Ta studentka, panna Idris, poprosiła, żebym rozdała pipetki czy coś tam, więc chciałam wstać, ale się okazało, że Ellen i Jools przywiązały do szuflady troczki mojego fartucha.

Tak się trzęsły ze śmiechu, że nie mogły ich odwiązać. Minęło z tysiąc lat, zanim się uwolniłam. Potem Rosie podrzuciła mi liścik: „Operacja »Wędrujące Ławki«. Za każdym razem, kiedy panna Idris odwróci się do tablicy, po cichutku przesuwamy nasze ławki kilka centymetrów do tyłu”.

Pod koniec lekcji, kiedy już stanęła przodem do nas, wszystkie siedziałyśmy ściśnięte z tyłu, trzy metry od niej. Ze śmiechu nie mogłyśmy wydusić z siebie ani słowa. Panna Idris tylko zamrugała oczami i nic nie powiedziała.

A co się stało potem...! Kiedy ruszyłyśmy z Jas do wyj­ścia, zobaczyłam tam Robbiego. Przez chwilę myślałam, że zrozumiał, że woli MNIE, MNIE, MNIE od tej bezna­dziejnej idiotki, ale kiedy go mijałam, spojrzał na mnie jakoś tak STRASZNIE.

- Widziałaś? - spytałam Jas. - O co mu chodzi? No, dobra, zobaczył moje majtki, ale przecież to nie zbrodnia.

Jas trochę się zarumieniła.

- Wiesz coś, czego ja nie wiem? - spytałam.

- No, może... - odparła trochę podenerwowanym to­nem. - Myślę, że Robbie się wkurzył, bo Tom jest zły, że już ze sobą nie chodzimy, a ja mu powiedziałam, że zry­wam z nim również dlatego, że rozmawiałam z tobą i ty powiedziałaś, że nie powinnam się umawiać z chłopa­kiem, który pracuje w warzywniaku, bo stać mnie na ko­goś lepszego. No, przecież tak mówiłaś.

Złapałam ją za krawat.

- Coś ty powiedziała???!!!!

Ona tylko zamrugała oczami i zrobiła się różowobiała.

Północ NIE MOGĘ W TO UWIERZYĆ. Tak zwana najlepsza przyjaciółka wbiła mi nóż w plecy.

W moich ulubionych książkach takie historie się nie zda­rzały. Nic dziwnego, że Robbie się na mnie boczy i gniewa.

Poniedziałek, 23 listopada

16.15 Koszmarny dzień. Jackie „zaproponowała”, żebyśmy się zabawiły na niemieckim, kiedy Herr Kamyer pisał na tablicy odmianę czasowników. (Niemiecki to strasznie głupi język, czasownik pojawia się na samym końcu zdania. Może się odechcieć. Dla odmiany chyba zacznę mówić na tatę „Vater”, a na ma­mę - „Mutter”. W skrócie „Vati” i „Mutti”).

W każdym razie Jackie zaproponowała, żebyśmy oce­niły nawzajem swoją urodę, przyznając sobie punkty w skali od jednego do dziesięciu. Na liście znalazły się takie cechy jak skóra, włosy, oczy, nos, figura, usta, zę­by. Na górze kartki napisałyśmy swoje imiona, a potem puściłyśmy ją w obieg, żeby każda wystawiła swoją oce­nę. Udział w tym wzięły Jackie, Alison, Jas, Rosie, Jules, Ellen i Beth Morgan. Ja nie chciałam, ale Jackie się nie odmawia. Wszystkim dałam prawie maksymalną liczbę punktów... chociaż oczywiste fakty wyglądały wręcz od­wrotnie. Na przykład dałam Beth siedem punktów za zęby - rozumując, że jeżeli się wyprostują, będą wyglą­dały ładnie, nigdy nie wiadomo. Wszystkie punkty przy­znawałyśmy anonimowo. A później przeanalizowałyśmy wyniki. Moja lista wyglądała następująco:

Skóra 7 8 8 7 8 8 7

Włosy 8 8 8 8 8 8 8

Oczy 7 8 8 8 8 8 8

Nos 4 3 3 0 4 41/4 4

Figura 7 6 7 7 7 71/27

Usta 6 6 6 6 5 61/3 6

Zęby 8 8 9 9 8 9 9

Ktoś mi dał zero za nos!!! Miałam najniższą punktację. Najlepiej wypadły moje zęby. Jas dostała prawie same ósemki za wszystkie cechy więc wpadła w ten obrzydliwy nastrój jak wtedy, kiedy człowiek dobrze napisze klasów­kę i jest bardzo „miły” dla osób, którym poszło gorzej. W drodze do domu porównałyśmy swoje wyniki.

- Jas, dostałaś więcej punktów za usta niż ja. Co jest nie tak z moimi? Dlaczego twoje niby mają być lepsze? To ty mi dałaś sześć i jedną trzecią? Wygląda mi to na twój charakter pisma.

Zaczęła się wykręcać.

- Tak...? Nie, to chyba nie ja.

Tu ją miałam.

- Skoro nie ty, to znaczy, że dałaś mi jeszcze mniej. Wtedy się wycofała.

- A, rzeczywiście, to mój charakter pisma. Okropnie się wkurzyłam.

- Co jest nie tak z moimi ustami?

- Nic, dlatego dałam ci sześć i jedną trzecią.

- To znaczy, że są przeciętne.

- Dałabym ci więcej, bo kiedy są zamknięte, zasługu­ję na siedem albo i osiem.

- Kiedy są zamknięte? - spytałam groźnym tonem. Jas zrobiła się czerwona jak burak.

- Wiesz, muszę patrzeć całościowo. Rozumiesz, cho­dzi o twój uśmiech.

- Co z nim?

- Kiedy się uśmiechasz, strasznie ci się rozciągają...

- No, dalej.

- Twarz ci się tak jakby dzieli na pół, no i wtedy nos wygląda na większy.

19.00 Przed lustrem. Ćwiczę taki uśmiech, żeby nos mi się nie rozpłaszczał na pół twarzy. To nie do zrobienia. Już nigdy w życiu się nie uśmiechnę.

20.00 Dzwoniła Jas.

- Jas, dałaś mi tylko siedem i pół za figurę, a ja ci dałam osiem.

- No i?

- Dałam ci osiem tylko dlatego, że jesteś moją przyja­ciółką.

- A ja ci dałam siedem i pół też tylko dlatego, że je­steś moją przyjaciółką. Chciałam dać ci siedem.

Północ Jak Jas śmiała dać mi tylko osiem punktów za oczy?! Ja też dałam jej osiem, ale ona ma prze­cież beznadziejnie głupie brązowe oczy.

1.00 Prawdopodobnie to ta głupia Beth Morgan da­ła mi cztery, trzy albo zero za nos. Ja jej dałam sześć i pół, co świadczy o mojej wspaniałomyślności. Uprzejmość nie ma najmniejszego sensu.

Czwartek, 26 listopada

21.00 Dzisiaj Vati rzucił prawdziwą bombę - jedzie na wycieczkę do Nowej Zelandii. M i T zamierzają się tam przeprowadzić! Po co w ogóle zawracali sobie głowę tym, żeby mnie o tym poinformować? Nie rozumiem, co to ma wspólnego ze mną. Szykowałam się do szkoły, kiedy Vati powiedział:

- Georgia, nie wiem, czy słyszałaś, ale u mnie w pra­cy jest dużo zwolnień.

- Vati, tylko mi nie mów, że pójdziesz na zasiłek. Jeże­li zabraknie ci pieniędzy, zawsze możesz sprzedać swój fartuszek.

Poniedziałek, 30 listopada

16.20 Jas ciągle zamartwia się Tomem. Teraz musi­my unikać „jego” części miasta. Mam nadzie­ję, że nie zwariowałam, ale Rosie mi powiedziała, że ona rysuje sobie językiem różne rzeczy na podniebieniu. Ser­duszka, domki. Wtedy jej powiedziałam, że jest walnię­ta, a teraz sama zaczęłam to robić.

17.00 Na ulicy wpadłam na tego chłopaka, które­go poznałam podczas Nocy Fajerwerków. Na chwilę przysiedliśmy na murku przy moim domu. Dziwne, ale kiedy go widzę, nie czuję potrzeby, żeby szybko biec do swojego pokoju i się malować. Nawet nie zgarniałam włosów na czoło, żeby mi zasłaniały pół twarzy (i przy okazji pół nosa). Tata mówi, że jak tak dalej pójdzie, to wkrótce oślepnę na jedno oko, a poza tym, że wyglądam jak pekińczyk, ale co on tam wie? Zresztą w Nowej Ze­landii nie będzie musiał się tym przejmować.

Ten chłopak ma na imię Mark. Myślę, że w jego obec­ności nie krępuję się dlatego, że on ma OGROMNE usta. Słowo daję, zupełnie jak Mick Jagger. Ma pewnie z siedemnaście lat i chodzi do Parkway, tej szkoły dla tępaków. Jest stuknięty na punkcie piłki i często gra z ko­legami w parku. Zdaje się, że widziałam ich tam, kiedy zabrałam Angusa na spacer. Jest całkiem niezły (Mark, nie Angus), pomimo tych ust. Chce zostać piłkarzem i jeździ na treningi. Kiedy się żegnaliśmy, powiedział:

- To na razie.

O nie, znowu to samo.

21.00 Widziałam Marka na ulicy z kolegami. Obejrzał się na okno mojego pokoju, więc musia­łam szybko schować się za zasłonkę. Mam nadzieję, że mnie nie zobaczył, bo położyłam sobie maseczkę z awokado, a grzywkę przykleiłam do czoła, żeby się wypro­stowała. Ciekawe, dokąd szedł? Miał na sobie tenisów­ki i spodnie od dresu.

22.30 Usłyszałam, jak Mutti i Vati się kłócą. Super, rozwiodą się i będą walczyli o prawo do opie­ki nade mną.

22.40 Jeżeli zostanę z mamą, będę miała dostęp do kosmetyków, ciuchów i tak dalej, poza tym ją zawsze łatwiej przekonać, żeby mi pozwoliła później wra­cać. Śmieje się z moich żartów i często wychodzi z domu. Z drugiej strony tęskniłabym za Vati.

22.42 No cóż, pa, pa, Vati...

GRUDZIEŃ
Koncert Sztywnych Dylanów

Wtorek, 1 grudnia

11.00 Mucho excitemondo! W szkole Foxwooda ma się odbyć gwiazdkowa potańcówka. Dzi­siaj Chuda oznajmiła to na apelu.

- Dziewczęta, dwunastego grudnia o wpół do ósmej w szkole Foxwooda odbędzie się przedświąteczna po­tańcówka.

Scena jak z Małej księżniczki. Ja, Rosie, Jas i Ellen wydałyśmy z siebie tak długie westchnienie, że Chuda w końcu musiała powiedzieć: „Spokój”. Potem do­dała:

- Jedną z atrakcji będzie... występ zespołu.

Znowu zaczęłyśmy wzdychać, ale Sokole Oko rzuciła nam tak mordercze spojrzenie, że przestałyśmy.

Miałam ochotę krzyknąć: „Niech żyje dyrektor Foxwooda i cała Anglia, hip - hip hurra!”, ale jednak zrezyg­nowałam.

Chuda jeszcze nie skończyła.

- Zespołem tym będą Sztywne Dylany.

Przerwa obiadowa

12.30 Jas i ja odbyłyśmy naradę przy automacie z napojami.

- Myślisz, że powinnyśmy się wybrać? - spytała. - Bo wiesz, będzie tam Lindsay, a Tom może... no, może przyprowadzić inną i wtedy wyjdziemy na...

- ...skończone idiotki? - dokończyłam.

16.00 Dzisiaj na religii wydarzyła się najbardziej żenująca rzecz we Wszechświecie Żenujących Rzeczy. Przedmiot ten prowadzi panna Wilson, która jest nie do końca normalna (a kto normalny by tego uczył?). To żałosna kobieta z rudymi włosami, ostrzyżonymi na smętnego pazia. Rajstopy zawsze jej się marszczą, a po­za tym nosi tragiczne swetry, które zazwyczaj krzywo za­pina. Nie grzeszy urodą, a do tego - co gorsza - w ogó­le nie ma osobowości.

Lekcje z nią polegają głównie na tym, że panna Wil­son gada, a my posyłamy sobie liściki albo piłujemy pa­znokcie. W zeszłym roku Rosie tak się wyluzowała, że zaczęła sobie smarować nogi balsamem. Było tak gorą­co, że nie założyłyśmy rajstop. Rosie wyciągnęła nogi na ławce i zabrała się do kremowania. Zauważyła to nawet panna Wilson. Pamiętam, że powiedziała: „Rosie, lepiej weź się do roboty, i to już!”. Wydało nam się to szalenie zabawne - śmieszyło nas jeszcze wiele godzin później.

W każdym razie dziś po południu panna Wilson z ja­kiegoś powodu zaczęła mówić o higienie osobistej. Sło­wo daję, nie wiem, co to ma wspólnego z religią. Może starożytni Żydzi wyganiali z miast śmierdzących trędo­watych? Nie wiem.

- Tak, dziewczynki - powiedziała. - Wiem, jak musi się czuć taka osoba, bo w młodości sama miałam proble­my z poceniem się i ludzie mnie unikali. Nie kąpałam się, bo byłam sierotą i miałam depresję...

Siedziałyśmy ze spuszczonymi oczami, a ona truła o zapachu swojego potu. To było STRASZNE... Jeszcze nigdy się tak nie cieszyłam, kiedy rozległ się dzwonek i musiałyśmy iść na wuef.

Z wrzaskiem pobiegłyśmy pod prysznic i zaczęłyśmy się szorować jak wariatki. Panna Stamp była w szoku - zimą zawsze musi nas namawiać, żebyśmy w ogóle się przebrały. Przyszła i ze zdumieniem spojrzała na nas. W końcu nam się przypomniało, że jest lesbijką, więc z krzykiem uciekłyśmy spod prysznica.

Ta szkoła to siedlisko zboczeńców. Już bezpieczniej jest chyba w poprawczaku.

20.00 Jas nocuje u mnie. Obgadałyśmy plan zwią­zany ze szkolną potańcówką.

21.00 Wyglądałyśmy przez okno w moim pokoju, usiłując zajrzeć do domu obok, bo byłyśmy cieka­we, w czym śpi pan Sąsiad. Jas twierdziła, że w piżamie, ale mnie się wydawało, że to krótka koszula nocna.

Nagle zobaczyłyśmy na ulicy Marka (tego z Nocy Fa­jerwerków) z jakąś dziewczyną. Zatrzymali się pod latar­nią, ale nie widziałam, jak ta dziewczyna wygląda, bo zaczęli się całować. Nie w cieniu czy gdzieś, tylko pod samą latarnią. Nie mogłyśmy oderwać od nich oczu, a że­by mieć lepszy widok, wdrapałyśmy się na parapet. Tro­chę nam było ciasno, ale wszystko widziałyśmy. Wtedy usłyszałam pukanie i weszła Libby ze swoim kocykiem, czyli „kocikiem”, jak go nazywa. (Właściwie nie jest to żaden koc, tylko stary biustonosz mamy, ale Libby się podoba i nie chce go oddać. Kiedyś chyba był biały, ale teraz ma ohydny szary odcień). Zobaczyła nas na parapecie i powiedziała:

- Libby teś chcie.

- Nie, Libby - odparłam. - Już schodzę. Ale ona na to:

- Nie, nie, bzydki chlopcik, bzydki chlopcik... ja chcie pacieć.

I tak mnie zaczęła bić tym kocykiem, że musiałam ją wziąć na ręce. No nie, daję się terroryzować trzylatce i żbikowi.

No więc wzięłam ją na ręce, a ona wcisnęła się mię­dzy mnie a Jas. Od razu zobaczyła parę pod latarnią.

- Ojej, pać, pać! Panpani, panpani!!! Cha, cha, cha, cha, cha!

Rzeczywiście, trudno było rozróżnić, gdzie się kończy Mark, a zaczyna ta dziewczyna, ale wszystko się wyjaśni­ło, kiedy Mark przestał ją całować i spojrzał ponad jej ramieniem. Wprost w moje okno. Nie wiem, czy do­strzegł nas w mroku, ale tak szybko zeskoczyłyśmy z pa­rapetu, że przewróciłyśmy się na łóżko.

- Jeście śkaciemy! - zażądała Libby.

Boże, mam nadzieję, że Mark nie widział, jak go pod­glądałyśmy.

Środa, 2 grudnia

8.30 Ja i Jas wybiegamy na ulicę. Na rogu niemal wpadłyśmy na Marka. Jas (najlepsza przyjaciołka) powiedziała, że musi jeszcze skoczyć do swojego domu i że spotkamy się w budzie. Trochę się zarumieni­łam, kiedy ruszyliśmy z Markiem przed siebie.

- Masz chłopaka? - spytał nagle.

Odebrało mi mowę. Jak brzmi prawidłowa odpowiedź na takie pytanie? Już wam mówię: w takim wypadku na­leży skłamać.

- Właśnie zakończyłam bardzo trudny związek i posta­nowiłam trochę odpocząć - powiedziałam.

Popatrzył na mnie. Słowo daję, on naprawdę ma naj­większe usta, jakie kiedykolwiek widziałam.

- A więc nie?

I wtedy wydarzyło się coś bardzo dziwnego... dotknął mojej piersi!!! Nie twierdzę, że rozdarł mi bluzkę, tylko po prostu położył dłoń na moim biuście. Na sekundkę. Potem odwrócił się i poszedł do szkoły.

12.30 Co to znaczy, kiedy chłopak kładzie ci dłoń na piersi? Czy jest strasznie napalony? Czy po pro­stu zmęczyła mu się ręka?

16.30 Po co ja w ogóle o tym myślę? Na szczęście w drodze powrotnej nigdzie ani śladu Marka (biustofila).

16.45 Chociaż, jak o tym pomyśleć, to skoro chło­pak położył ci rękę na piersi, mógłby czasami się z tobą umówić.

17.00 Właśnie „odrabiałam lekcje” w swoim poko­ju, kiedy rozległ się dzwonek do drzwi. Odło­żyłam czasopismo i poszłam otworzyć. To był Mark.

- Rzuciłem Ellę - powiedział. - Masz ochotę wybrać się na koncert Sztywnych Dylanów?

- Yyy, no, yyy, tak, dzięki - odparłam.

- OK, to na razie.

18.00 Przez telefon opowiedziałam Jas o Marku. - I wtedy powiedziałam „yyy, tak”, a on: „OK, to na razie”.

- „Na razie”? Co to znaczy?

- Nie wiem. Do zobaczenia wieczorem na koncercie czy jak?

- A podoba ci się? Zastanawiałam się przez chwilę.

- Sama nie wiem. Przy nim czuję się jak kobra, wiesz, jakoś tak dziwnie i cała sparaliżowana, jakby ktoś grał na tym flecie.

- Jak to? Głowa ci podskakuje, kiedy on gra na swoim instrumencie?

- Jas, nie zaczynaj. No, co ty o nim sądzisz? Zamyśliła się.

- Ma bardzo duże usta. - Tak, wiem.

A wtedy ona dodała:

- No, ale ty też.

Północ Ojojoj. Co robić? Dlaczego życie jest takie skomplikowane?

Czy Mark mi się podoba? Dlaczego przyjęłam jego zaproszenie?

Dlaczego Robbie nie widzi, że Lindsay to taka straszna nudziara?

Ojejejej. Quel dommagel!! Merde. Gówno.

Poniedziałek, 7 grudnia

17.00 Mark przysłał mi liścik. Bardzo to miłe, pomija­jąc ten koszmarny styl: „Droga Georgio, wy­jechałem na trening do soboty. Spotkajmy się w sobotę o ósmej pod wieżą zegarową. Mark”.

A więc tak. Nie mam wyboru. Muszę z nim iść.

21.00 Do mojego pokoju weszła mama i spytała, czy mogłabym zejść na dół na „rozmowę”. Modlę się, żeby nie chodziło o higienę osobistą albo o problemy małżeńskie rodziców. Ostatnio tata sprawia wrażenie podenerwowanego, a do tego zapuszcza wą­sy. Idiotyczne. Wygląda to tak, jakby na jego górnej war­dze zdrzemnęło się jakieś małe zwierzątko.

- Słuchaj, Georgio - powiedział - jesteś już młodą ko­bietą (a kim byłam przedtem? młodą klaczką?), a ponie­waż myślę, że nie powinniśmy mieć przed sobą żadnych tajemnic (wręcz przeciwnie, Vati, nigdy w życiu się nie do­wiesz o pewnej ręce na mojej piersi), chciałbym ci powie­dzieć, że tu, w Anglii, bardzo trudno o pracę, więc zaraz po Bożym Narodzeniu lecę do Auckland. Zostanę tam miesiąc czy dwa, trochę się rozeznam i spróbuję znaleźć nową pracę. Kiedy się już zainstaluję, możecie przyjechać do mnie z mamą i Libby i zobaczyć, jak wam się podoba.

- Wiem, co myślę o Nowej Zelandii - powiedziałam. - Widziałam Sąsiadów.

- Ale to się działo w Australii - wtrąciła mama. Co jest, kryzys rodzinny czy klasówka z geografii?

- Mutti i Vati - ciągnęłam spokojnie - chodzi mi o to, że to bardzo daleko stąd, a wszyscy moi przyjaciele mieszkają tutaj. Ujmując to inaczej, już bym wolała, że­by mnie ktoś zaadoptował, niż żeby moja noga miała postać na nowozelandzkiej ziemi.

Kłóciliśmy się całą wieczność - nawet Libby zeszła i przyłączyła się do nas. Ubrała Angusa w swoją piża­mę, założyła mu czepeczke, a do pyszczka włożyła smoczek. Nie mam pojęcia, jak jej się to udało. Gdy­bym to ja zbliżyła się do niego z czepeczkiem, chybaby odgryzł mi rękę.

Północ Tak więc Vati jedzie aż do Nowej Zelandii. To jednak nie rozwiązuje mojego bieżącego pro­blemu, czyli: co założyć na koncert Sztywnych Dylanów?

Piątek, 11 grudnia

14.50 W budzie zapanowała przedświąteczna go­rączka. Dziś na fizyce wszystkie założyłyśmy srebrne rogi reniferów. Herr Kamyer chciał zażartować i powiedział: „Oh, ja, jingle bells, jingle bells”. Żałosne. Poza tym, dlaczego on nosi takie krótkie spodnie? Mię­dzy skrajem nogawki a skarpetkami w szkocką kratę wi­dać mu całe hektary bladej, owłosionej skóry. (Tak, on nosi skarpetki w szkocką kratę. To nie tylko żałosne. To jest żałosne do kwadratu).

20.00 Mutti i Vati są dziwnie spokojni i mili dla sie­bie nawzajem. Zobaczyłam w kuchni, jak tata obejmuje mamę. Libby śpiewała na melodię Jingle bells: „Dziki pies, dziki pies, dziki ojejej”, aż tacie łzy sta­nęły w oczach. Słowo daję, myślałam, że się rozpłacze, a to by było straszne. Wziął ją na ręce i bardzo mocno przytulił. Ale Libby się wściekła i zaczęła go przezywać: „Bzydki, niegzecny, bzydki” i wsadziła mu palec do oka, od czego już naprawdę się rozpłakał.

Sobota, 12 grudnia

Sztywne Dylany

7.00 Cholera, nie chciałam budzić się tak wcześ­nie. No, ale dzięki temu mam wiele godzin, żeby się przygotować na wieczór. Pomyślałam, że prze­de wszystkim powinnam poćwiczyć jogę, na co nigdy nie starcza mi czasu.

7.20 Teraz wiem, dlaczego nigdy nie chce mi się ćwiczyć - to za trudne i już. Kiedy zrobiłam „pozycję psa”, myślałam, że już nigdy nie wstanę. Lepiej położę się na kilka minutek i odpocznę przy lekturze podnoszącej na duchu książki.

7.40 Już nigdy w życiu nie wezmę do ręki Tybetań­skiej księgi życia i umierania. Nie zamierzam zostać buddystką, skoro w następnym wcieleniu mogę wrócić jako patyczak.

7.50 Filiżanka kawy z mlekiem i grzanka. Mniam - - mniam. Mama kupiła sobie nowe „Cosmo”.

8.10 Na parę minut znów położyłam się do łóżka z magazynem w ręku. Hmmm. „Co mężczyź­ni mówią, a co naprawdę myślą”.

9.30 Jeżeli chłopak mówi: „To na razie”, może to oznaczać: „Daj mi spokój. Było super, ale nie jestem gotowy na poważny związek”, albo... „To na razie”.

9.40 Zostanę dziennikarką piszącą dla „Cosmo” - w ogóle nie trzeba nic kumać. Albo może zo­stanę facetem - oni też nic nie kumają.

10.00 Zdecydowałam, że założę krótką czarną su­kienkę z lycry. Jas dzwoniła już pewnie z pięć razy i ciągle zmieniała zdanie co do swojego stroju.

13.00 Rosie zaprosiła na koncert Sztywnych Dylanów studenta z wymiany zagranicznej, który mieszka obok.

- Jesteś pewna, że to dobry pomysł? - spytałam ją.

- On ma na imię Sven - ona na to.

- Właśnie o tym mówię.

Rosie twierdzi, że to „niezły jajcarz”, cokolwiek to znaczy.

- Nie zna angielskiego, ale jest bardzo wysoki. Kiedy spytałam, skąd pochodzi Sven, odparła:

- Nie wiem, chyba z Danii. Jest blondynem.

Okazuje się, że zaprosiła go na ten koncert, wskazu­jąc na niego, potem na siebie, i wykonując taniec. Wa­riatka. Umówiłyśmy się, że pójdziemy do supermarketu, bo na wieczór potrzebujemy perfum, a tam możemy spryskać się testerami, udając, że zastanawiamy się nad kupnem.

16.30 Wróciłam do domu w chmurze Palomo - mam nadzieję, że trochę wywietrzeją, bo już mi oczy łzawią. Poza tym kupiłam sobie błyszczyk, który podobno powiększa usta. Nie jestem pewna, czy w mo­im wypadku to dobry pomysł, zwłaszcza że umówiłam się z Markiem. Ciekawe, czy ta zasada dotycząca piersi odnosi się też do ust? To znaczy, czy rosną, jeśli częściej się ich używa?

17.00 Skoro od częstego używania rosną usta, to co robił nimi Mark? Czy mam mu pozwolić się pocałować? Co oznaczała ta ręka na mojej piersi? Czy chcę, żeby został moim chłopakiem? Chyba nie jest zbyt inteligentny, ale może się okazać, że to doskonały pił­karz, jak Beckham, wtedy za niego wyjdę i zamieszkam w luksusie.

17.10 Ale wtedy zacznę się pojawiać we wszystkich gazetach. Będę musiała sobie zoperować nos. I uważać, żeby się nie uśmiechać... a jak zapomnę? A jeżeli jakiś paparazzi przyłapie mnie z uśmiechem i nochalem rozciągniętym na pół twarzy... i moje zdjęcie wydrukują w „Daily Express”?

17.15 Nie mogę za niego wyjść, to dla mnie zbyt wielka presja. Tracę poczucie własnej warto­ści, a całą uwagę kieruję na niego. Muszę mu dzisiaj powiedzieć, że z nim zrywam.

18.00 Trochę mi niedobrze. Jeden kosmyk włosów nijak nie chce się ułożyć, jeszcze chwila, a go obetnę. Poza tym mam wystające kolana. Może kiedy zostanę żoną Marka, wstrzyknę sobie w nie tłuszcz (naj­lepiej z nosa, wtedy korzyść będzie podwójna: mniejszy nos i grubsze kolana - a wszystko to dzięki ogromnej strzykawce do odsysania tłuszczu, wbitej jednym, zgrab­nym ruchem... blee. Teraz to już naprawdę całkiem mnie zemdliło...).

19.30 Szkoda, że nie idę z Jas i Rosie, całą paczką. Będę musiała wejść na koncert z Markiem, wszyscy się zaczną na nas gapić i pomyślą, że to mój chłopak.

Północ Moje życie jest do kitu. Jeśli to w ogóle można nazwać życiem... Kiedy myślę o dzisiej­szym wieczorze, mam ochotę już na zawsze pozostać w łóżku.

Mark czekał na mnie pod wieżą zegarową, paląc pe­ta. Wyglądał spoko. Kiedy podeszłam, złapał mnie i bez zbędnych ceregieli pocałował prosto w usta. Trochę się zdziwiłam i zmartwiłam... może znowu da odpocząć dłoni na moich piersiach... ale nie.

Mark nie należy do gaduł - po pocałunku wziął mnie za rękę i poszliśmy na koncert. Czułam się trochę nie­zręcznie, bo jestem od niego wyższa, więc musiałam nieco się zgarbić - jak Quasimodo.

Na miejscu od razu poleciał przywitać się z kumplami. Sven, ten od Rosie, to prawdziwy olbrzym - ma chyba ze dwa i pół metra, i jest ostrzyżony na jeża. Jas była nadąsana i trochę blada.

- Chciałam wyglądać jak anorektyczna modelka, któ­ra całą noc imprezowała. Żeby Tom sobie pomyślał, że w ogóle o nim nie myślę - powiedziała.

Na koncert przyszły tłumy; chłopcy stali pod jedną ścianą, a dziewczyny pod drugą.

- Nie pogadasz nawet ze swoim chłopakiem? - spyta­ła mnie Jas.

Wtedy weszli Tom i Robbie. Robbie zauważył mnie i się uśmiechnął... Już zdążyłam zapomnieć, jaki z niego Bóg Seksu. Same mięśnie, czarne włosy i w ogóle. Ja też się do niego uśmiechnęłam, ale normalnie, bo na chwilę zapomniałam o nosie. Nagle jednak zza moich pleców wynurzyła się Lindsay i podeszła do Robbiego. On się uśmiechał do niej!!! Zrobiło mi się tak gorąco, że na mojej twarzy można by usmażyć jajko. Robbie pocało­wał Lindsay w policzek. Lindsay upięła sobie włosy i zo­stały z niej dosłownie same uszy. Blee.

Robbie wszedł na scenę i Tom został sam. Wtedy Lind­say zaczęła gadać z jedną ze swoich głupich kumpelek z szóstej klasy.

- Jak myślisz, powinnam do niego podejść? - spytała mnie Jas.

- Jas, trochę godności - odparłam. - On woli warzywa.

W tej chwili z toalety wyszła jakaś ciemnowłosa dziew­czyna i zbliżyła się do Toma. Położyła rękę na jego ra­mieniu i odeszli razem.

Potem było już tylko gorzej.

Kiedy Sztywne Dylany zaczęli grać, Mark podszedł do mnie i wciągnął mnie na parkiet. Jego podobieństwo do Micka Jaggera nie kończyło się na ustach. Na parkiecie zachowywał się jak wariat, chodził w kółko z dłońmi na biodrach. Myślałam, że umrę. Potem przyłączył się do nas Sven, ciągnąc za sobą Rosie. Jego taniec bardziej Przypominał kozaczoka, Sven ciągle tylko przykucał i wy­machiwał nogami. A potem podniósł Rosie nad swoją głową!!! I zaczął tak wirować, pokrzykując: „Oh ja, oh ja”, a Rosie obciągała sobie spódnicę, żeby nie było wi­dać jej majtek.

I wtedy mi odbiło. To był naprawdę niezły ubaw... Razem z Jas, Ellen i Jools chichrałyśmy się jak hieny. Dostałam ataku kaszlu i musiałam pobiec do kibelka, że­by się opanować. Kiedy się uspokoiłam i zajrzałam na salę, zobaczyłam tańczącego Svena i znowu dostałam głupawki.

Potem Mark chciał zatańczyć wolnego. Zorientowa­łam się, bo mnie chwycił i przycisnął do siebie. Zrobił się jakiś taki twardy, jeśli wiecie, co mam na myśli, i przyssał się ustami do mojej szyi. Jeszcze trudniej mi się z nim tańczyło, niż trzymało za ręce. Musiałam tro­chę ugiąć kolana, żeby się dopasować. W pewnym mo­mencie złapałam się na tym, że patrzę prosto na Rab­biego. Wyglądał super. Och, sacrebleu. Nienawidzę go, to nadęty palant, ale chyba go kocham.

Zespół przestał grać i zrobił sobie przerwę, ale Mark zaczął wrzeszczeć: „Jeszcze!”. Dołączyło się do niego paru kumpli. Wdarli się na scenę, a Mark wyrwał Robbiemu mikrofon i zaczął „śpiewać” - chyba Jumpin' Jack Flash. Robbie położył mu rękę na ramieniu i wy­buchła wielka awantura. Najpierw tępi koledzy Marka wjechali w zespół, a potem kumple zespołu wjechali w tępych kolegów Marka. Wszystkie dziewczyny zaczęły piszczeć.

Sven uniósł dwóch chłopaków naraz i wyrzucił ich na ulicę, i wtedy Ellen, Jas, Jools i ja postanowiłyśmy dać w długą.

Wspaniały wieczór. Leżę zakutana w łóżku, mój „chło­pak” to bandzior, a poprzedni miał ksywkę „Robal”.

Ten, który mi się podoba, nienawidzi mnie i woli nudzia­rę z odstającymi uszami...

P.S. Kiedy weszłam zdenerwowana do domu, mój tak zwany kiciuś plunął na mnie.

P.P.S. W nogach łóżka znalazłam zużytą pieluchę mo­jej siostrzyczki.

Niedziela, 13 grudnia

17.00 Dzięki Bogu Mark się nie odzywa. Przez cały dzień czytałam. Mama i tata wyszli - nagle nabrali ochoty na wspólne spędzanie czasu - to takie nienaturalne! - więc musiałam zostać z Libby. Nie szko­dzi, już i tak nigdy w życiu nie wyjdę z domu.

18.00 Libby trochę mnie rozweseliła, udając Angusa. Groźnie pomrukując, zwinęła się w kłębek na jego posłaniu za zasłonką. Musiałam interweniować, kiedy dobrała się do jego miski z karmą.

18.15 Dzwoniła Jas.

- Nigdy nie znajdę sobie chłopaka. Chyba zo­stanę weterynarzem.

18.20 Znowu ona.

- Jak myślisz, jestem brzydka?

18.30 Dzwoniła Rosie.

- Udało mi się odprowadzić Svena do domu, zanim przyjechała policja. Dał mi gałązkę ostrokrzewu.

- Dlaczego? - zdziwiłam się.

- Nie wiem, może to duński zwyczaj.

19.15 Dzwoniła Jools.

- Podobno Lindsay przychodzi do budy w pier­ścionku zaręczynowym na palcu.

20.00 Super. Ktoś dzwonił do drzwi, ale kazałam Libby siedzieć cicho i udawałyśmy, że nikogo nie ma w domu. Mam wszystkiego dosyć, jestem zdołowana i głodna.

21.00 Mam wszystkiego dosyć, jestem zdołowana i zrobiło mi się niedobrze. Pochłonęłam: dwa Marsy, tosta, kawę z mlekiem, szklankę soku, colę, tosta, płatki kukurydziane i nadziewane ciasteczka.

22.00 Idę spać. Mam nadzieję, że już nigdy się nie obudzę.

Poniedziałek, 14 grudnia

8.30 W drodze do budy niemal wpadłam na Mar­ka. Dzięki Bogu w ostatniej chwili zdążyłam skręcić za róg.

9.45 Chuda wściekała się o tę awanturę na kon­cercie Sztywnych Dylanów. Trzęsła się jak wa­riatka.

- Mam szczerą nadzieję, że żadnej z was nic nie łączy z tymi chuliganami, którzy na potańcówce zachowali się jak zwierzęta...

Rosie spojrzała na mnie i jak chomik przygryzła zębami dolną wargę. Nie wiem dlaczego, ale tak mnie to roz­śmieszyło, że myślałam, że się uduszę. Musiałam uda­wać, że mam atak kaszlu, i wyjąć chusteczkę do nosa.

Jas nie przyszła do budy. Ciekawe, gdzie się podziewa. Może „przyjechała do niej ciotka”, jeśli wiecie, co mam na myśli. Rosie w kółko nadawała o Svenie.

- To znaczy, że jest twoim chłopakiem? - spytałam, a ona zaczerwieniła się i odparła:

- Słuchaj, nie chodzimy ze sobą. On mi tylko dał ga­łązkę ostrokrzewu. - Ale, jak już wspomniałam, w Danii to może oznaczać bardzo wiele różnych rzeczy.

O cholera. Jackie i Alison, Koszmarne Bliźniaczki, nie odpuszczają. Rozesłały liścik z informacją, że w czwar­tek mamy się spotkać przy stołówce na - jak to nazwa­ły - „najnowszy numer”.

16.30 Po powrocie ze szkoły zastałam liścik od Mar­ka: „Georgia, szukałem cię po koncercie. Spotkajmy się dziś wieczorem o 22 przy budce telefo­nicznej. Mark”.

21.50 Jeżeli nie pójdę, to i tak w końcu spotkam go na ulicy... Zawołałam do M i T (którzy znowu razem spędzają czas): - Wyprowadzam Angusa na spacer!

- Tylko żeby się nie zbliżał do tego pudla! - odkrzyk­nął tata.

Musiałam odciągnąć Angusa sprzed drzwi państwa Sąsiadów, bo chciał pożreć ich psa. Codziennie zjada cztery puszki kociej karmy i mama mówi, że jak jeszcze trochę urośnie, to będziemy musieli go oddać do zoo, jeżeli go tam w ogóle przyjmą.

22.00 Mark czekał przy budce, paląc peta. Nie za­uważył mnie - nic dziwnego, bo Angus wciąg­nął mnie za żywopłot, goniąc innego kota. W końcu przywiązałam go do latarni. Zza żywopłotu popatrzyłam na Marka i... znacie to uczucie, kiedy człowiek wie, co ma zrobić? No, ja też nie... ale wtedy tak mi się wyda­wało. Muszę się rozmówić z Markiem, postępuję wobec niego nie fair. Powiem mu: „Słuchaj, stary, lubię cię, ty w niczym tu nie zawiniłeś, to moja wina. Tak bardzo się różnimy, że nigdy nie byłbyś ze mną szczęśliwy. Myślę, że najlepiej będzie, jeżeli od razu się rozstaniemy, zanim któreś z nas zacznie cierpieć”.

Podeszłam do niego. Stał w półcieniu. Kiedy mnie zoba­czył, wyrzucił papierosa. Otworzyłam usta, żeby wygłosić swoje przemówienie, ale wtedy on mnie pocałował. A gdy­bym akurat ssała miętówkę? Udławiłabym się na śmierć!!! Włożył mi język do ust, co mnie trochę zaskoczyło... a po­tem zrobił TO jeszcze raz!!! Położył rękę na mojej piersi! Jak miałam się zachować? Dotykania piersi nie przerabia­łam. Ręce wisiały mi wzdłuż boków jak u orangutana, ale nagle przypomniałam sobie, że „Robal” radził, by w takich chwilach objąć chłopaka w pasie. Mark trzymał jedną dłoń na mojej piersi, a drugą na pupie. Nagle, kiedy się zasta­nawiałam, co zrobi potem, przestał mnie całować.

Czy w takiej chwili mogłam mu powiedzieć, że z nim zrywam?

- Słuchaj, Georgia, nie bierz tego do siebie, ale... chy­ba jesteś dla mnie za młoda. Wracam do Elli, bo ona mi pozwala na różne rzeczy. Sorki, to nara.

Północ To nara? Mark miał czelność rzucić mnie w chwili, kiedy ja zamierzałam to zrobić! Już nigdy w życiu nie wstanę z łóżka. Ella pozwala mu na różne rzeczy... jakie? Pozwala mu kłaść OBIE ręce na swoich piersiach?

Wtorek, 15 grudnia

8.10 Powiedziałam mamie, że nie idę do szkoły i w ogóle nie zamierzam wstawać z łóżka.

- Dlaczego? - spytała.

A ja, wbrew rozsądkowi, odparłam:

- Rzucił mnie chłopak, który mi się nawet nie podobał. Sama zamierzałam z nim zerwać, ale nie dał mi szans.

Usiadła na moim łóżku.

- Kiepsko. To niezbyt miłe, kiedy ktoś cię rzuca. Ale spójrz na to z innej strony... znalazłaś się dokładnie w ta­kiej sytuacji, w jakiej chciałaś być - znowu jesteś wolna i do wzięcia. I masz do wydania dziesięć funtów.

- Łatwo ci powiedzieć - gderałam dalej. - Nie wiesz, jaka jestem wrażliwa, jak łatwo mnie zranić, a ja bardzo długo dochodzę do siebie... ale co mówiłaś o tych dzie­sięciu funtach?

Szalona ciocia Kath spisała się na medal ze spóźnionym prezentem urodzinowym... Hurra!!!

15.30 Dzisiaj nawet nie zawracam sobie głowy makijażem. Nie ma sensu - już nie zamie­rzam robić wrażenia na żadnym chłopaku. Koniec z: „to na razie”. Powolutku będę sobie dojrzewać, skon­centruję się na nauce, żeby dostać dobrą pracę, i tak dalej.

A niech to! Przy bramie stał Robbie... pewnie czekał na swoją narzeczoną. Minęłam go, udając, że go nie widzę, ale mnie zagadnął:

- Niezłych masz kumpli.

Musiałam się zatrzymać. Byłam wściekła, miałam ochotę rzucić jakąś ciętą i dowcipną ripostę. Żeby zro­zumiał, że ze mną trzeba uważać. Powiedziałam więc:

- Chyba pomyliłeś mnie z kimś, kogo obchodzi to, co masz do powiedzenia. - I poszłam sobie.

17.30 Taaaak!!! Ha!!! Trzykrotne „ha” i trzykrotne „tak”!!! Podwójne „ha” z łącznikiem!!!

22.00 Vati pokazał mi na mapie miejsce, do któ­rego jedzie. Zdaje się, że występują tam naj­bardziej gwałtowne geotermiczne zjawiska na całym świecie. Trzęsienia ziemi, wybuchy wulkanów, lawa try­skająca z ziemi, gejzery i rzeki z wrzącą wodą. To stawia poczytalność Vati pod znakiem zapytania (nie po raz pierwszy). Mój Vati jest domatorem, męczy się nawet, kiedy musi wstać z fotela albo się ogolić. Skończy się na płaczu... jego. Mutti oplata go jak bluszcz. To grotesko­we. Ledwo się obejrzę, a już będę miała następną sio­strzyczkę albo braciszka. Uch. Nawet mi się nie chce o tym myśleć.

Środa, 16 grudnia

13.30 Jas nadal nie przychodzi do szkoły. Wpadnę do niej po lekcjach.

16.15 U Jas nikt nie otwiera drzwi.

18.30 Zadzwoniłam do Jas. Jej mama powiedziała, że Jas nie może podejść do telefonu, bo czu­je się nie najlepiej.

- Czy to grypa? - spytałam.

- Nie wiem, ale nie chce nic jeść. Nie je. Jas nie je. Kiepsko.

- Nawet nadziewanych ciasteczek?

- Nawet.

Jest o wiele gorzej, niż myślałam.

Czwartek, 17 grudnia

10.00 Jas nadal nie ma w szkole. To się zaczyna ro­bić absurdalne.

13.30 Okazało się, że „najnowszy numer” Jackie i Alison to takie badziewie, że nie ma dla nie­go miejsca nawet we wszechświecie badziewi. Musiały­śmy wyjść na lodowaty ziąb aż za korty tenisowe... Zdzi­wiłam się, że Jackie w ogóle wie, gdzie one są. Chyba nigdy nawet się nie zbliżyła do terenów sportowych. Wtedy usłyszałyśmy, o co chodzi.

- Macie zrobić tak: przykucacie, strasznie ciężko dy­szycie, a potem wstajecie i zaczynacie biec.

- Po co? - spytałam, ale ona tylko na mnie popatrzy­ła i zapaliła peta.

Ale zdzira. Na brodzie wyskoczył jej ogromny pryszcz, który wyglądał jak drugi nos. Nic dziwnego, że Jackie ma tak kiepską cerę, maluje się pewnie od piątego roku życia.

Dmuchnęła mi dymem prosto w twarz i powiedziała:

- Od takiego wysiłku można zemdleć.

Nawet Rosie, która zazwyczaj rzadko odzywa się do Jackie, musiała powtórzyć:

- Zemdleć?

Jackie zaciągnęła się, jakby miała do czynienia z kimś bardzo, bardzo durnym. Nie powiedziała ani słowa, więc w końcu Rosie spytała:

- I co potem?

Wtedy Jackie dała czadu.

- Słuchaj, czterooka, pomyśl tylko, jak to się może przydać, kiedy chcesz... na przykład zemdleć na ape­lu, żeby cię wynieśli. Albo na fizie, kiedy nie zrobiłaś pracy domowej - mdlejesz i cię wynoszą... na wuefie... wszędzie.

Rosie to wyjątkowa idiotka, więc drążyła dalej:

- Nie sądzisz, że ktoś mógłby zauważyć, gdybyśmy na­gle przykucnęły na apelu albo fizie, zaczęły ciężko dy­szeć, a potem pobiegły przed siebie?

Jackie podeszła do Rosie, a muszę wspomnieć, że to całkiem spora dziewczyna. Ma duże piersi i szerokie ra­miona.

23.00 Nadal czuję się jakoś dziwnie. Już nigdy więcej nie zrobię tego, co mi każą Alison i Jackie. Koniec, kropka. Ta nowość z mdleniem jest bez­nadziejnie głupia. Zaczęłam dyszeć, wstałam i pobiegłam przed siebie, i rzeczywiście zrobiło mi się słabo, ale tak naprawdę to zasłabłam, kiedy nagle wpadłam na pana Attwooda, który wychodził ze swojej pakamery. Chyba złamałam sobie piszczel. Niestety, Elvisowi nic się nie stało.

Piątek, 18 grudnia

19.30 Jas nie ma w budzie już cały tydzień. Martwię się o nią, bo w ogóle nie chce ze mną rozma­wiać przez telefon. Nawet wtedy, kiedy podawałam się za świętego Mikołaja.

Piątek, 25 grudnia

10.00 Wesołych świąt!!!

Mój pełen przyjemności dzień zaczął się już o piątej piętnaście rano, kiedy to Libby przyszła do mnie z prezentem - figurką z plasteliny, do której były przykle­jone kawałki czegoś brązowego, co wyglądało bardzo podejrzanie. Powiedziała: - Dzidzia palanta - i włożyła mi to coś do łóżka. Ponieważ trochę u nas krucho z kasą, jak to ujął Vati (moim zdaniem jest to spowodowane tym, że Vati nie potrafi utrzymać pracy, ale nic nie mówię, żeby jeszcze bardziej nie zepsuć świąt), nie było nas stać na drogie prezenty. Mama i tata dali mi kilka płyt, kosmetyków, legginsy, tenisówki, parę sztuk bielizny i perfumy, a ja zrobiłam dla taty śliczny ochraniacz na wąsy, który na pewno doceni.

Dla mamy zrobiłam maseczkę z żółtka i innych skład­ników. Położyła ją sobie na twarz i dostała lekkiej wysyp­ki, ale teraz jej cera i tak wygląda lepiej.

Dla Libby uszyłam kostium wróżki - wielki błąd, bo już do końca dnia zmieniała nas w różne rzeczy, tłukąc nas swoją czarodziejską różdżką. Przez jakąś godzinę musia­łam udawać „ślicną świnkę”. Już nigdy w życiu nie zjem kiełbasy.

Dzwoniła Jas, ale jeszcze nie wychodzi z domu, więc nie uniknę „wesołych” świąt z rodzinką.

Angus wyglądał bardzo ładnie w swej błyszczącej ko­ronie, ale w końcu się wkurzył i ją zjadł. Kiedy przyszła pora obiadowa, mama ulepiła mu myszkę z karmy. Ze­żarł głowę, a potem usiadł na reszcie. Bóg jeden wie, co się dzieje w kocim łbie.

W przyszłym roku chyba zostanę fanką New Age i że­by uczcić przesilenie zimowe, porzucę swoją rodzinę, wyjadę do Stonehenge i będę tańczyć z druidami. Nie ma nic nudniejszego niż patrzenie, jak mój tata pró­buje uruchomić swoją nową elektryczną szczoteczkę do zębów. Raz się tylko uśmiałam, kiedy zaplątała mu się w wąsy.

Sobota, 26 grudnia

Południe Quel dommage!! M i T z właściwym sobie egoizmem poprosili mnie, żebym posiedziała z Libby, bo chcą razem spędzić ten ostatni wolny wie­czór. Dwudziestego dziewiątego tata wyjeżdża do Whangamata... chlip, chlip... więc na pożegnanie zabiera mamę... do pubu!! Z wujkiem Eddiem!!

Na miejscu mamy udawałabym, że przydarzył mi się jakiś wypadek, a w razie konieczności spowodowałabym prawdziwy.

Złamana kostka to niewielka cena za to, by nie mu­sieć słuchać Kaczuszek w wykonaniu wujka Eddiego.

23.30 Mama i tata wpadli do domu, chichocząc. Byli nieco podchmieleni. Leżałam już w łóżku, usiłując zasnąć, ale nawet o tym nie pomyśleli. Słysza­łam, jak tańczą do Kaczuszek. Są żałośni.

Potem zaczęli się wdrapywać na górę, strasznie głośno szepcząc „ćśśś”. Mama zajrzała do mojego pokoju i aż ją zatkało, bo Libby leżała w łóżku ze mną, ale na wa­leta, więc na poduszce koło mojej głowy znajdowały się jej stopy. Mama zaniosła Libby do jej łóżka, a potem... to było coś potwornego... TATA POGŁASKAŁ MNIE PO GŁOWIE. Nadal udawałam, że śpię.

Niedziela, 27 grudnia

11.00 M i T jeszcze są w łóżkach. Zaniosę im ich śliczną córeczkę Liberty.

14.00 Wychodzę. Tata dał mi pięć funtów, żebym za­jęła się Libby.

Wtorek, 29 grudnia

20.00 Dzisiaj wyjechał Vati. Muszę przyznać, że nawet ja miałam łzy w oczach. Odjechał w przyczepie motocykla wujka Eddiego. Wszystkie pomachałyśmy mu na pożegnanie. Powiedział, że zadzwoni, jak tylko znajdzie się w Whangamata. Lot trwa aż dwa dni - niesamowite. To chyba na drugim końcu świata. Mama jest ponura i ciągle pochlipuje, to na pocieszenie kupiłam jej czekoladki. Wte­dy rozpłakała się jeszcze bardziej, więc wolę już tego nie powtarzać. Libby płacze w miskę Angusa.

STYCZEŃ
Wybuchowe gacie

Piątek, 1 stycznia

11.00 Moje noworoczne postanowienia:

Będę o wiele milsza dla osób, które na to na­prawdę zasługują.

Zainteresuję się własną przyszłością.

Będę grzecznie rozmawiać z państwem Sąsiadami.

Będę mniej powierzchowna i próżna.

Skupię się na swoich zaletach, a nie na wadach, np. mniej będę myślała o nosie, a więcej o zębach, które są całkiem ładne.

Sobota, 2 stycznia

11.30 Wreszcie! Wiadomości od Jas. Podobno ma mononukleozę. Kiedy do niej idę, na wszelki wypadek zasłaniam usta i nos szalikiem. Mononukleozą można się zarazić przez pocałunek. Okazuje się, że ca­łowanie to jakiś koszmar - jak nie tajemnicza łapa na piersiach, to wielkie, spuchnięte węzły chłonne. Celibat albo gruba szyja - trudny wybór. Ciekawe, czy Chuda ma tłuste stopy, bo ją tak całowali po nogach? Ble, teraz to dopiero mnie zemdliło. Czuję się zbyt kiepsko, żeby jeszcze odwiedzać chorą. Muszę wracać do domu i się położyć.

Nie... Jas mnie potrzebuje. Postaram się po prostu nie oddychać tym samym powietrzem co ona.

16.00 Jas w końcu zgodziła się zobaczyć ze mną. Jest blada i chuda, nic, tylko leży w łóżku. Jej pokój jest wysprzątany - zły znak. Poza tym odwróciła lustro do ściany. Kiedy tam weszłam, nawet nie otworzy­ła oczu. Usiadłam na łóżku.

- Jas, co ty wyprawiasz? Co się dzieje? No, powiedz mi, swojej najlepszej przyjaciółce.

Milczenie.

- No, Jas, mnie możesz zaufać. Milczenie.

- Wiem, o co chodzi. Myślisz, że coś z tobą nie tak, bo wszystkie dziewczyny - oprócz Okropnej P Green i tej lesbijki Włochatej Kate - mają chłopaków albo już się całowały, prawda?

Milczenie. Zaczęłam się irytować. Chciałam jej po­móc, a przecież sama mam problemy. Praktycznie rzecz biorąc, jestem sierotą... i przybraną matką. Odkąd tata egoistycznie wyjechał na drugi koniec świata, ciągle tyl­ko słyszę: „Mogłabyś posiedzieć z Libby?”. Co Jas wie o kłopotach? Czy kiedykolwiek musiała zabrać swoją młodszą siostrzyczkę na basen? Nie, nawet nie ma młodszej siostrzyczki. Czy majtki jej siostrzyczki wybuch­ły na górze zjeżdżalni dla maluchów? Nie. Czy w ogóle jest sens tłumaczyć mamie, że po zjedzeniu pieczonej fasoli Libby zawsze ma problemy z brzuchem? Nie, nie ma najmniejszego. Kąpielówki Libby nie wytrzymały si­ły eksplozji i jej kupa rozprysnęła się na zjeżdżalnię dzieci dokoła. Czy Jas wie, co to znaczy, kiedy z base­nu trzeba wyławiać płaczące dzieci, ciągnąc je za skrzy­dełka do pływania? Nie. Czy wie, co to znaczy opłukiwać wodą siostrzyczkę, a potem palić się ze wstydu przed mamami, dziećmi i dozorcami w maskach i ze szczotami do szorowania? Chyba nie. Skoro ja mogłam znieść taki koszmar, to dlaczego Jas tak się roztkliwia nad sobą?

Nie powiedziałam jej tego, ale zajęłam twarde stano­wisko.

- Jas, czemu się tak przejmujesz tymi spuchniętymi węzłami chłonnymi?

Jas odpowiedziała tak cichutko, że musiałam się nad nią pochylić, żeby usłyszeć:

- Nie mam spuchniętych węzłów chłonnych. Chyba nigdy nie znajdę sobie chłopaka, nikt mnie nawet nie zaprosił na imprezę. Tom był moją jedyną szansą, ale wolał cebulę.

Aha, czas na zalecenie z książki Poczuj swój strach i mimo wszystko to zrób. Zdjęłam ze ściany lustro i przy­trzymałam je przed twarzą Jas.

- Jas, spójrz w lustro i pokochaj osobę, którą w nim widzisz. Powiedz: „Kocham cię”.

Jas spojrzała w lustro - nie mogła się wykręcić, bo trzymałam je jakieś trzy centymetry od jej nosa. Prawie się porzygała.

- Ooooooooo, wyglądam obrzydliwie.

Nic nie zrozumiała.

- Jas, pokochaj siebie - powiedziałam. - Pokochaj Piękno, które widzisz w tym lustrze, spójrz na tę cudną twarz, na te cudne usta. Usta, którym twoja przyjaciół­ka dała osiem punktów na dziesięć. Pomyśl o tym, Jas.

Pomyśl o wszystkich tych biedakach, którzy dostali tylko sześć i jedną trzecią... a ty dostałaś aż osiem... - (Jeże­li chodzi o pamiętanie przykrych rzeczy, to jestem jak słoń, ale niestety, nie mogę zapamiętać nic z francuskie­go, historii, matmy czy biologii).

Jas zdecydowanie zaczęła się ożywiać. Wydęła usta i uśmiechnęła się słabo.

- Myślisz, że naprawdę mam ładne usta?

- Tak, tak, ale popatrz też na resztę twarzy, na te oczy, nieskazitelną cerę...

Jas usiadła.

- Wiem, jest niezła, nie? Rano zawsze piję ciepłą wo­dę z cytryną.

Poniedziałek, 4 stycznia

7.00 Kiedy się obudziłam, przez chwilę czułam się szczęśliwa - dopóki sobie nie przypomniałam, że dzisiaj trzeba wracać do wariatkowa (czyli szkoły).

14.30 Gimnastyka. Odkryłam, że Angus schował so­bie przekąskę w moim plecaku. Teraz w spo­denkach gimnastycznych mam kolce jeża.

Wtorek, 12 stycznia

Południe Zwycięstwo, zwycięstwo!

Madame Slack zawsze oskarżała mnie o leni­stwo na francuskim, a ja właśnie dostałam z klasówki osiemdziesiąt pięć punktów na sto. Cha, cha, cha, cha.

Fermez la bouche, Madame Slack. Udało mi się, bo nauczyłam się dwudziestu pięciu słówek, a potem uwa­żałam, żeby na każde pytanie odpowiedzieć którymś z nich. Na przykład na pierwsze: „Jakie jest twoje ulubio­ne danie?” - odpowiedziałam: „lapin” (królik).

W wypracowaniu na temat „Co robisz w słoneczne dni?” napisałam, że bawię się z królikiem.

Opisz ulubioną książkę - Alicja w krainie czarów. Lapin jest jednym z jej bohaterów.

13.00 Zgodnie z nowymi postanowieniami które do­tyczą skupienia się na nauce, a nie na chłopa­kach, podczas przerwy obiadowej poszłam do sali gim­nastycznej, żeby poćwiczyć jogę. Mój zestaw ćwiczeń no­si nazwę „Powitanie Słońca”: trzeba się wyprostować, żeby powitać Słońce, a potem zrobić skłon, jakby się mó­wiło: „Nie jestem godna”. Następnie wykonuje się pozy­cję kobry i psa... to szalenie łagodne i kojące.

13.15 Właśnie, kiedy wykonywałam pozycję psa, we­szła panna Stamp.

- Och, nie będę ci przeszkadzać - powiedziała. - Cie­szę się, że zainteresowałaś się jogą, to jedna z najlep­szych form gimnastyki. Doskonała rozgrzewka przed grą w tenisa. Nie przeszkadzaj sobie, ja tylko się przygo­tuję do lekcji.

Nogi miałam zadarte do góry, a tyłek wypięty. Ta­kich wygibasów lepiej nie robić w obecności lesbijki. Szybko przeszłam do pozycji kobry, ale wyglądałam z kolei tak, jakbym chwaliła się piersiami. Myślę, że panna Stamp zapuszcza już nie tylko wąsy, ale także brodę. Słowo daję, w tym miejscu nie ma ani chwili spokoju.

13.30 Przeniosłam się z jogą na zewnątrz, chociaż ciężko mi się ćwiczy w rękawiczkach i płasz­czu. Właśnie zrobiłam pozycję psa, kiedy zza rogu wyło­nił się Elvis. Stary zrzęda.

- Co ty tu wyprawiasz? - krzyknął na mnie.

- Cicze dzioge - odpowiedziałam, z nogami w górze. Naciągnął sobie czapkę głębiej na głowę.

- Możesz sobie nawet ćwiczyć fizykę nuklearną, ale nie na moim podwórku. Zmiataj stąd, zanim zawiado­mię dyrekcję.

Odchodząc, spytałam go:

- A wie pan, że Elvis nie żyje?

16.30 Kiedy wracałam do domu, zobaczyłam Marka. Bardzo dojrzale się do niego uśmiechnęłam.

- Wszystko w porządku? - spytał tylko.

18.00 Podczas nieobecności Vati mama dostaje świ­ra. Kiedy ją spytałam, czy zapłaciłaby za ope­rację zmniejszenia mojego nosa, zaczęła tę samą starą gadkę: „Ledwo nas stać na karmę dla Angusa”. Jakby go w ogóle trzeba było karmić.

Nie ma dnia, żebym nie znalazła w kredensie jakichś rozkładających się szczątków. W każdym razie nie stać jej na zainwestowanie w szczęście własnej córki, ale pie­niądze na remont salonu to znalazła, bo w przyszłym ty­godniu ma przyjść fachowiec.

21.30 Kiedy oglądałyśmy telewizję, mama spytała:

- Tęsknisz za tatą?

- Za kim?

Poniedziałek, 18 stycznia

Biologia

14.30 Świetnie umiem naśladować szczękościsk. Rosie przysłała mi liścik: „Kochana G., wiesz, że w czwartek mamy dwie lekcje wolne? Miałabyś ocho­tę pójść na wagary i skoczyć do miasta? Rrrrrrxxxxx”.

16.30 Wracam do domu z Jas. Chyba już na dobre dochodzi do zdrowia.

- Co myślisz o tym błyszczyku? Wyglądam trochę jak Claudia Schiffer? Myślę, że mam taki sam kształt ust.

Po co ja z tym zaczynałam? No, ale skoro Jas chce żyć w świecie fantazji i to jej poprawia nastrój... Poszłyśmy do niej. Och, co za cudowny, normalny dom, nie ma tu mamy - wariatki, dziwnej siostrzyczki ani dzikich zwierząt.

Jej mama spytała, czy chciałybyśmy sok i kanapki. Jakoś nie mogę sobie wyobrazić swojej mamy w takiej sytuacji... Żeby chociaż siedziała w domu! Myślę, że byłaby dla mnie dobrym przykładem... gdybym chciała zostać administratorem szpitala... ale czy czasami nie mogłaby też zrobić jakiejś kanapeczki?

W pokoju Jas dokonałyśmy pomiarów naszych ciał centymetrem krawieckim. Moje wymiary to 81 - 58 - 81, a Jas - 76 - 58 - 84. Myślę, że wciągnęła brzuch, żeby też mieć w talii 58. Nogi mam dłuższe o pięć centymetrów. (Nie powiedziałam tego Jas, ale moja jedna noga jest dłuższa o pięć centymetrów, a druga tylko o trzy i pół. Jak to możliwe, że w tym wieku okulałam? Może to stąd, że noszę torbę zawsze na tym samym ramie­niu i dlatego tę stronę mam dłuższą. Muszę pamiętać, żeby zmieniać ramiona. Komu się spodoba koślawa dziewczyna?).

Czwartek, 28 stycznia

15.30 Rosie wstała pierwsza i wyszła z klasy. Pojawi­ła się pani Wilson, żeby nas „kontrolować”, ale ją spytałyśmy, kto wymyślił Boga, i szybko się wynios­ła. Byłyśmy zajęte sporządzaniem listy najbardziej pożą­danych cech u chłopaka - musi mieć poczucie humoru, ładny uśmiech, wyrobione mięśnie brzucha, musi do­brze tańczyć, świetnie całować itd. Rosie przysłała mi swoją kartkę, na której napisała tylko jedno słowo: WIELKI. Odpisałam: „Co ma mieć wielkie?”. A ona na to: „Wszystko”. To odpisałam: „Zęby też?”. Opowiedzia­ła twierdząco. Myślę, że Sven zaraził ją duńskością.

W każdym razie Rosie, Jools i Ellen wyszły pierwsze, a potem dołączyłam do nich ja z Jas. Spotkałyśmy się w toalecie na parterze, gdzie założyłyśmy kozaki, krótkie topy i umalowałyśmy się. Sprawdziłyśmy, czy droga wol­na, i wymknęłyśmy się tylnym wyjściem. Pod oknami pracowni biologicznej musiałyśmy przykucnąć - tam prowadziła lekcję Sokole Oko, która z odległości dwu­dziestu kroków potrafi wyniuchać dziewczynę. Potem puściłyśmy się pędem za pakamerę Elvisa. Siedział tam, czytając gazetę, a kiedy się przekradałyśmy, usłyszałyśmy, jak głośno pierdnął i powiedział: „pardon”. Zaczę­łam chichotać i cała reszta za mną. Musiałyśmy uciekać jak wariatki. Potem przez całe popołudnie przy byle oka­zji mówiłyśmy: „pardon”.

W supermarkecie było wprost ekstra. Wypróbowały­śmy wszystkie testery i takie coś, czym się smaruje wło­sy, żeby ufarbować jeden kosmyk na inny kolor. Spraw­dziłam różne odcienie, ale najlepiej mi w odcieniu blond. Zrobiłam sobie jasny kosmyk na samym przodzie. Wygląda czadowo. Teraz, kiedy Vati znajduje się w bezpiecznej odległości, muszę namówić mamę, żeby pozwoliła mi się przefarbować.

Północ Cudowny dzień!!! W drodze do domu razem z Jas śpiewałyśmy Respect Arethy Franklin.

LUTY
Jas musi umrzeć

Sobota, 6 lutego

11.00 Ktoś zadzwonił do drzwi. Mama właśnie wy­sadzała Libby - niezbyt przyjemny to widok. W weekendy mama nosi takie ohydne ogrodniczki, w ja­kich chodzą tylko lesbijki albo bohaterowie programów telewizyjnych z lat sześćdziesiątych. Libby śpiewała: „Las ciotek na motek i nuda” (Innym ludziom ta piosenka jest znana jako Wlazł kotek na płotek). Była rozświergotana jak skowronek, ale mama strasznie się denerwowała.

- Georgia, mogłabyś otworzyć? To pewnie ten budowlaniec Jem, który ma rzucić okiem na salon. Wpuść go i podaj mu kawę.

Kiedy otworzyłam drzwi, ujrzałam szopę jasnych wło­sów i kombinezon z drelichu, ale w tej samej chwili roz­legł się przenikliwy pisk z ogrodu sąsiadów: „Łap go, łap go, łap, ojejejej!”. Pani Sąsiadka ciskała się po ogrodzie z miotłą. Pomyślałam, że Angus w końcu dorwał tego pu­dla, ale kiedy spojrzałam ponad płotem, zobaczyłam, że mój kotek trzyma w pysku coś malutkiego i brązowego.

Pani Sąsiadka ryknęła do mnie:

- Zadzwonię na policję! To świnka morska mojej sio­strzenicy, opiekujemy się nią! A ten, ten... ten wasz po­twór ją złapał!

Angus przycupnął nieopodal. Powiedziałam najbar­dziej stanowczo, jak tylko potrafię:

- Puść to, Angus. Puszczaj!

Dzięki tresurze rozpoznał mój głos i wypuścił z pyska świnkę morską. Rzuciłam się w jej stronę, ale świnka czmychnęła. Ledwo pokonała parę centymetrów, a Angus już wysunął swoją wielką łapę i położył ją na jej zad­ku. Świnka się wyrwała, a Angus wstał i powolutku ru­szył za nią. Przewrócił ją na plecy, a potem usiadł na niej i zapadł w drzemkę.

- Przepraszam, on czasami bywa irytujący - zwróci­łam się do pani Sąsiadki. - Ale tylko tak się bawi.

Zachowała się bardzo nierozsądnie. W końcu udało mi się go zwabić za pomocą wędzonego śledzia.

Pani S. mówi, że złoży skargę. Ciekawe, gdzie? Chyba na kocim posterunku.

Jem obserwował całą tę scenkę z progu. Miał miły uśmiech, od którego robiły mu się drobne zmarszczki.

- Duży jak na kota, nie? - powiedział.

- Proszę do środka - westchnęłam. - Mama jest w ła­zience, ale za chwilę przyjdzie.

Jem wszedł do frontowego pokoju, a ja podałam ka­wę. Nieźle wygląda jak na starszego pana.

Przyleciała mama w swoich ogrodniczkach. Kiedy zo­baczyła Jema, zaczęła się dziwnie zachowywać i jeszcze bardziej się zaczerwieniła.

- Nnnnnn! - wydukała i po prostu wyszła z pokoju. Spojrzałam na Jema i wzruszyłam ramionami.

- Robisz maturę? - spytał (dobre, myślał, że mam przynajmniej szesnaście lat... cha, cha, cha, cha), a ja na to:

- Nnnnnn.

Wtedy wróciła mama. Miała UMALOWANE usta i by­ła już w normalnych ciuchach. Zostawiłam ich samych.

Niedziela, 7 lutego

11.00 Założyłam krótką spódniczkę i razem z Jas poszłyśmy przespacerować się główną ulicą. Chciałyśmy sprawdzić, ilu chłopaków w samochodach będzie za nami gwizdać.

Dziesięciu!!! (Musiałyśmy łazić przez cztery godziny... ale dziesięć to dziesięć!!!).

Poniedziałek, 22 lutego

16.15 Dzisiaj, kiedy wyszłyśmy z Jas ze szkoły, wydarzy­ło się coś bardzo dziwnego. Przy bramie w swo­im morrisie siedział Robbie. Opierał się o drzwi. Kiedy go zobaczyłam, nogi zrobiły mi się miękkie jak z waty. Jak przestać kogoś lubić? Pewnie trzeba się skupić na wadach tej osoby.

Może Robbie ma okropne dłonie? Spojrzałam na nie... są piękne - mocne, ale jednocześnie artystyczne. Tak jakby potrafił zbić półkę, ale i zabrać cię w krainę rozko­szy. On na pewno nie kładzie dziewczynom dłoni na piersiach... a szkoda. Zamknij się!!!

W każdym razie już zamierzałam zrobić wyluzowaną minę, kiedy powiedział:

- Cześć, Jas, co słychać? Jas się zaczerwieniła.

- O, cześć, Robbie. OK, a co u ciebie?

- Spoko. Jas, czy mógłbym... czy mógłbym któregoś dnia z tobą pogadać? Może wpadłabyś na kawę w śro­dę po lekcjach?

- Yyy... no... eee, tak - wybełkotała Jas. - Dobrze. To na razie.

Normalnie odebrało mi mowę. Kiedy doszłyśmy do jej domu, bez słowa przeszłam przez furtkę i ruszyłam scho­dami prosto do jej pokoju. Miałam wrażenie, że mnie coś dławi. Myślałam, że się uduszę, wybuchnę i jedno­cześnie zrobię kupę.

Jas usiadła na łóżku i tylko sapnęła: „uff”.

- Co ma znaczyć to „uff”?

- No, „uff” i już.

- Po co on chce się z tobą zobaczyć?

Zaczęła sobie oglądać paznokcie, co było strasznie irytujące.

- Nie wiem.

- Chyba nie pójdziesz, co?

- Zaprosił mnie na kawę, a ja się zgodziłam.

- Tak, ale nie pójdziesz, co? Spojrzała na mnie.

- Dlaczego miałabym nie pójść? Powiedział, że chce ze mną pogadać.

Nie wierzyłam własnym uszom.

- Przecież wiesz, że to mój śmiertelny wróg.

- Tak, ale nie jest moim wrogiem - zaczęła się wy­mądrzać - a poza tym chyba mu się podobam.

Myślałam, że się wścieknę.

- Jas, jeżeli jesteś moją przyjaciółką, to się z nim nie spotkasz.

Zamilkła i zacisnęła wargi. Jak burza wypadłam z jej domu.

Wtorek, 23 lutego

23.00 Dzisiaj wyszłam z domu dziesięć minut wcześ­niej i ruszyłam drugą stroną ulicy. Jas zazwy­czaj czeka przy swojej furtce między ósmą trzydzieści pięć a ósmą czterdzieści pięć i jeżeli do tej pory się nie pojawię, idzie beze mnie. Jak wariatka przebiegłam chył­kiem koło jej domu i stawiłam się w szkole na dziesięć minut przed apelem. Zatrzymała mnie Sokole Oko.

- Pierwszy raz widzę cię tak wcześnie, co się stało? Bę­dę miała na ciebie oko.

Słowo daję, jaka ona podejrzliwa. Pewnie nie ma nic innego do roboty. W auli nie stanęłam na swoim miej­scu. Podeszłam do Rosie i zaczęłam z nią rozmawiać. Jas poszła na nasze miejsce, zauważyła mnie i uśmiech­nęła się półgębkiem, ale rzuciłam jej piorunujące spoj­rzenie.

Potem zobaczyłam ją dopiero podczas przerwy obiado­wej, kiedy weszła do kibelka. Znalazłam się w pułapce, bo właśnie trzymałam głowę pod suszarką. Źle się ułoży­łam podczas snu i włosy sterczały mi na wszystkie strony. Miałam spuszczoną głowę, kiedy Jas się odezwała:

- Słuchaj, to głupie, nie powinnyśmy się kłócić o jakie­goś tam faceta.

- Ne kegoś tam feta.

- Słucham?

Wyprostowałam się i spojrzałam jej prosto w oczy.

- Jas, wiesz, co przeżyłam z Robbiem. To nie „jakiś tam facet”.

Znowu zaczęła się wymądrzać.

- Czym ty się przejmujesz? To tylko kawa... przynaj­mniej na razie.

Rzuciłam się na to jak szczur na herbatnika.

- Jak to „na razie”?

Smarowała sobie usta pomadką ochronną, wydy­mając je do lustra... zupełnie jej odbiło, naprawdę my­śli, że wygląda jak Claudia Schiffer.

- Mówię jedynie, że na razie to tylko kawa. Oczywiście, jeżeli coś się wydarzy, od razu cię zawiadomię.

Wtedy kopnęłam ją w piszczel. JAK ONA ŚMIE? Do­syć tego!!! Już nigdy się do niej nie odezwę.

Sobota, 27 lutego

10.00 Mama nuci sobie w kuchni, jakby była bardzo szczęśliwa. Sporządziłam listę swoich przyjaciół: mam 1 2 bliskich znajomych, 20 zwykłych znajomych i najbliższych (takich, którzy szczerze płakali­by na moim pogrzebie). Libby jest za mała, żeby ją uznać za kumpelkę, cho­ciaż okazała się lepszą koleżanką niż niektórzy, jeśli wie­cie, co mam na myśli. Natomiast Jas nie znalazła się na mojej liście.

10.30 Ciekawe, czy mam wystarczająco dużo przy­jaciół? Obawiam się, że jeżeli ktoś z firmy telekomunikacyjnej poprosi mnie o wymienienie dziesię­ciorga przyjaciół i członków rodziny, do których mogła­bym dzwonić po niższych kosztach, będę musiała w to wliczyć numer horoskopu dla Wag, pod który dzwonie najczęściej.

11.00 Ktoś zadzwonił do drzwi.

- Otworzysz? - zawołała mama.

To był Jem. Wygląda całkiem, całkiem i jest nieźle zbudowany. Miał na sobie T - shirt, więc zobaczyłam jego umięśnione ramiona. Uśmiechnęłam się. Może przyda mi się taki starszy mężczyzna, który mnie nauczy sztuki miłości...

11.05 Mama wybiegła z sypialni, ciągnąc za sobą Libby.

- Kochanie, zabierz Libby na spacer, dobrze? Dzięki. Jem, napijesz się kawy?

- Nie odmówię. Mam lekkiego kaca. Mama zachichotała (tak jest, zachichotała).

- Słowo daję, ale z ciebie ziółko. Dobrze chociaż się bawiłeś?

Poszli do kuchni.

- No, byliśmy w takim jednym klubie. Super, powinnaś się tam kiedyś wybrać.

Znowu zachichotała.

- Uważaj, bo jeszcze wezmę cię za słowo.

Nie słyszałam, co się działo potem, bo Libby walnęła mnie swoją pluszową małpą.

- Idziemy - powiedziała. Musiałam więc wyjść.

Co jeszcze? Moja mama umawia się z jakimś budowlańcem, kiedy mój Vati próbuje stworzyć dla niej nowe życie na antypodach.

Właściwie to są kwita...

Vati przysłał z Whangamata list ze zdjęciami. Napisał:

Ta wioska słynie z najbardziej gwałtownych zjawisk geotermicznych na świecie. Kiedy któregoś dnia jadłem lunch w ogrodzie, stół zaczął się strasznie trząść... Led­wo dokończyłem swój stek. Ziemia drży pod nogami, bo tysiące miliardów ton wrzącej pary usiłują się wydobyć spod skorupy ziemskiej. Drzewa chwieją się na wszystkie strony, a owce podskakują...

No, super, Vati. Lecę tam najbliższym samolotem.

Przysłał też kilka zdjęć swoich kumpli z Nowej Zelan­dii... wszyscy zarośnięci jak bliźniaki Chucka Norrisa...

Mimo wszystko to mój Vati. Muszę zamienić słówko z mamą, żeby ocalić tę rodzinę.

0.05 Jakoś mi się nie chce.

MARZEC
Mój tata został Chuckiem Norrisem

Poniedziałek, 1 marca

10.30 Nadal nie rozmawiam z Jas, ale najgorsze jest to, że i ona nie rozmawia ze mną. Nie wiem, jak to się stało, przecież to ja byłam górą. Teraz strasznie ciężko mi chodzić do budy, bo ona idzie przede mną, więc muszę ciąg­nąć się za nią bardzo powolutku, bo mam dłuższe nogi.

Środa, 3 marca

9.00 Dzisiaj po szkole Jas ma iść z Robbiem na ka­wę. Ciekawe, czy Lindsay też o tym wie? Cie­kawe, czy powinnam jej o tym powiedzieć?

15.00 Nie mogę się powstrzymać - cały dzień dep­tałam Jas po piętach. Zauważyłam, że zało­żyła bardzo krótką spódniczkę i inaczej się uczesała. Może ją dorwę, jak będzie wychodziła z kibla, i zrobię jej kocówę albo namówię na to Jackie i Alison.

15.15 Rosie, Ellen i Jools nie stają po niczyjej stro­nie, czego nie cierpię... jak śmią być tak bez­stronne? Rosie powiedziała:

- Przecież on ją tylko poprosił o rozmowę... nawet nie wiesz, o czym - dodała Jools.

- Wiesz, żyjemy w wolnym świecie, nie możesz nikogo do niczego zmuszać.

Co za tępota! Przestałabym z nimi gadać, ale wtedy już w ogóle nie miałabym do kogo otworzyć gęby.

16.05 Przyjechał Robbie!!! Gdzie Lindsay? Pod bramą zanosi się na bójkę. Kiedyś już była tu awantu­ra, ale między panem Attwoodem a lodziarzem. Elvis wy­szedł, żeby go przegonić. Podszedł do jego furgonetki i powiedział: „Spadaj!”, a lodziarz: „To mnie zmuś, dupku”.

Elvis zdjął okulary, czapkę i powiedział: „Wyłaź z sa­mochodu, to ci pokażę”.

Więc lodziarz wysiadł z furgonetki. Miał chyba osiem metrów wzrostu. Wtedy Elvis powiedział: „Uprzedzałem. To moje ostatnie słowo... Jak tylko sprzedasz wszystkie lody, masz natychmiast opuścić teren szkoły”.

16.08 Ani śladu Lindsay.

- Gdzie jest Lindsay? - spytałam Rosie, Jools Ellen, a Rosie odpowiedziała:

- Gra w badmintona.

Na miłość boską, co za idiotka - jakaś beksa intrygantka odbiera jej narzeczonego/chłopaka, a ta gania w spodenkach gimnastycznych i odbija piłeczkę ping­pongową z piórkami?!

16.10 Jas wyszła ze szkoły w kozakach. Zamszowych, do kolan, na obcasach!!! Jak będzie w takim stroju szlajać się po ulicach, to jeszcze ktoś jej zaoferuje pieniądze.

16.12 Doszła do bramy. Robbie otworzył jej drzwi swego morrisa, usiadł za kierownicą i odjechali.

W domu

16.38 Zaraz zwariuję. Co oni teraz robią?

17.00 Zadzwoniłam do Rosie.

- Dowiedziałaś się czegoś? - Nie. - To zadzwoń, jak się dowiesz.

17.20 Obdzwoniłam wszystkich, ale nikt nic nie wie. Zupełnie tak, jakbym występowała w jednej z tych durnych sztuk, które przerabiamy. W końcu zosta­nę sama, wpatrując się w morze... i pewnie wyrośnie mi broda.

17.30 Przed chwilą odkryłam, że pod pachami ros­ną mi włosy. Skąd one się wzięły? Wczoraj jeszcze ich nie było.

17.40 Na nogach też mi rosną. Lepiej się czymś zaj­mę i ogolę je sobie maszynką mamy.

18.00 O Boże! Mam krwotok! Całe nogi spływają mi krwią - musiałam ją zatamować szlafro­kiem mamy. Zabije mnie, jak to odkryje. Lepiej go od ra­zu wypiorę.

18.10 Włożę go do pralki razem z innymi ciuchami, zanim mama wróci do domu.

18.30 Dzwoni telefon. To tylko mama. Wpadły z Lib­by do wujka Eddiego, wrócą późno, więc ko­lację mam zjeść sama. Quelle surprise! Idę do lodówki.

18.32 Co my tu mamy? Hm... Och, już wiem, zosta­ła tylko zapleśniała, stara puszka fasoli...

19.00 Dzwoni telefon.

Biegnąc do niego, potknęłam się o kabel i no­gi znowu zaczęły mi krwawić. To była Rosie. - Właśnie dzwoniła do mnie Jas. Niemal wrzasnęłam: - I???

- Poszli na kawę. Mówi, że Robbie jest bardzo przy­stojny i dowcipny.

- I?

- Chciał z nią pogadać o Tomie. Wybuchnęłam śmiechem.

- Cha, cha, cha, cha, cha... a ona założyła kozaki. Cha, cha, cha.

- Tak - ciągnęła Rosie - chciał się dowiedzieć, czy nadal jeszcze podoba jej się Tom, bo ona wciąż mu się podoba.

Odłożyłam słuchawkę. Tom. Kogo to obchodzi? Cha, cha, cha.

Życie jest boskie!!!

19.30 La, la, la, la, la, la. Boooskie!

19.40 Mniam - mniam. Pyszna fasolka.

22.00 Ojej, mały problem. Szlafrok mamy skurczył się do wielkości szlafroczka dla lalki. Może bę­dzie pasował na Libby. Hm.

Ale i tak życie jest boskie. O szlafroku pomyślę jutro. Na razie nastawię głośno jakąś fajną muzykę i trochę sobie potańczę.

23.00 Usłyszałam, jak mama wchodzi do domu, ale udałam, że śpię. Schowałam szlafrok na dno mojej szafy.

Czwartek, 4 marca

8.30 Jas czekała na mnie przy furtce swojego do­mu. Kiedy ją zauważyłam, zwolniłam kroku i zaczęłam udawać, że szukam czegoś w torbie, a po­tem, że tego zapomniałam i muszę wracać do domu. Cofnęłam się i przez jakieś cztery minuty stałam ukryta za żywopłotem, po czym z powrotem ruszyłam w stronę szkoły.

Hurra, Jas już nie było, więc mój plan zadziałał. Ale kiedy mijałam jej furtkę, wyskoczyła zza żywopłotu. Za­częła iść koło mnie, ale się nie odezwała. Ja też mil­czałam.

To dziwne, jak się tak milczy - trzeba uważać, żeby nie wydać z siebie jakiegoś dźwięku. Nie można nawet od­chrząknąć, bo ta druga osoba pomyśli, że chcesz pierw­sza coś powiedzieć.

Kiedy dotarłyśmy do szkoły, podała mi list. Najpierw nie chciałam go wziąć, ale jednocześnie byłam strasz­nie ciekawa, co napisała, więc w końcu włożyłam go do torby.

13.00 Dopiero teraz mam okazję go przeczytać, bo nie chciałam, żeby Jas zobaczyła, że zżera mnie ciekawość. List brzmiał następująco:

Droga Georgio!

Przykro mi, że rozdzielił nas chłopak, to się już nigdy nie powtórzy. Zachowałam się głupio, nie pomyślałam o Twoich uczuciach, chociaż jesteś moją najlepszą przy­jaciółką. Gdybym mogła w jakiś sposób odzyskać Twoją przyjaźń, to tylko daj mi znak.

Jas

PS. On nie jest zaręczony z Lindsay.

13.15 A więc Jas myśli, że można ot, tak sobie za­pomnieć o całej tej pożałowania godnej afe­rze. Jeżeli chce, żebym zmieniła zdanie, będzie musiała się trochę bardziej wysilić.

13.20 Jas znalazła mnie przy automacie ze słody - czarni. Była trochę zdenerwowana. Niech jeszcze trochę pocierpi.

13.21 Zaczęła:

- Yyy...

A ja na to:

- Co to znaczy, że nie jest zaręczony z Lindsay?

W moim pokoju

17.00 Jas pomaga mi rozciągnąć szlafrok ma­my. Za karę za swoje oburzające zachowa­nie musiała mi obiecać, że powie, że to ona włożyła go do pralki. Na Jas mama nigdy by się nie rozgnie­wała.

17.15 Szlafrok jest tak samo malutki jak przedtem, tyle że teraz ma rękawy tak długie jak ręce orangutana.

17.25 Podobno Robbie bardzo się zdziwił, że jakoby jest zaręczony. Kiedy spytał Jas, dlaczego tak myśli, musiała udawać, że ktoś jej powiedział.

17.30 Jas wyskubuje mi brwi.

- Jak myślisz, co powinnam zrobić z Tomem?

- spytała. - Robbie mówi, że nadal mu się podo­bam i że ta dziewczyna na tańcach to była tylko jego kuzynka.

- Och, czy to znaczy, że Tom nie może znaleźć sobie dziewczyny?

Jas, w połowie wyrywania:

- Georgia, nie zaczynaj znowu. Myślisz, że powinnam mu dać jeszcze jedną szansę?

„A co ja jestem, redaktorka kącika złamanych serc?”

- pomyślałam sobie.

Ale powiedziałam do Jas:

- Może, ale na twoim miejscu udawałabym bardziej nieprzystępną. Nie całuj się z nim na pierwszej randce... no, chyba że będzie bardzo nalegał.

Północ Mój plan pod tytułem „Ja jestem niewinna, to wszystko przez Jas!” przebiegł zadziwiająco gładko. Mama sprawia wrażenie jeszcze bardziej stuk­niętej niż zwykle. Ile czasu może potrwać remont jedne­go pokoju? Jem potwornie się guzdrze. Nic dziwnego - przez większą część czasu przesiaduje z mamą na ka­napie i chichocze. Któregoś dnia Libby powiedziała do niego „tatusiu”.

Hej ho.

1.00 Patrzę z łóżka w niebo, słyszę pohukiwanie sowy i czuję, że wszystko idzie jak po maśle.

Robbie nie jest zaręczony!!! Dzięki Ci, Dzieciątko Jezus.

Wtorek, 16 marca

15.00 Panna Stamp mówi, że jestem „obiecującą” tenisistką. Czadowo jest odbijać piłeczkę po korcie przed oczami ludzi. Albo wcale nie przed ich oczami, jak to było w wypadku Rosie, która dziś po południu dostała piłeczką prosto w twarz. Okulary zjechały jej z nosa, co wydało mi się szalenie zabaw­ne. Tak się śmiałam, że potem w ogóle nie mogłam zaserwować.

22.45 Przebudziłam się ze snu, w którym wygrałam Wimbledon. Myślę, że zaczyna się budzić mo­ja sfera seksualna, bo ten sen stał się interesujący do­piero po meczu, w przebieralni. Najpierw była normal­ka - wiecie, ostatni as serwisowy, tłum szaleje, idę po puchar. Podaje mi go księżniczka Małgorzata, mówiąc:

„Pierwsza klasa, fantastycznie. Szkoda, że ja już nie gram”. A ja na to: „Cha, cha, cha, trudno mi uwierzyć, że wasza wysokość w ogóle kiedyś w cokolwiek grała - no, może poza brydżem”. Macham jej ręką i idę do prze­bieralni.

Zaczynam się rozbierać, żeby wziąć wreszcie zasłu­żony prysznic. Kiedy zostaję w samym staniku (z mi­seczkami D wypełnionymi aż po brzegi) i majtkach, ktoś wchodzi do pomieszczenia. To Leonardo DiCaprio. Mówi: „Przepraszam, wystraszyłem cię?”. I zaczyna pokrywać pocałunkami moje drżące (lecz szalenie zgrabne i opalone) ciało. Wtedy nagle

pojawia się ktoś jeszcze.

Odrywam się od Leo, ale on mnie uspokaja: „Spo­ko, to tylko Brad”. Wtedy Brad Pitt wchodzi i przyłą­cza się do nas.

Poniedziałek, 22 marca

14.00 Serdeczność Jas staje się niemal krępująca. Tych parę dni bez dowcipnych i błyskotliwych rozmów ze mną przypomniało jej o tym, jak bardzo mnie lubi.

Kiedy szłyśmy do szkoły, uświadomiłam jej to w zawoalowany sposób.

- Jas, myślę, że tych parę dni bez dowcipnych i błyskot­liwych rozmów ze mną przypomniało ci, jak bardzo mnie lubisz.

- Cha, cha, cha, cha, cha... - zaczęła, ale widząc moją minę, dokończyła zaraz: - O tak, to prawda. Masz absolutną rację.

Środa, 31 marca

Na apelu

9.08 Dziś rano prawie padłam ze śmiechu. Pod­czas modlitwy Rosie szepnęła:

- Spójrz na nos Jackie. Podaj dalej...

Jej wiadomość przebiegła przez cały szereg. Początko­wo nic nie zobaczyłam, bo Jackie miała spuszczoną gło­wę i włosy zasłaniały jej twarz.

Potem, kiedy wszyscy zaczęli się szykować do odśpie­wania psalmu, szepnęłam:

- Jackie! Psstt!

Podniosła głowę i spojrzała na mnie. Miała całkiem czarny koniuszek nosa!!! Wyglądała jak panda w peru­ce. Mało się nie posikałam ze śmiechu. Cały nasz sze­reg aż się trząsł.

Jackie rzucała nam mordercze spojrzenia, ale to nas rozwaliło jeszcze bardziej. Nie ma nic śmieszniejszego od wkurzonej pandy!!! Popędziłyśmy do kibelka i ze śmiechu zgięłyśmy się nad umywalkami. Kiedy w końcu odzyskałam mowę, spytałam:

- Co... co... jej... się stało?

- Pamiętasz tego didżeja, którym się tak strasznie za­chwycała? - zapytała Ellen. - No więc upił się z kumpla­mi, potem poszedł na randkę z Jackie i wpadł na po­mysł, żeby jej zrobić malinkę na czubku nosa.

Cóż za radosny dzień.

KWIECIEŃ
Podchody

Wtorek, 6 kwietnia

17.00 Grałam w tenisa z Lucy Doyle z piątej klasy i wygrałam!!! Jestem genialna!!!

18.30 Trenowałam grę w tenisa, odbijając sobie pi­łeczkę o ścianę w domu, ale to bez sensu. Angus ciągle zabiera mi piłkę i nie chce oddać. Kiedy po nią idę, czeka, aż już prawie ją chwycę, po czym znowu odchodzi trochę dalej. Raz udało mi się ude­rzyć go rakietą po łbie, ale chyba w ogóle go to nie za­bolało.

19.00 Dzwoniłam do Jas.

Fajnie, jak taty nie ma w pobliżu. Nikt się nie wydziera: „Zwolnij ten cholerny telefon!”. Już zaczynam zapominać, jak wygląda.

Pod chmurami zawsze świeci słońce.

Telefon odebrała mama Jas. Poprosiłam Jas, która w końcu zeszła na dół ze swojego pokoju.

- Mam dobry plan - powiedziałam.

- O nie.

- Spodoba ci się.

- Dlaczego?

- Bo jest błyskotliwy, a poza tym dzięki niemu będziesz mogła spłacić dług wobec mnie.

- No to nawijaj.

- Mówiłaś, że Robbie nic nie wie o własnych zaręczy­nach, ale Lindsay i tak się obnosi z pierścionkiem.

- Tak.

- Skoro zakłada go tylko do szkoły, a zdejmuje, kiedy spotyka się z Robbiem, to znaczy, że on bardziej podo­ba się jej niż na odwrót.

- Chyba tak.

- Oczywiście, że tak. Pewnie już ma jej dosyć - co on w ogóle w niej widzi?

- Podobno jest całkiem inteligentna. Zdaje się, że chce studiować w Oksfordzie.

- A więc jest kujonką, ale to nie powód, żeby ją lubić. Poza tym dobre stopnie wcale nie świadczą o inteligen­cji. Samo to, że nie mogę spamiętać wszystkich Plantagenetów, nie oznacza, że nie jestem inteligentna.

- No, chyba nie. - Właśnie.

- Miałaś też spore problemy z równaniami drugiego stopnia.

- No tak...

- I z czasem zaprzeszłym...

- Tak, wiem, Jas, ale chodzi mi o to, że...

- Jesteś beznadziejna z niemca - Herr Kamyer powie­dział, że uczy tyle lat, a jeszcze nigdy nie widział takiego tępaka.

- Słuchaj, Jas, możemy wrócić do mojego planu? My­ślę, że powinnyśmy zacząć prześladować Lindsay.

- Prześladować? - Tak.

- Czyli... śledzić ją, a potem wydzwaniać i pytać, jakie­go koloru majtki ma na sobie?

- Nie, nie, tylko mieć ją na oku.

- Po co? Jaki w tym sens?

- Sens jest taki, że wtedy się dowiem, czy ona się po­doba Robbiemu, czy nie.

- Ale dlaczego ja mam w tym brać udział?

- Dlatego, że (a) jesteś moją przyjaciółką, (b) będzie to wyglądało mniej podejrzanie, bo i tak wszędzie łazi­my razem, i (c) za parę tygodni moja mama wyjeżdża z Libby, więc mogłabyś u mnie przenocować i zaprosiły­byśmy Toma.

- Kiedy zaczynamy?

Grzeczna dziewczynka.

Piątek, 16 kwietnia

Początek operacji „Prześladowanie Lindsay”

Piątkowy wieczór

16.15 Po ostatnim dzwonku musiałyśmy zostać na zapleczu pracowni biologicznej, bo ta Stara Kujonka (Lindsay) rozmawiała z Sokolim Okiem. Widzia­łyśmy, jak się razem śmieją - jakież to żałosne... jak można się śmiać z nauczycielem?! Potem, kiedy Lindsay odbierała płaszcz z szatni, przekradłyśmy się wąską alej­ką, która biegnie między pracownią a głównym budyn­kiem szkoły. Straszny tam pryszcz, pełno petów po Jackie i jej kumpelach. Alejka prowadzi w pobliże bramy głównej. Cały dowcip polegał na tym, żeby przemknąć się koło pakamery Elvisa. Uważa mnie za wroga pu­blicznego numer jeden, bo na krześle w jego budzie po­sadziłam szkielet w jego kapeluszu i z fajką w zębach. Nie mam pojęcia, jak się dowiedział, że to moja spraw­ka. W każdym razie, kiedy tam dotarłyśmy, Elvisa nie by­ło nigdzie widać, więc pędem pokonałyśmy ostatni od­cinek alejki. Ubrałyśmy się całe na czarno i założyłyśmy berety - wyglądałyśmy zupełnie jak łączniczki z francuskie­go ruchu oporu. Dotarłyśmy na miejsce akurat w chwili, kiedy przechodziła tamtędy Lindsay (ofiara). Zerknęła na zegarek, a na jej palcu błysnął pierścionek.

17.15 Stoimy pod bajeranckim domem Lindsay. Re­zydencja Pod Cisami.

Dom jest jednopoziomowy, co oznacza, że sypialnia Lindsay znajduje się na parterze, co z kolei oznacza, że możemy tam wejść przez okno.

Chi, chi, chi.

Ale najpierw to, co najważniejsze. Czas na pożywny - posiłek.

18.30 Podwójne frytki i cola. Mniam - mniam.

18.45 Zobaczyłyśmy, że ofiara wychodzi z frontowego pokoju, ale ponownie już się nie pojawiła.

Podejrzewamy, że poszła do swojego pokoju, by podjąć żmudne, desperackie próby zrobienia się na bóstwo przed spotkaniem z Robbiem.

18.58 Postanowiłyśmy zaryzykować i pójść na tyły domu. Szepnęłam do Jas: - Mam nadzieję, że nie trzymają kota.

- Chyba psa?

- Nie znasz Angusa?

Bardzo ostrożnie zakradłyśmy się boczną ścieżką. Już prawie znalazłyśmy się w ogrodzie za domem, kiedy znad żywopłotu koło sąsiedniej posesji wyskoczyła czyjaś głowa. Kompletnie łysa, jak u wujka Eddiego. Jas, z bły­skawicznym refleksem, szepnęła:

- Cśśś, robimy Lindsay wielką niespodziankę... - Mrug­nęła i facet zniknął.

Poszłyśmy dalej. Okna pokoju Lindsay wychodzą na ogród. Zasłony były do połowy odsunięte, więc mogły­śmy zajrzeć do środka.

Jej pokój to prawdziwy falbaniasty koszmar: poduszki obszyte falbankami, falbanki przy narzucie na łóżko... Futerał na termofor w Teletubisie!!!

Lindsay nastawiła muzykę. Jas i ja spojrzałyśmy na siebie. Genesis. Jas zaczęła udawać, że wymiotuje. Mu­siałyśmy trzymać głowy pochylone, na wypadek gdyby Lindsay odwróciła się twarzą do okna. Nagle zniknęła za drzwiami i usłyszałyśmy jakieś gulgotanie.

- Ma pokój z łazienką - powiedziałam. - To bardzo kiepskie połączenie według feng shui.

- Dlaczego? - spytała Jas.

- Nie wiem, ale to bardzo niedobrze. Trzeba by chyba wstawić akwarium z pięćdziesięcioma złotymi rybkami, żeby to naprawić... Widziałaś jej budzik? Na cyferblacie jest śpiąca buzia.

Lindsay wyłoniła się z łazienki, ze związanymi włosa­mi, w staniku i stringach. Stringi są bez sensu - po co je nosić? Kiedyś przymierzyłam te, w których mama ćwiczy aerobik... w każdym razie miała ćwiczyć, ale poszła tyl­ko raz. Powiedziała, że podczas biegu w miejscu mało się nie przewróciła, bo tak jej się rozkołysały piersi. No więc przymierzyłam te stringi i czułam się w nich okrop­nie głupio... włażą w tyłek. Nagle zobaczyłam coś jesz­cze bardziej groteskowego. Lindsay w ogóle nie ma wło­sów łonowych! Co z nimi zrobiła? Chyba ich sobie nie zgoliła? Przypomniało mi się, jak wyglądały moje nogi, kiedy je ostatnio wydepilowałam. Zrobiło mi się słabo.

Jaka ta Lindsay chuda!!! Mój stanik przynajmniej nie jest pusty. Raptem, na naszych oczach, ofiara zrobiła dwie rzeczy, które uznałyśmy za niezwykle znaczące i godne zapisania w notatniku, gdybyśmy takowy miały przy sobie:

1. Zdjęła pierścionek i go pocałowała!!!

2. Wzięła coś z różowej gumy i włożyła sobie do stani­ka pod „biust”. To gumowe coś podniosło jej „piersi”, między którymi pojawił się rowek.

- Ale przekręt - powiedziałam do Jas. - Robbie pew­nie nic o tym nie wie...

Zauważyłam jednak, że Jas niezbyt uważnie mnie słu­cha: spoglądała ponad moim ramieniem na pana Łysola, który znowu się pojawił i obserwował nas przez ogrodzenie. Co jest z tymi sąsiadami, czy oni nie mają własnego życia? Zrobił nieco podejrzliwą minę, więc powiedziałam tak naturalnym tonem, na jaki tylko mogłam się zdobyć:

- Strasznie głośno nastawiła muzykę, więc nie usłysza­ła, jak pukamy w okno. Jas, zapukaj jeszcze raz.

Jas trochę się zdziwiła, ale dzięki Bogu wykazała dość przytomności umysłu, żeby odstawić szopkę. Udała, że puka w okno, potem niby to pomachała do Lindsay (która na szczęście wróciła do łazienki), a następnie udała, że histerycznie się śmieje.

To całe prześladowanie jest szalenie męczące, ale pan Łysol chyba się uspokoił, bo znowu zniknął, więc przekradłyśmy się z powrotem na frontowy podjazd i podeszłyśmy do wysokiego żywopłotu przy sąsiedniej posesji. Schowałyśmy się tam i zaczęłyśmy czekać, aż Lindsay wyjdzie z domu.

19.40 Brrr... trochę zimno. W końcu drzwi frontowe się otworzyły i wyszła Lindsay z włosami upię­tymi do góry (błąd), w czarnej spódnicy do pół łydki (zły wybór u osoby o sylwetce patyczaka). Kiedy mijała nas, skuliłyśmy się w cieniu żywopłotu, odczekałyśmy parę minut i ruszyłyśmy za nią. Wyszła na główną ulicę, sta­nęła w świetle latarni, wyjęła puderniczkę i się przejrza­ła. Zamiast z wrzaskiem wrócić do domu, zamknęła puderniczkę i poszła dalej.

Nagle ogarnęło mnie uczucie, że robimy coś złego. Do tej pory ekscytowała mnie ta zabawa we francuski ruch oporu, ale co będzie, jeżeli odkryję coś, czego nie chciałabym wiedzieć? A jeżeli Lindsay spotka się z Robbiem i okaże się, że naprawdę mu się podoba? Czy to wytrzymam? Czy chcę zobaczyć, jak się całują?

- Może powinnyśmy już wracać - powiedziałam nie­pewnie do Jas.

- Co? Teraz? - ona na to. - Nie ma mowy. Chcę zo­baczyć, co będzie dalej.

19.50 Pod Odeonem czekał Robbie. Wyglądał tak bosko, że serce zaczęło mi walić jak młot. Dlaczego nie jest mój? Lindsay podeszła do niego. Chwila prawdy. Miałam ochotę krzyknąć: „Ona ma w sta­niku różową gumę... i nosi stringi!!!”.

Wstrzymałam oddech i chwyciłam rękę Jas.

- Puszczaj, lesbijko - szepnęła.

I wtedy to się stało... Lindsay przybliżyła twarz i Robbie ją pocałował.

20.00 W drodze do domu, jedząc kolejne frytki, spytałam Jas:

- Jak myślisz, jaki to był pocałunek? Zetknęli się usta­mi? Czy tylko cmoknął ją w policzek albo w kącik ust?

- Myślę, że w kącik ust, ale może tylko w policzek. - Ale się nie obściskiwali, prawda?

- Nie.

- Myślę, że Lindsay chciała, ale on się wymigał i tylko cmoknął ją w kącik ust.

- Tak.

- Nie był za bardzo zadowolony, co? - Nie.

- Myślisz, że nie? - Nie.

- Ja też.

Przy furtce Jas

20.40 - Fakty są następujące - powiedziałam - (a) Lindsay nie zakłada pierścionka, kiedy spoty­ka się z Robbiem, więc to jasne, że nie są zaręczeni, chociaż ona tak twierdzi, i (b) Robbie nie szaleje za nią, bo się z nią nie obściskiwał. Jas otworzyła furtkę.

- Tak. No dobra, to do jutra. Nie zapomnij przygoto­wać imprezy.

Północ A więc... atmosfera się zagęszcza. Muszę tylko pozbyć się Lindsay, przekonać Robbiego, że je­stem kobietą jego marzeń, nie dopuścić do tego, by ma­ma rozwaliła naszą rodzinę, wyhodować większe piersi, zaplanować operację plastyczną nosa - i załatwione...

Czwartek, 29 kwietnia

18.30 Zadzwonił telefon, podniosłam słuchawkę. Jakiś dziwny głos powiedział:

- ...bry, czy to Georgia?

Brzmiał nieco oficjalnie; może to jakiś zboczeniec? (Kiedyś dzwonił do mnie z automatu w Glasgow jakiś fa­cet ze szkockim akcentem. Ciągle pytał: „Jakiego kolo­ru maj...”, i wtedy w słuchawce zaczynało pikać. No to ja: „Słucham, co pan mówił?”, a on znowu: „Jakiego ko­loru majtki...?” - pip, pip, pip. W końcu udało mu się wydukać całe zdanie: „Jakiego koloru majtki nosisz?” - i wtedy połączenie zostało przerwane. Trzeba uważać).

Ten dziwny głos jak ze studni powiedział:

- Mówi tata. Dzwonię z Whangamata.

- O, cześć, tato - odparłam, trochę zaskoczona. Był strasznie rozradowany.

- Jak tam w szkole?

- No wiesz... jak to w szkole.

- Wszystko u was w porządku?

- Spoko. Angus upolował świnkę morską sąsiadów.

- Oddał ją?

- Dopiero kiedy go walnęłam rakietą do tenisa. - A co u Libby?

- Umie już mówić „palant”.

- Kto ją tego nauczył?

- Nie wiem.

- Powinnaś lepiej się nią opiekować.

- Cholera, to nie moja córka.

- Nie przeklinaj mi tu.

- Powiedziałam tylko „cholera”.

- To przek... Słuchaj, daj mamę do telefonu, połącze­nie kosztuje funta za minutę.

- Nie ma jej.

- A gdzie jest?

- Nie wiem. Ciągle gdzieś wychodzi.

- No to przekaż jej, że dzwoniłem. - OK.

Zapadła chwila ciszy. Kiedy tata znowu się odezwał, jego głos brzmiał jeszcze dziwniej.

- Szkoda, że was tu nie ma. Stęskniłem się.

- Hm - mruknęłam.

Dlaczego rodzice ciągle nam to robią? Zachowują się tak, że człowiek ma ochotę się rozpłakać i jednocześnie ich pobić.

MAJ
Użyłem jej po to, żeby się jajka nie rozjechały

Wtorek, 4 maja

8.10 Kiedy się obudziłam, miałam lekkiego doła.

Śniło mi się, że mój tata zapuścił sobie brodę w stylu Chucka Norrisa, ale tak naprawdę to wcale nie była broda, tylko przykleił mu się Angus. Apel, matma, fiza... dzisiaj nie ma po co żyć.

16.30 W domu, wykończona ze śmiechu. Aż mnie żebra bolą. Chuda wyznaczyła mnie na na­stępny semestr do dyżurowania w szatni, ale nie szkodzi. Opłacało się.

A było to tak: podwójna fizyka, jedno z tych popołudni, kiedy człowiek nie może się powstrzymać od śmiechu i dosłownie wpada w histerię. Przez większą część lekcji krzyczałam: Jawohl, Herr Kommandant!” i stukałam obcasami za każdym razem, kiedy Herr Kamyer pytał, czy rozumiemy, co nam tłumaczy. Właśnie przerabiały­śmy cząsteczkową budowę atomów i ich drgania.

Herr Kamyer ilustrował swój wywód za pomocą jajek ułożonych na ściereczce do naczyń. Strasznie mnie to śmieszyło. Potem przyszedł mi do głowy dobry dowcip, więc podniosłam rękę, a kiedy Herr Kamyer powiedział: „Tak?”, spytałam:

- Herr Kamyer, a jakie znaczenie ma ściereczka do naczyń w budowie cząsteczkowej?

Wtedy Herr Kamyer popełnił brzemienny w skutki błąd, gdyż odparł:

- Nie, nie. Użyłem jej tylko po to, żeby mi się jajka nie rozjechały.

Wtedy rozpętało się piekło. Nie mogłam przestać się śmiać.

Wiecie, jak to jest, kiedy człowiek rozumie, że na­prawdę powinien przestać się śmiać, bo inaczej wpaku­je się w straszny kanał? A jednak nie może? No to właś­nie ja dostałam takiego ataku.

Do gabinetu Chudej dosłownie musiano mnie za­nieść. Pod jej drzwiami z całych sił próbowałam wziąć się w garść i już wydawało mi się, że doszłam do siebie, więc zapukałam i usłyszałam: „Proszę”.

Cały czas w myślach powtarzałam: „Błagam, błagam, tylko mnie o nic nie pytaj. Odpuść sobie. Mów, o czym chcesz, tylko nie o tym. Błagam”.

Chuda cała trzęsła się jak galareta.

- Georgio, czy możesz mi wyjaśnić, co jest tak śmiesz­nego w eksperymencie przedstawionym przez Herr Kamyera, związanym z drganiem atomów?

Próbowałam. Bóg jeden wie, jak bardzo.

- A więc, proszę pani, użył ściereczki do naczyń... użył ściereczki do naczyń...

- Tak?

- Użył ściereczki do naczyń, żeby... żeby mu się jajka nie rozjechały. - I znowu mnie poniosło.

Północ Ale i tak było to cholernie śmieszne.

Czwartek, 27 maja

Zawody tenisowe

14.30 Doszłam do półfinałów. Piękny, słoneczny dzień. Chyba jednak zostanę zwycięzcą Wimbledonu. W białym mi do twarzy. Kibicowała mi cała paczka. To strasznie zakręcone i karmiczne, i w ogóle, ale... jeżeli wygram półfinały z Kirsty Walsh (z piątej kla­sy), to w finale będę grała z Lindsay. Bardzo dziwne. Lindsay to beznadziejnie nudny gracz, na pewno ją po­konam. Gra okropnie podręcznikowo... stosuje dalekie podania, ale jeszcze nie zmierzyła się z Potężnym Lobem (czyli mną).

OK, jeżeli z nią wygram, to znaczy, że zdobędę Robbiego. Lindsay pod spódniczkę do tenisa założyła białe majtki

z falbankami. (Ale dzięki Bogu nie stringi, inaczej panna Stamp mogłaby dostać ataku lesbijskiej żądzy i jeszcze odsunęłaby mnie od gry). Myślę, że moje szorty są o wiele bardziej stylowe. Wyglądam w nich tak, jakby dopiero co mi się przypomniało, że biorę udział w fina­łach, więc założyłam, co tam miałam pod ręką, tworząc bardzo atrakcyjny efekt.

15.30 Wygrałam pierwszy set i teraz serwuję do dru­giego, i koniec meczu.

Czuję się całkiem nieźle. Trochę się zgrzałam, ale do­brze serwuję. Rosie, Ellen, Jools, Jas i wszystkie dziew­czyny z mojej klasy dosłownie świrują na trybunach. Skandują moje imię i „Spoko, spoko”. Sokole Oko cią­gle je musi uciszać. (Jest sędzią, a to pech).

Ale nawet przez nią nie przegram. Cha, cha, cha, cha. Jestem władcą wszechświata. Robbie należy do mnie. Pierwszy serw - AS!!! Tak! Tak! Sokole Oko mówi:

- Piętnaście - zero.

Drugi serw - krótka wymiana piłek i wykonuję sprytny slajs z forhendu po przekątnej kortu.

- Trzydzieści - zero - mówi Sokole Oko.

Trzeci serw. Wiźźźźź. Tak, następny as!!! Kirsty zupeł­nie się pogubiła. Ale fajtłapa. Dawaj, jeśli uważasz, że jesteś dość dobra!!!

- Czterdzieści - zero.

Kiedy serwuję, na całym korcie zapada cisza jak ma­kiem zasiał. Staję za linią główną. Jas nerwowo bawi się grzywką. Spoglądam na nią i przestaje.

Podrzucam piłeczkę i opuszczam rakietę, nieco ją podkręcając. Kirsty poddaje się i nawet nie próbuje do­gonić piłki. AS!!!

Sokole Oko oznajmia przez zaciśnięte wargi:

- Gem, set i mecz dla Georgii Nicolson. Taaaak!!! Zwycięstwo!!!

Padam na kolana jak McEnroe, a tłum szaleje. W eu­forii rzucam rakietę wysoko w powietrze.

Rakieta spada i uderza Sokole Oko prosto w głowę. Nieprzytomna nauczycielka zlatuje ze swojego sędziow­skiego krzesełka.

W łóżku

20.00 NIE MOGĘ W TO UWIERZYĆ. Sokole Oko była nieprzytomna tylko z minutę, a jednak mecz został unieważniony. W efekcie więc Kirsty zagrała w fina­le z Lindsay.

Nie mogłam na to patrzeć - a ściślej mówiąc, zabronio­no mi - musiałam niestety poukładać wszystkie materace do ćwiczeń.

Lindsay zdobyła puchar.

Nie wiem, jakie to ma znaczenie karmiczne. Chyba już nie wierzę w Boga.

23.00 Uwierzę w Boga tylko wtedy, jeżeli niedługo przydarzy mi się coś naprawdę super.

CZERWIEC
Impreza piżamowa

Piątek, 4 czerwca

Impreza piżamowa z noclegiem

17.00 Mama rusza się jak mucha w smole. Dlaczego ona tak się guzdrze? Libby jeszcze nie ma na sobie majtek. Zaproponowałam, że ją ubiorę, a ma­ma na to:

- Och, naprawdę mogłabyś, kochanie? Nigdzie nie mogę znaleźć pęsetki do brwi. Nie widziałaś jej przy­padkiem?

(Pamiętam, że jest w moim piórniku).

- Yyy... nie, ale chyba Libby się nią bawiła.

- Cholera, to może być wszędzie.

Libby uznała, że zakładanie gaci to zabawa, więc mu­siałam się namęczyć, zanim ją złapałam. Kiedy wciąga­łam jej majtki, zaczęła mruczeć:

- Mrrr, mrrr, dobly kotek. Chces mlecka, palancie? Chyba myśli, że „palant” to imię.

Kiedy już ją ubrałam, popędziłam na górę, wzięłam pęsetkę i włożyłam ją do koszyka Angusa. (Na szczęście poszedł mordować ptaki, bo inaczej pewnie by ją zjadł). Potem krzyknęłam do mamy:

- Hej, mamo, wiesz, gdzie jest twoja pęsetka? Chodź i zobacz!

Kiedy mama wyszła z sypialni, wskazałam jej koszyk kota.

- Coś podobnego! - wykrzyknęła. - Dzięki, kochanie. No, to chyba już wszystko. Libby, możemy się zbierać.

Złapała Libby, która zaczęła się wyrywać i lizać ją po twarzy.

- Niegzecna, niegzecna mamusia. Kradnie Libby. Przy wyjściu mama powiedziała:

- Dasz sobie radę sama, prawda? Wrócę jutro wie­czorem. Zjedz coś porządnego i proszę, nie kładź się zbyt późno.

Wyszła i wróciła chwilę później.

- I żeby ci nie przyszło do głowy robić coś z włosami.

18.00 Pierwsza zjawiła się Rosie.

- Sven przyjdzie około wpół do dwunastej, jak się skończy jego zmiana w restauracji - powiedziała.

- Do której bazy z nim dotarłaś? - spytałam.

- Yyy... do szóstej i częściowo siódmej. Opracowałyśmy specjalny system ocen dotyczący ca­łowania i tych rzeczy, od bazy pierwszej do dziesiątej:

1) trzymanie się za ręce;

2) obejmowanie się;

3) pocałunek na dobranoc;

4) pocałunek trwający ponad trzy minuty bez nabiera­nia oddechu;

5) pocałunek z otwartymi ustami;

6) pocałunek z języczkiem;

7) pieszczoty górnej części ciała - poza domem;

8) pieszczoty górnej części ciała - w domu (w łóżku);

9) pieszczoty poniżej talii

10) i pójście na całość.

- No i jaki jest? - spytałam.

- Dobry. Myślę, że Duńczycy są w tym lepsi od Anglików. Częściej zmieniają rytm.

- Co to znaczy?

- No wiesz, Anglicy strasznie się napalają i całują ciąg­le z tym samym naciskiem. No więc Sven zmienia stop­nie nacisku: czasami całuje delikatnie, potem mocniej, a potem tak pośrodku.

- O, to fajnie.

- No. Chyba wszystkie dziewczyny to lubią. My lubimy urozmaicenie, a chłopcy wolą robić zawsze tak samo.

- Skąd wiesz? - zdziwiłam się, a ona zrobiła strasznie mądrą minę.

- Tak jest napisane w Mężczyźni z Marsa, kobiety z Wenus.

Przyszły Jools, Ellen, Jas, Patty, Sarah i Mabs i przebra­łyśmy się w piżamy. Włączyłyśmy sobie Grease i co chwi­la zatrzymywałyśmy taśmę, żeby ponaśladować scenki. Ja wykonałam na kanapie numer You're The One That I Want.

Około jedenastej zadzwonił telefon. To był Tom, który chciał rozmawiać z Jas. Jas wyszła do przedpokoju i za­mknęła drzwi, żebyśmy nie podsłuchiwały. Wróciła tro­chę zaróżowiona i zaczęła skrzeczeć:

- Przyjdzie ze swoim kumplem Leo... ojejujejujejujeju!

23.30 Właśnie jadłyśmy tosty i nadziewane ciastecz­ka, kiedy przyszli Leo i Tom. Przynieśli swoje piżamy i się w nie przebrali. Ale się uśmiałyśmy! Potem pojawił się Sven - już zapomniałam, jaki jest wysoki... Zniknął gdzieś z Rosie, a my jeszcze raz obejrzeliśmy Grease. Chłopaki przyłączyli się do naszych wygłupów. Tom jest strasznie zabawny. Z całych sił starałam się nie wspomnieć o Robbiem.

1.00 Jeszcze nie śpimy i gadamy o WSZYSTKIM!!! Coś długo nie widać Rosie i Svena. Chyba już zaliczyli siódmą bazę???

1.30 Tom i Jas gdzieś zniknęli, a Leo i Ellen po­szli „zaczerpnąć świeżego powietrza”. Nie mam pojęcia, dlaczego uważają, że w salonie nie ma czym oddychać. Reszta z nas „nieparzystych” (czyli bez pary) postanowiła zabawić się w wyzwania. Za­częło się od zdejmowania majtek i zakładania ich so­bie na głowę, i tak dalej, a potem wyzwałam Sarę, żeby wyszła do ogrodu i spuściła spodnie od piżamy i majtki. Zrobiła to.

2.00 Party i Mabs wyzwały mnie, żebym wybiegła na golasa na ulicę. Powiedziały, że jeżeli to zrobię, kupią mi nową szminkę. „Pary” jeszcze gdzieś się chowały, więc pomyślałam, że podejmę wyzwanie. Wyszłyśmy z domu w piżamach. Była przyjemna, letnia noc i we wszystkich okolicznych domach - oprócz nasze­go - panowały już ciemności. Więc zdjęłam piżamę i jak głupia pognałam na golasa do końca ulicy i z powro­tem. Mało się nie posikałyśmy ze śmiechu - pozostali nie uwierzą, że to zrobiłam!!!

Padłyśmy przed drzwiami, kiedy pojawiły się nasze „par­ki”. Schowałam się za dziewczynami i zaczęłam zakładać piżamę. Tom mrugnął do mnie.

- Muszę powiedzieć bratu, co stracił. Zrobiłam się czerwona jak burak.

- Ani mi się waż. Obiecaj, że nic mu nie powiesz!!!

- Jak myślisz, czy ja i Jas powinniśmy zacząć znowu ze sobą chodzić? - spytał.

- Tak! Uważam, że jesteście dla siebie stworzeni.

- Zawsze cię lubiłem, bo jesteś taka szczera.

Około wpół do trzeciej chłopcy poszli do domu, a my posprzątałyśmy w domu. Boże, żeby tylko Tom nie powiedział Robbiemu o tym bieganiu na golasa.

Schowałyśmy się pod kołdry we frontowym pokoju i zaczęłyśmy gadać o wszystkim - o chłopakach, maki­jażu... i lesbijkach.

- W jaki sposób zostaje się lesbijką? - spytała Rosie.

- A bo co? Chcesz spróbować? - ja na to.

- Tego się nie próbuje - wyjaśniła Jas. - Nie można tak po prostu sobie pomyśleć: „Och, spróbuję teraz być lesbijką”.

- To znaczy co? - Ellen aż usiadła.

Jas trochę się zaczerwieniła (czyli zrobiła się czerwona jak burak).

- No, lesbijki na przykład pieszczą się z innymi dziew­czynami.

Na to wszystkie usiadłyśmy i jęknęłyśmy: „Blee!”.

- Czyli one się pieszczą nawzajem? - spytała Rosie.

- Oczywiście - powiedziała przemądrzałym tonem Jas (rzeczniczka lesbijek). - Mają takie tegesy do uprawia­nia seksu.

- Jas, a skąd ty tyle wiesz na ten temat? - wtrąciłam.

Teraz Jas już całkiem spaliła cegłę. Rosie okropnie się zainteresowała. - Ale co robią, jeżeli nie mają tych tegesów?

- No, ekspercie - zwróciłam się do Jas. - Co robią w zaciszu swych lesbijskich gniazdek?

Jas coś tam wymamrotała pod kołdrą.

- Nie wiesz, prawda? - powiedziałam, a ona znowu wymamrotała:

- Drą się.

- Drą się? - powtórzyłam. - Wydzierają się na siebie? Jas usiadła i powiedziała:

- Nie, trą się.

- Dobranoc - rzuciłam bardzo szybko i wszystkie po­szłyśmy spać.

Sobota, 16 czerwca

18.00 Dostałam liścik od Jackie:

„Dziś zrywamy się po budzie i idziemy do mia­sta po »zakupy«. Opowiemy ci o naszym planie na prze­rwie obiadowej”.

Wiedziałam, że w języku Jackie „zakupy” oznaczają kradzieże w sklepach. Na przerwie obiadowej próbowa­łam się przed nią ukrywać, ale przydybała mnie w kibelku. Czytałam magazyn w jednej z kabin - wysoko uniosłam stopy, żeby nie było widać, że ktoś tam jest, ale weszła do kabiny obok i zajrzała nad ścianką dzia­łową.

- Co robisz? - spytała.

Nie podniosłam głowy, tylko odparłam:

- Ćwiczę sztukę origami.

- Gotowa? Zrobiłyśmy listę zakupów i ustaliłyśmy, gdzie się spotykamy.

Nagle pękłam. Miałam już śmiertelnie dosyć jej i Alison, w ogóle się z nimi dobrze nie bawię, ciągle tylko namawiają mnie do czegoś, co wcale mi nie odpowia­da. Miałam ich już po dziurki w nosie.

- Nigdzie z wami nie idę i myślę, że wy też nie powinnyście iść - powiedziałam.

Jackie była zdumiona.

- Zostałaś chrześcijanką? Gdzie twój różaniec? Nie wygłupiaj się, skocz po płaszcz, spotykamy się na boisku za budą.

- Nie - powiedziałam i wyszłam z kabiny.

Ruszyła za mną i stanęła tuż obok. To duża dziewczyna.

- Myślę, że lepiej będzie, jak pójdziesz. Za nią pojawiła się Alison.

Wtedy usłyszałam własny dziwnie spokojny głos. Kie­dyś oglądałam Xenę, wojowniczą księżniczkę i teraz przez chwilę mi się wydawało, że jestem nią.

- Och, świetnie. Nie sądziłam, że tak szybko wykorzy­stam swą znajomość sztuk walki. Jeżeli wam coś złamię, to z góry przepraszam. Do tej pory ćwiczyłam tylko na cegłach.

Jackie zrobiła zaskoczoną minę (a kto by nie zrobił?), ale nadal zbliżała się do mnie, a ja nagle z wrzaskiem złapałam ją za rękę i wykręciłam do tyłu. Nie wiem, jak mi się to udało. Robiłam to dla wszystkich małych ludzi na całym świecie (nie mam tu na myśli karłów, tylko wiecie, bezbronnych ludzi).

20.00 Dzwoniła Jas.

- Wszyscy mówią o tobie - byłaś wspaniała!!!

20.30 Jestem chłop z jajami. (Nie wiem, jaki jest żeń­ski odpowiednik „jaj”... bo chyba nie „pochwa”? Poza tym „baba z pochwą” już nie brzmi tak samo...).

Północ Taaaaak!!!

Sobota, 19 czerwca

9.00 Dziś w Market Place grają Sztywne Dylany. Tom i Jas wybierają się tam, tak samo jak ca­ła paczka. Iść czy nie?

11.30 Mama zachowuje się absurdalnie - nie po­zwala mi przefarbować się na blond.

- Marilyn Monroe na pewno nie zostałaby gwiazdą, gdyby jej mama powiedziała: „Nie, Marilyn, tylko sobie zniszczysz włosy”.

- Nie wygłupiaj się - mama na to.

- A Cindy Crawford...? - nie dawałam za wygraną. - Myślisz, że pani Crawford powiedziała...

Mama rzuciła we mnie kapciem. No, super, zaczyna stosować przemoc. Chyba jednak zadzwonię do telefo­nu zaufania.

14.00 Płożyłm se mseczke. Ne mge rszać twrzą.

14.30 Zapchałam zlew maseczką z białka.

16.00 Zabieram się do robienia makijażu.

16.30 Merde do kwadratu. Muszę zaczynać od po­czątku. Wsadziłam sobie tusz do oka. Teraz mi łzawi i jest całe czerwone.

17.30 Położyłam się z plasterkami ogórków na po­wiekach żeby zeszła opuchlizna.

17.50 Libby zakradła się i zjadła jeden plasterek. Przeżyłam straszliwy szok, widząc nad sobą jej twarz, kiedy w ogóle się tego nie spodziewałam.

18.00 Dzwoniła Ellen, spotykamy się pod Market Place o wpół do dziewiątej.

Północ Co za nieprawdopodobnie CUDOWNY wieczór. Miodzio. Robbie mnie POCAŁOWAŁ. Bóg Seksu wylądował. Ale czad.

Sztywne Dylany zagrali superkoncert, a Jas, Tom, Leo, Ellen i ja zrobiliśmy swój śmieszny układ taneczny. Lindsay miała kwaśną minę. Robbie był ekstra.

Początkowo tańczyłam trochę niepewnie, ale szybko się rozkręciłam. Pokazałam Tomowi i Jas kroki, które wymyśliłam w swoim pokoju - i nagle zrobiło się jak w filmie, bo wszyscy - mnóstwo ludzi - zaczęli nas na­śladować.

Pod koniec trochę się zdyszałam i zgrzałam, więc kie­dy zespół zrobił sobie przerwę, wyszłam tylnymi drzwia­mi na zewnątrz. Tam jest coś w rodzaju patio. Nagle podszedł do mnie Robbie... Poczułam się okropnie nie­zręcznie i już miałam wrócić do środka, kiedy mnie ob­jął i powiedział:

- Georgia, możemy chwilę porozmawiać?

- Dobrze... - odparłam. Wyglądał na trochę skrępo­wanego, więc dodałam: - Słuchaj, jeśli chodzi o Jas i Toma, to przykro mi, że się na mnie pogniewałeś... Uważam, że Tom jest naprawdę spoko. I wiem, że Jas bardzo go lubi.

- No to się cieszę, ale nie o to mi chodzi - powiedział Robbie. - Chciałem tylko dać ci to. - I wtedy mnie po­całował!!! Nogi zrobiły mi się miękkie jak z waty - czu­łam się jak pół dziewczyna, pół meduza. Było megaczadowo. Dwadzieścia punktów na dziesięć. Przeżyłam wszystko, co w takich chwilach powinno się przeżyć - fa­jerwerki wybuchały mi w głowie, grała muzyka, morze falowało... Tak osłabłam, że nie wiem, jak długo to trwało.

W końcu odezwał się:

- Już dawno chciałem to zrobić, ale wiedziałem, że nie powinienem.

Ledwo mogłam coś z siebie wydusić, zaczęłam bełko­tać jak potrzaskana:

- Nnni, nnni, jest OK, powinieneś, powinieneś... zna­czy się, ja, ty, zawsze, nawet kiedy nnni. - Spojrzał na mnie, jakbym mówiła w obcym języku. A ja mówiłam po angielsku, tyle że bzdury.

Wtedy przyszedł jeden z członków zespołu i Robbie odskoczył ode mnie jak na sprężynach. Po chwili wrócił i powiedział:

- OK, Georgia, a więc przekażesz to Tomowi? No, to na razie.

„Na razie”? Co to ma znaczyć? Znowu to samo!!! Opowiedziałam wszystko Jas, a ona na to:

- I co teraz będzie? Jesteś jego dziewczyną na dochodne? Jak to „na razie”? Czy to znaczy: do zobaczenia potem? - Musiałam jej zatkać usta dłonią, żeby przestała nawijać.

Kiedy Robbie znowu wszedł na scenę, z całych sił się powstrzymywałam, żeby się na niego nie gapić jak idiot­ka. Wyglądał cudownie, no i mnie pocałował!!!

Po koncercie Robbie, mijając mnie, powiedział:

- Zadzwonię.

A potem podszedł do Lindsay. Objęła go, a więcej już nie chciałam oglądać.

Kiedy zadzwoni?

Gdy wróciłam do domu, w moim łóżku leżeli Angus i Libby. Musiałam spać, skręcona w literę S i z nogami zwisającymi z łóżka. Ale co tam!!!

Wtorek, 22 czerwca

17.10 Nie wiem, czy się rozchorowałam, czy to tylko pogoda, ale ciągle mi jest gorąco. Nie dzwoni od trzech dni.

Środa, 23 czerwca

23.30 Dziś też nie zadzwonił.

Czwartek, 24 czerwca

18.00 Telefon do Jas.

- Jeszcze nie zadzwonił.

- Słuchaj, zostaw to mnie. Spróbuję się czegoś dowie­dzieć od Toma.

- Ale taktownie, dobrze?

- Za kogo ty mnie masz? Umiem być taktowna. - Sorry, ale jestem trochę przewrażliwiona i nie chcę, żeby ktoś się o wszystkim dowiedział, dopóki sama nie będę wiedziała, na czym stoję.

- Spoko, moje drugie imię to „Luz”.

- Naprawdę? A ja myślałam, że „Pollyanna”.

- No rzeczywiście, moja mama zawsze lubiła ten film, ale nie to mam na myśli. Zresztą mówiłaś, że nigdy nie zdradzisz tego sekretu.

- OK, tylko pamiętaj - taktownie, dobra? - Oczywiście. Chwileczkę. - Usłyszałam, jak woła: - Mamo, mogłabyś tu poprosić Toma?

Potem jakieś odgłosy dobiegające z oddali, a potem głos mamy Jas z piętra:

- Tom pyta, czego chcesz. Właśnie podłączył kompu­ter i w tej chwili nie może od niego odejść.

Wtedy rozległo się wołanie Jas:

- To mu powiedz, że Robbie pocałował Georgię i że miał zadzwonić, ale jeszcze tego nie zrobił. Czy Tom coś wie na ten temat?

Nie wierzyłam własnym uszom, ale po chwili zrobiło się jeszcze gorzej, bo włączyła się mama Jas:

- Robbie pocałował Georgię, ale chodzi z Lindsay, prawda?

- Tak, ale nie jest jeszcze całkiem zdecydowany! - odkrzyknęła Jas. Wtedy usłyszałam głos Toma:

- A jaki to był pocałunek?

- Chyba szósta baza - odparła Jas.

NAPRAWDĘ MIAŁAM OCHOTĘ JĄ ZAMORDOWAĆ. - Jas, ZAMKNIJ SIĘ!!!

Piątek, 25 czerwca

13.00 Podczas przerwy obiadowej podeszła do mnie Lindsay. Z bliska ma niebieskie, wodniste oczy, którymi ciągle mruga jak jakiś niebieskooki nietoperz.

- Słyszałam, co się wydarzyło się w sobotę - powie­dział nietoperz.

Nieco zbladłam.

- Co słyszałaś? Grałam na zwłokę.

- Słyszałam, że uganiasz się za moim chłopakiem. Jak ona śmie sugerować coś takiego!!! Cała poczer­wieniałam.

- Co za idiota ci to powiedział? Lindsay zgromiła mnie wzrokiem.

- Robbie.

Nie mogłam w to uwierzyć.

- Powiedział, że w czasie przerwy wszędzie za nim chodziłaś, a potem dosłownie rzuciłaś się na niego. Powiedział, że było mu ciebie żal i że okropnie się za cie­bie wstydził.

Coś wybełkotałam, bo nie mogłam wydusić z siebie ani słowa.

- Więc cię ostrzegam - ciągnęła - nie bądź taka ża­łosna. Jesteś tylko głupiutką dziewczynką. Niech mi się to więcej nie powtórzy.

Przypomnieli mi się starożytni Egipcjanie, którzy wkła­dali ludziom do nosów łyżki na długich trzonkach, po czym wydłubywali im mózgi. Oczywiście wtedy ofiara już nie żyła, ale w wypadku Lindsay kompletnie nie ma róż­nicy, czy żyje, czy nie. Zdobędę taką łyżkę i wsadzę ją Lindsay do tego wrednego nochala, którego tak zadziera.

18.00 Jas i ja zamierzamy się zemścić na Lindsay. - Jak myślisz, czy Robbie naprawdę powie­dział, że jestem żałosna i że się na niego rzuciłam?

Jas zachowała się jak prawdziwa kumpelka.

- Nie, nie, oczywiście, że nie... yyy... chyba tego nie zrobiłaś, co?

18.30 Och, dlaczego? Jak mógł się zachować tak po świńsku? Nienawidzę go, nienawidzę.

Północ Nienawidzę go, nienawidzę.

0.30 Och, kocham go, kocham.

LIPIEC
Bóg Seksu wylądował

Czwartek, 1 lipca

Stołówka

13.00 Lindsay zostawiła swój kubek z kawą i poszła po teczkę i wtedy do niej naplułam (do kawy, nie do teczki, chociaż przy najbliższej okazji napluję i do teczki). Nienawidzę tej dziewuchy.

Jackie i Alison jeszcze bardziej działają mi na nerwy, odkąd postanowiły, że zaczną się ze mną przyjaźnić. Dzisiaj Jackie kupiła mi tabliczkę czekolady. Jutro pew­nie da mi jabłko. To żałosne, że osoba, której wykręcasz rękę, potem kupuje ci prezenty.

16.00 Jestem okropnie wkurzona na Robbiego. Mam ochotę mu powiedzieć, co o nim myślę, ale jestem na to zbyt dumna.

6.30 Dzwoniłam do Robbiego pod jego numer do­mowy (który dostałam od Jas). Kiedy odebrał, trzasnęłam słuchawką. (Ale przedtem zadzwoniłam pod 141, dzięki czemu mój numer nie został zapisany. Cha, cha, cha, cha, cha, cha!).

16.45 Znowu do niego zadzwoniłam. Kiedy pod­niósł słuchawkę, powiedziałam:

- Robbie, tu Georgia. Tak jakby westchnął.

- Yyy... nie mogę znaleźć tego wypracowania, o które mnie prosiłeś, Mikę. Mogę zadzwonić później? Dzięki, nara.

16.50 Zadzwoniłam do Jas.

- Co to znaczy, że powiedział do mnie „Mike”?

- Pewnie Lindsay stała obok.

17.30 Leżę w łóżku przy całkiem zaciągniętych zasłonach.

17.45 Weszła mama.

- Chciałabyś może ze mną o czymś porozma­wiać? - spytała.

- Tak, o samobójstwie.

- Na pewno nie jest aż tak źle.

- Właśnie że jest, a nawet gorzej. Nie chcę już żyć, nienawidzę szkoły, nienawidzę Anglii.

- Może poprawi ci nastrój wycieczka do Nowej Ze­landii, co? Po drodze mogłybyśmy wstąpić do Disney­landu.

- Wszystko mi jedno.

18.30 A więc tacy są mężczyźni. Dosyć tego, zosta­nę lesbijką.

19.00 Wyjęłam zdjęcia Claudii Schiffer i zaczęłam udawać, że się z nią całuję.

19.05 Nie da rady. Poza tym ciągle mi się przypomi­nają wąsy panny Stamp. I to, o czym mówiła Jas. Pocieranie.

19.10 W takim razie muszę zostać zakonnicą.

To na nic. Jeżeli ściągam włosy do tyłu, jak to robią zakonnice, mój nos staje się ogromny. Chociaż to chyba nie ma znaczenia, kiedy się tylko zba­wia ludzi i gotuje dla nich zupę.

21.00 Ktoś do mnie zadzwonił.

- Kto to? - spytałam mamę, a ona na to:

- Nie wiem, jakiś chłopak.

21.30 Jutro po szkole ma przyjść Robbie. Dzwonił z automatu i powiedział, że na razie nie mo­że nic wytłumaczyć i że pogadamy jutro. Jeśli mu się wy­daje, że może „się z tego wytłumaczyć”, to bardzo się myli. Mam swoją dumę. Już ja mu coś powiem na temat tych „tłumaczeń”!!!

21.45 W co się ubrać? Może jutro w ogóle nie pójdę do szkoły, żeby mieć czas na doprowadze­nie się do naturalnego wyglądu.

Piątek, 2 lipca

8.05 Pożegnałam się normalnie z mamą i Libbs, po czym, jak zwykle, poszłam do Jas. Czekała na mnie na rogu.

- Dzisiaj nie idę do szkoły - powiedziałam. - Umówi­łam się z Robbiem. Mogłabyś przekazać, że przyjechała do mnie ciotka? Dzięki.

I wróciłam. Odczekałam, aż mama i Libbs wyjdą, po czym wślizgnęłam się z powrotem do domu.

Mój plan na ten dzień:

1. Zrobić sobie parówkę na twarz.

2. Położyć maseczkę.

3. Wybrać ciuchy.

4. Posprzątać w pokoju (to znaczy wepchnąć pod łóż­ko wszystko z podłogi i łóżka).

5. Rozłożyć koło łóżka trochę interesujących książek (schować komiksy i magazyny dla chłopaków).

6. Usunąć plakat ze szczeniaczkami.

7. Sprawdzić, czy Libby nie zrobiła gdzieś w kącie siku albo kupy.

11.00 Właśnie sprzątałam w swoim pokoju, kiedy usłyszałam, że otwierają się drzwi frontowe. Jeżeli to włamywacz, to do obrony mam tylko pęsetkę mamy. Gdzie się podziewa Angus, kiedy jest potrzebny? Już od ładnych paru godzin nie widziałam tego stuknię­tego futrzaka.

11.02 To nie włamywacze, tylko jeszcze gorzej... mama. I to nie sama! Przyszedł z nią ten Jem. No cudownie, moja mama romansuje z budowlańcem. I do tego jest od niego starsza - a poza tym już mam oj­ca, który co prawda jest beznadziejny, ale wolę tatę, któ­rego znam, od budowlańca, którego nie znam w ogóle.

Poszli do salonu, więc przekradłam się na dół, żeby sprawdzić, czy uda mi się coś podsłuchać. Przyłożyłam ucho do drzwi, ale nic nie usłyszałam. Przycisnę­łam je mocno do dziurki od klucza i wtedy rozległ się głos Jema:

- Te drzwi się zacinają. Zaraz je... - i w tym momen­cie otworzył drzwi, a ja z hukiem wleciałam do pokoju.

Południe W łóżku. Nie muszę udawać, że zemdlałam.

Leżałam na podłodze, a mama podetknęła mi pod nos coś obrzydliwego, co pachniało solą. Myśla­łam, że mi głowa odpadnie. Nabujałam, że nie wiem, co się dzieje, i że w drodze do budy zrobiło mi się słabo.

Mama kazała mi się położyć do łóżka i przyniosła aspirynę.

- Yyy... wyskoczyłam na godzinkę z pracy, żeby omó­wić z Jemem parę szczegółów.

- On chyba ze sto lat remontuje ten jeden pokój. Libby myśli, że to nasz nowy tata.

- Nie gadaj głupstw. - Mama się roześmiała. - Dla­czego tak sądzisz?

- Bo mówi o nim „mój nowy tata”.

Mama zignorowała moje słowa i ciągnęła dalej:

- No, muszę już wracać do pracy, na pewno sobie po­radzisz?

- O tak, ja doskonale sobie poradzę, a TY? (Powiedziałam to bardzo znaczącym tonem, ale chyba się nie zorientowała, co mam na myśli).

Po paru minutach wróciła do mojego pokoju i powie­działa:

- Georgia, wiem, że lubisz dramatyzować, ale rozcza­ruję cię: mnie i Jema nie łączy gorące uczucie.

- A więc co? Bardzo letnie uczucie? Usiadła na moim łóżku.

- W ogóle żadne. Słuchaj, kochanie, ja naprawdę bar­dzo tęsknię za twoim tatą.

Straszne, w jej oczach pojawiły się łzy. - Ale chyba nie za jego wąsami?

- Nie, nie. Ale kocham go. A ty?

- Jest OK - odparłam. Pocałowała mnie.

- Wiem, że go kochasz, po prostu jesteś w złym humo­rze i chcesz się na kimś wyżyć, ale nie szkodzi, niedługo się z nim spotkamy.

I wyszła. Boże, to okropne, że ciągle muszę rozmawiać z dorosłymi! Chciałabym, żeby tata był z nami, bo wte­dy zupełnie mogłabym o nim zapomnieć!

16.00 Za pół godziny będzie tu Robbie. Chyba zno­wu pójdę do łazienki. W ciągu ostatnich dzie­sięciu minut latałam tam z dziesięć razy. Mam nadzieję, że to nie problemy z trzymaniem moczu, bo wtedy mu­siałabym nosić takie wielkie pieluchy... Robbie by tego nie zniósł - jeżeli stanie się sławny, nie będzie chciał mieć dziewczyny, która chodzi w pieluchach.

18.30 Właśnie wyszedł. Czuję się zupełnie pusta w środku, jak wydrążony kokos. Wyglądał bo­sko, ubrany cały na czarno i trochę smutny. Kiedy mnie zobaczył, uśmiechnął się olśniewająco, a potem przy­ciągnął mnie do siebie (dosyć brutalnie...). Przypomnia­ło mi się, że jestem na niego obrażona, więc tuliłam się do niego tylko jakieś pół godziny, a potem spytałam:

- Jak mogłeś powiedzieć Lindsay, że jestem żałosna, że cię śledzę i że się na ciebie rzuciłam?

Zrobił zaskoczoną minę.

- Nic takiego nie powiedziałem. - Nie?

- Nie. Nikomu o tobie nie opowiadałem.

- Wiem to od Lindsay. Trochę się spłoszył.

- Jesteś z nią zaręczony czy nie? To go zupełnie zbiło z tropu.

- Zaręczony? Dlaczego tak sądzisz?

- Bo zakłada do szkoły pierścionek zaręczynowy i roz­powiada wszystkim, że ma go od ciebie.

Usiadł.

- Kiepska sprawa.

Próbowałam dalej się na niego złościć, ale wyglądał tak czadowo, że nie dałam rady. Zajrzał mi głęboko w oczy. Starałam się nie mrugać, bo to podobno nie ro­bi dobrego wrażenia.

- Słuchaj, Georgia, mam z tym pewne problemy. Praw­da jest taka, że próbuję zerwać z Lindsay, ale nie chcę jej zranić.

- To trudne, co? Bo gołym okiem widać, że bardzo jej się podobasz. Ale mam pomysł...

W jego oczach pojawiła się nadzieja. - Jaki?

- Powiem jej, oczywiście bardzo delikatnie, że jest straszną nudziarą i że z nią zrywasz. To powinno zała­twić sprawę.

Normalnie się roześmiał!

- Chyba zwariowałaś. Zresztą to moja sprawa i sam ją załatwię, ale najpierw chciałbym ci powiedzieć coś na­prawdę ważnego.

Zaczyna się, pomyślałam (nie mrugając oczami). Za­raz mi powie: „Jesteś dziewczyną moich marzeń. Czy chcesz ze mną chodzić? Jesteś najwspanialszą dziewczy­ną, jaką kiedykolwiek...”. Doszłam do tego momentu, kiedy mi przerwał:

- Muszę ci to powiedzieć, inaczej zachowałbym się nie fair... Podobasz mi się... - (usiłowałam nie uśmiechać się zbyt szeroko, bo jeszcze by się rozmyślił, gdyby zoba­czył, jak nos mi się rozpłaszcza na pół twarzy) - ale nie mogę z tobą chodzić.

- Dlaczego?

- Bo jesteś za młoda. Ja mam prawie osiemnaście lat. To by było nie w porządku, wyszedłbym na uwodziciela nieletnich.

Zaczęłam się z nim spierać, powiedziałam nawet:

- Nie mam czternastu lat, tylko piętnaście i pół. Po prostu nie jestem zbyt inteligentna, więc rok później po­szłam do szkoły.

Roześmiał się, ale jakoś tak smutno. Potem pocałował mnie na pożegnanie i wyszedł.

Północ Jestem dla niego za młoda. Oh, merde, merde, merde, double merde.

Ciekawe, gdzie się zapodział Angus? Przynajmniej mia­łabym się do czego przytulić, chociaż przy okazji została­bym bezlitośnie pogryziona.

Poniedziałek, 5 lipca

11.30 Mucho excitemondo!!! Robbie zerwał z Lindsay! Hurra!!! Przyszła do szkoły z tak zapuchniętymi oczami, że wyglądały jak szpareczki. Kiedy mija­łam ją na korytarzu, powiedziała:

- Mam nadzieję, że teraz jesteś zadowolona, ty okrop­na dziewucho.

„Okropna dziewucho”. Bardzo miłe.

Mogłam odpowiedzieć: „Ja przynajmniej nie wypycham sobie stanika gumą i nie wkładam sznurka między po­śladki”, ale niestety, zrobiło mi się jej żal - w końcu ona nigdy już nie znajdzie sobie chłopaka, a ja - nawet jeżeli będę musiała czekać cały rok - kiedyś jednak dorosnę i wtedy zdobędę Robbiego.

17.30 A jednak mi smutno - rok to bardzo, bardzo długo, a jeżeli Robbie znajdzie sobie inną, za­nim zdążę dorosnąć?

18.30 Nadal ani śladu Angusa. To dosyć niezwykłe. Zawsze wraca na kolację.

19.00 Szukam Angusa na ulicy. Na przynętę wzięłam ze sobą zdechłą mysz i kotleta mielonego.

19.15 Wpadłam na Marka, który na podjeździe przed swoim domem obściskiwał się z jakąś dziew­czyną... jemu tylko jedno w głowie!!! Jeżeli to prawda, że od stymulacji rosną różne części ciała (piersi itp.), to prawdopodobnie po urodzeniu się miał bardzo małe usta, które potem nadmiernie mu się rozrosły od całowania się z dziewczynami.

21.30 Angus przepadł jak kamień w wodę. Miałam nadzieję, że przyczaił się w domu za zasłon­ką, gotów w każdej chwili zaatakować moje nogi, ale okazało się, że nie.

23.00 Nikt nie dzwoni, Angus nie wraca. Przyszła do mnie Libby.

- Dzie kotek palant? - spytała.

Mało się nie rozpłakałam. Mocno ją przytuliłam, ale tylko się rozzłościła i ugryzła mnie w brodę. Śnił mi się Robbie. W tym śnie miałam jasne włosy.

Wtorek, 6 lipca

19.30 Eureka!!! Już wiem, co oznaczał ten mój sen. Zrozumiałam, jak mogę przekonać Robbiego, że jestem bardzo dojrzała jak na swoje czternaście lat... Zrobię sobie jasne pasemko we włosach, co mi do­da kilka lat!!!

Angus nie wraca.

- Nie chcę cię martwić - powiedziała mama - ale wiesz, że on atakuje inne koty. Może tym razem przytra­fił mu się jakiś wypadek.

Nie mogę znieść tej myśli.

Północ Myślę o wszystkich zwierzętach na całym świecie i o ich smutnym losie. O kurczaczkach, których rodzice wyjeżdżają na jednodniową wycieczkę i już nie wracają, bo lądują na czyimś talerzu. I o owiecz­kach, które widzą, jak ich rodziców ładują do ciężaró­wek... och, dłużej tego nie wytrzymam. Już nigdy w ży­ciu nie wezmę do ust mięsa.

1.00 Podobno warzywa też czują ból. Biedne te ziemniaczki, które tulą się pod ziemią ze swo­im rodzeństwem, a potem pojawia się jakaś wielka łapa, wyrywa je i... kroi na plasterki. O Boże, już nigdy w życiu nie zjem frytek.

2.30 To co ja mam jeść?

4.00 Ciekawe, czy Robbie uzna mnie za wystarcza­jąco dojrzałą, jeżeli zagłodzę się na śmierć.

Środa, 7 lipca

8.00 Jestem rozbita i zdołowana. Tęsknię za Angusem. Nawet mamie go brakuje. Chociaż pani Sąsiadka jakoś nie boleje nad jego nieobecnością. Kie­dy spytałam, czy go widziała, odparła:

- Nie. Natomiast wiem, że nie było go w moim ogro­dzie, bo nie leżą tu żadne trupy, nic nie zostało wykopa­ne, a mój pies nie jest jednym kłębkiem nerwów.

Nienawidzę jej, mam nadzieję, że jej mąż utknie w ciep­larni, i wtedy dopiero pani Sąsiadka zobaczy, jak to przy­jemnie. Przekona się, co to prawdziwy ból.

I cierpienie.

14.30 Na religii odbyła się bitwa na atrament, co zazwyczaj poprawia mi nastrój, ale tym razem byłam tak zdenerwowana, że nawet nie mogłam celnie pstryknąć.

Po szkole chodzą ploty, że Lindsay nic nie je i ma tę - jak jej tam - anoreksję. Ciekawe, jak się zorientowali, i tak zawsze była strasznie chuda.

Zbliżają się wakacje, więc na jakiś czas będę miała spokój z tym koszmarem.

Piątek, 9 lipca

20.50 Myślę, że Angus wpadł pod samochód. Tęsk­nię za nim, wiele razem przeszliśmy. Stuknię­ty futrzak. Ale i tak go kocham. Wygląda na to, że już zawsze będę traciła to, co kocham.

Niedziela, 11 lipca

14.00 Jas i ja przeszukałyśmy ulice wokół jej domu, na wypadek jeśli Angus kiedyś poszedł za mną i potem nie mógł znaleźć drogi powrotnej. Stały­śmy koło jej domu, kiedy podjechał Robbie. Wyglądał na trochę zbitego z tropu, ale miałam zbyt dużego doła, żeby się nad tym zastanawiać.

- Znalazłyście Angusa? - spytał.

- Nie - odparłam. - Szukałyśmy wszędzie.

Środa, 14 lipca

15.30 Za chmurami zawsze świeci słońce. Siedziałam sobie zamyślona w cieniu pod szkolnym mu­rem. Inne dziewczyny opalały się w samych majtkach na kortach tenisowych. Opierałam się o ścianę tuż koło paka­mery Elvisa. Zobaczyłam, że zakłada płaszcz i bierze tor­bę na zakupy... wyglądał jak skończony palant. Zamknął drzwi, ale nie na klucz, i poszedł. Nie miałam nic innego do roboty, więc wpadłam na pomysł, że posiedzę sobie w jego szopie i zobaczę, jak to jest być szkolnym dozorcą.

W środku nie znalazłam zbyt wiele - krzesło, stół, ma­ła lodówka i kilka magazynów. Usiadłam, zaczęłam je kartkować... i dosłownie mi szczęka opadła. Bo to były świerszczyki, jeśli wiecie, co mam na myśli. Nosiły takie tytuły jak „Balanga” i „Niegrzeczne Dziewczynki”. W jed­nym z nich, „Poznajmy się”, zobaczyłam pełno zdjęć czytelników i ich żon w domowym zaciszu. Niektórzy by­li potwornie grubi!!! Zajrzałam na rozkładówkę i znala­złam tam ELVISA i PANIĄ ELVISOWĄ!!! Na GOLASA!!! Nie wierzyłam własnym oczom. Elvis stał na golasa przy czajniku, udając, że robi herbatę, a pani Elvisowa na go­lasa zmywała naczynia!!!

Zabrałam ten magazyn i puściłam go po klasie. Chichrałyśmy się przez całe popołudnie. Wystarczyło, żeby któraś spytała: „Kochanie, masz ochotę na her­batę?”, i znowu zaczynałyśmy. Ojej, aż mnie brzuch rozbolał.

Elvis wie, że ktoś wziął jego magazyn, ale nie może nic powiedzieć. Kiedy go zobaczę, spuszczę wzrok na jego spodnie...

Sobota, 17 lipca

12.00 Hurra! Ale czad! Cha, cha, chi, chi, cha, cha! Przed chwilą dzwonił do mnie Robbie. Zna­lazł Angusa!!! Poszedł go szukać i nagle usłyszał szcze­kanie psów, więc sprawdził, co tak obszczekują - i to był Angus, przywiązany. Znaleźli go jacyś ludzie, miał zra­nioną łapę, więc mu ją obandażowali, a potem go przy­wiązali i poszli szukać właścicieli. Rozwiesili wszędzie ogłoszenia, ale ich nie zauważyłam.

Robbie powiedział, że ci ludzie cholernie się ucieszyli, że wreszcie mogą się go pozbyć, bo już im zjadł dwie wycieraczki i sznur do suszenia bielizny. Mieli szczęście, że tylko tyle.

Robbie przyniesie mi go o piątej.

13.00 Mama wyszła, a ja zamierzam przekonać Robbiego, że jestem o wiele starsza niż pięt­naście dni temu. Nie mam pieniędzy, a mama ego­istycznie wzięła ze sobą portmonetkę, ale za to MAM PEWIEN PLAN.

14.00 Znalazłam wodę utlenioną, którą babcia czyści sobie protezę, kiedy do nas przyjeżdża.

Woda stoi w szafce w łazience. Zamierzam jej użyć do zrobienia sobie bardzo eleganckiego jasnego pasemka z przodu.

14.30 Zmoczyłam kosmyk w tej wodzie. Ciekawe, ile trzeba trzymać? Piecze mnie skóra, więc to pewnie dobry znak.

15.30 Włosy ufarbowały się na pomarańczowo! Ja­sna cholera, pewnie muszę je jeszcze dłużej potrzymać w tej wodzie.

16.15 Teraz są jaskrawożółte. Wyglądam jak kanarek.

17.00 Dzięki Bogu, zrobiły się białe. Wyglądają cał­kiem nieźle, chociaż są trochę sztywne. Och, z czasem zmiękną. Myślę, że teraz wyglądam przynaj­mniej cztery lata starzej.

17.30 Przyszedł Robbie z Angusem. Na jego widok tak się ucieszyłam, że chciałam go przytulić, ale rzucił się na mnie z pazurami i syczał, dopóki nie da­łam mu króliczej łapki. Wtedy zaczął mruczeć. (Angus, nie Robbie).

Kiedy się wyprostowałam, Robbie zauważył moje wło­sy. Najwyraźniej był pod wrażeniem, bo aż jęknął:

- Yyy... masz we włosach białe pasemko. - Tak, podoba ci się?

Zapadła chwila ciszy, podczas której myślałam: „No, pocałuj mnie wreszcie!”, ale Robbie tylko powiedział:

- Słuchaj, to dla mnie trudna sytuacja, chyba już po­winienem iść.

- Dziękuję za Angusa.

- Och, w porządku. Wiedziałem, że go lubisz. Zadra­pania szybko mi się zagoją, a spodnie można zmienić.

Kiedy wychodził, spróbowałam po raz ostatni go prze­konać, że jestem bardzo dojrzała i wyrafinowana jak na swój wiek. Odrzuciłam włosy do tyłu, jak to robią aktor­ki w filmach, i przeczesałam je palcami, co - jak się okazało - było wielkim błędem. Biały kosmyk został mi w ręce. Robbie zrobił zdumioną minę. Popatrzył na garść włosów w mojej dłoni, potem na mnie i zaczął się śmiać.

- Boże, jaka ty jesteś dziwna - powiedział i mnie po­całował. (Rzuciłam włosy na kanapę, a Angus natych­miast je zaatakował - pewnie myślał, że to chomik albo coś w tym rodzaju).

Po przejściu szóstej bazy Robbie powiedział:

- Słuchaj, dajmy sobie na luz i zacznijmy się spoty­kać... zobaczymy, jak nam wychodzi, ale może na po­czątku nie mówmy o niczym ludziom, co?

Tak więc wszystko dobre, co się dobrze kończy. Już prawie jestem dziewczyną Robbiego, cha, cha, cha, cha. Wakacyjna miłość, wakacyjna miłość!!!

Koniec

21.00 Do mojego pokoju weszła mama.

- No, to wszystko gotowe - zdobyłam je!!!

- Co zdobyłaś, mamo? - spytałam (nadal otoczona romantyczną mgiełką).

- Bilety!

- Jakie bilety?

- Do Nowej Zelandii. Kiedy powiedziałaś, że chcesz tam pojechać, poszłam je zarezerwować. Zapłacił tata. W przyszłym tygodniu jedziemy do Whangamata.

Sacré cholera bleu i merde!!!

La marche (fr.) - wypad, marsz, wędrówka.

Les garçons (fr.) - chłopcy

Przepraszam (dosł.: poproszę), gdzie dworzec?

∗∗ Proszę mi pomóc, tracę głowę (dosł.: zapominam głowę).

∗∗∗ Przepraszam. Jestem Francuzką. Nie mówię po angielsku. czy pan mówi po francusku?

Pomocy, proszę pana.

O jaka szkoda. Do diabła!!! Wielki grubas w domu [ze szkła].

Quel dommage (fr.) - jaka szkoda.

Quelle horreur i triple merde (fr.) - Co za ohyda i potrójne gówno

∗∗ Aleisteir Crowley (1875 - 1947) - brytyjski okultysta uznawany za twórcę współczesnego satanizmu.

Sacrebleu (fr.) - do diabła, do licha, psiakrew.

Horrriblement (fr.) - okropny, straszny, potworny.

∗∗ Perfectamondo - przekręcone słowo perfectamente (hiszp.) - doskonale.

De quoi vo - t - il? (fr.) - dosłowne tłumaczenie zwrotu: o co chodzi?

Fat lad (ang.) - grubas.

Bonsoir (fr.) - dobry wieczór.

Au secours! (fr.) - na pomoc!

Ordure (fr.) - wulgarnie o człowieku: śmieć, gnój, szmata.

I merde. Wręcz double merde (fr.) - I gówno. Wręcz podwójne gówno.

Voil'enfant Jimmy (fr.) - Oto dzieciak Jimmy.

Légumes (fr.) - warzywa.

∗∗ Noc Fajerwerków - w Anglii dzień 5 listopada obchodzony jest jako rocznica spisku prochowego w 1605 roku.

Mucho excitemondo! - przekręcone hiszpańskie słowa: bardzo ekscytujące.

Oh, ja (niem.) jingle bells, jingle bells (ang.) - O tak, dzwonią dzwoneczki, dzwonią dzwoneczki.

Fermez la bouche, Madame Slack (fr.) - Niech się pani zamknie, pani Slack.

Quelle surprise! (fr.) - Co za niespodzianka!

Sacré cholera bleu i merde! - przekleństwo z różnojęzycznych słów: sacré (fr.) - cholerny; sacrebleu (fr.) - psiakość, cholera, merde (fr.) - gówno.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 01 Angus, stringi i przytulanki
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 01 Angus, stringi i przytulanki
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 01 Angus, stringi i przytulanki
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 03 Kłopoty z dyndakami
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 08 Miłość ci wszystko wybaczy
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 03 Kłopoty z dyndakami
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 06 Ciao, bella czyli w sidłach miłości
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 02 Spoko, założyłam bardzo duże gacie
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 02 Spoko, założyłam bardzo duże gacie
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 08 Miłość Ci wszystko wypaczy
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 03 Kłopoty z dyndakami
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 03 Kłopoty z dyndakami
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 02 Spoko, założyłam bardzo duże gacie
Rennison Louise Zwierzenia Georgii Nicolson 07 Ciao, bella czyli w sidłach miłości

więcej podobnych podstron