132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo


Tytuł oryginału: The Baby Affair

Pierwsze wydanie:

Mills & Boon Limited 1999


Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.

Wydanie niniejsze zostało opublikowane w porozumieniu z Harlequin Enterprises II B.V.

Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych - żywych czy umarłych - jest całkowicie przypadkowe.

MEDICAL ROMANCE - 132

ROZDZIAŁ PIERWSZY

- Tu chyba jest o jedno dziecko za dużo!

O mój Boże, westchnęła w duchu Ellen Silverton, rzucając
niespokojne spojrzenie w kierunku doktora Jocka Blaxtona. To
musiało się tak skończyć, pomyślała. Doktor Blaxton nie jest
w końcu tak naiwny i mało spostrzegawczy, żeby nie zauważyć
moich sztuczek. Od tygodnia przecież nie robię nic innego, tylko
zamieniam łóżeczka, wynoszę i wnoszę na salę dzieci...

Co jednak zrobić, żeby prawda nie wyszła jeszcze na jaw? Muszę pomóc Tinie... Za wszelką cenę muszę pomóc Tinie.

Doktor Tina Rafter pracowała w szpitalu w Gundowring od bardzo niedawna. Tydzień temu przyszła do Ellen bliska zała­mania; była blada na twarzy i miała oczy pełne łez.

I rzeczywiście nikt nie zauważył, poza Jockiem Blaxtonem.
A niech go diabli wezmą! Ten człowiek miał chyba dodatkową
parę oczu! Jak teraz odwrócić jego uwagę?

- Co ty opowiadasz?

Jock Blaxton potrząsnął plikiem kart pacjentów przed nosem pielęgniarki.

- Posłuchaj mnie dobrze, Ellen. Widzę przecież, że coś tu


jest nie w porządku, ale nie wiem co. Tylko dlatego, że jesteś ode mnie dwadzieścia lat starsza, nie możesz...

Doktor Blaxton spojrzał z ukosa na Ellen. Może ja rzeczy­wiście robię z igły widły? Cóż by tu się mogło dziać? W ską­panym w słońcu szpitalu w Gundowring, położonym na wy­brzeżu Nowej Południowej Walii, nigdy nic się przecież nie „działo".

Dla Jocka było tu nawet za cicho i za spokojnie. Spędził w Gundowring pierwszych dziesięć lat swego życia, po śmierci matki wyjechał, aby wrócić po upływie dwudziestu lat. Namó­wił go do tego dyrektor szpitala, Struan Maitland, któremu pilnie był potrzebny położnik. Ciągnęły go też z powrotem wspomnie­nia szczęśliwego dzieciństwa, pełne obrazów morza i słońca. Ponadto nie umiał sobie do tej pory znaleźć miejsca. Czegoś mu brakowało, choć sam nie wiedział czego...

Cokolwiek by to było, już po roku pobytu w Gundowring zrozumiał, że i tutaj tego nie znajdzie, męczyła go tu bowiem monotonia. Doktor Blaxton był człowiekiem czynu, potrzebne mu było aktywne, urozmaicone życie, po powrocie więc z ur­lopu w Londynie, który bardzo mu przypadł do gustu, zaczął myśleć o przeprowadzce.

Teraz jednak, niespodziewanie, ma do rozwiązania problem.

Sytuacja, w jakiej się znalazł, wymaga działania. Na oddziale znajduje się bowiem o jedno dziecko za dużo...

- Jak widzę, postanowiłaś nie odpowiadać na moje pyta­
nie... - Wziął do ręki pierwszą z kart małych pacjentów. - Jody
Connor - przeczytał nazwisko. - Jody ma dwa tygodnie - do­
dał, rozglądając się wokół. - O, tam jest Jody... - Położył pa­
piery na łóżeczku dziecka i sięgnął po drugą kartę.

Ellen przełknęła nerwowo ślinę. Sytuacja stawała się poważ­na. Co będzie z Tiną?

Zrobiłam wszystko, co mogłam, pocieszała się. Ale co teraz będzie? Czy doktor Blaxton zechce wyciągać z tego konse­kwencje?

Kiedyś Ellen znała go dobrze. Przyjaźniła się serdecznie z jego matką i Jock dorastał razem z jej synami. Pani Blaxton


8

wkrótce zmarła. Chłopiec, z natury bardzo uczuciowy, długo nie mógł dojść do siebie. Pan Blaxton także przeżył bardzo śmierć żony i wyprowadził się z Jockiem do miasta. Ellen zobaczyła Jocka dopiero po dwudziestu latach, gdy wrócił do Gundowring jako położnik.

Przyjrzała mu się uważnie. Ma, tak jak w dzieciństwie, cie­mną karnację i czarne włosy. Jest teraz wysoki, ponad metr osiemdziesiąt wzrostu, szczupły i wysportowany... A gdy spoj­rzy na ciebie tymi swoimi niebieskimi oczami, które przybierają odcień granatu, gdy zupełnie niespodziewanie wybuchnie zaraźliwym śmiechem...

Pacjentki go uwielbiały, a wszystkie niezamężne pielęgniar­ki wzdychały do niego. Nikt jednak nie rozumiał, dlaczego Jock trzymał się z dala od ludzi i gdy tylko nadarzała się okazja, wyjeżdżał za granicę lub przynajmniej do Sydney.

Nie dają mu pewnie spokoju wspomnienia, uznała Ellen. Dręczy go coś, co przeżył w przeszłości i chyba boi się życia, strachem napawa go miłość...

No tak, tylko że to wszystko nie ma najmniejszego związku z sytuacją, w której się teraz znajduję, pomyślała sobie. Cieka­we, jak mu wytłumaczyć obecność w szpitalu jednego maleń­stwa więcej...

- Jeśli mi nie pozwalasz zanieść Benjamina do matki - za­częła, próbując ratować sytuację - muszę przynajmniej ją o tym uprzedzić. Ona na pewno się już denerwuje...

Jock nie zwracał na nią najmniejszej uwagi. W ręce pozosta­ła mu jeszcze tylko karta Jasona. Odszukał chłopczyka i położył ją na jego łóżeczku. Rozejrzał się potem uważnie dookoła i uśmiech rozjaśnił mu twarz. A więc miałem rację, pomyślał z zadowoleniem, patrząc na stojące tuż obok różowe łóżeczko,

9

w którym leżała maleńka dziewczynka. Najwyraźniej umiem jeszcze liczyć! - To ja już pójdę...

- Zostań! - rzucił krótko. - Jak widzisz, nie jest tak źle
z moją matematyką. Jak się nazywasz, maleńka? - zwrócił się do dziewczynki.

Dziewczynka spała głęboko. Mogła mieć cztery do pięciu tygodni, miała delikatną buzię, a na głowie rude kędziorki.

- Kiedy ja naprawdę nie mam czasu na podobne rozmowy
- rzuciła, ruszając w kierunku drzwi.

Jock zagrodził jej drogę.

Gina Buchanan, żona doktora Struana Maitlanda, była leka­rzem pediatrą. Razem z mężem przebywała teraz na urlopie.

Jock pokiwał głową. Ellen straciła najwyraźniej głowę, skoro zaczyna opowiadać podobne historie.

- Wiesz przecież, że Gina wyjechała, ale przed wyjazdem
przekazała mi wszystkich pacjentów i dokładnie opowiedziała
o każdym z nich. Jednak o tej czterotygodniowej dziewczynce
nie wspomniała ani słowem.


10 O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO 11



Powoli uniosła głowę i spojrzała Jockowi Blaxtonowi pro­sząco w oczy.

- Robimy to wszystko dla Tiny...

Dla Tiny?! Z wrażenia omal nie upuścił zawiniątka. Przyglą­dał się z niedowierzaniem dziewczynce, a potem spojrzał zdu­miony na Ellen.

12 O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

wiłem już o tym Struanowi. Nie podoba mi się, że właśnie ona dostała tę pracę, bo nie wydaje mi się, żeby była nią specjalnie zainteresowana. Lekarz musi być oddany chorym, nawet wtedy, gdy sprawuje tylko zastępstwo, a ona zdążyła już dwa razy spóźnić się do pracy...

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO 13

to maleństwo zostanie przy okazji zainfekowane paciorkowcem złocistym, co czasem się w szpitalu zdarza...

- Przestań! - Ellen nerwowo przygryzła usta.

Nieraz mówiły o tej możliwości z Tiną, i na samą myśl o tym robiło im się gorąco. Tina nie miała jednak wyjścia. Podjęła decyzję o pozostawieniu córki w szpitalu w odruchu rozpaczy, zdając sobie przy tym doskonale sprawę z czyhające­go zagrożenia.

I zanim Ellen zdążyła coś odpowiedzieć, Jock odwrócił się i wyszedł.

Szedł korytarzem w kierunku izby przyjęć, czując, jak ogar­nia go coraz większa złość. Tina Rafter... Od pierwszej chwili był przeciwny jej kandydaturze. Robiła


14 O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

wrażenie bardzo młodej osoby; trudno było uwierzyć, że ma już blisko dwadzieścia dziewięć lat. Wydawało mu się, że jest zbyt młoda, by pracować na ostrym dyżurze.

Dlaczego w ogóle zdecydowała się na podobną pracę? Co sprawiło, że zrezygnowała z kariery anestezjologa? Irytowało go, że nie potrafił znaleźć odpowiedzi na te pytania. W dodatku nie mógł jej o to po prostu zapytać!

Do dziś pamiętał dobrze pierwsze spotkanie, gdy dwa tygo­dnie temu Struan przedstawiał ją wszystkim. Wywarła na nim duże wrażenie... Miała uśmiechniętą buzię, była szczupła i zgrabna, na ramiona opadała jej kaskada lśniących, rudych włosów. Weszła lekkim, swobodnym krokiem, wystarczyło jed­nak, by Struan przedstawił jej Jocka, a twarz Tiny zachmurzy­ła się i kobieta zmierzyła go lodowatym, pełnym pogardy wzrokiem.

Jock zapomniał wtedy języka w gębie. Żadna kobieta nigdy jeszcze tak na niego nie patrzyła. Mówił sobie potem wiele razy, że musiało mu się coś przywidzieć. Wiedział jednak dobrze, że to nieprawda.

Z niewiadomych dla niego przyczyn Tina od pierwszej chwili nie mogła na niego patrzeć. Co więcej, najwyraźniej nim pogar­dzała. Podzielił się swoimi spostrzeżeniami ze Struanem, nikt się tym jednak nie przejął. Struan, Wayne Macky i jeden ze starszych członków rady nadzorczej szpitala znali Tinę od dzie­cka i mieli do niej pełne zaufanie.

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO 15

go ona przerywa specjalizację i bierze zastępstwo na ostrym dyżurze?

- Sprawy rodzinne - rzucił krótko Struan. - Spróbuj ją na­mówić, żeby u nas została. Giną ma naprawdę za dużo roboty, a Lloyd jest przepracowany. Jeden anestezjolog nie daje sobie po prostu rady.

Struan miał oczywiście rację, tyle tylko, że Jockowi nie dawała spokoju pogarda, jaką wyczytał w oczach Tiny. A do tego ta historia z Rose...

Jak ona mogła utrzymywać to wszystko w tajemnicy? Jak mogła nie przyznać się, że jest samotną matką? No, to w końcu można jakoś zrozumieć, zdecydował po chwili. Tina musiała wiedzieć, że gdyby opowiedziała o dziecku, spotkałaby się z oburzeniem Wayne'a, a stary Ron Sergeant, dyrektor rady nadzorczej szpitala, wyraziłby dezaprobatę.

Ale jak mogła oczekiwać, że personel szpitala będzie się opiekować jej dzieckiem? Zmarszczył czoło i zdecydowanym ruchem pchnął oszklone drzwi, prowadzące do izby przyjęć.

Jak się okazało, nie była to najlepsza chwila, aby przeprowa­dzić rozmowę z doktor Rafter.

Jock stanął jak wryty, nie mogąc oderwać oczu od całującej się pary. Ktoś, nie wiadomo kto, całował zapamiętale Tinę. Któż to mógł być? Maleńka, filigranowa figurka kobiety - Tina nie mogła mieć więcej niż metr sześćdziesiąt wzrostu - tonęła w objęciach potężnego mężczyzny. Jock widział tylko smukłe nogi Tiny i opadające jej na ramiona włosy.

To pewnie jakiś farmer - wielki, dobrze zbudowany, w po­plamionym ubraniu, wyglądał tak, jakby właśnie wyszedł z obo­ry. To ci dopiero amant, pomyślał Jock. Tinie najwyraźniej to jednak nie przeszkadzało.


16 O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

Ogarnął go niespodziewanie gniew.

- Co tu się dzieje?

Para przestała się całować, mężczyzna jednak nie puszczał Tiny z objęć. Nie wydawali się wcale zmieszani, a zielone oczy kobiety śmiały się figlarnie.

Rozmawiali tak, nie zwracając na Jocka najmniejszej uwagi. Ten od razu poznał Harry'ego Daniela, który zaręczony był z Mary Stevenson, nauczycielką, i należał do miejscowej dru­żyny piłkarskiej...

- Co tu się... - zaczął znowu.

Tym razem go zauważyli. Harry spojrzał w jego stronę i uśmiechnął się, zaś z twarzy Tiny uśmiech zniknął. Wyśliznęła się z objęć Harry'ego i zwróciła się do niego oficjalnym tonem:

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO 17

Mówiąc to, Harry pomachał Tinie ręką i wyszedł. Zapadła cisza. Dopiero teraz Tina zauważyła zawiniątko w rękach Jocka.

- Rose - wyszeptała, wyciągając ręce do dziecka. - Czy coś
się stało?

Napotkała zimny, niechętny wzrok Jocka. To było przecież do przewidzenia! Ellen zapewniała, że wszystko się jakoś ułoży, ale Tina nigdy w to nie wierzyła. Na twarzy Jocka wyczytała już potępienie...

A niech go diabli wezmą! - pomyślała. Tyle już złego nam zrobił, a teraz jeszcze będzie mi pewnie prawił kazania. Nie ma wyjścia, trzeba z tym wszystkim raz na zawsze skończyć! Na pewno nie będę wysłuchiwać, co ten człowiek ma do powie­dzenia!

- Czy życzy pan sobie, doktorze, żebym zakończyła ten
dyżur, zanim stąd odejdę, czy też mam od razu zrezygnować
z pracy? - spytała.

Jock milczał zaskoczony.

- No więc? - spytała ponownie, biorąc na ręce Rose.
Spojrzała na śpiącą spokojnie dziewczynkę i poczuła, jak

przepełnia ją ogromna miłość do tego dziecka. A obok stoi człowiek, który wyrządził już tyle złego... Niech go diabli wezmą, pomyślała znowu.

- Pójdę więc zaraz - oznajmiła.

Jock poczuł wzbierający gniew. Co za nieodpowiedzialność!

18 O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

19



Ellen próbowała mnie przekonać, że jestem wobec pana niespra­wiedliwa, że potraktuje pan nas życzliwie. Byłam na tyle głupia, że w to uwierzyłam...

Głos jej lekko zadrżał, gdy kończyła:

- A więc... zabieram teraz Rosę do domu, i będzie pan miał
przez parę dni mnóstwo pracy, zanim znajdzie pan kogoś na
moje miejsce. Myślę jednak, że nic się panu nie stanie. Wprost
przeciwnie. Sądzę nawet, że wyjdzie to panu na dobre!

Odwróciła się i ruszyła w kierunku drzwi. Jock dogonił ją, zanim nacisnęła klamkę.

Jock zacisnął mocniej rękę na jej ramieniu.

Jock błyskawicznie zastąpił jej drogę.

Tina na chwilę zaniemówiła, czując, że krew uderza jej do

głowy, po czym podniosła rękę i z całej siły uderzyła go w twarz. A potem, tuląc do siebie dziecko, wyśliznęła się na korytarz.

Świadkiem tej sceny była siostra dyżurna Barbara, siedząca za biurkiem w rogu pokoju. Na twarzy jej malowało się bez­brzeżne zdumienie.

Zanim Jock oprzytomniał, Tina dobiegła już do parkingu. Po chwili usłyszał odgłos zapalanego silnika...


O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO 21


ROZDZIAŁ DRUGI

Tej nocy Jock nie miał już wiele czasu, aby rozmyślać o Ti­nie. Musiał przejąć jej obowiązki, a poza tym pełnił funkcję lekarza położnika. O siódmej rano był zupełnie wykończony. Odebrał w nocy skomplikowany poród, ratował pacjenta, który dostał ataku serca, zakładał kroplówki i uspokajał starszą panią, która cierpiała na bezsenność.

Gdy przyszedł do sali noworodków, aby obejrzeć świeżo narodzonego niemowlaka, Ellen zamierzała po skończonym dy­żurze iść do domu. Obrzuciła szybkim spojrzeniem Jocka i jej zwykle łagodna, uśmiechnięta twarz zmieniła się w jednej chwili.

- Pielęgniarka z izby przyjęć wszystko mi powiedziała -
oznajmiła ze złością. - Jak mogłeś dać Tinie wymówienie! Jock,
zastanów się! Twoja matka przewraca się teraz w grobie!

Jock przymknął oczy. Miał już tego wszystkiego po dziurki w nosie, był przy tym zupełnie wykończony. W niedzielę w no­cy odbierał poród, prawie cały poniedziałek przyjmował pacjen­tki, noc poniedziałkowa właśnie się skończyła i wkrótce czekał go następny dzień pracy.

w głowie, flirtuje z pacjentami, spóźnia się do pracy, a w dodat-ku chciała zatrudnić personel szpitalny do opieki nad swoją coreczką, bo pewnie jest skąpa i żal jej pieniędzy na opłacenie opiekunki. Nie zdziwiłbym się przy tym, gdyby nawet nie wiedziała, kto jest ojcem Rose. Ellen nie odzywała się.

- Chciałem cię teraz prosić, żebyś przed wyjściem poprosiła
Vayne'a Macky'ego o ponowne rozpoczęcie poszukiwań kogoś

na zastępstwo - poprosił Jock. - Muszę zjeść śniadanie, a o ós-mej będę robił cesarskie cięcie. Ellen nadal milczała.

- Dała ci po twarzy? - odezwała się w końcu. Na policzku
Jocka widać jeszcze było ślady palców.

- Dała - wybuchnął. - Mógłbym ją nawet oskarżyć...
Nie skończył, bo Ellen podeszła do niego szybkim krokiem

i wymierzyła mu policzek z drugiej strony.

To od twojej matki - oświadczyła - i ode mnie. A jeżeli sobie życzysz, możesz mnie zaraz zwolnić. Za stara już jestem, żeby przymykać oczy na podobne wyczyny. Powinien się pan wstydzić, panie doktorze!

- I nie przerywaj mi, dopóki nie skończę. - Twarz Ellen
płonęła. Wzięła się pod boki i stała nad nim, mierząc go roz-
iskrzonym wzrokiem. - Po pierwsze - zaczęła - Tina to wspaniała dziewczyna, a to, co przeszła, to, z czym się teraz boryka...

- Kiedy ja...


22

- Cicho bądź! Po drugie, Rose Maiden nie jest dzieckiem
Tiny, lecz jej siostry. Jak można było nazwać Tinę nieodpowie­
dzialną matką nieślubnego dziecka! Ją, która dźwiga tak strasz­
ne ciężary, gdy tyle zwaliło się na jej barki! Wcale sie nie dziwię,
że cię spoliczkowała. A w dodatku oskarżasz ją o flirty...

- Całowała się z Harrym Danielem w izbie przyjęć...
Ellen robiła nadludzki wysiłek, aby się uspokoić.

W głosie Jocka krył się niepokój i obawa, które kazały jej się zatrzymać.

- Musisz mi wytłumaczyć, co tu się dzieje - poprosił i de­
likatnie dotknął palcami twarzy. - Może rzeczywiście przesa­
dziłem - dodał po chwili, widząc, że Ellen usiadła. - Tylko że
ja nic z tego wszystkiego nie rozumiem.

23

- A dlaczego to ja miałabym ci to wszystko opowiadać? - burknęła Ellen, zaciskając gniewnie wargi. - Bo cię o to proszę!

W głosie Jocka było tyle rozpaczy, że Ellen zmiękła trochę. Może nie wszystko jeszcze stracone? - No więc siostra Tiny, Christine Maiden, mieszka za mia­stem - zaczęła Ellen. Aha - wtrącił Jock. - I Christine urodziła przed pięcioma tygodniami Rose?

bliższej okolicy jedynym położnikiem, nigdy jednak nie słysza-

łem o żadnej Christine Maiden...

- Z tego by wynikało, że poród odebrał Henry Roddick? Jock zapłacił Henry'emu majątek, by zgodził się objąć za­stępstwo na czas jego pobytu w Londynie.

ciąży?

- Mogła ich wcale nie robić - odrzekła Ellen niepewnie.

- Nie znam dobrze szczegółów - zawahała się Ellen. - Z te­
go jednak, co wiem... No więc Tina twierdzi, że mąż Christie


24

porzucił ją, kiedy była w drugim miesiącu ciąży. Mają już dwoje dzieci, jedno ma dwa, a drugie cztery lata. Christine nie chciała nikogo prosić o pomoc. Chyba nikt tu nawet nie wiedział, że ona jest w ciąży. Ja w każdym razie nie miałam o tym pojęcia. Nigdy jej przez ten czas nie widziałam.

25

- Nie bardzo rozumiem?

- To proste. Kiedy wyjeżdżali, Christine nie była jeszcze w szpitalu. Tina zresztą uważa, że im mniej ludzi wie o zabu- rzeniach psychicznych Christine, tym lepiej. Ludzie tak lubią osądzać innych, wydają tak łatwo wyroki. Christine nie chciała

tu nawet pójść do lekarza, Tina musiała ją zabrać do Sydney...

Biedna, bała się pewnie, że wszyscy już zawsze będą ją uważali za psychicznie chorą.

stępcy...

-Niepotrzebny nam żaden zastępca. - Jock nerwowym ru­
chem przygładził włosy. - Czy... zechciałabyś poprosić Tinę,
żeby wróciła do pracy? Powiedz jej, że zrozumiałem, o co

chodzi.

Dopiero o piątej po południu Jock znalazł chwilę czasu, by wybrać się na farmę siostry Tiny. Zajęło mu to ponad pół godzi­ny, gdyż adres w szpitalnej karcie nie był zbyt dokładny.

Gdy wysiadł z samochodu i otworzył furtkę prowadzącą do obejścia, ogarnęło go przerażenie. To niemożliwe, by ktoś mógł mieszkać w podobnym domu! Była to waląca się rudera zawie­szona na stromym stoku, który wznosił się nad nadmorską rów­niną. Dzika roślinność wdzierała się wszędzie mimo ogrodzenia.


26

27



Krzaki eukaliptusa i wielkie paprocie rozrastały się w pobliżu domu.

Czy dobrze trafiłem? - zastanawiał się Jock, rozglądając się niespokojnie dookoła. Obok domu zauważył wychudłą krowę, a na werandzie kilka nastroszonych kur. W tej samej chwili usłyszał śmiech dobiegający gdzieś z tyłu, a potem dziewczęcy głos:

- Raz, dwa, trzy, szukam!

Zza domu wybiegła Tina. Z trudem ją poznał. Spotykał w szpitalu zadbaną panią doktor w białym fartuchu, a przed sobą miał potarganą, bosą dziewczynę w postrzępionych dżin­sach, która tuliła do piersi zawiniątko z dzieckiem.

Jednym susem wbiegła po schodkach na werandę.

- O! Tu cię mam! Wychodź, Ally!

Zbiegła zaraz z powrotem i ruszyła naprzeciw spieszącego w jej kierunku małego chłopczyka. Trzymała teraz zawiniątko w jednej ręce, drugą uniosła do góry malca, posadziła go na biodrze i kręciła się z dziećmi w kółko, śmiejąc się głośno i po­krzykując.

- Hurra! Popatrz, Tim! Znaleźliśmy Ally!

W tej samej chwili Tim dostrzegł samochód Jocka.

- Ciociu, zobacz! Samochód!

Tina znieruchomiała. Sportowy samochód nie zrobił na niej żadnego wrażenia, spostrzegła jednak od razu Jocka.

- Ciociu, ciociu - rozległ się głosik małej dziewczynki, któ­
ra z rozwianymi, rudymi włoskami biegła do Tiny, wyciągając
do niej rączki. - A ja myślałam, że mnie nigdy nie znajdziesz,
bo...

Urwała, widząc przed sobą obcego, i szybko złapała Tinę za rękę. Jak dobrze by było uciec do domu i zatrzasnąć nieproszo-

nemu gościowi drzwi przed nosem, pomyślała Tina. Od razu przyszło jej jednak do głowy, że dom rozsypałby się wtedy na kawałki.

Stała więc z trójką dzieci na podwórzu, Jock szedł powoli w ich kierunku, a ciepły wiatr rozwiewał jego czarne włosy. Zauważył, że cofnęła się na jego widok, jakby się czegoś bała. Czego mogła się bać?

Jock poczuł na sobie uważne i krytyczne spojrzenie dwóch par oczu.

- Przez ciebie moja ciocia płakała - rozległ się dźwięczny
głosik dziewczynki. - Po co tu przyszedłeś? Lepiej sobie idź...

Jock przełknął ślinę. Sytuacja stawała się nieznośna.

- Wcale nie chciałem, żeby twoja ciocia płakała. Bardzo mi
przykro.

Patrzyły na niego trzy pary oczu. A kto wie, może nawet cztery, bo maleńkie zawiniątko właśnie się poruszyło.

28

Przyszedłem panią przeprosić - zaczął. - Powiedziałem, że Rose jest nieślubnym dzieckiem. To było...

Urwała, bo oburzenie nie pozwoliło jej mówić. Zapadła ci­sza, nawet dzieci nie ośmieliły się pisnąć.

Zadrżał jej głos i mocniej przytuliła do siebie dzieci.

- Mamusia była bardzo chora... ale czuje się już lepiej -
odezwała się do nich. - Jest teraz w szpitalu i wkrótce wyzdro­
wieje. Niepotrzebne nam są pana przeprosiny, panie doktorze
- zwróciła się ostrym głosem do Jocka. - Mojej siostrze po­
trzebny był troskliwy lekarz, ale skoro się wtedy pan nią nie
zajał proszę teraz stąd iść.

Zapadla znowu cisza. Gdzieś wysoko pośród drzew odezwał

29

się żałobny, przenikliwy krzyk ptaka. Trzy pary zielonych oczu wpatrywały się w Jocka. Cały świat zdawał się go oskarżać...

Czuł się winny. Może nie tak, jak sądziła Tina, na tyle jednak winny, by nie móc jej spojrzeć prosto w oczy. Tak bardzo po­trzebny był mu ten urlop, że kandydaturę Henry'ego przyjął z radością, nie sprawdzając nawet jego kwalifikacji. Miał na­dzieję, że zrobią to Gina ze Struanem. Oni zaś pewnie nie mieli czasu...

Tina patrzyła na Jocka szeroko otwartymi oczami.

30

Musiał pan mieć koszmarną noc... - odezwała się Tina. - Odbierał pan poród, a do tego jeszcze wszyscy moi pacjenci...

Twarz Tiny rozjaśniła się. Uśmiech jej oczarował go już wtedy, gdy zobaczył ją pierwszy raz, dlatego właśnie ciążyła mu tak bardzo wzgarda, jaką mu dotychczas okazywała. A teraz uśmiechała się do niego.

- Przestań, Ally, przestań! - odparła Tina łamiącym się gło­
sem, po czym postawiła na ziemi małego Tima i wyciągnęła
rękę do Jocka. - Nawet pan sobie nie wyobraża, jak się cieszę,
że nie muszę już pana nienawidzić! - oznajmiła.

Nigdy jeszcze nie spotkał podobnej dziewczyny. Oczy miała bystre i inteligentne, patrzyła na świat ufnym i ciepłym wzro­kiem. Nie malowała się wcale. Promieniowała od niej bezpo­średniość, u w tej chwili wydawała się uosobieniem macierzyń-stwa. Bluzkę miała poplamioną mlekiem, a maleńka dziewczyn­ka przytulona do jej piersi zdawała się należeć do niej od uro­dzenia.

31

Podobne obrazki zwykle Jocka odstraszały.

chwilę zostawić samej. A teraz właśnie zasnęła, miejmy nadzie­ję, że na długo.

-Ale dlaczego... dlaczego ona nie jest z matką? - Depresje
poporodowe nasilają się, gdy matka zostaje oddzielona od dzie­
cka. - Zupełnie tego nie rozumiem - dodał.

Nie rozumiem jeszcze tylu innych rzeczy, westchnął. Zrobi­łem się nieśmiały, uginają się pode mną nogi. Wszystko przez te oczy...

- Pan najwyraźniej nie ma pojęcia, co się działo z moją siostrą, jak bardzo była chora - rzekła cicho, gładząc Ally po główce. - Ally, zabierz Tima i przynieście parę jajek. Zrobimy doktorowi Blaxtonowi omlet i może wtedy was przewiezie.

- Naprawdę? - spytała Ally.
Jock poczuł znowu na sobie niespokojne spojrzenie dwóch

par zielonych oczu. Któż potrafiłby się im oprzeć?

- Naprawdę. Czegóż bym nie zrobił dla omletu z jajek pro-
sto od kury!

- Cudownie! - zawołała Ally, złapała brata za rękę i pobieg­ła z nim do kurnika.

Jock został sam na sam z Tiną... i Rose.


33


ROZDZIAŁ TRZECI

Stali dłuższą chwilę w promieniach zachodzącego słońca, nie bardzo wiedząc, jak się zachować. Tina czuła się w obecno­ści Jocka dość dziwnie. Zagryzła wargi i mocniej przytuliła do piersi Rose.

Uśmiechnął się, wchodząc za nią po schodkach do domu. Trzeba przyznać, że mam nawet na to ochotę. Po części pewnie dlatego, że ona wygląda naprawdę wspaniale, pomyślał, patrząc na zgrabną sylwetkę dziewczyny i jej bose stopy.

Stanął w drzwiach kuchni i rozejrzał się dookoła. Z każdego kąta wyzierała nędza. W domu było jednak czysto, widać było troskliwą rękę, która pragnęła zachować porządek. Mebli prawie nie było. Stał jakiś stół, zamiast krzeseł ustawiono drewniane skrzynki po owocach. Podłoga była z desek, resztki linoleum zachowały się tylko przy piecu.

W słoiku na stole stały polne kwiaty. Czerwień ich płatków rozjaśniała całe pomieszczenie.

- Codziennie rano wstawiamy nowe kwiaty - mówiła Tina,

spostrzegając zainteresowanie Jocka. - Wtedy życie wydaje się łatwiejsze.

- Powiedz mi - rzekł, przechodząc na „ty" - dlaczego twoja
siostra żyje w takiej nędzy? To straszne... Jest przecież pomoc
społeczna, mogłaby dostać przynajmniej meble.

Tina wzruszyła ramionami. Postawiła na kuchni czajnik, przysunęła sobie do stołu skrzynkę i usiadła, trzymając Rose przy sobie.

Nie ulegało wątpliwości, że sama myśl o przerwaniu ciąży była dla Tiny straszna. Zamilkła na chwilę, pochylając się nad Rose i całując ją delikatnie w rudy puszek porastający główkę.

- No i co dalej?

-Christie wyjechała wtedy na parę dni z dziećmi, żeby
wszystko sobie przemyśleć. Pewnie miała nadzieję, że Ray bę-­
dzie jej szukał, że się przestraszy. Nic podobnego się jednak nie
stało. Przez ten czas, kiedy jej nie było, sprzedał wszystko, co

tylko miało jakąkolwiek wartość. Wszystko. Nawet linoleum z podłogi. Wyjął ponadto pieniądze z konta, całe ich oszczęd­ności, pozaciągał długi na karty kredytowe i przepadł bez śladu. A przedtem jeszcze powykręcał wszystkie żarówki w domu i też je zabrał.


34

35

Zrozumienie i pociecha nadeszły niespodziewanie ze strony człowieka, po którym nigdy by się tego nie spodziewała, od którego nigdy by tego nie oczekiwała. Było to w dodatku więcej niż zrozumienie... Jock nie tylko podniósł ją na duchu. Odczu­wała coś jeszcze, czego nie umiała sobie do końca wytłumaczyć. Czuła się tak, jakby stanowili z tym obcym człowiekiem jedno. Wstrząśnięta tym odkryciem, potrząsnęła głową, bo nic z tego nie pojmowała.

36

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

37



mieć, skąd bierze się ciepło, które zaczyna ją wypełniać, jakby pragnęła odkryć źródło, z którego płynie otucha.

Po chwili wysunęła niechętnie ręce, a on równie niechętnie na to przystał.

Starała się za wszelką cenę skupić na rozmowie z człowie­kiem, który przed nią siedział, a nie rozpamiętywać od nowa problemy siostry. Przychodziło jej to z trudnością, bo Jock za­władnął niepodzielnie jej uwagą.

- Christie była przekonana, że to ty odbierałeś poród. Ten
lekarz, ten człowiek, który cię zastępował, nie powinien już
nigdy tu wrócić - mówiła Tina przez łzy. - Czy wiesz, że moja
siostra cierpi na anoreksję? Kiedy ją przyjmowali do szpitala
w Sydney, nie ważyła nawet pięćdziesięciu kilo. A on tego wca­
le nie zauważył! Jak mogłeś przyjąć takiego nieodpowiedzial­
nego człowieka do pracy!

Siedziała przed nim szczupła i drobna, a on, patrząc na nią, odczuwał narastające wyrzuty sumienia. Przecież to chyba nie możliwe, żeby poradziła sobie sama z tym wszystkim. Spadło

na nią tyle spraw i obowiązków, a najgorsze, że to ja jestem temu wszystkiemu winien!

- Tak, to moja wina - przyznał skruszony. - Ale powiedz
mi lepiej, co mam teraz zrobić, żeby to wszystko naprawić?

Nie wahała się nawet przez chwilę.

Ona potrafi się jeszcze śmiać... Mając tyle na głowie, ta dziewczyna potrafi jeszcze dowcipkować i śmiać się z samej siebie!

- Rzeczywiście trudno w to uwierzyć - mruknął pod nosem,
na próżno siląc się na uśmiech. - Powiedz mi więc całą prawdę.

Tina wahała się przez chwilę. Co go obchodzą moje sprawy finansowe? Co go może obchodzić los mojej rodziny? Wystar­czyło jednak, że spojrzała w oczy Jocka, by zrozumiała, że obchodzi go to naprawdę i że nie potrafi się oprzeć pokusie stawiania podobnych pytań.

Ona zaś nie umiała się oprzeć Jockowi.

Z podwórka dobiegł ich śmiech dzieci, które zbliżały się do domu.

- Mamy siedem jajek! - pokrzykiwała Ally. - Mamy sie-­
dem jajek!




Jock też czekał. Czekał, aż Tina wszystko mu opowie.

Cóż to za niezwykły człowiek... W jego obecności wszystko wydaje się dużo prostsze. Zupełnie jakby miał czarodziejską różdżkę i potrafił czynić cuda. Tylko że nawet on nie potrafi znaleźć wyjścia z podobnej sytuacji.

40

propozycji w jej imieniu. Zatrudnię więc Marie w pełnym wy­miarze godzin i uprzedzę, że czasem będzie musiała u was za­nocować. Na pewno będzie zachwycona, a dzieci z pewnością ją polubią.

Nie odpowiedział, tylko wyciągnął do niej znowu ręce. Nie była w stanie wydusić słowa.

Czuła się bezradna i zagubiona. Nie rozumiała, co się z nią dzieje. Jeszcze pół godziny temu nienawidziła tego człowieka, a teraz... Teraz ten człowiek trzyma jej rękę, a jej ciało przenika dziwny dreszcz.

Muszę coś powiedzieć... Jock czeka, aż coś powiem. Powin­nam w dodatku powiedzieć coś mądrego... Tina denerwowała się, próbując na próżno pozbierać rozbiegane myśli.

41

Uratował ją powrót dzieci, które wpadły do kuchni jak burza, przekrzykując się nawzajem. Ucichły jednak od razu na widok pana, który ma taki piękny samochód, trzymającego za rękę ciocię Tinę.

- Ciociu - odezwała się po chwili Ally - czy wy już będzie­
cie się teraz lubić?

Tina próbowała uwolnić rękę, ale Jock trzymał ją mocno.

- Będziemy - zapewnił uroczystym głosem, ściskając jesz­
cze mocniej jej dłoń. - Od tej chwili ciocia i ja będziemy przy­
jaciółmi, żeby odbudować waszą rodzinę.

Rodzina.

To słowo nie dawało mu spokoju przez resztę dnia. Zjadł ze wszystkimi wspaniały omlet, a potem zabrał dzieci na prze­jażdżkę. Siadały mu kolejno na kolanach, a on pozwalał im kręcić kierownicą, zaskarbiając sobie na wieki ich przyjaźń. Wracał teraz do domu i nie potrafił myśleć o niczym innym.

Rodzina.

Ileż wspomnień, ileż dobrych myśli rodzi to słowo!

Nieprawda! Rodzina to więzienie. Założenie rodziny ozna­cza związanie się z jedną osobą, posiadanie dzieci, płacenie długów hipotecznych i czesnego za szkołę...

I trzeba się liczyć z tym, że w każdej chwili może się coś stać, że ktoś odejdzie, tak jak odszedł mąż Christie, lub umrze, tak jak moja matka.

Przypomniał sobie ojca, którego widział ostatni raz piętna­ście lat temu. Najważniejszą sprawą w życiu Sama Blaxtona było małżeństwo. Całe życie poświęcił żonie, a gdy umarła, zapadł się w sobie, niezdolny do okazania uczucia nawet włas­nemu synowi. Zamienił jego życie w piekło.


42

43



Jock skręcił na cypel. Jechał teraz brzegiem morza, czując na twarzy morski wiatr.

Tego mi właśnie potrzeba, myślał. Wolności, wiatru wie­jącego w twarz, nieskrępowanej niczym swobody wyboru -a nie miłości, małżeństwa, dzieci i związanych z tym obo­wiązków.

Będę to wszystko znowu miał, kiedy tylko pomogę Tinie i jej rodzinie stanąć na nogi. Ciekawe, jak Tina to wszystko znosi? Jest tak bardzo związana z siostrą! Wstrząsnął się na samą myśl o ciężarach, które ta drobna kobieta dźwiga na swoich barkach. Długi, zależna od niej całkowicie siostra i trójka małych dzieci...

Christie powinna była przerwać ciążę, pomyślał ze złością. W takich warunkach dawać nowe życie...

Zaraz jednak się opamiętał. Jedno dziecko więcej w tej sy­tuacji, jedno mniej... Nie ma to w końcu większego znaczenia. Przed oczami stanęła mu buzia Rose, rudy puszek na jej główce. Z pewnością będzie miała takie same wspaniałe rude włosy jak Tina...

O czym ja w ogóle myślę?

Zajmij się teraz, chłopie, czymś konkretnym! Zabierz się do zorganizowania im życia. Żebyś się tylko za bardzo nie zaanga­żował w to wszystko uczuciowo!

Tego naprawdę nie chciał. Wiedział bowiem, że zwykle pro­wadzi to do katastrofy.

Tina wróciła do pracy tydzień później. Zadzwoniła do niego o piątej rano. Jock położył się poprzedniego wieczoru spać już o siódmej, miał bowiem za sobą dwie nieprzespane noce.

- Jock? - rozległ się w słuchawce jej melodyjny głos.

Czyżby to był sen? Leżał, przyciskając słuchawkę do ucha, przepełniony tęsknotą do niej, i starał się otrząsnąć ze snu.

PaniBlythe...

Jock zmarszczył czoło. Julie Blythe była pierwiastką. Skoro dopiero przyjechała, do samego porodu zostało jej jeszcze wiele godzin.

Do cesarskiego cięcia potrzebnych jest trzech lekarzy, myślał Jock. Sam odebrałbym poród, Tina byłaby anestezjologiem, a Lloyd zająłby się dzieckiem.

- Jock, pospiesz się. Sytuacja jest poważna.

Łamiąc wszelkie przepisy i przekraczając dozwoloną pręd­kość, Jock w ciągu czterech minut pokonał odległość ośmiuset metrów, która dzieliła jego dom od szpitala. Wiedział dobrze, że Tina nie robiłaby fałszywego alarmu, gdyby sytuacja nie była poważna.

Jedno spojrzenie na panią Blythe upewniło go, że miał rację. Pacjentka znajdowała się na sali operacyjnej, co go trochę zdzi­wiło, gdyż położenie pośladkowe płodu nie zawsze oznacza konieczność wykonania cesarskiego cięcia.


44

- Panie doktorze - wyjaśniała Tina, która zakładała właśnie
kroplówkę - pani Blythe od dwudziestu czterech godzin ma bóle
porodowe. Skurcze nie były początkowo zbyt silne, nie widziała
więc powodu, żeby przyjeżdżać do szpitala. Męża akurat nie
było, a kiedy wrócił, sytuacja radykalnie się zmieniła.

Jock podszedł szybko do pani Blythe i uścisnął jej rękę.

- Personel jest już w komplecie - rzekł z uśmiechem. - Za­
raz zobaczymy, co wyprawia to pani małe stworzenie.

Julie Blythe sprawiała wrażenie wykończonej. Jej oczy przy­ćmione były bólem i po chwili Jockowi udzieliło się zdenerwo­wanie Tiny.

Dziecko znajdowało się już w kanale rodnym, położenie pośladkowe uniemożliwiało mu jednak wydostanie się na zew­nątrz. Nieustanne skurcze wywoływały niestety opuchliznę gło­wy i szanse na naturalny poród malały z każdą chwilą.

- Chyba jednak nie uda się zrobić cesarskiego - odezwała
się niepewnie Tina.

Spojrzała na monitor: na ekranie można było śledzić walkę dziecka o życie. Jego stan nie był dobry. Tętno spadało, poja­wiała się smółka i należało podjąć szybkie działanie.

Za wszelką cenę trzeba było uratować życie Julie, nie zapo­minając oczywiście o dziecku, i do tego właśnie zmierzał Jock. Wydawał polecenia jedno po drugim, nie było więc czasu na rozmyślania. Tina straciła już wcześniej nadzieję na uratowanie dziecka, ale teraz wykonywała polecenia lekarza, licząc, że mo­że jednak...

Dzięki Ci, Boże, za cuda techniki. Dzięki za wybitnych le­karzy. Dzięki Ci, Boże, za Jocka.

Na polecenie Jocka zrobiła blokadę, a potem patrzyła, jak bada on położenie płodu. Nic chyba z tego nie będzie...

45

- Podaj mi kleszcze - rzucił Jock.

Nastawił je odpowiednio i ostrożnie, powoli, dokonując cu­dów zręczności, zaczął przepychać dziecko z powrotem w gó­rę kanału rodnego. Tina nie widziała jeszcze czegoś podobne­go. Choć była zupełnie oszołomiona tym widokiem, szybko i sprawnie wykonywała polecenia lekarza.

Na skutki jego działania nie trzeba było długo czekać. Skur­cze zaczęły powoli ustawać...

W wypadku jakichkolwiek komplikacji porodowych wię­kszość położników wypraszała rodzinę z porodówki. Julie Bly­the była jednak w krytycznym stanie. Jej oddech był szybki i płytki, groziła jej zapaść.

- Siostro, proszę zawołać pana Blythe'a - poprosił Jock.
- Jego żonie potrzebne jest teraz wszelkie wsparcie.

Po chwili do sali operacyjnej wszedł młody człowiek. Pod­biegł do żony, usiadł przy niej i chwycił ją za rękę, jakby szukał u niej ratunku. Tina myślała przez chwilę, że jest on chyba w gorszym stanie niż jego żona.

- Zaraz będę robił cesarskie cięcie - oznajmił Jock.

Dał znać oczami, że już czas, i Tina przy pomocy pielęgnin-rek rozpoczęła zewnątrzoponowe znieczulenie, wykonując pil nie wszystkie polecenia lekarza. Nie opuszczuł jej przy tym niepokój. Czy udało się przesunąć dziecko na tyle wysoko, ze możliwe jest cesarskie cięcie?

- Zależy mi bardzo, żeby pan podtrzymal zone na duchu


46

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

47



- zwrócił się Jock do mężczyzny. - Czy słyszy mnie pani? -
uśmiechnął się do Julie. - Wszystko jest w porządku i już
wkrótce zobaczy pani swoje dziecko. Musimy tylko wykonać
cesarskie. Zrobię małe nacięcie na brzuchu i wydobędę je tam­
tędy. Nie będę robił znieczulenia ogólnego, bo chcę, żeby była
pani przytomna i od razu mogła powitać dziecko.

Doktor Blaxton nie mówił całej prawdy. Stan Julie i dziecka nie pozwalał po prostu na zastosowanie znieczulenia ogólne­go. Tina doskonale zdawała sobie z tego sprawę, starała się jednak o tym nie myśleć. Musiała skoncentrować się na swojej pracy.

- Żona pana potrzebuje. Musi pan się wziąć w garść, zapomnieć
o sobie i myśleć tylko o niej. Proszę cały czas z nią rozmawiać.
Proszę przez cały czas być razem z nią...

- Lloyda jeszcze nie ma - odezwała się Tina. - Sally obie­
cała, że przyjedzie w ciągu dziesięciu minut.

Jock zmarszczył czoło. Poród bez lekarza, który mógłby zająć się od razu dzieckiem, niesie z sobą ryzyko. Jedno spoj­rzenie na monitory wystarczyło jednak, by zrozumieć, że cze­kanie jest bardziej ryzykowne.

Gdy znieczulenie zaczęło działać, Jock odczekał jeszcze, dopóki nie ustały skurcze. Sprawdził położenie główki dziecka, a następnie dokonał cięcia. W dwie minuty później na świecie pojawiła się maleńka dziewczynka. A potem już wszystko uło­żyło się dobrze.

Lloyd wpadł na salę w ostatniej chwili. Odessał zaraz dziec­ku drogi oddechowe i zbadał je dokładnie. Zanim Jock zakoń-

czył zszywanie rany, dziewczynka płakała już wniebogłosy. Na dobrą sprawę Lloyd nie miał tu nic do roboty.

- To po to zrywaliście mnie z łóżka? - narzekał, ale oczy
mu się śmiały. Sam miał dzieci i bardzo je lubił. Nie był wpraw­
dzie pediatrą, lecz z prawdziwą przyjemnością zastępował Ginę
w czasie jej nieobecności. - Moje gratulacje - uśmiechnął się
serdecznie do państwa Blythe. - Urodziła się wam śliczna có­
reczka, która dzięki Bogu jest zdrowa, więc już mnie tu nie ma.
Moje dzieciaki niedługo się zbudzą, może mi się uda przedtem
jeszcze troszkę zdrzemnąć.

Pomachał ręką Tinie i Jockowi i zniknął.

Jako anestezjolog nie mogła kwestionować poleceń położni­ka, ale taka dawka wydała jej się zbyt wysoka. Nie mogła jednak w niczym zaszkodzić i z pewnością wykluczała jakiekolwiek zakażenie. Po założeniu kroplówki salowe wywiozły Julie na oddział położniczy. Obok kroczył pan Blythe dumny jak paw. Ellen zabrała dziewczynkę na oddział noworodków, a Tina i Jock zostali sami.




ROZDZIAŁ CZWARTY

Cisza dźwięczała im w uszach. Oboje czuli, że przenika ich jakiś dziwny dreszcz.

Zamilkli na chwilę. Tak niewiele brakowało, by tej matki i jej maleńkiej córeczki nie było już wśród żywych...

- Nie spodziewałem się, że tak prędko wrócisz do pracy
przerwał ciszę Jock. - Sądziłem, że Sally będzie miała nocny

dyzur.

- Miało tak być, ale wróciłam z Sydney już wczoraj, na tyle
wczesnie, że zdążyłam jeszcze wziąć udział w panieńskim wieczorze Mary. Wiesz, mam być druhną na jej weselu. A potem zadzwonilam do szpitala i powiedziałam, że przyjdę na noc.
Christle wrocila ze mna a Marie, tak jak przypuszczałeś, zna-
komicie sobie ze wszystkim radzi, no więc jestem.

Spojrzał na nią zatroskany.

Czuła się w obecności Jocka tak dziwnie, tak niesamowicie dziwnie. Próbowała się skupić na odpowiedzi, ale nie mogła oderwać od niego wzroku.



niale się dziś spisałaś, za co cała rodzina Blythe'ów powinna ci być wdzięczna do końca życia.

Tina spłonęła rumieńcem, a Jock, udając, że tego nie widzi, mówił dalej:

Tina znowu się zaczerwieniła.

- To moja prywatna sprawa.

Jock jednak łatwo czytał w jej myślach.

- A więc ktoś tam cierpliwie na ciebie czeka?

Peter rzeczywiście cierpliwie czekał na nią w Sydney. Było to znakomite określenie. Siedział i czekał, aż iskierka przyjaźni, jaka się tliła w ich sercach, wybuchnie płomieniem miłości.

Mieli z sobą dużo wspólnego, pasowali do siebie, jednak zdawali sobie sprawę, że to trochę za mało, by decydować się na małżeństwo. Peter był naprawdę kochany, szkoda tylko, że będąc z nim, Tina nie odczuwała nigdy gwałtownego bicia serca...

- Jeżeli chcesz wiedzieć... - odezwała się po chwili. -
A więc dobrze, mam narzeczonego. Na imię ma Peter. - Nie

udało jej się, choć tak bardzo chciała, powiedzieć tego wszy­stkiego z dumą i radością.

- Czy spotkałaś się z nim w Sydney?
Rzuciła na Jocka chmurne spojrzenie.

- zgodził się z uśmiechem, który znowu sprawił, że przebiegł
ją dreszcz i serce zaczęło bić mocniej.

Szkoda, że nic podobnego ze mną sie nie dzieje, kiedy uśmie­cha się Peter, pomyślała od razu.

- Podobno nie umawiasz się z tą samą dziewczyna wiecej niz
dwa razy.




Przestała żartować, gdyż zrozumiała, że kryje się za tym coś poważnego.

Czemu nie? - pomyślała. Christie ma ciągle wyrzuty sumie­nia, że siedzę z nią tutaj, więc kiedy pójdę na bal, będzie zado­wolona. Marie u nas mieszka, nic więc naprawdę nie stoi na przeszkodzie. Zwłaszcza że tak miło będzie gdzieś pójść z Jo-ckiem...

Uśmiechał się do niej, czekając na odpowiedź. Miał takie miłe, ciepłe oczy...

Jock potrzebuje mojego towarzystwa po to tylko, żeby zała­twić jakieś swoje sprawy. Wobec tego ja także wykorzystam go do swoich celów, zadecydowała.

- Umówię się z tobą na ten bal pod warunkiem,, że poje­
dziesz z nami wszystkimi na piknik.

Christie też się coś należy, powinna już zacząć widywać ludzi, myślała sobie Tina. Będzie jej miło w towarzystwie Jocka, bo z pewnością potrafi się odnieść do niej ze zrozumieniem.

W tej samej chwili przeraził się. Strach dosięgal go zwykle dopiero wtedy, gdy spotkał się z jakąś dziewczyna dwu razy A teraz... Teraz bał się od pierwszego spotkaniu. Od poczatku tej znajomości miał ochotę uciec na koniec świata.

Czego tu się bać? - próbował sobie tlumaczyc. Tina ma narzeczonego i wróci do niego, kiedy jej siostra poczuje sie


54

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

55



lepiej. Skąd więc świadomość, że wszystko się wali, że ziemia rozstępuje mi się pod nogami?

- O ile oczywiście nie zacznie się jakiś poród - dodał po­
spiesznie.

Szkoda, że dzieci nie rodzą się na zawołanie! Długi poród w sobotnie popołudnie rozwiązałby wszystkie problemy. Nie musiałbym chodzić na żadne wycieczki, myślał Jock.

- Mam nadzieję, że do tego nie dojdzie - roześmiała się
Tina.

Przed pójściem do domu nie wytrzymała i wpadła jeszcze do pokoju noworodków, żeby rzucić okiem na Laurę Blythe. Dziec­ko miało dopiero dwie godziny, a już dawało o sobie znać do­nośnym głosem. Tina wzięła dziewczynkę na ręce i przytuliła do siebie.

- Cicho, malutka, cicho. Daj mamie trochę pospać.
Dziewczynka wydała gniewny okrzyk i przytuliła buzię do

piersi Tiny. Wiedziała dobrze, czego chce; może właśnie dlatego zniosła tak ciężki poród.

Ja też nie - rzekła Tina. - Pasujemy więc do siebie. Wszystkie moje pielęgniarki tak opowiadają, zanim się

z nim umówią - westchnęła Ellen. - Wystarczy jedno spotkanie z tym człowiekiem, a chodzą potem jak błędne. Po drugim spot­kaniu zdają się fruwać, a on zaprasza już kogoś innego i bieda­czka zapłakuje się albo usycha z tęsknoty.

Ellen wzruszyła ramionami. Dawno już z nikim nie rozma­wiała o matce Jocka. Rzadko nawet o niej myślała, choć kiedyś bardzo się przyjaźniły. Ból zelżał po latach i przypominała sobie




o niej tylko wtedy, gdy dostrzegała na twarzy Jocka ślady cier­pienia.

Jock pojawił się w domku Christie punktualnie o czwartej. Gdy zobaczył Ally i Tima na werandzie, machających do niego rączkami, przestał żałować, że został zaproszony. Na widok Tiny w żółtym bikini zapomniał o swych obawach, które jesz­cze niedawno nie dawały mu spokoju.

- Dzień dobry! - zawołała Tina.
Schodziła po stopniach werandy, uśmiechając się do niego

i tuląc do piersi Rosęe, którą trzymała w nosidełku. Na jej widok poczuł się tak, jakby ktoś uderzył go obuchem w głowę. Była śliczna, prawie naga... Osłaniało ją maleństwo, które przylgnęło do niej całym ciałkiem... Nie był w stanie oderwać od niej wzroku.

- Dzień dobry - odrzekł, usiłując mówić normalnym gło­
sem. - Widzę, że nawet Rosę ma zamiar pływać.

- Co ty opowiadasz! - odezwała się Ally. - Rosę ma prze­cież dopiero kilka tygodni i nie umie pływać. Musi zostać z ma­musią. Czy pojedziemy nad wodę twoim samochodem?

- Po co mamy jechać - odezwała się Tina. - Pójdziemy
na piechotę, a zresztą taki samochód nie przejedzie przez pa­
stwisko.




Jock uniósł głowę. Tinie chyba sprawia szczególną przy­jemność wykpiwanie jego samochodu.

W drzwiach domu ukazała się jakaś kobieca postać. To musi być Christie, pomyślał Jock. Była dość podobna do Tiny, ogniste włosy jednak zupełnie do niej nie pasowały. Była chorobliwie chuda, trzymała się kurczowo poręczy schodów, a przez prze­zroczystą skórę na ręce prześwitywały błękitne żyły.

z nią przywitać. - Proszę jej wybaczyć - dodała. - Ona jest okropnie wychowana.

- Nic podobnego! - zaprotestowała Tina. - Christie wycho­
dziła ze skóry, żeby coś ze mnie wyrosło, ale co mogła poradzić,
skoro takie mam geny?

Siostry zachichotały, a Jock patrzył na nie zdumiony. Nigdy jeszcze nie spotkał kogoś takiego. Oto miał przed sobą dwie kobiety, żyjące w ubóstwie, a jedna z nich była w dodatku cho­ra. Walczyły o przetrwanie, a wszystko to nie przeszkadzało im śmiać się i dowcipkować.

Jock zbliżył się do Christie, wziął ją za rękę i mocno uścisnął.

60

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

61



Jock milczał, starając się nie patrzeć na nogi Tiny.

Tina wstrzymała oddech. Tyle zależy od tego, co Christie teraz odpowie.

- Do końca życia będę miał wyrzuty sumienia, jeśli mi nie
pozwolisz pomóc.

Milczała chwilę, a potem jej twarz rozjaśnił uśmiech.

ROZDZIAŁ PIĄTY

- Byłeś naprawdę wspaniały.
Tyle tylko Tina potrafiła z siebie wykrztusić spod wielkiej

plażowej piłki i kół ratunkowych Ally i Tima. Siedziała wciś­nięta między dzieci i z trudem utrzymywała równowagę, gdy samochód podskakiwał na wykrotach.

Jock wymijał właśnie duże pnie, samochód podskakiwał, a dzieci wydawały radosne okrzyki.

- Jak się nazywa psychiatra, który opiekował się Christie

w Sydney ?

- Pat Morgan.

Zobaczysz, że i o tobie tak będę mówić, zrób tylko drugi stopień. Jeziorko znajdowało się u podnóża góry. Było to niewielkie wyżłobienie w skale, w którym zbierała się kryształowo czysta woda, spływająca ze szczytu. Ponad ich głowami widniały roz- łożyste konary drzew. Milion lat temu teren ten musiał znajdo-wać się pod powierzchnią morza i piaszczysta plaża na północ-nym brzegu jeziora usiana była muszelkami. Jock zatrzymał samochód tuż obok plaży.

- Kto pierwszy? - wykrzyknęła Tina i pobiegła w kierunku
wody, a za nią gnały, śmiejąc się, dzieci.

Dobry humor nie opuszczał jej przez całe popołudnie. Jock pływał leniwie na plecach, schowany w cieniu potężnych drzew i patrzył, jak Tina bawi się z siostrzeńcem i siostrzenicą.

Zostawiła go samego, co było dla niego zupełnie nowym doznaniem. Wszystkie dziewczyny, z którymi do tej pory się umawiał, nie zostawiały go ani na chwilę, nadskakując mu bez przerwy. Tina była inna. Przyszło mu znów do głowy, że takiej kobiety jeszcze nie spotkał. Szła przebojem przez życie i wyko- rzystywała każdą chwilę, aby się nim cieszyć.

Ally i Tim wpatrzeni byli w nią jak w obrazek. Baraszkowali




teraz w trójkę w wodzie, a ona nurkowała pod nimi, aby za chwilę wyłonić się tuż obok, i dzieci witały ją wtedy okrzykiem: „Tina jest rekinem!". Śmiali się wszyscy do rozpuku; bez prze­rwy się śmiali.

Jedli później z dużym apetytem podwieczorek. Tina, umoru­sana podobnie jak dzieci kremem z bitej śmietany, zawołała nagle ze śmiechem:

- Kto szybciej obliże się z kremu? Liczę do trzech...
Dzieci były zachwycone. Tina wygrała zawody, a potem

chwyciła dzieci na ręce i pobiegła z nimi do wody.

- Ostatnia kąpiel! - zarządziła. - Proszę umyć ręce i buzie,
i wracamy do domu. Ja i Jock przebierzemy się tylko i idziemy
na tańce.

Jock nie mógł oderwać od niej oczu. Patrzył jak urzeczony na smukłe ciało Tiny, wynurzające się co chwilę z wody. Leżał na piasku i nie był w stanie ruszyć się z miejsca, jakby bał się znaleźć zbyt blisko tej pięknej dziewczyny. Na moment ogarnął go gniew. To przecież szaleństwo! Na pewno oczarowała go ta okolica, a nie dziewczyna! To chyba jeden z najpiękniejszych zakątków na ziemi...

W głębi serca wiedział jednak dobrze, że piękna okolica nie ma żadnego wpływu na to, co się z nim dzieje. Wszystkiemu winna jest Tina.

Spojrzał w kierunku jeziora. Tina leżała na wznak i płynęła wzdłuż brzegu, odpychając się mocno nogami, a do nadgarst­ków przywiązała linki, do których przyczepione były dzieci. Ali i Tim szaleli ze szczęścia, śmiali się i pokrzykiwali. Tina im wtórowała.

Jak by to było, gdybym miał własną rodzinę? Taką rodzinę jak ta? Jock, weź się w garść! Nie stało się przecież nic niezwy-

kłego. Znalazłeś się w cudownym miejscu w towarzystwie pięk­nej dziewczyny i dwojga miłych dzieci, i to wszystko. To nie powód, by rezygnować z tego, co sobie obiecywałeś przez ostat­nie dwadzieścia lat.

Znowu przypomniał mu się ojciec, który do śmierci nosił w swym sercu gorycz.

Dopiero teraz zrozumiał, co ojciec miał na myśli. Pierwszy raz w życiu przestał bowiem kierować się rozumem i dawał się ponieść uczuciom. Co gorsza, z każdą chwilą sytuacja stawała się poważniejsza.

Po powrocie znad jeziora zaczęli przygotowania do wyjścia. Jock pierwszy wziął prysznic i przysiadł się potem do Christine, Marie i dzieci, biorąc Rose na ręce. Ku jego zdumieniu, Tina była gotowa już po kwadransie. Gdy wyszła z sypialni, z wra­żenia zaniemówił.

- Czy coś się stało? - spytała z uśmiechem, obracając się
w kółko, aby mógł ją lepiej zobaczyć. - Może mam za krótką
sukienkę?

Trzeba przyznać, że sukienka była rzeczywiście krótka. Ja- skrawoczerwona, krótka i skąpa. Dopasowana góra, waziutkie ramiączka i głęboki dekolt... Fałdy delikatnego jedwabiu ukla-


66

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZTECKO ZA DUŻO

67



dające się w spódniczkę sięgającą tam, gdzie zaczynają się nogi. Nogi w błyszczących, srebrnych pończochach i w butach na wysokich obcasach. Tina wyglądała olśniewająco.

Jock podniósł się, a Tina pomyślała sobie, że doktor Blax-ton wygląda niezwykle interesująco w czarnym smokingu i... z Rose na rękach. Widać było, że lubi dzieci. Będzie z niego na pewno doskonały mąż...

No i co z tego? Spotykam się z nim pierwszy raz, spotkam się pewnie po raz drugi, a trzeciego razu już nie będzie. Sam mi to przecież powiedział.

Przez cały ten czas Jock rozpaczliwie próbował przybrać neutralny wyraz twarzy, a Marie i Christie przyglądały mu się z zainteresowaniem.

- Może już pójdziemy - odezwała się Tina, patrząc na ze­
garek. - Jest w pół do ósmej. Kto wie, ile nam jeszcze czasu
zostało, zanim pana doktora ktoś wezwie.

Na samą myśl o tym, że mógłby go ktoś teraz rozdzielić z Tiną, Jocka ogarnęło przerażenie. Nie mógł się doczekać chwi­li, gdy wkroczy na bal z nią właśnie przy boku.

Zabawa udała się znakomicie. Jock pamiętał potem jedynie pojedyncze obrazy i nie związane z sobą sceny, takie jak na

przykład spotkanie z Lloydem Nealem, który po raz pierwszy zobaczył Tinę poza szpitalem i stanął na jej widok jak wryty.

Sally, która wyglądała także ślicznie w sukni kremowego koloru, podeszła wtedy do Lloyda i wsunęła mu rękę pod ramię.

- Nie zapominaj, proszę - zwróciła się do niego - że je­
steś szczęśliwym mężem i ojcem. Nie zwracaj więc uwagi na
sukienkę Tiny, a raczej jej brak; zostaw to Jockowi. - Sally
uśmiechnęła się potem do Tiny. - Szczerze mówiąc, dziwiłabym
się bardzo, gdyby na ciebie nie patrzył. Wyglądasz cudownie.
Zabierz ją stąd, Jock, bo trzeba będzie założyć wszystkim panom
opaski na oczy.

Jock posłuchał jej chętnie. Porwał Tinę na parkiet i przyciąg­nął do siebie. Świat zawirował im przed oczami. Od czasu do czasu tylko ktoś im przerywał, chcąc zatańczyć z Tiną choć jeden taniec.

- Panie doktorze, proszę i nam dać szansę...
A Tina śmiała się i uśmiechała do wszystkich.

- Dzisiaj nie - mówiła. - Obiecałam dotrzymać towarzy­
stwa doktorowi Blaxtonowi, dopóki nie wezwą go do następne­
go porodu.

Czy to możliwe, że chciałem odbierać dzisiaj porody? - pytał sam siebie z niedowierzaniem. Koło północy okazało się jednak, że nie uda mu się tego uniknąć. Akurat gdy rytmy zmieniły się na powolniejsze, a tancerze, szykując się do tanga, przytulali do siebie swe partnerki, Jock usłyszał sygnał pagera.

- A niech to diabli - mruknął pod nosem. Musze znalezc


68

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

69



telefon i zadzwonić - rzekł po chwili. - Czy poczekasz na mnie? Sam Hopper prosi o kontakt, chce zasięgnąć porady.

Też pytanie! Czy zechcę na niego poczekać!

Jock odszedł zaledwie parę kroków, a Tinę zdążył już porwać do tańca Kevin Blewitt, miejscowy aptekarz. Dobrze jest być aptekarzem, myślał z goryczą Jock. Człowiek pracuje w okre­ślonych godzinach, zamyka interes o szóstej i idzie sobie do domu.

Ciekawe, czy uda mi się ją zaprosić znowu do tańca, kiedy skończę rozmawiać z Samem? Ten Kevin coś za dużo sobie pozwala, trzyma Tinę trochę za blisko...

Nie zdołał już zaprosić Tiny do tańca. Sam był bardzo zde­nerwowany i Jock po chwili rozmowy zorientował się, że będzie musiał do niego pojechać.

- Przyjąłem właśnie poród - oznajmił Sam drżącym głosem - i wywiązały się komplikacje; macica wypadła.

Jock westchnął tylko. Ambicją Sama, internisty, było odbie­rać także porody. W najbliższej okolicy prowadziło praktykę kilku lekarzy ogólnych, których kwalifikacje na to pozwalały. Sam, niestety, do nich się nie zaliczał. Miał zbyt mało doświad­czenia, zgłaszało się do niego zaledwie kilka kobiet rocznie, a ponadto był niezwykle pewny siebie i zarozumiały i nie chciał nigdy prosić o pomoc.

W rezultacie wzywał Jocka dopiero wtedy, gdy stan rodzącej był krytyczny. Podobnie jak teraz...

Jockowi nie pozostało nic innego, jak tylko pożegnać się z Tiną i ratować pacjentkę Sama. Może Lloyd i Sally zgodzą się podrzucić Tinę do domu? A może poprosić Kevina?

Tina nie zgodziła się ani na jedno, ani na drugie. Stała w ob­jęciach Kevina i uśmiechała się do Jocka ze współczuciem.

- Proszę mi wybaczyć - zwróciła się do aptekarza. - Pojadę
z Jockiem, może mu będzie potrzebny anestezjolog.

Kevin objął ją mocniej.

- Ależ dyżur anestezjologiczny pełni dziś Mark - zaprote­-
stował. - Pani ma wolne.

Tina potrząsnęła jednak głową i wyśliznęła się z objęć Ke-vina.

Sytuacja wyglądała dramatycznie. Heather Wardrop była ko­bietą w średnim wieku i miała już pięcioro dzieci. Przypuszcza­ła, że i za szóstym razem, podobnie jak poprzednio, poród od­będzie się normalnie. Tym razem jednak macica się wynicowała. Kobieta leżała sparaliżowana strachem i wszystko wskazywało na to, że znajduje się w stanie zbliżającej się zapaści. Jej maz odchodził od zmysłów z rozpaczy, a doktor Hopper krazyl wo- kół nich, wydając z siebie nieartykułowane dźwięki.

- A niech to diabli wezmą! - powitał Jocka w drzwiach




i zaraz odzyskał pewność siebie. - Skąd mogłem wiedzieć, że to się tak skończy? Nigdy jeszcze nic podobnego mnie nie spotkało. To beznadziejna historia...

- To rzeczywiście poważna sprawa, ale nie widzę tu nic
beznadziejnego - odparł Jock spokojnie, widząc rosnące
przerażenie Heather i jej męża.

Teraz trzeba przeciwdziałać zapaści.

- Załóż, proszę, wenflon - polecił Tinie.

Do licha! - zaklął w myślach. Sam powinien był już dawno to zrobić!

- Takie komplikacje czasami się zdarzają - powiedział, bio­
rąc Heather za rękę - ale łatwo można się z nimi uporać.

Wiedział, że za wszelką cenę musi uspokoić nieszczęsną kobietę, nie zwracał więc uwagi na doktora Hoppera mruczące­go coś pod nosem za jego plecami.

- Siostra zabrała ją przed chwilą na oddział noworodków

- wyszeptała Heather.

- obiecał. - Najpierw jednak zabierzemy się chyba do wywró­
cenia na prawą stronę tej pani skarpetki.

- czy zamierzają państwo mieć jeszcze dzieci?

Biedacy, pewnie myśleli, że ona umrze. Tina rzuciła ukrad-


72

73



kiem spojrzenie na doktora Hoppera. Ciekawe, co on im naopo­wiadał.

Operacja nie była wcale prosta. Dopiero po dwóch godzinach Jock zakończył zszywanie, bardzo zadowolony z faktu, że pań­stwo Wardrop postanowili nie mieć już więcej dzieci.

- Tak wszystko zaszyłem, że następny poród musiałby się
odbyć poprzez cesarskie cięcie - wyjaśnił, odchodząc od stołu
operacyjnego. - Myślę, że i ten powinien był się tak samo od­
być. Dziewczynka była bardzo duża i doktor Hopper powinien
był zasięgnąć porady położnika.

Rozsadzał go gniew. Tina zauważyła to już w chwili, gdy Sam Hopper, ziewając głośno, oznajmił, że idzie do domu, gdy Heather przewożono do sali operacyjnej.

- On to wszystko wyraźnie ma w nosie - mruknął przez
zęby Jock.

Hamował się trochę, nie chcąc zwracać na siebie uwagi pie­lęgniarek. Kiedy jednak po operacji zostali na moment z Tiną sami, wybuchnął:

Oprzytomniał i potrząsnął głową, jakby budził się ze złego snu. Spróbował się nawet uśmiechnąć.


74

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

75



Chyba jej nie dosłyszał. Patrzył przed siebie nie widzącym wzrokiem, a ona wiedziała, że myśli zapewne o sześciorgu dzie­ciach państwa Wardrop, które tak łatwo mogły zostać sierotami, i o Mike'u Wardropie, który omal nie został wdowcem.

Myślał też pewnie o własnej matce...

Tinie ścisnęło się serce. Na twarzy Jocka malowała się teraz prawdziwa udręka. Któż by pomyślał? Słynny doktor Blaxton, który pochyla się nad każdym cierpiącym, nad każdym skrzyw­dzonym...

Boże! Ja go chyba zaczynam kochać.

Kochać? Myśl ta jak błyskawica rozjaśniła to, co było dotąd ukryte, to, co istniało już dawno, nie było jednak do tej pory nazwane. Tina zrozumiała, że zaczyna kochać człowieka, który nie ma zamiaru z nikim się wiązać.

- Jock...

Ręka Tiny bezwiednie uniosła się w górę i zaczęła gładzić jego włosy. Kobieta pocieszała swego mężczyznę.

- Dziś w nocy pojawiła się na świecie mała dziewczynka

Nie odpowiadał. Stał nieruchomo, sztywno wyprostowany, na jego twarzy malowało się cierpienie.

Tina czuła, że Jock jest u kresu wytrzymałości. Jego ojciec

musiał być strasznym człowiekiem. Jak można obciążyć małe dziecko tak wielkim poczuciem winy? Wmówić w niego, że winne jest śmierci własnej matki? Skazać go na borykanie się w samotności z tak wielkim bólem!

Uniosła drugą rękę do góry. Nie wiedziała, jak mu pomóc. Czuła jednak, że musi go pocieszyć w ten jeden jedyny znany sobie sposób. Gładziła więc jego włosy obydwiema rękami, a potem przyciągnęła go do siebie i pocałowała.




ROZDZIAŁ SZÓSTY

Miał to być jedynie pocałunek na pociechę.

Miał być, ale nie był. Cały świat zawirował w chwili, gdy wargi Tiny dotknęły ust Jocka. Zawirował? Może raczej stanął?

Co się z nami dzieje? Było mi go po prostu żal, chciałam go pocieszyć, a okazało się, że uderzyła w nas jakaś nieznana siła, która nas obezwładnia, a potem łączy w jedno...

I ta fala gorąca... Ogień, który wypala w środku, płomień, który nadchodzi falami i ogarnia wszystko.

Ręce Jocka przyciągnęły ją i tuliły do siebie. Rozchyliła usta, aby go powitać...

Co się ze mną dzieje?

Jock! Mój Jock...

Wiem, co się ze mną dzieje!

Nigdy w życiu nie doznała czegoś podobnego, a teraz pojęła, że odkryła po prostu swego mężczyznę, że znalazła swoje miej­sce na świecie.

Jock...

On jednak jej nie potrzebował. Nie potrzebował nikogo, więc odepchnął ją od siebie. Pozwoliła na to, ponieważ pozostało w niej jeszcze trochę dumy. Stali naprzeciw siebie na odległość ramienia, czuła na sobie spojrzenie jego czarnych oczu. Oczu, które zdawały się ją oskarżać...

Ani na chwilę nie spuściła wzroku. Patrzyła mu prosto w oczy i nawet się nie wstydziła.

Gdy musnęła wargami jego usta, nie poruszył się, tylko pa­trzył na nią nie widzącym wzrokiem.

Niespodziewanie dla siebie samego poczuł złość.

Nic nie odpowiedział.

- Wiesz co? - westchnęła. - Najlepiej będzie, jeśli obej­
rzysz teraz Marguerite Wardrop, a potem pójdziemy do łóżka.


78

79



Zaczynała być pewna, że zakochała się w Jocku i wiedziała dobrze, że nie wolno jej się do tego przyznać. Uciekłby wtedy chyba na drugi koniec świata...

A przecież nic mnie z Peterem nie łączy, pomyślała.

Przez cały następny tydzień próbowała analizować swoje uczucia, unikając spotkań z Jockiem. Nie na wiele się to jednak zdało, gdyż podczas jej dyżuru nocnego Jock odbierał poród dwojaczków, a jedna z pacjentek poroniła i zmuszeni byli do wspólnego działania.

Pod koniec tygodnia zaczęło jej się wydawać, że zwariuje. Mój Boże, myślała. Zakochałam się w nim po uszy, a on nie chce mieć więcej ze mną do czynienia...

Nie mogła sobie jednak pozwolić na to, żeby ot tak po prostu zwariować z miłości. Była na to zbyt dumna.

Pozostawało jej jeszcze tylko rozstać się z Peterem. Nie mo­głaby się już dłużej z nim spotykać, gdy dowiedziała się, co to znaczy być całowaną przez mężczyznę takiego jak Jock.

Oczywiście, bardzo prawdopodobne, że Jock nigdy już jej nie pocałuje. Nie zmieniało to jednak faktu, że wiedziała już teraz, co to jest prawdziwy pocałunek.

Peter zadzwonił do niej akurat po powrocie z balu. Starała się wykazać jak największe zainteresowanie tym, co się dzieje w Sydney, nie bardzo jej to jednak wychodziło. Potem, z do­kładnie takim samym rezultatem, Peter próbował intereso­wać się wydarzeniami w Gundowring. Tina zdobyła się więc na odwagę i zaproponowała, by wobec dłuższej rozłąki każde

z nich mogło umawiać się z kim zechce i Peter szybko na to przystał.

Cóż więc jej teraz pozostało? Christie i jej dzieci. Rodzina. I to rzeczywiście było w tej chwili najważniejsze.

Christie jednak ciągle opowiadała, że Jock jest wspaniały, co Tinie bardzo utrudniało życie, gdyż starała się właśnie przeko­nać samą siebie, że jest dokładnie na odwrót. W poniedziałek Christie poszła do Jocka o umówionej godzinie i wróciła ze szpitala pełna zachwytu.

80

81



Zamilkła na chwilę, lecz zaraz uśmiechnęła się znowu.

Zaproś go, zaproś. Łatwo to powiedzieć, tylko jak to zrobić? Przez kilka dni zbierała się na odwagę, ale nic z tego nie wy­chodziło. Jock zawsze był w towarzystwie, rozmawiał wesoło z pielęgniarkami...

Dopadła go wreszcie w pokoju noworodków.

Długo patrzyła na niego przez wewnętrzne okno. Widziała, jak podchodzi kolejno do dziecinnych łóżeczek, zatrzymuje się przy każdym... Wziął w końcu na ręce maleńką Marguerite i uśmiech rozjaśnił mu twarz...

Musi naprawdę kochać dzieci! Jak taki człowiek mógłby nie chcieć własnej rodziny! To bzdura. Może obawia się, czy sprosta temu wszystkiemu, co niesie z sobą posiadanie dzieci. Z pew­nością jednak pragnie je mieć...

Będzie na pewno najlepszym ojcem na świecie, myślała, widząc, jak delikatnie bierze na ręce maleńkie zawiniątka, z jaką

czułością na nie patrzy... Trudno też znaleźć lepszego męża. A więc trzeba się z nim wreszcie umówić! Podjęła decyzję i zdecydowanym krokiem weszła do pokoju.

- Dzień dobry - powiedziała.

Podniósł na nią oczy i uśmiech zniknął z jego twarzy.

- Dzień dobry - odparł, kładąc dziewczynkę z powrotem do
łóżeczka. Poprawił jej kocyk i spojrzał od razu na zegarek. -
A co ty tu jeszcze robisz?

Nie było to najmilsze przywitanie.

- Pracuję - wyjaśniła, usiłując przywołać na twarz uśmiech.
- Nie wiem, czy pamiętasz, że ponownie przyjąłeś mnie do
pracy.

Jak mógł nie pamiętać?

Jego twarz nie wyrażała absolutnie nic. Patrzył na nią pu­stym, martwym wzrokiem.

Najwyraźniej się przestraszył. Patrzył na nią dziwnym wzro­kiem i milczał przez chwilę.

82

liśmy się po blisko roku znajomości, kiedy okazało się, że jednak do siebie nie pasujemy.

Wcale nie kłamię, pomyślała sobie. To przecież prawda, że nie chcę być żoną Petera ani matką jego dzieci.

- Póki jestem młoda, chcę się bawić i cieszyć życiem.
Przyjrzał jej się uważnie. Najbezpieczniej będzie zmienić

temat rozmowy, stwierdziła, nachylając się nad łóżeczkiem ma­łego Camerona Croxtona.

Tina pokiwała głową. Jeszcze nie tak dawno tylu chłopców obrzezywano wkrótce po urodzeniu, wierząc, że nic przy tym nie czują. Bolało ich to jednak bardzo, u niektórych wywoły­wało zapaść. Zdarzały się nawet niekiedy wypadki śmierci na skutek zakażenia. Wzięła na ręce Camerona i przytuliła go do siebie, całując w puszystą główkę.

- Czyżbyś się bał ze mną wyjść?
Jock po raz pierwszy uśmiechnął się.

83

Nie bawił się dobrze, mimo że wesele było udane. Wszystko z powodu dziwnego napięcia, które obydwoje odczuwali.

Na ślub zaproszono gości z całej okolicy. Harry był farme­rem, a Mary nauczycielką w miejscowej szkole. Harry uprawiał wiele sportów: grał w piłkę nożną i krykieta, a także rzucał strzałkami do tarczy, Mary zaś grała w siatkówkę, tenisa i ho­keja, więc w kościele stawiło się kilka klubów sportowych. Licznie też przybyły rodziny państwa młodych.

Stojący na cyplu kościół wypełniony był po brzegi. Przyjęcie weselne odbywało się w położonej obok przestronnej szopie.

Tina dotrzymała słowa. Jock musiał jej towarzyszyć tylko przy obiedzie, a potem, gdy stoły przesunięto na bok i zaczęły się tańce, zniknęła mu z oczu. Co rusz prosił ją ktoś do tańca i z dala migała mu tylko jej jasna, długa sukienka. Odnosił wra­żenie, że umyślnie go unikała.

I tak rzeczywiście było.

Po cóż ja go tu zaprosiłam? - zastanawiała się ze smutkiem. Jock najwyraźniej bał się jej i wydawało się, że pobyt w jej towarzystwie jest dla niego przykrym obowiązkiem. A niech go


84

85



licho! Na pewno nie będę mu się narzucać. Niech sobie nie myśli, że uwieszę mu się u szyi i będę prosiła, żeby przy mnie został.

Przez cały wieczór Jock ani razu się do niej nie zbliżył. Zatańczył z nią dopiero na wyraźne polecenie wodzireja - trzy­mał ją jednak wtedy z daleka od siebie, a wyraz jego twarzy mówił, że najchętniej uciekłby, gdzie pieprz rośnie.

Tina jednak miała swój honor. Po drugim okrążeniu sali poczuła, jak wzbiera w niej gniew. Bardzo jej to pomogło. Chwilę później zaś zobaczyła coś, co odwróciło jej uwagę od własnych spraw. I to pomogło jeszcze bardziej.

Pod szopą siedziała gromada wyrostków, racząc się alkoho­lem. Pili na umór i oni właśnie zajęli jej uwagę.

- Mają nie więcej niż osiemnaście lat - rzekła - i piją sta­
nowczo za dużo. Ciekawe, co robią ich rodzice?

Czegoś podobnego Jock jeszcze nie doświadczył. Kobieta, z którą tańczy, nie zwraca na niego najmniejszej uwagi, zajęta swoimi sprawami! To prawda, że nie chciał z nią tańczyć, ale wszystko ma swoje granice!

Niespodziewanie zapragnął ją przytulić - po to, by zwróciła na niego uwagę. Kto to zresztą wie? Może miał ochotę to zrobić już od samego początku?

Tina nadal na niego nie patrzyła. Zerkała w kierunku chłop­ców, którzy mieszali piwo z whisky i z minuty na minutę stawali się coraz głośniejsi i bardziej agresywni.

Jaka ona jest śliczna, pomyślał niespodziewanie, ale zaraz odwrócił od niej wzrok i spojrzał znów na chłopaków.

Odetchnął z ulgą, gdy odeszła.

Już jednak po chwili szukał jej wzrokiem wśród tańczących par, oglądał, jak odbijają ją sobie kolejni partnerzy... Nie mógł na to patrzeć. Wiedział, że to już koniec. Umówił się z nią ostatni raz. Potem będą już wyłącznie spotkania w pracy.

A może rzeczywiście przenieść się do Londynu? Trzeba by tylko od razu zacząć wszystko załatwiać, mógłby wtedy wyje­chać zaraz po powrocie Struana i Giny... W tej chwili wodzirej zarządził zmianę partnerów i Tina niespodziewanie znalazła się znowu w jego objęciach, rozbawiona, śliczna i wesoła.

- Dobrze się bawisz? - Przekorne iskierki na przemian za­
palały się i gasły w jej roześmianych oczach. Nie domyślał się

nawet, jak dużo kosztował ją ten beztroski nastrój.

Potrząsnęła głową, aż zafalowały jej cudowne włosy.

86

a ty zaczynasz się od razu trząść, jakby ci groziło śmiertelne niebezpieczeństwo - powiedziała bez uśmiechu. - Bawmy się więc, panie doktorze, i używajmy życia, żeby nie zwariować. I odpłynęła w ramionach innego tancerza.

Unikała go potem aż do końca zabawy. On zresztą też jej unikał. Musieli jednak wrócić razem do domu. Wyszli o drugiej nad ranem spięci i zdenerwowani do ostatecznych granic.

Parkiet powoli pustoszał, z daleka dobiegał stukot i brzęk puszek po piwie i końskich podków, ciągnących się za samo­chodem państwa młodych. Orkiestra grała jeszcze dla kilku ostatnich par. Z oddali dobiegły ich odgłosy kłótni. Chłopcy, których widzieli przed chwilą pijących pod szopą, spierali się teraz o kluczyki od samochodu.

Ich głosy niosły się od strony pastwiska. Tina i Jock biegli w tamtym kierunku, patrząc na siebie z przerażeniem.

Ruszyli wkrótce potem. Tina milczała. Może powinna była

87

go zaczepić podczas wesela? Przytulić się do niego? Ależ skąd... Od razu by wtedy uciekł. A tak nic się po prostu nie wydarzyło. Nic się nie wydarzyło i nie wydarzy...

Nic się nie wydarzyło dziś między nami, myślał Jock. Tylko że zachowywałem się jak stary głupiec. Co Tina sobie o tym wszystkim pomyśli? Chyba przesadziłem... Ale to w końcu do-brze, zdecydował. Tak ma właśnie być. Odwiozę ją teraz do domu i zajmę się sobą. Tego przecież mi potrzeba. Tego właśnie mi potrzeba...

Nagle przed nimi czarna noc rozbłysła ognistą kulą i w tym momencie Jock zapomniał o wszystkich problemach, które je­szcze przed chwilą nie dawały mu spokoju.




ROZDZIAŁ SIÓDMY

Nacisnął gwałtownie na hamulec, zagłuszając muzykę, która sączyła się z radia. Napotkali przed sobą ścianę ognia tak wielką, że płomienie zdawały się ogarniać wszystko dookoła.

Nie odezwali się do siebie ani słowem. Jock nacisnął po chwili pedał gazu i samochód wolno ruszył naprzód. Spodzie­wając się najgorszego, przejechali około trzystu metrów i za zakrętem zobaczyli, że droga zaczyna się wznosić pod górę...

Musieli stanąć, za wzniesieniem był bowiem już tylko ogień. Płomienie buchały w górę na wysokość dwudziestu kilku me­trów. Razem wysiedli z samochodu i bez słowa pobiegli przed siebie, czując, że za chwilę ich oczom ukaże się przerażający widok. Jock zwolnił na chwilę, by wydobyć z kieszeni telefon.

- To ty, Kate? Mówi Blaxton. Jestem teraz na Slatey Creek Road koło Black Hill. Mamy poważny wypadek. Potrzebna jest natychmiast karetka i wóz straży pożarnej, a może nawet kilka wozów. Wezwij też policję. Słucham...? Nie mam pojęcia, ale muszą być ofiary. Tylko się pospiesz!

Tina prawie go nie słyszała, wszystko wokół zagłuszał bo­wiem trzaskający ogień. Na szczycie wzniesienia dogonił ją Jock. Stali przez chwilę na pół sparaliżowani strachem. Mieli przed sobą samochód cysternę, który płonął jak pochodnia. Mu-

siał zjechać z szosy, bo znajdował się jakieś trzydzieści metrów od drogi po ich prawej stronie.

Nieco poniżej, po lewej stronie, zauważyli samochód dobrze widoczny w świetle płomieni. Był zgnieciony z tyłu, nie palił się jednak. Stał po przeciwnej stronie szosy niż paląca się cy­sterna i właśnie w tej chwili próbowali się z niego wydostać jacyś ludzie. Pijani młodzi ludzie, których Tina z Jockiem ob­serwowali podczas wesela.

Tina raz jeszcze rzuciła okiem na palącą się cysternę. Przez pole wzdłuż szosy szedł, potykając się i zataczając, jakiś czło­wiek. Boże, to chyba kierowca!

Czy to możliwe, by ktoś ocalał z tego piekła?

Jock także zauważył mężczyznę i puścił się biegiem w jego stronę. Tina została daleko w tyle. Kierowca jakimś cudem wy­szedł z wypadku niemal bez szwanku. Miał tylko osmalone włosy i głęboką ranę na twarzy, która mocno krwawiła.

- Czy w ciężarówce ktoś jest? - pytał Jock, biorąc kierowcę pod ramię. W tej chwili podbiegła Tina i chwyciła mężczyznę z drugiej strony. - Czy jest tam ktoś?

Kierowca potrząsnął przecząco głową. Z trudem trzymał się na nogach; gdyby nie Tina i Jock, już by upadł. Po chwili usłyszeli za sobą ogłuszający wybuch i podmuch gorącego po­wietrza popchnął ich do przodu.

W końcu przedostali się na drugą stronę szosy w pobliże rozbitego samochodu. Ułożyli kierowcę na trawie, a Jock zaczął go dokładnie badać. Oderwał kawałek koszuli, aby zrobić mu prowizoryczny opatrunek, gdyż rana na twarzy nadal obficie krwawiła. Kierowca był w szoku i nie mógł wydusić z siebie ani słowa; trząsł się i płakał bez przerwy. Trzeba się było wreszcie zająć młodymi ludźmi. Ilu ich tam


90

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

było? Tina zaczęła liczyć: raz, dwa, trzy, cztery. Przy rozbitym samochodzie siedziały cztery skulone postacie. Zaraz, a ilu ich odjeżdżało po weselu? Czwórka!

Czy to możliwe? Czy tak straszny wypadek naprawdę nie pociągnął za sobą żadnych ofiar? Skoro kierowca żyje i te cztery osoby też?

Coś się tu jednak nie zgadza, stwierdziła, patrząc uważnie na rozbity samochód. Nagle ogarnęło ją przerażenie. Musi być jeszcze... Nigdy nie pragnęła równie gorąco jak teraz, aby jej przypuszczenia okazały się bezpodstawne.

Tina poznała go od razu. Tydzień temu był u niej z kontuzją kolana.

Tina na chwilę zaniemówiła, po czym odwróciła się w stronę płonącej cysterny. Simon musi się mylić! Przecież tam nie ma żadnego samochodu! Nie ma nawet żadnych śladów.

Wystarczyło jednak jeszcze jedno spojrzenie na chłopca, by zrozumieć, że Simon nie fantazjuje. Jego oczy rozszerzone były przerażeniem. No tak, samochód chłopców nie mógł się zderzyć z cysterną i spowodować wypadku, gdyż był na to za mało

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO 91

uszkodzony. A więc był jeszcze jeden samochód. Na samą myśl o tym poczuła, jak serce podchodzi jej do gardła. Wiadomo przecież, co się musiało z nim stać...

Rzuciła się jak oszalała z powrotem w kierunku płonącej cysterny. Nogi jej się chwiały w wieczorowych sandałkach, nie mogła ich jednak zdjąć, gdyż na ziemię wciąż spadały iskry i sadze.

Chciała się dostać za ciężarówkę, dostępu bronił jednak żar, uniemożliwiający oddychanie. Gdzieś z tyłu słyszała za sobą wołanie Jocka. Jeżeli tylko się nie mylę... jeżeli mam rację... tam nic się już nie da zrobić!

I o tym właśnie musiała się przekonać. Biegnąc, trzymała rękę przy twarzy, chroniąc się przed żarem płonącej benzyny i unoszącym się w powietrzu popiołem. Aż wreszcie zobaczyła na własne oczy pogięty i powykręcany wrak czterodrzwiowego, osobowego samochodu, wbity w palącą się cysternę i płonący razem z nią.

A w środku...

Opadła na trawę i przymknęła oczy. Dopiero po dłuższej chwili zdobyła się na odwagę, żeby je otworzyć.

Wszyscy lekarze i pielęgniarki z Gundowring zgłosili się do pomocy i dla nikogo nie zabrakło pracy.

Kierowca miał na twarzy i rękach oparzenia drugiego sto­pnia. Stracił też sporo krwi, lecz jego życiu nie zagrażało nie­bezpieczeństwo.

- Zasłużył sobie na to - oświadczył Tinie policjant, który pojawił się w szpitalu, aby przesłuchać młodych ludzi. - Niech pani doktor tylko pomyśli, co by było, gdyby gwałtownie zaha­mował i zatrzymał cysternę. Mielibyśmy wtedy siedem trupów,


92

nie trzy. Samochód chłopców też by spłonął. O ile można coś powiedzieć po oględzinach śladów opon - ciągnął - kierowca zdawał sobie sprawę, że gdyby gwałtownie zahamował, ładunek od razu by eksplodował, dlatego właśnie przyspieszył i zjechał z drogi, a po przejechaniu około trzydziestu metrów wyskoczył z szoferki. To nie jego wina, że cysterna pociągnęła za sobą samochód osobowy.

- Ciała są spalone, ale samochód został najpierw doszczętnie
rozbity, musieli więc zginąć na miejscu.

- Wszystko przez to cholerne picie... Ruszyliśmy w drogę, gdy
tylko doktor Blaxton zawiadomił nas, że pijani wsiedli do sa­
mochodu, ale nie zdążyliśmy.

Tina przymknęła na chwilę oczy, próbując się uspokoić, i wróciła do pracy. Wraz z Sally zajęła się teraz młodymi ludź-

93

mi. Przygotowywały Sylvię do podróży do Sydney. Dziewczyna miała złamane żebro i przedziurawione płuco, groziła jej też zadma opłucnowa. Była zbyt pijana, by moc ją operować od razu, lepiej więc było wysłać ją helikopterem do Sydney, gdzie zope-jruje ją specjalista.

- Ja bym i tak nie mogła dziś operować - mówiła Sally przez łzy. - Liz Croxton jest... Liz była moją przyjaciółką...

Sally stłumiła szloch, a Tina nie po raz pierwszy zrozumiała, jak trudno jest być lekarzem w małej miejscowości. Człowiek jest zbyt związany uczuciowo z pacjentami.

Pomyślała od razu o Jocku. To on dozorował wydobycie z wraku samochodu zwęglonych ciał, a więc także małego Ca­merona, którego poród odbierał niespełna dwa tygodnie temu. Jako położnik niewiele mógł w tej chwili pomóc, Lloyd zaś, Mark, Sally i Tina mieli ręce pełne roboty. Musieli nie tylko opatrzyć oparzenia i złamania młodych ludzi, ale też łagodzić skutki upojenia alkoholem i przeciwdziałać załamaniom psy­chicznym.

Tina ani na chwilę nie odrywała się od pracy, ale przez cały czas myślała o Jocku. Co musiał czuć, gdy patrzył na szczątki maleńkiego chłopczyka, którego jeszcze nie tak dawno trzymał na rękach? Z trudem założyła kroplówkę drugiej dziewczynie, która przeżyła katastrofę. Pacjentka przez cały czas klęła i ję- czała...

Powoli zaczynali się schodzić rodzice młodych ludzi, którzy spowodowali wypadek. Sally i Tina brały ich kolejno na rozmo­wę. Tłumaczyły, prosiły o zrozumienie i wyjaśniały. Całe Gun-dowring zwróciło się przeciw młodym ludziom. Należało prze­konać rodziców, aby udzielili swym dzieciom wsparcia, bez którego nie będą w stanie wrócić do normalnego życia.




Tylko co robili ci rodzice, gdy ich dzieci upijały się alkoho­lem? Gdzie byli, gdy wyrostki po pijanemu wsiadały do samo­chodu? Były to jednak próżne rozważania. Gniew nie prowadzi do niczego. Umarłych nic już nie wskrzesi, należy się więc zająć tymi, którzy przeżyli.

O piątej nad ranem wszystko zostało załatwione. Tina poży­czyła szpitalny samochód i jechała do domu, czując potworne zmęczenie.

Zwolniła. Nie chciała rozmawiać teraz z Christie. Nie była w stanie spokojnie i bez emocji opowiedzieć jej o tym, co wy­darzyło się w nocy. Pomyślała o Jocku...

Co robi teraz Jock?

Ostatni raz widziała go, odjeżdżając karetką z miejsca wy­padku wraz z kierowcą cysterny. Jock pozostał przy zmiażdżo­nym samochodzie i Tina wiedziała, że czekają go teraz ciężkie chwile. Był silnym człowiekiem, nie wiadomo jednak, na ile silnym... Niewiele się zastanawiając, skręciła na zachód, tam, gdzie przy plaży Jock miał swój domek.

Jock był w domu, z daleka zauważyła jego samochód. We­wnątrz paliły się światła, a więc nie spał. Przez chwilę się wa­hała, ale tylko przez chwilę.

Jock z pewnością cierpiał, choć starał się tego nie okazywać. Tego Tina była pewna i tego właśnie nie potrafiła znieść. Nie mogła znieść świadomości, że Jock jest sam i jest mu źle.

Zaparkowała samochód i zapukała do drzwi. Nikt nie odpo­wiedział, weszła więc do środka.

- Jock?

Powitała ją cisza. Z pewnością dopiero wrócił, nie może więc jeszcze spać. Obeszła całe mieszkanie, lecz nie znalazła w nim nikogo.

Wyszła bocznymi drzwiami prowadzącymi na plażę, poło­żoną nad małą zatoczką. Pierwsze promienie wschodzącego słońca rozświetlały horyzont i na jego tle Tina dostrzegła syl­wetkę mężczyzny. Był sam.

Musiał być zawsze sam, przyszło jej niespodziewanie do głowy. Pierwsze dziesięć lat życia spędził z umierającą matką i ojcem, który wychował go w przekonaniu, iż spowodował śmierć matki, a potem przez resztę swego życia umacniał się w przekonaniu, że ojciec miał rację. Taki człowiek musiał być sam ze swoimi myślami.

Dziś jednak nie będzie sam!

Zrzuciła z nóg swoje zniszczone pantofelki i pobiegła w stronę Jocka. Serce biło jej jak oszalałe, zdawało się, że rozsadzi jej piersi. Żeby mnie tylko nie odepchnął! Żeby mnie tylko nie odepchnął!

Nie było to jednak powitanie. Zdziwił się jedynie, wymówił jej imię obojętnym, bezbarwnym głosem. Podbiegła bliżej i schwyciła go za ręce.

Mocniej ścisnęła jego ręce i przymknęła oczy. Żeby mnie tylko od siebie nie odepchnął, modliła się w duchu. Jock milczał.

- Skończyliśmy już akcję ratunkową - mówiła drżącym gło­
sem. - Stan kierowcy jest zadowalający, została przy nim żona.
Wszyscy poza Sylvią mają się dobrze, do wszystkich przyszli
rodzice. Sally wróciła do domu z Lloydem, Mark poszedł


96

97



z Margaret. Meg Preston przyszła na nocny dyżur, ale jutro wróci do Roba. A ja... nie chciałam budzić Christie. Musiałam się z tobą spotkać.

Odpowiedziało jej milczenie, tylko fale cicho rozbijały się o brzeg. Ściskała go mocno za ręce, walcząc o to, aby zaczął jej potrzebować tak bardzo, jak ona potrzebowała jego.

Powoli wypuściła jego ręce i objęła go. Pocieszała go w je­dyny sposób, w jaki potrafiła, tak jak to czynią kobiety.

- Powinienem był coś zrobić - odezwał się głuchym głosem.
- Widzieliśmy przecież, jak pili...

Stanęła potem na palcach i pocałowała go w usta.




ROZDZIAŁ ÓSMY

Oglądał tej nocy śmierć, zetknął się też z cierpieniem, a Tina proponuje mu życie, pokazuje drogę niosącą ratunek. Nie był więc w stanie jej się oprzeć. Nachylił się, by oddać jej po­całunek. ..

Całował ją gwałtownie i w zapamiętaniu. Obydwoje zdawali sobie sprawę, do czego ich to doprowadzi. Wiedzieli, czym musi zakończyć się ta noc...

Wrócili jakoś do domu, choć Tina nie mogła sobie potem przypomnieć, w jaki sposób. Pewnie ją zaniósł prosto do swej sypialni i położył na wielkim łóżku, które zdawało się na nich czekać. Obydwoje byli bez tchu, ogarnięci namiętnością i prze­pełnieni żądzą. Tina trzymała kurczowo Jocka, jakby bała się, że bez niego utonie, a on przylgnął do niej mocno, pragnąc wtopić się w nią, zniknąć w niej bez śladu. Tulił ją do siebie coraz mocniej...

Przeszkadzało im ubranie. Odgradzało ich od siebie, oni zaś chcieli pozbyć się wszystkiego, co ich jeszcze dzieliło. Sukienka Tiny podarla się, gdy Jock ją zdejmował, ona jednak nawet tego nie zauważyła. Myślała później, że musieli się wtedy zachowy­wać jak szaleńcy. Tej nocy jednak żadne z nich nie było w stanie myśleć. Stapiali się obydwoje w ogniu namiętności, która ich unicestwiała.

- Pragnę cię. Gdybyś wiedziała, jak cię pragnę - szeptał
zmienionym głosem.

Nic więcej już potem nie mówił, ale nie było takiej potrzeby. Spalała ich żądza. Umarłaby chyba z pożądania, gdyby jej wte-dy nie wziął... Wszedł więc w nią, wdarł się między jej uda i ogarnęła ich wielka, nieopisana radość. Odsunęli od siebie pustkę i mroczną noc, łącząc się w jedno mocniej niż przysięga dana na ślubie.

Tina tuliła go do siebie. Całe życie czekała na taką chwilę, nie zdając sobie nawet sprawy, że podobne szczęście jest w ogóle możliwe. Teraz chciała, aby chwila ta trwała wiecznie. Miała przy sobie swego mężczyznę, człowieka, któremu oddała serce i którego pragnęła. Nikt poza nim się nie liczył. Wspomnienia strasznych wydarzeń zaczęły blaknąć i rozpływać się gdzieś bez śladu. Mając miłość Jocka, mogłaby zresztą stawić czoło więk- szym jeszcze koszmarom.

- Jock, Jock...
Może to ona wymówiła jego imię, a może zrobiło to jej

serce? Wiedziała jednak, że imię Jocka, które z pewnością uno­siło się teraz gdzieś nad nimi, musiało mieć wagę przysięgi ślubnej. A potem nagle noc wybuchnęła miłością i gwiazdami, by zasnuć się mgłą, i nie istniało już nic poza Jockiem. I nic już w przyszłości nie miało być takie samo.

- Napijesz się kawy?

Otworzyła powoli oczy, oślepiona jasnością poranka. Za otwartym oknem widziała morze, do pokoju wpadały oślepiają­ce promienie słońca. Przewróciła się na bok i zobaczyła Jocka stojącego w drzwiach. A niech go! Był na bosaka, ale miał na sobie dżinsy i koszulę. Podciągnęła kołdrę pod brodę.


100

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

101



- A kto ci pozwolił ubrać się tak od samego rana?
Podszedł do łóżka i musnął wargami jej nos.

- To moje ulubione zajęcie - uśmiechnął się przekornie -
przynosić w tym stroju kawę kobietom, które znajdują się w mo­
im łóżku.

Tina zadrżała. Kobiety... Ile już kobiet leżało przede mną w tym łóżku? Uspokój się! - powiedziała sobie od razu. Powie­działaś mu wczoraj, że go kochasz. Otworzyłaś przed nim duszę i serce, nie pozostaje ci teraz nic innego, jak cierpliwie czekać.

Uniósł głowę i zaczął delikatnie pieścić jej ciało.

Czy nie pamięta już, że powiedziałam mu, że go kocham? Może wyobraża sobie, że mówię to zawsze, każdemu męż­czyźnie... A teraz, właśnie teraz nie potrafię na zawołanie za­pewniać go znowu o swojej miłości. A zresztą... Wyglądałoby to trochę na szantaż.

Jeżeli on zaraz nie przestanie mnie dotykać... to chyba zwa­riuję! Ale jeśli przestanie, też zwariuję...

- Rozumiem. - Spojrzał na nią dziwnie.

Wyobraża sobie pewnie, że zawsze tak robię. Spotykam się z jakimś chłopakiem, mówię mu, że go kocham i zostaję u niego na noc. Ale niech tam...

Nie przestawał jej jednak głaskać i szybko zapomniała o swoich planach.

102

103



Całował ją teraz tam, gdzie przed chwilą rysował palcami kółeczka.

- Niepotrzebnie się chyba ubrałem - wyszeptał zduszonym
głosem. - Kończy się nasze ostatnie spotkanie... Może zostań­
my z sobą chwilkę dłużej.

Oczywiście zostali z sobą dłużej, tylko że leżąc potem w je­go ramionach, Tina czuła się pusta i wypalona.

- Kończy się nasze ostatnie spotkanie...

Gdy wyszła od niego o jedenastej, poszedł na plażę. Pły­wał pełne dwie godziny, jakby chciał zagłuszyć w sobie nie­pokój.

Tina była śliczna. Dobrze by było mieć taką kobietę przy sobie, do końca życia.

- Człowieku! - przemawiał do siebie. - Chcesz się może
ożenić? Mieć dzieci? Ściągnąć sobie na głowę nieszczęście?
Sam wiesz, że to się zawsze tak kończy. Nawet teraz zachowałeś
się jak głupiec, nie pomyślałeś o żadnym zabezpieczeniu.

Gdy Tina brała prysznic, wspomniał o tym.

A gdyby Tina zaszła jednak w ciążę? To byłaby katastrofa... Boże, żeby do tego stopnia stracić głowę!

Wiedział jednak dobrze, że nie zapomni nigdy, co czuł, gdy wszedł do sypialni z poranną kawą i zastał ją w swoim łóżku, z włosami rozsypanymi na poduszce, nagą i śliczną...

Zapragnął jej wtedy tak bardzo, że odczuł fizyczny ból na myśl, że mogłaby odejść. A teraz chciał, by pozostała z nim na

zawsze. Ależ to szaleństwo! To czyste szaleństwo! Ojciec uczył go od dziecka, że podobny związek może sprowadzić na czło­wieka tylko nieszczęście. I tak już za długo to ciągnąłem.

Nigdy jej przecież niczego nie obiecywałem. Od samego początku wiedziała, że nie chcę się wiązać. A więc najwyższa pora, aby ograniczyć naszą znajomość wyłącznie do kontaktów zawodowych. I muszę wreszcie załatwić ten wyjazd do Londy­nu. Zabiorę się do tego od razu jutro rano. Im szybciej stąd wyjadę, tym lepiej dla wszystkich.

- Nocowałaś u Jocka Blaxtona?

Christie patrzyła zdumiona na strój siostry - podartą, popla­mioną i pokrwawioną sukienkę i nałożoną na to męską koszulę.

- Boże! Mam nadzieję, że cię nie zgwałcił?

- Zeszłej nocy było prawdziwe piekło, ale u Jocka zostałam na
noc z własnej woli.

- Nic, porównuję go z Peterem.
Tina uśmiechnęła się.

104

105



- Tym razem też masz rację, ale Jockowi to zupełnie wy­
starczy i nie sądzę, żeby kiedykolwiek zmienił zdanie.

W tak małej społeczności jak Gundowring nie było chyba osoby, która by nie została w taki czy inny sposób dotknięta tragedią, jaka się wydarzyła koło Black Hill.

Wypadek pozostawił głębokie ślady w psychice ludzkiej; lu­dzie rozmaicie reagowali na tragiczne wydarzenia. U wuja jed­nego z chłopców, którzy spowodowali wypadek, odkryto sym­ptomy dusznicy bolesnej, a jeden z nastolatków dostał egzemy. Obydwaj poczuli się lepiej po zażyciu środków uspokajających i kilku sesjach terapeutycznych.

Napięcie psychiczne może się objawiać w najrozmaitszy sposób. Pod koniec tygodnia Andrew, który prowadził feralnego dnia samochód, próbował popełnić samobójstwo, lekarze zaś znajdowali się już u kresu wytrzymałości. Tina była tak bardzo zajęta, że nie starczyło jej nawet czasu, aby rozmyślać o sobie i o Jocku.

Podświadomie jednak czuła przez cały czas jego obecność, gdyż noc, którą z nim spędziła, zupełnie odmieniła jej życie. Teraz czuła się związana z Jockiem na zawsze, bez względu na to, co on zamierza zrobić z jej miłością.

On najwyraźniej nie zamierzał robić nic, gdyż minął tydzień, a ani razu nie okazał jej zainteresowania. Zajmie się pewnie kolejną dziewczyną, myślała z goryczą, po to, aby po dwóch spotkaniach szukać następnej.

- Może byś usiadła ze starą ciotką i opowiedziała, co tu się
dzieje? - spytała ją Ellen któregoś dnia o świcie.

Tina wyglądała na zmęczoną. Dyżur był bardzo ciężki, a o świcie opuszczają zwykle człowieka wszystkie siły. Ellen

przyglądała się jej badawczo przez całą noc, czekała jednak na stosowną chwilę, aby z nią porozmawiać.

Tina zakładała właśnie kroplówkę dwumiesięcznemu dziec­ku, które przed chwilą przyjęła do szpitala. Było poważnie odwodnione i nie musiała nawet udawać, że całą uwagę poświę­ca pacjentowi. Kłopoty z brzuszkiem w tym wieku łatwo mogą doprowadzić nawet do śmierci, a u małego Brie przez ostatnie dwanaście godzin następował spadek płynów w organizmie.



Nie może ich z sobą nic łączyć, skoro Jock wyjeżdża do Londynu. Tylko że...

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Tylko że Tina była w ciąży.

Siedziała na łóżku i patrzyła ze zgrozą na dwa niebieskie paseczki. Potrząsnęła plastikową płytką, jakby miała nadzieję, że wszystko to może jej się tylko wydawać. Kreseczki jednak nie zniknęły, nie ma więc wątpliwości.

Patrzyła przed siebie pustym wzrokiem. Początkowo mówiła sobie, że wyczerpanie i nabrzmiałe piersi to wynik nadmiaru pracy, braku snu i zbliżającego się okresu. Nie dostała jednak okresu w poniedziałek, tak jak się spodziewała, a piersi bolały ją coraz bardziej. Kupiła więc w aptece zestaw do próby ciążo­wej, lecz nadal pocieszała się, że nie ma powodu do paniki. Wróciła do domu i...

Co teraz będzie?

Jedno jest pewne: Jock z pewnością nie chciałby o tym wie-dzieć. Minęły już blisko cztery tygodnie od nocy, którą spędzili razem, a on prawie się do niej nie odzywał. Rozmawiali jedynie o sprawach zawodowych, a ostatnio ktoś jej powiedział, że spot­kał się dwa razy z siostrą Jackson, kierowniczką miejscowego domu opieki.

Ciekawe, czy siostra Jackson trafiła do kolekcji kobiet Jocka? Kto wie? Tak czy owak, Jock z pewnością umawiał się już z następną dziewczyną.

Spojrzała raz jeszcze na niebieskie paseczki. Nie zniknęły


108

109



i nadal dawały świadectwo, że zaszła w ciążę. Jak mogła być aż tak głupia! Co z tego, że był to bezpieczny okres, że dopiero skończyła się miesiączka... Przypomniała sobie słowa stare­go profesora położnika, który mawiał, że zajście w ciążę możli­we jest zawsze i wszędzie. Powtarzał często, że w okresie płod­ności kobietę może zabezpieczyć przed ciążą jedynie wstrzemięźliwość.

Co teraz będzie? Czy mam przerwać ciążę? Bezwiednie do­tknęła ręką brzucha. Gdzieś tam w środku poczęło się nowe życie, któremu początek dała ich miłość.

Jock jej już jednak nie potrzebuje.

- To tylko płód - powiedziała do siebie głośno, tak jakby
wymówienie na głos medycznego terminu mogło coś zmienić.

- To tylko płód - powtórzyła - a nie dziecko. I jest nie większy
od kijanki. Zniszczy ci życie. To dopiero piąty tydzień, śmiało
możesz to usunąć.

Mowy nie ma.

Słowa te zapadły jej głęboko w serce. Nie zdając sobie nawet z tego sprawy, skrzyżowała ręce na brzuchu, zasłaniając go tak, jak czyniły to przed nią od wieków kobiety, pragnąc ratować to, co miały najdroższego.

W zeszłym tygodniu Tina obchodziła urodziny.

- Mam już dwadzieścia dziewięć lat i urodzę to dziecko

- wyszeptała do siebie.

I w jednej chwili wszystko wydało jej się proste. Zupełnie niespodziewanie zalała ją fala szczęścia, a ręce na brzuchu za­cisnęły się jeszcze mocniej. Dziecko...

Jak bym mogła zabić dziecko, które stanowi część mnie samej i człowieka, którego kocham?

To w ogóle nie wchodzi w grę. W żaden sposób nie potrafi-

łabym tego zrobić. Nieważne, co pomyśli Jock. Wystarczy, że ja będę czekała na tę istotkę, którą zrodziła miłość.

Rozległo się pukanie do drzwi i do pokoju weszła Christie z Rose na rękach. Tuż za nią pokazała się Ally z Timem.

W jednej chwili role zupełnie się odwróciły. Przez ostatnie dwa miesiące Tina opiekowała się siostrą, pomagając jej wydo­być się z depresji. A teraz przyszła kolej na Christie. Objęła mocno siostrę, tuląc ją do siebie.

Christie zmieniła się nie do poznania. Nikt by nie uwierzył, że jeszcze niedawno była to bezwolna, przygnębiona kobieta, która nie potrafiła się nawet uśmiechać.

Siedziały, pijąc herbatę, a Christie obmyślała sposoby dzia­łania. Postanowiła wystąpić w obronie siostry i wałczyć o nią do upadłego. Najwyraźniej dobrze się czuła w nowej roli.

110

Była północ.

- Zasnęła przed podwieczorkiem, a później obudziła się
głodna, więc zrobiłam jej kanapkę z masłem z orzechowym.
Zjadła, a potem nagle... - mówiła przerażonym głosem kobieta,
stojąca w drzwiach izby przyjęć, trzymając na rękach maleńką
dziewczynkę.

Zaciskała kurczowo ręce wokół dziecka i Tinie z trudem udało się na tyle je rozchylić, by wziąć od niej dziewczynkę. Dziecko było w stanie krytycznym. Tina dała znać oczami

111

dyżurnej pielęgniarce Barbarze, a ta wzięła panią Hughes pod ramię, próbując ją uspokoić.

stałe dzieci u sąsiadów, bo mąż jest w pracy. --Proszę, niech się pani uspokoi...

Claire nie słyszała, co się do niej mówi. Z natury miała

histeryczne usposobienie, a teraz rzuciła się na podłogę i upadła

Tinie do nóg.

- Moje dziecko! Ratujcie moje dziecko - krzyczała.
Dziecko zaczęło sinieć. Tina przyglądała mu się uważnie,

usiłując nie przewrócić się, gdy Claire uczepiła się jej nogi. Wystarczyło jedno spojrzenie na dziewczynkę, by zrozumieć, co się stało. Pani Hughes wspomniała o kanapce z masłem orze­chowym. Wszystkiemu więc winne są orzeszki...

Dziewczynka puchła. Powieki miała nabrzmiałe, oczy były jak małe szparki. Twarz i ramiona pokrywała jasnoczerwona wysypka. Oddychała płytko i z ogromnym trudem.

Oddech ustał nagle, co Claire od razu zauważyła. Chwyciła Tinę za drugą nogę i pociągnęła do siebie w dół, a jej płacz zamienił się w krzyk.

- Nie! Nie! Nie!

- Proszę mnie puścić! - Tina bezskutecznie próbowała się
uwolnić. - Niech mnie pani puści!

Czuła się zupełnie bezradna, na ręku miała przeciez nieprzy­tomne dziecko. Na pomoc podbiegła Barbarii. Pochylila sie usilując oswobodzić nogi Tiny, ale nie zdało się to im nic. Claire zachowywała się jak szalona, odchodząc od zmysłów z rozpaczy.


112

113



Sytuację uratował Jock. Wszedł do izby przyjęć, podbiegł jednym susem do Claire i chwycił ją za rękę. Podniósł ją z pod­łogi i odciągnął od Tiny, sadzając na najbliższym krześle.

- Proszę usiąść - zakomenderował głosem, który byłby za­
pewne w stanie zatrzymać nawet oddział szykujący się do ataku.

Dziecko nadal nie oddychało, a przeraźliwa sinica na jego twarzy zmieniała się powoli w trupią bladość.

- Trzeba je intubować - wykrztusiła Tina. - Nie ma chwili
do stracenia.

Intubacja była niezbędna, gdyż krtań dziecka najwyraźniej spuchła. Powietrze miało utrudniony dostęp do płuc, a było już za późno na podanie antyhistaminy. Tina nie musiała jednak tłumaczyć tego wszystkiego Jockowi. Zanim zdążyła ułożyć dziecko w odpowiedniej pozycji, przygotowywał już potrzebne instrumenty. Zajęło mu to zaledwie parę sekund.

Podał rurkę intubacyjną Tinie, która odchyliła głowę dziecka do tyłu, po czym, przy pomocy laryngoskopu, ostrożnie wpro­wadziła rurkę do tchawicy. Współpracowali bez słów, jakby kierował nimi jeden mózg i jedno wspólne pragnienie. Jakby stanowili jedno.

Struny głosowe były bardzo spuchnięte...

Jock podniósł brodę dziecka jeszcze wyżej, Tina wprowadzi­ła rurkę głębiej, a on tymczasem wstrzyknął dziecku adrenalinę. I zanim zdążyła go poprosić, podał jej worek samorozprężalny. Podłączyła go do rurki intubacyjnej i zaczęła wdmuchiwać po-

wietrze do płuc dziecka. W tym czasie Jock podawał dożylnie antyhistaminę. Po kilku wdmuchnięciach dziecko wydało nie­spodziewanie długi, świszczący oddech, a potem zaczęło samo oddychać. Tina poczuła wielką ulgę.

Podtrzymała rurkę, pamiętając, że naturalną reakcją dziecka będzie próba jej wykrztuszenia. Dopiero gdy mała zostanie uśpio­na, ustaną odruchy obronne gardła i krtani. Jock przygotowywał już środek nasenny i antyhistaminę. Gdyby nie on, dziewczynka pewnie by już nie żyła. Nie poradziłaby sobie sama z rozhiśtery-zowaną matką i dzieckiem, które przestało oddychać...

A wszystkiemu winne orzeszki, myślała ze złością, gdy zaj­mowali się wentylowaniem dziecka. Należałoby właściwie za­kazać stosowania ich w przemyśle spożywczym, gdyż są zbyt niebezpieczne, zwłaszcza że niewiele osób wie, jak bardzo są alergenne.

Mała Marika Hughes przeżyła, ale do końca życia będzie musiała uważać, co je. Będzie musiała nosić stale przy sobie adrenalinę i antyhistaminę. Orzeszki ziemne znajdują się bo­wiem często w różnych produktach spożywczych, choć na opa­kowaniu brak informacji o tym.

Rozległo się pukanie do drzwi i w progu stanęła Barbara. Z niepokojem przyjrzała się dziewczynce, ale po chwili jej twarz się rozjaśniła.

- Widzę, że jest lepiej! Dzięki Bogu! - zawołała.

Tina uśmiechnęła się blado i oczami wskazała na Jocka, któ­ry był nadal zajęty dziewczynką. Trzeba było dobrze umocować rurkę intubacyjną; musiała tak pozostać przez kilka godzin, do­póki nie cofnie się opuchnięcie dróg oddechowych. Dlatego właśnie dziecko musi być przez cały czas uśpione.

Teraz problemem stawała się matka.


114

115



Jak dobrze, że to właśnie Erie ma dziś dyżur, westchnęła Tina. Erie był najsilniejszym ze wszystkich ochroniarzy.

Tina spojrzała w stronę Jocka. Zajęty był nadal dziewczynką. Widać było, że kocha dzieci... Wiedziała o tym od dawna, ale gdy pomyślała o tym teraz, zrobiło jej się gorąco. Jock kocha dzieci, powinien więc ich pragnąć. Powinien marzyć o własnym dziecku.;.

Powinien też pragnąć żony. Niedługo przyjdzie na świat jego dziecko, a jego może wcale to nie obchodzi.

- Zaraz... wrócę - rzekła głośno Tina, choć głos jej przy
tym nieco zadrżał. - Zostaniesz z Mariką?

- Oczywiście.

Głupie pytanie! Po co w ogóle o to pytać. Wiadomo było, że Jock nie zostawiłby żadnego chorego malucha samego, choć­by go wyciągano siłą. Ciekawe, jak by traktował własne dziecko?

Wróciła dopiero po półgodzinie. Musiała przez ten czas uspokoić Barry'ego Hughesa, zapewnić go, że wszystko jest w porządku, a potem zobaczyć się z jego żoną.

Tina umieściła na tę noc panią Hughes w szpitalu, a Barry zajął się pozostałymi dziećmi. Nie można było obarczać go dodatkowymi obowiązkami i powierzać mu opieki nad żoną, zwłaszcza że sam bardzo przeżywał chorobę córeczki.

Musiała potem napisać wsteczne zlecenie na valium, które Barbara podała Claire. Teoretycznie pielęgniarka nie miała pra­wa dawać podobnych leków bez wyraźnego polecenia lekarza, gdyby jednak tego tym razem nie zrobiła, musiałaby wezwać policję, która zabrałaby panią Hughes siłą na posterunek.

Claire leżała teraz w łóżku półprzytomna, podano jej bo­wiem bardzo silne środki uspokajające. W pobliżu znajdowała się młodsza pielęgniarka, a łóżko dla bezpieczeństwa pacjentki miało specjalne barierki.

Gdy Tina przyszła ją odwiedzić, pani Hughes z trudem otwo­rzyła oczy. Wpatrywała się potem długo w Tinę pytającym wzrokiem.

116

117



Po policzku pani Hughes stoczyła się łza, a potem kobieta zamknęła oczy i zasnęła.

Tina znalazła Jocka na oddziale dziecięcym przy łóżeczku Mariki. Barry Hughes poszedł już do domu zająć się pozostałą dwójką dzieci. Jego los nie był do pozazdroszczenia. Miał pod swą opieką troje maleńkich dzieci i żonę histeryczkę, która re­agowała w niezwykle gwałtowny sposób na wszystkie przeciw­ności losu.

Gdyby nie Jock, ten wypadek zakończyłby się z pewnością tragicznie...

Tina stała chwilę w drzwiach pokoju, w którym paliło się tylko przyćmione światło, i przyglądała się Jockowi. Nie wie­dział o tym i siedział bez ruchu, wpatrzony w dziewczynkę, słuchając jej oddechu. Mogłoby się wydawać, że ten człowiek nigdy nie był zmęczony i że najważniejszą dla niego sprawą jest upewnić się, czy chore dziecko prawidłowo oddycha. Ma w so­bie niewyczerpane zasoby miłości...

Opuściła bezwiednie rękę i dotknęła nią brzucha. Ósmy ty­dzień ciąży. Za pięć tygodni Jock ma wyjechać do nowej pracy na drugi koniec świata. Czy kiedykolwiek potrafi spojrzeć na swoje dziecko z podobną czułością, z jaką spogląda na tę małą dziewczynkę?

Na pewno nie. Gdy urodzi się jej dziecko... ich dziecko, będzie wtedy na świecie o jedno dziecko za dużo.

Muszę mu jednak o tym powiedzieć. Nie ma innej rady.

- Jock?

Podniósł głowę i uśmiechnął się, ale myślami był daleko. Cała jego uwaga skupiona była teraz na Marice. Czas Tiny minął. Spotkali się przecież już dwa razy...

- Wszystko w porządku - odezwał się cicho. - Niedługo
zwolni mnie pielęgniarka, ale chcę jeszcze chwilę posiedzieć,
żeby upewnić się, czy nic jej nie zagraża. Idź już do domu, nie
masz co tu robić.

Dostała więc odprawę; świadczył o tym wyraźnie jego ton. Nie chce, by tu zostawała. Tina jednak wiedziała, że musi mu wyznać swą tajemnicę i że trudno sobie wymarzyć lepszą do tego chwilę. Byli sami w pokoju pogrążonym w półmroku i obydwoje przeżywali moment satysfakcji po odniesionym sukcesie.

Musi się zdobyć na odwagę. I to nie na byle jaką odwagę. Trzeba zignorować odprawę, jaką od niego dostała, i zebrać się w sobie, by powiedzieć to, czego Jock nie miał najmniejszej ochoty usłyszeć. Podniosła do góry głowę, wytarła o fartuch ręce, które niespodziewanie zaczęły jej się pocić, i usiadła przy nim na krześle.

Już po raz drugi dostaję odprawę, pomyślała. On daje mi do zrozumienia, że rozmawiać możemy jedynie na tematy zawo­dowe.

- Można to i tak nazwać - odrzekła, patrząc mu prosto
w oczy. - Jestem w ciąży.

Zapadła cisza. Długa, ciągnąca się w nieskończoność cisza. Minęła minuta, dwie, trzy. Jock przypominał postać wyrzeź­bioną w kamieniu. Żaden muskuł nie drgnął w jego twarzy, oczy patrzyły martwo przed siebie.

Powiedz coś Jock, błagam cię, powiedz, krzyczało bezgłoś­nie jej serce. On jednak nie mówił nic. Nie była już w stanie


118

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

O JEDNO DZIECKO ZA DUŻO

119



wytrzymać tego milczenia. Nie mogła pozostać tu ani chwili dłużej...

- Muszę wracać na izbę przyjęć...

Zdobyła się w końcu na odwagę i wstała. Jeszcze raz spoj­rzała na jego zimną, obcą twarz, i wstrząsnął nią dreszcz. Całe jej ciało przenikał ból, straszniejszy i trudniejszy do zniesienia niż cierpienia fizyczne.

Kocham tego człowieka, a on nie chce mieć nic do czynienia ani ze mną, ani z własnym dzieckiem!

- Przepraszam, ale myślałam, że powinieneś o tym wiedzieć
- wyszeptała i wyszła z pokoju.

Po drodze natknęła się na nocną pielęgniarkę Penny, która przyszła zmienić Jocka. Dziewczyna uśmiechnęła się do niej, a potem obejrzała zdumiona. Tina minęła ją w milczeniu z mar­twym, utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nikogo i nicze­go nie widziała.

Musiało się wydarzyć coś strasznego, pomyślała niespokoj­nie Penny. Tina znana była z wesołego usposobienia i dobrego humoru i wszystkim okazywała zwykle dużo serdeczności. El-len powiedziała jej wprawdzie, że Marika jest w dobrym stanie, ale w międzyczasie coś się musiało zmienić. Wchodząc na od­dział dziecinny, Penny spodziewała się najgorszego... Jakież więc było jej zdziwienie, gdy zobaczyła, że Marika śpi spokoj­nie i normalnie oddycha.

Doktor Blaxton, siedzący przy jej łóżeczku, wyglądał jednak dziwnie. Patrzył przed siebie martwym, nic nie widzącym wzro­kiem, dokładnie tak samo jak przed chwilą doktor Rafter. Penny umawiała się z nim dwa razy i nigdy jeszcze nie widziała go w podobnym stanie.

- Już jesteś? - powitał ją, gdy stanęła w progu. - Proszę jej

ani na chwilę nie zostawiać samej - przykazał. - Co dziesięć minut należy mierzyć ciśnienie i nie spuszczać oka z rurki. Gdy­by zaszły jakieś zmiany, proszę do mnie natychmiast zadzwonić. Myślę jednak, że wszystko będzie dobrze. Opuchlizna znacznie się już zmniejszyła.

Opuścił pokój i szedł korytarzem z utkwionym przed siebie wzrokiem, jakby nie widział nic dookoła.



ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Gdy pojawił się w izbie przyjęć, Tina wypełniała właśnie karty chorych. Siedziała z pochyloną głową, włosy zasłaniały jej twarz. Pracowała w zapamiętaniu, ze zmarszczonym czołem, całkowicie pochłonięta swym zajęciem, jakby od tego, co robiła, zależały losy świata.

W izbie przyjęć nikogo w tej chwili nie było, tylko gdzieś w głębi siostra Roberts robiła porządki. Światło było więc przy­ćmione i jedynie nad biurkiem Tiny paliła się lampa.

Jockowi na jej widok ścisnęło się serce. Przypominała małą, drobną dziewczynkę; była taka śliczna, samotna przy tym i opu­szczona. A pod sercem nosiła jego dziecko.

Jak ja się powinienem teraz zachować? Co powinienem czuć?

Stał dobrą chwilę w drzwiach i nie mógł oderwać oczu od tej niezwykłej, pełnej radości życia dziewczyny, która oczaro­wała go, gdy tylko ją ujrzał. Od razu jednak zaczął go ogarniać strach, znajome uczucie, którego nauczono go jeszcze w dzie­ciństwie...

Tina jest w ciąży.

Kiedy ja wcale tego nie chcę. Nie chcę! Jak to w ogóle możliwe? Co ja mam robić? A Tina siedzi pochylona nad swoją pracą, rude włosy zasłaniają jej twarz i...

Boże, przecież ja ją kocham! Tylko dlaczego ona jest w cią-

ży? No i wyjeżdżam do Londynu! Wszystko już załatwione. I nie mam najmniejszej ochoty zostawać ojcem ani kochać ko­gokolwiek, ani...

Tina dostrzegła go i uniosła głowę. Uśmiechnęła się do nie­go, przerywając tok jego myśli. Jego uporządkowany, dobrze zorganizowany i zaplanowany świat rozpadł się pięć minut temu w gruzy.

Niewykluczone jednak, że stało się to znacznie wcześniej, już wtedy, gdy ujrzał Tinę po raz pierwszy.

- Nie bój się - rzekła spokojnie. Uśmiechała się nadal,
skrywając swoje cierpienie przed światem. - Nie masz czego się
bać.

Czy wszystko, co myślę, jest wypisane na mojej twarzy?

- pomyślał z niepokojem.

- Uwierz mi, proszę, że nie zastawiałam na ciebie pułapki.
Myślałam... naprawdę tak mi się wydawało, że jestem bez­
pieczna. Wiem, oczywiście, że nie ma zupełnie bezpiecznej


122

123



pory, a teraz... Widzisz, dla mnie to dziecko nie jest żadnym nieszczęściem. Musisz to wreszcie zrozumieć - dodała.

- Nie jest nieszczęściem? - Spojrzał na nią zdumiony. -
Mylisz się! To niewyobrażalna tragedia. To szczyt głupoty i bez­
sensu...

Miała po dziurki w nosie tej całej rozmowy. Nie chciała tego dłużej słuchać. Szczyt głupoty i bezsensu! A rozmowa dotyczy przecież dziecka, ich dziecka. Zerwała się zza biurka i oparła o ścianę jak najdalej od Jocka. Jej twarz stała się kre-dowobiała.

Szczyt głupoty i bezsensu? Czy można tak myśleć o dziecku, które ma się narodzić?

Jock nadal zdawał się nic nie rozumieć.

i potrafię dać mu dużo miłości. Potrafię ofiarować mu całą swoją miłość...

Czuł, jak ogarnia go gniew. Te kobiety wszystko już bez niego postanowiły!

Zapadła cisza.

A potem Jock powziął decyzję. Przyszło mu to bardzo cięż­ko, musiał bowiem zapomnieć o tym wszystkim, czego uczono go od dziecka. Czuł, że wpada w pułapkę... Cóż miał jednak robić? Chodzi przecież o Tinę! Nie pozostaje mu więc nic in­nego, tylko pokornie znieść to, co przynosi mu los.

124

125



Przed chwilą minęła godzina siódma i Tina rozpoczęła właś­nie dyżur. Zdążyła tylko włożyć biały fartuch i powiesić na szyi stetoskop, gdy w drzwiach pojawił się Jock.

Przeczytałam w swoim życiu dosyć romansów, panie doktorze, i wiem, jak to powinno wyglądać!

Jock stanął w oknie. Nie miał pojęcia, co z sobą zrobić.



126

Pękała mu głowa. Wiedział tylko, że w tej sytuacji w żaden sposób nie może stąd wyjechać...

A Tina? Do diabła! Tina musi wyjść za mnie za mąż!

Te rozmyślania przerwał mu widok Barbary, która pomagała mężczyźnie w średnim wieku wysiąść z samochodu, a potem sadowiła go na wózku. Mężczyzna był nagi od pasa w górę. Zgięty w pół, nie mógł się najwyraźniej wyprostować. W tej chwili podbiegła do nich Tina.

Postanowił zostać i sprawdzić, czy nie będzie potrzebny, zwłaszcza że nie nęcił go zupełnie powrót do pustego domu i pozostawanie sam na sam ze swymi myślami.

Z samochodu wysiadła właśnie kobieta, która siedziała za kierownicą. Była to Lorna Colsworth, członkini zarządu szpita­la, prezeska damskiego klubu gry w kręgle, która stała na straży moralności w Gundowring i okolicy.

Jock spojrzał na wózek, spodziewając się zobaczyć na nim jej męża, właściciela przedsiębiorstwa pogrzebowego. Jakież było jednak jego zdumienie, gdy zobaczył zamiast niego rzeźnika Rega Carneya, otyłego mężczyznę o nalanej czerwonej twarzy, na której malowało się teraz bezbrzeżne cierpienie.

Lorna była niemal tak samo czerwona. Szła szybko w stronę izby przyjęć, skrywając twarz pod stosem ubrań. Gdy tylko dostrzegła Jocka, który zbliżał się w jej kierunku, niemal rzuciła w niego całe zawiniątko: koszulę, marynarkę, krawat, skarpetki i buty.

- Proszę mu to dać, kiedy... Panie doktorze, muszę już iść!
Ja naprawdę muszę już iść...

Jock stanowczym ruchem położył jej rękę na ramieniu.

- Niech nam pani powie, co się stało? - zapytał.
Zorientował się już, że Tina pochylona nad Regiem na próżno

127

próbuje się czegoś od niego dowiedzieć. Mężczyzna wyglądał tak, jakby nagle stracił mowę.

Lorna za wszelką cenę chciała odejść, Jock jednak nie mógł na to przystać. Może Reg Carney zjadł coś zatrutego? Może przedawkował leki? Doznał jakiegoś urazu?

Tina zrezygnowała już z uzyskania informacji od swego pa­cjenta i próbowała teraz oderwać jego rękę od pachwiny. Męż­czyzna jęczał przez cały czas przeraźliwie, przechylając się z boku na bok.

Czerwień na twarzy Lorny zamieniała się teraz w purpurę. Wyglądała tak, jakby za chwilę miała dostać udaru. Jock odpro­wadził ją na bok i posadził na krześle. Nie miał wyjścia, musiał się od niej czegoś dowiedzieć.

Jock rzucił okiem na Rega i zobaczył, że Tina zdołała odsunąć jego rękę. Spojrzała w dół i najwyraźniej osłupiała. A potem przez ułamek sekundy Jockowi wydało się, że niewiele brakuje, aby wybuchnęła śmiechem. W porę jednak się opanowała.

Reg znajdował się w sytuacji nie do pozazdroszczenia. Trud­no byłoby wymyślić coś bardziej poniżającego dla mężczyzny, jego penis uwiązł bowiem między ząbkami zamka błyskawic/ nego. Reg musiał najwyraźniej podciągnąć zamek bardzo energicznie i z wielką siłą.


128

129



Tina pokiwała głową w zdumieniu.

- Jak... to się stało?

Lorna jęknęła znowu i zaczęła opowiadać:

- Nagle usłyszeliśmy, że przed domem zatrzymał się samo­
chód. Myśleliśmy, że to wraca Simon i Reg wpadł w panikę.
Złapał spodnie... i podciągnął zamek... no i... Nie udało nam
się go uwolnić. Krzyczał tak głośno, że się bałam, że sąsiedzi
usłyszą, a to wcale nie był Simon...

Lorna zaczęła szlochać.

Jock zachował powagę, choć sam nie rozumiał, jak mu się to udało. Nigdy jeszcze w życiu nie chciało mu się tak bardzo śmiać.

Ratowanie Rega Carneya zabrało im równe dwadzieścia mi­nut. Przez dziewiętnaście minut uspokajali go, aż wreszcie Tina mogła wstrzyknąć mu niewielką ilość środka znieczulającego. Następnie w ciągu minuty udało im się przesunąć zamek bły­skawiczny w dół.

- Zawołajcie mi taksówkę - poprosił zaraz potem Reg, pa­
trząc nerwowo na zegarek. - Moja żona za chwilę będzie w do­
mu. Albo nie! - zmienił szybko zdanie. - Dzisiaj jeździ taksów­
ką Ted Farndale! Tego by jeszcze brakowało! Jutro wiedziałoby
o wszystkim całe miasto.

- Mogę pana zaraz podwieźć do domu - zaproponował
Jock. - Skończyłem już dyżur. Zostawimy doktor Rafter, żeby
dalej sama ratowała pacjentów. Niedługo wrócę - odezwał się
cicho do Tiny przed wyjściem. - Musimy wreszcie poważnie
porozmawiać.

Wrócił wkrótce potem i zastał Tinę znowu przy biurku. Gdy spojrzała na niego, wiedział, że musiała się przed chwilą głośno śmiać.

- Kaktus mi na dłoni wyrośnie, jeśli któreś z nich dopuści się
jeszcze w przyszłości zdrady.

Dobry humor Jocka rozwiał się bez śladu.

- Chyba nie dokonam żadnego wpisu. Biedny, umarłby chyba
na serce, gdyby kiedyś jakiś lekarz zapytał go, co mu się wtedy
stało.

Sądzę, że powinniśmy porozmawiać.

Jock westchnął ciężko i usiadł naprzeciwko niej. Cóż to za kobieta! Jej obecność sprawia, że jedynym jego pragnieniem jest przebywać w jej obecności, aby wraz z nią się śmiać, aby ją kochać i aby się nią opiekować.

Ale małżeństwo?

- Chyba masz rację. Ja sam nie wiem, czego chcę.

- Skoro tak mówisz, to z pewnością nie chcesz się żenić.
- Do diabła...

Jock przejechał palcami po włosach i wstał. Wyszedł na ko­rytarz, a po chwili znów wrócił i usiadł. Tina siedziała bez ru­chu, starając się z całych sił powstrzymać na wodzy swoje uczu­cia i sprawiać wrażenie osoby opanowanej, zainteresowanej rozmową i przyjaznej. Przychodziło jej to jednak z wielkim tru­dem. W końcu odłożyła pióro, zamknęła oczy i zrozumiała, że dłużej już nie wytrzyma.

- Wiesz co? - odezwała się cicho. - Idź do domu i połóż się
spać. Przeszkadzasz mi w pracy, a sam jesteś zmęczony. Zo­
stawmy to do jutra.

-A niech to licho porwie! - wybuchnął, uderzając pięścią
w stół. - Zastanów się! Czy nic więcej nie masz mi do powie­
dzenia, tylko żebym poszedł spać, bo ty masz pracę, a ja jestem

131

zmęczony? I żebyśmy wszystko zostawili do jutra? Do jutra to możesz sobie zostawić swoje papierki!

Wstał znowu, okrążył stół i stanął za Tina, po czym położył


132

133



ręce na jej ramionach. Tina odchyliła się do tyłu i oparła o niego, by nabrać trochę siły. Nie ma na to rady. Kocham go jak nikogo na świecie, może więc zgodzić się na jego propozycję... Z bie­giem czasu nauczę go chyba miłości? I może uda mi się zaleczyć jego rany?

Pochylił się i musnął wargami jej włosy.

Jak mogłabym mu odmówić? Szanse na powodzenie są oczy­wiście niewielkie, a ryzyko duże, nic innego mi jednak nie po­zostaje. Jeśli nie zaryzykuję, na pewno nic nie zyskam.

Jeśli tylko potrafię, szepnęło cicho jego serce. Jeśli tylko potrafię.

Ich ślub odbył się dwa miesiące później. Jak na śluby w Gundowring gości nie było zbyt wiele, Jock jednak uważał, że przyszły tłumy.

- Zaprosimy tylko najbliższych przyjaciół - postanowił, ale

że wszyscy niemal uważali się za najbliższych przyjaciół Tiny i Jocka, nie sposób było kogokolwiek pominąć.

Struan, który wrócił z urlopu w doskonałym nastroju, zamó­wił na weekendowy dyżur lekarzy z miasta, aby żadne nagłe wypadki nie mogły zakłócić uroczystości.

Tina wyglądała prześlicznie. Nie chciała włożyć białej suk­ni, choć Christie tłumaczyła jej, że „panna młoda w ciąży to obecnie żaden wstyd", zgodziła się jednak na kolor jasno-złocisty.

Jedwabna suknia, którą uszyła jej Christie, leżała na niej znakomicie. Christie, ubrana w sukienkę o podobnym odcieniu, wyglądała także bardzo ładnie. Ostatnio przytyła trochę, dopi­sywał jej humor i powoli odzyskiwała radość życia. W orszaku ślubnym nie zabrakło oczywiście Ally i Tima.

Przed ślubem Jock i Tina kupili małą farmę z widokiem na zatokę. Miejsce było śliczne, a największą zaletą nowego nabytku był fakt, że na farmie stały niedaleko siebie dwa domy.

- Chcielibyśmy bardzo mieszkać obok was - oznajmił Jock Christie. - Tina ma zamiar pracować przynajmniej na pół etatu, więc będziesz nam potrzebna i cieszylibyśmy się ogromnie, gdybyś i ty nas potrzebowała.

Jock czasem wie, co i kiedy powiedzieć, myślała Tina, stojąc w drzwiach kościoła. W okresie narzeczeństwa też zachowywał się wspaniale. Kupił jej piękny pierścionek zaręczynowy, zabie­rał na poszukiwanie domu i... spał z nią tak, jakby rzeczywiście ją kochał.

A teraz biorą ślub. Jock, którego tak bardzo kocha, czeka na nią koło ołtarza. I jest tak niesamowicie przystojny...

Zabrzmiały pierwsze dźwięki marsza weselnego, Tina postą­piła krok do przodu. Jock odwrócił się w jej kierunku i powital


134

ją uśmiechem pełnym dumy i miłości. Ona zaś gotowa była ruszyć za nim na koniec świata.

Czekał na nią. Czekał na nią człowiek, którego kochała. Gdyby jednak nie darzyła go aż takim uczuciem, gdyby nie znała go tak dobrze, nie zauważyłaby strachu kryjącego się głęboko w jego oczach.

Wiedziała już, że ją kocha, ale wcale nie pragnie ślubu. Zdawała sobie dobrze sprawę, że dużo czasu musi jeszcze upłynąć, zanim znajdzie prawdziwe szczęście. Jeżeli kiedykol­wiek jej się to w ogóle uda.

ROZDZIAŁ JEDENASTY

Nic chyba z tego nie będzie.

Patrzyła ponuro na swoje biurko. Był to jej ostatni dzień w szpitalu. Miała jeszcze pozamykać szuflady, a potem czekał ją powrót do domu i wystąpienie w nowej dla siebie roli matki. Ale już teraz czuła się bardzo samotnie. Dziecko ma się urodzić za cztery tygodnie, wtedy też będą już we troje stanowić rodzinę.

Tina jednak obawiała się, że jeśli Jock się nie zmieni, nic z tego nie będzie.

- Jesteś gotowa? - powitała ją Ellen, która weszła właśnie
do pokoju, niosąc naręcze kapciuszków dziecinnych. - Do wy­
boru, do koloru - oznajmiła ze śmiechem. - To miesięczna pro­
dukcja pensjonariuszek naszego domu opieki.

Tina odpowiedziała jej bladym uśmiechem i Ellen skonsta­towała, że z Tiną dzieje się coś niedobrego.

136

137



i trudno sobie wyobrazić lepszego położnika niż twój mąż. W dodatku zapewnił sobie pomoc kolegi o kwalifikacjach nie gorszych niż jego. - Urwała nagle. - No tak, tylko że Jock najwyraźniej nie może zapomnieć, jak jego matka zapłaciła za swój poród. Trudno mu się właściwie dziwić, że się boi.

opowiem. W zeszłym tygodniu wlazła do nas kominem małpka. Myśleliśmy, że to złodziej, Jock złapał więc parasol i wałek do ciasta i tak uzbrojony zastał małpkę siedzącą na kominku. Śmiechu było potem co niemiara, ale wyobraź sobie, że nawet wtedy Jock nie spuszczał ze mnie wzroku, jakby się chciał upewnić, że jeszcze żyję, bo przecież jak nie jutro, to pojutrze...

- I co wtedy się dzieje? - dociekała Tina.
Ellen roześmiała się.

- Bob krzyczy na mnie... że na przykład dość już ma tych
babskich porządków, albo że trudno wytrzymać z taką kobietą
jak ja. Najczęściej śmiejemy się potem z siebie, ale zdarzyło się,
że trzasnął drzwiami i zniknął na cały wieczór - dodała Ellen,
czerwieniejąc.

Tina patrzyła zamyślona przed siebie. I tak właśnie powinno być! Dlaczego u nas jest inaczej?

138

139



- To co?

Tina zerwała się na równe nogi, bo w drzwiach stanął właśnie Jock. Był taki przystojny! Serce zaczęło jej szybciej bic na jego widok, zupełnie jak pierwszego dnia, gdy go poznała.

Uśmiechnął się, ale oczy miał zatroskane.

Na twarzy Jocka nie pojawił się nawet cień uśmiechu.

W tej chwili Jock znalazł się przy niej, by jej pomóc, ona zaś z trudem pohamowała się, by nie odepchnąć go od siebie.

- Dam sobie radę- mruknęła, patrząc na zegarek. - Dopiero

piąta! - Przez ostatnie dwa miesiące pracowała w ciągu dnia i kończyła pracę po południu. - Sklepy są jeszcze otwarte, zro­bię więc po drodze zakupy i będę na ciebie czekała koło siódmej w domu - oznajmiła Jockowi. - Jeśli oczywiście jakieś dziecko nie zacznie się w międzyczasie spieszyć na świat...

Dlaczego wszystko jest takie skomplikowane? Dlaczego Jock zupełnie nie potrafi się odprężyć? To przecież nie ma sensu!

Myślała o tym przez cały czas, robiąc zakupy, a zdenerwo­wanie nie opuściło jej nawet wtedy, gdy wsiadła do samochodu, żeby wrócić do domu.

Może Jock się uspokoi, gdy dziecko się już urodzi? Niewy­kluczone jednak, że wszystko będzie wyglądało znacznie gorzej. Może będzie się wtedy zamartwiał jeszcze bardziej? Dlaczego on nie potrafi brać życia po prostu?

Tina wyjeżdżała już z miasta, skręcała w górę, pomiędzy wzgórza. Po obydwu stronach drogi widać było farmy.

Dlaczego ja czuję się taka nieszczęśliwa? Dzień jest przecież cudowny, promienie słońca odbijają się w morzu, jest pogodnie i ciepło. Niedługo urodzę dziecko mojemu mężowi, człowieko­wi, którego kocham. On także mnie kocha, opiekuje się mną, nosi mnie niemal na rękach...

- Najwyraźniej jestem egoistką i za bardzo myślę o sobie
- mruknęła. - Niczego mi przecież nie brakuje.

Nie było to jednak takie proste.


140

141



Nie chciała, by Jock nosił ją na rękach, nie pragnęła być jego ukochaną, rozpieszczoną żoną, pragnęła być jego przyjacielem i kochanką.

- Chcę żyć pełnią życia, a nie siedzieć zamknięta w złotej klatce! - powiedziała głośno.

W tej samej chwili droga, którą jechała, poruszyła się lekko.

Przez moment wydawało jej się, że śni na jawie.

Przyzwyczajona do koziołków i fikołków dziecka we włas­nym brzuchu, sądziła po prostu, że kopnęło ją teraz mocniej, w chwilę potem jednak coś szarpnęło kierownicą i samochód zjechał na bok. Tina nacisnęła hamulec i patrzyła przed siebie w osłupieniu.

Droga najwyraźniej się ruszała, falowała jak szeroka wstęga, którą ktoś potrząsał u obu jej końców. Drogi zazwyczaj się nie ruszają! Z pewnością się nie ruszają!

W panice zacisnęła ręce na kierownicy. Drogi z pewnością się nie ruszają, ta jednak najwyraźniej jest inna od pozostałych! Cały świat się rusza, jakby ziemia dostała niestrawności. Drze­wo, które rosło w pobliżu, przechyliło się pod zupełnie niepra­wdopodobnym kątem i zwaliło z hukiem na szosę.

Serce ze strachu podchodziło jej do gardła. Boże, co robić! Zatrzymała się na trawiastym poboczu, a ziemia pod nią nadal pulsowała.

Czy zostać w samochodzie, czy wysiąść?

Muszę zostać! Z pewnością będzie tu bezpieczniej, bo wokół nie ma drzew... Ruch ziemi nie ustawał, trwał przynajmniej dwie minuty. Były to najdłuższe dwie minuty w życiu Tiny.

Oczekiwała najgorszego. Myślała, że otworzy się pod jej stopami przepaść albo niebo spadnie jej na głowę...

- To musi być trzęsienie ziemi - wyszeptała, usiłując zapa­
nować nad sobą. - Trzęsienie ziemi takie jak w Newcastle...

W Newcastle, mieście położonym na południe od Sydney, podczas trzęsienia ziemi były liczne ofiary śmiertelne.

Odwróciła się, aby spojrzeć przez tylną szybę na Gundow-ring, z którego przed chwilą wyjechała. W mieście chyba nic się nie dzieje, morze jest także spokojne i ciche...

- A więc... to lokalne trzęsienie ziemi... Nie ma się czego
bać - powtarzała sobie.

Wydawało się, że Christie i dzieciom również nic nie zagra­ża. Morze w zatoce, nad którą znajdowała się ich farma, było zupełnie spokojne. Niewykluczone więc, że gdzie indziej jest bezpiecznie. Tina wysiadła ostrożnie z samochodu, oczekując, że w każdej chwili ziemia może się przed nią rozstąpić.

Nic takiego się jednak nie stało. Gdyby nie popękana droga przy poboczu, leżące na szosie drzewo i szerokie pęknięcie nawierzchni pośrodku, można by nawet sądzić, że był to tylko zły sen.

Co robić? Z pewnością nie może jechać dalej, bo drogę za­gradza zwalone drzewo, a ostatni jej odcinek jest zbyt gęsto zalesiony. Ziemia może się zresztą zatrząść jeszcze raz. Może zadzwonić?

Do Jocka?

Mowy nie ma. Przyjechałby tu w jednej chwili jak szaleniec, sprowadziłby jedną lub dwie brygady straży pożarnej, karetkę pogotowia, i zaalarmowałby jeszcze inne służby ratunkowe, a wszystko po to, by ratować ukochaną żonę, która tej pomocy wcale nie potrzebuje. W dodatku wszystkie te wozy i karetki mogłyby być potrzebne gdzie indziej... Nie ma przecież żadnej pewności, że było to tylko lokalne trzęsienie ziemi!


142

143



Do farmy było nie więcej niż około półtora kilometra. Może uda mi się dojść? Muszę tylko omijać po drodze drzewa.

W tej samej chwili usłyszała przeraźliwy krzyk. Wyjęła z sa­mochodu podręczną torbę lekarską i ruszyła w kierunku, z któ­rego dochodził.

Jakieś sto metrów od samochodu wybiegł z zarośli chłopiec. Miał pewnie około dwunastu lat, ubrany był w dżinsy, popla­mioną koszulkę i tenisówki. Miał podrapaną i zakrwawioną twarz, a ramię zwisało mu pod dziwnym kątem. W jego oczach krył się strach i przerażenie. Gdy tylko dostrzegł Tinę, rzucił się w jej wyciągnięte ramiona.

Był to miejscowy zabijaka, Jason Calvert, którego Tina znała z widzenia i ze słyszenia. Jason i jego przyjaciel Brendan by­wali postrachem okolicy. Zachowywali się tak, jakby mieli co najmniej szesnaście lat, i często wywoływali burdy w mieście.

Teraz jednak Jason był tylko małym, przerażonym chłopcem, który ze szlochem schronił się w objęcia Tiny.

klasa jechała na jakąś głupią wycieczkę, a my powiedzieliśmy naszym mamom, że też jedziemy. Zabraliśmy trochę jedzenia i przyszliśmy tutaj na noc. Wzięliśmy nawet piwo...

Jason nie musiał więcej mówić. Tina także spędziła tu dzie­ciństwo, domyśliła się więc od razu wszystkiego.

Wiele lat temu miejscowe dzieci nazwały tak dużą jaskinię i od tej pory tak właśnie o niej mówiono. Tina także spędzała w niej wagary.

144

145



zwie się wtedy siostra Rhonda. Opowiedz jej wszystko. Tylko pamiętaj, musisz mówić spokojnie i powoli. I nie rozłączaj się, dopóki nie odpowiesz na wszystkie jej pytania. Zaczekaj potem w samochodzie na karetkę i zaraz ją wyślij do jaskini. Opuść sobie oparcie na przednim siedzeniu do tyłu i połóż się wygod­nie. Czekaj tam, dopóki po ciebie nie przyjadą. Pamiętaj, że nie możesz nas zawieść!

W szpitalu trzęsienia ziemi prawie nie zauważono. Tylko na suficie w korytarzu pojawiła się rysa, a na jednym z oddziałów spadł obraz ze ściany.

Poród pani Arthur przeciągał się w nieskończoność, skurcze nadal pojawiały się rzadko, choć rodziła już trzeci raz. Jock zszedł na chwilę do recepcji, a w progu natknął się od razu na lekarzy z karetki, straż miejską i oficera straży pożarnej.

- Co tu się dzieje? - zapytał, nikt mu jednak nie odpowie­
dział, gdyż wszyscy gdzieś się spieszyli, a pokój obok recepcji
z minuty na minutę zapełniał się coraz bardziej.

Przed chwilą powołany został miejscowy sztab kryzysowy.

- Trzęsienie ziemi było poważniejsze, niż się początkowo
wydawało - odezwała się w końcu zdenerwowana Rhonda. -
Zwłaszcza na terenach wyżej położonych. Mamy dotychczas
wiadomość o dwóch zawalonych domach, a także o wielu ob­
rażeniach. Połączenia telefoniczne są przerwane, rannych może
więc być więcej.

Zawahała się, a potem pokazała na pierwszą karetkę szyku­jącą się do drogi.

- Może chcesz z nimi pojechać? - spytała. - Miałam właś­
nie dzwonić po doktor Buchanan i prosić, żeby zajęła się panią
Arthur, a ty zabierz się z nimi. Brendan Cordy został zasypany

w jaskini i... Tina jest przy nim. Nic jej nie jest - dodała szybko, widząc przerażony wyraz jego twarzy.

Pamiętała bardzo dobrze, że w głąb tej jaskini ośmielały się wchodzić tylko najodważniejsze dzieci. Panowały tam głębokie ciemności, których nie były w stanie rozjaśnić mdłe światełka latarek.

- Brendan! Słyszysz mnie? - zawołała, stając u wejścia.

Z głębi dobiegł ją cichy jęk.

Wyjęła latarkę i najostrożniej jak tylko umiała - gdzież jej jednak teraz było do zręczności i sprawności, jaką miała w wie­ku szkolnym - ruszyła przed siebie. Szła z pochyloną głową, pamiętając o niskim sklepieniu.

Po chwili uklękła i zdecydowała się iść na czworakach, co wydało jej się znacznie bezpieczniejsze. Nie zważała na kamie­nie raniące jej nagie kolana i posuwała się naprzód, trzymając latarkę pod pachą, a torbę posuwając przed sobą.

Brendan leżał około pięćdziesięciu metrów od wejścia do jaskini, nogi miał istotnie przysypane zwalonymi kamieniami, był jednak przytomny. Śledził w napięciu zbliżające się do niego światełko, a gdy Tina wzięła go za rękę, wybuchnął płaczem.

żadne niebezpieczeństwo? Gdyby tylko udało mi się odwalić mu z nóg te kamienie...

- Pomoc niedługo nadejdzie - zapewniła go. - Zaraz dam
ci coś na uśmierzenie bólu, a potem zabierzemy się...

Nie skończyła, bo właśnie w tej samej chwili wszystko zno­wu się poruszyło.




Skały u wejścia do jaskini posypały się w dół i ziemia za­trzęsła się w posadach.

Tylko że gumowe drzewo leżało teraz na górze kamieni.

- Ma chłopak rację - odezwał się jeden z sanitariuszy. -
Znam dobrze to miejsce. Właśnie tu było wejście do jaskini.

Jock wpatrywał się martwym wzrokiem w górę osuwających się odłamków skał. Kiedyś była tu jaskinia. Teraz nie było ani jaskini, ani Brendana, ani Tiny.

ROZDZIAŁ DWUNASTY

Sobota, 5 maja

Dwie osoby zaginione. Obydwie prawdopodobnie nie żyją.

Po wczorajszym trzęsieniu ziemi na północ od Gundowring uznany został za zaginionego młody chłopak przysypany kamie­niami oraz lekarka w ciąży, która pospieszyła mu na pomoc. Wstrząs, który osiągnął 4,1 stopni w skali Richtera, odebrany został na terenie siągającym aż do zatoki Batemana, lecz szkody zauważono jedynie na małej przestrzeni.



- Ale kiedy to będzie? Kiedy?

Niedziela, 6 maja

Coraz mniejsze nadzieje na odnalezienie zaginionych.

Nadzieje na odnalezienie zaginionych w czasie trzęsienia ziemi na północ od Gundowring maleją z każdą chwilą. Mimo użycia psów policyjnych i specjalistycznego sprzętu nie udało się odszukać żadnego śladu.

Poniedziałek, 7 maja Ratownicy tracą nadzieją.

W zasypanej jaskini nie udało się do tej pory odnaleźć śladów Życia. Prywatnie ratownicy wyrażają przekonanie, że dwudzie-stodziewięcioletnia doktor Tina Rąfter, jej nie narodzone dziecko i dwunastoletni Brendan Cordy, któremu pospieszyła na pomoc, prawdopodobnie już nie żyją. Na miejscu wypadku zatru­dnionych jest obecnie ponad dwustu ludzi...

Christie położyła rękę na ramieniu Jocka.

- Posłuchaj, przecież ja czuję to samo co ty...
Wynędzniała twarz Christie była ściągnięta bólem. Widać

było, że od dawna nie zmrużyła oka.

- Wiem tylko, że Tina nie chciałaby, żeby jej śmierć nas
zniszczyła. Musimy dalej żyć. Marzę już wyłącznie o jednym.

Chciałabym mieć pewność, że się nie męczyła, że śmierć przy­szła od razu...

Christie rozumiała go doskonale. Rozmawiała niedawno z Ellen i wiedziała, że Jock spodziewał się tego, jakby czuł, że jest mu pisany los własnego ojca. Nie można było jednak do­puścić, by poszedł teraz w jego ślady.

Jock patrzył na nią nieprzytomnym wzrokiem. Był brudny, nie ogolony i wyczerpany. Od pierwszego dnia pomagał w od­kopywaniu jaskini, na początku w rozpaczy robił to gołymi rękami, potem dołączył do zespołu górników.

- Musimy żyć dalej dla... Tiny - mówiła Christie drżącym
głosem. - Gdybym tylko miała pewność - jęknęła, zakrywając
twarz rękami - że się nie męczyła...

W jej głosie pobrzmiewał tak wielki ból, że Jock od razu oprzytomniał. Dopiero teraz zauważył, w jakim stanie znajduje



150

151



się Christie, dopiero w tej chwili zrozumiał, że z miłości do Tiny zapomniała o sobie, wyciągając do niego rękę, by go ratować.

Życie idzie ciągle naprzód, pomyślał. I wiedział już, czego by się spodziewała po nim Tina. Nie chciałaby na pewno, by zniszczył sobie życie tak, jak zrobił to jego ojciec po śmierci żony.

Christie ma rację. Tina chciałaby, by żył dalej, żeby nauczył się kochać mocniej i prawdziwiej niż do tej pory.

Zrozumiał nagle, że to właśnie pozostawiła mu Tina w darze. W tej samej chwili wydało mu się, że obok niego zaczyna się unosić i znikać czarna, gęsta, zimna mgła, która go do tej pory spowijała, a na jej miejsce przychodzi jasność.

Boże, dlaczego Tina nie może tego zobaczyć...

Podniósł się powoli i podszedł do Christie.

- Chodź, odprowadzę cię do domu, a potem wrócę i będę jeszcze czekał. Wiesz co - dodał po chwili - chyba masz rację... Cokolwiek się stanie, może uda nam się zachować przy życiu jej miłość.

Poniedziałek, 7 maja Dodatek nadzwyczajny

Przy pomocy specjalistycznego sprzętu udało się odkryć oznaki życia głęboko pod powierzchnią rumowiska skalnego. Ratownicy wypowiadają się na razie powściągliwie na temat szans uratowania zasypanych, ale poszukiwania prowadzone są jeszcze intensywniej. Prawdopodobnie trzystu ludzi będzie pro­wadziło tej nocy prace ratunkowe, przekopując cały teren.

Jock zobaczył Tinę pierwszy.

Starano się nie dopuszczać go w pobliże wskazanego przez

sondę miejsca, nie wiadomo przecież, co ukaże się ich oczom. Niespodziewanie jednak usłyszano głos Tiny! Zachrypnięty, pe­łen niedowierzania. Czy to w ogóle możliwe, że po trzech dniach i nocach ktoś ich jednak odnalazł?

Sonda wychwyciła jej słabe wołanie. Technicy dostroili ją i wkrótce można było usłyszeć poszczególne słowa.

Zapadła cisza, a potem rozległ się cichy szept:

- Ja? Ja chcę tylko Jocka.

Nie od razu mogły się spełnić jej marzenia. Dokopywanie się do nich zabrało kolejne pięć godzin, a przez cały czas groziło niebezpieczeństwo kolejnego osunięcia się ziemi.

W końcu jednak Jock znalazł się z grupą górników w wy­drążonym przez nich z takim trudem tunelu. Stanęli przed ostat­nim głazem, który oddzielał ich od Tiny, a kiedy i ten zaczęto usuwać, ujrzał ją nareszcie. Była posiniaczona i brudna, próbo­wała się jednak do niego uśmiechnąć.


152

153



- Pospieszcie się! Jock, mam takie straszne bóle w krzyżu...
Bóle w krzyżu! Oczami wyobraźni widział Tinę leżącą na

stole operacyjnym z pękniętym kręgosłupem, a napięcie wśród ratowników niepomiernie wzrosło.

Jessica Christine Blaxton urodziła się o trzeciej nad ranem w podziemnym tunelu.

Nie było już czasu na jazdę do szpitala. Jak opowiadała potem Christie, nie było już czasu na nic i Struan, który doglądał całej akcji ratunkowej, zdążył tylko ustawić parawany. Gdyby nie to, Tina rodziłaby w świetle jupiterów miejscowych i zagra­nicznych kamer telewizyjnych.

Ratownicy płakali z radości, ludzie obejmowali się i cieszyli, a Jock stał wśród nich szczęśliwy bez granic.

Tej właśnie nocy zrozumiał, że obecność Tiny w jego życiu jest błogosławieństwem.

- Czy pani doktorowa Blaxton gotowa jest do wyjścia?
Tina przeciągnęła się leniwie w szpitalnym łóżku. Minęły

już dwa tygodnie od chwili, gdy została wyciągnięta z jaskini, a nadal nie mogła uwierzyć, że może bez ograniczeń poruszać się i zmieniać pozycję.

Jock pochylił się nad łóżkiem żony. Pocałował ją czule w usta, a jej serce zabiło tak mocno jak wtedy, gdy pocałował ją pierwszy raz.

Objęła go i przyciągnęła do siebie. Położył się przy niej, nie zwracając najmniejszej uwagi na przechodzące pielęgniarki.

- Ciągle nie mogę uwierzyć, że jesteś ze mną - wyszeptał.
Nikt w to zresztą nie mógł uwierzyć. Zwłaszcza że i Tina,

i Brendan wyszli z opresji obronną ręką. Jock jednak zdawał sobie dobrze sprawę, że to straszne przejście musiało pozostawić w ich psychice jakieś ślady.

Mieli dużo szczęścia.

Wielki granitowy głaz spadł tuż przed nimi, stanowiąc swoi­stą ochronę. Nie zapadła się także skała ponad ich głowa­mi, a Tina miała przy sobie torbę z antybiotykami, morfiną i fizjologicznym roztworem soli, co pomogło jej ratować Bren-dana.

Obejmowała chłopca i pocieszała go przez cały czas, mó­wiąc, że na pewno niedługo przyjdzie pomoc. I w końcu pomoc nadeszła.

Teraz patrzyła na Jocka, marszcząc czoło.

Znowu zapadło milczenie. Jock przymknął oczy i gładził Tinę po włosach.

Jeszcze raz pocałował ją, wzruszony.

przyjacielem. Chciałbym... żebyś wyszła za mnie za mąż. Że­byśmy wzięli raz jeszcze ślub, prawdziwy ślub...

A co będzie, jeśli ona powie teraz, że już na to za późno, że zabiłem jej miłość?

Nic jednak nie było w stanie zabić miłości Tiny do Jocka.

Jessica poruszyła się znowu izaczęła popłakiwać. Jock wziął córeczkę na ręce i podał ją matce. Trzymał je teraz obydwie w ramionach, a Tina myślała, że serce jej pęknie z miłości.

Uwierzyła mu, gdy tylko spojrzała w jego oczy. Znalazła w nich zapewnienie wielkiej miłości i oddania. Wyczytała w oczach Jocka wszystko to, o czym marzą kobiety. Była teraz pewna, że kocha ją wielką, prawdziwą miłością.

Odsunął się od niej, w oczach zapaliły mu się przekorne iskierki.

- O jedno dziecko za dużo? Wprost przeciwnie - szepnął.
- Myślę, że na świecie jest o jedno dziecko za mało. A kto wie,
może nawet o dwoje? Co ty na to? Może trzeba będzie temu
jakoś zaradzić?



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
132 Lennox Marion O jedno dziecko za duzo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Lennox Marion O jedno dziecko za dużo
Marion Lennox O jedno dziecko za dużo
Jedno słowo za dużo
Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 02 O jedno ciało za dużo
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
252 DUO Lennox Marion Dziecko pani doktor
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
Lennox Marion Dziecko Pani Doktor
Lennox Marion Dziecko pani doktor 2
252 Lennox Marion Dziecko pani doktor
259 Lennox Marion Dziecko pani doktor

więcej podobnych podstron