Tomasz Beksiński felietony


Tomasz Beksiński

Felietony „Opowieści z krypty”

dla pisma „Tylko Rock”

Własność: King

kobieta wąż

"Zanim opuszczę ten dom, opowiem pani o Annie" - niechaj te słowa doktora Franklyna z filmu "The Reptile" będą punktem wyjścia dzisiejszych rozważań, okolicznościowo poświęconych kobietom. Temat to rozległy i okrutny zarazem. Ale nie sposób go uniknąć, skoro historia kina i literatury pełna jest tekstów w rodzaju "Z babą źle, ale bez baby jeszcze gorzej". Postaram się udowodnić, że kobieta jest bublem genetycznym, a dobry (?) Bóg w chwili jej stwarzania był chyba mocno pijany lub tak podniecony wizualnym efektem swoich mocy twórczych, że resztę kompletnie schrzanił.

Odkąd obejrzałem w dzieciństwie kobietę węża, miałem wątpliwą przyjemność spotykać na swojej drodze wszelkiej maści femme fatale, żerujące na moich uczuciach i - przede wszystkim - portfelu. Mój znajomy twierdzi wprawdzie, że zwracam uwagę wyłącznie na tak zwany "typ kurewski", nie zgadzam się jednak, że uroda świadczy o charakterze. Humanoidy rodzaju żeńskiego uważają po prostu, że ich płeć daje im prawo deptania mężczyzn okazujących im uczucia. Wbrew utartym opiniom to nie mężczyźni znęcają się nad kobietami, ale odwrotnie! A nie ma nic gorszego od sadyzmu psychicznego. Biada tym, którzy twierdzą, że kobieta jest najlepszym przyjacielem człowieka. Do takiego "przyjaciela" lepiej nie odwracać się plecami, bo ukąsi jak Anna Franklyn. Lepiej nie przyznać się do miłości, bo zacznie traktować człowieka jak szmatę, a potem zostawi. Przejdzie obok niczym Josie Packard obok szeryfa Trumana i nie zatrzyma się nawet słysząc wykrztuszone ze łzami w oczach słowa "Kocham cię". Kilka lat temu zrobiłem w Radiu Mało Fajnym audycję z okazji Dnia Kobiet i rzuciłem wyzwanie konwencji: zamiast przymilać się naszym paniom, puszczałem utwory typu "The Lady Lies", "She Chameleon", "I'd Rather Be A Man", czy "Incubus". Odzew był bardzo pozytywny - stąd wniosek, że nie ja jeden jestem zaprzysiężonym mizoginistą. Oto więc kilka wniosków na temat relacji damsko-męskich. Są one wynikiem moich własnych doświadczeń i obserwacji, a także nauką wyciągniętą z wielu obejrzanych filmów, wysłuchanych utworów muzycznych i przeczytanych książek. Casus Moniki Lewinsky pozwala przypuszczać, że głównym modus operandi płci przeciwnej jest chęć zaspokojenia własnej próżności. Gotowa jest wyznać przed całym światem intymne szczegóły swoich stosunków z prezydentem USA, byleby trafić na pierwsze strony wszystkich gazet i przy okazji zniszczyć obiekt swoich uprzednich zakusów. A więc próżność, mściwość oraz interesowność - bo przecież można też na tym sporo zarobić. Strach pomyśleć, jak wpłynie to na inne kobiety, bo to przecież idealny drogowskaz do kariery: wystarczy obciągnąć druta znanemu mężczyźnie i już jesteśmy na topie! Przed laty wiele emocji wzbudzał film "Fortepian", nakręcony - nota bene - przez kobietę. Publiczność (głównie damska) wzruszała się losem bohaterki, sprzedającej swój tyłek za klawisze fortepianu. Nie odczuwałem dla niej współczucia, raczej oburzenie. Natomiast współczułem jej zdradzanemu mężowi. Oto gloryfikacja zwykłego kurestwa podniesiona do rangi sztuki! Czy kobietę w ogóle stać na uczucia? Tak, ale tylko wtedy, gdy nie ma już innego wyjścia - vide Jenny z Forresta Gumpa: zostaje dopiero wtedy, kiedy wie, że umrze na AIDS, a wcześniej woli każdego gnojka od szczerze kochającego ją bohatera. W tym kontekście Titanic wzrusza do łez tylko dlatego, że jest czystą fikcją: gdyby jakakolwiek panna wróciła do ukochanego uwięzionego na tonącym statku, to najwyżej po to, żeby zabrać mu portfel.

Krótko mówiąc, kobieta = kłopoty + strata pieniędzy. A najlepszym przyjacielem człowieka jest telewizor, dzięki któremu można sobie oglądać bajki o wielkiej, wiecznej i wzajemnej miłości. W realnym świecie należy zachować ostrożność jak w dżungli. W utworze "Incubus" Fish sugeruje, że warto zrobić czasem swojej wybrance intymne i z lekka kompromitujące zdjęcie. Wówczas może zawaha się, zanim nagle wróci "pożyczyć" pieniądze na buty, w których pójdzie potem tańczyć z innym w Sylwestra. Japończyk bije żonę trzy razy dziennie - głosi stare porzekadło - i nawet jeśli czasem zadaje sobie pytanie po co tyle wysiłku, jego żona zna odpowiedź. Nie namawiam nikogo do stosowania przemocy, bowiem damski bokser to coś gorszego nawet od kobiety. Ale prawda jest jedna: dobre i uczuciowe traktowanie sprawia, że białogłowa wypina się na mężczyznę. Natomiast zlekceważona i sprowadzona czasem do poziomu szmaty uczyni wszystko, żeby udowodnić, że jest czymś więcej. Kiedyś pewne dziewczę umotywowało mi swoje odejście słowami: "Dawałeś za dużo". Szkoda, że nie dałem jeszcze kopa w zgrabny tyłeczek na drogę.

Jedna czytelniczka zarzuciła mi niedawno, że widzę w kobiecie tylko tyłek i cycki. To nie jest prawda. Przede wszystkim widzę naczynie interesownej podłości. Zawsze starałem się szukać czegoś poza wymienionymi wyżej atrybutami i nigdy nie udało mi się trafić na nic wartościowego. Prawie zawsze kończyło się to bólem serca i wieloletnią rekonwalescencją pod opieką Kruka z poematu Edgara Allana Poe, a także bólem głowy od papierosowego smrodu - dama bowiem nie wie, że z papierosem jest równie atrakcyjna jak z kapką wiszącą z nosa. Zbrzydło mi to wszystko do cna! Anna Franklyn była bardziej humanitarna od współczesnych kobiet-węży: gryzła raz a dobrze, a delikwent konał z pianą na ustach, wyzwolony z dalszych męczarni. Teraz mało która Lady lce jest człowiekowi człowiekiem.

Mimo to jednak NAPRAWDĘ nie jestem antyfeministą. Raczej zgorzkniałym romantykiem pozbawionym złudzeń. Najlepiej określił to kiedyś Roger Waters: "czuję się zimny jak ostrze brzytwy i oschły jak brzmienie bębna na pogrzebie". Zakończę jednak filozoficznym cytatem z piosenki "The Lady Lies" (Genesis, And Theb There Were Three), która najlepiej oddaje sytuację przeciętnego mężczyzny wobec damskiego powabu: któż zdoła uciec przed tym, czego pragnie? Wszystkiego najlepszego w Dniu Kobiet!

TOMASZ BEKSIŃSKI
31 grudnia 1998

PS. Niektóre panny pytają listownie, po co mi kajdanki i czarna maska? Odpowiem w stylu K.I. Gałczyńskiego: "załącz do listu swoje zdjęcie "0d pasa i do pasa", a wówczas wraz z Moją Nadkobietą (yes! yes! istnieje taka) może pozwolimy Ci się przekonać.

Tylko Rock 3/1999

co by tu jeszcze spieprzyć

Wybaczcie, ale znowu będzie o telewizji. Obiecuję sobie od dawna, że napiszę wreszcie coś bardziej muzycznego, jednak inne tematy wciąż mi w tym przeszkadzają, na przykład w święta włączyłem telewizor z zamiarem nagrania jakiegoś filmu - i krew mnie ostatecznie zalała. Ilość kanałów do wyboru jest teraz tak ogromna, iż dawno już przestałem zazdrościć Rogerowi Watersowi, utyskującemu w "The Wall" na "16 channels of shit on the TV to choose from". Martwi mnie jednak ogólny brak poszanowania dla widzów: stacje telewizyjne starają się bowiem obrzydzić nam oglądanie filmów fabularnych za wszelka cenę.

Wśród dostępnych na rynku telewizji prym wiedzie Polsat, pieszczotliwie przechrzczony przeze mnie na Polshit. Nie jest to jednak pierwsze miejsce godne pozazdroszczenia. Wysoka oglądalność tej stacji nie dziwi mnie specjalnie - wszak lwia część społeczeństwa składa się z idiotów, dla których teleturniej z pytaniami w stylu: Czy poniedziałek to a) dzień tygodnia, b) nazwa miesiąca, c) faza księżyca, stanowi poważną trudność. Pokazywane tam filmy są najczęściej niedbale przetłumaczone(vide "Patetyczny bękart") i skażone głosem Knapika, zaś kretyni od emisji wpuszczają reklamy w miejscach najmniej ku temu odpowiednich. Poza tym w czasie projekcji wyświetla się jakieś głupawe komunikaty. Gdy jakiemuś nad wyraz cierpliwemu szczęśliwcowi uda się cudem nagrać względnie nieokaleczony film, podczas finałowej listy plac ekran zostaje podzielony na pół, a z boku pojawia się radosna zapowiedź następnego programu! Ze zgrozą zauważyłem, że ten barbarzyński zwyczaj przyjął się także w skądinąd sympatycznej stacji RTL7. Nie pojmuję tylko, dlaczego zawsze musimy się wzorować na czymś najgorszym? Z tego powodu uważam, że na wielkich tablicach z napisem POLSAT które od jakiegoś czasu są ozdobą miasta, powinien być koniecznie umieszczony napis: "Minister Zdrowia i Opieki Społecznej ostrzega, że oglądanie Polsatu może stać się przyczyną groźnych chorób nerwowych". A skoro jestem przy RTL7. Tę stację można pochwalić za dość rzadkie i w miarę inteligentne umieszczanie reklam w trakcie emitowanych filmów. Jednak obcinanie napisów końcowych, żeby obwieścić, co będzie za tydzień, uważam za skandal. Człowiek ogląda ze łzami w oczach np. "W imię Ojca", pragnie posiedzieć jeszcze przez chwilę przed ekranem i uspokoić emocje - a tu niezdrowo podekscytowany głos niczym z meczu piłki nożnej oznajmia, że już wkrótce Van Damme lub Pamela Anderson będą gruchotać piszczele i potrząsać silikonowym cycem. W zeszłym roku jakiś myśliciel z RTL7 wpadł też na pomysł oznaczania emitowanych filmów specjalnym kodem. Po co? Żeby siedzący przed odbiornikami debile wiedzieli, że oglądają komedię, film detektywistyczny albo horror. Inaczej mogliby wziąć np. "Omen" za przemówienie papieża. Na szczęście ktoś rychło poszedł po rozum do głowy i kretyńskie znaczki z prawej strony ekranu zniknęły. Jednak logo RTL7 przesunięte w tym celu na lewą stronę, już tam pozostało.

Stosunkowo młoda i dobrze zapowiadająca się telewizja TVN emituje niezłe filmy i także nie najgorzej radzi sobie z reklamami (przynajmniej wiadomo, kiedy się kończą). Jednak tuż przed finałem filmu na ekranie wyskakuje kolorowy napis: "za chwilę...". 0d czego jest telegazeta i setka pism podających szczegółowy program TV? Czyżby ten proceder byt formą hołdu dla Polsatu? Po co mi ta rozpraszająca informacja, gdy nagrany obraz oglądać będę ponownie za 5 lat? Ale mniejsza z tym, TVN ma bowiem inny, znacznie gorszy zwyczaj. Podczas tzw. filmów dla dorosłych białe logo stacji na początku i po każdym bloku reklam miga na czerwono. Jest to niczym chińska tortura i nie służy niczemu poza irytowaniem widza. Popieram pomysł oznaczania filmów nie dozwolonych dla młodzieży, ale czy nie można tego załatwić samym kolorem czerwonym bez cholernego migania?

I wreszcie nasza stara poczciwa Jedynka, czyli TVPl. Jedyna z ogólnie dostępnych (oprócz Dwójki) stacja emitująca filmy w całości, bez reklam. Choć i tutaj nie wszystko prezentuje się idealnie. Przy każdej projekcji filmu z teletekstem (dla niesłyszących) z dołu ekranu dwukrotnie pojawia się napis: telegazeta, strona 777. Tak jakby nie można było wyświetlić odpowiedniej planszy PRZED rozpoczęciem emisji. Gdy ktoś sobie film nagrywa, ów napis oglądany wraz z obrazem kilka lat później nie będzie miał żadnego sensu. Czy my, kolekcjonerzy filmów, nie mamy już żadnych praw w tym kraju? Ponadto, jakiś "geniusz" zatrudniony chyba w celu ukrycia bezrobocia, wycisnął ze swojego mózgu koncepcję upiększenia logo TVPl z okazji świąt w Boże Narodzenie. U góry prawej strony ekranu widniały jakieś kolorowe mazaki przypominające działalność artystyczną przedszkolaka z zespołem Downa. w Wielkanoc litery TVPl ubrane były w kolorowe jaja. Słowo daję, chętnie urwałbym pomysłodawcy jego własny nabiał. Bez jaj! Nie mogłem niczego oglądać (ani nagrać) przez całe święta! Dziękuję! Ciekawe, po co płacę comiesięczny haracz za posiadanie telewizora. Przy okazji, kilka wskazówek dla prężnych i pragnących się wykazać pracowników stacji telewizyjnych. Co by tu jeszcze spieprzyć? Można w rogu ekranu umieścić faceta tłumaczącego dialogi dla niesłyszących oraz zatrudnić specjalnego lektora, który niczym komentator sportowy relacjonowałby cały film dla niewidomych. Przecież im też coś się należy! Ponadto, u dołu ekranu proponuję non stop wyświetlać telegraficzny skrót ważnych wiadomości, a także program telewizyjny na resztę dnia. Reklamy należałoby grupować w najbardziej dramatycznych momentach filmów - szczególnie w finale można by przerywać nimi projekcję co 2-3 minuty. Wszelkie filmy fabularne powinny być klasyfikowane dla różnych grup wiekowych, a symbole typu b/o, 16, 18 itp.

Niechaj pojawiają się w wielkich czerwonych kółkach na samym środku telewizora i pulsują przez całą emisję! Pozostaje jeszcze do zagospodarowania jeden górny róg ekranu. Teatr dla pomysłodawców widzę tutaj ogromny. Zegar odmierzający czas? Ksiądz ostrzegający na bieżąco przed szkodliwością oglądania TV i namawiający zamiast tego do udziału w nieszporach? Horoskop? Albo wzorem lekkomyślnie zarzuconym przez RTL7 - znaczek określający charakter filmu, a pod nim jego tytuł? Pamiętając casus "łysy latał", nie pozwólmy obywatelowi zapomnieć, co ogląda. A przede wszystkim nie dopuśćmy do tego, żeby z oglądania telewizji czerpał przyjemność!

TOMASZ BEKSIŃSKI
6 kwietnia 1999

PS. Najwyższy już czas, żeby pingwin stojący na telewizorze eksplodował.

Tylko Rock 6/1999

młotek człowiekowi sąsiadem

Mieszkanie w bloku ma swoje dobre strony, Przede wszystkim nie trzeba się przejmować wywozem nieczystości i przeciekającym dachem, nie wspominając o wodzie, kanalizacji, ogrzewaniu. drogach, winie, publicznych łaźniach... przepraszam, to nie Żywot Briana. Chciałem dodać: nie wspominając o sąsiadach. których obecność paradoksalnie działa czasem lepiej na potencjalnego złodzieja niż tabliczka z napisem "Uwaga, zły pies" (przykrości związane z trzymania psa pominę milczeniem). Czasem jednak chciałoby się na niektórych drzwiach przymocować ostrzeżenie "Uwaga, zły sąsiad". Szczególnie, jeśli skurczybyk kupi sobie młotek i postanowi zacząć przestawiać ściany.

Nie mam nic przeciwko remontom; sam czasem muszę użyć wiertarki udarowej i młotka. Nie pojmuję jednak, dlaczego u mnie trwa to zazwyczaj pół dnia, a u innych ciągnie się tygodniami. Co gorsza, nie kończy się na tygodniu lub dwóch, ale powtarza co pół roku lub co rok... i tak dalej, jakby dranie budowali drugie mieszkanie wewnątrz tego, które już mają. Kucie, łomoty, wiercenie, stukanie, pukanie, piłowanie i warkoty wszelkiej tonacji i o każdej porze. Wprowadziłem się do swojego bloku w 1978 roku i przez co najmniej piętnaście lat był spokój. A teraz, co wiosny, budynek zamienia się w kamieniołom.

Nie wiem, może moja tolerancja na hałas maleje z upływem lat? Jako człowiek młody i żywiołowy lubiłem słuchać głośnej muzyki, czemu sprzyjał rodzinny dom otoczony sporym ogrodem. W Sanoku nie raz "demolowałem" pokój przy dźwiękach Black Sabbath, Budgie, Savage Rose czy Deep Purple. Potem, po przeprowadzce do Warszawy, trzeba było stonować nieco rockowe uczty, bowiem obecność sąsiadów zobowiązywała. Ścianki w blokach są rozpaczliwie cienkie. Nie raz słyszałem rzeczy, których nie powinienem byt słyszeć. Nie chciałem odpłacać innym niepożądanymi koncertami o dziwnych porach, więc często korzystałem ze słuchawek. Z czasem moje muzyczne fascynacje poczęty się zmieniać. Ostatnio prawie wcale nie słucham rocka - przede wszystkim muzyki filmowej, akustycznej, "klimatycznej", a nawet próbuję znaleźć coś intrygującego w jazzie. W dodatku niewiele mam czasu na muzyczne rozkosze, gdyż całe dni spędzam przy maszynie do pisania, ślęcząc nad listami dialogowymi. Wszelkie przejawy huku zakłócającego moją twórczą ciszę zaczynają mi coraz silniej działać na nerwy.

Przed laty najgorsza była małpa. Tak nazwałem mieszkającego w pobliżu jednokomórkowca, który "uszczęśliwiał" mnie dyskotekowym łomotem o każdej porze. Najchętniej z rana. Stwierdziłem, że tylko małpy zdolne są zaczynać dzień od pseudomuzyki, która przenosi się przez ściany pod postacią równomiernego "łup łup łup". Totalny brak wrażliwości, subtelności i poczucia estetyki. Małpa na szczęście chyba się wyprowadziła, albo zdechła na guza mózgu od słuchania tego gówna. W każdym razie od kilku lat dudnienia nie słychać. Za to rozbrzmiewają kanonady młotkiem ciągnące się tygodniami. Dwa piętra pode mną remont trwa już czwarty rok! Dwa lata temu ktoś nie przestrzegał nawet nocnej ciszy: piłowanie drewna, wiercenie i stukanie rozlegało się czasem do wczesnych godzin rannych. Zastanawiałem się, czy skurwiel nigdy nie śpi? Najbardziej jednak zastanawiał mnie fakt, czemu nikt nie zwrócił mu uwagi, czemu nikt nie wezwał policji. Dlaczego ja tego nie zrobiłem? Z przyczyn prostych. Takie bezczelne zachowanie w nocy świadczy o psychotycznej osobowości. Mógłbym wprawdzie zejść na dół i ukąsić drania, ale konfrontacja ze zboczeńcem z młotkiem w ręku o drugiej w nocy to rzecz mato pociągająca. Jeszcze przez przypadek zabijesz takiego pasożyta, a pójdziesz siedzieć jak za człowieka. Nie warto.

Zacząłem więc kombinować, jak by się ostatecznie odizolować od tego towarzystwa. I ostatnio opracowałem zadowalającą metodę zagłuszenia upierdliwego stukania i pukania. Przepis podaję z pełną złośliwą satysfakcją: jest on bowiem dość brutalny, ale - daję słowo - skuteczny. Najlepszy jest Rammstein, ale może być także Ozzy Osbourne Ozzmosis, koncert Black Sabbath Reunion, zestaw "przebojów" The Sisters Of Mercy, albo nawet XIII Stoleti Nosferatu. Puszczamy to tak głośno jak tylko pozwala nam moc wzmacniacza i głośników. Jednocześnie do odtwarzacza podłączamy słuchawki i wkładamy jena uszy. Muzyka z głośników wprawia cały pokój w wibracje, zaś muzyka w słuchawkach pełni rolę stopperów. Słyszymy TYLKO Rammstein. Wszelkie młotki, wiertarki i inne hałasy giną całkowicie!

Do udoskonalenia tej metody, co nastąpiło drogą kolejnych przybliżeń, zmusiła mnie najnowsza "działalność artystyczna" dwa piętra pode mną, rozpoczynająca się z regularnością szwajcarskiego zegarka o siódmej rano. Trzeba być wyjątkowo wyrachowanym, żeby zaczynać o takiej porze. Jestem Strzelcem ze sporą domieszką Skorpiona, więc odpowiedziałem podobnym wyrachowaniem. Zemsta jest rozkoszą bogów. Niniejszym udzielam patentu na stosowanie mojej metody w walce z wszelkimi humanoidami, które zamiast siedzieć na dupie i mieszkać, nieustannie bawią się w dzięcioły.

Jednak życie w bloku ma swoje dobre strony. Najlepszą jest to, że gdy zajmuje się lokal na X piętrze (lub na wszelkiej najwyższej kondygnacji), siadając na toalecie zawsze wali się na wszystkich pod spodem. To działa naprawdę oczyszczająco.

TOMASZ BEKSIŃSKI
24 kwietnia 1999

Tylko Rock 7/1999

jaszczurka w bidecie

Są wakacje. Okres wzmożonej aktywności turystycznej. Pociągi i autobusy wypchane po brzegi. Plecaki, torby, walizki i spocone towarzystwo obwieszone aparatami fotograficznymi. Exodus we wszystkie strony świata i ze wszystkich stron świata. Tylko po co? Cholera wie.

Zawsze intrygowała mnie w ludziach ta całkowicie niezrozumiała potrzeba nieustannego przemieszczania się z miejsca na miejsce bez wyraźnego powodu. Zamiast cieszyć się weekendem wolnym od pracy, wyjeżdżają na łono natury, gdzie gryzą ich komary, słońce przypieka na czerwono, a do spożywanego na trawie posiłku włażą mrówki i wpadają muchy. Albo jadą z ukradzioną komuś dziewczyną do Zakopanego, żeby romantycznie wdychać aromat owczych odchodów. Albo świadomie decydują się na potworne niewygody na tak zwanych działkach, gdzie żrą nadwęglone nad ogniem mięso, wdychają cuchnący dym z ogniska i śpią w iście spartańskich warunkach - podczas gdy wygodne mieszkanie z normalnym łóżkiem, łazienką z ciepłą wodą, telewizorem i lodówką stoi puste. Zboczeńcy, ani chybi! Zaś latem większość tego towarzystwa postanawia wyjechać na "wypoczynek", z którego zawsze wraca się w stanie skrajnego wycieńczenia. Ogólnie wiadomo bowiem, że nic nie męczy bardziej od wypoczynku. Miał rację Szekspir - są na tym świecie rzeczy, o których nie śniło się filozofom!

Większość krewnych i znajomych kracze mi nad głową, żebym gdzieś sobie pojechał i "zobaczył kawałek świata". Innymi słowy, powinienem wyrzucić ciężko zarobione pieniądze na bilet do jakiegoś dalekiego kraju, gdzie kolorowi tubylcy gadają niezrozumiałym językiem, w hotelowym bidecie siedzi jakaś pieprzona jaszczurka, a w sklepach nie ma kaset video z filmami w widescreenie. Codziennie wycieczka do jakichś starych ruin, do picia ciepła cola (albo jakiś miejscowy "przysmak" bez gazu), zaś wieczorem walka z komarami i pająkami wielkości pięści przy akompaniamencie miejscowego folkloru. I obowiązkowe pstrykanie zdjęć. Wujek Ted na tle meczetu. Wujek Ted przed piramidami. Wujek Ted na ulicach Maroka. Wujek Ted przed wieżą Eiffla. Wujek Ted przed Muzeum Prado w Madrycie, a obok czai się Hiszpańska Inkwizycja... Nobody expects the Spanish Inquisition!!! Właśnie.

Gdy pierwszy raz byłem w Londynie, Wojtek Szadkowski próbował mnie zafascynować urokami zwiedzania. Pod pretekstem wyprawy do mniej lub bardziej podejrzanych video shopów na Soho, zawiózł mnie najpierw na Tower Bridge. Spoglądając nerwowo na zegarek, lustrowałem wzrokiem Tamizę w nadziei, że wypłynie trup nagiej panny z krawatem okręconym wokół szyi (Alfred Hitchcock, Szał) - ale niestety. Następnie pojechaliśmy oglądać Big Bena. Robert Powell nie wisiał na wskazówce (39 stopni), za to wokół tłoczyli się skośnoocy fotografujący Wujka Ito na tle Parlamentu. Znów nie wydarzyło się nic sensacyjnego. Wsiedliśmy w autobus, z którego zobaczyłem jeszcze kolumnę Nelsona (ale nie przeleciał nad nią balon z Umą Thurman walczącą z Umą Thurman - to miało się wydarzyć w The Avengers dopiero w 1998 roku). Przy Piccadilly Circus nareszcie coś przykuło mój wzrok: sklep Tower Records, a w nim filmy! Stamtąd udaliśmy się na Soho, a Wojtek dał mi spokój z pokazywaniem Londynu. Zrozumiał, że wszystko i tak dawno już widziałem w znacznie ciekawszym sosie. I że zdecydowałem się na ten męczący wyjazd tylko po to, żeby sobie przywieźć coś więcej do oglądania.

Bo tak też jest, moi drodzy! Mając w domu telewizor Sony widescreen 32 cale i kilkaset kaset, nie trzeba ruszać tyłka nawet na korytarz w bloku. Najwięcej atrakcji oferuje seria filmów z Bondem, który za pieniądze MI6 jeździ sobie po wszystkich zakątkach turystycznych świata i przeżywa przy okazji ciekawe przygody. Możesz być z nim na Jamajce (Dr No), w Stambule (From Russia With Love), Japonii (You Only Live Twice), Grecji (For Your Eyes Only), Sankt Petersburgu (Goldeneye) i Hongkongu (The Man With The Golden Gun). Masz chęć pooglądać sobie karnawał w Rio i nie dostać nożem w brzuch? Włączasz Moonrakera. Dodatkową rozrywką jest walka Bonda z Buźką. Oglądając ten film, masz także okazję podziwiać dorzecze Amazonki oraz przejechać się gondolą po Placu Świętego Marka w Wenecji. Zaintrygowała cię Wenecja? Sięgasz po Don't Look Now (Nie oglądaj się teraz, starring Donald Sutherland) - masz Wenecję mroczną, brudną, przerażającą; ponadto uliczkami przemyka upiorna karlica z brzytwą. Lubisz wodę i mosty? Ciekawi cię Most Karola w Pradze? Włączasz Mission Impossible i możesz dodatkowo przyglądać się, jak Jon Voight wpada do Wełtawy. Byłem na Moście Karola o 7.00 rano. Nuda, wieje wiatr, zimno. Most jak most. Podejrzewam, że słynny Golden Gate w San Francisco też prezentuje się przeciętnie, gdy na najwyższym przęśle 007 nie zmaga się z Christopherem Walkenem (A View To A Kill). Byłem, na przykład, w domu kobiety węża. Obecnie jest to hotel: luksusowy i piękny, ale przez to jakiś taki "ucywilizowany" i powszedni. Oakley Court w The Reptile, Plague Of The Zombies, And Now The Screaming Starts czy w filmie Vampyres (kiedy zamieszkują go dwie wampirzyce-lesbijki) prezentował się o wiele okazalej!

Oglądanie tych wszystkich atrakcji na własne oczy prowadzi tylko do rozczarowań. Mity zostają odbrązowione. Miałeś, chamie, złoty róg - a ostała ci się tylko jaszczurka w bidecie. Nie. Szkoda czasu i pieniędzy.

TOMASZ BEKSIŃSKI 6 czerwca 1999

PS. Ale tak z zupełnie innej beczki. Moim największym marzeniem było kiedyś objechać cały świat z tą jedyną, ukochaną osobą przy boku. I oglądać wszystko jej oczami, dzielić się każdym wrażeniem... Wtedy nie byłby to tylko głupi wyjazd turystyczny. Byłby to wyjazd RAZEM. Przed siebie. Ale sza! Jesteśmy w krypcie. Okna są pozasłaniane, bo nikt nie wykupił biletów na podglądanie wampira. Światła są przygaszone. To martwa strefa. A różne warianty życia stoją na półkach w dużym pokoju. Kim chcemy być dzisiaj? Znowu Drakulą? No dobrze, wszak dla miłości umiera się tak cudownie...

Tylko Rock 8/1999

simone choule

Nigdy nie zapomnę chwili, gdy pierwszy raz zobaczyłem Lokatora Polańskiego. Było to w warszawskim Iluzjonie, gdzieś wczesną wiosną 1980 roku. Poszedłem na film z rodzicami. Pamiętam, że opuszczaliśmy kino w dziwnych nastrojach. Moja Mama była przerażona, a na mojej twarzy widniał perwersyjny grymas. Mam nadzieję, że teraz wreszcie zrozumiałaś, jak się czuję na tym świecie - powiedziałem.

When I began I was full of altruistic dreams,
believed in princes and princesses, kings and queens -
now I find they're all human inside (all bitterness and pride),
so why shouldn't I be like that, too?

Wiele lat upłynęło od tamtego wieczoru, ale akuratność wizji Romana Polańskiego wciąż mnie poraża. Im dłużej żyję wśród ludzi, tym bardziej czuję się jak nieszczęsny Trelkowski - obserwowany, obgadywany, wtłaczany w szatki Simone Choule... Od najmłodszych lat byłem cholernie nieśmiały i nie chciałem, żeby ktokolwiek poznał moje uczucia. Z czasem zacząłem nawet grywać różne dziwaczne role, żeby ukryć swoje prawdziwe "ja". Już w szkole podstawowej doprowadzałem nauczycielki do białej gorączki niewybrednymi wygłupami, a w pierwszej klasie liceum o mało nie zostałem skierowany do szkoły specjalnej - nauczyciel niemieckiego nie lubił bowiem, gdy wołałem Heil Hitler! na jego widok. Podczas programów nocnych w Programie III nie raz udawałem wampira. W ten sposób zasłużyłem sobie na opinię ekscentryka, którym z natury wcale nie jestem. Nie jestem też paranoikiem. Po prostu marzy mi się życie z boku, z dala od stada. Po mojemu, w ciszy i spokoju. Niestety, w naszym społeczeństwie jest to niemożliwie.

Ludzie nie mają dość własnych problemów, nie potrafią zająć się sobą i żyć w swoim świecie. Nieustannie wtrącają się w sprawy innych, podglądają przez okno, komentują stroje, markę samochodu. Zaczepiają w windzie, usiłują się zakraść w czyjeś łaski, wejść w czyjeś życie, żyć czyimś życiem! Jest to wampiryzm najgorszego gatunku, bez romantycznej krypty, peleryny i węgierskiego akcentu Beli Lugosiego. Większość przyjaźni na tym świecie zawieranych jest właśnie po to, żeby na kimś żerować. A gdy w końcu masz dość i zamykasz kramik, "przyjaciele" przestają cię poznawać na ulicy. Przez wiele lat lubiłem zapraszać znajomych na kolacje do chińskich restauracji. Ostatnio musiałem z tego zrezygnować, gdyż zapożyczyłem się a conto pewnej inwestycji i ledwo wiążę koniec z końcem. Prawie nikt z "dożywianych" przeze mnie ludzi nie wpadł na pomysł, żeby mnie gdzieś zaprosić. Po prostu przestali do mnie dzwonić, bo po co? W dodatku to kosztuje.

Jeśli masz coś do zaoferowania, przeróżne hieny tłoczą się ze wszystkich stron. W Sanoku nieustannie przyłazili do mnie kolesie z magnetofonami, żeby "rzucić na taśmę" kilka utworów. Jeden nawet ukradł mi z półki kilka taśm, bo było mu mało. W Warszawie musiałem rozbić na kawałki magnetofon kasetowy, żeby wreszcie dano mi spokój. Odkąd zbieram filmy, muszę je bez przerwy dla kogoś kopiować (I do not mean you, George!). Nie jestem z natury nieużyty i chętnie dzielę się wieloma rzeczami, ale z czasem zauważyłem ze zgrozą, że jest to układ jednostronny: ja daję, a ktoś bierze. Zawsze ktoś coś bierze! Stałem się stacją obsługi. Zrobiłem więc bilans strat i zysków i odkryłem, że wszystko, do czego w życiu doszedłem, zawdzięczam wyłącznie moim rodzicom i sobie, a wszystkie straty zawdzięczam innym. Wpuścisz do domu kobietę, to wyrwie ci serce, opróżni portfel i poniszczy książeczki od kompaktów. Wpuścisz do domu kumpla, to najpierw zacznie żerować na twojej kolekcji filmów, a potem ukradnie narzeczoną. Żyjemy w dżungli. Nikomu nie wolno ufać. Do nikogo nie wolno się odwracać plecami, a już szczególnie do przyjaciół.

Friends - they're all harbouring knives
to embed in your back out of revenge, or spite,
or indifference, or lack of other things to do,
so in the e
nd who's gonna be a friend to you?
When they kick you in the guts just as your hand holds out the pearl...

Nie wolno kupić drugiego mieszkania i przypadkiem się z tym zdradzić. Główki od razu zaczną kipieć od pomysłów. "Powinieneś je wynająć". "Moi znajomi szukają mieszkania". "Jak wynajmiesz, to zwróci ci się czynsz". "A może byś tam wpuścił kolegę?" I tak dalej. Nie wolno sobie znaleźć dziewczyny, gdyż jurny przyjaciel będzie drążył temat: "Nie rozstajecie się przypadkiem? Bo mam na nią ochotę". Natomiast innych zaciekawi, czy zamierzasz się ożenić i kiedy będą mogli się nażreć i nachlać na twoim weselu (na twój koszt, of course). Nie trudno przewidzieć, co nastąpi już po owym weselu. Wszyscy zaczną wypytywać o potomstwo, tak jakby to był ich zasrany interes. I snuć mniej lub bardziej wybredne domysły, dlaczego nic się jeszcze nie urodziło.

Zaczynasz się czuć jak pod lupą. Dookoła czai się krwiożercze stado życzliwych osób. Poznawszy twoją wybrankę, rodzina radośnie gdacze, że "nareszcie się ustabilizujesz". Analizujesz znaczenie tych słów i dochodzisz do wniosku, że chcą z ciebie zrobić taką jak oni kołtuńską glistę z maszynki do mięsa w The Wall. Wiedzą lepiej, czego ci potrzeba do szczęścia. Zaś najbliższa (?) osoba zaczyna ci wytykać, że twój świat to fikcja i że trzeba dołączyć do stada zachłystującego się pełnią życia przy kieliszku w zadymionym pubie. W zamian za miłość oferuje persyflaż (Do you love me? Like I love you?). Nie wystarczą sztuczne cycki, tytuł naukowy na uniwersytecie i koszulka z napisem "I'm not a piece of ass, I am a doctor" - trzeba naprawdę być czymś więcej. Ze zgrozą pojmujesz, z kim żyłeś przez ponad rok. Twój zamek marzeń staje w ogniu, a potem tonie w bagnie.

All the efforts I've made to be gentle and kind
are repaid with con
tempt, degraded by sympathy
and worthless kindness and love that isn't meant

Zamykasz się w krypcie, zasłaniasz okna (żeby ciekawscy z sąsiedniego bloku nie zapuszczali sępiego spojrzenia swoich źrenic w twoje sanktuarium), nie otwierasz drzwi i nie odbierasz telefonów. Mimo to budzisz się któregoś dnia ze smakiem krwi w ustach i w panice odkrywasz, że wyrwano ci ząb (a może serce?). Ząb tkwi teraz w dziurze w ścianie, zaś twoja perła trafiła pod wieprzka. Nim się zorientujesz, już stoisz na parapecie. "Is everybody in? The ceremony is about to begin". Jeszcze tylko malutki kroczek... i wpadniesz w mroczną czeluść szeroko rozwartych, wrzeszczących ust Simone Choule. .

TOMASZ BEKSIŃSKI 20 czerwca 1999

PS. Podstawowe cytaty w tekście pochodzą z piosenki Betrayed Petera Hammilla.

PS 2. Mój przyjaciel z lat licealnych, pan Waja, zacytował mi kiedyś Wielkiego Filozofa Nietzschego: Kto uważa ludzi za stado i ciągle przed nim ucieka, ten musi liczyć się z tym, że to stado dogoni go i weźmie na rogi. Następnie skonstatował: A niech mnie ch... biorą na rogi, ja ich p... . Podpisuję się pod tym.

Tylko Rock 9/1999

tylko nie rock!

Niechaj wolno mi będzie rozpocząć od anegdoty. Na dzień przed warszawskim koncertem Porcupine Tree przyjechaliśmy z Piotrem Kosińskim do Stodoły. Szef Rock Serwisu i animator kolejnej wizyty Jeżozwierzy w Polsce pragnął bowiem zobaczyć wnętrze słynnego klubu po remoncie. Akurat odbywała się tam jakaś huczna rockowa impreza dla licealistów. Sprawnie obmacano nas przy bramce i upewniwszy się. że jesteśmy "bezpieczni", wpuszczono do środka (naiwni ochroniarze nie wiedzieli. że najgroźniejszym atrybutem Nosferatu są zęby. ha ha ha). Wraz z organizatorem wkroczyliśmy na główną salę. gdzie właśnie na podium zainstalował się jakiś rodzimy zespół. Nie wiedząc o tym. zaczęliśmy rozmowę... gdy nagle ze sceny gruchnęło. l wówczas stała się rzecz znamienna. Trzech panów, jak na komendę. bez stówa odwróciło się i błyskawicznie opuściło audytorium. Przed laty taki obrazek byłby niemożliwy. Na dźwięk rockowego zgiełku przybieglibyśmy z drugiego końca świata.

Pisałem już, że ostatnio nienawidzę hałasu. A słuch mam, niestety, wyborny. Mimo wieloletniego pieszczenia uszu dźwiękami muzyki spod znaku Budgie i Black Sabbath. Słyszę wszystko, cokolwiek dzieje się w niebiosach i na ziemi. Słyszę wiele z tego, co dzieje się w piekle. Nie pomagają stopery - nawet pierdzenie komara potrafi mnie obudzić. Wszelkie inne łomoty, o których niedawno pisałem, przeszkadzają mi w skupieniu przy pracy To chyba zrozumiałe, że w wolnych chwilach coraz częściej skłaniam się ku muzyce raczej stonowanej, oddziałującej na zmysły za pomocą specyficznego nastroju. I dlatego prawie już nie chce mi się słuchać rocka, a szczególnie o nim pisać. Zresztą, Edgar Froese powiedział wiele lat temu, że gadanie o muzyce przypomina tańczenie o architekturze. Muzyki trzeba słuchać. Przeżywać ją. Obcować z nią za pomocą emocji, a nie stów. To tak, jakby opowiadać pannie orgazm, zamiast iść z nią do łóżka.

Moja niechęć do rocka bierze się przede wszystkim z potwornej jałowości i wtórności współczesnych produkcji spod tego znaku. O tym też już pisałem. Do uświęconych staroci wracam zawsze z takim samym pietyzmem, bo tamta muzyka jest gdzieś we mnie. Czym skorupka za młodu... Natomiast syntetyczna papka masowo produkowana obecnie obraża mój zmysł estetyki. Dobrych płyt jest bardzo mało. Arcydzieła kalibru Elodii Lacrimosy ukazują się raz na kilka lat. Wrażliwym i wartościowym twórcom kompozycje nie wypadają bowiem spod ogona. My zaś jesteśmy zbyt mali wobec Muzyki tak wspaniałej, żeby poddawać ją wiwisekcji za pomocą wytartych sloganów. Nie potrafiłbym napisać ani słowa o Elodii. Brak mi słów. Uważam też, że za pomocą paru gwiazdek nie można zmierzyć, ani tym bardziej podsumować całej gamy wzruszeń, jakie wywołuje ta płyta. Pamiętam określenie "piękno desperacji", które padło kilkanaście lat temu w związku z albumem Within The Realm Of A Dying Sun Dead Can Dance. Określenie prawie doskonałe... ale mato precyzyjne. Każdy bowiem cierpi inaczej.

Dlaczego więc w ogóle o tym piszę? Otóż otrzymałem kilka listów od rozsierdzonych czytelników, że moje opowieści z krypty traktują o wszystkim, tylko nie o muzyce. Odkrywczość tego stwierdzenia początkowo wzbudziła mój szczery podziw. Potem jednak zasępiłem się ździebko. Pełen obaw odgrzebałem numer naszego pisma z ubiegłego sierpnia, kiedy to niniejsza rubryka miała swoją inaugurację. I odetchnąłem z ulgą. W tekście pod tytułem Solsbury Hill wyraźnie napisałem: wchodzę w poczet ludzi marudzących na lamach " Tylko Rocka" nie tylko o rocku. A sam tytuł felietonu nawiązywał niedwuznacznie do pierwszego przeboju Petera Gabriela, dla którego wspinaczka na Solsbury Hill była symbolem wolności. Ja też chciałem zerwać z przeszłością. Niestety, nie do końca mi się to udało, gdyż moje życie porównać można do wysiłków psa uwiązanego do budy gumowym sznurem: im dalej ucieknie, tym szybciej wraca. Mimo to definitywnie skończyłem z okraszaniem Trójkowych audycji osobistymi wywodami. Niedawno powiedziałem nawet Ani z grupy Batalion d'Amour, że choćbym znalazł się w najczarniejszym dole, nie będzie o tym ani słowa w eterze. Za to w krypcie... Tutaj wszystko zdarzyć się może.

Jednak wrócę jeszcze na chwilę do rockowych dywagacji, żeby na jakiś czas wyczerpać ten temat. "Siedzę" w tej branży od prawie 30 lat. Wiele słyszałem. I naprawdę, niewiele może mnie jeszcze zaskoczyć. Większość nowych "odkryć" na rockowej scenie to nic innego, jak powtórka z rozrywki. Weźmy np. grunge. Przecież to bezczelna zrzynka grepsów brzmieniowych z pierwszych płyt Black Sabbath. Tylko że wokaliści z Seattie mają się nijak do charyzmy Ozzy'ego. O regresywności progresywnego rocka napisałem już wiele, więc nie muszę chyba dodawać, że zamiast stu wcieleń Clive'a Nolana wolę stary Genesis czy Yes. W rocku gotyckim wkurza mnie irytująca maniera wokalna "diabolicznych” artystów. Ich charczenie pozwala przypuszczać, że śpiewając, starają się wyrzygać (lub odwrotnie). Kiedy 10 lat temu robił to CarI McCoy, można było żartować, że chyba wysłuchał o jedną płytę Motorhead za dużo. Teraz setna kopia Fields Of The Nephilim po prostu żenuje.

Odnoszę wrażenie, że większością współczesnych muzyków nie powoduje naturalna potrzeba tworzenia. Oglądając jeszcze w podstawówce MTV, upatrzyli sobie jakiegoś idola i teraz chcą go naśladować. Wystarczy podpatrzyć czyjś styl i poćwiczyć przed lustrem. Choć bekając po pijanemu na scenie i spuszczając spodnie, nie zostanie się Jimem Morrisonem. Czarny kapelusz i płaszcz nie zrobią z nikogo EIdritcha. Jednak dziennikarze i krytycy chyba tego nie widzą, nazywając jakiegoś Prince'a nowym Hendrixem, a tych zblazowanych kretynów Gallagherów nowymi Beatlesami. W ten sposób nawet oryginalnych twórców pozbawia się oryginalności (vide Porcupine Tree, prawem Kaduka porównywany do Pink Floyd). Pod koniec XX wieku wszystko sprowadza się do wspólnego mianownika. Kiedyś każdy zespół miał swoje charakterystyczne brzmienie i oryginalnego wokalistę. Nawet "nowi romantycy" w latach osiemdziesiątych różnili się od siebie. Trudno było zestawić Ultravox, Depeche Mode, OMD i Classix Nouveaux, choć pochodzili z jednej stajni. A teraz prawie wszyscy Goci rzężą, "progresywni" upajają się wtórnymi solówkami, metalowcy naśladują brzmienie wiertarki udarowej, a "twórcy" techno i rapu napierdalają równo aż do znudzenia. Wystarczy posłuchać sieczki nadawanej przez tzw. radiostacje komercjalne; można pomyśleć, że wszędzie puszczają ten sam utwór przez cały dzień.

Mam już tego wyżej uszu! A przecież nie jestem jeszcze wapniakiem ani wrogiem "mocnego uderzenia", bo nadal kocham stary Black Sabbath. Dlatego wolę pisać o wszystkim, a tematy muzyczne pomijać znieczulającym milczeniem. Nie wypada bowiem opluwać rocka w jedynym rockowym piśmie w Polsce.

TOMASZ BEKSIŃSKI
26 lipca 1999

Tylko Rock 10/1999

dyskretny urok klasy robotniczej

Gdy chodziłem do szkoły, uczono mnie podziwu i szacunku dla dzielnych robotników budujących nasze szczęście. Opowiadano mrożące krew w żyłach historie powstania i dojścia do władzy Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Były capstrzyki, pochody pierwszomajowe, akademie i lekcje wychowania obywatelskiego. Na plakatach stał u steru socjalistyczny Rambo w rozchełstanej koszuli, z zamglonym wzrokiem skierowanym gdzieś daleko (uważałem wówczas, iż mętne jego spojrzenie jest wynikiem troski o przyszłość narodu). Ba, nawet John Lennon śpiewał wtedy: a working class hero is something to be.

Moje pierwsze bliskie spotkanie III stopnia z przedstawicielem klasy sprawiedliwych miało miejsce dopiero w Warszawie. Odebrałem klucze od mieszkania i wybrałem się je obejrzeć. Po wyjściu z windy pieszczącej nozdrza zapachem cementu i papierosów, znalazłem się na długim korytarzu. Z przeciwnej strony ktoś się zbliżał wolnym, ciężkim krokiem. Był to dorodny okaz robotnika w koszuli tak samo rozchełstanej jak na plakacie, jednak nie wyzierał spod niej stallone'owski tors. Tłusty, obwisły brzuch wylewał się na pobrudzone farbą pludry. Owe indywiduum, niemalże żywcem wyjęte z filmów Felliniego, w jednej ręce trzymało wiadro, a w drugiej pędzel. Spływała z niego świeża farba, znacząc białymi kropkami trasę przemieszczania się "artysty". Szklanym wzrokiem spojrzał na mnie przez dym sączący się z trzymanego w ustach peta. A potem ruszył dalej, roztaczając wszędzie intensywny aromat wody ognistej.

Nieświadom historycznej powagi chwili, odszukałem drzwi swojego mieszkania i wszedłem do środka. Trochę zrzedła mi mina na widok krzywych ścian, zapaćkanych tynkiem okiennych zawiasów i byle jak osadzonych kontaktów. Długo nie mogłem wyjść ze zgrozy i podziwu dla surrealisty, który zamontował zlewozmywak pod oknem w kuchni. Wreszcie zajrzałem do łazienki. Wanna była poobijana i brudna, natomiast w sedesie spoczywał powitalny prezent od budowniczych: wielka zaschnięta kupa. Podpis klasy robotniczej.

Można by powiedzieć, że ciężar gatunkowy owego znaleziska zaważył na całym moim życiu w stolicy. A już z pewnością stał się symbolem radosnej działalności tak zwanych fachowców, z których "usług" nie raz przyszło mi korzystać. Nie wspominam tych chwil z rozrzewnieniem. Jednak kiedyś pękałem ze śmiechu, gdy Tadeusz Nyczek (przyjaciel rodziny, który w 1976 roku zabrał mnie na koncert Procol Harum w Nowej Hucie i nauczył jeść jajka smażone) opisywał swoje perypetie z naturszczykiem wezwanym do reperacji ściany w łazience. Zjawił się kompletnie pijany i na wstępie wyraził swoje niezadowolenie z powodu złożenia w spółdzielni wniosku o dokonanie przeróbek. Bo należało dogadać się z nim i bezpośrednio jemu zapłacić. A tak rachunek wystawi spółdzielnia, jemu zaś kapnie tylko procent. Rozbieganym spojrzeniem obrzucił front pracy i zaproponował, że on może jeszcze ten wniosek wycofać. Uzyskawszy zgodę i zaliczkę, radośnie oddalił się po niezbędne narzędzia. Powrócił dopiero nazajutrz - cały szczęśliwy, że wycofał wniosek, i pijany oczywiście nadal. Rozwalił pół ściany, wziął kolejną zaliczkę na cement i odpłynął w sobie tylko znanym kierunku. Nie było go przez kilka następnych dni. (Tadeusz Nyczek, Listy do Beksińskich, skoroszyt 2, pozycja 13, wersy od 21 do 28).

Łatwo się śmiać z cudzych perypetii, o wiele trudniej radzić sobie z własnymi. Parkiet, który w latach osiemdziesiątych położył w moim mieszkaniu pewien wyleniały mistrz, mógłby otrzymać specjalne wyróżnienie na Wystawie Robót Spierdolonych. Boazeria w przedpokoju wygląda lepiej, bowiem poprawiałem ją każdego wieczoru po wyjściu wykwalifikowanego orła. Mnie więcej 20 lat temu wezwałem hydraulika ze spółdzielni, gdyż przeciekała rura odpływowa od ubikacji. Przybył o jakiejś nieboskiej rannej godzinie, upchnął szparę pakułami, spuścił wodę i poszedł. Po południu sedes znowu stał w kałuży. Krew mnie zalała i przez następną godzinę bawiłem się woskiem. Kazał pan, zrobił sam. Do dzisiaj nie cieknie. Nauczony tym doświadczeniem, większość pozostałych robót u siebie wykonywałem osobiście.

Jako mieszkaniec osiedla Służew nad Dolinką przez wiele lat miałem przykrość przyglądać się budowie metra (do dziś nie potrafię uwierzyć, że jeszcze się nie zawaliło). Często też moim oczom jawił się następujący obrazek: rozkopana droga, postawione kolorowe rogatki i kilku prymitywów w brudnych ferszalunkach, niedbale przycupniętych obok z petem w pysku i butelką piwa w łapie. Sklep spożywczy z działem monopolowym zawsze był w bezpośredniej bliskości miejsca "pracy". Doszedłem do wniosku, że ci ludzie po prostu krążą tak po mieście i rozbijają obóz w pobliżu wódopoju. A żeby uzasadnić swoje koczowanie w danym punkcie, rozkopują ulicę pod pretekstem jej naprawy. Znów przypomina mi się Michael Douglas: Co się stało tej drodze? Jeszcze wczoraj nią szedłem i była dobra!. .

I tak mijały lata. Zmieniła się sytuacja polityczna. Nastały nowe czasy. Wiosną bieżącego roku postanowiłem przeprowadzić remont generalny w niedawno zakupionym drugim mieszkaniu. Nadzór powierzyłem wujkowi, który tak kocha przestawiać ściany, jak Kuba Rozpruwacz lubił haratać prostytutki. Naczelny koordynator sprzężonych układów robotniczych w niedzielę pomierzył pokoje, żeby kupić parkiet, a w poniedziałek - bez ostrzeżenia - ekipa zaczęła zbijać tynki. Gdy zajrzałem tam we wtorek, natknąłem się w przedpokoju na ścianę, której w tym miejscu wcześniej nie było. Inna ściana z kolei uległa destrukcji. Wciąż z pełnym opadem szczęki zostałem załadowany do samochodu i zawieziony na ul. Bartycką, gdzie musiałem na gwałt wybrać wannę, kabinę prysznicową i umywalkę, bo "pracownicy nie będą czekać". Z rosnącym niepokojem zauważyłem, że to wszystko nie zmieści się w łazience; jednak wuj był już w swoim żywiole i spokojnie wyjaśnił, że ekipa właśnie przestawia drzwi i burzy ściany. W obawie o swoje serce (jestem już w wieku zawałowym) postanowiłem zostawić mu wolną rękę. Dzielni i sprawni post-socjalistyczni chłopcy wymienili wszystkie drzwi, okna, parapety, kaloryfery. Przesunęli kilka ścian, dobudowali jedną, ułożyli glazurę w łazience i ubikacji. Po miesiącu rzuciłem okiem na rezultat. Nowa ściana była krzywa. Jeden kaloryfer był umocowany nierówno. Jeden parapet pękł. Glazura i terakota została położona bez głowy i oleju - fugi na podłodze nie pasowały do fug na ścianach. Okna w kuchni nie można było otworzyć, bo samo się zamykało. Nigdzie nie było linii prostej ani kąta prostego. Jak za starych dobrych czasów towarzysza Edwarda.

Poprawki trwały dwa miesiące. Nadzorowałem je osobiście. Wuj powiedział, że ludzie w Oświęcimiu przeżyli kilka lat, więc on ze mną jeszcze miesiąc wytrzyma. Odebrałem to jako komplement. Oraz sam wziąłem się za uszczelnianie silikonem wanny i futryn. Doszedłem do wniosku, że kwestię klasy robotniczej w tym kraju rozwiązać może tylko pluton egzekucyjny. Co z tego, że teraz brudni panowie mają jednakowe, kolorowe mundurki? Co z tego, że jest konkurencja? You're still fucking peasants as far as I can see - śpiewał John Lennon w utworze Working Class Hero. Miał rację.

TOMASZ BEKSIŃSKI
31 sierpnia 1999

Tylko Rock 11/1999

III REICH'N'ROLL

Tym razem coś z zupełnie innej beczki. Słuchając często nagrań niemieckiej grupy Rammstein zaobserwowałem u siebie ciekawe zjawisko. Nogi mi sztywnieją, prawica unosi się ku górze i zaczynam maszerować po mieszkaniu niczym John Cleese w "Hotelu Zacisze", kiedy zachwalał Niemcom śledzia a la Hermann Goering. Tymczasem w poczciwie techno-rockowej muzyce chłopaków z Rammstein nie ma niczego stricte faszystowskiego! To tylko jej niemieckość sprawia, że chciałoby się włożyć czarny mundur Brunnera i lśniące oficerki. No cóż, nawet śp. Frank Zappa zauważył, że Niemcy uwielbiają maszerować. Tę ich skłonność narodową czuje się w produkowanej tam muzyce (może z wyjątkiem Modern Fucking i rocka elektronicznego, ale wyjątki potwierdzają regułę).

Nie zamierzam jednak rozwodzić się nad marszowością muzyki naszych zachodnich sąsiadów. Zastanowiło mnie coś innego: dlaczego, maszerując, od razu pomyślałem o Adolfie i jego wesołej ferajnie. Dlaczego na samą myśl o hitlerowcach poczułem radosny dreszczyk podniecenia? Dlaczego widząc w Londynie koszulkę z "fjurerem" i napisem "Hitler European Tour 1939-45", natychmiast ją kupiłem i wkładam co rok we wrześniu? Faszystą nie jestem. Nazistów tych prawdziwych nienawidzę ze szczerego serca. Okropieństwa II wojny światowej są mi doskonale znane, w Oświęcimiu byłem i wyszedłem wstrząśnięty. A jednak... gestapowcy kojarzą mi się z przezabawnym kabaretem. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta: to kino doprowadziło do zdewaluowania grozy hitleryzmu, ośmieszenia niemieckiej sztywności i wyrobienia u młodszych pokoleń coraz większego dystansu do tego, co wciąż jeszcze przeraża ich dziadków. Pod koniec lat sześćdziesiątych w szkole czytaliśmy "Medaliony" a w TV oglądaliśmy przygody kapitana Klossa. Nie ukrywam, że Mikulski był bardziej intrygujący od Nałkowskiej, a Karewicza traktowało się wtedy bardzo serio i teksty parodystyczne w rodzaju "Nie ze mną te Brunner" powstały znacznie później). W stawce większej niż życie Niemcy prezentowali się o wiele ciekawiej niż w "Czterech pancernych", gdzie byli sprowadzeni do roli bezosobowego zła. Potem byt Stirlitz i "7 mgnień wiosny", a potem cała masa polskich filmów "sensacyjnych" - jeśli można się tak wyrazić, w których zbrodniarz zawsze okazywał się byłym hitlerowcem. Zastanawialiśmy się wówczas nawet, czy w Polsce miałby szansę powstać film sensacyjny bez hitlerowców. Chyba nie. Wyobraźmy sobie bowiem klasyczny początek: z więzienia wychodzi Jan Z. i zna jakąś tajemnicę. Jaka to mogła być tajemnica w czasach socjalizmu? Ze jutro o 11.30 do Megasamu rzucą pasztetową. Tak, dla takiej wiadomości można było dokonać zbrodni. Ale filmu by z tego nie było. Jan Z. musiał być byłym Volksdeutschem, ukrywającym się Obersturmbahnfuhrerem lub jego krewnym, który zamierza wywieźć z Polski torbę złotych zębów zrabowanych Żydom w Oświęcimiu, a udaremnia to dzielny porucznik milicji (najlepiej Borewicz). Hitlerowiec był gwarancją jakiejkolwiek sensacji! Wspomnijmy choćby "Życie na gorąco", gdzie "polski Bond" red. Maj - walczył z Herr-Degenem kierującym Organizacją W zrzeszającą byłych oficerów III Rzeszy. Sam pod wpływem takich filmów napisałem jeszcze w liceum kryminał, w którym były oświęcimski dentysta wiercił bohaterowi w zdrowych zębach, żeby go zmusić do zeznań. Kilka lat potem stwierdziłem, że w Hollywood ukradli mój pomysł, kręcąc "Maratończyka". It wasn't safe! Na Zachodzie powstawały coraz to smakowitsze filmy w których panowie w czarnych mundurach wrzeszczeli bez sensu, salutowali, biegali i ginęli w efektownych finałach. Z czasem stało się regułą, że szef gestapo był psychopatyczną kukłą i miał adiutanta-idiotę, zazwyczaj nazwiskiem Schultz (vide "Soft Beds", "Hard Battles" z Peterem Sellersem czy "To Be Or Not To Be" z Charlesem Durningiem i Christopherem Lloydem w roli Schultza). Trudno nie dusić się ze śmiechu, gdy Peter Sellers z głupkowatym uśmieszkiem i przesadnie niemieckim akcentem cedzi przez zęby: Teraz wiemy, ale oni nie wiedzą, że wiemy, a nawet jeśli wiedzą, że wiemy, nie wiedzą, co robić. Wyrażam się jasno? Trudno poważnie traktować Malcolma McDowella w filmie "The Pasage" gdzie kreuje gestapowca tak przesiąkniętego hitleryzmem, że nawet nosi gatki ze swastyką! W tym kontekście, ilekroć na ekranie pojawi się "dze fjurer", pękamy ze śmiechu. Ba, nawet słysząc przepyszną angielszczyznę ze szwabskim akcentem, mamy gwarancję dobrej zabawy. Najnowszym przykładem może być Herr Doktor Kaufmann z "Tomorrow Never Dies", kiedy mówi do Bonda: Mogę pana zastrzelić nawet ze Stuttgartu und wywołać właściwy efekt, ja?

A wszystko zaczęto się jeszcze za czasów "fjurera", kiedy to Charlie Chaplin nakręcił "Dyktatora". Film miał ośmieszyć Hitlera i zrobił to nad wyraz dobrze; podobno wielki wódz III Rzeszy wydał wyrok na artystę. Wbrew pozorom nie była to zabawna komedia, choć z perspektywy lat ogląda się "Dyktatora" z uśmiechem (scena niszczenia spaghetti jest kapitalna!). Ale tylko dlatego, że ponad 50 lat po zakończeniu wojny kino oferuje nam karykaturę Szwaba w czarnym mundurze, który dla większego ubawu można ochlapać wapnem na biało. A wracając na chwilę do muzyki: Ken Russell nakręcił 23 lata temu znakomity film o Liszcie - Lisztomania. Przedstawił w nim Wagnera jako wampira wysysającego z Liszta krew wraz z muzyką, żeby później w swoim drakulastym zamczysku powołać do życia antyżydowskie monstrum niczym Frankenstein). Unicestwiony przez Liszta-egzorcystę Wagner wstaje z grobu z przedziałkiem i wąsikiem, swastyką na ramieniu i gitarą-karabinem maszynowym, z którego strzela do Żydów. Pamiętam, jak podczas pobytu w Warszawie Russell podkreślił, że muzyka Wagnera ma dla niego zdecydowanie nazistowski charakter. Może dlatego kochał ją "fjurer". W filmie jest też świetna scena, kiedy Wagner (w blond peruce) każe blondyniastym maluchom maszerować z uniesioną prawicą w rytm "Walkirii". Wątpię, czy Russellowi chodziło o wywołanie stricte komicznego efektu, ale m.in. po obejrzeniu Lisztomanii Beksiński wchodzi czasem do redakcji "Tylko Rocka" i charakterystycznie salutuje, co Grzesiek Kszczotek zawsze z pobłażaniem komentuje słowami: Bez ćwiczeń gimnastycznych, Puschke! Trudno jednak nie bawić się czasem w hitlerowca, jeśli człowiek obejrzał choć raz "Ministerstwo Głupich Kroków". Tutaj wracamy do punktu wyjścia. Najpierw słuchamy kilku utworów z płyty "Herzeleid" (Rammstein, 1997), a potem maszerujemy do drugiego pokoju i wybieramy film na wieczór. "Chłopak z Brazylii" Nomy portier, "Poszukiwacze zaginionej arki" czy "Ostatnia krucjata Indiany Jonesa"? A może "Ostatnia orgia gestapo"? Najczęściej jednak sięgamy po nieśmiertelnego Klossa. I tutaj, na zakończenie, propozycja do przemyślenia. Jest teraz taki "trynd", żeby kręcić kinowe wersje seriali telewizyjnych: "Święty", "Rewolwer i melonik", "Z archiwum X". Może by tak zrobić "Stawkę większą niż życie"? Tylko, błagam, bez Pazury lub Lindy w roli głównej!

TOMASZ BEKSIŃSKI
2 października 1998

PS. Najwyższy już czas, żeby pingwin stojący na telewizorze eksplodował.

Tylko Rock /1999

mur

A więc masz ochotę przeczytać felieton? Przełknąć kolejną porcję sarkazmu, niezdrowo się podniecić? Co, zaczynasz mieć wątpliwości? Czujesz się niepewnie? Boisz się. że tym razem znów będzie o tobie? A może chcesz zobaczyć, co naprawdę kryje się za tymi przekrwionymi oczami? Proszę bardzo! Wpierw jednak musisz sforsować mur krypty!

Jeśli marzy ci się ślizgawka na cieniutkim lodzie życia we współczesnym świecie, pamiętaj, że każdy twój ruch śledzić będą spojrzenia pełne milczącej zawiści i wyrzutu. Jedni będą ci zazdrościć, inni udawać twoich przyjaciół, jeszcze inni grzać się w twoim rzekomym blasku. Zaś wszyscy (bez wyjątku) czekać będą na moment, kiedy powinie ci się noga, kiedy lód pęknie ci pod stopami, kiedy wpadniesz w otchłań.

Najmłodsze lata spędziłem w dużym domu z ogrodem. Potem postano mnie do szkół, gdzie spotkałem różnych nauczycieli. Dyrektor podstawówki uczył matematyki i tłukł młodzież cyrklem. Dyrektor liceum uważał mnie za długowłosego, zdeprawowanego syna artysty i koniecznie chciał „wyprostować". Jego wysiłki spełzły jednak na niczym, bo już wtedy żyłem we własnym świecie. Zacząłem go tworzyć w podstawówce, gdzie rówieśnicy dokuczali mi na wiele sposobów, a szczególnie na lekcjach WF. Od tamtej chwili na sam dźwięk słowa „sport" czuję mdłości. Jednak była to tylko cegła w murze.

Dorastałem otoczony wielką miłością rodziców (a zwłaszcza Mamy, która trzymała mnie pod ciepłym skrzydełkiem z pierzastych cegiełek), przyswajając sobie uniwersalne „prawdy" o miłości, uczciwości i przyjaźni z książek Sienkiewicza i filmów o szlachetnym „harcerzu" Winnetou. W życiu okazały się jednak nierealne i mało skuteczne. Koledzy, przyjaciele, dziewczyny... kolejne cegły w murze.

Z dnia na dzień miłość robi się chłodna i sina jak skóra umierającego człowieka. Z nocy na noc wszystko staje się coraz większą rutyną. Jak wypełnić puste miejsca po wczorajszych emocjach? Czym zastąpić wspomnienia, które trzeba było zabić, żeby samemu przetrwać? Jak zbudować doskonalszy mur? Kupić sobie telefon komórkowy? Nowy telewizor? Odtwarzacz DVD? A może raz jeszcze spróbować komuś zaufać?

Hej ty, za murem, samotna, zziębnięta, roztrzęsiona. Czujesz mnie? Ktoś cię porzucił. Siedzisz ze słuchawką w ręku i płaczesz... a przecież nie powinnaś się poddawać bez walki. Przykładasz ucho do muru i nasłuchujesz, czy ktoś nie woła. Pomożesz mi nieść ciężar skamieniałej krwi? Otwórz swoje serce, tu będzie nasz dom. Przetrwamy razem, oddzielnie zginiemy.

Czysta fikcja! Mur jest już zbyt wysoki. Dawne rany i rozczarowania dławią spontaniczność, budzą podejrzenia. A w mózg wgryzają się robale - zaufani „przyjaciele" (dyplomaci i złodzieje). Parszywe ścierwniki żerujące na tym, co w nas umiera. Znów trzeba powyrzucać przez okno pamiątki. W murze była szczelina i wpełzł wąż. Już zapomniałaś, jak ratowałem ci życie? Wymazałaś z pamięci lawendę i róże? I teraz odchodzisz? Niech cię diabli! Nie potrzebuję niczyich objęć! Nie potrzebuję środków na uspokojenie. Nie potrzebuję rad przyjaciela. Ali in all he's just another prick... Rozszyfrowałem pismo na murze, choć trochę za późno. I nic już więcej nie chcę. Żegnaj, okrutny świecie.

Jest tam jeszcze ktoś na zewnątrz?

Wciąż mam stary zeszyt, w którym czasem piszę wiersze, ale nie mam natchnienia. Bardzo chciałbym pofrunąć, ale nie mam dokąd. Mam telewizor widescreen, magnetowid hi-fi stereo i sporo filmów; mam także możliwość oglądania kilkudziesięciu durnych kanałów TV w kablówce; mam odtwarzacz CD i pokaźną kolekcję płyt; mam lodówkę, kuchenkę mikrofalową, komputer i dostęp do Internetu; mam telefon z automatyczną sekretarką i mam wiele lamp, które mogłyby oświetlić wnętrze mojej krypty... ale nie mam prądu.

Tymczasem przedstawienie musi trwać. Skrwawione serca i marzyciele czekają na kolejny seans w Trójce pod księżycem. Jednak gdzieś popełniłem błąd. Nie chciałem, żeby wykradli mi duszę. Dawny entuzjazm przepadł. Może już jestem za stary? Co by im tu powiedzieć?

Mam dla was nie najlepszą wiadomość, kochani. Nosferatu czuje się źle i pozostał w krypcie. A ja nie będę was zabawiał. Ja postawię was wszystkich przed trybunatem! Znów ktoś kopci papierochy w windzie? Pod mur! Znów prymitywy zatłukły kogoś kijami do baseballu? Pod mur! Pijane wyrostki zakłócają ciszę nocną? Pod mur! Ktoś szeleści papierkami w kinie? Pod mur! Brakoroby, pijacy, złodzieje, zboczeńcy! Ach, żeby tak za jednym naciśnięciem guzika zlikwidować ich wszystkich!

Jeśli coś przeskrobałeś, lepiej pakuj manatki i uciekaj! Skryj twarz za ulubioną maską. Zmień klimat. Zmień nazwisko. Wiej każdego dnia, uciekaj także nocą. Dobrze schowaj swoje obleśne pragnienia. A jeśli znów uwiodłeś czyjąś kobietę, zaparkuj samochód tam, gdzie nie znajdzie cię jej mąż... bo mogę szepnąć mu stówko, a wówczas wrócisz do mamusi w plastikowym worku!

Jeśli coś przeskrobałeś, lepiej pakuj manatki i uciekaj! Skryj twarz za ulubioną maską. Zmień klimat. Zmień nazwisko. Wiej każdego dnia, uciekaj także nocą. Dobrze schowaj swoje obleśne pragnienia. A jeśli znów uwiodłeś czyjąś kobietę, zaparkuj samochód tam, gdzie nie znajdzie cię jej mąż... bo mogę szepnąć mu stówko, a wówczas wrócisz do mamusi w plastikowym worku!

Tymczasem siedzę w bunkrze tuż za moim murem i czekam na wszystkie zimne dziwki, żeby je wypieprzyć (za drzwi).

Muszę wrócić do domu. Zerwać z tym wszystkim. Wypisać się z tej imprezy. Odsunąć się na ubocze. Ale przedtem chcę wiedzieć, czy sam jestem sobie winien?

OSKARŻYCIEL: Witaj Robaku, Najwyższy Sędzio! Tego oto więźnia schwytano na gorącym uczynku, kiedy przejawiał co najmniej ludzkie uczucia! A tak nie wolno! Wzywam świadków oskarżenia!

DYREKTOR: Od początku wiedziałem, że nic dobrego z niego nie wyrośnie. Mogłem go wziąć w obroty, ale to syn artysty, więc wszystko mu uchodziło na sucho.

NARZECZONA: Ty egoisto! Celowo manifestowałeś swoją odrębność popartą niechęcią do wszystkiego i wiele rzeczy doprowadzało cię do szału, który mnie przerażał. Chciałeś mnie zamknąć w grobowcu rodzinnym i pokazywać filmy! Kochałeś ty mnie w ogóle?

MATKA: Chodź do mamy, malutki, wezmę cię w ramiona. Mama zawsze dobrze ci życzyła, a ty odsunąłeś się od rodziny. Chciałeś być niezależny". I co z tego masz?

SĘDZIA: Dowody są wystarczające! Nigdy nie spotkałem kogoś, kto bardziej zasługiwałby na pełny wymiar kary! Przez twój idealizm, nadwrażliwość i felietony ucierpieli wszyscy! Rzygać mi się chce! Czy chcesz coś powiedzieć, nim wydam wyrok?

Gdy bytem dzieckiem, zauważyłem coś kątem oka. Odwróciłem się; chciałem spojrzeć dokładniej... ale to mi się wymknęło, żeby nigdy już nie powrócić. Dziecko dorosło. Sen się skończył. Ogarnęło mnie wygodne odrętwienie.

SĘDZIA: Wiemy już, czego się boisz, więc wyśmiejemy twój idealistyczny świat! Zburzyć mur!

Chyba jestem szalony. Mimo że konstrukcja runęła, wszyscy są jak za niewidzialną szybą. Moi przyjaciele, wrogowie, byłe i potencjalne ukochane. Jedni są sami, inni spacerują grupami. Czasem próbują do mnie dotrzeć, ale ja już tego nie chcę. Teraz ich kolej przekonać się, jak to miło rozbijać sobie serce o mur.

TOMASZ BEKSIŃSKI


PS. Niniejszy tekst jest bardzo osobistą wersją The Wali by Roger Waters i powstał w ramach uhonorowania 20. rocznicy wydania tej nadzwyczajnej płyty Pink Floyd.

Tylko Rock 12/1999

fin de siecle

Kocia łapa, stalowy pazur
Neurochirurg krzyczy nienasycony
U zatrutych wrót paranoi
Schizofrenik 21 wieku

Trzydzieści lat temu zniekształcony głos Grega Lake'a obwieścił apokalipsę zaćpanemu światu słodko pogrążonemu w bezmiarze psychodelii. Powszechnie wiadomo, że choremu polepsza się tuż przed śmiercią. Niesamowity rozkwit artystyczny na przełomie lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych był początkiem końca. This is the end, beautiful friend - śpiewał Jim Morrison i ochoczo podążył w ślady Janis Joplin i Jimiego Hendrixa. Niespełna dziesięć jesieni później słowom tym towarzyszyła szerokoekranowa eksplozja napalmu w wietnamskiej dżungli (Apocalypse Now, directed by Francis Ford Coppola), rozpoczęła się agonia świata.

Opowieści z krypty przestały być zabawne. Wiem. Jednak żyjąc w trupiarni, trudno być równie radosnym jak Ziutek Słoneczko na plakacie pt: "Poranek naszej ojczyzny" (wide Piękni dwudziestoletni Marka Hłasko). Człowiek wychodzi na miasto i co widzi? Plakaty do filmu Carrie 2. To się nazywa artystyczna nekrofilia. Gnuśnych hollywoodzkich kretynów nie stać już na wymyślenie czegoś nowego. Kręcą więc remaki i rozciągają prastare pomysły niczym kura smarki, żeby zbić trochę kasy na sprawdzonym tytule. Tylko patrzeć, aż ktoś zrobi Hamleta 2 (bo czemu nie?). Ta durna Ameryka wszystko pożre, przetrawi i wyrzyga. Zdaje się, że nawet kupili prawa do naszego Killera! Przed rokiem sprofanowali poczciwą japońską Godzillę, w dodatku przyprawiając napisy końcowe rapowaną wersją Kashmiru. Jimmi Page sprzedał dupę półgłówkom w przydużych szortach i rozsznurowanych trampkach. Podobnym smrodem jedzie z końcówki prawie każdego filmu (Event Horizon, Posse, a ostatnio Wild Wild West) - ale kretyński teledysk z udziałem aktualnej "gwiazdy" musi promować dzieło, bo szczeniaki nie pójdą do kina. W dodatku nie można nigdzie kupić płyt z właściwą muzyką filmową. Nowa moda to "music inspired by the movie", czyli zbiór koszmarnych piosenek w ogóle nie występujących w obrazie.

Poza tym przemoc w przeciętnym "rozrywkowym" filmie osiągnęła apogeum. Żadnej sprawy na żadnym szczeblu nie da się załatwić bez kopania w szczękę i strzelania z pistoletów maszynowych. Nawet nowy Mesjasz rozwala komputerowych faryzeuszy, kumulując w sobie cechy Rambo i Bruce'a Lee (Matrix). W kick-boxingu chyba jedyna nadzieja na przyszłość wszechświata doczesnego i następnego: archanioły i diabły w Armii Boga też wbijają sobie wiarę do łba metodami wychowanków klasztoru Shaolin. Może w tym szaleństwie rzeczywiście jest metoda? Może warto się zapisać na kurs, żeby potem jednym kopem w skropiony tanią wodą kolońską tłusty tyłek posłać kogoś aż na Cypr?

Tym czasem XX wiek dogorywa nawet nie skomląc. Nie ma już rozrywek ani sensu życia. Skończyło się kino (filmy durne i wtórne, publiczność chamska i nienażarta). W dodatku następny Bond podobno ma być Murzynem! Skończyła się telewizja (reklamy różnych elegancko opakowanych gówienek co chwila gwałcą nasze oczy i uszy). Skończyła się muzyka (łomoty, zgrzyty, bełkot). Moda przyprawia o dreszcz grozy i obrzydzenia (gwoździe w nosie). Niby-telewizyjne ekraniki podłączone do tajemniczych skrzynek nadzorują nasze życie. Całe zastępy zgarbionych i ślepnących człekokształtnych małp surfują po Internecie. Najkrótsza droga do ludzkiego serca (?) nie prowadzi już przez żołądek, ale przez komputer. Zostajemy w nim zredukowani do (dot-com) i zamknięci w cyberprzestrzeni, aż ktoś wciśnie klawisz enter, ponieważ "lubi czytać nasze listy". Nie ma już miłości. Przegrywa z techniką albo zoofilią. Skończyły się bezpieczne spacery po mieście i osiedlu (agresywne prymitywy bawią się w Stevena Seagala). Bloki mieszkalne zaczynają przypominać twierdze z domofonami i niedziałającymi zamkami cyfrowymi. Trędowaci sięgają po władze. The fate of all mankind is in the hands of fools, ostrzegł Greg Lake w Epitafium. Wygląda na to, że na zamku Karmazynowego Króla pracował wyjątkowo dobry astrolog...

Nasienie śmierci, ślepa chciwość
Głodujące dzieci na żer poetów
Może nie liczyć na żadne spełnienie
Schizofrenik 21 wieku ...

Cóż mogę jeszcze dodać? Spokojnie piętnowałem otaczający nas montypythonowski świat ostrzem sarkastycznej satyry, aż nagle ktoś, zwrócił mi uwagę, że Monthy Python zmienił się w taniec śmierci (Everyone I love is dead). To prawda. Za bardzo zbliżyłem się do jądra ciemności, niczym pułkownik Kurtz. Może przesadnie rozdzierałem szaty na forum swojej krypty. Może ogarnęła mnie typowa dekadencja końca stulecia. Ale niczego nie żałuję. Bywają sytuacje, w których niczym bohater opowiadania Roberta Gravesa - człowiek ma ochotę wrzasnąć. Najbardziej ze wszystkiego brzydzi mnie hipokryzja i zakłamanie. Wolę usłyszeć od kobiety brutalne "odpieprzże się" niż pokrętne teksty w rodzaju "kochanie, może byś tak sprawdził, czy cię nie ma w drugim pokoju, i został tam, bo pokój nie lubi być pusty". Wolę, żeby mój wróg nie robił na innych dobrego wrażenia, powołując się na przyjaźń, którą sam zdradził. Jeśli kogoś wkurzyłem swoim pisaniem, pewnie ma coś na sumieniu. Prawdziwa cnota kryty się nie boi. Nie ja pierwszy posłużyłem się skrawkami swojego życia w charakterze materii twórczej. Zrobił to Fish (Kayleigh, Incubus); Peter Hammill odprawił serię egzorcyzmów nad końcem pewnego związku realizując album Over, John Lennon ostro dołożył McCartneyowi w How do you sleep?; wspomniany wcześniej Fish wyrównał piosenką rachunki z dyrektorem EMI (Tongues); zaś Roger Waters wypruł sobie zgorzkniałe serce na płycie The Pros And Cons Of Hitchhiking (po co przedłużać agonię? Każdy musi umrzeć!) oraz krytycznie skomentował twórczość A.Lloyda Webbera w utworze It's A Miracle. Gdybym żył sto lat wcześniej i miał do czynienia z człowiekiem honoru, zamiast pióra wybrałbym pistolety o świcie. Choć podobno pióro tnie ostrzej od miecza...

This is the end, my only friend. Opada kurtyna miłosierdzia na koniec XX wieku. Ktoś kiedyś bliski powtarzał, że zawsze może być gorzej. Mój ojciec mawia od czasów niepamiętnych, że ku gorszemu idzie. Jaką nadzieję co do przyszłości ludzkości może mieć człowiek, który weźmie pod uwagę doświadczenia ostatniego miliona lat? - zastanawiał się kiedyś Kurt Vonnegut. I od razu sobie odpowiedział: Żadnej. Zatem nie pozostaje nic innego jak odwrócić się plecami do roku 2000 i niczym Panurg odejść, pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem. Spójrzmy więc wstecz i wspomnijmy to, dla czego warto było żyć. Kruk Edgara Allana Poe. Zamek Karmazynowego Króla. 17 minuta Ech Pink Floyd. James Bond. Nights In White Satin The Moody Blues. Adagio Albinioniego. Kobieta Wąż (The Reptile) w kwietniu 1970 roku - seans w sanockim kinie San, kiedy po raz pierwszy i ostatni bałem się na horrorze. Atom Heart Mother. Andante z Tria Es-dur Schuberta. Tom and Jerry. Coca-cola i ketchup. Rzygający grubas w Sensie życia wg Monthy Pythona. Czas apokalipsy. Drugi koncert Marillion w Gdańsku, gdy Fish śpiewał Lawendy "tylko" dla mnie i Anki. Clint Eastwood i scena z rondlem w westernie Joe Kidd. O fortuna - pierwsza pieśń z Carmina Burana Carla Orffa. Twin Peaks. Wizyta w Domu Kobiety Węża (Oakley Court pod Londynem). Wzruszenie, gdy przyszło mi zapowiedzieć koncert Petera Hammilla w Filharmonii Pomorskiej w Bydgoszczy 14.10.1995. Miłość w czasach zarazy Marqueza. Lost Highway. Noc i poranek 31 maja 1998....

Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać.

TOMASZ BEKSIŃSKI
(1958-1999)

Tylko Rock 1/2000

Żegnaj Nosferatu, księżycowy czarodzieju

Poznań, 10.01.2000

0x08 graphic
W Święta Bożego Narodzenia cała rockowa Polska otrzymała tragiczną wiadomość. 24 grudnia 1999 roku w domu popełnił samobójstwo Tomasz Beksiński - tłumacz, autor tekstów, gospodarz radiowej "Trójki pod księżycem". Autorytet chyba dla każdego fana muzyki rockowej i nie tylko.

0x08 graphic

Urodził się w 1958 roku. Był synem malarza Zdzisława Beksińskiego. Już od 13 roku życia interesował się muzyką. Na przełomie lat 70-tych i 80-tych rozpoczął współpracę z radiem. Na początku usłyszeć go mogliśmy w programie II PR, a później w "Trójce". W latach 80-tych najobszerniej przedstawił słuchaczom nowy styl w muzyce jakim był New Romantic. W jego audycjach, oprócz rocka, usłyszeć mogliśmy wtedy takie zespoły jak Ultravox, Human League, Soft Cell, Visage, New Order, Classix Nouveaux czy nawet Pet Shop Boys (do płyty "Very" włącznie). Piszę "nawet", ponieważ Tomasz Beksiński trochę obawiał się prezentować muzykę, aż tak łatwą i przyjemną (jak pokazały reakcje słuchaczy - niesłusznie). To właśnie dzięki Tomaszowi Beksińskiemu fani zespołu Depeche Mode mogli skompletować na kasetach ich muzykę i to nie tylko regularne albumy, ale także single i maxi-single (wtedy w Polsce trudno dostępne i drogie). Szczególne zachwycał się jednym z najlepszych albumów DM - "Music For The Masses". A czy ktoś pamięta White Door - ten niesamowity prezent od Tomasza Beksińskiego tylko dla Polaków? Najważniejszych przedstawicieli nurtu tzw. neoprogresywnego rocka takich jak Pendragon, Twelf Night czy Final Conflict pokochaliśmy właśnie dzięki audycjom radiowym TB, który przy okazji tłumacząc teksty przedstawiał nam o wiele więcej niż tylko muzykę. Podobnie było z muzyką spod znaku 4AD - muzyką niełatwą w odbiorze, a jednak wykonawców takich jak Dead Can Dance, Cocteau Twins czy Clan Of Xymox słuchamy do dziś. W swych audycjach przypominał również starszych wykonawców takich jak Van Der Graaf Generator, Robin Trower, Pavlov's Dog czy UFO. Nie zapominał również o polskich wykonawcach takich jak Collage, czy ostatnio (sic!) Closterkeller. Pod koniec lat 80-tych i na początku lat 90-tych w swoich audycjach prezentował również muzykę spod znaku rocka gotyckiego - muzykę odzwierciedlającą wówczas jego duszę. I dalej w głąb lat 90-tych tym częściej w "Trójce pod księżycem" dominowały zespoły takie jak Lacrimosa czy Type O Negative, prezentujące ciemną stronę rocka.

Tomasz Beksiński to człowiek, dla którego teksty były ważniejsze od muzyki. Oceniając płytę najpierw analizował zawarte na niej teksty, a dopiero później muzykę. Dlatego właśnie tak bardzo mu nie odpowiadała obecność w Marillion nowego wokalisty - Steve'a Hogartha - współautora tekstów nowego wcielenia zespołu. Beksiński bardzo utożsamiał się z Fishem i jego tekstami, a zupełnie nie odpowiadał mu świat widziany oczami duetu Hogarth-Helmer. Być może dlatego tak surowo oceniał np: "Holidays In Eden" pisząc, że "słuchanie tej płyty to dla niego męczarnia". Nieco łatwiej przyszło mu pogodzić się z odejściem Watersa z Pink Floyd. John Foxx i ulubiona przez TB płyta lat 80-tych "The Garden" - jego słowami: "esencja romantyzmu zamienionego na dźwięki i śpiewanego za pomocą syntezatorów" - okraszona była też tekstami trafiającymi mu do serca:

"Spaliśmy w ogrodzie, tchnienie lata, tchnienie złota

Gdy odwracamy się od otaczających nas wzgórz

Niebo tonie w płomieniach. Znikamy.

Ona spala się światłem i srebrem

Mieniąc się blaskiem przez te wszystkie lata

Każdy jej gest wypełnia tęsknota. Wciąż ją czuję. Znikamy.

Widzę jak stoisz w długich promieniach światła

Odrzucona suknia na tle płonących okien

Wzdłuż ciepłego horyzontu zachodzi słońce. Znikamy."

Prezentowana przez Tomasza Beksińskiego muzyka stawała się naszą muzyką. Jego ciepły głos i prezentowana muzyka sprawiały, że mimo nocnej pory wyłączaliśmy radio dopiero po zakończeniu audycji, co niekiedy pokrywało się ze wschodem niedzielnego słońca.

0x08 graphic

Dlaczego odebrał sobie życie? To pytanie zadaje sobie każdy z nas wiedząc, że i tak do końca nie pozna prawdy o wnętrzu Tomasza Beksińskiego. Jednak półtora roku przed śmiercią postanowił nieco przybliżyć swoim słuchaczom i czytelnikom swoją osobę. Rozpoczął pisanie comiesięcznych felietonów w piśmie "Tylko Rock", zatytułowanych "Opowieści z krypty". Na początku nie spodziewał się rozbawić kogokolwiek swoją jak to nazywał "sarkastyczną pisaniną", ale później okazało się, że mało kto pomijał jego artykuły. A sarkazmu w jego felietonach było sporo. Piętnował dziesiątki rzeczy: komputery których nienawidził, rap, szeleszczące papierki w kinach, niski poziom tłumaczenia filmów, kolczyki w częściach ciała innych niż uszy (gwoździe w nosie), współczesny rock, piwo, weekendy na ogrodzie, Polsat, sąsiadów i fachowców budowlańców. W swoich opowiadaniach dał się poznać jako człowiek wyjątkowo nieodporny na współczesną rzeczywistość. Nienawidził bezmyślności i prostactwa, a spotykał się z nimi coraz częściej. Miał bardzo krytyczny stosunek do kobiet (felieton "Kobieta wąż"), co było odzwierciedleniem jego dwukrotnego rozstania z ukochaną dziewczyną. W swym przedostatnim felietonie zatytułowanym "The Wall" utożsamił się z Pinkiem - bohaterem albumu Pink Floyd z 1979 roku. Opisał rząd cegiełek, które złożyły się na mur, który odgradzał go od świata czy przynajmniej od pozytywnego nań spojrzenia.

A oto kilka cytatów, na które dziś spoglądamy nieco inaczej niż wtedy, kiedy ukazywały się w "Tylko Rocku":

"dlaczego ja się jeszcze staram, skoro wszyscy i tak mają to w dupie?"

"przyszłość wygląda ponuro"

"Kim chcemy być dzisiaj? Znowu Drakulą? No dobrze, wszak dla miłości umiera się tak cudownie..."

"Żyjemy w dżungli. Nikomu nie wolno ufać"

"Nim się zorientujesz, już stoisz na parapecie... Jeszcze tylko malutki kroczek... i wpadniesz w mroczną czeluść szeroko rozwartych, wrzeszczących ust Simon Choule ***)".

"Zatem nie pozostaje nic innego jak odwrócić się plecami do roku 2000 i niczym Panurg odejść, pierdnąwszy z wielkim wzburzeniem."

"Wszystkie te chwile przepadną w czasie, jak łzy w deszczu. Pora umierać."

I ostatni, chyba najbardziej osobisty i wymowny:

"Chyba jestem szalony. Mimo że konstrukcja runęła, wszyscy są jak za niewidzialną szybą. Moi przyjaciele, wrogowie, byłe i potencjalne ukochane. Jedni są sami, inni spacerują grupami. Czasami próbują do mnie dotrzeć, ale ja już tego nie chcę. Teraz ich kolej przekonać się, jak to miło rozbijać sobie serce o mur."

0x08 graphic

Nosferatu okazał się człowiekiem, który nie potrafił znaleźć dla siebie miejsca w otaczającym Go i coraz bardziej wkurzającym świecie, a jednocześnie znalazł w sobie tyle silnej woli, aby podjąć decyzję o samobójstwie. Mam nadzieję, że odbierając sobie życie pomyślał o wszystkich swoich słuchaczach i czytelnikach, którym odebrał swoją osobę i o tragedii jaka ma miejsce teraz w sercach jego przyjaciół. Samobójstwo jest z definicji rzeczą złą, ale nie podejmę się oceny jego decyzji, ponieważ nie miałem szansy poznać go na tyle, aby go sądzić. Mam szczerą nadzieję, że Tomasz Beksiński w tej chwili jest szczęśliwy, że żyje w świecie, o którym marzył, że nic już nie zakłóci jego ciszy i spokoju, których ostatnio tak bardzo pragnął.

P.S. Dziękuję Pawłowi Hejdaszowi za udostępnienie części materiałów. Specjalne podziękowania dla Andrzeja Masłowskiego za audycje poświęcone TB, z których również pozwoliłem sobie skorzystać.

***) Nawiązanie do filmu "Lokator" w reżyserii Romana Polańskiego.

(Zdjęcia pochodzą z miesięcznika Tylko Rock, były publikowane wraz z felietonami Tomasza - red.)

autor: Przemysław Semik

tutaj od 00.01.10

--------------------------------------------------------------------------------

rock i metal po polsku

www.rockmetal.pl | nowe na stronie | wieści | o nas | napisz do nas

1

25



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Księżyc nad Denpasar, Audycje Radiowe, Tomasz Beksinski, ´90te, 1999, 1999-04-10 Księżyc nad Denpasa
Tomasz Beksiński Wieczór w porcie łez
Tomasz Beksiński Queen na planecie Mongo
Tomasz Beksiński Spopielony kurzy obojczyk
Tomasz Beksiński Pół żartem pół serial
Tomasz Beksiński Różowe okulary
Tomasz Beksiński Czarny kształt o ognistych oczach
Tomasz Beksiński Taniec umarłych w raju
Tomasz Beksiński Opowieści z krypty
Tomasz Beksiński In my camera
Tomasz Beksiński Rycerze okrągłego stołu A D 1992
Tomasz Beksiński Dyskretny urok pająków
Skansen żeki Pilcy w Tomaszowie Mazowieckim
Filozofia św TOMASZA
NOTATKI Emocje 5, Psychologia 1rok, Emocje i motywacja dr Tomasz Czub - wykłady, Emocje i motywacja
Modlitwa Sw Tomasza z Akwinu, Anioły, angelologia
Nibymagia, Tolkien, Inne teksty na temat twórczości, Felietony
FELIETON- WEKSEL, PORADY BHP

więcej podobnych podstron