Piątkowy ranek - totalny chaos. W domu nie ma niczego do jedzenia z wyjątkiem sucharów, bananów i odrobiny zimnego curry, więc właśnie się zbieram, by pognać do Waitrose i poczynić jakieś zapasy, kiedy dzwoni telefon. To Rupert, który mnie informuje, że postanowił przyjechać ze Szkocji samochodem, a nie korzystać z pociągu czy samolotu, co oznacza, że nie zna dokładnej godziny swojego przyjazdu.
- No więc - mówi, poprosiłem Cressidę, to moja partnerka na wieczór, Cressida Lennox, by o wpół do siódmej przyszła bezpośrednio do ciebie. Ja do tej pory albo już się zjawię, albo będę tuż za rogiem. Może być?
Chyba tak. Zarezerwował stolik w restauracji Odette's, którą od moje domu dzieli dziesięciominutowy spacer.
- W porządku - oznajmiam Rupertowi. - Jednak bardzo cię proszę, byś się postarał i zjawił u mnie na czas. Przyjeżdża mój tata, poza tym sama wieczorem wychodzę i muszę się przygotować, więc jeśli cię nie będzie, ja nie mam zamiaru siedzieć godzinami w salonie i wdawać się w gadki szmatki z twoją wybranką, podczas gdy powinnam leżeć w wannie i ogólnie się upiększać.
- Pokochasz Cressidę - oświadcza pogodnie Rupert. - Możecie rozmawiać o dzieciach i tym podobnych.
- Dlaczego? Ponieważ obie mamy łona?
Rupert rechocze jak wariat. Słodkie w nim jest to, że nigdy nie bierze do siebie moich nawet najbardziej opryskliwych żartów.
- To też. Ale ona pracuje w przedszkolu, więc, no wiesz, będziecie miały wiele wspólnych tematów. Tak mi się wydaje. W każdym razie na pewno się pojawię. Nie martw się. Narazionko.
Później po raz drugi próbuję zebrać się do Waitrose, jednocześnie skrobiąc do Mary kartkę z prośbą, czy nie miałaby nic przeciwko odkurzeniu salonu w czasie drzemki Honey, kiedy odzywa się dzwonek przy drzwiach.
- Bon- żua - mówi Tim, mój sąsiad. Stoi z rękami w kieszeniach spodni, dla których tak właściwie bardziej odpowiednią nazwą byłyby portki, i rozciąga je.
- Cześć - odpowiadam. - Właśnie wychodzę. Będę miała gości. Zero żarcia. Muszę pojechać do Waitrose i wrócić, póki jest u mnie opiekunka do dziecka.
Tim stoi bez ruchu, wypycha dłońmi kieszenie i gapi się. O tej samej porze w zeszłym tygodniu skosił mi trawnik: najwyraźniej nie pracuje w piątki.
- Halo? - pytam z kluczami w dłońmi. - Przepraszam cię, Tim, ale wygląda na to, że jestem spóźniona. Naprawdę muszę już iść.
- Zawiozę cię - odzywa się wreszcie Tim swoim dziwnym, bełkotliwym głosem, zupełnie jakby był cały odziany w zbroję.
- Nie, naprawdę nie trzeba - oświadczam, wychodząc na zewnątrz i zatrzaskując za sobą drzwi. Tim nie cofa się, więc przez sekundy bądź dwie stoimy skrępowani na górnym schodku. Dlaczego on jest taki dziwaczny i odpychający? - Dam sobie radę - mówię wreszcie.
- Chciałbym cię zawieźć - odpowiada.
- To słodkie z twojej strony, ale…
- Nie bardzo wiem, co ze sobą począć, kiedy nie ma Janice i dzieciaków - wyjaśnia najzupełniej normalnie i wygląda dość wiarygodnie jak typowy mieszkaniec przedmieść i mężuś. - Zresztą też mam w Waitrose parę rzeczy do kupienia. Chodź - dodaje, widząc dezorientację na mojej twarzy. - Będzie niezła zabawa. - Kieruje swojego pilota w kierunku ulicy i migają światła w czarnej terenówce (naturalnie), a drzwi się otwierają.
- Chodź! - woła, z determinacją kierując się w stronę swojego auta.
Nie mam pojęcia, jak mogłabym uniknąć wsiadania do jego samochodu i nie wydać się niepotrzebnie niegrzeczną. To dziwak i w dodatku taki jakiś torbaczowaty, ale skro chce mnie zawieźć do Waitrose, ponieważ jest znudzony czy też samotny, i jeśli supermarkety są jego sposobem na „zabawę”, w takim razie doprawdy nie widzę powodu, dla którego miałabym teraz odmówić.
- Zapnij pasy - poleca mi Tim, gdy tylko usadawiam się na przednim siedzeniu.
On już zdążył zapiąć swoje i kiedy zerkam w bok, pasy te wydają się nienaturalnie naprężone oraz schludne i opinają jego dumną klatkę piersiową niczym szarfa. Tim był prawdopodobnie tego typu chłopcem, którego spodnie od szkolnego mundurku były nieco przykrótkie i zbyt mocno obsikały jego pokaźne pośladki (ponieważ był dzieckiem z grubym tyłkiem, jestem tego pewna). Pewnie ubierał się także w przyciasny sweter z wycięciem w serek, przynosił do szkoły koszmarne kanapki śmierdzące starymi jajkami i ignorował przytyki kolegów przez uciekanie w świat fantazji Tolkiena.
- No więc - odzywam się pogodnie - widzę, że nie pracujesz w piątki?
- Nie, aktualnie nie - odpowiada, nie rozwijając tematu.
- To musi być przyjemne. Taki dłuższy weekend.
- Tak.
- Więcej czasu dla dzieciaków.
- Uhu - potwierdza Tim.
- Wyglądają na miłych chłopców.
- Bo tacy są, mam'zelle, bo tacy są.
Przez chwilę jedziemy w ciszy, aż do Chatki Szwajcarskiej. Ten dom w stylu alpejskim usytuowany na samym środku ruchliwego skrzyżowania od zawsze wydaje mi się zupełnie nie na miejscu. W chwili, gdy pojawia się przed naszymi oczami, Tim łapie mnie za kolano i woła:
- Jodel-i-hii-ho! - Robi to bardzo, bardzo głośno, a ja aż podskakuję.
- O rety - mówię.
Tim jedną ręką trzyma kierownicę, drugą macha zachęcająco do mnie.
- No dalej - ponagla. - Dawaj.
Uśmiecham się do niego niewyraźnie. Czego on ode mnie chce?
Mój towarzysz ciężko wzdycha.
- Jodel-i-hii-ho - powtarza. A potem uprzejmie szepce: - Rób to, co ja: jodel-i-hii-ho. - Unosi wyczekująco brwi.
- Och, cha, cha, no tak - jąkam. - Chatka Szwajcarska. Już łapię. Jodłowanie. Tak. Cha, cha.
- Jodel-i-HII-HO! - ryczy Tim z kwaśną miną. - Przyłącz się do mnie kobieto.
- Nie mam ochoty.
- Jodel-i-hii, jodel-i-hii - śpiewa z furią, podnosząc głos. - Jodel-ihiihiii, jodel-i-hii-ho, jodel-idel-jodel-idel-jodel-i.
Jasna cholera. Nie wiem, jak się zachować, wyglądam więc przez okno.
Tim odzywa się ponownie dopiero wtedy, gdy jesteśmy w połowie Finchley Road.
- Słuchaj - zaczyna. - Będę z tobą szczery.
- Aha. Szczery na jaki temat?
- Na temat moich potrzeb - odpowiada zwięźle Tim. - Mam potrzeby.
- Och. - Jestem skołowana. - Potrzeby jakiego rodzaju?
- Bardzo realne potrzeby - oświadcza. - A ty mi wyglądasz na kobietę światową.
- Och - powtarzam. Żałuję, że nie pamiętam z książki Najgorsze możliwe scenariusze tej części o wyskakiwaniu z jadących samochodów.
- Jesteś cudzoziemką i w ogóle - ciągnie.
- No tak. Tyle, że wiesz co, chyba przypisujesz mi zbyt wiele egzotyki, Tim. Jestem w połowie Angielką.
- Ale nie wychowałaś się tutaj, no nie? To widać.
Przyznaję, że nie, że głównie wychowałam się Za Granicą. Tim przytakuje wszechwiedząco i parkuje samochód. Wyskakujemy z niego i kierujemy się po wózek.
- O co ci chodzi, Tim?
- Chodzi mi o to. - Tim bierze mnie za rękę i wiedze w kierunku niewielkiej, betonowej ławki, najczęściej okupowanej przez pijaczków. - Usiądź sobie - mówi uroczyście. - Chodzi mi oto - powtarza, stojąc i znowu robi z kieszeniami to samo, co wcześniej u mnie - że wiem wszystko o was, samotnych kobietach.
- No tak. - Zerkam na zegarek. - Naprawdę mam mało czasu, Tim, więc…
- Dokładnie. Masz jakieś trzydzieści pięć lat?
- Właściwie to trzydzieści osiem.
- I coraz mniej czasu - oznajmia Tim, wyglądając na bardzo z tego zadowolonego.
- Na co? Na co jest coraz mniej czasu?
- Dla takich jak ty. Popatrz na siebie. Jesteś rozwiedziona, samotna, nie robisz się coraz młodsza…
- Zgadza się - mówię uprzejmie. Zaczyna mnie wkurzać. Udawanie francuskiego akcentu w stylu Allo Allo nie jest wystarczająco koszmarne, ale to już się doprawdy w pale nie mieści.
- I usychasz z tęsknoty za facetem. Wszystkie usychacie.
- Jeśli chodzi o ścisłość, to jestem tu teraz tylko ja sama.
- Mam na myśli was wszystkie, was, kobiety. Takie jak ty.
- Usychające z tęsknoty za facetem?
- Oczywiście - oświadcza Tim. - Chodźmy do środka, dobrze? Zawsze kończy im się jogurt rabarbarowy.
Pomysł Tima, krótko mówiąc (ponieważ mijamy trzy rzędy regałów - makarony, chipsy, przekąski - zanim to z siebie wydusza), jest następująco: on i ja będziemy mieli romans. Wygląda na to, że Janice przechodzi coś w rodzaju wczesnej menopauzy, co nie pozostaje bez wpływu na jej popęd seksualny. Najprawdopodobniej jedynie tymczasowo. Ale w tym czasie Tim ma niezwykle realne potrzeby, a ja - cóż, ja jestem stara i samotna i usycham z tęsknoty za tym. Prawda, na dłuższą metę nie otrzymam zbyt wiele, lecz przez jakiś czas będę uprawiać tyle seksu, ile tylko będę chciała. Z Timem. Popołudniami. Będę tym zachwycona, ponieważ: a) jestem Francuzką i z tego powodu usycham z tęsknoty za seksem nawet bardziej niż moje angielskie siostry i b) to da mi szansę, by odświeżyć mój język ojczysty, jako że Tim uważa za bardzo erotyczne używanie go w „sytuacji sypialnianej”.
- No więc - mówi, stojąc przy stoisku z sera i pocierając dłonie. - Co ty na to?
Ja na to nic. Wpatruję się w stiltona z czarnymi borówkami i zastanawiam, dlaczego Anglicy, mając do dyspozycji tak wiele doskonałych i niedocenianych własnych gatunków sera, upierają się przy ich olewaniu. Czarne borówki w stiltonie. Tylko sobie wyobraźcie. Co następne? Rodzynki w brie? Żelki w chevre?
- To hańba - oznajmiam Timowi, wskazując w kierunku lady. - Hańba dla całego gatunku serowego.
- Ja nawet lubię jarlsberg - mówi.
- Nie mogę mieć z tobą romansu, Tim - warczę. - Ale dzięki za propozycję.
- A czemuż to nie? - pyta, wyglądając przy tym na szczerze zdumionego. - Czemu nie, kobieto? - Nie jest mu ani trochę przykro, że jego propozycja nie została przyjęta: jest po prostu oburzony, tak samo jak wtedy, kiedy nie chciałam jodłować.
- Twoje upodobania serowe mnie obrażają - oświadczam mu zgodnie z prawdą.
- Ty pewnie lubisz te śmierdzące sery francuskie, które smakują niczym stare skarpetki - prycha, ani trochę pojednawczo.
- Jeżeli chodzi o ścisłość, to tak. Jednak uwielbiam także Krówkę Śmieszkę.
- To jest bardzo nieatrakcyjne u kobiety - ciągnie Tim, odsuwając się ode mnie, tak jakbym miała właśnie polizać jego twarz i chuchnąć mu serem chaumes.
- W takim razie w porządku - stwierdzam.
- W takim razie co w porządku?
- W takim razie w porządku, ale w żadnym wypadku nie możemy mieć romansu, ponieważ ja przez cały boży dzień jem śmierdzący ser. Na śniadanie. Na obiad i kolację. Przegryzam go nawet w nocy.
- Naprawdę?
- Tak. Taka już ze mnie Francuzka. Ser przez cały dzień, a nocy noszę baskinkę.
- Baskinka? Baskinka. Braun produkuje doskonałe elektryczne szczoteczki do zębów. Plaque 3-D. Najlepsza. Janice ma taką.
- Nie wątpię.
- Mogłabyś jej używać przed przyjściem do mnie. I Listerine.
Mam już tego doprawdy dosyć. Dziwne, ale mimo to nie umiem się jednak rozzłościć na Tima ani poczuć się obrażona w takim stopniu, jakby się można spodziewać w takiej sytuacji. Jest w nim coś takiego, co sprawia, że mam ochotę go chronić: to taki żałosny i dziwaczny relikt angielskości. Jest nieokrzesany. Upośledzony społecznie. Sądzi, że można poprosić swoją sąsiadkę o seks, ponieważ jest ona cudzoziemką, a to w pewien sposób się nie liczy. Jodłuje. Nosi portki i wydaje śmieszne odgłosy; z pewnością chodzi do pubów na „jednego” i nazywa właściciela „swoim gospodarzem”. Podejrzewam, że nienawidzi także kobiet i łączą go silne, machopodobne więzi z kumplami, w tym wspólne wycieranie się ręcznikami po cotygodniowej partyjce squasha.
- Nie będę do ciebie przychodzić - oświadczam, dokładając do, i tak już pełnego wózka, ryż basmati i dwa słoiki chutney - ponieważ nie będziemy mieli romansu.
- Nie przeszkadza mi kwestia sera. Nie w dobie nowoczesnych przyrządów do higieny jamy ustnej.
- Nie podobasz mi się - mówię szczerze, dorzucając do zakupów czerwone wino.
- Goście alkoholicy, co?
- Nie.
- No cóż, ty mi się podobasz, mimo że jesteś dość stara.
- To miło z twojej strony.
- O rany - mówi Tim, stojąc w kolejce do kasy i znowu rozciągając kieszenie w spodniach. - O Boże. I co ja mam teraz zrobić?
- Zawsze możesz po prostu poczekać, aż Janice rozpocznie HTZ. Albo masturbować się - oznajmiam mu głośno, wypakowując zawartość wózka na taśmę. Ta druga propozycja chyba do niego przemawia, gdyż najpierw wygląda na odrobinę zakłopotanego, czerwieni się i lekko uśmiecha, a dopiero potem rzuca mi spojrzenie pełne obrzydzenia.
Jedziemy do domu w ciszy, omijając Chatkę Szwajcarską. Widzicie więc, wizja samotnych kobiet po trzydziestce piątce nie otrzymujących żadnych propozycji to pieprzone bzdury, tak samo jak kwestia desperacji. Niektóre z nas mogą i być zdesperowane, ale istnieje coś takiego jak desperacja i coś takiego jak Rachityczny Seks Sąsiedzki, a tej pary nigdy się nie da pogodzić.
*
Tim pomaga mi wypakować z auta torby z zakupami, po czym udaje się do siebie, rzucając na odchodne mało sympatyczne:
- Kiedy zmienisz zdanie…
Kilka następnych godzin spędzam na gotowaniu, sprzątaniu - właściwie mamy gosposię, ale nigdy nie wiem, czy już była , czy też nie, jest to kwestia, którą muszę w pewnym momencie się zająć - i ogólnym upiększaniu.
Mój ojciec pojawia się tuż przed piątą , podczas gdy Honey, wyraźnie wyczerpana po cotygodniowych zajęciach muzyczno - ruchowych, jeszcze śpi.
- Estelle! - ryczy zza drzwi, nie zaprzątając sobie głowy kołatką. - Przyjechałem. Pomóż mi. - Jestem akurat zajęta rozpalaniem ognia w kominku w salonie i słyszę go przez dwie ściany.
- Witaj - mówię, otwierając drzwi i zamykając go w uścisku. - Tak miło cię znów widzieć. Jak podróż?
- Znośna - odpowiada papa, obdarzając mnie swoimi bagażami. - Jednak można się było czuć wyjątkowo ciemiężonym przez ocean pode jego potężnym ciężarem.
- Tak, to dość dziwny pomysł, prawda? Wchodź do środka. Kawy? Coś do jedzenia?
Dziwnie i sprzecznie z intuicją nie prowadzimy tej rozmowy po francusku, gdyż mój ojciec uwielbia mówić po angielsku.
- Kieliszek wina. I może jedną z tych twoich wyszukanych brytyjskich kanapek. Aaa… - Rozgląda się z zadowoleniem po salonie. - Jest tu znacznie ładniej niż podczas mojej ostatniej wizyty. Estetyczniej. Mniej obrzydliwie.
- Po Dominicu zrobiłam przemeblowanie. Białe czy czerwone? - wołam z kuchni.
- Czerwone, kochanie. Czerwone jak krwinka.
Wracam do pokoju.
- Proszę bardzo - mówię. - A oto kilka kanapek z ogórkiem, które zrobiłam specjalnie dla ciebie. Do dna.
Ojciec nauczył mnie mówić: „Do dna”, kiedy byłam dzieckiem, wierząc, że jest to wyrażenie czarująco i autentycznie angielskie. Nigdy nie spotkałam osoby poniżej sześćdziesiątki , która by tak mówiła, chyba że pochodzi z Francji.
- Sante! - uśmiecha się, pociągając spory łyk. - Za tę szklanicę pełną ciepłego Południa - ciągnie, wymachując rękami niczym podrzędny aktorzyna. Oszczędzę wam zapisu fonetycznego tych słów: wystarczy powiedzieć, że jego akcent jest kreskówkowo, komicznie francuski i że ojciec mówi bardzo szybko. „ O pełen prawdy, czerwony Hipokrenie”. To kolejna kwestia, której mnie nauczył. Aż do szesnastego roku życia byłam przekona, że przy kieliszku wina powinno się cytować ten właśnie fragment Keatsa: według mojego ojca właśnie to zawsze robią le tout Londres . moja matka uśmiechała się jedynie z roztargnieniem (tego typu uśmiech jest mocną stroną mojej matki) i nigdy żadnego z nas nie wyprowadzała z błędu.
Mój ojciec, który ma siedemdziesiąt lat, jest wyjątkowo wysoki i jak nikt inny potrafi zajmować przestrzeń. Teraz na przykład ma się wrażenie, że zdążył już zając cały pokój. On nie siada, on obejmuje w posiadanie sofę, a jego skrzyżowane w kostkach nogi rekwirują dywan. Jest nieco korpulentny - ma brzuch bon viveura bądź zawodowego połykacza piłek - ale w sumie dość smukły, niczym drzewo z umieszczonym pośrodku sękiem. Jego niegdyś czarne włosy teraz są przyprószone siwizną; małe, otoczone zmarszczkami niebieskie - prawie turkusowe - oczy są przeszywające niczym laser i syczą jak zimne ognie.
Dzisiaj mój ojciec ma na sobie różową koszulę - ma ich około setki, choć lubi także fiolet i bladożółty - oraz luźny, lecz przepięknie skrojony sztruksowy garnitur w kolorze toffi. Pachnie Mouchoir de Monseiur, a jego strój uzupełniają groszkowozielone skarpetki. W dłoniach ojca jest coś zniewieściałego: ma długie, szczupłe palce, zbyt ekspresywne i bardzo często upierścienione. Bardzo go kocham.
- Gdzie jest Honey? - pochłaniając każdą kanapkę jednym kęsem.
- Śpi. Powinna się wkrótce obudzić. No więc, papo, na jak długo przyjechałeś i co będziesz robił?
- Chyba tylko na weekend. Powłóczę się po sklepach - oświadcza. - Ponownie odwiedzę moje ulubione miejsca. Miejsca zbrodni. No i przede wszystkim złożę wizytę mojemu krawcowi. Tylko Anglicy wciąż wiedzą, co się powinno nosić. W Paryżu mężczyźni ubierają się niczym arabscy alfonsi.
- Wszyscy?
- Na to wygląda.
- Daj znać, jeśli zapragniesz towarzystwa.
- Może dołączyłabyś do mnie jutro o szóstej w barze w Ritzu?
- Może i tak.
- Gdzie się podziewa ten Frank?
- Pewnie jest już w drodze do domu.
- Sypiasz z nim?
- Nie.
- Hm. - Ojciec posyła mi świdrujące spojrzenie. - To bardzo niezdrowo powstrzymywać się od stosunków płciowych. A poza tym coś takiego niezwykle postarza.
-Mm. Frank jest uroczy, ale nie sądzę, by spanie z nim było dobrym pomysłem.
- Takie powstrzymywanie się jest bardzo niekorzystne dla nerwów - upiera się mój ojciec. - Widujesz się z kimś?
- Moje nerwy mają się bardzo dobrze, papo. Nie, właściwie to nie, lecz są… propozycje. Jedną złożono mi nawet dzisiaj rano.
- Wyśmienicie. Tak powinno być. Mogę dostać jeszcze trochę wina?
- Oczywiście. - Ruszam do kuchni i wracam z całą butelką, nalewając po drodze kieliszek także i dla siebie.
Przez jakiś czas wspólnie plotkujemy, a potem ja idę po Honey, martwiąc się, czy ta jej dłuższa drzemka nie oznacza przypadkiem, że w nocy nie zmruży oka. Papa na jej widok wydaje z siebie piskliwe odgłosy, obwołuje ją pięknością i natychmiast zaczyna się z nią bawić w „a kuku”, używając do tego poduszki, zresztą ku zachwytowi Honey. Po kilku minutach nudzi mu się to. Moje dziecko wpatruje się w niego rozkochanym spojrzeniem i bawi się przy jego nogach swoją maskotką.
- Zostawiłam dla ciebie tartę pomidorową i sałatkę - oznajmiam papie. - A na deser tort Pawłowa. Aha - zerkam na zegarek - później przyjedzie Rupert. Z dziewczyna o imieniu Cressida.
- Mąż?
- Tak, mąż.
- Doskonale - odpowiada z uśmiechem mój ojciec. Uwielbia drażnić się z Rupertem: ten typ plotącego trzy po trzy, mięczakowatego (jak widzi to papa) Anglika bawi go bez końca.
- A ja wychodzę, pamiętasz? Z Frankiem.
- Z którym nie sypiasz.
- Zgadza się.
Jak na zawołanie słychać w zamku klucz Franka. Dwie sekundy później mój współlokator pojawia się w salonie.
- Jestem oczarowany - oświadcza mój ojciec, podskakując i posyłając Frankowi pełne uznania, taksujące spojrzenie. - Zachwycony.
- I wzajemnie - uśmiecha się lekko Frank. - Witaj, skarbie - mówi do Honey, targając jej włoski. - Cześć, Stell.
- Te tycjanowskie włosy! - rzuca mój ojciec w przestrzeń. - Comme un renard. Niczym rosomak.
- Lis - poprawiam.
- Lis. Urocze. Wygląda pan na niezwykle sprawnego młodego człowieka.
- Staram się. - Frank wzrusza ramionami. Jest wyraźnie bardziej niż Rupert czy Dominic w typie mojego ojca. Pomimo tego, co sobie myśli Rupert, jego były teść uważa go za śmiesznie nieciekawy fizycznie okaz. O Dominicu jako materiale na męża jedyne, co papa miał do powiedzenia, to : „Czarujący, zgadzam się, ale wygląda niczym zniewieściała lesbijka”. Wygląda jednak na to, że Frank znacznie bardzie przypadł mu do gustu.
Podejrzewam, że chodzi w tym oto, iż Frank reprezentuje sobą typ macho. Może być tylko i wyłącznie prawdziwym mężczyzną. Rupert to piękniś (jeśli zmruży się oczy), a Dominic jest zniewieściały, za to Frankowi nikt nigdy nie mógłby czegoś takiego zarzucić. On jest bien fait , przyjemny dla oka - wysoki i muskularny, z długimi nogami. I ma męską kwadratową szczękę. To prawda, rzeczywiście wygląda na sprawnego. Ale te kolory! Jest tak strasznie ryży. Gdyby nie był - gdyby jego włosy były brązowe, czarne albo blond - mógłby być niezłym kąskiem. Którym właściwie już jest, biorąc pod uwagę jego nieprawdopodobną ilość partnerek seksualnych, więc raczej nie potrzebuje mojego współczucia. Bardzo, ale to bardzo przelotnie zastanawiam się w myślach, czy przespałabym się z Frankiem, gdyby przefarbował włosy. I uznał, rzecz jasna, swoją rodzinę.
- Stell? - mówi Frank. - Hej, Stella, obudź się.
- Hm?
- Pytałem, czy chcesz się iść teraz wyszykować? Ja się w tym czasie pobawię w gospodarza. - Uśmiecha się do mojego ojca. - I przypilnuję Honey. Jadła już podwieczorek?
- Nie.
- Może być omlet?
- Och, Frank, nie jesteś nianią. Ja się tym zajmę.
- Spędziłaś z nią prawie cały dzień. Idź i weź kąpiel - mówi, podnosząc Honey z podłogi jednym męski, pokrytym rudymi włosami ramieniem. - Papa i ja damy sobie radę.
- Papa? - pytam.
- No. Twój ojciec właśnie poprosił, bym go tak nazywał. Bardzo mi to pochlebia.
- Ten mężczyzna to fenomen - oświadcza z radością papa. - Prawda, Stello? Fenomen.
Leżę w wannie i pławię się w Shalimarze ( ten zapach przypomina mi moją matkę w sposób niezupełnie mile widziany; mam pewność, że powodem, dla którego papa jest taki, powiedzmy, dwuseksualny, jest to, że musiał być dla mnie i ojcem, i matką). Myślę o Franku. Myślę, że niezwykle dobrze radzi sobie z Honey: naprawdę wydaje się, że ją kocha. Z własnej woli daje jej podwieczorek, kładzie ją spać czy zabiera na spacer. Wiem, że lubi się z nią bawić, ponieważ w trakcie zabawy z małymi dziećmi nie można udawać entuzjazmu dłużej niż piętnaście minut. Wiem także, że i ona go kocha: wyzwala w niej miłość.
I czasami czuje się z tym wszystkim nieswojo. Nie ze względu na mnie czy też na Honey, lecz dlatego, że Frank ma własne dziecko. Milczące, niewidoczne, nigdy nie wspominane dziecko, o którym powiadomił mnie Dominic. Czy dlatego Frank jest taki miły dla Honey? Czy ona jest substytutem dziecka, z którym nigdy, ale to nigdy się nie widuje? Bądźmy szczerzy: dziecka, które porzucił. Dom powiedział, że to także mała dziewczynka. Wiem, że życie bywa skomplikowane i zazwyczaj istnieją ważne powody, by usprawiedliwić przypadki uczuciowej brutalności, jednak z tym akurat się nie mogę powiedzieć. Frank bywa zdzirowaty, ale potrafi być także miłym człowiekiem. Dlaczego udaje, że jego własna córka nie istnieje?
Dziwne wydaje mi się, że on nigdy nie podejmuje tego tematu. Frank i ja rozmawiamy o wszystkim otwarcie i bywa, że zupełnie bez skrępowania. Lecz tylko kiedy robię aluzję do Newcastle, domu bądź też życia Franka sprzed jego wyjazdu na południe, on odpowiada mi o pubach, barach, swojej mamie, braciach i siostrach, piłce nożnej, stoczniach - doprawdy o wszystkim z wyjątkiem tego, co naprawdę chciałabym wiedzieć. Podjęcie tego tematu jest więc praktycznie niemożliwe. Pewnie i mogłabym zapytać go oto prosto z mostu - po prostu wyciągnąć to na światło dzienne - gdybym tylko nie była tak bardzo związana uczuciowo z problemem mężczyzn porzucających własne dziecko. Ale skoro ta kwestia jest dla mnie tak drażliwa, wiem, że zaczęłabym prawić mu kazania, zachowywałabym się napastliwie i kłóciła się, aż skończyłoby się to na mojej niechęci. A ja nie chcę go znielubić. Więc nie podejmujemy takich tematów. On mnie do nich nie dopuszcza, ja zaś nie ufam sobie na tyle, by zapytać oto w sposób beznamiętny. Jednak nie powstrzymuje mnie to przed rozmyślaniem o tym wszystkim. Boże, ależ mnie to zastanawia. Pewnie mogłabym spytać oto Mary - zna jego matkę od wielu lat. Musiała coś o tym wszystkim słyszeć.
Mój nieco przygnębiający tok myśli przerywa dźwięk dzwonka. Słyszę, jak papa otwiera drzwi, potem zaś rozlega się kobiecy głos: najprawdopodobniej Cressida (zabawne angielskie imię, Cressida, to jak na przykład bycie nazwaną Tomatą. Jednak imieniem, które zawsze zbija mnie z tropu, jest Candida, tak jak kandydoza i grzybica pochwy. To jest mała Candida, to jej brat Zapalenie Cewki moczowej, a to - dumna i kwitnąca - Kłykcina, nasza najstarsza).
Gdzie, do diabła, podziewa się Rupert, który obiecał, że zjawi się na czas? Wyskakuję z wanny i pędzę do sypialni, zastanawiając się - znowu - co się, do cholery, zakłada, kiedy jest się kobietą trzydziestoośmioletnią i wybiera na podryw. Ponieważ to właśnie, powtarzam sobie, jest celem tego wieczoru: Frank uprzejmie zaproponował, że podzieli się ze mną swoimi sztuczkami podrywacza. Muszę przyznać, iż nie jestem szczególnie w nastroju na powtórkę tamtej nocy, ale przecież, przypominam sobie surowo, najlepszym lekarstwem na przeżyty uraz, na przykład upadek z konia czy też bzykanie się z facetem, którego penis przypomina jakąś larwę, jest ponowne wdrapanie się na siodło.
Dziesięć minut później pojawiam się w salonie ubrana w małą czarną ( z haftowanymi czerwonymi i różowymi kwiatkami - bardzo ładna, mimo że to w tej chwili moja własna opinia), niskie pantofle bez pięty i sznur pereł, co może i wygląda nieco zbyt oficjalnie, ale zawsze się boję, że nie ubiorę się wystarczająco elegancko, ale skoro nic nie wiem o imprezach, na które się wybieramy, wolę już raczej być zbyt wystrojona, niż kulić się w kącie i starać się wyglądać „streetowo” w parze znoszonych dżinsów, podczas gdy wszyscy inni są na galowo. (Nie cierpię ludzi, którzy to robią. Ma to wyglądać tak, jakby się przez to oświadczało : „Nic mnie to nie obchodzi”, ale w rzeczywistości krzyczy „Patrzcie na mnie!”, i jest to zachowanie raczej mało dorosłe). Jestem wdzięczna Cressidzie za jej przybycie: gdybym nie została zmuszona do zejścia na dół, wciąż stałabym przed lustrem i próbowała zdecydować, w co się ubrać. Czyta się czasami o bogatych kobietach, które każdego dnia zakładają na siebie rodzaj mundurka, i podczas gdy w przeszłości uważałam coś takiego za fatalne, odrzucające radość ulegania modzie podejście, teraz zaczynam dostrzegać jego uroki. Otwiera się szafę i wybiera się jeden z dziesięciu czarnych swetrów, pasujący do jednej z dwudziestu par czarnych butów: muszę przyznać, że jest to wizja dość atrakcyjna.
Cressida jest miłą, różowoblond kobietą z wyższych sfer, nieco przed trzydziestką: jest dość masywna, ma ładne nogi i piersi, jest także ubrana w małą czarną, do tego buty na płaskim obcasie i torebka do kompletu. Lśniące włosy ma obcięte na schludnego pazia; jej cały makijaż to przezroczysty błyszczyk i odrobina brązowego tuszu do rzęs. Siedzi i zagaduje Honey, która na podłodze buduje z duplo małe wieże.
- Witaj - odzywam się, wyciągając do niej dłoń. - Jestem Stella. Rupert powinien niedługo się pojawić. Masz ochotę się czegoś napić? Frank czemu nie zaproponowałeś Cressidzie drinka?
- Och, dzień dobry - mówi Cressida. - Z chęcią napiłabym się białego wina, jeżeli oczywiście masz. Zaschło mi w gardle. Słodka dziewczynka - dodaje, wskazując na Honey. - Prawie rozpoznaje już kolory, mała spryciula.
- Tak, uczyliśmy się ich.
- Właśnie miałem to zrobić. - Frank jest wyraźnie urażony tym, że poddaję w wątpliwość jego gościnność. - To znaczy zaproponować drinka. Ale papa był razem ze mną w kuchni i chciał, bym mu wytłumaczył coś związanego z moimi obrazami…
- I nie pozwolił ci odejść - kończę. - Nawet to rozumiem. On to robi przez cały czas. A gdzie jest teraz?
- Poszedł, by się odświeżyć i zabrać coś z góry. Przygotuję teraz drinki - mówi, uśmiechając się do Cressidy. - Białe wino, prawda? A ty, Stell?
- Papa pewnie pozostanie przy czerwonym, ale ja owszem, też poproszę białe.
- O rety - mruczy Cressida w stronę oddalających się pleców Franka. - Apetyczny, no nie?
- Jeśli się lubi coś takiego. - Uśmiecham się do niej w odpowiedzi. - A muszę przyznać, że ja nie. Jednak jest naprawdę uroczy - dodaję. - To najmilszy facet, jakiego znam. Ale… - Macham rękami wokół głowy. - No wiesz… bardzo rudy. I, eee, cóż, pozostańmy przy tym.
- Święci pańscy - mówi Cressida. - To naprawdę niezwykły sposób opisywania własnego męża.
- Och, nie! Nie. Opacznie mnie zrozumiałaś. Frank nie jest moim mężem.
- Nie jest?
- Nie, skąd. To mój przyjaciel. Współlokator.
- Och - odzywa się Cressida, wyglądając na zakłopotaną.
- Nietrudno się pomylić - mówię uspokajająco.
- A dziecko?
- Honey? Jej ojcem jest Dominic. Rozstaliśmy się jakiś czas temu.
- Przykro mi.
- Niepotrzebnie.
Cressida przygląda mi się wyczekująco, a jej spokojne, niebieskie spojrzenie domaga się nieco bardziej rozwiniętego wyjaśnienia.
- Rozstaliśmy się po przyjacielsku. - Wzruszam ramionami. - On teraz przez większość czasu mieszka w Tokio. Jest dealerem sztuki, w tym także dealerem Franka.
- Och, to Frank jest artystą? Jakie to romantyczne. Mimo to bycie rozwódką z pewnością nie jest łatwe.
- Tak właściwie nie byliśmy małżeństwem. To Rupert…
- Gdzie? - Cressida zrywa się na równe nogi i wygładza sukienkę. - Jest świetny, nie sądzisz? Muszę przyznać, że naprawdę go lubię. Poznałam go na weselu Harry'ego Redstone'a, znasz go? Rety, ale masz dobry słuch. Jednak samochody niektórych ludzi już takie są, prawda? Moja współlokatorka miła fiata cinquecento, który wydawał z siebie szczególny odgłos. Już z daleka wiedziałam, że to ona.
- Nie - zaczynam wyjaśniać, lecz na skutek jakiegoś dziwnego zbiegu okoliczności ułamek sekundy później otwierają się drzwi i oto rzeczywiście pojawia się Rupert, jak zwykle w dość niechlujnym wydaniu. Wręcza mi owiniętą w gazetę paczkę.
- Witaj, Rupe.
- Cześć, kochanie. Przywiozłem ci łososia. Dzikiego.
- Pysznie. Wejdź. Jak tam podróż? Chcesz się umyć albo coś w tym stylu? Cressida już jest.
- Uwielbiasz ją? Ja tak.
- Wydaje się miła.
- Hm. - Rupert kręci się po przedpokoju, mrugając i przedstawiając sobą znośną imitację nieco bardziej brudnego i mniej zadbanego Hugh Granta. - Coś ci powiem. Jeśli przez chwilę pobawisz się jeszcze w gospodynię, ja pójdę umyć zęby, ręce i tym podobne, a za pięć minut będę z powrotem. Chyba powinienem, mam w ustach trampka.
- W porządku. Śmierdzisz też trochę psem.
- Tak, ale to miły zapach. Kobiety go uwielbiają. - Uśmiecha się i wchodzi po schodach. Ja zaś wracam do salonu. Cressida stoi z delikatnym rumieńcem na policzkach.
- Poszedł się tylko odświeżyć - oświadczam jej. - Długa podróż.
Cressida wygląda tak, jakby miała zaraz eksplodować z podekscytowania.
- Proszę - mówię. - Doleję ci.
- Właściwie nigdzie nie można poznać miłych facetów - wyrzuca z siebie, pociągając kilka porządnych łyków. - Wszyscy są albo żonaci, albo rozwiedzeni, albo są gejami czy też dziwakami…
- Cóż, Rupert jest… - zaczynam, ale natychmiast przerywa mi mój kochany papa, który przebrał się w ciemnoczerwoną aksamitną abażurkę, gdyż zamierza w niej pełnić swoje obowiązki opiekuna do dziecka.
- Dobry wieczór - zwraca się do Cressidy. - Jean-Marie de la Croix.
- Mój ojciec - wyjaśniam. - Papo, Cressida jest tutaj, ponieważ umówiła się z Rupertem, który jest właśnie na górze.
- Rupert? - Papa posyła Cressidzie przeciągłe, niepokojąco znaczące spojrzenie. - Ach tak. Jakie to czarujące.
- Jak się pan ma - mówi nieco nerwowo Cressida. - Jest pan Francuzem? Kocham Prowansję.
- Oczywiście - odpowiada papa, wykonując dworski ukłon. - A który Anglik nie kocha? Ils ont si peu d'imagination, les pauvres. Gdzie się podziewa Frank, Stello? Chciałbym mu zaproponować cygaro. Romeo y Juliettas - dodaje, machając w moim kierunku pudełkiem. - A to, ma cherie, jest dla ciebie. - Wpycha mi w wolną rękę dużą, ekstrawagancko przewiązaną wstążką kwadratową paczkę.
- Dziękuję, papo. Jakie to miłe. Chyba jest w kuchni, pójdę po niego. I przy okazji włożę ryby do lodówki.
- A potem musisz otworzyć mój prezent.
- Nie mogę się doczekać. Co to jest?
- Niespodzianka, naturalnie.
Udaję się chwiejnym krokiem do kuchni, gdzie Frank napełnia właśnie pojemniki na lód.
- Przygotowałem trochę crostini - mówi.
- Co?
- Kiedy do południa nie było cię w domu. Musiałem po coś wyjść i w tym czasie zrobiłem crostini.
- Mówisz poważnie?
- Tak, Stello - odpowiada cierpliwie Frank. - Są na tych dwóch zielonych talerzach przykrytych papierowymi ręcznikami.
- Ale jak?
- Co jak? A tak przy okazji muszę ci powiedzieć, że masz świetnego tatę.
- Skąd wiedziałeś, jak je zrobić.
Frank posyła mi spojrzenie i wytrząsa z pojemników lód.
- Chodziłem do prywatnej szkoły w Szwajcarii - wyjaśnia kpiąco. - Potrafię także wsiadać i wysiadać z samochodu bez pokazywania mojej szpary. Ładnie wyglądasz, Stell. Pomyślałem, że może zwiniemy się stąd koło ósmej i najpierw pójdziemy na jakiegoś drinka?
- Jesteś chodzącym wcieleniem wszelkich cnót - oświadczam Frankowi i całuję go w policzek. - To po prostu takie miłe z twojej strony. Jestem pod niesamowitym wrażeniem.
- To tylko kawałki chleba z różnymi pierdołkami na wierzchu - odpowiada Frank z północnym akcentem - więc się za bardzo nie ekscytuj. Weź lepiej talerze, chodź i przedstaw mnie swojemu byłemu mężowi.
Wkrótce wszyscy bierzemy udział w wesołej, zaprawianej drinkami małej imprezie. Mój ojciec z uporem odmawia rozdzielenia jego i Franka, do którego wyraźnie zapałał czymś w rodzaju namiętności, jednak czasami posyła Rupertowi jedno z tych swoich przeciągłych, znaczących spojrzeń, po jakich następuje puszczenie oczka.
- Popatrz - odzywa się Rupert, który stoi koło mnie i mówi teraz z ustami pełnymi crostini z grzybami. - On to znowu robi. Mówiłem ci milion razy, Stello, wiem, że mu się podobam.
- Nie pleć głupstw - odpowiadam. - Robi to tylko dlatego, by cię podenerwować. Gdybyś tak gwałtownie nie reagował, w ogóle tak by się nie zachowywał.
- Nie - upiera się Rupert. - On po prostu nie może się powstrzymać. Zawsze mi to robił. W szkole chłopcy też tak na mnie patrzyli.
- Eee - odzywa się Cressida. - To chyba nie sugerujesz, że ojciec Stelli chce…
- Ależ tak - oświadcza Rupert. - Wiem to. Bardzo miło cię znowu widzieć, Cressido.
Cressida, która wygląda jednocześnie na zaintrygowaną i nieco zbulwersowaną, uśmiecha się promiennie.
- I wzajemnie.
Przez chwilę w milczeniu popijamy nasze białe wino. Honey przemierza pokój, obgryza crostini i wspina się na różne kolana, po czym wraca do swoich do swoich wież duplo.
- A ten twój Frank - mówi Rupert, odwracając się do mnie - jest naprawdę fajnym gościem. Miły koleś. Niesamowicie go lubię. Czy ty i on…
- Nie. - Czy każdy, kogo spotykam, musi mnie o to pytać?
- Cóż, mogłabyś trafić gorzej. Jest absolutnie uroczy w kontaktach z moją chrześniaczką. A ona jest absolutnie słodka wobec niego.
- Tak, świetnie się dogadują.
- I miło mieć go w pobliżu. No wiesz, spokojny.
Wybucham śmiechem.
- Spokojny? Można i tak to ująć.
- No cóż, lubię go - stwierdza Rupert. - Lubię go dużo bardziej niż tego okropnego Dominica. On z kolei jest przeciwieństwem fajnego gościa. Przebiegły. Manipulator, gdyby ktoś mnie pytał o zdanie. Nie przypadł mi do gustu.
- Do gustu? Mówisz niczym Edward Lear. Wiem, Rupe, że go nie lubiłeś. Mówiłeś mi o tym jakiś milion razy. Nieważne. Nie trać na to zbyt wiele energii.
Cressida, której uwaga skupiona była na czymś innym, dotyka rękawa Ruperta.
- Skąd go znasz? - pyta Ruperta. - Mam na myśli ojca Stelli?
Właśnie zamierzam odpowiedzieć na to pytanie, kiedy ku memu zdumieniu Rupert bardzo ostrożnie przydeptuje swoją stopą (która odziana jest w pamiętające lepsze czasy półbuty) moją (która w tej chwili nie jest odziana w nic - moje półbuty stoją na korytarzu) i mocno przyciska. Robi to bardzo szybko, tak jak się przydeptuje mrówkę, i w tak płynny, pospieszny sposób, że wydaje się, iż Cressida niczego nie zauważa.
- Jestem starym przyjacielem Stelli. Poznaliśmy się na uniwerku. Więc od dawna znam także i jej ojca.
- Ach tak, racja, wspominałeś mi o tym. Gdzie studiowaliście? - pyta Cressida bez tchu.
- Cambridge - odpowiada nonszalancko Rupert, udając, że to mało istotne.
- Święci pańscy! - woła na to jego partnerka. - Musicie być niesamowicie mądrzy.
- Och, no wiesz. - Rupert i jego trzecia lokata z geografii skromnie wzruszają ramionami.
- Potrzeba nam jeszcze trochę wina - oświadczam. - Rupe, chodź i pomóż mi z lodem, dobrze?
- Niespecjalnie mi się chce - odpowiada Rupert ku wyraźnemu zadowoleniu Cressidy. - Dobrze mi tu, gdzie jestem.
- Jesteś mi potrzebny. Natychmiast.
Rupert teatralnie przewraca oczami w kierunku Cressidy, a ona chichocze.
- Nie odchodź - mówi do niej chrapliwym głosem.
Psiakrew. Szczenięca miłość.
- Nie mów mi - zwracam się do Ruperta w chwili, gdy docieramy do kuchni - nie mów mi, Rupe, że jej nie powiedziałeś.
- Czego jej nie powiedziałem? - pyta niewinnie Rupert. - Masz naprawdę uroczą kuchnię.
- Nie powiedziałeś Cressidzie, że kiedyś byliśmy małżeństwem?
Mój były mąż nadyma policzki.
- Nie sądzę, by jej się to spodobało.
- Nie ma zbyt wielkiego wyboru, Rupe. Tak się stało i już. To nie ma jakiegoś szczególnego znaczenia…
- Dzięki.
- Wiesz o co mi chodzi. To nie ma jakiegoś szczególnego wielkiego znaczenia, ale będziesz miał problem, próbując to przed nią ukryć, kiedy jest tutaj mój tata, nie wspominając już o Franku. A poza tym uważam, że to nieco obraźliwe. Wobec mnie.
- To, co w niej naprawdę uwielbiam, to fakt, że jest taka staroświecka. Jest taka słodka. Niezepsuta. Pewnie wierzy jeszcze w dobrą wróżkę, która zostawia pieniążek w zamian za ząb.
- Cóż, muszę przyznać, że to miła odmiana po tych wszystkich dziewczynach, z którymi się umawiałeś w Westbourne Grove, po tych wszystkich Tarach z funduszami powierniczymi i upodobaniami do koki.
- Nie przypominaj mi tego. Ale dokładnie o to mi chodzi. Ona nie jest miastowa w taki właśnie sposób. Nie wiedziałaby, co to jest E & O czy też Soho House. Prawdopodobnie nigdy w życiu nie próbowała narkotyków. Jest po prostu bardzo, bardzo słodka, jak szczeniaczek. Wiesz, że wciąż jeździ konno?
- Nie mów tego Frankowi, bo zacznie się śmiać.
- Dlaczego?
- To ma związek z jego pochodzeniem. Wpada w histerię za każdym razem, gdy zobaczy autobus Dial-a-Ride.
- Dziwne. Ale widzisz, Stello, nie sądziłem, że się jeszcze raz ożenię…
- Zwolnij! Znasz ją dopiero kilka minut.
- Wiem, wiem. Lecz naprawdę ją lubię i sądzę, że to kobieta odpowiednia dla mnie. Moglibyśmy nadal mieszkać na wyspie i dosłownie widzę ją tam, jak piecze chleb i tym podobne. Migające światła W1 i tak dalej.
- I próbujesz trzymać ją z dala od swojej okropnej przeszłości, na wypadek gdyby to miało ją zniechęcić? Nie ma nic koszmarnego w tym, że ponad dziesięć lat temu przez jakieś dwie sekundy było się żonatym, wiesz?
- W końcu jej powiem, Stello. Jednak teraz wolałbym tego nie robić. Masz coś przeciwko?
- Niespecjalnie - wzruszam ramionami. - Ale w takim wypadku lepiej wracajmy, zanim ktoś inny nie powie czegoś, czego nie powinien, i wieczór zamieni się w…
- Francuską farsę.
- Właśnie.
- Jesteś aniołem. Dzięki, Stells, jestem twoim dłużnikiem.
Paczka od mojego ojca - którą jestem zmuszona otworzyć publicznie - zawiera, jak się można było spodziewać, kostium udający sukienkę. Tym razem papa poczuł się w obowiązku kupić mi strój rdzennej Amerykanki, składający się z zamszowej sukni z frędzlami, butów do kompletu, przepaski z piór na czoło i użytecznego kołczanu, w którym mogę trzymać strzały. Pomimo jego okrzyków żalu nie przymierzam go natychmiast i nie wkładam na wyjście z Frankiem.
Honey o wpół do ósmej idzie do łóżka i szybko zasypia, co jeszcze bardziej wzmaga rozczarowanie papy.
- Mam nadzieję, że później się obudzi - jęczy. - W przeciwnym wypadku się zanudzę.
Cressida i Rupert za dziesięć ósma zmywają się do restauracji, a ja i Frank wychodzimy jakieś pół godziny później, pozostawiając mego ojca usadowionego wygodnie na sofie w towarzystwie wina, cygara, i kablówki.
- Bawcie się dobrze, moje dzieci - mówi, odprowadzając nas do drzwi. - Wróćcie późno.
Zakładam mój płaszcz i zmuszam Franka, by założył swój (zazwyczaj bezsensownie udaje macho i chodzi bez płaszcza, nawet - a właściwie zwłaszcza - wtedy, gdy jest mroźno). Potem Frank i ja dajemy nura w noc.