Anna Dodziuk
Czy mężczyźni chcą mieć dzieci?
Nie można się spodziewać entuzjazmu
Na początku oczywistość - młodzi mężczyźni w zasadzie nie chcą mieć dzieci. Oczywiście nie wszyscy: ze świecą jeszcze udałoby się znaleźć takiego, co lubi dzieci i chce je mieć, ale na pewno jest w nikłej mniejszości. Nie widziałam badań na ten temat, więc muszę wierzyć swoim obserwacjom. Otóż nie spotkałam w życiu mężczyzny poniżej 25 lat, który chciałby mieć dziecko, a kobiety gotowe zostać matkami zdarzają się nawet 15-letnie - niedawno z taką dziewczyną rozmawiałam, kiedy zaczepiała jakieś niemowlę. Dobry jest test przy wózku z niemowlakiem, kiedy tuż przy nim nie ma nikogo: dziewczyn zatrzyma się kilka, chłopiec żaden.
Potem chłopcy dorastają, żenią się i sprawa posiadania dziecka zaczyna ich bezpośrednio dotyczyć. I co prawda wszędzie słychać historie oraz plotki o kobietach, które poświęciły się karierze zawodowej i zrezygnowały z dzieci, ale jakoś w skali społecznej nie bardzo takie business women widać - czyli nawet te kobiety chcą mieć dzieci. I tu napotykają na sprzeciw, a w najlepszym razie na brak entuzjazmu.
Dlaczego? Mówiąc bez ogródek, myślę, że mężczyźni się boją. Oczywiście nie wszyscy i - jak się wydaje - z wiekiem napięcie i lęk związane z perspektywą posiadania dziecka zmniejszają się, niemniej sądzę, że większość reaguje właśnie w ten sposób. Czego się więc boją? Na pewno walki o byt - trzeba zapewnić rodzinie środki utrzymania, na dzieci ktoś musi zarobić. Ale i tego, że nie podołają obowiązkom, bo po prostu nie umieją. Chyba przemawia też przez nich obawa, że skończy się atrakcyjny, niezobowiązujący styl życia, a zacznie domowy kierat. Może też nie chcą schodzić na dalszy plan, przestać być jak dotychczas głównym obiektem miłości i troski. To są wszystko realne obawy, jednak patrząc szerzej, mam wrażenie, że dla wielu mężczyzn najtrudniejsza jest decyzja o odpowiedzialności i zaangażowaniu, jakie wiążą się z posiadaniem dziecka.
Chyba nie jest odosobniona moja młoda znajoma, Karolina, która zaszła w ciążę ze swoim Wojtkiem, kiedy obydwoje kończyli studia. Zrobiła test ciążowy, wynik był pozytywny, więc umówiła się z nim, żeby mu to powiedzieć. Była bardzo ucieszona, nawet szczęśliwa, ale szybko mina jej zrzedła, bo Wojtek miał taki wyraz twarzy, jakby to był szczyt nieszczęścia. I rzeczywiście był w rozpaczy, ogłuszony tą wiadomością, niezdolny do jej racjonalnego przemyślenia. Siedział i powtarzał: "I co ja zrobię? Co ja zrobię?", aż Karolina zaniepokoiła się, czy przypadkiem nie zacznie chodzić mu po głowie samobójstwo. Opowiadała mi - dość załamana - jak wobec tego zaczęła go przekonywać, że sama da sobie radę z dzieckiem, że będzie świetnie, kiedy się takie fajne małe urodzi, że teraz, kiedy są pampersy i odżywki, opieka nawet nad niemowlętami nie jest taka pracochłonna.
Słuchałam jej i próbowałam określić różnicę w porównaniu z sytuacją jakieś 20-30 lat wcześniej, kiedy moje rówieśnice zachodziły w ciążę. Wtedy oczekiwano, że to mężczyzna zapewni poczucie bezpieczeństwa i oparcie kobiecie, która spodziewa się dziecka. Oczywiście, daleko nie wszyscy się z tego wywiązywali, ale oczekiwania były takie. Mam wrażenie, że ewolucja poglądów zmierza w kierunku uznania za normę społeczną coraz mniejszego udziału ojców w decydowaniu o posiadaniu dzieci. Karolina zachowywała się tak, jakby i decyzja, i zorganizowanie sobie życia w ciąży oraz po porodzie, i nawet zapewnienie oparcia ojcu przyszłego dziecka to było jej zadanie. Chyba rację ma moja przyjaciółka Roma, która powtarzała zawsze, że podstawową komórką społeczną jest kobieta i dziecko.
Wszystko to jednak wydawało mi się trochę fantastyczne, dopóki nie usłyszałam przejętej opowieści pewnego kolegi o pobycie we wrześniu tego roku na Sachalinie. Na tej wyspie na wschodnich, głęboko azjatyckich rubieżach Rosji praktycznie nie ma rodzin, są tylko matki z dziećmi: "Tam rodzina rozpada się jako instytucja, ale dzieci się rodzą i potem też nie tworząc rodzin mają dzieci". A więc możliwe jest społeczeństwo, w którym rzeczywiście nie ma miejsca na ojcostwo.
Znam kilka kobiet, które bohatersko usiłowały wciągnąć swojego mężczyznę do procesu decydowania o pojawieniu się dziecka i nie bardzo im to wyszło. Nawet w dobrych, kochających się małżeństwach najczęściej brzmiały jak refren te same frazy: "To jeszcze nie jest dobra pora", "Nie jestem gotowy", "Musimy zaczekać na odpowiedni moment". Niestety, próby wysondowania, kiedy ma być ten właściwy moment, niewiele dały. Natomiast słyszałam też smutne historie kilku kobiet, które uzgodniły z mężem, że on nie chce mieć dziecka, i po latach żałują, że były wobec niego tak bardzo fair.
Dlatego myślę, że warto decyzję "mieć dziecko czy go nie mieć" konsultować z mężem lub narzeczonym, ale nie można traktować wyniku konsultacji jako w pełni obowiązującego aż do odwołania. Tym bardziej, że wedle moich obserwacji stanowisko w takiej rozmowie nie ma żadnego związku z tym, jakim ojcem będzie taki "niezdecydowany". Obserwuję kilku ojców, którzy zostali nimi z zaskoczenia, i miłą niespodzianką jest dla mnie to, z jakim zaangażowaniem pełnią tę rolę. Oni dopiero w kontakcie z dzieckiem przekonują się, czy i jakimi pragną być ojcami.
Nie chciałabym, żeby to, co tutaj napisałam, zostało potraktowane jako model czy wzorzec, który uważam za optymalny. Oczywiście, że nie, jednak zależało mi na tym, żeby zacząć mówić nie tylko o tym, jak powinno być - tu chyba nie ma większych kontrowersji, najlepsze jest pełne współdecydowanie i współpraca obojga przyszłych rodziców - ale i o tym, jak rzeczywiście jest.
Boje się, że to, co napisałam, będą mi słusznie mieli za złe ci mężczyźni, którzy podeszli do swojego przyszłego ojcostwa odpowiedzialnie i z radością. Chciałabym, żeby ich głos zabrzmiał jak najdonośniej, bo mają oni szansę ukształtować lepszy wzorzec społeczny, niż ten, z jakim mamy do czynienia dzisiaj.
[z książki Anny Dodziuk: Czy trudno jest łatwiej żyć? Znak, Kraków 2005, s.87 - s.90]