Frank Herbert
I N W A Z J A
Tłumaczył: Mariusz Terlak
HTML : SASIC
Budził się bardzo, bardzo długo. Do jego uszu dochodził skądś głośny łomot.
Generał Henry A. Llewellyn raptownie otworzył oczy - ktoś walił w drzwi jego
pokoju. Usłyszał głos ordynansa:
- Panie generale... panie generale... panie generale!
- W porządku, Watkins. Już nie śpię. Walenie ustało.
Zsunął nogi na podłogę i usiadł na łóżku. Spojrzał na fosforyzujące wskazówki
budzika - dwadzieścia pięć po drugiej. Co u diabła? Narzucił szlafrok i wstał z
łóżka. Był wysokim mężczyzną o ogorzałej twarzy. Pełnił funkcję dowódcy
Połączonych Szefów Sztabów.
Gdy generał otworzył drzwi, Watkins zasalutował i natychmiast zaczął meldować.
- Panie generale, prezydent zwołał nadzwyczajne posiedzenie gabinetu ordynans
mówił coraz szybciej, a poszczególne słowa zaczęły zlewać się w jeden,
nieprzerwany potok. - Nad ziemią pojawił się nieznany statek kosmiczny. Jest
wielki jak jezioro Erie. Krąży wokół Ziemi i gotuje się do ataku!
Generał przez moment zastanawiał się nad sensem otrzymanej informacji. Parsknął
z pogardą. Bzdury wyssane z palca przez pismaka jakiegoś brukowca, pomyślał.
- Panie generale - mówił dalej Watkins. - Na dole czeka już samochód sztabowy,
żeby pana zabrać do Białego Domu.
- Już się ubieram, a ty mi podaj filiżankę kawy - powiedział generał.
W posiedzeniu uczestniczyli przedstawiciele pięciu obcych państw, wszyscy
członkowie gabinetu, dziewięciu senatorów, czternastu członków Izby
Reprezentantów, szefowie służb specjalnych, FBI, oraz wszystkich rodzajów sił
zbrojnych.
Posiedzenie odbywało się w sali konferencyjnej schronu przeciwatomowego w Białym
Domu. Ściany pomieszczenia były wyłożone boazerią. Wszędzie dookoła wisiały
obrazy w głębokich ramach, co miało sprawiać wrażenie okien.
Generał siedział naprzeciwko Prezydenta, po drugiej stronie dębowego stołu.
Szmer głosów ucichł, gdy Prezydent stuknął w stół drewnianym młoteczkiem.
Doradca Prezydenta wstał i krótko zreferował sprawę.
Pewien astronom z uniwersytetu z Chicago odkrył obecność statku około ósmej
wieczorem. Zbliżał się on do ziemi mniej więcej z kierunku gwiazdozbioru Oriona.
Astronom postawił w stan pogotowia obserwatoria, a ktoś inny zatroszczył się o
to, by powiadomić rząd.
Statek pędził z nieprawdopodobną szybkością. Po pewnym czasie wszedł na orbitę
okołoziemską. W tej chwili okrążał naszą planetę co półtorej godziny i był
widziany gołym okiem, wisząc nad głowami jak drugi księżyc. Według szacunkowych
danych miał około dziewiętnastu mil długości i mniej więcej dwanaście
szerokości. Kształtem był zbliżony do gigantycznego jaja.
Analiza spektroskopowa wykazała, że jednostka była napędzana zjonizowanym
strumieniem wodoru. Odkryte śladowe ilości węgla pochodziły prawdopodobnie z
refraktora. Najeźdźca był nieuchwytny dla radarów i nie reagował w ogóle na
żadne próby nawiązania z nim łączności.
Większość ludzi uznała statek za wroga z misją podbicia Ziemi. Mniejszość
twierdziła, że jest to po prostu przybysz z kosmosu, ostrożnie badający teren
przed wylądowaniem.
Mniej więcej po dwóch godzinach od wejścia na stałą orbitę, statek wysłał pojazd
zwiadowczy długości około pięciuset stóp. Zwiadowca znurkował na Boston i porwał
mężczyznę o nazwisku William R. Jones, który w grupie robotników z nocnej zmiany
oczekiwał na przystanku na autobus. Fakt ten wywołał zmianę stanowiska części
reprezentantów mniejszości, którzy przeszli do przeciwnego obozu. Prezydent
jednak, wykorzystując swoje prawo veta, przeciwstawił się do tej pory wszelkim
sugestiom zaatakowania przybysza. Jego stanowisko popierali przedstawiciele
obcych nacji, którzy byli w stałym kontakcie ze swoimi rządami.
- Panowie! - mówił Prezydent. Zwróćcie tylko uwagę na ogrom statku! Szansa
powodzenia mrówki atakującej słonia za pomocą rurki strzelającej grochem są w
tym przypadku takie same jak nasze.
- A poza tym możliwe, że są tylko wyjątkowo ostrożni - powiedział doradca z
Departamentu Stanu. - Nie mamy żadnych dowodów na to, że, jak ktoś tu. chyba
sugerował, porwali tego Jonesa, aby dokonać sekcji.
- Rozmiary pojazdu absolutnie wykluczają jego pokojowe intencje - powiedział
generał Llewellyn. - Jestem przekonany, że w środku są oddziały inwazyjne.
Powinniśmy natychmiast odpalić wszystkie rakiety z głowicami jądrowymi, którymi
dysponujemy w tej chwili i... - Prezydent uciszył go machnięciem ręki.
Generał odchylił się na oparcie krzesła. Od głośnego dowodzenia swoich racji
bolało go już gardło i ręka, którą z pasją walił w blat stołu.
O ósmej rano, kiedy statek przelatywał nad wybrzeżem New Jersey, wysłał kolejną
jednostkę zwiadowczą, tym razem długości tysiąca stóp. Opuściła się ona powoli
nad stolicę kraju - Waszyngton.
0 ósmej piętnaście miejscowego czasu statek skierował do wieży kontrolnej
lotniska waszyngtońskiego prośbę, w bezbłędnej angielszczyźnie, o zezwolenie na
lądowanie.
Przerażony dyżurny powstrzymał przybysza, dopóki wojsko nie ewakuowało ludności
z przyległych terenów.
Do powitania najeźdźców wyznaczono generała Llewellyna oraz kilka wolnych w tym
momencie osób towarzyszących. Na lotnisko dotarli o ósmej pięćdziesiąt jeden.
Statek zwiadowczy podobny do ogromnego, bladoniebieskiego jaja osiadł na pasie
startowym. Betonowa nawierzchnia popękała w kilku miejscach pod jego ciężarem.
Na całej długości kadłuba zaczęły kolejno otwierać się i zamykać z trzaskiem
wąskie szczeliny. Następnie wysunęły się długie pręty anten, aby po chwili
schować się z powrotem do wnętrza. Mniej więcej po dziesięciu minutach tego
przedstawienia otworzył się centralny właz statku. Na zewnątrz błyskawicznie
wysunęła ;,Pochylnia i oparła jednym końcem na płycie lotniska.
Cała broń, którą armia zdołała zgromadzić na tę okazję została wycelowana w
najeźdźców. Po niebie przemknął z hukiem klucz odrzutowców, a wysoko nad głowami
zebranych zataczał kręgi samotny bombowiec z BOMBĄ w brzuchu. Wszyscy czekali
tylko na znak generała...
U szczytu pochylni, w mrocznym wnętrzu, zauważono jakiś ruch. Na tle wyjścia
pojawiły się cztery sylwetki ludzkie. Wszyscy byli ubrani jednakowo: lakierki,
sztuczkowe spodnie, czarne żakiety i cylindry. Śnieżnobiałe gorsy koszul lśniły
w jaskrawym słońcu. Trzech mężczyzn trzymało pod pachą teczki dyplomatki, a
czwarty dzierżył w ręku zwój papieru.
Powolnym krokiem zeszli na płytę lotniska. Generał Llewellyn wraz z grupą
towarzyszących mu osób zbliżył się do podnóża rampy. Przypominają raczej
urzędników ministerialnych wysokiej rangi, zauważył w myślach generał.
Pierwszy zabrał głos ten, który trzymał rulon papieru. Był to mężczyzna o
ciemnych włosach i szczupłej pociągłej twarzy.
- Nazywam się Loo Magasayvidiantu i mam honor być ambasadorem Krolii. -Jego
angielski był bez zarzutu. Wyciągnął rękę ze zwojem papieru. - A oto moje listy
uwierzytelniające.
Generał przyjął wręczone mu dokumenty i powiedział:
- Ja jestem generał Henry A. Llewellyn... - i po króciutkim wahaniu dodał: - i
reprezentuję Ziemię.
Kroliańczyk ukłonił się.
- Pozwoli pan, generale, że przedstawię mój personel? Odwrócił się bokiem. - Ayk
Turgotokikalapa, Min Sinobayatagurki oraz William R. Jones, ostatnio zamieszkały
w Bostonie, na Ziemi.
Generał rozpoznał mężczyznę, którego zdjęcia wydrukowano na pierwszych stronach
wszystkich porannych gazet. Oto pierwszy człowiek, który zdradził Układ
Słoneczny - pomyślał.
- Chciałbym przeprosić za opóźnienie w naszym lądowaniu - ciągnął dalej
ambasador Krolii. -W niektórych przypadkach jednak, dopuszcza się znaczną zwłokę
pomiędzy wstępną fazą a drugim etapem programu kolonizacyjnego.
Program kolonizacyjny! - przemknęło przez myśl generała. Niewiele brakowało, a w
tej chwili dałby umówiony sygnał - znak, na który śmierć zerwałaby się z
łańcucha i zmieniła to miejsce w piekło.
Wstrzymał się jednak, ponieważ najwyraźniej ambasador miał coś jeszcze do
powiedzenia.
- Nasza zwłoka w lądowaniu była koniecznym środkiem ostrożności - mówił dalej
wysłannik Krolii. - W czasie tak długiej przerwy nasze dane mogły się
zdezaktualizować. Musieliśmy pobrać próbkę. Rozmowa z panem Jonesem miała na
celu uaktualnienie naszych danych. - W tym miejscu ponownie ukłonił się z
wytworną uprzejmością.
Generał Llewellyn wyraźnie zmieszał się: próbki... danych Będąc świadomym
ciężaru historii, który spoczywał w tej chwili na jego barkach, wziął głęboki
wdech i zapytał:
- Panie Ambasadorze, chcielibyśmy panu zadać tylko jedno pytanie. Czy
przybywacie w charakterze przyjaciół czy najeźdźców?
Oczy Kroliańczyka zrobiły się ogromne jak spodki. Zwrócił się do Ziemianina,
który stał tuż za nim.
- Jest dokładnie tak jak przewidywałem, panie Jonesl - A potem dodał cedząc
słowa przez zęby: - To całe Biuro do spraw Kolonii! Chroniczny niedobór kadr!
Ciągła nieudolność! Kulejące...!
- Obawiam się, że nie rozumiem! - Generał nastroszył brwi.
- Nie. Oczywiście, że pan nie rozumie - odpowiedział gość. - Ale gdyby nasze
Biuro do spraw Kolonii śledziło... - Wykonał ruch ręką. - Panie generale, niech
pan się przyjrzy swoim własnym ludziom.
Generał jednak najpierw spojrzał na mężczyzn za ambasadorem. Nie ulegało
wątpliwości - to byli zwykli ludzie. Potem jego wzrok powędrował w kierunku
wskazanym przez Kroliańczyka. Obrócił się i popatrzył na stojących za nim
żołnierzy, a potem jeszcze dalej, na przestraszone twarze cywilów za ogrodzeniem
lotniska. Wzruszył ramionami i ponownie zwrócił się w stronę gości z Krolii.
- Mieszkańcy Ziemi czekają na pańską odpowiedź - powiedział. - Czy przybywacie
jako przyjaciele czy zdobywcy? Ambasador westchnął ciężko.
- Panie generale... trudność polega na tym, że na to pytanie nie ma sensownej
odpowiedzi. Z pewnością pan zauważył, że należymy do jednego gatunku...?
Generał czekał bez słowa.
- Przecież to powinno być dla was oczywiste... - ciągnął dalej zrezygnowany
Kroliańczyk - ... że nasza okupacja Ziemi zaczęła się... jakieś siedem tysięcy
lat temu.