Foster Alan Dean Obcy Decydujace starcie


OBCY - DECYDUJCE STARCIE

AUTORSTWA ALAN'A DEAN'A FOSTERA'A

WERSJA ELEKTRONICZNA v.1.1b

v.1.1 [27.XII.1999]

Przeczytaem cao i poprawiem co bardziej rzucajce si w oczy bdy - na pewno do perfekcji jeszcze daleko, ale powinno by o niebo lepiej ni byo. Nastpne wydanie bdzie ju zapewne „multimedialne” - tj ze zdjciami i dwikami real audio w formacie „html”.

a) - Tekst w formacie „doc” dla Microsoft® Word 2000

b) - Tekst w formacie „doc” dla Microsoft® Word 6.0

v. 1.0 [13.XII.1999] POINT RELASE

- Format „doc”. Tekst wieo zoony z nadesanych fragmentów - bez adnej korekty. Poniewa kady z ludzi wklepujcych poszczególne kartki formatowa tekst inaczej (niektórzy naprawd „dali czadu” wstawiajc spacje przed kadym przecinkiem, pomijajc paragrafy etc...), pomimo mojej próby nadania caoci jednolitego zblionego do ksikowego oryginau wygldu moe prezentowa si do dziwnie. Ale co tam - daje si czyta a to najwaniejsze!

KRÓTKI WSTP:

Nowelizacj filmu Camerona ALIENS autorstwa Alana Dean'a Foster'a kupiem w 1992 roku zaraz po tym, gdy si ukazaa. Tumaczy j Jan Krako a wydao wydawnictwo ALFA, kosztowaa 34 000 z. Dzi po wielu latach mój egzemplarz rozpad si na pojedyncze kartki, wydawnictwo zdaje si pad - od dawna nie widziaem adnej wydanej przez nich ksiki, a rzecz, która ukazaa si w niewielkim zdaje si nakadzie jest nie do dostania (wielokrotnie rozgldaem si za ni po antykwariatach i giedach). Std te zainspirowany podobnymi "akcjami" podejmowanymi przez fanów filmu za granic wskrzeszajcych w formie elektronicznej róne rzeczy (przewanie gry planszowe) zwizane z filmem postanowiem przenie j na nonik elektroniczny a owo multimedialne "wydanie" wzbogaci w zdjcia i wavy z filmu - oczywicie jest to przedsiwzicie nieoficjalne, nie komercyjne, robione dla wasnej zabawy i satysfakcji! - Taki tekst umieciem na mojej powiconej obcemu stronie pod koniec 1999 roku. Zaoenie byo proste - kademu, kto zadeklarowa ch pomocy przesaem poczt ksero 10 lub wicej stron, które po wklepaniu mia odesa na mój e-mail i obiecaem przesanie mailem penej wersji tekstu, gdy tylko uda mi si j zoy. Efektem jest ten plik - posklejany prze ze mnie z nadesanych fragmentów.

TEKST WKLEPALI :

CIACHO

AVATAR

JOHNY BRAVO

CYPER

NDREW

(Specjalne podzikowania dla Johny'ego Bravo, który wklepa najwiksz ilo tekstu.)

COPYRIGHTS:

Myl, e jest to temat rzeka i mona powiedzie, e status tego pliku jest pó legalny - podobnie jak mp3 czy romów do gier. Pomimo to chciabym jeszcze raz podkreli, e nie chodzi tu o piractwo, czy o to, aby kto dosta ksik i mia moliwo zaoszczdzenia kilku zotych. Plik ten powsta po to, aby fani filmu ALIENS, którzy nie mog jej nigdzie dosta - w adnej bibliotece, giedzie czy antykwariacie mieli moliwo przeczytania jej - rzecz jest biaym krukiem - wydana dawno i w niewielkim nakadzie. By moe kiedy powstanie „multimedialna” wersja, o której mowa we wstpie i zostanie udostpniona na moim WWW do wolnego downloadowania, na razie jest ten plik doc, który wysyam tym, którzy przekonaj mnie, e zasuguj na dostp do tej niezej ksiki bazujcej na najlepszym filmie sf jak kiedykolwiek nakrcono. W zwizku z tym proba o nie kolportowanie dalej tego pliku w adnej formie!

Wicej informacji o tej ksice, tym pliku, oraz o pozostaych bazujcych na filmach o obcym ksikach Fostera mona znale na „STRONA CIACHA O OBCYM” - http://www.bilbo.com.pl/~ciacho

Poniej znajduj si kompletny tekst ksiki, która w oryginalnym wydaniu liczya sobie 295 stron.

H.R.Gigerowi

Mistrzowi aerografu subtelnego i zowieszczego.

Który odsania nasze prawdziwe oblicza

I mówi wicej, ni chcielibymy wiedzie.

A.D.F.

ALAN DEAN FOSTER

OBCY

DECYDUJCE STARCIE

Tumaczy JAN KRAKO

Wydawnictwa ALFA WARSZAWA 1992

Tytuł oryginału

ALIENS

A novelization by Alan Dean Foster

Based on a sceenplay by James Cameron

Story by James Cameron

Charakters created by Dan O'Bannon and Ronald Shusett

Copyright © 1986 by Twentieth Century-Fox Film Corporation

Published by arrangment with Warner Books, Inc.

First published by Warner Books, Inc.

Projekt typograficzny

Janusz Obucki

Ilustracja na podstawie slajdu

Dostarczonego przez Warner Books, Inc.

Redaktor

Marek S. Nowowiejski

Redaktor techniczny

Ryszard Jankowski

For the Polish translation

Copyright © 1992 Jan Kraœko

For the Polish edition

Copyright © 1992 by Wydawnictwo “Alfa”

ISBN 83-7001-530-1

WYDAWNICTWO „ALFA” - WARSZAWA 1992

Wydanie pierwsze

Zakad Poligraficzny Wydawnictwa „Alfa”

Zam. 671/92

1.

Dwoje nicych.

Na pierwszy rzut oka kompletnie do siebie niepodobnych, ale w sumie nie istniaa midzy nimi a tak wielka rónica. Jeden by mniejszy, drugi wikszy. Jeden - osobnikiem rodzaju eskiego, drugi mskiego. Otwór gbowy pierwszego zawiera mieszanin zbów ostrych i paskich, co wskazywao jednoznacznie, e osobnik ów jest wszystkoerny, natomiast uzbienie drugiego byo przystosowane wycznie do szarpania i rozdzierania zdobyczy. Oboje byli potomkami rasy krwioerczych drapieników. Osobnik pierwszy nauczy si ow genetycznie uwarunkowan krwioerczo w sobie tumi. Ten drugi za nie - osta si cakowicie dziki, jak jego przodkowie.

Istotniejsze rónice dao si zauway nie tyle w ich wygldzie zewntrznym, co w snach, jakie nili. Osobnik pierwszy spa niespokojnie. Z gbin jego podwiadomoci wypezay wspomnienia niewypowiedzianych koszmarów, które ostatnio przey, i zakócay cykl zwykle spokojnego snu hibernacyjnego. Gdyby nie spoczywa w pojemniku krpujcym jego ruchy i gdyby nie fakt, e w czasie hibernacji aktywno mini jest ograniczona do minimum, rzucaby si niebezpiecznie i przewraca z boku na bok. Dlatego owszem, rzuca si i przewraca, lecz... tylko w mylach.

I nie zdawa sobie z tego sprawy. Podczas snu hibernacyjnego nie zdaje si sobie sprawy z niczego.

Niekiedy jednak ponure i ohydne wspomnienia z przeszoci wypyway na wierzch niczym cieki kipice pod ulicami miasta i na jaki czas opanowyway jego wiadomo. Wtedy w kapsule hibernacyjnej rozleg si cichy jk, a serce zamknitego w niej osobnika zaczynao bi szybciej. Komputer, który obserwowa go niczym anio stró, odnotowywa podwyszon aktywno organizmu w kapsule i natychmiast wkracza do akcji, obniajc temperatur w kapsule o stopie czy dwa, wprowadzajc do organizmu picego wiksz dawk rodków odurzajcych. Wtedy jk ustawa. nicy uspokaja si, opada na poduszki. Zmory powróc, ale dopiero za jaki czas.

Drugi osobnik, ten mniejszy, spoczywajcy tu obok reagowa na owe sporadyczne ataki nerwowymi drgawkami, jak gdyby wyczuwajc stresy gnbice towarzysza podróy. Póniej te si uspokaja i ni o malekich ciepych ciakach, o strumieniach gorcej krwi, o kojcym wpywie przebywania midzy przedstawicielami wasnego gatunku, o tym, e kiedy jego sny si na pewno speni. Bo dziki jakiemu szóstemu zmysowi wiedzia, e albo wyjd z kapsuy razem, albo nie wyjd z niej nigdy.

Ta ostatnia moliwo bynajmniej nie zakócaa mu odpoczynku. Mniejszy osobnik by o wiele cierpliwszy ni jego towarzysz i bardziej realistycznie ocenia swoj pozycj w kosmosie. Zadowala si wic snem i oczekiwaniem, wiedzc, e jeli w ogóle odzyska wiadomo, znów bdzie móg polowa i zabija. Tymczasem za odpoczywa.

Czas mija. Groza - nie.

W nieskoczonoci, któr zw kosmosem, soca s ledwie ziarenkami piasku, a biay karze to twór godny tylko pobienej uwagi. Niewielki statek kosmiczny, jak na przykad prom ratunkowy z Nostromo, jest niemal zbyt may, by istnie w takiej pustce. Dryfowa przez bezkresne otchanie niczym elektron uwolniony ze swej atomowej orbity.

Jednak nawet uwolniony elektron moe zwróci na sie­bie uwag pod warunkiem, e natknie si na niego kto dy­sponujcy odpowiednimi detektorami. I zdarzyo si tak, e prom ratunkowy zdryfowa w poblie znajomej gwiazdy. Ale zauwaono go tylko i wycznie dziki utowi szczcia. Przelatywa bowiem niedaleko innego statku; w przestrzeni kosmicznej "niedaleko" to kada odlego mniejsza ni rok wietlny. Przelatywa wic w pobliu innego statku i znalaz si na granicy zasigu jego skanerów, na samym progu roz­dzielczoci pokadowych monitorów.

Niektórzy sugerowali, eby ow malek, pulsujc na ekranach kropeczk zlekceway. Jest za maa jak na statek kosmiczny, utrzymywali, i w ogóle nie powinno jej tam by. No i statki kosmiczne odpowiadaj na zapytania, a obiekt milcza jak zaklty. Najpewniej w gr wchodzi jaki zbka­ny asteroid, odprysk elazoniklowy, który wybra si na kra­joznawcz przejadk po wszechwiecie. Bowiem gdyby to by statek, na pewno robiby przynajmniej jedno: nadawa cigy sygna ostrzegawczy, i nadawaby go do wszystkich i do wszystkiego, co znalazoby si w zasigu jego radiosta­cji.

Ale nasz kapitan by czowiekiem ciekawskim. Niewielka odchyka kursu da im szans zbadania milczcego wdrow­ca, a sprytnie zakamuflowany wpis w ksigi rozliczeniowe statku na pewno umotywuje dodatkowe koszta, o które spy­ta armator. Gdy zbliyli si do tajemniczego obiektu, osd i decyzja kapitana znalazy pene potwierdzenie: oto mieli przed sob prom ratowniczy z jakiego statku.

Prom wci nie dawa znaku ycia, nie odpowiada na grzeczne zapytania; nawet wiata pozycyjne mia wygaszo­ne. Ale nie, nie by cakowicie martw skorup. Niczym organizm naraony na przenikliwe zimno wykorzystywa resztki energii, by chroni w swym wntrzu co niezmiernie drogocennego.

Kapitan wybra trzech ludzi, którzy mieli wej na po­kad zbkanego wdrowca. agodnie, jak orze muskajcy w locie zgubione piórko, wikszy statek przybi do burty Narcissusa. Metal dotkn metalu. Uruchomiono wielo­szczkowe chwytaki. Odgosy manewru cumowania niosy si echem we wntrzu obu statków.

Naoywszy cikie skafandry cinieniowe, trzech zwia­dowców weszo do luzy. Mieli z sob przenone reflektory oraz niezbdny sprzt. Poniewa tlen jest zbyt cenny, by od­dawa go próni, cierpliwie czekali, a wchon go urzdze­nia klimatyzacyjne statku. Póniej rozsunli zewntrzne drzwi.

Pierwsze wraenia, jakie odnieli patrzc na prom z bli­ska, przyniosy rozczarowanie: przez iluminator w luku wejciowym nie dostrzegli adnych wiate, nie zauwayli te najmniejszych oznak ycia. Manipulowali chwil przyciska­mi na burcie promu, ale luk ani drgn - zaklinowano go na dobre od wewntrz. Sprawdziwszy, e w kabinie nie ma powietrza, uruchomili automatyczny spawacz. W ciemnoci rozbysy dwie jaskrawe smugi pomienia, uderzyy w metal z obu stron luku i obrysowawszy go spotykay si na dole bariery. Dwóch zwiadowców przytrzymao trzeciego, który kopn nog w metalow pytk i odrzuci j na bok. Droga na pokad staa otworem.

We wntrzu promu byo ciemno i cicho jak w grobie. Na pododze wi si kawaek liny cumowniczej. Jej urwany i nadpalony koniec spoczywa tu przy luku. Nieco dalej, obok kabiny sterowniczej, dostrzegli nike wiato. Ruszyli w tamt stron.

W gbi, spod kopuy pojemnika hibernacyjnego, bia mglistoczerwona powiata. Pojemnik hibernacyjny... Dobrze znali ten ksztat. Nim podeszli bliej, wymienili midzy sob szybkie spojrzenia. Dwóch z nich pochylio si nad grubym szkem przezroczystego sarkofagu. Trzeci zosta z tyu. Stu­diowa wskaniki i gono mamrota:

- Cinienie wewntrzne w normie. Zakadajc, e kad­ub i oprzyrzdowanie s nienaruszone... Na pierwszy rzut oka wszystko dziaa. Aparatura jest po prostu wyczona. Kto chcia zaoszczdzi jak najwicej energii... Cinienie w kapsule hibernacyjnej stabilne. Prd wci pynie, ale gow daj, e akumulatory niedugo by zdechy. Spójrzcie tylko na wskaniki. Ledwo si tl. Widzielicie kiedy hiber­nator tego typu?

- Pochodzi z koca lat dwudziestych... - Zwiadowca opar si o szko kapsuy i wymamrota do wewntrznego mikrofonu: - Niez kobitk tu mamy...

- Niez kobitk, cholera... - burkn jego towarzysz, chyba nieco rozczarowany. - Wszystkie diody wiec na zielono, a to znaczy, e ona yje, nie? Premi za odzyskanie utraconego mienia szlag trafi.

Nagle jeden ze zwiadowców, wyranie zdziwiony, uniós rk.

- Hej! Co tam koo niej ley! To nie czowiek. I chyba te yje. Nie widz za dobrze, jest czciowo przykryte wo­sami kobiety... Jakie takie rudawe...

- Rudawe? - Dowódca patrolu rozepchn podwad­nych i przytkn oson hemu do przezroczystego sarkofa­gu. - Nie wiem, co to jest, ale ma pazury... - zauway.

Zwiadowca trci koleg okciem.

- Ty, a moe to jaka obca forma ycia, co? Takie co warte jest kilku dolców jak nic...

W tym wanie momencie Ripley zdecydowaa si poru­szy. Leciutko, leciuteko. Kosmyk wosów opad na po­duszk i odsoni stworzenie, które spao wtulone w zag­bienie jej ramienia.

Dowódca wyprostowa si i, zniesmaczony, pokrci gow.

Mamy niefart, chopcy - owiadczy. - To tylko kot.

Musiaa walczy, eby cokolwiek usysze. Zobaczy co? Wykluczone. Jej gardo - wypalone do sucha, zalatujce lekkim ywicznym posmaczkiem - zastygo niczym ya an­tracytu biegnca w bryle lekkiego pumeksu, jakim bya czaszka. Jzyk? Bka si bez celu po zapomnianych zaka­markach ust. Rozchylia wargi i wypchna powietrze z puc. Od dawna nie uywane miechy a jkny z bolesnego wysi­ku. Rezultatem mudnej i mczcej wspópracy midzy war­gami, podniebieniem, jzykiem i pucami byo króciutkie acz triumfalne sowo:

- Pi...

Midzy wargami poczua co gadkiego i chodnego. Wilgo. Rozkoszny szok, szok niemal druzgoccy. Ale pa­mi sprawia, e w pierwszym odruchu Ripley chciaa wy­plu rurk z wod. Tam, wtedy, tego rodzaju penetracja by­a wstpem do jedynego w swoim rodzaju, do icie unikalne­go rodzaju mierci. Ale tym razem z rurki popyna tylko woda. Chodnemu strumyczkowi towarzyszy cichy, spokoj­ny gos.

- Prosz pi powoli, nie apczywie - radzi.

Posuchaa, chocia cz mózgu nakazywaa jej ssa oywczy pyn tak szybko, jak tylko si da. Dziwne, ale nie bya chyba cakowicie odwodniona. Nie, czua tylko straszliwe pragnienie.

- Dobre... - szepna chrapliwie. - Macie co tre­ciwszego?

- Za wczenie - odpar gos.

- Akurat. Moe jaki sok owocowy?

- Kwas cytrynowy spaliby wntrznoci. - Gos zawaha si lekko, jakby co rozwaajc. - Prosz spróbowa tego.

Lnica metalowa rurka znów wsuna si ostronie midzy jej wargi. Ripley zacza ssa. Robia to z wielk przyjemnoci. Przeyk zalay kaskady zimnej, osodzonej herbaty, gaszc pragnienie i zaspokajajc pierwszy gód. Za­sygnalizowaa, kiedy miaa do, i rurk wycignito. Jej uszy zaatakowa nowy dwik: wiergot egzotycznych pta­ków.

Moga wic ju sysze, odzyskaa te smak. Nadszed czas, by wypróbowa zmys wzroku. Otworzya oczy i ujrza­a... podzwrotnikowy, tropikalny las. Drzewa strzelay w niebo gstymi zielonymi koronami. Z gazi na ga przemykay w locie jakie skrzydlate, jasne i opalizujce stworzenia. Ptaki szybujce i nurkujce w pogoni za owa­dami cigny za sob dugie pierzaste ogony, które wygl­day jak smugi kondensacyjne za migajcymi odrzutowca­mi. Z kryjówki wród pnczy figowca zerka na ni ciekaw­ski kwezal.

Wszdzie kwity rozbuchane pki storczyków, a po li­ciach i lecych na ziemi gaziach biegay rozgorczkowane uki, podobne wdrujcym klejnocikom. Nagle z gszczu wychyno jakie królikopodobne zwierz. Wychyno, spo­strzego Ripley i natychmiast skoczyo z powrotem w wybu­jae poszycie. Po lewej stronie, na konarze drzewa elaznego hutaa si mapka, mruczc pieszczotliwie do swego dziec­ka.

Ripley nie wytrzymaa nadmiaru bodców wzrokowych i suchowych. Zamkna oczy i odcia si od rozedrganej i rozkrzyczanej obfitoci ycia.

Póniej (po pógodzinie? nastpnego dnia?) w skarpie spltanych korzeni wielkiego drzewa ukazaa si wska szczelina. Szczelina rozszerzya si, zacierajc korpus pod­skakujcej mapy, i wysza z niej kobieta. Kobieta zamkna za sob bezkrwaw ran w drzewie i w zwierzciu, dotkna ukrytego na cianie przecznika i tropikalny las... znikn.

Fantastyczny, udzco realistyczny hologram - solido. Teraz, kiedy zgas, Ripley ujrzaa skomplikowan aparatur medyczn, ukryt dotychczas za murem sztucznej dungli. Po lewej stronie, tu obok, zobaczya autodoka, który tak rozwanie i tak skwapliwie reagowa na jej proby o pierw­szy yk wody, który poda jej póniej zimn herbat. Nie­ustannie czuwajca maszyneria wisiaa nieruchomo na cia­nie, wiedzc o wszystkim, co dzieje si w jej ciele, gotowa natychmiast zaaplikowa odpowiednie lekarstwo, dostarczy poywienie i picie lub w razie potrzeby wezwa na pomoc czowieka.

Nowo przybya umiechna si do pacjentki i pilotem przymocowanym do kieszeni na piersi uruchomia dwigni, która uniosa oparcie óka. Jaskrawa naszywka na nie­nobiaym kitlu oznaczaa, e kobieta jest pielgniark, star­szym technikiem medycznym. Ripley obrzucia j znuonym wzrokiem. Nie umiaa powiedzie, czy umiech kobiety jest szczery, czy tylko rutynowo-zawodowy. Ale go tamtej by miy, przekonywajco miy, niemal matczyny.

- rodki uspokajajce przestaj dziaa - stwierdzia uprzejmie. - Chyba ju ich pani nie potrzebuje. Czy pani mnie rozumie?

Ripley skina gow.

­Kobieta ocenia wygld pacjentki i podja decyzj.

- Spróbujmy czego innego. Dlaczego na przykad nie otworzymy tu okna?

- Pojcia nie mam. A pani wie?

Jej umiech lekko przygas, ale natychmiast wróci. A wic to tytko wywiczony umiech zawodowy, do szcze­roci mu daleko, mylaa Ripley. Ale niby dlaczego miaaby umiecha si szczerze i od serca? Ja nie znam jej, ona nie zna mnie. A co tam...

Kobieta obrócia óko, ustawiajc je nogami do prze­ciwlegej ciany.

- Prosz uwaa na oczy.

Oto alternatywa z rodzaju non sequitur... dumaa Ripley. Mimo to zmruya oczy w oczekiwaniu jaskrawego blasku, który, jak wskazyway sowa tamtej, mia j za chwil ole­pi.

Cichutko zamrucza silnik i cienne pyty wpezy w sufit. Pokój zalao ostre, nader przykre wiato. Cho przefiltro­wane i sztucznie zagodzone, byo szokiem dla wyczerpane­go organizmu Ripley.

Za oknem cigno si pasmo kosmicznej pustki. Niej za leao... wszystko. Po lewej stronie w aksamitn czer nieba strzelaa otwarta ptla habitatów stacji Gateway; sze­cienne boki zmodularyzowanych obiektów wyglday jak dziecice klocki nanizane na sznurek. W dole wida byo górne fragmenty dwóch anten telekomunikacyjnych. Ale nad ca sceneri dominowa jasny uk Ziemi. Afryka bya brzowawym, pokrytym biaymi smugami trójktem, eglu­jcym po bkitnym oceanie, a Sahar koronowaa szafirowa tiara Morza ródziemnego.

Ripley ju to wszystko widziaa, najpierw w szkole, pó­niej std, z góry. Dlatego nie bya widokiem w jaki szcze­gólny sposób podekscytowana, nie. Po prostu cieszya si, e Ziemia w ogóle tam jeszcze jest. Bo wspomnienia ostatnich wydarze sugeroway, e mogo by inaczej, e niedawno przeyty koszmar to rzeczywisto, a ta agodna, zapraszaj­ca pókula to tylko urgajca rzeczywistoci zuda. Ale nie, widok by znajomy i pocieszajcy, dodawa otuchy jak stary mi z mocno ju wytartego pluszu. To owej kosmicznej sce­nografii uzupenia blady sierp ksiyca snujcego si po niebie niczym wdrujca kropka od wykrzyknika. Wszystko za otula nieprzenikniony, bezpieczny i ciepy koc systemu planetarnego.

- I jak si dzisiaj mamy?

Ripley zdaa sobie spraw, e kobieta mówi raczej do niej ni pod jej adresem.

- Okropnie.

Kiedy kto jej powiedzia, e ma adny i jedyny w swoim rodzaju gos. Musi go chyba w kocu odzyska... Ale tym­czasem ani jedna cz jej ciaa nie funkcjonowaa z opty­maln wydajnoci. Ripley powtpiewaa, czy w ogóle kie­dy to nastpi, gdy staa si kim zupenie innym. Bo tamta Ripley wyruszya w rutynow podró transportowcem, któ­ry ju nie istnia, który po prostu znikn. Wrócia Ripley inna, Ripley odmieniona, i leaa teraz pod szpitalnym przecieradem, spogldajc na pielgniark.

- Tylko okropnie? - spytaa tamta.

Nie tak atwo j zniechci, zastanowia si Ripley. Rzecz godna podziwu...

- Zatem mamy si o wiele lepiej ni wczoraj - mówia dalej pielgniarka. - Powiedziaabym, e midzy "okrop­nie" a "koszmarnie" istnieje wprost gigantyczna rónica.

Ripley zacisna powieki i wolno je rozwara. Ziemia wci tkwia na swoim miejscu. Czas, który przedtem ob­chodzi j tyle co nic, zyska nagle na wartoci.

- Od jak dawna tu jestem? - spytaa.

Wci ten sam umiech.

- Ledwie od kilku dni.

- Czuj si tak, jakbym leaa tu cae wieki.

Pielgniarka odwrócia gow i Ripley nie wiedziaa, jak reakcj wywoaa t uwag. Jej rozmówczyni bya znudzo­na? Moe zaniepokojona...?

- Ma pani do siy, eby przyj gocia?

- A mogabym go nie przyj?

- Oczywicie. Jest pani pacjentk. Decyzje lekarzy i pani yczenia s dla nas wite. Chce pani zosta sama, zostaje pani sama.

Ripley wzruszya ramionami, lekko zdziwiona, ze mi­nie w ogóle zareagoway.

- Mam ju do samotnoci. A co tam. Kto to taki? Pielgniarka podesza do drzwi i znów si umiechna.

- Waciwie to jest ich dwóch.

Do pokoju wszed jaki mczyzna. Niós co grubego, rudawopomaraczowego i wybitnie znudzonego. Mczyzny Ripley nie znaa, lecz doskonale wiedziaa, co niesie.

- Jones! - wykrzykna i bez niczyjej pomocy usiada na óku.

Mczyzna poda jej kocura, a zrobi to z wyran ulg i wdzicznoci.

Ripley tulia do siebie Jonesa i szeptaa:

- Chod do mnie, chod, ty moje brzydactwo, ty wo­chata beczko tuszczu, ty...

Kot wytrzymywa ów enujcy i typowo ludzki wybuch namitnoci z ca cierpliwoci i godnoci, jak odziedzi­czy po przodkach. Koty zawsze toleroway czowieka i jego postpowanie byo najlepszym tego dowodem. Jaki poza­ziemski obserwator nie miaby absolutnie adnych wtpli­woci, które z dwojga stworze na szpitalnym óku obda­rzone jest wysz inteligencj.

Mczyzna, który przyniós dobre, rudawopomaranczo­we nowiny, przystawi do óka krzeso i cierpliwie czeka, a Ripley raczy zauway jego obecno. Mia koo trzy­dziestki, by w miar przystojny i nosi nie rzucajcy si w oczy garnitur. Umiecha si jak pielgniarka, umiechem ani mniej, ani bardziej sztucznym, cho na pewno wiczy go znacznie duej. Ripley skina mu w kocu gow, ale nadal rozmawiaa tylko z kotem. Mczyzna doszed najwyraniej do wniosku, e jeli nie zrobi pierwszego kroku, bdzie trak­towany jak najzwyklejszy goniec.

- adny pokój - zauway nieszczerze i przysun bli­ej krzeso.

Ripley stwierdzia, e facet wyglda jak wiejski wok, z tym, e wiejskie woki mówi zupenie inaczej.

- Nazywam si Burke. Carter Burke. Jestem pracowni­kiem Towarzystwa, ale nie, nie tego Towarzystwa. Porzdny ze mnie facet, prosz mi wierzy. Ciesz si, e dochodzi pa­ni do siebie. - Przynajmniej ostatnia kwestia zabrzmiaa tak, jakby wypowiedzia j od serca.

Ripley wci gaskaa Jonesa, który mrucza z ukonten­towaniem i obsypywa steryln pociel koci sierci.

- A kto mówi, e dochodz do siebie?

- Pani lekarze i aparatura medyczna - odpar. - Powiedzieli mi, e sabo i uczucie zagubienia czy te dezorientacji wkrótce min, chocia wedug mnie wcale nie wy­glda pani na osob zdezorientowan. Twierdz, e to skut­ki uboczne wyjtkowo dugotrwaej hibernacji czy co w tym rodzaju. W szkole nie przepadaem za biologi. Wolaem ra­czej matematyk, liczby, figury... Na przykad pani zacho­waa figur wprost idealn mimo cikich przey.

- Mam nadziej, e wygldam lepiej, ni si czuj, bo czuj si jak egipska mumia. Wspomnia pan, e to "skutki wyjtkowo dugotrwaej hibernacji". Wanie, jak dugo tam byam? - Kiwna gow w stron obserwujcej ich pielg­niarki. - Nie chc mi tu nic powiedzie.

Burke przybra agodny, icie ojcowski ton gosu.

- Chyba nie powinna si pani tym zamartwia, przy­najmniej nie w tej chwili...

Jej rka wystrzelia spod przecierada i chwycia. Burka za rami. Szybko, z jak Ripley zareagowaa, sia jej uchwytu najwyraniej go zaskoczyy.

- Nie. Odzyskaam pen wiadomo i nie musicie si ju ze mn cacka. Jak dugo, Burke?

Zerkn na pielgniark. Tamta wzruszya ramionami i obrócia gow, eby zaj si jak straszliwie pogmatwa­n pltanin rurek i fosforyzujcych kabli. Gdy znów spoj­rza na kobiet siedzc na óku, stwierdzi, e nie moe oderwa wzroku od jej przenikliwych oczu.

- No dobrze. To wprawdzie nie mój obowizek, ale co mi mówi, e ma pani do siy, by to znie. Pidziesit siedem lat.

Pidziesit siedem lat! Sowa uderzyy j jak ciki mot, jak pidziesit siedem cikich kowalskich motów. Czua si bardziej zdruzgotana ni w momencie przebudze­nia, bardziej oszoomiona ni w chwili, gdy po raz pierwszy ujrzaa Ziemi. Zblada i naraz jakby powietrze z niej uszo, jakby stracia wszystkie siy - opada bezwadnie na po­duszk. Sztuczna grawitacja, równa grawitacji ziemskiej, jakby nagle wzrosa, wzrosa co najmniej trzykrotnie, i wgniataa j teraz w óko. Wypeniony powietrzem mate­rac, na którym leaa, napcznia i unosi si wokó niej jak rozdty balon, groc uduszeniem i stamszeniem.

Pielgniarka spojrzaa na czujniki, ale aden z nich nie zareagowa.

Pidziesit siedem lat. Przespaa, przenia ponad pó wieku! Zostawia na Ziemi przyjació, którzy zestarzeli si i umarli, rodzin, która dojrzaa i odesza, wiat, który przeszed zapewne tak metamorfoz, e Bóg jeden wie, jak teraz wyglda. Do wadzy dochodziy nowe rzdy, rzdy upaday. Na rynku króloway nowe wynalazki, które si szybko starzay i odchodziy w niepami. Nikt nie przey w hibernatorze duej ni szedziesit pi lat. Szedziesit pi lat to nieprzekraczalna granica. Póniej ciao ludzkie zawodzi i przestaje reagowa na wysiki aparatury podtrzy­mujcej funkcje organizmu. A wic niewiele brakowao. Otara si o granice fizjologicznych moliwoci czowieka, a wszystko tylko dlatego, by stwierdzi, e tak naprawd to przeya ju swoje ycie.

- Pidziesit siedem lat!

- Dryfowaa pani przez systemy zewntrzne - tumaczy Burke. - Automatyczny nadajnik wysyajcy sygnay pozycyjne i ostrzegawcze zawiód. Miaa pani wprost niesa­mowite szczcie. Zaoga jednego z naszych dalekobienych statków przechwycia prom, gdy... - Urwa, bo...

Bo nagle Ripley zblada jeszcze bardziej, bo nagle wy­trzeszczya oczy.

- Czy... Czy dobrze si pani czuje?

Odkaszlna raz, póniej drugi raz, znacznie gwatowniej. Ten ucisk... Jakby od wewntrz... Z jej twarzy znikn wyraz zaniepokojenia, ustpujc miejsca straszliwemu przeraeniu. Burke chcia poda chorej szklank wody z nocnego stolika, ale wytrcia mu j z rk. Szko roztrzaskao si o podog. Jones zjey si, przeraliwie miauczc i syczc zeskoczy z óka, zazgrzyta pazurami po liskiej wykadzinie i uciek pod szafk. Ripley chwycia si za piersi, wygia w uk i za­cza wi si w upiornych konwulsjach. Brako jej tchu, co j od rodka dusio.

Pielgniarka krzyczaa do kierunkowego mikrofonu:

- Alarm na czterysta pitnastce! Alarm na czterysta pitnastce! Cztery jeden pi! Alarm!

Razem z Burke'em trzymaa pacjentk za ramiona, tym­czasem Ripley miotaa si na óku. Trzymali j, gdy do po­koju wpad lekarz i dwóch pielgniarzy.

Nie, to niemoliwe! To przecie niemoliwe!

- Nie! Nieeeee...!

Pielgniarze próbowali skrpowa jej pasami rce i nogi. Wierzgna dziko, odrzucajc przecierado. Trafia. pit jednego z nich i zwali si na podog. Drug nog wyrna w szklane, bezduszne oko autodoka. Jones siedzia bod szafk. Patrzy na swoj pani i sycza.

- Trzymajcie j! - wrzeszcza lekarz. - Dajcie tlen! I pitnacie centymetrów...

Gwatowny wytrysk krwi splami szkaratem górn cz jej koszuli. Przecierado zaczo si unosi, wypychane od dou czym, czego nie mogli na razie widzie. Oszoomieni lekarz i pielgniarze odstpili od óka. Przecierado unosi­o si coraz wyej i wyej.

Wreszcie opado na materac i wtedy Ripley zobaczya to wyranie. Pielgniarka zemdlaa, lekarz wydawa z siebie ja­kie zduszone odgosy. Z rozerwanej klatki piersiowej pa­cjentki wychyn nagi, bezoki i uzbiony czerw. Wolno obraca gow, a najeona siekaczami paszcza znalaza si ledwie o stop od twarzy nosicielki. Wtedy przenikliwie za­skrzecza. Ten ohydny dwik zabi w pokoju wszystko co ludzkie, wypeni Ripley do cna, zaatakowa jej otpiay mózg, wibrowa echem w caym jestestwie nieszczsnej ko­biety i...

...zanoszc si straszliwym krzykiem, usiada na óku, sztywna i spita.

Ciemna szpitalna separatka. Ripley bya sama. Diody arzce si na pulpicie aparatury medycznej wieciy niczym kolorowe owady. Miotana emocjami sennego koszmaru, wci trzymaa si za pier, próbujc odzyska oddech, któ­ry zabraa jej zmora.

Ciao miaa nienaruszone: mostek, minie, cigna i wizada byy na swoim miejscu, reagoway na rozkazy pynce z mózgu. Nie istnia aden oszalay stwór, aden obkany potwór nie rozrywa jej eber i nie wypruwa wntrznoci, nie odbywa si tu aden ohydny poród. Roz­bieganymi oczyma zlustrowaa separatk. Na pododze te nic na ni nie czatowao. Ani za szafk. Nie, nic tam nie byo, nic nie czekao, by j zaskoczy. Stay tu tylko cichut­kie maszyny czuwajce nad yciem, tylko wygodne óko ycie podtrzymujce. Chocia w separatce panowa przyje­mny chód, Ripley spywaa potem. Zacinit w pi do przyciskaa obronnym gestem do mostka, jak gdyby musiaa si nieustannie przekonywa, e wci jeszcze yje, e jest caa i nienaruszona.

Lekko drgna, gdy rozbysn ekran monitora zawie­szonego nad ókiem. Z ekranu spogldaa na ni starsza kobieta, nocna pielgniarka. Z jej twarzy bia szczera, nie udawana troska.

- Znowu koszmary? - spytaa. - Czy poda pani co na sen?

Z lewej strony óka, tu przy ramieniu siedzcej, z ci­chym szumem oy autodok. Ripley spojrzaa na niego z nie­smakiem.

- Nie. Do ju spaam.

- Jak pani sobie yczy. Pani wie najlepiej. Gdyby jed­nak zmienia pani zdanie, prosz tylko zadzwoni. - Wy­czya si. Ekran ciemnia.

Ripley opada wolno na uniesiony materac i wcisna je­den z licznych guzików umieszczonych z boku nocnej szafki. Pyty ochraniajce okno w przeciwlegej cianie separatki rozsuny si ponownie i znikny w suficie. Znów moga wyjrze na zewntrz. I oto znów ujrzaa cz acucha Ga­teway, zalanego teraz jaskraw iluminacj, a dalej, w dole, ziemski glob okryty mrocznym caunem nocy. Nad mikro­skopijnymi wietlistymi punkcikami miast wisiay struki chmur. Miasta. Ttnice yciem, pene szczliwych ludzi, ludzi niewiadomych nagiej rzeczywistoci, jak jest obojt­ny na wszystko kosmos.

Co upado na óko, tu obok niej. Ale tym razem Rip­ley nie podskoczya z przeraenia. Nie zwaajc na zdawko­we pomiaukiwania, bdce wyrazem kociego protestu, przy­tulia do siebie znajomy, natarczywy kb mikkiej sierci.

- W porzdku, Jones - szepna. - Udao si nam, jestemy bezpieczni. Bardzo mi przykro, e ci tak przestra­szyam. Teraz bdzie ju dobrze, zobaczysz, bdzie dobrze...

Tak, dobrze, z tym, e znów musi nauczy si zasypia i normalnie spa.

Poprzez licie pnczy sczyy si promienie soca. Za drzewami wida byo zielon k, ukwiecon jasnymi pla­mami dzwonków, stokrotek i floksów. Na ziemi, u podnóa jednego z drzew harcowa rudzik poszukujcy owadów. Nie widzia, e skrada si ku niemu grony drapienik. A ten mia czujny, skupiony wzrok i napite minie. Ptaszek po­kaza mu ogon i wtedy myliwy zaatakowa.

Jones grzmotn w solido rudzika, ani nie chwytajc zdobyczy, ani nie zakócajc obrazu. Ptaszek skaka wesoo dalej, polujc na obrazy insektów. Kocur potrzsn gwa­townie bem i odszed chwiejnie od ciany.

Ripley siedziaa niedaleko, na awce, i obserwowaa wy­czyny ulubieca.

- Ty gupi kocie. Tyle razy to widziae i wci niczego nie rozumiesz?

Chocia z drugiej strony moe nie powinna od niego zbyt wiele wymaga. Podczas tych pidziesiciu siedmiu lat projekcja solido znacznie si udoskonalia. Podczas ostat­nich pidziesiciu siedmiu lat udoskonalio si wszystko. Tylko nie ona i nie Jones...

Hermetyczne szklane drzwi oddzielay atrium od reszty obiektu. Realizm drogiego solido lasu pónocnoameryka­skiego, typowego dla klimatu umiarkowanego, uwydatniay doniczkowate krzewy i gsta trawa pod stopami. Chocia projekcja bya bardziej realistyczna ni prawdziwe roliny, te ostatnie przynajmniej uczciwie pachniay. Ripley na­chylia si nad doniczk, Zapach gleby, wilgoci, kiekujcego ycia. Jakby kapusta... analizowaa chodno. I koski na­wóz...

Tak, chciaa ju std wyjecha: Tsknia za bkitnym niebem, które oddzielioby j wreszcie od zowrogiej pustki kosmosu. A Ziemia bya tak blisko, tak kusia...

Szklane drzwi atrium rozsuny si i w progu stan Car­ter Burke. Przyapaa si na tym, e przez chwil patrzya na niego jak na mczyzn, a nie jak na jednego z rozlicznych urzdasów z Towarzystwa. Moe to znak, e wraca do nor­my...? Zagodzia nieco swoj o nim opini, a to dziki temu, e uwiadomia sobie pewien fakt. Otó kiedy Nostromo wy­rusza w naznaczony mierci rejs, Burke jeszcze si nie uro­dzi; przyszed na wiat dopiero dwadziecia lat póniej. Ale to nie powinno mie jakiegokolwiek znaczenia. Oboje byli mniej wicej w tym samym wieku biologicznym.

- Przepraszam. - Zawsze ten wesoy umieszek. - Od samego rana jestem ze wszystkim spóniony. W kocu si jednak wyrwaem.

Ripley nigdy nie przepadaa za rozmowami o niczym. A teraz bardziej ni kiedykolwiek przedtem ycie zdawao si by zbyt cenne, by marnowa je na przelewanie z pustego w próne. Dlaczego ludzie nie mog po prostu powiedzie tego, co maj do powiedzenia, i odpuci sobie piciominu­towy taniec wokó zasadniczego tematu?

- Znaleli ju moj córk? - spytaa. Burke czu si wyranie nieswojo.

- No tak... Chciaem z tym zaczeka, a pani przesu­chaj...

- Czekaam pidziesit siedem lat, Burke, zaczynam traci cierpliwo. Niech j pan lepiej zaspokoi.

Skin gow, pooy teczk i trzasn zamkiem. Przez chwil grzeba wród dokumentów, wreszcie wydosta kilka plastikowych arkusików.

- Czy ona...?

Burke uj pierwszy arkusik i zacz czyta:

- Amanda Ripley-McClaren. To chyba po mu. Wiek. Szedziesit sze lat w chwili... mierci. To byo dwa lata temu. Mam tutaj ca histori jej ycia. Nic spektakularne­go, nic godnego szczególnej uwagi. Jak z tego wida, pdzia zwyczajne, przyjemne ycie. Chyba takie jak wikszo z nas. Bardzo mi przykro. - Poda jej dokumenty. Ripley zacza przeglda komputerowe wydruki. Obserwowa jej twarz. - Zdaje si, e to mój dzie, nie ma co. Od rana roznosz same dobre nowiny...

Ripley studiowaa hologram odbity na jednym z arkusi­ków. Przedstawia pulchn, lekko blad kobiet w wieku szedziesiciu paru lat. Mona by j wzi za czyjkolwiek ciotk. Bo w holograficznej twarzy nie dostrzegaa niczego szczególnego, niczego znajomego, niczego, co rzucioby si w oczy, krzyczc wspomnieniami. W aden sposób nie mog­a pogodzi zdjcia starszej kobiety z obrazem maej dziew­czynki, któr tu niegdy zostawia.

- Amy... - szepna.

Burke trzyma w rku jeszcze kilka dokumentów. Pod­czas gdy Ripley wbijaa oczy w fotografi, on znów zacz czyta.

- Rak. Hmm... Wci nie umiej sobie poradzi z nie­którymi odmianami. Ciao poddano kremacji. W Domu Wieczystego Spokoju w Little Chute, w stanie Wisconsin. Nie miaa dzieci.

Ripley omina go wzrokiem i spojrzaa w stron lenego solido. Nie na las jednak patrzya. Ogldaa niewidzialny krajobraz przeszoci.

- Obiecaam Amy, e wróc na jej urodziny, na jedena­ste urodziny. Tak, troch si spóniam... - Znów zerkna na hologram. - Ju wczeniej zdya si przekona, e mo­je obietnice naley traktowa z przymrueniem oka. A przy­najmniej te zwizane z rozkadem lotów.

Burke kiwn gow, usiujc przybra wspóczujcy wy­raz twarzy. Nawet w normalnych warunkach przychodzio mu to z trudnoci, a tego ranka zupenie nie móg sobie z tym poradzi. Ale by przynajmniej na tyle rozsdny, e trzyma gb na kódk, zamiast mamrota pocieszycielsko -grzeczne idiotyzmy.

- Wie pan, jak to jest - mówia Ripley. - Czowiek zawsze myli, e kiedy wszystko tej drugiej osobie wynagrodzi. Póniej, za jaki czas. - Westchna. - Ale ja ju jej tego nie wynagrodz. Nigdy.

Wtedy zapakaa. Spónione zy. Spónione o pidzie­sit siedem lat. Osamotniona, w innym czasie i przestrzeni, siedziaa na awce i cicho szlochaa.

W kocu Burke poklepa j po ramieniu. Lekko, dla do­dania otuchy. By skrpowany sytuacj i mocno si pilno­wa, eby tego po sobie nie okaza.

- Przesuchanie rozpoczyna si o wpó do dziesitej. Lepiej bdmy na czas, nie zepsujmy pierwszego wraenia. Skina gow, wstaa.

- Jones. Chod tutaj, Jones.

Miauczc, kocur podszed do niej niespiesznie i pozwoli si wzi na rce. Ripley, nieco zaenowana, otara zapaka­ne oczy.

- Musz si przebra - owiadczya. - To tylko mo­ment. - Potara nosem o grzbiet kota. Jones zniós t znie­wag w milczeniu.

- Czy odprowadzi pani do pokoju?

- Oczywicie, dlaczego nie?

Burke ruszy w stron korytarza. Drzwi rozsuny si, umoliwiajc im wyjcie z atrium.

- Jest pani tutaj kim bardzo uprzywilejowanym - za­uway. - Chodzi o kota. Zwierzta domowe nie maj tu wstpu.

- Jones nie jest zwykym zwierzciem. - Podrapaa kocura za uchem. - To kosmiczny rozbitek.

Zgodnie z obietnic zdya przed czasem; Burke nie chcia wej do pokoju i czeka przed drzwiami, studiujc raporty. Kiedy ujrza j w progu, stwierdzi, e przesza wprost imponujc transformacj. Nie miaa ju bladej, wo­skowatej skóry. Zgorzkniay wyraz twarzy gdzie znikn, a chód zyska na pewnoci: Determinacja? myla, gdy szli w stron gównego korytarza. Czy tylko zrczny kamufla?

Milczc dotarli na poziom , gdzie miecia si sala przesucha.

- Co im pani chce powiedzie? - spyta w kocu Burke.

- A zostao co jeszcze go powiedzenia? Wszystko ju powiedziaam. Czyta pan moje owiadczenie. Jest szczegóowe i kompletne, bez upiksze. adne upikszenia nie byy konieczne.

- Prosz posucha. Ja pani wierz, ale spotka tam pani kilku twardogowych, z których kady bdzie si doszukiwa dziury w caym. S tam federalni, s waniacy z Midzygwiezdnej Izby Handlowej, grube ryby z Administracji Kolonialnej, z ubezpiecze, z…

- Jasne, ju rozumiem.

- Niech pani im po prostu powie, co si stao. Wane jest, eby zachowaa pani spokój i opanowanie.

Pewnie, mylaa, spokój i opanowanie. Rodzina wymara, wszyscy przyjaciele i kumple z zaogi nie yj, przespaa pidziesit siedem lat, których nikt jej nie zwróci, a teraz musi tylko zachowa spokój i opanowanie.

Jednak, mimo caej determinacji, koo poudnia po spokoju i opanowaniu zostay tylko wspomnienia. W kóko te same pytania, te same idiotyczne dysputy na temat wydarze, które opisaa w raporcie, nuce rozpatrywanie spraw mao istotnych, uporczywe pomijanie naprawd wanych - wszystko to razem frustrowao j i wpdzao w zo.

Kiedy zwracaa si do awy pospnych inkwizytorów, olbrzymi wideoekran umieszczony za ni wywietla zdjcia oraz kopie licznych dokumentów. Cieszya si, e tego nie widzi, bo twarze, które si na nim ukazyway, byy twarzami czonków zaogi Nostromo. Parker szczerzcy zby w gupim umiechu. I Brett, spokojny i znudzony, jakby czeka, a kamera zrobi swoje. By tam Kane i Lambert. I ten zdrajca Ash, z bezduszn gb, z której promieniowao faszywe, bo zaprogramowane uduchowienie. I Dallas…

Dallas.

Dobrze e ekran by za ni. Za ni byy wspomnienia.

- Uszu dzisiaj nie mylicie czy co?! - warkna w kocu.- Siedzimy tu od trzech godzin. Na ile sposobów mam to opowiada? Jeli sdzicie, e lepiej to zabrzmi w swahili, sprowadcie tumacza i polecimy w swahili. Spróbowaabym po japosku, ale wyszam z wprawy. I straciam ju cierpliwo. Zawsze tak dugo podejmujecie te wasze kolektywne decyzje?

Van Leuwen zoy rce jak do modlitwy i zmarszczy brwi. Twarz mia szar i nijak jak jego garnitur. Oblicza pozostaych czonków wysokiej komisji byy równie puste jak twarz przewodniczcego. Zasiadao ich tam omioro. Omioro czonków oficjalnej komisji dochodzeniowej i ani jednej przyjacielskiej duszy. Dyrektorzy. Administratorzy. Rozjemcy. Jak takich przekona? Przecie to nie ludzie, tylko uosobienia biurokratycznej dezaprobaty, to zudne fantomy. Z rzeczywistoci Ripley zawsze umiaa sobie jako radzi. Zawio manewrów polityczno-korporacyjnych j przerastay.

- To nie takie proste, jak zdaje si pani sdzi - odrzek cicho van Leuwen. - Prosz na to spojrze z naszej perspektywy. Przyznaa si pani dobrowolnie do zdetonowania silników transportowca galaktycznego klasy „M”, co pocigno za sob jego cakowite zniszczenie. Taki transportowiec jest rzecz do drog...

Biegy z ubezpiecze by chyba najnieszczliwszym czonkiem komisji dochodzeniowej

- Czterdzieci dwa miliony dolarów, po przeliczeniu na aktualny kurs. Oczywicie bez adunku. Po eksplozji silników nie zostao tam nic, co mona by jeszcze odzyska. Nawet jeli po pidziesiciu siedmiu latach udaoby si nam zlokalizowa szcztki.

Van Leuwen skin machinalnie gow i mówi dalej:

- Nie, ebymy sdzili, i pani kamie. Urzdzenie rejestrujce przebieg lotu promu ratunkowego potwierdza niektóre fragmenty pani raportu. Te najmniej kontrowersyjne. e w uwzgldnionym w dokumentacji czasie Nostromo wyldowao na LV426, na nie zbadanej i uprzednio przez nikogo nie odwiedzanej planecie. e dokonano napraw. e po krótkiej przerwie w podróy wróci na kurs. e zaprogramowano go nastpnie na samozniszczenie, i e do samozniszczenia rzeczywicie doszo. I e to pani wydaa rozkaz, który doprowadzi do eksplozji silników. e wydaa go pani z powodów cakowicie nieznanych.

- Mówiam przecie, e...

Van Leuwer jej przerwa. Sysza ten argument wielokrotnie.

- Jednak urzdzenie rejestrujce - kontynuowa - nie zanotowao ani jednej wzmianki na temat obcej formy ycia, któr mielicie jakoby zabra na statek podczas postoju na wspomnianej planecie.

- Nie zabralimy jej! - warkna. - Mówiam ju, e....

Urwaa, spojrzawszy na kamienne twarze gapice si na ni, chodnym pustym wzrokiem. Tracia tylko czas. Tak naprawd to nie przesuchanie si tu odbywao. To byo czuwanie przy zwokach, to bya stypa. Nie chodzio im o sprawdzenie faktów w celu ewentualnej obrony i windykacji, nie. Chodzio o wygadzenie chropowatoci, eby cao znów bya cacy i w porzdku. I ju wiedziaa, e nie moe na to nic poradzi. O jej losie zdecydowano, zanim jeszcze wesza do sali. Posiedzenie komisji dochodzeniowej byo przedstawieniem, pytania blag i zwykym mydleniem oczu. eby zadouczyni protokoowi.

W takim razie kto si dorwa do rejestratora i spreparowa dane - stwierdzia.- Dobry technik poradziby sobie z tym w godzin. Kto mia dostp do czarnej skrzynki?

Przedstawicielk Zarzdu Kolonizacji Ekstrasolarnej bya kobieta w wieku lat pidziesiciu kilku. Dotychczas sprawiaa wraenie znudzonej. Teraz siedziaa w fotelu i krcia wolno gow.

- Czy zechce pani siebie przez chwil posucha? - spytaa. - Czy naprawd pani oczekuje, e uwierzymy w te historyjki, które nam tu pani opowiada? Po dugotrwaej hibernacji czowiek potrafi wygadywa przezabawne rzeczy.

Wcieka z bezsilnoci, Ripley przeszya j wzrokiem.

- Chce pani usysze co przezabawnego? - warkna.

Van Leuwen zainterweniowa. Werbalnie.

Zespó ledczo-analityczny przeczesa kady centymetr kwadratowy promu i nie znalaz adnego namacalnego dowodu obecnoci stworzenia, które nam pani opisaa. Nie znalaz absolutnie niczego. adnych uszkodze wewntrznych. adnych kwasopodobnych wytrawie na metalu, bdcych rezultatem oddziaywania jakich nieznanych substancji rcych.

Ripley panowaa nad sob przez cay ranek; wyrozumiaa i cierpliwa, odpowiadaa na najbardziej idiotyczne pytania. Zapas racjonalnych odruchów by ju na wykoczeniu, podobnie jak zapas cierpliwoci.

- Bo wywaliam to bydle z promu! - krzykna. - luz! - Nieco ochona, bo jej sowa powitaa grobowa cisza. - Jak ju zreszt mówiam - dodaa.

Ekspert z towarzystwa ubezpieczeniowego pochyli si nad stoem i spojrza na przedstawicielk Zarzdu Kolonizacji Ekstrasolarnej.

- Czy na LV 426 zamieszkuj jakiekolwiek „wrogie formy ycia ”? - spyta.

Nie. - Z wikszym przekonaniem nie moga tego powiedzie. - To naga skaa. Nie ma tam adnych lokalnych form ycia wikszych od prymitywnego wirusa. A ju na pewno organizmów bardziej zoonych. Nawet robaka tam nie uwiadczysz. LV 426 nigdy nic takiego nie zamieszkiwao i zamieszkiwa nie bdzie.

Ripley zacisna zby, usiujc zachowa spokój.

- Mówiam pastwu, e to nie jest adna lokalna forma ycia. - Próbowaa cign na siebie ich wzrok. Bezskutecznie. Skoncentrowaa si wic na van Leuwenie i na przedstawicielce ZKE. - Skanery Nostromo przechwyciy sygna dochodzcy z powierzchni planety i Matka nas obudzia, zgodnie z zakodowanym programem. Odszukalimy ródo emisji i okazao si, e to statek, obcy statek kosmiczny, jakiego ani wy, ani nikt inny nigdy przedtem nie widzia. To te byo w czarnej skrzynce, musiao by. Statek by wrakiem. Rozbitym, porzuconym wrakiem... Nie wiadomo skd... Szlimy na sygna. Znalelimy pilota, który równie nie przypomina adnej znanej nam dotychczas istoty. By martwy, siedzia w fotelu. W klatce piersiowej mia wyrw wielkoci butli z gazem do spawania.

Moe ta historia znudzia przedstawicielk ZKE, a moe po prostu bya ju zmczona wysuchiwaniem jej po raz enty. Tak czy inaczej zdecydowaa, e powinna zabra gos.

- Szczerze powiedziawszy, zbadalimy ponad trzysta planet i nikt nigdy nam nie doniós o istnieniu stworzenia, które, tu zacytuj pani sowa... - pochylia si, eby odczyta fragment oficjalnego raportu Ripley - ...które „wykluwaj si z zarodka wprowadzonego do ywego organizmu czowieka-nosiciela” i w którego yach „zamiast krwi kry stony kwas molekularny”.

Ripley zerkna na Bure'a, który milczc i zaciskajc usta siedzia na drugim kocu stou. Nie by czonkiem komisji, wic podczas caego przesuchania ani razu nie zabra gosu. Zreszt wiedziaa, e nie móg jej w niczym pomóc. Wszystko zaleao od tego, jak zostanie przyjty jej oficjalny raport dotyczcy zagady Nostromo. Bez mocnych dowodów, bez danych z czarnej skrzynki promu ratunkowego komisja nie dysponowaa praktycznie adnym materiaem oprócz zezna przesuchiwanej, a ju od samego pocztku byo wiadomo, jak ma wag do nich przywizuje. Kto si móg dobra do rejestratora? I dlaczego...? zastanawiaa si po setny raz Ripley. A moe urzdzenie rejestrujce najzwyczajniej w wiecie nawalio, samo z siebie? Lecz w obecnej sytuacji nie miao to zbyt wielkiego znaczenia. Ripley bya ju t gr po prostu zmczona.

- Posuchajcie, szanowni pastwo. Widz, do czego to wszystko zmierza. - Umiechna si umiechem pozbawionym wesooci. Chc gra, to bdzie z nimi graa i skoczy t gr, nawet jeli nie ma szans na zwycistwo. - Caa ta historia z androidem... i oczywicie pytanie, dlaczego Nostromo zboczy z trasy, przechwyciwszy sygna ostrzegawczy, to wszystko ma razem sens, to do siebie pasuje, chocia nie potrafi niczego udowodni. - Popatrzya po siedzcych za stoem i teraz umiechna si na prawd. - Kto tu najwyraniej kryje swojego Asha i eby sprawa si nie wydaa, zdecydowalicie pastwo spuci po mnie wod. Dobra, w porzdku. Ale jednego nie zmienicie, jednego faktu nie jestecie w stanie przeinaczy. Te ohydztwa istniej. Mnie moecie uciszy albo zaguszy, ale to niczego nie zmieni. Na tamtej planecie jest obcy statek, a na tym statku tysice jaj. Tysice. Rozumiecie? Czy w ogóle usiowalicie zrozumie, co to oznacza? Radz, ebycie wysali tam ekspedycj i zlokalizowali go, wykorzystujc dane z czarnej skrzynki. I radz zrobi to szybko. Zlokalizujcie go i rozprawcie si z tymi szkaradztwami, najlepiej za pomoc orbitalnego pocisku nuklearnego. Bo jeli przedtem wylecie tam oddzia rozpoznawczy, jeden z waszych dzielnych wojaków moe wróci na pokad z malek niespodziank w brzuchu.

- Dzikuj pani - zacz van Leuwen.- To by byo...

Ale Ripley nie pozwolia sobie przerwa.

- Bo w przecigu dwunastu godzin od wyklucia si jedno z tych paskudztw zdoao wymordowa ca zaog Nostromo!

Przewodniczcy wsta. Ripley nie bya tu jedyn osob, która stracia cierpliwo.

- Dzikuj pani - powtórzy.- Koczymy....

- Niczego nie koczymy! - Ripley przeszya go wzrokiem.- Skoczymy dopiero wtedy, kiedy te potwory trafi tutaj! Tutaj! Na Ziemi! Wtedy bdziecie mogli si z ni poegna! Buka, drodzy pastwo! Wielka buka, a potem do widzenia!

Przedstawicielka ZKE zwrócia si spokojnie do van Leuwena:

- Panie przewodniczcy, sdz, e dysponujemy wystarczajcymi informacjami, eby wyda orzeczenie. Myl, e czas ju wreszcie zamkn posiedzenie i uda si na narad.

Van Leuwen rzuci okiem na czonków komisji. Równie dobrze mógby zerkn w lustro. Mimo powierzchownych rónic, jakie ich dzieliy, takich jak budowa ciaa czy ksztat twarzy, w sumie byli wszyscy tacy sami. I cakowicie jednomylni.

Ale owej jednomylnoci nie mogli gosi otwarcie, o nie. To by le wygldao w protokóle. Bo najwaniejsze, eby w protokole wszystko wygldao jak trzeba.

- Panowie, panie....?

Zgodne i przyzwalajce skinienia gowami.

Van Leuwen spojrza na przesuchiwan. To gorsze ni sekcja zwok... pomyla zgorzkniay.

- Musimy teraz pani przeprosi...

- Chyba si nie dam - burkna.

Zawiedziona i rozdygotana ruszya ku wyjciu. Idc zerkna na wielki ekran i a do samych drzwi nie moga oderwa od niego wzroku. Bo z ekranu patrzy na ni obojtnie Dallas. Kapitan Dallas. Przyjaciel Dallas. Kumpel Dallas. Martwy Dallas.

Wysza gniewnie z sali.

Nic wicej nie moga zrobi, nic wicej powiedzie. I tak orzekn, e jest winna, a teraz bd brn przez kolejne punkty procedury prawnej, eby tylko stworzy pozory uczciwego procesu. Formalnoci. Towarzystwo i sojusznicy Towarzystwa uwielbiali formalnoci. e tragedia? e mier czowieka? Jeli tylko uda si oczyci raport z caej warstwy emocjonalnej, w tragedii i w mierci czowieka nie ma nic zego. I wtedy taki raport mona ju bezpiecznie uj w sprawozdaniu rocznym. Dlatego przesuchanie musiao si odby, emocje musiay by przeoone na wysterylizowane kolumny cyfr, musia zapa wyrok. A wszystko po cichutku, aby nie za gono, eby, bro Boe, ssiedzi nie podsuchali.

Tak naprawd to adna z tych spraw jej nie drczya. Nie martwia nawet groba przedwczesnego zakoczenia kariery. Ale nikomu nie wybaczyaby jednego: pyszakowatej gupoty, z jak obnosili si wszechpotni zasiadajcy w tej sali, z której przed chwil wysza. A wic nie uwierzyli jej. Biorc pod uwag typ umysowoci, jaki reprezentowali, i brak wiarygodnych dowodów, moga to jeszcze zrozumie. Ale eby kompletnie zlekceway jej sowa? eby nie weryfikowa zezna? Tego im wybaczy nie mona. Nigdy. Bo stawk w tej grze byo co wicej ni jedno parszywe ycie, ni bezbarwna kariera oficera transportowego. A oni mieli to gdzie. Nie ma strat nie ma zysku, wic nic ich to nie obchodzi.

Stana koo Burke'a i opara si o cian. Burke kupowa kaw i pczki z maszyny w holu. Automat przyj kart kredytow i grzecznie podzikowa. Jak niemal wszystko w stacji Gateway, maszyna sprzedajca napoje i ywno nie miaa zapachu. Czarna ciecz, któr wydawaa, te nie. Jeli za chodzi o tak zwane pczki, niewykluczone, e kiedy zdarzyo im si raz przelecie nad polem pszenicy.

- Jedli ci z rki, dziecinko.

Burke usiowa j pocieszy. Bya mu za to wdziczna, cho celu nie osign. Ale nie miaa te powodów, eby wyadowa na nim zo.

Wybór kilku rodzajów cukru i sztuczna mietanka nadaway erzackawie jako taki smak.

- Wyrok zapad, nim w ogóle tam weszam - odrzeka. - Zmarnowaam cay ranek. Powinni byli rozprowadzi wród wszystkich gotowce i ju. Czy nie prociej by byo, gdybym swoj rol wyrecytowaa z kartki? Przynajmniej nie musiaabym przypomina sobie prawdy. - Zerkna na Burke'a. - Wiesz, co oni o mnie myl?

- Wyobraam sobie - odpar wbijajc zby w ciasto.

- Myl, e mi odbio.

- Bo ci odbio - rzuci wesoo - zjedz pczka. Wolisz z czekolad czy z malank?

Spojrzaa z niesmakiem na zakalcowat spaszczon kulk, któr j czstowa.

- Naprawd czujesz jak rónic w smaku?

- Nie, ale kolory s adne.

Nie umiechna si ale te i go nie wyszydzia.

„Narada” nie trwaa dugo. No bo niby dlaczego miaaby dugo trwa? mylaa, sadowic si na swoim miejscu. Burke usiad w drugim kocu sali. Chcia do niej mrugn, póniej zmieni zamiar, a cao sprawiaa wraenie, jakby nagle dosta drgawek twarzy. Ripley wszystko to zauwaya i ucieszya si, e nie dokoczy tego, co zacz.

Van Leuwen odchrzkn. Nie uzna za konieczne spojrze na czonków komisji i szuka u nich wsparcia.

- Komisja dochodzeniowa orzeka, co nastpuje - zacz.- Wiadoma decyzja podoficer Ellen Ripley, NOC-14672, bya nie umotywowana, a wic nie waciwa. W zwizku z powyszym komisja dochodzeniowa stwierdza, e podoficer Ripley jest niezdolna do penienia obowizków oficera transportowego na liniach handlowych.

Jeli które z nich oczekiwao jakiejkolwiek reakcji ze strony potpionej i skazanej, to si niemile rozczarowali. Ripley siedziaa i patrzya na nich w milczeniu. Miaa zacinite usta, wyzywajco-prowokujce spojrzenie. Najpewniej jednak im ulyo. Bo przecie gwatowna reakcja nerwowa musiaaby zosta zaprotokoowana.

Van Leuwen kontynuowa, niewiadom faktu, e Ripley ubraa go w czarn peleryn i kaptur.

- Wobec powyszego komisja orzeka bezterminowe zawieszenie licencji, do ponownego rozpatrzenia w terminie póniejszym. - Znów odchrzkn. Czyby sumienie go gryzo? - Uwzgldniajc jednak fakt, e podoficer Ripley przeya wyjtkowo dugotrwa hibernacj oraz fakt, e efekty, jakie takowo hibernacja moe wywrze na organizm czowieka, nie daj si naukowo okreli, komisja zdecydowaa, e tym razem zarzuty oskarenia nie bd postawione.

Tym razem! pomylaa wesoo Ripley. W ich jzyku, w jzyku Towarzystwa, znaczyo to tyle co: „Trzymaj gb na kódk, popd gryzipiórków z prasy, a dostaniesz emerytur.”

- Zostanie pani zwolniona za pisemnym zobowizaniem wobec sdu, e podda si pani szeciomiesicznemu nadzorowi psychometrycznemu oraz comiesicznym badaniom psychiatrycznym, prowadzonym przez wyznaczonego i zatwierdzonego specjalist oraz leczeniu lub kuracji, zgodnie z zaleceniem lekarza prowadzcego.

Krótko, zgrabnie i treciwie, ale wcale nie do miechu. Przyja wszystko bez sowa. Van Leuwen skoczy i wyszed. Wtem Burke dostrzeg w jej twarzy co, co grozio kolejnym wybuchem. Usiowa temu zapobiec.

- Odpu sobie - szepn

Odtrcia jego rk i sza korytarzem przed siebie.

- Ju po wszystkim - doda.

Wyduya krok i rzucia przez rami:

- Zgadza si. Nic wicej nie mog mi zrobi.

Zrównaa si z van Leuwenem, który czeka na wind.

- Dlaczego nie chcecie tego sprawdzi na miejscu, na LV 426? - spytaa

Obróci gow.

- To by niczego nie zmienio, prosz pani - odrzek tylko. - Decyzja komisji jest ostateczna.

- Do diaba z decyzj komisji. Nie mówimy teraz o mnie. Mówimy o nastpnych nieszcznikach, którzy znajd ten statek. Chc tylko wiedzie, dlaczego nie chcecie tego sprawdzi.

- Bo nie musimy - odrzek szorstko. - Ludzie, którzy tam mieszkaj, sprawdzili wszystko lata temu i nie mielimy adnych doniesie o jakich „wrogich formach ycia” czy obcych statkach kosmicznych. Czy myli pani, e jestem durniem? Czy sdzi pani, e komisja nie zweryfikowaaby pani raportu choby dlatego, eby unikn w przyszoci dodatkowego ledztwa? A tak przy okazji, LV 426 nazywaj teraz Archeonem.

Pidziesit siedem lat. To bardzo dugo. W cigu pidziesiciu siedmiu lat ludzie mogli wiele dokona. Mogli wiele zbudowa, odbywa dalekie podróe, mogli wreszcie zaoy wiele kolonii.

Ripley zmagaa si z szokiem , jaki wywary na niej sowa van Leuwena.

- O czym pan mówi? Jacy ludzie?

Van Leuwen doczy do pasaerów windy, która wanie nadjechaa. Ripley wsuna rami midzy drzwi, eby si nie zamkny. Posusznie czekay a zabierze rk.

- Terraformerzy -odrzek przewodniczcy. - Inynierowie planetarni. Kiedy pani spaa, sporo si w tej dziedzinie zdarzyo. Dokonalimy znaczcych postpów, zrobilimy olbrzymi krok naprzód. Kosmos nie jest miejscem gocinnym, ale usiujemy go zmieni. Takie kolonie jak Acheron nazywamy kuchniami polowymi. Zajmuj si insta­lowaniem procesorów atmosferycznych, które zmieniaj skad lokalnej atmosfery i czyni j zdatn do oddychania. Dzisiaj to ju nie problem. Robimy to skutecznie i ekonomi­cznie, o ile tylko planeta ma jakkolwiek atmosfer pier­wotn. Wodór, argon, wszystko jedno. Atmosfera metano­wa jest najlepsza. Acheron dosownie pywa w metanie. Oprócz metanu jest tam troch tlenu i wystarczajca ilo wodoru, eby rozpocz cykl transformacyjny. Dzisiaj to ju nic nowego. Fakt, na razie mona tam ledwo oddycha, ale czas, cierpliwo i cika praca stworz w przyszoci nowy, nadajcy si do zamieszkania wiat, który czowieka przy­garnie i wspomoe. Za okrelon cen, rzecz jasna. Towa­rzystwo nie jest instytucj filantropijn, cho chcielibymy myle, e nasze poczynania su dalszemu postpowi ludz­koci. Acheron to olbrzymie przedsiwzicie, obliczone na cae dziesiciolecia. Ludzie mieszkaj tam ju od dwudziestu lat. Mieszkaj spokojnie i bez adnych dziwnych przygód, Ripley...

- Dlaczego nic mi nie powiedzielicie?

- Poniewa uwaalimy, e informacja tego rodzaju moe wpyn na pani zeznania. Osobicie uwaam, e ni­czego by to nie zmienio. Pani najwyraniej wierzy w to, w co pani wierzy. Ale niektórzy z moich kolegów byli od­miennego zdania. Nie sdz, by zawayo to na naszej de­cyzji.

Drzwi chciały się zamknąć, ale Ripley rozsuna je z trzaskiem. Pasażerowie zaczynali się wyraŸnie denerwo­wa.

- Ilu ich tam jest? - spytaa. Van Leuwen zmarszczy brwi.

- Zgodnie z ostatnim spisem, chyba około szedziesi­ciu, siedemdziesiciu rodzin. Stwierdziliœmy, że ludzie pracu­j wydajniej, jeœli nie pozbawić ich towarzystwa bliskich. Koszta oczywicie rosn, ale na dusz met sprawa jest opacalna. No i dziki temu kolonici czuj si jak prawdzi­wi kolonici, a nie jak wyalienowany zespó inynierów na odlegej placówce. Tak, niektórym kobietom i dzieciom jest bardzo ciko, lecz kiedy skoczy si im kontrakt, mog na­tychmiast przej na dostatni emerytur. Tym sposobem wszyscy z tego korzystamy.

- Chryste Panie... - szepna Ripley.

Jeden z pasaerów wychyli si z gromadki i zirytowany spyta:

- Pozwoli pani?

Bezwiednie opucia rk. Czujniki, jak zawsze odpowie­dzialne i posuszne, zamkny cicho drzwi. Van Leuwen zd­y ju o niej zapomnie, ona zapomniaa ju o nim. Bo patrzya teraz na obraz, jaki podsuwaa jej wyobrania.

A to, co widziaa, wcale si jej nie podobao.

2.

Czas nie by z pewnoci najlepszy, a miejsce na pewno najgorsze z moliwych. Nieziemskie siy meteorologiczne wytwarzay potny wiatr, który nieustannie smaga nag powierzchni planety. Owe huraganowe wichury wiay tutaj od zawsze, od chwili narodzin LV 426. Poniewa na Acheronie nie byo oceanów, które mogyby stawi im czoa, Ju cae eony temu wyszorowayby planet do cna, do czysta. Ale na powierzchni, dziki niespokojnym mocom drzemi­cym w gbi bazaltowej skorupy, nieustannie wybrzuszay si coraz to nowe góry i paskowye. Wiatry Acherona prowa­dziy otwart wojn z planet, która daa im ycie.

Ongi nie istniao tu nic, co mogoby powstrzyma ich bezlitosn dziaalno. Nic, co ujarzmioby piaskowe burze, zastopowao ryczc zawieruch, co stawioby jej czoa, miast ulec potdze szalejcego wichru, pana acheroskich przestworzy. Tak byo do chwili, gdy na Acherona przybyli ludzie, którzy zaczli roci sobie do prawo. A rocili sobie prawo nie do planety takiej, jak zastali, nie do sponiewie­ranych huraganem ska, ledwo widocznych w ótawym, za­pylonym powietrzu, o nie. Rocili sobie prawo do planety takiej, jak Acheron bdzie, gdy maszyny generujce atmo­sfer skocz swoj prac. Bo najpierw naleao zmieni jej skad, zmniejszajc ilo metanu na korzy tlenu i wodoru. Wówczas wiatry zostan poskromione. Wiatry i powierzch­nia Acherona. Przemiany zaowocuj agodnym klimatem, a przyjazny klimat da planecie i nieg, i deszcze, i... zielone roliny.

T spucizn miay odziedziczy dopiero przysze poko­lenia. Bo dzisiaj mieszkacy Acherona obsugiwali tylko maszyny i walczyli o urzeczywistnienie marze, trwajc na planecie dziki sile determinacji, humorowi i czekom na po­kane sumy. Wiedzieli, e nie doyj czasów, kiedy Acheron bdzie krain mlekiem i miodem pync. Tylko Towarzy­stwo tej chwili doczeka. Bo w przeciwiestwie do nich To­warzystwo byo niemiertelne.

Jak wszyscy pionierzy yjcy w trudnych warunkach, mieszkacy Acherona mieli poczucie humoru. Wida to by­o wszdzie, w caej kolonii, ale chyba najbardziej wiadczy­a o tym stalowa tablica, osadzona na betonowych supach za ostatnim budynkiem kompleksu.

HADLEY. PRZYLĄDEK NADZIEI — Populacja 159 Witajcie na Acheronie

Ignorujc brak oficjalnej zgody na tego rodzaju twór­czo, i dysponujc puszk niezmywalnej farby w sprayu, jaki miejscowy artowni doda poniej, co nastpuje:

MIŁEGO DNIA, KOLEŒ

Wichura najwyraniej zlekcewaya owo yczenie. Uno­szone wiatrem ziarenka piasku i kamyczki wiru zniszczyy wiksz cz tablicy. A nowy go na Acheronie, który przyby tu dziki uprzejmoci procesorów klimatycznych, dopisa na niej swój wasny, brzowy i rcy komentarz: pierwsze deszcze zrodziy rdz.

Za tablic leaa sama kolonia: skupisko bunkropodobnych struktur z metalu i tworzywa sztucznego, poczonych w cao hermetycznymi korytarzami, pozornie zbyt kruchymi i delikatnymi, by wytrzyma napór nieustannych hu­raganów. Pudekowate schrony stanowiy widok równie atrakcyjny jak otaczajcy je krajobraz, peen wypolerowa­nych wichrem ska i erodujcych gór, lecz byy jak owe skay masywne i o wiele bardziej od nich zaciszne. Chroniy przed szalejcymi burzami, przed wpywem wci jeszcze szkodli­wej atmosfery, zapewniay moliwo spokojnej pracy tym, którzy w nich mieszkali.

Na otwartej przestrzeni, po drogach wiodcych od bu­dynku do budynku pezay cigniki na wysokich koach; wczogiway si i wyczogiway z podziemnych garay jak wielkie stonogi. Na gmachach handlowych migotay kapry­ne neony, reklamujc kilka aosnych, lecz w sumie uczci­wych rozrywek, za które dano icie horrendalnych cen; i ceny te bez szemrania pacono. Gdzie jest gruba gotówka, tam zawsze rozkwita interes na skal co prawda niewielk, za to kierowany przez ludzi z wybujaymi marzeniami i am­bicjami. Samo Towarzystwo nie interesowao si tak nisko dochodowymi przedsiwziciami, ale chtnie sprzedawao koncesje tym, którzy pragnli spróbowa swych si.

Za kompleksem budynków wznosi si pierwszy z proce­sorów atmosferycznych. Napdzany energi syntezy jdro­wej, wypluwa w niebo nieprzerwany strumie oczyszczone­go powietrza, bezustannie atakujc gazow otoczk, która spowijaa Acherona. Czsteczki w niej zawieszone i gazy niebezpieczne dla czowieka byy usuwane albo poprzez spa­lanie, albo poprzez proces rozkadu chemicznego; tlen i wo­dór zwracano zamglonej atmosferze. Tak wic do maszyny wchodzio powietrze ze, wychodzio dobre - nic skompli­kowanego, ale za to jake czasochonnego i kosztownego.

Ale, z drugiej strony, ile moe kosztowa nowy wiat? W dodatku Acheron nie nalea wcale do planet najgor­szych, nie, bo Towarzystwo inwestowao w terraformowanie wiatów znacznie mniej atrakcyjnych. Mia ju przynajmniej atmosfer zdatn do modyfikacji. Bo rzecz o wiele prostsz jest odpowiednie jej przeksztacenie ni start od kompletne­go zera. No i Acheron mia swój klimat, i normaln grawi­tacj. Istny raj!

Ognista powiata unoszca si nad koron wulkanoidalnego procesora zapowiadaa nadejcie prawdziwie nowego królestwa. Tak, kolonici we wszystkim doszukiwali si symbolu. Symbolika bya inspiracj dla ich humoru. Na Bo­ga, nie przyjechali tu przecie ze wzgldu na pogod!

W korytarzach czcych poszczególne budowle kom­pleksu nie uwiadczyby ludzi o sflaczaych miniach czy bladych, wymizerowanych twarzach. Nawet tutejsze dzieci sprawiay wraenie hardych. Nie „hardych" w negatywnym tego sowa znaczeniu, bo nie wyglday na tchórzy zncaj­cych si nad sabszymi, o nie. One naprawd byy harde, silne duchowo i fizycznie. Dla tchórzy na Acheronie nie byo miejsca. Wspópracy uczyy si ju od koyski, rosy szybciej ni ich ziemscy rówienicy czy ci, którym przyszo y na wiatach obfitszych i agodniejszych. Stanowiy z rodzicami ras sam w sobie, ras ludzi niezalenych, a mimo to od siebie uzalenionych. Nie byli przez to kim wyjtkowym czy jedynym w swoim rodzaju. Ich przodkowie podróowali komi i krytymi wozami, bo o rakietach nawet wówczas nie nili.

atwiej si yo, gdy czowiek uwaa siebie za pioniera. Pionier. Brzmiao to o wiele lepiej ni numer statystyczny wykonywanego zawodu.

W centrum owego gigantycznego, mechaniczno-ludzkiego wza wyrastaa budowla znana jako blok sterowniczy. Górowaa nad wszystkimi sztucznymi konstrukcjami Ache­rona z wyjtkiem stacji procesorów atmosferycznych. Z ze­wntrz blok sprawia wraenie obszernego i pojemnego. Ale wewntrz nie znalazby ani metra kwadratowego wolnej powierzchni. Aparatura staa tu w ktach, wciskano j w odizolowane przestrzenie pod podog i w dukty serwisowe nad podwieszonymi sufitami, ale niewiele to pomaga­o. Ludzie przysuwali si wic do siebie, toczyli jak sardynki w puszce, eby komputery i urzdzenia je nadzorujce miay wicej miejsca. Mimo nieustajcych wysików, by kady najmniejszy nawet skrawek informacji zamienia na elektro­niczne bajty, we wszystkich zakamarkach pitrzyy si sterty papierzysk. Fabrycznie nowy sprzt szybko obrasta swojsk patyn zadrapa, wklni i okrgych plam po filiankach z kaw.

Blok sterowniczy, a tym samym caa kolonia podlegaa nadzorowi dwóch mczyzn. Jeden peni funkcj kierowni­ka operacyjnego, drugi - jego zastpcy. Mówili do siebie po imieniu. Na wiatach pionierskich oficjalny sposób bycia nie by w modzie. Wynioli i butni zwolennicy tytuomanii, ci, którzy chcieli, eby zwracano si do nich per pan, mogli pewnego dnia skoczy na zewntrz, za murami, bez kom­binezonu i komunikatora.

Simpson i Lydecker, tak si nazywali. Trudno byo po­wiedzie, który z nich sprawia wraenie bardziej sponiewie­ranego. Obaj wygldali na takich, co to traktuj sen jak zozowat, rzadko odwiedzan kochank. Lydecker mia apa­rycj ksigowego, który dziesi lat temu le naliczy komu podatek i od dziesiciu lat przeywa koszmar udrki z tym zwizanej. Simpson za by mczyzn duym i krzepkim, i chyba wolaby prowadzi ciarówk ni koloni. Niestety, Bozia daa mu nie tylko minie, ale i mózg, czego nie potra­fi ukry przed pracodawcami. Przód koszuli mia nieustan­nie zapocony.

Lydecker zbiera si do wyjcia. Stan przed kierowni­kiem.

- Widziae prognoz pogody na nastpny tydzie? Simpson u co aromatycznego, co, co zabarwiao mu wntrze ust. Jaka zakazana uywka, bez dwóch zda... pomyla Lydecker. Ale milcza. To sprawa Simpsona, a Simpson tu szefowa. Poza tym Lydecker zastanawia si, czy aby nie poyczy od kierownika cho kawaka prymki. Na Acheronie takich naogów z reguy nie akceptowano, lecz i nie pitnowano ich, o ile nie wpyway ujemnie na pra­c ludzi. yo si tutaj ciko, o krok od szalestwa.

- Nie, a bo co? - spyta kierownik operacyjny.

- Zanosi si na to, e bdziemy mieli prawdziwe babie lato. Prdko wiatru spadnie do czterdziestu wzów.

- wietnie. Wyjd na zewntrz z buteleczk olejku do opalania. Cholera, ile bym da za jeden solidny promyczek tego naszego soneczka.

Lydecker pokrci gow w gecie udawanej dezaprobaty.

- Nigdy zadowolony, co? Przecie wiesz, e ono tam gdzie jest. To ci nie wystarczy?

- Jestem zachanny, wiem, nic na to nie poradz. Po­winienem zamkn gb i cieszy si licznymi bogosawiestwami, jakimi nas tu obsypuj, nie? Co ci gryzie, Lydec­ker, chyba e masz teraz jedn z tych swoich godzinnych przerw na kaw?

- Cay ja. Marnuj czas, kiedy tylko mog. Przy­puszczam, e nastpna okazja trafi mi si za jakie dwa lata, co? - Sprawdzi co na komputerowym wydruku. - Pa­mitasz, kilka dni temu wysae na paskowy paru zwario­wanych ryzykantów. Na ten paskowy za Ilium Rang, za­pomniae?

- A tak. Jacy marzyciele na staruszce Ziemi s zdania, e za Ilium Rang mog by zoa pierwiastków radioak­tywnych. No to spytaem, kto na ochotnika, i facet nazwi­skiem Jorden podniós ap. Wic mówi, jeli chcesz, to id i szukaj. Niewykluczone, e w tym samym kierunku pojecha­o kilku innych. A co? Co nie gra?

- Facet ma dylemat. Zabra si z ca rodzin. Wiesz, ekspedycja z cyklu tatu, córu i mamu. Mówi, e co na­mierzyli i pyta, czy uznamy ich prawo do znalenego.

- Dzisiaj kady jest prawnikiem. Czasami myl, e sam powinienem si by tym zaj.

- Co? I zniszczy swój wyrafinowany image? Poza tym nie ma tu zbyt duego zapotrzebowania na prawników. No i na bloku zgarniasz wicej forsy.

- Tak, tak, powtarzaj mi to od czasu do czasu. To po­maga. - Simpson pokrci gow i przeniós wzrok na zie­lony ekran. — Jaki facet siedzi sobie w zacisznym gabinecie na Ziemi, podaje namiary i mówi, e mamy tam czego szu­ka. To zadupie absolutne, ale my szukamy, a jake. Dla­czego? Po co? Facet ani pinie, a ja nie pytam. Nie pytam, bo odpowied idzie od nich dwa tygodnie i jest zawsze taka sama. „adnych pyta." Czasami si zastanawiam, po cho­ler to wszystko.

- Wanie ci tumacz. Dla szmalu. - Lydecker opar si o konsolet. - Wic co mam czowiekowi powiedzie?

Simpson obróci gow i spojrza na wideoekran zajmu­jcy prawie ca cian. Ekran wywietla komputerow ma­p topograficzn zbadanej czci Acherona. Obszar, jaki pokrywaa, nie by wprawdzie zbyt duy, lecz jeli chodzi o jego uksztatowanie i cechy charakterystyczne, to najupiorniejsze rejony pustyni Kalahari wyglday przy nim jak wyspy Polinezji. Simpson rzadko kiedy mia okazj wyj na powierzchni planety. Obowizki szefa kolonii wymagay, by zawsze by do dyspozycji Wydziau Operacyjnego. Simpsonowi to jak najbardziej odpowiadao.

- Powiedz mu - odpar - e jeli chodzi o mnie, spra­wa jest jasna. Kady, kto ma do odwagi, eby pakowa si w tak imprez, zasuguje na to, by móg sobie zatrzyma, co znalaz.

Cignik mia sze kó, pancern karoseri, olbrzymie opony i odporne na korozj podwozie. Nie by za to cako­wicie odporny na lokalne wpywy atmosferyczne, ale czy ist­nia tu jaki sprzt, który tak naprawd by? Wielokrotne atanie i spawanie przeksztaciy lnicy niegdy traktor w monstrum zbudowane z patów odbarwionego metalu, pospawanych do kupy palnikiem i uszczelnionych ywic epoksydow. Grunt, e dawa oson przed wiatrem i syste­matycznie posuwa si naprzód. Ludziom, których chroni, najzupeniej to wystarczao.

Ciko posapujc, wspina si teraz na agodne zbocze. Spod grubych opon tryskay fontanny wulkanicznego pyu, ale wicher natychmiast je gasi. Huragan szed od zachodu i wy bez przerwy, tam, za opancerzonymi burtami. Z upo­rem, w nieustannych wysikach zmierzajcych do olepienia cignika i jego pasaerów, atakowa porysowane okna i oso­nite reflektory. Jednak determinacja zaogi oraz niezawod­ny silnik pchay traktor w gór zbocza. Motor mrucza uspo­kajajco, a filtry wyapyway i usuway wszdobylski py i wir strzegc wewntrznego sanktuarium. Bo maszyna po­trzebowaa czystego powietrza tak samo jak ludzie.

Mimo i Russ Jorden wyglda nieco lepiej ni jego po­kiereszowany traktor, to i tak mona byo po nim pozna, e spdzi na Acheronie znacznie wicej czasu, ni przewi­dywa kontrakt. Ogorzay i wysmagany wiatrem. Ten sam opis, cho moe nie do koca, pasowa do jego ony, Anny, lecz ju nie do dwojga dzieci, które harcoway w tyle ob­szernej kabiny. Biegay i skakay wokó przenonego urz­dzenia do pobierania próbek i jakim cudem zawsze udawa­o si im unikn przykrego spotkania ze stalowymi ciana­mi. Ich przodkowie ju od wczesnego dziecistwa musieli posi sztuk jedenia na czym, co nazywali koniem. Ru­chy cignika nie róniy si zbytnio od ruchów, z jakimi trzeba byo sobie radzi na grzbiecie empatycznego czworo­noga i dzieciaki doszy w tym do mistrzostwa niemal tak szybko, jak nauczyy si chodzi.

Chocia traktor wyposaono w teoretycznie szczelne po­szycie, ubrania i twarze miay uwalane pyem. To skrzeczaa acheroska rzeczywisto. Mona byo stosowa jak najsolidniejsze uszczelnienia, ale czsteczki pyu zawsze przenika­y do wntrza pojazdów, domów czy biur. Jeden z pierw­szych kolonistów uku nawet termin okrelajcy to zjawisko: „osmoza czsteczkowa", termin bardziej opisowy ni na­ukowy. Ach, te acheroskie naukowoci... Kolonici obda­rzeni co wiksz wyobrani utrzymywali, e py ma swego rodzaju wiadomo, e czatuje w ukryciu przy drzwiach i oknach, a kiedy si je cho minimalnie uchyli, natychmiast wpada do rodka. Gospodynie domowe za przekomarzay si krotochwilnie, czy py schodzi z ubrania szybciej pod wpywem prania czy trzepania.

Russ Jorden dokonywa cignikiem wprost karkoom­nych manewrów. Omija gazy zbyt wielkie, by si na nie wspi, wypatrywa wskich jak szczelina przesmyków i wci par w gór zbocza. Si dodawao mu monotonne popiskiwanie lokalizatora, które odbiera jak prawdziw muzyk. Im bliej róda elektromagnetycznych zakóce, tym byo goniejsze, lecz Russ nie chcia wyciszy urzdze­nia naprowadzajcego. Kady pisk to melodia sama w sobie, niczym brzk starodawnej kasy sklepowej. Tak wic m siedzia za kierownic, a ona nadzorowaa systemy pod­trzymujce ycie i wskaniki dostarczajce danych o stanie technicznym cignika.

- Spójrz tylko na ten tusty, na ten soczysty profil magnetyczny! - Jorden stukn palcem w niewielki wska­nik po prawej stronie. - I to wszystko moje, moje, moje! Lydecker mówi, e Simpson si zgodzi i mamy to na tamie. Teraz nie mog nam ju niczego zabra. Nawet Towarzy­stwo nie moe. To moje, wszystko moje!

Anna zerkna z umiechem na ma.

- Poowa jest moja, kochanie.

- A trzecia poowa moja! Moja! Autork tego wesoego okrzyku, który profanowa fundamentalne podstawy arytmetyki, bya Newt, córeczka Jordena. Miaa sze lat, wygldaa na dziesi i wrzao w niej wicej energii ni w ojcu, matce i w cigniku razem wzi­tych.

Jorden umiechn si czule, nie odrywajc oczu od pul­pitu sterowniczego.

- Mam za duo wspólników.

Dziewczynka bawia si ze starszym bratem, a w kocu pad ze zmczenia.

- Tim ju si znudzi, tatusiu, i ja te - owiadczya.

- Kiedy wracamy do miasta?

- Kiedy bdziemy bogaci, Newt.

- Zawsze tak mówisz. - Wstaa zwinnie jak asiczka.

- Chc do domu. Chc zagra w labirynt potworów.

Brat przysun twarz do jej twarzy.

- Tym razem zagrasz sobie sama. Za bardzo oszuku­jesz.

- Nieprawda! - Zacisna donie w pistki i opara je o nie wyksztacone jeszcze biodra. - Po prostu jestem naj­lepsza, a ty mi zazdrocisz.

- Akurat! Wazisz tam, gdzie si nie miecimy!

- No to co? Wanie dlatego jestem najlepsza.

Matka wygospodarowaa moment, eby oderwa wzrok od konsolety i zerkn na dzieci.

- Przestacie ju. Jeli kiedykolwiek zapi które na zabawie w przewodach wentylacyjnych, spior na kwane jabko. To nie tylko wbrew przepisom obowizujcym w ko­lonii, ale i niebezpieczne. A co by byo, gdyby tak jedno z was polizgno si i wpado do pionowego szybu, co?

- Mamusiu, trzeba by chyba ostatnim fajtap, eby spa do studzienki - odpara Newt. - Wszystkie dzieci w to graj i nikomu nic zego si jeszcze nie stao. Jestemy ostroni. - Na jej twarz powróci umiech. - A ja jestem najlepsza, bo mog wcisn si w takie miejsca, gdzie nikt nie wejdzie.

- Jak may robal. - Brat pokaza jej jzyk.

Ona pokazaa jemu

- Beee! Zazdrociuch! Zazdrociuch!

Wycign rk, chcc zapa j za jzyk, wic krzykna przeraliwie i daa nura za polowy analizator rud.

- Suchajcie, dzieciaki... - W gosie Anny byo wicej mioci ni gniewu. - Spróbujcie si na moment uspokoi, dobrze? Niedugo dojedziemy na miejsce. A jak tylko skoczymy, natychmiast wracamy do miasta i...

Russ uniós si w fotelu i wytajc oczy wpatrywa si w przedni szyb. Anna zapomniaa chwilowo o pertraktacjach z dziemi i doczya do ma.

- Masz co, Russ! - Musiaa wesprze si na jego ramieniu, gdy cignik przechyli si mocno na lew stron.

- Tam co jest - odrzek. - Widziaem to. Wiatr rozwia na sekund chmury i zobaczyem co. Nie mam pojcia co, ale jaki to olbrzym! I jest nasz! Twój i mój! I dzieci!

Szeciokoowy traktor zastyg w bezruchu w pobliu obcego statku. Wyglda przy nim jak karzeek. Z rufy wraka strzelay w niebo dwa uki czego, co przypominao metalizowane szko. Wyginay si z wdzikiem, lecz byo w nich co niepokojcego. Z daleka wyglday jak ramiona martwego czowieka lecego na brzuchu, wycignite i zesztywniae w pomiertnym skurczu. Jedno byo krótsze, a mimo to ogólna symetria statku zostaa zachowana.

Materia, z jakiego go zbudowano, by równie niesamowity i obcy jak caa konstrukcja. Smuky, lekko wybrzuszony kadub zachowa jeszcze szklisty poysk, którego niesiony wiatrem wir nie zdy zatrze.

Jorden wcisn hamulec.

- Bingo, moi drodzy! Tym razem bingo! - zakrzykn. - Anno, dawaj skafandry. Ciekawe, czy ci z Hadley Cafe umiej syntetyzowa szampana.

ona Jordena nie ruszya si ze swego miejsca. Staa i patrzya w okno przeszklone grub, solidn szyb.

- Wolaabym to co zbada i wróci bezpiecznie do domu, Russ. Na oblewanie bdzie jeszcze czas. Moe nie jestemy tutaj pierwsi?

- Chyba artujesz - rzuci przechodzc na ty kabiny. - Na caym paskowyu nie ma ani jednego oznacznika. Nikogo tu przed nami nie byo. Nikogo! Jest cay nasz.

Anna wci miaa wtpliwoci.

- Trudno uwierzy, e co tak wielkiego, co, co daje taki rezonans magnetyczny, ley tu sobie od tylu lat i nikt tego dotd nie zauway.

- Bzdura. - Jorden ju wkada skafander, ju zapina zatrzaski, ju dociska piercienie uszczelniajce, a robi to wszystko byskawicznie, z pewnoci i wpraw wielu lat praktyki. - Niepotrzebnie tak si przejmujesz. Mog ci poda od groma powodów.

Anna odwrócia si niechtnie od okna i równie zacza naciga skafander.

- Na przykad? - spytaa.

- Na przykad taki, e detektory w bazie nie mogy niczego wykry, bo od tego miejsca oddziela je pasmo gór. A sama dobrze wiesz, e przy tej atmosferze namiary satelitarne s guzik warte.

Zasuna zatrzask z przodu skafandra.

- A podczerwie, Russ?

- Jaka podczerwie? Spójrz sama. To wrak, trup. Pewnie ley tutaj od tysicy lat. A nawet gdyby wyldowa wczoraj, to i tak niczego by podczerwieni nie wykrya. Dlaczego? Bo wiee powietrze walce w niebo z procesorów jest za gorce, dlatego.

Nakada ju sprzt, utykaa za pasem narzdzi.

- No to jakim cudem ci z Wydziau Operacyjnego znali namiary?

Wzruszy ramionami.

- A skd u licha mog wiedzie? Skoro ci to gryzie, jak wrócimy zapytamy Lydeckera. Najwaniejsze, e akurat nas wybrali na ten zwiad. Mielimy szczcie. - Stan przy luku luzy. - Chod, stara. Otwórzmy ten kufer zota. Zao si, e nasze malestwo jest wypchane skarbami.

Z równym entuzjazmem, cho o wiele wikszym opanowaniem zacisna piercienie uszczelniajce skafandra. Póniej przeprowadzili wzajemn inspekcj: tlen, narzdzia, reflektory, akumulatory - wszystko jak trzeba. Gdy byli ju gotowi do wyjcia, Anna uniosa oson hemu i posaa dzieciakom surowe spojrzenie.

- Macie siedzie w kabinie, jasne? Nie artuj.

- Ale mamusiu... - Tim by po dziecicemu rozczarowany. - Nie mog pój z wami?

- Nie, nie moesz. Jak wrócimy, wszystko ci opowiemy. - Zamkna za sob luk luzy.

Tim podbieg natychmiast do najbliszego iluminatora i przytkn nos do szyby. Na zewntrz pospny krajobraz Acherona ton w pómroku. Rozwietlay go tylko promienie reflektorów bijce z hemów Anny i Russa.

- Nie wiem, dlaczego nie mog i z nimi.

- Bo mamusia tak powiedziaa.

Newt przycisna nosek do ssiedniego okienka i mylaa wanie, w co by tu si teraz zabawi. wiata na hemach rodziców rozmyway si w ciemnoci. Tatu i mama szli w stron obcego statku.

Co chwycio j od tyu. Pisna, odwrócia si i stana twarz w twarz z bratem.

- Oszustka! Maa oszustka - Krzykn i co si w nogach popdzi w gb kabiny, eby si gdzie schowa.

Wrzeszczc w niebogosy, Newt ruszya za nim.

Nad dwojgiem ludzi majaczy gigantyczny kadub obcego statku. Szli przez rumowisko, które go otaczao. Wy wiatr. Py przesania soce.

Anna patrzya na wypolerowane cielsko olbrzyma.

- Czy nie powinnimy nawiza cznoci z baz, Russ?

- I co im powiesz? e niby co znalaza? Zaczekaj, trzeba to najpierw jako nazwa. - Kopn kawa wulkanicznej skay, który nawin mu si pod nogi.

- Moe powiemy, e znalelimy „ co wielkiego i niesamowitego”?

- Russ spojrza na ni ze zdziwieniem

- Hej co si z tob dzieje, kochanie? Zdenerwowana?

- Zaraz wejdziemy do wntrza obcego statku kosmicznego. No pewnie, e jestem zdenerwowana.

Poklepa j po plecach.

- Lepiej myl o tych górach pienidzy, zotko. Sam statek jest wart fortun, nawet jeli jest pusty. To bezcenny zabytek. Ciekawe, kto go zbudowa. Skd przylecieli i dlaczego rozwalili si na tej wirowatej bryle zastygej lawy, co? - Twarz mia rozemocjonowan, gos peen entuzjazmu. Wskaza rk ciemn szczelin w burcie statku. - Tam jest chyba jaka wyrwa. Idziemy.

Ruszyli. W miar jak podchodzili bliej, Anna przypatrywaa si szczelinie z coraz wikszym niepokojem.

- To mi nie wyglda na rozdarcie, Russ. To jest chyba... element kaduba. Ktokolwiek projektowa to dziwado, najwyraniej nie lubi któw prostych...

- Mam gdzie, co kto lubi. Wchodzimy do rodka.

Newt wpatrywaa si w szyb. Ju cae wieki. Po policzku spywaa jej wolno za. Dziewczynka zesza w kocu z krzesa i stana przy fotelu kierowcy, eby potrzsn za rami Tima. Brat spa. Newt pocigna nosem, otara z nie chcc, eby brat widzia, jak pacze.

- Timu, obud si. Bardzo dugo nie wracaj.

Tim zamruga, zdj nogi z pulpitu sterowniczego i usiad. Zerkn obojtnie na chronometr wbudowany w desk rozdzielcz, póniej wyjrza przez okno na mroczny, targany wichur wiat. Mimo solidnej warstwy izola­cyjnej na burtach traktora, przy wyczonym silniku w ka­binie sycha byo szum piaskowej zamieci. Tim zagryz dol­n warg.

- Wszystko bdzie dobrze, Newt. Tatu wie, co robi. W tej samej chwili trzasny zewntrzne drzwi. Do rod­ka wdar si wiatr i py. W progu zamajaczy jaki duy ciem­ny ksztat. Newt krzykna. Tim wygramoli si niezdarnie z fotela.

Anna zerwaa z gowy hem i odrzucia go na bok, nie zwaajc na szkody, jakie moga wyrzdzi wród delikatnej aparatury. W jej oczach czaio si szalestwo, cigna szyi miaa napite jak struny. Odepchna dzieci, chwycia z pul­pitu mikrofon i wrzasna:

- S.O.S! S.O.S! Alfa kilo dwa cztery dziewi wzywa baz. Powtarzam. Tu alfa kilo...

Newt prawie jej nie syszaa. Obie rczki przyciskaa do ust, eby nie oddycha stch atmosfer. Tu za ni wyy aonie filtry, zmagajce si z naporem zapylonego powie­trza. Przez otwarte drzwi spogldaa na ziemi. Bo tam, na kamieniach, lea jej ojciec. Lea na plecach, twarz ku nie­bu. Matka dowloka go jakim cudem ze statku a tutaj.

Ojciec mia co na twarzy.

Co paskiego, mocno porysowanego siatk y, z paj­czymi, chitynowatymi odnóami. To co miao te dugi, sil­nie uminiony ogon, który owino wokó szyi ojca osoni­tej konierzem skafandra. Najbardziej przypominao chyba zmutowanego kraba z rozmikym pancerzem. Jego odwok unosi si i opada, unosi si i opada, pulsowa rytmicznie jak mechaniczna pompa. Jak maszyna. Z tym, e to nie bya maszyna. Nie ulegao najmniejszej wtpliwoci, e owo co byo ywe, ohydnie, obrzydliwie ywe.

Newt znów zacza krzycze i tym razem dugo nie prze­stawaa.

3.

Gdyby nie bekotliwy jazgot lejcy si ze ciennego ekranu, w mieszkaniu byoby zupenie cicho. Ripley na nie zwaaa. Ca uwag skupia na wsteczce dymu unoszcej si z beznikotynowego papierosa. W nieruchomym powietrzu dym rysowa mgliste leniwe wzorki.

Chocia byo ju póne popoudnie, jak dotd zdoaa unikn spojrzenia w lustro. Moe to i lepiej, bo wymizerowana twarz, jak by w nim ujrzaa, zaniedbany strój i roz­czochrane wosy dobiyby j jeszcze bardziej. Pokój te nie wyglda lepiej. Tu i tam jaka ozdóbka i... nic wicej. Gdy­by nie one, mieszkaaby w icie spartaskich warunkach. Inna kobieta nazwaaby te drobiazgi osobistymi, lecz nie Ripley. To zreszt cakiem zrozumiae. Ripley przeya wszystko, co niegdy mona byo okreli mianem „drobiaz­gu osobistego". W zlewie pitrzya si sterta brudnych talerzy, chocia tu pod nim staa pusta zmywarka do naczy.

Ripley miaa na sobie szlafrok, który starza si równie szybko jak jego wacicielka. W sypialni obok, w nogach materaca, lea bezadny stos koców i przecierade. Po kuchni grasowa Jones, szuka czego do zjedzenia. Ale z reguy niczego nie znajdowa. Mimo celowego braku wspópracy ze strony lokatora kuchnia dbaa sama o siebie i zachowywaa w miar antyseptyczne warunki.

- Hej, Bob! - nudzi bekotliwie ekran. - Syszaem, e opuszczasz Ziemi wraz z rodzin, e wybierasz si do jednej z naszych kolonii!

- To najlepsza decyzja, jak kiedykolwiek podjem, Phil - odparo nierealne, gupkowato umiechnite indywi­duum z ssiedniej ciany. - Na tym dziewiczym wiecie za­czniemy nowe, wspaniae ycie. Nie ma tam przestpstw, nie ma bezrobocia...

Ripley suchaa gldzenia jednym uchem. Durna komedyjka zatwierdzona przez wadze, stwierdzia z gorzk iro­ni. A tych dwóch nieprzekonywajcych palantów mieszka sobie gdzie w Zielonym Krgu, na wschodnim wybrzeu, pewnie w jednym z tych nadmorskich osiedli na Cape Cod, koo Martha's Vineyard albo Hilton Head, albo w jakim innym nie zanieczyszczonym, horrendalnie drogim sanktua­rium dla bogatych snobów, dla tych nielicznych wybraców losu, którzy posusznie odgrywali swoje role, którzy zgarnia­li za to ciki szmal, którzy umieli taczy. - „Tak jest, prosz pana, ju si robi!" - gdy wielkopascy szefowie olbrzymich korporacji pstryknli tylko palcami. Nie dla niej chodne górskie wiatry. Ona mieszkaa w Miejskim Okrgu Wewntrznym i miaa szczcie, e dali jej a tak hojn ja­mun.

Niedugo co sobie znajdzie, na pewno. Jaki czas bd jej pilnowa, eby za duo nie gadaa, eby si troch uspo­koia. Póniej z przyjemnoci j przekwalifikuj i dadz in­n robot. Po czym bez przykroci o Ripley zapomn. I faj­nie! Bo Ripley nie chciaa mie z Towarzystwem nic wspól­nego, tak samo jak Towarzystwo z ni.

Gdyby tylko nie zawiesili jej licencji, dawno by ju jej tu nie byo.

Zadzwoni dzwonek. Ostro, gwatownie. Przywoa j do rzeczywistoci. Jones uniós tylko eb, spojrza, zamiaucza i potruchta do azienki. Nie znosi obcych. Tak, Jones zawsze by mdrym kotem.

Odoya papierosa (bez rodków rakotwórczych, bez nikotyny, bez tytoniu - cakowicie nieszkodliwy dla zdro­wia; tak przynajmniej gosi napis na pudeku) i podesza do drzwi. Nie zawracaa sobie gowy wygldaniem przez juda­sza. Dom, w którym mieszkaa, by strzeony jak forteca, Zreszt, po ostatnich dowiadczeniach, w ziemskich mia­stach trudno byo o co, co by j mogo przestraszy.

Za progiem sta Carter Burke. Jak zawsze umiecha si tym swoim przepraszajcym umiechem. Obok Burke'a sta mczyzna nieco modszy, z wygldu bardziej oficjalny, ubrany w czarny, pozbawiony wszelkich ozdób mundur ofi­cera Kolonialnej Piechoty Morskiej.

- Czeœć, Ripley - rzuci Burk i wskaza swego towa­rzysza. - To jest porucznik Gorman z Kolonialnej...

Trzasna drzwiami, nie pozwalajc mu dokoczy. Odwrócia si, eby odej, ale zapomniaa wyczy gonik w korytarzu. Z ukrytej membrany doszed j gos Burke'a.

- Ripley, musimy pogada.

- Nie, wcale nie musimy. Spadaj, Burke. I zabierz z so­b swego przyjaciela.

- Nie mog. To wana sprawa.

- Ale nie dla mnie. Dla mnie ju nic nie jest wane. Burke zamilk, ale czua, e wci tam tkwi. Tak atwo si nie podda, na tyle go znaa. Przedstawiciel Towarzystwa nie nalea do ludzi nachalnych, ale umia znakomicie per­traktowa.

Jak si okazao, pertraktowa nawet nie musia. Wypowiedzia tylko jedn kwesti i ju Ripley mia.

- Stracilimy kontakt z Acheronem.

Jakby ziemia si pod ni zapada. Próbowaa rozway wszelkie implikacje pynce z tego, co tak nieoczekiwanie usyszaa. Czyby nieoczekiwanie...? Chyba jednak nie ca­kiem. Wahaa si jeszcze chwil, póniej otworzya drzwi. Nie, to nie podstp. Tyle przynajmniej moga wyczyta z wyrazu twarzy Burke'a. Gorman spoglda to na ni, to na koleg. Tamci nie zwracali na niego uwagi i czu si tro­ch niezrcznie, cho próbowa tego po sobie nie okazywa.

Ripley zrobia im przejcie.

- Prosz.

Burke obrzuci wzrokiem pokój i na szczcie powstrzy­ma si od idiotycznych komentarzy w rodzaju „adnie tu u ciebie", bo adnie u niej byo jak na zapuszczonym strychu. Nie skomplementowa jej te wyszukanym: „wietnie wygldasz", gdy i to mijaoby si z prawd. Szanowaa go za t wstrzemiliwo. Gestem rki wskazaa stó.

- Poda wam co? Kawy? Herbaty? Czego z bbelka­mi?

- Poprosz kaw, jeli mona - odpar Burke; Gor­man skin lekko gow.

Wesza do kuchni i wcisnwszy kilka przycisków, nasta­wia ekspres. Kiedy syntetyzator zacz bulgota, wrócia do pokoju.

- Nie musiae sprowadza piechoty morskiej, Burke. - Posaa mu lekki umiech. - Napady szau mam ju za sob. To opinia psychiatry. Dał mi j na pimie. Tam jest karta chorobowa. - Machna rk w stron biurka zawa­lonego dyskietkami i papierami. - Wic po co ta eskorta?

- Jestem tutaj jako oficjalny przedstawiciel korpusu - odrzek Gorman.

Wyranie skrpowany sytuacj. Gorman z wielk chci zwaliby na Burke'a obowizek prowadzenia rozmowy. Ile o niej wiedzia? Co mu powiedzieli? mylaa Ripley. Czyby by rozczarowany, e nie spotka tu jakiej zapanej wied­my? Ale opinia Gormana niewiele j w sumie obchodzia.

- No wic stracilicie kontakt z Acheronem - powie­dziaa z udawan obojtnoci. - I co dalej?

Burke spojrza na swoj smuk, ale solidnie opancerzo­n dyplomatk.

- Musimy ich sprawdzi. I to szybko. Siady wszystkie cza. Za dugo to trwa, eby przypisa spraw zwykej awa­rii. Kolonia na Acheronie istnieje od wielu lat. Maj tam dowiadczonych ludzi i odpowiednie systemy zabezpieczaj­ce. Niewykluczone, e wci jeszcze prowadz naprawy. Ale jak powiedziaem, cisza trwa za dugo, eby czeka z zaoonymi rkami. Ludzie zaczynaj si denerwowa. Kto tam musi polecie i sprawdzi wszystko na miejscu. To jedyny sposób, inaczej chopcy si nie uspokoj. Tamci najprawdopodobniej zlikwiduj usterki, kiedy statek bdzie w drodze i caa wyprawa okae si strat czasu i pienidzy. Ale pora rusza.

Nie musia si rozgadywa. Ripley dawno ju wszystko zrozumiaa, i to a za dobrze. Wysza do kuchni i przyniosa kaw. Gorman popija napar maymi yczkami, a ona zacz­a kry nerwowo po pokoju. A przynajmniej próbowaa, bo miejsca tam byo stanowczo za mao. Burke czeka.

- Nie - odrzeka zdecydowanie. - Wykluczone.