WYBÓR BAŚNI, LEGEND, PODAŃ I MITÓW
Wybrali i wstępem opatrzyli Lidia Malczewska i Jan Malczewski
FUNDACJA „POMOC SZKOLE" Wydawnictwo „Oświata" Warszawa 1991
Projekt okładki Jan Sarnecki
Książka zalecona do użytku szkolnego
przez
Ministerstwo Edukacji Narodowej
© Wydawnictwo „Oświata" Warszawa 1991
Współpraca techniczno-produkcyjna Agencja Wydawnicza „Yademecum"
WSTĘP
Oddajemy do rąk nauczycieli i uczniów szkół podstawowych pierwszą publikację z planowanej serii wydawniczej ,,Lektury szkolne". Celem tej inicjatywy wydawniczej jest uzupełnienie braków w stanie wyposażenia w lektury szkolne uczniów i bibliotek szkolnych.
Zarówno ten tomik jak i następne z serii zawierają wybór tekstów utworów literackich lub ich fragmentów, które znalazły się w programie nauczania języka polskiego zatwierdzonym do realizacji w klasach IV- VIII szkoły podstawowej.
,,Wybór baśni, legend, podań i mitów" -jest to zestaw utworów, przeznaczonych do realizacji programu języka polskiego w klasach czwartych i piątych. Te baśnie, które znalazły się w tym wyborze ukazują tylko niewielką część wątków baśniowych występujących w przekazach ludowych narodu polskiego i innych narodów. W tym wyborze równie dobrze mogłyby się znaleźć inne baśnie i to zarówno pisarzy tutaj uwzględnionych, jak i pominiętych. Ograniczone ramy publikacji spowodowały konieczność zamieszczenia jedynie utworów wręcz niezbędnych w procesie nauczania języka polskiego.
I tak rozdział pierwszy zawiera ciekawsze baśnie autorów polskich, od najdawniejszych, jak np. K. W. Wójcickiego, po późniejsze jak np. ,,Legenda o pieśni" J. Korczaka, które wywodzą się z ludowych źródeł rodzinnych, jak i te, które przywędrowały do nas z daleka. Kiedy i gdzie bowiem narodziła się dana baśń, tego nikt nie wie na pewno. Wybór dokonany w rozdziale drugim szerzej reprezentuje baśnie klasyczne Hansa Christiana Andersena oraz braci Jakuba i Wilhelma Grimmów, a ponadto zawiera po jednej baśni innych narodów. Wybór mitów greckich dokonany w trzecim rozdziale wynika przede wszystkim z obowiązującego
Wstęp
programu nauczania, rozszerzonego tylko o mity o Ahtygonie, o Niobe i o Tułaczkę Odyseusza Jana Parandowskiego.
Zaprezentowane w tej publikacji utwory baśniowe — jak sądzą autorzy ich wyboru -pozwolą uczniom klas IV i V wejść w uroczą krainę baśni narodu polskiego i innych narodów, a więc w krainę fantazji, dobra, piękna i tęczowych marzeń. W krainie baśni bowiem jest pełno królewien, królewiczów, wróżek, krasnoludków, wielkoludów, siłaczy, czarnoksiężników, diabłów, smoków, potworów i innych straszydeł. Ale jest w tej krainie także Dobro i Zlo, stale toczące ze sobą walkę, w której prawie zawsze zwycięża Dobro.
Druga publikacja serii,,Lektury szkolne", która ukaże się w najbliższym czasie, będzie zawierała wybór nowel programu nauczanie w klasach IV- VI szkoły podstawowej.
I. Baśnie, legendy i podania polskie
STANISŁAW ŚWIRKO
Fragment książki „Orle gniazdo"
Orle gniazdo
Upłynęło już wiele długich miesięcy, jak bratnie plemiona słowiańskie opuściły dawne swe siedliska szukając nowych siedzib dla swego dobytku. Dużo ich było, mnogie tysiące. Na czele jechały zastępy konnych wojów odzianych w skóry dzikich zwierząt i zbrojnych w łuki, oszczepy i okrągłe tarcze ociągnięte skórą bawolą. U pasów połyskiwały im krótkie miecze żelazne. Za nimi, na wozach zaprzężonych w woły i krytych zgrzebnym płótnem, jechały niewiasty, dzieci i starcy, i sprzęt domowy, i żywność, a dalej stada koni jucznych, i krów mlecznych, i tabuny baranów. Pochód zamykały zbrojne oddziały pieszych tuczników i oszczep-ników. Podobna straż ubezpieczała obie strony wędrujących plemion.
I tak szli dzień za dniem, niepowstrzymani jak mrowie, torując sobie toporami drogę wśród puszczy i przeprawiając się w bród przez wszystkie napotkane rzeki. Zawieje śnieżne wymroziły ich zimą, wiosenne deszcze wysiekły, a teraz piekło upalne słońce lipcowe.
Na czele konnej drużyny jechali wodzowie plemienni, trzej bracia rodzeni: Lech, Czech i Rus. Każdy z nich, choć na swój sposób dorodny, inny prezentował wygląd i naturę: Lech szczery i pogodny, Rus milczący i zamknięty w sobie, Czech niespokojny, bystry i ruchliwy.
W południe całe plemię przeprawiło się przez niewielką rzekę, która srebrzystą wstęgą łączyła z sobą łańcuch drobnych, malowniczych jezior przebłyskując wśród drzew w pra-
Baśnie, legendy i podania polskie
wo i w lewo. Puszcza rzedła coraz bardziej i wreszcie urwała się, jakby ucięta toporem.
Przed oczyma idących roztoczyła się piękna i rozległa dolina, a w głębi wznosiło się kilka niezbyt wysokich pagórków oblanych wokół wieńcem niewielkich jezior. Na najwyższym wzgórzu wznosił się potężny, stary dąb. Lechowi aż oczy roześmiały się na widok tej uroczystej krainy i wstrzymał bezwiednie konia.
A oto od strony najbliższego jeziora wzbił się nagle w górę srebrnopióry ptak, potężny biały orzeł, niosący zdobycz w szponach, i zatoczywszy szerokie koło nad samotnym dębem na wzgórzu osiadł na jego szczycie witany radosnym kwileniem piskląt. Rus porwał łuk i wspiął konia do galopu, ale Lech położył mu łagodnie dłoń na cuglach.
- Zaczekaj, mój bracie! Oto sam Bóg najwyższy, gromowładny i wszystkowidzący Światowid zsyła nam znak swój widoczny. Tego orła białego przyjmuję za godło ludu swego, ;i wokół dcbu /buduję gród swój książęcy i od orlego gniazda i itiif/dnnn go na/we.
W(i|<iwu- i starszyzna wznieśli na znak zgody trzykrotne , Inu.i". .ile brat książęcy, Rus, zmarszczył sokole brwi i po namyśle lak olo odpowiedział:
1'ickna to jt-st dolina, ale nas jest mnogo jako piasku w tych jeziorach, nie wyżywi wszystkich ta ziemia.
Wiec /.robili wiec wszystkich wojów i starszyzny rodów i uradzili zgodnie, iż Lech zostanie tu ze swym ludem, a ('/ech i Rus pójdą dalej szukać dla swych plemion innych dziedzin. Nazajutrz, pożegnawszy się, Czech i Rus odjechali ze swymi wojami.
A tymczasem na rozkaz knezia Lecha w okolicznej puszczy co dzień dudniły topory i poszóstne zaprzęgi wołów zwoziły na wzgórze z orlim gniazdem potężne pnie dębowe, strzeliste sosny żywiczne i wysmukłe, twarde buki. Nim jesień uzłociła okoliczne bory, już gród książęcy, Gniezdno, stał na najwznioślejszym wzgórzu.
A para białych orłów, jakby wyczuwając, iż są dla tego ludu świętymi ptakami, zaprawiała spokojnie swe młode pisklęta do lotu.
I
KAZIMIERZ WŁADYSŁAW WÓJCICKI
Waligóra - Wyrwidąb
Żona jednego myśliwca, zbierając w lesie jagody, porodziła tam bliźnięta; a obadwa byli chłopcy; sama zaraz wnet umarła.
Zostawione niemowlęta nie karmiła żadna z niewiast; jednego karmiła wilczyca, a drugiego niedźwiedzica. Co wykarmiła wilczyca, ten się nazwał Waligóra; drugi Wyrwidąb się nazwał. Pierwszy siłą walił góry, drugi, jakby kłosy zboża, najtęższe wyrywał dęby.
Że się kochali wzajemnie, wychodzili na wędrówkę, by obchodzić świat szeroki. Idą przez puszczę ciemną dzień jeden i drugi; w dniu się trzecim zatrzymali, bo drogę zaparła góra i skalista, i wysoka.
- Co my zrobiem teraz, bracie?! - Wyrwidąb smutnie zawoła.
- Nie troskaj się, bracie miły, ja tę górę precz odrzucę, by nam droga wolną była.
I podpiera ją plecami, i przewraca górę z trzaskiem; odsunął ją na pół mili. Poszli sobie zatem dalej.
Idą prosto, aż dąb wielki stoi na środku drogi; zatrzymuje ich w pochodzie. Wyrwidąb więc naprzód idzie, obejmuje go rękoma, wyrywa z całym korzeniem i rzuca na bliską rzekę.
Ale chociaż tacy mocni, nogi przecież utrudzili; więc pod lasem odpoczęli. Jeszcze sen nie skleił powiek, patrzą, aż mały człowieczek leci ku nim, lecz tak prędko, że ptak żaden ni zwierz żaden nie potrafiłby go zgonić.
Zdziwieni, wstają na nogi, gdy on człeczek w ptasim locie zatrzymuje się przed nimi.
10
Baśnie, legendy i podania polskie
- Jak się macie, parobczaki! - rzekł wesoło i radośnie
- widzę, żeście utrudzeni; jeśli wola wasza będzie, w jednej chwili was zaniosę tam, gdzie jeno zażądacie.
Rozwinął piękny kobierzec.
- No, siadajcie społy ze mną!
Wyrwidąb więc z Waligórą usiedli wygodnie na nim. Człeczek klasnął, a kobierzec niesie ich by ptak na skrzydłach.
- Zapewne was to dziwiło? - człeczek mały znowu rzeknie
- żem tak prędko biegł po ziemi: widzicie, oto trzewiki, com dostał od czarownika; kiedy wdzieję, wtedy biegnę: co krok
- to mila; co skoczę - to dwie.
Waligórą prosi tedy, Wyrwidąb łączy swe prośby, by dał po jednym trzewiku, bo chociaż są tacy mocni, jednak droga nogi trudzi. Poruszony więc prośbami, podarował im trzewiki. Gdy niemało ulecieli, zsadził ich pod wielkim miastem, a w tym mieście był smok wielki, co dzień wiele ludzi zjadał.
Król ogłosił:
..Kici sie znajdzie, że lego smoka zabije, dwie mam córy do wytium |i-iln;) oddam mu za żonę i po śmierci tron swój
iuld.ni
Sla|;) wiec hiacia przed królem, oświadczają swą gotowość, że zabiją lepi smoku. Pokazano im jaskinię, gdzie ten polwór zamieszkiwał ld;| śmiało; na pół drogi on się mały człeczek /|,iwia
- Juk się nuicic pizyjiiciele! Wiem, gdzie kres jest waszej ilrogi, lecz poshu h.iicie mej rady: włóż każdy na nogę If/ewik. bo siMnk |.ik wyskoczy nagle, nie da nawet machnąć rckt|
1'onIir-IiiiIi m.jiliej rady. Wyrwidąb stanął przed jamą, wzniósł z zamachem dąb ogromny, by jak tylko łeb ukaże, lettnym ciosem smoka zgładził. Waligórą zaszedł z tyłu i jaskini;) z szczerej skały trzęsie jakby snopen żyta.
Smok wypada z jamy nagle, a Wyrwidąb, przestraszony, zapomniawszy i o kłodzie, co ją trzymał w obu rękach, szczęściem, że wdział dany trzewik, bo uskoczył na dwie mile. Smok go nie mogąc dogonić, obrócił na Waligórę; ten w przestrachu skałę podniósł i z zamachem silnie rzucił,
Waligórą - Wyrwidąb
11
a głaz świszcząc padł na ziemię i przycisnął ogon smoka. Waligórą, choć tak mocny, w tył uskoczył na dwie mile i zobaczył brata swego.
- Idźmy teraz, bracie, razem; smok się z miejsca nie poruszy, ty go uderz kłodą dębu, a ja go przywalę górą.
Idą naprzód więcej śmiało; jeden w ręku niesie górę, a drugi dębem wywija. Zawył smok jak stado wilków, widząc obu przeciwników; chciał się rzucie, lecz daremnie, ogon ciężki głaz przyciska. Wyrwidąb uderza silnie i rozgniata łeb na miazgę, a brat jego rzuca górą i zakrywa całe ścierwo.
Król już czekał; przyjął obu i dał im po jednej córce; a kiedy niedługo umarł, królestwem się podzielili i szczęśliwie sobie żyli.
Madej
Jechał kupiec przez las gęsty, ciemny; błądził długo i w pomroce nocnej ugrzązł w bagnie bez ratunku. Zasmucony począł rozpaczać, gdy nagle w postaci ludzkiej zły duch mu się pokazał.
- Nie smućcie się, człowieku! - wyrzekł do kupca -ja was wyciągnę z błota i do domu wskażę drogę, ale pod warunkiem, że to, co masz w domu, a o czym ty nie wiesz, mojąś zostanie własnością.
Kupiec pomyślał trochę i rad przystał na podany warunek, nie wiedząc, że żona powiła mu w czasie podróży dalekiej urodnego syna. Diabeł wyciągnął go z błota, wyprowadził na szeroki gościniec, a zmusiwszy kupca do wydania cyrografu, raz jeszcze umowę przypomniał i zniknął.
O ile z radością powitał żonę tak dawno nie widzianą,
0 tyle zasmucił się widząc ładnego syna, którego już złemu duchowi zapisał. Skrycie płakał nieraz poczciwy kupiec, tając łzy gorzkie przed żoną, tymczasem dziecię w pacholę wyrosło.
Było ciche, spokojne i chętne do nauk; w piątym roku już dobrze czytało i pisało, co tym więcej strapione serce ojca jątrzyło, że z dziecięciem tak lubym wkrótce się rozstać musi, oddając na ofiarę diabłu.
Małe pacholę doszedłszy lat siedmiu, uważało smutek ojca
1 łzy rzewne, ile razy zapatrywał się w jego urodne oblicze. Tyle przeto prosił, tyle nalegał, że kupiec wyjawił mu wszystko.
- Nie troszcz się, mój rodzicu, Bóg mi dopomoże, ja pójdę do piekła i cyrograf odbiorę.
Płakała matka, płakał i ojciec błogosławiąc na tak daleką drogę chłopczynę, który zrobiwszy potrzebny przybór, niebawem wyruszył z domu.
Madej
13
I szedł długo i daleko, aż zawędrował w puszczę ciemną i straszną, a tu w jaskini ukrytej zamieszkał rozbójnik Madej.
Morderca własnego ojca, matkę jeno zachował przy życiu, co mu gotowała strawę. Nikomu nie podarował życia; kogokolwiek dostał, bez litości zabijał. Matka podeszła niewiasta, zabłąkanych w jaskini przechowywała, ale Madej miał węch tak doskonały, iż zaraz poczuwał ludzkie ciało.
Chroniąc się przed burzą, przypadkiem zaszło tam nasze pacholę; stara, litując lat młodych, ukryła go w ciasnym zakątku jaskini, lecz Madej, zaledwie wpadł do niej, poczuł świeżego człowieka. Już biedne dziecię nachyliło głowy pod zabójczą pałką, kiedy rozbójnik dowiedziawszy się, gdzie idzie, podarował mu życie, z warunkiem ażeby zobaczył w piekłe, jakie dlań zgotowano po śmierci męczarnie.
Pacholę, równo ze świtem opuszczając jaskinię, prędko dostało się do piekielnej bramy: święconą wodą i obrazkami, które przylepiało, otworzyło ją snadnie. Zaskoczył mu Lucyper z zapytaniem, czego żąda?
- Cyrografu! na moją duszę przez ojca mego wydanego. Hetman piekielny, chcąc go się pozbyć czym prędzej, wydać cyrograf rozkazał, ale trzymał go kulawy Twardowski, co parzony kropidłem święconej wody nie chciał wrócić cyrografu.
Rozgniewany Lucyper: - Weźcie go na Madejowe łoże!
- zawołał - a Twardowski, przestraszony okropną męką, oddał pismo w tejże chwili.
Ciekawy chłopczyna poszedł zobaczyć tak straszliwe łoże. Było z żelaznej kraty, wysłane ostrymi nożami, iglicami i brzytwami, pod spody palił się ogień nieustanny, a z góry kapała kroplami rozpalona siarka.
I wyszedł z piekła i szedł dzień jeden, dzień drugi, aż trzeciego zaszedł do tejże jaskini, gdzie go już oczekiwał zasmucony Madej. Doniósł więc o tym, co widział, rozbójnikowi.
Zmartwiał z przestrachu zbrodzień; a chcąc tak srogiej męczarni uniknąć, postanowił pokutować.
Wyszli więc razem z jaskini; Madej ukląkł w lesie, zatknął w ziemi przy sobie morderczą pałkę, wiedząc zaś, że młode
14
Baśnie, legendy i podania polskie
pacholę na księdza się poświęciło, przyrzekł, iż dopóty czekać będzie na tym samym miejscu, dopóki nie zostanie biskupem.
Minęło lat kilkadziesiąt, nim on chłopczyna z księdza otrzymał dostojność biskupa.
Raz, przejeżdżając puszczę ciemną i gęstą, nie zajrzaną okiem, doszedł go jabłek zapach przyjemny. Rozkazuje więc swej służbie tego owocu wyszukać; dworzanie wkrótce wracają i donoszą, że w pobliżu jest piękna jabłoń, ale żadnego nie da sobie zerwać jabłka, przy niej zaś klęczy starzec siwobrody.
Biskup idzie na wskazane miejsce i z podziwem poznaje, Madeja, okrytego siwizną, z długą do ziemi brodą, który go o wysłuchanie spowiedzi i rozgrzeszenie zaklinał. Przychylił się kapłan do jego prośby, a dworzanie z osłupieniem patrzyli, jak w czasie tego aktu jabłko po jabłku, zamienione w białe gołąbki, znikało w powietrzu. Jedno tylko pozostało jabłko, była to dusza ojca Madeja, którego sam zamorodo-wał, a ten grzech ciężki utaił, lecz gdy wyznał i ten grzech ostatni, ostatnie jabłko, przedzierzgnięte w siwego gołębia, /a innymi uleciało.
Modlił się gorąco biskup nad grzesznikiem, a gdy dał mu rozgrzeszenie, ciało Madeja w drobny proch się rozsypało.
Twardowski
Twardowski był dobry szlachcic, bo po mieczu i kądzieli". Chciał mieć więcej rozumu, niż mają drudzy poczciwi ludzie, i znaleźć na śmierć lekarstwo, bo nie chciało mu się umrzeć.
W starej księdze raz wyczytał, jak diabła przywołać można; o północnej porze przeto cicho wychodzi z Krakowa, kędy leczył w całym mieście, i przybywszy na Podgórze, zaczął biesa głośno wzywać. Stanął prędko zawezwany; jak w one czasy bywało, zawarli z sobą umowę. Na kolanach zaraz diabeł napisał długi cyrograf, który własną krwią Twardowski, wyciśniętą z serdecznego palca, podpisał.
Między wielu warunkami był ten główny: że dopóty ni do ciała, ni do duszy czart żadnego prawa nie ma, dopóki Twąrdowskiego w Rzymie nie ułapi.
Na mocy tej umowy diabłu, jako swemu słudze, rozkazał naprzód, by z całej Polski srebro zaniósł w jedno miejsce i piaskiem dobrze przysypał. Wskazał mu Olkusz; posłuszny służka dopełnił rozkaz wydany i z tego srebra powstała sławna kopalnia srebra w Olkuszu.
Drugą rzecz kazał: do Pieskowej Skały by przyniósł skałę, wysoką, przewrócił na dół najcieńszym końcem, ażeby tak wiecznie stała. Posłuszny giermek2', jako pan kazał, postawił skałę, co dotąd stoi i zwie się Skałą Sokolą.
Wszystko, co jeno zażądał żywnie, miał na swoje zawołanie; jeździł na malowanym koniu, latał w powietrzu bez skrzydeł, w daleką drogę siadał na koguta i prędzej bieżał niż konno, pływał po Wiśle ze swoją kochanką wstecz wody bez wiosła i żagli, a jak szkło wziął do ręki, zapalał wioski na sto mil odległe.
Upodobawszy jedną pannę chciał się ożenić, ale panna chowała we flaszce robaka i pod tym warunkiem obiecywała oddać temu rękę, kto zgadnie co to za robak.
16
Baśnie, legendy i podania polskie
Twardowski, w ciemię nie bity, przebrał się w dziada łachmany i przyszedł do ładnej panny. Pyta go zaraz, ukazując z dala flaszkę:
Co to za zwierzę, robak czy wąż? Kto to odgadnie, będzie mój mąż.
A Twardowski odrzekł na to:
- To jest pszczółka, mościwa panno! Zgadł w istocie i wnet się ożenił.
Pani Twardowska na rynku Krakowa ulepiła z gliny domek; w nim przedawała garnki i misy. Twardowski za bogatego przebrany pana, przejeżdżając z licznym dworem, tłuc je zawsze czeladzi kazał. A kiedy żona ze złości wyklinała w pień, co żyje, on, siedząc w pięknej kolasie, śmiał się szczerze i wesoło.
Złota miał zawsze by piasku, bo co chciał, to diabeł znosił. Kiedy długo dokazuje, raz był zaszedł w bór ciemnisty bez narzędzi czarnoksięskich. Zaczął dumać zamyślony; nagle napada go diabeł i żąda, aby niezwłocznie udał się prosto do Rzymu.
Rozgniewany czarnoksiężnik mocą swojego zaklęcia zmusił biesa do ucieczki; zgrzytając kłami ze złości wyrywa sosnę z korzeniami i tak silnie Twardowskiego uderza po nogach obu, ze jedną zgruchotał całą. Od onej doby był kulawy i zwany odtąd powszechnie kuternogą.
W ostatku sprzykrzywszy sobie zły duch, czekając dość długo na duszę czarnoksiężnika, przybiera postać dworzana i jak biegłego lekarza zaprasza niby do swojego pana, że potrzebuje pomocy. Twardowski za posłańcem śpieszy do pobliskiej wioski nie wiedząc, że w niej się gospoda nazywała Rzymem.
Skoro tylko próg przestąpił onego mieszkania, mnóstwo kruków, sów, puchaczy osiadło dach cały i wrzaskliwymi głosy napełniło powietrze. Twardowski od razu poznał, co go może tutaj spotkać, więc z kołyski dziecię małe, świeżo dopiero ochrzczone, porywa drżący na ręce, zaczyna piastować, gdy w własnej postaci wpada diabeł do izby.
Chociaż był pięknie ubrany - miał kapelusz trójgraniasty, frak niemiecki, z długą na brzuch kamizelką, spodnie krótkie
Twardowski
17
i obcisłe, a trzewiki ze sprzączkami i wstążkami, wszyscy go poznali zaraz, bo wyglądały rogi spod kapelusza, pazury z trzewika i harcap3' z tyłu.
Już chciał porwać Twardowskiego, gdy spostrzegł wielką przeszkodę, bo małe dziecię na ręku, do którego nie miał prawa. Ale bies wnet znalazł sposób; przystąpił do czarownika i rzecze:
- Jesteś dobry szlachcic: zatem verbum nobile debet esse stabile4).
Twardowski wiedząc, że nie może złamać szlacheckiego słowa, złożył w kołyskę dziecię, a wraz ze swym towarzyszem wylecieli wprost kominem.
Zawrzało stado radośnie sów, wron, kruków i puchaczy. Lecą wyżej, coraz wyżej. Twardowski nie stracił ducha; spojrzy na dół - widzi ziemię, a tak wysoko poleciał, że wsie widzi takie małe jak komary, miasta duże jakby muchy, a sam Kraków by dwa pająki razem.
Żal mu szczery serce ścisnął; tam zostawił wszystko drogie, co polubił i ukochał, a więc podleciawszy wyżej, gdzie ni sęp, ni orzeł Karpat skrzydłem wiatru nie poruszył, gdzie zaledwo okiem sięgnął, z mordowanej piersi silnie dobędzie ostatku głosu i zanuci pieśń pobożną.
Była to jedna z kantyczek5>, które dawniej w swej młodości, kiedy nie znał żadnych czarów, duszę jeszcze miał niewinną, ułożył na cześć Marii i śpiewał zawsze codziennie.
Głos jego niknie w powietrzu, choć śpiewa z serca serdecznie, ale pasterze górale, co pod nim na górach paśli, zdziwieni podnieśli głowy, chcąc wiedzieć, skąd pieśń nabożna słowa im z chmurą przynosi. Głos jego bowiem nie poszedł w górę, ale przyległ do tej ziemi, by zbudował ludzkie dusze.
Skończył pieśń całą, zdziwiony wielce patrzy, że w górę nie leci wyżej, że zawisł w miejscu. Spojrzy dokoła - już towarzysza nie widzi swojej podróży; głos jeno mocny nad sobą słyszy, co zagrzmiał w sinawej chmurze:
- Zostaniesz do dnia sądnego, zawieszony tak jak teraz! Jak zawisł w miejscu, dotychczas buja, a choć mu słowa
w ustach zamarły, choć głosu jego nikt nie dosłyszy, starcy,
18
Baśnie, legendy i podania polskie
co dawne pamiętają czasy, gdy miesiąc w pełni zabłyśnie, przed niewielu jeszcze laty wskazywali czarną plamkę jako ciało Twardowskiego zawieszone do dnia sądu.
') Twardowski... szlachcic po mieczu i kądzieli - słynny czarnoksiężnik polski, Twardowski, który żył w wieku XVI, był szlachcicem zarówno w linii męskiej (po ojcu), jak i żeńskiej (po matce).
2' Giermek - tu: sługa, pachołek.
3' Harcap - warkocz przy peruce, noszony przez mężczyzn w późniejszym okresie (w wieku XVIII).
4' Verbum nobile debet esse stabile (łac.) - słowo szlacheckie winno być dotrzymane.
5' Kantyczka - pieśń nabożna.
Boruta
Boruta jest to nazwa sławnego diabła, co dotąd siedzi pod gruzami łęczyckiego zamku. Żyje długo, bo już niemal cztery wieki przeżył; teraz przecie musiał się zestarzeć, gdyż wielce się ustatkował i mało o sobie daje wiadomości. Imię to było głośnym szeroko i długo, a niejeden piskorz szlachecki, chciawszy dogryźć sąsiadowi, przeklinał, żeby go Boruta zdusił albo łeb ukręcił! - a diabeł, chętny złorzeczeniu, dopełniał nieraz życzenia.
W pobliżu zamku łęczyckiego mieszkał szlachcic niewiadomego nazwiska i herbu, rosły i silny. Nikt z nim nie mógł się mierzyć na szable, bo za pierwszym złożeniem przeciwnikowi silnym zamachem wytrącał oręż z ręki. Jak się raz plecami o zrąb domu oparł, całe sąsiedztwo nie dało mu rady.
Stąd szlachcic dostał przydomek Boruty; bo mówiono powszechnie, że musiał mu diabeł Boruta pomagać, kiedy wszyscy nie podołali jego sile i mocy, a że nosił siwą kapotę, dla różnicy od prawdziwego diabła dostał przydomek siwy; tak więc zwał się Siwy Boruta.
Od onej chwili nikt go nie zaczepił, każdy pomijał lub ustępował z drogi, nawet w gospodzie pijana szlachta, kiedy porwała się do broni, na sam głos Siwego Boruty wychodziła do sieni albo na podwórze i tam karbowała sobie dymiące łysiny.
To uszanowanie, a raczej bojaźń sąsiadów, co znali moc żylastej prawicy, wbiła go w dumę. Uniesiony nią nieraz w zuchwałej przechwałce odgrażał, że jak złapie prawdziwego Borutę, to mu karku nakręci, a skarby, których pilnuje, zabierze. Uważano nieraz, że wtedy słyszeć się dawał w piecu lub za piecem śmiech szyderski.
Siwy Boruta, kiedy pił - a pił nie lada, bo najtężsi bracia piskorze nie mogli go przepić - zawsze pierwszą szklankę wypijał za zdrowie diabła Boruty, a słyszano odgłos zaraz gruby, przeciągły:
- Dziękuję!
Siwy Boruta miał dużo pieniędzy, ale wkrótce w hulance roztrwonił; postanowił przeto dostać się do skarbów i wziąć z parę
I
20
Baśnie, legendy i podania polskie
mieszków złota od swego miłego pana brata, jak nazywał diabła Borutę.
O samej północy, zapaliwszy latarnię, zuchwały szlachcic, ufając swojej sile i szabli, poszedł do lochów. Wyostrzoną demeszkę1) trzymał wydobytą z pochew pod pachą, a latarnią rozświecał ciemnotę dokoła panującą. Ze dwie godziny chodził po zakrętach, nareszcie, wybiwszy drzwi jedne, ukryte w murze, ujrzał skarby, a w kącie na bryle złota siedział sam Boruta w postaci sowy z iskrzącymi oczyma.
Zbladł i zadrżał na ten widok zuchwały szlachcic; spocił się potężnie ze strachu; po chwili przyszedłszy do siebie, wyrzekł z cicha, z ukłonem i pokorą:
- Mnie wielce miłościwemu panu bratu kłaniam uniżenie! Sowa kiwnęła głową, co rozweseliło nieco Siwego Borutę. Ukłoniwszy się raz jeszcze, zaczął wypełniać siwej kapoty kieszenie i mieszki, które przyniósł, złotem i srebrem. Tak je obładował, że zaledwie mógł się obrócić.
Już świtać zaczęło, a szlachcic nie przestawał garściami ściągać złota; w ostatku, nie mając go gdzie włożyć, począł w gębę sypać, a że miał niemałą, nasypał dosyć i znowu ukłoniwszy się stróżowi, wyszedł z lochu. Zaledwie stanął na progu, kiedy drzwi się same zatrzasnęły i ucięły mu całą piętę.
Kulejąc, a krwią znacząc ślady kroków swoich, przeładowany skarbami, dobywając ostatki sił, tak dawniej głośnej, ledwo doszedł do domostwa.
Upuścił na podłogę złoto i srebro, wypluł z napchanej gęby, a sam padł wysilony i słaby. Odtąd miał dużo pieniędzy, ale siłę stracił i zdrowie. Przestękał całe życie i gdy w kłótni wyzwał sąsiada, ten, którego dawniej jednym palcem obalał Siwy Boruta, pokonał bogacza i zabił.
Domostwo jego pustkami zostało, nikt zamieszkać nie chciał, bo sam diabeł Boruta często przesiadywał w starej wierzbie, co na podwórzu rosła; odwiedzał izbę i alkierz, pozostałe skarby przenosząc na powrót do zamku łęczyckiego.
Demeszka - szabla ze świetnej stali wyrabianej w Damaszku.
ANTONI JÓZEF GLIŃSKI
0 Kmiotku
1 o soczewicy
Był sobie jeden kmiotek tak leniwy, że ciągle z założonymi chodząc rękami, do niczego się nie brał i chciał, żeby robota albo sama się robiła, albo ktoś ją za niego zrobił.
Przychodzi raz kmiotek do gumna, patrzy - aż na toku leży soczewica wymłócona, wywiana, trzeba by ją tylko do worka wsypać, ale ani weź nie chce się.
Stanął więc, popatrzył, położył worek, pokłonił się soczewicy i rzecze:
- Soczewico, wleź do worka!
Soczewica spokojnie sobie na toku leży i ani ruszy się do worka; idzie więc kmiotek do szczurów, kłania się i mówi:
- Szczury, idźcie soczewicę jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Szczury jedzą sobie pszeniczkę i ani myślą o soczewicy; idzie więc kmiotek dalej, przychodzi do kota i kłaniając się mówi:
- Kocie, idź szczury łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Kot zajada ser tłusty, nie w głowę mu więc szczury; kmiotek postał, poskrobał się w głowie, idzie na łąkę do łozy, kłania się i mówi:
- Łozo, idź kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
22
Baśnie, legendy i podania polskie
Łoza szumi na łące i ani ruszy się z miejsca; kmiotek pokiwał głową, przychodzi do kozy, kłania się i mówi:
- Kozo, idź łozę gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Koza ogryza pączki młodej brzózki, nie w głowie więc jej łoza; kmiotek pogroził palcem po nosie, idzie dalej, napotyka wilka, kłania się i mówi:
- Wilku, idź kozę dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Wilk tylko co na paszy zjadł źrebię, jeszcze paszczę miał we krwi świeżej, nie myślał więc o kozie i pobiegł dalej; kmiotek popatrzył na wilka, zauważył, gdzie ma legowisko, poszedł do psów, kłania się i mówi:
- Psy, idźcie wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Psy goniły za zającem, wysłuchawszy więc mowy kmiotka, wolały dalej za nim pędzić niż z niesmacznym wilkiem iść w zapasy; kmiotek zatem postał, pomyślał, ruszył do myśliwych, przychodzi, kłania się i mówi:
- Myśliwi, idźcie psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Myśliwi polowali na sarny, z których mieli skórę i mięso, nie zechcieli więc na psów napadać, z którymi często polowali w kniejach, kmiotek ruszył do ognia, przychodzi, kłania się i mówi:
- Ogniu, idź myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do wora leźć.
Ogień z trzaskiem pożerał suchą olchę, nie zechciał więc iść
O Kmiotku i soczewicy
23
na myśliwych; kmiotek przychodzi do sadzawki, kłania się i mówi:
- Wodo, idź ogień zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Woda chciała się wydobyć ze stawu, podmywając więc ciągle tamę o ogniu myśleć nie chciała; kmiotek poszedł dalej, przychodzi do wołu, kłania się i mówi:
- Wole, idź wodę pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Wół brodził sobie rankiem po bujnej runi żyta, zajadał ją z rosą, nie mając więc pragnienia, nie zechciał iść do wody, a kmiotek poszedł dalej, przychodzi do kija, kłania się i mówi:
- Kiju, idź wolu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Kij stał sobie w cichym i ciepłym kącie, nie chciał spokojności swojej przerywać, pozostał więc na miejscu, a kmiotek idzie do robaków, kłania się i mówi:
- Robaki, idźcie kij toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Robaki czołgały się po miękkiej i zielonej darni, wolały więc na miejscu pozostać niż wspinać się na kij suchy
24
Baśnie, legendy i podania polskie
i twardy; kmiotek popatrzył, zawrócił się i przybywszy do kur, kłania się i mówi:
- Kury, idźcie robaki kłuć, robaki nie chcą kija toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Kury grzebały się na własnym śmietnisku, gdzie ziarnka pszenicy i smaczne okruchy znajdowały, nie chciały się więc do darni po robaki trudzić, a kmiotek zniecierpliwiony, plunął zagniewany, ruszył prosto do orła, przybył, pokłonił się i rzecze:
- Orle, idź kury drzeć, kury nie chcą robaków kłuć, robaki nie chcą kija toczyć, kij nie chce wołu bić, wół nie chce wody pić, woda nie chce ognia zalewać, ogień nie chce myśliwych palić, myśliwi nie chcą psów strzelać, psy nie chcą wilka kąsać, wilk nie chce kozy dusić, koza nie chce łozy gryźć, łoza nie chce kota siec, kot nie chce szczurów łapać, szczury nie chcą soczewicy jeść, soczewica nie chce do worka leźć.
Orzeł, nastawiwszy szpony, jak rzuci się do kur, kury do robaków, robaki do kija, kij do wołu, wół do wody, woda do ognia, ogień do myśliwych, myśliwi do psów, psy do wilka, wilk do kozy, koza do łozy, łoza do kota, kot do szczurów, szczury do soczewicy, a soczewica - szust do worka i worek się zawiązał.
RYSZARD BERWIŃSKI
Mądry Maciuś
W pewnej wsi mieszkał owczarz, który miał trzech synów; dwaj starsi byli mądrzy, a trzeci był głupi i nazywał się Maciuś.
Trafiło się raz, że owczarz poszedł na jarmark, więc dwaj starsi synowie mieli paść gromadę. Maciuś nie chciał iść w pole, bo zawsze siadywał na piecu i piekł perki w popiele i spał. Tego jednak dnia zbudzili go matusia w samo południe i kazali mu zanieść braciom obiad, i dali mu dwojaczki; w jednym garnuszku było kwaśne, a w drugim kluski. W torbę włożyła matka pół bochenka chleba i rzekła:
- Idź, Maciuś, do owczaryszków, a bądź mądry po drodze! Usłuchał Maciuś matki i poszedł w pole. Ale zaraz na
zapłociu miał przechodzić po moście, w którym była dziura. Bał się tedy Maciuś, ażeby w nią nie wpadł i nogi nie złamał; bo nogę złamać jest to wielkie głupstwo, a matula kazała mu być mądrym! Poszedł więc do głowy po rozum, dobył z torby pół bochenka chleba i zatkał ową dziurę; potem ją przeskoczył i obejrzał się, czy nie wpadł. A gdy się obejrzał, postrzegł cień swój za sobą. Wyląkł się okropnie, bo mu się zdało, że to coś za nim stoi i chce go zjeść. Więc w nogi, mój drogi, jak zacznie zmykać przez rowy, przez zagony, aż się za nim kurzyło. Ale co się obejrzy, to cień bliżej niego - co Maciuś prędzej, to cień też prędzej. Więc się też już wreszcie zmęczył i stanął, otarł pot z czoła i rzekł do cienia:
- Jeżeli mnie nie zjesz, to ci dam klusek z okrasą!
26
Baśnie, legendy i podania polskie
I rzucił jedną kluskę za siebie, potem jeszcze jedną, potem trzecią, czwartą: i tak rzucał, póki mu nie zabrakło.
A gdy brakło klusek, strach nowy, bo matusia kazali mu być mądrym, a to jednak wielkie głupstwo dać się zjeść! Rzekł tedy Maciuś do cienia:
- Jak mnie nie zjesz, to ci dam kwaśnego z flaczkami
- i wylał jedną łyżkę za siebie, potem drugą, trzecią, póki nie zabrakło. A gdy i kwaśnego brakło, więc na nowo uciekać zaczął i przybiegł do braci swoich, i dał im dwojaczki, które były próżne.
- Gdzież strawa, niegodziwcze? - zapytali owczarkowie. A Maciuś pokazał cień swój i rzekł:
- Oto ten czarny diabeł gonił mnie i chciał mnie zjeść, więc dałem mu klusek i kwaśnego, żeby mnie nie zjadł.
Owczarkowie gniewali się bardzo i mówili:
- Przecież to cień, nie diabeł, głupcze!
- A toście mi mogli powiedzieć - rzekł mądry Maciuś
- teraz już nie będę tak głupi.
Cóż po tym, kiedy owczarkowie byli głodni. Postanowili zatem iść na obiad do domu, a Maciusiowi kazali paść przez ten czas gromadę i uczyli go, żeby strącał owce do kupy, jak mu się zaczną rozchodzić, i mówili:
- Paś owce, Maciusiu, a bądź mądry!
Maciuś uważał sobie dobrze, co starsi bracia mówili, więc wziął maczugę i zaczął potrącać owce, które szły w szkodę, a potrącone znosił na kupę. Jeszcze niewiele było z południa, a już porządna kupka owiec leżała.
Gdy potem bracia wracali z obiadu, Maciuś wybiegł ku nim i wołał:
- Patrzcie, jak ładnie pasę wam owce, prawie wszystkie mam w kupie!
Ale oni poczęli wyrzekać i płakać, bo większa połowa gromady była zabita, i mówili:
- Cóżeś ty nieszczęśliwego zrobił, psie głupcze!
- A toście mi mogli wprzód powiedzieć - rzekł Maciuś
- teraz już nie będę taki głupi.
Nie wiedzieli potem, co czynić; więc im Maciuś doradził, aby poodnosić zabite owce do owczarni, zamknąć i umykać
Mądry Maciuś
27
do boru, póki tatuś nie wrócą. Zaczęli więc dźwigać owce do owczarni, zawsze po dwie na raz, a Maciusiowi kazali brać po trzy albo po cztery. Kiedy już wszystkie poznosili, zabrali się w drogę i uciekali do boru. Ubiegli też już spory kawał lasu, gdy im się przypomniało, że nie zamknęli owczarni; więc rzekli do Maciusia:
- Idź ty co tchu nazad i zamknij wrótnię, żeby jej nikt nie mógł otworzyć, bo jak zobaczą zabite owce, to nas będą gonić. Przynieś też co do jedzenia.
Maciuś wrócił tedy do wsi, nakradł matce uleżałek i porwał banię z octem. Potem poszedł do owczarni, zamknął wierzchnią połowę wrótni, a spodnią wystawił z zawias i wziął na plecy, i myślał sobie: „Kiedy wrótnię mam na plecach, to jej nikt nie otworzy". Nie uciekał też bardzo, bo się bał, żeby go kto nie gonił. A gdy przyszedł do braci, podał im wrótnię i rzekł:
- Możecie sami pilnować, żeby jej kto nie otworzył. A oni mówili:
- Takiś ty mądry, psie głupcze? Ale poczekaj jeno, kiedyś wrótnię dotąd przyniósł, to ją poniesiesz i dalej!
- Wrótnię poniosę - odpowiedział Maciuś - uleżałki i bania ciążą mi bardzo, więc je powieszę na wrótni, niech ona też trochę dźwiga.
Jak powiedział, tak zrobił. Potem szli znowu wszyscy trzej głębiej w gąszcz, a szli, póki się nie ściemniło; dopiero w nocy wleźli na wysoką sosnę, aby tam przenocować. Ledwo co się na nią wdrapali, usłyszeli hałas jakiś pod drzewem. Nadeszli tam bowiem ludzie, którzy noszą to, co nie chce chodzić, a znajdują rzeczy, które jeszcze nie były zgubione. Po prostu nazywają ich złodziejami. Wszystkich razem było sześciu, a każdy chłop w chłopa jak dąb. Usiedli oni sobie pod sosną i zaczęli niecić ogień, a przy ogniu piekli pieczenie. Na sośnie ledwo dychali owczarkowie ze strachu i pocili się jak myszy. Ale Maciuś najbardziej się pocił, bo ciągle trzymał jeszcze na plecach ową wrótnię, która mu bardzo ciężała. Jemu się zaś zdało, że to uleżałki tak ciężą, więc rzekł po cichu do starszego brata:
- Stachu! Stachu! bo rzucę uleżałki!
at albo może jeszcze ł świętą chrześcijań-iara ludzi. Niewiado-kondycji, i to tylko z ubioru, że przyszli ucili oni swój kraj 3 niewiadomym było. ytali ich o nazwisko, dano im imiona: Jan siedzieć, dokąd i dla Szukamy puszczy!" się jakiegoś pościgu ;o pod boskim okiem, takie o nich chodziły , bo on był ciemnej to rzadko pomiędzy .va, a ona, czy to szła,
wydawała z siebie jak tam było z ich ietrudno znaleźli to,
ła podtenczas nie-iał co niemiara jezior dowali troszkę osad, yślnością. W jednych
28
Baśnie, legendy i podania polskie
- Nie rzucaj, psie głupcze! - odpowiedział Stach.
Ale uleżałki już po gałęziach na dół leciały, więc złodzieje mówili:
- Niedaleko do rana, bo wiatr mocniejszy otrząsa szyszki.
Maciusiowi nie przestała ciążyć wrótnia, a on myślał, że to pewno bania z octem taka ciężka, i rzekł znowu:
- Stachu! Stachu! bo puszczę banię! Stach nie dał mu puszczać i mówił:
- To nas wyda!
Ale Maciuś puścił ją jednak. Na szczęście, zawiesiła się bania na gałęziach i tylko ocet się wylał, a, rozbity o iglice, spadł kropelkami na ziemię; więc jeden złodziej rzekł:
- Niedaleko do rana, bo już rosa pada.
Wtenczas pomyślał sobie Maciuś: „Pewnie to ta wrótnia tak mi cięży!" - i puścił ją także, która z wielkim trzaskiem leciała po gałęziach; złodzieje zaś wołali:
- Diabeł zlatuje z drzewa! - i zaczęli zdzierać jak oparzeni.
Ale jeden między nimi był kulawy, nie mógł też tak prędko podnieść się z ziemi, więc drzwi spadły na niego właśnie wtedy, jak kładł kawał mięsa w gębę, i ucięły mu język. Gonił i on potem za drugimi i chciał wołać: „Poczekaj!", lecz mu się zawsze wymówiło: „Poklekaj!", a tym na przodzie zdawało się, że on woła: „Uciekaj!", więc jeszcze bardziej uciekali.
Wtenczas dopiero zleźli owczarkowie z drzewa i poczęli dojadać pieczystego, złodzieje bowiem odbiegli w strachu wszystkiego, nawet dwóch miechów pieniędzy, które owczarkowie zabrali do domu, aby nimi zapłacić szkodę /a owce. I wrócili do domu, i zapłacili tę szkodę, i zostało im się jeszcze półtora miecha pieniędzy. Więc za nie kupili sobie dom i suknie z bławatnych materii, i jedwabne chusteczki. Maciusia też ubrali we frak paryski i w świecące trzewiki i pończochy, jakby babę. Ale on zawsze sobie był Maciusiem, i zawsze piekł perki w popiele, a może jeszcze piecze.
ELIZA ORZESZKOWA
Fragment książki „Nad Niemnem"
Legenda
o Janie i Cecylii
- Było to w starych czasach, w sto lat albo może jeszcze i mniej potem jak litewski naród przyjął świętą chrześcijańską wiarę, kiedy w te strony przyszła para ludzi. Niewiadomego oni byli nazwiska, niewiadomej kondycji, i to tylko można było poznać i z mówienia ich, i z ubioru, że przyszli z Polszczy. Dla jakiej przyczyny porzucili oni swój kraj rodzony i aż tu przywędrowali, zarówno niewiadomym było. Kiedy spotykający ich podczas ludzie pytali ich o nazwisko, odpowiadali, że przy chrzcie świętym nadano im imiona: Jan i Cecylia. A kiedy ktokolwiek chciał wiedzieć, dokąd i dla jakiej przyczyny wędrują, mówili: „Szukamy puszczy!" Widać było ze wszystkiego, że bali się jakiegoś pościgu i żądali skryć się przed ludźmi, a żyć tylko pod boskim okiem. Całej pewności co do tego nie ma, ale takie o nich chodziły głosy, że kondycja ich była nierówna, bo on był ciemnej twarzy i bardzo w sobie silny, tak jak to rzadko pomiędzy panami, a najczęściej w pospólstwie bywa, a ona, czy to szła, czy to stała, czy mówiła, czy milczała, wydawała z siebie pańską wspaniałość i piękność. Ale jak tam było z ich początkiem, wszystko jedno, dość że nietrudno znaleźli to, czego szukali. Cały tutejszy kraj zalegała podtenczas nieprzebyta puszcza, w której Pan Bóg nasiał co niemiara jezior błękitnych i łąk zielonych, a ludzie pobudowali troszkę osad, w których trudnili się sobie różną przemyślnością. W jednych
30
Baśnie, legendy i podania polskie
miejscach, nad jeziorami lub nad rzeczułkami, siedzieli rybaki i bobrowniki; w inszych, tam gdzie stały lipowe lasy, pszczelniki miód i wosk pracowitym zwierzątkom odbierali; niektórym król nakazał, aby dla niego hodowali sokoły, i od tego poszło, że nazywali się sokolnikami, a inszych wolnością obdarował, aby tylko wszelkie posyłki jemu sprawiali i dla tej przyczyny mieli oni nazwanie bojarów1', czyli ludzi wolnych.
0 uprawianie ziemi było im bynajmniej2', ogrody mieli, ale najwięcej rzepę w nich sadzili i len w wielkiej obfitości sieli, bo owiec nie mając i wełny nie znając, odzieży płótnianej tylko używali. Zboże zaś rzadko gdzie zobaczyć można było,
1 to przy miastach, a w głębokiej pusczcy gdzie gdzieniegdzie nikt i nie słyszał o nim. Ale za to byli tacy, co w dębowych lasach żyjąc, trzody świń na żołędziach hodowali, i od tego dane im było brzydkie przezwisko świniarów, i tacy, co przy łąkach mieszkając, bawoły obłaskawiali i dla tej przyczyny nazywali się bawolniki. O pieniądzach to jeszcze gdzieniegdzie i nic nie wiedzieli, a jak kto chciał co sobie potrzebnego kupić, dawał skóry zdarte z ubitych bobrów, niedźwiedzi, lisów, kun i inszych zwierząt albo troszkę miodu i wosku, albo przyswojonego bawoła, karmną świnię i co tam zresztą kto miał. Chaty ich nazywały się numy i były bardzo biedne i smrodliwe, bez pieców i kominów, bo tym leśnym ludziom nieznajoma jeszcze była mularka. W Boga chrześcijańskiego niby to wszyscy już uwierzyli, a jednakowoż w głębokościach puszczy wiele jeszcze kłaniało się bałwanom i żyło z kilkoma żonami. Jan i Cecylia wzdłuż puszczę przeszedłszy poznali różne jeziora i łąki, zachodzili do rybaków, do bobrow-ników, do sokolników i do bojarów, zachodzili takoż do świniarów i do bawolników, ale nigdzie im nie podobało się tak, jak tutaj, nad brzegiem tego Niemna, i na tym właśnie miejscu, gdzie teraz ten pomnik stoi... Widać zobaczyli, że tu najmniej ludzie doścignąć ich mogą, a najlepiej im będzie pod jednym boskim okiem pozostawać. Może już tak im było przeznaczone, ażeby właśnie ten kawał ziemi zaludnić i nasz ubogi, ale długowieczny ród ufundować.
Powolny i przyciszony głos opowiadającego brzmiał na wysokim stoku góry, monotonnością swą podobny do
Legenda o Janie i Cecylii
31
mruczącego u dołu strumienia. Czasem jednak zatrzymywał się i szukał w pamięci wyrazu lub nazwy, których w życiu codziennym nie używał prawie, ale jak słowa z pacierza, ze starej gadki wyrzucić nie mógł. Teraz z widocznym naprężeniem rysów wiązał przez chwilę w swej głowie wątek opowiadania, bojąc się splątać go albo część jego uronić.
- Podtenczas - zaczął znowu - nie było na tym miejscu żadnego kawałka zoranej ziemi ani żadnego ludzkiego plemienia. Z tej strony rzeki i z tamtej strony rzeki, na prawo i na lewo, naprzód i w tył, rosła jedna tylko puszcza. Jan i Cecylia upatrzyli sobie właśnie to miejsce, gdzie teraz ten pomnik stoi, a gdzie podtenczas stał dąb taki stary, co może i tysiąc lat miał wieku, bo w jego wydrążeniu bawoła skryć byłoby można, i pod tym dębem zbudowali sobie najpierwej chatę, czyli takąż numę bez pieca i komina, nędzną i smrodliwą. Od razu inszej zbudować nie mogli. Lepiej mówiąc, on zrąbywał drzewa, oprawiał kłody i budował, a ona zbierała orzechy i dzikie jabłka, gotowała rybę, doiła bawołicę, którą on rychło sobie obłaskawił, naprawiała odzież, a gdy wieczór przyszedł i on położył się pod dębem, z oszczepem i łukiem napiętym przy boku, by zawsze od dzikiego zwierza się obronić, siadała przy jego głowie śpiewając i grając na harfie. Z wysokiego domu pewno była, bo po anielsku grała i śpiewała i ręce z początku miała takie białe, by lilie. Ale krótko tego było, bo pracując ciężko, w niewygodach i niebezpieczeństwach straszliwych, prędko pociemniała na twarzy i rękach, wyrosła, zmężniała w sobie, że podobną stała się do płowej łani, której trudności i samotności leśne najmilsze. Jak pierwsza matka ludzkiego rodu, miała ona podobno włosy złociste i takie długie, że pokryć nimi mogła siebie i swoją harfę; gdy też późnym wieczorem nad senliwym mężem śpiewała, on, choć senliwy, pieścił się z jej włosami, a potem o wschodzie słonka zdrowy i wesół do roboty wstawał, bo siły miał wzmocnione i serce pocieszone przez nią. Jednakowoż pomimo kochania i wszelakich jego rozkoszy nadchodziły ich takie potrzeby i strachy, że inszym ludziom i pomyśleć o nich byłoby trudno. Wszystko tu było nie tak, jak teraz, ale okropniej i dziczej. Po puszczy chodziły
32
Baśnie, legendy i podania polskie
stada żubrów, turów, niedźwiedziów, dzików, i wilków, w gałęziach czaiły się drapieżne jastrzębie i krogulce, szerokimi skrzydłami łopotały krzywodzióbe orły. Nocami wyły puszczyki i po drzewach wieszały się rysie, w ciemności oczami jak latarniami świecące. Czasem kruki i kawki czarną chmurą zakrywały niebo, a dzikie konie napełniały zacisz-noście leśne grzmotem swoich kopyt i przeraźliwym wiż-dżeniem. Nad rzeką i na wszelakich mokrych miejscach lęgło się wielkie mnóstwo obrzydłych żab, tarakanów3), wężów i jaszczurek. I rzeka ta nie była taka jak teraz. Głębinę i prędkość miała ogromniejsze. Wody były wtedy nadmiar silne i gniewliwe. Rozlewały się daleko i o ziemię biły, koryta w niej sobie prując, czego do dzisiejszego dnia te parowy pamiątką ostały.
A po zimie wiosenną porą kry szły ogromne by stada koni dęba stających albo szklarnie góry, przez słonko, co się w nich przeglądało, tęczami nalane. Jak oni to wszystko znieśli i przemogli, Bogu świętemu wiadomo, dość że znieśli i przemogli. Już to jest pewne, że żaden człowiek siły swojej nie zna, nim jej w potrzebie z siebie nie dobędzie. Prawda i to, że wiele rzeczy i stworzeń podtenczas człowiekowi do pomocy stało. Narzędzia do wszelakich robót i myślistw przynieśli z sobą albo różnym sposobem zrobili sobie, dobre i mocne. Las dawał dzikie jabłka, orzechy, jagody i grzyby; do rzeki po napój przybiegały jelenie, daniele i sarny, które ze stad wielkich łatwo ubijać było; u góry żył lud wiewiórek, a u dołu w gęstwinach skrywała się mnogość zajęcy, łasic i kun; w wodach mieszkały wydry i bobry domki sobie budowały. A trzeba było tylko wędę, sieć albo oszczep w rzekę zanurzyć, ażeby z niej wyłowić tyle ryb różnych, jakich już teraz wcale ona nie ma. Do tego i lubości bywało tu nadmiar. Słowicze śpiewy umilały noce, a jaskółcze i gołębie gminy same przez się szukały przytułku pod dachem numy. Podczas ze sznura żurawi spadł jeden i łaskawie ostał już towarzyszem człowieka; podczas płochliwa sarna ugłaskać się pozwoliła, wiernie potem chodząc przy boku swej pani. Wszelako tam bywało: ciężko i mile, straszno i bezpiecznie. To tylko jest pewne, że nacierpieli się oni nadmiar, głodu,
Legenda o Janie i Cecylii
33
chłodu, strachu i zasępu najedli się do sytości; że wiele razy od upału i mozołu skóra z rąk i z nóg im złaziła, a od wiatrów i mrozu piekące bąble obsiadały ciała. Może dwadzieścia roków minęło im w tej męce, kroplami rozkoszy słodzonej, aż po puszczy puściły się pogłosy o tej parze ludzi, że przemyślnością swoją i krwawą pracą kawał duży lasu wyplenili, zboża nasieli i inszych różnych roślin nasadzili; że dom sobie zbudowali widny i czysty, z którego też dym przez komin wychodził; że nabyć u nich można niektórych takich rzeczy, których na szeroki okół nikt jeszcze nie miał. Poszli tedy do nich ludzie z różnych dalszych osad dowiedzieć się, jakże tam czyniły się takie cuda. A jak raz przyszli, to już na długo przy nich ostawali, przypatrując się różnym niewiadomym do tego czasu dziełom i przemysłom. Niektórzy prosili się, aby ze wszystkim już ostać przy nich dla wspólności i pomocy, ale Jan i Cecylia wprędce rodzonych doczekali się pomocników. Sześciu synów i sześć córek urodziło się im i wyhodowało nad brzegiem tej wody, w cienistościach tej puszczy, pod okiem jednego Boga. Jeden z tych synów pojął sobie żonę u rybaków, drugi ją wybrał pomiędzy sokol-nikami, trzeciemu przeznaczenie dało bojarkę, czwartemu bobrowniczkę, piątemu pszczelarkę, a szósty handlując rybami, do których łapania wielką miał ochotę, przywiózł sobie dozgonną towarzyszkę, aż z miasta Grodna, które podtenczas, dla przyczyny mnóstwa rosnących tam ogrodów, po rusińsku Horodnem zwano. Rusinką też dziewka owa była, ale podtenczas dwie krwie na jednej ziemi mieszkające nierzadko mieszały się z sobą i nie wynikała z tego nikomu żadna obraza ani ujma. Skąd synowie pojmowali żony, stamtąd przybywali mężowie dla córek i poślubiwszy je nie odjeżdżali nigdzie, tylko tu sobie budowali chaty, a tnąc las coraz dalej, uprawiali pola. Tak przeminęło lat osiemdziesiąt albo może i więcej od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili.
Umilkł Anzelm, zmęczony niezwykłym wysiłkiem pamięci i myśli, kilka kropel potu zaświeciło na jego zapadłych i rozognionych policzkach, spłowiałe zwykle i blade oczy pobłyskiwały pod wielką czapką. Obejrzał się w stronę
34
Baśnie, legendy i podania polskie
słońca; znikło już ono za borem, lecz Niemen teraz stał żółtawa taflą i jasne smugi rozciągnięte u zachodu nieba jaskrawo oświecały sunący od wschodu zmrok.
- Dzień kończy się i moja gadka także do swego końca idzie - wymówił z uśmiechem. - Ale - dodał - w tym końcu także są rzeczy, które walor mają...
Głośniej trochę i żywiej niż wprzódy mówił dalej:
"- Osiemdziesiąt lat albo może i więcej przeminęło od tego dnia, kiedy Jan i Cecylia pierwszy raz na tej ziemi nogi swoje postawili. Aż jednego razu znaleźli się tacy ludzie, którzy samemu królowi donieśli, jakie to dziwy dzieją się gdzieściś, w kraju litewskim, w najgęstszej puszczy nad samym brzegiem Niemna. Panował podtenczas ostatni Jagiellon, dwoma imionami: Zygmunt August nazywany. Zapalczywy był on myśliwiec i właśnie w tej porze, kiedy mu to doniesienie zrobionym było, bawił się polowaniem w swoich knyszyń-skich lasach. Zmiarkował zaraz, że od Knyszyna do tego miejsca, o którym jemu rozpowiadali ludzie, droga była nie bardzo daleka. Łowczym na apel zatrąbić, a panom jechać za sobą rozkazał i puścił się w drogę. Jechał i jechał, jechał i jechał, a panowie za największym z panów jechali, aż raptem zobaczyli jakoby koniec puszczy. Drzewa rzedniały i rozstępowały się, jakoby jadącym z drogi ustępując. Król pojrzał przez te szerokie otwory, krzyknął aż z zadziwienia i żartobliwie do panów swoich zawołał:
„Hej! hej! Waszmoście panowie, widzi mi się, że ktoś tu dla mnie nowe królestwo gotuje!"
-^~"Aż tu wszyscy wyjechawszy z lasu stanęli, oczom własnym wiary nie dając. Tam, kędy dawniej panowała dzicz drzewiasta, bezludna i głucha, srogim zwierzom tylko przytułek dająca, leżała wielka równina, żółtością ścierniska po zżętym zbożu pozostałego okryta. Na ściernisku, by wysokie domy lub też by słupy z pozwężanymi wierzchołkami, stały sterty wszelkiego zboża; sto par wołów orało pole pod przyszły zasiewek, a śród pola na gładkich łąkach hasały stada obłaskawionych koni, pasły się trzody krów ryżych i białych owiec. Na dwóch pagórkach dwa wietrzne młyny łopotały swymi wielkimi skrzydłami, lipowe gaje rozlegały się od
Legenda o Janie i Cecylii
35
baczenia nieprzeliczonych rojów pszczelnych, a w olszynach i brzoźniakach na wszystkich gałęziach wisiały wielkie jak czapki gniazda gawronie. Sto domów, przedzielonych ogrodami, sznurem wyciągało się w podłuż rzeki, a z ich kominów, by z kościelnych kadzielnic, sto złotnych dymów podnosiło się prosto do nieba. Na jabłoniach i śliwach liścia widać nie było za czerwonością i liliowością owocu, po zielonych trawach suszył się len i bieliły się sztuki płócien, w chatach krosna stukały i huczały terlice4), przed domami na gałęziach i płotach wysychały ufarbowane przędziwa wełny, a na dachach po stronach do słońca wystawionych dojrzewały żółte, ogromne dynie. Ptactwo domowe, ziemne i wodne, grzebało się w piasku lub z hałasem leciało nad rzekę, od której powracający rybacy wychodzili zza góry, niosąc po kilku siecie i niewody5) z rzucającymi się w nich rybami. Co do rzeki, tej w dole płynącej, król z oddali zobaczyć nie mógł, ale rozpoznał, gdzie ona płynęła, po wysokiej piaszczystej ścianie, nad którą stał bór, przez nikogo nie ruszany... ten samf)\f — >
Tu opowiadający wskazał palcem pas boru rozciągnięty nad złotawym trójkątem Niemna. Zająknął się i głos mu zadrżał.
- Te... te... ten sam! - powtórzył.
- Tymczasem - mówił dalej - król jechał naprzód, oglądając się wokół i wesoło dziwiąc się wszystkiemu, co tu obaczył. Młody był podonczas i tylko co na tron swój wstąpił. Koń był pod nim arabski, ognisty, z rzędem kapiącym od złota i drogich kamieni. Nad czołem królewskim świeciło na kołpaku brylantowe pióro, a drogie purpury i gronostaje spadały z królewskich ramion aż prawie po końskie pętlice. Wokół niego i za nim jechali hetmany, senatory i insze panowie, a każden z koni, które pod sobą mieli, piękniejszy był od drugiego, a od kolorów ich szat i drogocenności siodeł aż ćmiło w oczach. Za nimi jechali także sokolniki, na dłoniach trzymając zakapturzone sokoły, pieściwe pazie z różami na licach, hardonosa służba i bystro-okie strzelce. A łowczowie złotne trąby wciąż do ust swych przykładali i rozgłośnym graniem rozgłaszali królewskie
I
36
Baśnie, legendy i podania polskie
przybycie szerokiej równinie, długiemu Niemnu i aż zanie-meńskim głębokościom boru... Jako też ze stu domów i ze stu ogrodów, z pola, z łąk, z rzeki pozbiegali się wszyscy ludzie patrząc na niewidziane rzeczy i nie lękając się prawie, tylko podziwiając i oczekując: co z tego będzie? A król ich zapytuje:
„Czy żywię jeszcze rodziciel was wszystkich?"
„Żywię i w zdrowiu przebywa" - odpowiedział najstarszy syn Jana i Cecylii, który przed króla wystąpił, sam zmarszczkami cały poorany i siwy jak gołąb.
„A rodzicielka czy żywię?" - pyta znów króL
„Żywię i w zdrowiu przebywa".
Król podonczas rzekł:
„Rad bym na nich pojrzał!"
Wedle królewskiego żądania wnet stać się musiało. Z najpiękniejszego domu synowie i córki, wnuki i prawnuczki wyprowadzili parę rodzicielów. Więcej niźli stuletnie te starce szli same przez się, niczyjej pomocy nie potrzebując, w śnieżystych płótnianych sukniach, by dwa białe gołębie, jedno przy drugim.
On opierał się na toporze w długim kiju oprawionym, ona zsiwiałe włosy po pas rozpuściwszy, głaskała biegnącą przy niej sarenkę. Kiedy już wobec króla stanęli, wszyscy zdumieli się, bo król kołpak swój zdjąwszy z głowy, powiał nim przed starcami tak nisko, że aż z brylantowego pióra sypnęły się gwiazdy.
„Kto ty, starcze?" - zapytał Jana - odkąd przyszedłeś? Jak zowiesz się i z jakiej kondycji pochodzisz?"
Starzec, jak przystało, pokłoniwszy się królowi, śmiele odpowiedział:
„Przyszedłem tu od stron onych, którymi przepływa Wisła; nazwisko swoje oznajmię tylko jednemu Bogu, kiedy przed świętym sądem Jego stanę, a kondycja moja niską była, pokąd do puszczy tej nie zaszedłem, gdzie wszystkie stworzenia są zarówno dziećmi powszechnej matki ziemi. Z gminu pochodzę i pospolitakiem na ten świat przybyłem; ale oto ta pani i małżonka moja z wysokiego domu zstąpiła, aby moje wygnańcze życie podzielać".
Legenda o Janie i Cecylii
37
Odpowiedź tę posłyszawszy król myślał długo, aż odwróciwszy się do panów, co wokół zgromadzeni byli, rzekł:
„Dufam, że waszmościowie uprzejmie pochwalicie, a przyszły sejm sprawiedliwie zatwierdzi dekret, który zaraz chcę tu ogłosić".
Panowie myśl królewską odgadując i potakując głowami razem krzyknęli:
„Inaczej nie może być, miłościwy panie! Sami tego żądamy i o to waszą królewską mość upraszamy".
Wtedy król odwrócił się do Jana:
„Ty starcze, wedle własnego żądania bezimiennym ostaniesz i jakeś się urodził, tak w grobie legniesz pospolitakiem. Ale żeś był bohatyrem mężnyni, który tę oto ziemię dzikiej puszczy i srogim zwierzom odebrał, a zawojowawszy ją nie mieczem i krwią, ale pracą i potem, piersi jej dla mnogiego ludu otworzył, a przez to ojczyźnie bogactwa przymnażając: przeto dzieciom twoim, wnukom i prawnukom, aż do najdalszych pokoleń i samego wygaśnięcia rodu twego, nadaję nazwisko od bohatyrstwa twego wywiedzione".
Tu z prawicą wyciągniętą nad zdumiałym ludem król donośnym głosem wypowiedział:
„Oto ten ród, idący od człowieka z kondycji pospolitego urodzenia, idzie w porównanie ze szlachtą rodowitą krajową i wszystkich praw stanowi rycerskiemu odpowiednich odtąd aż do wygaśnięcia swego używać ma i takowe wykonywać. Nobilituję was i nakazuję, abyście nosili nazwisko Bohatyro-wiczów, a pieczętowali się klejnotem6' Pomian, który jest żubrzą głową na żółtym polu osadzoną, jako pierwszy rodziciel wasz pokonał żubra i z odwiecznego jego siedliska uczynił to wdzięczne i obfitością ciekące pole..."
W tym miejscu umilkł opowiadający; wyprostowana teraz postać jego, z wielką czapką na tył głowy nieco zsuniętą, wypukłe odrzynała się od wysokiego złomu kamienia. Rękę w górę podnosił i słychać było, jak szeroko i głośno oddychał. Po chwili wymówił jeszcze:
- Działo się to w roku, na tym pomniku wypisanym, tysiącznym pięćsetnym czterdziestym dziewiątym...
Na zachodzie, nad borem gasły pozostawione przez słońce
38
Baśnie, legendy i podania polskie
pasy świetliste; zmrok sunący od wschodu z wolna obejmował gwiazdy. W zmroku naprzeciw umilkłego Anzelma widać było dwoje ludzi blisko siebie, pomiędzy cienkimi sosnami, na pniu obalonego drzewa. Kobieta opuściła ręce na kolana, mężczyzna twarz oparł na dłoni. Słuchali jeszcze, czekali. Po chwili też człowiek na kamieniu siedzący ozwał się znowu:
- Taka jest historia fundatorów naszych, taki nasz tutaj zaczątek i oto dla jakiej przyczyny my na tej ziemi siedzimy.
MARIA KONOPNICKA
Fragment książki „O krasnoludkach i sierotce Marysi''
Poaziomek spotyka sierotkę Marysię
Za górami Karpatami, I Za trójpuszczą, za głęboką, j Stała sobie mała chatka,
Chatka zwana „Boże Oko".
Nikt już dzisiaj nie pamięta, Kto ją nazwał tak i czemu: Że był nad nią lazur nieba Oku podobny Bożemu;
Czy, że rankiem, co najwcześniej, Wyzłacała się tu zorza I na strzechę blaski siała, Jak źrenica jasna Boża;
v Czy, że strumień tu błękitny
Tak spokojnie, cicho płynie, Jakby oko się niebieskie Przeglądało w wód głębinie;
Czy, że gwiazdka drobna, jasna Tli nad chatą w letnim zmroku, Jakby srebrna łza litości Zaświeciła w Bożym oku...
" Bojar - szlachcic litewski lub ruski.
2' Być (komu) bynajmniej (gwar.) - nie dbać.
3) Tarakan - karaluch.
4' Terlica albo cierlica - tu: przyrząd do otlukiwania włókien lnu z paż-dziorów.
5' Niewód - długa sieć rybacka, złożona z matni i skrzydeł, ciągniona na dwóch łodziach.
6' Klejnot - tu: herb szlachecki.
I
40
Baśnie, legendy i podania polskie
Czy tu dola, czy niedola Błysła światłem, padła cieniem, A człek, oczy w niebo wzniósłszy, Z Bożym spotkał się wejrzeniem?...
Tak czy owak, dość, że stała Za trójpuszczą, za głęboką. Za górami Karpatami Chatka zwaną „Boże Oko".
II
Czy to gołąb leśny grucha Tak tęskliwie a żałośnie, Czy to słowik tak zawodzi Po minionej dawno wiośnie?
Czy to puszcza tak sumuje, Czarna puszcza, w mrokach głucha, Czy tak lata nad polami Z głośnym jękiem zawierucha?
Ej! Nie gołąb to, nie słowik, Ej! Nie puszczy to są jęki, Ale matka odumiera Swojej małej sieroteńki!
Kto pożywi? Kto napoi? Kto przytuli ją na świecie? Z modrych ocząt kto łzy otrze? Kto przygarnie cudze dziecię?
Kolebała ją w kolebce Z złotej trzciny, rokiciny, Teraz dla niej czarna ziemia I zapiecek z twardej gliny.
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
4]
Piosnką uśpi ją, bywało, Piosnką rankiem ze snu budzi, A teraz ją wołać będą Zimne głosy obcych ludzi.
Hodowała ją jak ptaszę
Białym chlebem, złotym miodem,
Teraz gorzki kołacz nędzy
I sieroctwo przyjdzie z głodem.
Z lnów bielutkich płótno tkała
Na koszulki, na zawiązki,
Teraz przyjdzie sieroteńce
W zgrzebnych szmatach pasać gąski!
Gaśnie słonko za górami, Zachodowe gasną zorze, Odumarła matka dziecię, Odumarła w Imię Boże!
III
Płacze Maryś całe dzionki, Płacze Maryś całe noce... Przyleciały już skowronki I jaskółka już szczebioce.
Przyleciały już skowronki Na kwietniową, na niedzielę, Na mogile matusinej Rozkwitnęło bujne ziele.
Na mogile matusinej Sieroteńka cicho kwili. Już ją z chaty, z tej rodzonej, Obcy ludzie wypędzili.
42
Baśnie, legendy i podania polskie
Wypędzili na wschód słonka, Wypędzili na wschód nieba: Idźże we świat, ty sieroto, Za kawałek służyć chleba!
Idźże we świat, ty sieroto, Cudze gąski paść na łące, Niech cię myją bujne deszcze, Niech cię suszy jasne słońce.
Niech cię myją bujne deszcze, Niech cię bujny wiatr pomiecie, Idźże we świat, ty sieroto, Co nikogo nie masz w świecie!
IV
Taka była dola sierotki Marysi, co miała włoski jak słoneczne światło, oczy jak fiołki leśne, a w sercu tęskność i żałość.
- Marysiu, sierotko! - mówi do niej gospodyni, u której gąski pasła. - Czemu się nie śmiejesz, jako insi czynią?
A ona:
- Nie mogę się śmiać, bo wiatr po polach wzdycha.
- Marysiu, sierotko! Czemu nie śpiewasz, jako insi czynią? A Marysia:
- Nie mogę śpiewać, bo brzozy po gajach płaczą.
- Marysiu, sierotko! Czemu się nie weselisz, jako insi czynią?
A ona:
- Nie mogę się weselić, bo ziemia we łzach rosy stoi! Taka była ta Marysia.
Przylecą, bywało, ptaszkowie, na drzewinie w podle niej siędą i śpiewają:
Sieroto, sieroto Co masz główkę złotą, W oczach błękit nieba. Czego ci potrzeba?
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
43
A Marysia podnosi na tych śpiewaczków wzrok smutny i nuci z cicha:
Nie trzeba mi srebra, Nie trzeba mi złota. Jeno owej wierzby U własnego płota!
Więc ptaszkowie znowu:
Sieroto, sieroto. Co masz główkę złotą, Czy wody, czy chleba. Czego ci potrzeba?
A Marysia na to:
Nie trzeba mi chleba, Nie trzeba mi wody, Tylko tej rodzonej, Domowej zagrody!
Zaszczebiocą na to ptaszkowie ze sobą, główkami kręcą, skrzydełkami trzepocą, aż jeden tak zaśpiewa:
Sieroto, sieroto, Co masz główkę złotą, Czego sobie pragniesz, Prośże teraz o to!
A Marysia złoży wychudłe rączyny w zgrzebnej koszulinie, podniesie je ku ptaszętom i mówi:
O moi ptaszkowie, Mam was prosić o co! Niechże mi się przyśni Matuleńka nocą!
44
Baśnie, legendy i podania polskie
I zdarzało się tak nieraz, że się matuleńka przyśniła nocą Marysi. Cicho, cichuchno, biało, bieluchno szła przez izbę niby promień miesięczny i niby promień otaczała swą jasnością główkę śpiącej sierotki swojej.
Śniło się wtedy Marysi, że słońce świeci i że kwiaty pachną.
Wyciągała ręce do mateńki i szeptała we śnie:
- Przyszłaś, mateńko?
A tuż nad nią głos słodki i cichy:
- Przyszłam, dziecino! A były to słowa jakby dech tylko. Tuli się Marysia do matki i pyta:
- I weźmiesz mnie z sobą, mateńko?
A tuż nad nią głos cichszy jeszcze i słodszy:
Jeszcze nie pora, jeszcze nie czas, Kto nas rozłączył, ten złączy nas!
Więc Marysia na to:
- O, jak ciężko czekać, mateńko! A głos:
Prędko przy pracy przemija dzień, A wiek i życie - to tyiko cień.
I cicho, cichuchno, biało, bieluchno znikała mateńka jak promień miesięczny, a sierota budziła się z westchnieniem i chwytała pracy. Pracowała, jak mogła i wedle sił swoich, za ten kąt na cudzym zapiecku, za tę garść słomy, na której sypiała, za tę łyżkę strawy, którą się pożywiła, za tę zgrzebną koszulinę, która jej grzbiet kryla. Kolebała zimą dziecko, nosiła chrust z boru, ze studni wodę, latem gąski pasała.
Nazywali ją też ludzie we wsi: Marysią gęsiarką albo Marysią sierotką.
Nazywali ją tak rok, nazywali dwa, aż zupełnie zapomnieli, że się ta dziewuszka Kukulanką nazywa i że jest córką Kukuliny, owej to litościwej kobiety, co Podziornka chciała od bicia bronić, kiedy podrzutkiem u baby złej był.
Ona sama, gdy ją kto zapytał: - Jak się zowiesz, dziewczę? - odpowiadała: - Marysia sierotka.
Łączka, na której pasła gęsi Marysia sierotka, leżała pod
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
45
lasem, dość daleko, za wsią zwaną od dawien dawna „Głodową Wólką", iż tam ziemie chude były, mało chleba dawały, a ludzie częściej głodni niźli syci byli.
Staje piasku, staje wody, Rok urodzaj, a dwa - głody!
Na tych małych trawach, na tych dużych wodach hodowały się całe stada gęsi, a jak to wszystko zaczęło rwać się a trzepotać, a gęgać, a wrzeszczeć, to dobrze o milę wokół słychać było.
Wszystkie dzieci we wsi robotę z tymi gęśmi miały, pasąc je gromadą albo po osobno, jak tam któremu w chacie przykazali.
Dopiero pod wieczór rozdzielała się gromada na pomniejsze stadka i każdy swoje do domu gnał. Już też wtedy nic inszego w całej Wólce Głodowej słychać nie było, tylko:
- Halela, gąski!... Halela! halela, do domu!...
A do tego taki z biczów trzask, jakby wesele jechało.
Długo jeszcze po zachodzie słońca uspokoić się nie mogło gęganie w zagrodach i chlewkach; a i w nocy nieraz powstawał ni stąd, ni zowąd wrzask gęsi na całą okolicę.
Ale Marysia sierotka pasała gąski swoje osobno, pod lasem. Siedem ich tylko było, więc im gospodyni dogodzić chciała i na wspólne pastwisko nie dawała gnać. Dziew-czynina też rada temu była, bo się inne dzieci z niej śmiały; a to, że się w chowanego bawić nie umie, a to, że w zajączka nie dość prędko biega, a to, że z dziewczynami tańcować po trawie nie chce.
I prawda. Czy to, że mocy wielkiej na tym cudzym chlebie nie miała, czy też tak już z tego sieroctwa swojego nie lubiła Marysia biegać, tańczyć, gonić się ani w zajączka z dziećmi grać.
Lubiła za to śpiewać. A piosenek umiała tyle, że cały dzień coraz to inszą śpiewała, a nigdy ich nie brakK
A to jak „Zosi chciało się jagódek, a kupie ich za co nie miała", a to jak „Konik siwy długogrzywy mogiłę panu
46
Baśnie, legendy i podania polskie
swemu nóżką w polu grzebał", a to o zaklętej fujarce, co mówiła do pastuszka:
... Graj, pastuszku, graj. Bóg ci pomagaj!
A to znów jak „Niedźwiedź kudłaty przywędrował do wilczycy we swaty", a to jak „Babuleńka miała kozła rogatego, co był bardzo rozpustny", a to jak „Siwe łabędzie leciały za morze..."
Najbardziej wszakże lubiła Marysia i najczęściej śpiewała piosenkę o sierocie, co gąski zwoływała do domu, bo ta piosenka była taka jakby o niej samej.
Kiedy więc wieczorne zorze ugasać zaczęły nad lasem, zaraz Marysia wyciągała najgłośniej i najcieniej, jak tylko mogła.
Pójdźcie, pójdźcie, gąski moje! Pójdźcie, pójdźcie do domu! Noc nadchodzi, ja się boję, Bronić mnie nie ma komu.
Była to prześliczna piosenka, a tak wprost do serca szła, że kto w pobliżu szedł, to stawał i słuchał, a często i łzy miał w oczach.
Kto tych wszystkich piosenek wyuczył Marysię, nie wiadomo zgoła, a gdyby jej się kto spytał o to, ona sama nie wiedziałaby także.
Może ją uczył piosenek bór szumiący, czarny, może trawy łężne, szepczące słóweczka ciche; może gaje młodym liściem okryte, które, za wiatrem lekuchno się chwiejąc, gwarzą cości a gwarzą, jakby żywym głosem. A może nawet i ta cichość, która przez pola szła, przez ugory i która była tak dzwoniąca w sobie właśnie, jakby samo powietrze śpiewało.
Słuchała też, nasłuchiwała Marysia sierota wszystkich tych głosów, nie czując nieraz w tym zasłuchaniu ni głodu, ni chłodu; a kiedy słońce zaszło i do domu wracać trzeba było, nie wiedziała sama, jak ten dzionek przeleciał.
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
47
i
Ani jej też w głowie nie postało, że z zarośli borowych patrzy na nią i wygląda wzrok bystry i chytry, pałający i okrutny, wzrok przebiegłego Sadełka, owego to lisa z sąsiedztwa Kryształowej Groty, który sobie w tym lesie norę uczyniwszy pod pniem wywróconej sosny, pustelnika udawał, a po stronach węszył, skąd by jaki dobry kąsek pochwycić.
Szczególnie do gęsiny uczuwał nieprzeparty pochop i apetyt. Wielkich stad gęsi, strzeżonych pilnie przez mocnych chłopaków, unikał zakładając głównie swe nadzieje na owych siedmiu gąskach przez Marysię pasionych.Toteż co dzień bliżej a z cicha podkopywał się krzakami ku łączce.
Bezpiecznie pasła gąski swoje Marysia, nic o tym nie wiedząc; bezpiecznie o zmroku do zagrody stadko swoje gnała, a jedynym jej pomocnikiem był mały, żółty piesek, Gasio, który ogromnie dziewczynkę polubiwszy, całe dnie przy niej na łączce przesiedział.
Sadełko wielką niechęć czuł do tego Gasia.
- Obrzydliwe psisko! - mawiał nieraz sam do siebie, spluwając i krzywiąc się szpetnie. - Nigdym chyba szkaradniej -szego stworzenia nie widział! Co to na przykład za uszy! Spiczaste jakieś, ostre, zupełnie dla psa niestosowne! Albo sierść! Toć on rady jak ten Judasz zdrajca! Co to za paskudny charakter być musi! Co za obyczaje! Jakie nawyknienia! Toć to darmozjad skończony! Wypowiedzieć nie potrafię, jak mi się to zwierzę nie podoba! Sam widok jego o mdłości mnie przyprawia. Czy kto widział, żeby porządny pies cały dzień na jednym miejscu siedział i mizernych siedmiu gęsi pilnował? Toć to wstyd prawdziwy! Siedem gęsi! Cha, cha, cha!... Śmiać mi się chce! Gdzież jest prostak, który by w gęsinie smakował i na tę nędzę się łakomił? Dawniej to może było przyjęte, żeby się na stołach lisich i taka potrawa znajdowała, wiadome rzeczy, że starzy mieli swoje dziwactwa. Ale co teraz, to żaden szanujący się lis takich specjałów nie jada! Przynajmniej co do mnie brzydzę się gęsiną. A na tego żółtego psa i na tę obdartą dziewczynę wprost patrzeć nie mogę. Gdyby nie to, że mam zamiar pustelnikiem tu zostać, dawno bym się już wyniósł z okolicy. Ale cóż! Kiedy się kto cały cnocie i pięknym czynom poświęci...
I
Baśnie, legendy i podania polskie
Tu wzdychał tak mocno, że aż mu się wąsy podnosiły u nosa, i mrużąc to jednym, to drugim okiem, śledził poruszenia Gasia, gąsek i Marysi. Po czym, odwróciwszy się od nich, brzydko się uśmiechał.
V
Widniała już z daleka w księżycowym świetle Wólka Głodowa. Do niej to dążył Skrobek skręciwszy w bok z gościńca. Nagle odwrócił się do jadących na wozie Krasnoludków i rzecze:
- Na mój kiepski rozum, trza by nie wszystkie panięta w jednym miejscu naraz wysypać; bo jakby tyle gąb w jednej wsi przybyło, toby się taka drogość stała, że to ha, i mogłoby być głodno.
- Racja! - odezwał się na to z głębi woza głos jakiś, a był to głos zakopanego w sianie po uszy Podziomka.
- Ano po dwóch, po trzech, po pięciu poprószyć sam, tam, to i paniętom lepiej będzie, i tym ludziom we wsi też!
Na to król:
- Roztropny z ciebie człek! Uczyń, jakoś powiedział. Przystanął tedy Skrobek, podrapał się w głowę, a ukazując
na wieś przydrożną', rzecze:
- A choćby, na ten przykład, hajno, do tej tam wioski dwóch, trzech dać? Oj, dobrze by się miał taki, bo to Sytna Wólka jest, bogata wieś na całą okolicę, chłop w chłopa same gospodarze, a każdy spasiony tak, że za wołu waży! Te dzieci, te baby to to się aż toczą jak kule, takie okrągłe, takie tłuste!
Jak nie ma tłuste być, kiedy w każdej chałupie od rana do nocy warzą a kraszą, a solą, a zasiekują jakby na Wielkanoc, a siądzie tam chłop do miski z rana, to nie wstanie od niej aże do południa, by się do drugiej przysiąść.
- Stój!... Stój!... - zakrzyknie na to zagrzebany w sianie Podziomek.
Ale chłop prawił dalej, jakby go nie słyszał:
- Co by się nie miał przesiadać od miski do miski, kiedy tam ziemia taka, że sama bez człeka plonuje setnym ziarnem.
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
49
A co tu sadła, słoniny, a gęsiego szmalcu! Nieprzejedzone rzeczy!...
- Stój! Stójże! - krzyknął głośniej teraz, gramoląc się z siana, Podziomek. - Stójże, kiedy wołam.
- A co tam? - zapytał chłop, jakby jego pierwszy raz słyszał.
Wygrzebał się Podziomek i patrząc bystro chłopu w oczy, zapyta:
- Nie łżeszże ty, chłopie? A Skrobek:
- Co bym miał łżyć? Prawda jest, i już!
- Jadła dość, mówisz?
- Co żywot strzyma
- I kraśno?
- Omasta aż po brodzie kapie!
- A misy duże?
- Jak to miesięczne koło!
A księżyc już zachodzić zaczął.
- Kiedy tak - rzecze Podziomek, do króla się obracając - to ja się tu, miłościwy królu, zostaję!
To mówiąc ścisnął królewskie kolana, towarzyszom stojąc w półdrabku na waletę zakrzyknął i na chłopa wołać począł, żeby ku tej wsi nawrócił.
Co gdy Skrobek zbyt skwapliwie uczynił, zawadził o kamień kołem, wóz się zatoczył cały, aż podskoczył, i Podziomek, jak stał, tak wyleciał z niego.
Nie uczyniła mu się, co prawda, najmniejsza krzywda, bo na głęboki, drobny piasek padł jakby na pierzynę, wszakże narobił tak srogiego krzyku, że się wszystkie psy pobudziły we wsi i głośno ujadać poczęły.
Odezwał się na to szczekanie jeden, drugi gąsior, zagęgała tu, to tam jakaś gęś czujniejsza, za nią druga, dziesiąta, dwudziesta; za czym podniósł się po podwórkach i chlewi-kach wrzask tak przeraźliwy, jakby się cała wieś paliła.
- Aj, kości moje, kości!... - krzyczał macając się po żebrach Podziomek w nagłym przestrachu, z powodu owego szczekania i gęsiego wrzasku, ale głos jego niknął w tej wrzawie tak, że go i niewiele słychać było.
\
50
Baśnie, legendy i podania polskie
Skrobek zaciął szkapę i ruszył sporym kłusem. Podziomek wstał, a obejrzawszy się spostrzegł, że obok niego w piasku grzebie się ktoś drugi jeszcze; a kiedy księżyc wyjrzał spoza chmury, poznał z największym zdumieniem Koszałka-- Opałka.
- Czy mnie wzrok myli? - rzecze Podziomek. - Czyliś to ty, uczony mężu, we własnej osobie?
- Jam jest, bracie! - rzecze na to Koszałek-Opałek.
- Czyliżbyś, uchowaj Boże, wypadł takoż z woza?
- Ej, nie! - rzecze Koszałek. - Wyskoczyłem tylko za pozwoleniem królewskim. Bo widzisz, bracie, kiedy tu taki wrzask gęsi jest, to same gęsi też być muszą. Czy jasno?
- Jasno jak słońce.
- A gdy gęsi są, to i pióra muszą być! - rzecze dalej Koszałek-Opałek. - Jakże?
- Jak dwa a dwa cztery! - zakrzyknie ów na to.
- A jak są pióra - prawi znów uczony - to i moja sława nie przepadnie, gdy księgę nową zamiast tej zgubionej napiszę. Nieprawdaż?
- Prawda jak wół - potwierdził z zapałem Podziomek. Ale choć tak gorąco potakiwał towarzyszowi swemu,
w rzeczy samej nie bardzo był rad, że do tych tłustych kęsków, jakie sobie obiecywał, kompana ma. Więc po chwili rzecze:
- Wiesz co, uczony mężu? Moim zdaniem, nie przystoi mędrcowi między chłopstwo się pchać i razem z prostakami u misy siadać. Bo łatwo taką drogą uczoność na szwank narazić można. Zrobim tedy tak: ja pójdę do wsi, a ty do lasu. Jak już noc się zrobi i wszyscy się pośpią, ja cię, uczony mężu, sprowadzę i posilisz się tym, co tam gdzie na misie zostanie. Choćby i przyskąpo czasem wypadło, nic to, bo wszakże nie samym chlebem człowiek żyje. A tak przynajmniej honor twój utrzymany będzie. A honor - rzecz główna!
- Dobrze radzisz, kochany bracie! - rzecze na to rozrzewniony Koszałek-Opałek. I rzuciwszy się na szyję Podziomka, nuż go ściskać i całować.
Markotno się zrobiło Podziomkowi, gdyż dobre serce miał, że jego podstępna rada tak zaraz przyjęta została, ale iż
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
51
głos łakomstwa mocniejszy w nim był niżeli głos serca, wprędce się tedy z swej markotnosci otrząsnął i uściskawszy nawzajem Koszałka-Opałka, sam go do boru odprowadził, pożegnał raz jeszcze, życząc jak najmędrszych myśli, po czym chyłkiem pod płotami krążąc do najpokaźniejszej chaty skierował swe kroki.
Nie było podobno nigdy większego zawodu jak ten, który spotkał w chacie tej Podziomka.
W komorze pustka, że i mysz by zdechła, dzieża od chleba nasypana otrębami, słoniny w ząb, kaszy ani śladu, o szmalcu i półgęskach ani się śniło.
Zajrzał Podziomek do garnków - puste: nie znać nawet, żeby się w nich wczoraj gotowała strawa: zajrzał do misek, do rynek - to samo.
Wymknął się co rychlej z tej chaty i do drugiej biegł, ale i tu lepiej nie było. Przepatrzył piątą, dziesiątą - to samo. A ci ludzie, których tam widział śpiących, toć skóra a kości.
Nigdzie porządnej pościeli, nigdzie statków jakich takich, nigdzie nawet dobrego konia w stajni lub krowy w oborze. Wiele też chałup zupełnie chyliło się ku ziemi, trzymając się tylko dylami pod strzechę wspartymi, jak kaleki o kulach stojące. Nawet i dom sołtysa niewiele był lepszy.
Taki to tam był ciężki przednówek wiosenny.
- A, niecnotliwy chłopie! - zakrzyknął w złości, zacisnąwszy pięście. - Otóżeś mnie podszedł! Otóżem w biedę popadł! Otóżem się oszukał! Głodowa Wólka! A opowiadał niecnota, że „Sytna", że omasta po brodzie kapie, że jadła - co żywot strzyma. Otóż masz jadło! Otóż masz omastę! A toć mi tu przyjdzie wyschnąć jak żerdź w płocie! Żeby choć zuchelek chleba. Choć odrobinę kiełbasy! Żeby choć ryneczkę barszczu!
Dniało już i coraz wyraźniej nędzę tej wioski widzieć było można, kiedy Podziomek na rozstaju stanąwszy zadarł głowę i tablicę przybitą tu na słupie czytać z wolna zaczął.
Czytał, czytał i własnym oczom nie wierzył. Tuman czy co?
52
Baśnie, legendy i podania polskie
Gło-do-wa Wól-ka
I znów zaczynał na nowo: Gło-do-wa Wól-ka. Najwyraźniej: Gło-do-wa!
Załamał ręce nieszczęsny Podziomek i stał w głębokiej pogrążony trosce, a słońce z wolna podnosić się zza lasu poczęło.
Wtedy raz jeszcze na słup ze smutkiem spojrzawszy
- „Gło-do-wa Wól-ka" - odczytał i westchnął.
VI
Tymczasem Koszałek-Opałek chodząc po lesie tam i sam dla rozgrzania się, iż noc była chłodna, trafił na jakiś dość wysoki, piaszczysty pagórek i głęboką pod nim wykopaną norę. Dość było okiem rzucić, aby poznać, że to jama lisia.
Ale nasz kronikarz, w księgach cały swój żywot spędziwszy, mało się znał na tym.
Stanął tedy jak wryty, rozmyślając, co by to być mogło.
„Góra? Nie góra? - myślał. - Forteca? Nie forteca? Ej, kto wie, czy to nie będzie stara pogańska świątynia dawnych Krasnoludków? Bardzo możliwe! Bardzo możliwe!" - I z największą uwagą obchodzić dookoła zaczął.
Wtem z owej jamy wychyliła się ostrożnie spiczasta ruda głowa o pałających oczach i nadzwyczaj silnych, ostrych zębach.
Wychyliła się, cofnęła, znów wychyliła, aż się z wolna wysunęło za nią wysmukłe ciało Sadełka.
Sadełko poznał od razu Koszałka-Opałka, lecz przybrawszy obojętną i poważną minę, postąpił ku niemu kilka kroków i rzekł:
- Kto jesteś, nieznany wędrowcze, i czego szukasz w tych miejscach poświęconych nauce i cnocie?
- Jestem nadwornym kronikarzem króla Błystka z Krysz-. talowej Groty, do usług Waszej Łaskawości - odrzekł
uprzejmie Koszałek-Opałek.
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
53
- Ach, to ty, uczony mężu! - zakrzyknął na to Sadełko.
- Jakiż szczęśliwy traf cię tu sprowadza? Jak to! Czyli mnie już nie znasz? Jam jest Sadełko, uczony autor ksiąg wielu, któregoś łaskawie przed niejakim czasem nawiedził.
Uderzył się dłonią w czoło Koszałek-Opałek i rzecze:
- Jakże! Pamiętam! Żem też mógł zapomnieć na chwilę! Proszę, najmocniej proszę, niech mi to Wasza Łaskawość przebaczy.
Mówił: „Wasza Łaskawość", albowiem nie zdawało mu się odpowiednią rzeczą tak zacnego zwierza wprost „panem", jak pierwszego lepszego golibrodę, nazywać.
Padli tedy sobie w objęcia, całując się i ściskając wzajem, po czym Koszałek-Opałek rzekł:
- Rad bym się od Łaskawości Waszej dowiedział, co znaczy to wzgórze, które tu przed sobą widzę? Nie będzie to zbytnią śmiałością z mej strony, gdy o wyjaśnienie prosić będę?
- O, to drobnostka! - Sadełko na to z uśmiechem odrzecze.
- Kazałem usypać to wzgórze, aby zawsze mieć pod ręką dość piasku do zasypywania ksiąg moich uczonych.
Tu spuścił wzrok zadumany i potarłszy łapą czoło dodał skromnie:
Pracowałem tymi czasy wiele... bardzo wiele... A jakże tam dzieło szanownego kolegi? - rzekł po chwili z uprzejmym ożywieniem.
- Och! - jęknął Koszałek-Opałek. - Lepiej nie mówmy o tym! Spotkało mnie najgorsze nieszczęście, jakie tylko spotkać może autora: księga moja została zniszczona, a pióro złamane!
- Złamane? - pochwycił w lot Sadełko, w którego głowie oczy zabłysły, a zęby jeszcze się ostrzejszymi wydały. - Ależ nic łatwiejszego, jak odzyskać je, i to niejedno! Pięć, co mówię? Setkę piór gotów jestem szanownemu koledze dostarczyć za drobną, drobniutką, za tak drobną, jak to ziarnko piasku, przysługę! I to dziś jeszcze! Zaraz! Za godzinę!
Wziął teraz Koszałka-Opałka pod ramię i przechadzając się z nim poufale, tak mówił przyciszonym głosem:
54
Baśnie, legendy i podania polskie
- Jest tu w okolicy pies, którego wprost znosić nie mogę. Sam nie wiem, co jest powodem tej odrazy: czy jego szpetna powierzchowność, czy złe obyczaje - gdyż całe dnie siedzi bezczynnie przy jakichś tam mizernych siedmiu gąsiakach, którym przecież nic złego nie grozi, dość, że ścierpieć nie mogę tego nikczemnego zwierza i rad bym się go choć na parę chwil pozbyć. A jak na złość, przychodzi on razem z małą, obdartą dziewczyniną i z tymi nędznymi gęśmi, na których tylko skóra i kości, aż tu na tę łączkę pod lasem, wprost mego mieszkania, zatruwając mi swym widokiem godziny poświęcone uczonym pracom. Otóż jak tylko dziś przyjdzie, podrażnij go trochę, kochany kolego, tak aby się za tobą uganiać zaczął i odbiegł dalej nieco, a ja tymczasem dokończę w spokoju dzieła, nad którym rozmyślam od dawna. Co gdy się stanie, będziesz miał sobie wręczony cały pęk piór najwyborniejszych, i to takiej cnoty, iż gdy wziąwszy jedno z nich w rękę zaśniesz z wieczora, rankiem zbudziwszy się ujrzysz już ćwierć księgi napisanej. Takie to pióro.
Przełknął ślinę Koszałek-Opałek, któremu nagle oczy zaświeciły, i rzecze:
- Ależ chętnie, najchętniej! Ależ z całego serca! Proszę, niech mną Wasza Łaskawość rozporządza, jak sama za dobre uzna! Cały jestem na usługi Waszej Łaskawości.
Tu kłaniać się począł lisowi, szastając się to w lewo, to w prawo, i z wielką serdecznością ściskał obie przednie łapy.
Tymczasem mgła poranna z wolna się rozpraszać zaczęła, ukazując czysty błękit wiosennego nieba. Zagęgały gąsiory, zakrzyknęły gęsi, tu, ówdzie zapiał kogut na wysokiej grzędzie; zaraz też w zbudzonej ze snu wiosce zaskrzypiały żurawie studzienne, zaryknęło wypędzone na wczesną paszę bydło, a ponad strzech słomą krytych zaczęły się unosić pasemka sinego dymu, znak, że tam gospodyni wytrzęsła jeszcze nieco zeszłorocznej mąki i polewkę dla domowych warzy. Wody zagotuje, mąką zaklepie, nieco serwatki doda, osoli i na miskę leje wołając:
- Dalej, dzieci, chodźcie jeść! Naści łyżkę, Jagna! Śpiesz się, Maciuś, bo cię Wicek odje! Dalej! Prędzej! Dwa razy bierz, raz łykaj, żeby gęsi za rosy na pastwisko pognać.
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
55
Za chwilę słychać okrutne trzaskanie z biczów i pokrzykiwanie cienkich, dziecięcych głosików:
- Halela, gąski! halela! halela!... na trawęi
Wzbija się kurzawa na piaszczystej drodze, wrzask gęsi miesza się z pokrzykiwaniem pastuszków, klaskanie biczów rozlega się szeroko w powietrzu, a nad całym tym gwarem panuje przeraźliwy krzyk sołtysowego gąsiora, który idzie, machając skrzydłami, przed stadem jakby wódz przed wojskiem.
Ale od jednej chaty śpieszy na łączkę pod bór małe stadko gęsi: cztery białe, a znów trzy siodłate. Za gęśmi idzie Marysia sierotka, w zgrzebnej koszulinie, w modrej spód-niczynie i boso. Uboga jej odzież schludna jest i czysta, złote włoski uplecione, twarzyczka pięknie umyta; idzie Marysia po łączce tak lekko, że trawki nie czują prawie jej ciężaru.
Przy Marysi biegnie mały, żółty piesek, wesoło machając ogonem i poszczekując na gąski, gdy która chce się odbić od stadka. Nie potrzebuje też Marysia przy tak dobrym pomocniku bicza na swoją gromadkę i niesie tylko gałązkę wierzbową. Gałązkę wierzbową niesie, po rosie białej idzie, słodkim głosem śpiewa:
...Służyła sierota, gdzie te cudze wrota! Pomagała ci jej ta zorzeńka złota Służyła sierota za ten kęsek chleba. Pomagało ci jej to słoneczko z nieba! Halela, gąski, halela!
Śpiewając przyszła Marysia na łączkę, na góreczce siadła, a stadko jej chodziło koło niej, gęgając i skubiąc młodą trawkę.
Obleciał je raz i drugi mały wierny Gasio, tu siodłatą skubnął, że za daleko w pole szła, tu na białą szczeknął, żeby pilnowała stadka, po czym położył się na skraju łączki i w bór patrzył. Ogromnie czujny psiak był z tego Gasia!
Pobliski las wierzchołkami swymi ku sierotce dobrotliwie się schylał i szeptał coś tajemniczego, jakby obietnicę, że się nią zawsze opiekować będzie.
in *4
i
56
Baśnie, legendy i podania polskie
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
57
Od drugiej strony, wąskim, pagórkowatym klinem, zabiegał pomiędzy trawy pastwiska łan pszenicy i kłosami kłaniał się ku drzewom leśnym, słuchał ich szeptów, dowiadywał się
0 różnych wieściach, później znów kłosy chyliły się od lasu ku swoim, ku dalszym kłosom, aby im powtórzyć, co leśne drzewiny ze sobą gwarzyły.
Mieszały się do tych gawęd żuczki, pszczoły, komary
1 roznosiły wieści borowe, powtarzając je po swojemu to grubiej, to cieniej.
Jeden tylko płowy chomik, zamieszkujący niewielką norkę ziemną na pobliskiej miedzy, do gwarów tych się nie mieszał, skrzętnie pracując dzień cały, aby za letniej pogody zgromadzić zapas żywności na ciężką zimową porę. Dopiero kiedy mu szczęki od podgryzania traw i kłosów całkiem już zdrętwiały, a grzbiet ścierpnął od dźwigania siana i ziarna do norki, prostował się jak mógł ów mały zapobiegliwy gospodarz i stanąwszy na dwóch łapkach, to na lewo, to na prawo zwracał bystre, czarne oczki wypatrując wszystkiego dokoła.
Znał on dobrze i Gasia żółtego, i gąski siodłate i białe, ale ich nie lubił za ten straszny rejwach, jaki gęsi gęganiem, a psiak ujadaniem sprawiały. Marysię za to wielce upodobał sobie, a jej piosenki tak mu do serca trafiały, że niech tylko zasłyszy śpiewanie sieroty, wnet rzuca robotę, na dwóch łapkach staje, łebkiem kręci, wąsikami rusza i poświstuje sobie z cicha, jakoby do wtóru.
Widywała i Marysia chomika tego, a widząc, iż piosenek jej rad słucha, śpiewała i dla niego także, iżby go ucieszyć. Bo mówiła sobie:
- Zwierzątko to samo jest, widać, jako i ja, na świecie i pewno mu smutno bywa nieraz. Niechże się choć tym śpiewaniem ucieszy.
I nuż co najcieniej wyciągać:
...Przywędrował niedźwiedź kudłaty Do wilczycy z piwem we swaty, Tej jesieni wilk się żeni,
Jadą goście zaproszeni Do lasu!
A iżby chomik wiedział, że dla niego śpiewa, uśmiechała się ku niemu mile, a on precz na dwóch łapkach stał, wąsikami strzygł, łebkiem kręcił i poświstywał z cicha.
Chciała Marysia bliższą znajomość z nim zabrać, ale tak był dziki, że niech się tylko dziewczynina ku niemu ruszy, a on zaraz bęc na wszystkie cztery łapki i ani go okiem!
Tylko się te trawy, te kłosy zaruszają za nim, właśnie jak bieżąca woda, gdy w nią kamyk cisnąć.
Poniechała go tedy dla jego dzikości.
Co do Gasia, to i on widywał niekiedy chomika. Ale mówił sobie tak:
- Co będę się jeszcze za lada świstunem uganiał, co stoi na dwóch łapach i udaje psa, gdy służy? Komediant to jakiś musi być, bo i to gwizdanie też udawane! Tak samo przecież gwiżdżą u nas we wsi chłopaki, tyle że trochę głośniej. Wąsy też, widzę, przyprawne ma, bo skąd by, proszę ja kogo, takiemu marnemu zwierzęciu wąsy jak kotowi rosły? Przecież on się do Mruczusia nie umywał nawet! Najlepiej zrobię, jak się od niego odwrócę.
I naprawdę odwracał się, tak, że chomik tylko ogon jego puszysty widywał.
Niemniej zwinięty w kłębek i drzemiący Gasi o otwierał od czasu do czasu to jedno, to drugie oko i na chomika spozierał ukradkiem.
Czasem nawet warknął z cicha, jak gdyby mu się coś niemiłego śniło w onej drzemce. Że jednak psina bardzo był ambitny i słowny, więc jak już raz powiedział sobie, że się za tym świstunem uganiać nie będzie, tak się ani ruszył ku niemu.
Zresztą, czy to mało roboty z gęśmi miał. Zaganiaj od pszenicy, zaganiaj od lasu, rachuj co moment, czy są cztery białe, a trzy siodłate, to przecież głowę trzeba jak trybunał mieć, żeby temu wszystkiemu dać radę.
Ale mały chomik, pilnie dając baczenie na to, co się dookoła dzieje, spostrzegł, że się z podleśnych krzaków
58
Baśnie, legendy i podania polskie
leszczyny wynurza od czasu do czasu trójkątna paszcza lisa, którego tu nie widywał dawniej. Zaraz też zmiarkował, że nie do czego się ten lis tu skrada, tylko do tych gęsi, co się na łączce pod góreczką pasą.
Ruszył tedy wąsikami i rzekł:
- A choćbym przestrzegł? Jak nic mógłbym przestrzec! Powinienem, może nawet? Bo juścić, że temu lisowi źle z oczu patrzy, a co gęba - to całkiem zbójecka. Tylko, że musiałbym się aż na górkę drapać, a to mi się wcale nie uśmiecha. Upał taki!... Zresztą mogłyby tymczasem koszatki albo myszy polne ściągnąć coś niecoś z tych kłosów, którem z takim trudem pościnał. A to przecież moja ciężka praca! E... niech każdy pilnuje spraw swoich. To darmo! A gęsiarka też nie malowana, jak ma czas śpiewać, to ma czas i patrzeć. Śpiewa ładnie, bo śpiewa, nie ma co! Ale przecież pierwszy obowiązek niż śpiewanie. Przecież od tego ona tam siedzi, żeby gęsi strzegła... A pies?! I pies też nie malowany! Umie warczeć na mnie i ogonem się do mnie obracać, to i lisa w krzakach widzieć może. Jeszcze ja będę cudze gęsi oganiał? I co mi z tego przyjdzie? Że taka taka jedna i druga gęś gęgnie: dziękuję! Wielka parada. Cha! cha! cha!
Tu świsnął, roześmiał się i błysnąwszy czarnymi oczkami, na łapki przednie padł i pilnie kłosy od samego odziemku podgryzać zaczął.
Bo chomik - to zawołany gospodarz; a zarazem lichy gospodarz, bo oprócz roli i pracy na niej, i korzyści z tej pracy - nic go nie interesuje: o siebie tylko dba i o nikogo więcej.
Marysia lubi przyglądać się jego skrzętnym zabiegom, gdy ciągnie miedzą do swej norki zapasy na zimę; patrzy też na niego mile, póki go kłosy nie skryją, i nazywa go swoim chomikiem. Dopiero, gdy zwierzątko zginie między zbożem, pogląda po gąskach, po łączce, potem oczy jej padają na gwiazdki łąkowe, na żółte kwiatki, co rosną u stóp jej nad rowem, wszędzie. W powietrzu parno okrutnie, słońce praży z nieba, aż Gasio język wywiesił i głośno dyszy.
Na czoło sierotki pot wystąpił, ale ona nie zważa, wije wianeczek i śpiewa:
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
59
Służyła sierota u tej cudzej chaty, Pomagały ci jej wszystkie polne kwiaty! Służyła sierota na tej cudzej grzędzie, Jeszcze jej Pan Jezus dopomagać będzie! Halela, gąski! HalelaL.
W tej chwili czujny Gasio warknął raz i drugi. W krzaku leszczyny pod samym borem rosnącym zaruszało się coś, zaszeleściło i ucichło. Podniósł się Gasio na przednie łapy i nastawiwszy uszy czekał, co z tego będzie.
Jakoż znowu ten szelest dał się słyszeć i znowu ucichło. Gasio warknął i wyszczerzył zęby.
Ale Marysia nie słyszała tego. Jako ptaszę na gałązce rozśpiewa się w gaju, a nie słyszy cichych kroków skradającego się kota, całe swej pieśni oddane, tak ta sierota, nie widząc, nie słysząc nic dokoła, śpiewa dalej:
Jeszcze jej Pan Jezus dopomagać będzie, U tych obcych ludzi, na tej cudzej grzędzie! Jeszcze jej Pan Jezus lepiej dopomoże Niż to złote słonko, niż te jasne zorze!
Tymczasem z krzaków leszczyny wychyliła się dziwaczna postać małego człowieczka z głową w czerwonym kapturze, z siwą brodą i w okularach na potężnym nosie. Wychyliła się i na Gasia palcem kiwać zaczęła.
Porwał się psiak i ku krzakom skoczył, ale postać owa już z innego dalszego krzaka kiwała na niego palcem. Gasio rzucił się dalej; lecz dziwny ów człowieczek w czerwonym kapturze już znów gdzie indziej wychylał się i palcem kiwał.
Im bardziej psiak się w bór zapędzał, tym szybciej czerwony kaptur migał między krzakami, to w prawo, to w lewo, aż się znaleźli obaj w szczerym boru, wśród ogromnych sosen.
Już Gasio dopędzał małego człowieczka, kiedy ten skoczył nagle w bok i, szybko się wdrapawszy na drzewo, z góry na psa palcem kiwać zaczął.
Rozjątrzony Gasio rzucił się do drzewa z tak wściekłym
60
Baśnie, legendy i podania polskie
ujadaniem, że się Marysia nagle ze swego zaśpiewania ocknęła, a słysząc tak niezwykłe szczekanie wiernego pomocnika, zaczęła w najwyższym strachu wołać:
- Gasiu! Gasiu! - i porwawszy się z górki w las wbiegła.
Na to tylko czekał Sadełko,
Jednym susem między gęsi wpadłszy, chwycił za gardło najbliższą i dusił, zanim krzyknąć zdołała: ratujcie! Rzuciwszy ją w krzaki, chwycił drugą z brzegu i tak samo jej w szyję ostre zęby wpił, i to z taką gwałtownością, że w pół krzyku ostatni dech wydała. Za czym ją także w krzaki powlókłszy, między resztę wpadł.
Podniósł się teraz krzyk srogi wśród gęsi, które rozbójnika poznawszy uciekały przed nim, jedne piechotą w pole, inne na skrzydłach się rwąc, w śmiertelnym popłochu.
Ale Sadełko jednym susem dopadł najpiękniejszej siodła-tki, raz tylko zębami kłapnął i o ziemię ją cisnąwszy, za tymi biegł, które na skrzydłach utrzymać się nie mogąc spadały na ziemię z przeraźliwym wrzaskiem przed samą paszczą lisa.
Posłyszała Marysia w lesie wrzask ów straszny i krzyknąwszy nieludzkim głosem: - Reta! - ku gąskom swoim, co tchu w piersiach, biegła.
Tymczasem Sadełko, ostatnią z siwych gąsek zagryzłszy, oblizał krwawą paszczę i pałającym wzrokiem na pobojowisko patrzał.
Jakby wichrem niesiona leciała Marysia od lasu, z wyciągniętymi przed siebie rękami, jakby wichrem niesiona na łączkę wpadła, na pobite gąski spojrzała i z przeraźliwym krzykiem: - Jezu! - na ziemię runęła.
VII
Kto by owego ranka o świcie pod lasem się był znalazł, miałby tam ucieszny widok.
Oto mały człowieczek w czerwonym kapturze dziwne szprynce wyprawiał, po przylegających do lasu tego błotach z kępy na kępę skacząc, szuwaru się ostrego chwytając, między trawą jak pływak nurkując, to znów zapadając głęboko w grząskie, mchem porosłe mokradła.
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
61
Nie kto inszy to był, tylko nasz znajomy Podziomek. Lecz jakże zmieniony srodze! Z dawnej okazałej tuszy tyle na nim tłuszczu zostało, co na komarze sadła. Luźna opończa wisiała mu na grzbiecie jakby pożyczona, chude nogi tkwiły jak patyki w spadających co chwila papuciach, ogromna głowa chwiała się na zbyt cienkiej szyi, a wychudzone jak piszczałki ręce ledwie utrzymać mogły wielką fajkę, w której, zamiast tytoniu tliły się olszowe liście.
Oto co podróż i pobyt w Głodowej Wólce uczyniły z naszego poczciwego tłuściocha.
Ale nie była to zmiana jedna. Głód, jakiego Podziomek stale teraz doznawał, nauczył go wielu rzeczy. On nauczył go także z kępy na kępę skakać, po mokrych trawach brodzić i czajczych jajek szukać. Zatrwożona czajka błotna, bijąc skrzydłami tuż nad głową skaczącego Krasnoludka, przeraźliwym głosem krzyczała: Kiwi! kiwi! kiwi! kiwi!
Biedna czajka! Zdawało jej się, że tym krzykiem odstraszy napastnika, który lada chwila mógł znaleźć jej gniazdo w trawach głęboko ukryte, a w gnieździe jedyne, pierwsze tego roku zniesione jajeczko.
Gdy więc tak coraz głośniej krzycząc omal że go nie ogłuszyła i wrzaskiem, i skrzydeł trzepotem, stanął Podziomek zniecierpliwiony i rzecze:
- Ciszej, ty głupi ptaku! Ty kumoszko sroki! Czy myślisz, że ja tu z rozkoszy po błotach się topię? Jeszcze tyle rozumu mam, żebym kawał kiełbasy wolał niżli twoje jajko! Z głodu to czynię, z głodu, który mnie tu o utratę żywota mało nie przyprawi! Folguj tedy, a nie drzyj dzioba, bo ci łeb ukręcę!
Tu głowę spuścił i kiwając nią, smutnie dodał:
- Dlaboga! W jakieżem terminy popadł i co mnie spotyka! O przeklęta Wólko, coś miała Sytna być, a jesteś Głodowa! O niepoczciwy chłopie, któryś mnie w tak złą fortunę wprawił!
Mówił tak jeszcze, kiedy mu się nagle wydało, że płacz rzewny słyszy.
Ściągnął nieco kaptura i rękę w trąbkę zwinąwszy do ucha ją zbliżył. Wyraźnie płacz słychać! Właśnie jakby głos dziecka.
62
Baśnie, legendy i podania polskie
- Niech zginę! - rzecze Podziomek, który serce litościwe mając łatwo się cudzą biedą rozczulał. - Niech zginę, jeśli temu mebożątku nie gorzej się jeszcze niżeli mnie dzieje! Pójdę, zobaczę, co jest!
I wnet, zapominając o swym głodzie, z błot ku lasowi zawrócił i ku wielkiej uciesze czajki prosto na ten głos szedł.
- Wyraźnie dziecko płacze! - mówił stawiając z kępy na kępę coraz większe kroki, właśnie jak to bocian czyni.
Zaledwie się wychylił z oczeretu, który tu gęstą ścianą stał, kiedy zobaczył pod lasem niewielką łączkę i małą, siedzącą wśród niej na wzgórku dziewczynkę, która ukrywszy twarz w obie ręce, żałośnie płakała.
Wzruszyło się na ten widok serce poczciwego Krasnoludka, więc przyśpieszywszy kroku podszedł do dziewczynki i rzecze:
- Czegóż to płaczesz, moja mościa panno i jaka cię krzywda spotkała?
Marysia drgnęła i odjąwszy od twarzy rączki patrzyła na Podziomka szeroko otwartymi oczyma, słowa nie mogąc przemówić z ogromnego dziwu.
Więc on znowu:
- Nie lękaj się, proszę, moja mościa panno, bom jest życzliwy pannie i przyjaciel!
- Jezu!... - szepnie na to Marysia. - Co to takie? Małe jak łątka, a gada jak człowiek! Jezu!... Ja się boję!
I już się porwała z tej goreczki precz uciekać, ręce do góry wznosząc jakoby ptak skrzydła.
Ale Podziomek zastąpił jej drogę i rzecze:
- Nie uciekaj, mościa panno, bom jest Krasnoludek Podziomek, który ci ku pomocy chce być!
- Krasnoludek! - powtórzyła jakby sama do siebie Marysia. - Toć wiem! Toć mi nieraz o tych Krasnoludkach mateńka mówiła, że dobre są!
Na to Podziomek z wielką fantazją:
- Mateńka jejmości panny mówiła szczerą prawdę! Rad bym jej dziękował za to!
Marysia trzęsąc swą główką złotą rzecze:
- Nie żyje mateńka moja!
Podziomek spotyka sierotkę Marysię
63
- Nie żyje? - powtórzył smutnie Podziomek. - Oj, ciężkie to słowo! I kamień letszy od niego!
Pokiwał brodą, westchnął, a potem:
- Jakże się zwała mateńka? - zapytał.
- Kukulina! - odpowie Marysia.
- Kukulina?... A dobrodziejkoż ty moja! A to my się znamy! A to waszmość panna nie kto, tylko ta mała Marychna, co to oczki stulała, sypiąc srebrne łezki litościwe wtedy, kiedy mnie zła baba ledwo nie ubiła. Aj, królowoż ty moja! A tośmy się zeszli! A to nas fortunny Sos zetknął! Mów, rozkazuj, co czynić mam, abym ci w tym ciężkim żalu mógł ulżyć.
Ale Marysia, wspomniawszy na przygodę swoją, tym mocniej płakać zaczęła.
- Nie, nie! - mówiła płacząc. - Nic mnie nie pocieszy! Stał przed nią Podziomek założywszy fajkę za plecy
i uspokajał ją najsłodszymi słowy.
- Szkoda - mówił - modrych ocząt waćpanny na takie gorzkie płakanie.
A Marysia:
- Nie jestem ja waćpanna, tylko Marysia sierotka!
- Tym więc skwapliwiej chcę waćpannie służyć, iżeś sierotka! Dlaboga, dość tych łez! Gdzież jest chata waćpanny?
- Nie mam chaty! Wypędziła mnie gospodyni, com jej gąski pasła.
- A to zła, niepoczciwa kobieta! - rzecze oburzony Podziomek.
A Marysia prędko:
- Nie, nie! To ja zła! To ja niepoczciwa! To przeze mnie lis gąski podusił. O gąski moje! gąski! - zawołała z nową żałością i znów oczy rączkami zakrywszy zaniosła się płaczem.
Odjął Podziomek rączki od twarzy dziewczynki i rzecze:
- Na nic tu płakanie. Trzeba do chaty wracać!
- Nie, nie! - wołała tym żałośniej Marysia. - Nie mogę, nie chcę wracać! W świat pójdę! Do boru pójdę! Pójdę, gdzie mnie oczy poniosą!
64
Baśnie, legendy i podania polskie
- Co zaś w boru czynić zamyślasz? Świat też nie grzęda, by go w kółko obejść. Na nic pokuta taka!
Tu skubać zaczął i szarpać siwego wąsa, w ziemię patrząc, po czym rzekł:
- Może bym ja na to znalazł radę, żeby gospodyni za gąski zapłacić.
Dużoż tego było?
Ale Marysia zaniosła się na to wielkim płaczem, wołając:
- Co, co mi z tego, kiedy już nieżywe! Kiedy poduszone, pobite...
0 Jezu! O Jezu!
Widząc tedy tak srogą i nieutuloną żałość zamyślił się Podziomek i znów wąs siwy szarpiąc, w ziemię patrzył. Wreszcie rzekł:
- Ha, kiedy tak, to nie ma co, tylko trzeba iść do królowej Tatry. Ta jedna poradzić może!
Podniesie na to prędko Marysia oczęta, dwie modre gwiazdy, w których nadzieja zatliła, i spyta:
- A dobraż ona?
- Nad wiek widzę roztropność w tobie - odpowie Podziomek na to - iż nie pytasz wpierw, czy jest mocna, ale czy jest dobra. Cóż bowiem jest moc wszelka bez dobroci? Nic i mniej jeszcze! Więc gdy mi taką otuchę swym dobrym rozumem czynisz, to zabierajmy się w drogę, która jest daleka i trudna, a ja rad waćpannę do królowej Tatry doprowadzę, bo łzy sieroty godne są pocieszenia i wszelkiej pomocy.
Podniosła się na te słowa Marysia i otarłszy oczy rzecze z prostotą:
- To idźmy!
1 poszli.
I
HENRYK SIENKIEWICZ
Bajka
Za górami, za morzami, w dalekiej krainie czarów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.
I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
- Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możliwości i chęci! ->
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
- Ja daję ci czar piękności i mocą moją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
- Ja - rzekła druga - dam ci oczy przezroczyste i głębokie jak toń wodna.
- Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy - ozwała się trzecia.
- A ja - mówiła czwarta - dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
- Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy a wiatr pochyla wysmukłe postaci. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli, temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
66
Baśnie, legendy i podania polskie
- Cóż jest trwałego w człowieku? i czymże ty ją obdarzysz, o królowo nasza? - pytały wróżki.
A na to królowa:
- Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie. Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiecie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa: jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym więcej jej napłynie. Więc dobroć - to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca, rzekła:
- Bądź dobrą!
Legenda żeglarska
Był okręt, który zwał się „Purpura", tak wielki i silny, że się nie bał wichrów ani bałwanów, choćby najstraszniejszych. I płynął ciągle z rozpiętymi żaglami, wspinał się na spiętrzone wody, kruszył potężną piersią podwodne haki, na których rozbijały się inne statki - i płynął w dal, z żaglami w słońcu, tak szybko, że aż piana warczała mu po bokach, a za nim ciągnęła się szeroka i długa droga świetlista.
- To pyszny statek! - mówili żeglarze z innych okrętów.
- Rzekłbyś: lewiatan1* fale porze! A czasem pytali załogę „Purpury":
- Hej, ludzie! Dokąd jedziecie?
- Dokąd wiatr żenię! - odpowiadali majtkowie.
- Ostrożnie! Tam wiry i skały!
W odpowiedzi na przestrogę wiatr tylko odnosił słowa pieśni tak szumnej jak burza sama:
„Wesoło płyńmy, wesoło!"
Szczęśliwe było życie załogi na tym statku. Majtkowie, zaufani w jego wielkość i dzielność, drwili z niebezpieczeństw. Sroga panowała karność na innych okrętach, ale na „Purpurze" każdy robił, co chciał.
Życie tam było ustawicznym świętem. Szczęśliwie przebyte burze i pokruszone skały zwiększyły jeszcze zaufanie.
- Nie ma - mówiono - takich raf ni takich burz, które by „Purpurę" rozbić mogły. Niech huragan przewraca morze - „Purpura" popłynie dalej.
I „Purpura" płynęła istotnie, dumna, wspaniała. Przechodziły lata całe - a ona nie tylko sama zdawała się być niezłomną, ale ratowała jeszcze inne statki i przygarniała rozbitków na swój pokład.
Ślepa wiara w jej siłę zwiększała się z dniem każdym
68
Baśnie, legendy i podania polskie
w sercach załogi. Żeglarze zleniwiełi w szczęściu i zapomnieli sztuki żeglarskiej.
- „Purpura" sama popłynie - mówili. - Po co pracować, po co baczyć na statek, pilnować steru, masztów, żagli, lin? Po co żyć w trudzie i pocie czoła, gdy statek, jak bóstwo - nieśmiertelny?
„Wesoło płyńmy, wesoło!"
I płynęli jeszcze długie lata. Aż wreszcie z upływem czasu załoga zniewieściała zupełnie, zaniedbała obowiązków i nikt nie wiedział, że statek począł się psować. Słona woda przeżarła belki, potężne wiązania rozluźniły się, fale poob-dzierały burty, maszty popróchniały, a żagle zetliły się na powietrzu.
Wszelako głosy rozsądku poczęły się podnosić.
- Strzeżcie się! - mówili niektórzy majtkowie.
- Nic to! Płyniemy z falą - odpowiadała większość marynarzy.
Tymczasem pewnego razu wybuchła taka burza, jakiej dotychczas nie bywało na morzu. Wichry zmieszały ocean z chmurami w jeden piekielny zamęt. Wstały słupy wodne i leciały z hukiem na „Purpurę", straszne, spienione, wrzące. Dopadłszy statku wbiły go aż na dno morza, potem rzuciły ku chmurom, potem zwaliły znów na dno. Pękły zwątlałe wiązania statku i nagle krzyk straszny rozległ się na pokładzie:
- „Purpura" tonie!
I „Purpura" tonęła naprawdę, a załoga, odwykła od trudów i żeglugi, nie wiedziała, jak ją ratować.
Lecz po pierwszej chwili przerażenia wściekłość zawrzała w sercach, bo kochali jednak statek ci marynarze.
Więc zerwali się wszyscy i poczęli bić z dział do wichrów i fal spienionych, a potem chwyciwszy co kto miał pod ręką, poczęli chłostać morze, które chciało zatopić „Purpurę".
Wspaniała była walka tej rozpaczy ludzkiej z tym żywiołem. Lecz fale były silniejsze od żeglarzy. Działa zalane umilkły. Olbrzymie wiry porwały wielu walczących i uniosły w odmęt wodny. Załoga zmniejszała się z każdą chwilą - ale walczyła jeszcze. Zalani, na wpół oślepli, pokryci górą piany żeglarze walczyli do upadłego.
Legenda żeglarska
69
Chwilami sił im brakło, ale po krótkim, spoczynku znów zrywali się do walki.
Na koniec ręce im opadły. Poczuli, że śmierć nadchodzi.
I nastała chwila głuchej rozpaczy. I poglądali na się ci żeglarze jak obłąkani.
Wtem te same głosy, które poprzednio ostrzegały już o niebezpieczeństwie, podniosły się znowu, silniejsze, tak silne, że ryk fal nie mógł ich zagłuszyć.
Głosy te mówiły:
- O zaślepieni! Nie z dział wam bić do burzy, nie fale chłostać, ale statek naprawiać! Zstąpcie na dno. Tam pracujcie, „Purpura" jeszcze nie zginęła.
Na owe słowa drgnęli ci na wpół umarli i rzucili się wszyscy na spód i rozpoczęli pracę od spodu.
I pracowali od rana do nocy, w trudzie i pocie czoła, chcąc dawną bezczynność i zaślepienie wynagrodzić...
Lewiatan - legendarny potwór morski; tu: wieloryb.
JAN KASPROWICZ
Ucieczka
Powiem wam gadkę o zaczarowanej królewnie.
Była jedna królewna, rozmiłowana w pięknym królewiczu, a straszna czarownica trzymała ją zaklętą na wysokiej górze.
Ulitowała się królewny dobra wróżka i w postaci gołąbka przyleciawszy pod jej zakratowane okienko mówi do niej tak:
- Ja cię, zaklęta królewno, wyzwolę, bo mi jest bardzo żal. Ciebie i królewicza jest mi bardzo żal: masz tu grzebień, szczotkę, jabłko i prześcieradło i uciekaj.
I poradziła jej, co ma robić z tym grzebieniem, szczotką, jabłkiem i prześcieradłem.
- Wiedźma straszna gonić cię będzie - tak mówi - ale ty się, zaklęta królewno, nie lękaj, ino rzuć za siebie grzebień, obejrzyj się i uciekaj.
A jak cię doganiać będzie po raz wtóry, ciśnij szczotkę, obejrzyj się i uciekaj.
Zasię po raz trzeci, żebyś się w ręce tej czarownicy nie dostała, rzuć przed nią jabłko, obejrzyj się i uciekaj.
A w chwili ostatecznej, kiedy już żadnej rady nie będzie, rzuć poza siebie prześcieradło i znów się obejrzyj i uciekaj.
Żal mi ciebie, zaklęta królewno, ciebie i pięknego królewicza: weź ten grzebień, szczotkę, jabłko i prześcieradło i uczyń, jak ci biały gołąbek każe.
Tak jej, tej królewnie, zaklętej przemocą starej czarow-nicyw zamku na wysokiej górze, powiedział biały gołąbek, co
Ucieczka
7!
dobrą wróżką był, potem zatrzepotał białymi pióreczkami i pofrunął precz w obłoki.
A jednego czwartku, po nowiu, czarownica, wiedźma stara, na łopatę siadła i huknąwszy: „Wieś nie wieś, biesie, nieś!" - na Łysą Górę, do kumów swoich, biesów, poleciała.
Widzi to zaklęta królewna, bierze grzebień, szczotkę, jabłko i prześcieradło i równo ze świtem w drogę.
Biegnie i biegnie królewna, a za nią co tchu czarownica, która już do zamku swego powróciła i ucieczkę zaklętej królewny spostrzegła.
Już mają chwytać za suknię, ale królewna, jak jej poradził biały gołąb, co dobrą wróżką był, rzuca za siebie grzebień, obejrzy się i w drogę.
A z tego grzebienia zrobiła się wielka rzeka. Tak ona czarownica, widząc, że królewna z rąk jej uchodzi, dosiadła koguta i na kogucie rzekę na milę szeroką przebyła wpław.
Królewna biegnie i biegnie, a za nią czarownica.
Już ma ją chwytać za suknię, ale królewna pamiętna rady gołąbka, co dobrą wróżką był, rzuca za siebie szczotkę, obejrzy się i ucieka.
A z tej szczotki zrobił się gęsty las. Dzień cały przedzierała się czarownica przez tę puszczę, aby z niej wydostać się i puścić się w pogoń za uciekającą królewną.
Królewna biegnie i biegnie, aż jej drobne nóżki mdleją, a za nią czarownica.
Już ją chwyta za kraj sukni, wtem narzeczona pięknego królewicza rzuca za siebie jabłko, które dał jej biały gołąb, co dobrą wróżką był, obejrzy się za siebie i ucieka.
A z tego jabłka zrobiła się wysoka góra. Dzień cały darła się czarownica, wiedźma stara, na tę wysoką górę, aż się wdarła i zaraz w te tropy, wielkiego dosiadłszy koguta, za uciekającą królewną pospieszyła.
Już ją dogania, już ma ją w swoich rękach, a ta królewna w ostatecznej chwili pamiętna rady gołębia, co dobrą wróżką był, rzuca za siebie prześcieradło, obejrzy się i co tchu jej starczy, ucieka dalej.
Z tego prześcieradła zrobiło się wielkie morze. A to morze pieni się i ryczy, i szumi, i burzy.
72
Baśnie, legendy i podania polskie
Rzuciła się czarownica na kogucie w to roipienione i szumiące morze, ale królewna dobiegała już zamku ojca swego.
Zagrały skrzypce, zadudniły basetle: ojciec z królewiczem przyjęli ją z nieopisaną radością, a czarownica, siedząca na zdechłym kogucie, z daleka widząc to wesele i to ucztowanie królewny z królewiczem, padła ze złości w okropnych męczarniach.
Morze znikło od razu, a na polu zamkowym został trup czarownicy.
Trupa tego ani kruki, ani wrony, ani żadne inne, ludzkiego mięsa głodne ptaki nie tknęły.
Umyślili je ludzie pochować, ale ziemia nieczystych zwłok przyjąć nie chciała.
I tak leżał ten trup na szczerym polu, dopiero w jedną straszną noc zerwał się ogromny wicher i poniósł go na podwórzec zamczyska, gdzie zła czarownica przez długie lata więziła zaklętą królewnę.
A onać królewna, wybawiona przez gołąbka, co dobrą wróżką był, poszła za pięknego królewicza i dobrze im się działo.
ARTUR OPPMAN
(Or-Ot)
Syrena
- A widzieliście ją, tę syrenę niby, kumie Szymonie?
- Widzieć nie widziałem, kumie Mateuszu, bo drzewa przesłaniały źródełko, a bliżej podejść bałem się jakości, alem słyszał, jak śpiewa.
- Alboż to syreny śpiewają?
- Jakże to? Nie wiecie o tym kumie Mateuszu? Śpiewają! I jak jeszcze! Głos to ci się tak rozchodził po Bugaju, po Wiśle, hen, aż za rzekę, jakoż właśnie dzwonek srebrzysty dzwonił. Słuchałbyś dniem i nocą.
- No, i co dalej? Co dalej?
- Ano nic dalej. Słuchałem, słuchałem, lubość mi się jakowaś rozpływała po kościach, aż w końcu śpiewanie ucichło: widać syrena schowała się na nocleg w źródełku, bo już i słońce zachodziło, a ja powlokłem się do chaty, alem całą noc spać nie mógł, inom o tej syrenie rozmyślał.
- Ciekawość! Warto by ją wypatrzyć, zobaczyć.
- Ale jak? Toć, jeśli nas ujrzy, - umknie i skryje się w wodzie. A zresztą, może to i grzech przyglądać się takowej stworze niechrzczonej i kuszącego jej śpiewania słuchać.
- Grzech nie grzech - niewiada! Najlepiej zapytać o to ojca Barnaby, pustelnika. To człek mądry i pobożny; on powie i nauczy, co czynić nam należy.
74
Baśnie, legendy i podania polskie
- Rzetelnie mówicie, kumie Mateuszu, chodźmy do pustelnika Barnaby.
- Ano, to i chodźmy! Ryby przez ten czas z Wisły nie uciekną, a my się od duchownej osoby przeróżności dowiemy.
Tak rozmawiali z sobą dwaj rybacy z nad Wisły w owych zamierzchłych czasach, gdy na miejscu dzisiejszej Warszawy, a właściwie jej Powiśla, leżała niewielka rybacka osada, otoczona gęstymi lasami, w których roiło się od grubego zwierza: łosiów, turów, wilków i niedźwiedzi.
II
- Więc powiadacie, że śpiewała?
- A juści! Śpiewała; gadałem przecie.
- Hm! I często se tak podśpiewuje?
- A co dnia! Jak tylko słoneczko Boże ma się ku zachodowi i czerwienią a złotem pomaluje Wisełkę, wraz ci się na Bugaju jej piosenka rozlega.
- I długo też nuci?
- Do zachodu. Jak się ino ciemno zrobi na świecie, już jej nie słychać.
- To nocami nigdy ze źródła nie wychodzi?
- Czy wychodzi, czy nie wychodzi, tego ja nie wiem, ale przypomniałem powiedzieć, że w pełnię miesiąca też śpiewa. Nieraz mnie ze snu budzi blask księżycowy, co do chałupy zagląda: siadam se na posłaniu, aż ci tu odgłos jakowyś dolata z daleka; jakby skowronek, jakby dzwonek, jakby skrzypeczki lipowe: to ona.
- O to mi chodziło właśnie. Więc trzeba tak zrobić... Tu ojciec Barnaba zadumał się na długą chwilę, a obaj
rybacy czekali w skupieniu, aż namyśli się, co poradzić.
Ojciec Barnaba był to starzec wysoki, chudy, siwobrody, łysy jak kolano, odziany w długą samodziałową opończę. Na pomarszczonym jego obliczu rysowały się powaga i dobroć.
Wszyscy trzej siedzieli przed budką pustelnika, na ławie, uczynionej z dwóch pieńków, na których położono z gruba obciosaną deskę. Było to lipcowe popołudnie i cudnie było w boru, pachnącym żywicą i kwiatami. Ptaki śpiewały
Syrena
75
radośnie, pszczoły wesoło brzęczały, a zielony dzięcioł w czerwonym kapturku stukał dziobkiem, jak młotkiem, w korę rozłożystego dębu i wydłubywał robaki. A ojciec Barnaba namyślał się, namyślał, aż rzecze:
- Więc trzeba tak zrobić: w pełnię miesiąca wybierzemy się we trzech do źródełka; na odzienia nasze naczepić należy gałęzi świeżo zerwanych, najlepiej lipowych, kwiatem okrytych, żeby syrena człowieka nie poczuła, bo się nie pokaże; zaczaimy się przy samym źródle, a gdy wynijdzie i śpiewać zacznie, wtedy zarzucimy na nią sznur, spleciony z cienkich witek wierzbowych, święconą wodą skropiony, ile, że takiego żaden się czar nie ima; zwiążemy i miłościwemu księciu na Czersku zawieziemy w darze. Niech ją na zamku trzyma i niech mu wyśpiewuje.
Ale uszy woskiem musimy sobie zatkać, żeby jej narzekań i lamentów nie słyszeć, bo inaczej serce w nas tak zemdleje, że nie będziemy mieli mocy wziąć jej w niewolę. Srodze jest żałościwe syrenie śpiewanie.
- Tak jest, jak mówicie, ojcze Barnabo; wiem, ci ja o tym, bom te piosenki słyszał. Żaden miód, by najprzedniejszy, tak człowieka nie upoi, jako on głos syreni. Więc tedy do pełni miesięcznej?
- Tak jest, do pełni.
I rozeszli się w swoje strony. Rybacy nad Wisłę do zarzuconych sieci, a ojciec Barnaba na modlitwę.
III
Tam, gdzie dziś nad samym prawie wybrzeżem Wisły, poniżej starożytnych kamienic Starego Miasta, rozciąga się ulica Bugaj zwana, przed wielu, wielu laty szumiał las zielony, odwieczny.
W lesie tym, z pagórka, wznoszącego się nad rzeką, tryskało źródło i rozlewało się w głęboki, bystro płynący potok.
Nad potokiem rosły białokore brzozy, wierzby pokrzywione maczały w nim gałęzie, kwitnęły polne róże, i niezapominajki haftowały niebieskimi kwiatami zielony traw kobierzec.
P
76
Baśnie, legendy i podania polskie
Syrena
77
W tym to potoku mieszkała właśnie syrena.
Była piękna, pogodna noc miesięczna. Srebrzysta pełnia żeglowała przez błękitne, usiane gwiazdami niebo i przyglądała się ziemi uśpionej, lasowi i źródłu.
Ale w lesie nie wszyscy spali.
Zza brzóz i wierzb, stojących nad potokiem, widać było trzy skulone postacie. Przycupnęły one, wśród krzaków gęstych, i ciekawymi oczyma spozierały w wodę potoku, mieniącą się srebrzyście od blasków tarczy miesięcznej. Byli to dwaj rybacy, Szymon i Mateusz, i pustelnik, ojciec Barnaba.
Nagle z wody wynurzyła się przecudna postać. Była to dziewica nadziemskiej urody; w świetle miesięcznym widać ją było doskonale. Miała długie kruczoczarne włosy, pierścieniami spływające na białą, jak z marmuru wyrzeźbioną szyję; szafirowe jej oczy, wzniesione ku pełni, patrzyły dziwnie przejmująco i smutno, a ozdobiona lekkim rumieńcem twarzyczka takim tchnęła czarodziejskim urokiem, że przyglądającym się jej rybakom aż serca zamarły ze wzruszenia.
Syrena chwilę trwała w milczeniu, zapatrzona w niebo i w gwiazdy - i oto w ciszy tej czarownej nocy zadźwięczał śpiew tak piękny, tak kryształowo czysty, że zdawało się iż i księżyc, i gwiazd miliony, i ziemia, i niebo zasłuchały się w niego do niepamięci.
Wtem z krzaków, cicho, bez szelestu, wyskoczyły owe trzy postacie - i nie tak szybko rzuca się ryś drapieżny na przebiegającą łanię, jak oni rzucili się na syrenę, skrępowali ją powrósłem, z witek wierzbowych splecionym, i wyciągnęli z wody na murawę.
Próżno się szamotała nieszczęsna, próżno ich ludzkim a cudnym zaklinała głosem. Głos ten wzruszyć ich nie mógł, gdyż, wedle rady ojca Barnaby, uszy mieli woskiem szczelnie zatkane.
- Co teraz począć? Co z nią począć? - jęli się pytać obaj rybacy zdyszanym, gorączkowym głosem.
- Co począć? - rzeknie pustelnik - poczekajcie, zaraz wam powiem:
- Nim ją do Jego Miłości księcia na Czersku zawiezieni, a wieźć przecież nie będziem po nocy, zamkniemy syrenę w oborze, a pilnować jej będzie Staszek, pastuch gromadzkiego bydła. Skoro świt zaś, wóz drabiniasty sianem wymościm i jazda do Czerska! Dobrze mówię?
- Dobrze mówicie, ojcze Bamabo, mądrze mówicie!
Miesiąc świecił tuż nad polanką, gdzie rybacy złożyli skrępowaną syrenę i widać ją było wybornie. Do pasa była to, jak się już rzekło, panna na podziw urodziwa, od pasa zasię ryba srebrzystą łuską błyszcząca. Leżała biedna bez ruchu, z zawartymi cudnymi oczyma, ręce wzdłuż ciała opuściwszy, i tylko rybi ogon, długi a giętki, uderzał kiedy niekiedy w ziemię, zupełnie jak u wyjętego z wody karpia lub szczupaka.
- Czas nam w drogę - przemówił pustelnik - bierzcie ją! Szymon i Mateusz dźwignęli syrenę i ponieśli ją w stronę
wioski.
IV
- Otwieraj, Staszku!
- Otwieraj co prędzej! Cóż to? Zarżnęli cię zbóje, że się nie ruszasz?
- Nie gramol się, gamoniu! skorzej! skorzej!
I rozległy się głośne uderzenia krzepkich pięści Szymona i Mateusza we wrota obory, oni to bowiem, wraz z pustelnikiem Barnabą, dobijali się uporczywie do wielkiego drewnianego budynku, w którego ścianach, przez wyrzezane otwory, widać było rogate łby i mokre pyski licznych krów.
- A co tam? Kto tam? Toć idę już, idę! A któż to tam tak łomoce po nocy? Pali się, czy co takiego?
Zaszurgotał ktoś bosymi nogami, odezwało się szerokie ziewnięcie, w ciemnościach niepewna ręka szukała zawory, znalazła ją, otwarła, skrzypnęły wrota - i z mroku wynurzyła się gibka, młodzieńcza postać pastucha Staszka.
- "X-Vszelki dae': Par,. . ¦ ga chwali! A czego to chceta, ojcze Barnabo i wy Szymonie i Mateu: u?
- Cichaj! Syrena! O, widzisz? Syrena! Złapaliśmy ją! Niechaj tu przeleży do rana! O świcie do Czerska ją
zawieziem, do księcia!
78
Baśnie, legendy i podania polskie
- Syrena? Jezusie, Maryjo! Prawda! Jakaż ona śliczna!
- Nie prawiłbyś byle czego! Śliczna! Czarownica, wiadomo! Taka ci najcudniejszą postać przybierze, aby tym łacniej otumanić chrześcijańską duszę.
- Boże miły! Prawdę mówicie! To ona chrześcijańskie dusze tumani? I cóż ja mam z nią zrobić?
- Pilnować do zorzy! Ale pilnuj bez ustanku. Nie zdrzym-nij się. Uważaj, żeby postronków nie zerwała, bo ucieknie.
- Ha! Każecie pilnować, to będę pilnował. A kiedyż po nią przyjedziecie?
- Mówilim. Skoro świt. Teraz ją położym w oborze, niech leży.
- A ty, Staszku, pamiętaj: oka z niej nie spuszczaj! Patrz i patrz! Na twoją głowę ją zdajem.
- Już wy się nie bójta! Umiałem sobie dać rady z graniastym byczkiem, choć beskurcyja zły, jak sam diabeł, to i z syreną poradzę.
- No, to bywaj zdrowy! Będziem tu z powrotem, ino patrzeć.
Staszek został sam na sam z syreną. Leżała ona pod ścianą obory, na wprost jednego z otworów okiennych, w przeciwległej ścianie wyciętych, a Staszek siadł naprzeciwko i tak, jak mu kazali, patrzył na nią bacznie, i oczu z dziwowiska nie spuszczał.
Miesiąc świecił w ten otwór ścienny mocnym blaskiem i osrebrzał cudną twarzyczkę syreny, w której to twarzyczce jaśniały jak gwiazdy, modre, wilgotne od łez, przesmutne oczy.
I nie cniło się Staszkowi spozierać tak nieustannie na syrenę, bo nigdy, nigdy, jako żyw, nie widział podobnie urodziwego lica i źrenic równie głębokich, przepastnych i czaru zaziemskiego pełnych.
I nagle - syrena spojrzała na Staszka swymi czarodziejskimi oczami, uniosła przepiękną, opierścienioną zwojami czarnych włosów główkę, otworzyła koralowe usteczka i zaśpiewała.
Syrena
79
Zaśpiewała jakąś piosenkę bez słów, piosenkę tak cudną, że drzewa za oborą przestały szumieć, a krowy łby ciężkie od żłobów zwróciły w jej stronę, żuć przestały i zasłuchały się w oszałamiającą pieśń syreny.
Staszek był na wpół przytomny. Jak żyje nie słyszał nic podobnego. Śpiew syreny grał na jego sercu tak, jak gra wiosna na sercu każdego człowieka. Uczuł, że dzieje się z nim coś dziwnego, że jest jakiś lepszy, jakiś mądrzejszy, że otwierają się przed nim światy, o których nigdy dotychczas nie pomyślał, światy pełne aniołów i cudów.
A syrena nagle spojrzała wprost w oczy Staszka i rzekła:
- Rozwiąż mnie!
Nie zawahał się ani na chwilę. Podszedł ku syrenie i kozikiem rozciął krępujące ją postronki.
A dziwowisko ślicznymi rączkami objęło go za szyję i szepnęło:
- Otwórz wrota i chodź za mną.
Usłuchał. Otworzył wrota naścieżaj i czekał, co się stanie.
Nie czekał długo. Syrena uniosła się ze słomy, na której leżała, i skacząc na swoim rybim ogonie, przeszła przez wrota i skierowała się w stronę Wisły.
Szła i śpiewała. Krowy wyciągnęły za nią łby i poczęły ryczeć żałośnie, drzewa szumiały do wtóru piosence syreniej, a szumiały tak smutnie, aż niebo drobnymi łzami sypać jęło i zachmurzyło się ponuro. A Staszek, jak urzeczony, szedł za nią, bez woli, bez myśli.
Ustał deszcz, wybłysnęło słońce; z chałup wychodzili ludzie i ze zdumieniem patrzyli na widok tak nadzwyczajny. A syrena szła i śpiewała.
A gdy już była tuż, tuż nad brzegiem Wisły odwróciła się, spojrzała ku wiosce i zawołała na głos cały:
- Kochałam cię, ty brzegu wiślany, kochałam was ludzie prości i serca dobrego, byłam waszą pieśnią, waszym czarem życia.
Czemuż wzięliście mnie w niewolę, czemuż chcieliście, abym w pętach, w więzieniu, na rozkaz książęcy śpiewała?
Śpiewałam wam, ludzie prości, ludzie serca cichego i dobrego, ale na rozkaz śpiewać nie chcę i nie będę.
80
Baśnie, legendy i podania polskie
Wolę skryć się na wieki w fale wiślane, wolę zniknąć sprzed waszych oczu i tylko szumem rzeki do was przemawiać.
A gdy przyjdą czasy ciężkie i twarde, czasy o których nie śni się, ani wam, ani dzieciom i wnukom dzieci waszych śnić się jeszcze nie będzie, wtedy, w lata krzywdy i klęski, szum fal wiślanych śpiewać będzie potomkom waszym o nadziei, o sile, o zwycięstwie.
A tu tymczasem, pędem od wioski lecą ku brzegowi obaj rybacy i pustelnik stary i krzyczą:
- Łapaj, trzymaj, nie puszczaj! Ale! nie puszczaj!
Już ci syrena chlup! do wody, a za nią w tę pędy Staszek. Skoczył, wychynął z rzeki, rozejrzał się dokoła, zawołał:
- Bóg z wami! I zniknął.
Minęły lata i wieki. Na miejscu wioski - miasto powstało, ludne, bogate, warowne.
A miasto owo, później stolica, na pamiątkę dziwnej przygody z syreną, wzięło ją za godło swoje, i godło to po dzień dzisiejszy widnieje na ratuszu Warszawy.
Złota kaczka
i
Był sobie szewczyk warszawski. Nazywał się Lutek. Dobre było chopczysko, wesołe, pracowite, ale biedne, jak ta mysz kościelna. Pracował ci on u majstra jednego, u majstra na Starym Mieście. Ale cóż? Majster, jak majster, grosz zbierał do grosza, z groszy ciułał talary i czerwonce, a u chłopaka bieda, aż piszczy.
Niby - to mu tam pożywienie dawał, Boże, zmiłuj się: wodzianka, kartofle - i tyle! I odział go, mówi się, ale ta przyodziewa spadała z Lutka,boć to stare łachy majstrows-kie, co ledwo się kupy trzymały. Dość, że w takim stanie i pies by nie wytrzymał, a cóż dopiero człowiek! Gadają mu: Miej cierpliwość, mityguj się, będzie lepiej, poczekaj ino!
Co to lepiej! Kiedy? Rok za rokiem mija, lata lecą, a tu wciąż nędza i nędza.
Znudziło mu się. Uciec chce. Do wojska - powiada - pójdę, żołnierzem będę, może się ta nowy Napolion gdzie zjawi, to, jak nic marszałkiem zostanę, jenerałem wielkim, mocarzem.
No nic! cierpi jeszcze, czeka.
Aż ci tu kiedyś na wieczorynkę poszedł do czeladnika jednego, co się niedawno wyzwolił i wiodło mu się niezgorzej, bo grenadierskie buty szył, dla gwardii, dla panów oficerów. Wieczorynka aż miło! Jedzą, piją gawędzą. Ni z tego ni z owego, o bajkach się zaczyna, o takich podaniach warszawskich.
I mówi jeden stary szewc, kuternoga:
- Ho! ho! u nas w Warszawie i o pieniądz łatwo i o sławę, tylko trza mieć odwagę i rozum we łbie, jak się patrzy.
Zaciekawił się Lutek, pyta:
82
Baśnie, legendy i podania polskie
- Mówcie, co takiego?
- Ano nic - rzeknie kuternoga - na Ordynackiem, w podziemiach starego zamku, jest królewna taka, zaklęta w złotą kaczkę. Kto do niej trafi, kto ją przydybie - wygrał! Ona mu powie, jak skarby ogromne zdobyć, jak się stać można bogaczem, magnatem!
- I gdzie to, mówicie?
- Na Ordynackiem w lochach starego zamczyska.
- A kiedy?
- W noc świętojańską.
Zapamiętał to sobie nasz Lutek, a do nocy świętojańskiej trzy dni trzeba czekać, nie więcej.
II
Wieczór spadł na gwarną Warszawę, gwiaździsty, ciepły, czerwcowy. Na ulicy ludzi, jak mrowia. Panienki takie śliczne spacerują, a przy nich kawaleria, młodzi panowie, a głównie wojskowi.
Tu ułan drugiego pułku, biały z granatem, tu strzelec konny gwardii w mundurze zielonym z żółtym, tu piechota liniowa, tu artylerzysta; hej! ostrogi dźwięczą, szable brzęczą, kity migają, aż lubo patrzeć!
Idzie sobie nasz Szewczyk Lutek Krakowskim Przedmieściem, Nowym Światem, wszedł w Ordynacką, przeżegnał się: już blisko!
Spuszcza się Tamką, bo tam właśnie jest wnijście do lochów ordynackiego zamczyska, idzie, lezie, ale mu coś niesporo.
Nie to, żeby się bał: niech Bóg broni! nie lęka się on niczego; tylko tak jakoś, nie łacno mu, ze złym duchem może, wejść w komitywę.
Ano trudno! Raz się zdecydował: wejść trzeba!
Od Tamki, okienka nad ulicą dość nisko, szyb nie ma, ino kraty, ale taki chudzielec, jak wąż się przeciśnie.
Jazda! Wdrapał się po wystających cegłach do okna, raz, dwa, trzy! W imię Ojca i Syna i Ducha Świętego! - Wiązł do wnętrza. Ciemno! zapalił świeczkę - idzie. Korytarz długi, wąski, kręty, prowadzi niżej i niżej. Aż ci po kwadransie
Złota kaczka
83
może takiej drogi wylazł szewczyk do piwnicy, wielkiej, sklepionej, z jeziorkiem, jakiemciś pośrodku.
Przy mdłym świetle świeczki łojowej, którą trzymał w ręku, obaczył Lutek owe jeziorko, - a na nim - Boże drogi! prawdę mówił szewc Kuternoga: złota kaczka pływa, piórkami szeleści.
- Taś, taś! kaczuchno!
I nagle - z kaczki czyni się przecudna dziewica: królewna. Włosy złote do ziemi, usta jak maliny, oczy jak gwiazdy, a buzia taka cudna, że - klękajcie narody!
- Czego chcesz ode mnie, chłopczyku?
- Jaśnie wielmożna królewno - Lutek powiada, - nic ci ja nie chcę, ino zrobię to, co ty chcesz, abyś rozkazała.
- Dobrze - odpowie księżniczka - tedy ci powiem! Uzyskasz skarby, jakich nikt na świecie nie ma i mieć nie będzie, panem będziesz, bogaczem, jeśli spełnisz, co do joty, to, co ci powiem.
- Słucham, jaśnie wielmożna!
- Oto masz kieskę, w niej sto dukatów; przez dzień jutrzejszy musisz je wydać, ale tylko na potrzeby własne, dla siebie samego; nic ci z tego złota dać nikomu nie wolno, ni grosza, ni grosza! Pamiętaj.
- Ha! ha! ha! - zaśmieje się Lutek - i cóż to trudnego? Będę jadł, będę pił, będę hulał! Wydam sto dukatów - a co potem?
- A potem, skarby niezmierne otworem stać ci będą, kopalnie złota prawdziwe, bogactwa niezmierzone; ale pamiętaj: ni grosza nikomu!
- Zgoda, królewno! daj kieskę!
Księżniczka kieskę Lutkowi wręczyła, zaśmiała się jakoś dziwnie - i znikła.
Strach przejął szewczyka. Ledwo się do okna dogramolił, wylazł na Tamkę i smyrgnął na Stare Miasto.
III
Nazajutrz dzień od rana samego puszcza się Lutek na miasto. Co tu robić najsampierw - myśli sobie - chyba się odziać, jak panicz.
84
Baśnie, legendy i podania polskie
No, dobrze! racja! Poszedł na Świętojerską, do sklepów z odzieżą, kupił sobie kapelusz, ubranie, paletot. Szyk! Prawdziwy hrabia!
Idzie, pogwizduje, laseczką macha, bo i laseczkę se sprawił, nie wie co robić dalej.
Nie taka to łatwa sprawa wydać sto dukatów!
Sto dukatów! dla siebie samego!
Ha! trza pomyśleć!
A że to była już jakaś dziesiąta godzina, jeść mu się kaducznie zachciało. Jeść i jeść. Młody, zdrowy, to i nic dziwnego, że głodny.
Wstąpił do gospody. Każe sobie dać kiełbasy, kiszki, piwa, bułek.
Je, je, aż mu się uszy trzęsą. Najadł się tak, że mu chyba na trzy dni wystarczy.
- Co się należy?
- Dwa złote.
- Dwa złote? Nic więcej?
- Dwa złote, paniczu, i przydałoby się z dziesięć groszy napiwku.
Wydajże tu sto dukatów, bądź mądry! Ano trudno! Trza jakości ten pieniądz wydać. Pomyślimy!
Sypie ci Lutek na wycieczkę za miasto. Pojechał końmi do Wilanowa. Bryczkę wynajął na poczcie, koni czwórka, pocztylion gra na trąbce. Uciecha.
Przyjechał. Dał dukata odźwiernemu przy parku. Chodzi po ogrodzie. Napatrzył się, południe już minęło. Pora powracać! I znów jest w Warszawie. Co robić? Gdzie wydać pieniądze, boć wydał niespełna pięć dukatów.
Spojrzał. Afisz na rogu: Teatr Narodowy. Nie ma co! Chodźmy do teatru.
W teatrze bawił się setnie. Nie był w nim nigdy. Bo i skądże? Rzecz droga: miejsce dwa złote.
Wyśmiał się, ucieszył, wychodzi.
Późna już pora. Czasu do wydania pieniędzy niewiele, a Bóg świadkiem - nie wie Lutek, co z nimi zrobić? Idzie, rozmyśla. A gdy tak idzie, na rogu zaułka starzec stoi zgarbiony.
Złota kaczka
85
- Panie - powiada - drugi dzień mija, gdy nic w ustach nie miałem. Starym żołnierz, paniczu, pod Somosierrą byłem, pod Smoleńskiem, pod Moskwą, przy księciu Józefie pod Lipskiem - poratuj mnie!
Pojrzy Lutek na starca: inwalida bez ręki, a na piersiach błyszczą mu wstążeczki orderowe: Legia honorowa i Virtuti militari.
Sięgnął do kieszeni, wyciągnął garść złota, dał starcowi.
- Bóg-że ci zapłać, paniczu! Bóg ci zapłać! Będziesz szczęśliwy i bogaty!
Błysnęło! zagrzmiało!
Mignęła przed oczami Lutka księżniczka zaklęta.
- Nie dotrzymałeś obietnicy, nie dla siebie wydałeś pieniądze!
I znikła!
Rozejrzy się szewczyk: dziad stoi, jak stał poprzednio - i rzecze:
- Nie dukat, paniczu, daje szczęście, ino praca i zdrowie. Ten pieniądz wart coś, co zarobiony, a darmocha na złe idzie.
Powrócił Lutek do domu rad i wesół. Ocknął się rankiem bez grosza w kieszeni. Wydał na siebie z dziesięć dukatów, a resztę oddał starcowi, ale też od tego czasu wiodło mu się, jak nigdy. Wyzwolił się wrychle na czeladnika, niebawem majstrem został, ożenił się z panienką piękną i zacną, dzieci wychował - i żył długie lata w zdrowiu, w dostatku i w szczęściu.
A o złotej kaczce słuch zaginął. I dzięki Bogu! bo zła to musiała być boginka, kiedy za warunek stawiała: sobie, nie komu!
Nie tak! nie tak myśleć i czuć po polsku trzeba! My rządzimy się inaczej: naprzód biednemu, potem sobie!
A wtedy przy każdej pracy Pan Bóg dopomoże.
LUDWIK ŚWIEŻAWSKI
Fragment książki „Klechda o zaczarowanym sercu"
Królowa Jeziora
Tam gdzie łączą się dwa jeziora, Mikołajskie i Tałty, w starej osadzie mazurskiej, w Mikołajkach, żył przed wieloma laty rybak Niegost. Wytrwały był i odważny. Nie bał się ani duchów nadwodnych, ani zdradliwej głębi. Zarzucał sieci na środku jeziora, zwinną łódką wyprawiał się na Śniardwy i Bełdany albo na gęsto zarosłe trzcinami i szuwarem Łuknajno. Wałęsając się wśród leśnych i bagiennych uroczysk, przysłuchiwał się głosom dzikich łabędzi, czapli i kormoranów, które gnieździły się na pływających wyspach.
Nawet w czas niepewny nie zaniechał połowów, każdej ustrzegł się burzy, wyszedł cało z najgorszej przygody. Szanowali go za odwagę i fantazję rybacy i wybrali naczelnikiem osady.
Niegost prowadził towarzyszy na najlepsze połowiska, skąd ryby przywożono obficie. Cicho i spokojnie żyło się w osadzie.
Aż nastały złe lata. Ryby jakby uszły z jezior. Wracano z połowu z byle czym, z płotkami mizernymi, puste znajdowano więcierze. Nawet zmyślność i odwaga Niegosta nie pomogły. Dawno wodził rybaków na toń głęboką i w odległe, sobie tylko znane komysze przybrzeżne. Ryb nie było. Zniknęły.
Głód zajrzał do osady w Mikołajkach.
Wyrzekano na los, wyrzekano na Niegosta, jakby to on był winien.
Królowa jeziora
87
Spochmurniał Niegost i samotnie teraz wyruszał na puste połowy. Gdy zapuścił kiedyś sieci w pobliżu osady, przy samym brzegu, pod Olszowym Rogiem, nagle ułowił ogromną, niespotykanej wielkości rybę, jakiej jeszcze w życiu nie widział. Zieloną miała łuskę i oczy gorejące, którymi wpatrywała się w rybaka.
Hej, ucieszy się cała osada, gdy ujrzy jego połów niezwyk-ły!
Jął ciągnąć sznury, lecz w tejże chwili zaprzestał i znieruchomiał. Ryba ozwała się ludzkim głosem:
- Daruj mi życie, rybaku! Daruj i wypuść na wolność! Zdumiał się Niegost i stał tak z rękami na powrósłach.
A ryba nie przestawała go prosić, zaklinać, aby nie dobywał jej z miłego jeziora i nie pozbawiał życia. Rybak ulitował się i rzekł:
- Ano, to cię wypuszczę.
I rozsunął sieć, a olbrzymia ryba wypłynęła swobodnie, plasnąwszy płetwą o falę.
Nie mówił nikomu o tym zdarzeniu, bo wiedział, jakby go zgromniono za czyn, litościwy, lecz nierozważny. W chałupach ludzie schli z głodu, on zaś wypuścił dziwotwora, pozbawiwszy się dobrowolnie tak obfitego połowu.
Mikołajki biedniały, pobliski Kamień, Gąsior, Skorupki wyludniały się, nędza i głód nawiedzały też dalsze osady: Ruciane, Krutynię, Iznotę nad Czarną Wodą, Notyst, wioski nadjeziorne i puszczańskie. Niektórzy rybacy wynieśli się ku dalekim stronom i przepadli bez wieści.
Był skwarny dzień lata, gdy Niegost wypłynął na ciche jezioro, daleko, od osady. Fala kołysała łódź i rybak patrzył w świetlisty obszar, w którym nurzały się kręgi tajemnicze. Zarys jego postaci odbijał się w wodzie, obraz rozpływał się z nurtem, rozpadał się i spajał znowu.
Niegost skierował czółno do brzegu. Zaciągnął sieć koło ostrowa i wyszedł na ląd. Znużony był i senny. Dzień po dniu niestrudzenie wyruszał na połów i co wieczór wracał z próżnymi rękami.
Sprzysięgły się snadź losy przeciwko jeziornym ludziom.
Różane słońce zniżało się już ku jezioru, lśniło na zatoce,
Baśnie, legendy i podania polskie
poróżowiło ją i złotawe blaski rzucało na sitowia, poruszające się lekko w powiewie idącym znad wody. Mewa śmieszka, w brązowym kołpaczku i czerwonym dziubkiem, podlatywała nad samą tonią, muskając ją białym skrzydłem.
Rybak położył się na trawie i rozmyślał. Co należało uczynić, gdy jeziora żywiące osady przestały być ich żywicielem? Niełatwo rybakowi rozstać się z wodą i rybołóstwem, a choćby gromadnie opuścić domy i iść kędyś szukać szczęścia nad brzegami innych wód, jakie to będzie szczęście z dala od rodzinnego pobrzeża, gdzie ich ojce żyli i dziady? A wreszcie on już stracił mir u swoich i nikt by za nim nie poszedł.
Kiedy tak gorzko rozważał, zapatrzony w błękitnomie-dzianą przestrzeń, gdzie niebiosa spływały się z jeziorem, wyczuł rybackim instynktem, że w sieci coś się porusza. Może zaplątała się ryba?
Wstał, wychylił się z brzegu, pociągnął sieć ku sobie i ujrzał znowu ten sam dziw, jaki mu się już raz ukazał: oną rybę ujrzał ogromną, zieloną, o olśniewającej łusce, ze światełkami w oczach.
Ręce mu opadły, opuścił wiązania i czekał, czy go znowu prosić będzie, jak kiedyś, aby jej życie darował.
Lecz stało się co innego.
Ryba, przewijając się za szerokimi okami sieci wśród fal pozłocistych i przybrzeżnych wodorostów, przemieniła się, przeobraziła w piękną dziewczynę.
Pląsając w wodzie, wychynęła z fali. Oczy świeciły, miedziane włosy opływały jej śniade ramiona. Wodna dziewczyna stanęła pośród szuwarów i siecią się owinąwszy, wyszła na brzeg.
Niegost ukląkł przed nią. Poznał, że to królowa jeziora.
Ona zaś przemówiła:
- Pamiętasz, jak ulitowałeś się nade mną, rybaku? Spełniłeś moją prośbę i obdarowałeś mnie życiem. Dlatego pokochałam ciebie. Dziś zjawiam się, aby cię znowu zobaczyć i podziękować za twą dobroć.
Rybak nie odpowiadał. Wydała mu się tak nieziemsko piękna, że klęczał oszołomiony. ^
Królowa jeziora
89
- Powiedz mi - odezwała się ponownie królowa, a na ustach jej kołysał się uśmiech jak promień na koralach - powiedz, czy chciałbyś związać ze mną swoje życie?
Niegost dotknął dłonią sieci, która okrywała jej nogi, i wyrzekł w zachwyceniu:
- Niech się stanie, jak powiedziałaś. Królowa wód ujęła go za rękę.
- Pośród fal mojego jeziora odbędzie się nasz ślub. Chodź ze mną.
Odwróciła się i postąpiła ku wodzie, która łagodnie uderzając o brzeg, pryskała pienistymi kroplami.
Rybak poszedł za nią, a gdy już obydwoje zanurzali się w fale, królowa podała mu dłoń szepcząc:
- Nie lękaj się. Fala jeziora jest miękka i przezroczysta. I nie zabierze ci oddechu, gdy jej to nakażę.
Wchodząc w głąb jeziora Niegost dojrzał jeszcze, że słońce ubarwiło toń szkarłatem i złotem zachodu, a potem otoczyła go szmaragdowa topiel, w której błękitem przebłyskiwała światłość dzienna.
Wpłynęli w chłodne, rzeźwiące głębiny. Królowa wprowadziła rybaka do podwodnego pałacu.
Otaczał go czar. Fale splatały się z jej ramionami. Nie wiedział, co jest marzeniem, snem, a co rzeczywistością. Melodyjnie dźwięczały krzewy koralowe i delikatnie szumiały muszle. Ściany pałacu były tęczowe, przezroczyste, a w kwitnącym wokoło ogrodzie jarzyły się purpurowe kwiaty, fioletowe liście i białe rozgwiazdy.
Królowa ukazała mu piękno podwodnego świata; unosili się razem w jeziornych przestrzeniach, przechadzali się po złocistym piasku dna, wśród drzew i skał podwodnych.
Barwne ryby, rusałki, ondyny zjawiały się i znikały, usługując królowej i rybakowi.
Niegost był szczęśliwy. Pokochał piękną, czułą królowę. Nie zdawał sobie sprawy, czy to chwile mijały, tygodnie czy lata. Któż zmierzy czas prawdziwego szczęścia?
Zdziwił się zatem, kiedy pani wód, nachyliwszy się nad nim, powiedziała te słowa:
- Inny jest świat, w którym żyć musisz, a ja w innym żyję
I
90
Baśnie, legendy i podania polskie
Królowa jeziora
91
świecie. Powrócisz na ziemię, lecz pamiętać będziesz zawsze o żonie swojej z jeziora. Co roku w taki sam czas, w dzień naszego pierwszego spotkania, przyjdź na brzeg przy Olszowym Rogu, a ja przypłynę po ciebie. Gdy zaś samotny pozostawać będziesz wśród ludzi, poznasz, że myślę o tobie...
- Po czym to poznam, królowo?
- Spełnię twoje życzenie, a ty spełnionym darem uszczęśliwisz swoich braci.
Powiodła go ku górze. Gdy wynurzali się z wody, granatowa noc otaczała jezioro, gwiazdy drżały na niebie i migotały na sinosrebrzystych falach. Wyszli na brzeg, królowa podniosła leżącą tam sieć i zarzuciwszy ją na ramiona, odwróciła się ku wodzie, a sieć ciągnęła się za nią niby tren sukni królewskiej.
Zanim jeszcze zniknęła w głębinie, obdarzyła go spojrzeniem jarzących się oczu. Zakołysała się fala, pojawiły się koła na wodzie odpływającej coraz dalej.
Niegost stał zapatrzony w jezioro.
Potem ocknął się, rozejrzał. Poznał, że jest w tym samym miejscu, z którego odszedł był w głąb wodną. W oddali zobaczył gęstwę drzew nadbrzeżnych, a wśród nich swoją osadę.
Po drugiej strome jeziora przebłyskiwały światełka, jakby nisko nad wodą zawieszone gwiazdy. Zapalono tam w chatach łuczywa, znać wracano lub wybierano się na nowe próżne połowy.
Nagle sieć, którą królowa wód porzuciła w przybrzeżnych szuwarach, poczęła trzepotać się, a ruch jej burzył rozlewisko. Rybak podszedł ku włókowi i wydał okrzyk radości: włók był pełen ryb.
Rybacy wracali do osady.
Wieźli połów tak obfity, jakiego nie pamiętali w swym życiu. Łodzie wypełnione po brzegi, sieci ciągnęli za sobą pełne, a wokół widać było w przezroczystej wodzie, jak przepływają, przemykają się sztuki duże i piękne, które dawno już nie pojawiały się w jeziorach. Pluskały opodal nad powierzchnią, bo wieczór był ciepły i łagodny.
W pierwszej łodzi stał Niegost, przewodnik rybaków.
- Hej, nadszedł czas dobrobytu dla naszej i sąsiedzkich osad! - zawołał.
Rybacy podjęli okrzyk i ze śpiewem wiosłowali przez Śniardwy ku Mikołajskiej Zatoce. A Niegost patrzył na jezioro i mrużył oczy, bo śreżoga od słońca mościła gościniec błyszczący na wodzie.
Wtedy w pobliżu ukazała się ogromna zielona ryba i płynęła opodal, unosząc się w połowie nad powierzchnią.
- Patrzcie, sielawa, sielawa! - zakrzyknęli rybacy. - Olbrzymia zaiste! Ryba to czy stwór jakiś niezwykły?
Nagle dojrzeli na głowie ogromnej sielawy złocistą koronę.
- Ryba w koronie! Królowa ryb! - wołali w zadziwieniu. Niegost patrzył i szepnął jakby do siebie:
- Królowa jeziora...
Łodzie posuwały się wolno po spokojnej toni, a świetlista królewska sielawa chwilę jeszcze płynęła przed nimi, po czym zanurzyła się w głębinę, bo niezwykły, tajemny blask nie trwał długo. Tylko złota jej korona błysnęła żywym ogniem poprzez zielone fale jeziora.
JANUSZ KORCZAK
I
Legenda o pieśni
93
Legenda o pieśni
Kiedy caluchny świat był już stworzony, skończony, gotowy - każdy przyznać musiał, że jest bardzo piękny. Pośród falujących mórz rozrzucony był ląd koloru czekolady, na lądzie usypane były góry i nasadzone lasy. Szczyty gór przysypane były puchem śnieżnym, podnóża wysłane miękką trawą, utkaną kwiatami białymi, niebieskimi, żółtymi i czerwonymi.
W lasach było wiele rozmaitych zwierząt, małych i dużych, wcale do siebie niepodobnych. Na drzewach ptaki wiły swe mieszkania, a same pływały w powietrzu na żaglach z różnobarwnych piór. Królem ptaków był orzeł.
Nie wiedzieli ludzie, że orzeł tak wysoko fruwa, aż powyżej księżyca, słońca i wszystkich gwiazd. Orzeł nie mógł powiedzieć, bo nie miał wcale głosu, jak nie mieli głosu ani zwierzęta, ani lasy, ani morza, ani ludzie. Wszystko było tak samo piękne jak dziś, tylko ciche, nieme, więc smutne.
Razu pewnego wzbił się orzeł tak wysoko, że aż dofrunął do nieba. Patrzy, a tu aniołowie zebrali się i na coś czekają. A tu jeden anioł przyniósł złotą skrzynkę, otworzył ją brylantowym kluczem i wyjął sznur pereł; rozwiązał jedwabny sznurek i zaczął wszystkim aniołom perły rozdawać, każdemu po jednej. Wielki był przy tym porządek, żaden z aniołów nie pchał się, nie kłócił, nie skarżył i nie krzyczał:
- Mnie - mnie - mnie!
A orzeł patrzy zdziwiony, bo nie wie, co z tego będzie.
Kiedy perły były rozdane, aniołowie usiedli na ławkach, każdy umieścił w anielskim gardziołku otrzymaną perłę - i zaczęły się śpiewy.
Ach, jakie to było cudowne! Orzeł płakał i śmiał się z radości, a kiedy wrócił na ziemię, było mu strasznie smutno, nic go nie bawiło: ani wysokie skały, ani kołysanie się morza, ani mieniące się gwiazdy, ani śnieg lśniący - myślał tylko
0 złotej skrzynce, gdzie były schowane perły pieśni. „Ukradnę je" - pomyślał wreszcie.
Zauważyły ptaki, że ich król jest smutny, że stracił apetyt
1 sen, chowa się po dzikich szczytach i często na długo gdzieś znika - i tym smutniejsze były, że nie mogły ani pomówić
0 tym, ani zaśpiewać, bo były nieme.
Aż zakradł się orzeł do nieba, a kiedy aniołowie spać się pokładli, dziobem i pazurami otworzył skrzynkę, aż dziób mu się skrzywił i wygięły, i pokrwawiły pazury - porwał sznur pieśni i dalejże na ziemię. Ale czy o gwiazdę zahaczył, czy przepalił o słońce, dość, że pękł sznurek jedwabny i perły jak deszcz się posypały.
Jedna perła padła w morze i morze śpiewać zaczęło, druga padła w las - i las zanucił pieśń, i zaszemrał strumień,
1 zagadały góry.
Ptaki myślały, że to muszki padają, i najwięcej pochwytały małych perełek i teraz najwięcej śpiewają.
Na progu chaty siedział chłopiec i dmuchał w drewienko, w którym dziurki powywiercał - i nagle w jedną dziurkę wpadła perełka pieśni i fujarka nucić zaczęła. Ucieszył się chłopak i po raz pierwszy zawołał:
- Ach, jak pięknie!
Największą perłę pochwycił orzeł i ukrył w szczelinie. Ale złe sumienie nie dawało mu spokoju. Księżyc, gwiazdy i słońce wołały nań ciągle:
- Złodziej! Ukradł! Złodziej!
Orzeł darował ostatnią perłę słowikowi, słowik dał ją jaskółce, a jaskółka człowiekowi.
Trzy dni tylko były anielskie perły na ziemi, bo roztopiły się i w mgle wieczornej uniosły się znów do nieba.
Ale już człowiek nauczył się naśladować głosy wszystkich
94
Baśnie, legendy i podania polskie'
pereł: i tej z morza, i tej z gór, i tej z lasów - bo taka była moc największej perły.
Od tej pory orzeł nie wzbija się już tak wysoko, ma krzywy dziób i zakręcone pazury, słowikowi wolno śpiewać tylko po zachodzie słońca, jaskółce pozwalają ludzie mieszkać w swojej chacie, a człowiek włada pieśnią, która naśladuje wszystkie głosy i towarzyszy mu w smutku i w weselu, przy pracy w boju.
Należy kochać i szanować pieśń, bo pochodzenie jej anielskie; dało nam ją poświęcenie królewskie i przywiązanie wiernej, małej ptaszyny.
JANINA PORAZIŃSKA
Pasterz tysiąca zajęcy
Było to w dawnych, bardzo dawnych czasach. Było to wtedy, gdy jeszcze na Polskę napadali Tatarzy.
Ze wschodnich stepów wynurzała się ta dzicz i szła jak powódź na ziemię naszą. Paliła wsie i miasta: rabowała, co się dało: starych i dzieci wybijała, młodych uprowadzała w jasyr, w niewolę.
Król z niewoli wykupywał rycerzy, bogate mieszczaństwo wykupywało swych krewnych, a chłop w niewoli tatarskiej tkwił aż do śmierci, do końca życia na Tatarzyna pracował. Chyba że udało mu się zbiec.
Tak właśnie udało się Wszemiłowi. Uciekł Tatarom.
Hej, niezliczone już dni i noce wędrował ku ojczyźnie. Deszcz go moczył, słońce go prażyło, wichry nim szarpały, mróz i głód się nad nim znęcał.
A przecie wszystko wytrzymał i szedł, i szedł, bo go tęsknota gnała ku swojej ziemi, ku Małopolsce. Nigdzie zboża nie widziały mu się tak złote, nigdzie wzgórza tak wesołe, potoki tak srebrzyste jak tam, w tej krainie Wisłą przeciętej.
Wędrował teraz właśnie wielką puszczą podkarpacką. Na plecach miał siermięgę1' zakurzoną i podartą, na ramieniu torbę z wyłysiałej, zajęczej skórki, a w tej torbie cały majątek: kawałek chleba i macherzynę2) z mlekiem przez dobrych ludzi podarowane, a i ten grosik, co go na gościńcu znalazł.
Idzie, idzie, po drodze jagodami się żywi, chleba i mleka nie rusza, na cięższą godzinę je chowa.
96
Baśnie, legendy i podania polskie
Idzie, idzie... aż tu niespodzianie tuż przed nim wychodzi zza drzewa staruszek. Przygarbiony, z siwą brodą, kosturem się podpiera - jak to stary.
- Witaj mi, wędrowniku! - mówi dziadoszek.
- Witajcie, dziadku!
- Dobry człowieku, może macie chleb? podzielcie się ze mną. Ledwie już na nogach trzymam się z głodu.
- A czemu się, dziadku jagodami nie pożywicie?
- Nie takie to łatwe, jako się młodemu wydaje. Oj, nie! Po jagodę trzeba się schylić. A ja jakbym się schylił, tobym już nie miał mocy sprostować się.
... Smutna to rzecz starość - pomyślał Wszemił. - Trzeba starowinę poratować. Ja się ta jakoś jagodami przeżywię.
I wyjął z torby kromkę chleba, tę swoją kromkę pierwszą i ostatnią.
- Weźcie sobie, dziadku. Zjedzcie na zdrowie.
Stary bardzo się uradował. Jedną ręką wziął chleb, a drugą zaraz sięgnął za pazuchę, wydobył ukrytą na piersiach fujarkę i podał ją wędrownikowi.
- A wy, miłosierny człowieku, weźcie se to na wspominkę
0 mnie. Może się wam kiedy ta fujarka przyda. I rozstali się. -
Jeden skierował się na wschód, drugi na zachód.
Nie uszedł Wszemił ani dziesięciu kroków, obejrzał się, jak to tam dziadkowi się lezie, a tu z dziadka ani śladu, jakby go wiatr zdmuchnął.
„Pewnie mi go jakaś sosna zasłoniła" - pomyślał Wszemił
1 powędrował dalej.
Wyszedł z puszczy na ugór przez słońce spalony, twardy a kamienisty. Aby licha trawka, sucha kostrzewa3' na nim rosła, aby rozchodnik tu i tam się zazłocił, aby czasami kępka macierzanki zabarwiła się i zapachniała.
Jak daleko było spojrzeć - nigdzie domostwa ludzkiego, nigdzie dymu od ogniska, tego znaku człowieka.
Mijała godzina zagodziną. Słońce wciąż prażyło. Ugorowi końca nie było widać.
„Muszę odpocząć i pokrzepić się mlekiem".
Właśnie rozglądał się za jakąś przechylinką gruntu, gdzie
Pasterz tysiąca zajęcy
97
byłoby mu wygodniej przysiąść, gdy raptem nad głową mu zaszumiało - zerwał się wiatr.
Z góry wiatr skoczył na ziemię i zakręcił tak wielkim tumanem piasku, że aż świat na chwilę przesłonił. A gdy piasek opadł, widzi Wszemił: prościutko ku niemu drepcze dziadzina jeszcze chyba starszy, jeszcze chyba niedołężniej-szy od tamtego spotkanego w puszczy.
- Dobry człowieku, daj mi choć kropelkę wody, wody... - chrypi staruszek. - Umieram z pragnienia.
Wszemił podrapał się w głowę.
Co tu robić? Starego mu żal... ale i mleko niesporo mu oddawać.
- Poratuj chłopcze, jeśli możesz. Poratuj!
Juści, skłamałby, gdyby powiedział: „Nie mogę".
Tak więc myśli sobie:
„Jeszczem do znaku nie osłabł. Może przecie dolecę do jakiej wsi, a choćby do strumienia, to się napiję".
Wyjął więc z torby macherzynę z mlekiem. Nić konopną, którą była u góry zamotana, odplątał i podał staremu.
- Wypijcie se dziadku. Mleko tu jest.
Uradował się stary. Macherzynkę ku ustom przechylił i mleko do ostatniej kropli wypił.
- Dobry człowieku, pokrzepiliście mnie. Oj, pokrzepiliście cudownie. Biedaczyna jestem, nie mam czym się wam odwdzięczyć. Ale choć podaruję wanrten bat, co go noszę za paskiem. Może wam się kiedy w życiu przyda.
I zza paska wyciągnął zwykły jałowcowy pręt, do którego przywiązany był konopny sznurek z pukawką z końskiego włosia na końcu.
- Weźcie to sobie na wspominkę o mnie.
I znów nagle podniósł się wicher i zawirował tumanem piasku. A gdy piasek opadł - ugór jak okiem sięgnąć znów był pusty.
Z dziadka nie zostało ani śladu.
Ano, nie ma starego, to i nie ma. Wcale sobie tym Wszemił głowy nie zaprzątał. Pospieszył teraz z całych sił, aby przed wieczorem minąć nareszcie ugór, jakoś się pożywić, w jakimś zacisznym miejscu zanocować.
98
Baśnie, legendy i podania polskie
Jakoż przed wieczorem ujrzał kępy drzew i bure dymy wałęsające się między gałęziami, i gościniec koleinami kół poznaczony.
- Niedaleczko mam już do jakiejś wioski! Przydało mu to siły.
Niezadługo wyszedł na gościniec. Żwawo maszeruje i cieszy się, że już niedługo razem z ludźmi usiądzie w izbie przy ognisku, przy wspólnym stole.
Aż tu naraz widzi: pod przydrożnym drzewem siedzi stary chłopowina i płacze.
- Cóż to wam się stało, dziadku, co płaczecie jak dziecko? - Oj, człowieku-wędrowniku, wielka niedola mi się stała! Przedał syn w grodzie prosiaka, szeroki grosz za niego dostał, kazał mi ten grosz do chałupy odnieść, a ja go zgubiłem!... Ani wiem kiej, ani wiem kaj - ale zgubiłem. I teraz straśnie boję się synowej. Piekielnica z niej je a piekielnica! Za tę zgubę to mnie, ani chybi, z chałupy wygna. To i gdzie się podzieję... kto mnie weźmie, takiego starotę?
I dalej dziadek płacze, aż się trzęsie.
Myśli Wszemił:
„Toć mam w torbie grosz. Nie napracowałem się na niego, bom go przecie znalazł na tatarskim gościńcu. Lekko mi przyszedł, niech lekko pójdzie. Oddam go staremu".
I wyjął z torbeczki grosz, i starkowi do garści go wcisnął.
- Naści, dziadoszku. Grosz to rzetelny, jeno baczcie, cobyście i tego nie zgubili.
Stary z radości objął chłopaka za nogi, w kolana go ucałował.
- Anim się spodział takiego szczęścia, anim się spodział! Jakże wam się, miłosierny człowieku, za to odwdzięczę? Weźcie chociaż ten kostur. Weźcie go sobie na wspominkę o mnie.
Ale zaledwie uszedł kilka kroków, myśli:
„Trza się wrócić, trza pomóc staremu dźwignąć się z ziemi".
Odwrócił się, a tu z dziadoszka ani śladu.
- Ho - ho... to się dziadowina uwinął! - zaśmiał się Wszemił i znów pomaszerował gościńcem.
A idąc, bacznie rozglądał się po zagrodach. Do której pośmiałkuje się zastukać?
Chyba do tej. Upodobała mu się. Przed chatą było czysto
Pasterz tysiąca zajęcy
99
umiecione i wysypane żółtym piaskiem. W ogródku barwiły się kwiatki, a na przyzbie siedział kotek i mył się prawą łapką.
Zastukał do drzwi. Na dobrych ludzi trafił. Wieczerzą go ugościli, w stodole na sianie przenocowali.
Zawędrował Wszemił do wsi, z której był rodem. Ale tam po tatarskim najeździe z dawnej wsi już ani śladu. Nowe zagrody, nowi ludzie.
Myśli chłopak:
„Gdzie bądź na służbę się zgodzę. Do najbliższego grodu pójdę, ponoć tam kasztelan pasterza potrzebuje".
I poszedł do Tyńca.
O tym pasterstwie to już mu ludzie gadali. Jeno zawsze przy tym uśmiechali się. Nie do bydła pasterza tam trzeba ani do stadniny końskiej. Nie do owiec, nie do trzody ani nawet nie do gęsi czy indyków.
To jaki pasterz na kasztelanii potrzebny?
Poszedł. Zaszedł.
Przez most zwodzony, przez bramę na podwórzec go wpuścili, na kasztelańskie pokoje prowadzą.
Wyszedł do niego sam ksztelan i tak mówi:
- Takiego mi pasterza potrzeba, co potrafi upilnować na łące tysiąc zajęcy. Musi paść je przez miesiąc. Jeżeli przez ten czas żaden zając mu nie ubędzie i jeżeli potem spotrafi mi cały worek bajek naopowiadać - to pasterz ten dostanie córkę moją za żonę i dziesięć wiosek w jej wianie.
Ale jeżeli mu przez ten czas chociaż jeden zając zginie - to będzie musiał już do końca życia darmo na kasztelańskiej ziemi pracować.
No, namyśl się. W południe mi odpowiesz.
Pokłonił się Wszemił i z kasztelańskich komnat na podwórzec wyszedł. Zaraz go tam kilkoro ludzi obstąpiło. A skąd jest? A po co tu przybył? - wypytują.
Nic o sobie Wszemił nic wspomniał, jeno mówi, co przyszedł na pasterza się zgodzić, do tych zajęcy...
- Oj, nie bądź głupi - szepcą mu ludzie, a oglądają się, czy karbowy ich nie słyszy. - Pomyśl jeno, jakże ci zajęcy na wolności upilnować?
- Toć to ci wszystkie w jednej chwili rozbiegną się w świat.
100
Baśnie, legendy i podania polskie
Już tu wielu takich głupich było. Tera do końca życia niewolnikami kasztelana ostali.
- Widzisz ich tam? Kamienie dźwigają, drugie ogrodzenie dookoła zamku murują.
Popatrzył Wszemił na niewolników, ale myśli: „Cały worek bajek nagadać, to przecie spotrafię, bom się niemało w tatarskiej niewoli przy wspólnym ognisku nasłuchał. A z tymi zającami... może mi się poszczęści? Może mi żaden nie ucieknie?" I mówi:
- Juścić to prawda, ale spróbuję.
- E, nie leź wilkowi w gardło. Idź se do jakiej niebądź królewskiej wsi. Na królewszczyźnie łan ziemi dostaniesz albo i kilka, ożenisz się, wolnym kmieciem se będziesz.
A Wszemił na to:
- Co robić... kiej mi się chce spróbować z tymi zającami. Ludzie dalej mu odradzali. Żal im chłopaka. Młody jest,
śmigły i pięknej urody.
Ale Wszemił się uparł będzie: pasł zające i będzie.
Słonko na niebie wspięło się na najwyższą godzinę. Południe. W podwórzu dzwonią na obiad.
Idzie chłopak na kasztelańskie pokoje.
- Ostanę tu, miłościwy panie. Będę zające pasał.
Rad kasztelan, że sobie zdobędzie nowego niewolnika. Uśmiechnął się i powiada:
- No, to idźże se do czeladniej kuchni na obiad. A po południu karbowy ci zające wyda.
Tak się i stało.
Po południu karbowy kazał stodołę otworzyć. Myk, myk, myk... tysiąc zajączków wyskoczyło na podwórze.
Ludzie się przyglądają. Jedni zafrasowani, bo im chłopaka żal, inni się śmieją, a wszyscy ciekawi. Wydobył z torby fujarkę podarowaną mu przez pierwszego dziadoszka i zatiurlikał na niej.
Aż tu co za dziw!
Zajączki, co po całym podwórcu rozbiegły się były i urządzały gonitwy a kicanki - teraz zbiegły się do kupki, ustawiły się czwórkami jak wojsko i czekają.
Pasterz tysiąca zajęcy
101
Ruszył Wszemił ku otwartym wrotom na most, ruszyły za nim zajączki kic-kic-kic, a baczą, coby czwórki były równe, coby jeden zając drugiego nie wyprzedzał.
Ludzie aż usta pootwierali z tego dziwu. Karbowy do roboty ich nie zagania, bo sam się zacudował, stoi jak słup i oczy wytrzeszcza na to zajączkowe wojsko.
Dopiero się ludzie przecknęli, gdy ostatnia czwórka za mostem im zniknęła.
Przyszedł Wszemił z zajączkami na wyznaczone pastwisko.
Wesoło mu.
„No, z wyprowadzeniem zajęcy to mi dobrze poszło, ale co tera. żeby mi się nie rozbiegły?"
Wbił w ziemię kostur, ten kostur, który dostał od trzeciego dziadka. Aż tu nowy dziw!
Zajączki dookoła kostura się gromadzą, jakby je sznurkami przyciągał. Na boki nie uciekają, pasą się spokojnie.
Co w jednym miejscu trawę wyjedzą, to Wszemił dalej kostur przenosi, a zajączki za nim i znów na tej innej części łąki dookoła kija pięknie się pasą.
Ale się zdarzyło, że ku łące nadleciało od lasu kilka wron z wielkim krakaniem. Trzy małe zajączki zlękły się i kic-kic-kic uciekły na boki.
- Ej, wy małe Kubusie, nie bójcie się! Do gromady!
I nie myśląc nawet co robi, Wszemił strzelił z bata, z tego bata, który mu podarował dziadoszek spotkany na ugorze.
Zajączki w tej chwili zawróciły i do stada przybiegły.
Wielkie zdumienie ogarnęło Wszemiła.
„Kiej na fujarce gram, zajączki za tym głosem idą. Kiej kostur w ziemię wbiję, zajączki dokoła niego się pasą. A z bata strzelę, to który Kuba od stada odszedł - zaratko wraca. To ci dary, to ci czarodziejskie dary od dziadoszków dostałem!"
Tego dnia wieczorem karbowy zajączki liczy. Wszystkie są.
Na drugi dzień wieczorem karbowy liczy - żadnego nie brakuje.
I trzeciego dnia nie brakuje, i czwartego.
„Co? Ten chłop, ten pasiszarak córkę mi za żonę weźmie! Dziesięć wsi mu będę musiał podarować! Trzeba szukać ratunku, póki czas, póki czas!"
102
Baśnie, legendy i podania polskie
Rada w radę, rada w radę - uradzili.
Na drugi dzień pasie Wszemił zajączki na łące. Aż tu widzi, coś się ku niemu od zamku toczy. Cości malutkie, grubiutkie jak beczułka, na nóżkach jak pieniuszki.
A cóż to? A któż to?
Kasztelańska kucharcia.
Przytoczyła się ku łące i do Wszemiła:
- Pasturku miły, poratujcie mnie, poratujcie!
I udaje, że płacze, zapaską trze oczy, coby były czerwone.
- Dla jegomości pana kasztelana piekłam comber zajęczy. I spalił on mi się, spalił na węgiel! Co ja, nieszczęsna, tera zrobię. To był już ostatni szarak, ostatni z tych upolowanych. Kasztelan mnie wypędzi, zasług nie da, psami wy-szczuje. Poratujcie mnie! Przedajcie mi jednego zająca na nowy comber.
I pasterzowi do garści talarka wciska. Pomiarkował się Wszemił. To sidła na niego. To jeno po to, aby jednego zajączka w stadzie brakowało. Ale mówi:
- Bierzcie sobie tego talarka z powrotem. Przedawać nie mogę, bo to nie moje. Ale was poratuję, zajączka dam. Jeno mi za to zatancujcie, bo mi się tu przecie cni a cni samemu na pastwisku.
Kucharcia rada, że jej się tak łatwo uda kasztelańskie przykazanie spełnić, ujęła prawą ręką prawy brzeg fałdzi-stego wełniaczka, lewą lewy i nuż obertać się, grubymi nóżkami drobić, hołubczyki wycinać, jak piłeczka podskakiwać, wyginać się, przeginać, koła i kółka zataczać.
Ubawił się Wszemił, uśmiał się, aż w końcu mówi:
- No, będzie już, będzie dość, boście się zadychali. Tera wam zajączka złapię. I pierwszego z brzegu zająca chwycił, kucharci go podał.
Baba zająca w zapasce utaiła i wielce rada ku zamkowi podyrdała.
A gdy już wchodziła na zwodzony most, Wszemił z czarodziejskiego bata puknął!
Na ten przyzyw zajączek smyrg! z zapaski i galopem do stada przybieżał.
Pasterz tysiąca zajęcy
103
I znów cały ich tysiąc dokoła kosturka się pasie.
Hej, na łące wesoło, na zamku ponuro.
Kasztelan klnie, kasztelanka płacze, kucharcia owiązała głowę chustką, że to niby zęby bardzo ją bolą, ale to k'temu, aby się do nikogo nie odezwać. A zła, a hałasi! Garnkami tłucze, rożnami smyrga, patelniami zbyrczy
- aż huczy.
Co robić? Co robić?
I znów rada w radę, rada w radę - uradzili.
Minęło kilka dni.
Idzie teraz na łąkę kasztelanka. Przebrała się za wiejską dziewczynę, splowiały wełniaczek, wianek kwiatów na głowie, drewniane paciorki na szyi, wiklinowy koszyk w ręku.
Przyszła, uśmiechnęła się do Wszemiła i kłamie:
- Chciałabym kupić zajączka na chowanie. Ojciec chcą, coby mu się w gaju zajączki rozmnożyły, bo musi do klasztoru co roku daninę dwudziestu zajęcy składać. Zająca już mamy, samiczka nam potrzebna.
- A jakże to ojciec im wytłumaczy, coby w las nie uszły, coby po kasztelańskich polach nie skakały? Łacno je tam mogą na łowach ustrzelić.
-A to... a to... namyśla się dziewczyna, jak by się wykręcić.
- Ojciec nasz zagajnik ogrodzili.
Poznał Wszemił od razu, co to nowa na niego pułapka, ale mówi:
- Ej, takiej urodnej dziewczynie nie będę zajączki przeda-wał, jeno jej którąś ze stada podaruję. Ale trza, cobyś mi się dziesięć razy ukłoniła.
Ano, dobrze.
Kasztelanka dyga przed Wszemiłem i tak, i owak, i jeszcze inaczej, coraz niżej, coraz pokorniej.
Chwycił Wszemił zajączkę i do wiklinowego koszyka ją wsadził.
- No, niechże się wam zdrowo w tym gaju chowa i co roku dwanaścioro drobiazgu rodzi - roześmiał się.
Kasztelanka rada, koszyk chusteczką nakryła i niby to do wsi odchodzi. Ale zaledwie do pierwszej kmiecej zagrody doszła, zaraz ku zamkowi skręciła.
w
104
Baśnie, legendy i podania polskie
Wszemił bacznie ją wypatruje, a gdy zobaczył, że już do zamkowej bramy dochodzi - z bata strzelił.
Zajączka smyrg! i galopem do stada wróciła.
Znów na zamku zmartwienie, znów narady i narady, jak by zajęcze stado umniejszyć!
Przeszedł tydzień, przeszedł drugi. Myśli kasztelan:
„Teraz ja do niego pojadę. Przecie mnie się szarak nie wymknie jak babom. Niechaj tylko nikt o tym nie wie".
Kazał córce iść na strych i tam w skrzyniach ze starą odzieżą wyszukać jakiś najbardziej przez mole zjedzony żupanik. Wdział go, powrósłem się opasał. Sam cichcem wyprowadził ze stajni najlichszą szkapinę, zamiast siodła założył na konia parciany worek i pojechał na łąkę.
Pozdrowił grzecznie Wszemiła i zbiedzonym głosem mówi:
- Dobry człowieku, przedajcie mi, ale niedrogo, jednego zajączka. Niechże choć raz w życiu poznam, jak zajęcze mięso smakuje.
Wszemił od razu poznał kasztelana, ale udaje, co nie wie, z kim gada.
-Jakże mógłbym brać od was pieniądze! Toć widzę, żeście biedota a biedota. Bez pieniędzy zajączka wam dam, jeno mi musicie jedną rzecz wykonać.
- Chętnie, zrobię chętnie...
- Widzicie tego wsiowego Burka, co po miedzy biegnie i ogonem macha?
- Juścić widzę, widzę...
- No to bieżcie chyżo i trzy razy pocałujcie go w nos. Kasztelan strasznie zajątrzył się w sobie. Co ten chłop sobie myśli?
Ale... trudna rada. Jeśli przez to dziesięć folwarków ocali, od zięcia-chłopa się ocali... Nie ma innej rady. Trza tego kundla... Aż się skurczył w sobie, ale pyta:
- A można przez listek?
- Niechże będzie przez listek. Kasztelan puścił się na piechotę za psem.
- Buruś, Buruś, na tu, na... Dobry piesek, ładny piesek. Nie uciekaj, zaczekaj... Buruś, Buruś...
Pasterz tysiąca zajęcy
105
*;! Tak przymilnie Burkowi słodzi, że piesek stanął.
A wtedy kasztelan przyklęknął na miedzy, zerwał listek babki, przyłożył go do kundlowego nosa i kundlowy niu-chacz posłusznie ucałował.
Wrócił do pasterza zły - aż czerwony.
- No, zrobiłem, coście chcieli.
- Widziałem, widziałem. Spełniliście moją wolę, to i ja waszą spełnię.
Złapał Wszemił pierwszego z brzegu zająca i kasztelanowi go podał.
Kasztelan mocno uchwycił szaraka za uszy i za skórę na karku, po kamieniu na szkapinę się wdrapał i na swej chudej trzęsikotce ku wsi odjechał.
I znów tak samo, jak jego córeczka, od pierwszej zagrody w brzozową aleję skręcił i do zamku truchcikiem jedzie.
Gdy już był blisko zwodzonego mostu, Wszemił z bata strzelił.
A wtedy w zajączku ocknęła się niepojęta siła, niepojęta śmiałość. Z garści się wyszarpnął - z konia hul! na ziemię! Tylko się za nim zakurzyło, tak pocwałował do swych braci.
Kończy się czwarty tydzień. Karbowy co wieczór zające liczy i co wieczór kasztelanowi melduje:
- Żadnego zająca pasterz nie stracił. Jak był tysiąc, tak jest tysiąc.
Co tu robić! Co tu robić?
Kazał kasztelan do kolaski cztery konie założyć i po innych kasztelanach, po wojewodach, po starostach jeździ, o swym strapieniu opowiada.
A wszyscy jednakową dają mu pociechę:
- Toć jeszcze, jak waszmość powiadacie, worek bajek musi nagadać! Tu go złapiecie! Choćby całą noc opowiadał, wołajcie, co jeszcze worek niepełny. Nie da rady, niewolnikiem waszym ostanie.
Wrócił kasztelan do Tyńca i kazał na drugą niedzielę przygotować wielką ucztę. Wszystkich kasztelanów, starostów, wojewodów z żonami, z córkami na tę ucztę zaprosił.
A gdy się już wszyscy pozjeżdżali, kazał na zamkowe pokoje przynieść wielki wańtuch4* od wełny i zapowiedział,
106
Baśnie, legendy i podania polskie
Pasterz tysiąca zajęcy
107
żeby w czasie wieczerzy pastucha od zajęcy zawołać na opowiadanie gadek.
Dowiedział się o tym Wszemił, do zarządcy zamku pobiegł i powiada:
- Miłościwy panie, każcież mi ze szatni pańskiej wydać należyty strój, cobym przecież na zamkowe pokoje poszedł odziany jak przystoi.
Popatrzył zarządca na siermiężynę Wszemiła i mówi:
- Juścić, co prawda, to prawda. W takich łachmanach nie możesz się pokazać na pańskich pokojach.
Dali Wszemiłowi piękny żupan5', szeroki pas, żółte buty, czapkę z pawimi piórami.
Wyszorował się Wszemił w rzece, zamkowy kędziornik równo, pięknie mu włosy na czole zrównał, na ramionach przyciął. A potem, jak się zaodział w ten bogaty strój, to się w czeladniej kuchni ludzie nie mogli nacudować, jaki to z niego piękny chłopak się okazał.
W zamkowej jadalni goście dokoła stoły poobsiadali. Jedzą, piją, weselą się.
- Zawołać pastucha - przykazuje kasztelan. Ano, wszedł Wszemił - wysoki, zgrabny, urodny. Wszystkim pannom oczy się ku niemu zaśmiały. Wszystkie
panny zazdrośnie na kasztelankę spojrzały. Wszystkie szepnęły:
- Jakby to o mnie... Wnetki zaczęłabym pacierze odmawiać, coby mu się udało pełniuśki worek nagadać.
A kasztelanka westchnęła:
- Okrutnie wielkie wańtuszysko pan ojciec kazali przynieść. Stanął Wszemił na wyznaczonym miejscu, worek przed
nim na drewnianych kozłach zawiesili.
Zaczął opowiadać.
Owe gadki, owe byle-niebyle, owe zdarzenia, to przy ognisku w dalekim tatarskim stepie zasłyszane, to na własne oczy widziane.
Jedna opowiadka straszniejsza od drugiej, jedna dziksza od drugiej...
Opowiadał, opowiadał całą godzinę.
Zasłuchali się goście. Jeść przestali, pić przestali... po dzikim stepie myślami błądzą.
• Zdaje im się, że na dzikich koniach cwałują, że surowe końskie mięso jak wilcy szarpią.
-Dziwności, dziwności są na tym wielkim świecie! 1 Kasztelanka do pana ojca mruga.
- Zajrzyjcie do wora, panie ojcze, wiela ta już nagadane? Zajrzał kasztelan.
- Gdzie zaś, gdzie zaś... ani dno wora jeszcze nie zakryte. Aż nagle Wszemił powiada:
- No, będzie już tych straszności, tera cosik weselszego: Siedzę se raz w polu, zające pasę, aż tu przyjeżdża do mnie
biedaczyna. Żupanisko bez mole zjedzone, na szkapinie worek, strzemiona ze słomianych powróseł...
A ten biedaczyna był akuratnie tej miary, co nasz miłościwy pan kasztelan, i oczy miał siwe akuratnie jak nasz miłościwy pan kasztelan. I włosy miał siwiejące akuratnie...
Kasztelan na ławie kręci się niespokojnie.
„Co on gada, co on gada! A jeśli się goście domyśla?!"
- I ten biedaczyna chce ode mnie zajączka. A ja powiadam...
„Rety, rety, wszystko wygada! O tym całowaniu kundla w nos wygada!..." Aż poty na kasztelana biją! Więc zerwał się i do wora przyskoczył.
- Będzie dość, będzie dość ! - woła. - Już wór pełniuśki! A kasztelanka za nim:
* - Już i z czubem nagadane! Już się z wora wysypuje! I tak Wszemił został kasztelańskim zięciem.
'' Siermięga - rodzaj płaszcza. 2' Macherzyna - worek, torba. ^' Kostrzewa - rodzaj trawy. 4) Wańtuch - wór z grubego płótna. 5* Żupan - staropolski ubiór męski.
...........¦¦.................
EWA SZELBURG-ZAREMBINA
Chłopiec z Perły Urodzony
Dawno to było. Nie sto lat temu... i nie lat dwieście... lecz dawniej jeszcze.
W owe czasy dalekie, u stóp gór wysokich, u stóp skalistych Tatr rosła puszcza ogromna, nieprzebyta.
Hen, wysoko w górach Tatrach królował piękny, lecz straszny potwór - król Wężów, a w puszczy, poniżej, mieszkały okrutne smoki, które go strzegły i służyły mu.
Nikt z ludzi żyjących wśród górskich kotlin i dolinek nad potokami nie śmiał wejść w drogę straszliwemu królowi Wężów i jego okrutnym smokom.
Jednak nie uchroniło to górali od prześladowań.
Smoki, stwory nie tylko okrutne, ale i złośliwe, raz po raz wypełzały z ciemnych lasów na uprawne pola i niszczyły ubogie zasiewy. Dostawały się też do zagród i porywały bydło. Wielce też były łase na owce i gdy mogły dopaść stada na pastwisku, pożerały jedną owieczkę po drugiej, razem z wełną. A jako że każdy smok miał siedem głów i tyleż paszczy, więc za każdym razem po takiej napaści szkody bywały siedmiokrotne!
Krzywdowali sobie ludzie, i bardzo.
Ale jakże się to mierzyć człowiekowi ze smokiem!
Cierpieli.
Aż zdarzyło się, że jeden z pasterzy, ale nie stary, doświadczony baca ani nie jakiś roztropny, młody wiekiem juhas, ale chłopczyna - wyrostek, pierwszy raz zabrany na hale, juhasów pomocnik, hanielnik1), przez nieposkromioną
Chłopiec z Perły Urodzony
109
ciekawość zapragnął choć raz spojrzeć na bajecznego króla Wężów.
Wiadomo zaś było wszystkim, że tego właśnie ów potwór nie znosił, iżby go ludzkie oczy w jasnym świetle dnia oglądały.
I stało się było pewnego dnia letniego, upalnego, że hanielnik ów mały, któremu stary baca przykazał pilnować w szałasie ogniska rozpalonego pod kotłem pełnym mleka, co się na ser warzyło, że hanielnik ów kotła, szałasu i ogniska odbieżał, starego bacy nie słuchając... za juhasami i ich stadem w górę się puścił.
Tam, w górze, sam jeden wśród mylnych dróżek, wśród kamiennych głazów zbłądziwszy, na jakąś nieznaną przełęcz wyszedł niespodziewanie.
I cóż się stało.
Juhasów, którzy swe owce paśli w oddali, tylko sam głos chłopca doleciał przeraźliwy - he - chch! a z tej wysokości, jakby spod obłoka.
Co tam ujrzały jego chłopięce oczy? Tego nikt się już nigdy nie dowiedział...
Bo nagle wśród jasnego południa zerwała się w górach burza potężna z grzmotami, z piorunami, ze straszliwym łopotaniem wichru i chmur oberwaniem się tak ogromnym, że natychmiast cała okolica pokryła się szalejącymi wodami jak w czas potopu.
Juhasi w owej nagłej burzy połowę swych stad potracili. A szałasy, choć z grubych pni zbijane, moc wichru roz-burzyła jak mdłe kopki siana.
W chmurach czarnych, kłębiących się wściekle nad górskimi szczytami, niejeden podobno widział ogniste skrzydła, unoszące tęczowe cielsko króla Wężów, pełnego gniewu i ziejącego zemstą.
Nieszczęsny ów chłopak, ów ciekawski wyrostek-haniel-nik, co gniew potwora tak nieopatrznie wzbudził, przepadł bez śladu.
Przepaści wśród skał tatrzańskich jest wiek ' one swych ofiar nie zwracają!
Nie skończyło się jednak na jednej niewinnej ofierze.
I
110
Baśnie, legendy i podania polskie
Chłopiec z Perły Urodzony
111
Od tamtej pory król Wężów rok w rok, w ten sam dzień, jakby w złowrogą rocznicę, na wszystkie okoliczne wsie podhalańskie sługi swe jął nasyłać.
Raz byli to wężowie jadowici... Raz smocy siedmiogłowi...
Raz na czarnych koniach, w czarne zbroje zakuci ryce-rze-rabusie...
A jeszcze innym razem sam tylko wicher... Wicher obalający wszystko! Lub wody spienione, wszystko zagarniające i unoszące ze sobą!
Aniś, człowieku, wiedział, przed czym się strzec!... Czego się spodziewać!
Jaka i skąd na ciebie klęska spadnie...!
Wyludniły się wiec wsie. Pola uprawne zarastały chwastami. Dziczały nie strzeżone, nie pielęgnowane stada.
Przyszedł na Podhale strach. Przyszła niemoc urodzona ze strachu.
Nikomu nie chciało się ani weselić, ani pracować. Ani nawet żyć pod tą ustawiczną grozą!
Triumfował król Wężów nad ludźmi.
Triumfował - do czasu.
Bo oto, co się stało.
W jednej z wiosek, może to we Witowie, może w Chochołowie, a może nawet w innej stronie, koło Krościenka czy Czorsztyna, bo o tym stara baśń nie mówi wyraźnie - w każdym razie we wsi koło Dunajca, na ubogim gazdostwie żyła w miłości i zgodzie ze swoim mężem młoda, ładna kobieta.
Małżonkowie owi byliby szczęśliwi, gdyby nie to, że nie mieli dzieci.
A pragnęli ich gorąco. Szczególnie - gaździna. Szły jednak lata, rok po roku mijał, a w chacie nad Dunajcem nie słychać było dziecięcego szczebiotu i śmiechu.
Pewnego razu, gdy już wielki smutek ścisnął serce kobiety, a było to wiosną, w poranek słoneczny i świeży, wyszła ona przed chatę, ręce na głowę zarzuciła i śpiewała z pełni smutnego serca: Pocieszenia nie mam, w polu go nie siewam, pocieszże mnie, Boże, skąd się nie spodziewam...
Pocieszże mnie, pociesz na samotnej doli, bo bez dzieciąteczka serce matce boli.
Kolebałabym go, syneczka małego, uczyłabym światu jak czego dobrego.
Pocieszenia nie mam, w polu go nie siewam pocieszże mnie, Boże, skąd się nie spodziewam...
Ledwie przebrzmiały słowa piosenki nuconej przez kobietę, gdy nagle stanął przed młodą gaździną, zdziwioną tak niespodziewanym zjawieniem - Dziad Wędrowny. Chłop w sobie krzepki, choć wiekowy. Białą miał, długą po pas brodę. Kierpce na nogach, grubo zakurzone. Sakwy mu wisiały przez ramię. W ręku trzymał kij sękaty, którym swe kroki podpierał. Rzekł, iż jest człowiekiem wędrownym, z dróg dalekich, i poprosił, żeby mu pozwolono spocząć chwilę na progu chaty.
- A i czemuż na progu tylko? - obruszyła się dobrodusznie młoda gaździna, dotknięta w swej gościnności: - Wejdźcie, proszę, do izby! Po waszym zakurzonym odzieniu i spoconym obliczu widzę, że idziecie długo bez większego odpoczynku. A możeście spragnieni i głodni? Mam świeżo udojone mleko. Ugaście pragnienie, posilcie się!
- To prawda, z daleka i długo idę. Anibyście uwierzyli - skąd! Pragnienie mnie pali. Chętnie je ugaszę.
- Pijcie do woli!
- Bóg zapłać! Widzę, niebogaciście, a przecież szczodrzy jesteście i gościnni.
Tylko widzę i to, że was jakowyś smutek trapi. Czego waszemu sercu brak? Mówcie, a szczerze. Może znajdzie się jaka rada...
112
Baśnie, legendy i podania polskie
Chłopieć z Perły Urodzony
113
I
Westchnęła kobieta. Dobrze z oczu patrzyło Wędrownemu Dziadowi - przysiadła obok gościa na ławie i zwierza się szczerze ze swej troski serdecznej.
- Gdy widzę we wsi matki szczęśliwe, otoczone dziećmi... gdy słyszę po innych chatach dziecięce głosy i śmiechy - tęsknota ściska mi serce: ani ja córki nie mam, ani ja nie mam syna...
Słucha Dziad, brodą kiwa w zrozumieniu.
- Żal mi was, dobra kobieto. A zawżdy dobrem za dobre trza płacić. Może więc i znajdzie się jakowaś rada, żeby wam w trosce serdecznej dopomóc. Różne to ja znam stare sekreta. Słuchajcież!
- Ady słucham! Cała w słuch się zamienię!
- Rzekłem ja wam już, gaździno, że z dalekich stron idę. Niezwyczajne to strony!
- Opowiedzcież!
- Byłem ja w miejscu zaklętym, w miejscu, kędy w górach ukryte wielkie skarby leżą...
- Skarby? A prawda, słyszałam, jeszcze dzieckiem będąc, że poniektórzy ludzie wedle tajemniczych znaków szukali skarbów po jaskiniach, po grotach...
Roześmiał się Dziad Wędrowny w gęstą, białą brodę.
- Na tych, co ze złymi myślami skarbów zaklętych pragną i szukają, stróż tych skarbów, Podskarbi, kamieniami ciska, precz goni! Masz wiedzieć, kobieto, że Złotego Miejsca nie znajdzie nikt, kto ma na myśli wzbogacić samego siebie, po władzę nad innymi sięgać albo wynosić się nad innych z pychą.
Czyste sumienie trzeba po temu mieć i umiarkowanie... A kto mnie tę tajemnicę zwierzył, tego ja wam, gaździnko miła, powiedzieć nie mogę, ale wam powiem, com sam widział.
- O moi złoci! Coście widzieli? Co?
- W górach, wysoko, na Jeziorem Rybim, co je także Morskie Oko zowią, za Lodowym Jeziorem i za Jeziorkiem Żabim, idąc drogą niedźwiedzi, co na czarne, słodkie jafery2) i brusznice czerwone wychodzą, napotkałem ja wielkie spady, z których wody szumiące spadają.
Pod tymi spadającymi wodami przejść musiałem. Przeszedłem.
- Przeszliście? I co dalej?
- Za wodospadami był w skale chodnik wąski, świstaków dróżka, nim poszedłem.
- Daleko?
- Jakoby na strzelanie z łuku.
- I co? I co?
- Rósł tam smrek, sam jeden wśród kosodrzewiny. Od tego smreka szła ścieżynka stroma, przez kozice kopytkami wydeptana, ledwie-ledwie widoczna dla ludzkiego oka. I poszedłem tą stromą ścieżyną.
- Daleko?
- Na dwa strzelania z procy. I wyprowadziła mnie ta ścieżyna przed skałę wielką, na którą już tylko orły latają. A w tej skale wdziałem przepaść-rozpadlinę.
- Szeroką?
- Na ciśniecie kamieniem. -1?...
- I tę przepaść-rozpadlinę... przeskoczyłem.
- Och!
- Potknąłem się, a nie upadłem.
- Czar! Czar!
- Stało się tak, bo wielcem pragnął i ufał. Ale to nie był koniec drogi. Musiałem po drugiej stronie rozpadliny odwalić kamień wielki, zagradzający wejście do groty ze skarbami.
- ... ze skarbami! -1 uczyniem to.
- Tacyście to w sobie mocni?
- Dobre moce były ze mną. Pomogły. I ujrzałem wtedy we wnętrzu góry salę wielką i jasną jak złota polana. Wysypana była cała złotym piaskiem, a strop jej wspierały słupy srebrne. Pod ścianami zaś stały brunatne i świecące garnki, wyrobione z przedniej miedzi. Każdy garnek wielki jak beczka od wina!
- Dziwy dziwne prawicie... Cóż było w owych miedzianych garnkach?
114
Baśnie, legendy i podania polskie
- Były tam karbunkuły i onyksy, i beryle, i wszelkie inne drogie kamienie, wielkości jako ziarno pszeniczne i jako groch polny, i jako orzechy laskowe, i jako kokoszę i gęsie jaja,
- Widzieliście to? Na własne oczy widzieliście? Dziw, dziw! I co?...
- Widziałem. Poniektóry napchałby sobie sakwy tymi kamieniami drogimi, tym piaskiem złotym - nie do udźwig-nienia!
-A wy?
- Mnie było nic po tym! Mnie słoneczko lube złotem obsypuje ciepłym, a księżyc srebrem swym srebrzy. Mnie rosy poranne i wieczorne drogę ścielą diamentami... Nie tegom ja szukał!
- Laboga! Czegoście więc szukali...?
- Maluśkiej jednej rzeczy... Ale słuchajcie dalej pilnie.
- Słucham! Cała jestem w słuch przemieniona!
- Za ową złotą salą ujrzałem był łączkę z trawą jako szmaragd zieloną. Tam woda ze skał siklawą, jakoby szklaną, spadała. A z ową wodą z wysokości lecącą wiecież wy, co chrzęszcząc a dzwoniąc spadało?
- Co?! Co?! Co?!
- Perły.
- Perły...?!
- Perły. Jeżeli sito pod taką wodę podstawić i czekać chwilę niemałą, niedużą, wiecież wy, co w tym sicie człek znajdzie?
- Perły?
- Właśnie. A pośród mnóstwa owych pereł trafić się może nad wszystkie urodziwa, droższa!... Zaczarowana Perła.
- Zaczarowana, nad wszystkie urodziwsza, droższa...
- Tę ci ja znalazłem szczęśliwie i tę ze sobą niosę...
- Tę perłę niesiecie ze sobą?
- ...aby ją w podarunku złożyć.
- W podarunku? Co wy! Taką perłę...! Perłę Zaczarowaną w podarunku? I dla kogo?
- Dla kogo? Ano dla tej kobiety, o której sąsiedzi zgodnie powiadają, że jest uczciwa, uczynna, dobrego serca, czystych myśli, spokojnego sumienia, a jeszcze w życiu prawdziwej radości nie zaznała.
Chłopiec z Perły Urodzony
115
Zamilkł dziad i po chwili, niby to na młodą kobietę nie patrząc, piosenkę jej codzienną spod białej brody cichusko zanucił:
...pocieszenia nie mam
w polu go nie siewam,
pocieszże mnie, Boże,
skąd się nie spodziewam...
- i spytał jeszcze ciszej:
- Nie wasze to słowa, nuta nie wasza, gaździnko?
Ale kobieta i tchnąć nie śmiała, nie tylko ust otworzyć! Serce jej biło jak szalone.
A ona myślała prędkimi myślami: „Skąd mi ta łaska? Skąd mi...?"
Dziad mówił dalej z powagą wielką w głosie. Z powagą, ale z życzliwością:
- O tobie, młoda gaździno, ludzie mi powiadali. Dla ciebie ta Perła Czarodziejska będzie. Bierz ją oto z moich rąk. I... niech ci się szczęści!
Wyciągnęła drżącą dłoń kobieta - wierzy, nie wierzy, ufa, nie ufa.
- Czy ja śnię...? Trzymam w palcach Perłę prześliczną. Blask od niej bije mlecznoróżowy... Krew z mlekiem, w słońcu wykąpane! I cóż mam począć z tym klejnotem?
- Połóż tę Perłę na piersi. Ciepłem serca Perłę tę ogrzewaj. Aż przyjdzie czas...
- Jaki czas? Kiedy?
- O nic mnie więcej, kobieto,nie pytaj! Perłę na sercu noś...! Perłę na sercu noś... noś Perłę...
A gdy Wędrowny Dziad te słowa wymawiał, głos jego i postać oddalały się sprzed oczu młodej kobiety, jako się mgła i echo sprzed oczu i uszu ludzkich oddalają.
Jeszcze przez chwilę zdało się jej, że go widzi, słyszy, ale - nie. Sama siedzi na ławie obok glinianej misy z mlekiem.
-Przebóg! Czy się Wędrowny Dziad w powietrzu rozwiał? A może to był sen...?
Aliści Perła jest, została! W palcach ją trzyma. Co robić? Co robić...
116
Baśnie, legendy i podania polskie
- Zrobię, jak ów mi rzekł. Na sercu ją sobie położę. Oto ją kładę na serce. O, niechże mi się poszczęści!
Perło mleczna,
Perło biała,
daj dzieciątko
z krwi i ciała!
Daj dzieciątko upragnione
ponad berło i koronę...
Perło mleczna,
jutrzenkowa,
to, co w sobie
szczęście chowasz,
udziel szczęścia mnie, kobiecie,
niech urodzę piękne dziecię.
Bohatera niech wychowa
Perła biała, jutrzenkowa!
I stało się, że gdy upłynął czas, młoda gaździna urodziła dzieciątko białe i różowe jak perła najśliczniejsza.
Uszczęśliwieni oboje rodzice nazwali swojego syneczka Perłowiec, czyli Chłopiec z Perły Urodzony.
Malec rósł szybko i chował się zdrowo.
Gdy tylko podrósł na tyle, że zdał sobie sprawę z nieszczęść, jakie sprowadzał król Wężów na wioski podtatrzańskie, jął dniem i nocą przemyśliwać, jak by to zrobić, żeby temu bezprawiu, tej przemocy kres położyć.
Pewnego razu, gdy Perłowiec owce ojcowskie nad Dunajcem pasał i trwał w tych rozmyślaniach, wynikła przed nim prześliczna leluja, biała jako perła.
Zadziwił się chłopiec:
- Lelujo, lelujo, skądeś się tu wzięła? A ona mu ludzkim głosem odrzekła:
- W dolinach urosłam, w górach się rozwiłam.
I tak ze sobą dalej rozmawiali. ;
Perłowiec mówił:
- Kiej leluja wonie? Kiedy się rozwinie?
Chłopiec z Perły Urodzony
117
A ona:
- Przypatrz mi się, chłopcze, nim mi krasa minie.
- Kiej leluja kwitnie, wtedy ją targają.
- U mnie się o ciebie ludzie wciąż pytają.
Pytają się ludzie, że ci pora idzie ratować swych braci w ciężkiej, twardej biedzie! A na to jej Perłowiec:
- Dajże mi, dajże mi braci poratować albo mi w czym pomóż, albo mi co poradź!
A leluja, która ludzkimi słowami przemówiła do chłopca Urodzonego z Perły, ludzkimi słowami oznajmiła mu także, iż na Siodełku w Pieninach broń znajdzie do walki z królem Wężów i ze smokami.
Tak więc według wskazówek cudownej lilii tatrzańskiej znalazł Perłowiec na Siodełku w Pieninach leżącą maczugę, z pnia bukowego urobioną, krzemieniem ostrym gęsto nabijaną.
Podnieść tej maczugi jednak nie mógł. Za ciężka była ona na jego młode siły.
Co począć?
- Ano, nie zniechęcać się, wiary nie tracić, siły w sobie rozwijać - poradził ojciec, który nie mógł mu już długo radzić, jako że ciężką chłopską pracą wycieńczony, dokonywał już żywota gasnącego jak świeca.
Wziął się Perłowiec do dźwigania ciężarów.
Już najgrubsze smreki, już jodły wysokie z korzeniami sam wyrywał i na ramieniu je, jak palicę, nosił, a maczuga wciąż jeszcze podnieść mu się nie dała.
Po cichej śmierci ojca, szczerze opłakanej w chacie, matka już tylko doradczynią być mogła synowi.
Widziała ona wysiłki Chłopca z Perły Urodzonego i taka oto rada przyszła jej z serca do głowy, którą to radą po namyśle z synem się podzieliła:
- Trzeba poprzysiąc sobie, że ta broń cudowna tylko przeciwko złym mocom obrócona będzie przez ciebie.
Poszedł Perłowiec za radą mądrej matki. Na Siodełku w Pieninach złożył uroczystą przysięgę wobec nieba i ziemi, wobec słońca i wody Dunajcowej, wobec
118
Baśnie, legendy i podania polskie
wszystkiego, co chodzi, fruwa, pełza i pływa, że tę broń przeciwko nikomu, jeno przeciwko złemu wymierzy.
A gdy tylko ta jego przysięga została wymówiona, dała mu się maczuga podnieść, tak lekko jak piórko!
Tedy ją uradowany wziął i od razu z nią na spotkanie smoków ruszył.
A wesoło szedł.
A szedł śpiewający:
Czy ja chłopiec nie młody, czy ja nie mam urody? Siwe oczy, czarne brwie, jak podskoczę, las się gnie!
Była to pieśniczka górskich junaków, niejeden raz w Tatrach echo po szczytach budząca.
Gęsiołki mi grają, basiczki basują, a moje nóżeczki po borach tańcują! Hej!
Szedł wesoło Chłopiec z Perły Urodzony. Wstępował z hali na halę, coraz wyżej w słoneczne blaski na bujnych ziołach leżące.
Dziewczęta przy owcach, przy krowach na halach stróżowały, a widząc go tak wesoło i szumnie idącego czuły, iż im serca biją z trwogi o tego junaka, by go we wichrach skalnych, w przepaściach, złe nie spotkało. Jedna nie wytrzymała, zaśpiewała za nim:
Żal mi cię, żal mi cię, drogi aksamicie, ja cię nie odżalę, całe moje życie!
Roześmiał się Perłowiec niefrasobliwie żartobliwie, odśpiewał dziewczynie:
Chłopiec z Perły Urodzony
119
Nie żałuj, nie żałuj, dziewczę pod wstążkami, kiedy idę prosto bić się ze smokami!
A na to już nie jedna, ale wszystkie, ile ich tam było, chórem:
Ej, chłopcze, ej, chłopcze, daj pozór na siebie, tam gdzie straszni smocy czyhają na ciebie!
I dalej to jedna, to druga łzy zapaskami ocierać, a wzdychać, a zza łez się uśmiechać wabnie, bo podobał im się ten zuchwały parobczak i rade by go widziały w szałasie między sobą na gawędzie lub w tańcu.
Ale Perłowcowi nie w głowie było teraz towarzystwo pięknych dziewcząt.
Macużka mi siostra, macużka mi żona, a ty, miłe dziewczę, ostań z Bogiem doma!
I poszedł Perłowiec między dziewczętami, ani się zatrzymał.
Przeszedł hale z szałasami pasterskimi, przeszedł las.
Wyszedł na rozległą pustać.
Tutaj zobaczył samotną chatę.
Drzwi chaty były zawarte. W okienku coś bielało niewyraźnie. Podszedł bliżej. Ujrzał za okienkiem mizerną, zabiedzoną kobietę, która mu się na wpół z trwogą przyglądała.
Zastukał.
Usłyszał:
- Ej, któż hań? ¦ - - Ja - odpowiedział z uśmiechem, na maczudze wsparty.
120
Baśnie, legendy i podania polskie
Chłopiec z Perły Urodzony
121
- Czego chcesz?
- O drogę spytać.
- A któżeś ty?
- Ja z Perły Urodzony.
- Co zaś tu robisz?
- Wędruję.
- Skąd?
- Od Bystrego Dunajca.
- To uciekaj, pókiś żyw, bo jak się obudzi ten, co tu w komorze śpi, po tobie, niebożę!
- Uciekał nie będę, skórom tu już przyszedł! A któż to taki straszny?
- Ujrzysz go zaraz, bo już idzie!
Rzeczywiście - w tej samej chwili za drzwiami wybuchł hałas, rozległy się ciężkie człapiące kroki i dał się słyszeć okrutnie gruby głos:
- Ej, któż hań?
Perłowiec bez drżenia odpowiedział:
- Ja Perłowiec od Bystrego Dunajca!
- Czego chcesz?
Chłopiec już się ze swymi zamiarami nie taił.
- Króla Wężów zabić! Smoków precz z Tatr wygnać!
- Ej! - zachrypiało grube, straszne głosisko zza drzwi zamknionych. - To się musisz naprzód ze mną bić, bo ja u króla Wężów za strażnika! Jak mnie przemożesz, to cię puszczę dalej, inaczej ani kroku nie postąpisz! Imię moje Wołoszyn, a jako się biję, to ci wnet pokażę!
Tu się drzwi chaty roztworzyły z trzaskiem i wytoczył się zza nich, w guńkę wełnianą odziany, chłop gruby, krępy, czarniawy, z pięściami jak bochny. A oczyskami błyska, jakby mu smolne żagwie pod okapistymi brwiami gorzały.
Obleciał tym palącym spojrzeniem smukłą, urodziwą postać młodego chłopca i warknął:
- Słuchaj no ty, Perłowiec, z Perły Urodzony, czym się będziesz bić ze mną?
- Ja? Tą macużką bukową, co ją na ramieniu niosę. A wy, Wołoszynie?
- Ja? Nie turbuj się o to! Wnet zobaczysz, byle ci jeno ze
strachu i dziwu oczy nie olśnęły, cha, cha, cha! Ale czasu szkoda, czas leci! Chodźmy bić się!
- Chodźmy!
Poszli. Sposobna dolinka leżała opodal za chatą, skałami
okolona.
Podbiegł ten chłopisko. Wołoszyn, do skały, chwycił ciężki kamień, przywalił nim poły swej guńki i guńka wyciągnęła się... w smoczy ogon! Rety!
Potem palce do gęby wsadził, szarpnął nimi gwałtownie i... wyciągnął już nie palce, a smocze pazury!
Rety! Rety!
Na koniec podskoczył - i cały stał się smokiem okrytym zieloną łuską. Smokiem ogniem ziejącym z siedmiu paszcz.
Rety! Rety! Rety! Z takim walcz!
Ale to z Perłowcem była sprawa.
Ten nie uląkł się smoka. Ba, jakby się przed muzyką, z gęślonków a basiczków, a dudów złożoną, do tańca zabierał, podrzucił kapelusz z orlim piórem wysoko nad głowę i roześmiał się, ale nie wesoło, a groźnie:
, Smocaszku, smocaszku, marne twoje życie!
E, kiebyś ty nie kradł, nie łapaliby cię!
: Rozeźlił się na to smok Wołoszyn.
Kieby nas tu było takich smoków ze sto, e, toby my poszli da na ciebie prosto!
Odrzucił mu jeszcze groźniej Perłowiec: j. Niechby was tu było takich smoków stami,
to ja se wywinę macużką nad wami!
1 I wywinął!
I jak wywinął! '•' Była to walka nad walkami.
Smok ciskał się, ział ogniem, darł pazurami. Usiłował zdusić Perłowca w żelaznych zwojach swego smoczego cielska i ryczał! I ryczał z wściekłości, z bezsilnego gniewu!
Perłowiec zaś nie dał się zastraszyć!
Perłowiec nie dał się podejść!
tli MM i!:i|i II .....
122
Baśnie, legendy i podania polskie
Perłowiec nie dał się zmóc smokowi.
Walczył, uzbrojony w swą bukową maczugę, i podczas walki jeszcze znajdował czas i siłę, i ochotę, ażeby uśmiechnąć się i zaśpiewać:
Pióreczko mi wiją, koszulkę mi szyją, nie płaczże mnie, matko, bo mnie nie zabiją!
Gąsiorki mi grają, basiczki basują, moje rączki, nóżki tej walki nie czują!
Powiadają na mnie, żem ja zabił jagnię. A jam zabił smoka, strącę go z wysoka!
I bukowa maczuga Perłowca przebiła żelazną łuskę smoka.
Padł straszliwy stróż króla Wężów, smok Wołoszyn! A tu, gdzie go powalonego strącił Perłowiec, wyrosła natychmiast góra wielka i ciemna.
Tę górę ludzie nazwali później „Wołoszynem" i do dziś ją tak nazywają.
Tak skończyła się walka Perłowca ze smokiem, strażnikiem króla Wężów, któremu pomagał dręczyć i niszczyć ludzi.
Król Wężów widział ze swego ukrycia, co się dzieje, i trząsł się ze strachu pierwszy raz w swoim życiu.
A trząsł się ze strachu, bo czuł, że i on temu mężnemu Chłopcu Urodzonemu z Perły nie sprosta.
Tedy nie czekając, aż mu Perłowiec da posmakować swej bukowej maczugi, uciekł król Wężów głęboko pod ziemię i ogonem wejście do swej podziemnej kryjówki zawalił.
A że razem z nim skryli się jego sługusy i smoki, i wszelkie
Chłopiec z Perły Urodzony
123
gady na jego żołdzie zostające, nikt już od tej pory na wsie podhalańskie nie napadał.
Tak to Chłopiec z Perły Urodzony obronił rodzinne Podhale od nękających potworów i na wdzięczność ludzką sobie zasłużył.
Wesół i szczęśliwy wracał Perłowiec do rodzinnej chaty nad Dunajcem.
A w jego tropy szła baśń, wierna towarzyszka bohaterów, ta, która zbiera i przechowuje o nich wieści, aby ślad bohaterstwa nie zginął dla potomnych.
Prędzej dunaj spłynie, prędzej góra zginie, ale dobra sława nigdy nie przeminie! Hej!
') Hanielnik - młody pasterz owiec. 2) Jafery - czarne jagody.
MARIA KRUGER
O wężowej wdzięczności
Działo się to w dawnych bardzo dawnych czasach. W tak dawnych, że nikt ich już dobrze nie pamięta i tyle tylko wiadomo, że działy się wtedy rzeczy możliwe tylko w bajkach.
W owych więc bardzo dawnych czasach żył w pewnej podgórskiej okolicy bardzo biedny chłop, którego zwano Bartusiem.
Chałupinę miał lichą, zabudowań gospodarskich w ogóle nie miał, a już o inwentarzu to nawet lepiej nie mówić. Jedną kaczkę miał siodłatą i tyle wszystkiego. Pożytku z tej kaczki wielkiego nie miał, bo jajek nie niosła, ale chodziła za nim wszędzie jak pies i kwakała wesoło. A Bartuś dbał o nią. Ho! Ho! Dogadzał jej ogromnie - a to świeżą trawkę dla niej zbierał, a to lebiody szczególnie soczystej dla niej szukał po łąkach, a to brał ją na ręce i do strumyka zanosił, żeby sobie popływała w czystej jak kryształ wodzie. A jakże, bardzo był ten Bartuś dbający.
Tak więc przez tę dbałość o kaczusię wybrał się pewnego dnia Bartuś trochę dalej od domu szukać lebiody i zielonej rzęsy, co zarastała niewielki staw w odległej dolinie połyskujący ciemną wodą. Wziął z sobą Bartuś przetak, aby łatwiej tej rzęsy zielonej nabrać, idzie kamienistą dróżką i pogwizduje wesoło. Nagle aż się zatrzymał. Bo mu się zdało, że ktoś jakby mu wtóruje. Najpierw pomyślał, że to może echo. Ale kiedy się wsłuchał, to przekonał się, że to nie
O wężowej wdzięczności
125
echo, tylko ktoś w pobliżu cicho, a pięknie poświstuje. Rozejrzał się wokoło - ale nikogo nie widać. Chciał więc ruszyć dalej, kiedy ktoś do niego zagadał:
- Pomóż mi, Bartusiu!
Bartuś znów obejrzał się za siebie, na boki. Ale gdzie tam! Nikogo nie ma! Powiedział wobec tego:
- Kiedy cię nie widzę! Gdzieżeś się ukrył?
- Pochyl się aby w stronę tego jałowcowego krzaka. Zbliżył się Bartuś do jałowcowego krzaka, który rósł
opodal, patrzy - a pod krzakiem wąż leży. Głowę podniósł i syczy, a poświstuje. A na głowie ma koronę z kropel rosy, co błyszczą w słońcu jak drogie kamienie. I Bartuś od razu poznał, że to jest wężowy król.
- Prośbę mam do ciebie, Bartusiu - zasyczał wąż - prośbę jedyną. Abyś wziął mnie do tęgo twojego przetaka i zaniósł aby trochę pod górę. A już ja cię za to wynagrodzę.
- Czemu nie, i bez nagrody to zrobię, panie królu wężowy - powiedział Bartuś i pokłonił się pięknie.
Potem włożył do przetaka węża w błyszczącej koronie i zaniósł pod górę. Tam, gdzie mu wężowy król drogę wskazał. A kiedy już przyszedł na miejsce i węża położył według jego życzenia na trawie, gad znów zasyczał:
- Wdzięczność moją królewską chciałbym ci okazać. Pochyl się nade mną. Posłuchał Bartuś, a król wężowy zasyczał. I wtedy poczuł Bartuś, że mu jakby wiatr ciepły głowę owionął. A król wężowy mówił dalej:
- Dałem ci teraz taką moc czarodziejską, że kiedy zechcesz, to świstaniem możesz burzę sprowadzić, pioruny zwołać i skały poruszyć. Może ci się to w życiu przyda, A ieraz zabierz swój przetak i zejdź w dolinę. Spotkasz tam na drodze orszak królewski i króla jadącego na karym koniu. Pamiętaj wtedy o mocy, którą cię obdarowałem.
Pokłonił się Bartuś w podzięce, przetak zabrał i wraca w dolinę, aby ze stawu rzęsy dla kaczusi nabrać, kiedy naraz usłyszał za sobą tętent i rżenie koni. Obejrzał się, patrzy ręką oczy od słonecznego blasku osłaniając, patrzy, a tam orszak królewski jedzie. A na przedzie sam król w czerwonym
126
Baśnie, legendy i podania polskie
płaszczu. Król koronę ma złotą jak samo słońce, a w ręku trzyma królewskie berło.
- Hej! - zawołał król. - Coś ty za jeden?
- Bartuś na mnie wołają, jasny panie królu.
- Hm, Bartuś, powiadasz? - Król podrapał się berłem w brodę i mówi dalej: - Utrudzony jestem wielce podróżą. Chciałbym spocząć pod dachem. Jest tu może jaki zajazd w pobliżu, abym mógł się zatrzymać na nocleg?
- Nie ma tu żadnego zajazdu w tej okolicy, jasny panie królu - powiada Bartuś.
- A dwór być może jest jakiś?
- I dworu żadnego też nie ma.
- Gdzież się wobec tego zatrzymam z moim królewskim orszakiem? Utrudzony jestem i rycerze moi też utrudzeni. A odpocząć musimy, gdyż jedziemy na wojnę.
- Rety! Na wojnę? - zadziwił się i przestraszył Bartuś.
- Nie bój się - łaskawie na to skinął berłem król. - Ja i moi rycerze pokonamy wroga. Ale przedtem spoczynku nam trzeba. Jest więc może w pobliżu bodaj jakaś chata, abym pod dachem mógł skłonić do spoczynku moją królewską głowę.
- Jest tylko moja nędzna chatynka, jasny panie królu, jeśli nią nie pogardzicie, tam znajdziecie dach nad głową.
Przyjął więc król gościnę u Bartusia. Zsiadając ze swego królewskiego konia od razu zauważył kaczusię, co na spotkanie Bartusia kołysząc się podreptała. Ucieszył się na jej widok król i zawołał:
- Hej, dworzanie, głodny jestem okrutnie! A więc dla zaspokojenia mojego królewskiego głodu co prędzej zabijcie tę kaczkę i upieczcie na ogniu.
Usłyszał to Bartuś i runął na kolana przed królem.
- Jasny panie królu, nie zabijajcie tej kaczki! Mleka jest trochę w chacie, chleba czarnego mam kawałek i kaszy woreczek. Ale kaczki tej nie zabijajcie. Sam ją odchowałem od maleńkości.
- Nie - powiedział srogo król - nikt nie może sprzeciwić się mojej królewskiej woli. Hej, rycerze, chwytajcie kaczkę i rozpalcie ognisko!
O wężowej wdzięczności
127
- Słuchamy cię, nasz królu - odpowiedzieli rycerze. Zamarło serce z żałości w biednym Bartusiu. „Rety - pomyślał - rety! A cóż ja pocznę?"
Spojrzał jeszcze raz na króla i widzi nad sobą oblicze królewskie wąsate i groźne. Aż naraz przypomniał sobie tego drugiego, wężowego króla. Przypomniał sobie o mocy, którą wężowy król go obdarował, i pomyślał sobie, że przecież spróbuje swej siły. Wstał więc szybko z kolan i świsnął głośno.
A zaledwie świsnął, wichura zerwała się ogromna, przeogromna. Zakręciło się wszystko, zakotłowało, patrzy Bartuś, a jaśnie król przez wiatr niesiony w powietrzu się unosi, aż czerwony płaszcz furkocze. Rycerze, niby liście jesienią wichrem są miotani, hen, aż nad dachem chałupy, nad drzewami. Wreszcie wiatr jaśnie króla na dach Bartusiowej chaty rzucił i tam się król zatrzymał przez to, że poszycia mocno się chwycił.
- Ratunku! Do mnie, rycerze i dworzanie! - krzyczał. Ale rycerze i dworzanie mijali go tylko w pędzie, wichrem niesieni.
- Ratunku! - wołał więc na próżno król swoim królewskim głosem.
A Bartuś pod boki się wziął i ze śmiechu się zanosi. Wreszcie powiada tak:
- Jaśnie królu! Jeśli odechciało już ci się mojej kaczusi, to wicher zatrzymam i bezpiecznie zejdziesz z tego dachu.
- Nie, nie chcę już żadnej kaczki! - jęknął król. - Tylko niech ten wicher ustanie.
Gwizdnął więc Bartuś, a wiatr zaraz posłusznie wiać przestał i król bezpiecznie się zsunął. Ledwie jednak na ziemi stanął, w tej samej chwili wrzasnął srogo:
- Hej, rycerze i dworzanie! Wiązać tego chłopa, a kaczkę na obiad mi szykować!
- O, toś ty taki, jasny panie królu? - zawołał Bartuś. - Poczekajże ty!
I znów zaświstał.
A ledwie zaświstał, pioruny zaczęły bić wokoło. Ale tak groźne, tak huczące i tak jasne, że ziemia cała zdała się być
128
Baśnie, legendy i podania polskie
wokoło w ogniu. Trzaskały te pioruny wokół króla i rycerzy tak, że z lęku nie wiedzieli, gdzie się schronić. I znów król, strachem zmożony, zaczął błagać Bartusia, aby te pioruny zatrzymał. Wysłuchał Bartuś i tym razem prośby królewskiej i znów zawierzył królewskiej obietnicy, ale ledwie echo po ostatnim piorunie ucichło, król zaczął wołać, żeby Bartusia wiązać, a kaczkę zabić i upiec.
- Hej, królu, mam tego dość! - wrzasnął, już na dobre rozgniewany, Bartuś. - Zaraz cię tu uspokoję. - I znów zaświstał. A tym razem na świstanie deszcz zaczął lać okrutny. Ale tak okrutny, że zdawało się, że strumienie i rzeki z nieba płyną. Król i jego rycerze mało się nie utopią, już im woda po szyję sięga, a Bartuś jakby nad wodą stoi i śmieje się z nich.
-Ratuj nas, ratuj! Każ, niech ten deszcz padać przestanie! - zaczął wołać król. - Przyrzekam, że nie chcę tej twojej kaczki.
Ale że Bartuś już dwa razy zawiódł się na królewskich przyrzeczeniach, więc nie bardzo mu teraz dowierzał. Aż w końcu dworzanie i rycerze królewscy prosić go zaczęli, żeby ich nie gubił za królewskie winy. Więc Bartuś prośby rycerzy wysłuchał i potoki deszczu zatrzymał. Woda zaraz w ziemię wsiąkła, a chmury rozeszły się i ukazało się słońce, aby ziemię osuszyć. Król swój czerwony płaszcz też na słońcu suszyć kazał, ale ledwie ten płaszcz wysechł, chwycili go dworzanie i Bartusiowi na ramiona zarzucili. A potem odebrali królowi koronę i berło i oddali Bartusiowi.
- Bądź ty teraz naszym królem - powiedzieli - boś lepszy i potężniejszy. Jedź więc z nami do grodu, gdzie w zamku zasiądziesz na tronie.
Roześmiał się Bartuś, bo mu się to bardzo spodobało, wskoczył na siodło królewskiego konia, koronę, co mu się na głowie przekrzywiała, poprawił i już miał berłem skinąć na znak, aby drużyna ruszyła, kiedy naraz na ziemię zeskoczył, pochylił się i wziął na ręce kaczkę.
- Jakżebym bez niej pojechał - powiedział do drużyny -wychowałem ją od maleńkości. W biedzie mi towarzyszyła, to i teraz jej nie zostawię.
O wężowej wdzięczności
129
I siedząc już na siodle, w żółty dziób kaczkę pocałował. A ledwie to zrobił, zamiast kaczki siedziała obok niego na koniu piękna królewna.
- Byłam zaczarowana - powiedziała i pocałowała Bartusia. A potem pojechali w świat razem z całą drużyną i byli bardzo szczęśliwi. A król, ten co był niedobry, został w Bartusiowej chacie i drwalem został.
JANINA SOCZYŃSKA
Zemsta Perkuna
131
Zemsta Perkuna
Od dawien dawna prowadził przez ziemię polską handlowy szlak zwany „bursztynowym". W pierwszych wiekach naszej ery przybywali tu kupcy rzymscy po bursztyn, zwany wówczas jantarem, który często ceniony był wyżej niż złoto. Jeszcze przed panowaniem księcia Mieszka I i jego syna króla Bolesława Chrobrego zaczęli przyjeżdżać kupcy z Dalekiego Wschodu. Od XV w. zasłynęły w ówczesnym świecie gdańskie wyroby z bursztynu.
Przez długie wieki wspomagał on rybaków w latach „chudych". Kiedy sieci bywały puste, a szalejące wichry zalewały brzegi, niszcząc łodzie i sieci, a czasem i niejedną rybacką checz. Zbierane wtedy okruchy tego złocistego morskiego kamienia, wyrzucanego przez fale z dna Bałtyku, znajdowały chętnych nabywców, jednych bogacąc, ratując innych od widma głodu. Ale ludność nie wiedziała skąd się „to cudo" bierze. Wierzono, że dzieje się to za sprawą walki dobrych duchów ze złymi. I tak powstała baśń o pięknej Juracie i zemście boga Perkuna.
Na dnie Bałtyku, w okolicach dzisiejszego Półwyspu Helskiego, miała swój piękny złocisty pałac królowa boginek morskich Jurata. Była to dobra królowa. Nie pozwalała boginkom swawolnymi psotami wyrządzać żadnej szkody rybakom. Choć pracowali ciężko, byli biedni, połowy mieli skromne i głód często zaglądadał do ich checzy. A były one nędzne, bez okien, okopcone dymem wydobywającym się przez dziury w dachu z tlącego się dzień i noc ogniska.
Pewnego razu królowa zapragnęła pokazać swoim dworkom ciężką pracę rybaków. Opuściła więc swój wspaniały zamek i ukryła się z nimi w kępie nadmorskich krzewów w pobliżu miejsca skąd zwykle wyruszali na połów.
- Spójrzcie - rzekła - przed rozpoczęciem połowu składają bogom ofiarę. Sami nie są syci, a jednak każdy z nich choć po najmniejszym kawałeczku podpłomyka rzuca do morza na przebłaganie bogów za popełnione winy i z prośbą o obfity połów. Czyż nie są to dobrzy ludzie?
- To może im pomożemy? - zapytała najmłodsza boginka.
- Ależ tak, tak - zakrzyknęły pozostałe. - Trzeba im pomóc. Ty, o pani - zwróciły się do Juraty -jesteś królową, masz moc czarnoksięską, spełnimy wszystkie twoje rozkazy.
Uśmiechnęła się piękna Jurata i rzekła:
- Zaczarujemy bezmyślne wichry, które burzą toń morza i zatapiają łodzie. Każda z was wypłynie na powierzchnię wody i będzie śpiewać pieśni o miłości. Wichry, wsłuchując się w nie, polecą za wami, a wy popłyniecie daleko od miejsca, w którym rybacy będą łowić ryby.
Dziwili się później rybacy, że złagodniały fale, nie szarpią już i nie wywracają ich skromnych maleńkich łodzi, sieci są ciężkie od ryb i nikt już nie wraca z pustymi rękami do checzy. A kobiety płatały dorsze, śledzie i flądry, suszyły je w słońcu, wędziły lub soliły na zapas w przepaścistych i do tej pory pustych beczkach.
- Posłuchajcie mnie, ojcowie - powiedział jednego razu najmłodszy, ale mądry i pracowity rybak zwany Tosiem.
- To nie są zwyczajne połowy, ktoś nam pomaga. Ale kto?
- Rację ma - odrzekli starsi - może to rusałki, a może jakieś dobre bóstwo Morza? N
- Boginek i rusałek się wam zachciało - zajazgotały białki
- my już wam nie wystarczamy, co?
- Głupie - ofuknął je stary Ksander. - Macie syte brzuchy, to się już wam w tych owczych łbach poprzewracało. Trzeba coś postanowić... Rozpalmy święty ogień na brzegu przy pełni księżyca, a jako ofiarę nieznanym mocom niechaj każdy rzuci nań naj tłuściej szą rybę z ostatniego połowu. Jeśli ofiara zostanie przyjęta, ogień buchnie ku niebu, przecie ktoś
^0^^^^
132
Baśnie, legendy i podania polskie
się pojawi. Ino się nie strachajcie. Będziemy śpiewali stare święte pieśni - nie stanie się nam krzywda. Drzewiej, za moich dziecinnych lat, taki był zwyczaj.
Rybacy zrobili dokładnie tak, jak poradził im stary Ksan-der. Kiedy ogromny rumiany słoneczny podpłomyk pogrążył się w falach morza, a na jego miejsce powoli wytaczał się pyzaty roześmiany księżyc, rozpalił przygotowane ognisko. I choć ufali starcowi, serca ich biły niespokojnie. A nuż się dobre bóstwo obrazi? Z wielką żarliwością, wzbudzając w sobie wiarę i nadzieję, rozpoczęli błagalne śpiewy.
W pewnej chwili rozwarły się fale morza i wynurzyła się z nich młoda, nadzwyczajnej urody dziewczyna. Zamilkli, trochę zdziwieni, trochę przestraszeni. Stali niepewni, nie wiedząc, co teraz będzie z nimi.
- Nie lękajcie się - ozwała się ona melodyjnym głosem.
- Jestem królową tej wody. Na dnie mam pałac i wiele wiernych boginek. Odkąd tu zamieszkałam, poznałam waszą ciężką pracę i mizerne życie. Przekonałam się, że jesteście ludem uczciwym. I dlatego postanowiłam wam pomóc. Niczego w zamian nie żądam.
Dookoła ogniska przez dłuższą chwilkę panowała cisza. Nagle z tłumu wysunął się młody piękny rybak Toś i patrząc śmiało na królową postąpił ku niej kilka kroków. Pokłonił się nisko i rzekł:
- Miłościwa pani, nawet nie znamy waszego imienia, a chciałbym ułożyć pieśń na waszą cześć. Jako podziękowanie będziemy ją śpiewać przed każdym wypłynięciem na połów.
Podobała się królowej odwaga rybaka, odparła więc łaskawie:
- Zwą mnie Jurata albo Bursztynka. Tobie zaś dziękuję za dobre chęci. Z przyjemnością będę słuchała tej pieśni
- i uśmiechnęła się tak słodko, że aż rybakowi zabiło gwałtownie serce.
Połowy nadal były obfite, a rybacy składali królowej swoje skromne dary i śpiewali pieśń, którą ułożył młody rybak. Wnet zrozumieli, że zakochał się w niej bez pamięci. Ale nie bali się o jego los. bo wiedzieli, że Jurata ma dobre serce.
Zemsta Perkuna
133
Bądź pozdrowiona Piękna Jurato Królowo morza I naszych serc Bo w każdej checzy Mieszka, dziś szczęście Niech Twoje imię Pozna cały świat.
Rybacy nie spodziewali się, że pieśń tę usłyszy nie tylko Jurata, ale i Perkun, potężny bóg Morza i Ziemi. Postanowił on przekonać się, czy rzeczywiście Jurata jest tak piękna, jak śpiewają rybacy. Kiedy przybył do podwodnego pałacu, zakochał się w Juracie od pierwszego wejrzenia.
- Jurato! - zawołał - jak to się stało, że do tej pory ciebie nie widziałem? Nie spotkałem nigdzie?
- Nie interesowałeś się panie, biednymi - odrzekła śmiało królowa. - Gdybyś postąpił tak jak ja, śpiewaliby i o tobie.
- Nie potrzebuję ich śpiewu - odparł dumnie. - Pragnę ciebie. Jestem bogiem i mam władzę nad całą ziemią.
- Właśnie - odparła - żądza władzy przesłoniła ci dobro tego ludu. Ale ja - nie pokocham ciebie, panie. Moje serce należy do młodego rybaka i tylko jego poślubię.
Szalona! - krzyknął rozgniewany Perkun. - Zastanów się! Daję ci pięć dni do namysłu. Jeśli odmówisz, moja zemsta spadnie na ciebie, na rybaka i jego ziomków. - To powiedziawszy odpłynął wśród wzburzonych fal.
Młody rybak także pokochał gorąco królową, ale nie śmiał jej wyznać swego uczucia, zresztą od owego wieczoru nigdy już jej nie spotkał, chociaż codziennie śpiewał swoją pieśń, pełną miłości i tęsknoty. Ale oto pewnego razu, wracając samotnie z połowu, ujrzał Juratę siedzącą przy dogasającym ognisku na morskim brzegu. Serce zabiło mu gwałtownie i nie mógł opanować drżenia rąk, gdy wyciągał łódkę na piasek.
- Czego się lękasz? - zapytała królowa - miłości? To najpiękniejsze uczucie. Ja też cię pokochałam od pierwszego spotkania. Czy poszedłbyś ze mną do pałacu? A może masz rodzinę? Żonę? Matkę?
134
Baśnie, legendy i podania polskie
- Nie, pani - wyjąkał Toś - jestem samotny, całkiem samotny...
- Nie jesteś już samotny, masz mnie. Ale śpieszmy się! Zostaw sieci i łódź na brzegu. Bóg Perkun dał mi tylko pięć dni do namysłu. Czy zechcesz je spędzić ze mną?
- O, moja ukochana królowo! Tak! Tak! - zawołał rybak.
- Ale pamiętaj, że po upływie tego czasu oboje zginiemy.
- Niech się tak stanie!
Wtedy Jurata objęła go za szyję i pierwsza złożyła pocałunek na jego ustach. I popłynęli do cudownego jan-tarowego pałacu na dnie Bałtyku.
Królowa opowiedziała boginkom o rozmowie z bogiem Perkunem i o swoim postanowieniu. Każda z nich, gdy zechce, może opuścić pałac, te, które pozostaną - zginą wraz z nią. Zdecydowały, że zostaną wszystkie.
Perkun po upływie pięciu dni dowiedział się całej prawdy o królowej i młodym rybaku i wówczas uderzył potężnym piorunem w podwodny pałac Juraty. Zginęła Jurata, zginął młody rybak i wszystkie boginki morskie. Cały pałac, zbudowany ze złocistego kamienia, rozsypał się w gruzy. Woda wzburzona wściekłością Perkuna wyrzucała jego okruchy na morski brzeg.
Zdziwieni i przerażeni rybacy nieprędko odkryli prawdę. A kiedy zrozumieli, że oto ich ukochana opiekunka i mądry młody rybak zginęli, aby swoją śmiercią zapewnić im życie, z wdzięczności nazwali swoją osadę - Jurata, a złocisty kamień - bursztynem.
H. Baśnie różnych narodów
HANS CHRISTIAN ANDERSEN
Słovirik
W Chinach, wiesz pewnie o tym, cesarz jest Chińczykiem i wszyscy, którzy go otaczają, są również Chińczykami. Historia, którą opowiem, działa się przed wielu laty, ale właśnie dlatego trzeba jej wysłuchać, zanim o niej nie zapomną.
Zamek cesarza był najwspanialszym zamkiem na świecie, , cały zrobiony z delikatnej porcelany, niezwykle kosztownej, a tak kruchej, że lada dotknięcie mogło ją stłuc, więc trzeba było bardzo uważać. W ogrodzie rosły najdziwniejsze kwiaty, a do najwspanialszych przywiązano srebrne dzwonki, które dzwoniły po to, aby nikt nie minął ich nie zwróciwszy na nie uwagi.
Niezwykły był ogród cesarski, a tak wielki, że nawet ogrodnik nie wiedział, gdzie się kończy. Za ogrodem zaczynał się piękny las z wysokimi drzewami i głębokimi jeziorami. Las schodził aż do morza, które było niebieskie i głębokie: wielkie okręty mogły wjeżdżać aż pod zwisające gałęzie, a na jednej z takich gałęzi mieszkał słowik. Słowik śpiewał tak pięknie, że nawet biedny rybak, który ma przecież tyle innej roboty, kładł się i słuchał jego śpiewu, gdy nocą wychodził wyciągać sieci.
- Mój Boże, jakie to piękne! -mówił, lecz potem musiał już pilnować swojej roboty i zapominał o ptaszku; ale następnej nocy, kiedy ptak znowu śpiewał, a on wychodził, powtarzał to samo:
- Mój Boże, jakież to piękne!
136
Baśnie różnych narodów
Słowik
137
Ze wszystkich stron świata zjeżdżali do cesarskiego ińiasta podróżni, podziwiali zamek i ogród, ale gdy słyszeli śpiew słowika, mówili:
- To jest jednak najpiękniejsze!
Podróżni po powrocie do domu opowiadali, co widzieli, uczeni pisali wiele książek o mieście, zamku i ogrodzie; nie zapominali też o słowiku i chwalili go najbardziej, ai ci, którzy byli poetami, pisali piękne wiersze, wszystkie o słowiku, śpiewającym nad głębokim jeziorem w lesie. |
Książki te czytano na całym świecie i niektóre z nich dostały sie do rąk cesarza. Cesarz siedział na złotym tronie, czytał i czytał, a co pewien czas kiwał z zadowoleniem głową, kiedy opisywano miasto, zamek i ogród.
„Ale słowik jest najpiękniejszy", pisano w książkach.
- Co to jest? - powiedział cesarz. - Nie znam wcale tego słowika! Czy naprawdę taki ptak żyje w moim cesarstwie, i w dodatku w moim ogrodzie? Nigdy o tym nie słyszałem! Dowiaduję się o tym dopiero z książek!
I natychmiast zawołał swego marszałka; był on tak wytworny, że kiedy ludzie niżsi od niego pochodzeniem ośmielili się zadać mu jakieś pytanie, odpowiadał im tylko „p!", a to przecież nic nie znaczy.
- Podobno jest tu jakiś niezwykły ptak, który nazywa się słowik! - powiedział cesarz - podobno jest on najpiękniejszym przedmiotem z całego mego wielkiego państwa! Dlaczego nikt mi nigdy o nim nic nie mówił?
- Nigdy o nim nie słyszałem! - odpowiedział marszałek.
- Nie przedstawiono go nigdy u dworu!
- Chcę, żeby przyszedł dziś wieczorem i śpiewał przede mną! - powiedział cesarz. - Cały świat wie, co posiadam, tylko ja o tym nie wiem!
- Nigdy o nim nie słyszałem! - powiedział marszałek.
- Będę go szukał i znajdę!
Ale gdzie go szukać? Marszałek biegał w górę i na dół po wszystkich schodach, przebiegał wszystkie sale i krużganki, ale nikt z napotkanych nie słyszał o słowiku. Wrócił więc marszałek do cesarza i powiedział, że to z pewnością bajka wymyślona przez tych, co napisali książki.
- Wasza cesarska mość niechaj nie wierzy temu, co piszą, bo to wszystko wymysły, po prostu czarna magia!
- Książkę, w której to przeczytałem, przysłał mi potężny cesarz Japonii, więc musi zawierać prawdę. Chcę słyszeć słowika. Ma tu być dzisiaj wieczorem! Obdarzam go moją łaską! Musi przyjść! A jeżeli się nie zjawi, to każę moim ludziom deptać po brzuchach wszystkich dworzan, i to zaraz po kolacji!
- Tsing pe! - powiedział marszałek i zaczął znowu biegać po schodach na dół i w górę, i po wszystkich salach i krużgankach, a połowa dworzan biegała za nim, bo bynajmniej nie mieli ochoty, by im deptano po brzuchach. Więc wszędzie pytano o słowika, którego znał cały świat, ale nikt nie znał na dworze.
Wreszcie w kuchni znaleźli małą, biedną dziewczynkę, która powiedziała:
- Mój Boże, słowik! Znam go doskonale! Jakże cudnie śpiewa! Co wieczór wolno mi zabierać z kuchni trochę resztek, zanoszę je mojej biednej, chorej matce, która mieszka na wybrzeżu; a kiedy w nocy wracam od niej i zmęczę się, to kładę się w lesie i słucham słowika! Łzy płyną mi wówczas z oczu i jest mi tak, jak gdyby mnie matka całowała!
- Mała pomywaczko! - powiedział marszałek. - Dam ci stałą posadę w kuchni i pozwolę ci przyglądać się, jak cesarz jada, jeśli zaprowadzisz nas do słowika, bo dziś wieczorem muszę go tu mieć!
Poszli więc wszyscy do lasu, gdzie zwykle śpiewał słowik; pół dworu im towarzyszyło; po drodze usłyszeli ryk krowy.
- O! - powiedział jeden z dworzan. - Macie słowika! Ileż to siły w tak małym stworzeniu! Słyszałem go z całą pewnością już dawniej.
- Nie, to krowy ryczą! - powiedziała mała pomywaczka. - Jeszcześmy daleko od słowika!
Teraz żaby zarechotały w bagnisku.
- Cudownie! - powiedział chiński kapelan. - Nareszcie go słyszę. Śpiew jego brzmi jak dzwonki kościelne.
- Nie, to żaby! - powiedziała mała pomywaczka. - Ale myślę, że już wkrótce go usłyszymy!
138
Baśnie różnych narodów
W tej chwili słowik zaczął kląskać.
- To on! - powiedziała dziewczynka. - Słuchajcie! Słuchajcie! Oto tam siedzi! - I pokazała małego, szarego ptaszka wysoko na gałęzi.
- Czyż to możliwe! - zawołał marszałek. - Inaczej go sobie wyobrażałem! Jakże pospolicie wygląda! A może stracił swą barwę na widok tylu wytwornych osób?
- Słowiczku! - zawołała głośno dziewczynka. - Nasz łaskawy cesarz życzy sobie, abyś przed nim zaśpiewał!
Z największą przyjemnością - powiedział słowik i zaśpiewał tak pięknie, że aż rozkoszą było go słuchać.
- Zupełnie szklane dzwoneczki! - powiedział marszałek. - A jak pracuje to małe gardziołko! To dziwne, żeśmy go nigdy przedtem nie słyszeli! Będzie miał wielki sukces na dworze!
- Czy mam raz jeszcze zaśpiewać dla cesarza? - spytał słowik, który myślał, że cesarz jest obecny.
- Mój cudny słowiczku! - powiedział marszałek. - Mam zaszczyt zaprosić cię na uroczystość dworską, na której oczarujesz jego cesarską mość tym zachwycającym śpiewem.
- Brzmi on co prawda najlepiej na tle drzew! - powiedział słowik, ale poleciał chętnie za nimi, gdyż słyszał, że taka jest wola cesarza.
Na zamku wszystko porządnie wyszorowano. Porcelanowe ściany i podłogi lśniły w blasku tysięcy złotych lamp; najpiękniejsze kwiaty, które umiały dzwonić, ustawiono w krużgankach i było tyle bieganiny i przeciągów, a dzwonki tak głośno dzwoniły, że tłumiło to wszelkie rozmowy.
Pośrodku dużej sali, w której znajdował się cesarz, umieszczono złoty pręt i na nim miał siedzieć słowik. Cały dwór zebrał się w sali, a małej pomywaczce pozwolono stać pod drzwiami, bo teraz była już kucharką nadworną. Wszyscy w swych najwspanialszych szatach przyglądali się małemu, szaremu ptaszkowi, a cesarz skinął mu głową.
A słowik śpiewał tak pięknie, że cesarzowi łzy stanęły w oczach, a gdy spłynęły mu po policzkach, słowik zaśpiewał jeszcze łagodniej, tak że śpiew ten sięgał prosto do serca; cesarz cieszył się bardzo i powiedział, że zawiesi słowikowi
Słowik
139
złoty pantofel na szyi. Ale słowik podziękował i powiedział, że otrzymał już dostateczne wynagrodzenie.
- Widziałem łzy w oczach cesarza, a to jest dla mnie najdroższy skarb! Łzy cesarskie mają cudowną moc! Bóg świadkiem, że jestem dość nagrodzony! - I śpiewał dalej swym słodkim, cudownym głosem.
- Tak uroczej kokieterii nie spotkałybyśmy jeszcze nigdy w życiu! - mówiły damy, a potem nabierały wody w usta i gdy ktoś do nich mówił, bulgotały i myślały, że są też słowikami. Cóż tu mówić! Nawet lokaje i pokojówki byli zadowoleni, a to dużo mówi, bo im najtrudniej dogodzić. Tak, słowik naprawdę zdobył powodzenie.
Miał zostać na zawsze przy dworze, mieszkać we własnej klatce i dwa razy dziennie, a raz w nocy mógł wyfrunąć na dwór. Dwunastu służących trzymało wówczas końce jedwabnych wstążek przywiązanych do jego nóżki. Taki spacer nie należał do przyjemności.
Całe miasto mówiło o niezwykłym ptaszku. Kiedy dwoje ludzi się spotykało, jeden mówił: „sło", a drugi „wik!", potem obaj wzdychali; rozumieli się doskonale, jednocześnie dzieci właścicieli sklepików z delikatesami nazywano jego imieniem! Ale żadne z nich nie umiało wydać ani jednej czystej nuty.
Pewnego dnia do cesarza nadeszła duża paczka, na której było napisane: „Słowik".
- Pewnie nowe dzieło o naszym sławnym ptaku! - powiedział cesarz; lecz nie była to książka, tylko małe arcydzieło zamknięte w pudełku. Był to sztuczny słowik, podobny do prawdziwego, ale cały wysadzany brylantami, rubinami i szafirami; wystarczyło go nakręcić, a śpiewał te same piosenki co żywy ptak i przy tym poruszał ogonem w dół i w górę i błyszczał cały, i świecił srebrem i złotem, na szyi miał wstążkę, a na niej napis: „Słowik cesarza Japonii jest niczym wobec słowika cesarza Chin".
- Ach, jakie to piękne! - zachwycali się wszyscy, a ten, który przyniósł ptaka, otrzymał natychmiast tytuł: „cesarskiego naddostawcy słowików".
-Niech zaśpiewają razem! Cóż to będzie za cudowny duet!
140
Baśnie różnych narodów
Słowik
141
Więc ptaki śpiewały razem. Ale nie szło im dobrze, bo prawdziwy ptak śpiewał na swój sposób, a sztuczny ptak gwizdał, gdy go nakręcono.
- To nie jego wina! - powiedział muzyk nadworny. - Ma świetne wyczucie taktu i śpiewa według mojej szkoły!
Więc sztuczny ptak miał sam śpiewać. Śpiew jego podobał się równie jak śpiew prawdziwego słowika, a on sam o ile piękniej wyglądał!
Błyszczał przecież cały jak bransolety i brosze.
Trzydzieści trzy razy prześpiewał ten sam kawałek i wcale się nie zmęczył; chciano go jeszcze słuchać, ale cesarz powiedział, że i żywy słowik musi coś zaśpiewać... Lecz gdzież on się podział? Nikt nie zwrócił uwagi, że słowik wyfrunął przez otwarte okno i poleciał do swych zielonych drzew.
- Cóż to znaczy? - zapytał cesarz; a wszyscy dworzanie ganili ptaka i mówili, że to niewdzięczne stworzenie. - Mamy przecież doskonalszego słowika! - mówili. I kazali mu znowu śpiewać; po raz trzydziesty czwarty usłyszeli tę samą melodię, ale nie umieli jej jeszcze powtórzyć, bo była bardzo trudna, i muzyk nadworny chwalił sztucznego ptaka mówiąc, że przewyższa żywego słowika nie tylko swym ubiorem i brylantami, ale także i swą wewnętrzną wartością.
- Bo widzicie, moi państwo, a przede wszystkim, cesarzu, u prawdziwego słowika nigdy nie można przewidzieć, co nastąpi, a u sztucznego wszystko jest z góry określone! Tak będzie, a nie inaczej! Można wszystko objaśnić, można otworzyć mechanizm i pokazać, jak uczenie położone są walce, jak się kręcą sprężyny i jak co idzie za czym.
- Jesteśmy tego samego zdania! - zawołali wszyscy, a muzyk otrzymał pozwolenie na to, aby najbliższej niedzieli pokazać sztucznego ptaka ludowi.
- Niech także usłyszą, jak śpiewa! - rozkazał cesarz. Słyszeli więc i byli tak uszczęśliwieni, jak gdyby się upili na
wesoło herbatą, co jest prawdziwie chińskim obyczajem. Mówili wszyscy: „Oh!", i podnosili w górę wskazujące palce, i kiwali głowami. Ale ubodzy rybacy, którzy słyszeli prawdziwego słowika, mówili:
- To brzmi pięknie, i nawet podobnie do tamtego, ale czegoś tu brak, nie wiemy tylko czego.
Prawdziwego słowika wygnano z kraju i z państwa.
Sztucznego ptaka posadzono na jedwabnej poduszce tuż przy łóżku cesarza, naokoło niego ułożono wszystkie dary, które otrzymał, złoto i drogie kamienie, dano mu tytuł: „śpiewaka sypialni", i otrzymał rangę pierwszego stopnia z lewej strony; lewą stronę bowiem uważał cesarz za godniej-szą, bo z lewej strony jest serce, nawet u cesarza. Muzyk nadworny napisał dwadzieścia pięć tomów o sztucznym słowiku; dzieło było tak uczone i tak długie, i tak pełne najtrudniejszych chińskich wyrazów, że wszyscy ludzie mówili, iż przeczytali je i zrozumieli; inaczej nazwano by ich głupcami i deptano by im po brzuchach.
Tak przeszedł cały rok. Cesarz, dwór i wszyscy Chińczycy umieli na pamięć każdy najmniejszy dźwięk śpiewu sztucznego ptaka, ale to im się właśnie podobało, bo mogli śpiewać z nim razem. Nawet uliczni nucili: „Zizizi! Gluk, gluk, gluk! A cesarz śpiewał tak samo. To było cudowne!
Pewnego wieczora jednak, gdy sztuczny słowik śpiewał w najlepsze, a cesarz leżał w łóżku i słuchał, coś w ptaku chrupnęło „trach!", coś pękło „szurrr!" i wszystkie kółka posypały się wkoło, a muzyka umilkła.
Cesarz wyskoczył natychmiast z łóżka i kazał zawołać nadwornego lekarza; ale cóż ten mógł pomóc! Wtedy zawołano zegarmistrza, który po długiej gadaninie i długim oglądaniu doprowadził ptaka nieco do porządku, ale powiedział, że trzeba go bardzo oszczędzać, bo tryby są wytarte, a nowych, takich, żeby dobrze grało, nie można sfabrykować. Było to wielkie zmartwienie. Raz tylko do roku nakręcano ptaka, i to już było za dużo. Ale wówczas muzyk nadworny wygłosił małą mowę, pełną dużych słów, o tym, że wszystko jest jak dawniej - i wszystko było rzeczywiście jak dawniej.
Upłynęło pięć lat i cały kraj zasmucił się wielce, bo cesarz, którego Chińczycy bardzo w gruncie rzeczy kochali, zachorował i powiadomiono, że miał umrzeć; obrano już nowego cesarza, lud stał na ulicy przed pałacem i pytał
11
142
Baśnie różnych narodów
marszałka, jak się stary cesarz miewa. „P!", odpowiadał marszałek i potrząsał głową.
Zimny i blady leżał cesarz w swym wspaniałym łożu, cały dwór myślał, że już nie żyje; i jeden dworzanin za drugim wymykał się, by pozdrowić nowego cesarza; kamerdynerzy wyszli z sali na ploteczki, a pokojówki pałacowe zapraszały znajomych na kawę. Wszystkie komnaty i krużganki wyłożono suknem, ażeby stłumić odgłosy kroków, i wszędzie było cicho, cicho! Ale cesarz jeszcze żył; leżał sztywny i blady w swym wspaniałym łożu, przesłoniętym kotarami z aksamitu i ciężkimi, złotymi chwastami; wysoko pod sufitem jedno okno było otwarte i księżyc zaglądał przez nie, oświetlając cesarza i sztucznego ptaka.
Biedny cesarz ledwie oddychał, miał uczucie, jak gdyby coś usiadło mu na piersiach; otworzył oczy i zobaczył, że to była śmierć; siedziała na jego piersiach, włożyła na głowę jego złotą koronę, w jedną rękę wzięła złotą szablę cesarza, w drugą jego wspaniałą chorągiew, a naokoło ze wszystkich fałd kotary wyglądały ku cesarzowi dziwne twarze, niektóre brzydkie, inne znów miłe i łagodne; były to złe i dobre uczynki cesarza, które patrzyły na niego, podczas gdy śmierć siedziała mu na sercu.
- Pamiętasz? - szeptały jedna za drugą. - Pamiętasz? - I opowiadały mu tyle, że aż pot spływał mu z czoła.
- O tym nie wiedziałem - mówił cesarz. - Muzyka! Muzyka! Walcie w bęben chiński! Zagłuszyć to, co one tu mówią! - A one mówiły dalej i śmierć potakiwała głową, jak Chińczyk, na wszystko, co mówiono.
- Muzyka, muzyka! - krzyczał cesarz. - Mały, złoty ptaszku! Śpiewaj mi, śpiewaj! Podarowałem ci tyle złota i kosztowności; zawiesiłem ci nawet mój złoty pantofel na szyi; śpiewaj mi, śpiewaj! Ale ptak milczał; nie było nikogo, kto by go nakręcił, a on sam nie umiał przecież śpiewać; śmierć tymczasem spoglądała na cesarza wielkimi, pustymi oczodołami i było cicho, tak przeraźliwie cicho.
Nagle tuż za oknem zabrzmiał najpiękniejszy głos: to mały, żywy słowik usiadł na gałązce za oknem. Dowiedział się o tym, że jego cesarz potrzebuje pomocy, i przyleciał, by
Słowik
143
mu śpiewem dodać otuchy i nadziei. A gdy śpiewał, bladły coraz bardziej i bardziej straszne postacie; krew zaczynała żywiej krążyć w słabym ciele cesarza i nawet śmierć słuchając śpiewu powiedziała:
- Śpiewaj, słowiczku, śpiewaj dalej.
- A dasz mi tę piękną, złotą szablę? Dasz mi wspaniałą chorągiew? Dasz mi koronę cesarza? - I śmierć po kolei oddawała każdą z kosztowności za jedną pieśń, a słowik śpiewał dalej o cichym cmentarzu, gdzie rosną białe róże, gdzie pachnie dziki bez, a trawa rozwija się, skrapiana łzami tych którzy żyją; wtedy śmierć poczuła nagle tęsknotę za swoim ogrodem i w kształcie białej, chłodnej mgły uniosła się za okno.
- Dzięki ci, dzięki! - powiedział cesarz - mały ptaszku z nieba! Znam cię przecież dobrze! Wygnałem cię z mego państwa! A jednak odpędziłeś twym śpiewem złe moce od mego łoża, a śmierć z mego serca! Jakże ci mam podziękować?
- Wynagrodziłeś mnie już, cesarzu! - powiedział słowik.
- Widziałem łzy w twoich oczach, kiedy śpiewałem przed tobą po raz pierwszy, a tego nie zapomnę ci nigdy! To są klejnoty, które radują serce śpiewaka; ale śpij teraz, obudź się silny i zdrów. Zaśpiewam ci coś jeszcze.
Zaśpiewał, a cesarz pogrążył się w słodką drzemkę. Ach, jaki łagodny, pokrzepiający był ten sen!
Słońce świeciło przez okno, gdy obudził się zdrów i pełen sił. Z jego służby nikt jeszcze nie wrócił, bo myśleli, że cesarz nie żyje, ale słowik był przy nim i wciąż jeszcze śpiewał.
- Musisz zostać ze mną na zawsze! - powiedział cesarz
- będziesz śpiewał wtedy tylko, gdy sam zechcesz, a sztucznego ptaka każę rozbić na tysiąc kawałków.
- Nie czyń tego! - powiedział słowik - przecież zrobił tyle dobrego, ile mógł. Zatrzymaj go przy sobie jak dawniej! Nie mogę zbudować gniazdka mego i mieszkać w pałacu, ale pozwól mi przylatywać od czasu do czasu, gdy sam będę miał ochotę; będę wieczorami siadywał na gałązce za oknem i śpiewał ci pieśń, która napełni cię radością i dobrymi myślami! Będę śpiewał o szczęśliwych i o tych, którzy cierpią!
r
144
Baśnie różnych narodów
Będę śpiewał o złym i dobrym, i o wszystkim, co ukryte jest przed twymi oczyma! Mały ptak zagląda wszędzie: do biednych rybaków, pod dach wieśniaków, do wszystkich, którzy z dala są od ciebie i twego dworu! Kocham twe serce więcej od twej korony, ale jednak korona ma w sobie czar świętości! Będę przylatywał, aby ci śpiewać! Tylko jedno musisz mi przyrzec!
- Wszystko - powiedział cesarz i wyprostował się w swych cesarskich szatach, w które sam się oblókł, a do serca przyciskał szablę okutą ciężkim złotem.
. - O jedno tylko cię proszę! Nie mów nikomu, że masz małego ptaszka, który ci mówi o wszystkim. Tak będzie nam lepiej. - I słowik wyfrunął przez okno.
Służba weszła do sypialni, by popatrzeć na zmarłego cesarza. Stanęli jak wryci, a cesarz powiedział:
- Jak się macie?
Przełożyła - Stefania Beylin
Stokrotka
A teraz, słuchaj!
Daleko, na wsi, tuż koło drogi, stała altana; widziałeś ją na pewno, kiedyś tamtędy przechodził. Przed altaną był mały ogródek kwiatowy z pomalowanymi sztachetami, tuż obok na murawie, wśród najpiękniejszej zielonej trawy, rosła mała stokrotka; słońce ogrzewało ją tak samo mocno i pięknie jak wielkie, pyszne kwiaty w ogrodzie, i dlatego rosła z godziny na godzinę. Pewnego ranka całkiem rozkwitła i stała tak ze swymi małymi, śnieżnobiałymi płatkami, które otaczały, jak promienie, żółte słoneczko pośrodku. Nie myślała wcale
0 tym, że żaden człowiek nie widzi jej w trawie i że jest biednym, pogardzonym kwiatkiem; nie - była bardzo zadowolona, zwracała się cała do ciepłego słońca, patrzyła w nie
1 słuchała skowronka, który śpiewał w powietrzu.
Mała stokrotka czuła się szczęśliwa, jak gdyby to było wielkie święto, a przecież był to tylko poniedziałek; wszystkie dzieci uczyły się w szkole: podczas gdy dzieci tkwiły w ławkach i uczyły się tam czegoś - stokrotka tkwiła na swej zielonej łodydze i również się uczyła od ciepłego słońca i od wszystkiego, co ją otaczało, jaki Bóg jest dobry. Myślała o tym, jak pięknie wyśpiewuje skowronek to, co czuje w ciszy, i patrzyła z pewnego rodzaju czcią i podziwem na szczęśliwego ptaszka, który umie śpiewać, i fruwać; ale nie martwiła się tym, że sama tak nie potrafi. „Widzę i słyszę! - myślała - słońce mnie grzeje i wiatr mnie całuje. Ach, obficie mnie obdarowano!"
Za sztachetami stało tyle sztywnych wykwintnych kwiatów; im mniej pachniały, tym dumniej strzelały w górę. Piwonie nadymały się, aby być większymi od róż - ale rozmiar przecież nic nie znaczy. Tulipany miały najpiękniejsze barwy, wiedziały o tym dobrze i trzymały się prosto, aby
146
Baśnie różnych narodów
je można było lepiej widzieć. Nie spostrzegały wcale małej stokrotki, ale ona patrzyła na nie tym uważniej i myślała: „Jakież one bogate i piękne! Do nich przyleci na pewno ten wspaniały ptak w odwiedziny. Bogu dzięki, że jestem tak blisko nich, mogę przynajmniej przyglądać sij ich wspaniałości". I właśnie gdy tak myślała, posłyszała: „Cwir, ćwir!" - to skowronek zleciał na dół, ale nie do piwonii ani tulipanów - nie: sfrunął w trawę do biednej stokrotki; radość po prostu przeraziła stokrotkę i sama nie wiedziała, co ma myśleć.
Ptaszek tańczył dookoła stokrotki i śpiewał: „Jaka ta trawa jest miękka, patrzcie, jaki to kochany, mały kwiatek o złotym serduszku i srebrzystej sukience". Złoty środek stokrotki wyglądał naprawdę jak złoty, a małe płatki dookoła błyszczały swą białością. Jakże szczęśliwa była stokrotka - to trudno sobie wyobrazić. Ptaszek pocałował ją swym dziobem, zaśpiewał dla niej i pofrunął znowu w błękitne powietrze.
Chyba kwadrans minął, zanim, stokrotka przyszła do siebie. Trochę zawstydzona, ale jednak serdecznie uradowana, spojrzała na kwiaty w ogrodzie, widziały przecież, jaki ją spotkał honor i jakie szczęście; musiały zrozumieć, jaka to była dla niej radość; ale tulipany stały tak samo sztywne jak przedtem, twarze ich ściągnęły się, zaczerwieniły z gniewu. Piwonie nadęły się, „ph!", całe szczęście, że nie mogły mówić, na pewno robiłyby stokrotce ostre wymówki. Biedny kwiatek widział, że nie są w dobrym humorze, i to mu sprawiło prawdziwą przykrość. Wtedy do ogrodu przyszła dziewczynka z wielkim nożem, ostrym, błyszczącym, zbliżyła się do tulipanów i zaczęła obcinać jeden po drugim.
- Ach! - westchnęła stokrotka. - Jakież to straszne, już po tulipanach!
Dziewczynka odeszła z tulipanami: stokrotka była szczęśliwa, że stoi daleko w trawie i że jest małym, biednym kwiatkiem, była przepełniona wdzięcznością i kiedy słońce zaszło, zwinęła płatki i zasnęła śniąc przez całą noc o słońcu i o małym ptaszku.
Następnego ranka, kiedy kwiatek wyciągnął radośnie białe płatki, niby małe ramiona, do powietrza i słońca,
Stokrotka
147
posłyszał głos ptaszka, ale śpiew jego brzmiał smutnie. Tak, biedny skowronek miał powody do smutku, schwytano go i oto teraz siedział w klatce przy otwartym oknie. Śpiewał
0 szczęściu swobodnego fruwania, śpiewał o młodym, zielonym życie w polu i o pięknej podróży, którą mógłby odbyć na swych skrzydłach wysoko w powietrzu. Biedny ptaszek nie myślał o wesołości, siedział uwięziony w klatce.
Stokrotka chętnie by mu pomogła, ale jak miała się do tego zabrać? Trudno było coś wymyślić. Zapomniała zupełnie, jak pięknie było dookoła niej, jak gorąco grzało ją słońce
1 jak ślicznie wyglądały jej białe płatki; myślała tylko o uwięzionym ptaszku, któremu nie mogła pomóc.
Wtedy wyszło z ogrodu dwóch małych chłopców; jeden z nich trzymał nóż, taki sam duży i ostry jak ten, którym dziewczynka obcinała tulipany. Zmierzali wprost do stokrotki, która nie mogła zrozumieć, czego oni chcą.
- Moglibyśmy tu wyciąć dla skowronka piękny kawał murawy! - powiedział jeden z chłopców i zaczął wycinać kwadrat dookoła stokrotki, zostawiając ją pośrodku.
- Wyrwij ten kwiat! - powiedział drugi chłopiec, a stokrotka zadrżała ze strachu, bo być wyrwaną to to samo co umrzeć, a teraz chciała tak bardzo żyć, teraz gdy miała się dostać z kawałkiem murawy do klatki skowronka.
- Nie, zostaw ją! - powiedział drugi chłopiec. - Tak ładnie wygląda!
Została więc i zabrano ją do klatki skowronka.
Biedny ptaszek narzekał głośno na utratę wolności i uderzał skrzydłami o żelazną kratę, mała stokrotka nie mogła mówić, nie mogła mu powiedzieć słowa pociechy, chociaż tak bardzo chciała. I tak przeszło całe przedpołudnie
- Nie ma tu wody! - powiedział uwięziony skowronek. - Wszyscy wyszli i nie zostawili mi ani kropli do picia. Gardło mi wyschło i pali. Czuję w sobie ogień i lód - powietrze jest takie ciężkie! Ach, będę musiał umrzeć z daleka od ciepłego słońca, od świeżej zieleni, od całego piękna, które stworzył Bóg.
I potem wsadził mały dziobek w chłodną trawę, aby się trochę odświeżyć; wtedy wzrok jego padł na stokrotkę; ptak skinął do niej główką, pocałował ją dziobkiem i powiedział:
148
Baśnie różnych narodów
- Ty także musisz tu więdnąć, biedny mały kwiatuszku! Ciebie i kawałek zielonej murawy dano mi w zamian za cały świat, który miałem na wolności. Każde źdźbło trawy musi mi zastąpić zielone drzewo. Każdy z twoich białych płatków ma być dla mnie pachnącym kwiatem. Ach, przypomina mi to tylko, ile straciłem!
„Kto mógłby pocieszyć skowronka?" - pomyślała stokrotka. Ale nie mogła poruszyć żadnym płatkiem; jednakże zapach, który wydzielały jej płatki, był o wiele silniejszy niż zwykły zapach tego kwiatu; zauważył to również skowronek, a chociaż był osłabiony z pragnienia i w męce wyrywał zielone trawki, nie ruszył kwiatka.
Nadszedł wieczór i nikt nie przyszedł, i nie przyniósł ptaszkowi kropli wody; wtedy skowronek wyciągnął swoje piękne skrzydła i potrząsał nimi kurczowo, jego śpiew brzmiał jak zbolały pisk, mała główka pochylała się ku stokrotce i serce ptaka pękło ze smutku i tęsknoty; a kwiatek nie mógł, jak poprzedniego wieczoru, zasnąć, stuliwszy płatki; chore i smutne chyliły się one do ziemi.
Dopiero następnego ranka przyszli chłopcy; a kiedy zobaczyli martwego ptaka, zapłakali, płakali rzewnymi łzami i wykopali mu śliczny grób, który ozdobili płatkami kwiatów. Ciało ptaka włożyli do pięknego, czerwonego pudełka; królewski miał pogrzeb biedny ptaszek. Kiedy żył i śpiewał, zapomniano o nim; trzymano go w klatce w niedostatku, teraz ofiarowano mu wspaniały pogrzeb i wiele łez.
A kawałek murawy wraz ze stokrotką wyrzucono na drogę pełną kurzu, nikt nie myślał o kwiatku, który najwięcej współczuł małemu ptaszkowi i tak gorąco chciał go pocieszyć.
Przełożyła — Stefania Beylin
Brzydkie kaczątko
Jakże pięknie było na wsi! Lato było w pełni! Żółciło się żyto, zielenił owies, siano na zielonej łące ułożono w stogi, bocian chodził na długich, czerwonych nogach i paplał po egipsku; nauczył się bowiem tego języka od matki. Wokoło łąk i pól ciągnęły się wielkie lasy, a w lasach leżały głębokie jeziora - tak, na wsi było naprawdę prześlicznie. W blasku słońca, otoczony głębokimi rowami, stał tam stary dwór; od muru aż po brzeg wody rosły liście łopianu, a były tak wielkie, że pod największymi mogły się zmieścić stojąco dzieci; było tam tak dziko jak w najgęstszym lesie. W tym to gąszczu siedziała w swym gnieździe kaczka, wysiadywała pisklęta, nudziła się, bo trwało to bardzo długo, a rzadko kto ją odwiedzał; inne kaczki wolały pływać po kanałach, niż wchodzić pod liście łopianu, aby z nią pogadać.
Aż wreszcie jedno jajko po drugim zaczęło pękać, słychać było:„Pip, pip!", wszystkie żółtka ożyły i wytknęły główki.
„Kwa, kwa!" mówiła kaczka, a pisklęta hałasowały, jak tylko umiały najgłośniej, i rozglądały się pod zielonymi liśćmi na wszystkie strony; matka pozwalała im patrzeć, ile tylko chciały, bo zielony kolor jest zdrowy dla oczu.
- Jaki świat jest wielki! - mówiły pisklęta, gdyż było im o wiele luźniej niż przedtem, kiedy leżały w skorupie.
- Czy myślicie, że to jest cały świat? - powiedziała matka. - Świat ciągnie się jeszcze daleko po drugiej stronie ogrodu, aż do księżego pola, ale nigdy tam jeszcze nie byłam. Czy jesteście już wszystkie? - Potem wstała. - Nie, to jeszcze nie wszystkie; największe jajko jeszcze nie pękło. Jak długo to ma trwać? Teraz mam już naprawdę tego dosyć! - i znowu usiadła.
- No, co słychać? - spytała stara kaczka, która przyszła ją odwiedzić.
150
Baśnie różnych narodów
Brzydkie kaczątko
151
- Z jednym najdłużej się ciągnie! - odpowiedziała kaczka siedząc na jajkach. - Wcale nie chce się otworzyć. Ale zobacz te inne. Są to najpiękniejsze kaczęta, jakie kiedykolwiek widziałam. Wszystkie podobne są do ojca: tego nicponia. Zupełnie do mnie nie przychodzi!
- Pokaż mi jajko, które nie chce pęknąć! - powiedziała stara. - Możesz mi wierzyć, że to jest jajko indycze. I mnie już tak nie raz oszukali, i potem miałam wiele kłopotów, i trudno z malcami, gdyż bały się wody. Nie mogłam sobie dać rady, popychałam, krzyczałam, ale to nic nie pomagało. Pokaż mi to jajko! Tak, to jest jajko indycze. Porzuć je i ucz inne dzieci pływać!
- Jednak jeszcze trochę na nim posiedzę! - powiedziała kaczka. - Tak długo już siedziałam, że jeszcze mogę parę dni wytrzymać!
- Jak uważasz! - odrzekła stara kaczka i poszła sobie. Wreszcie duże jajko pękło, „Pip, pip!" - zapiszczało
pisklątko i wylazło; było bardzo duże i brzydkie. Kaczka przyjrzała mu się.
- Jakież to kaczątko jest duże - powiedziała. - Niepodobne do żadnego innego. Ale nie jest to chyba pisklę indycze? No, zaraz się o tym przekonamy. Musi wejść do wody, nawet gdybym je miała sama tam wepchnąć!
Nazajutrz była piękna pogoda: słońce oświetlało wielkie liście łopianu. Matka-kaczka wraz z całą rodziną zeszła do kanału. Plusk! Wskoczyła do wody, „Kwa, kwa!" i jedno kaczątko po drugim plusnęło do kanału. Woda zalewała im głowy, ale podniosły je zaraz w górę i pływały wspaniale; nogi same się poruszały, wszystkie były w wodzie, nawet brzydkie, szare kaczątko pływało razem z innymi.
- Nie, to nie jest indyk! - powiedziała kaczka. - Spójrz tylko, jak ładnie porusza nogami, jak prosto się trzyma. To moje własne dziecko. W gruncie rzeczy, kiedy mu się dobrze przyjrzeć, jest zupełnie ładne. Kwa, kwa! Chodźcie teraz ze mną, wyprowadzę was w świat, przedstawię was na podwórku, ale trzymajcie się zawsze w pobliżu, aby nikt na was nie nastąpił, i strzeżcie się kota
Przyszły na podwórko. Był tam straszny hałas, gdyż dwie
rodziny pokłóciły się o głowę węgorza, którą w końcu złapał kot.
- Widzicie, jak się to dzieje na tym świecie! - powiedziała matka-kaczka oblizując sobie dziób, gdyż i ona miała ochotę na głowę węgorza.
- Ruszajcie nogami! - mówiła - kołyszcie się i ukłońcie się tej starej kaczce, jest najwykwintniejszą ze wszystkich, jakie są tutaj. Ma w sobie hiszpańską krew i dlatego jest taka graba; widzicie, ma na nodze zawiązany czerwony gałganek. To jest najwyższa odznaka, jaką kaczka może otrzymać, oznacza to, że obawiają się, aby nie zginęła i że ludzie i zwierzęta będą ją mogli odróżnić od innych kaczek. Kołyszcie się! Nogi stawiać nie do środka! Dobrze wychowane kaczątko rozstawia szeroko nogi jak ojciec i matka. Tak, a teraz kiwajcie głowami i powiedzcie: Kwa!
Tak też robiły. Ale inne kaczki patrzały na nie i mówiły głośno:
- Ach, Boże, po cóż nam to towarzystwo? Jakby nas nie było i tak dosyć. Fe, jak wygląda tamto kaczątko! Nie chcemy go tu mieć pomiędzy nami! - I zaraz potem jedna z kaczek podfrunęła i dziobnęła kaczątko w kark.
- Zostaw je w spokoju - powiedziała matka. - Nie robi nikomu nic złego.
- Tak, ale jest takie duże i tak dziwnie wygląda! - powiedziała kaczka, która dziobnęła kaczątko. -1 dlatego trzeba je szturchać!
- Ładne masz dzieci, mateczko! - powiedziała kaczka z czerwonym gałgankiem na nodze. - Wszystkie są śliczne prócz tego jednego, które się nie udało. Byłoby dobrze, gdybyś je mogła odmienić!
- To niemożliwe, łaskawa pani! - powiedziała matka-kaczka. - Nie jest wprawdzie ładne, ale ma dobre serduszko i umie świetnie pływać, tak samo jak inne, nawet może trochę lepiej. Przypuszczam, że wyrośnie z brzydoty albo może z wiekiem zmaleje. Za długo leżało w jajku i dlatego nie wygląda tak, jak powinno wyglądać.
Skubnęła je w kark i pogładziła po piórkach.
- To jest zresztą kaczor - dodała - i dlatego uroda nie
152
Baśnie różnych narodów
będzie miała dla niego takiego znaczenia. Myślę, że będzie silny i że jakoś da sobie radę.
- Inne kaczątka są śliczne! - powiedziała stara. - Zachowujcie się tak, jakbyście były o siebie w domu, a jeżeli znajdziecie głowę węgorza, możecie mi ją przynieść.
I kaczęta zachowywały się tak jak u siebie w domu.
Ale zarówno kaczki, jak kury dziobały, potrącały, kopały i wyśmiewały biedne kaczątko, które ostatnie wykluło się z jajka i było takie brzydkie. - Za duże! - mówili wszyscy, a indyk, który urodził się z ostrogami i wyobrażał sobie z tego powodu, że jest cesarzem, napuszył się jak okręt o wydętych żaglach i zwrócił się w stronę kaczątka gulgocąc tak, że aż mu cała głowa poczerwieniała. Biedne kaczątko nie wiedziało, co ma począć ani dokąd pójść; martwiło się bardzo, że jest takie brzydkie i że jest pośmiewiskiem całego podwórka.
Tak było pierwszego dnia, a potem działo się coraz gorzej i gorzej. Wszyscy prześladowali biedne kaczątko, nawet rodzeństwo było bardzo niedobre dla niego.
- Żeby cię kot porwał, ty wstrętny potworze! - mówiły kaczęta.
A matka dodawała:
- Byłoby lepiej żebyś sobie poszedł gdzieś daleko! Kaczki je dziobały, kury szczypały, a dziewczynka, która
karmiła drób, kopała je nogami. Wreszcie kaczątko uciekło, przefrunęło przez płot, a małe ptaszki w krzakach uniosły się przerażone w górę. „To dlatego, że jestem takie brzydkie! - pomyślało kaczątko i zamknęło oczy; ale biegło wciąż dalej, aż przyleciało nad wielkie bagno, gdzie mieszkały dzikie kaczki. Siedziało tam całą noc, bo było takie zmęczone i smutne.
Rankiem podniosły się do lotu dzikie kaczki i zaczęły się przyglądać nowemu towarzyszowi.
- Coś ty za jeden? - spytały, a kaczątko kręciło się na wszystkie strony i witało wszystkich, jak tylko mogło najgrzeczniej.
- Jesteś strasznie brzydki! - mówiły kaczki. - Ale co to nas obchodzi, dopóki nie będziesz się chciał ożenić z kimś z naszej rodziny.
Brzydkie kaczątko
153
Biedne kaczątko! Naprawdę nie myślało o małżeństwie, gdyby mu tylko pozwolono leżeć w sitowiu i napić się trochę wody z moczarów!
Leżało tam całe dwa dni; potem przyleciały dwie dzikie gęsi, a raczej gąsiory, gdyż były to samce; niedawno wykluły się z jaj i dlatego były takie rezolutne.
- Słuchaj no, towarzyszu - mówiły -jesteś taki brzydki, że cię nawet polubiliśmy. Czy chcesz pociągnąć z nami i zostać wędrownym ptakiem?
Tu w pobliżu, w innym bagnie, przebywa kilka uroczych, zachwycających gęsi, same młode panny, które potrafią mówić „kwa", może u nich będziesz miał szczęście mimo swej brzydoty.
„Pif, paf!" rozległo się nagle nad nimi i obie gęsi padły martwe w sitowie, a woda zaczerwieniła się od krwi. „Pif, paf!!", zabrzmiało znowu i całe stada dzikich gęsi wyleciały z sitowia, a potem znów słychać było strzały. Było to wielkie polowanie; myśliwi leżeli naokoło bagna, niektórzy siedzieli na gałęziach drzew; błękitny dymek unosił się jak obłoki pomiędzy ciemnymi drzewami i snuł się nad wodą; psy myśliwskie łaziły po błocie: plusk, plusk! Trzcina i sitowie gięły się na wszystkie strony. Jakiż lęk ogarnął biedne kaczątko! Kręciło głową, chcąc ją schować pod skrzydło, ale w tej samej chwili stanął obok niego strasznie wielki pies, z wywieszonym ozorem i błyszczącymi groźnie oczyma, dotknął pyskiem kaczątka, pokazał ostre zęby i - plusk
- uciekł nie schwytawszy go. - Ach, dzięki ci, Boże!
- westchnęło kaczątko. - Jestem takie brzydkie, że nawet psy nie raczą mnie ugryźć.
I potem leżało zupełnie spokojnie, podczas gdy śrut gwizdał nad sitowiem, a wystrzał grzmiał po wystrzale.
Dopiero późno w dzień strzały uspokoiły się, ale biedne pisklę jeszcze długo nie odważyło się ruszyć, przeczekało jeszcze parę godzin i dopiero potem, rozejrzawszy się wkoło, wydostało się z bagna; biegło, jak tylko mogło najprędzej, polem i łąkami; dął silny wicher, z trudem więc mogło poruszać się naprzód.
Pod wieczór kaczątko zbliżyło się do ubogiej, małej chatki;
154
Baśnie różnych narodów
Brzydkie kaczątko
155
była to tak żałosna chatka, że sama nie wiedziała, na którą ma upaść stronę. Trzymała się więc jako tako. Wicher gwizdał nad kaczątkiem, tak że musiało aż przysiąść na ogonie, aby się utrzymać na nogach; dęło coraz silniej i silniej; wtedy ujrzało kaczątko, że drzwi urwały się z jednej zawiasy i wisiały krzywo, tak że łatwo było się przemknąć przez szparę do środka. Brzydkie kaczątko tak też uczyniło. Mieszkała tam stara kobieta z kotem i kwoką: kot, którego nazywała synkiem, umiał wyginać grzbiet i sypać iskry; ale po to trzeba go było głaskać pod włos. Kwoka miała krótkie nóżki i dlatego przezwano ją Krótkonóżką; składała dzielnie jajka i kobieta kochała ją jak własne dziecko. Rano spostrzeżono obce kaczątko, kot zaczął miauczeć, a kwoka gdakać.
- Co to jest? - powiedziała stara i obejrzała się, ale miała słaby wzrok i dlatego zdawało jej się, że kaczątko jest tłustą kaczką, która się tu zabłąkała. - To dobry nabytek! - powiedziała. - O ile to nie jest kaczor, będę miała kacze jaja. Trzeba wypróbować!
I kaczątko zostało wystawione na trzytygodniową próbę, ale nie zniosło jaj. Kot był panem domu, a kwoka panią i mówili bez przerwy: „My i świat!", gdyż myśleli, że byli połową, i to lepszą połową świata. Kaczątko uważało, że można być innego zdania, ale kwoka tego nie znosiła.
- Czy umiesz znosić jaja? -Nie!
- A więc przynajmniej stul buzię! A kot powiedział:
- Czy umiesz się nastroszyć, miauczeć i sypać iskry? -Nie!
- A więc zachowaj swoje zdanie dla siebie, kiedy rozsądni ludzie mówią!
Kaczątko siedziało w kącie i smuciło się. Wtedy myślało
0 świeżym powietrzu, o słońcu i poczuło gwałtowną chęć pływania po wodzie.
Aż wreszcie nie mogło się powstrzymać, aby nie powiedzieć tego kwoce.
- Co ci przyszło do głowy? Nie masz nic do roboty
1 dlatego kaprysisz. Składaj jaja albo mrucz, to ci przejdzie.
- Ałe pływać jest tak przyjemnie! - powiedziało kaczątko. - Tak rozkosznie jest zanurzyć się głową w wodzie i znaleźć się nagle na dnie!
. - To ci dopiero przyjemność! - powiedziała kwoka. ¦— Chyba oszalałeś? Spytaj kota, który jest najmądrzejszym stworzeniem, jakie znam, czy chciałby pływać w wodzie i dawać nurka. O mnie już wcale nie mówię. Spytaj naszą starą panią; mądrzejszej od niej nie ma chyba na całym świecie. Czy myślisz, że chciałaby pływać i dawać nurka?
- Nie rozumiecie mnie! - powiedziało kaczątko.
- No, jeżeli my cię nie rozumiemy, to kto cię zrozumie? Nigdy nie będziesz mądrzejszy od kota i od tej kobiety,
0 mnie już wcale nie mówię. Nie upieraj się tak, moje dziecko,
1 dziękuj Bogu za wszystko dobre, co dla ciebie uczyniono, Czyż nie dostałeś się do ciepłego pokoju? Czyż nie obracasz się wśród istot, od których możesz się czegoś nauczyć? Ale jesteś nieznośny i rozmowa z tobą nie jest przyjemnością. Możesz mi wierzyć, że ci dobrze życzę, mówiąc ci przykre rzeczy, a po tym właśnie poznaje się prawdziwych przyjaciół. Staraj się lepiej składać jajka i naucz się miauczeć lub sypać iskry.
- Myślę, że pójdę sobie w świat! - powiedziało kaczątko.
- No to idź! — odrzekła kwoka.
I kaczątko poszło. Pływało po wodzie, nurkowało, ale nikt nie zwracał na nie uwagi, bo było takie brzydkie.
Nadeszła jesień, liście w lesie pożółkły i stały się brązowe, wiatr pędził je tak, że tańczyły w powietrzu; a powietrze było zimne; chmury zwisały brzemienne gradem i śniegiem, a na płocie siedział kruk i wołał ,,kra,kra!" z zimna. Już na samą myśł o tym można było porządnie zmarznąć. Biedne kaczątko bynajmniej nie czuło się dobrze.
Pewnego wieczoru słońce pięknie zaszło, a z krzaków wyfrunęła cała chmara cudnych, wielkich ptaków; kaczątko nigdy jeszcze nie widziało takich pięknych ptaków, były oślepiająco białe i miały długie, giętkie szyje: były to łabędzie. Wydawały dziwne dźwięki, rozpostarły wspaniałe, długie skrzydła i odleciały z zimnych okolic do ciepłych krajów, do otwartych mórz; wznosiły się tak wysoko, że biednemu
156
Baśnie różnych narodów
kaczątku zrobiło się jakoś dziwnie, kręciło się w wodzie, wyciągało do nich szyję wysoko w powietrzu i w końcu wydało głośny i dziwny dźwięk, którego samo się przestraszyło. Ach, nie mogło zapomnieć o pięknych ptakach, o szczęśliwych ptakach i kiedy zniknęły mu one z oczu, zanurzyło się w wodzie, aż na dno, a gdy wypłynęło, było jak nieprzytomne. Nie wiedziało wcale, jak się te ptaki nazywają ani dokąd lecą, a jednak kochało je, jak nikogo nigdy nie kochało; nie zazdrościło im wcale, jakżeż mogłoby marzyć, aby być tak piękne jak one; gdy bodaj kaczki chciały je ścierpieć w swoim towarzystwie - biedne, brzydkie stworzonko!
A zima była taka mroźna, mroźna! Kaczątko musiało kręcić się wciąż po wodzie, aby ją chronić od zamarznięcia, ale co noc otwór, w którym pływało, stawał się węższy, zamarzał, że aż trzeszczała lodowa powłoka; kaczątko musiało przebierać nogami, aby woda nie stanęła, aż w końcu zmęczyło się, znieruchomiało i przymarzło do lodu.
Wczesnym rankiem przyszedł jakiś wieśniak; zobaczył kaczątko, porozbijał drewniakami lód na kawałki i zabrał je do domu, do swojej żony. Tam je ocucono.
Dzieci chciały się z nim bawić, ale kaczątko myślało, że chcą mu zrobić coś złego, i ze strachu wpadło do miski z mlekiem, tak, że mleko rozlało się po izbie, kobieta krzyknęła, załamała ręce, a kaczątko pofrunęło do dzieży z masłem, a potem do beczki z mąką, z której zaraz wyleciało; jakżeż strasznie wyglądało! Kobieta krzyczała i biegała za nim z pogrzebaczem, a dzieci goniły je, potrącały się i krzyczały - na szczęście drzwi były otwarte i kaczątko wyfrunęło między krzaki i świeżo spadły śnieg - leżało tam ledwo żywe.
Ale byłoby to zbyt smutne opisywać wszystko, co wycierpiało biedne kaczątko w czasie ostrej zimy. Kiedy słońce zaczęło na nowo grzać, leżało w bagnie pomiędzy sitowiem; skowronki śpiewały, była cudna wiosna.
Nagle rozwinęło do lotu skrzydła, które szumiały silniej niż przedtem i niosły je mocniej niż dawniej, i zanim się obejrzało, znalazło się w dużym ogrodzie, gdzie kwitły jabłonie, gdzie kiście bzu pachniały i zwieszały się na długich,
Brzydkie kaczątko
157
zielonych gałęziach ku wodnej powierzchni krętych kanałów. Ach, jakże tu było pięknie, jak świeżo, wiosennie! W tej samej chwili ujrzało trzy cudne białe łabędzie; zerwały się z zarośli i z szumem skrzydeł lekko popłynęły po wodzie. Kaczątko znało już te piękne stworzenia i na ich widok poczuło dziwny smutek.
„Chcę popłynąć do nich, do tych królewskich ptaków! Na pewno mnie zadziobią na śmierć, gdy ja, taki brzydal, odważę się do nich zbliżyć; ale nic mnie to nie obchodzi. Wolę, żeby mnie zabiły te ptaki, niż żeby mnie szczypały kaczki, dziobały kury i kopała dziewczyna karmiąca ptactwo i żebym cierpiał w zimie". Sfrunęło na wodę i zaczęło płynąć ku wspaniałym łabędziom; zobaczyły je i szumiąc skrzydłami, popłynęły mu naprzeciw. - Zabijcie mnie! - zawołało biedne stworzenie i pochyliło głowę czekając na śmierć, ale cóż ujrzało w przezroczystej wodzie? Swój własny obraz, lecz jakże zmieniony! Nie był już niezgrabnym, czarnoszarym, brzydkim, odrażającym ptakiem, ale sam stał się łabędziem.
Nie zaszkodziło to nic łabędziowi, że urodził się na podwórzu wśród kaczek, skoro wykluł się z łabędziego jaja.
Jakże czuł się szczęśliwy po tych wszystkich cierpieniach i przeciwnościach losu, dopiero teraz potrafił ocenić swoje szczęście. A duże łabędzie pływały naokoło niego i gładziły go dziobami.
Do ogrodu przyszło kilkoro małych dzieci, które rzucały chleb i ziarnka do wody, najmniejsze z nich zawołało:
- Przybył nowy łabędź! - a inne dzieci wołały razem z nim:
- Tak, zjawił się nowy! - i klaskały w ręce, i kręciły się w kółko, a potem pobiegły do swych rodziców i razem rzucały do wody chleb i ciastka, a wszyscy wołali:
- Ten nowy jest najładniejszy! Taki młody i piękny!
- A stare łabędzie pochyliły przed nim głowy.
Wtedy ptak poczuł się zmieszany z radości: schował głowę pod skrzydła i sam nie wiedział, co się z nim dzieje; był zbyt szczęśliwy, ale wcale nie dumny, gdyż dobre serce nie bywa nigdy pyszne; myślał o tym, jak go prześladowano i wyszydzano, i słuchał, jak wszyscy teraz mówili, że jest najpiękniejszym ze wszystkich ptaków. Bzy pochylały swe gałęzie
w
158
Baśnie różnych narodów
nad powierzchnią wody, a słońce grzało mocno i rozkosznie; wtedy zaszumiały skrzydła młodego łabędzia, podniosła się smukła jego szyja i zawołał z głębi serca;
- Nawet nie marzyłem o takim szczęściu wówczas, kiedy byłem tylko brzydkim kaczątkiem.
Przełożyła - Stefania Beyiin
Dziewczynka z zapałkami
Było bardzo zimno; śnieg padał i zaczynało się już ściemniać; był to ostatni dzień w roku, wigilia Nowego Roku. W tym chłodzie i w tej ciemności szła ulicami biedna dziewczynka z gołą głową i boso; miała wprawdzie trzewiki na nogach, kiedy wychodziła z domu, ale co to znaczyło! To były bardzo duże trzewiki, nawet jej matka ostatnio je wkładała, tak były duże; i mała zgubiła je zaraz, przebiegając ulicę, którą pędem przejeżdżały dwa wozy; jednego trzewika nie mogła wcale znaleźć, a z drugim uciekł jakiś urwis; wołał, że przyda mu się on na kołyskę, kiedy już będzie miał dziecko.
Szła więc dziewczynka boso, stąpała nóżkami, które poczerwieniały i zsiniały z zimna; w starym fartuchu niosła zawiniętą całą masę zapałek, a jedną wiązkę trzymała w ręku; przez cały dzień nie sprzedała ani jednej; nikt jej nie dał przez cały dzień ani grosika; szła taka głodna i zmarznięta i wyglądała taka smutna, biedactwo! Płatki śniegu padały na jej długie, jasne włosy, które tak pięknie zwijały się na karku, ale ona nie myślała wcale o tej ozdobie. Ze wszystkich okien naokoło połyskiwały światła i tak miło pachniało na ulicy pieczonymi gęśmi.
„To przecież jest wigilia Nowego Roku" - pomyślała dziewczynka.
W kącie między dwoma domami, z których jeden bardziej wysuwał się na ulicę, usiadła i skurczyła się cała; małe nożyny podciągnęła pod siebie, ale marzła coraz bardziej, a w domu nie mogła się pokazać, bo przecież nie sprzedała ani jednej zapałki, nie dostała ani grosza, ojciec by ją zbił, a w domu było tak samo zimno, mieszkali na strychu pod samym dachem i wiatr hulał po izbie, chociaż największe szpary w dachu zatkane były słomą i gałganami. Jej małe ręce
160
Baśnie różnych narodów
Dziewczynka z zapałkami
161
prawie całkiem zamarzły z tego chłodu. Ach, jedna mała zapałka, jakby to dobrze było! Żeby tak wyciągnąć jedną zapałkę z wiązki, potrzeć ją o ścianę i tylko ogrzać paluszki! Wyciągnęła jedną i „trzask", jak się iskrzy, jak płonie! mały ciepły, jasny płomyczek, niby mała świeczka otoczona dłońmi! Dziwna to była świeca; dziewczynce zdawało się, że siedzi przed wielkim, żelaznym piecem o mosiężnych drzwiczkach i ozdobach; ogień palił się w nim tak łaskawie i grzał tak przyjemnie; ach, jakież to było rozkoszne! Dziewczynka wyciągnęła przed siebie nóżki, aby je rozgrzać także - a tu płomień zagasł. Piec znikł - a ona siedziała z niedopałkiem siarnika w dłoni.
Zapaliła nowy, palił się i błyszczał, a gdzie cień padł na ścianę, stała się ona przejrzysta jak muślin: ujrzała wnętrze pokoju, gdzie stał stół przykryty białym, błyszczącym obrusem, nakryty piękną porcelaną, a na półmisku smacznie dymiła pieczona gęś, nadziana śliwkami i jabłkami; a co jeszcze było wspanialsze, gęś zeskoczyła z półmiska i zaczęła się czołgać po podłodze, z widelcem i nożem wbitymi w grzbiet; doczołgała się aż do biednej dziewczynki; aż tu nagle zgasła zapałka i widać tylko było nieprzejrzystą, zimną ścianę.
Zapaliła nowy siarnik. I oto siedziała pod najpiękniejszą choinką; była ona jeszcze wspanialsza i piękniej ubrana niż choinka u bogatego kupca, którą ujrzała przez szklane drzwi podczas ostatnich świąt; tysiące świeczek płonęło na zielonych gałęziach, a kolorowe obrazki, takie, jakie zdobiły okna sklepów, spozierały ku niej. Dziewczynka wyciągnęła do nich obie rączki - ale tu zgasła zapałka; mnóstwo światełek choinki wznosiło się ku górze, coraz wyżej i wyżej, i oto ujrzała ona, że były to tylko jasne gwiazdy, a jedna z nich spadła właśnie i.zakreśliła na niebie długi, błyszczący ślad.
- Ktoś umarł! - powiedziała malutka, gdyż jej stara babka, która jedyna okazywała jej serce, ale już umarła, powiadała zawsze, że kiedy gwiazdka spada, dusza ludzka wstępuje do Boga.
Dziewczynka znowu potarła siarnikiem o ścianę, zajaśniało dookoła i w tym blasku stanęła przed nią stara babunia, taka łagodna, taka jasna, taka błyszcząca i taka kochana.
- Babuniu! - zawołała dziewczynka - o, zabierz mnie z sobą! Kiedy zapałka zgaśnie, znikniesz jak ciepły piec, jak gąska pieczona i jak wspaniała olbrzymia choinka! - i szybko potarła wszystkie zapałki, jakie zostały w wiązce, chciała jak najdłużej zatrzymać przy sobie babkę, i zapałki zabłysły takim blaskiem, iż stało się jaśniej niż za dnia. Babunia nigdy przedtem nie była taka piękna i taka wielka; chwyciła dziewczynkę w ramiona i poleciały w blasku i w radości wysoko, wysoko; a tam już nie było ani chłodu, ani głodu, ani strachu - bowiem były u Boga.
A kiedy nastał zimny ranek, w kąciku przy domu siedziała dziewczynka z czerwonymi policzkami, z uśmiechem na twarzy - nieżywa: zamarzła na śmierć ostatniego wieczora minionego roku. Ranek noworoczny oświetlił małego trupka trzymającego w ręku zapałki, z których garść była spalona. Chciała się ogrzać, powiadano; ale nikt nie miał pojęcia o tym, jakie piękne rzeczy widziała dziewczynka i w jakim blasku wstąpiła ona razem ze starą babką w szczęśliwość Nowego Roku.
Przełożył - Jarosław Iwaszkiewicz
lilllBI ¦¦
JAKUB I WILHELM GRIMMOWIE
(baśnie niemieckie)
Śpiąca królewna
Przed dawnymi laty żyli sobie król i królowa. Byli dobrzy i mili, ale nie czuli się zupełnie szczęśliwymi, bo nie mieli dzieci, a królowa pragnęła bardzo mieć córeczkę.
Pewnego razu wyszła sobie królowa na przechadzkę do lasu. Gdy przechodziła obok wielkiego krzaka dzikiej róży, zobaczyła przecudną różę na najwyższej gałęzi. Wspięła się na palce, żeby ją zerwać, i sięgnęła ręką po kwiat, raniąc się przy tym boleśnie w rękę. Wtem krzaczek zaszumiał:
- Niech się zlituje serduszko twoje, nie zrywaj róży; to dziecię moje!
Królowa natychmiast odsunęła rękę od krzaczka i rzekła:
- Nie zabiorę ci twej dzieciny, życzę ci, byś z niej miała pociechę jak najdłużej. Ach, jakżebym ja pragnęła również mieć córeczkę!
Krzaczek radośnie poruszył gałązkami, zatrzepotał listkami i zaszumiał:
- Za twoją dobroć, nim roczek minie, wyprawisz chrzciny swojej dziecinie!
Królowa wróciła uradowana do domu, a zanim upłynął rok, urodziła maleńką córeczkę. Na pamiątkę zdarzenia z krzakiem róży nazwano dziewczynkę Różyczką. Król i królowa cieszyli się dzieckiem ogromnie i wyprawili wspaniałe chrzciny. Zaprosili na tę uroczystość nie tylko wszystkich swoich krewnych i znajomych, i ludność całego miasta, ale także potężne wróżki, które mieszkały w ich kraju. Było ich trzynaście. Ponieważ jednak król posiadał tylko dwanaś-
Śpiąca królewna
163
cie złotych talerzy, z których wróżki miały jeść, zaprosił tylko dwanaście wróżek, a trzynastej nie. Uczta odbyła się wspaniale i wszyscy goście doskonale się bawili.
Kiedy uroczystość miała się już ku końcowi, podeszły wróżki do kołyski małej królewny i każda ofiarowała jej jakiś dar. Pierwsza dała jej urodę, druga zdrowie, trzecia bogactwo, czwarta dobre serce, piąta rozum, szósta wesołość i tak dalej. Każda ofiarowała jej, co tylko jest najlepszego i najpiękniejszego na świecie. Już właśnie jedenasta złożyła swój podarek dziecku, kiedy rozległ się głuchy grzmot i nagła ciemność zaległa się. Wszyscy się przelękli, ale zanim zdążyli krzyknąć, rozjaśniło się znowu. Na środku sali stała trzynasta wróżka, której nie zaproszono na chrzciny. Nie odezwała się do nikogo ani słowem, nikogo nie powitała. Milczała groźnie i patrzyła złowrogim wzrokiem na królewską parę i ich małą córeczkę. Królowa z płaczem przypadła do kołyski dziecka i zasłoniła sobą Różyczkę. Goście struchleli z trwogi...
Trzynasta wróżka zaśmiała się i zawołała:
- Teraz ode mnie otrzymasz podarek, mała królewno! Wszyscy oniemieli ze strachu, a trzynasta wróżka dotknęła
koniuszkiem swej czarodziejskiej różdżki kołyski, w której leżało dziecko i zawołała głośno:
- Kiedy królewna będzie miała szesnaście lat, ukłuje się wrzecionem i umrze!
Po tych słowach zakręciła się na pięcie i znikła wśród grzmotów i błyskawic.
Wszyscy oniemieli z przerażenia, a król i królowa zapłakali boleśnie.
Wtedy podeszła do nich dwunasta wróżka, która nie złożyła jeszcze dotąd żadnego życzenia, i rzekła:
- Nie mogę zupełnie usunąć złego daru trzynastej mej siostry, gdyż nie jest to w mej mocy. Mogę go jednak złagodzić. - Podniosła swoją czarodziejską różdżkę, dotknęła nią główki królewny Różyczki i rzekła:
- Królewna Różyczka nie umrze, lecz zaśnie na sto lat. Po tym okropnym zdarzeniu kazał król spalić wszystkie
wrzeciona w całym kraju, bo pomyślał sobie:
!64
Baśnie różnych narodów
- Jeśli nie będzie nigdzie wrzecion, Różyczka nigdy się żadnym nie ukłuje i czar się nie ziści.
Rozkaz króla spełniono bardzo skrupulatnie i rodzice odetchnęli z ulgą.
Mała Różyczka rosła szybko i była z każdym dniem piękniejsza. Miała cudne złote włosy, długie, jedwabiste i lśniące, oczy czarne, głębokie i błyszczące, jak czarne diamenty. Była przy tym tak łagodna, wesoła i mądra, że pokochać ją musiał każdy, kto ją tylko zobaczył.
Kiedy Różyczka miała szesnaście lat, rodzice spokojni już zupełnie o los swej jedynaczki, pojechali raz z wizytą do sąsiedniego kraju. Różyczka została sama w domu.
Chodziła po całym zamku, otwierała każde drzwi i zaglądała do każdego kąta. Wreszcie dostrzegła jakieś maleńkie drzwiczki, ukryte w ciemnej framudze. Myślała, że to jakaś stara szafa, w której będą przechowywane śmieszne, staroświeckie stroje. Zaciekawiona, otworzyła drzwiczki. Wewnątrz panował półmrok i Różyczka zobaczyła, że nie jest to żadna szafa, ale mała komórka. Różyczka weszła do niej ostrożnie i zamknęła za sobą drzwi. Kiedy już jej oczy przyzwyczaiły się do zmroku, zobaczyła wąskie, kręte schodki, prowadzące w górę. Schodki te prowadziły na szczyt wieży, ale Różyczka o tym nie wiedziała. Schodów tych nikt nie używał, bo już od wielu łat nikt na wieżę nie wchodził.
Różyczka, która bardzo lubiła niezwykłe przygody, pomyślała sobie:
- Ciekąwam bardzo, gdzie te schodki prowadzą i co mi się jeszcze przydarzy! - Schodki były ciemne, wysokie i bardzo niewygodne. Szła tak dość długo i już się troszeczkę bała i chciała zawrócić, kiedy nagle usłyszała z góry jakiś turkot i cichy drżący śpiew:
- Kręć się, wrzecionko moje, wijcie się niteczki, będą z was złociste stroje dla pięknej dzieweczki.
Różyczka przyspieszyła kroku i wkrótce znalazła się w malutkiej, jasnej izdebce na szczycie wieży. Przy oknie, na
Śpiąca królewna
165
I
małym stołeczku, siedziała siwa staruszka. Przed nią stał kołowrotek. Staruszka przędła łen i śpiewała przy tym swoim drżącym głosem. Różyczka zadziwiła się bardzo, bo nigdy jeszcze nie widziała kołowrotka. Nie wiedziała też Wcale
0 zaklęciu, jakie nad nią ciążyło. Skłoniła się uprzejmie i rzekła:
Dzień dobry, miła staruszko, a co ty tu robisz? i - Przędę - odrzekła stara, kiwając głową, i nie przerywała swojej roboty.
Ale dziewczynka przypatrywała się dalej coraz bardziej zaciekawiona.
Po chwili spytała znowu:
- A co to jest, co tak śmiesznie skacze?
- To jest wrzeciono - powiedziała staruszka, chodź, to ci pokażę, jak się przędzie tym wrzecionem nitki.
Różyczce bardzo się ta robota podobała, chciała się więc jej nauczyć.
Ale gdy tylko wzięła do ręki wrzeciono, ukłuła się w mały paluszek.
W jednej chwili Różyczka tak osłabła, że musiała opaść na krzesło. Gdy tylko usiadła na krześle, zasnęła natychmiast.
W tej samej chwili, gdy Różyczka usnęła, zasnęło też wszystko w całym zamku. Król i królowa, którzy właśnie powrócili do domu, uczuli dziwną senność, zanim zdążyli usiąść na tronie, zasnęli. Wszyscy dworzanie, wytworni panowie i panie, oparłszy się o siebie, zasnęli twardym snem. Marszałek dworu, który miał właśnie obetrzeć sobie nos, zasnął z chusteczką w wyciągniętej ręce. Mistrz ceremonii chciał się dyskretnie poskrobać w głowę i zasnął w tej chwili, gdy wyciągnął rękę.
W stajni zasnęły konie, psy na podwórzu, gołębie na dachu, muchy na ścianie. Ogień w kuchni przestał się palić
1 zasnął także.
Kucharz, który chciał wytargać kuchcika za uszy, bo przypalił leguminę, wyciągnął rękę, ale nie zdążył wytargać uszu kuchcikowi, bo zasnął. Legumina nie spaliła się i zasnęła, pieczeń, która smażyła się i skwierczała wesoło, przestała się smażyć. Służąca zasnęła nad nie oskubaną do
- -
r
166
Baśnie różnych narodów
Śpiąca królewna
167
końca kurą. Nawet wiatr przestał wiać, a na drzewach i kwiatach w parku zamkowym nie drgnął żaden listek.
Wokoło zamku wyrosły krzaki dzikiej róży. Było ich z każdym dniem coraz więcej, stawały się coraz gęściejsze i wyższe, tak że wkrótce otoczyły cały zamek dookoła i zasłoniły go tak dokładnie, że nawet chorągwi, powiewającej na szczycie wieży nie było widać.
Tylko ludzie w kraju opowiadali sobie, a wieść ta rozniosła się szybko z ust do ust, że za tym niezmierzonym płotem z dzikiej róży śpi w swoim zamku przecudna królewna wraz z całym dworem.
Wielu królewiczów z różnych stron świata przybywało do różanej gęstwiny, chcieli się przebić przez ciernisty gąszcz, ale nadaremnie. Różany płot nie przepuszczał nikogo. Ciernie wyciągały się, jak długie ostre palce, chwytały każdego śmiałka tak mocno, że nieszczęśliwy ginął w męczarniach. Ludzie stronili więc jak najdalej od niebezpiecznego płotu i wkrótce zapomniał cały świat o śpiącym zamku i śpiącej królewnie.
Tak upłynęło wiele lat, aż pewnego razu zjawił się w tym kraju śliczny, młody królewicz, imieniem Jasnolicy. Jakiś stary pustelnik opowiedział młodzieńcowi, że za ciernistym, różanym płotem znajduje się piękny zamek, a w nim śpią król, królowa, cały dwór i przecudna królewna Różyczka. Pustelnik dowiedział się o tym od swojego dziadka, który mu też opowiedział, że wielu młodzieńców chciało się już dostać do zaklętego zamku, ale wszyscy zginęli. - Nie chodź tam i ty, młodzieńcze - zakończył swe opowiadanie pustelnik - bo i ty zginiesz!
- Nie boję się - rzekł Jasnolicy. - Chcę iść do zamku i zobaczyć śliczną Różyczkę! - I poszedł mimo ostrzeżeń starca.
Ale właśnie upłynęło sto lat od czasu, kiedy Różyczka zasnęła. Kiedy więc królewicz Jasnolicy zbliżał się do kolczastego płotu, ostre kolce zamieniły się w cudne pachnące kwiaty. Cudowne, czerwone i białe róże pochyliły główki przed królewiczem i utworzyły wygodną drogę, by mógł się dostać do zamku. Tak wszedł Jasnolicy na pod-
wórze zamkowe. Widział, jak tam spały konie w stajni, gołębie na dachu, w kuchni spała cała służba, w sali spał król, królowa i cały dwór.
Wreszcie zaszedł królewicz na wieżę. Tam ujrzał siedzącą na krzesełku przed wrzecionem prześliczną królewnę. Królewicz nachylił się nad nią i pocałował ją. Wtedy śpiąca królewna otworzyła oczy i obudziła się. Oboje młodzi wzięli się za ręce i zeszli na dół.
Wtedy zbudził się też cały zamek. Król i królowa usiedli na tronie, damy dworu i wytworni panowie ukłonili im się nisko, marszałek dworu obtarł sobie nos, mistrz ceremonii poskrobał się dyskretnie w głowę, w stajni zbudziły się i zarżały radośnie konie, na podwórzu zbudziły się psy i machały ogonami, gołębie na dachu zaczęły znów gruchać, w kuchni zbudziły się muchy na ścianie i wzleciały w powietrze, legumina się spaliła, kucharz wytargał kuchcika za ucho, chłopiec krzyknął wniebogłosy, służąca oskubała do końca kurę, a pieczeń zaczęła znów skwierczeć wesoło. Wtedy odbyło się huczne wesele ślicznej Różyczki z pięknym królewiczem.
Goście hulali na weselu trzy dni i trzy noce, a jak skończyli hulać, to znowu zaczęli, i tak hulają może aż do dzisiejszego dnia.
Przełożyła - Emilia Bielicka
O Jasiu mocarzu
Żył sobie raz pewien człowiek z żoną. Mieli oni jedno tylko dziecię i mieszkali samotnie w odosobnionej dolinie. Pewnego razu matka poszła do lasu po gałęzie i zabrała z sobą dwuletniego Jasia. A że było to wiosną i dziecko radośnie zrywało kwiatki, szła z nim coraz dalej i dalej w las. Nagle z gęstwiny wyskoczyło dwóch zbójców, którzy schwycili matkę i dziecko i uprowadzili ich głęboko w czarny bór, gdzie latami całymi nie zjawiał się człowiek. Biedna kobieta błagała zbójców, aby puścili ją wraz z dziecięciem do domu, ale serca zbójców były z kamienia; nie słuchali próśb ani błagania i siłą popędzali ich coraz głębiej w las.
Po dwóch godzinach przedzierania się przez krzaki i ciernie przybyli przez skałę, w której były drzwi. Gdy zbójcy zapukali, drzwi otwarły się natychmiast. Przeszli przez długi, ciemny korytarz, aż znaleźli się w wielkiej jaskini, oświetlonej przez ognisko. Na ścianach wisiały miecze, szable, noże i inne narzędzia mordu połyskujące w świetle ogniska, zaś na środku stał czarny stół, przy którym siedziało kilkunastu zbójców zajętych grą w karty, a między nimi herszt. Kiedy ujrzeli kobietę, herszt zbliżył się do niej i rzekł, że może być spokojna, gdyż nie uczynią jej nic złego, musi im tylko prowadzić gospodarstwo, a jeśli wszystko będzie w porządku, to nie będzie się jej tutaj źle działo. Potem dali jej jeść i wskazali łóżko, gdzie miała spać wraz z dzieckiem.
Biedna kobieta spędziła wiele lat u zbójców, a Jaś rósł tymczasem i mężniał. Matka opowiadała mu bajki i uczyła go czytać ze starej książki, którą znalazł w jaskini. Kiedy Jaś miał dziewięć lat, zrobił sobie tęgi kij z gałęzi jodłowej, schował go pod poduszkę, poszedł do matki i rzekł:
- Droga matko, powiedz mi teraz, kto jest moim ojcem, chcę i muszę to wiedzieć.
O Jasiu mocarzu
169
Matka milczała, nie chciała bowiem powiedzieć mu tego, aby nie wzbudzić w nim tęsknoty. Wiedziała też, że bezbożni zbójcy nie puściliby Jasia. Ale serce pękało jej z bólu na myśl, że biedny Jasio nigdy nie ma ujrzeć ojca.
W nocy, gdy zbójcy wrócili z wyprawy, wyjął Jaś swój kij, stanął przed hersztem i rzekł:
- Chcę wiedzieć, kto jest moim ojcem, jeśli nie powiesz mi tego natychmiast, zabiję cię.
Ale herszt zaśmiał się i wymierzył Jasiowi tak siarczysty policzek, że chłopiec zatoczył się pod stół. Chłopiec podniósł się natychmiast i pomyślał: „Zaczekam jeszcze rok, może potem uda się lepiej".
Gdy minął rok, wyjął Jaś kij swój zza łóżka, otrzepał z niego kurz, przyjrzał mu się i powiedział:
- To porządny, żwawy kijaszek.
W nocy, gdy zbójcy wrócili z wyprawy i zaczęli sobie popijać wino, stanął przed hersztem i zapytał, kto jest jego ojcem. Herszt uderzył go znowu, aż chłopiec zatoczył się pod stół, ale wnet podniósł się, rzucił się ze swym kijem na herszta i zbójców i tak ich poturbował, że nie mogli ruszyć ręką ani nogą. Matka zaś stała w kącie, pełna podziwu dla siły i dzielności syna. Kiedy Jaś uporał się do końca ze zbójcami, podszedł do matki i rzekł:
- Droga matko, teraz to już nie były żarty, ale musisz mi wreszcie powiedzieć, kto jest moim ojcem.
Matka zaś odparła:
- Pójdź, będziemy go szukać, aż go znajdziemy.
Jaś zabrał hersztowi klucz od drzwi wejściowych, przyniósł wielki worek, napchał go złotem, srebrem i klejnotami i zarzucił na plecy. Po czym opuścili jaskinię.
Toż dopiero Jaś otworzył oczy, gdy wyszedł z ciemności na światło dzienne i ujrzał zielony las, kwiaty i ptaki, a na niebie jasne słoneczko! Stanął jak wryty i dziwił się wszystkiemu, jakby był niespełna rozumu.
Matka odszukała drogę do domu, a po kilku godzinach przybyli szczęśliwie do samotnej doliny i ujrzeli swą chatkę. Ojciec siedział przed domem, a gdy zobaczył swą żonę i dowiedział się, że Jaś jest jego synem, rozpłakał się z radości,
170
Baśnie różnych narodów
dawno bowiem uważał ich za umarłych. Chociaż Jaś miał dopiero dwanaście lat, był jednak o głowę wyższy od ojca. Weszli wszyscy do izby, ale zaledwie Jaś położył swój worek na ławie, cały dom począł nagle trzeszczeć, ławka załamała się, po niej podłoga, a ciężki worek spadł do piwnicy.
- Chroń nas, Boże! - zawołał ojciec - co to znaczy? Zburzyłeś nasz domek!
- Nie martw się tym, ojcze - odparł Jaś - w worku tym więcej jest niż na nowy dom.
Wkrótce potem Jaś z ojcem poczęli budować nowy, piękny dom, skupywać ziemię i bydło, i gospodarzyć. Jaś orał ziemię, a gdy szedł za pługiem i przyciskał go trochę, woły prawie nie potrzebowały go ciągnąć.
Następnej wiosny rzekł Jaś do ojca:
- Ojcze drogi, zatrzymaj sobie złoto i skarby i każ mi zrobić żelazną laseczkę, wagi cetnara, abym mógł ruszyć w świat.
Gdy kij był gotów, opuścił Jaś dom ojca i ruszył w drogę, a po pewnym czasie przybył do wielkiego, ciemnego boru. Wtem usłyszał jakiś dziwny trzask, a gdy się obejrzał, spostrzegł dąb, skręcony od góry do dołu jak lina; kiedy podniósł oczy do góry, ujrzał olbrzymiego chłopa, który chwycił drzewo i skręcał je jak wić wierzbową.
- Hej! - zawołał Jaś - cóż ty tam robisz na górze? Tamten zaś odparł:
- Nazbierałem wiązkę chrustu i chcę sobie skręcić do tego powrósło.
- To mi się podoba - pomyślał Jaś - to zuch! - i zawołał:
- Daj temu pokój i chodź ze mną.
Olbrzym zszedł z drzewa, wyrwał je z ziemi jak trawkę i odrzucił w bok. Kiedy stanął obok Jasia, był od niego o głowę wyższy, a przecież i Jaś nie by! mały.
- Będziesz się nazywał Wyrwidąb - rzekł doń Jaś, po czym ruszyli razem dalej.
Po pewnym czasie usłyszeli jakieś potężne uderzenia, od których drżała ziemia, a wkrótce ujrzeli olbrzymią skałę, na której stał olbrzym i odłupywał od niej pięścią wielkie kamienie. Kiedy go Jaś zapytał, dlaczego to czyni, olbrzym odparł:
O Jasiu mocarzu
171
- Kiedy kładę się spać w nocy, niedźwiedzie, wilki i wszelkie robactwo przyłazi do mnie, obwąchuje mnie i nie dają mi spać. Chcę więc zbudować sobie dom i zamieszkać w nim.
- Ejże - pomyślał Jaś - ten mi się może przydać! - i rzekł:
- Daj temu spokój i chodź z nami, będziesz się nazywał Waligórą.
Olbrzym zgodził się chętnie i wszyscy trzej ruszyli razem dalej.
Gdziekolwiek przyszli, zwierzęta uciekały przed nimi w przerażeniu. Pod wieczór przybyli do starego, opuszczonego zamku, weszli na salę i położyli spać. Nazajutrz rano poszedł Jaś do ogrodu, który był zdziczały, pełen krzaków i cierni. Kiedy tak sobie spacerował, nagle wyskoczył z krzaków dzik; Jaś uderzył go swym żelaznym kijem i zabił na miejscu. Potem zarzucił go sobie na ramiona i zaniósł do sali. Trzej młodzieńcy nadziali dzika na rożen i upiekli. Następnie umówili się, że co dzień dwaj będą szli na polowanie, trzeci zaś pozostanie w domu, aby gotować im mięso, dla każdego po dziewięć funtów.
Pierwszego dnia pozostał w domu Wyrwidąb, a Jaś z Waligórą wyszli na polowanie. Kiedy Wyrwidąb zajęty był gotowaniem, przyszedł doń mały, zgarbiony karzełek i zażądał mięsa.
- Wynoś mi się stąd, hultaju - zawołał Wyrwidąb -ja ci tu dam mięsa!
Ale jakże się zdziwił olbrzym, gdy mały, niepozorny karzełek skoczył na niego i tak go począł okładać pięściami, że Wyrwidąb nie mógł się obronić i padł na ziemię, z trudem chwytając oddech. Karzełek zaś nie odszedł wcześniej, aż wyładował na nim całą złość.
Kiedy dwaj towarzysze powrócili z polowania, Wyrwidąb nic im o karzełku nie wspomniał myśląc: „Niech i oni poznają się z tym smykiem, gdy zostaną w domu!" - a myśl ta sprawiała mu już pewną ulgę.
Nazajutrz pozostał w domu Waligórą, którego spotkał podobny los jak Wyrwidęba. Karzełek obił go, gdyż nie chciał mu dać mięsa. Kiedy towarzysze wrócili z polowania,
172
Baśnie różnych narodów
O Jasiu mocarzu
173
Wyrwidąb poznał od razu, co się stało, ale obaj milczeli myśląc: „Niech i Jaś skosztuje tego przysmaku!"
Nazajutrz pozostał w domu Jaś, a karzełek zjawił się znowu żądając mięsa. Jaś pomyślał sobie: „Biedna chudzina, dam mu kąsek ze swej części!" - i podał mu kawałek mięsa.
Gdy jednak karzełek zjadł mięso, zażądał mięsa po raz trzeci.
- Nie bądź bezczelny - rzekł Jaś i nie dał mu nic.
Zły karzeł chciał się wówczas rzucić na niego i potraktować go jak Wyrwidęba i Waligórę. ale trafił nie na byle kogo. Nie krępując się dał mu Jaś kilka kopniaków, aż zły karzeł zleciał ze schodów. Jaś rzucił się za nim, ale potknął się i padł jak długi na ziemię. Kiedy się podniósł, karzeł był już daleko. Jaś ścigał go aż do lasu i spostrzegł, jak karzeł zniknął w jaskini skalnej. Powrócił więc do domu, ale zapamiętał sobie to miejsce.
Kiedy towarzysze wrócili z lasu, zdziwili się, że Jaś jest tak wesół, on zaś opowiedział im, co go spotkało. Wówczas i oni nie ukrywali dłużej swej przygody, a Jaś uśmiechnął się i rzekł:
- Dobrze wam tak, dlaczego byliście tacy skąpi! Ale to wstyd, żeście tacy wielcy, a dostaliście cięgi od karła.
Trzej towarzysze wzięli kosz i linię i udali się do jaskini karła. Tam spuścili Jasia w koszu, a gdy chłopiec znalazł się na dole, ujrzał przed sobą drzwi. Otworzył je i wówczas spostrzegł przepiękną dziewicę, tak piękną, że niepodobna tego opisać, obok niej zaś siedział karzeł, a ujrzawszy Jasia skrzywił się gniewnie. Dziewica zaś zakuta była w łańcuchy i patrzała nań tak smutnym wzrokiem, że Jasia zdjęła litość i pomyślał: „Muszę uwolnić ją spod władzy złego karła".
Po czym uderzył karła swym kijem żelaznym tak mocno, że niegodziwiec padł martwy na ziemię. W tej samej chwili opadły z dziewicy kajdany, a Jaś aż się przeraził na widok jej piękności. Opowiedziała mu, że jest królewną, którą niecny hrabia porwał z zamku ojca i uwięził w tej skale, gdyż nie chciała słyszeć o nim. Karzeł zaś był jej stróżem i zadawał jej wiele cierpień.
Potem Jaś wsadził królewnę do kosza i kazał ją wciągnąć na górę. Kosz spuszczono znowu, ale Jaś nie ufał swym
towarzyszom i pomyślał: „Okazali się oni już raz fałszywi, gdy nie wspomnieli mi nic o karle, kto wie, co teraz knują".
Nie wsiadł więc do kosza, lecz włożył doń swój kij. I dobrze uczynił, gdyż zaledwie kosz dojechał do połowy wysokości, olbrzymi puścili go, a gdyby Jaś siedział w nim naprawdę, byłby się zabił.
Pozostał więc Jaś sam na dnie pieczary i nie wiedział, jak się z tej głębi wydostać. Myślał nad tym i myślał, ale nic mu nie przychodziło do głowy.
- Jakie to smutne - rzekł do siebie - że będę tu musiał zginąć marnie.
Kiedy tak chodził tu i tam, zaszedł z powrotem na to miejsce, gdzie siedziała królewna, i ujrzał na palcu karła pierścień, który błyszczał i lśnił pięknie. Jaś zdjął go z palca karła, ale zaledwie obrócił go na swym palcu, usłyszał nagle jakiś szum nad głową. Spojrzał w górę i ujrzał duchy powietrza, które oznajmiły mu, że jest on teraz ich panem, i zapytały, jakie jest jego pragnienie. Jaś zdziwił się w pierwszej chwili, potem zaś rozkazał duchom, aby go wyniosły na górę. Duchy usłuchały natychmiast, lecz gdy Jaś wrócił na ziemię, nikogo już tam nie zastał. Udał się więc do zamku, ale i tam nie było nikogo. Wyrwidąb i Waligora uciekli i zabrali ze sobą królewnę. Ale Jaś obrócił pierścień na palcu i wnet zjawiły się duchy powietrza, które powiedziały mu, że niecni towarzysze jego znajdują się wraz z królewną na morzu. Jaś pognał za nimi, a gdy przybył na brzeg morza, ujrzał z daleka małe czółno, a w nim zdradzieckich przyjaciół. W przypływie gwałtownego gniewu, nie namyślając się długo, skoczył wraz ze swym ciężkim kijem do morza, by podążyć za nimi, ale ciężki drąg pociągnął go na dno i biedny Jaś począł tonąć. Na szczęście zdążył przekręcić pierścień na palcu, a duchy powietrza zjawiły się wnet i przeniosły go do czółna. Jaś chwycił swój kij żelazny i dał złym towarzyszom zasłużoną nauczkę, po czym zepchnął ich do wody. Sam zaś z piękną królewną, którą po raz drugi uratował, popłynął do jej rodziców i poślubił ją, a na zamku królewskim zapanowała wielka radość.
Przełożył - Marceli Tarnowski
*.................'.......¦«......«P«l»'ł
Kryształowa kula
Pewna wróżka miała trzech synów, którzy kochali się bardzo; ale matka nie ufała im i obawiała się, że chcą oni odebrać jej moc czarodziejską. Zamieniła więc najstarszego w orła, musiał on mieszkać na skale wysokiej, a czasami tylko widać go było, jak krążył po niebie. Średniego zamieniła w wieloryba, musiał on żyć w morzu głębokim i tylko niekiedy wypływał na powierzchnię i wyrzucał w górę ogromne słupy wody. Obaj oni tylko na dwie godziny co dnia odzyskiwali postać ludzką. Najmłodszy zaś z braci w obawie, aby matka nie zamieniła go także w jakieś zwierzę, w niedźwiedzia czy wilka, uciekł potajemnie z domu.
W wędrówce swej dowiedział się młodzieniec, że w zamku Złotego Słońca mieszka zaczarowana królewna, którą ten tylko może zbawić, co życie swe położy na szali. Już dwudziestu trzech śmiałków zginęło chcąc zbawić królewnę, a jeszcze tylko jednemu wolno było poważyć się na to. A że serce młodzieńca nie znało trwogi postanowił on odszukać zamek Złotego Słońca.
Długo wędrował po świecie, ale nie mógł go znaleźć, aż wreszcie przybył do wielkiego boru i nie wiedział, jak się z niego wydostać. Wtem ujrzał w dali dwóch olbrzymów, którzy kiwali nań ręką, a kiedy się zbliżył do nich, rzekli:
- Spieramy się o ten kapelusz, do kogo ma należeć, a że jesteśmy jednakowo silni, więc żaden nie może pokonać drugiego. Mali ludzie są mądrzejsi od nas, chcemy więc zdać się na twój sąd.
- Jak możecie się spierać o stary kapelusz? - zapytał młodzieniec.
- O! - odparli olbrzymi - nie jest to zwykły kapelusz, ma on tę własność, że kto go włoży, w jednej chwili znajdzie się tam, gdzie zapragnie.
Kryształowa kula
175
- Dajcie mi więc ten kapelusz - rzekł młodzieniec - a ja stanę tam daleko. Wy zaś pobiegniecie do mnie: który będzie pierwszy, ten go dostanie.
Po czym włożył kapelusz i poszedł naprzód, ale rozmyślał ciągle o królewnie i zapomniał wnet o olbrzymach. W pewnej chwili westchnął:
- O, gdybym był na zamku Złotego Słońca! Zaledwie wyrzekł te słowa, znalazł się na wysokiej górze,
przed wrotami zamku.
Przeszedł przez wszystkie komnaty, aż wreszcie w ostatniej znalazł królewnę. Ale jakże się przeraził, gdy ją ujrzał! Miała ona twarz ziemistą, pokrytą zmarszczkami, oczy zaropiałe, a włosy czerwone.
- Czy ty jesteś księżniczką, której piękność sławi cały świat? zawołał.
- Ach - odparła księżniczka - nie jest to moja prawdziwa postać, oczy ludzkie mogą mnie oglądać w tej tylko postaci. Ale abyś wiedział, jak wyglądam rzeczywiście, spójrz w to lusterko, ono nie da się oszukać i ukaże ci prawdziwe moje oblicze.
I podała mu lusterko, a młodzieniec ujrzał w nim odbicie najpiękniejszej dziewicy, jaka żyła kiedykolwiek na świecie. Po jej policzkach spływały łzy smutku.
Wówczas zawołał:
- Jak można cię wybawić? Nie odstraszy mnie żadne niebezpieczeństwo!
Królewna zaś rzekła:
- Jestem zaklęta przez czarnoksiężnika, a kto by zdobył kryształową kulę i pokazał ją czarnoksiężnikowi, złamie przez to jego moc i wybawi mnie, a wówczas powrócę do swej dawnej postaci. Ach - dodała - niejeden młodzieniec stracił już życie chcąc mnie wybawić i dlatego żal mi ciebie, piękny młodzieńcze!
- Nic mnie nie powstrzyma - odparł młodzieniec - powiedz mi tylko, co mam czynić.
- Powiem ci wszystko - rzekła królewna. - Gdy zejdziesz z tej góry, ujrzysz u jej podnóża, nad źródłem, wielkiego tura, z którym musisz walczyć. A jeśli uda ci się zabić go, wówczas
176
Baśnie różnych narodów
wyleci z niego ognisty ptak, a w tym ptaku jest płomienne jajko, a w tym jajku kryształowa kula. Ale ptak nie upuści jajka, póki go do tego nie zmusisz, jeśli zaś jajko upadnie na ziemię, to wznieci ogromny ogień, spali wszystko dookoła, a i jajko samo wraz z kryształową kulą stopi się od żaru, twój trud zaś będzie daremny.
Młodzieniec zszedł na dół do źródła i starł się z turem. Po długiej walce udało mu się wreszcie wrazić miecz w serce zwierza. W tejże chwili z ciała jego wyfrunął ptak ognisty i wzbił się w górę, ale brat młodzieńca, orzeł, który szybował właśnie wśród chmur, natarł nań z góry, zagnał nad morze i zmusił do upuszczenia jajka. Lecz jajko nie spadło do wody, a na chatkę rybacką, stojącą nad brzegiem. Chatka zapłonęła natychmiast, ale wieloryb, drugi brat młodzieńca, nadpłynął wnet i wyrzucił w górę strumień wody, który ugasił ogień. Młodzieniec odszukał natychmiast jajko, które na szczęście nie stopiło się jeszcze, a tylko skorupka popękała na nim wskutek gwałtownego oziębienia przez wodę, mógł więc z łatwością wydobyć z niego kryształową kulę.
Gdy młodzieniec udał się do czarnoksiężnika i pokazał mu kryształową kulę, ten rzekł:
- Moc moja jest zniweczona, a ty jesteś teraz królem zamku Złotego Słońca. Także braciom swym możesz teraz przywrócić ludzką postać.
Pośpieszył więc młodzieniec do królewny, która wyszła mu naprzeciw w całym blasku piękności, i oboje z radości natychmiast zamienili obrączki.
Przełożył — Marceli Tarnowski
MARIA KRUGER
Dziewczyna i gwiazdy
(podanie afrykańskie)
W tych bardzo odległych czasach, kiedy jeszcze na niebie nie było gwiazd, a noce bezksiężycowe były ciemne i nie rozjaśnione żadnym blaskiem, w tych czasach pradawnych żyła w głębi afrykańskiego lądu dziewczyna. Nazywała się Mbi.
Była najpiękniejszą z dziewcząt, jakie kiedykolwiek żyły wśród głębokiej dżungli, niezmierzonych stepów i pustynnych przestrzeni Afryki. Mbi była smukła jak młoda palma gnąca się na wietrze, skóra jej miała jasną, złocistą barwę, a włosy miała Mbi bujne i lśniące. Ale wcale nie to jest najważniejsze, że Mbi była piękna, bo najważniejsze jest to, że była również i dobra.
Serce Mbi zawsze pełne było współczucia dla wszystkich cierpiących i potrzebujących pomocy. Umiała opatrywać rany zadane myśliwcom przez drapieżne zwierzęta, potrafiła leczyć chore dzieci i przywracała zdrowie ukąszonych przez jadowite węże. Dobra była dla ludzi i dla zwierząt. Zwierzęta nie lękały się dobrej Mbi i nawet płochliwe antylopy pozwalały, aby je głaskała po zdumionych pyszczkach, a drapieżne zwierzęta w jej obecności stawały się łagodne i mruczały przyjaźnie.
Do Mbi przychodziły zrozpaczone, ryczące smutnie lwice, którym zabrano małe. Mbi wyciągała umiejętnie i delikatnie ostre kolce tkwiące boleśnie w wielkich łapach słoni. Jej
178
Baśnie różnych narodów
opiece powierzały ptasie matki swoje gniazda, tylko jej słuchały małe małpki, z którymi ich matki nie mogły sobie dać rady. Nawet wielki nosorożec Kwamb przychodził do niej ze swymi troskami.
Taka była Mbi, która mieszkała w sercu afrykańskiego lądu.
Ale nie zawsze mogła i umiała dobra Mbi pomóc ludziom i zwierzętom. I tym się najbardziej martwiła. Cóż bowiem mogła poradzić na to, że noce nad ziemią Afryki były ciemne? Że w bezksiężycowe noce ginęli w dżungli zabłąkani ludzie, że w ciemnościach nie mogli znaleźć drogi na stepach i w pustyni, że zmęczone dziennym upałem zwierzęta nie mogły w czarne noce trafić do wodopoju, a łagodne antylopy lub płochliwe żyrafy wpadały w pazury drapieżników. Bardzo się tjm ciągle martwiła dobra i piękna Mbi. Aż wreszcie pewnego razu, kiedy głęboko wzruszona słuchała skargi antylopy, która w mrokach nocy straciła swoje małe - Mbi postanowiła dopomóc ludziom i zwierzętom. Ale jak dopomóc?
Klęcząc wśród złocistych piasków pustyni, błagała słońce, aby zechciało choć trochę swego wspaniałego blasku podarować ludziom i zwierzętom i w nocnej porze. Ale słońce było nieubłagane. Dumnie płonęło na niebie i nie chciało wysłuchać prośby dobrej Mbi. Milczało, gdy wołała:
- O Słońce! Zechciej wędrować po niebie czarnym od nocy! Poczekała więc Mbi na nadejście księżycowej nocy i prosiła blady księżyc:
- Biały Księżycu! Przychodź do nas co noc! Proszę cię o to ja, Mbi, i proszą wszyscy ludzie i wszystkie zwierzęta!
Zdawało się jej, że księżyc skinął przytakująco swoją okrągłą głową, więc pełna otuchy czekała na niego przez następne noce. Jeszcze trzy razy blady księżyc ukazał się, a potem znowu zniknął i noce stały się czarne.
Posmutniała dobra Mbi, usiadła przed swoją chatą nad jeziorem i myślała. Przez trzy dni i trzy noce siedziała nieruchomo, aż wreszcie czwartego dnia wstała i zwołała ludzi i zwierzęta.
- Przynieście mi dużo suchego drzewa i suchych traw - powiedziała.
Dziewczyna i gwiazdy
179
Zbierali więc ludzie suche gałęzie, słonie dźwigały całe pnie drzew i nawet małe małpki przynosiły drobne, zeschnięte gałązki. A Mbi układała wszystko w wysoki stos.
Kiedy wreszcie stos był tak wysoki jak najwyższa palma przed jej chatą, Mbi zabrała się do rozniecania ognia, tak jak to robili wszyscy ludzie z jej plemienia. Siedząc na macie, cierpliwie tarła jeden o drugi dwa kawałki drewna. Ciężka to była praca, ale Mbi nie czuła zmęczenia tylko śpiewała:
- Noc jest ciemna, noc jest czarna, noc jest zła. Mbi zwycięży noc. Mbi rozjaśni niebo.
- Co zamierzasz zrobić, Mbi? Czemu chcesz otrzymać ogień, który parzy? - pytali ludzie, którzy przychodzili do jej chaty. Co zamierzasz zrobić? - pytały zwierzęta. Ale Mbi nic nie odpowiadała, tylko dalej wytrwale pracując nuciła swoją piosenkę.
Aż wreszcie o tej porze, kiedy zmrok zaczyna ogarniać świat, rozgrzane przez wytrwałe tarcie dwa kawałki drewna zapłonęły słabym płomyczkiem. Mbi, zasłaniając dłonią od wiatru słaby ogienek, zbliżyła go do suchych traw, ułożonych wokół stosu. Ogienek chętnie i wesoło przeskoczył na suche gałęzie i oto po chwili płonął już cały stos. A że był to bardzo wielki stos, więc blask jego jaśniał ponad stepami i lasami i uderzał w niebo. W odległych wioskach ludzie spoglądali z podziwem na jasną łunę, a zwierzęta idące do wodopoju nie błądziły tej nocy w ciemnościach.
- To Mbi zwyciężyła noc - cieszyli się ludzie i cieszyły się zwierzęta.
A tymczasem Mbi siedziała przy dopalającym się stosie zasmucona.
Cóż z tego, że w ciągu jednej nocy udało się jej rozjaśnić mrok? Co z tego? Ale stos przygasa i za chwilę zostaną z niego tylko zgliszcza. Czy ona, Mbi, zdoła utrzymać płomienie?
Zwierzęta przybiegły do niej ufnie i mówiły:
- Dziękujemy ci Mbi, odtąd bezpiecznie będziemy w nocy przemykać się przez leśne drogi.
A tymczasem stos mimo podsycania przygasł, bo Mbi miała wokół siebie za mało drew, a zresztą płomień pożerał je
180
Baśnie różnych narodów
tak szybko, że nigdy, nawet przy pomocy ludzi i zwierząt, nie zdołałaby nagromadzić takiego zapasu drzewa, aby starczyło na wszystkie noce.
Kiedy tak siedziała zamyślona przy ciemniejącym stosie, przybiegła do niej mała gazela.
- O, Mbi, taka jestem szczęśliwa. Od razu znalazłam drogę do rzeki. I teraz już zawsze noce będą jasne, prawda?
Prawda - odpowiedziała Mbi i zakryła twarz rękami.
Gazela pobiegła dalej, tupiąc wesoło kopytkami po twardej dróżce. A Mbi spojrzała z rozpaczą na rozpościerające się ponad nią czarne niebo.
- O, zechciej rozjaśnić swoją straszną ciemność! - zawołała żałośnie. - Czy nie masz litości nad biedną gazela? O, gdyby na twej czarnej szacie, rozpostartej nad ziemią, było chociaż tyle światła, ile w tej chwili w iskierkach dogasającego stosu!
I Mbi zgarnęła rękami jeszcze jarzący się popiół i rzuciła go wysoko, wysoko, aż na czarną kopułę nieba.
Drobne iskierki rozsypały się po niebie rozjaśniając je swoim blaskiem.
I pozostały tam już na zawsze. A ludzie nazwali je później gwiazdami.
Odtąd dzięki dobrej Mbi gwiazdy rozjaśniają mroki nocy nad ziemią afrykańską.
A Mbi?
Kiedy nazajutrz po swym zuchwałym czynie przejrzała się przypadkiem w małym jeziorku o głębokiej, szafirowej wodzie, ze zdumieniem przekonała się, że jej jasna skóra stała się bardzo ciemna, prawie czarna - to wyżarzony popiół tak ją osmalił!
A piękne i lśniące włosy dziewczyny, opalone przez płomienie, stały się krótkie, bez połysku i drobno kręcone.
A że Mbi pochodziła z plemienia Buszmenów - od tego czasu wszyscy Buszmeni mają ciemną skórę i krótkie, kręcone włosy.
BOLESŁAW PRUS
Psujaczek
(fragment powieści „Faraon")
Faraon widział w kryształowej kuli Egipt, cały Egipt, ale nie większy od alei, która ciągnęła się przez ogród jego pałacu. Dziwny obraz miał jednak tę własność, że gdy faraon skierował na jaki punkt baczniejszą uwagę, punkt ten rozrastał się w okolicę prawie naturalnej wielkości.
Słońce już zachodziło oblewając ziemię złotopurpurowym światłem. Dzienne ptaki zasiadały do snu, nocne - budziły się w kryjówkach. W pustyni ziewały hieny i szakale, a drzemiący lew przeciągał potężne cielsko gotując się do pościgów za łupem.
Nilowy rybak spiesznie wywłóczył sieci, wielkie statki transportowe przybijały do brzegów. Znużony rolnik odejmował od żurawia kubeł, którym przez cały dzień czerpał wodę; inny powoli wracał z pługiem do swej lepianki. W miastach zapalono światła, w świątyniach kapłani zbierali się na nabożeństwo wieczorne. Na gościńcach opadał kurz i milknęły skrzypiące koła wozów.
Ze szczytu pylonów1) odezwały się jękliwe głosy wzywające naród do modlitwy.
W chwilę później faraon spostrzegł ze zdziwieniem niby stado srebrzystych ptaków unoszących się nad ziemią. Wylatywały one ze świątyń, pałaców, ulic, fabryk, statków nilowych, chat wieśniaczych, nawet z kopalń. Z początku każdy z nich pędził w górę jak strzała, lecz wnet spotkał pod
182
Baśnie różnych narodów
Psujaczek
183
niebem innego srebrnopiórego ptaka, który zabiegał mu drogę, uderzał go z całej siły - i obaj martwi upadali na ziemię.
Były to niezgodne modlitwy ludzkie, które nawzajem przeszkadzały sobie wzbić się do tronu przedwiecznego...
Faraon wytężył słuch... Z początku dolatywał go tylko szelest skrzydeł, niebawem jednak mógł odróżniać wyrazy.
I oto słyszał chorego, który modlił się o powrót do zdrowia, a jednocześnie lekarza, który błagał, ażeby jego pacjent chorował jak najdłużej. Gospodarz prosił Amona o czuwanie nad jego spichrzem i oborą; złodziej wyciągał ręce do nieba, ażeby bez przeszkody mógł wyprowadzić cudzą krowę i napełnić wory cudzym ziarnem.
Modlitwy ich roztrącały się jak kamienie wyrzucone z procy.
Wędrowiec w pustym upadał na piasek, żebrząc o wiatr północny, który by mu przyniósł kroplę wody; morski żeglarz bił czołem o pokład, ażeby jeszcze przez tydzień wiały wiatry ze wschodu. Rolnik chciał, aby prędzej wysychały bagna po wylewie; uboki rybak żądał, by bagna nie wysychały nigdy.
I ich modły rozbijały się wzajemnie i nie dosięgały boskich uszu Amona.
Największy zgiełk panował nad kamieniołomami, gdzie przestępcy, skuci w łańcuchy, za pomocą klinów moczonych wodą rozsadzali ogromne skały. Tam partia robotników dziennych błagała o noc, aby spać się położyć, podczas gdy budzeni przez dozorców robotnicy partii nocnej bili się w piersi, aby nigdy nie zachodziło słońce. Tam kupcy, którzy nabywali odłupane i obrobione kamienie, modlili się, ażeby jak najwięcej było w kopalni przestępców, podczas gdy dostawcy żywności leżeli na brzuchach, wzdychając, ażeby pomór tępił robotników i umożliwił dostawcom większe zyski.
Więc i modły ludzi z kopalń nie dolatywały do nieba.
Na zachodniej granicy ujrzał faraon dwie armie gotujące się do boju. Obie leżały na piaskach wzywając Amona o wytępienie nieprzyjaciół. Libijczycy życzyli hańby i śmierci Egipcjanom; Egipcjanie miotali przekleństwa na Libijczyków.
Modły tych i tamtych, jak dwa stada jastrzębi, starły się nad ziemią i spadały na pustynię. Amon nawet ich nie dojrzał.
I gdziekolwiek zwrócił faraon umęczoną źrenicę, wszędzie było to samo. Chłopi modlili się o wypoczynek i zniżenie podatków; pisarze - aby rosły podatki i nigdy nie kończyła się praca. Kapłani błagali Amona o długie życie dla Ramzesa XII i wytępienie Fenicjan, którzy psuli im operacje pieniężne; nomarchowie2' wzywali bóstwo, aby zachowało Fenicjan i prędzej pozwoliło wejść na tron Ramzesowi XIII, gdyż ten ukróci samowolę kapłanów. Lwy, szakale i hieny dyszały głodem i pożądaniem świeżej krwi; jelenie, sarny i zające z trwogą opuszczały kryjówki myśląc o zachowaniu nędznego życia jeszcze przez jedną dobę. Choć mówiło doświadczenie, że i tej nocy kilkanaścioro ich musi zginąć, ażeby nie pomarły drapieżniki.
I tak na całym świecie panowała rozterka. Każdy chciał tego, co lękiem napełniało innych; każdy prosił o własne dobro nie pytając, czy nie zrobi szkody bliźniemu.
Przeto modlitwy ich, chociaż były jak srebrzyste ptaki wzbijające się ku niebu, nie dosięgały przeznaczenia. I boski Amon, którego nie dochodził żaden głos z ziemi, oparłszy ręce na kolanach, coraz więcej zagłębiał się w rozpatrywaniu swojej własnej boskości, a na świecie coraz częściej rządziła ślepa moc i przypadek.
Nagle faraon usłyszał głos kobiecy:
- Psujak...! Psujaczek...! Wracaj, zbytniku, do chaty, bo już pora na modlitwę...
- Zaraz...! Zaraz...! - odpowiedział głos d-^cięcy.
Władca spojrzał w tym kierunku i zobaczył ubogą lepiankę pisarza od bydła. Właściciel jej przy blaskach zachodzącego słońca kończył pisać swój rejestr, jego żona rozbijała kamieniem pszenicę na placki, a przed domem, jak młody koziołek, biegał i skakał sześcioletni chłopczyna śmiejąc'się, nie wiadomo z czego.
Widać upajało go pełne woni powietrze wieczora.
- Psujak...! Psujaczek...! Chodź mi tu na modlitwę... - powtarzała kobieta.
184
Baśnie różnych narodów
Psujaczek
185
I
- Zaraz...! Zaraz...!
I znowu biegał i cieszył się jak szalony.
Nareszcie matka widząc, że słońce zaczyna pogrążać się w piaskach pustyni, odłożyła swój kamień i wyszedłszy na dziedziniec schwyciła biegającego chłopca jak źrebaka. Opierał się, lecz w końcu uległ przemocy. Matka zaś, wciągnąwszy go do lepianki, czym prędzej posadziła go na podłodze i przytrzymała ręką, ażeby jej znowu nie uciekł.
- Nie kręć się - mówiła - podwiń nogi i siedź prosto, a ręce złóż i podnieś do góry... A, niedobre dziecko...!
Chłopak wiedział, że już nie wykręci się od modlitwy, więc aby jak najprędzej wyrwać się znowu na podwórze, wzniósł pobożnie oczy i ręce do nieba i cieniutkim, a krzykliwym głosem prawił zadyszany:
- Dziękuję ci, dobry boże Amonie, żeś tatkę chronił dzisiaj od przygód, a mamie dał pszenicy na placki... I jeszcze co...? Żeś stworzył niebo i ziemię i zesłał jej Nil, który nam chleb przynosi... I jeszcze co...? Aha, już wiem...? I jeszcze dziękuję ci, że tak pięknie na dworze, że rosną kwiaty, śpiewają ptaki i że palma rodzi słodkie daktyle. A za te dobre rzeczy, które nam darowałeś, niechaj wszyscy kochają cię jak ja i chwalą lepiej ode mnie, bom jeszcze mały i nie uczyli mię mądrości.
No, już dosyć...
- Złe dziecko! - mruknął pisarz od bydła schylony nad swoim rejestrem. - Złe dziecko, niedbale oddaje cześć Amonowi...
Ale faraon w czarodziejskiej kuli dostrzegł zupełnie co innego. Oto modlitwa rozzbytkowanego chłopczyny jak skowronek wzbijała się ku niebu i trzepocząc skrzydłami wznosiła się corac wyżej i wyżej, aż do tronu, gdzie wiekuisty Amon, z rękoma na kolanach, zagłębiał się w rozpatrywaniu swojej własnej wszechmocy.
Potem wzniosła się jeszcze wyżej, aż na wysokość głowy bóstwa, i śpiewała mu cienkim, dziecięcym głosikiem:
- A za te dobre rzeczy, które nam darowałeś, niechaj wszyscy kochają cię jak ja...
Na te słowa pogrążone w sobie bóstwo otworzyło oczy i padł z nich na świat promień szczęścia. Od nieba do ziemi
zaległa niezmierna cisza. Ustał wszelki ból, wszelki strach, wszelka krzywda. Świszczący pocisk zawisnął w powietrzu, lew zatrzymał się w skoku na łanię, podniesiony kij nie spadł na plecy niewolnika. Chory zapomniał o cierpieniu, zbłąkany w pustyni - o głodzie, więzień - o łańcuchach. Ucichła burza i stanęła fala morska gotowa zatopić okręt. I na całej ziemi zapanował taki spokój, że słońce, już ukryte pod widnokręgiem, znowu podniosło promieniejącą głowę...
') Pylony - budowle w kształcie wież czworobocznych, ozdabiające wejście do egipskich świątyń.
2) Nomarchowie - naczelnicy okręgu w dawnym Egipcie.
WANDA MARKOWSKA i ANNA MILSKA
O cudownym ptaku Kafti
(Baśń armeńska)
Przed laty żył król potężny i bogaty. Marzył o tym, by stworzyć jakieś wspaniałe dzieło, które by rozsławiło jego imię na wieki. Rozkazał więc, by zbudowano ogromny gmach na największym placu stolicy.
Siedem lat budowano pałac, a gdy go ukończono, wszyscy ludzie z daleka i z bliska przyszli do miasta, by podziwiać dzieło budowniczych.
Gdy król po raz pierwszy miał przekroczyć bramy pałacu, zerwała się nagle straszliwa wichura, która omal nie porwała króla wraz ze świtą.
Gdy wiatr się uspokoił, król ujrzał nagle przed sobą starego wędrowca, który się zjawił przed gmachem, nie wiadomo kiedy i skąd.
- Długich i szczęśliwych lat ci życzę, o wielki i sławny królu! Zbudowałeś wspaniały gmach, ale czegoś w nim brak.
Po tych słowach znikł równie nagle, jak się pojawił.
Słowa tajemniczego wędrowca nie dawały odtąd królowi spokoju. Nie cieszyły go już piękne kolumny i rzeźby gmachu. W końcu rozkazał wznieść nowy pałac, jeszcze piękniejszy.
I znów w pocie i trudzie budowano nowy gmach przez siedem długich lat. A gdy stanął wreszcie na placu w stolicy, ludzie nie mogli się nadziwić jego piękności.
Aż nadszedł dzień, gdy król miał wraz ze swą świtą
O cudownym ptaku Kafti
187
przekroczyć po raz pierwszy bramy pałacu. Nagle jednak zerwała się straszliwa wichura. Pałac zniknął w tumanach piasku, a gdy się trochę uspokoiło, król ujrzał ze zdumieniem tego samego wędrowca przed sobą.
- Długich i szczęśliwych lat ci życzę, o wielki i sławny królu! Zbudowałeś wspaniały gmach, ale czegoś w nim brak. ' Po tych słowach zniknął równie nagle, jak się pojawił.
I król rozkazał zbudować trzeci pałac, jeszcze wspanialszy niż poprzedni.
Dziewięć lat trwała praca nad budową pałacu królewskiego. Nowy gmach był tak ogromny, że trzeba było trzy dni i trzy noce obchodzić jego mury i komnaty, a wieżyce jego były tak wysokie, że gołym okiem nie można ich było dostrzec.
Gdy król stanął przed wrotami pałacu wraz ze swą świtą, zerwała się znów jak przed laty straszliwa wichura i omal nie porwała króla. Gdy się trochę uspokoiło i tumany piasku opadły na ziemię, król ujrzał nagle przed sobą starego wędrowca.
- Długich i szczęśliwych lat ci życzę, o wielki i wspaniały królu! Wzniosłeś najpiękniejszy pałac na świecie, jakiego nie mają władcy sąsiednich krain, ale czegoś w nim brak.
Wtedy król rozgniewany zatrzymał go przemocą i wykrzyknął:
- O, nie ujdziesz mi tym razem, musisz mi powiedzieć wreszcie, czego brak w tym pałacu. Już trzeci raz ośmielasz się drwić ze mnie.
Wtedy wędrowiec rzekł:
- Brak w nim cudownego ptaka Kafti.
To powiedziawszy znikł równie nagle, jak się pojawił.
Odtąd król nie mógł znaleźć spokoju. Dniami i nocami rozmyślał tylko o tym, jak znaleźć cudownego ptaka Kafti. Wezwał wszystkich mędrców swego państwa i zapytał ich, czy słyszeli o cudownym ptaku Kafti. Ale nikt spośród mędrców nie umiał królowi powiedzieć, gdzie szukać owego ptaka.
A miał król trzech synów, którzy go bardzo kochali. Widząc smutek ojca stanęli przed nim pewnego dnia i rzekli:
lllilill.....l«...........*'"
tlliillll
188
Baśnie różnych narodów
- Ojcze, pójdziemy na kraj świata, tam gdzie ludzka stopa jeszcze nie stanęła, i musimy przynieść ci tego ptaka.
Przygotowali wszystko do dalekiej drogi, dosiedli rumaków i wyruszyli w świat.
Jechali przez góry i lasy, aż wreszcie po trzydziestu dniach i trzydziestu nocach znaleźli się u skrzyżowania dróg.
Tutaj postanowili się rozstać. Każdy z nich miał obrać inną drogę.
Gdy tak rozmyślali, ujrzeli nagle przed sobą pustelnika.
Szedł wolno, podpierając się sękatym kijem. Szaty miał zakurzone, a stopy bose.
- Dokąd idziecie, młodzieńcy? - zapytał stanąwszy przed nimi.
- Wyruszyliśmy w świat, aby szukać cudownego ptaka Kafti dla naszego ojca - odpowiedzieli królewicze - ale nie wiemy, dokąd się udać, by go znaleźć.
Pustelnik pomyślał chwilę, a potem ozwał się w te słowa:
- Ten, który pójdzie w lewo - wróci; ten, który obierze drogę w prawo - wróci albo nie; ten zaś z was, którego poprowadzi ta wąska ścieżyna - o, dla tego nie będzie już nadziei powrotu.
Po tych słowach pustelnik zniknął w leśnej gęstwinie. Starszy brat pojechał w lewo. Długo trwała podróż. Wreszcie znalazł się przed wielkim zamkiem. Był już bardzo zdrożony i pomyślał:
- Nie mogę jechać dalej, zostanę tutaj i zaciągnę się do służby w tym zamku. A co będzie dalej, zobaczę.
Tak też uczynił.
Brat średni obrał drogę wiodącą w prawo. Jechał przez gęste bory i wysokie góry, nie napotkawszy nigdzie człowieka. Wreszcie znalazł się w pięknej okolicy otoczonej zewsząd lasami. Na środku doliny stał wspaniały zamek. Królewicz skierował rumaka w tę stronę i znalazł się w pięknym ogrodzie. Uwiązał konia do drzewa, a sam zmęczony usiadł na zielonej darniowej ławce, by chwilę odpocząć.
Nagle zjawił się przed nim jak spod ziemi potworny karzeł, dotknął go laską i w tej samej chwili królewicz zamienił się w okrągły kamień i potoczył się pod ławkę.
O cudownym ptaku Kafti
189
Tymczasem najmłodszy królewicz, dla którego została tylko wąska ścieżyna prowadząca na pewną śmierć, nie uląkł się, ale mężnie skierował swego wierzchowca na dróżkę.
Nie ujechał jeszcze kilku stajań, gdy ujrzał przed sobą pustelnika. Był to ten sam, który się ukazał braciom u rozstajnych dróg. Widząc odwagę królewicza, który nie uląkł się śmierci i mimo jego ostrzeżenia wyruszył w podróż, postanowił mu pomóc. Stanął przed nim i rzekł:
- Jedź prosto; w drodze zobaczysz strumyczek. Piękna, która posiada cudownego ptaka Kafti, zamąciła wodę w strumieniu i sama jej nie pije. Ale ty zdejm kubek z kulbaki i napełnij go wodą ze strumyka. Potem wychyl kubek tej wody i powiedz: „O, cóż to za cudowna woda, to na pewno woda życia".
Potem pojedziesz dalej. Zobaczysz łączkę wśród lasu. Ta, która posiada cudownego ptaka Kafti, tak zaniedbała tę łączkę, że zamiast kwiatów i ziół rosną na niej same pokrzywy i chwasty.
Zerwij garść chwastów i powiedz: „Och, co za zapach niezwykły: taką woń mają tylko kwiaty niebiańskie".
Potem pojedziesz dalej przed siebie. U skraju lasu zobaczysz spętanego wilka, a przed nim wiązkę siana. Opodal leżeć będzie związane jagnię, a przed nim kawał mięsa. Połóż siano przed jagnięciem, a mięso przed wilkiem.
Jedź dalej. Ujrzysz piękny pałac o podwójnych wrotach z żelaza.. Jedna połowa wrót będzie zamknięta, druga otwarta. Zamkniesz otwarte skrzydło wrót, a otworzysz zamknięte.
W końcu znajdziesz się w pałacu. Zobaczysz tam wspaniałe łoże z purpury, na którym już od siedmiu dni i nocy śpi Piękna, która posiada cudownego ptaka Kafti.
Jeśli uczynisz tak, jak ci powiedziałem, mój synu, zdobędziesz ptaka - zakończył pustelnik i wrócił do swej chatki.
Królewicz uradowany popędził rumaka i wkrótce znalazł się przed strumieniem o zmąconych wodach.
Napił się wody ze strumienia i powiedział:
- O, cóż to za cudowna woda, to na pewno woda życia! Potem pojechał dalej i ujrzał łączkę wśród lasu. Zerwał pęk
ziół, powąchał i wykrzyknął:
190
Baśnie różnych narodów
O cudownym ptaku Kafti
- Och, co za zapach niezwykły! Tak pachną tylko kwiaty niebiańskie.
U skraju lasu zobaczył spętanego wilka i jagnię. Wziął wiązkę siana i położył ją przed jagnięciem, a mięso dał wilkowi.
Potem pojechał dalej i znalazł się przed na wpół zamkniętymi wrotami pałacu. Zamknął drzwi otwarte, a otworzył zamknięte i udał się do wnętrza pałacu.
Tutaj na purpurowym łożu spała dziewczyna piękna jak gazela. U jej wezgłowia trzepotał skrzydłami mieniącymi się jak tęcza cudowny ptak Kafti i śpiewał tak słodko, że królewicz zatrzymał się zasłuchany.
Ale przypomniawszy sobie o swym ojcu, szybko podbiegł i porwał ptaka. Potem wymknął się po cichu z pałacu.
Ale przerażony ptak począł tak głośno śpiewać, że Piękna zbudziła sie ze swego głębokiego snu. Gdy nie ujrzała swego ulubieńca u wezgłowia, poczęła krzyczeć:
- Temu, kto ośmielił się skraść mi ptaka Kafti, nie ujdzie to bezkarnie. Bramo, bramo żelazna, zatrzymaj go!
Ale brama odpowiedziała:
- Ja go nie zatrzymam, mogę mu tylko pomóc, gdyż ulitował się nade mną i zamknął skrzydło otwarte, a otworzył zamknięte. A od lat za tym tęskniłam.
Piękna wtedy zawołała:
- Wilku, wilku o ostrych kłach, zatrzymaj go! Jagnię, jagnię o białej sierści, zatrzymaj go!
Ale zwierzęta odpowiedziały:
- Możemy mu tylko pomóc; przecież królewicz uratował nas od śmierci głodowej.
- Łączko, łączko zielona, zatrzymaj go! - wołała zrozpaczona Piękna.
Ale łączka odpowiedziała:
- Mogę mu tylko pomóc, tyś mnie zaniedbała, pozwoliłaś, by rosły na mnie gorzkie chwasty i palące pokrzywy, a dzięki niemu chwasty zamieniły się w pachnące zioła.
- Strumyczku, zatrzymaj go! - krzyknęła Piękna. Ale strumyczek zaszemrał:
- O, nie, ja mogę mu tylko pomóc. Tyś zamąciła moje fale
tak, że wszyscy omijali.mnie ze wstrętem, a on pił moją wodę i powiedział, że to woda życia.
Gdy Piękna zobaczyła, że ni brama żelazna, ni wilk, ni jagnię, ni łączka, ni strumyczek nie przyjdą jej z pomocą, dosiadła rumaka i sama popędziła za królewiczem.
Tymczasem królewicz zdołał już dotrzeć ze swym cudownym ptakiem Kafti do chatki pustelnika.
- Starcze, jak ci mam dziękować za twe rady! - zawołał już od progu. - Zdobyłem cudownego ptaka dla mego ojca. Teraz muszę tylko odnaleźć moich braci i wtedy będziemy wszyscy szczęśliwi. Może słyszałeś coś o moich braciach?
- Nic o nich słyszałem, młodzieńcze, ale wiem, że ich na pewno odnajdziesz, gdyż jesteś odważny - odrzekł starzec.
Wtedy królewicz zostawił u pustelnika ptaka Kafti, a sam udał się na poszukiwanie braci.
Gdy znalazł się u rozstajnych dróg, skierował konia na szeroką drogę wiodącą w lewo.
Wkrótce znalazł się przed wspaniałym zamkiem i tutaj znalazł swego brata, który zaciągnął się do służby u władcy tego państwa. Zabrał brata ze sobą, zaprowadził do chatki pustelnika, a sam wyruszył, by szukać średniego brata.
Długo już jechał drogą wiodącą w prawo. Mijał gęste lasy i wysokie góry, aż znalazł się w pięknej dolinie przed złocistym pałacem.
Zeskoczył z konia, przywiązał go do drzewa i wszedł do wspaniałego ogrodu. Był bardzo zmęczony i usiadł na zielonej ławce z darni.
Wtem ujrzał potwornego karła, który wyskoczył jak spod ziemi i chciał go uderzyć laską. Ale królewicz nie stracił przytomności, szybko wyrwał laskę z rąk karła i dotknął go nią.
Karzeł zamienił się natychmiast w czarny, okrągły kamień i potoczył się pod nogi młodzieńca.
- Ach, na pewno taki los nieszczęśliwy spotkał i mego brata - pomyślał królewicz i począł dotykać laseczką kamieni, których mnóstwo leżało wokoło.
Patrzy, a tu kamienie zamieniają się w ludzi młodych i starych, pięknych i brzydkich, a wszyscy rzucają się do nóg swemu zbawcy.
192
Baśnie różnych narodów
Odczarował w ten sposób przy pomocy laski karła wszystkie kamienie leżące w ogrodzie, ale wśród ocalonych nie było jego brata.
Przeszukał cały ogród i nigdzie nie mógł znaleźć więcej okrągłych kamieni. Zrozpaczony chciał usiąść na ławce, by się zastanowić, co ma czynić dalej i gdzie szukać zaginionego, gdy wtem dostrzegł pod ławką mały, okrągły kamień. Uradowany dotknął go laską i oto wyrósł przed nim jego średni brat i ze łzami w oczach począł mu dziękować za ocalenie.
Teraz obaj bracia udali się razem do chatki pustelnika, tam spotkali trzeciego brata, zabrali cudownego ptaka Kafti, podziękowali pustelnikowi i szczęśliwi wyruszyli w drogę powrotną.
Jechali długo i byli już bardzo spragnieni, ale nigdzie w okolicy nie spotkali ludzi. Po pewnym czasie znaleźli się na polu. Na środku pola stała głęboka studnia. Uradowani zeskoczyli z koni i nachylili się nad studnią, ale niestety, przedwczesna była ich radość. Studnia była wyschnięta. Tylko na dnie pozostało jeszcze trochę mętnej wody. Wtedy najmłodszy królewicz postanowił spuścić się na dno studni, by zaczerpnąć choć trochę wody dla siebie i braci.
Bracia spuścili go na sznurze do studni i nachyleni nad ocembrowaniem śledzili z niepokojem, czy uda mu się spełnić zadanie.
Po chwili usłyszeli stuk ciężko padającego ciała i plusk wody. To sznur się zerwał i królewicz spadł na dno, ogłuszony. Gdy nie odzywał się na ich wołanie, zrozpaczeni bracia pomyśleli, że się zabił, i ze smutkiem powlekli się dalej.
Gdy przybyli do pałacu swego ojca, ujrzeli go posiwiałego z tęsknoty.
- Ojcze, przynosimy ci cudownego ptaka Kafti. Teraz już niczego nie będzie brak w twym pałacu i będziesz sławny na cały świat.
Król spojrzał na nich ze smutkiem i rzekł:
- Nie widzę wśród was mego najmłodszego syna. Co się z nim stało?
Wtedy bracia opowiedzieli ojcu o wszystkim: o tym, jak
O cudownym ptaku Kafti
193
brat zdobył ptaka, jak ich potem uratował i jak na koniec wpadł do studni, gdzie poniósł śmierć. Długo król nie mógł przyjść do siebie, dowiedziawszy się
0 tym nieszczęściu. Postarzał się jeszcze bardziej ze zgryzoty
1 nic nie mogło go rozweselić. Zapomniał nawet o cudownym ptaku Kafti.
Pewnego razu bracia postanowili za wszelką cenę wyrwać ojca ze smutku. Przynieśli doń ptaka i rzekli:
- Ojcze, przewędrowaliśmy góry i morza, byleby ci przynieść tego ptaka. Jeden z nas zginął na tej wyprawie, a ty nawet nie spojrzysz na naszą zdobycz. Rozkaż, niechaj ci zaśpiewa. Może śpiew jego rozwieje choć na chwilę twoją rozpacz.
Król uśmiechnął się do ptaka i szepnął:
- Ptaku, cudowny ptaku Kafti, tęskniłem do ciebie tyle, tyle długich lat, budowałem coraz nowe pałace, gdyż ciebie w nich nie było, a teraz cieszyć się tobą nie mogę. Przez ciebie straciłem mego najukochańszego syna. O, bodajbym nigdy nie pomyślał o tobie i o twym śpiewie! Zostałem srogo ukarany. Zaśpiewaj mi pieśń o mym biednym, zmarłym synu!
Ptak Kafti zatrzepotał skrzydełkami, ale żaden trel nie dobył się z jego gardziołka.
I wtedy przypomnieli sobie bracia, że od chwili, gdy ich najmłodszy brat wpadł do studni, ptak zamilkł i przestał śpiewać.
Tak trwało kilka dni. Nagle gruchnęła po mieście wieść, że jakaś królowa zbliża się z ogromnym wojskiem do stolicy i już jest na murach. Strach padł na wszystkich mieszkańców.
A była to Piękna, która zebrawszy swe roty pędziła co koń wyskoczy za królewiczem, co skradł jej ptaka Kafti.
Zdobywszy miasto i pałac królewski rozkazała zawezwać przed swe oblicze starego króla i jego synów.
- Kto z was śmiał porwać mi mego ukochanego Kafti? - zapytała gniewnie.
Wtedy synowie królewscy opowiedzieli jej o wszystkim i dodali, że od chwili śmierci królewicza ptak nie śpiewa. Piękna wzięła ptaka w dłonie i powiedziała:
!94
Baśnie różnych narodów
O cudownym ptaku Kafti
!95
- Mój miły Kafti, dla nich nie chciałeś śpiewać, ale dla mnie, dla swojej pani, zaśpiewasz swą najpiękniejszą pieśń.
Ale ptak Kafti zatrzepotał tylko skrzydełkami i nie otworzył dziobka. Piękna zamyśliła się głęboko, a potem rzekła:
- Jeśli i dla mnie nie chcesz śpiewać, tedy musi żyć ten, który cię porwał, gdyż śpiewasz tylko dla jednego człowieka na całym świecie. Gdy on nie żyje, wtedy i ty umierasz.
I wyruszyła ze swą świtą i z obu królewiczami nad studnię, w której wedle słów jego braci zginął królewicz.
Po drodze spotkali wędrowca, który zabłocony i brudny wlókł się ostatkiem sił. Był to królewicz, który nie umarł na dnie studni, a ocknąwszy się po długim omdleniu, jękami swymi przywołał przechodzących mimo wieśniaków. Gdy ujrzeli człowieka na dnie, wspólnymi siłami wyratowali go od śmierci.
Przyszedłszy trochę do siebie i przebrawszy się w suchą odzież, wyruszył królewicz w dalszą drogę do ojcowskiego domu.
Gdy spotkał wspaniały orszak konnych, zatrzymał się. Nikt go nie poznał, nawet rodzeni bracia, gdyż szaty miał na sobie wieśniacze.
Nagle Piękna wstrzymała rumaka, gdyż ptak na jej ramieniu począł nagle kręcić się niespokojnie.
Tknęła ją nagłe myśl i zapytała wędrowca:
- Musisz z daleka iść, dobry człowieku, wyglądasz na zdrożonego. Powiedz nam, co widziałeś w czasie swej podróży?
Wtedy królewicz rzekł:
- Widziałem strumyk zamulony i cuchnący. Piłem jego wodę i była czysta jak woda życia. Potem widziałem łączkę porośniętą brzydkimi chwastami i pokrzywą. Zerwałem garść chwastów i powiedziałem, że pachną jak kwiaty niebiańskie. I łączka cała zapachniała jak kadzielnica.
Potem widziałem wilka i jagnię, dałem wilkowi mięso, a jagnięciu siano.
- Dosyć! - zawołała Piękna. - Ty jesteś tym, który mi porwał cudownego ptaka Kafti. Gdybyś nie był tak mężny
i dobry, ptak nigdy nie zaśpiewałby ci żadnego trelu, ale że nim jesteś, będzie odtąd śpiewał tylko dla ciebie.
Wszyscy zwrócili głowy w stronę ptaka. A Kafti zadarł dziobek w górę, zatrzepotał skrzydełkami i począł śpiewać. A śpiewał tak cudnie, że ludzie stali zadziwieni. Jeszcze nigdy w życiu nikt z nich nie słyszał tak pięknego śpiewu.
Odtąd radość zapanowała na królewskim dworze. Królewicz pojął za żonę Piękną, król odmłodniał, a wieść o jego cudownym ptaku rozeszła się po całym świecie. Tylko dwaj bracia królewicza chodzili ze zwieszonymi głowami, gdyż wstyd im było, że ongiś pozostawili swego brata na dnie studni.
O złotopiórym gołębiu
(Baśń białoruska)
Żyła raz biedna wdowa, która miała syna jedynaka, imieniem .Fanko. Gdy Janko skończył osiemnaście lat, powiedział:
- Matko, muszę pójść w świat szukać chleba. Biedna matka pożegnała syna ze łzami i prosiła:
- Wracaj rychło, mój synu, nie zapomnij o swej starej matce.
Poszedł Janko w daleki świat, aż znalazł się w gęstym lesie. Dwa dni i dwie noce błąkał się i nie widział krańca boru. Na trzeci dzień ujrzał wśród drzew domek z maleńkim okienkiem. Wszedł do środka uradowany, gdyż głód mu wielce dokuczał, a już i straszno mu było błąkać się samemu w gęstwinie. W chatce siedział starzec z długą, siwą brodą, która sięgała mu do kolan.
- Cóż cię sprowadza do mnie, chłopcze? - spytał.
- Szukam pracy i chleba - odpowiedział Janko.
- Dobrze, zostaniesz u mnie i będziesz mi służył.
I pozostał Janko u starca na służbie. Gdy rok dobiegał końca, starzec rzekł:
- Chodź ze mną, dostaniesz nagrodę za pracę. Zaprowadził Janka do lochu, w którym stały skrzynie
pełne złota i srebra, i rzekł:
- Weź sobie skarbów, ile tylko zapragniesz, i ile będziesz mógł unieść.
Janko podziękował, pokłonił się pięknie i tak obdarowany już chciał odejść, gdy starzec zatrzymał go i powiedział:
- Chodź jeszcze ze mną.
O złotopiórym gołębiu
197
Poszedł z nim Janko nad staw. Starzec usiadł na brzegu i zagrał na fujarce. Przyleciał biały gołąb, który miał trzy złote pióra. Starzec dał mu gołębia i rzekł:
- To jest zaklęta dziewczyna. Zamieniłem ją w ptaka, gdyż prześladuje ją straszny smok. Weź gołąbkę z sobą, a gdy będziesz w domu, wyrwiesz jej złote pióra, a wtedy zniknie zaklęcie. Gołąb przybierze postać dziewczyny, która zostanie twoją żoną. Pamiętaj jednak o jednym: ukryj złote pióra tak, aby się nikt o tym nie dowiedział.
Uszczęśliwiony Janko z kieszeniami pełnymi złota i z gołębiem w ręku szedł przez lasy i góry, aż ujrzał chatkę matki. Radości nie było końca. Wyrwał Janko gołębicy trzy złote pióra i ukrył je w jednej z komnat pięknego domu, który sobie wybudował. Gołębica zamieniła się w cudną dziewczynę, Janko poślubił ją i wszyscy żyli szczęśliwie.
Pewnego razu zobaczyła matka w skrzyni trzy złote pióra, wyjęła je i powiedziała do synowej:
- Wepnij te pióra we włosy, będziesz jeszcze piękniejsza. Gdy tylko dziewczyna dotknęła piór, w tej samej chwili
zamiemła się w białą gołąbkę i wyleciała przez otwarte okno. Kiedy Janko wrócił do domu i dowiedział się o wszystkim, wpadł w wielką rozpacz.
- Matko, cóżeś uczyniła? Ach, czemuż ci nie wyznałem wszystkiego! Teraz żegnaj, muszę szukać mej ukochanej choćby na krańcu świata.
Długo błądził po górach, dolinach, po lasach i polach, ale nigdzie nie mógł znaleźć śladów zaginionej. Udał się tedy do dobrego starca i błagał go o pomoc.
- Wiem o wszystkim - odpowiedział starzec - źle się stało, ale pomogę ci tym razem. Żona twoja bawi teraz o sto mil stąd w pałacu o złotym dachu. Na kilka godzin w ciągu dnia przybiera postać ludzką, Czy masz na tyle odwagi, chłopcze, by jej tam szukać, choć czekać cię będzie mnóstwo niebezpieczeństw?
- Muszę ją odnaleźć choćby na końcu świata! - zawołał młodzieniec.
Starzec wziął fujarkę i zagrał. Zaledwie rozległo się kilka tonów, zjawił się przed nim wspaniały rumak.
198
Baśnie różnych narodów
- Dosiądź tego rumaka - rzekł starzec do Janka - a zawiezie cię do pałacu o złotym dachu.
Janko podziękował starcowi gorąco i dosiadł rumaka.
- Jak szybko chcesz latać? - zapytał rumak. - Czy jak orzeł?
- Jeszcze szybciej! - zawołał młodzieniec.
- A więc jak strzała, która dosięga orła w locie?
- Szybciej, jeszcze szybciej!
- Jak wicher, który wieje przez lądy i morza?
- Tak, chcę latać tak szybko jak wicher - powiedział Janko.
Pędzą jak wicher i w oka mgnieniu znaleźli się przed pałacem o złotym dachu. W pałacowym ogrodzie ujrzał Janko swą ukochaną; siedziała w altanie, przędła złote nitki, na jej ramionach bieliły się dwie gołębice, a trzy złote pióra błyszczały w jej włosach. Podbiegł Janko, wyrwał pióra z warkoczy ukochanej, a ona z radości rzuciła mu się w ramiona.
Pewnego razu Złotopióra oprowadzała Janka po całym pałacu, pokazywała mu wszystkie komnaty, ale przed drzwiami jednej stanęła i powiedziała:
- Tej nie otwieraj nigdy.
Zdarzyło się, że Złotopióra wybrała się wraz ze swymi towarzyszkami daleko, daleko, by się wykąpać w morzu, a Janko pozostał sam w pałacu o złotym dachu. Chodzi Janko, chodzi po zamku, aż staje przed zamkniętymi drzwiami tajemniczej komnaty.
- Ciekaw jestem, co się tam znajduje? - pomyślał. Zapomniał o przestrodze Złotopiórej, przekręcił klucz w zamku, nacisnął klamkę i wszedł do środka. Znalazł się w okrągłej izbie bez okien; na środku stało ogromne krzesło, na krześle siedział karzeł, a nad nim wisiały na złotych łańcuchach trzy dzbanki z wodą, ale tak wysoko, że nie mógł ich dosięgnąć.
- Podaj mi dzbanek, młodzieńcze - prosi karzeł. Janko spełnił jego prośbę. Karzeł wypił wodę i mówi:
- Podaj mi drugi.
Kiedy opróżnił dzban, poprosił o trzeci. Gdy wypił trzeci, wstał z krzesła i przeobraził się w strasznego olbrzyma, gdyż w dzbanach była woda siły.
O złotopiórym gołębiu
199
Przeraził się Janko, chce krzyczeć i nie może. A. wteija cały gmach fcadrżał, huk się rozległ i zaległa ciemność. Gdy Janko otworzył > oczy, pałac znikł.
- Cóż i uczyniłem, nieszcęsny! Teraz wszystko przepadło!
- zawołał zrozpaczony młodzieniec. Gdy tak rozmyślał nad swoim nieszczęściem, usłyszał nagle rżenie konia i ujrzał przed sobą swego rumaka, szybkiego jak wicher. ,
- Przyjacielu, nie rozpaczaj, pomogę ci - rzekł rumak.
- Złotopióra jest za. siódmą górą i za siódmą rzeką w .pałacu
0 bursztynowym dachu. Zły olbrzym ukrył ją tam w ciemnych lochach podziemnych. Zawiozę cię tam, a jeżeli masz odwagę w sercu, odnajdziesz ją i wyzwolisz.
- Życie oddam, bylebym ją uwolnić zdołał! - zawołał Janko.
Skoczył na koń i pognał jak wicher. Wkrótce znaleźli się przed pałacem o bursztynowym dachu. Bez lęku wszedł Janko na podwórzec zamkowy; usłyszał nagle cichy śpiew, dobiegający skądś z dołu. To Złotopióra dawała znak swemu ukochanemu. Ałe wejścia do podziemi strzegły grube kraty z żelaza i biedny Janko nie wiedział, jak się tam dostać.
Wtedy rumak powiedział:
- Idź do gniazda kruków, powiedz im, że ja cię przysyłam,
1 poproś o trzy czarne pióra.
Poszedł Janko do lasu, znalazł gniazdo kruków i mówi:
- Kruki, kruki czarnopióre, przychodzę od skrzydlatego rumaka, nie odmawiajcie mi swej pomocy, dajcie mi trzy czarne pióra.
Naradziły się kruki ze sobą i dały mu czarne pióra. Wziął Janko pióra do ręki i wrócił do podziemi pałacu. Stanął przed kratami z żelaza i dotknął ich piórem najmłodszego kruka, a kraty natychmiast się rozstąpiły.
Janko znalazł się w olbrzymiej, sklepionej izbie. W mroku szukał Złotopiórej, ale izba była pusta. W głębi widniały drugie wrota z żelaza. Dotknął ich Janko piórem średniego kruka i wrota natychmiast się otworzyły.
Wchodzi Janko do drugiej izby, ale i ta była pusta. Uderza piórem najstarszego kruka w trzecie wrota, a gdy i te się rozsunęły, wbiega do trzeciej izby. Tutaj ujrzał Złotopiórą.
200
Baśnie różnych narodów
O złotopiórym gołębiu
201
Radość ich nie miała granic. Ale czas naglił, nie było chwili do stracenia. Lada chwila mógł zjawić się zły olbrzym. Szybko wybiegają z lochu, mijają jedną izbę, drugą i trzecią, już mają opuścić pałac, gdy nagle zjawia się przed nimi olbrzym.
- Aha, ptaszki chcą mi uciec z klatki! - Roześmiał się, aż mury się zatrzęsły. - Ale wam się to nie uda. Ciebie zaś, śmiałku, mógłbym zabić jednym skinieniem ręki, ale nie uczynię tego. Podałeś mi trzy kubki wody, gdy cię o to prosiłem. Pamiętaj jednak, że kiedy jeszcze raz zjawisz się w moim domu, spotka cię śmierć niechybna. A ty, gołąbko, wracaj do swej klatki.
- Złotopióra jest moją żoną! - krzyknął Janko i chciał się rzucić na olbrzyma, gdy nagle rozległ się straszny huk, zapadła ciemność, pałac o bursztynowym dachu znikł i Janko znalazł się w głuchym lesie.
Gdy siedział zrozpaczony, nie wiedząc, dokąd zwrócić swe kroki, nagle usłyszał rżenie konia. Ucieszył się bardzo, gdyż był to jego rumak ukochany, który już nieraz pomógł mu w ciężkich przygodach.
- Słuchaj, młodzieńcze, Złotopiórą uniósł zły olbrzym do pałacu o błękitnym dachu. Moje siły są zbyt słabe, bym cię tam mógł zawieźć. Ale posłuchaj, co ci powiem: daleko stąd żyje Baba-Jaga, wstąp do niej na służbę. Będziesz musiał paść u niej dwanaście koni. Bądź jednak ostrożny. Możesz jeść w domu, ale nie tknij tego, cq ci da na drogę, na pastwisko, gdyż zaśniesz w polu, konie się rozbiegną, a wtedy będziesz zgubiony. A jest tam konik jeden, najmniejszy i najnędzniej-szy. Gdy szczęśliwie zakończysz swą służbę, poproś Ba-bę-Jagę o tego konia. On cię zawiezie do pałacu o błękitnym dachu.
To powiedziawszy skrzydlaty rumak znikł.
Szedł młodzieniec borem, lasem., nagle ujrzał między drzewami ogromną sieć pajęczą; mała muszka na próżno usiłowała z niej się uwolnić, a wielki czarny pająk już się zbliżał do swej ofiary.
Uwolnił Janko muszkę z sieci i puścił ją, ale muszka nie odleciała, tylko usiadła mu na ramieniu i rzecze:
- Dziękuję ci, młodzieńcze, że uratowałeś mi życie, weź moje skrzydełko na drogę, a jeśli spotka cię nieszczęście, pamiętaj, że przyjdę ci z pomocą.
Wziął młodzieniec skrzydełko musze i poszedł dalej. W drodze spotkał młodego wilczka w potrzasku. Uwolnił go, a wilczek przyczołgał mu się do stóp i powiada:
- Uratowałeś mi życie, szlachetny młodzieńcze, muszę ci się odwdzięczyć. Wyrwij włos z mojej sierści, a jeśli będziesz w potrzebie, pamiętaj o mnie, przyjdę ci z pomocą.
Wziął Janko włos z wilczej sierści i poszedł dalej. A było to już niedaleko morza, za którym miała swoją siedzibę Baba-Jaga. Wtem ujrzał Janko na piasku olbrzymiego raka, który leżał na grzbiecie, poruszał rozpaczliwie szczypcami i nie mógł się odwrócić. Pomógł Janko rakowi, a polem siadł na piasku i zaczął rozmyślać, jakby się tu przeprawić przez morze.
- Szlachetny młodzieńcze - odezwał się nagle rak u jego stóp - dokąd pragniesz jechać?
- Do Baby-Jagi po tamtej stronie morza, ale nie wiem, co czynić, gdyż nie mam łodzi - odparł Janko.
- Nie martw się, zbuduję ci most - zawołał rak. Zwołał wszystkie raki w morzu, a one ułożyły się obok siebie i tak powstał wielki, długi most, po którym młodzieniec mógł śmiało przejść na drugi brzeg.
Gdy miał udać się w dalszą drogę, podziękował rakom, a wtedy ozwał się pierwszy z nich:
-Wdzięczność raków, młodzieńcze, trwa długo. Gdy tylko będziesz w niebezpieczeństwie, wezwij mnie, a przyjdę ci z pomocą wraz z całym mym rodem.
Janko poszedł dalej. W końcu stanął przed chatą Ba-by-Jagi.
- Przyjmij mnie na służbę - powiedział.
- Dobrze, przyjmę cię na trzy dni, będziesz pasł dwanaście koni na pastwisku, ale biada ci, jeśli zginie mi choć jeden.
Następnego dnia wyprawiła go Baba-Jaga z dwunastoma końmi aa pastwisko i dała mu na drogę kawałek chleba. Ale młodzieniec pamiętał o przestrodze swego rumaka i na polu rzucił chleb w trawę. W południe jednak napadł go głód.
202
Baśnie różnych narodów
O złotopiórym gołębiu
203
podniósł więc chleb z ziemi i zjadł chciwie. Natychmiast usnął, a gdy się obudził, ku jego przerażeniu na pastwisku nie było ani jednego konia.
- Och, jestem zgubiony! - pomyślał. - Dlaczego nie usłuchałem przestrogi mego rumaka?
Wtem przypomniał sobie o muszce, której uratował życie. Wyjął skrzydełko z zanadrza i powiedział:
- Muszko miła, pomóż swemu wybawcy. Zaszumiało, zabrzęczało i nagle na pastwisku pojawiły się
roje much.
- Oto jestem, przyjacielu - powiedziała znajoma muszka - przyleciałam na twe wezwanie wraz z całym muszym rodem. Jakież spotkało cię nieszczęście?
- Ach, usnąłem na pastwisku, a tymczasem wszystkie konie Baby-Jagi znikły. Teraz nie mam już nadziei uratowania Złotopiórej.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze! - zawołały muszki i natychmiast poleciały na poszukiwanie koni. Znalazły je w odległej dolinie i tak poczęły im brzęczeć nad uszami, i tak je obsiadły, że biedne konie musiały uciekać, a muchy zagnały je aż na pastwisko. Uradowany Janko podziękował muszkom i pognał konie do domu. Policzyła Baba-Jaga konie raz i drugi.
- Dobrze pasłeś - nie brak ani jednego.
Drugiego dnia rano znów posłała go z końmi na pastwisko, a na drogę dała mu kawałek chleba.
Gdy tylko przyszedł Janko na pastwisko, zakopał chleb pod krzakiem. Ale koło południa taki głód mu zaczął doskwierać, że zapomniał o wszystkim, wyjął chleb, zjadł i znów usnął twardym snem. Kiedy się obudził, pastwisko było puste. Zrozpaczony Janko biegał wszędzie, wołał, szukał, ale nigdzie nie mógł znaleźć koni.
Wtedy przypomniał sobie wilczka, którego uwolnił z potrzasku. Wyjął włos z jego sierści i powiedział:
- Wilku, wilku, pomóż swemu wybawcy! W oka mgnieniu zjawił się przed nim wilk.
- Wezwałeś mnie, panie, oto jestem, w czym mogę ci pomóc?
- Usnąłem na pastwisku - jął opowiadać Janko - a tymczasem konie pouciekały. Jestem zgubiony, jeśli ich nie odnajdę.
Zawył wilk raz, drugi, trzeci i nagłe z lasu przybiegło całe stado jego szarych braci.
- Nie martw się, wszystko będzie dobrze! - powiedziały do Janka, a potem pobiegły szukać koni. Znalazły je daleko w dolinie i przygnały na pastwisko. Uradowany Janko podziękował wilkom i wrócił do chaty Baby-Jagi.
Policzyła Baba-Jaga konie raz i drugi.
- Dobrze pasłeś - mówi - nie brak ani jednego.
Na trzeci dzień rano znów posłała go z końmi na pastwisko, a na drogę dała mu kawałek chleba.
Gdy tylko znalazł się na łące, pokruszył chleb i porozrzucał w trawie, ale w południe napadł go taki straszny głód, że pozbierał okruszynki i zjadł. Natychmiast usnął, a gdy się obudził, nie było śladu koni. Długo ich szukał, aż zaszedł nad morze. Patrzy, a tu konie kąpią się daleko od brzegu.
- Jakże je stamtąd zawrócić! - pomyślał Janko zmartwiony. Wtedy przypomniał sobie raka.
- Raku, raku, czarny raku, pomóż swemu wybawcy! - zawołał.
W tej samej chwili zjawił się przed nim wielki rak i pyta:
- Wzywałeś mnie, oto jestem, co mam czynić, panie?
- Konie uciekły z pastwiska na morze, spraw, aby wróciły do mnie, gdyż w przeciwnym razie grozi mi zguba.
Zniknął rak w wodzie, a po chwili wynurzył się z całą gromadą swych braci. Powędrowały raki na morze i tak zaczęły szczypać konie w pęciny, że same wróciły do pasterza. Uradowany Janko podziękował rakom i pognał konie do domu Baby-Jagi.
Policzyła Baba-Jaga konie raz i drugi.
- Dobrze pasłeś - mówi - nie brak ani jednego.
- Służba twoja się skończyła, jakiej żądasz nagrody?
- Niczego więcej nie pragnę - odpowiedział Janko - tylko tego chudego, mizernego kasztanka, co się wlecze ostatni w stadzie.
- Skromny jesteś, mój młodzieńcze - odpowiedziała Baba-Jaga - aleja będę chojniesza: dam ci najpiękniejszego rumaka w moim stadzie, o, spójrz, tego karego z białą gwiazdą na czole.
204
Baśnie różnych narodów
Ale Janko potrząsnął głową i mówi:
- Nie chcę ja karego, daj mi tego chudego.
- Dam ci tę klacz jabłkowitą, co z kopyt skry krzesze po kamieniach - rzecze Baba-Jaga.
Ale Janko znów potrząsa głową i mówi:
- Nie chcę klaczy jabłkowitej, tylko kasztanka chromego. Nic Baba-Jaga poradzić nie może. Wyprowadza kasztanka ze
stajni, wręcza Jankowi złotą uzdę na dodatek i wraca do chaty. Dosiadł Janko szkapiny i wyruszył w drogę. Gdy tylko znalazł się za bramą, konik ozwał się ludzkim głosem:
- W gaju na drzewie wisi uzda rzemienna, weź ją i załóż mi zamiast tej złocistej, którą Baba-Jaga dała ci na naszą zgubę.
W gaju zamienił Janko uzdę na koniu i wnet kasztanek, dotąd chromy i wychudły, stał się wspaniałym rumakiem ze skrzydłami u boków. Uniósł się w powietrze i jakby znał cel wyprawy Jankowej, pomknął do pałacu o błękitnym dachu.
Przed pałacem królewskim siedziały na drzewie białe gołębie i rozmawiały ze sobą:
- Patrzcie, patrzcie, jedzie rycerz na skrzydlatym koniu, ach, gdyby mógł uwolnić Złotopiórą, którą prześladuje zły czarodziej!
A drugi gołąb powiedział:
- Wystarczy tylko wyrwać pióro z lewego skrzydła rumaka i dotknąć nim czoła olbrzyma, a natychmiast zginie i nie będzie nikogo więcej dręczył.
Słyszy to rumak skrzydlaty i mówi do Janka:
- Wyrwij mi pióro z lewego skrzydła i idź bez lęku do pałacu o błękitnym dachu. Stań przed olbrzymem i muśnij piórem jego czoło. Olbrzym zginie, a ty uwolnisz Złotopiórą.
Uczynił Janko wedle słów rumaka i stało się tak, jak powiedziały gołębie: olbrzym przepadł na zawsze.
Janko uwolnił z podziemia Złotopiórą, wsadził ją na skrzydlatego rumaka i wrócił do domu. Naprzeciw wyszła im stara matka ze łzami radości w oczach i odtąd żyli szczęśliwie, a trzy złote pióra gołębicy stara matka ukryła głęboko na dnie w skrzyni. Na dachu ich domu zawsze gruchały białe gołębie, a w stajni rżał rumak skrzydlaty.
Prządki złota
(baśń estońska)
Przed wiekami, przed dawnymi żyła w niedostępnym, dzikim borze zła wiedźma. Miała ona trzy pasierbice, piękne jak zorza wieczorna, ale najmłodsza z nich była najpiękniejsza.
Żyły one w głuszy leśnej, z dala od ludzkich osad i nigdy jeszce nie widziały człowieka. Znały tylko słońce we dnie, a księżyc i gwiazdy w nocy. Od brzasku do zmroku musiały na rozkaz złej macochy pracować przy kądzieli i prząść złote nici. Gdy tylko kończyły jeden kłębek, zjawiała się zaraz jak spod ziemi stara i nakładała drugi.
Gotowe nici zabierała macocha do swej komory, której wrota zamykała na trzy ogromne zamki. Siostry nie wiedziały, skąd macocha przynosi złote przędziwo do chaty, i nie domyślały się wcale, na czyje szaty je przeznacza.
Trzy razy do roku znikała stara wiedźma na pewien czas z domu; wracała ze swoich wędrówek potajemnie nocą, gdy pasierbice spały, tak że nie wiedziały nigdy, co przywoziła ze sobą.
Zanim wyruszyła w podróż, zostawiała im tyle roboty, te biedne dziewczęta musiały pracować podwójnie, by zdążyć przed powrotem macochy. Ciężka byłaby ich dola, gdyby nie ukończyły swej pracy.
Właśnie stara wybierała się znów w swoją podróż i przywoławszy do siebie pasierbice tak rzekła:
- Zostawiam wam tu kłębki złotego przędziwa; niech ręce wasze nie ustaną w pracy nawet na chwilę, a oczy nie oderwą się od złotych nici. Gdy którakolwiek z was zerwie swą nić, biada jej. Nić straci swój złocisty blask i nic go jej nie przywróci, a wtedy spotka was wszystkie straszna kara.
To powiedziwszy stara znikła za wrotami chaty w ciemnościach nocy.
Trzy biedne siostry siedziały od świtu do nocy nad robotą
206
Baśnie różnych narodów
i bez wytchnienia przędły. Ręce im już pomdlały z wyczerpania, palce popuchły od pracy, na czołach perlił się pot kroplisty, ale żadna z nich nie podniosła głowy ani nie wyrzekła słowa.
Trzeciego dnia pod wieczór usłyszały nagle jakiś tętent przed chatą i gwałtowne pukanie do wrót. Przerażone uciekły do komory. Tylko najmłodsza ośmieliła się spojrzeć przez szparę i ujrzała pięknego, młodego królewicza w pozłocistych szatach.
A było tak:
Królewicz z pobliskiego państwa polował w lasach na niedźwiedzia i w zapale myśliwskim tak się oddalił od swej świty, że zabłądził i znalazł się sam w gęstwinie. Nie słyszał już szczekania psów ani odgłosów trąb myśliwskich. Minęła godzina i dwie, a on na próżno szukał drogi w puszczy. Tylko echo odpowiadało na jego głośne wołania. Znużony zsiadł z konia, aby odpocząć w cieniu drzew i, położywszy się na miękkim mchu, zasnął. Kiedy się obudził, słońce stało już bardzo nisko. Począł na nowo szukać drogi i zrozpaczony rzucił się z koniem na lewo, w stronę, gdzie las był rzadszy.
Nagle ujrzał wąską ścieżynę. Uradowany popędził rumaka i wkrótce stanął nad starą, zbutwiałą kładką przerzuconą przez leśny strumyczek. „No, nareszcie jakiś ślad ludzkiej osady!" pomyślał.
Przeciął szybko zieloną polanę otoczoną wysokimi świerkami i znalazł się przed małą chatką pokrytą ze starości mchem.
Gdy na jego pukanie nikt nie odpowiadał, pchnął drzwi porywczo i wszedł do izby. Stały tu tyłko trzy kądziele. Na podłodze leżały stosy złocistego przędziwa, rzucając blask na całą izbę, ale gdzie były prządki?
Na prawo ujrzał drzwi o trzech zamkach zawartych na głucho; uderzył w nie mieczem, ale drzwi wydały tylko głuchy podźwięk i nawet nie drgnęły pod ciosem.
Wtedy królewicz pchnął drugie maleńkie drzwiczki wiodące do komory trzech sióstr i wszedłszy do izdebki ujrzał trzy siostry cudnej piękności przytulone do siebie i drżące ze strachu.
Prządki złota
207
- Kto jesteście, o piękne? - zapytał zdumiony królewicz po chwili milczenia.
- Jesteśmy prządkami złota - odpowiedziała najmłodsza.
- A kim ty jesteś, o panie? - zapytała ciekawie, przyglądając mu się szeroko otwartymi oczyma, gdyż nigdy jeszcze żadna z nich nie widziała nikogo z łudzi poza macochą.
- Jestem synem króla tego państwa - odpowiedział myśliwy - zabłądziłem na polowaniu i nie mogę odnaleźć drogi do pałacu.
Wtedy siostry, ośmielone grzecznością królewicza, ugościły go mlekiem i chlebem, a potem opowiedziały mu o swej ciężkiej pracy, o złej macosze, która je męczyła, i błagały, by je uwolnił, gdy tylko wróci do króla.
Tymczasem myśliwi dzień i noc szukali królewicza, aż wreszcie zrozpaczeni wrócili z niczym do pałacu.
Król nakazał na nowo przetrząsnąć całą puszczę, ale nigdzie nie natrafiono na ślad zaginionego.
Dopiero trzeciego dnia któryś z myśliwych natknął się na ścieżkę prowadzącą do chatki złej wiedźmy i odnalazł w niej królewicza.
Smutne było rozstaanie trzech sióstr-prządek ze swym królewskim gościem. Ale najmsutniejsze były oczy najmłodszej, której serce przepełniała miłość do młodzieńca.
Królewicz pożegnał siostry serdecznie, podziękował im za gościnę i odpowiedział na ich prośby:
- Na mój miecz się zaklinam, że nie spocznę, póki was nie uwolnię od złej macochy. Nie mówcie jej tylko nic o tym, że tu byłem, a wkrótce o mnie usłyszycie.
A do najmłodszej rzekł:
- Jadę teraz do ojca, by mu powiedzieć, że znalazłem dla siebie żonę, a dla niego piękną i dobrą synową.
Radość biednej dziewczyny nie miała granic. Długo patrzyła na niknącą postać królewicza ze srebrną kitą na kołpaku.
Teraz siotry musiały powrócić do swej pracy. Ze strachem w sercu myślały o bliskim powrocie macochy. Co będzie, gdy nie zdążą skończyć roboty?
208
Baśnie różnych narodów
Prządki złota
209
Ale największe przerażenie ogarnęło najmłodszą prządkę; myśląc bowiem o królewiczu zerwała przez nieuwagę złotą nić. Nagle ujrzała, że jej przędziwo utraciło swą pozłocistą barwę i blask. Leżało obok kądzieli jak stos brudnej wełny.
Na próżno czyściła i prała dzień cały zaczarowane przędziwo. Pozostało szare i brzydkie, pozbawione złotego połysku.
W nocy wróciła macocha. Zbudziła siostry i rozkazała im pokazać sobie przędziwo. Gdy zobaczyła stos wyblakłych nici u najmłodszej, wpadła w straszny gniew.
- Ty wstrętny leniuchu, coś ty zrobiła? Przez ciebie nici straciły blask! Ale nie ujdzie ci to na sucho, ty niegodziwe stworzenie!
Zamknęła pasierbicę do komory i tam codziennie ją biła i przeklinała nie dając chleba ni wody. Na prośby dwu pozostałych sióstr odpowiadała:
- Nie litujcie się tak nad jej losem, gdyż to samo stanie się z wami.
I biedna prządka umarłaby niechybnie z_ głodu i bicia, gdyby nie pomoc sióstr. Co noc zakradały się do jej więzienia i przynosiły jej chleb i mleko.
Pewnego razu, gdy macocha zasnęła twardo, najmłodsza poprosiła swe siostry, by ją choć na chwilę wypuściły z komory. Tak dawno już nie czuła chłodnego powiewu wiatru na policzkach, nie widziała jasnych gwiazd na niebie, że zapragnęła odetchnąć świeżym powietrzem.
Siostry zgodziły się na to, mimo strachu przed złą wiedźmą, gdyż bardzo kochały swą najmłodszą siostrzyczkę.
Dziewczyna cicho wymknęła się z chaty i wyszła na polanę. Usiadła pod sosną i poczęła płakać nad swą dolą.
Na sośnie siedział wielki, czarny kruk i czyścił sobie pióra przed snem.
Gdy prządka go ujrzała (a rozumiała ona mowę ptaków), odezwała się w te słowa:
- Kruku, ty najmądrzejszy z ptaków, zechciej mnie wysłuchać. Pomóż mi, jestem taka nieszczęśliwa.
-- Cóż ci się stało, kto wyrządził ci krzywdę na ziemi? - zapytał kruk.
Wtedy dziewczyna opowiedziała mu o wszystkim: o przy-
jeździe królewicza z dalekich stron, o złej macosze i o swoim losie.
- Jeśli chcesz mi pomóc, kruku - powiedziała wreszcie - poleć do pałacu królewskiego i powiedz królewiczowi, że zła macocha męczy mnie i głodzi, gdyż nici straciły swój złoty blask. Jeśli on mnie nie uwolni, wkrótce czeka mnie śmierć.
- Nie płacz - zakrakał kruk - pomogę ci.
I poleciał natychmiast na zachód, a prządka z nadzieją w sercu powróciła do swego więzienia.
Pod wieczór następnego dnia rozległo się krakanie kruka nie opodal chaty, tuż przed okienkiem zamkniętej dziewczyny.
Nocą wymknęła się znów potajemnie przy pomocy sióstr i usiadła pod sosną.
Kruk już tu na nią czekał czyszcząc dziób zawzięcie.
- Miałem szczęście - zakrakał - zastałem w ogrodzie królewskim syna czarodzieja wiatrów. Zna on nasz język i wszystko powtórzył królewiczowi. Taką ci przynoszę odpowiedź:
„Gdy minie siedem dni i siedem nocy, wyjdź z domu i czekaj na królewicza przy kładce".
- A muszę ci powiedzieć, że twój królewicz to dobry pan: dał mi duży kawał smacznego mięsa na drogę - powiedział kruk z zadowoleniem, trzepocząc skrzydłami.
Uradowana dziewczyna podziękowała krukowi serdecznie i wróciła cichutko do chaty.
Już zbliżał się siódmy dzień. Pożegnała się z siostrami i przyrzekła im święcie, że uczyni wszystko, by je uwolnić spod władzy macochy.
O oznaczonej porze wymknęła się z komory i usiadła na trawie obok kładki. Była ciemna noc. Strumyczek szemrał spokojnie wśród zarośli. Już kogut zapiał w kurniku macochy, a ona wciąż jeszcze czekała. Wciąż przykładała ucho do ziemi, ale żaden dźwięk nie mącił nocnej ciszy. Niepokój zakradł się do jej serca. Czyżby królewicz zabłądził? A może zapomniał o niej i wcale nie przyjedzie? Ale nie, to niemożliwe! Był taki dobry dla niej i dla sióstr.
Dopiero między drugim a trzecim pianiem koguta usłysza-
tipiiii
210
Baśnie różnych narodów
Prządki złota
211
ła tętent koni. Ujrzała w brzasku porannym orszak rycerzy, na którego czele jechał królewicz. Zeskoczył z rumaka, wziął ją na siodło i pognali w las.
Gdy wyjechali z puszczy, słońce już stało wysoko na niebie.
Tymczasem macocha obudziła się i zauważywszy, że znikła najmłodsza pasierbica, wpadła w straszną złość. Poczęła bić sękatym kijem dwie pozostałe siostry, by zdradziły, dokąd uciekła najmłodsza. Ale siostry milczały jak grób mimo razów czarownicy.
Wtedy zerwała w sadzie dziewięć pęczków rozmaitych ziół, posypała je solą, związała konopianą nicią i rzuciła na wiatr, wymawiając straszne zaklęcie:
„Pędź, kłębku, w dal, leć z wichrem, leć, tę, co uciekła, chcę martwą mieć!"
Było już południe, kiedy królewicz wraz ze swą świtą stanął nad brzegiem rwącej rzeki, przez którą prowadził tak wąski most, że jeźdźcy mogli po nim przejechać tylko gęsiego.
Królewicz ze swą narzeczoną wjechał pierwszy na most. Nagle zerwała się ze świstem wichura, tumany pyłu przesłoniły niebo. Prządka przerażona zachwiała się na siodle i wpadła w nurty rzeki, nim królewicz zdążył ją pochwycić.
To zdradliwy kłębek przyleciał z wiatrem i dotknąwszy sukni uciekającej prządki spełnił żądanie macochy.
Do późnej nocy królewicz i rycerze szukali zatopionej dziewczyny w głębinach rzeki, ale nie znaleziono nawet jej ciała.
Zrozpaczony królewicz, gdy powrócił do pałacu, ciężko zachorował ze zgryzoty i był bliski śmierci.
Król zawezwał lekarzy z całego kraju, ale nikt nie zdołał pomóc jego synowi. Leżał w ciemnej komnacie i coraz bardziej opuszczały go siły.
Aż pewnego razu przybył na dwór królewski syn czarodzieja wiatrów. Gdy dowiedział się o chorobie swego przyjaciela, rzekł:
- Poślijcie do Finlandii po mego ojca, on mu na pewno pomoże.
I posłał król do Finlandii swych rycerzy, prosząc potężnego władcę o pomoc.
Czarodziej przybył na skrzydłach wichru północnego i spojrzawszy na chorego królewicza odezwał się w te słowa:
- Zły kłębek gnany wiatrem sprowadził nieszczęście, teraz tylko wiatr może przywrócić zdrowie królewiczowi. Niechaj trzy dni leży w powiewie wichru południa, a czwartego dnia będzie mu lepiej.
I stało się tak, jak powiedział. Czwartego dnia królewicz mógł po raz pierwszy powstać z łoża i odtąd z każdą godziną przybywało mu sił.
Gdy już zupełnie powrócił do zdrowia, postanowił wyruszyć na to samo miejsce, gdzie stracił swoją ukochaną. Gdy stał zamyślony nad wodą, usłyszał śpiew z głębi rzeki: „Złej macochy klątwy srogie rzuciły mnie w fale rzeki. Na nic płacz wasz, siostry drogie, zostanę tu już na wieki".
Królewicz szybko podbiegł nad sam brzeg, by odszukać ślady tej, która śpiewała tę pieśń, ale na próżno rozglądał się wokół. Na falach nie było nikogo. Tylko na środku koryta rzecznego, w pobliżu mostu, kołysał się biały, piękny kwiat lilii wodnej wśród ogromnych, zielonych liści.
Wtedy królewiczowi błysnęła nagle myśl: pójdę do chatki sióstr-prządek, może one pomogą mi odnaleźć moją ukochaną.
I natychmiast skierował się w stronę ich mieszkania.
Czekał do świtu. Gdy tylko słońce wychyliło się zza drzewa, wyszła z chaty średnia siostra i nachyliła się nad źródełkiem, by się umyć.
Wtedy królewicz podszedł do niej i opowiedział jej o wszystkim.
Gdy wspomniał o lilii wodnej i o śpiewie, który usłyszał nad rzeką, dziewczyna zawezwała drugą prządkę i obie od razu zrozumiały, że ich najmłodsza siostrzyczka nie zginęła, lecz żyje w nurtach rzeki zamieniona w kwiat.
Prządki kazały królewiczowi ukryć się w zaroślach i czekać tam aż do wieczora. O zmierzchu wymknęły się z chaty
212
Baśnie różnych narodów
i zaniosły królewiczowi kawałek ciasta, które upiekły potajemnie, dodając doń różnych, sobie tylko wiadomych ziół.
- Weź ten placek, panie, i zjedz go popijając wodą źródlaną, a będziesz rozumiał mowę ptaków. Tylko ptaki mogą nam pomóc w tej sprawie. A teraz musisz odejść, gdyż może cię zobaczyć macocha. A nie zapomnij, królewiczu,
0 nas i o naszej niewoli, gdy już wyratujesz naszą najmłodszą siostrę.
I z tymi słowy zniknęły w zaroślach otaczających polanę.
Królewicz udał się w drogę powrotną dopiero następnego
ranka. Przedtem zjadł placek, popił go wodą źródlaną
1 natychmiast zaczął rozumieć mowę ptaków śpiewających w lesie.
W drodze ujrzał dzięcioła i drozda na wierzchołku wysokiej topoli, pod którą zatrzymał się dla odpoczynku. A było to niedaleko mostu.
- O, jak głusi są ci ludzie, nic nie rozumieją. Już od roku obok mostu płacze najmłodsza pasierbica złej macochy, zamieniona w lilię wodną. Skarży się na swój los tak żałośnie, że nigdy nie mogę bez smutku przelatywać nad rzeką. Ale nikt nie spieszy jej z pomocą - zaświergotał drozd.
- Tak, tak, ludzie są głupi i nic nie wiedzą, co się dzieje na świecie. Czasami to nawet mi ich bardzo żal - pokiwał łebkiem dzięcioł.
- A przecież, by ją ocalić, trzeba tylko powiedzieć o wszystkim czarodziejowi z Finlandii, a on już będzie wiedział, jak ją uratować.
„Och, jakie to szczęście, że rozumiem teraz mowę ptaków. Gdybym mógł dostać się szybko do tego czarodzieja; mieszka wśród śniegów i lodów tak daleko, że chyba rok minie, zanim tam dotrę" - pomyślał królewicz.
Wtem usłyszał nad swoją głową rozmowę czerwonych giłów:
- Wiesz - mówił jeden do drugiego - opowiadał mi przyjaciel, że w Finlandii jest wspaniały mech do budowania gniazd; lećmy do Finlandii, może tam będzie lepiej dla naszych małych.
- Zatrzymajcie się na chwilę, drogie gile - przemówił
Prządki złota
213
królewicz w ptasim języku - zanieście ode mnie czarodziejowi wiatrów w Finlandii tysiące pozdrowień i zapytajcie go, czy może zamienić lilię wodną w człowieka.
Gile zgodziły się chętnie i zaraz odleciały na północ, a królewicz wrócił na most i zapatrzył się na cudny kwiat kołyszący się na falach. Ale daremnie czekał na pieśń zatopionej prządki. Wokoło panowała głucha cisza.
O północy wrócił do zamku nikomu nic nie mówiąc o swej tajemnicy.
Po kilku dniach, gdy siedział tak zamyślony w ogrodzie królewskim, nagle ujrzał orła o olbrzymich skrzydłach, który krążył nisko nad ogrodem. Orzeł, dostrzegłszy królewicza, jeszcze bardziej zniżył swój lot i wreszcie usiadł na murze baszty zamkowej.
- Mam dla ciebie, królewiczu, pozdrowienia od wielkiego czarodzieja północy. Kazał ci powiedzieć te słowa: Niechaj królewicz pójdzie nad brzeg rzeki, tam gdzie rośnie lilia. Niechaj nie lęka się niczego i rzuci się do wody wyrzekłszy przedtem zaklęcie:
„Wietrze mój, wietrze północy, niech na umówiony znak z człowieka stanie się rak".
Gdy zamieni się w raka, niech dotrze do korzeni wodnej lilii, które tkwią głęboko w mule, i niechaj je przetnie swymi szczypcami, a potem schwyci łodygę kwiatu. Nie wolno mu wypuścić łodygi ani na chwilę, inaczej zginą oboje. Potem niech wypłynie na powierzchnię i skieruje się na lewy brzeg w stronę srebmolistnej topoli, co rośnie tuż nad wodą. Niedaleko topoli leży ogromny kamień. Wtedy królewicz-rak musi położyć lilię na tym kamieniu i wyrzec ludzkim głosem słowa:
„Powstań z lilii, dziewczę młode, a ja z raka się wywiodę".
Gdy tylko orzeł skończył, wzniósł się wysoko w górę, zatoczył koło nad głową młodzieńca i znikł w chmurach.
Królewicz długo siedział oszołomiony i rozmyślał nad słowami, które przekazał mu orzeł.
214
Baśnie różnych narodów
Wtem usłyszał nad sobą krakanie wrony:
- Królewiczu, nie zwlekaj, twoja narzeczona od dawna wygląda twej pomocy. Nie obawiaj się niczego. Słowo czarodzieja wiatrów jeszcze nigdy nie zawiodło.
Dodało to królewiczowi otuchy; powstał, dosiadł rumaka i udał się na most. Tam usłyszał znowu cichutką skargę zatopionej prządki złota:
„Złej macochy klątwy srogie
rzuciły mnie w fale rzeki.
Na nic płacz wasz, siostry drogie,
zostanę tu już na wieki.
A mój miły pewnie zginął,
zabrały go wody sine
i roztrzaskały w kotlinie".
Gdy królewicz usłyszał dźwięk głosu ukochanej, nie tracił już chwili czasu, lecz szybko wypowiedział zaklęcie; natychmiast zamienił się w wielkiego, czarnego raka i popełzł na dno rzeki, tam gdzie tkwiły w mule korzenie wodnej lilii. Uchwycił je swymi szczypcami, w jednej chwili przegryzł twardymi żuchwami i popłynął wraz z kwiatem w stronę brzegu. Tu uchwycił się krzaka wierzbiny, odpoczął chwilę i znów popłynął dalej, tam gdzie rosła srebrnolistna topola. Wypełzłszy na brzeg rzeki odszukał wielki kamień i położywszy na nim kwiat zaczarowany, rzekł:
„Powstań z lilii, dziewczę młode, a ja z raka się wywiodę".
I natychmiast stanęła nad brzegiem wody dziewczyna cudniejsza niż słońce, a obok niej młody królewicz w pozłocistych szatach. Szczęście obojga nie miało granic. Królewicz posadził uratowaną cudownie narzeczoną na swego rumaka i popędził jak wicher do pałacu.
Stary król nie posiadał się z radości, widząc szczęście swego ukochanego jedynaka. Wyprawił młodej parze wspaniałe wesele, sprosił gości z całego kraju, z bliska i z daleka, trzy dni jedli, pili i weselili się.
Czwartego dnia rankiem wyszedł królewicz wraz ze swą
Prządki złota
215
\
żoną do sadu. Gdy siedzieli pod kwitnącą jabłonią, usłyszeli nagie tuż nad głowami głos sikorki:
- O, wy ludzie, niewdzięcznicy. To już zapomniałaś
0 tym, królewno, że zła wiedźma męczy w leśnej chacie dwie twoje siostry. Czyż do końca życia mają pozostać u niej w niewoli? Byłyście wszystkie trzy córkami wielkiego króla, ale ta czarownica wykradła was z domu rodzicielskiego i zaprzęgła do złej roboty, przeklętej przez ludzi
1 zwierzęta. Oto zabierała ona słońcu potajemnie jego złote promienie i kazała wam prząść z nich tkaninę, którą chowała w komorze. I przez te wszystkie lata coraz zimniej się stawało na świecie i słońce miało coraz słabszy blask. Ale teraz ty, królewiczu, musisz uwolnić świat od złej wiedźmy, a siostry królewny wyrwać spod jej władzy. Gdy tego nie uczynisz, nie zaznasz szczęścia na ziemi.
Gdy usłyszeli te słowa, bardzo się obydwoje zawstydzili, że mogli choć na chwilę zapomnieć o biednych prządkach z lasu. Zwłaszcza królewna płakała rzewnie i jęła zaklinać królewicza, by ją zabrał z sobą na wyprawę.
Wnet królewicz zwołał rycerzy, wsiedli na rumaki i pojechali do puszczy. Królewna-prządka nie chciała ni razu odpocząć w drodze, byle jak najszybciej uwolnić swe siostry.
Gdy znaleźli się na polanie, biedne dziewczęta ujrzały ich z okienka, przy którym przędły, i niepomne na gniew macochy wybiegły z chaty.
Padły sobie wszystkie trzy w objęcia i to płakały, to śmiały się ze szczęścia.
Tymczasem rycerze pozsiadali z koni i z królewiczem na czele udali się z mieczami w dłoniach do chaty staruchy. Niektórzy z towarzyszy królewicza ostrzegali go, by nie wchodził do izby, gdyż wiedźma może go zaczarować, ale królewicz odważnie pchnął drzwi wiodące do izby czarownicy.
Ale jakież było zdziwienie wszystkich, gdyż mimo że przeszukali całą chatkę od piwnic do strychu, nigdzie nie znaleźli śladu złej wiedźmy.
I nic dziwnego, gdyż czarownica ujrzawszy rycerzy, a na
216
Baśnie różnych narodów
koniu obok królewicza najmłodszą swą prządkę - zrozumiała, że koniec jej nadszedł. Uciekła co prędzej kominem i nigdy odtąd nie pokazała się w tej krainie.
Złotą przędzę zabrał królewicz na trzech wozach do pałacu królewskiego i tam siostry utkały z niej wspaniałe szaty dla wszystkich łudzi w państwie. I odtąd słońce grzało mocniej, gdyż zła wiedźma nie wykradała mu promieni.
0 trzech braciach,
którzy byli do siebie podobni
(baśń litewska)
Dawno temu żyli trzej bracia, a byli tak do siebie podobni, że nie można było ich odróżnić. Kiedy dorośli, postanowili pójść w świat szukać szczęścia. Rozstając się zakopali w ziemi noże i poprzysięgli, że wrócą po niedługim czasie, a czyj nóż pokryje się rdzą, tego pójdą szukać choćby na koniec świata. I każdy z nich ruszył w inną stronę.
Najmłodszy z braci, imieniem Jurgis, udał się na wschód. W drodze spotkał lwa.
- Czy mogę ci towarzyszyć? - zapytał lew młodzieńca.
- Będę ci bardzo rad - odpowiedział Jurgis i poszli razem. Wkrótce potem spotkali niedźwiedzia.
- Czy mogę ci towarzyszyć? - zapytał niedźwiedź młodzieńca.
- Będę ci bardzo rad - odpowiedział Jurgis i wziął niedźwiedzia ze sobą.
Potem zaszedł mu drogę lis, w końcu zając i cała ta gromada wędrowała wspólnie. Po siedmiu dniach i nocach znaleźli się w dużym mieście. Długo błąkali się po opustoszałych ulicach, zanim ujrzeli człowieka. Był on blady ze strachu i opowiedział Jurgisowi, że kraj cały pogrążony jest w żałobie, gdyż zbliża się dzień, w którym straszny smok ma pożreć królewnę. Gdy Jurgis to usłyszał, nie namyślając się wiele wyruszył wraz ze wszystkimi zwierzętami na morskie wybrzeże.
Świtało już, gdy ujrzeli orszak królewski idący ku wybrzeżu. Skoro królewna zbliżyła się do brzegu, straszliwy smok
0 sześciu głowach wynurzył się z wody. Wtedy Jurgis strzelił z łuku, zrani! go w ślepia, a zwierzęta rzuciły się na potwora
1 rozerwały go w kawałki.
218
Baśnie różnych narodów
Jurgis poszedł dalej swoją drogą, nie słuchając dziękczynnych słów królewny.
Tymczasem ocalona od śmierci królewna wróciła do pałacu. Radość jej ojca nie miała granic.
- Ten, kto uratował moją córkę, będzie jej mężem - rozkazał ogłosić w całym kraju.
Wówczas zgłosił się pewien dworzanin i powiedział:
- To ja zabiłem smoka!
Wdzięczny król oddał mu rękę królewny i nazajutrz miał się odbyć ślub. Królewna płakała po kryjomu, gdyż dworzanin ten był bardzo złym i okrutnym człowiekiem. Bała się go bardzo i dlatego nie opowiedziała ojcu o jego kłamstwie.
Jak wielkie było zdumienie królewny, gdy następnego dnia wśród gości weselnych ujrzała młodego Jurgisa, swego wybawcę! Upadła na kolana przed ojcem i wyznała mu całą prawdę. Król kazał wtrącić złego dworzanina do lochu.
Wkrótce odbył się ślub Jurgisa i królewny.
Pewnego dnia Jurgis ujrzał na niebie łunę. Kazał szybko osiodłać swego rumaka, zabrał lwa, niedźwiedzia, lisa i zająca i wyruszył w stronę, skąd widać było ogień. Nie zdołały go powstrzymać ani łzy królewny, ani prośby króla.
Był już niedaleko miejsca, z którego buchały płomienie.
Wtem ujrzał staruszkę drżącą z zimna.
- Dlaczego nie grzejesz się przy ogniu? - zapytał Jurgis.
- Nie wolno mi - odpowiedziała starucha. - Ale daj mi trochę sierści twoich zwierząt, to wnet się ogrzeję.
Wtedy Jurgis dał jej trochę zajęczego puchu. Starucha rzuciła puch w ogień i w tej samej chwili Jurgis i zwierzęta zamienili się w kamienie.
Tymczasem starszy brat Jurgisa powrócił do rodzinnego domu, odkopał nóż brata i... o zgrozo! Nóż był pokryty rdzą! Wtedy pomyślał:
- Muszę go ratować, choćbym miał zawędrować na koniec świata!
Czterdzieści dni i czterdzieści nocy wędrował średni brat, aż przybył do wielkiego miasta. Żałoba panowała w grodzie.
- Kto tu umarł? - zapytał brat jakiegoś mieszkańca.
- Już pół roku minęło, jak waleczny król Jurgis, pogromca
O trzech braciach, którzy byli do siebie podobni 219
smoka, wyruszył w świat i ślad po nim zaginął - odpowiedział człowiek.
Gdy brat to usłyszał, udał się na dwór królewski, a że był podobny do Jurgisa jak dwie krople wody, królewna wzięła go za męża i rzuciła mu się z płaczem w ramiona.
Gdy się dowiedziała, że jest bratem Jurgisa, opowiedziała mu o wszystkim. Średni brat kilka dni przebywał na dworze królewskim. Pewnego wieczora ujrzał na niebie ogromną łunę. Kazał osiodłać rumaka i ruszył w drogę. Po drodze spotkał lwa, niedźwiedzia, lisa i zająca. Zwierzęta prosiły, by je zabrał ze sobą i wszyscy razem popędzili dalej.
Niedaleko ognia ujrzał siwą staruchę, która drżała z zimna. Na jej prośbę dał jej troszkę puchu z futra niedźwiedzia. Starucha rzuciła puch w ogień i w tej samej chwili średni brat wraz ze zwierzętami zamienili się w kamienie.
Gdy bracia długo nie wracali, najstarszy brat udał się do domu rodzinnego, wykopał oba noże i ze zgrozą dostrzegł rdzę na ich ostrzach. Wówczas postanowił odszukać swych braci choćby na końcu świata.
Czterdzieści dni i czterdzieści nocy wędrował przez góry i lasy, aż znalazł się przed murami wielkiego miasta, które pogrążone było w smutku i żałobie.
Od mieszkańców dowiedział się, że kraj cały opłakuje swego dzielnego króla, pogromcę strasznego smoka. Przed rokiem król zginął bez wieści. Nie namyślając się wiele, poszedł najstarszy brat na dwór królewski, a że był podobny do Jurgisa jak dwie krople wody, królewna zemdlała na jego widok z radości, myśląc, że to jej ukochany mąż.
Gdy się dowiedziała, że jest jego bratem, prosiła go, by został na dworze i był jej gościem.
Lecz już następnego dnia o świcie, gdy najstarszy brat ujrzał czerwoną łunę na niebie, wyskoczył z łoża, dosiadł rumaka i jak wicher pognał do lasu. Po drodze spotkał lwa, niedźwiedzia, zająca i lisa. Zabrał zwierzęta ze sobą i pojechał dalej. Niedaleko ognia ujrzał staruszkę drżącą z zimna.
- Dlaczego nie grzejesz się przy ogniu? - zapytał.
- Nie wolno mi; może mnie ogrzać tylko sierść twoich zwierząt!
220
Baśnie różnych narodów
- A co to za laska? - rzekł najstarszy brat. To mówiąc wziął leżący na ziemi kij do ręki i zaczął nim okładać złą wiedźmę.
- Powiedz, zła czarownico, coś zrobiła z moimi braćmi?
- Oto oni - wskazała starucha na kamienie leżące przy ognisku.
- Jeśli mi ich nie ożywisz, zabiję cię - zagroził wiedźmie najstarszy brat.
Czarownica przelękła się słów brata i rzekła:
- Idź do źródełka, które bije za siódmą górą i siódmą rzeką, a potem nabierz wody i skrop nią kamienie.
Uczynił brat wedle słów wiedźmy, a gdy tylko krople wody ze źródła padły na kamienie, ożyli jego ukochani bracia i wszystkie zwierzęta. Skropił wodą staruchę, która w tej samej chwili zamieniła się w czarny kamień.
Uradowani wrócili na dwór królewski.
Królewna nie wierzyła swym oczom. Bracia byli tak do siebie podobni, że nie wiedziała, który jest jej mężem.
Wtedy najmłodszy, Jurgis, rzucił się jej do kolan i rzekł:
- Ukochana! To ja jestem twoim mężem! Trzej bracia żyli długo zgodnie i szczęśliwie.
Ale tęsknota za domem rodzinnym nie dawała im spokoju. Po wielu latach postanowili odwiedzić starego ojca, który żył samotnie w dalekiej krainie. Wszyscy trzej wraz z królewną i zwierzętami wyruszyli w drogę.
Gdy już zmrok zapadł i trzeba było pomyśleć o noclegu, znaleźli się w lesie. Ujrzeli tam chatkę tak niziutką, że dachem dotykała ziemi. Chatka była pusta. Znużeni ułożyli się do snu. Tylko najstarszy brat nie mógł zasnąć i czuwał przez całą noc.
O północy przyleciały sowy i zaczęły hukać: - - Pu-hu! Pu-hu! O, gdyby oni wiedzieli, że ich stary ojciec umiera w dalekej stronie, to nie spaliby tak spokojnie.
Gdy brat to usłyszał, obudził wszystkich, opowiedział im o nocnej rozmowie sów i szybko podążyli w drogę. Zastali ojca na łożu śmierci. Wtedy najstarszy brat skropił ojca wodą ze źródełka zza siódmej góry i siódmej rzeki i ojciec powrócił do zdrowia. Odtąd wszyscy żyli w szczęściu i weselu.
O latającym statku
(baśń rosyjska)
Żyli razem mąż i żona. Mieli trzech synów: dwóch zdrowych i krzepkich, a jednego wątłego i nieśmiałego.
Pewnego razu rozeszła się wieść po całym kraju, że temu, kto zbuduje okręt latający, car odda swoją córkę, piękną carewnę za żonę.
Gdy o tym usłyszeli obaj starsi bracia, postanowili iść w świat i spróbować szczęścia.
- Kochana matko i ojcze, może uda się nam zbudować ten okręt latający, dajcie nam swoje błogosławieństwo na drogę - prosili rodziców.
Zasmucili się staruszkowie, lecz w końcu ulegli prośbom synów i pobłogosławili ich na drogę. Matka dała synom białego chleba i sera i wyruszyli w świat.
Wszystko to słyszał Iwaś, najmłodszy ich syn, i nuże błagać rodziców:
- Pozwólcie mi też iść na dwór cara, może i mnie szczęście zaświeci i zbuduję statek latający.
Długo nie chcieli się zgodzić rodzice, bojąc się, że Iwaś zginie gdzieś w drodze, ale w końcu ustąpili, tak nalegał i prosił.
- Idź więc, Iwasiu, kiedy tak bardzo chcesz, ale gdy ci będzie źle na świecie, natychmiast wracaj do chaty.
A że nie było nic innego w domu, dali mu czerstwego, czarnego chleba na drogę.
Idzie Iwaś, idzie już czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aż tu nagle widzi przed sobą starca o siwej brodzie, po pas długiej.
- Dzień dobry, mój synu - zatrzymał go starzec.
- Dzień dobry, a dokąd to idziesz, staruszku? - zapytał Iwaś grzecznie, uchylając czapki.
220
Baśnie różnych narodów
- A co to za laska? - rzekł najstarszy brat. To mówiąc wziął leżący na ziemi kij do ręki i zaczął nim okładać złą wiedźmę.
- Powiedz, zła czarownico, coś zrobiła z moimi braćmi?
- Oto oni - wskazała starucha na kamienie leżące przy ognisku.
- Jeśli mi ich nie ożywisz, zabiję cię - zagroził wiedźmie najstarszy brat.
Czarownica przelękła się słów brata i rzekła:
- Idź do źródełka, które bije za siódmą górą i siódmą rzeką, a potem nabierz wody i skrop nią kamienie.
Uczynił brat wedle słów wiedźmy, a gdy tylko krople wody ze źródła padły na kamienie, ożyli jego ukochani bracia i wszystkie zwierzęta. Skropił wodą staruchę, która w tej samej chwili zamieniła się w czarny kamień.
Uradowani wrócili na dwór królewski.
Królewna nie wierzyła swym oczom. Bracia byli tak do siebie podobni, że nie wiedziała, który jest jej mężem.
Wtedy najmłodszy, Jurgis, rzucił się jej do kolan i rzekł:
- Ukochana! To ja jestem twoim mężem! Trzej bracia żyli długo zgodnie i szczęśliwie.
Ale tęsknota za domem rodzinnym nie dawała im spokoju. Po wielu latach postanowili odwiedzić starego ojca, który żył samotnie w dalekiej krainie. Wszyscy trzej wraz z królewną i zwierzętami wyruszyli w drogę.
Gdy już zmrok zapadł i trzeba było pomyśleć o noclegu, znaleźli się w lesie. Ujrzeli tam chatkę tak niziutką, że dachem dotykała ziemi. Chatka była pusta. Znużeni ułożyli się do snu. Tylko najstarszy brat nie mógł zasnąć i czuwał przez całą noc.
O północy przyleciały sowy i zaczęły hukać:
- Pu-hu! Pu-hu! O, gdyby oni wiedzieli, że ich stary ojciec umiera w dalekej stronie, to nie spaliby tak spokojnie.
Gdy brat to usłyszał, obudził wszystkich, opowiedział im o nocnej rozmowie sów i szybko podążyli w drogę. Zastali ojca na łożu śmierci. Wtedy najstarszy brat skropił ojca wodą ze źródełka zza siódmej góry i siódmej rzeki i ojciec powrócił do zdrowia. Odtąd wszyscy żyli w szczęściu i weselu.
O latającym statku
(baśń rosyjska)
Żyli razem mąż i żona. Mieli trzech synów: dwóch zdrowych i krzepkich, a jednego wątłego i nieśmiałego.
Pewnego razu rozeszła się wieść po całym kraju, że temu, kto zbuduje okręt latający, car odda swoją córkę, piękną carewnę za żonę.
Gdy o tym usłyszeli obaj starsi bracia, postanowili iść w świat i spróbować szczęścia.
- Kochana matko i ojcze, może uda się nam zbudować ten okręt latający, dajcie nam swoje błogosławieństwo na drogę - prosili rodziców.
Zasmucili się staruszkowie, lecz w końcu ulegli prośbom synów i pobłogosławili ich na drogę. Matka dała synom białego chleba i sera i wyruszyli w świat.
Wszystko to słyszał Iwaś, najmłodszy ich syn, i nuże błagać rodziców:
- Pozwólcie mi też iść na dwór cara, może i mnie szczęście zaświeci i zbuduję statek latający.
Długo nie chcieli się zgodzić rodzice, bojąc się, że Iwaś zginie gdzieś w drodze, ale w końcu ustąpili, tak nalegał i prosił.
- Idź więc, Iwasiu, kiedy tak bardzo chcesz, ale gdy ci będzie źle na świecie, natychmiast wracaj do chaty.
A że nie było nic innego w domu, dali mu czerstwego, czarnego chleba na drogę.
Idzie Iwaś, idzie już czterdzieści dni i czterdzieści nocy, aż tu nagle widzi przed sobą starca o siwej brodzie, po pas długiej.
- Dzień dobry, mój synu - zatrzymał go starzec.
- Dzień dobry, a dokąd to idziesz, staruszku? - zapytał Iwaś grzecznie, uchylając czapki.
222
Baśnie różnych narodów
- O, ja wędruję górami i lasami po wsiach i miastach, tam gdzie mnie oczy poniosą. A twoja droga dokąd wiedzie? - zapytał nieznajomy.
Wówczas Iwaś opowiedział o wszystkim starcowi, o tym, jak to jego dwaj starsi bracia wybrali się na dwór cara, o tym, że car kazał ogłosić w całym państwie, iż tylko temu odda swą córkę za żonę, kto zbuduje latający statek, i o tym, że on, Iwaś, także wyruszył w drogę, aby zdobyć szczęście i carewnę.
- A czy ty umiesz budować latające statki? - zapytał starzec.
- Ani wiem, jak się do nich zabrać - odparł Iwaś.
- No, to po cóż idziesz taki kawał świata?
- At, tak mnie coś ciągnęło z chaty - odpowiedział Iwaś nieśmiało.
- Usiądź przy mnie - rzekł starzec - odpocznij sobie i poczęstuj mnie tym, co masz w swojej torbie.
-Ach, wstyd mi bardzo, mam tylko taki czerstwy chleb, że nie będziesz mógł go nawet ugryźć, bo pewnikiem zębów nie masz - odparł Iwaś ze smutkiem.
- Nie szkodzi - odparł starzec. - Wyjmij chleb z torby i daj mi, bom głodny.
Iwaś wyciągnął chleb z sakwy i o dziwo! Własnym oczom nie wierząc ujrzał zamiast czarnego bochenka - bielutką pszenną bułkę, taką, jakiej w życiu jeszcze nie widział.
Pojedli do syta, pogawędzili, napili się wody źródlanej, starzec podziękował Iwasiowi za poczęstunek i wstając rzekł:
- A teraz posłuchaj uważnie, mój synu. Idź na skraj tego lasu, bije tam źródełko, obok niego rośnie wysokie drzewo. Weż ze sobą topór, trzy razy uderz o pień drzewa i połóż się na trawie, na spoczynek. Będziesz spał tak długo, dopóki cię ktoś nie obudzi, a gdy to się stanie, zobaczysz na polanie piękny latający statek. Wsiądziesz wtedy na statek i wzbijesz się na nim wysoko w górę. Ale o jednym masz pamiętać, że jeśli spotkasz kogokolwiek po drodze, musisz go zabrać ze sobą.
Podziękował Iwaś dobremu starcowi, pożegnał go grzecznie i starzec zniknął po chwili na leśnej ścieżce. Iwaś zaś udał się w głąb puszczy.
Idzie dzień, idzie drugi, wtem słyszy szum źródełka. Zbliża
O latającym statku
223
się do wody i przy źródełku widzi stare, olbrzymie drzewo wysokie jak góra. Uderzył w pień trzy razy toporem i położył się pod drzewem nakrywszy się kapotą. W tej samej chwili usnął głębokim snem. Nagle poczuł, że go ktoś budzi.
- Hej, czas już na ciebie. Iwasiu!
Iwaś przetarł oczy, usiadł na trawie i rozejrzał się naokół.
Ale nikogo przy nim nie było. Źródełko szumiało z cicha wśród mchu leśnego, ptaszki śpiewały w zaroślach, ale nigdzie żywego ducha. Tylko na polanie coś tam w dali błyszczy i migoce. Zbliżył się Iwaś i oczom nie wierzy. Patrzy, a tu statek z prawdziwego złota, maszty ze srebra, żagle z jedwabiu, wzdęte wiatrem, łopocą wesoło, jakby się lada chwila unieść miały w powietrze.
Niewiele myśląc wsiada Iwaś na latający okręt i w tej samej chwili unosi się w górę. Leci tak wysoko, że zda się, dotyka chmur na niebiosach.
Już dość długo płynął Iwaś powietrzem, gdy nagle zauważył z góry jakiś punkcik. Okręt latający, jakby rozumiał jego myśli, natychmiast sam zniżył się do ziemi. Iwaś ujrzał wtedy jakiegoś człowieka, który leżąc na ziemi ucho przyłożył do mchu, jakby czegoś pilnie nasłuchiwał.
- Wujaszku, wujaszku! - krzyknął Iwaś głośno.
- Dzień dobry ci, synku - odpowiedział nieznajomy.
- Dlaczego leżysz na ziemi? - zapytał Iwaś.
- Nasłuchuję, czy zebrali się już wszyscy goście na dworze cara. Czekają tam na cudowny latający statek, który ma z daleka nadlecieć. Pewnie to twój będzie, bom nic piękniejszego na świecie nie widział - rzekł człowiek.
- A czy nie chciałbyś się przejechać wraz ze mną na dwór cara? - zapytał Iwaś.
- Chętnie, ale nie wiem, czy zechciałbyś mnie zabrać.
- Siadaj tu przy mnie, miejsca jest dość - zaśmiał się Iwaś i nieznajomy wsiadł na statek. Polecieli jak wicher przed siebie.
Zrobili już spory kawał drogi, gdy znów ujrzał Iwaś mały punkcik na ścieżce polnej, w dole.
Gdy statek zniżył swój lot, zauważyli, że to człowiek, który
.......I........«
V '¦¦
224
Baśnie różnych narodów
O latającym statku
225
miał jedną nogę przywiązaną do ucha, a na drugiej podskakiwał dając ogromne susy w powietrzu. Iwaś krzyknął:
- Dzień dobry, wujaszku. Dlaczegoż to skaczesz tak na jednej nodze?
- Dzień dobry, mój synku - odpowiedział dziwny nieznajomy - chcesz wiedzieć, dlaczego nie chodzę po świecie normalnie, tylko skaczę na jednej nodze? Gdybym nie przywiązał sobie jednej nogi do ucha, to mógłbym w jednej chwili cały świat przeskoczyć, a muszę dziś jeszcze być na uczcie u cara, który oczekuje latającego statku.
- Usiądź przy nas, podwiozę cię - rzekł Iwaś. I polecieli już we trójkę, wysoko pod niebiosa.
Lecą, lecą, nagle Iwaś dostrzegł znów jakiś mały punkcik poruszający się w dole, a gdy statek zniżył się ku ziemi, ujrzał strzelca, który stał na drodze i celował z łuku. Ale dookoła nie było śladu ni żadnego ptaka, ni zwierzyny.
- Dzień dobry, wujaszku - krzyknął Iwaś - na co ty polujesz, przecież nie widać żadnego celu dookoła?
- Ty go nie widzisz, ale ja go dobrze mam na oku
- odpowiedział strzelec ze śmiechem.
- A gdzież On jest, ten twój cel? - zapytał Iwaś rozglądając się ze zdumieniem.
- O, bardzo blisko stąd, zaledwie o sto mil siedzi ptak na gałęzi. O, widzisz, w tej chwili zatrzepotał skrzydłami - rzekł myśliwy ze śmiechem.
- A to ci zuch z ciebie! Na sto mil widzisz ptaka na gałęzi!
- zawołał Iwaś. - Siadaj z nami do towarzystwa, polecimy wszyscy do carskiego pałacu.
I popłynęli wszyscy razem. Gdy już byli blisko, znów Iwaś kogoś dostrzegł na ziemi. Był to człowiek, który szedł przez pole, a na plecach dźwigał ogromny wór.
- Dzień dobry, wujaszku - krzyczy Iwaś. - Dokąd to podążasz z tym worem na plecach?
- Dzień dobry, synku - odparł nieznajomy - dźwigam w tym worze chleb, aJe on ledwie starczy mi na śniadanie, a na obiad już nie mam co jeść.
- A czy nie chciałbyś z nami polecieć na dwór cara? - pyta Iwaś.
- O, bardzo chętnie, tylko czy znajdzie się dla mnie miejsce na tym pięknym statku?
- Siadaj z nami i nie traćmy czasu - rzekł Iwaś i polecieli. Lecą, lecą, a tu znowu widzą na ziemi człowieka, który
okrążał wielkie jezioro, jakby czegoś szukał.
- Dzień dobry, wujaszku - krzyknął Iwaś - a czegóż to szukasz w tym jeziorze?
- Ach, chcę się napić wody i nie mogę jej znaleźć - odparł nieznajomy smutnie.
- Jak to, przecież stoisz nad wielkim jeziorem? - zdziwił się Iwaś.
- Ach, cóż mi z tej kropelki wody, nawet mi na jeden łyk nie starczy - odparł człowiek.
Połykacz fal spodobał się tak bardzo Iwasiowi, że zabrał go na swój statek. I polecieli dalej.
Zaledwie unieśli się w górę, a tu widzą - idzie chłop przygarbiony i niesie snopek słomy na plecach.
- Dzień dobry, wujaszku - krzyczy Iwaś zniżając się na statku ku ziemi - po co niesiesz tę słomę? Czyż mało masz jej u siebie w stodole?
- Ech, co ty tam wiesz, to nie jest zwyczajna słoma - odparł nieznajomy. - To jest taka słoma, że jeśli w najbardziej upalne lato posypiesz ją na ziemię, to od razu będziesz miał mróz i śnieg.
- Siadaj tu z nami na statek - zaprosił go Iwaś i polecieli dalej.
Nagle ujrzeli człowieka z wiązką chrustu na plecach.
- Dzień dobry, wujaszku, dokąd dźwigasz ten chrust? - zapytał Iwaś.
- Do lasu go dźwigam, do lasu.
- A to ci dobre! - zaśmiali się wszyscy pasażerowie latającego statku. - Czyż mało w lesie chrustu?
- Oho! To nie zwyczajny chrust, tylko cudowny - odrzekł tajemniczo człowiek.
- A cóż to za chrust? - zapytali.
- Jeśli tylko rozrzucić ten chrust po ziemi, to w tej samej chwili wyrasta olbrzymie wojsko - odparł nieznajomy.
- O, to się nam może przydać. Siadaj tu z nami, polecimy
226
Baśnie różnych narodów
O latającym statku
227
razem na dwór cara - powiedział Iwaś i zabrał go na swój statek.
Długo pędzili pod obłokami, aż w końcu ujrzeli pałac carski.
Statek opuścił się w dół i zatrzymał się tuż przed zamkiem.
Podwórce pałacowe zastawione były wielkimi stołami, które się uginały od mis z najwspanialszymi potrawami. Beczki wina, piwa i miodu najprzedniejszego stały pod drzewami. Było tam wszystko, czego tylko dusza zapragnie.
Gości było huk. Z dalekiego kraju ściągnęli książęta, rycerze i możni panowie. Służba cara roznosiła puchary z napojami i szczerozłote misy z mięsiwem. Na poczesnym miejscu stały talerze z olbrzymimi pierogami.
Gdy car ujrzał lśniący od złota statek, który jak ptak spadł z powietrza na ziemię, posłał sługę, by się natychmiast dowiedział, co to za możny władca na nim przybywa.
- To jakiś zwyczajny obdartus, a z nim siedmiu obieżyświatów, najjaśniejszy panie - przybiegł zdyszany sługa z wieścią do cara.
- To niemożliwe - odrzekł zagniewany władca - by zwyczajny chłop miał statek ze złota.
- A jednak to prawda - odezwał się wesoło Iwaś, który nagle znalazł się przed obliczem cara.
Car nie mógł wyjść z podziwu patrząc na łachmany Iwasia.
„To straszne, czyż mogę takiemu zwyczajnemu chłop-kowi, cuchnącemu gnojem, oddać swoją córkę za żonę" - pomyślał car z rozpaczą.
Nagle jakaś myśl zaświtała mu w głowie.
- Słuchaj, chłopcze - zwrócił się do Iwasia -jeśli w czasie trwania tej uczty nie przyniesiesz mi wody życia ze źródełka wytryskającego za siedmioma górami i siedmioma lasami, nie otrzymasz carewny za żonę.
Zasmucił się Iwaś i ni jadła, ni napoju nie tknął z biesiadnego stołu. Gdy się towarzysze podróży dowiedzieli o przyczynie jego troski, poczęli go pocieszać na wyścigi. Szybkobiegacz zaś odwiązał sobie nogę od ucha i powiada:
- Nic się nie martw, Iwasiu, dla mnie to głupstwo! I w mig popędził w drogę do cudownego źródełka.
Gdy już powracał z wodą życia w dzbanie, usiadł nieopodal młyna i postanowił nieco odpocząć. Szum wody tak go rozmarzył, że zasnął jak kamień.
Tymczasem biesiada na dworze cara miała się już ku końcowi i goście poczęli się rozchodzić, a tu szybkobiegacza jak nie widać, tak nie widać.
- Wszystko stracone - pomyślał Iwaś - nie dla mnie carewna i szczęście.
Ale tymczasem łowca szmerów położył się na ziemi, przytknął ucho do murawy i począł nasłuchiwać. Za chwilę mówi:
- Nie martw się, Iwasiu, ten nicpoń zasnął siedząc pod młynem na drodze. Słyszę jego chrapanie.
- Co począć? - szepnął zrozpaczony Iwaś. - Jak go obudzić?
Gdy to usłyszał strzelec, nie namyślając się wiele - napiął łuk, strzała ze świstem przeszyła powietrze wprost na młyn, że aż drzazgi poleciały! Szybkobiegacz usłyszawszy trzask zerwał się na nogi, oprzytomniał i zanim ostatni biesiadnicy zdążyli wstać od stołu, już był z wodą życia na miejscu.
Gdy go Iwaś ujrzał, roześmiał się z radości od ucha do ucha.
Szybko biegnie do cara z dzbanem cudownej wody. Ale car niezadowolony, że ten przybłęda spełnił jego polecenie, wydaje drugi rozkaz Iwasiowi:
- Jeśli wraz ze swymi towarzyszami nie zjesz w ciągu godziny dwunastu pieczonych wołów i chleba z czterdziestu pieców, to nie dostaniesz mojej córki za żonę.
Powlókł się Iwaś smutny na swój statek. Ale tutaj pocieszył go zaraz pożeracz chleba.
- Nie płacz, głuptasie, przecież to dla mnie drobnostka, zobaczysz, jak połknę mięso i chleb. Ani się obejrzysz, gdy wszystko zniknie. Cieszę się bardzo, bo się choć raz w życiu najem do syta.
Tymczasem na dworze cara panuje ruch wielki. Służba piecze chleb w czterdziestu piecach, a na rożnach wisi dwanaście wołów.
Gdy już wszystko było gotowe, pożeracz zabrał się
¦».....I
228
Baśnie różnych narodów
O latającym slulku
229
z apetytem do jedzenia. Jakież było zdumienie obecnych, gdy po kilku chwilach żarłok spałaszował wszystek chleb i mięsiwo i zwrócił się z prośbą do cara, aby go jeszcze czymś uraczył, gdyż się dotąd nie nasycił. Car wpadł w wielki gniew i krzyknął:
- Jeśli nie wypijesz z twoimi godnymi towarzyszami, obdartusie, czterdziestu beczek piwa i czterdziestu beczek wody, to każę cię wrzucić do lochu pod pałacem!
Gdy to posłyszał połykacz fal, roześmiał się wesoło i rzecze do Iwasia po cichu:
- Cha, cha, cha! Ten głupiec myśli, że z nami koniec, a tymczasem zobaczysz, jak mu mina zrzednie, gdy pokażę, co potrafię.
Służba wnet przyniosła czterdzieści beczek piwa i czterdzieści beczek wody i postawiła przed połykaczem.
Ale po chwili wszystkie beczki były puste.
Wtedy car zatrząsł się ze złości i postanowił zabić Iwasia.
Rozkazał napuścić pary do łaźni i wrzucić tam Iwasia.
Ale Iwaś wziął od swego towarzysza garść cudownej słomy i rozrzucił ją po podłodze łaźni i natychmiast zrobiło się tak zimno, że drżał z chłodu i szczękał zębami. Wdrapał się na najwyższą ławę, gdzie było najcieplej, i tam przykry wszy się sukmaną, spokojnie sobie usnął.
Rankiem, gdy słudzy otworzyli łaźnię, oniemieli z podziwu. Na ścianach lśnił biały szron, a Iwaś, jak gdyby nigdy nic, zerwał się ze snu świeży jak ptak.
Wkrótce wieść o tym wydarzeniu rozeszła się po całym pałacu.
Gdy się o tym car dowiedział, kazał wezwać swych najmądrzejszych i najchytrzejszych doradców, aby wspólnie z nimi się zastanowić, w jaki sposób pozbyć się natrętnego chłopka.
I uradzili rzecz taką: jeśli Iwaś do następnego ranka nie wystawi pułku żołnierzy, natenczas czeka go niechybna śmierć.
Teraz car był już pewien, że tym razem koniec z Iwasiem.
Gdy się Iwaś dowiedział o rozkazie cara, zwrócił się do swych towarzyszy:
- Ratujcie mnie, bracia, już niejeden raz pomogliście im w nieszczęściu, pomóżcie i teraz, bo czuję, że zjjine.
- Nie martw się nic, przyjacielu - pocieszał go człowu-k z wiązką chrustu na grzbiecie - wszystko będzie dobr/c. Powiedz tylko gońcowi carskiemu, że jeśli tym razem car odmówi ci swej córki za żonę i będzie zwlekał, to stworzysz wojsko, staniesz na jego czele, i wyruszysz przeciwko niemu.
W nocy Iwaś udał się wraz ze swym przyjacielem za miasto i począł rozrzucać chrust na polu.
Ilekroć zeschła gałązka spadała na ziemię, wyrastał na tym miejscu żołnierz w pełnej zbroi. Powoli całe pole zaroiło się od tysięcy rycerzy. Było ich tylu, że trudno ich było okiem ogarnąć.
Odgłosy trąb wojennych zbudziły cara już o wczesnej porze.
- Kto śmie zakłócać spokój w moim państwie? - zapytał car groźnie dworzan.
- To ten nieznajomy, który się zjawił u nas na złotym latającym okręcie. Teraz ćwiczy swoje wojsko na błoniach pod zamkiem - odpowiedzieli dworzanie przestraszeni.
Rzucił się car na mury zamkowe; patrzy i oczom własnym nie wierzy. Jak pole długie i szerokie - wszędzie powiewają kity barwne na hełmach, błyszczą dzidy i kopie i słychać rżenie tysięcy koni. A na przedzie ujrzał Iwasia z mieczem w dłoni pędzącego na czarnym rumaku.
Teraz zrozumiał car, że musi ulec, że ten prosty chłopek jest potężniejszy niż on, car.
Posłał więc posłów z białymi chustkami po Iwasia, by zechciał wejść w progi pałacu. Wnet zjawia się rycerz wspaniały w pozłocistej zbroi, rumak pod nim tańczy, a on wywija szablą i daje wojsku rozkazy.
Zeskoczył z konia i udał się do wnętrza pałacu.
Car zbliżył się do niego, objął go za szyję, ucałował i mówi:
- No, Iwasiu, zwyciężyłeś, nie ma co mówić. Muszę ci oddać moją córkę. Ale czemu od razu nie zjawiłeś się przede mną jako rycerz, tylkoś przyleciał na swym statku obdarty jak żebrak? Przyznam ci się, sądziłem, żeś zabrał jakiemuś potężnemu panu ten statek.
230
Baśnie różnych narodów
- Byłem ja tylko biednym wieśniakiem, alem nigdy nikomu nic nie zabrał. A ty, carze, czy jestem żebrakiem, czy rycerzem, jednako powinieneś słowa rzeczonego dotrzymać. Nie chcę ja teraz twego królestwa ni córki-carewny za żonę. Wzbraniałeś się dać ją biednemu Iwasiowi - to bogaty Iwan jej nie chce.
To mówiąc skrzyknął swe roty, sam siadł wraz z towarzyszami na złocisty statek powietrzny i wzniósłszy się w górę porzucił niegościnną ziemię cara.
Powrócił do swej chatki rodzinnej, zbudował przy pomocy żołnierzy pałac wspaniały i miasto i panował tam w szczęściu i pokoju do późnych lat. A starzy jego rodzice cieszyli się wraz z nim i nigdy im niczego nie brakowało. Braci swych, którzy jeszcze na długo przed jego powrotem zjawili się w domu, uczynił dowódcami swej armii. A siedmiu wiernych towarzyszy żyło wraz ze swym przyjacielem w zgodzie i braterskiej miłości.
O złotej rybce i o tym, jak trzej przyjaciele: Wysoki, Szeroki i Bystrooki, pomogli rybakowi ocalić zaklętą kjrólewnę
(baśń ukraińska)
Pewnego razu młody rybak złowił złotą rybkę. Ucieszył się bardzo i już chciał ją zabrać do domu, gdy rybka ozwała się ludzkim głosem:
- Zwróć mi wolność, a w zamian otrzymasz piękną królewnę za żonę.
Zdziwił się rybak i pyta:
- Gdzież jest ta królewna?
- W żelaznym zamku - odpowiedziała złota rybka. - Jeśli jesteś odważny, dam ci dzielnego rumaka, w drodze spotka cię wiele przygód, ale w końcu uwolnisz królewnę i będziesz szczęśliwy.
Myśli rybak nad tym, co usłyszał, a rybka trzepoce mu się w sieci. Nagle staje przed nim kary koń i rży niecierpliwie. Rybak rzuca złotą rybkę do wody, sam siada na rumaka i wyrusza w świat szukać szczęścia.
Jedzie przez ogromny las; ciemno i głucho w gęstwienie. Gdy tak błądzi w zaroślach, nie wiedząc, w którą stronę skierować konia, nagle słyszy wołanie:
- Hej, poczekaj, dokąd tak spieszysz?
Ogląda się rybak i widzi człowieka chudego jak szczapa i niezmiernie wysokiego.
232
Baśnie różnych narodów
- Szukam pracy, czy mogę ci w czymś dopomóc? - mówi nieznajomy.
- A ktoś ty taki - pyta rybak - i co umiesz robić?
- Nazywam się Wysoki i mogę stać się jeszcze wyższy. Czy widzisz na szczycie tej sosny gniazdo? Mogę je zdjąć, nawet nie wspinając się po drzewie.
Mówiąc to zaczął się powiększać, ciafo jego rosło w oczach; był już tak wysoki jak sosna, wyciągnął rękę, zdjął gniazdo ptasie, a potem znów zmalał i podał gniazdo rybakowi.
- Cóż mi z gniazd ptasich - powiedział rybak - ot, gdybyś zdołał wyprowadzić mnie z tego lasu, wówczas przyjąłbym cię na służbę.
- Nic łatwiejszego - roześmiał się Wysoki i stał się trzy razy wyższy niż najwyższa sosna w lesie. Rozejrzał się dookoła i rzekł:
- Po tamtej stronie, na lewo od tego dębu znajdziemy drogę, która wyprowadzi nas z lasu.
Potem znów zmalał, wziął konia za uzdę i ruszył pierwszy. Wkrótce mieli las za sobą, przed nimi leżała szeroka równina, na jej krańcach wysokie, siwe skały wznosiły się jak mury miasta, a jeszcze dalej widniały góry zarośnięte borem.
- Ach, widzę na szczycie skały mego towarzysza - powiedział Wysoki - weźmy go z sobą. Może nam się przydać.
- Zawołaj go, niech tu przyjdzie - powiedział rybak.
- Kiedy to trochę za daleko - odparł Wysoki - nie usłyszy nas. I musielibyśmy długo czekać. Ale zrobię inaczej.
Wnet wydłużył się tak, że głową sięgał chmur, zrobił trzy kroki naprzód, pochylił się, wyciągnął rękę, uchwycił za ramię towarzysza stojącego na szczycie skały i postawił go przed rybakiem. Był to człowiek tak gruby, że grubszego nie było na świecie.
- Ktoś ty taki i na czym się znasz? - pyta rybak.
- Nazywam się Szeroki i mogę się jeszcze bardziej rozszerzyć - odpowiedział grubas.
- Pokaż, co umiesz - rzekł rybak.
- Panie, jedź szybko, szybko w głąb lasu - zawołał Szeroki - bo mi ciasno.
Rybak wraz z Wysokim udał się do lasu, a był już
O złotej rybce i o tym, jak trzej przyjaciele...
233
najwyższy czas, bo Szeroki nabrał powietrza do płuc, zaczął się rozszerzać jak balon i byłby ich przygniótł. Potem jął wydmuchiwać powietrze z taką siłą, że wszystkie drzewa gięły się w lesie, wreszczie stał się taki jak poprzednio.
- Chwat z ciebie - powiedział rybak - chodź z nami.
I ruszyli dalej w drogę. Kiedy zbliżali się do szarych skał, zauważyli z daleka człowieka, który miał oczy zawiązane chustą.
- Panie, to jest nasz trzeci towarzysz - powiedział Wysoki
- weźmy go ze sobą, może się nam przydać.
- Ktoś ty taki? - zapytał rybak nieznajomego. -1 dlaczego masz oczy zawiązane, przecież nie widzisz drogi?
- Przeciwnie, panie - odparł - musiałem zawiązać sobie oczy, gdyż widzę zbyt ostro; poprzez chustkę widzę lepiej niż inni z oczami nie zawiązanymi. A jeśli ją zdejmę, to przenikam wzrokiem wszystko dookoła. Gdy spojrzę na coś, co łatwo się pali, od razu wybucha płomień, a inne przedmioty rozpadają się w kawały.
To mówiąc zdjął chustkę z oczu i skierował wzrok na przeciwległą skałę. Skała w jednej chwili zaczęła się kruszyć, i pękać, a po chwili pozostał z niej tylko żwir. W żwirze zabłysło coś jak ogień. Bystrooki podszedł i po chwili przyniósł rybakowi błyszczącą grudkę czystego złota.
- Chodź z nami - powiedział rybak. - Jeśli masz tak bystre oko, to powiedz, jak daleko stąd znajduje się żelazny zamek i co w nim się dzieje?
- Gdybyś był sam, o panie, podróż twoja do tego zamku trwałaby dziesięć lat, ale z nami będziesz tam jeszcze dzisiaj
- odparł Bystrooki.
- A co robi teraz królewna? - pyta niecierpliwie rybak.
- Na to mówi Bystrooki wpatrując się w dal:
Za żelazną kratą,
Za murem z żelaza,
Królewnę czarodziej
Uwięzić rozkazał.
Leży biedna, gorzko płacze,
Żali się niebożę,
Że ocalić jej od śmierci
Nikt w świecie nie może.
I
234
Baśnie różnych narodów
- Kto mi jest przyjacielem, niechaj rusza za mną na ratunek królewny! - zawołał rybak.
- Wszyscy ci pomożemy! - zawołali chórem Wysoki, Szeroki i Bystrooki. Prowadzili rybaka przez góry i skały, przez lasy i rzeki, a gdy tylko jakaś przeszkoda stawała im na drodze, od razu któryś z trzech śmiałków ją usuwał. Słońce zaczęło zniżać się ku zachodowi, kiedy ujrzeli przed sobą żelazny zamek. Po moście zwodzonym wjechali bez przeszkody na podwórzec, gdy nagle most zapadł się za nimi i zawarły się bramy z hukiem. Rybak śmiało udał się z trzema towarzyszami do zamku.
W salach zamkowych ujrzeli mnóstwo ludzi, ale nikt z nich się nie ruszał; wszyscy byli jakby z kamienia. Komnata jadalna błyszczała od świateł, w środku stał duży stół, nakryty dla czterech osób. Zasiedli do stołu, gdyż byli bardzo głodni i zmęczeni. Nagle rozwarły się drzwi i do sali wszedł zgarbiony starzec o długiej, siwej brodzie. Za rękę prowadził piękną, biało ubraną królewnę, zakutą w trzy żelazne obręcze. Gdy rybak ujrzał jej bladą, smutną twarzyczkę, wykrzyknął:
- Starcze, musisz jej zwrócić wolność - inaczej zginiesz!
- Oddam ci ją pod jednym warunkiem - odparł starzec - będziesz jej strzegł przez trzy dni i trzy noce. Lecz jeśli zniknie, to zamienicie się wszyscy w kamień, tak jak inni, których tu widziałeś.
Po tych słowach starzec oddalił się zostawiając królewnę w sali. Daremnie rybak prosił ją, by przemówiła choć słowo, milczała jak skamieniała. Siadł więc przy niej wraz z swymi towarzyszami i postanowił czuwać całą noc, by jej kto nie uprowadził. Po pewnym czasie wszyscy poczuli senność. Zasnęli twardym snem i spali przez całą noc. O świcie obudził się rybak i jakież było jego przerażenie, gdy zobaczył, że królewna zniknęła z komnaty.
- Co teraz poczniemy? - wołał rozpaczliwie do swoich towarzyszy.
- Nie martw się, panie - powiedział Bystrooki; wyjrzał przez okno i zawołał:
-Widzę ją, o sto mil stąd jest las, w lesie stary dąb, na dębie
O złotej rybce i o tym, jak trzej przyjaciele...
235
żołądź. Królewna jest tą żołędzia. Niech mnie Wysoki weźmie na plecy, a wnet ją tu sprowadzę.
Wysoki wziął go na plecy, wyciągnął się aż do nieba. Jeden krok - dziesięć mil, Bystrooki wskazywał mu drogę. Nie upłynęło wiele czasu, a już byli z powrotem. Wysoki dał rybakowi żołądź, która zamieniała się w królewnę. Kiedy słońce zaczęło wychylać się zza gór, drzwi się nagle otworzyły z hukiem i do komnaty wszedł władca zamku. Gdy ujrzał królewnę, sposępniał. Nagle dał się słyszeć trzask. To jedna żelazna obręcz opasująca ciało królewny pękła i rozpadła się na części. Starzec wziął królewnę za rękę i powiedział wychodząc z sali:
- Czekają was jeszcze dwie próby.
Tymczasem rybak z towarzyszami chodził po całym zamku i przyglądał się wszystkiemu z ciekawością. Tu spotkał rycerza z mieczem w ręku, który zastygł w chwili, gdy odpierał napastnika, ówdzie młodzieńca skamieniałego w biegu, gdzie indziej znów grupę bojowników przy uczcie, z kielichami w ręku, w stajni oglądał skamieniałe rumaki, a w ogrodzie zamkowym drzewa bez liści, łąki bez trawy, strumyk bez wody. Wszędzie panowała cisza i pustka ani ptak nie zaśpiewał, ani kogut nie zapiał.
Gdy tylko słońce zaszło, znów zjawił się starzec z królewną i rozkazał rybakowi strzec jej jak oka w głowie, w przeciwnym razie bowiem czeka ich los skamieniałych poprzedników.
Mimo że wszyscy postanowili tym razem nie zmrużyć oczu, taki ich zmorzył sen, że legli pokotem na posadzce i twardo zasnęli. O świcie pierwszy zbudził się rybak. Jakaż była jego rozpacz, gdy nie ujrzał w komnacie królewny! Zaczął budzić i targać śpiących towarzyszy, a Bystrookiego błagał, by ją swymi wszystkowidzącymi oczyma odnalazł. Bystrooki przetarł oczy, wytężył wzrok i zawołał:
- Widzę ją: o dwieście mil stąd sterczy w górach skała granitowa, we wnętrzu skały tkwi szmaragd, w szmaragdzie ukryta jest zaklęta królewna. Jeśli tylko Wysoki mnie tam zaniesie, możesz być pewny, że ci ją przywiodę.
Wysoki wyciągnął się jak długi, wziął Bystrookiego na plecy i ruszył w drogę. Jeden krok - dwadzieścia mil.
236
Baśnie różnych narodów
Bystrooki utkwił wzrok, a góry, które zagradzały mu drogę, skruszyły się w jednej chwili i dały im swobodne przejście. Wkrótce stanęli przed skałą, gdzie ukryta była królewna. Teraz Bystrooki jeszcze bardziej natężył wzrok i pod wpływem tego spojrzenia skała rozprysła się w tysiąc kawałków. Wśród nich zazielenił się szmaragd. Zanieśli go rybakowi, który dotknął go ręką i natychmiast szlachetny kamień zamienił się w królewnę.
Rankiem, gdy czarodziej wszedł do komnaty i zobaczył królewnę, zmarszczył czoło gniewnie, a w tej chwili pękła druga żelazna obręcz opasująca jej ciało. Wziął starzec królewnę za rękę i opuścił komnatę.
- Do trzech razy sztuka - powiedział odchodząc. - Zobaczymy jeszcze, kto z nas zwycięży, ja czy ty.
Pod wieczór znów przyprowadził królewnę pod straż rybaka. Tym razem wszyscy czterej przyjaciele krążyli po komnacie, bali się nawet usiąść, by nie zasnąć. Królewna patrzyła na nich niema i blada, a na błagania rybaka, by przemówiła choć słowo, tylko łzy pojawiły się w jej oczach. O zmierzchu zmorzył ich sen tak nagle, że usnęli stojąc. Rybak znowu obudził się pierwszy i nie ujrzawszy królewny w komnacie, błagać zaczął Bystrookiego o pomoc. Bystrooki wytężył wzrok i powiedział:
- O trzysta mil stąd szumi morze, na dnie morza jest muszla, w muszlt-perła. Królewna jest tą perłą. Nie martw się, panie, i stamtąd ją wydostaniemy, ale Wysoki musi teraz przewieźć nie tylko mnie, ale także Szerokiego, bo bez jego pomocy nie damy sobie rady.
Wysoki wyciągnął się, na jedno ramię wziął Szerokiego, a na drugie Bystrookiego i wyruszył w drogę. Jeden krok - trzydzieści mil. Gdy znaleźli się nad morzem, Bystrooki wskazał ręką miejsce, w którym leżała muszla. Wysoki wyciągnął rękę, ale nie mógł dosięgnąć dna morskiego.
- Poczekaj, przyjacielu - powiedział Szeroki - pomogę ci. To mówiąc, nadął się jak balon, a potem zaczął pić wodę.
Po chwili woda w morzu tak nisko opadła, że Wysoki łatwo już sięgnął ramieniem do dna, wyciągnął muszlę z morza, wyjął perłę i ruszyli w drogę powrotną.
O złotej rybce i o tym, jak trzej przyjaciele...
237
Już niebo różowiało od zorzy porannej; rybak niecierpliwie wyglądał ich powrotu, a ich jak nie ma, tak nie ma. Kiedy zabłysnął pierwszy promień słońca, drzwi komnaty rozwarły się z łoskotem, wszedł starzec, a gdy nie ujrzał królewny, zaczął zanosić się od śmiechu:
- Ha, ha, ha, mam cię, ptaszku, chciałeś ze mną walki, a teraz zamienisz się w kamień jak inni!
Nagle przez okno wpadła perła i potoczyła się po posadzce, po chwili stała w komnacie królewna.
A było to tak: Bystrooki zobaczył, co się w zamku dzieje, powiedział to Wysokiemu, a ten widząc, że nie zdąży dotrzeć tak szybko do zamku, wyciągnął ramię i rzucił perłę przez okno. Czarodziej zbladł ze złości, targał siwą brodę, a wtem dał się słyszeć trzask i spadła trzecia obręcz zakuwająca królewnę. W tej samej chwili czarodziej stał się czarnym krukiem i wyleciał przez okno z głośnym krakaniem, a królewna od razu przemówiła i podziękowała rybakowi za ratunek.
Natychmiast poruszyło się wszystko dokoła, kamienne postacie rycerzy ożyły, w stajni zarżały konie, drzewa pokryły się zielenią, łąki barwnymi kwiatami, w powietrzu zabrzmiał świergot ptaków, a w strumykach zaszemrała woda. Wszyscy mieszkańcy zamku rzucili się do nóg rybakowi, wdzięczni za uwolnienie.
- Nie moja to zasługa - odparł rybak - lecz moich trzech dzielnych towarzyszy: Szerokiego, Bystrookiego i Wysokiego, bez ich pomocy los mój byłby podobny do waszego. A oto i oni.
W tej chwili zjawili się w zamku trzej nierozłączni przyjaciele, by podzielić radość i szczęście wszystkich mieszkańców. Wkrótce odbyły się zaślubiny rybaka i królewny.
Po pewnym czasie trzej towarzysze zjawili się przed rybakiem, aby go pożegnać, gdyż postanowili wyruszyć w świat. Daremnie błagał ich rybak, aby zostali u niego zawsze. Nic nie mogło zmienić ich postanowienia. Na pożegnanie Bystrooki powiedział:
- Pomagaliśmy ci z własnej woli, kiedyś był w potrzebie,
238
Baśnie różnych narodów
III. Mity greckie
a teraz z własnej woli odchodzimy w świat, by pomagać innym. Świat jest wielki i szeroki i wielu jest ludzi, którzy potrzebują pomocy.
Wysoki wziął na jedno ramię' Szerokiego, a na drugie Bystrookiego i powędrowali.
WANDA MARKOWSKA
Antygona
Po zwycięstwie nad Argejczykami radość i duma zapanowały w Tebach. Tylko Antygona i Ismena okryte żałobą lały gorzkie łzy nad ciałami swych poległych braci.
Pragnęły one godnie pogrzebać ciała zabitych, aby im zapewnić spokój w królestwie Cieni. Kreon jednak, który po raz trzeci ujął ster rządów w swe ręce, wydał rozkaz, aby miasto wyprawiło wspaniały pogrzeb jedynie Eteoklesowi, obrońcy Teb. Polinejkesa natomiast zwłoki, ponieważ przywiódł on w gród rodzinny wrogich najeźdźców, rozkazał rzucić nie pogrzebane za mury miasta na żer sępom.
Wyrok ten napełnił grozą serca sióstr. Ismena, lękliwa i bierna, nie śmiała przeciwstawić się woli Kreona, ale dumna i szlachetna Antygona nie mogła znieść hańby brata i postanowiła wbrew woli króla wypełnić swój święty obowiązek wobec poległego. Mimo próśb przerażonej Ismeny udała się Antygona na miejsce, gdzie leżały nie pogrzebane szczątki Polinejkesa. Chmary sępów i gromady psów krążyły wokół ciała królewicza. Nakryła Antygona nagość zmarłego ziemią i spełniła święte obrzędy, jakie jej nakazywał zwyczaj odwieczny, przez wszystkich Hellenów strzeżony.
Przy tej pobożnej czynności zastał ją strażnik, który z rozkazu Kreona strzegł ciała Polinejkesa, by nikt nie odważył się go pogrzebać.
Schwytana przezeń i przywiedziona przed oblicze starego władcy śmiało spojrzała mu w twarz.
- Tak - rzekła dumnie, uczyniła to, przysypała ciało nieszczęsnego brata ziemią i dopełniła ofiary, bo nie wolno
240
Mity greckie
Antygona
241
żywym odmawiać zmarłemu jego praw i niegodną jest rzeczą mścić się na zabitym. Polinejkes zdradził ojczyznę, to prawda, ale został ukarany śmiercią.
Kreon, surowy stróż praw państwa, skazał Antygonę na śmierć. Nie zawahał się wydać tak okrutnego wyroku na własną siostrzenicę i narzeczoną swego syna jedynego, Haimona. Musi ponieść karę, aby lud wiedział, że prawo jest prawem i że nie czyni się w jego obliczu wyjątków nawet dla potomków krwi królewskiej.
Daremnie błagał nieugiętego ojca Haimon, nie wzruszyły króla i zaklęcia Ismeny. Nie zmienił Kreon wyroku. Antygona musi umrzeć. Rozkazał ją zawieść do podziemnego lochu i tam zamurować żywcem. Lud cały ogarnęła groza.
Nie drgnęły wargi Antygony, gdy dowiedziała się o losie, jaki ją czeka.
Spokojnie szła na śmierć męczeńską i choć żal jej było młodych lat, bo nie zaznała jeszcze szczęścia ni miłości, nie żałowała ani przez chwilę swego czynu.
Lud nie śmiał się sprzeciwić woli króla, jakkolwiek stał po stronie Antygony.
Posępny Kreon po wyprowadzeniu siostrzenicy błądzi sam po swych komnatach i myśli ponure przeżywa. Przecież inaczej postąpić nie mógł. Jako przedstawiciel władzy królewskiej musiał strzec praw państwowych. I sam Dzeus jako pan bogów na pewno kierował jego krokami.
Gdy tak rozmyślał, zjawił się przed nim nagle stary Tejrezjasz i wbiwszy w przestrzeń swe ślepe oczy zawołał z gniewem, uderzając w ziemię sękatym kijem:
- Po dwakroć zawiniłeś, Kreonie, i bogowie odwrócili się od ciebie. Pogrzeb należy się martwym, a życie żywym. Ty odwróciłeś święty porządek rzeczy i za to będziesz ukarany. Nie minie dzień, a śmierć zjawi się na twoim domu.
Nigdy jeszcze Tejrezjasz nie wyglądał tak groźnie.
Przerażony przepowiednią, Kreon postanowił cofnąć swe rozkazy. Wybiega z krzykiem na podwórzec zamkowy: Niechaj co prędzej pochowają ciało Polinejkesa w grobowcu Kadmidów, niechaj odmurują Antygonę! Szybciej! szybciej! Gdzie Haimon? Gdzie jego syn?
Pędzi Kreon do lochu, w którym kazał uwięzić żywcem Antygonę. Złowrogie przeczucie gna go na miejsce kaźni. Gdy stanął przed skalistą grotą, rozkazuje wybić otwór w świeżym murze i przedostaje się do ponurego lochu. Oczom jego przedstawia się straszny widok. Na ziemi leży martwe ciało Antygony z pętlą na szyi, a u jej stóp jęczy Haimon, schylony nad trupem narzeczonej. Ujrzawszy ojca przebija się mieczem.
Dedal i Ikar
Dedal i Ikar
243
Żył na wyspie Krecie, na wygnaniu, z dala od Aten, swej ojczyzny, wielki rzeźbiarz, budowniczy i mistrz sztuk wszelakich - Dedal.
Sława jego rozniosła się po całym świecie. Posągi rzeźbione przez Dedala zdobiły świątynie Hellady, a tak bardzo przypominały żywych ludzi, że nawet znający tajemnice przyrody kapłani przywiązywali je łańcuchami bojąc się, aby im nie uciekły z ołtarzy. Sporządził również Dedal pierwszą na świecie siekierę, wynalazł piłę, poziomicę i wiele innych narzędzi ułatwiających pracę człowieka. Był jednak zazdrosny o swą sztukę i kiedy jego siostrzeniec i uczeń, Talos wymyślił koło garncarskie, zabił go w gniewie. Splamiony krwią niewinnego, musiał uchodzić z ojczyzny i szukać schronienia na Krecie.
Wyspą tą rządził podówczas król Minos, syn Dzeusa i Europy. Był to władca dumny i srogi. Nie chcąc dzielić władzy ze swymi braćmi, Radamantysem i Sarpedonem, ogłosił, że jemu samemu należy się królestwo, on bowiem jest ulubieńcem bogów i każde jego życzenie niebo spełni. Aby wszystkich przekonać o szczególnej łasce, jaką cieszy się wśród nieśmiertelnych, stanął wobec zgromadzonego tłumu przed ołtarzem Posejdona nad brzegiem morza i prosił boga, by zesłał mu byka, którego zabije na ofiarę. Posejdon wysłuchał jego modlitwy i po chwili z fal wynurzył się potężny biały byk z ogromnymi rogami. Jego rozdęte chrapy dyszały żarem, z oczu sypał iskry ognia. Minos ujrzawszy dorodne zwierzę, tak się nim zachwycił, że postanowił zachować je przy życiu jako ozdobę swych stad. Posejdonowi zaś złożył w ofierze innego byka. Bóg rozgniewał się na Minosa za ten podstęp i srodze go ukarał.
A miał król Krety piękną żonę o imieniu Pazyfae, córkę
Heliosa i Okeanidy Perseis. Żyli ze sobą szczęśliwie, mieli kilku synów i piękne córki, z których najurodziwsze były Ariadna i Fedra. Teraz gniew boga zburzył rodzinne szczęście Minosa. Na prośbę Posejdona bogini miłości Afrodyta zesłała na Pazyfaę szaleństwo. Obłąkana królowa zaczęła zdradzać od pewnego czasu przeciwny naturze pociąg do Posejdonowego byka.
Wtedy to, mówią, przyszedł z pomocą oszalałej królowej wygnaniec z Aten, Dedal. Zbudował drewnianą krowę, wewnątrz pustą, obciągnął ją skórą z jałowicy, do nóg przymocował koła i całą tę maszynerię wytoczył na łąkę. Pazyfae ukryła się w jej wnętrzu i mogła teraz do woli wabić byka pasącego się na polu. Z tego związku narodził się na hańbę królewskiego domu potworny bykoczłowiek, Mino-taurus, postrach całej Krety, żywiący się ludzkim mięsem. Byk, który mu dał życie, z woli Posejdona tknięty wścieklizną pustoszył całą wyspę, póki nie schwytał go Herakles i nie wywiózł z Krety dokonując swej siódmej pracy.
Okryty wstydem Minos, pragnąc ukryć syna Pazyfai przed światem i uchronić swych poddanych przed napaściami nigdy niesytego krwi potwora, za radą wyroczni zwrócił się
0 pomoc do Dedala.
Wielki budowniczy wzniósł wtedy w Knossos, stolicy państwa Minosowego, sławną w całym świecie budowlę, zwaną Labiryntem i tam w najdalszej części gmachu zamieszkał Minotauros, odcięty od wyjścia tysiącem zakrętów
1 ślepych korytarzy. Wdzięczny król obsypał Dedala wspaniałymi darami i darzył go swą łaską monarszą.
Lecz mimo czci i sławy, jaka go otaczała, nie był Dedal szczęśliwy. Trawiła go tęsknota za krajem ojczystym. Jedynym jego marzeniem było ujrzeć jeszcze raz Ateny, ukochane miasto rodzinne. Ale Minos nie chciał wypuścić Dedala z granic swego królestwa. Daremnie żalił się Dedal na swą dolę i zaklinał władcę, by pozwolił mu powrócić do kraju.
Gdy Minos trwał jednak w swym uporze, Dedala coraz częściej nawiedzała myśl o ucieczce. Lecz droga do ojczyzny wiodła przez dalekie morze, wyspy strzegli zaś dniem i nocą słudzy z rozkazu króla.
244
Mity greckie
Był słoneczny poranek. Dedal przechadzał się zamyślony nad brzegiem morza, spoglądając z tęsknotą na odlatujący klucz żurawi.
Ach, gdyby tak móc do ramion przypiąć skrzydła i w przestworzach popłynąć jak ptak! Od tej chwili myśl ta nie dawała Dedalowi spokoju. Godzinami śledził lot ptaków i badał ich budowę.
Aż wydarł tajemnicę przyrodzie. Odtąd nie tylko ptaki miały być panami przestrzeni.
Z zaciekawieniem przyglądał się syn mistrza, Ikar, dziwnym i tajemniczym zajęciom ojca. Stosy piór ptasich zapełniały pracownię. Dni i noce spędzał wygnaniec nad swym wynalazkiem. Zlepiał roztopionym woskiem pióra, aż powstały dwie pary ogromnych skrzydeł, jakby jakichś bajecznych orłów-olbrzymów.
Na koniec przyszedł utęskniony dzień, kiedy marzenie mistrza stało się rzeczywistością i po raz pierwszy wzniósł się on lekko jak ptak nad ziemię.
- Azaliż nie jestem równy bogom? - pomyślał upojony zwycięstwem.
Coraz wyżej unosiły go skrzydła, ziemia coraz bardziej malała w jego oczach, a wolność, odzyskana po latach udręki, zapierała mu oddech w piersi.
Tylko myśl o synu, uwięzionym na Minosowej wyspie, kazała mu zniżyć lot i wrócić na ziemię.
Przypinając Ikarowi skrzydła do ramion drżącymi jeszcze od lotu rękami, ze wzruszeniem szeptał słowa przestrogi:
- Nie leć, synu, za blisko słońca, by nie stajał wosk od jego żaru - nie leć, synu, za blisko morza, by fale nie zwilżyły ci skrzydeł.
I jak dwa olbrzymie ptaki unieśli się w powietrze, wzbijając się coraz wyżej, a wyspa niewoli oddalała się w przestrzeń, aż wreszcie utonęła we mgle.
Ikar upojony lotem nie myślał o przestrogach mądrego ojca. Niepomny na niebezpieczeństwo leciał coraz bliżej słońca. Już białe obłoki pozostały nisko w dole pod jego stopami. Nad nim drżało tylko szafirowe niebo i ogromne, złociste słońce.
I
Dedal i Ikar
245
Było południe. Żar słoneczny wzmagał się. Z Ikarowych skrzydeł spływać poczęły ciężkie krople wosku. Drogę chłopca coraz częściej znaczyły pojedyncze, odlepione od skrzydeł pióra. Minęli już wyspy Faros, Delos i Samos. Lot Ikara stawał się ciężki i nierówny jak lot zranionego ptaka. Na ten widok serce ojca ogarnął lęk. Z całej mocy bił skrzydłami powietrze, aby pospieszyć synowi z pomocą. Był już blisko Ikara, ale pęd powietrza i szum skrzydeł zagłuszały rozpaczliwy krzyk ojca.
Przelatywali teraz nad małą osamotnioną wyspą. Stary rybak siedział nad brzegiem morza i łozą naprawiał sieć. Widział on dziwne, ogromne ptaki o ludzkich postaciach i przerażony uciekł do pobliskiego gaju.
- Ojcze, pomóż! - ostatkiem sił zawołał omdlewający Ikar i jak kamień spadł w dół. Zielone fale morza pochłonęły go na zawsze. Ale po powierzchni długo jeszcze pływały złocite pióra Ikarowych skrzydeł. Morze zaś zwie się odtąd od imienia syna Dedala - Morzem Ikaryjskim.
Dedal powrócił do Aten bez syna. Żył tu jeszcze długo i założył ród Dedalów, tym sławny, że z niego miał się wieść Sokrates. Ale byli tacy, co twierdzili z całą pewnością, jakoby Dedal po ucieczce z Krety udał się do Italii i tam osiadł.
Demeter i Kora
Nad brzegiem morza, na kwiecistej łące bawi się w otoczeniu nimf Kora, córka bogini urodzaju Demeter. Zrywa czerwone maki, błękitne dzwonki i jaskry o złotych oczach. Ze śmiechem potrząsa białą puszystą kulą dmuchawca patrząc, jak z wiatrem ulatuje w dal, sypie kwietne płatki na swe warkocze, plecie wieniec z liliowej skabiozy.
Na skraj łąki wabi Korę cudownycm zapachem biały kwiat narcyza. Lecz nie tyka go Kora, pamiętna matczynej przestrogi, że kwiat to zdradziecki, poświęcony strasznym bogom podziemia.
Ale nęci ją woń cudowna i biel przeczystych płatków. Z dna kielicha, spośród złotych pręcików, zda się Korze, że patrzą na nią oczy Narcyza, najpiękniejszego z myśliwców, w którym kochały się wszystkie nimfy strumieni i drzew. Lecz Narcyz znał tylko łowy i nawet nie spojrzał na żadną z boginek, choć nieraz wabiły go po lasach pląsami i śpiewem. Najnieszczęśliwsza była z tego powodu nimfa Echo, w której serce głęboko zapadła miłość do pięknego młodzieńca. Żałosne jej skargi odbijały się echem po górach i lasach Hellady.
Pewnego razu zmęczony polowaniem i spragniony, gdyż słońce paliło żarem, pochylił się nad źródłem leśnym i ujrzał w wodzie swoje odbicie. I bogini miłości, Afrodyta, na prośbę obrażonych boginek sprawiła, że Narcyz zakochał się w sobie samym.
Zapomniał o łowach i jeleniach szybkonogich, o towarzyszach wypraw myśliwskich i tylko całymi dniami wpatrywał się w drżącą taflę źródełka. W końcu umarł z tęsknoty i miłości do swego odbicia. Na grobie jego wyrósł kwiat o śnieżystych płatkach i cudnej woni. Od imienia młodzieńca nazwano kwiat ten narcyzem.
Demeter i Kora
247
Klęczy Kora na łące i rozmyśla o smutnym losie pięknego myśliwca. Lecz coraz bardziej nęci ją czar białych płatków, drżących leciutko na wietrze. Wreszcie, niepomna słów matki zrywa łodygę narcyza. W tej samej chwili ciemność zalega łąkę, złotą dotychczas od słonecznego blasku, rozśpiewaną trelem skowrończym i roztańczoną pląsem nimf.
Ziemia rozwarła nagle swe czeluście i na rydwanie zaprzężonym w czarne rumaki zjawił się Hades, pan podziemia.
Tylko lekki okrzyk przestrachu zdołał się wyrwać z piersi Kory i straszny bóg porwał ją na rydwan i uniósł do swego mrocznego królestwa Cieni.
Mała boginka Kyane, rusałka wodna, przyjaciółka Kory, bawiąc się obok córki Demeter, usłyszała wołanie swej towarzyszki o pomoc. Ona jedna widziała rumaki i wóz władcy Tartaru. Bez namysłu rzuciła się pod kopyta pędzących koni zagradzając im drogę.
Lecz na próżno.
Rydwan wraz z Korą przeleciał szybko jak piorun i znikł w przepaściach ziemi. Otchłań zawarła się z powrotem, a na kwietnej łące znów unosiła się cudowna woń narcyzów i dzwoniła skowrończa pieśń. Nimfy igrały swawolnie na murawie, nieświadome tego, co zaszło. Tylko Kyane siedziała smutna na trawie, źródlaną wodą obmywała sobie ranę na ramieniu, którą jej zadały kopyta podziemnych rumaków, i płakała cichutko nad dolą porwanej przyjaciółki. Z jej łez powstał strumień błękitny, zwany od jej imienia - Kyane.
Demeter-Matka, pani urodzajnych łanów i kwitnących sadów, płacze. Łzy gorzkie padają z jej oczu bolesnych na ziemię.
Polami wśród zbóż kłosistych idzie dniem i nocą, nie znając snu ni wytchnienia, bezradosna bogini w zgrzebnej szacie z kłosem poczerniałym w dłoni i szuka po ziemi swej utraconej córki.
Ze szczytów gór roznieca płomienie stosów, by dać znać zbłąkanej może w puszczy dzieweczce. Na próżno.
A gdzie przejdzie smutna Matka, tam zieleń blednie i żółknie, usycha kwiat i kłos pszeniczny czernieje, łamią się
248
Mity greckie
i kruszą łodygi, dotąd napęczniałe zielonym sokiem, a szarość, żar i pustka unoszą się nad ziemią. Straszna klęska nawiedziła świat.
A bolesna bogini-Matka wciąż idzie przez ziemi obszary i daremnie woła i szuka swej córki.
Pewnego dnia spotyka boginię ciemności, Hekate, i za jej radą udaje się do boga słońca, Heliosa. Wszechwidny Bóg opowiedział Demeter historię porwania Kory. Od niego też dowiedziała się Matka, że Dzeus bez jej wiedzy przyrzekł już dawno Korę Hadesowi w zamęście i że teraz spełniły się wyroki.
Gniew szalony ogarnął Demeter, gdy dowiedziała się prawdy. A więc to sam Dzeus wyrządzić jej śmiał tak wielką krzywdę i skazać ich dziecię na wieczne ciemności. O, nie stanie jej stopa więcej w pałacach zdradzieckiego Olimpu!
W rozpaczy rzuca Demeter klątwę na ziemię, co pochłonęła jej dziecię. Niechaj nie rodzi więcej plonów i nie złoci się urodzajem. Niechaj spali ją żar, by stała się bezpłodna i pusta, jak pusta i samotna jest ona, Demeter!
Na próżno ludzie przerażeni klęską składali bogom heka-tomby1'-ziemia dotknięta klątwą potężnej bogini nie rodziła więcej swych owoców.
Opuściwszy boski Olimp i wziąwszy na się postać śmiertelnej niewiasty żyła Demeter z dala od świata, samotna w cierpieniu i tęsknocie. Dwukrotnie wysyłał do niej Dzeus swego posłańca Hermesa z prośbą, by wrócić zechciała do swej boskiej siedziby i nie trapiła dłużej ziemi spiekotą i głodem.
Nie drgnęła nawet jej twarz kamienna, zastygła w bólu niezmiernym. Łzy wyżłobiły głębokie rysy na jej boskim obliczu.
Ulitowała się wreszcie boleści swej córki macierz Rea i za jej namową zmienił Dzeus swe srogie wyroki. Posłał Hermesa do państwa Cieni z rozkazem uwolnienia Kory. Już miała opuścić królestwo ciemności, gdy Hades, na pożegnanie, podstępnie podał jej jabłko granatu, by orzeźwiła się jego sokiem. Kora niebacznie rozgryzła kilka ziarenek owocu, symbolu małżeństwa. Odtąd los związał ją na zawsze z Hadesem.
Demeter i Kora
249
Demeter siedziała pewnego razu w swej ulubionej kryjówce w Eleusis na ziemi attyckiej, gdy nagle stanął przed nią Hermes o stopach skrzydlatych z posłaniem od Rei. Nadzieja wstąpiła w serce bogini i tym razem bez oporu dała się zawieść w olimpskie progi.
Bez słowa wchodzi bogini bolesna na salę tronową Dzeusa szukając wzrokiem swej córki, ale Kory nie ma wśród Olimpijczyków.
Wtedy Dzeus skinąwszy berłem w te odezwał się słowa:
-Pokój niechaj zagości w twym sercu, Demeter. Wyroków moich cofnąć nie mogę, ale postanowiłem rzecz, która stanie ci na pociechę. Córka twa, Kora, będzie odtąd spędzać u swego małżonka, Hadesa, trzecią część roku jako pani podziemnego królestwa - Persefona, dwie trzecie zaś roku będziesz ją miała przy sobie.
W tej chwili na rozkaz władcy pięknooki Ganimedes, podczaszy Dzeusowy, otworzył wrota sali i w progu zjawiła się Kora-Persefona z wiankiem narcyzów na czole i pękiem maków w dłoni, piękniejsza niż kiedykolwiek.
Długo trwała radość matki i córki, a i reszta bogów cieszyła się patrząc na ich szczęście i wzajemną miłość.
Odtąd jak ziarno rzucone w ziemię ginie Persefona-Kora na trzecią część roku w królestwie Cieni, by potem podwójną radością wynagrodzić matce jej tęsknotę.
Demeter, uszczęśliwiona postanowieniem Dzeusowym, zdjęła klątwę z ziemi i wnet odżyła ona tysiącem strumieni, zakwitła bielą sadów i zielenią drzew, zapachniała miętą, macierzanką i cząbrem, rozszumiała się łanami złocistych zbóż.
Od owego czasu co roku na wiosnę Ziemia-Demeter stroi się w szaty radosne na powitanie córki, a późną jesienią, gdy ją ma utracić, płacze deszczem i szarugą nad swą dolą.
Pewnego razu, gdy Demeter błądziła po świecie w postaci śmiertelnej niewiasty, zmęczona próżnym poszukiwaniem swej córki, usiadła na brzegu studni w pobliżu Eleusis, nie opodal gór Kitajronu. Ujrzały ją tam córki eleuzyńskiego króla Keleosa i jego żony Metaniry. Przyszły one właśnie zaczerpnąć wody ze studni i spotkawszy nieznajomą starusz-
250
Mity greckie
kę zaprowadziły ją na dwór swych rodziców. Właśnie narodził się królewskiej parze synek i potrzebna była piastunka.
Rodzina Keleosa spodobała się bogini i chętnie zgodziła się pozostać tam na służbie. Macierzyńskie serce bogini rychło przywiązało się do maleńkiego chłopczyny, którego była piastunką. Postanowiła też obdarzyć go nieśmiertelnością. W tym celu nocą wyjmowała chłopca z kołyski i rozpaliwszy cudowny ogień trzymała w nim dziecię, aby święte płomienie strawiły wszystko, co śmiertelne, i obdarzyły niemowlę nieśmiertelnym życiem.
Już niewiele czasu pozostało do ostatecznego spełnienia się zamierzeń bogini, gdy pewnej nocy Metanira, słysząc szum w komnacie synka, postanowiła zajrzeć tam i dowiedzieć się o przyczynie niepokojów. Jakież było przerażenie matki, gdy ujrzała swe dziecko w ognistych płomieniach, a nad nimi piastunkę szepczącą jakieś tajemnicze zaklęcia.
Z krzykiem rzuciła się do bogini pragnąc wyrwać jej synka z rąk. Wtedy rozgniewana Demeter zrzuciwszy ziemską powłokę ukazała się Metanirze w swej boskiej postaci i rzekła do niej surowo:
-Chciałam obdarzyć twe dziecię nieśmiertelnością, aleś mi przeszkodziła. Oddaję ci teraz twego chłopca. Będzie skazan na śmierć jako i ty, gdyż śmierć jest udziałem ludzi.
To mówiąc zniknęła bogini sprzed oczu przerażonej Metaniry.
Ale nie zapomniała o gościnnym domu Keleosa i darzyła go nadal swą łaską, Ełeusis zaś obrała na swą ulubioną siedzibę. Tutaj też oddawano jej cześć największą w tzw. misteriach eleuzyńskich. Były to święte obrzędy, w których upamiętniono smutek bogini po utracie Kory, zamienionej w Persefonę, i radość z powrotu córki z podziemi.
Kiedy syn Metaniry i Keleosa, imieniem Tryptolemos wyrósł na młodzieńca, zjawiła się przed nim pewnego razu potężna bogini z wieńcem złotych kłosów na głowie. Rozkazała mu ona zwołać mieszkańców Eleusis i pójść za nią na pole. Tutaj na oczach zdziwionego ludu uczyniła w ziemi głęboką bruzdę i rzuciła w nią złote ziarna zboża. I stał się
Demeter i Kora
251
cud. Oto po chwili z ziemi wystrzeliły zielone pędy, które rosnąc szybko, pożółkły wnet i obwisły ciężkimi kłosami. Wtedy bogini ścięła je sierpem, ułożyła na ziemi, rozkazała bykom wymłócić zboże racicami i zmęłła ziarno między dwoma płaskimi głazami. Potem z mąki białej jak śnieg upiekła pierwszy chleb na ziemi.
W ten sposób nauczyła ludzi uprawy roli.
Aby zaś wszyscy ludzie mogli kosztować smaku chleba, podarowała Tryptolemosowi skrzydlaty rydwan, rozkazała mu objeżdżać wszystkie krainy i uczyć ludzi tajemnicy zasiewów i zbiorów. Hefajstos podarował ludziom na jej życzenie żelazny pług, który wykuł w swej kuźni, i odtąd chleb stał się codziennym i zawsze jednako upragnionym pokarmem człowieka.
Hekatomba - ofiara złożona z setki zwierząt.
Niobe
Cisza zalegała skały Parnasu. Ni ptak nie ośmielił się zaśpiewać, ni świerszcz wydzwaniać swych melodii. Gorący złoty dysk słońca przetoczył się przez zenit i słał promienne blaski na ziemię. W lesie zamilkł szept drzew i trawy zamarły w zachwycie. Wszystko stworzenie stłumiło oddech w piersiach i zasłuchało się w boskie tony Apollińskiej liry. Tylko strumień kastalski szemrał jak co dzień w gęstwinie i roznosił w doliny wieść cudowną o życiu Apollina, władcy muz.
Parne popołudnie wypełniło ziemię i niebo błękitną mgiełką upału. Na czerwonej skale, u stóp strumienia, siedzi młodzieńczy bóg z lirą w ręku, opodal muzy w powłóczystych szatach pląsają cicho wokół boga i strącają z rąk srebrne krople ze świętego źródła na ziemię.
Nagle cichą melodię liry przerywa i głuszy jakiś dźwięk - to śpiew nimf otaczających boginię, matkę Apollina i Artemidy, Leto.
Ona to bowiem w orszaku boginek zbliża się do siedziby syna.
Gniewna jest bogini i rozżalona. Ją, ulubienicę Dzeusa - władcy piorunów, pana nieba i ziemi - śmiała obrazić śmiertelna niewiasta, ją, matkę bogów.
- Synu mój, czy ścierpisz tę hańbę swej macierzy, czy pozwolisz, by twór śmiertelnego łona śmiał się wywyższać nade mnie, boginię i matkę twoją i Artemidy? Oto Niobe, córka bezbożnego Tantala, małżonka Amfiona, króla Teb, ośmieliła się pogwałcić ofiarę u mego ołtarza, bluźniąc, że jej to cześć przynależy boska jako matce siedmiu cór i siedmiu synów. Lud jej nikczemny i tchórzliwy pogasił ognie święte w moim gaju i hymny począł wznosić ku chwale swej bezbożnej królowej.
- Czyż nie budzi się gniew w sercu twoim, Apolłinie?
Niobe
253
Groźna skra zemsty strzeliła z błękitnych oczu boga. Lirę swą bierze w dłonie i dźwięk długi, przeciągły, mocarny wydzwania.
Wzywa swą siostrę Artemis-Łowczynię.
Usłyszała dźwięk bogini lasów i łuk chwyciwszy z ognistymi strzały, i oszczep w dłoń drugą, spieszy na brata zew. Słychać już granie ogarów w kniei i trzask łamanych gałęzi. Na słoneczne stoki Parnasu wdziera się orszak Łowczyni, dzikie zwierzęta, nimfy drzew, psy gończe - a w tyle spieszy sama Artemis w krótkim chitonie przepasanym rzemieniem, z włosem rozwianym, i kołczanem strzał pełnym na plecach.
Tymczasem w królestwie tebańskim lud tańczy i wieńczy kwiatami swą królową Niobe, siedzącą na podwyższeniu. Otacza ją hufiec dorodnych młodzieńców i dziewic.
To jej synowie i córy. Błogosławiona to pani i słusznie należy się jej cześć - myśli niejeden z jej poddanych i wznosi okrzyki podziwu i chwały dla matki Niobidów. Śpiewy, tańce, wieńce kwiatów i amfory ofiarne miodu, mleka, wina i wody - wszystko zasnuwa dym znad ołtarza, gdzie płonie obiata, baranek jednoroczny.
- Cześć ci i chwała, królowo! Cześć matce Niobidów! Króluj nam wiecznie, o pani nasza! Ciesz się, o boska -jesteś rozkoszą bogów i sama jesteś boginią. Błogosławione twoje łono, o Niobe!
O, szczęśliwy kraj, któremu panuje taka pani. Większa zaprawdę jest Teb królowa niż Leto, mówią poddani. Zaiste, nie równać się z nią Leto, która zrodziła zaledwie dwoje dzieci, Apollina i Artemis. A Niobe? Wprost oczy rwie jej potomstwo, taki blask bije od tych młodych postaci i od jasnych, złocistych loków Niobidów.
Wtem chmura zasnuła niebo dotąd czyste i promienne, dym ołtarzy zachybotał się dziko i miast wzbić się w górę począł pełzać nisko po ziemi gryzącym swędem snując się wśród tłumów.
Okrzyk bólu przeszył powietrze. To najstarszy z synów królowej, mężny Ismenos, padł rażony złotą strzałą w serce. Jeszcze drga złocisty grot w jego piersi, ajuż brat jego Sipylos i trzeci Tantalos, zwany tak przez pamięć dla swego dziada,
254
Mity greckie
i czwarty, błękitnooki Faidimos, leżą u stóp swej matki z pociskiem zemsty na piersiach. Jak gromem rażeni padają: piękny jak bóg Alfenor i dzielny Damasichthon.
Lud zamarł ze zgrozy. Urwała się pieśń radosna na ustach śpiewaków. Tylko z drżących warg kapłana pada zlękniony szept:
- To zemsta bogów!
- Zemsta bogów, sprawiedliwa kara - szepczą zbielałe usta poddanych. - Bogowie, przebaczcie nam winę!
Niobe jakby skamieniała siedzi przez chwilę nieruchomo na tronie, wreszcie z wysiłkiem ogromnym wstaje powoli i blada jak lica jej zabitych dzieci, niezdolna słowa przemówić, patrzy na śmierć swych synów - jakby nie wierzyła oczom, jakby to nie krew z jej krwi, nie kość z jej kości, jakby to nie jej synowie ukochani leżeli w pyle ziemi i umierali pod ciosem nieznanym.
Córki z płaczem i żałosnym krzykiem rzucają się na ciała braci, wydzierają im z piersi złociste groty i krew chcą tamować dłońmi, lecz na próżno - bo oto nowy świst i ostatnie, najmłodsze pacholę, ukochany Ilioneus, wydaje jęk żałosny i oczy gasnące zasnuwa mu mgła śmierci.
Matka stoi i nadal nieporuszona, z zaciśniętymi dłońmi, tylko ust drżenie i bladość śmiertelna wskazują na to, że żyje i czuje.
Ale wnet łuki brwi zbiegają się groźnie na jej czole, gniew i zapamiętanie błyskają w jej oczach, ręce wzniósłszy do nieba zasnutego czarnym dymem i wyciągnąwszy je nad ciałami zabitych synów woła:
- O mściwa Leto! Pragniesz mnie zniszczyć i pogrążyć w rozpaczy. Zabrałaś mi radość mych oczu i pociechę serca, synów mych najmilszych, nie zostawiłaś mi ani jednego, ani nawet niewinność najmłodszego mego dziecięcia nie wzruszyła twego twardego serca, okrutna!
Ale nie uda ci się mnie złamać, Leto! I teraz jeszcze, i teraz, jam większa niźli ty! Jeszcze wieniec siedmiu cór jak kwiaty górskie ozdabia moje czoło. Jeszcze i w tej chwili, zawistna, ja zwyciężam!
Lud oniemiał z lęku i zastygł w bezruchu. Niektórzy
Niobe
255
w przerażeniu poczęli uciekać, by nie słyszeć bezbożnych słów oszalałej królowej. Kapłan głośno począł wymawiać zaklęcia i modlitwy tajemne dla odpędzenia gniewu bogów.
W groźnej ciszy słychać było tylko rozpaczliwy płacz sióstr, leżących na trupach zabitych braci. Kwiaty łąki, niedawno jeszcze złociste, błękitne i jasne, teraz zabarwiły się krwią młodych i krew splamiła zieloną trawę.
Niobe ciskając błyskawice gniewu wznosi ręce nad martwymi ciałami swoich dzieci.
A już Apollo i Artemis z niebiosów zasnutych burą mgłą dymu nowe pociski wymierzają w odwet za obrazę matki. Dumna Leto podsyca ich gniew i zemstę.
Już dwie najstarsze córy legły na piersiach swych braci, którym przed chwilą pot ścierały śmiertelny z czół pobladłych, a wraz trzecia i czwarta z jękiem chwyta się za serce i wyrwać chce strzałę ognistą, co drży jeszcze od lotu.
Pozostałe z płaczem żałosnym tulić się jęły do matki.
- O matko, ratuj nas, ratuj od śmierci! Matko, my chcemy żyć! Matko, matko nasza! O bogowie - ulitujcie się nad nami!
Strach i groza chwyciły królową za włosy. Z rozpaczą ogarnia ramionami ciała swych córek i piersią swą własną chce je osłonić przed zagładą.
Lecz na próżno miota się i tuli rozpaczliwie swe ostatnie pozostałe przy życiu dziatki. Mdlejącymi rękami czepia się jeszcze jej sukien piąta córka i wnet osuwa się cicho na ziemię, umierając.
Niobe pada na kolana. Złamana jej duma. Błaga mścicieli o miłosierdzie.
- Litości, Leto! Litości, bogini! Przecież matką jesteś jako ja... Zostaw mi choć te dwie najmłodsze na osłodę mych pustych dni!
Pada na ziemię w łkaniu, co targa całym jej ciałem. W ostatnim porywie tuli dzieci, jakby chciała je ukryć w swym ciele przed strzałami bogów.
Lecz nowy świst złowrogo rozlega się w powietrzu i nowa ofiara pada na pierś matki skrapiając ją krwią buchającą z rany.
Najmłodsza dzieweczka, dziecko prawie, wątłe i wiotkie,
256
Mity greckie
Niobe
257
tuli główkę do matczynego łona, by nie widzieć śmierci naokół. Niobe układa jedną ręką ciało swej martwej córki na murawie, drugą podtrzymuje najmłodsze dziecię u kolan.
Bezsilnie słania się królowa z córką ostatnią w ramionach przed zastygłym ołtarzem Leto i błaga bezlitosną o zmiłowanie.
- Tę jedną, jedyną, bogini, mi zostaw!
Cisza zaległa wokół. Ogniska ofiarne pogasły. Trzynaście trupów leży na polanie, krew Niobidów wsiąka w leśną murawę.
Lud z oczami błędnymi od grozy milczy i patrzy, i słucha.
A tam, w błękitach, ponad chmurami, Apollo spogląda na matkę swą, Leto, z pytaniem w boskich oczach.
Lecz zimne są usta bogini, a gniew zastygł na jej obliczu.
A jego siostra Artemis? Serce Łowczyni chłodne jest i litość nie ma do niego przystępu.
Z uśmiechem na ustach napina bogini łuk po raz ostatni i najmłodsza dzieweczka Niobe osuwa się do stóp matki ze strzałą tkwiącą w wątłych dziecinnych plecach.
- O bądźcie przeklęci, wy tam, w niebiosach, bądźcie przeklęci po trzykroć - woła Niobe w szaleństwie rozpaczy i bez zmysłów pada na ciało córeczki.
Zwłoki zabitych leżą w ciszy śmierci na polanie leśnej. Tłum ludu stoi nadal i patrzy. Patrzą młodzieńcy i starcy, niewiasty i dziewczątka młodziutkie. We wszystkich oczach strach i litość. Żaden głos nie mąci ciszy. Nawet oddechu piersi ludzkich nie słychać. A może i oni nie żyją?
Tak, świadkowie kary zastygli nad ciałami Niobidów i nie wrócili już do swych domów. Bogowie pozamieniali ich w kamienne posągi, a chłodny Zefir porwał królową Niobe i uniósł na swych skrzydłach do jej ojczystej Lidii, daleko za morzem.
I stoi tam matka Niobidów dotąd, jak posąg kamienny na górze Sipylu. Poprzez wieki mogą wędrowcy oglądać tę postać bolesną zastygłą w granicie i widzieć, jak żywe, ludzkie łzy toczą się po nieruchomym licu, łzy, co w głazie wyryły głębokie, czarne bruzdy cierpienia.
Przez długi czas potem ludzie pokazywali w Tebach grób
Niobidów. Dziewięć dni ich ciała leżały nie pogrzebane, aż wreszcie sami bogowie usypali im mogiłę.
Gdy Amfion wróciwszy z podróży dowiedział się o nieszczęściu, z rozpaczy popadł w dziwne otępienie. Długo trwał w tym stanie pół życia pół śmierci, aż wreszcie przemógł się i powędrował wraz ze swym bratem Zetosem do świątyni Apollina w Delfach, by błagać syna Leto o litość i odwrócenie kary. Gdy tylko dwaj błagalnicy znaleźli się przed ołtarzem boga, wraz padli na stopnie przebici złotymi strzałami. To Apollo z namowy bezlitosnej i mściwej bogini uśmiercił ich obu, aby zginął cały dumny ród Amfiona.
Prometeusz
Było to w czasach, gdy na niebie panował od niedawna młody bóg Dzeus, który pokonał po ciężkiej walce swego ojca Kronosa i strącił z niebios stary ród Tytanów.
Nowy władca niebios uważnie śledził wszystko, co się działo na ziemi, obawiając się stamtąd niebezpieczeństwa dla swej władzy. Na ziemi bowiem pozostał niepokonany jeden z Tytanów, mądry Prometeusz, syn Japeta.
Po niedawnych strasznych walkach bogów ziemia była milcząca i wymarła. Wtedy Prometeusz postanowił ożywić pustynne obszary i stworzyć na nowo ród ludzki, który mógłby się cieszyć darami ziemi. Wziął tedy grudę gliny, zwilżył ją wodą źródlaną, ugniótł w boskich palcach i ukształtował człowieka. Na prośbę Tytana Atena tchnęła życie w martwe ciała ludzi.
Słabi byli jednak i nędzni ci pierwsi ludzie Prometeuszowi. Patrzyli nie widząc, słuchali nie słysząc; jak zjawy senne i bezradosne snuli się po młodej ziemi, bezradni wobec jej tajemnic. Nie znali narzędzi pracy, nie umieli ociosywać kamieni ani z gliny formować cegieł, ani budować chat z pni drzewnych. Gnieździli się pod ziemią, w ciemnych, wilgotnych jaskiniach wśród skał i jam, podobni ślepym termitom. Marzli od chłodu nocnego i drżeli przed dzikimi zwierzętami, wyjącymi głucho w puszczy. Nie znali jeszcze łaskawości ciepłego ogniska ani sztuk i rzemiosł związanych z przetapianiem metali.
Dniem i nocą przemyśliwał więc Prometeusz, jak by pomóc ludziom, których powołał do istnienia. I pod jego mądrym przewodem krok za krokiem poznając tajniki życia, wspólnym trudem złączeni, powoli wznosili się oni na wyższy stopień bytowania.
Dumny Dzeus postanowił jednak odebrać Prometeuszowi
Prometeusz
259
władzę nad rodem ludzkim. Zwołał tedy wszystkich ludzi na zgromadzenie, na którym miał im wskazać i obwieścić prawa i obowiązki względem nowych władców niebios. W zamian przyrzekał im swą łaskę i opiekę, aby zapanowało odtąd prawdziwe przymierze bogów i ludzi.
W dzień zgromadzenia zjawił się przed ołtarzem ofiarnym Prometeusz. Jako ojciec i obrońca rodzaju ludzkiego obawiał się, by bogowie za swą opiekę nie nałożyli na barki człowieka zbyt wielkich ciężarów. Toteż mądry Tytan aby temu zapobiec, postanowił użyć podstępu. Gdy wszyscy bogowie zebrali się przy ołtarzu i lud stanął dookoła, wtedy wystąpił naprzód, zabił na ofiarę wielkiego byka, zerwał zeń skórę, rozpłatał mu brzuch ostrzem noża, wydobył wnętrzności i podzielił mięso na dwie nierówne części. Po jednej stronie ołtarza położył najlepsze płaty mięsa i tłuszczu i zawinął je w skórę zwierzęcia, po drugiej kości i wnętrzności kunsztownie przykrył kawałkami tłuszczu. Uczyniwszy to potajemnie, zwrócił się do Dzeusa, by wybrał ofiarę dla siebie: którą część zwierzęcia ofiarowanego wybierze, tę będą musieli ludzie odtąd składać bogom do końca świata.
Dzeus widząc po lewej stronie ołtarza tylko skórę i trochę mięsa, a po drugiej biały, smakowity tłuszcz, wybrał część leżącą z prawej strony.
Jakież było jego zdumienie i oburzenie, gdy pod cienką warstwą tłuszczu ujrzał gołe kości i krwawe wnętrzności zwierzęcia. Gniew zasnuł mu oblicze.
A Prometeusz cieszył się, że oszukał nienawistnych bogów, którzy siłą zdobyli tron jego przodków, a teraz chcieli zapanować nad jego umiłowanym dziełem - człowiekiem. Odtąd zaś dzięki temu podstępowi będą ludzie w tysiącznych całopaleniach i ofiarach oddawać bogom tylko kości i wnętrzności zwierząt, a sami zabierać sobie mięso i tłuszcz.
Obrażony i gniewny, postanowił Dzeus ukarać srogo zuchwalca, który ośmielił się zakpić z niego, władcy bogów i ludzi.
W tym celu, pragnąc najciężej dotknąć Tytana - a znał jego miłość do ludzi - postanowił odmówić im daru ognia, ostatniej i największej z łask, jaką chciał im Prometeusz ofiarować.
260
Mity greckie
Widząc to Prometeusz postanowił zdobyć ogień dla ludzi wbrew woli władcy Olimpu. Pewnej nocy ściął długą gałąź oliwki i zakradł się potajemnie do rydwanu Heliosa, boga słońca. Ogniste rumaki biły kopytami o ziemię, sypiąc snopy złocistych iskier, rozświetlających ciemne otchłanie nieba. Niecierpliwie czekały różanopalcej Jutrzenki, by wyruszyć w drogę naokoło nieba. Jasna łuna unosiła się nad rydwanem. Prometeusz przytknął gałązkę oliwną do osi wozu; suche drzewo zajęło się wnet z wesołym trzaskiem i Tytan po cichu, tak jak przyszedł, opuścił stajnię Heliosa.
Z płonącą pochodnią w ręku zstąpił na ziemię i zapalił pierwsze na niej ognisko.
Zaznał odtąd człowiek rozkoszy ciepła przy płonących głowniach i mógł gotować sobie gorącą strawę, a nie żywić się surowym mięsem i korzonkami leśnymi. Opuścił ponure pieczary w głębi ziemi i zbudował sobie przestronne chaty na słońcu i powietrzu.
Dobry Tytan, przyjaciel ludzi, nauczył ich sztuk wszelakich, odkrył przed nimi wiele tajemnic ziemi i nieba, ujarzmił dzikie zwierzęta, aby stały się towarzyszami pracy człowieka, uczył ludzi uprawy roli, aby dała im złote ziarna zbóż rozmaitych. Wskazał na nie znane im dotąd, ukryte w głębi ziemi złomy miedzi, srebra i złota.
Zadrżał władca Olimpu z gniewu, widząc święty ogień płonący na ziemi. I znów pragnąc wymierzyć karzący cios Prometeuszowi, najpierw zesłał nieszczęście na jego lud ukochany. Rozkazał Hefajstosowi, bogu ognia, słynnemu ze sztuki kowalskiej i snycerskiej, by ulepił mu z gliny i wody postać pięknej dziewczyny. Niezadługo pod ręką mistrza powstał posąg cudownej piękności, który Dzeus drgnieniem swej woli ożywił. Atena, niechętna Prometeuszowi, gdyż mu zazdrościła mądrości, nauczyła dziewicę sztuki tkania i haftu. Charyty narzuciły na jej głowę białą, przejrzystą zasłonę i uwieńczyły jej włosy kwieciem darząc ją wdziękiem. Hermes nauczył ją kunsztu wymowy dowcipu, a cypryjska pani Afrodyta, tchnęła w nią swój czar nieodparty.
Nazwano niewiastę tę Pandora, co znaczy: obdarowana przez wszystkich. Kiedy już dzieło było gotowe i Pandora,
Prometeusz
261
uśmiechając się lekko spod przejrzystej zasłony, stała pośrodku sali biesiadnej na Olimpie, nawet bogów olśniewając swą pięknością, wziął ją Hermes za rękę i sprowadził z nieba na ziemię. Tutaj wręczył jej kutą, rzeźbioną cudownie szkatułkę i rozkazał wejść w dom poczciwego i łagodnego Epimeteusza, brata Prometejowego. Ale nim ją opuścił boski posłaniec, zabronił jej z rozkazu Dzeusa otwierać wieko szkatuły.
Oniemiał Epimeteusz z zachwytu, gdy ujrzał w swych progach niezwykłej piękności Pandorę. A gdy dziewica mu opowiedziała, że przychodzi doń z pozdrowieniami od ojca bogów i ludzi, przyjął ją w swój dom z radością i dumą. Daremnie ostrzegał go Prometeusz przed tym nieznanym darem bogów, domyślając się jakiegoś podstępu; Epimeteusz, podbity urokiem pięknej wysłannicy Dzeusa, zapomniał dla niej o całym świecie i w końcu pojął ją za żonę.
Niedługo jednak trwało jego szczęście.
Kapryśna Pandora, trawiona ciekawością, co dzień prosiła Epimeteusza, by jej otworzył tajemniczą pozłocistą puszkę i pokazał, co się znajduje w środku. Długo wzbraniał się Epimeteusz, upominany przez swego brata, aż któregoś dnia uległ namowom żony i wspólnie otworzyli wieko szkatułki.
Ale natychmiast odskoczyli w tył i niemal zastygli w miejscu z przerażenia. Bo oto z puszki wyłazić poczęły jadowite żmije, węże i skorpiony, wstrętne olbrzymie pająki, obrzydłe gady i płazy, których ukąszenie przynosi śmierć, i z sykiem rozpełzły się po ziemi.
Nagle z dna skrzynki unosić się poczęła powiewna i mglista postać kobiety o przedziwnej piękności. Była to Nadzieja. Ale Pandora za podszeptem Dzeusa szybko podbiegła i zatrzasnęła wieko skrzynki zamykając Nadzieję na zawsze.
Tymczasem okrutne choroby, febry i zarazy, które wyfrunęły ze złowieszczej puszki, zatruwać poczęły krew ludzi i zwierząt, dotąd zdrową. Cierpienie na zawsze zamieszkało na ziemi, w morzu i w powietrzu, a śmierć nakryła świat żyjących swymi czarnymi skrzydłami.
262
Mity greckie
Nie był to jednak kres zemsty Dzeusowej.
Wezwał on bowiem Hefajstosa i rozkazał mu pochwycić i uwięzić Prometeusza. Niechętnie przyjął Hefajstos rozkaz ojcowski, ale nie śmiał się opierać. Na skinienie Hefajstosa, Kratos i Bia (co znaczy Moc i Siła), zawlekli Tytana na scytyjskie pustkowie i tu przykuli go kajdanami do skalnej ściany Kaukazu. I zawisł Prometeusz nad przepaścią na nagiej i poszarpanej skale, gdzie nie mógł nawet zgiąć kolan ani oczu zmrużyć, by znaleźć we śnie ukojenie. Daremnie błagał go jednak Hefajstos, wzruszony okrutnym losem Tytana, aby ukorzył się przed wolą ojca bogów i uznał swój błąd kładąc tym kres swoim mękom. Mimo strasznych cierpień trwał Prometeusz niezłomny na skale i nie chciał się wyrzec miłości dla rodu ludzkiego ani prosić Olimp o litość. Dzeus widząc dumę nieugiętego skazańca wysłał orła, aby codziennie szarpał wątrobę Prometeusza, która cudownym sposobem miała ciągle na nowo odrastać.
Wiatry i burze, morze i ziemia były świadkami jego męki. Znikąd nie dolatywał głos ludzki. Tylko szum fal morskich, huk spadających kamieni i dziki krzyk orłów górskich przerywały milczenie. Gorące promienie słońca paliły nieszczęsne ciało męczennika. Straszliwe pragnienie dręczyło go dniem i nocą i tylko ulewny, litosny deszcz zwilżał czasami jego spiekłe wargi.
I miało tak trwać wieki. Męka Prometeusza mogła się skończyć tylko wtedy, gdyby ktoś z nieśmiertelnych dobrowolnie zgodził się pójść do Hadesu w zamian za skowanego Tytana.
Pewnego razu szedł Herakles drogą nadmorską na jedną ze swych licznych wypraw. Nagle usłyszał jęk: rozejrzał się naokół i dostrzegł z dała olbrzymią postać Prometeusza rozpiętą na skale i ponurego orła rwącego mu wnętrzności.
Zdjęty grozą bohater napiął łuk i wypuścił strzałę, która ugodziła śmiertelnie krwiożerczego ptaka. Wtedy Herakles podszedł do skały Tytana.
- Pozdrowienie tobie, o wielki! - rzekł. - Los twój się wypełnił. Nadszedł kres twoich cierpień. Zemstę bogów skruszyło twoje męstwo! Przynoszę ci wolność.
Prometeusz
263
To mówiąc, uderzeniem maczugi rozbił okowy pętające Tytana i uwolnił go z więzów.
Sędziwy Chiron-centaur zaś, który był nieśmiertelny i cierpiał nieznośne męki z powodu nieuleczalnej rany, jaką mu przypadkowo zadał Herakles zgodził się pójść dobrowolnie do Hadesu na błogosławione Pola Elizejskie; tak więc wypełniła się wola Dzeusa.
Powróciwszy na Olimp nie zapomniał Tytan o rodzie ludzkim żyjącym na ziemi, lecz nadal pozostał jego najlepszym opiekunem i obrońcą.
Syzyf
Syzyf był władcą pięknego Koryntu. Był to gród potężny i bogaty; w porcie uwijały się statki ze wszystkich, najdalszych nawet krain, dokąd tylko dobiegła wieść o kwitnącej ziemi helleńskiej. Wspaniałe ogrody, tarasy przestronne, barwne świątynie bogów zdobiły miasto Syzyfa. Żoną jego była jedna z Plejad, Merope.
Bogowie lubili bardzo króla Koryntu i nie skąpili mu swych łask. Zapraszali go nawet od czasu do czasu na Olimp, do swej podniebnej siedziby. Żył król Syzyf długie lata szczęśliwie w zdrowiu i radości, zawsze rześki i młody, mimo podeszłego wieku, gdyż ambrozja i nektar - pokarm boski, który nieraz spożywał na ucztach z niebianami - przydawały mu siły i chroniły od znużenia starości. I byłby tak żył pod promieniami łaskawości Olimpijczyków jeszcze długo, gdyby nie jego zbytnia gadatliwość i pyszałkowatość.
Lubił się on nadmiernie chwalić swoją przyjaźnią i zażyłością z bogami i często przy ucztach opowiadał przyjaciołom cuda o rozmowach i zamierzeniach Olimpijczyków, plotkował o ich miłostkach i słabostkach. Czasami nawet, by się popisać przed swymi przyjaciółmi, pozwalał sobie na większe zuchwalstwa. Oto będąc na uczcie na Olimpie kradł cichaczem trochę nektaru i ambrozji i później częstował nimi swych biesiadników. Bogowie, choć widzieli jego sztuczki, jednak mieli do niego słabość i patrzyli na to przez palce. Wybaczali mu nawet jego plotkarstwo.
Ale razu pewnego po jakiejś uroczystości na Olimpie wyprawił Syzyf u siebie w pałacu wspaniałą ucztę i tam przy winie wypaplał jakąś ważną tajemnicę boską, o której się dowiedział na Dzeusowym dworze.
Teraz już przebrała się miara pobłażania ze strony niebian. Syzyf stracił ich łaskę i za swą winę musiał odpokutować
Syzyf
265
śmiercią. Ale nie chciał się poddać losowi on, co za życia próbował już rozkoszy niebiańskich. Umierając tedy, chytry król nakazał swej małżonce, by nie wyprawiała mu pogrzebu. Ciało jego, nie przybrane kwiatami i nie pogrzebane, bez świętego obola w ustach leżeć miało pod murem korynckiego pałacu. Całe miasto potępiało złą królową, która nie spieszy się z wypełnieniem swego obowiązku wobec zmarłego małżonka.
Tymczasem Syzyf jękami i płaczem napełnił całe podziemne królestwo. Błąkał się jak cień w pobliżu Charonowej łodzi i żalił się na złą żonę, a łzy jak groch płynęły mu po twarzy. Gdy Charon zapytał go o przyczynę rozpaczy, wtedy Syzyf głosem przerywanym od łkań opowiedział swą żałosną historię, jak to bezbożna małżonka zapomina o swej powinności i nie chce mu sprawić pogrzebu, jak ciało jego poniewiera się gdzieś pod płotem, jak bardzo jest biedny i poniżony, że nie ma nawet obola na opłacenie przewozu przez Styks.
Jęki i narzekania Syzyfa doszły w końcu do uszu Hadesa i Persefony. Znali go oni dobrze ze wspólnych biesiad na Olimpie i teraz żal im się zrobiło dawnego ulubieńca. Wezwali go tedy do siebie i dowiedziawszy się o jego nieszczęściu pozwolili mu wrócić na ziemię pod opieką Tanatosa, boga śmierci, aby mógł nakłonić swą złą żonę do sprawienia mu należnego pogrzebu.
Przebiegły Syzyf z wybuchem wdzięczności rzucił się do stóp władcom Tartaru i natychmiast, unoszony skrzydłami Tanatosa, wyruszył w drogę na ziemię.
Na ziemię, na ziemię, do słońca i wina, do życia i wesela!
Gdy tylko przybył do pałacu w Koryncie, natychmiast kazał związać mocno bożka śmierci i wtrącić go do ciemnego, wilgotnego lochu w podziemiach zamkowych.
Siedział tak biedny Tanatos długie lata w zamknięciu, a Syzyf tymczasem żył sobie i żył. A wraz z nim i inni ludzie na ziemi nie zaznali w tym czasie ni chorób, ni śmierci. Ród ludzki rozplenił się wtedy jak nigdy przedtem i potem, a śmiech, zdrowie i szczęście panowały na całym świecie. Cerber i Charon odpoczęli sobie po trudach i dziwili się już
266
Mity greckie
po cichu swojej bezczynności. Tylko dusze na Polach Elizejskich nudziły się śmiertelnie. Od dawna już nie spotykały i nie poznawały, poprzez mgłę zapomnienia, swych bliskich i druhów z podsłonecznej strony, od dawna nie zaznały tej jedynej, nikłej i sennej rozrywki.
Aż kiedyś przypomniał sobie Hades o Syzyfie. Przywołuje Charona i pyta, czy przewoził już króla Koryntu na drugą stronę Styksu. A gdy starzec przecząco potrząsnął głową, każe władca wołać Tanatosa. Przeszukano cały Hades od wnijścia do najgłębszych, najtajniejszych sfer, lecz nigdzie nie znaleziono ani czarnego bożka, ani Syzyfa. Wtedy posłał Hades Hermesa na ziemię, by odszukał zaginionych. Wiatronogi bóg nietrudne miał zadanie. Zastał Syzyfa przy uczcie na tarasie korynckiego pałacu. Pod boskim wzrokiem Hermesa zmieszał się chytry starzec i przyznał do winy. Hermes uwolnił z więzów i wieloletniej niewoli Tanatosa. Rozpostarł syn Nocy swe czarne skrzydła zwinięte od tak dawna i milcząc pofrunął na królewski dwór. Pierwszy uczuł chłodne jego muśnięcie sam Syzyf, potem zaś wszyscy jego dworzanie i towarzysze. A potem Korynt i Peloponez i Grecję całą zmroziło tchnienie śmierci. Tanatos był wszędzie, w chatach rybaków i w pałacach królów, na górskich halach i w gajach dolinnych, wszędzie zbierał podwójny plon, jakby chciał zemścić się na całym rodzie człowieczym.
Groza powiała nad ziemią. Szelest śmiertelnych skrzydeł gasił uśmiech na twarzach matek i przerywał piosenkę dziecka. Trwało tak, dopokąd nie zapełnił się Hades ciałami zmarłych po brzegi i łódź Charonowa omal nie zatonęła pod ich ciężarem. Wtedy rozkazał Hades zwolnić Tanato-sowi lotu.
A Syzyf? Co się z nim stało po śmierci?
Ciężko go ukarali bogowie.
W podziemiach Hadesu zgięty wpół toczy przed sobą wielki odłam skały. Musi go wtoczyć na wysoką górę. Pręży się grzbiet nieszczęśnika, nabrzmiałe węzły żył występują na jego ramionach, krew uderza do głowy i brak mu już tchu w zdyszanych płucach.
Syzyf
267
Ale już niedaleko szczyt. Tam odpocznie. Lecz nagle tuż przed wierzchołkiem góry głaz wymyka mu się z rąk i spada w dół.
Tak wciąż musi biedny Syzyf zaczynać od początku swą pracę daremną i znoić się w próżnym wysiłku. A trwać to ma bez końca, przez wieczność całą.
JAN PARANDOWSKI
(fragment książki „Mitologia")
Tułaczka Odyseusza
Kiedy wybuchła wojna, Odyseuszowi piękna Penelopa właśnie urodziła syna. Kołysać dziecko, słyszeć jego pierwsze gaworzenie, brać je na ręce i nieść do dziadka Laertesa, siedzieć w cieniu drzew i patrzeć na żonę karmiącą niemowlę, pod wieczór odbierać raporty zarządców i naczelnych pasterzy, jakie urodzaje, ile cieląt, a ile prosiąt przybyło, wyjść
0 świcie do wilgotnego sadu i podcinać gałązki drzewek lub krzątać się dokoła winnych latorośli, urządzić biesiadę z przyjaciółmi - mięso wyborne, chleb świeżutki, dobre wino - posłuchać pieśni wędrownego śpiewaka lub opowiadań ludzi starych i bywałych - w takich codziennych, zdrowych radościach zamykał się krąg wszystkich jego pragnień. Wojna, odbierająca mu to wszystko nagle i gwałtownie, odrzucająca go w strony obce i dalekie - wydawała mu się potworną niesprawiedliwością. Z początku udawał szaleńca, aby nie pójść. Ale podstęp wykryto.
Porzucając żonę i syna Telemacha, obiecywał jak najrychlej powrócić. Tymczasem lata mijały, a wojna trwała. Gdy wreszcie Troja padła, nie było w całym obozie greckim człowieka, który by gorliwiej sposobił się do drogi. Odyseusz był przekonany, że najdalej za dwa tygodnie, licząc konieczne postoje i nieoczekiwane przeszkody - dobije do brzegów Itaki. Los pokierował inaczej.
Na morzu srożyła się burza. Huragan połamał maszty
1 poszarpał żagle. W jakiejś przypadkowej przystani znalazło się schronienie, gdzie naprawiano uszkodzone okręty. Prze-
Tułaczka Odyseusza
269
płynęli całe Morze Egejskie, gdy nagle zerwał się wicher i zaniósł statki Odyseusza ku nieznanym wybrzeżom. Był to kraj Lotofagów. Zamiast zboża rosły tam łany lotosów
0 smaku tak wybornym, że kto skosztował owego czarodziejskiego ziela, nie chciał już wracać do ojczyzny. Kilku towarzyszy Odyseusza zjadło parę lotosów i musiano ich gwałtem zabrać na pokład, bo wydzierali się i krzyczeli, że zostaną.
Żeglując po Morzu Sycylijskim przybiły statki Odyseusza do ziemi ze wszech miar urodzajnej, na której wypasały się nieprzeliczone stada kóz i owiec. Wszystko to należało do cyklopów, olbrzymów o jednym oku w środku czoła. Najpotężniejszy wśród nich był Polifem, syn Posejdona. Odyseusz wziął dwunastu towarzyszy, bukłak wybornego wina, trochę zapasów i ruszył w głąb kraju chcąc poznać obyczaje dziwnych mieszkańców. Pieczara, w której mieszkał Polifem, była pusta: gospodarza nie było w domu. Weszli tedy i czekali. Przyszedł dopiero pod wieczór. Na jego widok struchlały im serca. Był wielki jak góra. Zapędził trzodę do pieczary, wejście zamknął głazem tak ogromnym, że dwadzieścia cztery woły nie ruszyłyby go z miejsca. Wydoił kozy
1 owce, rozpalił ognisko i przy świetle ujrzał w kącie gromadkę ludzi. Odyseusz powiedział że nazywa się: Nikt, ale on nie słuchał, tylko porwał dwóch, rozszarpał na kawałki i zjadł. Tak mu smakowało, że szpik z kości wysysał. Na śniadanie zjadł znowu dwóch i obiecał Odyseuszowi - nazywał go: Nikt - że go sobie na ostatek zachowa.
Syn Leartesa odparł, że umie ocenić ten zaszczyt, i poczęstował olbrzyma kubkiem starego wina. Polifem nigdy nie pił nic równie doskonałego. Kazał sobie jeszcze raz nalać i pił, aż go odeszła przytomność i runął powalony snem bezwładnym. Odyseusz rozpalił ogień, włożył doń tęgi kół z drzewa oliwnego, a gdy się drzewo zajęło, wraził rozżarzoną głownię w oko Połifema. Oślepiony cyklop ryczał z bólu, aż drżały ściany pieczary. Lecz nie mógł pochwycić ani Odyseusza, ani jego towarzyszy, którzy zwinnie uciekali po zakamarkach jaskini. Wtedy siadł przy wyjściu i czekał. Tymczasem chytry król Itaki obmyślił nowy podstęp. Przywiązał siebie i towa-
270
Mity greckie
rzyszy pod brzuchami baranów i tak razem z trzodą wymknął się z więzienia.
Na koniec przekonał się Polifem, że zdrajca uszedł. Zwołał swoich ziomków, olbrzymich jak sam cyklopów, i prosił, żeby go pomścili. Oni zaś pytali, kto mu oko wypalił. „Nikt! Nikt!" - krzyczał Polifem, bo tak mu się Odyseusz przedstawił pierwszego dnia. Ale wszyscy myśleli, że cyklop oszalał: mówi że nikt mu oka nie wypalił, a jednocześnie wzywa pomocy. I odeszli do swoich domów. Odyseusz zdążył wsiąść na okręt, a odbijając od brzegu zaczął się przechwalać: „Słuchaj, cyklopie, jeśli ktokolwiek zapyta, kto cię oślepił, powiedz: ten, co zburzył Troję, syn Laertesa!" Było to w złej chwili powiedziane. Polifem stanął na wybrzeżu i zaczął się modlić do ojca swego: „Usłysz mnie, Posejdonie, władco ziemi błękitnogrzywy, jeślim ja twój syn, a ty moim ojcem, spraw, aby Odys grodoburca nie wrócił do domu. A jeśli mu przeznaczone wrócić do ziemi ojczystej, niechaj późno przybędzie i w nędzy, straciwszy wszystkich towarzyszy, na cudzym okręcie, a w domu niech go spotka niedola". Usłuchał go Posejdon i klątwa Polifema miała się spełnić co do słowa.
Zawinąwszy do wyspy Eolii, zjednał sobie Odyseusz króla wiatrów, Eola, który tak go polubił, że na odjezdnym dał mu miech skórzany, gdzie były zamknięte wszystkie wiatry. Odyseusz mógł teraz spokojnie płynąć do domu, wypuściwszy z worka tylko wiatry pomyślne. Jakoż dziewięć dni i dziewięć nocy żeglował bez żadnych przeszkód, pewny, że dziesiątego dnia zobaczy dymy ojczystej Itaki. Ale gdy usnął w nocy, towarzysze zebrali się i jęli radzić o tym tajemniczym miechu, w którym domyślali się wielkich skarbów. Wreszcie postanowili się przekonać. Ledwo worek rozwiązali, wyleciały srogie wiatry, porwały okręty i zapędziły je na dalekie przestwory morza.
Zaczął się nowy okres tułaczki. Po tygodniu dopłynęli do jakiejś wygodnej przystani, gdzie Odyseusz uwiązał statki, a sam wdrapał się na szczyt najbliższego wiszaru. Nigdzie nie widać było ani pól uprawnych, ani pasących się stad bydła, tylko w jednym miejscu unosiły się gęste dymy i opary, jakby
Tułaczka Odyseusza
tam leżało ludne miasto. Posłano na zwiady dwói i którzy rychło przedarli się przez las do owege W pierwszym domu, do którego weszli, mies/t potężnego ludu Lajstrygonów, a był to okrutny "' Porwał jednego z przybyszów i zjadł na surowo uciekł, co miał sił, bo mu ten dom zapachniał p Polifema. Odyseusz nie zdążył przysposobić okuj drogi, gdy na wybrzeżu zaroiło się od dzikich Lajsti \ Potworne głazy, gęsto jak grad, sypały się na okręty t'i tułacza, niosąc śmierć załodze, łamiąc maszty, gm kadłuby, które nasiąkały wodą i tonery. Ocalał tylkc Odyseusza: jedenaście innych, wraz z całą zdobycz;) ską, pochłonęło morze.
Okręt Odyseusza wymagał naprawy, ludzie potrw' wytchnienia i posiłku. Przybili więc do wyspy, która %¦¦ ¦ • i <' < im się nie zamieszkaną. Lecz doświadczenie naka/>wtt*° ostrożność. Podzielili się zatem na dwa oddziały. Ocl>AC"łl*' z połową załogi został na statku, a reszta, dobrze uzbi °)l»>«. poszła w głąb lądu. Niedaleko wybrzeża, w przeLlic'nc) dolinie wyścielonej miękką trawą stał godny zamek ? ciosowego kamienia. Wokół przechadzały się oswojona 'WV i wilki. Z pałacu słychać było słodkie śpiewanie. Byłt() Llt)S pani tej ziemi, córki Słońca, uroczej czarodziejki Kirkc. Dojrzawszy gości w progu, przerwała robotę na krosnacl;-wyszła do nich i zaprosiła na pokoje. Dała im jeść i pić, a kiedy swój głód nasycili wypędziła ich różdżką do °bory. Wówczas spostrzegli, że czarownica zamieniła ich w świnie.
Jeden z nich zdołał uciec w postaci ludzkiej i przybiegłszy do okrętu opowiedział przygodę. Odyseusz wziął mieCz isam poszedł do pałacu. W drodze spotkał Hermesa, który mu dał ziele zabezpieczające przed czarami. Kirke nakarmiła i napoiła syna Laertesa, a widząc, że mu nie szkodzi posiłek przyrządzony na ziołach czarodziejskich, chciała go dotkna-c swą różdżką. Lecz on skoczył ku niej z mieczem. Czarowmca padła na kolana i prosiła o przebaczenie. Wróctfa Jeg° towarzyszom kształt ludzki, a była taka łagodna i kochająca, że Odyseusz rok przesiedział w jej gościnnym odtąd pałacu. A kiedy odjeżdżał, Kirke objawiła mu, że z woli bogów musi
272
Mity greckie
udać się na najdalsze krańce zachodu, gdzie jest wejście do podziemia, wywołać duszę wróżbity Tejrezjasza i wziąć od niego rady na dalsze życie.
Długo żeglował, zanim dotarł do mrocznej krainy Kime-ryjczyków, którzy nigdy słońca nie widzą. A gdy w końcu przybył do miejsca oznaczonego przez Kirke, wyciągnął statek na brzeg i wraz z towarzyszami poszedł do gaju Persefony, gdzie było wejście do podziemia. Mieczem wykopał dół w ziemi i zaczął obiaty: najpierw lał miód i mleko, potem wino, wreszcie wodę, zmieszaną z odrobiną mąki. Wybrał kilka czarnych owiec, a poderżnąwszy im gardła, krew wypuścił do ofiarnego dołu. Zapach świeżej krwi zwabił błędne dusze zmarłych, które poczęły zlatywać się niby muchy. Każda z nich pragnęła napić się krwi ciepłej, aby na chwilę odzyskać świadomość, myśl i słowo. Ale Odyseusz odpędzał je mieczem, czekając na Tejrezjasza. Przyszedł na koniec, podpierając się złotym berłem, i napojony krwią, wróżył. Przepowiedział mu dalszą tułaczkę i powrót do ojczyzny, a potem rzekł: „I znowu musisz pójść na morze i wędrować wciąż dalej i dalej, póki nie spotkasz takiego ludu, który nigdy nie widział morza i nie wie, co znaczy okręt albo wiosło, i nie używa soli. Abyś się nie omylił, dam ci znak jeden: przechodzień, widząc cię z wiosłem na ramieniu, powie, że niesiesz łopatę do przesiewania zboża. Wtedy wbij wiosło w ziemię, złóż ofiarę Posejdonowi i wracaj do ojczyzny. Tam, u kresu szczęśliwej starości w twym państwie kwitnącym, oczekiwać będziesz słodkiej śmierci, która do ciebie wyjdzie z morza".
Odszedł Tejrezjasz, przyszły inne dusze. Piły krew i rozmawiały. Najpierw matka, Antikleja, później Agamemnon, Achilles, Patroklos, Antilochos, Ajaks. Przez otwór w ziemi ujrzał Odys głąb piekieł: Minos, sędzia umarłych, siedział na tronie ze złotym berłem w ręce, cień Oriona gonił po łąkach asfodelowych cienie zwierząt, jakby łowy sprawował. Tytios, który ongi znieważył Latonę, leżał ogromny, rozciągnięty na ziemi, i dwa sępy darły z niego trzewia... Odys nie mógł się dość wszystkiemu napatrzyć. Lecz zaczęły się ściągać takie dusz gromady, że zdjęty przeraże-
Tulaczka Odyseusza
273
niem bohater uciekł, spędził towarzyszy na pokład okrętu, odczepił liny i odpłynął.
Wracał tą samą drogą, którą odbył w tamtą stronę, jadąc do podziemi z wyspy, gdzie mieszkała Kirke. Raz jeszcze odwiedził swą przyjaciółkę, otrzymał od niej zapasy w jadle i napoju i cenne rady, jak wymijać niebezpieczeństwa dalszej podróży. Pomyślny, łagodny wiatr zaniósł okręt Odyseusza do wyspy syren. Król Itaki wiedział, co mu grozi. Syreny były to stwory morskie, do pół ciała piękne panny, resztę miały upierzoną jak u ptaka. Zakrzywionymi szponami trzymały się skał nadwodnych i trzepotały skrzydłami. Miały głos tak cudny, że kto je posłyszał, odkładał wiosło i zapominał
0 falach. Wtedy prądowiny znosiły łódź ku wyrwom, między rafy, i rozbijały. Na wyspie syren bielały niezliczone kości zatopionych żeglarzy. Aby towarzysze nie ulegli czarowi syreniego śpiewu, zalepił im Odyseusz uszy woskiem.
Sam zaś kazał się przywiązać do masztu mocnymi powrozami: „Gdybym płakał, gdybym się rwał, gdybym was prosił, żebyście zdjęli ze mnie więzy - nie słuchajcie, ale przywiążcie mnie jeszcze mocniej".
Syreny wabiły żeglarzy najpiękniejszym śpiewem, ale załoga okrętu ich nie słyszała. Odys zaś, widząc, że mijają te czarodziejki o słodkim głosie, stęskniony za ich śpiewem, pod magicznym urokiem, szarpał trzymające go powrozy
1 czynił znaki, żeby go odwiązano. Nikt go nie usłuchał. Tak przepłynęli. Lecz już czekała ich nowa, groźniejsza przygoda. Pomiędzy wyspą Sycylią a wybrzeżem Italii otwierał się bardzo wąski przesmyk morza. Po obu jego stronach były dwie skały. W jednej, stromej i gładkiej jak szklana góra, była pieczara, a w niej mieszkała owa Skylla, w której niegdyś kochał się Glaukos. Potwór za zbliżeniem się okrętu porywał z pokładu ludzi. W drugiej zaś skale, nad którą rosło drzewo figowe, mieszkała Charybda, poczwara straszliwa, która trzy razy na dzień wciąga morze w swą gardziel bezdenną i trzy razy wypluwa połkniętą wodę. Cokolwiek się zdarzy na powierzchni, leci w rozwartą paszczę jak w otchłań, z której nie ma ratunku. Gdy statek Odyseusza podjechał do tego miejsca, właśnie Charybda chłonęła w siebie spienione wody,
274
Mity greckie
z ogromnym, żarłocznym bulgotem. Odys kazał wziąć się do wioseł i podpłynąć pod drugą skałę, pod pieczarę Skylli. W tej chwili wysunęło się stamtąd sześć paszcz okrutnych i porwało z pokładu sześciu towarzyszy. Była to strata konieczna, aby ocalić okręt i resztę załogi. Wyminąwszy Charybdę, która z tej odległości nie mogła dosięgnąć statku, wyruszyli tułacze w dalszą drogę, opłakując los sześciu przyjaciół.
Stamtąd dopłynęli do wyspy boga Słońca. Odyseusz, tknięty złym przeczuciem, chciał ją wyminąć. Lecz załoga nie usłuchała. Ludzie byli pomęczeni i głodni. Wyciągnęli na brzeg okręty i rzucili się na stado wołów, które się pasło na łące. Zabili co najthistsze sztuki i zjedli. W najlepszych humorach odczepili liny, podnieśli żagle i ruszyli w dalszą drogę. Wtem słońce się zaćmiło i rozszalała taka burza, iż wszystkie statki zatonęły. Bóg Helios ukarał świętokradców, którzy ważyli się zabić woły z jego stada. Ocalał tylko Odyseusz. Siedząc okrakiem na belce, przez dziewięć dni walczył z nawałnicą. Na koniec na wpół żywego fale wyrzuciły na piaszczysty brzeg wyspy Ogigii.
Rozbitka znalazła nimfa Kalipso. Mieszkanie miała w ślicznej grocie, dokoła której rosły cyprysy, topole, osiki. Górą pięła się winna latorośl. Z czterech źródeł wybiegały srebrne strumienie, a wiecznie zielone łąki pachniały fiołkami. Kalipso poiła Odyseusza nektarem i karmiła ambrozją. Wrychle wrócił do sił i zdrowia. Okazało się wówczas, jak pomimo lat, trudów i cierpień syn Laertesa był wspaniałym mężczyzną. Wysokiego wzrostu, kark miał potężny, pierś szeroką, barki rozłożyste, lędźwie i nogi mocne. Czarne włosy opadały mu na ramiona w bujnych, wijących się kędziorach. Boska wybawiciełka obiecywała mu nieśmiertelność, wieczną młodość, prosiła, żeby został jej mężem. A on po całych dniach przesiadywał nad brzegiem morza i patrzył w stronę rodzinnej Itaki.
W ośmym roku tej miłosnej niewoli zjawił się nagle posłaniec bogów, Hermes. Wszedł do pieczary. Na ognisku paliło się żywiczne drzewo cedrowe. Kalipso krzątała się około krosien i śpiewała. Na widok przybysza z Olimpu
ii w i
Tułaczka Odyseusza
275
zamilkła. W pokorze wysłuchała rozkazu D/.eusu i wolniutko powlokła się nad morze szukać Odyseusza. Siedział, jak zwykle, zapatrzony w siną odległość. Położywszy mu rękę na ramieniu, mówiła. Oto Dzeus rozkazuje, by się sposobił do powrotu. Ona, mała, nic nie znacząca nimfa, nie może się sprzeciwiać woli pańskiej. Łzy zbiegły jej po twarzy. Wspomniała dzień, kiedy go znalazła bez duszy na brzegu i jak go później do życia przywiodła, i jak kochała. A on woli odjechać, woli porzucić boginię i wracać do żony, która jest zwykłą kobietą.
Odyseusz stłumił w sobie radość, która mu piersi rozsadzała. Ledwo Kalipso odeszła, zabrał się do roboty. W kilka dni sporządził mocną tratwę, której daleko było do pięknych łodzi, z jakimi wyjechał pod Troję, ale która nagle wydała mu się i domem, i szerokim, swobodnym światem. Kalipso dała mu zapasy na drogę i w milczeniu odeszła. Odbił się wiosłem od skały nadbrzeżnej i poddał się wiatrom i życzliwemu biegowi fal.
Samotnego wędrowca dojrzał na wielkiej przestrzeni wód Posejdon. Bóg przypomniał sobie prośbę Polifema. Trójzębem wzburzył morze i kazał dąć wichrom. Przez dwa dni i dwie okropne noce, wśród wycia huraganu i jaśnienia błyskawic Odys, znów pozbawiony statku, jedynie siłą swych ramion opierał się przeraźliwej mocy bałwanów. Na koniec uczepił się jakiegoś wybrzeża i w omdleniu padł w ilaste zasiąkla, porosłe rzadkimi krzakami.
Nazajutrz obudził go śmiech dziewcząt. Kilkanaście panien grało w piłkę nad brzegiem morza. To królewna Nauzykaa, ukończywszy pranie bielizny, zabawiała się ze swoimi dworkami. Kiedy Odyseusz wyszedł z krzaków - nagi, okryty mułem rzecznym, straszny - dziewczyny uciekły. Została tylko królewna, w której litość dla nieszczęśliwego człowieka zwyciężyła lęk. Dała mu jeść, pić i świeże szaty. Gdy się wykąpał i ubrał, z nędzarza zmienił się w króla. Widząc go takim pięknym, przeprosiła Nauzykaa, że go nie może wziąć ze sobą na wóz: powstałyby z tego plotki, gdyby ją zobaczono, jak jeździ po mieście z obcym mężczyzną. Pokazała mu więc drogę do pałacu i odjechała.
276
Mity greckie
Tułaczka Odyseusza
277
Odyseusz znajdował się na Scherii, wyspie zamieszkałej przez Feaków. Z dala od reszty ludzi wiodą oni życie zbożne i spokojne. Są wybornymi żeglarzami, lecz wyprawiają się na morze jedynie dla przyjemności: nie znają ani handlu, ani wojen.
Okręty ich lecą po morzu prędzej niż myśli. Nie potrzebują stera, albowiem statki posiadają własną duszę, która rozumie zamiary podróżników. Są to jakby okręty widma i mkną wśród fal otoczone chmurami i mgłą. Nie wiedzą, co to niebezpieczeństwa; morze dla nich jest zawsze gładkie i spokojne. Feakom życie upływa jakby na wiecznym ucztowaniu. Lubią muzykę i wszystkie igrzyska, ubierają się bogato, mieszkają wspaniale, mają łóżka miękkie, w których wypoczywają po ciepłej kąpieli. Wolą tańczyć niż wywijać mieczem lub dzidą. Skołatanemu rozbitkowi Scheria wydawała się bajką, wylęgłą z tęsknot w długie ponure godziny nawałnicy morskiej.
Pałac króla Alkinoosa miał ściany ze spiżu, a drzwi ze złota. Na wysokich postumentach stały posągi młodzieńców z pochodniami, które zapalano, ilekroć uczty przeciągały się do nocy. Po drugiej stronie pałacu był sad, gdzie grusze, figi, granaty, śliwy, jabłonie rodziły przez cały rok wyborne owoce, albowiem w kraju Feaków nie znano zimy. Gdy Odyseusz wszedł do sali biesiadnej, ujrzał książąt feackich, siedzących na ozdobnych krzesłach, wyścielonych haftowanymi dywanami. Wszyscy pili, śmiali się i rozmawiali, a wesołemu zebraniu przewodniczył król Alkinoos, na tronie, u boku swej małżonki. Syn Laertesa opowiedział im swoje przygody, prosząc o statek, który by go zawiózł do Itaki. Król i książęta złożyli mu dary tak bogate, że przewyższały wartością zdobycz trojańską przepadła na morskich włóczęgach. Na wygodnym łożu, które ustawiono na pokładzie statku, Odyseusz zasnął zmożony trudami i nadzieją powrotu. Na sennych powiekach długo trwał obraz smutnej Nauzykai, która go pożegnała milczącym spojrzeniem.
Odyseusz spał, gdy Feakowie przybili do Itaki. Wyniesiono więc śpiącego na brzeg, a skarby ukryto w załomach
skalnych. Słońce już było wysoko, gdy się obudził. Nie poznał własnej ziemi. Wtedy zjawiła się Atena i otworzyła mu oczy i pamięć. Rwał się biec do domu, do żony, do syna. Bogini go powstrzymała. Trzeba być ostrożnym. Wszyscy uważają go za zmarłego. Z sąsiednich wysp zjechali się młodzi książęta zalotnicy. Starają się o rękę Penelopy i o dziedzictwo po zaginionym. Królestwo marnieje. Wierna żona już nie ma sił walczyć z natarczywością zalotników. Zwodzi ich. jak może. Powiedziała, że nie wpierw wyjdzie za mąż, póki nie uszyje szaty pośmiertnej dla ojca. Aby zyskać na czasie, szyła tę szatę coś ze dwa lata: co w dzień uszyła, to pruła nocą. Na koniec podstęp się wydał. Książęta nalegają, aby któregoś z nich ostatecznie wybrała. Gdyby Odyseusz zjawił się nagle wśród nich, zabiliby go niechybnie.
Bogini dotknęła tułacza różdżką czarodziejską. Członki skurczyły się, postać zgięła się we dwoje, skóra obwisła na wychudłych piszczelach. Brudne, dziurawe łachmany okryły żebraka, w którym nikt by się nie domyślił świetnego rycerza spod Troi. Przemieniony Odyseusz wziął kostur, zarzucił na plecy biesagi i w przebraniu nędzarza ruszył na podbój własnego domu i królestwa.
Jakoż nikt go nie poznał. Zachodził wszędzie swobodnie, karmiony miłosierną ręką, jako żebrak, stojący pod opieką Dzeusa. Dopiero kiedy wszedł na dziedziniec swego pałacu, stała się rzecz nieoczekiwana. Pod bramą, na kupie gnoju, leżał Argos - stare, bezsilne psisko. Jadło go robactwo, głód dobijał. Nagle do jego parszywych, otępiałych uszu doleciał głos znajomy. Spod mierzwy lat i nędzy wydobyły się wspomnienia dalekie, a przegniłe chrapy porwały nieoczekiwanie spod łachmanów wędrownego żebraka - znajomą woń pana. Poruszył się, chciał się przyczołgać do nóg Odyseusza, całym wysiłkiem psiej wierności dźwignął się na zmartwiałe łapy - i zdechł.
Odyseusz wszedł do pałacu. Widział rozpustę zalotników i siedząc na progu świetlicy żuł w milczeniu hańbę swego domu i myślał o zemście. Wreszcie nadeszła pora. Nazajutrz odbywał się turniej o rękę Penelopy. W podłogę sali biesiadnej wbito jednym rzędem dwanaście toporów. Każdy z zalot-
278
Mity greckie
ników brał ogromny łuk Odyseusza i próbował tak strzelić, aby grot przeszedł przez otwory wszystkich, rzędem stojących toporów. Lecz nikt nie miał nawet dość siły, aby napiąć łuk bohatera. Jeden drugiemu broń ze wstydem oddawał. Na koniec żebrak, siedzący na progu, prosił, żeby i jemu pozwolono. Telemach, któremu ojciec zdradził swą tajemnicę, kazał podać łuk. Nieznacznie zamknięto wszystkie wyjścia. Odyseusz naciągnął łuk, aż cięciwa odbrzękła jaskółczym gwizdem, wypuścił strzałę i grot przeszedł przez wszystkie topory.
Opadły zeń łachmany żebracze. Nagi, potężny, gniewny stał przy drzwiach niby bóstwo zemsty. Podniósł łuk. Brał jedną strzałę po drugiej i szył w zbitą gromadę zalotników. A gdy skończył, odłożył broń, wielce utrudzony. Służba wyniosła trupy z sali, stoły i stołki z krwi obmyto, wymieciono, wykadzono siarką.
W górnych pokojach wszczął się rwetes. Penełopa spała. Przybiegła do niej stara klucznica z krzykiem, że pan wrócił i wymordował zalotników. Królowa zeszła na dół. Odyseusz siedział pod słupem, na środku sali biesiadnej. Niedaleko stał syn Telemach, wpatrzony w ojca. Oddzielony dwudziestu latami rozłąki, utrudzony krwawym żniwem, którego właśnie dokonał, wydał się jej mąż jakimś obcym, dalekim, nie wiedziała, jak witać, jak mówić. Dopiero gdy odświeżył się kąpielą, przebrał, zagadał o rzeczach im tylko obojgu wiadomych - padła mu z płaczem w ramiona.
Pod jaworem na dziedzińcu lub w ogrodzie siadywali we czworo: stary ojciec Laertes, Penełopa, Telemach i Odyseusz, który opowiadał wszystko, czego doświadczył: dzieje wojny trojańskiej i swoją tułaczkę. Z dalekich stron zjeżdżali się krewni i znajomi albo i obcy ludzie, żeby zobaczyć człowieka, który był w podziemiu i słyszał śpiew syren, i był kochankiem nimf mieszkających w grotach tajemniczych. A gdy nadszedł czas, Odyseusz odczepił okręt i odjechał na nową tułaczkę, wywróżoną przez Tejrezjasza, posłuszny bogom i przeznaczeniu. Powrócił po wielu latach i osiadł w dworzyszczu - król z siwą brodą, czekający na śmierć, która miała doń wyjść z morza.
Wykaz źródeł tekstów
1. Hans Christian Andersen - Baśnie - przełożyli: Stefania Beylin i Jarosław Iwaszkiewicz. Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1988
2. Baśnie braci Grimm - przełożyli: Emilia Bielicka i Marceli Tarnowski. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1986
3. Baśnie polskie - wybór i opracowanie Tomasz Jodełka-Burzecki. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1971
4. Kwiat paproci i inne baśnie polskie - wybrała i wstępem opatrzyła Hanna Lebecka. Wydawnictwo Polskiego Towarzystwa Wydawców Książek, Warszawa 1989
5. U złotego źródła - Baśnie polskie - wybór Stefania Wortman. Nasza Księgarnia, Warszawa 1989
6. Woda żywa - Baśnie pisarzy polskich - zebrała Stefania Wortman. Nasza Księgarnia, Warszawa 1975
7. Lesław Eustachiewicz - Wypisy z literatury powszechnej - Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1976
8. Maria Konopnicka - Utwory dla dzieci - t. III - wybór i opracowanie Zbigniew Białek. Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, Warszawa 1988
9. Wanda Markowska i Anna Milska - Baśnie narodów Związku Radzieckiego. Książka i Wiedza, Warszawa 1950
10. Wanda Markowska - Mity Greków i Rzymian. Iskry, Warszawa 1987
11. Maria Nagajowa - Język polski 5 - Język i świat. Wydawnictwa Szkolne i Pedagogiczne, Warszawa 1988
12. Artur Oppman (Or-Ot) - Legendy warszawskie. Wydawnictwo Eugeniusza Kuthane, Warszawa-Kraków 1947
13. Eliza Orzeszkowa - Nad Niemnem -Li. Czytelnik, Warszawa 1984
14. Jan Parandowski - Mitologia - Wierzenia i podania Greków i Rzymian. Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1987
15. Janina Soczyńska - W krainie słownych wiatrów - Podania, baśnie, legendy... Wydawnictwo Morskie, Gdańsk 1989
!6. Ludwik Świeżawski - Klechda o zaczarowanym sercu. Czytelnik, Warszawa 1981
17. Stanisław Świrko - O Popielu, którego myszy zjadły oraz inne podania i legendy wielkopolskie. Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 1984
'¦? I'..
55}$
Spis treści
Wstęp
I. Baśnie, legendy i podania polskie
1. Stanisła Świrko - „Orle gniazdo"....................... 7
2. Kazimierz Władysław Wojcicki - Waligóra-Wyrwidąb........ 9
- Madej..................12
- Twardowski.............15
- Boruta.................19
r 3. Antoni Józef Gliński - O kmiotku i o soczewicy............21
: 4. Ryszard Berwiński - Mądry Maciuś.....................25
5. Eliza Orzeszkowa - Legenda o Janie i Cecylii..............29
6. Maria Konopnicka - Podziomek spotyka sierotkę Marysię.....39
7. Henryk Sienkiewicz - Bajka...........................65
- Legenda żeglarska..................67
8. Jan Kasprowicz - Ucieczka...........................70
9. Artur Oppman (Or-Ot) - Syrena.......................73
- Złota kaczka..................81
10. Ludwik Świeżawski - Królowa jeziora...................86
11. Janusz Korczak - Legenda o pieśni.....................92
12. Janina Porazińska - Pasterz tysiąca zajęcy.................95
13. Ewa Szelburg-Zarembina - Chłopiec z Perły Urodzony.......108
14. Maria Kriiger - O wężowej wdzięczności.................124
15. Janina Soczyńska - Zemsta Perkuna....................130
II. Baśnie różnych narodów
1. Hans Chrisdan Andersen - Słowik.....................135
- Stokrotka...................145
- Brzydkie kaczątko.............147
- Dziewczynka z zapałkami.......159
2. Jakub i Wilhelm Grimmowie - Śpiąca królewna............162
- O Jasiu mocarzu...........168
- Kryształowa kula...........174
3. Maria Kriiger - Dziewczyna i gwiazdy (podanie afrykańskie).....177
4. Bolesław Prus - Psujaczek (fragment powieści „Faraon")........181
5. Wanda Markowska i Anna Milska - O cudownym ptaku Kafti
(baśń armeńska)..........186
- O złotopiórym gołębiu
(baśń białoruska).........196
- Prządki złota
(baśń estońska)..........205
282
Spis treści
5. Wanda Markowska i Anna Milska - O trzech braciach, którzy
byli do siebie podobni (baśń litewska).........217
- O latającym statku
(baśń rosyjska).........221
- O złotej rybce i o tym,
jak trzej przyjaciele: Wysoki, Szeroki i Bystrooki, pomogli rybakowi ocalić zaklętą królewnę (baśń ukraińska).......231
III. Mity greckie
1. Wanda Markowska - Antygona.......................239
- Dedal i Ikar.....................242
- Demeter i Kora..................246
- Niobe.........................252
- Prometeusz.....................258
- Syzyf ......................... 264
2. Jan Parandowski - Tułaczka Odyseusza
(fragment książki „Mitologia")...........268
Wykaz źródeł tekstów...................................279
LEKTURY SZKOLNE
to seria, której nie można przeoczyć!
Każdy z tomików zawiera wybór utworów literackich lub ich fragmentów, ale tylko takich, które znalazły się
w programie nauczania
języka polskiego w szkole
podstawowej.
Jeszcze w tym roku
w serii
LEKTURY SZKOLNE
• Antologia dla klasy 7
• Zbiór nowel dla klas 4—d szkoły podstawowej
• Antologia dla klasy 8
• Wybór wierszy dla klasy 4 szkoły podstawowej
Nowoczesne drukowane środki dydaktyczne
TO
PUBLIKACJE
* uzupełniające
* wspomagające
* uatrakcyjniające
PUBLIKACJE TE PROPONUJE
Wydawnictwo „Oświata"
WYDAWNICTWO „OŚWIATA"
02-123 WARSZAWA ul. Korotyńskiego 26
o
o-
Wydanie I, obj. ark. druk. 18,0 Skład i łamanie: IPiW „Novum", Warszawa Druk: Drukarnia Oświatowa im. St. Staszica, Łódź Zam. 119/ko.
Lj
--- —_
i
-