Ursula Le Guin
Opowieść żony
Przełożyła Agnieszka Sylwanowicz
Był dobrym mężem, dobrym ojcem. Nie rozumiem tego. Nie wierzę. To się nie mogło zdarzyć. Widziałam, jak to się stało, ale to nieprawda. Niemożliwe. Był zawsze łagodny. Gdybyście go widzieli, jak się bawił z dziećmi, każdy, kto by go widział z dziećmi, wiedziałby, że nie ma w nim ani śladu zła, że jest dobry do szpiku kości. Kiedy go po raz pierwszy spotkałam, mieszkał jeszcze u matki, tam, nad jeziorem Spring Lake, i nieraz widywałam ich razem, matkę i synów i myślę, że warto się zaznajomić z każdym, kto jest tak miły dla swojej rodziny jak on. A potem zdarzyło się, że chodziłam po lesie i spotkałam go, kiedy wracał sam z polowania. Niczego nie upolował, nawet myszy, ale go to wcale nie zmartwiło. Po prostu dokazywał, ciesząc się rannym powietrzem. To jedna z rzeczy, które od razu w nim polubiłam. Nie przejmował się, nie zrzędził i nie skamlał, kiedy coś mu się nie udawało. Zaczęliśmy więc wtedy rozmawiać. I chyba wszystko się dobrze potoczyło, bo wkrótce już spędzał u mnie prawie cały czas. A moja siostra powiedziała - bo widzicie, moi rodzice wyprowadzili się ubiegłego roku na południe, zostawiając nam rodzinne gniazdo - więc moja siostra powiedziała, niby drocząc się, ale poważnie:
- No cóż, jeżeli on ma zamiar tu bywać cały dzień i pół nocy, to dla mnie już chyba nie będzie miejsca!
I wyprowadziła się kawałek dalej. Zawsze byłyśmy sobie naprawdę bliskie, ona i ja. Takie rzeczy nigdy się nie zmieniają. Nie przetrwałabym tego nieszczęsnego okresu, gdyby nie moja siostrzyczka.
No więc mieszkał tu. Mogę tylko powiedzieć, że był to szczęśliwy rok w moim życiu. On był dla mnie po prostu dobry. Ciężko pracował, nie lenił się, a w dodatku był taki duży i przystojny. Wszystkim imponował, wiecie, mimo jego młodego wieku. Nocne spotkania w lesie; coraz częściej kazali mu i prowadzić śpiew. Miał taki piękny głos i zaczynał donośnie, a inni przyłączali się do niego niskimi i wysokimi głosami. Dreszcz mnie przechodzi, kiedy teraz o tym pomyślę, jak to słyszałam nocami, kiedy zostawałam w domu, nie szłam na spotkanie, bo dzieci były jeszcze malutkie - ten śpiew wzbijający się w górę poprzez drzewa i światło księżyca, letnie noce i księżyc w pełni. Nie usłyszę już nic równie pięknego. Już nigdy nie zaznam takiej radości.
Mówią, że to z powodu księżyca. To wina księżyca, i krwi. Miał to we krwi jego ojciec. Nigdy nie znałam jego ojca i teraz się zastanawiam, co się z nim stało. Pochodził aż z okolic Whitewater i nie miał tu krewnych. Zawsze myślałam, że tam wróci, ale teraz już nie wiem. Coś się o nim mówiło, jakieś pogłoski, opowieści, które zaczęły krążyć, kiedy to się stało z moim mężem. To się ma we krwi, mówią, i może się nigdy nie ujawnić, ale jeśli już, to pod wpływem zmiany księżyca. Zdarza się to zawsze na nowiu. Kiedy wszyscy są w domu i śpią. Takiego, który ma przekleństwo we krwi, coś nachodzi, mówią, i on wstaje, bo nie może spać, i wybiega w rozjarzone słońce, i wyrusza zupełnie sam - żeby znaleźć takich jak on. Może to i prawda, bo mój mąż tak robił. Podnosiłam się i pytałam:
- Gdzie idziesz? A on odpowiadał:
- Och, na polowanie. Wrócę wieczorem.
I było to do niego niepodobne, nawet głos miał inny. Ale byłam taka śpiąca, nie chciałam budzić dzieci, a on taki dobry i odpowiedzialny, nie do mnie należało pytać go „dlaczego?" i „dokąd?" i takie inne.
Więc zdarzyło się tak może trzy albo cztery razy. Wracał późno, zmęczony i niemalże zły jak na kogoś tak łagodnego -nie chciał nic mówić. Sądziłam, że każdy musi się od czasu do czasu wypuścić, a gderanie nigdy nic nie pomogło. Ale naprawdę zaczęłam się martwić. Nie tyle, że szedł, ile, że wracał taki zmęczony i obcy. Nawet pachniał dziwnie. Włosy mi się od tego jeżyły. Nie mogłam wytrzymać i powiedziałam:
- Czym cię tak czuć? Cały pachniesz! A on odpowiedział:
- Nie wiem - wręcz opryskliwie i udał, że śpi. Ale zszedł na dół, kiedy myślał, że nie widzę, i mył się i mył. Ale te zapachy zostały w jego włosach i naszym posłaniu przez wiele dni.
A potem ta okropność. Trudno mi o tym mówić. Chce mi się płakać, kiedy muszę sobie o tym przypomnieć. Nasza najmłodsza, maleństwo, moje szczeniątko, odwróciło się od swego ojca. Z dnia na dzień. Wszedł, a ona się nagle zlękła i zesztywniała z szeroko roztwartymi oczyma, a potem rozpłakała się i próbowała schować za mnie. Nie bardzo jeszcze mówiła, ale powtarzała w kółko:
- Niech to sobie idzie!
Ten wyraz jego oczu, przez moment, kiedy to usłyszał. Nie chcę tego pamiętać. Nie mogę zapomnieć. Wyrazu jego oczu, patrzących na własne dziecko.
Powiedziałam do małej:
- Wstydź się, co w ciebie wstąpiło! - karcąco, ale jednocześnie tuliłam ją do siebie, bo też się przestraszyłam. Aż się trzęsłam ze strachu.
Odwrócił wtedy wzrok i powiedział coś jakby:
- Coś jej się przyśniło - i tym zbył sprawę. Albo starał się zbyć. Ja też. I naprawdę byłam wściekła na małą, kiedy nadal przerażał ją śmiertelnie widok własnego taty. Ale nie mogła nic na to poradzić, a ja nie miałam na to wpływu.
Trzymał się z dala przez cały ten dzień. Bo chyba już wiedział. Właśnie zaczynał się nów.
Wewnątrz było gorąco i ciasno, i ciemno, i wszyscy już spaliśmy jakiś czas, kiedy coś mnie zbudziło. Nie było go przy mnie. Kiedy się wsłuchałam, dobiegł mnie lekki ruch w przejściu. Wstałam, bo dłużej nie mogłam już tego znieść. Weszłam w korytarz; było w nim jasno od mocnego światła słonecznego wpadającego przez otwór. I zobaczyłam go stojącego na zewnątrz tuż przy wejściu, w wysokiej trawie. Głowę miał zwieszoną. Usiadł, jakby znużony, i spojrzał na swoje nogi. Tkwiłam bez ruchu wewnątrz i bacznie przyglądałam się - sama nie wiem, dlaczego.
I zobaczyłam to, co on zobaczył. Przemianę. Najpierw zaszła w stopach. Wydłużały się, każda stopa robiła się dłuższa, wyciągała się, palce się wyciągnęły, stopa wydłużała się coraz bardziej, mięsista i biała. I już nie było na nich włosów.
Włosy zaczęły mu znikać na całym ciele. Jakby się spiekały na słońcu i już ich nie było. Aż cały zrobił się biały, jak skóra na robaku. I odwrócił twarz. Zmieniała mu się w oczach. Coraz bardziej i bardziej płaska, usta robiły się też płaskie i szerokie, zęby szczerzyły się, płaskie i tępe, a nos był już tylko mięsistą naroślą z dziurkami nozdrzy, uszu nie miał, oczy zrobiły się niebieskie - niebieskie w białych obwódkach - i wytrzeszczały się na mnie z tej płaskiej, rozmiękłej, białej twarzy.
Stanął na dwóch nogach. Widziałam go, nie mogłam go nie widzieć, mojego ukochanego, miłego, zmienionego w tę nienawistną postać.
Nie mogłam się ruszyć, ale kiedy tak kuliłam się w przejściu patrząc w dzień, drżałam i trzęsłam się od warczenia, które nagle wybuchło w obłędne, straszne wycie. Wycie żalu i wycie przerażenia i wycie jak zew. Inni też je usłyszeli, nawet przez sen i obudzili się.
A to patrzyło i rozglądało się badawczo, to, w co się przeobraził mój mąż, i przybliżyło twarz do wejścia naszego domu. Mnie ciągle unieruchamiał śmiertelny strach, ale za mną dzieci się obudziły i maleństwo skomlało. Wtedy obudził się we mnie gniew matki, zawarczałam i poczołgałam się do przodu.
To coś ludzkiego rozejrzało się. Nie miało strzelby, jak ci z ludzkich siedzib. Ale podniosło leżącą na ziemi grubą gałąź długą, białą stopą i wepchnęło jej koniec do naszego domu, mierząc we mnie. Zmiażdżyłam jej koniec w zębach i zaczęłam pchać się do wyjścia, bo wiedziałam, że człowiek zabije nasze dzieci, jeżeli mu się uda. Ale moja siostra już była blisko. Widziałam, jak biegnie na człowieka z opuszczoną głową i zjeżoną grzywą na karku, z oczyma świecącymi żółto jak zimowe słońce. Odwrócił się ku niej i zamachnął się gałęzią. Ale ja wypadłam z wyjścia, oszalała z matczynego gniewu, a wszyscy inni też biegli już w odpowiedzi na moje wołanie, zbierało się całe stado w tym upale i w jarzącym się blasku południowego słońca.
Człowiek spojrzał po nas, przeraźliwie krzyknął i machnął gałęzią, którą trzymał. A potem zerwał się i pobiegł w dół po zboczu, kierując się na uprzątnięte pola. Biegł na dwóch nogach, skacząc i wymachując, a my za nim.
Byłam ostatnia, bo wciąż jeszcze miłość powściągała we mnie gniew i strach. Biegłam, kiedy zobaczyłam, jak zwalają go z nóg. Zęby mojej siostry wpiły mu się w gardło. Dopadłam ich, kiedy ta istota była już martwa. Inni cofali się od zwłok. Odpychał ich smak krwi i ten zapach. Młodsi kulili się, a niektórzy płakali, moja siostra zaś pocierała pysk o przednie łapy, aby pozbyć się tego smaku. Podeszłam blisko, bo myślałam, że jeśli ta rzecz jest martwa, to i czar, przekleństwo musiało się wyczerpać i mój mąż wróci - żywy, czy choćby martwy, żebym tylko mogła go ujrzeć, moją miłość, w jego prawdziwej, pięknej postaci. Ale tam leżał tylko biały i zakrwawiony, nieżywy człowiek. Odstępowaliśmy od niego coraz dalej i dalej, aż odwróciliśmy się i pobiegli z powrotem we wzgórza, z powrotem w lasy cienia i mroku, i błogosławionej ciemności.