BRUNO JASIEŃSKI
„PIEŚŃ O GŁODZIE”
RENI
W ROCZNICĘ ŚMIERCI
7 - V - 1922
ZAMIAST KWIATÓW
libres de tous liens
donnons-nous la main
apollinaire
PROLOG
w wielotysięcznych, stuulicych miastach
wychodzą codziennie tysiące gazet,
długie, czarne kolumny słów,
wykrzykiwane głośno po wszystkich bulwarach.
piszą je mali, starsi ludzie w okularach.
nieprawda,
pisze je Miasto
stenografią tysiąca wypadków.
rytmem, tętnem, krwią.
długie czterdziestoszpaltowe poematy.
wystukują je stutysięczne aparaty,
które słyszą puls świata za miliony mil,
agencje reutera, havasa, paty,
długie, kilometrowe papierowe zwitki.
komunikaty.
miasto słyszy wszystko.
wie za kogo wychodzi księżniczka hiszpańska
i co spiskują w gdańsku niemcy wciąż niesforni,
o budowie w himalajach nowego wiaduktu,
radiodepesze z kaliforni
i stan pogody w timbuktu.
o wszystkim pisze miasto w swoich 40-szpaltowych poematach:
strajki w elektrowniach. przejechania. samobójstwa.
oto jest prawdziwa gigantyczna poezja.
jedyna.dwudziestoczterogodzinna wiecznie nowa.
która działa na mnie, jak silny elektryczny prąd
jak śmieszne są wobec niej wszystkie poezje.
poeci, jeseście niepotrzebni!
ja nie czytam strinberga, ani norwida
nie przyznaję się do żadnego spadku.
czytam świeże, pachnące farbą dzienniki,
bijącym sercem przeglądam rubryki wypadków,
które mnie kłują, jak ostre pilniki.
o, nadzwyczajne wypadki.
samobójstwa, podrzucenia, katastrofy.
krótkie spięcia, tajemnicze pożary.
czarne strajki, rozstrzelania, napady.
jaka ogromna kryje się w was tajemnica.
nieprzetłumaczalna.
tajemnica pulsujących miast.
krzyczy w was ukrzyżowana ulica.
żywe, odpreparowane od naskórka mięso.
ja,
który śpię,
kiedy otello morduje desdemonę,
czuję, jak mi się nogi przerażone trzęsą,
gdy na rogu, otoczony gawiedzią,
zdycha ślepy, zajeżdżony koń.
oto jest prawdziwy niemalowany teatr.
wielobarwne, heraklitowskie wszystko,
walące konkretnością, jak obuchem, z nóg.
wie o tym dobrze i motłoch,
kiedy gapi się na bezpłatne widowisko.
nie wiedzą tego panie i panowie
z taktem
przechodzący na drugą stronę, gdy na płytach
wśród grobowej, naprężonej ciszy
idzie ciężki, przedśmiertelny balet. -
panowie nie mogą pogodzić się z faktem,
w że teatr ten ma wiele niewątpliwych zalet
piszą o tym wszystkie gazety,
piszą więcej.
w rubryce nadzwyczajnych wypadków
są małe, niewyraźne wzmianki,
o śmierciach
jakichś niewiadomych ludzi,
które się kończą słowami:
"...zawezwany lekarz pogotowia skonstatował śmierć głodową..."
o niewiadomi, bezimienni ludzie,
zagłodzeni w Saharach milionowych miast,
którym nie miał kto podać nawet bułki z masłem.
o wasze sine, popuchnięte trupy,
jak o własne,
upomni się żarłoczne, wszystkożerne Miasto.
czarne, natłoczone prosektoria
wyeksploatują wasze zwłoki,
rozdłubią resztki waszych ciał od kości.
wy jesteście przedziwnym nawożącym sokiem
wielkiej, nieobliczalnej, wspaniałej Ludzkości!
I
daj twarz do kolan swoich przytulić.
krew z twoich palców zliżem.
z odrzuconymi bezwładnie
rękami
ulic
leżało Miasto krzyżem.
przybili go do ziemi ćwiekami lamp,
jarzące białe gwoździe wżarły się,
jak krzyki.
przyszła noc
i przylgnęła do krwawych ramp
palącą chustą weroniki.
okropna,
lepiej deszczem po twarzy tłuc,
jak tych
ukrzyżowanych na bramach rajów.
krople czarne,
maleńkie,
natrętne,
wyrzucone z krwią razem z powrotem
z płuc
po czarnej pooranej szynami twarzy
spłynęły łzami tramwajów.
jeszcze i jeszcze,
bezkształtne, wypukłe
domy czarne, obślizgłe, karmione deszczem
napęczniały, jak gąbki,
napuchły,
rozlały się, rozpełzły rozdęte, stulice
wystąpiły na chodniki z ciemności,
zsunęły się,
przecięły krzyczącą ulicę
- ludzie!
- pomóżcie!
- rozgniotą!
wypłynęły w uścisku skrwawione wnętrzności
i bez jęku wylały się w błoto.
a czarne ściany rosną,
ciągną się do góry.
zasłoniły całe niebo,
w zakryły szczyty,
jakby ogromne ołowiane chmury
na ziemi urządziły meeting.
nie będę żył, jak kato, ni walczył, jak samson
głód, który rośnie we mnie, ciska mną w gorączce.
był człowiek, który nie jadł, nazywał się hamsun
i zrobił na tym później sławę i pieniądze.
na wytartej kanapie, skręcony w sześć
leżę prężąc do góry zsiniały profil.
dzień odchodząc wył długo zjeżywszy szerść,
a teraz noc mi śpiewa swe dziwne strofy...
zaraz sufit bez szmeru zsunie się w pokoju.
przygniecie pomaleńku
cicho i jasno.
wolno tynk się na ścianach rozdwoił,
jakby pokój wargami mlasnął.
ścian rozmokniętych bezzębne dziąsła
poruszyły się wolno.
żują cmokając.
nagle stół po podłodze zapląsał
i piec podskoczył, jak pajac.
coraz bliżej i bliżej zsunęły się ściany.
nie odepchnąć rękami pełznących tapet.
cicho...
na palcach...
jak pies ścigany...
już tylko za parapet...
T E R A Z !!
a ku ku!
głową w dół.
cztery okna
i
trrrach!
o miękki asfaltowy materac.
poleciało.
zatańczyło.
upadło.
i jeszcze
odbity, jak od gutaperkowej posadzki
lecę.
odskakuję od gzymsów, jak piłka,
z deszczem
i w górę wystrzelam świece.
gumową czaszką o bruk
i wyżej
hop!
odbijam się z powrotem.
do góry i na dół.
z rozpostartymi rękami lecę pod strop
i znowu na ziemię spadam.
już myśli, jak kobiety, walą się z nóg,
ociężałe,
jak kłęby w zburzonym ruszcie.
jeszcze chwila i czaszka trzaśnie o bruk
- pomóżcie!
- pomóżcie!!
- pomóżcie!!!
przybiegli wystraszeni.
otoczyli kołem.
w rozpostartego wparli przerażone oczy.
- nie bójcie się.
- nie krzyczcie.
- nic nie zwichnąłem.
- przyciśnijcie mnie.
- mocniej!
- odskoczę!!
pochylili się.
przygnietli.
zagrali na trąbce.
bliskie zmieszane twarze, przestraszone trochę.
dwóch wysiadło z karetki i wsadzić mnie w głąb chce!
na skołataną głowę wciągną mi pończochę!!
położyli na miękkie.
.... daleko.
... przyszłość.
... długie zielone palmy kołyszą się w czaszce.
Reniu!
to ty?
jak dobrze że przyszłaś.
aksamitnymi rękami po twarzy mnie głaszczesz.
pamiętasz wtedy wieczór...
deszcz za oknem śpiewał.
słuchałem, czy choć jeden nerw Twój jeszcze drży mną
na zielonym cmentarzu teraz skomlą drzewa
i jest tak bezlitośnie, przejmująco zimno.
teraz sam, jak podrzutek przez pusty przytułek,
pójdę pomiędzy ludzi daleki i obcy.
w maleńkim gniazdku serca nie ma już jaskółek,
zabili mi ostatnią źli, niegrzeczni chłopcy.
chlipiący skowyt z krtani na wierzch się wyspinał.
czepia się Twojej sukni, pełznie ku dłoniom.
uciekać nie mam siły.
nadchodzi finał.
zajadli mali ludzie z psami mnie gonią.
ogromny tłum
z laskami,
czarny,
jak powódź
rośnie,
wije się za mną
długi,
jak ogon.
zamknęli drzwi!
za późno!
nie mam gdzie się schować!
malutk i prosty człowiek podstawił mi nogę!!
już.
już.
dopadli.
stratowali.
zmięli.
podeptanego trupa podnieśli, jak sztandar
wysoko
i na przedzie,
nad tłumem
obok kapeli,
ponieśli.
śnieg padał gruby i w oczach narastał.
szli ludzie niezliczenie, bezładnie i tłumnie,
kiedy zakropionymi ulicami miasta
ponieśli mnie w ogromnej ołowianej trumnie.
szli księża z kadzidłami, jeden długi gest rąk,
i związek literatów w cylindrach i krepie,
i cechy z chorągwiami,
w tużurkach,
z orkiestrą,
a potem tłum się czarny na rogach doczepiał.
na placu teatralnym tłum rozlał się w mrowie.
dzwony dzwoniły w dzwony i w dzwonach ich krzyk nikł,
gdy nagle
straszny,
obandażowany
człowiek
podniosłem się ogromny,
groźny,
jak wykrzyknik!
panowie!
jestem wzruszony.
widzicie, zbladłem.
żegnacie mnie tak pięknie i tyle tu kobiet,
ale zapominacie, że nic dziś nie jadłem
i muszę iść zaraz na obiad.
o!
cisza.
i ryk jeden!
krzyki. spazmy. płacze.
hałas powstał i tumult.
krzyczeli: "zmartwychwstał"!
jakby na przedstawieniu opery w teatrze
nagle zaśpiewał statysta.
panowie!
nie klękajcie.
nie płaczcie.
nie krzyczcie.
widzicie, stoję zdrowy, cudowny i prosty!
ach, skurcz się w sobie,
wykrztuś na bruk swoje życie
i idźcie z nim pod ręce tańcować na mosty.
nie będziemy już odtąd umierać więcej,
któż by nas takich pięknych i olbrzymich grzebał.
roześmiejcie się wszyscy,
weźcie się za ręce
i prosto marszałkowską pójdziemy do nieba.
jak może każdy z nas,
co dzisiaj tańczą,
stać się martwym,
śmierdzącym,
po którym się skrupulatnie wykadza zakrystię,
nas
z których każdy sam jest żyjącą monstrancją
na serca swego białą eucharystię.
pozdejmujcie ich z krzyżów!
niech ziemią kroczą
ci,
co chcieli przez wieki umierać za nas.
życie cudownym sokiem trysnęło nam w oczy,
jak pod nożem dojrzały ananas!
... z przyczajonych zaułków w noc ku spelunkom
czarna zmowa wypełzła,
wije się, jak skorek.
pochwycili mnie z tyłu!
wiążą!
ratunku!!
na głowę mi wciągają straszny czarny worek!
przyszła noc głuchoniema i w głowach siadła,
małe kaszlące serce przycisnęła ręką.
słyszę!
ziemia już dudni od stóp, jak kowadła.
trzymajcie!
tętna mi pękną!
z daleka jeszcze.
słońce głowę mi parzy.
olbrzymi głodni ludzie, czarni od maszyn!
idziecie,
wiem.
nie patrzcie!
nie trzeba twarzy!
każdy z was będzie mesjaszem!
o wykrztuś się z twych piwnic,
wywal się na wierzch,
jak krew buchnij przez okna i wszystko zalej
tłumie chamów,
co niebo głowami dziurawisz!
jakie ogromne morze wyobrażeń!
jakie cudowne dale!
serce olbrzymie w krtani stanęło i skacze.
wypluję pod nogi, w piach wam.
idziecie!
krzyczeć nie mogę!
ogromni w zorzy pożodze.
trup mój
krwawy,
stratowany,
czerwony,
jak łachman,
z którego może szmatę na swój sztandar udrą,
w śmiertelnym zapatrzeniu leży wam na drodze,
po której przechodzicie
w J U T R O!
II
w maju,
w zazielenionej słonecznej stolicy
spacerowały po trotuarach kobiety dzieci i żołnierze,
gdy nagle
z buchającej aorty przecznicy
bęben uderzył.
szli kolumnami,.
za rogiem ginęli
szereg za szeregiem rytmiczny i twardy
na piersiach szarych, żołnierskich szyneli,
jak kwiaty,
czerwieniały czerwone kokardy.
za szeregami ulicznicy
z krzykiem i świstem
gonili tańczący,
wyrzucali czapki,
ulice się kłaniały białe i czyste.
w wypiekach słońca opadały kwiatki.
przechodziły kompanie równo, jak na mustrze,
bez komendy trzymały swój cudowny krok,
wszyscy porwani jednym
milionowym
spazmem.
i w tłumie błysk bagnetów odbił się,
jak w lustrze
i zachłysnął się cały dzikim entuzjazmem.
na ulice tłumy jasnych roześmianych ludzi
wyrzygały na słońce obdrapane domy.
panny. służące. prostytutki
uśmiechają się do siebie,
jak znajome,
i serca pod bluzkami tłuką im,
jak gongi.
na gmachu poczty i telegrafu
rozwinięta
olbrzymia czerwona chorągiew
na wszystkich piętrach stukające aparaty
wyrzucają podłużne papierowe świstki:
wieść na cztery końce świata
wszystkim. wszystkim . wszystkim.
w tokio zdenerwowany japoński mikado
odbiera rozedrgane, dzwoniące depesze
i rozmawia iskrami z londynem,
że wyrosły już, zagrażając zagładą
światu,
czerwone ręce proletariatu.
a wieczorem
z czarnego oszalałego miasta,
z katedry,
ciemnymi zaułkami wśród śpiewów i świstu
w pole płaszcza kryjąc twarz
uciekał Chrystus;
gdy nagle tłum go na placu
dopadł.
pochwycili za ręce.
zawlekli.
czarni obdarci ludzie od kielni i łopat.
zaciągnęli krzyczącego,
boso,
na róg,
na miejscu samosąd.
kucharki zachrypnięte podnosiły pięści:
- za naszą krzywdę!
- za nasze córki, co się poszły po hotelach łajdaczyć!
- za nasze stare, zharowane matki!
- za naszą hańbę przepłakanych mąk,
- którąś dzwonkiem zagłuszał i karmił opłatkiem!
kułakami, laskami zabili, zatłukli.
poturbowane, umęczone ciało
upadło pod razami spracowanych rąk.
w tym samym czasie,
kiedy dusza moja w kaloszach "treugolnik"
w warszawie,
w natłoczonym kinie,
ściśnięta
próżno czekała zbawienia.
w środku detektywicznego włoskiego dramatu
od niechcenia zerwała się lenta
i na płótnie wśród śmiertelnej ciszy
ukazała się ta sama scena.
krzyk powstał na sali i panika.
rzucili się w popłochu do drzwi.
mężczyźni tratowali kobiety.
próżno ciskał się przy aparacie mechanik,
a gdy wreszcie zapalono kinkiety,
na ekranie zostały czarne plamy krwi.
po ulicach snują jacyś ludzie,
cienie prawie,
i giną zanim słowo się głośno wymówi,
a w oświetlonej sali tow. higienicznego
histeryczne studentki i gawiedź
oklaskują ziewającą estradę,
z której kłaniał się glinką i kochał się tuwim,
twarze krwią im zachwytu nabiegły
nalane.
czekajcie, twarze te skądś znam!
to tłum ten sam,
który we mnie w zakopanem
rozjuszony w bezbronnego ciskał jajka i cegły.
i kiedy żegnany oklaskami schodził ostatni błazen,
wszedłem wolno na estradę
i powiedziałem prawie ze smutkiem.
- panowie,
- nic nie wiecie.
- dostałem depeszę.
- dzisiaj wyjeżdżam.
zdaje się, że nikt się nie rozpłakał.
było cicho.
ktoś zaczął bić brawo.
wyszedłem wolno na ulicę.
dorożka odwiozła mnie na dworzec.
kłaniały się latarnie nie wiadomo po co,
gdy pociąg szyby okien chustką dymu czyścił.
schyleni pod piecami
majową nocą
śpiewali na zwrotnicach czarni maszyniści.
ŚPIEW MASZYNISTÓW
słońce przygniótłszy kolanem, skóry dymiące się połcie
długo do mięsa obdzierał nasz okrwawiony scyzoryk.
w noce bezgwiezdne majtkom na świata płonącym drednoucie
twarz wylizały do krwi nam zorzy czerwone ozory.
nam-li wyrosłym w trudzie pod wściekłą zdarzeń ulewą
błądzić po morzach uniesień w gwiezdne wsłuchanym kapele?
zgodnym wysiłkiem twardych rąk rozhuśtany w lewo
czarni maleńcy ludzie ziemi olbrzymi propeller.
patrzył na wszystko z góry nasz bezpartyjny pan bóg.
płakał nad nami deszczem, aż wreszcie krwią się wysmarkał.
gdy walec wieków gniótł nas, krwi nasze twardych jambów
słuchało stare słońce łyse, jak łeb bismarka.
długo świeciło w ślepia nam, purpurowym murzynom,
w mordy zwęglone w hutach, do których przyrósł kopeć.
gdy go, zwleczone na ziemię, nóż robotniczy zarzynał,
tłum się na trupa rzucił krew buchającą żłopać.
z życiem rozgranym pod ręce na świata szerokie trakty
wyszliśmy rano, śpiewając, z płachtą koloru flamingo.
paszcz wytoczonych mitraliez suche rytmiczne antrakty
w krtań zabijemy z powrotem kulą wyplutą z brauninga.
kto nam, kto nam teraz drogę zagrodzi samym?
wszystko zmiażdżymy butami piękni, ogromni i ludzcy.
miejsca! gromada idzie, proletariacki samum!
czapkami drogę, wymościł taneczny krok rewolucji.
świat postawiony pod ścianę, jak mały, blady człowieczek,
mrugał bezradnie oczkami, gdy kolbyśmy wznieśli do ramion.
płakał zmartwiony Chrystus o dusze swoich owieczek,
gdy salwą gruchnęły lufy i śnieg się krwią poplamił.
nam-li dziś skomleć nad trupem, gdy hymnem tętni nerw,
czaszką o ziemię grzmocić i krzyczeć: nie przeklinaj?!
do wszystkich okien i drzwi już wali kolbami mauzerów
w łunach wschodzącej zorzy wielka świetlana NOWINA!
robotnikom warszawy i łodzi, czyje
uśmiechy zawsze oślepiają
III
a potem przyszły dni,
dni dziwne,
pełne purpurowej grozy
i krótkie, blade, przerażone noce.
ulicami pędziły ciężkie autowozy
naładowane ludźmi, od bagnetów ostre
i pełno było wszędzie lepkiej, skrzepłej krwi,
jakby kto rozdarł wielką, zaropiałą krostę.
chodnikami wałęsali się bladzi, dziwni ludzie
z błyszczącymi niesamowicie, wklęsłymi oczyma
i wszystko było dziwnie mętne,
jak w gorączce.
czas się zatrzymał.
dni przychodziły śpiące
i noce koloru khaki.
nad pustymi ulicami żarzyły się lampy,
rzucając długie cienie białe i czerwone.
po nocach, pod eskortą, zawsze w jedną stronę
wywozili żołnierze długie, czarne paki.
jednego rana rzeki wygłodniałych ludzi
korytami zaułków spłynęły na plac
i krzyk miasto obudził:
te ścierwy!
oszukują nas władzą, której nie chcą dać.
mamy ich władzę gdzieś!
nam praw nie potrzeba!
niech nam dadzą chleba!
my - chcemy - jeść!!
- - - - - -
na morzu białym cicho z dołu,
gdy przypływ okręt mój kołysze,
przykładam ręce tubą do ust
i krzyczę:
SŁYSZĘ!!
coś się wyrwało z prętów tam,
krzyk zbuntowanej czarnej załogi.
czekajcie, sprute mam wyłogi.
powiodę wszystkich dzisiaj sam!
na cztery strony cztery drogi,
rozkładam ręce, wszystkie taml
chodźcie tu,
wołam was, jak gustaw,
których zapadłe w głąb policzki
pozwolą jasno mi policzyć,
ileście dni nie mieli w ustach.
czarni, brązowi, biali bracia!
zgrajo obdarta i wychudła!
gdy nocą księżyc wyjrzy z chmur,
jak szczury wyłazicie z nor.
pełzniecie,
wlokąc nóg swych szczudła,
pod okna, gdzie przy stołach żrą
za szybą natłoczonych barów
sterty kompotów i homarów
dranie spasione waszą krwią
i dziwnie oczy wam się lśnią,
aż was nie spłoszy krzyk zegarów.
gdy wiatr północny drzewa czesze,
przez taśmy gór po nocy widnej
od śnieżnych tundr do portu w sidney
widzę rozlane wasze rzesze.
gdy w polach czarne cienie tańczą,
splątane w jeden długi łańcuch,
do miast spełzacie się szarańczą,
siadacie cicho w progach drzwi
czuwać nad zdrowymi snem mieszkańców,
którym się wtedy w snach
majaczą
kałuże czarnej, tłustej krwi.
o bracia moi wszystkich ras
z europy, azji i ameryk,
ilu was jeszcze jest gdzie więcej,
armie zgłodniałe!
nowe stany!
nastąpił czas
i świat, jak kleryk
przyjmuje chrzest czerwonych święceń.
pójdziecie ze mną dzisiaj tam,
gdzie żrą zamorskie mangustany!
- - - - - - - - - - -
opadała na miasto mgła jesiennej słoty.
był dzień chłodny, bezbarwny, wilgotny, jak kanał.
w mokrej mgle po zaułkach do rana
kasłały kulomioty.
- - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
- - - - - - - - - - - - - - - - - -
brzuchy nasze zielone, granatowe, sine,
takie lekkie przedziwnie, ciężą nam, jak więzy.
w dzień żujemy niesmaczną słodkockliwą ślinę,
a w nocy ssiemy własny zskorupiały język.
w głowie huczą nam ciągle jakieś dziwne szmery
i straszna czczość w żołądku okropnie nas nudzi,
widzimy tylko w górze przez okna suteren
nogi szybko ulicą przechodzących ludzi.
a nocą gdy zaśniemy strawieni bezruchem,
poskręcawszy wychudłe, popuchnięte członki,
śni nam się taki słodki prawdziwy baumkuchen
na dziedzińcu słonecznym sąsiedniej ochronki.
wyciągamy do niego ręce przez sztachety,
węsząc palcami próżnię, jak ssawkami macek,
a małe, czyste dzieci i białe kobiety
kładą nam w nie pachnący ukrajany placek.
pożeramy krztusząc się, kawałami, gwałtem
dobre, słodkie, przedziwne, wypieczone ciasto...
gdzieś blisko słychać trąbki...
...to mięciutkie auta
przysyła po nas wielkie, dobroczynne MIASTO.
FINAŁ
na miękkiej trawie twarzą do chmur
leżę ogromny chiński bogdychan.
nie tknął mnie żaden piorun ni mór,
a jednak czuję, że zdycham.
i kiedy z estrad płonących jaśniej
ciskam swoje ochłapy brutalny i wielki,
śmierć moja może dogryza już właśnie
moje ostatnie cukierki.
nie będę pisał wierszy, - jak pusty kłos SĄ,
lecz wiem, że ci, co raz słyszeli je,
jak zarazę za sobą wszędzie poniosą
kaprysów moich ewangelie.