250 Carol Marinelli Ordynator i praktykantka


Carol Marinelli

Ordynator i praktykantka

PROLOG

- Masz podwyższone ciśnienie.

Alice spojrzała na Bretta Hallidaya, lekarza położnika, który się nią opiekował.

- O ile?

Brett pokręcił głową.

- Nie tak bardzo, ale jednak...

Wrócił na miejsce za biurkiem. Unikała jego spojrzenia.

- Rano byłam bardzo zaganiana, no i jest strasznie gorąco. Poza tym, wiesz, denerwuję się trochę, w końcu jestem w ciąży.

Brett skinął głową.

- Uwzględniłem wszystkie czynniki, ale fakt pozostaje faktem. Masz ciśnienie trochę wyższe, niż powinnaś. - Zaczął przeglądać wyniki badań. - Krew w porządku, chociaż poziom hemoglobiny ledwie się mieści w normie. No cóż, spróbuj uzupełniać żelazo w sposób naturalny. Jedz dużo sałaty, wszystkiego, co je zawiera. Łykaj witaminę C, pomaga je przyswajać. Zresztą, sama przecież wiesz.

- Ale z dzieckiem wszystko w porządku, prawda? - zapytała niespokojnie.

Brett się uśmiechnął.

- Pewnie. Rozmiar prawidłowy, dużo się rusza. Bardziej martwi mnie mama.

- Brett, słowo, czuję się doskonale. - Nawet dla niej samej zabrzmiało to sztucznie. Zebrała siły, by nad sobą zapanować. Musi przekonać Bretta Hallidaya. Jednym pociągnięciem kosztownego wiecznego pióra mógłby ją wysłać na przymusowe zwolnienie, a tego właśnie nie chciała. Zebrała się w sobie i dodała spokojniejszym głosem: - Naprawdę nic mi nie jest.

- Posłuchaj, Alice, to szósty miesiąc. Nie najlepsza pora na trzymiesięczną praktykę w szpitalu. Poza tym, Jeremy Foster jest dobrym chirurgiem, ale akurat teraz wraca do pracy po długiej przerwie. Ma do nadrobienia masę zaległości, a co ważniejsze, musi wiele udowodnić.

- Co masz na myśli? - zapytała Alice, gdyż osoba nowego szefa zainteresowała ją w tej chwili bardziej niż własna praca.

- No cóż, miał poważny wypadek samochodowy. Właściwie nikt się nie spodziewał, że przeżyje, nie mówiąc już o tym, że będzie mógł chodzić. Wraca po niemal roku i do końca nie wiadomo, w jakim jest stanie. Będą go obserwować. Słusznie czy nie, będzie musiał się naharować, żeby ich przekonać, że nadaje się do pracy.

- Przecież to świetny chirurg - obruszyła się Alice. Nie poznała jeszcze Jeremy'ego Fostera, nie było to jednak konieczne. Wszyscy wiedzieli, że w szpitalu złamał więcej niewieścich serc, niż Alice mogłaby spamiętać. Pomimo jednak nieco skandalicznej reputacji, nikt nigdy nie kwestionował jego nadzwyczajnych umiejętności. - To wschodząca gwiazda medycyny. Jestem szczęśliwa, że znajdę się w jego zespole - zakończyła.

- Raczej zachodząca - poprawił ją Brett. - Posłuchaj, Alice. Jeremy musi się wykazać, a to oznacza, że będziesz miała bardzo dużo pracy.

- Poradzę sobie. Staż trwa trzy miesiące, skończy się na tydzień przed terminem porodu. W dzisiejszych czasach kobiety pracują na ogół do ostatniej chwili i na nikim nie robi to wrażenia.

Alice perorowała tak przekonująco, że niemal sama w to uwierzyła. Brett nie dał się jednak zwieść, - Ale te kobiety mają zwykle w domu partnera albo przynajmniej rodzinę, która im pomaga. Ktoś zdejmuje z nich część ciężaru. Wiem, Alice, jak bardzo pragniesz odbyć ten staż, nie chcę ci burzyć planów. Muszę jednak mieć pewność, że wiesz, co robisz.

Te słowa, choć wypowiedziane miłym tonem, wstrząsnęły nią. Maska spokoju znikła, pozostał tylko strach. Pojawiły się łzy. Brett szybko obszedł biurko, żeby podać Alice chusteczkę.

- Przepraszam - załkała. - Nie chciałam się przy tobie rozpłakać. Zresztą przy nikim...

- Ależ spokojnie się wypłacz. Widziałem już tutaj wiele łez. Nie jesteś jedyną ciężarną, która stara się wszystko jakoś ułożyć. Kobiety chcą zwykle uporządkować swoje sprawy, załatwić je, zanim dziecko przyjdzie na świat, tak żeby potem zajmować się już tylko nim. Niekiedy potrzebny jest ktoś, kto podejmie za kobietę decyzję, kto po prostu każe jej zwolnić tempo, by sama nie przeżywała rozterek.

Alice milczała. Wycierała oczy i czuła się upokorzona. Siedziała w gabinecie lekarza, błagała o możliwość pracy. Możliwość utrzymywania dziecka.

- Jeśli nie ukończę tego stażu, nie zostanę lekarzem, a to oznacza, że nie będę mogła podjąć starań o przyjęcie na szkolenie lekarzy rodzinnych.

- Możesz przecież zaliczyć praktykę na chirurgii już po urodzeniu dziecka.

Alice pokręciła głową.

- Teraz wynajmuję tylko kawalerkę, a i tak ledwie mnie stać na czynsz. Jeśli przestanę pracować...

- Możesz się ubiegać o zasiłek macierzyński. Nie grozi ci głód.

- Nie chcę, żeby moje dziecko żyło w takich warunkach. Wiesz, jakie dodatki przysługują lekarzom rodzinnym, którzy zgodzą się wyjechać na wieś? Miałabym dom, stać by mnie było na opiekunkę, więc mogłabym chodzić do pracy. Jeśli nie zrobię tego teraz, wszystko się opóźni o wiele miesięcy.

- A co z twoimi rodzicami? Wiem, że mieszkają w Adelaide i że nie układa ci się z nimi najlepiej, ale może zaczęliby się przyzwyczajać do myśli o pomocy przy wnuku? Gdybyś wytłumaczyła matce, jakie masz problemy...

Zrozpaczone spojrzenie Alice powiedziało mu wszystko.

- A ojciec dziecka? - sondował dalej. - Nie pomoże? W końcu ma taki prawny obowiązek.

- Nie chce mieć nic wspólnego ani ze mną, ani z dzieckiem. Wyraził to wystarczająco jednoznacznie.

- To co, że nie chce? - zapytał Brett. - Prawo chroni kobiety właśnie takie jak ty. Może nadszedł czas, aby spojrzał prawdzie w oczy. Zostanie ojcem, a to oznacza odpowiedzialność, choćby tylko finansową.

- Nie poproszę go o złamanego centa. Marcus może albo być ojcem, albo nim nie być. I to raz na zawsze. Nie pozwolę, żeby się pętał gdzieś pośrodku. Wybrał tę drugą możliwość. Jeśli o mnie chodzi, może tak zostać. - Przez chwilę milczała. - Posłuchaj, Brett, naprawdę potrzebuję tej pracy. Uważasz, że jestem zestresowana? Ale będę się czuła znacznie gorzej, jeśli mi to uniemożliwisz. Oczywiście, gdyby cokolwiek groziło dziecku, zrezygnuję. Stwierdziłeś jednak, że tak nie jest.

- Dobrze - zgodził się po namyśle. - Pod warunkiem, że będziesz tu przychodziła co dwa tygodnie. Jeśli ciśnienie choć trochę się podwyższy albo jeśli stwierdzę, że cokolwiek zagraża dziecku lub tobie, zabronię ci pracować. Mówię to z całą powagą, Alice. Oszczędzaj się i odżywiaj prawidłowo.

Alice uśmiechnęła się szeroko i wstała.

- Przyrzekam.

Brett odwzajemnił uśmiech.

- Wychodząc, zapisz się u Madge na wizytę. W poniedziałki przyjmuję wieczorem, to specjalnie dla pracujących matek.

- Dziękuję.

Uśmiechnięta, wyszła i ruszyła do recepcji.

~ Udało się, moje maleństwo - szepnęła do dziecka i poklepała się delikatnie po brzuchu. - Teraz mama będzie mogła się tobą dobrze opiekować.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Autorka artykułu w czasopiśmie „Matka i dziecko”, który Alice przeczytała w poczekalni, dowodziła, że na rynku jest ogromny wybór ubrań dla ciężarnych. Musiała mieć albo portfel bez dna, albo fatalny gust, pomyślała smutno Alice, ubierając się. Odniosła wrażenie, że brzuch urósł dosłownie z dnia na dzień. Spódnice przestały się dopinać, co oznaczało konieczność nabycia luźniejszych. Wyprawy do sklepów przynosiły rozczarowanie. Alternatywę dla rzeczy potwornie drogich stanowiły sukienki obszyte ohydną koronką. Alice zdecydowała się w końcu na „zestaw dla ciężarnej”. Miał dość rozsądną cenę i uzupełniony kilkoma koszulami pozwalał dotrwać do porodu.

Wybrała z niego spódnicę i bluzkę, związała włosy w koński ogon i przed lustrem w łazience zrobiła makijaż. Obrzuciła krytycznym spojrzeniem swe odbicie.

Emanująca z twarzy „promienność”, która zdaniem innego autora z tego samego czasopisma miała się zaznaczać gdzieś w połowie piątego miesiąca, była równie niewyraźna, jak bezkształtny ciążowy stanik. Lekko podkreśliła oczy kredką, pociągnęła rzęsy tuszem, położyła na wargi odrobinę szminki i uznała, że nie wygląda najgorzej. Gdy jednak przejrzała się w dużym lustrze, aż jęknęła. Wygląda, jakby wybierała się na pogrzeb. Mimo zapewnień producenta jej nogi w czarnych rajstopach wcale nie wyglądały „świetliście”.

Spóźnię się już pierwszego dnia, pomyślała, w panice ściągając winną cmentarnego wyglądu część garderoby. Wpadła z powrotem do łazienki, odnalazła koloryzujący krem. Już od miesięcy nie zawędrowała nawet w okolicę plaży i biała skóra wymagała pewnej pomocy. Choć efekt nie robił oszałamiającego wrażenia, poczuła się troszkę lepiej. Niemal wybiegła z domu. Na szczęście, nie czekała długo na tramwaj, od szpitala zaś dzieliło ją zaledwie kilka przystanków. Dzięki temu nie tylko się nie spóźniła, lecz nawet dotarła na miejsce dziesięć minut wcześniej.

- Dzień dobry. Alice Masters, prawda? - usłyszała po przekroczeniu drzwi.

- Tak. - Uśmiechnęła się do mężczyzny o sympatycznej, piegowatej twarzy. - Josh Winters, młodszy chirurg?

- We własnej osobie. Chyba na razie jesteśmy sami. Linda McFarlane prawdopodobnie wysysa przed obchodem cytrynę, żeby przypadkiem nie zacząć się uśmiechać.

- Fakt. Ona nie jest zbyt czarująca, prawda? Chodziło o lekarkę, która podczas rozmowy kwalifikacyjnej z Alice traktowała ją niesympatycznie i protekcjonalnie.

- Niezbyt. Darren Barker jest w porządku, ale poszedł na długi urlop. Szkoda że on, a nie Linda. Mnie powiedziała, że muszę się ostrzyc, bo inaczej w ogóle nie rozważą mojej kandydatury.

- I co? Zrobiłeś to? - zapytała Alice, patrząc z niedowierzaniem na jasne włosy rozmówcy opadające mu niemal na ramiona.

- Pewnie, tyle że ona mimo to zaczaiła się na mnie z nożyczkami. Kiedy byłem stażystą, parę razy się pokłóciliśmy. Wiesz, po stażu nigdy bym się tu nie zatrudnił, ale praktyka u Jeremy'ego Fostera to duży plus w życiorysie. Od niego można się naprawdę wiele nauczyć.

Alice skinęła głową. Sama ubiegała się o staż w tym właśnie szpitalu z tego samego powodu.

- Myślałam, że Linda czepia się mnie dlatego, że jestem w ciąży - wyznała.

- A jesteś? - zapytał Josh, udając zdumienie. - Moja żona spodziewa się bliźniaków, teraz już lada dzień. Przestała pracować wiele miesięcy temu.

- Ma urodzić bliźnięta? Twoja żona?

Nie mogła ukryć zdziwienia. Josh Winters wyglądał jak młody surfer, a nie żonaty lekarz z dwójką dzieci w drodze.

- Wiem, wiem, nie przypominam statecznego ojca - roześmiał się i dodał: - Nie przejmuj się kwaśnymi minami Lindy. Złości ją tylko powrót wielkiego Jeremy'ego. Nikt nie spisał go na straty tak szybko jak ona. Miała nadzieję, że zostanie po nim ordynatorem oddziału. A poza tym - dodał ciszej - Linda jest w całym szpitalu jedyną kobietą, której Jeremy nawet nie próbował poderwać.

- Na pewno przesadzasz.

- Zapamiętaj moje słowa, on jest nienasycony. Ale ty nie masz się czym przejmować. Twój brzuch podziała na niego jak czosnek na wampira. Przynajmniej względów Jeremy'ego Linda nie będzie ci zazdrościć. Mam nadzieję, że dziś się ogoliła - dodał złośliwie.

Alice zorientowała się, że się uśmiecha, co samo w sobie stanowiło ostatnio niezwykłe wydarzenie. Z tego wniosek, że z Joshem będzie się przyjemnie pracowało.

- A więc tu państwo jesteście? Zakładam, że nie przeoczyliście faktu, że zaczynacie pracę? - W głosie Lindy McFarlane próżno by szukać ciepła i sympatii. - Wszyscy czekamy przy dyżurce.

- Powiedziałaś, że spotkamy się poza oddziałem - odparł Josh, niezrażony jej tonem.

- Ja? Na pewno nie. Czego się chcecie nauczyć tutaj? Studenci już od trzydziestu minut przeglądają karty pacjentów i zdjęcia. Chociaż oni wykazują pewną inicjatywę.

Odwróciła się na pięcie i odeszła.

- Przecież naprawdę umówiła się, przynajmniej ze mną, tutaj w holu - szepnęła Alice Joshowi w drodze na oddział.

- To, co Linda mówi, i to, co przyznaje, że powiedziała, lo zupełnie różne sprawy - stwierdził ponuro Josh. - Nie dawaj się zaskoczyć.

Alice już jednak go nie słuchała. Wpatrywała się w plecy i szerokie ramiona swego nowego szefa, który właśnie oglądał zdjęcie rentgenowskie. Blondyn, nienagannie ostrzyżony i gustownie ubrany, przypominał bardziej aktora niż lekarza.

- Możemy wreszcie zacząć - stwierdziła cierpko Linda. Alice wstrzymała oddech, gdy Jeremy Foster odwrócił się i obdarzył ją uśmiechem. Oczywiście, spojrzał na jej brzuch. IHjczuła, że troszkę się czerwieni. Przypomniała sobie uwagę Josha o czosnku i wampirze.

- Bardzo mi miło.

Wyciągnął rękę na powitanie. Alice zorientowała się ze wstydem, że ma wilgotne dłonie, co doktor Foster musiał zauważyć. Żadne opowieści czy plotki nie mogły oddać wrażenia, jakie wywierał. Jasne, wypłowiałe od słońca włosy, niebieskie oczy i wyniosły, nieco arogancki uśmiech. Oszołomiona i jednocześnie zakłopotana, wpatrywała się w niego bez słowa.

- No to zaczynamy - rzucił i dopiero wtedy Alice oderwała od niego wzrok.

Podczas obchodu próbowała się za wszelką cenę skoncentrować, nie zwracać uwagi na czar, jaki Jeremy, jakby mimochodem, wokół siebie roztaczał. Najwięcej do powiedzenia miała Linda. Wydawała się korzystać z każdej okazji, by zademonstrować, jak świetnie sobie radzi. Od czasu do czasu Jeremy zmieniał jednak jej decyzję, korygował wskazania co do leków. Choć odzywał się rzadko, wszyscy widzieli, kto tu naprawdę rządzi. Linda dusiła w sobie gniew. Przy ostatnim łóżku jednak nie wytrzymała.

- Pani Marshall została przyjęta w czwartek z ostrym zapaleniem trzustki. Nadużywa alkoholu. Jako środek znieczulający podawaliśmy petydynę. Obecnie stopniowo ją odstawiamy. Myślałam o przejściu od dziś na czyste płyny - wyjaśniła ze złością.

- Dzień dobry, pani Marshall. Nazywam się Foster, jestem chirurgiem. Jak się pani czuje?

Pacjentka spróbowała usiąść.

- Trochę lepiej, ale marzę o szklance wody.

Jeremy obejrzał wyniki badania krwi. Zwrócił się do koleżanki:

- Poziom amylazy jest nadal bardzo wysoki.

- Ale znacząco się obniża - odparła Linda.

- Chyba jest jednak trochę za wcześnie na przejście na płyny - zauważył spokojnie Jeremy.

- Można jej przecież pozwolić na picie małymi łyczkami.

Widzisz, jaka jest zdenerwowana. Pielęgniarki mają z nią urwanie głowy. Ciągle próbuje wstać i zdobyć coś do picia.

- To się chyba bardziej wiąże z bólem. Zwiększamy jej dawkę petydyny - zadecydował Jeremy.

Linda wydęła wargi.

- Pewnie, zastąpmy jedno uzależnienie drugim. Jestem pewna, że parę łyków wody podziała lepiej.

Jeremy zdjął z poręczy łóżka kartę.

- Pani Marshall skarży się na ból. Nie można tego ignorować. Warto też pomyśleć o valium, skoro pacjentka siłą rzeczy nie pije od jakiegoś czasu alkoholu.

Zwrócił się do chorej:

- Pani Marshall, zamierzamy nadal podawać pani petydynę. Wiem, że odczuwa pani pragnienie, ale na razie bezpieczniej jest nie pić. Zwiększamy dawkę środka przeciwbólowego. Przepiszę również valium, to środek uspokajający.

O dziwo, pacjentka wydawała się bardziej zadowolona z tej decyzji, niż z podjętej uprzednio przez Lindę. Opadła na poduszkę.

- Brawo, Jeremy - szepnął Josh.

Alice zawtórowała mu w duchu. Z pewnością chirurg pokazał tej wiedźmie, gdzie jest jej miejsce. Po obchodzie Josh spojrzał na Alice.

- Może uda się nam łyknąć trochę kawy?

- Wątpię - westchnęła. - Mam jeszcze kilka zastrzyków i cały stos kart do wypełnienia.

- Alice, Alice, musisz się jeszcze wiele nauczyć. Fi - zatrzymał przechodzącą przełożoną pielęgniarek - ta młoda stażystka nie wie jeszcze, że czasem można skorzystać z pomocy innych.

Fi uśmiechnęła się ciepło do Alice.

- Mam nadzieję, że nie słuchasz Josha? Zdemoralizuje cię.

Fi miała delikatne, orientalne rysy i miły uśmiech. Wyglądała na osobę, która traktuje wszystko lekko, Alice wiedziała jednak, że prowadzi oddział w sposób absolutnie nienaganny.

- To nie fair, Fi. - Josh mrugnął do Alice. - Fi, powiedz Alice prawdę. Czyż nie przychodzę w nocy na każde zawołanie? Nie pomagam? Nie przynoszę pączków?

Fi skinęła głową.

- Aha, tyle że za to wykonuję za ciebie połowę pracy.

- To tak, jakbyś miała to wszystko za pół ceny. Fi, chyba nie narzekasz. Przecież tylko dla ciebie wróciłem na ten oddział.

Fi roześmiała się.

- No dobrze, zrobię te zastrzyki. Ale pamiętaj - ostrzegła - w przyszłym tygodniu mam nocne dyżury. Czekam na rewanż.

Josh poszedł wpisać zalecenia do kart. Fi zwróciła się do Alice, która układała już strzykawki i tampony.

- Kiedy z tym skończysz, oprowadzę cię po oddziale - zaproponowała.

- Dziękuję.

Fi spojrzała na nią z namysłem.

- Posłuchaj, Alice. Gdybyś kiedykolwiek miała jakieś wątpliwości, możesz mnie zapytać.

Alice skinęła głową. Doświadczone pielęgniarki często proponowały taką pomoc nowym lekarzom, oni zaś skwapliwie z niej korzystali.

- Dziękuję. Na razie przygotuję te strzykawki.

Gdy skończyła, podeszła do łóżka pani Marshall. Choć ta nadal nie wyglądała na okaz zdrowia, silniejsze znieczulenie zaczęło działać i pacjentka nabrała ochoty na pogawędkę.

- Pobiorę pani krew z nadgarstka - wyjaśniła Alice. - Proszę się nie ruszać, najpierw zrobię miejscowe znieczulenie.

- Dziwne. Nikt inny nie zawracał sobie tym głowy. Alice zdecydowała się na dyplomatyczną odpowiedź:

- Może pani stan uzasadniał pośpiech...

- Raczej im się nie chciało. Kiedy ma pani termin?

- Za mniej więcej trzy miesiące.

- To pani pierwsze dziecko?

Alice skinęła głową. Nie miała ochoty na omawianie swoich prywatnych spraw z panią Marshall, nie mogła sobie jednak pozwolić na niegrzeczność wobec ciężko chorej osoby.

- Musi być pani trudno samej - zauważyła pacjentka, wskazując dłoń lekarki, na której nie dostrzegła obrączki.

Alice skoncentrowała się na tętnicy.

- Proszę się nie ruszać, pani Marshall.

Na szczęście trafiła za pierwszym razem. Strzykawka napełniała się jasną krwią.

- Ukłuła mnie tylko raz i nawet najpierw znieczuliła - oświadczyła głośno pani Marshall.

Do kogo skierowała te słowa? Alice nie miała pojęcia.

- Miło mi to słyszeć. - Alice niemal podskoczyła na widok Jeremy'ego.

- Mówiłam właśnie, jak ciężko musi być młodej, samotnej lekarce w ciąży.

Alice chciała się zapaść pod ziemię. Nie miała jednak takiej możliwości. Przyciskała nasączony spirytusem tampon do miejsca wkłucia.

- Och, nie wiem - rzucił Jeremy lekkim tonem. - Samotność ma swoje zalety. Chyba może już pani puścić - dodał pod adresem Alice.

Upokorzona, wyszła za chirurgiem z sali.

- Niech im pani tyle o sobie nie opowiada - poradził Jeremy.

Zaczerwieniona Alice wpatrywała się w podłogę. Przy okazji zauważyła, że krem koloryzujący, przynajmniej na stopach, rozmazał się, tworząc brzydkie plamy.

- Przepraszam, wiem, że to nie wygląda za dobrze, nie wygląda profesjonalnie - poprawiła się. - To znaczy, że będę samotną matką i w ogóle.

Zdumiona usłyszała w odpowiedzi śmiech.

- Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, Alice, nie w dziewiętnastym. Kogo w dzisiejszych czasach obchodzi, że ciężarna kobieta jest samotna?

- No cóż, mnie - zauważyła cierpko.

- Wiem - odparł poważnie. - Zauważyłem, że pytania pani Marshall wprawiły cię w zakłopotanie. Następnym razem wytłumacz, że spuchły ci dłonie i musiałaś zrezygnować z noszenia obrączki albo że nie chcesz o tym rozmawiać. Zresztą, mów, co chcesz. Jesteś lekarzem. To ty panujesz nad sytuacją.

- Dziękuję. Nigdy nie myślałam o tym w taki sposób.

- Zanieś tę krew na OIOM.

Dopiero w tym momencie Alice przypomniała sobie, że trzyma tackę ze strzykawką.

- Nie, zaniosę do laboratorium. Nie wolno nam używać aparatu z oddziału intensywnej opieki do zwykłych analiz, tylko w nagłych wypadkach - przypomniała mu. Jeremy się skrzywił.

- Od kiedy?

- Od zawsze. No cóż, w każdym razie od dziewięciu miesięcy, odkąd tu jestem.

Jeremy nie wyglądał jednak na przekonanego.

- Nigdy nie miałem z tym problemu. Może dlatego, że jestem ordynatorem? - zastanowił się.

Jasne, on nie będzie miał problemu, pomyślała Alice, gdy weszli na OIOM. Na widok Jeremy'ego wszyscy się ucieszyli. Witali go jak starego przyjaciela. Dopiero po krótkiej rozmowie Jeremy przypomniał sobie cel odwiedzin.

- Zróbmy już tę analizę - powiedział.

Nikt nie gderał tak jak wtedy, gdy Alice, nie mając absolutnie innego wyjścia, chciała wykonać to samo badanie. Jeremy nie napotkał żadnej przeszkody. Ktoś nawet zaproponował, że go wyręczy.

- Nie, dziękuję - odparł. - Chcę jeszcze rzucić okiem na wydruk, a potem muszę lecieć. Pogadamy później.

Alice nagle poczuła się dotknięta tą nierównością traktowania. Wprowadziła rozmaz krwi do aparatu i wystukała polecenie.

- Nie bierz tego do siebie - poprosił niespodziewanie Jeremy. - Pozwalają mi korzystać ze sprzętu po znajomości. Przez jakiś czas funkcjonowałem tu jako pacjent.

Alice zaśmiała się z niedowierzaniem, gdy pojawił się wydruk. Pewnie, dostrzegła, że żeński personel intensywnej terapii zna Jeremy'ego Fostera, na pewno jednak nie dlatego, że tu leżał. Ani nawet dlatego, że był ordynatorem.

Wyrwała wydruk i wręczyła go chirurgowi.

- Lepiej niż myślałem, bardzo dobrze. Uważaj jednak na nią, Alice. Powiedz pielęgniarkom, że muszą do niej zaglądać co godzinę, najwyżej dwie, no i sprawdzaj wchłanianie tlenu.

Skinęła głową.

- No to do zobaczenia.

Gdy odszedł, dziecko silnie kopnęło. Alice odruchowo pomasowała brzuch.

- Nie martw się, nie zapomniałam, że tam jesteś - szepnęła.

Przez wewnętrzne okno widziała, jak Jeremy oddala się korytarzem. Każda pielęgniarka, którą mijał, odwracała w jego stronę głowę. Alice pomyślała z ulgą, że nie musi się przynajmniej obawiać wypróbowywania na niej jego starannie wyćwiczonych sztuczek. To dobrze, uznała, gdyż wątpiła, czy potrafiłaby się im oprzeć.

W salach przedoperacyjnych pracowało się zawsze również po godzinach. Ten dzień nie stanowił wyjątku.

Na Alice spoczywał obowiązek zakładania dokumentacji przyjmowanych pacjentów, co oznaczało konieczność przeprowadzenia wywiadu i sporządzenia pełnego opisu historii choroby. Potem mogła zlecić wszelkie badania, takie jak EKG czy krwi. Następnie starszy lekarz kontrolował decyzje stażysty.

- Omówmy wszystko razem - zaproponował Jeremy. - Minusem jest to, że nie wyjdziemy ze szpitala przed szóstą, może nawet siódmą. Czy to dla ciebie kłopot?

Pokręciła głową.

- Nie, wcale.

Zabrali się do pracy. Jeremy'emu najwidoczniej nie przeszkadzało powolne tempo Alice. Przeciwnie, gdy wskazówka zegara zbliżyła się do siódmej, nie spieszył się z odejściem.

- To już ostatni, panie doktorze - poinformowała młoda pielęgniarka, stając w uchylonych drzwiach. Spojrzała znacząco na zegarek.

- Dziękuję, Emily. Przepraszam, że tak długo cię trzymaliśmy. Przy okazji, daj spokój z tym doktorem, mów mi Jeremy.

Kwaśne spojrzenie ustąpiło miejsca szerokiemu uśmiechowi.

Temu facetowi wybaczyliby chyba morderstwo, pomyślała Alice. Nawet najbardziej poważany ordynator narażał się nieuchronnie na złość pielęgniarek, trzymając je w pracy dwie godziny dłużej. Jeremy'mu wszystko jednak uchodziło na sucho.

- Zanim wyjdziemy, mógłbym ci jeszcze coś wyjaśnić? - przerwał jej myśli.

- Tak, słucham?

Alice zebrała formularze i usiadła z drugiej strony biurka.

- Nie śpieszysz się? Nie musisz na przykład zwolnić opiekunki do dziecka, czy coś w tym rodzaju?

- Tym będę się martwić dopiero za kilka miesięcy.

- Jeśli pani Marshall się nie myliła, nie masz też męża, który czeka, żeby zjeść z tobą kolację?

Alice nerwowo przełknęła ślinę. Powiedziała sobie w duchu, że Jeremy'ego interesuje tylko kwestia czasu.

- O to też nie muszę się martwić.

- To dobrze.

Alice spojrzała na niego ostro.

- Doprawdy?

Jeremy się uśmiechnął.

- Dobrze dla mnie - przyznał. - Alice, musiałaś słyszeć jakieś plotki. Jestem skończony, wróciłem zbyt wcześnie, jestem tylko w połowie tym chirurgiem sprzed wypadku. I tak dalej.

Alice zaczerwieniła się.

~ Niczego takiego nie słyszałam - skłamała.

- Chrzanisz.

- No dobrze, może kilka uwag - przyznała. - Ale co to ma, u diabła, wspólnego z moim stanem cywilnym?

- Wszystko i nic. Wiesz, jak ważna jest w dzisiejszych czasach tak zwana poprawność polityczna? Przecież ja nawet nie powinienem zauważyć, że jesteś w ciąży. A jeśli zauważę, nie mogę dopuścić do tego, żeby wpłynęło to w jakikolwiek sposób na ocenę twojej pracy. Nawet po tej rozmowie mogłabyś się na mnie poskarżyć, że cię dyskryminuję, i narobić mi kłopotów.

Alice niczego już nie rozumiała.

- Niby dlaczego?

- Ponieważ, jak już powiedziałem, twój brzuch nie powinien w najmniejszym stopniu wpływać na to, jak cię oceniam.

- A wpływa? - spytała ze złością.

Jeremy wpatrywał się w nią zdawałoby się w nieskończoność. Widział bujne, czarne włosy i pytające spojrzenie pięknych szarych oczu. Na chwilę zapomniał, co chciał powiedzieć.

- Tak - odparł w końcu - wpływa.

- Ale dlaczego? To, że jestem w ciąży, nie zmniejsza moich umiejętności.

Jeremy uniósł ręce. Miał opalone, zadbane dłonie.

- Nie chodzi mi wcale...

Alice zerwała się na nogi. Nagle poczuła, że coś jej grozi. Jeremy powie, że nie chce jej w swoim zespole, że gdyby wiedział, nie wyraziłby na to zgody. Ale ona musi tu zostać!

- W ciąży jestem nawet lepszym lekarzem! - zawołała. - Teraz dopiero wiem, jak to jest być pacjentem, czuć się pyłkiem w trybach bezdusznego mechanizmu!

- Jezu, co ty wygadujesz?

Zła na siebie, że tak gwałtownie zareagowała, powoli usiadła. Wolała się już więcej nie odzywać, uniosła tylko wzrok na rozmówcę.

- Po pierwsze - usłyszała - nie mam absolutnie żadnych wątpliwości co do tego, że jesteś świetną lekarką. Twoje referencje są bez zarzutu, a to, co dziś zobaczyłem, upewniło mnie, że każde zawarte tam słowo odpowiada prawdzie. Po drugie, jestem pewien, że wiele się nauczyłaś, kiedy znalazłaś się po drugiej stronie. Ja na pewno tak. Wiem to bez cienia wątpliwości. Wiem już, co to ból. I w ogóle rozumiem znacznie więcej.

Przez dłuższą chwilę milczał, jakby zapomniał o obecności Alice.

- A po trzecie? - ponagliła go. - Rozumiem, że to jeszcze nie koniec?

Uśmiechnął się nieznacznie.

- Nie jestem położnikiem, i to nie bez powodu. - Widząc pytające spojrzenie Alice, dodał: - W końcu oni nieźle zarabiają.

- Coś o tym wiem - oświadczyła, myśląc o rachunku od Bretta Hallidaya, spoczywającym w szufladzie obok innych, jeszcze nie zapłaconych.

- Próbuję ci powiedzieć, choć nie idzie mi zbyt zręcznie, że ciężarne kobiety mnie przerażają.

Alice roześmiała się, lecz natychmiast spoważniała. Spojrzenie chirurga powiedziało jej, że to nie dowcip.

- Nie mówisz chyba poważnie? Jeremy ponuro skinął głową.

- Niestety, bardzo poważnie. Spójrz na to z mojego punktu widzenia. Gdybym na ciebie krzyknął, mogłabyś się rozpłakać, albo co gorsza poronić. Jeśli zatrzymam cię dłużej w pracy albo wezwę o północy na blok operacyjny, wyrządzę dziecku krzywdę...

Tym razem Alice roześmiała się szczerze.

- Jeremy, nie jestem cenną wazą z epoki Ming, której nie można nawet dotknąć. Jestem tylko w ciąży. Kobiety od dawna jakoś sobie z tym radzą.

- Wiem, wiem. Chyba nie postępuję uczciwie, mówiąc ci to wszystko. Zdaję sobie przecież sprawę, że nie prosiłaś o żadne szczególne traktowanie. Chodzi tylko o to, że w najbliższych miesiącach zamierzam działać na najwyższych obrotach, pracować znacznie więcej niż inni chirurdzy. To oznacza, że będę musiał dużo od ciebie wymagać. Muszę wiedzieć, czy dasz radę. Jeśli nie, powiedz od razu.

- Dam radę.

- Nadal nie rozumiesz, prawda?

Alice spojrzała na niego ze zdziwieniem. Czego on jeszcze chce? Żebym podpisała uroczyste zobowiązanie?

- Muszę wiedzieć, że jeśli przesadzę, powiesz mi o tym. Obiecaj mi, że dowiem się pierwszy, gdybyś miała jakiś problem ze zdrowiem. Wszystko jedno, czy to poprawne czy nie, nie mogę udawać, że nie dostrzegam twojego stanu. Kiedy będziesz miała dość, musisz mi o tym powiedzieć.

Alice była zdumiona. Z tego, co słyszała wcześniej o Jeremym Fosterze, wynikało, że współczucie i zrozumienie są mu obce. Choć teraz wyrażał się niezręcznie, właściwie wręcz ją dyskryminował, trochę się wzruszyła.

- Dobrze, powiem - zapewniła.

Pożegnała się i wyszła z pokoju. Biorąc torebkę z dyżurki, uznała nagle, że musi mu podziękować.

Gdy wróciła, Jeremy siedział tyłem do drzwi, trzymając się za głowę. Przed nim stała szklanka z wodą, w której rozpuszczały się dwie tabletki przeciwbólowe. Jego postawa znamionowała napięcie, być może cierpienie. Na odgłos kroków wyprostował się i odwrócił.

- Coś jeszcze? - zapytał.

Alice zawahała się. Czuła, że stała się mimowolnie świadkiem czegoś, co jej szef wolałby ukryć.

- Chciałam ci tylko podziękować.

- Naprawdę nie ma za co. Nie minie nawet tydzień, gdy zaczniesz mnie przeklinać.

Uśmiechnęła się niepewnie. Wiedziała, że powinna już wyjść, coś ją jednak zatrzymywało. Może i Jeremy jest jej szefem, lecz teraz wyglądał tylko jak miły mężczyzna, którego rano poznała i który po całym dniu pracy jest trochę zmęczony.

- Chcesz coś może? - zapytała niepewnie. Obrzucił ją zdumionym spojrzeniem.

- Niby co?

- Na przykład filiżankę herbaty? Zaśmiał się gorzko.

- Babskie lekarstwo na wszystko - zauważył ironicznie. Gdy Alice spąsowiała, dodał już uprzejmiej: - Przynajmniej mojej matki. - Pokręcił głową. - Trochę boli mnie głowa, to wszystko. Zaraz przejdzie.

Odwrócił się do biurka i zaczął dyktować do magnetofonu polecenia dla sekretarki.

No cóż, czego się spodziewała? Że Jeremy jej zaufa, opowie, jak źle się czuje? Jęknęła. I ta herbata! Jednym krótkim zdaniem sama zaliczyła się do grona głupiutkich kobieciątek, do którego zdaniem Jeremy'ego i tak już na pewno należała.

Nie wiedziała, że Jeremy znów ściska głowę i żałuje, że odmówił. Może krótka rozmowa z Alice pomogłaby, ułatwiła wszystko? Może powinien był jej powiedzieć, że obrażenia, jakie odniósł w wypadku, nie minęły bez następstw? Że ból w plecach i głowie jest często nie do zniesienia?

ROZDZIAŁ DRUGI

- Co z tym światłem? To sala operacyjna, a ciemno jak w jakimś cholernym lochu!

Alice zmieniła odrobinę kąt oświetlenia.

- Dobry Boże, dlaczego nie przywieźli go wcześniej? Nie odpowiedziała. Zdawała sobie sprawę, że Jeremy mówi bardziej do siebie, niż do kogokolwiek innego.

- Szerzej, bardziej odciągnąć - polecił.

Alice posłusznie przestawiła retraktor przytrzymujący krawędzie nacięcia, które Jeremy szybko teraz przedłużył, by uzyskać lepszą widoczność. Dostrzegła na jego czole krople potu. Znów ten ból, pomyślała w nagłym przypływie współczucia.

Pracowała z Jeremym już od kilku tygodni. Braki w dobrym wychowaniu rekompensował z nawiązką w sali operacyjnej. Był po prostu najlepszym chirurgiem, jakiego kiedykolwiek widziała. Miał nieprawdopodobnie zręczne dłonie, niebieskie oczy dostrzegały natychmiast każdy szczegół, który dla innych stawał się widoczny dopiero po chwili. Czy jednak jego umiejętności wystarczą, by ocalić to młode życie?

Lachlan Scott trafił do szpitala przed dwoma godzinami. Ten student medycyny odczuwał ból już od kilku dni, nie wpadło mu jednak do głowy, że powinien coś z tym zrobić.

Może myślał, że przyszłego lekarza choroby się nie imają? Dopiero tego dnia przyszedł do ojca. Gdy zaczął wymiotować i skręcać się z bólu, ojciec, jeden z najlepszych lekarzy szpitala, natychmiast wezwał karetkę. Stwierdzono ostre zapalenie wyrostka robaczkowego. Twardy brzuch i wykrzywiona straszliwym bólem twarz świadczyły o zapaleniu otrzewnej. Linda i Josh operowali właśnie przepuklinę, Jeremy'emu została więc do pomocy tylko najmłodsza asystentka.

Pracowali już długo. Alice czuła rwący ból w plecach.

- Chyba się uda. - Jeremy uniósł na chwilę głowę. Założył dreny i opatrunek. Operacja trwała ponad dwie godziny. - Bardzo wszystkim dziękuję. Zabieramy go na pooperacyjną.

Alice marzyła o prysznicu, po którym zrobiłaby sobie dobrą herbatę. Te luksusy muszą jednak poczekać. Trzeba jeszcze starannie dobrać leki, by uniknąć całego arsenału komplikacji zagrażających pacjentowi po tak poważnej interwencji chirurgicznej.

- Jego ojciec czeka - przypomniała Carrie, przełożona instrumentariuszek. - Jest profesorem, Jeremy. Chyba to ty powinieneś z nim porozmawiać.

- Wiem, wiem - odparł zirytowanym tonem. - Porozmawiam, ale najpierw wezmę prysznic. Potem wpadnę jeszcze obejrzeć Lachlana.

- O co mu chodzi? - Alice zadała to pytanie, gdy Jeremy zniknął za drzwiami. - Przecież wykonał wspaniałą robotę. Myślałam, że z przyjemnością o tym opowie doktorowi Scottowi.

Carrie wzruszyła ramionami.

- Może się obawia, że będzie musiał osuszać mu łzy - Zaśmiała się z goryczą. - Gdyby chodziło o prosty wyro stek, Jeremy już byłby na zewnątrz, uśmiechał się szeroko i opowiadał, jak dobrze poszło. A teraz? Wiesz przecież, że operacja to dopiero początek, do wyleczenia droga daleka. Na pewno Jeremy ma nadzieję, że zanim wróci z łazienki, ktoś weźmie ciężar rozmowy na siebie.

- Słyszałem, że mieliście tu niezłą zabawę?

Alice odwróciła się i uśmiechnęła na widok Josha. Carrie mruknęła coś pod nosem i poszła do Lachtana.

- Trochę za dużo jak na jedno przedpołudnie - odpowiedziała Alice. - A co u ciebie, Josh? Jak tam poranek z Lindą?

Josh wywrócił oczami.

- Do zniesienia. Przynajmniej miała maskę na twarzy.

- Josh, jesteś straszny - zachichotała Alice.

- Mówię tylko, jak jest. - Ściszył głos. - Dlaczego Carrie tak się boczy?

- Boczy? Nie, wydaje ci się.

- Niekoniecznie. Jeremy niedawno ją porzucił. I na dodatek poprosił kogoś, żeby zakomunikował jej to w jego imieniu.

Odezwał się pager Josha.

- Czego ta Linda chce? - mruknął niechętnie, lecz po przeczytaniu wiadomości zbladł. - To Dianne - wyjaśnił, chwytając słuchawkę najbliższego telefonu.

Chodziło o jego żonę. Ze zdenerwowania wystukał niewłaściwy numer.

- Spokojnie, Josh - poprosiła z uśmiechem Alice. - Ona pewnie chce, żebyś na wieczór kupił pizzę.

Dianne nie chciała jednak pizzy. Chciała, by Josh zjawił się natychmiast w domu. Jeśli nie, sama wezwie karetkę.

- Jak często ma skurcze? - zapytała Alice, gdy biały jak ściana Josh odłożył słuchawkę.

- Co dwie, trzy minuty, a sądząc z odgłosów, jakie usłyszałem, muszą być silne. - Podrapał się w głowę. - Rano jeszcze nic się nie działo, a zwykle to tak szybko nie przebiega.

- W podręcznikach, Josh, ale w życiu bywa inaczej. Lepiej się pospiesz.

- A co z... ?

- Leć. Powiem Jeremy'emu i Lindzie. Daj mi swój pager. I zadzwoń do mnie, kiedy coś będzie wiadomo - dodała, biorąc od niego pager i notatki. Josh był tak roztrzęsiony, że wręczył jej także swój portfel. - Nie musisz mi za to płacić - oświadczyła ze śmiechem. - Powodzenia! - zawołała w kierunku oddalającej się szybko postaci.

Z krótkiego zamyślenia wyrwał ją głos Carrie:

- Budzi się.

Alice podeszła do łóżka Lachlana.

- Co z nim?

- Stan stabilny. Ciśnienie dobre, trochę gorączki, trzydzieści osiem stopni.

- No cóż, musimy poczekać, zanim antybiotyk zrobi swoje. Lachlan, jestem doktor Masters. Leż spokojnie, nie ruszaj się, właśnie dochodzisz do siebie.

Wszedł anestezjolog, przygotował petydynę do infuzji.

- Jak się czuje? - zapytał Jeremy.

Po kąpieli wyglądał świeżo i jak zwykle nienagannie. Wziął od Carrie kartę. Pytanie skierował bardziej do anestezjologa niż Alice.

- Z mojego punktu widzenia dobrze. Gdzie go położycie?

- Na chirurgii mamy salę intensywnej terapii.

- Telefonowała żona Josha - poinformowała Alice. - Wygląda na to...

- Już wiem - odparł Jeremy, nie unosząc wzroku. - Zderzyłem się z nim po drodze. - I to wszystko, pomyślała Alice. Żadnej, nawet zdawkowej uwagi. Jeremy'ego ta sprawa najwidoczniej w ogóle nie interesuje. - Podobno zostawił ci pager? - Alice skinęła głową. - Powiedz Lindzie, jeśli nie dasz rady. Pomoże ci.

Głupia uwaga, pomyślała Alice. Myśl, że Linda mogłaby za nią na przykład pobrać krew, wydawała się absurdalna.

- Co z rodziną Lachlana? - zapytała Carrie.

- Jak zwykle. Zmartwienie, ulga... Powiedziałem, że mogą tu na chwilę wpaść, zanim go przewieziemy.

Carrie zaprotestowała:

- Znasz przecież przepisy. Niech poczekają, aż trafi na oddział, jak wszyscy. To, że jego ojciec jest tu profesorem i ordynatorem oddziału...

- Nie jedynym - przypomniał Jeremy, wpadając jej w słowo. - Jeśli zazdrościsz komuś możliwości odwiedzenia syna w krytycznym stanie w sali pooperacyjnej, Carrie, może powinnaś się ograniczyć do asystowania przy zabiegach i trzymać z daleka od przytomnych pacjentów.

Alice dostrzegła, że Carrie zesztywniała. Policzki zabarwił jej rumieniec złości. Współczuła jej. Wiedziała, że jest świadkiem scysji nie tylko pomiędzy lekarzem i pielęgniarką. Reakcja Carrie dowodziła jednoznacznie, że wciąż bardzo przeżywa rozstanie.

- Jakieś wieści od Josha? Podchodząc do Fi, Alice pokręciła głową.

- Jeszcze się nie odezwał, ale chyba musi najpierw obdzwonić wszystkich krewnych i przyjaciół.

Fi wzruszyła ramionami.

- Nie przypuszczam, chyba Dianne nadal rodzi. Wygląda na to, że niejedną kobietę czeka dziś ciężka noc. Rozumiem, że poza własną pracą zastępujesz Josha?

- Linda też się stara - zauważyła bez przekonania Alice.

- Tak, ciężka noc, nie myliłam się.

Alice się uśmiechnęła.

- Przyniosłam pączki - oświadczyła, wyciągając przed siebie papierową torebkę.

Fi wzięła ją ze śmiechem.

- Dziękuję, przygotuję leki. Pomóc ci w czymś?

- Nie, dziękuję, chyba sobie poradzę. Idę na dół, do izby przyjęć. Jest paru pacjentów, których trzeba opisać, zanim trafią na oddział. Wrócę tu przed jedenastą, żeby pobrać krew do badań, a potem...

Urwała, gdyż Jeremy i Linda weszli właśnie na oddział.

- Trochę za późno na obchód - mruknęła Fi.

- Co z Lachlanem Scottem? - zapytał Jeremy.

- Temperatura się obniżyła, stan stabilny - odrzekła Alice. - Właśnie od niego wróciłam.

- Dobrze. Przyszliśmy jeszcze na niego spojrzeć.

- Aha.

Nie poszedł jednak za Lindą. . - Moglibyśmy zamienić parę słów? - zapytał.

- Zajmę się tymi lekami - rzuciła wesoło Fi. Jeremy pokręcił głową.

- Z wami obiema, dobrze? Fi, możemy skorzystać z twojego pokoju?

Nie czekając na odpowiedź, ruszył przodem. Fi i Alice niespokojnie spojrzały po sobie i ruszyły za nim.

- Usiądźcie, proszę. Obawiam się, że mam nie najlepsze wieści.

Alice nerwowo przełknęła ślinę.

- Jakie? - zapytała po prostu Fi.

- Poród Dianne nie był taki prosty. - Alice przeszedł zimny dreszcz. - Pierwszy bliźniak urodził się bez kłopotów, z wyciągnięciem drugiego były problemy.

- Przekręcił się trochę? - zapytała drżącym głosem Fi.

- Nie. Josh nie mówił przez telefon zbyt składnie, ale wygląda na to, że drugie dziecko w ogóle nie chciało wyjść. Użyli kleszczy, lecz nie mogli go uchwycić. Próbowali kilka razy...

Alice wzdrygnęła się, Jeremy na nią spojrzał.

- Przepraszam, chyba nie musisz znać szczegółów. Alice gwałtownie pokręciła głową.

- Nie, opowiedz, chcę usłyszeć.

- No cóż, kiedy go w końcu wyciągnęli, to też chłopczyk, nie oddychał. Musieli go reanimować. Trwało to trochę długo, ale w końcu się udało. Teraz nie jest w najlepszym stanie. Trzymają go na pediatrycznej intensywnej terapii. Ma sińce i rany od kleszczy, także kłopoty z oddychaniem.

- Biedny Josh - szepnęła Alice. - I Dianne - dodała.

- Oczywiście, Josh tak od razu nie wróci, a to oznacza dla ciebie więcej pracy, Alice.

- Nieważne - odparła z błyszczącymi od łez oczami. - Okazuje się, że są rzeczy ważne i mniej ważne.

Jeremy skinął głową.

W milczeniu opuścili pokój. Linda przekazywała właśnie smutną wiadomość anestezjologowi. Robiła to nieco mniej taktownie:

- Wspaniale. Ordynator dopiero wrócił, drugi chirurg na rocznym urlopie, młodszy na zwolnieniu, a stażystka wybiera się na macierzyński. Wszystko na mojej głowie.

- To właśnie w tobie lubię, Linda - oświadczy! Jeremy, udając, że nie dostrzega rozpaczliwych znaków, którymi anestezjolog chciał uciszyć koleżankę. - Poczucie solidarności z zespołem.

Nie oglądając się, ruszył do sali Lachlana Scotta. Linda rzuciła jakieś usprawiedliwienie w kierunku jego oddalających się pleców.

Mrugając powiekami, by pozbyć się łez, Alice zeszła na parter. Jak mogło się wydarzyć coś tak okropnego? Przypomniała sobie radosne podniecenie Josha. Pewnie, wiedziała, że takie rzeczy się zdarzają, ale dlaczego właśnie akurat Joshowi? To niesprawiedliwe!

W izbie przyjęć panował zwykły rozgardiasz.

- Jak się masz, Alice - przywitała ją Fay, kierowniczka izby.

- Cześć, Fay. Trafił ci się nocny dyżur?

- Nawet nie pytaj. - Fay westchnęła. - To ja ustalam dyżury, tylko do siebie mogę mieć pretensję. Ale wiesz, nie jest dziś tak źle. Większość pacjentów po badaniu ambulatoryjnym wraca do domu. Masz do wpisania tylko dwie osoby, i to na spokojnie. Jak skończysz, wyślę ich na oddział i w ten sposób będę miała dwa wolne wózki.

Alice wzięła się więc do pracy, gdy jednak skończyła z pierwszym pacjentem, odezwał się pager.

- Przykro mi, pani West - przeprosiła pacjentkę. - Muszę odpowiedzieć. Zaraz się panią zajmę.

- Nic nie szkodzi, dziecino.

Kartkując dokumentację medyczną pani West, zadzwoniła na swój oddział. Zdziwiła się, gdyż telefon odebrała Fi. Fi nie użyłaby normalnie pagera, wiedziała bowiem, że Alice niedługo wróci. Musiało się coś stać.

- Nie podoba mi się Lachlan Scott, Alice. Mogłabyś wpaść i rzucić okiem?

Alice nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Nie zwracając uwagi na pełne wyrzutu spojrzenie Fay, pobiegła na oddział.

- Dobrze, że jesteś - powitała ją Fi. - Mam nadzieję, że martwię się na zapas, ale według mnie on za dobrze nie wygląda.

- Dane? - zapytała Alice w drodze do sali.

- Nic szczególnego. Temperatura w normie, ciśnienie trochę niskie, ale to może być skutek znieczulenia.

Lachtan Scott wyglądał podobnie jak przedtem, może był tylko trochę bledszy. Właściwie nic nie budziło niepokoju.

- Lachlan, jak się czujesz? - zapytała - Jestem zmęczony.

- Czy coś cię boli?

Nie otwierając oczu, pokręcił przecząco głową. Alice ostrożnie obmacała brzuch chorego. Bez zmian, pomyślała. Osłuchała płuca. Także w tym punkcie nic godnego uwagi.

Fi się jednak niepokoiła. Alice nie mogła tego zignorować.

Nagle Lachlan otworzył oczy.

- Powinienem siedzieć w bibliotece, rano mam egzamin. Alice i Fi wymieniły zaniepokojone spojrzenia.

- Lachlan, wiesz, gdzie jesteś? - zapytała głośno Fi. Zamknął oczy i skinął głową.

- Gdzie, Lachlan?

- W Melbourne.

Ta prawidłowa skądinąd odpowiedź zmusiła Alice do działania.

- Zadzwonię do Lindy.

Linda nie okazała się jednak skora do pomocy.

- Nie rozumiem - oświadczyła. - Ciśnienie i temperatura w porządku, badanie niczego nie wykazało. Po co właściwie do mnie telefonujesz, Alice?

- Pielęgniarki są zaniepokojone, ja też. Poza tym, jak powiedziałam, on stracił orientację.

- Chwilowo - zauważyła Linda. - W końcu obudziłyście go w środku nocy. Posłuchaj, Alice, dzwonili z dołu, pacjentka czeka na przyjęcie. Ja jestem teraz zajęta. Dzwonisz w sprawie pacjenta, którego widziałam godzinę temu i który jest teraz w takim samym stanie.

- Chciałam tylko, żeby go pani zbadała - odrzekła Alice tak spokojnie, jak umiała - Bardzo cenię pani opinie - dodała.

- Dobrze, jak będę miała czas.

- Przyjdzie? - zapytała Fi, gdy Alice odłożyła słuchawkę.

- Kiedy będzie miała czas. - Alice wzruszyła ramionami. - No i co? Mamy coś nowego?

- Niewielka zmiana. Temperatura jeszcze trochę spadła, teraz jest trzydzieści pięć.

Mało, pomyślała Alice.

- Mogło się wdać zakażenie - wyjaśniła.

- Nie miałby wtedy wyższej temperatury? - zdziwiła się młodsza pielęgniarka Kate.

Alice pokręciła głową.

- Niekoniecznie. Zakażenie może niekiedy powodować hipotermię.

Alice czuła, że z chorym coś jest nie tak.

- Zadzwonię do Jeremy'ego - oświadczyła nagle i spojrzała pytająco na Fi.

- Dobrze, zadzwoń na komórkowy, on tak woli. Jeśli to fałszywy alarm, biorę część winy na siebie.

Było oczywiste, że Jeremy spał. Obudziła go tym telefonem.

- Co powiedziała Linda? - zapytał, gdy skończyła relację.

- Jest teraz zajęta. Poza tym, kiedy z nią rozmawiałam, temperatura jeszcze tak bardzo nie spadła. Może powinnam jeszcze raz do niej zatelefonować”...

- Teraz to bez znaczenia. Zaraz u was będę.

- Może nie trzeba, może zadzwonię jeszcze raz do Lindy. Albo podam ci przez telefon wyniki badań. Może to nic poważnego.

- Miejmy nadzieję - odparł ponuro. ~ Już idę.

Linda wkrótce się jednak zjawiła. Alice poczuła ulgę, po chwili jednak, gdy Linda dowiedziała się o telefonie do Jeremy'ego, rozpętało się piekło.

- Co zrobiłaś? Wezwałaś go? Jak śmiałaś bez porozumienia się ze mną?

Alice próbowała się skoncentrować na poszukiwaniu tętnicy. Odpowiadając, nie uniosła głowy.

- Zadzwoniłam najpierw do pani. Czułam, że Lachlanem trzeba się szybko zająć, a wiedziałam, że pani jest bardzo zajęta.

- Działasz za moimi plecami?

Alice nie odpowiedziała. Myślała tylko o Lachłanie. Nie mogła znaleźć tętnicy, co u młodego człowieka stanowiło bardzo zły znak.

- Wzywanie ordynatora nie należy do twoich obowiązków. Zawiadamiasz mnie, a ja decyduję. To cię nie powinno obchodzić.

Kłótnie przy łóżku chorego? Alice musiała zareagować.

- Płacą mi właśnie za to, żeby mnie obchodziło. Teraz byłabym wdzięczna, gdybyś pomogła mi znaleźć tętnicę. Możesz na mnie nakrzyczeć później.

- Zajmijmy się pacjentem, dobrze? - usłyszały glos Jeremiego.

- Tak szybko? - zdziwiła się Fi.

- Spałem dziś w szpitalu - wyjaśnił chirurg. Alice uniosła brwi, lecz milczała.

Stan Lachlana pogarszał się z minuty na minutę. Chłopak miotał się, zdzierał maskę Uenową.

- Linda, leć na OIOM - rzucił Jeremy - niech szybko zbadają krew. Fi, wezwij zespół ratunkowy.

Alice poczuła przypływ adrenaliny. Medyczny zespół ratunkowy wzywano tylko w razie bezpośredniego zagrożenia życia. Tego względnie nowego rozwiązania nie stosowano jeszcze we wszystkich szpitalach, zdążyło już jednak niejednokrotnie dowieść swej przydatności. Zespół składał się z anestezjologa, pielęgniarki i dyżurnego lekarza. Przybywał, by ratować życie od razu, jeszcze przed ewentualnym przewiezieniem pacjenta. Mimo wszystko Alice zdumiała aż tak gwałtowna reakcja Jeremy'ego.

Gdy zjawili się ludzie i sprzęt - ludzie bardziej doświadczeni w tego rodzaju sytuacjach - Alice poczuła się trochę zbędna. Jeremy przekazywał informacje zespołowi. Lachlanowi podawano płyny fizjologiczne i zwiększono dawkę tlenu. Fi usunęła zagłówek łóżka, by anestezjolog miał lepszy dostęp. Pacjenta podłączono do monitora kardiologicznego.

Do małżowiny usznej miał teraz przyczepiony czujnik wskazujący saturację tlenem.

- Zadzwoń do laboratorium, Alice, niech szybciej zbadają tę krew - polecił Jeremy, gdy zadyszana Linda wróciła z wstępnymi wynikami.

- Zabieramy go na OIOM - poinformował Jeremy'ego anestezjolog. - Wyciągniemy go, a i antybiotyk powinien wkrótce zaskoczyć. Na szczęście mamy na wszystko czas. Dobrze, że tak szybko się zorientowałeś.

Gdy nosze wyjechały, Alice została w sali tylko z Fi.

- Niewiele brakowało - zauważyła pielęgniarka.

- Tak - potwierdziła Alice. - Błyskawicznie odchodził. Fi skinęła głową.

- Często tak jest z młodymi, sprawnymi ludźmi. Organizm jest stabilny do ostatniej chwili. Dziękuję, Fi, gdyby nie ty...

- Nie pomniejszaj swoich zasług. Trzeba było mieć odwagę, żeby w tej sytuacji zadzwonić do Jeremy'ego.

Uniosły wzrok, gdyż chirurg kaszlnął, żeby ujawnić swą obecność.

- Święta racja - zgodził się. Alice nie odpowiedziała.

- Co z Lachlanem? - zapytała Fi. - Wróci na operację?

- Nie, przynajmniej nie teraz. Zrobili mu ultrasonografię, nie ma raczej zakażenia. Miejmy nadzieję, że wytrzyma, aż zadziałają antybiotyki. Przyjechali jego rodzice. Nie poszłabyś ze mną do nich, Fi?

Pielęgniarka skinęła głową.

- Zaprowadzę ich na dół.

- Ty, Alice, możesz już chyba iść spać - zauważył Jeremy, nie patrząc jej w oczy.

- Muszę jeszcze przyjąć pacjentkę z izby.

- Nie przejmuj się tym. Zadzwoniłem do nich, przyślą ją prosto na górę, a formularze można wypełnić później. Linda i tak zostaje na noc, poproszę ją, żeby to zrobiła. Jest jeszcze coś?

- Tylko dwa poranne pobrania krwi. - Alice spojrzała na zegarek. - To już właściwie zaraz.

- Jestem pewien, że Fi może to za ciebie załatwić. Jeśli nie, sam wpadnę i to zrobię.

- Ty? - zdumiała się. Od kiedy to ordynator proponuje stażystce, że wyręczy ją w pobieraniu krwi? - Jesteś pewien?

- A co, uważasz, że sobie nie poradzę? - obruszył się żartobliwie i dodał poważnym tonem: - Powiedzmy, że jestem ci to winien. Zresztą Linda także. Idź, odpocznij. Może nawet uda ci się ze dwie godziny przespać.

Dopiero w tej chwili Alice zauważyła, jak Jeremy jest blady. Dramatyczne wydarzenia musiały i na nim zrobić wrażenie.

- Dziękuję, ale koniecznie daj mi znać, gdybyś mnie potrzebował.

Skierowała się do drzwi, przystanęła jednak na dźwięk głosu Jeremy'ego.

- Ty też, Alice. Daj znać, gdybyś potrzebowała mnie. Zawsze ci pomogę.

Nigdy jeszcze wąskie i twarde łóżko w pokoju dyżurnego lekarza nie wyglądało tak kusząco. Alice była wyczerpana i czuła ból w plecach. Machając nogami, zrzuciła buty i powoli opadła na materac. Miło ze strony Jeremy'ego, że tak się zachował. W pewnym sensie podziękował mi, na swój sposób. Uświadomiła sobie, że właściwie nie ma w tym nic dziwnego. Jeremy przez cały czas, od samego początku, zachowywał się wobec niej bardzo miło. Nie spodziewała się tego.

Zapadając w sen, myślała o pewnym chirurgu o jasnych włosach i uśmiechu, który sprawiał, że serce zaczynało bić szybciej.

ROZDZIAŁ TRZECI

- Dzień dobry, doktor Masters. Pobudka. Godzina szósta.

- Nie zamawiałam budzenia - mruknęła zdezorientowana Alice. Sięgnęła po zegarek, by odzyskać świadomość czasu i miejsca. Tknięta nagłą myślą, chwyciła pager. - Czy ktoś mnie szuka?

- Nie, o ile wiem.

Odłożyła słuchawkę i powoli usiadła.

Pod prysznicem zamknęła oczy. Cztery godziny głębokiego snu na nocnym dyżurze to luksus, o jakim nigdy nawet nie marzyła. Dzięki Bogu, że mnie obudzili, pomyślała. Mogłabym spać do południa. Ubrała się i ruszyła w kierunku kantyny. Dźwięk pagera unicestwił jednak myśli o ciepłym posiłku. Kupiła tylko w automacie batonik i kawę, westchnęła i ruszyła na chirurgię.

- Dzteń dobry, Fi. Działo się coś?

- Nic takiego. Widzę, że wyglądasz znacznie lepiej. Wyspałaś się?

- Tak, cudownie. To ty zamówiłaś mi budzenie? Dziękuję- Nie, może Linda miała atak wyrzutów sumienia. Wiesz, chciałam cię wezwać pagerem do kroplówek, ale Linda powiedziała, że sama to zrobi. Myślałam, że zemdleję z wrażenia. Kto wie, może ona się zmienia?

- Może - potwierdziła Alice. - Jak się czuje Lachlan, wiesz coś?

- Jest stabilny. Jeremy siedział przy nim przez całą noc. Dobrze, że szybko zareagowałyśmy. Gdyby nie to, nie postawiłabym na jego życie złamanego centa.

- Aż trudno w to uwierzyć - zauważyła Alice i cicho westchnęła. - To tylko wyrostek. Gdyby nie zlekceważył bólu i dał się od razu zbadać...

Fi skinęła głową.

- To tak samo jak z bliźniętami. Teraz, przy tych wszystkich kuracjach hormonalnych, mnoga ciąża zdarza się częściej. A ludzie nie zdają sobie sprawy z zagrożeń. Wydaje się, że to nic takiego, a jednak bywają też komplikacje.

- Słyszałaś coś o dzieciach Josha?

- Wiem tyle, że chyba nie dzieje się nic strasznego. A na szczegóły musimy chyba poczekać.

Josh jednak nie zatelefonował. Alice pomyślała o nim, kiedy o piątej jechała windą na oddział położniczy. Chciała go odwiedzić. Gdyby, nie daj Boże, jej samej coś się przydarzyło, wiedziała, że Josh także by się tym zainteresował. A Jeremy? Na pewno się martwił, ale przez cały dzień nawet nie wspomniał o Joshu.

Co do Lindy... Alice zacisnęła wargi. Jej uwagi nie umknęły mordercze spojrzenia lekarki. Miałam rację, umiem osądzać ludzi, pomyślała. No, może tylko z Marcusem mi nie wyszło.

O, i chyba z Jeremym też, uznała ze zdziwieniem, gdy otworzyły się drzwi windy. Zaplanowała sobie, że zapyta w dyżurce, czy mogłaby zamienić kilka słów z Joshem. Okazało się, że Jeremy wpadł na ten sam pomysł.

Gdy się do nich zbliżała, patrzyli na nią uważnie.

- Mam nadzieję, że przyszłaś tu do mnie, a nie urodzić? - powitał ją z uśmiechem Josh.

Mimo tych żartobliwych słów widać było, że jest wykończony. Miał podpuchnięte oczy i ledwie trzymał się na nogach.

- Tak, Josh, na mnie jeszcze nie pora. Co z Dianne? O bliźnięta nawet bała się zapytać.

- Jakoś się trzyma, choć jest wyczerpana. Przez cały czas czuwała przy dziecku. Teraz pielęgniarki dały jej tabletki nasenne, może więc wreszcie trochę odpocznie.

- A chłopcy? - zadała wreszcie to pytanie.

- Declan świetnie, a Eamon... Właśnie mówiłem Jeremy'emu, że z nim jest trochę gorzej - zakończył zdławionym głosem.

Alice spojrzała po raz pierwszy na chirurga. Nieznacznie skinęła głową na powitanie. Gdy odwróciła się z powrotem do Josha, dostrzegła z przerażeniem spływające po policzkach ogromne łzy. Położyła mu rękę na ramieniu.

- Zobaczysz, Josh, wszystko będzie dobrze. Wpadłam tylko, żeby sprawdzić, jak sobie radzisz i czy mogę w czymś pomóc.

Czuła się tak bezradna...

- Rzeczywiście, właściwie możesz.

- Co mam zrobić? - ponagliła go.

Na bladej twarzy Josha pojawił się nieznaczny rumieniec.

- No cóż, wiesz, z domu wychodziliśmy szybko, Dianne nie zabrała swoich... wiesz... W holu na dole jest apteka. Mogłabyś, Alice...

- Rany boskie, Josh! - wtrącił się Jeremy. - Upadłeś na głowę i coś ci się przestawiło?

- Wiem, wiem - odparł nieszczęśnik, czerwieniąc się jeszcze bardziej. - A jak ty byś się czul, gdybyś musiał je kupić? Co z twoim wizerunkiem chłodnego specjalisty?

Absurdalność tej uwagi wprowadziła do ponurej sytuacji element humoru, który wszystkim bardzo się przydał.

- Na pewno legnie w gruzach - zażartował Jeremy. - Zaraz wracam. Alice, kup mu kanapkę czy coś tam, dobrze? Ja już próbowałem, ale nic nie zjadł. Wygląda, jakby miał zemdleć.

Gdy za Jeremym zamknęły się drzwi windy, Alice wzięła Josha pod rękę.

- Słyszałeś, co kazał szef. Chodź, musisz coś zjeść. Przy wejściu na oddział położniczy działał mały sklepik z napojami, jedzeniem, a także ubrankami dla dzieci i misiami. Były też baloniki z życzeniami pomyślności dla chłopca, dziewczynki... nawet bliźniąt. Gdy Alice kupowała kanapkę i dwie kawy, Josh patrzył na nie smutno.

- Nie ma balonu z życzeniem „szybko wyzdrowiej” - zauważył. - Nie myślałem, że może pójść aż tak źle.

Alice przypomniała sobie słowa Fi, lecz zachowała je dla siebie.

- Nie, to nie tak - ciągnął Josh. - Wyobrażałem sobie każdy możliwy przebieg zdarzeń, tyle że tak naprawdę się tym nie przejmowałem. Byłem po prostu przekonany, że wszystko pójdzie jak z płatka.

- To normalne, Josh, wszyscy tak myślą. Inaczej można by zwariować.

Przez kilka minut Josh wpatrywał się w milczeniu w filiżankę z kawą.

- Cieszę się, że nawet Jeremy tu przyszedł - odezwał się wreszcie. - Powiedział, żebym nie myślał o pracy i wziął sobie tyle wolnego, ile chcę. Porządny facet, mimo wszystko.

- TV go właściwie lubisz, prawda? - spytała ze zdziwieniem Alice.

- Uważam, że jest wspaniały. Dlaczego cię to dziwi? Alice wzruszyła ramionami. Nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć.

- Sam mówiłeś, że ma nie najlepszą opinię. Wiem, oczywiście, że jest świetnym chirurgiem, tyle że zbyt wielu osobom nastąpił na odcisk.

Josh się uśmiechnął.

- Tak, nie uważał, gdyż spieszył się do sypialni. Ale wiesz, w głębi duszy to miły facet. Do diabła, ja sam, gdybym wyglądał tak...

- Proszę! - Jeremy rzucił Joshowi na kolana wielką torbę. - Dla mnie, jak widzisz, to nie problem.

Na twarzy Josha pojawił się uśmiech.

- Jeremy, widzę, że wykupiłeś cały sklep. O proszę, pasta do zębów, pluszowy miś, dezodorant... Zakryłeś tym wszystkim podpaski?

Tym razem to Jeremy się zaczerwienił.

- Przecież je kupiłem, prawda?

Tę wymianę zdań przerwała położna.

- Doktorze Winters, Declan się obudził i strasznie krzyczy, a mamusia śpi. Może chciałby pan go nakarmić?

Josh zgodził się skwapliwie:

- Już idę. - Uśmiechnął się do Alice i Jeremy'ego. - Dziękuję za odwiedziny. Nie macie pojęcia, ile to dla mnie znaczyło.

Szybko uściskał Alice, podał Jeremy'ęmu rękę i odszedł do dziecka.

- A ty nie jesteś głodna? - zapytał Jeremy Alice.

- Trochę. Może też wezmę kanapkę, nie będę musiała gotować.

- To chyba nie najlepiej dla dziecka? Alice obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.

- Jesteś specjalistą od odżywiania ciężarnych kobiet? Zamierzam wybrać taką z befsztykiem i naleśniki ze szpinakiem. Dużo żelaza.

Jeremy pokręcił głową.

- Żelazo zniknęło bez śladu, gdy tylko tutejsi kucharze zabrali się do roboty. Chodź, zjedzmy coś smaczniejszego.

Zaprosił ją tak naturalnie i tak obojętnym tonem, że trudno to było właściwie nazwać zaproszeniem. Alice wiedziała, że odmawiając, na pewno by się wygłupiła, a jednak...

- Na co czekasz? - rzucił, dostrzegając jej wahanie. - Gdzie zaparkowałaś?

- Nigdzie - odrzekła. - Przyjechałam tramwajem.

- Świetnie, w ten sposób nie musimy się martwić o twój samochód.

No cóż, pomyślała, biorąc torebkę. Czy mam w ogóle jakiś wybór?

Wnętrze sportowego samochodu Jeremy'ego okazało się mile klaustrofobiczne. Z powodu nieprawdopodobnie niskich foteli Jeremy musiał pomóc Alice zapiąć pas, którego najwidoczniej nie projektowano z myślą o kobietach w ciąży. Alice nigdy jeszcze nie poczuła z równą mocą, że jest tak pękata i nieatrakcyjna. Jednocześnie ciasnota kabiny boleśnie uzmysłowiła jej fakt, że Jeremy jest mężczyzną w każdym calu. Kiedy się nad nią pochylał, poczuła subtelny zapach wody kolońskiej, na ramieniu dotyk materiału kosztownego garnituru, no i w ogóle wrażenie męskiej fizyczności. Wcisnęła się w fotel, czyniąc beznadziejną próbę, by wydać się szczuplejszą. Po kilku próbach Jeremy ułożył jakoś pas na jej wielkim brzuchu i go zapiął. Myślała, że spali się ze wstydu.

Nie bez znaczenia był też fakt, że miała w torebce tylko jeden pięćdziesięciodolarowy banknot. Zdegustowane spojrzenie, jakim Jeremy obrzucił szpitalną kanapkę, nie pozostawiało cienia nadziei, że zatrzymają się przy barze z hamburgerami. Nie zdziwiła się wiec nawet, gdy zajechali pod hotel Hyatt.

Wysiedli i ruszyli do wejścia.

Na szczęście w hotelu był także bar samoobsługowy. Alice oceniła w myślach, że zamówi makaron i wystarczy jej pieniędzy.

Jeremy odrzucił jednak ze wstrętem jej sugestię.

- Przez cały dzień harowałem, bez przerwy byłem na nogach. Nie zamierzam stać w kolejce, idziemy dalej.

Alice się najeżyła. On jednak jest wyniosły i arogancki. Jak śmie nie liczyć się z jej zdaniem i ciągnąć ją na kolację do pięciogwiazdkowej restauracji?

Złość jednak szybko jej minęła. Zasiadając na wygodnym krześle, spojrzała na Jeremy'ego i napotkała jego wspaniały uśmiech. Morderstwo, pomyślała ponownie. Temu człowiekowi wybaczono by nawet morderstwo. Miała w końcu kartę kredytową. Przyrzekła sobie, że będzie z niej korzystać tylko w razie absolutnej konieczności, ale... Znalazła się przecież w luksusowej restauracji, z zabójczo przystojnym mężczyzną, który, tak się składa, jest jednocześnie jej szefem.

Raz się żyje, pomyślała. W końcu to jedzenie zrobi dobrze także dziecku. Zamówiła stek ze świeżymi jarzynami.

Jeremy wybrał rybę.

- Czy chciałby pan zobaczyć kartę win? Jeremy pokręcił głową.

- Poproszę tylko wodę mineralną. Alice?

- Ja też.

Zanim pojawiła się woda, kelner podał chleb i zabrał ze stołu kieliszki. Alice poczuła, że mija jej dobry nastrój.

- No i jak ci się podoba? - zapytał Jeremy. Uśmiechnęła się.

- Bardzo. Miałeś rację, nie mogę już patrzeć na szpitalne kanapki.

- Chodzi mi o pracę. Zaczerwieniła się.

- Och... - Zjawił się kelner. Zabrał nóż Alice i położył w to miejsce nóż do steków. - W porządku - odparta, gdy znów zostali sami.

- Ale nie cudownie i wspaniale?

- Żeby opisać ostatnią noc, użyłabym innych słów. Jeremy spojrzał na nią z namysłem.

- Rozmawiałem z Lindą. Zawsze może ci pomóc, wiesz przecież.

- Nie, Jeremy, nie wiem - odrzekła zdecydowanie, po raz pierwszy patrząc mu prosto w oczy. - Nie interesują mnie te wszystkie podchody. Zdaję sobie sprawę, że jestem jeszcze bardzo młodą lekarką i nie mam złudzeń co do własnego znaczenia. Kiedy Linda nie zapewniła, że zjawi się na czas, nie miałam wyboru. Gdyby coś się stało... Jeremy się skrzywił.

- Dzięki Bogu, do tego nie doszło. Dziś po południu nasz pacjent czuł się już znacznie lepiej.

Alice wypiła łyk wody.

~ Cieszę się. Posłuchaj, Jeremy, żeby oddać jej sprawiedliwość trzeba powiedzieć, że jednak przyszła.

- Ale następnym razem dwa razy się zastanowisz, zanim do niej zatelefonujesz?

- Właśnie. Taka sytuacja nie jest bezpieczna.

- Teraz ty posłuchaj, ale to musi pozostać między nami. Trochę jej powiedziałem do słuchu. Nie martw się tym wszystkim, będę czuwał nad rozwojem zdarzeń. Obiecaj mi, że w razie potrzeby, w każdej sytuacji, zawiadomisz mnie bez wahania. Nie narażaj na szwank swojej dobrej opinii.

- Nie ma obawy - odparła poważnym tonem. - Nie zamierzam narażać ani swojej opinii, ani pacjentów. O to naprawdę nie musisz się martwić.

- Wiem.

Zadowolona z zakończenia tej trochę krępującej rozmowy, Alice zajęła się przyniesionym właśnie stekiem. Nadzieję na przejście do lżejszych tematów rozwiało jednak pytanie Jeremy'ego:

- W jaki sposób zaszłaś w ciążę? Omal się nie zadławiła.

- Co takiego? - zapytała, gdy odzyskała głos. - Chcesz mi wmówić, że nie wiesz, skąd się biorą dzieci?

Jeremy się uśmiechnął, lecz nie ustępował.

- To naturalne pytanie. Chodzi o to, czy celowo?

- Nie twoja sprawa - warknęła. - Sam mi tłumaczyłeś, że nie muszę się nikomu z niczego spowiadać.

- Mówiłem o pacjentach, a ja jestem przyjacielem. Spojrzała na niego ze zdumieniem.

- Jesteś kolegą lekarzem i moim szefem.

- Niech ci będzie, porozmawiajmy w takim razie o mnie. W tym jestem dobry.

Znów jego twarz rozjaśnił ten niesamowity uśmiech. Cóż takiego w końcu się stanie, pomyślała. To przecież nie jest tajemnica państwowa.

- Nie, nie celowo - wyznała. - Myślałam, że to oczywiste.

- Niektóre kobiety postanawiają same wychowywać dziecko. - Nachylił się do niej nad stołem, nie zawracał sobie jednak głowy ściszeniem głosu. - Moja matka zna „pannę” w każdym znaczeniu tego słowa, która znalazła jednak najwidoczniej faceta gotowego wnieść wkład...

Alice uniosła rękę.

- Oszczędź mi szczegółów - poprosiła. Zaczerwieniła się, gdyż uśmiechnięty kelner napełniał właśnie jej szklankę wodą.

Jeremy wybuchnął śmiechem. Jego bezpośredniość podziałała na Alice dziwnie odświeżająco. Otworzyła się. Jedząc znakomity stek, ujawniła mu najbardziej bolesne szczegóły swego życia.

- Z Marcusem przez dwa lata stanowiliśmy parę. Nigdy nie rozmawialiśmy poważnie o małżeństwie, wydawało mi się jednak, że to po prostu któregoś dnia nastąpi. Oboje studiowaliśmy w Adelaide. Marcus zamierzał przejąć praktykę dentystyczną swojego wuja tu, w Melbourne...

- A ty? - przerwał jej.

- Skończę staż, potem zrobię specjalizację.

- Jaką?

- Pediatryczną. Tak, na pewno, choć fascynuje mnie też trochę medycyna ratunkowa. Najzabawniejsze, że właśnie przez pediatrię skomplikowałam sobie życie.

- Tak?

- Gdy odbywałam praktykę na pediatrii, mieliśmy na oddziale dziewczynkę - wyjaśniła. - Okazało się, że zarażoną ziarenkowcem. Braliśmy profilaktycznie antybiotyki.

- Przecież wiedziałaś, że wchodzą w reakcję z pigułką?

- Wiedziałam - przyznała ze smutnym uśmiechem - ale Marcus przyjechał nieoczekiwanie na weekend. Chciał mi zrobić niespodziankę. Wtedy po prostu zapomniałam.

- Jak Marcus przyjął wieść o dziecku?

Zanim odpowiedziała, przez dłuższą chwilę grzebała widelcem w jedzeniu.

- Chciał, żebym usunęła ciążę.

- Oczywiście tego nie zrobiłaś? Alice wzruszyła ramionami.

- Chciałabym powiedzieć, że nawet o tym nie pomyślałam, ale skłamałabym. Umówiłam się już na wizytę, tyle że gdy nadszedł czas, po prostu nie mogłam. Marcus był wściekły, powiedział, że to rujnuje mu wszystkie plany, że jeszcze przez wiele lat nie zamierza mieć dzieci. Chyba chciał, żebyśmy zostali yuppisami, zarabiali krocie i mieszkali w penthausie.

- Jak to się miało do twojej wizji przyszłości? Zastanowiła się.

- Chyba nie miałam żadnej wizji. Zrobić uprawnienia, specjalizację... Ja zresztą także nie planowałam tak wcześnie dziecka, a już na pewno tego, żeby je samotnie wychowywać.

- Poradzisz sobie - zauważył Jeremy. - Z Marcusem to już na pewno koniec? Nie wróci, gdy urodzisz dziecko?

- Wątpię. Zresztą to bez znaczenia. Teraz ja sama już go nie chcę. To jedno wiem z całą pewnością.

- A twoi rodzice?

Jeremy dostrzegł w oczach Alice błysk bólu.

- Z nimi jest jeszcze gorzej. Harowali i oszczędzali, żebym mogła skończyć studia. W obecnej sytuacji nawet nie rozmawiamy.

Jeremy spojrzał na nią ze współczuciem i zajął się rybą. Teraz to Alice zadała osobiste pytanie:

- Nadal masz bóle po tym wypadku, prawda?

Nie zakrztusił się ani nie udawał, że grzebie sztućcami w jedzeniu, dostrzegła jednak, że stracił pewność siebie.

- Wszyscy to zauważyli?

Nagle zrobiło jej się go żal. Może nie powinna była zadawać tego pytania?

- Nie, o ile wiem, to nikt - odrzekła szybko. - Ja zobaczyłam to pierwszego dnia, kiedy zaskoczyłam cię z tymi proszkami. Potem widziałam, że cierpisz, ale tylko dlatego, że zwracałam na to uwagę. Jestem pewna, że poza mną nikt się nie zorientował.

- Tak, mam bóle - przyznał cichym głosem. - Nie przez cały czas i na pewno nie takie, żeby wpływały na moją pracę. Tyle że po kilku operacjach albo pod koniec ciężkiego dnia... - Nie dokończył.

- Bierzesz coś na to?

- Paracetamol. Trochę pomaga.

- Trochę? Jestem pewna, że mógłbyś brać coś mocniejszego. To znaczy wieczorem, w domu.

- W domu? Jestem chirurgiem. Muszę zachować stuprocentową sprawność... i to przez cały czas. Przypomnij sobie Lachlana Scotta, wtedy w nocy. Co bym powiedział jego rodzicom, gdybym nie mógł go powtórnie zoperować? Albo popełniłbym błąd?

- Ale Jeremy - upierała się - wystarczyłby tylko troszkę mocniejszy lek.

- Nie, Alice. Gdybym zaczął brać leki, oznaczałoby to, że wróciłem za wcześnie. Muszę wytrzymać. Chyba oboje nie mamy wyboru, prawda? - zakończył lekkim tonem.

Alice roześmiała się.

- Jeśli o mnie chodzi, to ja nie mam. - Uniosła szklankę. - Wypijmy za tych, którzy ponoszą ciężar konsekwencji.

Ich spojrzenia znów się spotkały. Jeremy ponownie obdarzył Alice uśmiechem, ona jednak nie odpowiedziała mu tym samym. Poczuła nagle, że ma w głowie zamęt, że nie może zebrać myśli. Szybko napiła się wody. Oczywiście, nie zaczynam się w nim zakochiwać, pomyślała w panice. A może wszystkim jego kobietom też tak się początkowo wydawało?

Teraz, gdy Jeremy się uśmiechnął, zobaczyła go jakby po raz pierwszy. Nagłe przestał być tylko przystojnym szefem. Stał się kimś, kto słuchał z zainteresowaniem opowieści o jej problemach, kimś, kto sam jest wrażliwy na ciosy.

- Co się stało? - zapytał nagle z troską w głosie.

- Nic - odparła pospiesznie - dziecko akurat się poruszyło - skłamała.

- Na pewno jesteś zmęczona. Poproszę o rachunek.

Gdy dawał znak kelnerowi, zaczęła grzebać w torebce w poszukiwaniu portfela.

- Nawet o tym nie myśl - zaprotestował.

- Nie, płacimy po połowie - upierała się. Jeremy'ego jakoś to rozbawiło.

- To niesprawiedliwe. Mieliśmy wprawdzie po jednym daniu, ale ty wypiłaś aż dwie wody mineralne. Posłuchaj, Alice, musi być jakaś nagroda za spędzenie wieczoru z zarozumiałym męskim szowinistą. Przyjmij choć taką rekompensatę.

Przyjęła więc. I nie protestowała zbytnio, gdy Jeremy uparł się, by ją odwieźć do domu. Gdy jednak zatrzymali się w końcu przed jej kamienicą, wpadła w panikę.

- Eee, na pewno nie chcesz kawy, ani niczego? - zapytała modląc się, żeby odmówił.

Jej skromna, malutka kawalerka nie przypominała w niczym hotelu Hyatt. Poza tym nie pamiętała, czy przed wyjściem pościeliła łóżko.

- Właśnie marzyłem o kawie.

Dzięki Bogu, łóżko było posłane. Gdy robiła kawę, Jeremy natychmiast się rozgościł. Zrzucił mianowicie buty i włączył telewizor. W mieszkaniach obcych kobiet czuje się jak u siebie w domu, pomyślała Alice.

Gdy przyniosła już kawę, miała do wyboru kanapę i podłogę. Gdyby jednak usiadła na podłodze, miałaby trudności ze wstaniem, a już na pewno nie zrobiłaby tego w estetyczny, kobiecy sposób. Musiała więc zająć miejsce na kanapie, obok niego. Ogarnęła ją taka sama świadomość jego bliskości jak wcześniej w samochodzie. Szukając gorączkowo tematu do rozmowy, dostrzegła, że stłumił ziewnięcie.

- Ty też na pewno jesteś zmęczony - odezwała się wreszcie. - W końcu w nocy w ogóle nie spałeś.

Wzruszył ramionami.

- Taka praca... Alice wypiła łyk kawy.

- Dobrze, że wczoraj spałeś w szpitalu i tak szybko przyszedłeś. - Paliły ją policzki, lecz nie mogła się powstrzymać przed zadaniem pytania. - Dlaczego zostałeś?

Obserwowała go ukradkiem znad filiżanki.

- Po prostu jego stan od razu mi się nie podobał. Właściwie czekałem na telefon, choć myślałem, że zadzwoni Linda. Poza nim mamy zresztą jeszcze jeden ciężki przypadek. Jak łatwo się domyślić, nie lubię teraz przekraczać prędkości. Po co gnać po nocy samochodem...

A zatem nie zaszył się gdzieś w szpitalu z jakąś kobietą. Na pewno? Kto mógł zaręczyć, że nie był z Carrie czy kimś innym? Jednak jego argumenty zabrzmiały przekonująco.

- Nie wiem, Alice, czy zdajesz sobie w pełni sprawę, jak sensownie wczoraj postąpiłaś. W takich sytuacjach hipotermia prowadzi często do zgonu. Na szczęście zaczęliśmy go z tego wyciągać dostatecznie szybko.

- To Fi pierwsza się zorientowała. Jej powinieneś dziękować.

- Już to zrobiłem, ale ona miała rację, gratulując ci odwagi, tego, że zadzwoniłaś do mnie tylko na podstawie przeczucia. Pomogłaś nie tylko Lachlanowi, lecz także mnie.

- Tobie? W jaki sposób?

- Mówiłem ci już, że wiele osób bardzo uważnie mnie obserwuje. Śmierć młodego człowieka jest zawsze tragiczna, a do tego syna kolegi ordynatora...

- Nikt nie mógłby cię winie, Jeremy. Wykonałeś wspaniałą robotę w sali operacyjnej, zajmowałeś się nim później. Wiesz lepiej ode mnie, jak trudno zauważyć symptomy szoku pooperacyjnego, zwłaszcza u kogoś tak młodego.

Jeremy odstawił pustą filiżankę.

- Mylisz się, Alice, wiele osób czeka na moje potknięcie, jakiekolwiek. Nieważne, zawinione czy nie. Konsekwencje byłyby dość ponure.

- Na szczęście do tego nie doszło - podsumowała łagodnie.

- Dzięki Bogu. Wiem, że mogło być różnie. Ci, którzy poklepują mnie teraz po plecach, z rozkoszą wbiliby w nie nóż.

- Ale dlaczego? Dlaczego miałoby komuś na czymś takim zależeć?

Jeremy westchnął.

- Nie wszystkim oczywiście. Nie mam tak wielu wrogów. Ci nieliczni są jednak dość potężni. W swoim czasie nie pozwoliłem paru osobom wtrącać się w nie swoje sprawy. Uważają teraz, że mój wypadek to zasłużona kara. Zbieram, co posiałem, i tak dalej.

- Chyba nie byłeś aż taki zły, żeby ci się to należało?

- Jasne, że nie. - Jeremy zdobył się na uśmiech skruszonego grzesznika. - Przynajmniej ich córki są tego zdania.

- Aha, zaczynam rozumieć.

- Tak?

Błękitne oczy wpatrywały się w Alice.

- Doskonale.

Uśmiechnął się tak, że podziałało to jak pieszczota. Poczuła, że coś w niej drgnęło, choć tym razem nie miało to nic wspólnego z dzieckiem.

- Zrobić ci drugą kawę? - zapytała szybko. Jeremy jednak odmówił.

- Lepiej już sobie pójdę.

Wstał. Uśmiechnął się, gdy Alice usiłowała nieporadnie pójść jego śladem. Niska kanapa jej tego nie ułatwiała. Wyciągnął do niej rękę. Niemal instynktownie ją chwyciła. Czując, że jest tak uwodzicielska jak małe słoniątko, zaśmiała się z zakłopotaniem.

- Kiedyś byłam sprawna - rzuciła na swoje usprawiedliwienie. - Wydaje się, że całe wieki temu.

Nie ruszył się z miejsca, nie puścił nawet jej dłoni. Alice czuła, że wytworzyło się pomiędzy nimi jakieś napięcie, przypisywała je jednak tylko sobie. Była zbyt świadoma swego stanu, by choćby przypuszczać, że Jeremy'ego mogłoby coś w niej interesować.

- Dobranoc, Alice.

Objął ją i pocałował w policzek. Zwykły, zdawkowy pocałunek na pożegnanie, tyle że Alice tak go nie odebrała. Odniosła wrażenie, że świat powoli wiruje. Każdy mężczyzna mógłby zakończyć w ten sposób miły wieczór, nie ma się czego doszukiwać, myślała. To nic nie znaczy.

Znaczyło jednak, i to wiele, przyznała w duchu, gdy wreszcie ją puścił. Bliskość Jeremy*ego zapierała jej wprost dech. Zasługuje w pełni na swoją opinię, uznała. Nic dziwnego, że te wszystkie kobiety za nim szalały, dodała w myślach, gdy odwrócił się, by odejść.

- Śpij dobrze - zdołała wykrztusić. Jeremy skinął głową.

- Co do tego nie mam żadnych obaw. Obym tylko nie zaspał.

Alice tknęła nagła myśl.

- A może to ty zamówiłeś dziś budzenie dla mnie?

- Tak, jasne.

- Ale dlaczego? - zdumiała się.

- Uważałem, że powinnaś odpocząć. Nie zaszkodziło przy tym przypomnieć Lindzie, ile pracy wykonuje stażysta. Ona uważa, że przez rok pracowała za cały zespół, choć w rzeczywistości zastępowała tylko mnie.

- Powiedziałam ci przecież, że nie chcę żadnego szczególnego traktowania.

To już przekracza wszelkie wyobrażenie. Jeremy zamówił budzenie, żeby przespała pełne cztery godziny. Kto by pomyślał, że tak o nią zadba?

Jeremy zdawał się nie rozumieć, o co jej chodzi.

- Tak, pamiętam. Jeśli ci to sprawi przyjemność, mogę ci jutro dać do wiwatu. Alice, trzydzieści sześć godzin na nogach to naprawdę dużo, nawet gdybyś nie była w ciąży. Na dyżurach powinnaś korzystać z każdej okazji, żeby trochę odpocząć.

- Dz... dziękuję - wykrztusiła.

Nie odpowiedział. Na pożegnanie uniósł dłoń i otworzył drzwi. Alice patrzyła, jak znika za zakrętem schodów.

W pokoju spojrzała na filiżanki. Stały blisko siebie. W powietrzu unosił się jeszcze zapach wody kolońskiej. Alice zamknęła na chwilę oczy. Jeremy to ostatni człowiek, w którym mogłaby się zakochać. Facet zmieniający kobiety jak rękawiczki. Tylko tego jej brakowało. Tak czy owak, pomyślała, nie jestem w jego typie. Lubił podobno kobiety z długimi włosami i dużym biustem, nie upierające się przy swoim zdaniu i raczej nieskomplikowane.

Alice nie spełniała żadnego z tych kryteriów. Na szczęście, doszła do wniosku. Tylko tego brakowało, żeby dzięki niej zrobił sobie kolejny karb na krawędzi łóżka. Jeszcze jedna kobieta obnosząca po szpitalu złamane serce, tylko dlatego, że uległa jego czarowi. Dzięki Bogu, że jestem w ciąży, pomyślała. Wiedziała bowiem, że gdyby nie to, pokazanie Jeremy'emu drzwi byłoby ponad jej siły.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Jeśli - a to , Jeśli” miało dla Alice fundamentalne znaczenie - tamtego wieczoru nawiązali nawet jakiś delikatny flirt, w szpitalu nie miało to żadnego znaczenia. Jeremy nie traktował jej wprawdzie jak silnego niczym tur faceta, ale próżnować też jej nie pozwalał. Kilkakrotnie spostrzegła jednak, że na nią patrzy, i to ewidentnie jak na kobietę. Choć powtarzała sobie, że nie chce powtórki tej niby randki, zdawała sobie sprawę, że w głębi duszy tego pragnie.

Darren Baker powrócił z urlopu. Josh stawił się w pracy po miesiącu. Mimo jednak tego, że zespół był po raz pierwszy od długiego czasu w komplecie, pracy ciągle przybywało.

- Cholera, co ten Jeremy chce udowodnić? - zapytał Josh, przeglądając plan operacji na następny tydzień. - Tyle to się robi w ciągu miesiąca. Dobrze, że mamy wolny poniedziałek, bo chyba byśmy padli. Nie ma nawet tylu łóżek na pooperacyjnej. Kilku pacjentów trzeba będzie przesunąć.

Alice nie uniosła wzroku znad kart.

- Nie łudź się. Jeremy załatwił dodatkowe łóżka, żeby skrócić czas oczekiwania na operację. Fi właśnie dzwoni do agencji i angażuje dodatkowy personel. Jak widać, Jeremy załatwi w tydzień cały roczny budżet oddziału.

- Załatwi nie tylko budżet. Dianne wyrzuci mnie z domu. jeśli będę nadal wracał o takich porach.

Alice uniosła głowę. Odłożyła długopis i z rozkoszą wypiła łyk herbaty.

- A jak Dianne się czuje? Wspominałeś, że nie najlepiej? Josh przeczesał dłonią długie włosy.

- Sądzę, że jest tylko wyczerpana. Declan to prawdziwy szatan, trudno sobie z nim poradzić, a teraz mamy jeszcze w domu Eamona... - Odchylił się na krześle. - Nie skarżymy się. Wypisali go szybko... To tak, jakby spełniły się wszystkie marzenia. Tyle że...

Alice podjechała z krzesłem bliżej Josha.

- Że jesteście zmęczeni - dokończyła za niego. - Nie miej z tego powodu poczucia winy. Chore dziecko wymaga zwiększonej opieki, a zdrowe rozrabia. Minęło dopiero sześć tygodni. Dianne na pewno jest ciężko, zwłaszcza od czasu, kiedy wróciłeś do pracy. Myślałeś o zatrudnieniu kogoś do pomocy?

Spojrzał w górę, jakby przyzywał niebiosa na ratunek.

- Oczywiście to zaproponowałem. Dianne się rozpłakała, powiedziała, że ją oskarżam, że jest złą matką.

- Może chodzi o coś więcej niż zmęczenie - zasugerowała ostrożnie. - Dianne mogła zapaść na poporodową depresję. Poród z komplikacjami, chore niemowlę, bliźnięta... To są wszystko znane czynniki ryzyka. Mój położnik dał mi na ten temat cały stos broszur.

- Chyba masz rację, Alice. Może powinienem nie zważać na protesty i kogoś zatrudnić.

- I niech się wybierze do lekarza, na kontrolę.

- Dziękuję, Alice. Nie spodziewałem się, że z dziećmi jest tak trudno...

- Wystarczy - wycedziła. - Zaczynam mieć tremę.

- Przepraszam - odparł z uśmiechem. - Ile ci jeszcze zostało?

- Siedem tygodni i odliczanie, co oznacza, że przestanę pracować już za cztery. Muszę przyznać, że jest mi coraz trudniej wytoczyć się rano z łóżka. Trzy dni wolnego to dla mnie prawdziwe wybawienie. Muszę je jak najlepiej wykorzystać.

Josh skinął głową.

- Ja też bym chciał. Może zadzwonię do mamy i poproszę, żeby wpadła na weekend i trochę nas odciążyła?

Przerwali rozmowę, gdyż odezwał się pager. Alice wybrała numer centrali telefonicznej. Usłyszała miły głos:

- Ktoś czeka na panią w recepcji, doktor Masters. Pan Marcus Collins. Skierować go na oddział, czy pani zejdzie?

Poczuła się tak, jakby sufit nagle runął jej na głowę. Czego Marcus chce? Jak się powinna zachować?

- Zejdę - wykrztusiła wreszcie.

- Czy coś się stało? - zapytał Josh, widząc, że zbladła.

- Jeszcze nie wiem. Posłuchaj, Josh, właściwie już skończyłam, została do wypełnienia tylko jedna karta. Mógłbyś to za mnie zrobić?

- Jasne. Powiesz mi, jeśli coś się stanie, prawda?

- Coś, o czym powinienem wiedzieć? - usłyszeli nagle. Zaskoczeni spojrzeli na Jeremy'ego.

- Nie, nic się nie stało - skłamała Alice. - Stary... stary przyjaciel wpadł mnie odwiedzić, czeka w recepcji. Prosiłam tylko Josha, żeby wypełnił za mnie kartę.

Na szczęście żaden z mężczyzn o nic nie zapytał. Chwyciła stetoskop i ruszyła w kierunku recepcji. Serce podeszło jej do gardła. Próbowała odgadnąć, co ją czeka.

Przywitał ją chłodno, niezręcznie. Nie tylko nie patrzył jej w oczy, lecz także starannie omijał wzrokiem jej brzuch.

- Muszę z tobą porozmawiać, Alice.

Przełknęła ślinę i skinęła głową.

- Sprawdzę, czy jest jakiś wolny pokój.

W końcu znalazła nie zajęte pomieszczenie. Usiadła, złożyła dłonie na kolanach. Marcus nie skorzystał z drugiego krzesła. Stał, opierając się o zamknięte drzwi, jakby chciał sobie zapewnić drogę odwrotu.

- O co chodzi, Marcus? Myślałam, że już powiedziałeś wszystko, co miałeś do powiedzenia?

- Trudno mi o tym mówić. Poznałem kogoś. Wkrótce bierzemy ślub.

Patrzył wszędzie, tylko nie na nią.

- A co to ma wspólnego ze mną? - zapytała. - Chyba nie potrzebujesz mojego pozwolenia?

- Pewnie - odparł zirytowany.

- Ona o mnie wie? To znaczy o naszym dziecku?

- Częściowo.

Alice wstała. Złościła ją konieczność wydobywania z Marcusa informacji. W końcu to on chciał się z nią spotkać.

- To znaczy, w jakiej części, Marcus? Że porzuciłeś mnie, gdy tylko zaszłam w ciążę? Wie o tym, że błagałeś mnie o jej usunięcie? Wie, że za niecałe dwa miesiące zostaniesz ojcem? Jeśli nie, chyba powinieneś ją o tym poinformować. Nie przejmuj się, nie zamierzam błagać cię o pomoc, także materialną. W ogóle nie wiem, co mnie to wszystko obchodzi, ale czy nie uważasz, że na początku nowej drogi życia przydałoby się trochę uczciwości?

- Powiedziałem jej - warknął. - A Yvonne przyjęła to bardzo dobrze. Niepokoi się tylko trochę, czy po urodzeniu dziecka nie będziesz prosiła o pieniądze. Wie, ile to niekiedy wywołuje zamieszania, jest wychowawczynią w przedszkolu.

- Specjalistka, co? Marcus westchnął.

- Powinnaś na to spojrzeć z jej punktu widzenia - Alice osłupiała. Tak bardzo, że dopiero po chwili dotarło do niej znaczenie następnego zdania: - W każdym razie powiedziałem Yvonne, że gdybyś nagle poprosiła o pieniądze, będę nalegał na przeprowadzenie testu DNA, po prostu, żeby się upewnić.

Przytrzymała się poręczy krzesła.

- Upewnić co do czego?

Musiała źle usłyszeć. Marcus, człowiek, którego kochała, nie mógł przecież czegoś takiego powiedzieć?

- Ze dziecko jest moje. Poczuła dławienie w gardle.

- Właśnie to dałeś jej do zrozumienia? Ze ja cię zdradzałam, że poza tobą sypiałam, z kim popadnie? - Czuła, że wzrosło jej ciśnienie. Poczuła nagle, że tego już za wiele. - Wynoś się! - krzyknęła. - Już, natychmiast!

Marcus się jednak nie poruszył. Łkając, dopadła do drzwi, otworzyła je i wybiegła na korytarz. Prosto w ramiona Jeremy'ego.

- Alice - usłyszała jego przepełniony troską głos. - Co się stało?

Dygocząc i płacząc, oparła się o niego.

- Proszę, powiedz mu, żeby sobie poszedł.

Jeremy spojrzał na Marcusa, który niepewnie przekroczył próg.

- Alice, musimy porozmawiać, uporządkować sprawy.

- To chyba nie najlepsza pora, prawda? - Brzmienie głosu Jeremy'ego przeraziło nawet Alice. - Chyba powinien pan usłuchać Alice i zniknąć.

Przez chwilę wyglądało na to, że Marcus będzie się spierał. Coś jednak w postawie Jeremy'ego kazało mu zrezygnować.

- Dobrze, już dobrze. O co tyle hałasu? Wpadłem tylko porozmawiać.

Nie odwracając się, ruszył korytarzem. Alice przysięgła sobie, że tym samym odszedł na dobre z jej życia.

- Rozumiem, że to był Marcus?

Jeremy zaprowadził Alice z powrotem do pokoju i przysunął jej krzesło. Powstrzymał się przed wygłoszeniem uwagi, że ma nadzieję, że osobowość Marcusa nie jest dziedziczna. Moment nie był najlepszy do tego rodzaju żartów. Przyciągnął sobie drugie krzesło, usiadł i objął Alice.

- Chciał się z tobą pogodzić?

Była zbyt wstrząśnięta, by usłyszeć w głosie Jeremy'ego nutę niepokoju.

- Niezupełnie - odpowiedziała. - Ostrzec, żebym nie zawracała mu głowy. Żeni się.

- Bardzo mi przykro.

- Nie, nie o to chodzi. Wszystko między nami jest definitywnie skończone. Już od dawna. Może sobie robić, co chce.

- A jednak to może trochę boleć. Zdecydowanie pokręciła głową.

- O dziwo, nie. No dobrze, boli, choć nie za bardzo - przyznała niechętnie. - Powiedział, że jeśli poproszę go o pieniądze, zażąda testu DNA.

- Aha. - Jeremy obejmował ją teraz nieco mocniej. - Ktoś porozmawiał z adwokatem.

- Dlaczego tak uważasz?

- Bo to ich zwykła taktyka. Wyciąganie wszystkiego, celowe komplikowanie najprostszych rzeczy.

- Ale ja w ogóle nie zamierzałam prosić go o pieniądze. Chcę sama utrzymywać moje dziecko.

- Marcus chyba zdaje sobie z tego sprawę, tyle że zamiast wyznać prawdę, woli powiedzieć swojej dziewczynie, że nie wiadomo, czy jest ojcem.

Te słowa miały sens. Przynajmniej na tyle, by Alice przestała płakać. Nagle spostrzegła, w czyich jest ramionach.

- Skąd się tam wziąłeś? - zapytała, starając się wyswobodzić.

Jeremy jednak przytrzymał ją mocniej.

- Martwiłem się o ciebie. Zapytałem w recepcji, w którym jesteś pokoju.

- Ale dlaczego?

- Dlatego, że sądziłem, że tam wiedzą. I rzeczywiście wiedzieli.

- Nie o to pytałam. Uśmiechnął się nieznacznie.

- Pewnie, wiem. No dobrze. Martwiłem się, gdyż nie jesteś mi obojętna. - Popatrzyła na niego ze zdumieniem. - Zależy mi na tobie, Alice.

Dostrzegła jego zbliżającą się twarz. Powoli, lecz nieuchronnie. Mogła się odsunąć, odwrócić głowę, pozostała jednak nieruchoma. Poczuła na wargach delikatny pocałunek, uniosła dłonie i dotknęła jego jedwabistych włosów. Fajerwerki na powitanie trzeciego tysiąclecia wydawały się niczym w porównaniu z tym, co teraz czuła.

Oszołomiona i zakłopotana, siedziała bez ruchu, gdy się w końcu odsunął.

- Przecież musiałaś to zauważyć? - zapytał łagodnie. Nieznacznie zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie, niczego nie zauważyłam. No, może ten wieczór poza szpitalem... Ale myślałam, że po prostu zachowałeś się miło...

Zabrakło jej słów. Starała się patrzeć mu w oczy, nie mogła jednak oderwać wzroku od jego ust.

- Miło? A ja wychodziłem z siebie, żeby cię uwieść. Co trzeba zrobić, żeby wywrzeć na tobie wrażenie?

Usłyszała w jego głosie żartobliwą nutę.

- Nie wpadło mi w ogóle do głowy, że mógłbyś się mną zainteresować.

- Dlaczego?

To pytanie tak ją rozbawiło, że roześmiała się głośno.

- Dlatego, że jestem w ciąży, Jeremy. I to zaawansowanej. Noszę w sobie dziecko innego mężczyzny. Trudno byłoby mnie wpisać na listę najbardziej pożądanych kobiet w Australii.

- Dzięki Bogu. Większość z nich jest nudna jak flaki z olejem. Coś o tym wiem.

Fakt jej ciąży zdawał się rzeczywiście wcale mu nie przeszkadzać. Alice pokręciła głową. Śmieszyło ją i jednocześnie dziwiło, że ta rozmowa naprawdę ma miejsce.

- Przepraszam, że zachowałam się tak histerycznie. Nie spodziewałam się Marcusa, zaskoczył mnie.

Dawała mu w ten sposób szansę wycofania się, potraktowania tego zdarzenia tylko jako próby pocieszenia płaczącej kobiety.

Jeremy nie skorzystał z otwartej przed nim furtki.

- Nie przepraszaj, miałaś wszelkie powody, żeby się zdenerwować. Zresztą, ucieszyłem się, że mam okazję otrzeć ci łzy. Zawsze przyjdę ci z pomocą. Mówię to na wypadek, gdybyś tego nie zauważyła. - I każdej innej, pomyślała, żeby sprowadzić się na ziemię. - Co robisz w weekend? - zakończył.

- Nic - odparła. Potem jednak dodała szybko: - Nic szczególnego. W poniedziałek wieczorem idę do lekarza. Ostrzegł mnie, że jeśli ciśnienie mi podskoczy, wyśle mnie na przymusowy urlop. Zamierzam odpoczywać i niczym się nie przejmować.

- A Marcus przypadkiem do ciebie nie wpadnie, żeby podjąć przerwaną rozmowę?

O tym nie pomyślała!

- Jeśli nawet nie wpadnie - ciągnął Jeremy, nie czekając na odpowiedź - przez cały weekend będziesz się tym zamartwiać.

- Chyba tak - przyznała.

- Zamiast więc grać w rosyjską ruletkę ze swoim ciśnieniem, wybierz się ze mną do Sorrento. Mam tam dom letniskowy, przy plaży. To tylko godzina drogi, a na pewno byś dobrze odpoczęła. Basen, spacery nad morzem...

- Nie, Jeremy, nie sądzę, żeby to było właściwe.

Nie chciała się wydać aż tak pruderyjna. Gdy Jeremy się roześmiał, ona również zdobyła się na uśmiech.

- Przeciwnie. Ponieważ przyznaliśmy wreszcie, że się lubimy, spędzenie razem czasu jest absolutnie stosowne.

Alice pokręciła głową. Jak może mu powiedzieć, że nic nie zabrzmiałoby bardziej kusząco, ale że jest tak gruba i mało seksowna, jak jeszcze nigdy dotąd? Poza tym weekend z Jeremym, choć z innych przyczyn, mógłby jej podnieść ciśnienie znacznie bardziej niż wizyta Marcusa.

- Daj spokój, Alice - nalegał - to ci dobrze zrobi. Uwierz mi, że nie chcę cię tam podstępnie zwabić w jakichś niecnych celach. Odpoczniesz, poznamy się lepiej... Poza tym, naprawdę nie masz się czego obawiać. Jesteś w ciąży, a mnie bolą plecy. Wątpię, czy potrafilibyśmy wnieść coś nowego do Kamasutry!

Gdy w końcu się zgodziła, zaczął się bardzo spieszyć. Nie chciał się nawet zatrzymać przy mieszkaniu Alice, by mogła zabrać jakieś rzeczy.

- Wiele ci nie potrzeba, dostaniemy wszystko na miejscu. Znów zakładał, że albo ją na to stać, albo za nią zapłaci.

Nie była pewna, który wariant bardziej ją niepokoi.

- Nie. Muszę wpaść do domu - oświadczyła twardo, gdy Jeremy znów walczył z jej pasem. - Źle to zaprojektowali - mruknęła - przecież nie jestem aż tak wielka.

Takt nie stanowił silnej strony Jeremy'ego.

- Jesteś ogromna, Alice - zaprotestował. Gdy jednak dostrzegł jej minę, szybko się zreflektował. - To przecież dziecko. Z tyłu nawet trudno zgadnąć, że jesteś w ciąży.

W mieszkaniu stał nad nią, gdy się pakowała.

- Po co ci to, u diabła? - zapytał po raz któryś z rzędu, gdy Alice nawijała na rączkę przewód suszarki do włosów.

- Po co? Na wypadek, gdybym chciała coś ugotować! Do czego twoim zdaniem może służyć suszarka?

- Alice, jedziemy do Sorrento, nie w stepy Mongolii. W domu jest parę nowoczesnych urządzeń. Może nawet znajdzie się jakiś ręcznik - dodał, zabierając jej ten, który schludnie składała, i odrzucając go na łóżko. - Weź kostium kąpielowy, coś do przebrania się, i jedziemy.

- Kostium? Chyba nie mówisz poważnie? - Wyjęła z szuflady i pokazała mu skąpe bikini. - Innego nie mam. Gdybym go włożyła, przymknęliby mnie za obrazę moralności. - Spojrzała na cieniutkie paski materiału i westchnęła. - Ciekawe, czy kiedykolwiek jeszcze się w to wbiję?

Z westchnieniem schowała kostium do szuflady, Jeremy jednak szybko go z powrotem wydobył.

- Na pewno pasuje. Kto wie, może opalisz sobie brzuch i zrobisz furorę na porodówce?

Przeglądała torebkę z kosmetykami.

- Zanim zapytasz, po co mi makijaż - zaczęła, nie unosząc wzroku - powiem ci, że mogę mieć biały brzuch, ale nikt, powtarzam nikt nie zobaczy mnie bez makijażu.

- Tyle zachodu, żeby wyglądać naturalnie - zażartował później, umieszczając torbę Alice w bagażniku.

Walka z pasem rozpoczęła się na nowo. Jeremy puścił do niej oko.

- Może jednak powinnaś zabrać ten ręcznik. Wiesz, jeśli odejdą ci wody na te skórzane siedzenia...

O tym akurat nie myślała, teraz jednak poczuła nowego rodzaju niepokój. Ruszyli. Jeremy wybrał drogę nad morzem. Gdy jechali wzdłuż zatoki, widzieli w lusterku pomarańczowy obraz Melbourne. W ogóle świat wyglądał pięknie. Alice rozglądała się na różne strony.

- Na Oliver's Hill jest punkt widokowy - poinformował ją. - Zatrzymamy się tam.

Gdy dotarli na miejsce, zaparkował, okrążył samochód i podał pasażerce rękę. Wysiadła i z wrażenia otworzyła szeroko oczy. Z tyłu, na stoku, błyszczały w słońcu okna domów zaprojektowane tak, by nie zabierać nawet centymetra wspaniałej panoramy zatoki, która rozciągała się przed nimi jak bajeczna podkowa piasku i morza. Na końcu stały wieżowce, zamienione teraz promieniami słońca w masę płynnego złota.

- Piękny widok, prawda? - zauważył Jeremy. - Nigdy mi się nie znudzi.

Alice chciała potwierdzić, lecz ugryzła się w język. Słuchała z uwagą dalszego ciągu wypowiedzi.

- Po wypadku, kiedy już mnie wypisali z rehabilitacji, matka zabrała mnie prosto do Sorrento, żebym doszedł do siebie. Po drodze zatrzymaliśmy się tu. Stałem w tym samym miejscu co teraz... jakbym to wszystko widział po raz pierwszy. - Spojrzał na Alice. - Czułem wdzięczność za to, że żyję.

Wyobraziła sobie Jeremy'ego, to, jak musiał się wtedy czuć. Teraz stała tu razem z nim, dzielił się z nią ważną częścią swego życia. Uświadomiła sobie, że po raz pierwszy naprawdę ją do niego dopuścił. Odsłonił trochę, fragment siebie. Wiedziała bez cienia wątpliwości, że chciałaby więcej.

Letnia siedziba Jeremy'ego ociekała luksusem. Wielki salon z białymi ścianami, udekorowany kanapami obitymi błękitną skórą, wyglądał mimo rozciągającego się przed nim tarasu jak przedłużenie świetlistego oceanu, którego widok wypełniał sięgające od podłogi do sufitu ogromne okna.

Gospodarz oprowadzał ją krótko, nie chełpił się rezydencją, chciał tylko, by Alice poczuła się tu jak u siebie. Nic nie mówiła. Wszystko wydawało się jej surrealistyczne. Gdy dotarli do łazienki, mimowolnie wydała okrzyk podziwu.

- Jest boska - zachwyciła się.

- Może chcesz się wykąpać? Na pewno znajdę jakiś ręcznik. - Na oczach Alice otworzył niewidoczne wcześniej drzwi, za którymi piętrzyły się grube i wytworne ręczniki. - Nie spiesz się. Zrobię coś na kolację.

Leżenie w wannie, z bąbelkami piany po szyję, oraz słuchanie odgłosów dobiegających z kuchni, miało w sobie coś rozkosznie dekadenckiego. Sądząc z trzasku rozbitego talerza i wypowiadanych niekiedy przekleństw, Jeremy nieczęsto zajmował się robieniem kolacji. Alice pokonała jednak odruch i nie ruszyła mu na pomoc. Dopiero po dłuższym czasie, gdy poczuła dochodzące z kuchni smakowite zapachy, wyszła z wanny i włożyła duży szlafrok.

- Lepiej? - zapytał Jeremy na jej widok.

- Znacznie lepiej. Pójdę się ubrać.

- Alice, spokojnie, nie jesteśmy w restauracji. W tym szlafroku dobrze wyglądasz.

Usłuchała. Usadowiła się na kanapie, Jeremy zaś kończył tymczasem przygotowania do kolacji.

- Ładnie pachnie. Co to jest? - zapytała.

- Miało być risotto - wyjaśnił, stawiając przy niej na stoliku pełną tacę. - Może po tym, co zrobiłem, wymyślimy dla tego dania jakąś inną nazwę. Nie martw się, jutro zrobię zakupy i nie umrzemy z głodu.

Dziwne, pomyślała Alice. Słowa „zakupy” i . Jeremy” jakoś do siebie nie pasują.

- Pyszne! - oznajmiła, gdy spróbowała. - Nie miałam pojęcia, że tak dobrze gotujesz.

Jeremy spojrzał na nią z przerażeniem.

- Ja? Gotuję? Rosę, gosposia, zostawiła to dziś rano w lodówce. Musiałem tylko podgrzać.

- A te wszystkie hałasy to skąd? Tylko od podgrzewania? Jeremy, myślałam, że co najmniej oprawiasz rybę.

Posłał jej zakłopotany uśmiech.

- Powinienem uważać na to, co mówię, prawda? W każdym razie sam utarłem parmezan, mam na to dowód.

Gdy pokazał jej grubo zabandażowany palec, zaczęła się śmiać.

Po kolacji siedzieli razem na kanapie. Jeremy otworzył wielkie szklane drzwi, za którymi rozpościerała się ciemna teraz zatoka. Alice opowiadała o swych nadziejach i obawach, o sobie i dziecku.

- Martwię się, że będzie cierpiało z braku ojca.

- Będzie miał ciebie. Spojrzała na niego.

- Albo ona będzie miała. - Westchnęła. - Czy jednak ja sama wystarczę?

~ Oczywiście. Wiesz... uważam, że lepiej jest mieć tylko matkę, która naprawdę kocha, niż znosić, na przykład raz w miesiącu, wizyty takiego ojca.

- Mówisz tak, jakbyś to przemyślał. Jeremy poruszył się niespokojnie.

- Przemyślałem. - Zawahał się, spojrzał na zatokę, potem znów na Alice. - Nigdy nikomu tego nie powiedziałem. Nikomu - powtórzył z naciskiem. - Może dlatego, że po prostu nie wydawało mi się to ważne. Moja biologiczna matka odeszła od ojca, gdy miałem trzy miesiące. Nigdy jej nie spotkałem. Znam ją tylko z fotografii.

Alice nie potrafiła ukryć zdziwienia.

- To znaczy, że matka, o której mi mówiłeś, nie jest twoją prawdziwą matką?

Zobaczyła, jak sposępniał i pożałowała, że nie ugryzła się w język.

- Jest, Alice. Mavis jest pod każdym względem moją najprawdziwszą matką. - Uśmiechnął się. - Na początku była moją nianią, ojciec ją zatrudnił, bo jest wykwalifikowaną pielęgniarką. Po kilku miesiącach zakochali się w sobie. Ich małżeństwo było wspaniałe.

- Było?

- Ojciec zmarł niedługo po moim wypadku. Miałem najlepszych rodziców, jakich można sobie wyobrazić. Mavis wstawała do mnie w nocy, kiedy mi się wyrzynały ząbki, widziała, jak uczę się chodzić, odbierała mnie ze szkoły. Siedziała przy mnie dniami i nocami, kiedy leżałem na OIOM-ie. Jest moją „prawdziwą” matką.

- Na pewno jesteś jednak ciekawy, to znaczy... Nie myślisz nigdy o prawdziwej... przepraszam, biologicznej matce? Skąd wiesz, czy nie wywarło to na ciebie jakiegoś wpływu?

- Kto to może wiedzieć? Zapłaciłbym fortunę psychoanalitykowi, który by stwierdził, że traktuję źle kobiety z powodu dezercji matki. Zawsze to jakieś usprawiedliwienie. Ale nie, Alice. Miałem piękne dzieciństwo i wspaniałych rodziców.

- A dlaczego traktujesz źle kobiety?

Zaczerwieniła się, zadając to pytanie. Pewne sprawy wymagają jednak wyjaśnienia. Jeremy spojrzał na nią. Uznała, że jego oczy są błękitne jak morze i że równie łatwo w nich utonąć. Speszyła się jeszcze bardziej.

- Na pewno chcesz wiedzieć? - zapyta! poważnie, Alice zaś skinęła głową. - Bo zawsze uchodziło mi to na sucho. Wiem, że trudno to uznać za usprawiedliwienie, ale taka jest prawda.

- Czy byłeś kiedykolwiek zakochany?

Długo nie odpowiadał. Gdy wreszcie potwierdził skinieniem głowy, Ałice poczuła przypływ paniki. Chciała poznać prawdę, nie wiedziała jednak, czy potrafi ją znieść.

- Tak, jeden raz. - Wstał i powoli wyszedł na taras. Alice uniosła się z trudem i wyszła za nim. - I zamieniłem jej życie w piekło.

- Jak się nazywała?

- Olivia - odparł cicho, tak że ledwie dosłyszała. - Byliśmy ze sobą przez pięć lat, a ja wszystko zepsułem.

- Miąłeś romans na boku?

Usłyszała jego śmiech, w którym zabrzmiała jednak nuta rozpaczy..

- O jednym wiedziała, o drugim nie.

- Ale dlaczego, Jeremy? Skoro ją kochałeś, dlaczego tak postąpiłeś?

- Dlatego, że kiedy byliśmy razem, nie zdawałem sobie sprawy, że ją kocham. Kiedy Olivia się zorientowała, natychmiast ode mnie odeszła. Odszukałem ją, lecz za późno. Poznała już kogoś i nie chciała mnie widzieć na oczy. No cóż, myślisz pewnie, że dostałem nauczkę i zmądrzałem. Nic z tego, zacząłem wieść dość hulaszcze życie, jakby jej na złość. Mało to dojrzałe, prawda?

- A później?

- Wydarzył się wypadek. Byłem zmęczony, jechałem za szybko i ledwie przeżyłem. Potem trzy miesiące nieruchomo na plecach, na wyciągu, może naprawdę przynieść otrzeźwienie. Miałem masę czasu na przemyślenia, zorientowanie się, jaki byłem głupi.

- Czy Olivia cię odwiedziła? - Gdy skinął głową, poczuła ukłucie zazdrości. - Nadal ją kochasz? - zapytała niby obojętnie.

- Nie, to już przeszłość. Jest po uszy zakochana, teraz ma pewnie małe, rude dzieci. Cieszę się z tego, naprawdę. Kochałem ją, nadal bardzo mnie obchodzą jej losy, ale życie nie stoi w miejscu. Wszystko się zmienia, ja też. Mam nadzieję, że udowodnię ci, że się zmieniłem. Jeśli tylko dasz mi szansę.

Alice rozważała jego słowa. Nie postąpił zbyt pięknie, teraz jednak uczciwie się do tego przyznawał. Takie wyznanie musiało go wiele kosztować. Tak czy owak, ta rozmowa nieco zbliżyła ich do siebie. Fakt, że wzajemnie coś do siebie czuli, nie ulegał już wątpliwości. Alice przerażały tylko możliwe skutki tego stanu rzeczy.

Później, na tarasie, czuła nocną bryzę omiatającą jej delikatnie twarz. Stojący koło niej Jeremy działał jak magnes. Powoli, z wahaniem, odwróciła się do niego. Ten drobny lecz znaczący ruch był wszystkim, czego potrzebował. Objął ją i przyciągnął do siebie.

Czuła jego silne ramiona, dotykała go swym brzuchem. Powoli jego ręce przesunęły się wyżej, aż ujęły jej twarz. Pocałował ją, powoli i gorąco. Oszołomiona pożądaniem, odwzajemniła pocałunek. Czy to nie za dużo? - pomyślała.

To jednak on pierwszy się opamiętał.

- Och, Alice! - Zatopił twarz w jej włosach. - Nie wiesz nawet, jak się przy tobie czuję. Co to było? - odsunął się nagle i obrzucił ją zdumionym spojrzeniem. - Dziecko? - No i czar chwili prysł. Alice mogła się tylko roześmiać. Spojrzał na jej brzuch i niepewnie wyciągnął rękę. - Mogę?

Ujęła jego dłoń, naprowadziła ją na miejsce, w którym wyczuwało się ruchy dziecka. Patrzyła na Jeremy'ego i czekała. Dostrzegła w jego oczach niemal dziecinną fascynację. Być może speszone publicznością, dziecko zakończyło przedstawienie.

- Chyba poszło spać - mruknęła, gdy Jeremy z ociąganiem cofnął rękę.

- Ty też powinnaś to zrobić. - Delikatnie ją pocałował. - W sumie miałaś wyczerpujący dzień.

Zaprowadził ją do oddzielnej sypialni i jeszcze raz pocałował na dobranoc. Alice zamknęła za nim drzwi, opadła na łóżko i niemal zatkała. Pragnęła go tak bardzo, że nie zaprotestowałaby, gdyby chciał zostać. Czuła jednak wdzięczność za to, że nie nalegał, że dawał jej czas, by mogła się zastanowić.

Zdjęła szlafrok, ułożyła go starannie w zasięgu ręki. Długo leżała, wpatrując się w ciemność i słuchając szumu uderzających o brzeg fal. Miała niemal bolesną świadomość tego, że Jeremy leży w łóżku w sąsiedniej sypialni. Czuła jeszcze na ustach jego pocałunki, całe ciało zdawało się budzić z głębokiego snu, powracać do życia. Starała się nie myśleć, jaki byłby Jeremy jako kochanek, lecz usiłowania te spełzały na niczym. Przestań, powtarzała sobie w myślach.

Sen jednak, o którym marzyła przez cały tydzień, nie nadchodził. Poza tym musiała pójść do łazienki. Wstała, włożyła szlafrok i ruszyła na palcach do pogrążonego w ciemnościach holu. Trochę błądziła, w końcu jednak znalazła łazienkę. Starając się zrobić jak najmniej hałasu, przeszła potem do kuchni, otworzyła lodówkę i nalała szklankę wody.

- Wszystko w porządku?

Na dźwięk głosu Jeremy'ego odwróciła się i uśmiechnęła.

- Tak, chcę tylko pić. Przykro mi, że cię obudziłam.

- I tak nie mogłem zasnąć.

- Dlaczego? - zapytała i od razu zaczerwieniła się, przypominając sobie powód własnej bezsenności.

Okazało się jednak, że Jeremy nie spał z bardziej praktycznych powodów.

- Pomyślałem sobie, co by było, gdybyś nagle zaczęła rodzić? Czy powinienem cię zawieźć do najbliższego szpitala, czy do naszego? A może wezwać karetkę?

- Jeremy - pouczyła go - zostało jeszcze siedem tygodni. Poza tym na pewno zorientuję się z wyprzedzeniem, że zbliża się poród. To się nie dzieje tak nagle.

- Wiem, wiem. - Uśmiechnął się bezradnie. - Mówiłem ci już, że boję się ciężarnych kobiet.

- Nie ma w nas nic nienormalnego, naprawdę. Podejdź tutaj, znów zaczęło się ruszać.

Tym razem, gdy umieściła jego dłoń na brzuchu, dziecko dało całą serię kopnięć. Jeremy uśmiechnął się.

- Silne - zauważył z podziwem.

Spojrzała na jego ciało, niemal nagie pod owiniętym wokół bioder ręcznikiem. Jej uwagę przykuła dość świeża blizna na piersi, szpecąca jego doskonałe ciało. Wyciągnęła rękę, dotknęła blizny chłodną po kontakcie z zimną wodą dłonią.

Wstrzymując oddech, uniosła wzrok. Patrzył na nią.

- Biedactwo.

Czuła na policzku jego oddech. Nachyliła się. Przesuwała delikatnie chłodne od wody usta wzdłuż blizny. Słyszała, że Jeremy głośno oddycha. Zatopił dłoń w jej włosach, drugą ręką usiłował rozwiązać pasek szlafroka. Pomogła mu. Zsunął jej szlafrok z ramion, tkanina bezgłośnie upadła na podłogę.

Widok jego twarzy sprawił, że resztki jej zdenerwowania minęły. Nigdy jeszcze, w całym swoim życiu, nie czuła się tak kobieca, tak zmysłowa. Wrażenie, jakie jej nagie ciało wywarło na Jeremym, stanowiło najlepszą nagrodę za odwagę. Powoli ruszyli do jego sypialni. Tam Jeremy pomógł jej się położyć.

- Pragnę cię, Alice. Powiedz, że ty też mnie pragniesz. Odpowiedziała mu pocałunkiem. Przywarli do siebie.

Alice czuła, jak rozpala ją pożądanie, jak ciało Jeremy'ego domaga się spełnienia.

- Nie chcę zrobić ci krzywdy - szepnął. Wiedziała, że musi mu pomóc.

- Nie zrobisz - mruknęła, siadając na nim. Poruszali się początkowo ostrożnie, potem coraz szybciej, śmielej. Pieścił jej wspaniałe, nabrzmiałe piersi, robił to jednak delikatnie, przez cały czas świadom jej stanu. Traktował ją z czcią dającą świadectwo nowo odkrytej miłości. Otworzyła oczy, spojrzeli na siebie. Poddała się wybuchowi rozkoszy, który ją ogarnął. Potem, gdy leżeli obok siebie spleceni w czułym uścisku, pomyślała, że to dopiero początek długiej drogi.

- Więc tak to się przejawia - usłyszała jego głos.

- Co? - zapytała, wtulając mocniej głowę w jego ramię.

- Miłość - padła prosta odpowiedź.

Poczuła, że po policzku spływa jej łza. Mimo radości, mimo tego, co sama właśnie doświadczyła, żałowała jednego. Dziecko, które w sobie nosi, nie było jego.

- Alice, coś nie tak? - Usłyszała w jego głosie niepokój. Milczała, by nie zorientował się, że jest smutna. Pokręciła tylko przecząco głową. - No to dobranoc.

Pocałował ją delikatnie. Poczuł, że Alice rozluźnia się w jego objęciach, że oddycha coraz spokojniej, a wreszcie zasypia. Gdy zapadał w sen z ręką na brzuchu Alice, myślał jeszcze tylko o tym, że chciałby, by dziecko kobiety, którą kocha, było jego.

ROZDZIAŁ PIĄTY

We dnie leżeli leniwie na słońcu, ochładzając się od czasu do czasu w wielkim błękitnym basenie. Tylko raz opuścili posiadłość. Poszli na spacer do Sorrento, do restauracji z owocami morza, najlepszej, jak zapewniał Jeremy, na półkuli południowej. Wzięli jednak jedzenie na wynos.

Siedzieli potem na plaży i wyciskali sok z cytryny na duże krewetki. Odpływał właśnie prom do Queensciiff. Alice patrzyła na niego, rzucając od niechcenia mewom pozostałe frytki.

- Następnym razem popłyniemy. - Jeremy przerwał jej sen na jawie. - Mają tam świetne restauracje.

AHce uśmiechnęła się błogo.

- Na pewno nie lepsze od tej.

- Chcesz się założyć? - zapytał żartobliwie i dodał: - Nie wspomniałem ci jeszcze o fajnym hotelu. Moglibyśmy tam właśnie wchodzić do łoża z baldachimem w apartamencie dla nowożeńców.

- No, skoro tak...

Wstali, wzięli się za ręce i ruszyli w drogę powrotna.. Choć na jej końcu nie znaleźli ani restauracji ze srebrnymi sztućcami, ani łoża z baldachimem, kochali się tak romantycznie i czule jak nowożeńcy. Alice wiedziała, że z pewnymi rzeczami trzeba się pogodzić - oboje o tym wiedzieli. Z powodu dziecka, a w bliższej perspektywie pracy, nie mieli luksusu nadmiaru czasu, musieli się spieszyć, korzystać z chwili. Nie rozmawiali o przyszłości.

Tę zmowę milczenia przerwał pierwszy Jeremy.

- Jakie masz teraz ciśnienie? - zapytał.

- Hm? - Spod półprzymkniętych powiek spojrzała na ręce Jeremy'ego, który właśnie masował jej ramiona. - Chyba tak niskie, że Brett Halliday nazwie je podciśnieniem.

Siedziała na podłodze, nie widziała więc twarzy rozmówcy. Poczuła jednak, że zacisnął dłonie na jej ramionach i niespokojnie się poruszyła.

- A może byś sobie odpuściła, Alice? Czeka nas ciężki tydzień. Na pewno nie wpłynie to dobrze ani na ciebie, ani na dziecko.

- Uważasz, że narażałabym dziecko? Odsunęła jego dłonie.

- Jasne, że nie - odrzekł po chwili i wznowił masaż. - Wiem, że to wszystko stało się bardzo szybko, sam jestem zdziwiony, ale to dobrze. Czuję się, jakbym przez całe życie czekał na tę chwilę, na to, żeby się zakochać po uszy i do końca. Jeśli to brzmi zbyt sentymentalnie, trudno, nie będę przepraszał.

Poczuł, że Alice zaczęła się rozluźniać. Mówił dalej, postanowił kuć żelazo póki gorące.

- Kocham cię, a to oznacza, że chcę dbać także o twoje zdrowie. Nie chcę, żebyś miała kłopoty z ciśnieniem. Chciałbym, żebyś wypoczywała w domu, a nie stała przez cały dzień w sali operacyjnej, a w nocy pełniła dyżury.

Rozumiała go aż za dobrze. Praca... Teraz jest jednak przede wszystkim kobietą. Kobietą w zaawansowanej ciąży, zmęczoną, która powinna odpocząć i skoncentrować się na noszonym w sobie życiu. Jak łatwo byłoby poddać się, oprzeć się na Jeremym, pozwolić mu decydować za nią. Złożyła jednak obietnicę dziecku. Nie może sobie po prostu pozwolić na luksus wyboru, musi wytrzymać. Aby ukryć te rozterki, odezwała się złośliwym tonem:

- Takie jest zalecenie wielkiego doktora Fostera? Kobiety potrafią sobie radzić bez mężczyzn, chyba o tym wiesz?

Odwróciła się, by spojrzeć mu w oczy.

- Nie wątpię, że potrafisz sobie radzić, Alice. Mówię tylko, że już nie musisz się zaharowywać na śmierć.

- Bo ty się nami zajmiesz...

Choć wypowiedziała te słowa drwiącym tonem, Jeremy nie dał się sprowokować.

- Jeśli tylko mi pozwolisz.

Alice milczała, zbierała myśli. Potrzebowała trochę czasu do namysłu. Zdarzenia następowały po sobie zbyt szybko.

- Nie mogę, Jeremy. - Dostrzegła w jego oczach ból.

- Gdybyśmy dłużej pozostali razem, gdyby to było nasze dziecko... - Spojrzała na niego z zakłopotaniem. - Nie twierdzę, że ci nie ufam, ale muszę skończyć staż. Mam swoje plany, bardzo ważne. Chcę się przenieść na wieś, wychowywać tam dziecko. Przynajmniej powinnam, nie, właściwie muszę mieć taką możliwość, jak asa w rękawie. Nie mogę ot tak, po prostu, ze wszystkiego zrezygnować pod wpływem jednego weekendu.

- Cenię twoją szczerość. - Jeremy wziął głęboki oddech.

- Wyjdź za mnie, Alice. - Wpatrywał się w nią, czekał na odpowiedź. Nie doczekał się, dodał więc: - Proszę.

Alice przez chwilę nie wierzyła, że naprawdę padły te słowa. Kochała Jeremy'ego, a mimo gorzkich doświadczeń z innym mężczyzną ufała, że Jeremy także ją pokochał. Tego się jednak nie spodziewała, nigdy, nawet za milion lat. Ponadto, gdzieś w zakamarkach umysłu kołatało się nieprzyjemne ostrzeżenie. Przed przeszłością Jeremy'ego, jego ewidentną niezdolnością do dochowania wierności. Musiała to spokojnie przemyśleć.

- Nie poprosiłbyś mnie o rękę, gdybym nie była w ciąży - zauważyła w końcu.

Spojrzał na nią z namysłem.

- Naprawdę nie chcę ci tego przypominać, ale to nie jest moje dziecko. Przecież w tym sensie nie muszę się z tobą żenić.

- Wiem - zgodziła się i uśmiechnęła. - Taka jest prawda, Jeremy. - Ujęła go za ręce. - Cieszę się z twoich oświadczyn, ale to niedobra pora. Poproś mnie o rękę, kiedy będę szczupła i piękna, kiedy zegar nie będzie tykał.

- Mam czekać? Uśmiechnęła się szerzej.

- Aha. Co ty w ogóle wiesz o czekaniu? Jestem pewna, że zawsze mogłeś mieć natychmiast wszystko, czego chciałeś.

- Do tej pory.

- Powiedzmy, że sprawa pozostaje w zawieszeniu. Potrzebuję tego, Jeremy. Jeśli naprawdę mamy być razem, mała zwłoka tego nie zmieni.

Tym musiał się zadowolić.

W drodze powrotnej znów podziwiali piękno zatoki. Alice rozmyślała o wydarzeniach, w jakie niespodziewanie obfitował kończący się weekend. Zakochała się, Jeremy się jej oświadczył. Poza tym jego miłość pozwoliła jej odkryć w sobie pokłady zmysłowości, których istnienia nawet nie podejrzewała. Niemal się uszczypnęła, by się przekonać, że to nie sen.

- O której masz wizytę? - zapytał.

- O piątej trzydzieści. Jeremy spojrzał na zegarek.

- Dojedziemy sporo przed czasem.

Skinęła głową. Po raz pierwszy nie denerwowała się przed spotkaniem z Brettem. Jeszcze nigdy nie czuła się tak spokojna i zadowolona. Ciśnienie musiało spaść.

Gdy Jeremy zatrzymał samochód, odpięła pas.

- To nie potrwa długo. Skinął głową.

- Niech sobie trwa, ile chce. Wejdę z tobą, mogę? Zawahała się.

- Chodź - poprosiła.

- Doktor Masters, próbowałam się do pani dodzwonić. - Madge uśmiechnęła się przepraszająco. - Bretta wezwano do cesarskiego cięcia. Musiał odwołać dzisiejsze wizyty.

- Nie szkodzi, Madge - odrzekła. - Czy mogę się od razu zapisać na następny termin?

- Nie, Brett chce panią widzieć co tydzień, powiedział to bardzo wyraźnie. Mogę panią upchnąć jutro, o dziesiątej. Albo w środę, o szesnastej?

Alice nie zwracała uwagi na Jeremy'ego, choć niemal fizycznie czuła, jak się najeżył.

- Dobrze, w środę o szesnastej. Do zobaczenia. Gdy tylko wyszli, Jeremy zadał pytanie:

- Dlaczego nie umówiłaś się na rano? ~ Bo rano będę w pracy.

- Poradzilibyśmy sobie. Ta wizyta jest ważna. Alice stała przy samochodzie, Jeremy otwierał drzwi.

- I odbędzie się, tyle że w środę.

Nie spierał się już, widać jednak było, że nie jest zachwycony.

- Posłuchaj, Jeremy, jeśli zacznę sobie wychodzić ze szpitala, kiedy tylko nabiorę na to ochoty, a ty będziesz to bez zastrzeżeń akceptował, ludzie zaczną plotkować.

Nonszalancko wzruszył ramionami.

- Niech sobie plotkują. Przecież niczego nie musimy się wstydzić.

- Wiem, ale kiedy to wyjdzie na jaw...

Niemal słyszała już plotki krążące po oddziałach, wiszące w powietrzu pytania, których nikt im nie zada.

- Chciałabyś zachować to w tajemnicy? Alice skinęła głową.

- Przynajmniej do końca stażu, to chyba najlepsze rozwiązanie?

Jeremy przekręcił kluczyk w stacyjce.

- Skoro tak wolisz... - Uśmiechnął się. - Dokąd jedziemy? Alice nagle zapragnęła znaleźć się w swym mieszkaniu, wśród znajomych przedmiotów.

- Mógłbyś mnie odwieźć do domu? - zapytała.

- Jasne. - W głosie Jeremy'ego zabrzmiało rozczarowanie. W samochodzie przez całą drogę milczeli. Alice nagle się zaniepokoiła. A jeśli on już żałuje, zaczyna zdawać sobie sprawę, w co się wplątał?

Gdy weszli do mieszkania, postawiła torbę na podłodze.

- Wiesz, nie wiem dlaczego, ale jakoś chciałam się szybko tu znaleźć. Następnym razem możemy pojechać do ciebie.

Nastrój natychmiast się zmienił. Jeremy uśmiechnął się szeroko.

- Myślałem, że chcesz tylko, żebym cię podrzucił. O to więc chodziło!

- Hej, nie jest pan taki chłodny, na jakiego wygląda, panie Foster.

- Nie, jeśli chodzi o ciebie. Teraz, gdy cię mam, nie chcę spędzić samotnie ani jednej nocy. Mogę nawet spać z tobą w namiocie, proszę bardzo.

Alice podeszła do niego.

- Nie wierzę w ani jedno twoje słowo. Nie mogę sobie ciebie wyobrazić bez bieżącej wody i marmurowej łazienki.

- No, może nie w namiocie - ustąpił. - Słyszałem jednak o bardzo luksusowych przyczepach kempingowych.

Jeremy nucił coś, fałszując, pod prysznicem, w końcu pojawił się w pokoju. Na widok jego ciała spowitego zabawnie tylko w mały, różowy ręczniczek, Alice zachichotała.

- Przepraszam. Masz tylko ten ręcznik? Może wieczorem powinienem wyskoczyć po inne?

- Nie. Nie zajmuj się wieczorem ręcznikami, tylko mną. Pójdę w czasie lunchu do sklepu. Kupię dla ciebie jakiś ręcznik i może kilka koszul.

Alice patrzyła, jak Jeremy suszy kołnierzyk jedwabnej koszuli suszarką do włosów. Dopiero późno w nocy zorientowali się, że całe jego ubranie zamieniło się na dnie walizki v. pognieciony niemiłosiernie kłąb.

Gdy skończył, podszedł do łóżka, usiadł i wypił łyk kawy przygotowanej przez Alice. Spojrzał na nią i dostrzegł w jej oczach niebezpieczny błysk.

- O nie, nie ma mowy, spóźnimy się - zaprotestował, wstając i chwytając ręcznik, by się okryć.

- Jeśli nie chcesz się spóźnić, to się pospiesz - poradziła mu i pociągnęła go z powrotem na łóżko.

W końcu wjechali na parking przed szpitalem. Jeremy miał tam swoje zarezerwowane miejsce.

- Jak ja wytrzymam? - poskarżył się. - Przez najbliższe dwanaście godzin nie będę mógł cię nawet dotknąć.

- Tym lepiej będzie nam wieczorem - przyrzekła i pocałowała go. - Tyle musi ci na razie wystarczyć. Zbieram się.

Przecinając parking, Alice uśmiechała się do siebie. Czuła się tak, jakby wszyscy bogowie naraz okazali jej łaskawość.

- O której to przychodzimy do pracy? - powitał ją żartobliwie Josh.

- Wiem, wiem - odparła, czerwieniąc się. - Tramwaj mi uciekł. Normalnie zdążyłabym dobiec, ale teraz...

Od konieczności wypowiadania dalszych łgarstw wybawił ją wściekły głos Lindy.

- Co do spóźnień - wysyczała - nie chcę słuchać żadnych wyjaśnień.

Alice milczała. Dziś spóźniła się tylko o dwie minuty, a zwykle przecież przychodziła pół godziny wcześniej. Na widok Jeremy'ego, który właśnie wchodził i wyglądał mniej nieskazitelnie niż zawsze, pochyliła głowę, by ukryć uśmiech. Niech tam, pomyślała, warto trochę pocierpieć, by to zobaczyć.

- Dzień dobry wszystkim.

Nie przeprosił za spóźnienie, czego zresztą nikt nie oczekiwał.

Zespół zarezerwował na przedpołudnie dwie sale operacyjne. Wszystkie zaplanowane zabiegi były nieskomplikowane, problem polegał tylko na ich dużej liczbie.

O ósmej trzydzieści pierwszy pacjent leżał już na stole. Alice asystowała Jeremy'emu.

- Pan Jacobs, przepuklina pachwinowa. Dziś zamiast tradycyjnego zabiegu robimy laparoskopię ścianki jelita. Mniejsze ryzyko infekcji i krótszy czas gojenia. Jakieś pytania?

W miarę upływu godzin lista oczekujących malała. Zrobili sobie tylko krótką przerwę, na kawę i drugie śniadanie.

- W porządku? - zapytał Jeremy, gdy Alice zaczęła jeść kanapkę z jajkiem.

- Tak, doskonale - skłamała.

W sali operacyjnej panował nieznośny upał. Poza tym, mimo że Alice teraz siedziała, czuła nadal w plecach trudny do zniesienia ból.

- Jak tam u ciebie? - zapytał Jeremy na widok wchodzącej Lindy.

- Bez problemów - rzuciła wesoło. - Wysłałam Josha na oddział, tam jest teraz więcej pracy.

- Dobra myśl. Alice, może jak zjesz, też wrócisz na górę? My tu sobie poradzimy.

Nie trzeba jej było tego dwa razy powtarzać.

Pod koniec dnia była już krańcowo wyczerpana. Żeby nie zwracać na nich uwagi, Jeremy wyszedł od razu po ostatnim obchodzie sali pooperacyjnej, pozostawiając Alice i Josha, którzy musieli jeszcze zrobić coś na oddziale. Gdy w końcu Alice dotarła do tramwaju, marzyła już tylko o wypoczynku.

Zastała Jeremy'ego na kanapie. Szturchnęła go delikatnie.

- Myślałam, że kolacja czeka - zażartowała.

Jeremy skierował oczy ku niebu.

- Nie miałem nawet siły zamówić pizzy. Może poszlibyśmy prosto do łóżka?

Gdy się w nim znaleźli, zapomniał najwidoczniej o swych porannych deklaracjach. Przed zaśnięciem zdołali tylko nastawić budzik.

- Jesteśmy jak stare małżeństwo - zauważył rano ze śmiechem. - Łóżko służy nam do zupełnie prozaicznych celów. Jak się czujesz? - zapytał, gdy już na dzień dobry pocałował ją delikatnie w usta.

Alice zmrużyła oczy. Łupiący ból głowy nie zapowiadał miłego dnia i następującego po nim nocnego dyżuru.

Gdy Jeremy odszedł, by zrobić kawę, przez chwilę jeszcze leżała. To już tylko trzy tygodnie. Niby krótko, a wydaje się, że cała wieczność. Gdyby Jeremy poprosił ją teraz o pójście na urlop, trudno by jej było odmówić. Wygramoliła się z łóżka i ruszyła pod prysznic. Nie, wytrzyma, teraz sienie podda.

Obchód znacznie się wydłużył, gdyż Jeremy i Josh zostali nagle wezwani do bloku operacyjnego. Jeśli nie liczyć Fi, Alice pozostała więc sama z Lindą, która wyrzucała z siebie polecenia jak wulkan. Każdy pacjent, którego odwiedzały, potrzebował jej zdaniem dodatkowych testów, zmiany reżimu podawania leków i zastrzyków. Wszystko to spadało na Alice.

- Uroczy obchód - zauważyła Fi, gdy Linda zniknęła wreszcie za drzwiami oddziału. - Bardzo chciałabym ci pomóc, Alice, ale sama jestem zawalona pracą. Dziś połowa personelu to ludzie z agencji. Dobre pielęgniarki, ale spędzę pół dnia na pokazywaniu im, co gdzie jest.

- Poradzę sobie - odparła Alice grobowym głosem.

I poradziłabym sobie, gdyby pager nie odzywał się co pięć minut, a pielęgniarki nie prosiły jej ciągle o wypełnianie kart zamówień leków, które mogły z pogodzeniem poczekać.

- Pani doktor, zmieniam właśnie opatrunek panu Lintonowi, chyba powinna pani spojrzeć - poprosiła zdenerwowana młoda siostra, której Alice nie znała.

Westchnęła i podeszła do łóżka pacjenta.

- Jest zaczerwieniona na krawędziach - poinformowała pielęgniarka, odsłaniając ranę.

- Oglądałam już ją na porannym obchodzie, nic się od tego czasu nie zmieniło - odparła Alice, starając się, by w jej głosie nie zabrzmiało zniecierpliwienie. - Ma dostawać antybiotyki, ranę trzeba oczyszczać i stosować suchy opatrunek.

- Ale nie ma nic o tym w karcie... Alice przygryzła wargę.

- Gdyby chociaż przez pięć minut nikt nie zawracał mi głowy, może zdążyłabym uaktualnić karty.

Odwróciła się i odeszła.

- Cholera - mruknęła, siadając w dyżurce. Wyładowanie się na biednej pielęgniarce nie poprawiło jej nastroju. Czując nieznośny ból głowy, rozmasowała skronie, wzięła długopis i zabrała się do pracy.

- Mamy nową pacjentkę - poinformowała pogodnie Fi, gdy dyżurkę mijał wózek ze starszą panią. - Linda chce, żeby ją szybko zarejestrować, tak aby mogła od razu dostać antybiotyk.

- Wspaniale - mruknęła Alice.

Pacjentka, pani Dalton, miała na nodze wrzód spowodowany żylakowatością. Cierpiała na cukrzycę i miała kłopoty z krążeniem. W jej przypadku nawet najdrobniejsza rana mogła powodować komplikacje. Wrzód nie znikał mimo zabiegów przeprowadzanych dwa razy dziennie przez pielęgniarkę środowiskową. A teraz doszła do tego infekcja.

- Przepraszam, pani Dalton, muszę zadać parę pytań.

- Nie przejmuj się, kochanie, wiem: jak to wszystko działa. Przynajmniej powinnam wiedzieć odrzekła pacjentka z uśmiechem, wskazując stos kart, które Fi położyła przed Alice.

- Od jak dawna ma pani cukrzycę? - zapytała Alice, odchylając delikatnie opatrunek, by obejrzeć wrzód.

- Odkąd skończyłam dziesięć lat.

- Bez wątpienia może mi więc pani coś o tym opowiedzieć.

Pani Dalton roześmiała się.

- Tak, bez wątpienia. Pytaj, kochana, jestem kopalnią informacji. Przynajmniej nie jesteś taka przemądrzała jak ta dama, która rozmawiała ze mną wcześniej. Jak ona się nazywa?

Alice wyrwała formularz recepty z książeczki Jeremy'ego i po prostu nie odpowiedziała.

- Zdaje się, że bardzo panią boli? - zmieniła temat.

- Tak. Nie lubię brać środków przeciwbólowych, ani w ogóle się nad sobą rozczulać, ale...

Alice uśmiechnęła się do niej z sympatią. Pani Dalton miała ogorzałą twarz australijskiej osadniczki, a rzut oka na jej dokumentację medyczną wystarczał, by wiedzieć, że na pewno się nad sobą nie rozczula. Z powodu cukrzycy musiała wiele wycierpieć.

- Przepiszę pani mocny środek. Pielęgniarka zrobi zastrzyk przed zmianą opatrunku.

Wypełniając kartę, Alice czuła potężne łupanie w głowie, a przed oczami tańczyły jej maleńkie kropeczki. Gdy skończyła, zegar wskazywał już niemal dwunastą. Ból w plecach, który odczuwała rano, teraz jeszcze bardziej się nasilił, a przecież pozostawała do przetrwania reszta dnia i nocny dyżur. W tym momencie wiedziała już, że nie wytrzyma. Co za dużo, to niezdrowo.

Kropeczki rozmazały się, gdy jej oczy wypełniły łzy. Usłyszała głos Fi:

- Może wpadniesz do mnie na herbatę?

Przełknęła ślinę, z wdzięcznością skinęła głową i potulnie jak dziecko poszła za Fi. Pielęgniarka, zanim przemówiła, dała się jej trochę wypłakać.

- Masz nie najlepszy dzień, co?

- Jak się tego domyśliłaś? - zapytała Alice, śmiejąc się przez łzy.

- No cóż, kiedy ta siostra z agencji powiedziała, że jakaś lekarka na nią warknęła, myślałam oczywiście, że to Linda. Kiedy jednak ona dodała, że to pewnie przez hormony, odgadłam prawdę. Wiemy obie, że Linda nie ma żadnych.

Alice zaśmiała się i natychmiast znów rozpłakała.

- Potwornie boli mnie głowa - poskarżyła się. - Myślałam, że ze zmęczenia, ale zaczęłam widzieć małe punkciki.

Fi natychmiast spoważniała.

- Kiedy?

- Jakieś pięć minut temu.

Fi delikatnie ujęła jej dłonie.

- Masz trochę spuchnięte palce. Kiedy ostatnio mierzyłaś ciśnienie?

- Lekarz przełożył mi wizytę, ale ostatnio na pewno nie było wysokie.

- Ty głupia babo! - zganiła ją czule pielęgniarka. - Co ty tu jeszcze robisz?

- Sama zaczynam się zastanawiać.

Fi wyszła z pokoju, po chwili powróciła z aparatem do pomiaru ciśnienia.

- Zaraz się przekonamy - oświadczyła, owijając rękę Alice rękawem. Gdy napełniała go powietrzem, Alice wiedziała już, że jej życiowe plany legły w gruzach.

- Ile? - spytała z rezygnacją. Fi nie odpowiedziała wprost.

- Musi cię obejrzeć położnik.

- Jak wysokie, Fi?

- Sto sześćdziesiąt na sto.

Nagle praca, staż, uprawnienia lekarza rodzinnego, wszystko to przestało mieć znaczenie. Zarówno ona, jak i dziecko, znaleźli się w prawdziwym niebezpieczeństwie.

- Wiedziałam, że cię tu znajdę! Może raczysz dokończyć herbatę i pójść do pacjentów, którzy na ciebie czekają!

Alice nie spojrzała nawet na Lindę. W spokojnym głosie usłyszała ton, jaki medycy przybierali, gdy sytuacja stawała się poważna.

- Doktor Masters nie czuje się dobrze. Zmierzyłam jej ciśnienie. Musi się natychmiast pokazać swojemu położnikowi.

Linda nagle zaczęła przejawiać troskę.

- Dlaczego nic nie mówiłaś, Alice? - Podeszła bliżej. - Kto się tobą opiekuje?

- Brett Halliday.

- Aha, znam go. Chcesz, żebym ci załatwiła transport?

- Nie - wtrąciła się Fi. - Ja cię zawiozę. Tak będzie szybciej. Alice skwapliwie się zgodziła.

- No to załatwione - podsumowała Linda. - Zadzwonię do Bretta i uprzedzę, że jesteś w drodze. I zawiadomię Jeremy'ego, niczym się nie przejmuj.

Wręczając swój pager Lindzie, Alice nie miała wątpliwości, że już tu nie wróci. Nie wpadnie nawet do domu. W mieszkaniu znajdzie się, jeśli wszystko pójdzie dobrze, już z dzieckiem.

Brett zbadał ją dokładnie, wysłuchał bicia serca dziecka, zlecił badania.

- Wesz, że przyjmujemy cię na oddział, prawda? - zapytał. - Masz nadal podwyższone ciśnienie, lekkie trudności z oddawaniem moczu, a w nim białko. To się zdarza, ale wszystko naraz, w połączeniu z ciążą... Musimy zachować ostrożność.

- To moja wina, prawda? - zapytała, przełykając łzy.

- Nie. Okres przedrzucawkowy to dość tajemnicza choroba. Nie wiadomo właściwie, skąd się bierze. Rzeczywiście pracowałaś ciężko, ale schorzenie to dotyka równie często zdrowe mamy, które siedzą w domu. Teraz najważniejsze jest obniżenie ciśnienia i umożliwienie ci wypoczynku. Miejmy nadzieję, że to wystarczy.

- A jeśli nie? Co się stanie z dzieckiem?

- Spokojnie, wszystko po kolei. Teraz załatwię USG i badanie krwi pępowinowej. Gdyby dziecko poczuło się źle albo nie pobierało prawidłowo pożywienia, dowiemy się od razu i coś z tym zrobimy.

- Ale to za wcześnie, dopiero trzydziesty czwarty tydzień.

Brett wykonał uspokajający gest.

- Zróbmy najpierw ultrasonografię, dobrze?

Leżąc w szpitalnym łóżku, Alice bezskutecznie starała się uspokoić. Rozumiała wszystko, czuła się jednak winna - nie tylko z powodu pracy. Coś jej mówiło, że to kara boska. Gdyby nie szalała w weekend z Jeremym, na pewno nic takiego by się jej nie przytrafiło. Poczucie winy tylko się pogłębiło, gdy Brett wrócił z wynikiem ultrasonografii.

- Nie będę owijał w bawełnę, Alice. Dziecko jest absolutnie w porządku, ale łożysko nie funkcjonuje prawidłowo i nie dostarcza tyle pokarmu, żeby wystarczyło do porodu.

- Co oznacza...

- Że urodzisz raczej wcześniej niż później. - Uśmiechnął się do niej. - Zobaczymy, czy uda się nam doczekać do trzydziestu sześciu tygodni. Nawet teraz dziecko jest już wystarczająco rozwinięte, chociaż czekałby je inkubator. Zaczniemy ci podawać steroidy, co pomoże w rozwoju płuc płodu. No i postaraj się nie niepokoić. Wiem, że to trudne, ale naprawdę ważne. Miejmy nadzieję, że uda się nam dodać kilka gramów do wagi przy urodzeniu. Poza tym... może ktoś mógłby przy tobie posiedzieć? Co z twoimi rodzicami? Może jednak?

Alice pokręciła głową.

- Nie, nie chcę wysłuchiwać kazań matki. Brett, to by mi teraz naprawdę nie pomogło.

- W takim razie jacyś przyjaciele?

Alice pomyślała o przyjaciółce z Adelaide. Jess przyjechałaby na pewno, lecz nie mogła jej o to poprosić. Podobnie jak Alice, kończyła właśnie staż.

- Jest ktoś - powiedziała cicho, myśląc o Jeremym. - Zapewne wkrótce się tu zjawi.

- Doskonale. - Brett poklepał ją po ramieniu. - Przepisałem ci trochę środków uspokajających. Nic mocnego - dodał, widząc jej wyraz twarzy. - Odpowiem od razu, zanim zapytasz. Nie, to nie zaszkodzi dziecku. Pamiętaj, że walczymy o to samo.

Uśmiechnął się, gdy młoda pielęgniarka wniosła tackę z lekarstwem. Alice niechętnie połknęła małą pastylkę.

- Chcesz sprawdzić, czy nie schowałam pod językiem? - zapytała, gdyż Brett patrzył na nią podejrzliwie.

- Nie, to chyba nie jest konieczne.

- Daje ci niezłą szkołę, co?

Niewiele brakowało, by Alice znów się rozpłakała, gdy zobaczyła w drzwiach nieco pobladłego i zadyszanego Jeremy'ego. Brett Halliday rzecz jasna go znał. Podszedł do chirurga i podał mu rękę.

- Witaj. Właśnie tłumaczyłem twojej młodej stażystce, że ma się niczym nie przejmować. Mam nadzieję, że nie zniweczysz efektów mojej ciężkiej pracy. Już i tak sama się martwi, że musiała opuścić oddział.

Brett mówił to lekkim tonem, tym razem jednak Alice usłyszała w jego głosie ukryte ostrzeżenie. Jeremy oczywiście także je usłyszał.

- Bez obaw, chcę tylko sprawdzić, jak się czuje. - Podszedł do łóżka i zwrócił się do Alice: - Przyleciałem tu najszybciej jak mogłem.

Alice dostrzegła zaskoczenie na twarzy Bretta. Nic jednak nie powiedział, tylko po cichu wyszedł.

Gdy zostali sami, Jeremy usiadł na łóżku i wziął ją za rękę.

- Co się stało? - spytał przepełnionym troską głosem. Tak bardzo chciała na niego krzyknąć, zrzucić na niego ciężar winy. Gdy spojrzała mu w oczy, wiedziała, że na to nie zasługuje.

- Okres przedrzucawkowy i bardzo wysokie ciśnienie. Brett właśnie powiedział, że urodzę raczej wcześniej niż później.

- Wszystko będzie dobrze - uspokajał ją Jeremy.

Nie to jednak chciała usłyszeć. Ze złością odepchnęła jego dłoń.

- Niby skąd wiesz? Bezradnie wzruszył ramionami.

- Bo musi być dobrze - odpowiedział. Gdy się rozpłakała, przytulił ją do siebie. - Musi być dobrze - powtórzył, zamykając oczy w niemej modlitwie.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Alice starała się nie martwić. Brała maleńkie żółte pastylki i czytała opasłe magazyny, aż zmorzył ją sen. Zjadała wszystko, co jej przynoszono, wstawała z łóżka rzadko. Nie musiała się nawet martwić, że pozostawiła kolegów bez pomocy, gdyż na jej miejsce niemal natychmiast zatrudniono młodą stażystkę, Mai Wing. Nic jednak nie wskazywało na to, że uda się przedłużyć ciążę do trzydziestego szóstego tygodnia.

- Zyskałaś kilka dni dzięki steroidom - zauważył Brett, gdy przekazywał jej tę wiadomość. - Wszystko wskazuje na to, że dziecko urodzi się zdrowe. Ponieważ jednak występowały kłopoty z odżywianiem in utero, nie zgromadziło zapasu tłuszczu. Możesz się spodziewać, że będzie niewielkie. Poza tym, będzie musiało otrzymywać często drobne ilości pokarmu, co może być dla niego męczące.

- A więc to chłopiec? - zapytała Alice.

- Nie, tak mi się tylko powiedziało - zapewnił Brett, lecz Alice nabrała mimo to przekonania, że będzie miała syna. - Poczekajmy, przekonamy się, prawda? Teraz posłuchaj. Wiem, że chciałabyś urodzić naturalnie. Pozwolimy ci spróbować, ale przy najmniejszym sygnale, że dziecko nie daje sobie rady, zrobię bez pytania cesarskie cięcie. Rozumiesz, prawda? - Alice skinęła głową. - Fajnie, a więc uzgodnione.

Do zobaczenia jutro rano. Postaraj się wyspać, chyba masz taką okazję po raz ostatni.

Gdy Brett odszedł, opadła ha poduszkę! przyłożyła drżącą dłoń do brzucha.

- W porządku, maleństwo, jutro będziesz tu przy mnie leżał. Spróbuj teraz odpocząć - powiedziała.

Zaniknęła oczy. Starała się zachować spokój, nie przekazywać dziecku strachu, jaki w głębi duszy odczuwała. Dopiero po dłuższej chwili zdała sobie sprawę z czyjejś obecności. Otworzyła oczy i uśmiechnęła się niepewnie do Jeremy'ego.

- Jutro pełna gotowość i ruszamy. Usłyszał, że łamie się jej głos.

- Wiem, że nie lubisz, kiedy to powtarzam, ale będzie dobrze. Wszystko na to wskazuje.

Przełykając ślinę, skinęła głową.

- Naprawdę tak sądzisz?

- Ja to wiem. Nadszedł czas, Alice. Przynajmniej kiedy się urodzi, będziesz je mogła nakarmić. - Rozluźniła się trochę. Usłyszała w jego głosie taką pewność, że niemal mu uwierzyła. - A teraz... - ścisnął jej dłoń - jeśli chodzi o jutro. .. Wiem, że nie dałaś mi jeszcze odpowiedzi co do naszej przyszłości, ale nie chciałabyś, żebym przy tobie był?

Patrzyła na niego. Pragnęła tego bardziej niż czegokolwiek innego. Nie chciała przechodzić przez to sama, lecz poprosić Jeremy'ego? To ogromny krok w kierunku zaangażowania.

Jeremy zdawał się czytać jej w myślach.

- To cię do niczego nie zobowiązuje. Wpadłem do biblioteki i wypożyczyłem kilka modnych książek o porodzie. W dzisiejszych czasach to już normalka. Będę się nazywał twoją „osobą wspierającą”. - Żartobliwy ton sprawił, że na ustach Alice zagościł uśmiech. - Zażądani dla siebie wszystkich możliwych środków uspokajających. Fakt, może nie powinienem był oglądać ilustracji. Alice się roześmiała.

- Jutro zobaczysz to na żywo - ostrzegła.

- Zajmę pozycję od strony głowy. Będę wykrzykiwał polecenia, że tak powiem, z drugiej linii. To znaczy, jeśli chcesz, żebym ci towarzyszył.

Potwierdziła skinieniem głowy.

- Nawet nie wiesz, ile to dla mnie znaczy.

Jeremy zbył jej słowa machnięciem ręki i pocałował ją w policzek.

- A teraz śpij. Ja jadę do domu poczytać. Czy wiesz, że w niektórych kulturach zjada się później łożysko? Może lepiej z tego zrezygnujmy na. rzecz butelki szampana.

Gdy wyszedł, Alice nie mogła powstrzymać uśmiechu. Zawsze tak postępował. Podnosił ją na duchu, sprawiał, że każdy ciężar stawał się trochę lżejszy. A jutro? Jutro będzie przy niej, przez cały czas.

Gdy pielęgniarka pełniąca nocny dyżur przyszła sprawdzić leki i wenflon, spodziewała się zastać Alice we łzach. Zdziwiła się przyjemnie, widząc, że pacjentka mocno śpi, a na jej ustach gości cień uśmiechu.

- Piękny dzień na urodzenie dziecka - zauważyła Bridgette, położna, odsłaniając okno.

Alice powoli usiadła i zamrugała powiekami.

- Niesamowite, dawno już tak dobrze nie spałam.

- Chcesz zostać w swojej koszuli, czy wolisz szpitalną?

Alice wzięła od Bridgette białe giezło.

- Dobry wybór. Zaraz wyjdę i wrócę za piętnaście minut - poinformowała położna, mierząc temperaturę i ciśnienie. Osłuchała też serce dziecka, posługując się małym aparatem Dopplera. - Chcesz jeszcze raz zadzwonić do matki? - zapytała, wskazując telefon.

- Nie, chyba nie. Poczekam, aż będzie po wszystkim.

- Druga rozsądna decyzja. Otocz się teraz pozytywnymi wibracjami.

- Będziesz przy porodzie? - spytała niespokojnie Alice. Bridgette wróciła od drzwi i uścisnęła ją.

- Nie darowałabym sobie do końca życia. Masz jakiś ulubiony olejek?

Alice pokręciła przecząco głową.

- Dobrze. To oznacza, że sama mogę wybrać. Do zobaczenia.

Gdy za Bridgette zamknęły się drzwi, Alice uśmiechnęła się. Obecność tej nieco ekscentrycznej osoby działała na nią dziwnie uspokajająco. Położna często przysiadała wieczorem na krawędzi jej łóżka i opowiadała, jak „surfowała po menopauzalnym Internecie”, jak odkryła tam aromaterapię, przekonana, że pozbędzie się w ten sposób uderzeń gorąca i palpitacji, Alice odnosiła się do tego nieco sceptycznie, polubiła jednak Bridgette i teraz cieszyła się, że to właśnie ona będzie jej asystować.

Bridgette wróciła i zaczęła pokazywać jej oddział.

- Na początku możesz wszędzie chodzić. Tu jest sala telewizyjna. Telewizję możesz oglądać, ale nie wolno ci niczego jeść ani pić.

Alice rozglądała się nerwowo. Jej wiedza medyczna nagle się gdzieś ulotniła. Patrzyła na wszystko jak ktoś, kto po raz pierwszy znalazł się w szpitalu.

- Staraj się jednak na początku jak najwięcej ruszać - kontynuowała Bridgette - to przyspiesza rozwój wydarzeń. O, jest już Brett.

- Witaj, Alice. Na początek podamy ci niewielkie ilości środka na pobudzenie skurczy. W razie potrzeby możemy je zwiększyć, ale nie chcemy, żeby nastąpiły zbyt gwałtownie. - Alice patrzyła, jak sprawdzał z Bridgette dawkę, a potem dołączał przewód kroplówki do wenflonu. - Teraz przerwę membrany. To nie boli, jest tylko ogólnie trochę nieprzyjemne... Dobrze. Podłączymy cię na chwilę do monitora KTG i sprawdzimy, jak się czuje dziecko. Potem możesz wstać i sobie pochodzić. Wpadnę za jakiś czas, żeby cię zbadać.

- Wyskoczę na pięć minut - oświadczyła Bridgette, gdy lekarz wyszedł. - Tu jest dzwonek, gdybyś czegoś potrzebowała.

Wróciła jednak już po chwili.

- Przyszedł Jeremy - poinformowała.

- Jak się czujesz? - spytał, wchodząc do środka z grubym plikiem gazet.

- Na razie nieźle. Widzę, że dziś rano zamierzasz się relaksować - zauważyła Alice, zerkając na gazety.

- Jasne, poczytam sobie. Nie w każdy wtorek ma się wolne. Alice odęła wargi. Starała się nie okazać rozczarowania.

Jeremy zmierzwił jej włosy i zaczął się śmiać.

- Pomyślałem, że zechcesz je zachować dla dziecka, żeby wiedziało, co się wydarzyło w dniu jego urodzin.

- Och, jak miło, że o tym pamiętałeś - odparła z ulgą. Wkrótce stało się oczywiste, że poród nie zacznie się tak od razu. Alice postanowiła się przejść. Jeremy, szarmancki jak zwykle, toczył stojak kroplówki. Alice dreptała obok. Nie zaszli daleko, gdyż nie bardzo mieli dokąd. Alice zajrzała przez uchylone drzwi do sali operacyjnej.

- Nie patrz tam nawet - poprosił Jeremy. - Dziś mamy wolne. W takie miejsca się nie wybieramy.

- Mam nadzieję - odrzekła nerwowo.

Usiedli w sali telewizyjnej. Jeremy zaczął robie' kawę. W tym czasie Alice udawała, że ogląda program „Dzień dobry, Australio”.

Spojrzała na Jeremy'ego. W markowych dżinsach i koszulce polo wyglądał tak, że musiała się uszczypnąć. Nadal trudno jej było uwierzyć, że on naprawdę z nią jest. Westchnęła, a Jeremy natychmiast do niej podszedł.

- Coś się dzieje? - zapytał.

- Nie jestem pewna - skłamała.

Z niezręcznej sytuacji wybawiła ją Bridgette.

- To tylko ja - Zmierzyła Alice ciśnienie. - Gdyby przez cały czas było takie jak teraz... - Ukradkiem wtarła w brzuch Alice trochę olejku i osłuchała dziecko. - Wszystko w porządku.

Alice wstrzymała oddech. Zdało się jej, że czuje nadchodzący skurcz. Bridgette zorientowała się po jej minie.

- Zaczyna się - zauważyła. - Zostawię was samych. Alice próbowała się skoncentrować na ekranie telewizora, gdzie demonstrowano właśnie przyrządzanie jakiejś potrawy, zorientowała się jednak, że skurcz naprawdę nadchodzi, a dźwięk zaczyna ją denerwować. Tymczasem Jeremy zaśmiał się z jakiegoś żartu prowadzącego program.

- Wyłącz to! - warknęła i Jeremy natychmiast jej posłuchał. - Jeśli się tu nudzisz... - zaczęła ze złością.

Nagle poczuła ból.

- Co mam zrobić? - zapytał Jeremy. - Zawołać kogoś?

- Po prostu coś do mnie mów zamiast się gapić w ten cholerny telewizor!

- Chyba powinniśmy wrócić do sali, co, Alice?

Jakaś nuta w jego głosie powiedziała jej, że lepiej będzie się nie spierać. Pomógł jej wstać. Nie zauważyła nawet, że nacisnął jednocześnie guzik dzwonka.

- Coś się stało? - spytała Bridgette, stając w progu.

- Nie, chyba tylko Alice nie ma teraz ochoty na telewizję. Alice dostrzegła jednak, że dał położnej znak oczami.

- Czy moglibyście się oboje zamknąć? - krzyknęła. Bridgette bez słowa zaprowadziła ją do sali i pomogła się położyć.

- Czy mogę teraz dostać jakiś lek? - zapytała Alice, gdy chwycił ją kolejny skurcz.

Jeremy mocno przyłożył dłoń do jej karku. Usłyszała z przerażeniem odpowiedź położnej:

- Nie, musi ci wystarczyć gaz. To już długo nie potrwa. Alice powiedziała kilka brzydkich słów, lecz na Bridgette nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Na Jeremym przeciwnie.

- Ona nie chciała - usprawiedliwiał ją. - To bardzo miła, kulturalna...

- Wiem, takie są najgorsze - przerwała mu Bridgette. Od tego momentu zaczęła się walka. Alice poczuła, że nareszcie może coś sama zrobić, że nie jest skazana na czekanie. Mogła przeć, mogła robić to, co nakazywał jej najbardziej pierwotny instynkt. Niekiedy przerywała, łykała łapczywie gaz, raz chciała się zerwać na nogi, lecz Jeremy do tego nie dopuścił. Wreszcie w sali zjawił się Brett. Nic nie mogłoby jej bardziej ucieszyć.

- Jak długo jeszcze? - wydyszała. Uśmiechnął się do niej.

- To zależy od ciebie, Alice. Przyj mocniej.

Kiedy już naprawdę nie miała siły, usłyszała głos Bridgette:

- Ma czarne włosy! Czujesz je?

Purpurowa na twarzy, zdobyła się na ostatni wysiłek. Po chwili, znacznie szybciej, niż się spodziewała, ktoś położył jej na brzuchu coś śliskiego. Jak osłupiała wpatrywała się w małą istotkę, która nagle otworzyła buzię i wrzasnęła.

- Jeremy był taki dzielny, może mu pozwolimy? - zaproponowała Bridgette, wyciągając rękę z nożyczkami.

Alice patrzyła, jak Jeremy, normalnie opanowany chirurg, drżącą dłonią bierze nożyczki i ostrożnie, jakby przerażony tym, co robi, odcina pępowinę.

- Ona jest taka śliczna - rzekł półgłosem.

- Dziewczynka? Mam córeczkę? - Przycisnęła śliskie, różowe ciałko do piersi. - Witaj na świecie, młoda damo.

Po wyjściu łożyska zostali na chwilę sami, we troje. Alice i Jeremy wpatrywali się w dziecko, dotykali je, szeptali, że jest śliczne. Wróciła Bridgette.

- Może byśmy ją wykąpali?

Pielęgniarka umyła noworodka w zlewie, potem włożyła do specjalnej kołyski, w której dziecko pojechało na badanie. Później kołyska wróciła i znalazła się przy łóżku Alice. Bridgette umieściła nad nią grzejnik.

- Alice, pediatra mówi, że twoja córeczka na razie może tu zostać - wyjaśniła. - Zabierzemy ją na noc, żebyś mogła odpocząć, no i żebyśmy mieli na nią oko.

- Mogę ją wziąć na ręce?

- Jasne, ale za chwilę. Niech trochę odpocznie. Myśleliście już o imieniu?

- Maisy - oświadczyła Alice i spojrzała na Jeremy'ego.

- Podoba ci się?

Jeremy podszedł do dziecka, dotknął delikatnie palcem maleńkiego policzka.

- Maisy - szepnął, a Alice poczuła, że dławi ją wzruszenie.

Obudziła się z głębokiego snu i spojrzała na kołyskę. Serce zabiło jej szybciej, gdyż ta okazała się pusta. Na tle okna dojrzała sylwetkę Jeremy'ego. Trzymał dziecko na ręku i coś do niego szeptał.

- Nie śpi? - zapytała.

- Nie. - Podszedł i podał jej córeczkę. - Uśmiechnęła się, przysięgam. Pokazałem jej księżyc i gwiazdy, a ona się uśmiechnęła.

- Nie sądzę, raczej ci się zdawało. - Spojrzała na niego.

- Dziękuję, Jeremy, dziękuję, że ze mną byłeś.

Machnął ręką.

- To ja powinienem ci podziękować, Alice, że mi pozwoliłaś. - Spojrzał na noworodka. - Nie oddałbym jej za nic » świecie.

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Lekarzu, lecz się sam. Alice słyszała to stare powiedzenie tysiące razy, podobnie jednak jak większość medyków ignorowała je, ponieważ chodziło o nią samą. Tak jak przedtem Josh u żony, tak ona teraz u siebie nie dostrzegła tego, co zauważyłaby natychmiast u pacjentki - poporodowej depresji.

Troski, które nękały ją w okresie ciąży, teraz powróciły i zdawały się mnożyć w nieskończoność. Kłopoty z mlekiem również nie przyczyniały się do poprawy nastroju. Alice czulą, że znów zawiodła. Jako matka nie stanęła na wysokości zadania.

- Jak tam moje dwie cudne dziewczyny? - zapytał Jeremy, wchodząc do pokoju. Wyglądał jak zwykle elegancko, Alice natomiast leżała upokorzona po kolejnej nieudanej próbie nakarmienia Maisy, z nieświeżymi włosami i nieco nabrzmiałą twarzą. - Wpadłem do ciebie i przyniosłem pocztę, jak prosiłaś. - Położył listy na łóżku. - Nawet umyłem lodówkę - pochwalił się. - Dobrze, że wożę w samochodzie lateksowe rękawice. Ta lodówka wyglądała, jakby ktoś w niej przeprowadzał interesujące eksperymenty z mikroorganizmami.

- Nie musiałeś - wycedziła przez zęby. - Jutro wracam do domu.

- Nieważne. - Jeremy powiedział to lekko, rozmyślnie ignorując nutę napięcia w jej głosie. - Miałaś tu gości?

Alice wzruszyła ramionami. Przejrzała koperty, potem położyła je na szafce. Nie musiała otwierać; widziała, że to same rachunki.

- Wpadł Josh, Fi i jeszcze parę osób z oddziału.

- Alice, muszę wracać do pracy - oznajmił Jeremy. Musiał jej zakomunikować, że ma tylko pięć minut, co stanowiło pewien problem, ponieważ Alice nie była w dobrym nastroju. - Mam nocny dyżur i do tego za chwilę operację - dodał, żeby się usprawiedliwić.

- Nie szkodzi - odrzekła, próbując się uśmiechnąć.

- O której cię jutro wypiszą?

- O jedenastej. Posłuchaj, wiem, że jesteś bardzo zajęty, pojedziemy taksówką.

Jeremy nie chciał nawet o tym słyszeć.

- Spotykamy się tutaj o jedenastej - oświadczył i pochylił się. Chciał ją pocałować na dobranoc, lecz odwróciła głowę. - Kocham cię, Alice - szepnął niemal błagalnie.

Nie zdobyła się na odpowiedź. Gdy wyszedł, uznała, że może się wreszcie rozpłakać. Spojrzała na śpiącą córkę. Nie ma ojca, pomyślała, matka nie ukończy stażu i nie będzie mogła jej utrzymywać. Nawet nie jest w stanie karmić jej piersią.

- To tylko ja - usłyszała czyjś glos.

- Linda! - Alice sięgnęła po chusteczkę i wytarła nos.

- Pielęgniarka powiedziała, że jeszcze nie śpisz.

- Prawie minęłaś się z Jeremym - rzuciła szybko Alice, by znaleźć jakiś temat rozmowy z niespodziewanym gościem. - Spieszył się na operację.

- Jaką operację? - Dostrzegła zmieszanie Alice, dodała więc: - W końcu nie muszę o wszystkim wiedzieć.

- Ale macie dyżur, prawda? Linda pokręciła głową.

- Dziś nie. Przynajmniej mam taką nadzieję - spróbowała zażartować. - Zajrzała do kołyski. - Och, Alice, ona jest prześliczna. Josh mówi, że boska. Maisy, prawda? Ty też lubisz te staroświeckie imiona?

Ten matczyny ton nie zrobił na Alice wrażenia, zmusiła się jednak do uśmiechu. W końcu Linda zdobyła się na wysiłek...

- Nie ma więc dzisiaj dyżuru? - zapytała ponownie. Musiałam się przesłyszeć, pomyślała.

- Nie, dzisiaj dyżuruje zespół doktora Taylora. - Linda spojrzała na nią z zaciekawieniem. - Dlaczego pytasz? Nie przejmuj się pracą, tylko tym słodkim maleństwem.

Maisy poruszyła się i Linda zapytała, czy mogłaby ją wziąć na ręce.

- Oczywiście, potrzymaj ją - zgodziła się, choć poczuła, że żołądek jej się ściska.

Linda wyjęła niemowlę z kołyski i zaczęła je delikatnie kołysać. Alice trochę się uspokoiła.

- Jest śliczna, Alice, absolutnie wspaniała. Na pewno jesteś z niej dumna. Muszę przyznać, że cię podziwiam, to, że sama przez to przeszłaś. - Spojrzała na Alice jakby nieśmiało. - Moja przyjaciółka urodziła kilka lat temu chłopczyka. Brakuje mi wprost słów, żeby wyrazić podziw dla jej zaradności. Naprawdę ciężko to przeszła.

- To znaczy? - zapytała Alice nie z zainteresowania, a bardziej po to, by podtrzymać rozmowę. Miała dość własnych problemów.

- Och, wiesz, jej chłopak nie chciał mieć z tym nic wspólnego. Potem, nagle, gdy dziecko trochę podrosło, znalazł sobie żonę. Przez rok nie udało się jej zajść w ciążę. Wtedy nagle wystąpił o przyznanie mu prawa do opieki. - Widząc przestrach Alice, zaczęte ją uspokajać. - Alice, to nie ma nic wspólnego z tobą, przepraszam, nie powinnam była o tym mówić. No cóż, wystarczy powiedzieć, że sytuacja Mariannę nie była tak prosta jak twoja. Miała innych chłopaków przed i podczas ciąży, także później. To nie wygląda najlepiej w sądzie rodzinnym, który zbiera informacje o środowisku domowym. Z drugiej strony występuje ten jej były chłopak i jego czarująca żona domatorka. Ale to przecież ciebie nie dotyczy. Jestem pewna, że sąd przyznałby opiekę tobie. W końcu jesteś matką, i do tego lekarzem. Dobra praca musi przecież coś znaczyć.

Alice mruknęła w odpowiedzi coś” niezrozumiałego, Linda jednak nie zwróciła na to uwagi, ponieważ pochłaniało ją już tylko dziecko. Alice zaś poczuła, że ogarniają przerażenie. A jeśli Marcus mimo wszystko zmieni zdanie? Jaką szansę ma bezrobotna matka mieszkająca w wynajętej kawalerce w zestawieniu z zamożnym dentystą, którego żona jest w dodatku przedszkolanką? A Jeremy? Gdyby ktoś chciał grać nie fair, cóż za wspaniała okazja do obrzucenia jej błotem! Tak, mimo ciąży wskoczyła do łóżka największego podrywacza w historii szpitala.

- Jak się to wszystko skończyło?

- Przepraszam?

- Z twoją przyjaciółką? Czym się ta sprawa skończyła?

- Och, to nie ma końca. Mariannę jest u kresu sił. Co mogę zrobić? Najwyżej powstrzymać się przed uwagami typu „a nie mówiłam”. Naprawdę, Alice, nie chciałam ci tego wszystkiego mówić, tylko tak jakoś wyszło. W każdym razie, decydowanie się na dziecko przez samotną osobę to wybór wyboistej drogi. Jeśli ktoś proponuje randkę, trzeba odmówić. Dziecko musi być zawsze najważniejsze. Co ja zresztą mówię, to tak, jakbym chciała nawracać nawróconego. Wiem przecież, że myślimy tak samo. - Spojrzała na Maisy, która tymczasem zasnęła. - Prawda, kochanie? Twoja mama chce tylko tego, co dla ciebie najlepsze.

Od wysłuchania szczegółów wybawiła Alice Mary Healesville, pediatra, która właśnie weszła do sali.

- Chciałabym teraz zbadać Maisy. Poza tym, masz jeszcze jakieś pytania przed powrotem do domu?

Linda oddała dziecko Alice.

- To ja już lecę. Bardzo się cieszę, że mogłam cię odwiedzić. - Zwróciła się do lekarki. - Mary Black, prawda? Studiowałaś ze mną, tylko na niższym roku?

- Aha. Ja też cię poznałam. Teraz nazywam się Healesvil!e, w zeszłym roku wyszłam za mąż. A co u ciebie?

- Och, nadal nazywam się McFarlane - odrzekła Linda trochę napiętym głosem. - Praca nie zostawia mi czasu na nic innego. Teraz jestem u Jeremy'ego Fostera. Długo go nie było, miałam wtedy urwanie głowy.

- A tak, to on miał ten wypadek. Dobrze, że już wrócił. Mary spojrzała na Alice, kończąc w ten sposób rozmowę, Linda jednak ociągała się z odejściem.

- Tak, chyba wszystkie dziewczyny tak uważają, nieważne ile by sieje ostrzegało. Każda myśli, że to ona go uleczy. Kiedy wreszcie do nich dotrze, że ten facet jest gotów powiedzieć wszystko, żeby tylko je zaciągnąć do łóżka? Mniej wylewałyby wtedy łez.

- No cóż, życia trzeba się nauczyć - odparła zdawkowo Mary. - Miło było się spotkać, Linda, ale teraz muszę cię już przeprosić i zabrać się do pracy.

Linda na szczęście oszczędziła im dalszych uwag i po prostu wyszła. Gdy tylko zamknęły się za nią drzwi, Mary zapytała:

- Przyjaźnicie się?

- Niezupełnie. Pracujemy razem.

- Tak... Dobrze, że przyjaciele to nie rodzina. Można ich sobie wybierać.

- Rozumiem, że Linda nie była na studiach nadzwyczaj lubiana?

- Tak by to można określić. No i z tego, co słyszałam, wiele się nie zmieniła. Ale przejdźmy do spraw przyjemniejszych. Jak się miewa Maisy? Wiem, że przybrała już trochę na wadze.

- Ale nie dzięki mnie - odparła Alice posępnie. Mary usiadła na łóżku.

- Nadal nie możesz karmić piersią? ~ Alice pokręciła głową i przygryzła wargi, by powstrzymać łzy. - Dzieci, które trzeba często karmić, łatwo się męczą ssaniem - wyjaśniła Mary. - Nic dziwnego, że karmienie nie idzie dobrze.

- Ale to na pewno ważne, żeby próbować, zwłaszcza z takim maleństwem. Położne mówią...

- Ałice, posłuchaj mnie, proszę. - Alice umilkła. Patrzyła na Maisy leżącą w jej ramionach. - Ciesz się nią, kochaj ją. To jest najważniejsze. Nie musisz robić wszystkiego jak w podręczniku. Te małe istoty są wbrew pozorom dość twarde. Jesteś jej matką i to, że się starasz, wystarcza jej z nawiązką. Nie daj sobie wmówić, że jest inaczej.

Gdy matka i córka zostały same, Alice podjęła kolejną, długą próbę karmienia. Wreszcie Maisy zapadła w sen, chyba przede wszystkim z wyczerpania.

Alice, ganiąc się w myślach za brak zaufania, sięgnęła wreszcie po słuchawkę.

- Szpital miejski w Melbourne, czym mogę służyć?

- Mówi doktor Masters. Czy mogłaby mi pani powiedzieć, który zespół chirurgów ma dzisiaj dyżur?

- Chwileczkę. - Czekanie się przedłużało, Alice słyszała szelest przewracanych papierów. Wreszcie usłyszała: - Zespół doktora Taylora. Mam mu coś przekazać?

- Nie, nie trzeba. Dziękuję.

Drżącą ręką odłożyła słuchawkę i sięgnęła po elektryczną pompkę. Przyłożyła urządzenie do piersi w beznadziejnej próbie wydobycia z siebie więcej niż kilku kropli mleka. Podpisała naczynie ze skromną ilością pokarmu i płacząc, zaniosła je do lodówki. Gdyby miała w sobie tyle mleka co łez, napełniłaby je po brzegi.

W nocy Maisy ciągle się budziła, jakby wyczuwając napięcie matki, Alice usiadła w fotelu, trzymała córkę na ręku i kołysała. Miała dużo czasu na rozmyślania.

Kocha Jeremy'go, to wie na pewno. Kocha go za to, co robi, jak mówi, jak ją dotyka. I za to, że pomaga jej przezwyciężać trudności. To jednak nie wystarczy, myślała. Teraz, po miesiącach oczekiwania, w jej życiu pojawiła się nowa osoba. Osoba potrzebująca matki. Nie jakiejś tam matki, lecz najlepszej w świecie.

Rok wcześniej Alice mogłaby rzucić się na oślep w romans z Jeremym i zobaczyć, dokąd ich to zaprowadzi. Ale teraz? Teraz jest matką, jedynym opiekunem tej dziewczynki Nie może jej narażać na niebezpieczeństwo, by realizować swoje marzenia.

Jeremy jest marzeniem, przyznała z westchnieniem - Jak w ogóle mogłaby go przy sobie zatrzymać? Z dzieckiem, bez pracy, skazana na mechaniczne ściąganie pokarmu? Jak miałaby konkurować z atrakcyjnymi, młodymi kobietami? I jakie życie by prowadzili, skoro mu nie wierzy, sprawdza, czy jest na dyżurze? Gdy to wszystko się skumuluje i wybuchnie, kto ucierpi najbardziej? Maisy.

- Przynieść ci coś do picia? - Alice drgnęła, słysząc głos położnej. - Przepraszam, nie chciałam cię przestraszyć, to przez te gumowe podeszwy.

- Nie szkodzi, chyba się już położymy.

Wstała, ułożyła Maisy w kołysce i pocałowała ją delikatnie w policzek.

- Dobranoc, kochanie - szepnęła, przykrywając dziecko kocykiem.

Tak, liczy się tylko Maisy. Trudno przyjmować pouczenia od Lindy, lecz tym razem Linda ma chyba rację. Muszę zapomnieć o sobie, skupić się na dziecku. Powoli wróciła do łóżka. Gdy się położyła, ogarnął ją strach. Jutro opuści bezpieczny szpital. Nie będzie położnych, nie będzie lekarzy i, co najgorsze, Jeremy'ego.

Pozostaje już tylko jedno. Powiedzieć mu o tym.

Lepiej powiedzieć mu już tu, w szpitalu, myślała. Przecież nie urządzi sceny na środku oddziału położniczego. Minęła jedenasta piętnaście. Może sam uznał, że nie weźmie sobie aa głowę baby z dzieckiem?

W końcu jednak przyszedł.

~ Przepraszam za spóźnienie. - Pocałował ją w policzek i spojrzał na Maisy. - Pięknie wygląda. - Rzeczywiście. W „cywilnych” śpioszkach, jednych z całej kolekcji zgromadzonej przez Jeremy'go, dziewczynka prezentowała się wspaniale. - Jesteście gotowe?

Alice przełknęła ślinę.

- Co to jest? - zapytała, by zyskać na czasie. Wskazała samochodowy fotelik dla dziecka, na oko najdroższy z możliwych w całej Australii. - Chciałam wypożyczyć w szpitalu.

- No to masz o jeden problem mniej. - Podniósł Maisy i ostrożnie umieścił ją w foteliku. - Kupiłem wielki tort serowy. Przyszło mi do głowy, że może zechcesz zanieść go pielęgniarkom do porannej herbaty.

Wyglądało na to, że Jeremy pomyślał o wszystkim. O wszystkim, oprócz reakcji Alice.

- Nie musiałeś tego kupować - powiedziała. Rozpromienił się.

- Wiem, że nie musiałem. Chciałem.

- Chyba nie rozumiesz, co mówię. - Patrzyła na niego uważnie. - Przepraszam, że zawracałam ci głowę, ale nie możemy się już spotykać.

- Co takiego?

- Po prostu to. Wiele myślałam, wiesz, o sobie, o Maisy i o przyszłości. Ale przyszłości bez ciebie. Muszę sama sobie poradzić.

- Nie, Alice, nie musisz. I nie możesz. Nieważne, co ci chodzi po głowie, jakoś się z tym uporamy. Kocham cię, Alice, nie odtrącaj mnie teraz.

- Nie, to nie wyjdzie. Lepiej będzie tak, jak mówię.

- Lepiej? Dla kogo lepiej?

- Dla nas wszystkich - próbowała go przekonać. - Możesz mieć każdą kobietę, jeszcze tylko nie doszedłeś do siebie po wypadku. Prędzej czy później otrząśniesz się i zorientujesz, jaki popełniłeś błąd. To zrani nas wszystkich. Nie chcesz tego, wiem, ale ten dzień nadejdzie.

- Nie. Nic takiego nie nadejdzie. Wiem, że ty i Maisy jesteście wszystkim, czego pragnę.

- Na razie. To nie twoje dziecko, Jeremy. Sam zaczniesz się kiedyś zastanawiać i pytać, co ci strzeliło do głowy. Spojrzysz na nią i przypomnisz sobie, że nie jest twoja.

Alice wiedziała, że czeka ją trudna rozmowa. Teraz jednak, gdy zobaczyła w oczach Jeremy'ego łzy, na twarzy poczucie druzgocącej klęski, poczuła się podle.

- Jak możesz w ogóle coś takiego mówić? Zawsze, gdy patrzę jejw oczy, widzę tylko ciebie. Przyrzekłem Maisy, już pierwszej nocy, kiedy spałaś, że będę żył dla niej, że zrobię dla niej wszystko.

Zawahała się. Może to błąd? Może Maisy by go przy nich zatrzymała? Nie. Nie wolno jej się poddać. Musi być silna.

- Nikt cię nie upoważnił do składania takich przyrzeczeń. Przykro mi, Jeremy.

- Wszystko w porządku?

W drzwiach pojawiła się zatroskana twarz Bridgette.

- Tak - odrzekła Alice, starając się opanować. - Zamierzam właśnie wezwać taksówkę.

Jeremy jednak się uparł.

- Nie, ona nie wróci do domu taksówką - oświadczył, podnosząc fotelik. - Pozwól mi przynajmniej to dla niej zrobić.

Bridgette zeszła z nimi na dół. Gdy dotarli na parking, Alice spostrzegła - i nawet ją to trochę rozbawiło - że samochód Jeremy'ego ze stelażem do mocowania dziecinnego fotelika nie wygląda już jak auto playboya.

- Zamontowany prawidłowo - oznajmiła Bridgette, próbując rozładować napięcie. - Nie każdy mężczyzna to potrafi. Zwykle proszą mnie o pomoc.

Jeremy słabo się uśmiechnął.

- Muszę przyznać, że ja sobie nie poradziłem. Walczyłem z tym stelażem w garażu, w końcu się poddałem i pojechałem do sklepu, żeby poprosić o pomoc sprzedawcę. I dlatego się spóźniłem.

Pokonali drogę w całkowitym milczeniu. Alice wniosła na górę Maisy, Jeremy szedł z tyłu obładowany licznymi torbami. Gdy otworzyła drzwi, jej zdecydowanie zostało znów wystawione na ciężką próbę. Poczuła w oczach łzy. Nic dziwnego, że Jeremy się spóźnił. Pokój wypełniały różowe baloniki i wstęgi, wśród nich najszersza z napisem „Witaj w domu”. W zlewie wypełnionym po brzegi kostkami lodu chłodziła się butelka szampana. Gdy Jeremy wniósł bagaże, stała nieruchomo i patrzyła na to wszystko ze ściśniętym gardłem.

- No to idę, chyba chcesz teraz zostać sama - usłyszała. Pochyliła się i wyjęła Maisy z fotelika.

- Zabierz jeszcze to - rzekła, wskazując fotelik.

- Po co, niech zostanie - odparł ponuro.

- A co ja z tym zrobię? Nawet nie mam samochodu.

- Możesz montować go w taksówkach, do pasów - poradził, i dodał na odchodnym: - A co ja miałbym z tym zrobić, Alice, skoro nie mam ciebie?

ROZDZIAŁ ÓSMY

Alice przetrwała jakoś kilka tygodni. Obecność Maisy sprawiła, że maleńkie mieszkanko jeszcze bardziej się skurczyło. W zlewie piętrzyły się ciągle butelki czekające na sterylizację. Z kosza wysypywały się stosy bielizny do prania. Łazienkę wypełniały dziesiątki buteleczek z płynami kąpielowymi i maściami. Karmienie, kąpiele, pranie i prasowanie pochłaniały Alice cały czas. Pomimo jednak nadmiaru obowiązków i samotności w życiu Alice był jeden jasny punkt. Maisy.

Gdy pewnego dnia wspinała się po schodach, obciążona córeczką i zakupami, zobaczyła przy swych drzwiach uśmiechniętego Josha.

- Cześć - powiedział. - Przyniosłem ciasto. - Josh odwiedzał ją dość często. Te wizyty zawsze sprawiały jej przyjemność. - Jak leci? - zapytał, gdy weszli do środka.

- Nie najlepiej. Właśnie dziś musiałam tłumaczyć facetowi z biura zatrudnienia, że nie mogę pracować jako lekarz przed ukończeniem stażu. I że ojciec dziecka, mimo że ma pełne uprawnienia stomatologa, jest największym...

- Alice - zaprotestował Josh. - Miła, uśmiechnięta dziewczyna, którą znałem, tak się nie wyrażała.

- Przepraszam. - Zaczerwieniła się. - Na pewno nie chcesz wysłuchiwać moich narzekań. A co u ciebie?

Rozgrzebywał widelczykiem ciasto na talerzu.

- Trochę nerwowo. Ciągle wmawiamy sobie, że Eamon rozwija się tak szybko jak Declan...

- Josh, jeszcze za wcześnie na porównania. Eamon musi dojść do siebie po tych wszystkich przejściach.

- Wiem, ale czasami się o niego boję.

Alice spojrzała na Maisy. Wiedziała, że ma szczęście. Mimo wszystkich komplikacji i zagrożeń, niemowlę cieszyło się doskonałym zdrowiem.

- Przepraszam, Josh. Zamęczam cię swoimi problemami, choć wiem, że masz własne.

- No, niezupełnie zamęczasz. Z plotkarskiego punktu widzenia twoje problemy są nawet ciekawe. Niech pani powie, doktor Masters, co właściwie zaszło pomiędzy panią a doktorem Fosterem?

Alice zjadła kawałek ciasta.

- Jak to powiedzieć... Najwidoczniej moja ciąża nie podziałała na niego jak czosnek na wampira, jak to kiedyś obrazowo ująłeś.

- No i? Długo milczała.

- Dorosłam - poinformowała wreszcie. - Spoważniałam. Maisy potrzebuje poczucia bezpieczeństwa, a szukanie go u Jeremy'ego jest trochę ryzykowne.

Josha to nie przekonało.

- Lubię Jeremy'ego, zawsze go lubiłem. Fakt, że jeszcze niedawno pękłbym ze śmiechu na myśl, że on może zmieniać pieluszki, ale, droga Alice, Jeremy się zmienił.

- Próbował mnie o tym przekonać.

- Dlaczego mu nie uwierzyłaś?

Sama do końca nie wiedziała. Teraz, przerażona samotnością, nie ośmielała się nawet pomyśleć, że Jeremy mógłby znów ją pokochać.

- Alice, coś poszło nie tak?

Po raz pierwszy podniosła do góry głowę. Miała zaczerwienione oczy.

- Naprawdę nie chcę o tym rozmawiać.

- No dobrze. Zmieńmy temat. Wesz, że Mai Wing zajęła twoje miejsce niemal tego samego dnia? - Alice skinęła głową. Starała się okazać zainteresowanie, choć nie bardzo się jej udawało. - Zaczęła trzy tygodnie wcześniej - kontynuował Josh - co oznacza, że skończy również trzy tygodnie wcześniej.

- Co z tego?

- To, że pozostają trzy tygodnie luki i mogłabyś właśnie wtedy skończyć staż.

- A dyżury?

Nie mogła uwierzyć, że to aż takie proste.

- Nie będzie ich tak wiele, a Dianne poradzi sobie, jeśli raz czy dwa cię zastąpię. Poza tym, mogłabyś zostawiać u nas Maisy.

- Nie bądź śmieszny. Twoja żona ma już i tak za dużo na głowie.

- Alice, to tylko trzy tygodnie. O ilu dyżurach mówimy? Nagle dostrzegła światełko w tunelu. Tak, rzeczywiście, to się może udać! Ukończy staż, zostanie lekarzem rodzinnym i zapewni Maisy bezpieczeństwo! Jedyną przeszkodą jest Jeremy. Zgodzi się? Jeśli nawet tak, to znów będzie musiała go widywać, pracować z nim. Lecz gdy spojrzała na Maisy, serce zabiło jej szybciej. Trudno, pomyślała, dla tego maleństwa zniosę wszystko.

- Chcesz, żebym porozmawiał z Jeremym? - usłyszała. W jej oczach pojawił się błysk.

- Tak. Tak, proszę.

Gdy następnego dnia rozległ się dzwonek u drzwi, Alice sprawdziła, czy nie obudził Maisy, i poszła otworzyć. Na widok gościa osłupiała.

- Je... Jeremy - wykrztusiła.

Długo się nie odzywał. Patrzył na nią badawczo jak wtedy, gdy się poznali. Uświadomiła sobie, że po raz pierwszy widzi ją szczupłą, bez ogromnego brzucha. Mimo to zdawała sobie boleśnie sprawę, że wyrwana z wiru domowych zajęć musi wyglądać okropnie.

- Mam dla ciebie propozycję - odezwał się wreszcie. Powiedział to obojętnym tonem, czego jednak miała się spodziewać? Zaprosiła go do środka. Josh musiał z nim odbyć rozmowę. Wskazała gościowi kanapę, sama też usiadła. Unikała jego wzroku.

- Jak wiesz, znaleźliśmy zastępstwo, kiedy zachorowałaś. - Oficjalny ton wykluczał towarzyską pogawędkę. - Mieliśmy więc nie obsadzone trzy tygodnie pomiędzy terminami stażów. - Alice milczała. Nie chciała nadmiernie okazywać radości. - Mai Wing otrzymała jednak jakąś niedobrą wiadomość z kraju. Nie ma wyboru, musi jechać. Chciałem ci zaoferować te trzy tygodnie, ale w tej sytuacji to już nieaktualne. - Alice poczuła, że znów ogarniają panika. Krótko cieszyła się nadzieją. - Mai wyjechała na pełne trzy tygodnie, tak żeby nie pozostała luka na przykład tylko kilkudniowa. Co nam pozostaje? Rozmawiałem z doktorem Felisem. Z uwagi na okoliczności i nawał pracy zgodził się. Możemy umożliwić ci ukończenie stażu, ale teraz. Mogłabyś zacząć w poniedziałek. Za trzy tygodnie możesz mieć uprawnienia i wyjechać na wieś. Co ty na to?

- Poniedziałek? - krzyknęła. - Nie mogę. Nie szukam pretekstu, Jeremy. To jest po prostu niemożliwe. Maisy nie przeszła jeszcze szczepień. Żaden żłobek jej nie przyjmie. - Pomyślała o ofercie Josha, lecz uznała, że nie może z niej skorzystać, ponieważ jest za wcześnie. - Może mama... - Urwała, wiedząc, że nie ma się co oszukiwać.

- Po co ci żłobek? - rzucił lekko Jeremy. - Mówiłem już kiedyś, że moja matka jest wykwalifikowaną pielęgniarką. Nadal ma uprawnienia i nawet czasami zajmuje się dziećmi. Będzie szczęśliwa, mogąc trochę u mnie pomieszkać i do wszystkiego się wtrącać. Już z nią rozmawiałem. Z przyjemnością zajmie się Maisy.

- Nie stać mnie...

- Na Boga, Alice, nie wszystko jest za pieniądze - odparł z irytacją. - Jedyna przeszkoda jest taka, że mama nie zgodzi się mieszkać u ciebie. Co oznacza - dodał z naciskiem - że musiałabyś się przeprowadzić do mnie.

- Moje mieszkanie jest dla niej za skromne?

Alice nie wiedziała, dlaczego się oburza, nie mogła się jednak powstrzymać.

- Szczerze mówiąc, tak.

Nie obraziła się. Po wszystkim, co zaszło, po tym, jak go potraktowała, i tym, co teraz zaproponował, nie może się wszystkiego czepiać.

- Dlaczego to dla mnie robisz? - zapytała.

- Powiedzmy to sobie wyraźnie. - Patrzył na nią chłodno, z dystansem. - Nie robię niczego dla ciebie, tylko dla Maisy. Przyrzekłem jej coś i zamierzam dotrzymać słowa. Ty też masz teraz okazję, żeby coś dla niej zrobić. Możesz się zastanowić, lecz muszę znać odpowiedź najpóźniej jutro rano.

Wstał i zamarł w miejscu, gdyż Maisy się obudziła.

Alice podeszła do łóżeczka i wzięła dziecko na ręce.

- Urosła - zauważył Jeremy zupełnie innym głosem. Alice dostrzegła, że wpatruje się jak zahipnotyzowany w maleństwo. Wzięła głęboki oddech. Jeremy ma rację. Maisy na to zasługuje.

- Nie muszę się zastanawiać. Chcę zacząć w poniedziałek. Dziękuję.

- Doskonale. Przyjadę po was w sobotę rano. Możesz być gotowa o dziesiątej?

- W sobotę? Ale...

Znów spojrzał na nią nieprzyjaźnie.

- W poniedziałek o siódmej trzydzieści moja matka zostanie sama z Maisy. Powinna mieć czas, żeby ją poznać. Później nie zdążysz jej we wszystko wprowadzić. A ty będziesz pracować bez taryfy ulgowej. Nie jesteś już w ciąży, Alice.

To było nieuczciwe. Nigdy nie prosiła o żadne szczególne względy. Nie chciała się jednak teraz kłócić.

- Chyba zresztą dobrze ci zrobi powrót do pracy - zauważył, a Alice ucieszyła się, że zatroszczył się również o nią. To miłe wrażenie zatarły jednak następne słowa: - Kto wie, może nawet umyjesz włosy?

Jeremy umieścił jej torby w bagażniku. Poczuła na sobie jego wzrok i zaczerwieniła się.

- O co chodzi? - spytała nieuprzejmie.

- Nic takiego. Pomyślałem sobie, że masz ładną fryzurę.

- Właśnie się ostrzygłam.

Wizyta Jeremy'ego spowodowała małą rewolucję. Alice niemal do zera wyczerpała swój zasób gotówki. Była u fryzjera, spędziła wiele godzin w gabinecie kosmetycznym. Chciała dobrze wyglądać. Dla kolegów, dla pacjentów, no cóż, także dla Jeremy'ego, przyznała w myślach.

Resztki niepokoju z powodu pozostawienia Maisy z kimś obcym rozwiały się, gdy tylko przekroczyli próg mieszkania Jeremy'ego. Mavis Foster natychmiast uściskała Alice razem z trzymaną przez nią Maisy.

- Nareszcie jesteście, witamy. Nie stójcie w progu, wejdźcie do środka.

- Alice na pewno by weszła, gdybyś dała jej szansę - zauważył z uśmiechem Jeremy, po czym zszedł po resztę bagaży. - To już wszystkie - poinformował, gdy wrócił. - No to lecę. Do zobaczenia w poniedziałek, Alice.

- W poniedziałek? Wyjeżdżasz gdzieś?

- Do Sorrento, na weekend. Nie chcę wam przeszkadzać.

Uśmiechał się, lecz jego oczy pozostawały zimne. Najwidoczniej udawał tylko przy matce, że zachowuje się przyjaźnie. Właściwie niczego nie mogła mu zarzucić, lecz mimo to poczuła rozczarowanie.

Objął i pocałował matkę, Alice pominął.

- Baw się dobrze - pożegnała go Mavis. - Kiedy wrócisz, zrobię twoją ulubioną kolację, stek z frytkami.

- Mama nie wierzy, kiedy jej mówię, że jajecznicy na bekonie nie uważa się już za zdrowy początek dnia - poinformował Jeremy Alice.

- Bzdury - obruszyła się Mavis. - Mężczyzna powinien zjeść porządne śniadanie.

Gdy za Jeremym zamknęły się drzwi, dziecko już spało. Mavis podała kawę i ciasto. Długo rozmawiały o Maisy.

Gdy Alice położyła się wieczorem do łóżka, uśmiechała się w ciemnościach na wspomnienie dnia. O szóstej została potraktowana ogromną porcją pieczeni, którą ledwie zdołała zjeść. Mimo to o dziesiątej Mavis wyłoniła się z kuchni z tacą grzanek z serem. Alice musiała ją błagać o litość, gdyż wydawało się jej, że najadła się na tydzień naprzód.

Kto by pomyślał, zadumała się, że ten chłodny Jeremy ma matkę przepełnioną wprost uczuciami macierzyńskimi. No i najważniejsze, absolutnie oczarowaną Maisy.

W poniedziałek, gdy wysiadała z tramwaju, mogła się już skupić na czekającym ją dniu pracy. Wiedziała, że Maisy jest w dobrych rękach.

- Cześć - rzucił na powitanie Josh, a potem cicho gwizdnął. - Jezu, co za seksbomba! Co się stało z tą dziewczyną, którą odwiedziłem we wtorek?

- Fryzjer i kosmetyczka zrobili swoje - wyjaśniła krótko. - Bardzo się denerwuję, Josh. Wydaje mi się, że wszystko zapomniałam.

- Nie przejmuj się. Wystarczy jedno spojrzenie na Lindę, a wszystko ci się przypomni, i to boleśnie. Dziś jest naprawdę nie do zniesienia. Chyba zabrakło jej tabletek z hormonami.

Josh miał rację. Po dwóch godzinach Alice odniosła wrażenie, że jest w szpitalu od zawsze, że nie miała żadnej przerwy. Obchód na szczęście nie trwał długo. Wydawało się, że pierwszy dzień w pracy, zwłaszcza bez dyżuru, minie stosunkowo łatwo. Pomyślała to w złą godzinę.

- Alice, mogłabym ci przeszkodzić? Uniosła głowę znad sterty wypisywanych kart.

- Jasne, Fi, o co chodzi?

- O panią Dalton. - Alice ją pamiętała. Wypisano ją, lecz niedawno ponownie przyjęto. Wrzód się powiększył, a ciśnienie wyraźnie podskoczyło. Rozważano operację wszczepienia bypassów. - Powinnaś chyba obejrzeć jej nogę.

Poszły od razu. Alice odsłoniła stopę chorej.

- Boli, prawda, pani Dalton?

- Tak, kochanie. Przepraszam, że zawracam głowę. Wiem, jak jesteś zajęta.

- Proszę się tym nie przejmować. Kiedy zaczął się ból?

- Od razu po wyjściu pana Fostera. Starałam się nie zwracać na to uwagi...

Alice wiedziała, że pani Dalton nie zwykła uskarżać się bez powodu. Poza tym stopa była ewidentnie zimna, nawet nie chłodna. Alice postanowiła zbadać tętno w stopie aparatem Dopplera. Zero pulsu.

- Wezwać Jeremy'ego? - zapytała Fi. Alice przygryzła wargi.

- Lepiej nie. Może najpierw Lindę?

Przyjacielski ton Lindy z dnia odwiedzin należał już do odległej przeszłości. Gdy przyszła, nie spojrzała nawet na Alice. Pytania kierowała do Fi.

- Od jak dawna? - warknęła.

- Ból zaczął się zaraz po obchodzie.

- To znaczy przed godziną. Na co czekałyście? Aż zsinieje?

- Dopiero teraz o tym powiedziałam - wyjaśniła pan Dalton.

- Wezwać doktora Fostera? - zapytała Fi.

- On już tu idzie. Ja, powtarzam, ja od razu wiedziałam że trzeba działać szybko.

Jeremy, tak samo jak przedtem Alice, zbadał najpierw starannie stopę. Zlecił silny zastrzyk przeciwbólowy i zamówił ultrasonograf.

- Nie wygląda najlepiej, prawda, panie doktorze? - zapytała pani Dalton.

Jeremy oderwał wzrok od monitora.

- Utworzył się skrzep, blokuje przepływ krwi - wyjaśnił głosem jednocześnie miłym i profesjonalnym. - Moglibyśmy podawać heparynę, ale to by trwało za długo. Myślę, że usuniemy pani zator, a przy okazji założymy bypass. Miejmy nadzieję, że poprawi krążenie w stopie.

- A jeśli nie?

- Zrobię wszystko, żeby tak się stało, ale owszem, jest możliwe, że się nie uda.

- Wtedy amputacja, prawda?

- To najgorszy wariant - Przerwał i poczekał. Pani Dalton wydobyła chusteczkę i cicho zapłakała. - Pani Dalton, nie lubię gdybać i nie chcę dawać fałszywej nadziei, ale to naprawdę ostateczność. Zamierzam ocalić pani stopę, Wkrótce potem przyszedł anestezjolog i przeprowadził badanie przedoperacyjne. Fi zrobiła bez pytania EKG. Gdy zjawił się zadyszany pan Dalton, jego żona była już gotowa do przewiezienia do bloku operacyjnego.

~ Przyjechałeś do szpitala w ubraniu do prac ogrodowych? - zaśmiała się pacjentka. Dostała środek przeciwbólowy i nabrała ochoty do żartów. - Co ludzie sobie pomyślą?

- Te kobiety, nigdy nie są zadowolone - odparł pan Dalton lekkim tonem, ocierając ukradkiem łzę.

- Święta prawda! - Jeremy pokiwał głową. Alice była pewna, że ta uwaga odnosi się do niej. Podczas operacji Jeremy jak zwykle dokonywał cudów jako chirurg. Gdy skończył, stopa pani Dalton była już różowa.

- Przez pierwsze dwie godziny badania naczyniowe co piętnaście minut, potem przez sześć godzin eo godzinę, a w nocy co dwie. Nie, też co godzinę - zarządził.

- Dyżurne pielęgniarki nie będą zadowolone - ostrzegła go Carrie.

- Czy ja wyglądam na kogoś, kogo to obchodzi? - warknął Jeremy, zdejmując rękawice.

Gdy wyszedł, Carrie uniosła brwi.

- Patrzcie, patrzcie, ktoś nie ma szczęścia w miłości. Chciałabym wiedzieć, kim ona jest, postawiłabym jej drinka. Najwyższy czas, żeby ktoś dał temu draniowi nauczkę.

Alice nie podobał się jad w głosie pielęgniarki.

- Przypominam, siostro - odezwała się - że pan Foster jest naszym szefem. Proszę się też powstrzymać od wygłaszania tego rodzaju uwag przy pacjentach, nawet jeśli są nieprzytomni.

- Przepraszam. To się już nie powtórzy.

- Mam nadzieję - ostrzegła ją Alice.

W drodze do szatni zorientowała się, że dygocze. Oburzyta ją ta jawna niesprawiedliwość w stosunku do Jeremy'ego.

Kogo chcę oszukać? - myślała, siadając na wąskiej ławęczce. Kocham go, zawsze kochałam, nigdy nie przestałam go kochać. Utrata Jeremy'ego po raz pierwszy okazała się straszna. A gdyby tak spróbować” po raz drugi? Nie. Skoro pierwsze rozstanie jest taką męką, drugie byłoby z pewnością piekłem.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

W szpitalu Jeremy zachowywał się chłodno i z dystansem. W domu starał się przebywać jak najmniej, choć zdarzało się, że wymieniali kilka zdawkowych słów. Znosili te spotkania łatwo, przede wszystkim z powodu Maisy. Jeremy wprost ją uwielbiał, choć starał się przy Alice nadmiernie tego nie okazywać.

Alice zastawała go niekiedy śpiewającego dziecku najnowsze przeboje albo wygłaszającego długie przemowy.

- Jest wreszcie kobieta, która mi nie przerywa - wyjaśnił pewnego razu, zawstydzony, na widok wchodzącej Alice.

- Daj jej trochę czasu, Jeremy, a nauczy się. Pozostawało jednak tyle niedopowiedzeń...

Pewnej nocy Maisy zachowywała się szczególnie nieznośnie. Wysiłki Alice, by ją uspokoić, na nic się nie zdały. Próbowała wszystkiego, chciała już nawet zapukać do Mavis i poprosić o pomoc, gdy nagle dziecko usnęło.

Alice wyszła do kuchni z naręczem brudnych butelek. Na widok Jeremy'ego przystanęła. Siedział przy stole ze szklanką w ręku. Z zaskoczeniem zauważyła, że się postarzał. Sine obwódki wokół oczu dodawały mu lat. Nie unosząc wzroku, zapytał:

- Co tam u Maisy?

- Właśnie zasnęła. Przepraszam, Jeremy, starałam się ją uciszać. A ty? Znów źle się czujesz? - zapytała.

- Potwornie. - Z westchnieniem opróżnił szklankę i odstawił ją na stół. - Czy ty w ogóle masz pojęcie, jak to jest słyszeć jej płacz?

- Powiedziałam, że się starałam. To chyba nie tajemnica, że niemowlęta płaczą? Jeśli chcesz, możemy się wyprowadzić.

Uderzył pięścią w stół.

- Chodzi mi o to, że nie mogę nic zrobić tylko dlatego, że wszystkiego mi zabraniasz. Przepraszam, dajmy już temu spokój. Jutro mamy dyżur, musimy się wyspać.

- Może dać ci jakiś proszek przeciwbólowy? - zapytała z troską.

Uśmiechnął się krzywo.

- Taki środek tu nie pomoże.

Gdy tylko wyszedł, Alice pojęła, że nie chodziło mu o ból w plecach. Jęknęła, gdy zdała sobie sprawę, że to ona sprawia mu ból. To znaczy, że mimo wszystko nadal ją kocha...

Leżąc już w łóżku, poczuła nagle, że chce do niego pójść, wziąć za rękę, uspokoić. Ale... co potem? Znów powróciły wszystkie obawy. Jak mogłaby zaryzykować bezpieczeństwo Maisy, ulegając własnym pragnieniom?

Po bezsennej nocy perspektywa całodobowego dyżuru była nieco przerażająca. Mavis, która przez całą noc głęboko spała, zdawała się nie dostrzegać napięcia, jakie zapanowało w domu. Nałożyła Alice porcję bekonu jak dla drwala i napełniła filiżankę mocną kawę.

- Jeremy! - zawołała z wyrzutem na widok nie ogolonej twarzy syna.

Jeremy i Alice starannie unikali swojego wzroku. Mavis to dostrzegła. Obrzuciła ich uważnym spojrzeniem.

- Wrócicie jutro o drugiej? Jeśli nie zdążycie, pójdę z Maisy do przychodni, na badanie. Załatwić jeszcze coś?

Alice miała długą listę potrzeb, pokręciła jednak głową.

- Nie, na pewno zdążę. Z dyżuru wychodzę zwykle o dwunastej. - Wstała. - Muszę się zbierać.

- Dlaczego nie zaczekasz na Jeremy'ego? - zaprotestowała Mavis. - Prawda, syneczku? - zwróciła się do gazety zasłaniającej jego twarz. - Po co ci tramwaj, skoro Jeremy i tak jedzie samochodem?

- Może Alice potrzebuje świeżego powietrza - rzucił zza gazety jej syn.

Alice wyszła. Z ulgą powitała ciepłe promienie słońca. Do końca stażu pozostawał już tylko tydzień, miała jednak wrażenie, że to cała wieczność. - Zajęła miejsce w tramwaju dotknęła czołem chłodnej szyby. Przypuśćmy, myślała że wyzna Jeremy'emu swoje uczucie, a on jej wybaczy. Co wtedy? Mavis nie będzie z nini mieszkała wiecznie, Jeremy nie przeprowadzi się na wieś. Nie, to wszystko na nic.

Tramwaj zatrzymał się pomiędzy przystankami. Alice widziała już szpital, słyszała sygnały karetek pogotowia. Podeszła do konduktorki.

- Co się stało? Dlaczego stoimy?

- Policja nas zatrzymała, kochana. Chyba wydarzył się jakiś wypadek. Mamy nie blokować dojazdu.

- Proszę otworzyć drzwi. Jestem lekarzem, muszę się tam dostać.

- Nie ma problemu.

Wyminęło ją wiele karetek. Musiało się wydarzyć coś strasznego. Gdy dotarła na miejsce, zobaczyła Fay w czerwonym czepku, co oznaczało, że ona tu teraz dowodzi.

- Doktor Masters, prosto na oddział ratunkowy proszę. Pan Donovan powie, co dalej.

- Co się stało?

- Dwa autobusy i ciężarówka - padła ponura odpowiedź. Alice przygotowała się na straszny widok. Pomimo jednak wiedzy zdobytej podczas wykładów, filmów i symulacji akcji ratunkowych przeżyła teraz wstrząs. Wokół leżały ciała. Samuel Donovan, ordynator oddziału medycyny ratunkowej, badał rannych, wykrzykując jednocześnie polecenia.

Okazało się, że Jeremy ją wyprzedził. Nie miał czasu się przebrać. Jego wytworny szary garnitur był już zaplamiony krwią. Alice widziała, jak unosi głowę znad leżącej bezwładnie na wózku postaci. Ich spojrzenia na chwilę się spotkały.

- Zabierz ją dalej, Alice - usłyszała polecenie Samuela. Sanitariusze podeszli do wózka. Leżąca na nim młoda kobieta miała w oczach przerażenie. Była tak blada, że normalnie trafiłaby od razu na salę operacyjną. Dziś jednak nic nie było normalnie.

- Kim Earl, dwadzieścia dwa lata, jechała z przodu autobusu, a tam było najgorzej. Znaleźliśmy ją przytomną, miała uwięzioną lewą nogę. - Alice powędrowała spojrzeniem za wzrokiem sanitariusza. Noga była opatrzona, lecz sądząc po ułożeniu stopy i zabarwieniu skóry palców, rokowania nie były zbyt dobre. - Skarży się też na ból w brzuchu. Dostała znieczulenie i trochę pomogło.

- Dziękuję. De jest jeszcze ofiar? .

- Lepiej nie myśleć. Aha, nie powiedziałem jeszcze o jednym. Kim wychodzi w sobotę za mąż, prawda, Kim? - Przyjaźnie mrugnął okiem do przerażonej kobiety. - Zaraz się tobą zajmą, Kim. Powodzenia. Później wpadnę cię odwiedzić.

Sanitariusz znalazł jeszcze czas, by przekonać pacjentkę, że nie jest anonimowa, że traktuje się ją jak żywego człowieka, a nie przypadek medyczny. Alice pomyślała, że nie zapomni nigdy tej lekcji.

Podczas badania rannej starała się zachować spokój. Noga była na razie opatrzona, wyniki neurologiczne dobre, na głowie tylko powierzchowne rany. Pacjentka oddychała bez trudności, choć trochę za szybko. Brzuch natomiast okazał się napięty i bolesny. Alice poczuła niepokój. Obrażenia mogły się okazać ciężkie. Porównała wynik pomiaru ciśnienia z tętnem. Ciśnienie niskie, puls przyspieszony. To oznacza dużą utratę krwi. Co by zrobił Jeremy?

Płukanie otrzewnej. Stosunkowo prosty zabieg. Jeśli jednak wypływająca solanka zawiera krew, pacjent trafia na stół. Zdając sobie sprawę z powagi sytuacji, przygotowała wszystko i zawołała doktora Donovana.

- No i co tu mamy?

- Boję się o brzuch. Przygotowałam płukanie. Ordynator przedstawił się szybko rannej i wykonał zabieg.

- Zabieramy ją na operację. Powiem Jeremy'emu. Fay... W ciągu dziesięciu minut wykonano wszystkie badania.

- Do zobaczenia na oddziale. - Alice trzymała kobietę za rękę. - Zoperuje panią doktor Foster.

- A co z moją nogą? Odpowiedział jej Samuel Donovan:

- Kim, to poważna rana. Wszystkie decyzje podejmiemy na sali, gdy dostaniesz narkozę. Zrobimy tam prześwietlenie.

- Muszę być zdrowa do soboty.

- Wychodzi za mąż - wyjaśniła Alice.

Mimo chaosu, mimo tragedii, które się wokół rozgrywały, Samuel wyjaśnił pięknej młodej kobiecie, że choć zrobią wszystko, by ocalić jej nogę, może się to okazać niemożliwe.

- Nie! - krzyknęła. - Nie wyrażę zgody! Nie możecie mi amputować nogi!

Chirurg ortopeda Khan, który tymczasem bada! nogę, podszedł do wezgłowia wózka.

- Proszę, kochanie, kiedy mówimy, że zrobimy wszystko, uwierz, że tak jest. Musisz jednak wiedzieć, że to nie wygląda dobrze. Nie możemy pozwolić na to, żebyś umarła z powodu nogi. Tak może się stać. Nie przeprowadzimy amputacji, jeśli nie okaże się to absolutnie konieczne.

Ranna spojrzała błagalnie na Alice.

- To prawda? Stracę nogę? Czy mogę się jeszcze z kimś skonsultować? Mam prywatne ubezpieczenie...

- Kim, oni naprawdę zrobią wszystko. I naprawdę musisz się poddać operacji. Wiem, jak jest ci ciężko.

- Nie, nie wiesz.

- Rzeczywiście, mogę sobie tylko wyobrazić.

- Czy ja umrę? Alice ścisnęła jej dłoń.

- Mowy nie ma. Kim, nie mamy już czasu.

- Ted, mój narzeczony...

- Porozmawiam z nim, gdy się zjawi. Będzie na ciebie czekał...

Dziewczyna odjechała. Mimo nieustannego dowożenia nowych rannych, sytuacja wydawała się opanowana. Ściągnięto dodatkowych lekarzy i pielęgniarki. Odwołano planowe zabiegi i wypisano kogo się dało, by zwolnić łóżka.

Alice nie mogła dojść do siebie. Okazało się, że drogocenna powłoka normalności może w każdej chwili pęknąć, że życia nikt nie gwarantuje. Nie walczyła na pierwszej linii, w sali operacyjnej czy przy reanimacji. Wykonywała jednak setki czynności. Badała, czyściła rany, opatrywała, znieczulała. Jej miękki głos uspokajał pacjentów i ich rodziny. Co pewien czas myślała o Jeremym walczącym o życie młodej kobiety.

- Alice, kiedy skończysz? Przyjechali rodzice i narzeczony Kim Earl. Może z nimi porozmawiasz? Samuel naprawdę nie ma czasu, a ona jest nadal na stole.

- Jasne, Fay, zaraz tam pójdę.

- Drobne ostrzeżenie. Narzeczony nie przyjął tego dobrze.

- A masz mu za złe? Musiał przeżyć szok. Fay pokręciła jednak głową.

- Przejął się głównie tym, że ona nie będzie miała nogi. Sama się zresztą przekonasz.

Bill i Sheila Earl byli wstrząśnięci, jak zwykle rodzice w takich wypadkach. Bill wpatrywał się tępo w ścianę, Sheila bezgłośnie płakała. Młodszy mężczyzna, w modnym garniturze i z włosami ułożonymi na żel, chodził nerwowo po małym pokoju.

Alice przyciągnęła krzesło i usiadła naprzeciw rodziców Kim. Możliwie najdelikatniej przedstawiła im sytuację.

- Siostra mówi, że obrażenia są poważne - zauważył Bill. - Jak poważne? Czy ona...

- Ma krwotok wewnętrzny. Trwa operacja. Przykro mi, ale w tej chwili nic więcej nie wiem. Mogę tylko powiedzieć że zabieg rozpoczął się bardzo szybko i że operują ją najlepsi chirurdzy. Rozmawiałam z nią. Mówiła mi o ślubie.

- Ale co z jej nogą? - Ted spojrzał na Alice ze złością. - Podobno może ją stracić.

Alice przełknęła ślinę.

- Jest takie ryzyko. Chirurdzy zrobią wszystko, żeby ją ocalić.

- Nonsens. Będą się spieszyć do następnej operacji. Jeśli nie zrobicie wszystkiego, powtarzam: wszystkiego, zażądam od tego szpitala takiego odszkodowania, jakiego sobie nawet nie wyobrażacie!

- Panie Caversham, rozumiem, ze jest pan zdenerwowany...

- Zdenerwowany? Przychodzi pani tutaj i spokojnie mówi, że Kim straci nogę...

- Proszę poczekać na wynik operacji - przerwała mu.

- Jeśli Kim straci nogę, mogłaby równie dobrze umrzeć. Pani jej nie zna. Jest modelką. Ona sobie po prostu z tym nie poradzi.

Alice pomyślała, że to raczej Ted nie pogodzi się z taką stratą. Wstała.

- Zawiadomimy państwa, gdy tylko będzie coś wiadomo. Fay na nią czekała.

- Czarujący facet, prawda?

- Jest zmartwiony. Ludzie czasem dziwnie reagują.

- Tak, dziwnie. - Fay spojrzała na nią znacząco. - Jak biedaczek będzie się prezentował z kulawą żoną? Powiedz mi, Alice, gdzie się podziali porządni faceci?

Zdążyły już wejść do pokoju pielęgniarek, do którego przysłano z bufetu kanapki.

- Tutaj - odparł jej Josh, wchodząc za nimi.

Alice uśmiechnęła się do niego, a potem dostrzegła, że nie jest sam. Siedzący obok niego Jeremy wyglądał strasznie. Ponura twarz, stężała z napięcia. Operował bez przerwy od ósmej trzydzieści. Alice pomyślała o jego plecach. Nalali kawę, a Fay przełożyła kanapki na talerze.

Wreszcie trochę spokoju. Choć szpital pękał w szwach, żadnego przypadku wymagającego natychmiastowej interwencji. Alice spojrzała na zegarek.

- Trzecia - zauważyła. - O której kończysz dyżur, Fay?

- Skończyłam siedem godzin temu!

- No, ale jakoś sobie poradziliśmy - oświadczył Josh. - Dzięki ciężkiej pracy wszystkich. Ilu w końcu było rannych?

- Pięćdziesięciu, z tego dwudziestu ośmiu trafiło do nas.

- A ilu zmarło?

- W sumie osiemnastu. - Fay westchnęła. - Aż trudno uwierzyć, prawda? Człowiek jedzie po prostu do pracy albo do szkoły...

- No dobrze. - Jeremy odezwał się po raz pierwszy. - Mamy jeszcze kilka zabiegów. Josh, spotkamy się w bloku operacyjnym, powiedzmy za pół godziny.

- Co z Kim Earl? - zapytała Alice, gdy wychodził. Odwrócił się, lecz nie do końca. Unikał jej wzroku.

- Perforacja jelita, pęknięta wątroba. Wkrótce trafi na oddział. Powinna zostać na OIOM-ie, ale już od dawna nie ma tam miejsca.

- Co z nogą? Jak z nią poszło?

- Nie poszło.

Wyszedł bez dalszych wyjaśnień.

Fay uniosła brwi. - Co z Jeremym? Był blady jak ściana. Chyba... chyba to mu przypomniało jego własny wypadek?

Josłi nie wyglądał na przekonanego.

- Może... Tylko dlaczego dopiero teraz? Od powrotu ma na co patrzyć. Ale rzeczywiście, coś jest z nim nie tak. Choć ośmielę się dodać, że przy stole operacyjnym dokonuje cudów.

- A jak tam Linda? - zapytała z uśmiechem Fay, wiedząc, że sprawi Joshowi przyjemność, stwarzając mu okazję do złośliwości.

- Rozkoszowała się każdą chwilą. Ten wypadek to największa podnieta, jaką miała od lat. Mam na myśli wszystkie rodzaje podniet. Po raz pierwszy zobaczyłem, że miała na ustach szminkę. No dobrze, zbierajmy się.

Wstali, gotowi do dalszej walki.

- Zadzwonię jeszcze zapytać, co u Maisy. Najwyżej pół minuty - sumitowała się Alice.

U Maisy wszystko było oczywiście w porządku.

- Oglądałam reportaż z miejsca wypadku w telewizji - oznajmiła Mavis.

- Jeremy zatelefonował, gdy tylko dotarł do szpitala. Dopytywał się, którym autobusem miałaś jechać.

Alice nie wpadło nawet do głowy, że Jeremy mógł się o nią niepokoić.

- Jechałam tramwajem, Mavis. Rozmawiałaś z nim później?

- Nie, skoro nie zadzwonił drugi raz, musiał cię spotkać, a na pewno miał za dużo na głowie, żeby tak po prostu poplotkować ze starą matką.

Alice zaśmiała się.

- Nie jesteś stara, a on naprawdę miał co robić. Był wspaniały - dodała, nie ukrywając podziwu.

- Jeśli go spotkasz, dopilnuj, żeby coś zjadł.

- Dobrze - zapewniła ją Alice, choć po śniadaniu Mavis Jeremy mógłby przez tydzień obyć się bez posiłków.

Gdy odłożyła słuchawkę, poszła do sali pooperacyjnej, do Kim Earl. Stan dziewczyny nie pozwalał jej jeszcze zdać sobie sprawy z sytuacji. Alice spojrzała ze smutkiem na wielki opatrunek, choć zaczerwienione oczy rodziców, którzy siedzieli przy łóżku, od razu powiedziały jej wszystko.

- Co z nią, pani doktor? Alice spojrzała na kartę.

- Stan stabilny. Powiedziała coś, kiedy się obudziła?

- Tylko kilka słów - odrzekł Bill. - Siostra Fi mówi, że po morfinie i tym wszystkim nie może się normalnie porozumiewać.

- Tak - potwierdziła Alice. - Dostała masę środków.

- Pytała, gdzie jest Ted. - Nie wiedziałem, co powiedzieć. Alice rozejrzała się.

- Poszedł do bufetu?

- Raczej do pubu. Kiedy doktor Khan powiedział nam o nodze, zniknął jak kamfora.

- Nie wiadomo, Bill - zaprotestowała Sneila. - Jest zmartwiony. Jak my wszyscy. I tak nie może teraz nic zrobić.

- Mógłby po prostu tu być. Dla niej, skoro niby ją kocha. Powinien zostać właśnie teraz, kiedy ona najbardziej go potrzebuje. Co Kim teraz pocznie?

- Ma was - zauważyła Alice. - O ile znam życie, to bardzo dużo.

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Przed drugą wyczerpanie zaczęło dawać o sobie znać.

- O dziewiątej jest odprawa dla wszystkich, którzy pracowali przy wypadku. Przyjdziesz? - zapytała Fi.

Alice skinęła głową.

- Aha. Na pewno wyjaśnią nam, jak powinniśmy się czuć.

- Uważasz, że to nie ma sensu?

Alice oderwała się od kart, wyprostowała na krześle i spojrzała na Fi.

- Nie wiem. Analizowanie, co czuliśmy, jak reagowaliśmy... Czasami myślę, że to tylko pogarsza sprawę. Co innego omówienie przypadków. Z tego można się czegoś nauczyć, ale reszta...

- Może masz rację. - Fi stłumiła ziewnięcie. - Wałkowanie tych spraw niczego już nie zmieni. To znaczy, albo ktoś sobie z tym radzi, albo nie.

Usłyszały dzwonek. Fi wyszła, żeby przyjąć wezwanie. Alice powróciła do pracy.

- No i jak?

Wszedł Jeremy i popatrzył na nią zmęczonym wzrokiem. Chciała, żeby położył jej ręce na ramionach, żeby mogła się o niego oprzeć, zapomnieć o koszmarze tego dnia. Wypełniała jednak nadal karty.

- Jakoś leci, a co u ciebie?

- Alice? - Fi wyglądała na zaniepokojoną. - Kim Earl obudziła się. Strasznie przeżywa utratę nogi. Może mogłaby jeszcze coś dostać? Choćby valium?

Alice wzięła od niej kartę pacjentki.

- Chyba tak, ale przedtem do niej pójdę.

- Ja to zrobię. - Fi i Alice spojrzały ze zdziwieniem na Jeremy'ego. - Pójdziesz ze mną, Alice? Ona cię już widziała, a znajoma twarz może dobrze podziałać.

Łkanie Kim usłyszeli już z daleka.

- Kim, nazywam się Jeremy Foster. To ja panią operowałem.

- Pan to zrobił? - Zdarła koc. Patrzyła z przerażeniem na opatrunek kryjący kikut. - Pan mi to zrobił?

Uniosła rękę, żeby go uderzyć. Był to najbardziej żałosny widok, z jakim Alice miała dotąd do czynienia. Zmaltretowana dziewczyna, której ciało zostało podłączone do aparatury, chce uderzyć człowieka, - który ją ocalił. Na szczęście Jeremy okazał się szybszy. Chwycił ją za nadgarstek.

- Kim, to w niczym nie pomoże. Bezradna, opadła na poduszkę.

- To pan ją amputował? - zapytała ponownie.

- Nie, to nie ja - odparł łagodnie. - Decyzję podjął chirurg ortopeda. Kim, posłuchaj, nie wiem, czy ci to pomoże, ale chyba powinnaś wiedzieć. On jej nie amputował. Tak naprawdę nie miałaś nogi już w chwili, kiedy cię tu przywieźli. Doktor Khan zrobił absolutnie wszystko, żeby ją przywrócić, ale to się okazało niemożliwe. Mogłabyś sobie pomyśleć, że innemu lekarzowi by się udało. Zapewniam cię jednak, że nie. Doktor Khan zrobił naprawdę wszystko, wykorzystał najnowszą technologię. Nikt i nic nie mogło już pomóc.

- A co pan zrobił?

- Miałaś pękniętą wątrobę. I to w taki sposób, że bardzo trudno było zatamować krwawienie. Do tego perforacja jelita. W pewnym etapie operacji wyglądało na to, że będziemy musieli założyć stomię. Wiesz, co to jest? Taki woreczek do noszenia na sobie, w którym gromadziłby się wyciek. No cóż, nie chcieliśmy, żeby tak się stało. Walczyliśmy więc i chyba wygraliśmy. Choć nie ma gwarancji. Całkowitą pewność zyskamy dopiero za kilka dni. Nawet wtedy stomia będzie konieczna, tyle że tylko przez jakiś czas, a nie na cale życie.

Tę brutalnie szczerą informację Kim przyjęła zadziwiająco spokojnie.

- Alice powiedziała, że pan jest dobry.

- Tak?

Jeremy przeniósł na chwilę wzrok na lekarkę.

- Wiem, że powinnam być wdzięczna, że ocaliliście mi życie. To tylko... tylko ta noga. Co ja teraz zrobię? Co sobie pomyśli Ted? Teraz mnie już nie zechce.

Zaczęła płakać, coraz bardziej histerycznie.

- Oczywiście, że zechce.

- Nie zna go pan. Lubi, kiedy dobrze wyglądam, sama zresztą lubię, jestem w końcu modelką. - Spojrzała na chirurga, jakby ponosił odpowiedzialność za całe zło świata. - A pan by mnie zechciał? Proszę tylko nie kłamać.

Jeremy powoli przyciągnął krzesło i usiadł.

- Dobre pytanie. No cóż, ujmijmy to tak. leszcze rok' temu uciekałbym, aż by się za mną kurzyło. Jezu, rzucałem dziewczyny, bo miały na przykład za krótkie włosy. Później jednak miałem wypadek, tak samo jak ty. Fakt, nie straciłem nogi, lecz cudem uniknąłem śmierci. Leżałem nieprzytomny przez trzy tygodnie. Lewą nerkę trzeba było od nowa mocować, miałem złamany kręgosłup. Przez trzy miesiące nie wiedziałem, czy będę mógł chodzić, czy nie trzeba będzie mnie karmić, od nowa uczyć mówić. Ale udało mi się, i tobie też się uda. Wiesz dlaczego? Bo mamy szczęście. Nie wierzysz? Teraz, po tym wypadku, w kostnicy szpitala jest pełno młodych ludzi. Na pewno woleliby być w twojej skórze. Gdy byłem dzieckiem, mówiło się „w twoich butach”.

- Bucie - poprawiła go, o dziwo żartobliwie.

- Kim, ja chyba przed wypadkiem przypominałem trochę twojego Teda. Liczył się dla mnie wygląd, pieniądze. Po wypadku nastąpiło wielkie przebudzenie. Jestem z tego powodu szczęśliwy, nie żartuję. Ty też będziesz szczęśliwa, zobaczysz. Teraz sobie płacz, masz do tego prawo. Potem się otrząśniesz i zaczniesz żyć, I zastanów się, kto powinien ci w tym życiu towarzyszyć. Jeśli nie Ted, jeśli do tego nie dorósł, pożegnaj się z nim.

- Panu się udało, tak? Jest pan teraz szczęśliwy? Alice poczuła, że po policzkach spływają jej łzy.

- Jeszcze nie - odparł ze szczerością, która rozdarła Alice serce. - Ale pracuję nad tym i przynajmniej nocami śpię spokojnie. - Nieznacznie uśmiechnął się do Alice. - Chodzi o większość nocy.

Pojawiła się Fi.

- Przyniosłam valium.

- W porządku, Fi, już nie trzeba.

- Doskonałe. Jeremy, właśnie dzwonili z OIOM-u, potrzebują cię tam.

Ja, też cię potrzebuję. Alice zdławiła ten krzyk. Jeremy odszedł, zresztą i tak jest już za późno. Nagie, z przeraźliwą jasnością zdała sobie sprawę, że pozwoliła odejść najlepszemu człowiekowi, którego mogły spotkać ona i Maisy. Zapragnęła świeżego powietrza. Wyszła szybko przed szpital, na parking dla personelu.

- Tylko nie mów Dianne.

Odwróciła się gwałtownie. Zobaczyła Josha. Stał i palił papierosa. Zaśmiała się.

- Możesz mnie też poczęstować? - Nagle śmiech uwiązł jej w gardle i wybuchnęła płaczem - Och, Josh, co ja najlepszego zrobiłam!

- Co takiego? - zainteresował się natychmiast.

- To uczucie, to była wspaniała miłość. Byłam bardzo szczęśliwa, ale tak się bałam, że coś się popsuje!

- Rozumiem, że rozmawiamy o naszym szefie, choć teoretycznie mogłoby chodzić o Lindę. Nie mylę się, mam nadzieję?

Alice roześmiała się przez łzy.

- Mógłbyś choć raz w życiu być poważny?

- Dobrze, zrobię to dla ciebie. - Usiedli na ławce. Zaoferował jej papierosa, lecz odmówiła. - Opowiedz mi o wszystkim. Pomyślimy, co da się zrobić.

- Nie wiem, od czego zacząć. Jego opinia... Nigdy nie myślałam, że mógłby zechcieć akurat mnie. No wiesz, pokłóciłam się z Marcusem, Jeremy interweniował, no i wylądowaliśmy w łóżku. To znaczy nie od razu - dodała pospiesznie. - Potem te komplikacje z ciążą, chociaż wiem oczywiście, że to przecież nie jego wina... Gdy urodziła się Maisy, nie mogłam wprost uwierzyć, że on nadal mnie chce. Nie potrafię tego wytłumaczyć. Potem Linda mnie odwiedziła...

- Żeby jak słonce wychodzące zza chmur rozjaśnić ci dzień.

- Josh, ona miała dobre intencje. Opowiedziała mi o swojej przyjaciółce...

- Ona nie ma żadnych przyjaciół.

- Zamierzasz mnie wysłuchać? Opowiedziała o innej samotnej matce, o tym, jak ta stawała przed sądem rodzinnym i próbowała uzyskać prawo opieki nad własnym dzieckiem. Marcus ożenił się z przedszkolanką. Jaką szansę ja bym miała? Poza tym Lindzie się wymknęło, że wtedy nasz zespół nie miał dyżuru, a Jeremy powiedział mi, że tak. Nawet zadzwoniłam, żeby to sprawdzić, Linda mówiła, że Jeremy stosuje stare sztuczki, że chodzi mu tylko o zaciągnięcie kobiety do łóżka.

- I ty jej uwierzyłaś?

- Przecież ona nie wiedziała, że nas coś łączy. Mówiła akurat szczerze.

Josh wstał. Alice po raz pierwszy zobaczyła, że jest zły.

- Pewnie, że wiedziała. Alice, wszyscy wiedzieliśmy.

- Ale skąd?

- Widziała was razem w jego samochodzie, kiedy ona i ja wchodziliśmy do szpitala. A z tym dyżurem... Jeremy specjalnie zamienił się z doktorem Taylorem, żeby towarzyszyć ci pierwszej nocy w domu. W centralce tego nie wiedzą, mają tylko plan dyżurów.

- Kiedy więc przyszła mnie odwiedzić...

- Chciała wam po prostu zrobić na złość. Dlaczego zresztą uważasz, że wypadłabyś lepiej w sadzie, a pewnie w ogóle do tego nie dojdzie, jako samotna matka? Chyba lepsza jest pełna, kochająca się rodzina. Poza tym Jeremy wcale nie sypiał ze wszystkimi. Linda jest najlepszym przykładem.

- To najmniej ważne.

- Może i tak, ale jest coś, o czym jeszcze nie wiesz. Na tydzień przed wypadkiem Jeremy'ego był bal chirurgów. Linda się wtedy na niego zasadziła. Skłamałem dziś, że widziałem ją po raz pierwszy umalowaną. Po raz pierwszy wysztafirowała się właśnie wtedy. To było straszne. Wypiła za dużo. Wiem, że Jeremy potrafi być łobuzem, ale na balu opędzał się od niej bardzo taktownie. Ona się nie zrażała. Wszyscy byli naprawdę zakłopotani, niektórzy się z niej podśmiewali. W końcu to dostrzegła. Nie odezwała się ani razu do Jeremy'ego do czasu, kiedy wrócił do pracy.

Alice przeczesała palcami włosy.

- Biedna Linda. To musiało być dla niej straszne, kiedy widziała, że Jeremy mnie podrywa...

- On cię nie podrywał, Alice. On cię kocha.

- Kocha? Co mam zrobić? Co mu powiedzieć? Czy nie jest już za późno?

- Na pewno coś wymyślisz. Zresztą, po co masz wymyślać. Trochę szczerości czasem nie zaszkodzi.

Chwilowo Alice i tak nie mogła nic zrobić. Tkwiła na oddziale, a Jeremy operował. Zobaczyła go dopiero na porannym obchodzie. Miał podkrążone oczy, był nie ogolony.

- Ten dzień przejdzie do historii - zauważyła Fi. - Pierwszy obchód bez marynarki.

Może przejdzie też z innego powodu, dodała w myślach Alice.

Gdy zdyszana wpadła do mieszkania, zderzyła się z Mavis, która wybierała się właśnie do przychodni dla dzieci.

- Zdążyłaś jednak - rzekła Mavis, przywitawszy się.

- Ledwie. Jak ona się czuje?

Mavis spojrzała z dumą na dziewczynkę.

- Wspaniale. Lepiej weź parasol, bo może padać. Alice spojrzała na błękitne niebo za oknem.

- Te ich prognozy nigdy się nic sprawdzają.

- Wypiszę kartę, trzeba ją dać pielęgniarce z nowego rejonu - poinformowała June, ważąc Maisy. - Co ja mówię, przecież one tam na wsi nie działają. Zachowaj dla lekarza rodzinnego. Cieszysz się, że wyjeżdżasz?

- Nie jestem pewna - wymamrotała z wahaniem Alice. Przerażała ją myśl o opuszczeniu miasta, nie chciała jeszcze jednak palić wszystkich mostów.

- No dobrze, wypełnimy książeczkę Maisy. - June zadała pierwsze pytanie. - Kiedy zaczęła wodzić za tobą oczami?

- Chyba po dwóch tygodniach.

- Dobrze. Co z reakcją na dźwięk? Na przykład trzaśniecie drzwi? To ją denerwuje?

- Tak. Niestety, w mieszkaniu nad nami ciągle trzaskają drzwi.

- Pierwszy uśmiech? Alice roześmiała się cicho.

- No cóż, Jeremy, mój... mój przyjaciel przysięga, że uśmiechała się do niego już pierwszego dnia. Ja bym jednak powiedziała, że zaczęła, gdy miała cztery czy pięć tygodni.

June spojrzała na Alice.

- No proszę, ten Jeremy ma szczęście. Pierwszy uśmiech jest zawsze czymś szczególnym. Wpisujemy jednak „po kilku tygodniach”, tak?

Uśmiechnęła się wtedy do niego czy nie, zastanawiała się Alice. Na pewno mogłaby i później, tylko że ja to uniemożliwiłam. A przecież był z nią, wtedy kiedy to się najbardziej liczyło. Pokazał jej księżyc i gwiazdy.

Alice wstała.

- June, muszę jeszcze przez parę dni zostać w mieście. Mogłabyś poczekać z wypełnianiem karty? Zatelefonuję w ciągu tygodnia. - Urwała. - Chyba że się okaże, że nie będę jej potrzebowała.

- W takim wypadku zadzwoń, żeby się umówić na następną wizytę. Powodzenia, Alice.

Okazało się, że Mavis miała rację. Niebo pociemniało, spadły pierwsze, wielkie krople deszczu. Alice miała już zawrócić do przychodni i wezwać taksówkę, gdy zobaczyła srebrzysty samochód. Zamarła. Jeremy znów jest, znów czeka, by jej pomóc. Jak zawsze. Wyskoczył z samochodu, podbiegł i osłonił Maisy płaszczem. Razem doszli do samochodu.

- Wsiadaj, ja się nią zajmę - powiedział.

Gdy umieszczał Maisy w foteliku, Alice doszła do wniosku, że wcale jej nie zdziwiła jego obecność. Czyż nie zjawiał się zawsze, gdy go potrzebowały?

Zajął miejsce za kierownicą i uśmiechnął się.

- Mama powiedziała, że wyszłyście bez parasola - oznajmił i spojrzał na Maisy. - No i jak?

- Przybyło jej następne trzysta gramów.

- To dobrze.

Wyglądał na wyczerpanego. Powinien w tej chwili wylegiwać się w wannie, odpoczywać po całodobowej harówce. Zamiast tego, obdarzył teraz Maisy czułym uśmiechem.

- Szybko rośniemy, prawda, młoda damo?

Gdy sięgnął do dźwigni ogrzewania, Alice przytrzymała jego rękę.

- Dziękuję, Jeremy, że jesteś.

- Nie ma problemu. Nie chciałem, żebyście zmokły.

- Nie o to chodzi. Za to, że w ogóle jesteś. Co byś powiedział, gdybyś się dowiedział, że zerwanie z tobą było największym błędem w moim życiu?

Przez chwilę, która wydawała się wiecznością, nie odpowiadał. Wpatrywał się w podłogę samochodu.

- Jestem skłonny przyznać ci rację - oświadczył wreszcie.

- A co byś powiedział, gdybyś usłyszał, że wcale nie chcę wyjeżdżać, że chcę zostać z tobą?

- Alice! - Delikatnie oswobodził dłoń i dotknął jej policzka. - Zęby być ze mną, nie musisz tu zostawać. Jeśli uważasz, że Maisy będzie lepiej na wsi, pojedziemy razem.

Patrzyła na niego przez łzy.

- Zrobiłbyś to dla nas? Zrezygnowałbyś z pracy?

- Bez wahania, Alice. Zapomnij o tym, jak się wymigiwałem od mieszkania w namiocie. Jeśli chcesz, już pakuję plecak. No, przyznaję, że najpierw musiałbym go kupić.

Roześmiała się, lecz po chwili powróciły łzy.

- Nie musisz rezygnować z pracy. Chciałam wyjechać na wieś tylko po to, żeby móc zapewnić Maisy utrzymanie. Nie mogę uwierzyć, że zrobiłbyś dla nas to wszystko. Po tym, jak wobec ciebie postąpiłam, jak możesz mnie nadal kochać?

- Bo kocham i tyle. Rozumiem cię. Po tym, co przeszłaś, mogłaś przeżywać rozterki. Musiałaś być przede wszystkim matką. Mnie to zabolało, ale jeszcze bardziej cię za to kocham.

Pocałowali się. Poczuła jego zarost na mokrym od łez policzku, poczuła jego usta. Maisy usnęła. Jeremy całował jej matkę długo i przyrzekał, że już nigdy nie pozwoli jej odejść. Wreszcie, gdy deszcz niemal ustał, włączył silnik. Uśmiechnął się. Z jego twarzy zniknęło zmęczenie.

- Dokąd, moje panie?

Spojrzała na Maisy, potem na Jeremy'ego. Na dwie osoby, które głęboko kochała. Wiedziała już bez cienia wątpliwości, że jest najszczęśliwszą kobietą na świecie.

- Do domu, Jeremy - poprosiła. - Zabierz nas do domu.

EPILOG

Gdy została sama, postanowiła wykorzystać ten czas jak najlepiej. Uporządkowała papiery, wkleiła do albumu nowe zdjęcia i uzupełniła wpisy w książeczce rozwoju dziecka. Usłyszała klucz w zamku. Spojrzała jeszcze na świadectwo adopcji Maisy.

- Odpoczęłaś? - zapytał Jeremy, wchodząc do środka ze śpiącą Maisy.

- Tak, potrzebowałam tylko paru godzin wytchnienia po dyżurze.

- No dobrze, teraz zapomnij o pracy. Mamy wolne aż do poniedziałku.

- Jak tam przyjęcie? Jeremy uśmiechnął się.

- Nie tak szalone, jak niegdyś bywało, ale na pewno hałaśliwe.

- Co u bliźniaków?

- Świetnie się czują. Przyłapałem Eamona, jak próbował nakarmić biedną małą Maisy lodami. - Alice mu nie uwierzyła. Podejrzewała raczej, że sam próbował jeść lody. - Mam dla ciebie prezent. - Rzucił na łóżko papierową torbę. - W aptece chyba traktują mnie z wielkim szacunkiem. Kupować testy ciążowe z Maisy na ręku? Powinienem zapuścić brodę, żeby mnie nie poznali.

Patrzył na nią niepewnie - nie wiedział, jak Alice zareaguje. Zauważył więc, że nie ma okresu!

- Tak naprawdę, Jeremy, to ja przejawiałam największą inicjatywę. A do apteki fatygowałeś się niepotrzebnie. - Wyszła do łazienki. Gdy wróciła, wręczyła mu test. - Chciałam ci powiedzieć wieczorem.

Test mówił, że będą mieli drugie dziecko!

- Znowu będę gruba - dodała.

- Alice, to cudownie! - zawołał uradowany. - Będziemy mieli dwoje dzieci! A co do twojej tuszy, to mi wcale nie przeszkadza. Byłaś gruba, kiedy cię poznałem. A teraz... póki Maisy śpi, marsz do łóżka.

- Ale nie jestem jeszcze zmęczona - zaprotestowała. Popchnął ją delikatnie na łóżko, usiadł obok i pocałował, tak że nie miała już żadnych wątpliwości, że jest równie szczęśliwy jak ona.

- To dobrze - odparł, patrząc na nią z uśmiechem - bo ja wcale nie mam zamiaru spać...



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Carol Marinelli Ordynator i praktykantka
250 Marinelli Carol Ordynator i praktykantka
Marinelli Carol Ordynator i praktykantka
Carol Marinelli Podróż do Hiszpanii
Carol Marinell Pierscionek ze szmaragdem
Sekrety domu mody Carol Marinelli ebook
Carol Marinelli Ostatni reportaż Erin
Carol Marinelli Właściwa droga
Carol Marinelli Biznesmen i dziennikarka
Carol Marinelli Żarliwy pocałunek
Carol Marinelli Ojciec dla Emily
Carol Marinelli Tajemnicza pielęgniarka
Carol Marinelli Miłosny zamęt
Najpiękniejsza kreacja Carol Marinelli ebook
Carol Marinelli Żona sycylijczyka(1)
Sekrety domu mody Carol Marinelli ebook

więcej podobnych podstron