Co się odwlecze...
Minister zdrowia zapewniła doradców prezydenta, że przepisy tzw. ustawy koszykowej nie przyniosą zwiększenia liczby świadczeń, za które pacjent musi płacić - prezydent podpisał więc ustawę, rezygnując z jej zawetowania. Ale przepisy „ustawy koszykowej” stanowią zarazem, że minister zdrowia dopiero w przyszłym rozporządzeniu (więc aktem prawnym niższej rangi niż ustawa) określi, jakie świadczenia ma pacjent „za darmo”, do jakich będzie musiał dopłacać, a jakie będą odpłatne w pełni. W tej sytuacji sama ustawa niewiele załatwia - wszystko okaże się dopiero wtedy, gdy pojawią się ministerialne rozporządzenia.
Już taka konstrukcja ustawy może budzić uzasadnioną nieufność.
Nietrudno wyobrazić sobie sytuację, gdy te rozporządzenia złamią ministerialne zapewnienia złożone doradcom prezydenta... Powstałaby sytuacja, w której delegacja ustawowa upoważniałaby ministra do zmiany przez rozporządzenia dotychczasowego ustawowego stanu prawnego, co otwierałoby drogę do ich skarżenia przed Trybunał Konstytucyjnym. Artykuł 68 punkt 2 Konstytucji stanowi bowiem: „Obywatelom, niezależnie od ich sytuacji materialnej, władze publiczne zapewniają równy dostęp do świadczeń opieki zdrowotnej finansowanej ze środków publicznych. Warunki i zakres udzielania świadczeń określa ustawa”. Ustawa - a nie „rozporządzenia”... Nie wiem, czy jest to mocna podstawa ewentualnej skargi konstytucyjnej, czy słaba, ale na razie nic nie jest rozstrzygnięte...
W ten sposób kompromis zawarty między ministrem zdrowia, jako autorem ustawy, a prezydentem, który ustawę podpisał, może okazać się nader chwiejny i krótkotrwały i obfitować w liczne oraz przewlekłe spory przed Trybunałem, akcje protestacyjne, strajki...
Obecny kompromis zatem jest na razie dość jałowy merytorycznie, w niczym nie naprawia sytuacji w polskim lecznictwie, a zwłaszcza w chorym systemie jego finansowania i zarządzania, gdzie między pacjentem a lekarzem i pielęgniarką znajduje się szalenie kosztowny biurokratyczny pośrednik, podrażający koszty usług medycznych. Wydaje się, że dopóki przymus ubezpieczeń zdrowotnych nie zostanie zastąpiony ich dobrowolnością lub przynajmniej poważnie ograniczony na rzecz dobrowolności - sytuacja głębokiego niedowładu lecznictwa będzie się pogłębiać.
Gorsza sytuacja niż w lecznictwie panuje już chyba tylko w powszechnych i przymusowych ubezpieczeniach emerytalnych. Jeszcze w latach 60. ubiegłego wieku na jednego emeryta przypadało w Polsce 7 osób pracujących, płacących ów powszechny podatek, również dla niepoznaki zwany „składką”. Dzisiaj na statystycznego emeryta przypada już tylko „półtora pracującego”... Przy trwającym niżu demograficznym sytuacja może się tylko pogarszać. Co więcej - podczas osławionych „reform Balcerowicza” zaprzepaszczono szanse wyjścia z tej fatalnej sytuacji, nie zabezpieczając pieniędzy z prywatyzowanego majątku państwowego na reformę systemu emerytalnego. Dziś, gdy i „otwarte fundusze emerytalne” (tzw. II filar) okazują się jedynie kontynuacją „pod przykryciem” starego systemu - nie pozostawałoby nic innego, jak ustanowić regresywny (zmniejszający się z upływem czasu) podatek celowy: na likwidację dotychczasowego systemu w całości (więc na spłatę zobowiązań wobec dotychczasowych emerytów) i stopniowe zastąpienie go systemem dobrowolnym. Takie rozwiązanie wymagałoby dużej odwagi politycznej, ale odwlekanie tego nabrzmiewającego szybko problemu doprowadzić może do całkowitego załamania się systemu emerytalnego. Rozwiązania połowiczne (np. wydłużanie wymaganego wieku emerytalnego) przedłużają tylko trwanie fatalnego systemu, powiększając zadłużenie przyszłych pokoleń.
Nawiasem mówiąc - taka właśnie była polityka pewnego francuskiego króla, wyrażająca się w słynnym „Po nas choćby potop” („Aprés nous le déluge!”), co rzeczywiście nastąpiło w postaci krwawej i totalnej rewolucji francuskiej, niestety, już po śmierci autora tej „polityki”, za którą zapłacił głową inny francuski władca, który nie mógł już odwrócić skutków karygodnej lekkomyślności i nieodpowiedzialności swych poprzedników. Gdyby jacyś rodzice zadłużali za swego życia swe dzieci i wnuki - nazwano by ich z pewnością „rodzicami wyrodnymi”.
Marian Miszalski
Pieniądze, których nie widać - i nie tylko.
Stare porzekadło mówi: „Co z oczu, to z serca” - co mniej widoczne, to mniej boli. Budżet państwa to nie pensja, którą co miesiąc widzimy jak na dłoni. Wydaje się jednak, że budżet, jaki zaplanował rząd Tuska na rok przyszły, chociaż jeszcze mało widoczny, bardzo nas zaboli. Rząd zaplanował w projekcie budżetowym na rok przyszły deficyt w wysokości 52 mld zł, czyli dwukrotnie wyższy niż jest w roku bieżącym. Deficyt ten stanowi już jedną szóstą całego przyszłorocznego budżetu. Uwzględniając dotychczasowe metody „łatania” dziur budżetowych - i tym razem rząd odwoła się do sprzedaży obligacji państwowych międzynarodowym lichwiarzom, którzy na tym procederze zarabiają łatwo i dużo, bo przecież państwo jako dłużnik nie może zbankrutować i zawsze znajdzie sposób, żeby ściągnąć z obywateli, z ich zasobów i majątków, pieniądze na spłatę długów.
Większy deficyt budżetowy oznacza także większe koszty obsługi zaciąganych długów. Bieżąca regularna spłata odsetek od zaciąganych długów jest przecież warunkiem udzielania kolejnych pożyczek na kolejne, coraz większe deficyty budżetowe... Można obawiać się, że wszelkie wpływy z ogłoszonej przez rząd Tuska prywatyzacji pójdą właśnie na spłatę odsetek od długów zaciąganych w celu „łatania” dziury budżetowej. Jak by nie patrzeć, oznacza to, że majątek narodowy wyprzedawany jest już tylko na „wiązanie końca z końcem”... A dzieląc brakujące 50 mld zł przez liczbę pracujących obywateli polskich, otrzymamy kwotę, na jaką każdy pracujący zadłużony zostanie dodatkowo owym zaplanowanym na rok przyszły „deficytem budżetowym”. Jest to, lekko licząc, ok.1500 zł, no ale „co z oczu, to z serca”: tego zadłużenia nie widać od razu, ujawnia się z biegiem czasu we wzroście cen, podatków, opłat.
Tymczasem przedstawiciel rządu zapowiada, że chociaż składka emerytalna nie zmniejszy się, to „mogą zmniejszyć się emerytury”... ZUS też ma deficyt i też zamierza wypuścić własne obligacje, czyli zaciągnąć pożyczki. Zapewne pożyczkodawcy zażądają w tym przypadku większego procentu, bo i interes mniej pewny niż pożyczanie budżetowi państwa. Można zatem spodziewać się, że emerytów i rencistów dotkną szczególnie skutki takiej a nie innej polityki rządu Tuska.
Także i w NFZ zabraknąć ma, jak się dowiadujemy, 1,5 mld zł, i to już w tym roku, wskutek czego w listopadzie i grudniu szpitale mają ograniczać się tylko do „zabiegów ratujących życie”. Rodzi się zatem uzasadnione pytanie: Czy to jeszcze jest służba zdrowia - czy tylko jej żałosne resztki, jakiś kościotrup opieki zdrowotnej w szczątkowej postaci już tylko pogotowia ratunkowego? A jeśli to już nie jest służba zdrowia ani opieka medyczna, tylko pogotowie ratunkowe - to na co właściwie idzie te 9 proc.odciągane każdemu obywatelowi co miesiąc z pensji na składkę ubezpieczenia zdrowotnego? Ilu z nas naprawdę „przechoruje” co roku te pieniądze?... Czy przyczyn agonii służby zdrowia nie należy doszukiwać się raczej w podtrzymywaniu niezreformowanego od 1989 r. mechanizmu jej funkcjonowania, przed którą to zasadniczą reformą bronią się rękami i nogami kolejne rządy z obawy przed... utratą popularności w sondażach?
Jest to, niestety, strusia polityka, ucieczka od odpowiedzialności kolejnych ekip rządzących, obliczona na „jakoś to będzie” i kierująca się chyba tylko jedynym motywem: dotrwania do wejścia w życie Traktatu Lizbońskiego, kiedy to będzie można powiedzieć rządzonym: „To nie my, to Bruksela teraz decyduje... My tylko administrujemy”...
Ale może nawet i tych słów prawdy nie usłyszymy od polityków Platformy Obywatelskiej. Próba obarczenia winą Mariusza Kamińskiego i PiS za afery rządu Tuska i umorzenie śledztwa w sprawie przecieku „od Kaczmarka do Leppera” świadczą, że rząd Tuska uprawia już tylko kłamliwą propagandę sukcesu. Właśnie w ostatnich dniach rząd otrąbił jako sukces, że Bruksela zgodziła się, by w walce z ociepleniem płacono według zamożności poszczególnych krajów, a nie według wielkości emisji ciepła do atmosfery. Powiedzmy wprost: ta walka (której sens kwestionują wybitne autorytety naukowe, a którą popierają głównie politycy lewicowej proweniencji) jest sposobem na przymuszanie krajów biedniejszych do zakupu kosztownych technologii w krajach bogatszych - pod pretekstem walki z ociepleniem.
Ale swą zgodę na ten podejrzany handel rząd Tuska przedstawia jako sukces - bo „mogło być gorzej”...
No cóż, idąc tym tokiem rozumowania, powiedzieć można, że i „na odcinku budżetu” też mogło być gorzej: deficyt mógł sięgnąć, powiedzmy, 100 mld zł, a sięga „tylko” 50... W takim rozumowaniu tkwi, jak się zdaje, cała „filozofia” rządu Tuska, kontentującego się coraz wyraźniej już tylko zewnętrznymi znamionami władzy, której prawdziwe ośrodki - jak pokazuje sprawa Krzysztofa Olewnika, Kaczmarka-Krauzego, Vogla-Filipczyńskiego czy ostatnie afery (stoczniowa i hazardowa) - tkwią poza konstytucyjnymi organami władzy.
Marian Miszalski
A na końcu inflacja?
Wydarzenia ostatnich dni potwierdzają zasadność apelu prezydenta z niedawnego orędzia: żeby rząd ujawnił prawdziwy stan finansów państwa. Ledwo w ciągu kilku ostatnich miesięcy rządowe „prognozy wzrostu” gospodarczego zamieniały się w prognozy stagnacji, aż wreszcie - jeśli uwzględnić błąd statystyczny - stały się prognozami regresu. I znów: na razie umiarkowanego, ale jak zmienią się jutro? Pojutrze?... Bo dno kryzysu ciągle przed nami.
W Wielkiej Brytanii na początku kryzysu obniżono podatek VAT (w Polsce: 22 proc. ceny prawie każdego towaru i usługi), wychodząc z założenia, że trzeba podtrzymywać konsumpcję, bo ona napędza produkcję, więc i zatrudnienie; o obniżce podatków, mimo kryzysu, coraz częściej mówi się także w Niemczech. Można by zatem życzyć sobie, żeby i w Polsce (będącej w pierwszej dziesiątce krajów świata o najwyższych podatkach - łączne opodatkowanie pracującego obywatela, z przymusową „składką” ZUS, podatkiem dochodowym, VAT-em, akcyzą - przekracza 80 proc. dochodu!) sięgnięto do tego instrumentu pobudzającego koniunkturę, zwłaszcza pod rządami w pretensjach do liberalizmu. Krzywa Laffera przecież poucza, że powyżej pewnego wyśrubowanego progu obciążeń fiskalnych obywatele przestają płacić podatki, uciekają w szarą strefę albo kombinują, jakby tu inaczej wyślizgnąć się z drapieżnych szpon fiskusa. Tymczasem w Polsce szara strefa szacowana jest na ok. 30 proc.... Czy więc nie na niwie podatkowego poluzowania rząd powinien poszukiwać „rezerw”, likwidując zarazem zbędną, koszmarnie rozrośniętą biurokrację i jej bezproduktywne „żerowiska”?
Tymczasem zamiast liberalnych rozwiązań antykryzysowych premier Tusk wpadł na mało oryginalny pomysł (wcześniej wymyślił go „populista” Lepper...) wybrania kilkunastu miliardów z NBP. Alternatywą miałoby być... podniesienie podatków. Tymczasem jest już połowa roku, a owych miliardów w NBP nie ma. Zapewne rząd może próbować przymusić NBP do hazardowej spekulacji walutowej, do ryzykownej gry na „zwyżkę-zniżkę” kursów walutowych, ale wygląda to na jakieś rozpaczliwe odwlekanie tego przykrego momentu, w którym prawdziwy stan finansów państwa odsłoni swe oblicze zza maski bezpodstawnego, urzędowego optymizmu. Nie będzie to oblicze przyjaznego państwa... Zresztą czy pieniądz, pozyskany „na wyrost” z księgowych operacji i zapisany jako „zysk”, nie pachnie aby brzydko „pieniądzem fiducjarnym”, wirtualnym, „zapchajdziurą” na nader krótką metę? Nawiasem mówiąc - podobnie „kreowany” wirtualnie pieniądz kredytowy dał w USA początek obecnego kryzysu... Wprawdzie rychło rząd zaczął wycofywać się ze swej akcji przeciw NBP, tonując wcześniejsze oświadczenia, ale na dzień dzisiejszy nie jest pewne, czy to odwołanie jest prawdziwe, czy tylko taktyczne.
A tu dziura budżetowa rośnie i, według ostatnich szacunków, zbliża się do 50 mld zł... Gdy dotąd międzynarodowi lichwiarze radowali się z zaciąganych przez państwo pożyczek, kupując obligacje państwowe - teraz dopiero zacierać muszą ręce. Jeśli rząd nie ma woli ani odwagi oszczędzania na rozdętej biurokracji, jeśli nie ma woli ani odwagi poluzować podatkowo (żeby szara strefa zaczęła płacić podatki) - pozostaje albo puścić w ruch maszyny drukarskie i dodrukować pieniądze, albo je pożyczyć. Drukowanie pieniędzy to przyznanie się do kompletnej klęski finansowej, której nie tłumaczy kryzys, poza tym wzbudzić może poważne zastrzeżenia krajów UE. Bezpieczniej zatem - a zwłaszcza dogodniej dla rządu - jest pożyczyć. Wprawdzie pożyczki mają to do siebie, że wcześniej czy później trzeba je spłacać z procentami, co obciąża obywateli jeszcze większymi podatkami i daninami, ale zyskuje się na czasie, odsuwając na później (na przykład - na „po wyborach”) ich przykre skutki. A skutkami takiej strusiej polityki są rosnąca drożyzna, naciski płacowe silnych związków zawodowych i rosnąca inflacja. I właśnie inflacja jest na samym końcu ukrytym sposobem opodatkowania wszystkich już obywateli, a tych najbiedniejszych i tych najdalej odsuniętych od budżetowego kranu - najbardziej i najdotkliwiej. Czy w swych prognozach inflacyjnych rząd Tuska nie myli się aby jeszcze bardziej niż w swych osławionych już „prognozach wzrostu”?
Marian Miszalski
Zarząd Centrum im. Adama Smitha, 29 października 2009 roku.
Najpierw rząd zamierza dofinansować prywatną korporację Opel, a teraz zamierza administracyjnie zagwarantować miliardy złotych właścicielom kasyn. Wiemy, że wiecie, iż działania, które zaproponowaliście są szkodliwe, niemoralne i nieuczciwe. Podejmujecie je wyłącznie z niskich kalkulacji wyborczych.
Polski rząd - wbrew światowym trendom - nie praktykował do tej pory udzielania różnego rodzaju dotacji prywatnym firmom i całym sektorom z pieniędzy podatnika. Był to jeden z powodów stosunkowo łagodniejszego przebiegu kryzysu w naszym kraju. Rynek potrafi sprawniej i taniej regulować gospodarkę niż urzędnicy.
Dlatego z wielkim niepokojem przyjmujemy zmianę tej praktyki. Najpierw rząd zamierza dofinansować prywatną korporację Opel kwotą 800 tysięcy euro za jedno miejsce pracy (!), co oznacza zabranie każdemu polskiemu Obywatelowi około 60 złotych, a teraz zamierza administracyjnie zagwarantować miliardy złotych właścicielom kasyn.
Taka jest konsekwencja zapowiedzi delegalizacji automatów do gry w jednym sektorze (salony) i zezwolenie na ich funkcjonowanie w innym (kasyna). Jest niczym innym jak administracyjnym przyznaniem wybranym wyłączności na bogacenie się. Złośliwym paradoksem w tej historii jest fakt, że jednymi z głównych beneficjentów tej regulacji będą niedawni negatywni bohaterowie tzw. afery hazardowej.
Niedopuszczalne jest również to, aby rząd centralny określał z jakiego rodzaju hazardu i w jakim miejscu mają korzystać obywatele. Decydować powinny wyłącznie rządy lokalne. Nie ma żadnych powodów, aby rząd centralny narzucał całemu krajowi czy to dni pracy sieci handlowych, czy też popierany przez niego rodzaj hazardu. Samorządy muszą mieć pełne prawo zarówno do dopuszczania, jak i też całkowitego zakazu na swoim terenie m.in. tego typu aktywności.
Wiemy, że wiecie, iż działania, które zaproponowaliście są szkodliwe, niemoralne i nieuczciwe. Podejmujecie je wyłącznie z niskich kalkulacji wyborczych. Jak pokazuje doświadczenie, nie jest to droga do sukcesu. Wybory wygrywa się dzięki dobremu rządzeniu. Przegrywa się, gdy sprzeniewierzy się wartościom oraz kiedy politykę wartości zastępuje polityka wizerunku, niedoceniająca inteligencji Obywateli.
Chcą zabronić nam witamin i mikroelementów?
Proponowane ustawy dotkną Twojego zdrowia.
Większość Europejczyków nie jest świadoma, że z końcem 2009 roku dostęp do naturalnych terapii, suplementów, ziół i witamin w Unii Europejskiej może być NIELEGALNY. Od roku 2010 możesz nie mieć wolnego wyboru do wysokiej jakości pożywienia czy naturalnych terapii.
Zgodnie z projektowanymi zmianami przepisów unijnych, po 31 grudnia 2009 r. cała żywność będzie napromieniowana i może - zawierając dodatki chemiczne oraz pestycydy - i nadal ma być nazywana "żywnością ekologiczną"; sprzedaż naturalnych witamin, suplementów mineralnych i ziół będzie NIELEGALNA, jak również wszelkie terapie naturalne stosujące te składniki wszystkie zwierzęta rzeźne BĘDĄ MUSIAŁY zażywać antybiotyki i hormony wzrostu (łącznie z hodowanymi ekologicznie!); z czasem przydomowa uprawa własnych owoców i warzyw będzie objęta ścisłymi uregulowaniami i nie będzie możliwa bez zezwolenia.
Podobne działania ograniczające prawo wyboru rodzaju żywności i metod leczniczych są już podejmowane w wielu krajach członkowskich WTO (Światowej Organizacji Handlu), liczącej 177 krajów. Polska jest wśród nich.
Ochrona zdrowia jest jednym z najważniejszych podstawowych praw człowieka, jednakże każdego roku miliony Europejczyków umiera z powodu możliwych do zapobiegnięcia chorób takich, jak zawały serca, udary i rak. Naukowe badania wskazały, że chorób tych, jak wiele innych, można uniknąć używając naturalnych środków leczniczych, bez wystąpienia efektów ubocznych. Wyniki ponad 10 000 badań zostały opublikowane w prasie naukowej i w internecie, ukazując ogromną rolę witamin i naturalnych terapii. Niestety, nowe prawo na szczeblu europejskim i krajowym pozbawi nas wolnego dostępu do ważnych informacji na temat zdrowia i na temat naturalnych środków leczniczych, takich jak witaminy i zioła.
Nikt nie powinien mieć władzy ograniczającej Twoje prawo do dobrego zdrowia i długiego życia. Upewnij się, czy korzystasz dostatecznie ze swoich obywatelskich praw w tej sferze. Inicjatywa Europejskiego Referendum powstała m.in. dla ochrony fundamentalnych praw do dobrego zdrowia wszystkich obywateli Unii Europejskiej.
Apelujemy do wszystkich odpowiedzialnych polityków w Unii Europejskiej by poparli przeprowadzenie Referendum na temat Naturalnych Środków Leczniczych, gwarantując każdemu obywatelowi w Europie prawo do wolnego i nieograniczonego dostępu do terapii witaminowych jak i innych naturalnych środków leczniczych. Inicjatywa wzywa rządy Europy do ustanowienia prawa do Referendum w ich narodowych konstytucjach. Czym jest kampania dla Referendum dla Naturalnych Środków Leczniczych? Kampania dąży do zagwarantowania wolnego dostępu do naukowo popartych naturalnych środków leczniczych dla wszystkich obywateli Unii Europejskiej poprzez przeprowadzenie Referendum na temat Naturalnych Środków Leczniczych we wszystkich 27 krajach Członkach UE. Do osiągnięcia tego celu Inicjatywa potrzebuje jednego miliona podpisów w petycji domagającej się od Unii Europejskiej przeprowadzenia takiego referendum bezzwłocznie.
Dlaczego jest potrzeba takiej inicjatywy?
Drakońskie przepisy zamierzające zakazanie informacji nt. Naturalnych Środków Leczniczych i ich użycia są ciągle wprowadzane w całej Europie pod pozorem ochrony zdrowia publicznego". Jest to robione bez względu na fakt, że miliony ludzi umiera każdego roku z powodu chronicznych chorób, takich jak ataki serca, udary czy nowotwór. Nie bierze się również pod uwagę tysięcy badań potwierdzających, że naturalne środki lecznicze (włączając terapie witaminowe) mogą uchronić przed wystąpieniem tych chorób. Szczegóły znajdziesz w książce dr Matthiasa Ratha, wydanej po polsku. Restrykcyjne ustawy europejskie dotyczące naturalnych środków leczniczych zagrażają wolności wyboru również w USA.
...firmy farmaceutyczne próbują utrwalić swe wpływy poprzez działania prawne, w tym ograniczanie praw obywatelskich. Przemysł farmaceutyczny jest inwestycyjny. Ze swej natury, produkuje leki, które nie mogą likwidować chorób, bo... to podkopie podstawy jego istnienia. Tę prawdę należy sobie uświadomić. Dr Rath twierdzi, iż 80% obecnych na rynku farmaceutyków nie ma dowiedzionej skuteczności.... będąc środkami działającymi tylko objawowo. Następstwa są takie, iż powszechne choroby, mimo iż są na nie sposoby alternatywne, rozwijają się.
Płyną lata, a oszukańczy system farmaceutyczny, twierdzi dr Rath, podtrzymuje zakaz ujawniania informacji o naturalnych sposobach zapobiegania chorobom. Czy to jest dziwne? Nie. Zapytać można o Światową Organizację Zdrowia (WHO), której celem jest przecież poprawa stanu zdrowia m. in. poprzez rozpowszechnianie informacji o właściwym odżywianiu. Coż, już w r. 1963 w ramach WHO powołano komórkę której zadaniem jest... zwalczanie rozpowszechniania informacji o mikroelementach, zapobieganie ich stosowaniu w profilaktyce i leczeniu chorób. Ktoś jeszcze nie rozumie? Powiedzmy wprost: interesy przemysłu farmaceutycznego zdominowały tę organizację.
A teraz już o Codex Alimentarius...(Kodeks Żywności) to komisja wspólna WHO i FAO. To, czego nie przeczytacie w wikipedii to fakt iż, jak mówi dr Rath, ok. połowy jej członków jest pośrednio powiązana z przemysłem farmaceutycznym... Głównym celem komisji jest wprowadzenie regulacji prawnych uniemożliwiających używanie mikroelementów, w tym witamin, w celach terapeutycznych. Te pozbawione skrupułów, niehumanitarne regulacje prawne, w oczywisty sposób wymierzone przeciw zdrowiu miliardów ludzi, miałyby być zaakceptowane przez ONZ a więc obowiązywać praktycznie na całym świecie.
Jaki znaleźli pretekst dla zakazu naturalnych metod? "Odkrycie" rzekomych efektów ubocznych działania witamin.... nieistniejących efektów ubocznych, jak mówi dr Rath. Efekty uboczne... tych jest pełno w farmaceutykach, które są sztuczne, oparte na chemii.
W krajach zachodnich organizowane były masowe akcje protestacyjne, wysłano kilkaset milionów listów protestacyjnych, co chwilowo odniosło skutek. Niestety, niebezpieczeństwo nie minęło. Na marginesie, nasuwa się pytanie jak to możliwe że my, Polacy, praktycznie nie znamy tej sprawy! Mamy tyle mediów informacyjnych.... czy na pewno informacyjnych? Setki milionów ludzi zaangażowanych w sprawę, a my nawet nie wiemy że sprawa istnieje... czy my jesteśmy informowani o naprawdę ważnych dla nas sprawach?
Zawód Związkowiec.
Coraz częściej słyszy się , że etatowi działacze związków zawodowych zarabiają, nawet około 10 tysięcy złotych. A nie miało tak być. Praca w związkach miała mieć charakter społeczny, a funkcje i stanowiska kierownicze, czasowe, a nie stałe i zawodowe. Działalność związkowa miała opierać się na pracy społecznej. Kilkanaście godzin po zakończeniu sierpniowego strajku na Dolnym Śląsku odbyło się pierwsze posiedzenie Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ we Wrocławiu. Zebraniu przewodził przewodniczący Międzyzakładowego Komitetu Strajkowego, kierowca MZK. W skład Prezydium Komitetu Założycielskiego weszli: Jerzy Piórkowski - przewodniczący, Zbigniew Kopystyński i Bogdan Żebrowski -wiceprzewodniczący, Czesław Stawicki - sekretarz, Tomasz Surowiec - skarbnik i Leszek Skonka, członek Prezydium d.s organizacji i szkolenia. Władysław Frasyniuk wszedł m. in. w sklad Zarządu Dolnośląskiego. Nie było żadnych Modzelewskich, Piniorów, Zdrojewskich, Huskowskich ... Na tym pierwszym zebraniu, kilka godzin po zakończeniu strajku i konstytuujących się władz Dolnośląskiego NSZZ podniosłem sprawę przyszłego wynagrodzenia etatowych członków zarządów Związku. Ustalono, że wysokość pensji przewodniczących regionów nie powinna przekroczyć półtorej średniej krajowej pensji, a przewodniczącego zarządu szczebla krajowego, dwukrotnej. Uzasadniałem tym, że , pensja nie powinna kusić do pozostawaniu zbyt długo na etacie. Wówczas średnia półtorej pensji wynosiła około 9 tysięcy zł. Byłem pierwszym , któremu taką pensje Zarząd przyznał i wypłacił. Wszyscy zebrani zgodzili się z moją propozycja, za wyjątkiem Władysława Frasyniuka, który uważał, że te wynagrodzenia są zbyt niskie, bo on jako kierowca autobusowy zarabia ponad 13 tys. Zwróciłem mu uwagę, że ja jako adiunkt zarabiam 4.200. Ponadto, jego uposażenie zasadnicze wynosi około 4 tysięcy, a na zarobki wpływają: praca po godzinach, praca w święta, w wolne dni, dodatek za brak przestojów, awarii, za oszczędność paliwa, zużycia opon, dbałość o sprawność i czystość autobusu, premie regulaminowe, okresowe, uznaniowe ... W rezultacie ustalono, że członkowie etatowi będą czasowo urlopowani przez zakłady pracy, z zachowaniem wysokości dotychczasowych zarobków, a w przyszłości opłacani wyłącznie ze składek członkowskich, według ustalonych na zebraniu wysokości, a komu to wysokość nie będzie odpowiadała nie musi podejmować pracy związkowej. A ponadto po 2 kadencjach we władzach i opłacanych przez Związek kadencjach, powinni wracać na poprzednie stanowiska, do macierzystych zakładów. Dopiero po upolitycznieniu Związku i przekształceniu go w partię polityczna pod nazwą Solidarność zrobiono z działaczy związku etatowych pracowników, a stanowiska traktować jako synekury. Wrocław 18 maja 2009 , Leszek Skonka, były działacz przedsierpniowej opozycji, założyciel Wolnych Związków Zawodowych na Dolnym Śląsku, współorganizator sierpniowego strajku we Wrocławiu, członek Międzyzakładowego Komitetu Założycielskiego NSZZ na Dolnym Śląsku.
"Gazeta" razem z największymi organizacjami pracodawców: BCC, KIG, KPP i Lewiatanem, apeluje do przedsiębiorców: wyjdźcie z szarej strefy. Namawiamy też rząd - poprawcie przepisy, by ludzi do tego zachęcić! Możemy zasypać dziurę budżetową.
Szara strefa wygląda niepozornie. Tak jak pan Marcin, który w przyszłym miesiącu otworzy swój biznes w Warszawie i już zatrudnia pracowników. Oficjalnie proponuje im jedną czwartą etatu, pracować będą na cały. A pieniądze dostawać pod stołem.
- Inaczej się nie da - mówi pan Marcin. I dodaje pod nosem, że państwo to złodzieje i ZUS to też złodzieje. A on płacić nie ma z czego. Bo go nie stać na wysokie składki.
Szara strefa to pan Jarosław, który ze swoim kolegą Markiem od pięciu lat prowadzą niewielką firmę zajmującą się wykańczaniem mieszkań. W tym roku wykończyli dziesięć mieszkań. Fakturę mieli wystawić raz. Mieli, bo właściciel, gdy usłyszał, ile będzie musiał dopłacić, rozmyślił się. Do szarej strefy wchodzimy jako klienci, gdy kupujemy towar na bazarze, strzyżemy się u fryzjera, który nie ma kasy fiskalnej. Mirosław Barszcz, ekspert BCC, były minister budownictwa i wiceminister resortu finansów (w rządzie PiS), uważa, że najbardziej przeżarty przez szarą strefę jest w Polsce sektor budowlany. Tu nawet ponad połowa zleceń jest robiona na lewo. Bez płacenia podatków.
Szara strefa pana Jarosława, Marka, Marcina i setek tysięcy innych polskich przedsiębiorców to, jak szacują Piotr Jaworski i Agnieszka Durlik-Khouri z Krajowej Izby Gospodarczej, od 150 mld zł do 320 mld zł rocznie. To według różnych badań od 13 do 30 proc. naszego PKB. Dokładnych wyliczeń nie ma. Są tylko szacunki.
Owe szacunkowe 30 proc. PKB to o 6 pkt proc. więcej niż w kojarzonych z mafią i korupcją Włoszech. I o 12 pkt proc. więcej niż u naszych sąsiadów Czechów i Słowaków. Tak wynika z ostatniego raportu firmy doradczej A.T. Kearney zrobionego na zlecenie Visa Europe.
- Gdyby cała szara strefa została zalegalizowana i obciążona podatkami w wysokości tylko 20 proc. (dochodowe, VAT, akcyza), do budżetu państwa wpłynęłoby ponad 60 mld zł. To kwota, która w całości pokryłaby planowaną w 2010 r. dziurę budżetową - oceniają
Dlatego razem z największymi organizacjami pracodawców w kraju Business Centre Club, Krajową Izbą Gospodarczą, Polską Konfederacją Pracodawców Prywatnych "Lewiatan" oraz Konfederacją Pracodawców Polskich apelujemy do przedsiębiorców: wyjdźcie z szarej strefy! Namawiamy też rząd - poprawcie przepisy, by ludzi do tego zachęcić!
Co pcha Polaków w szarą strefę?
Najkrócej mówiąc, dwie rzeczy: wysokie podatki i składki ubezpieczeniowe oraz mało skuteczne kary.
- Pracodawca, wypłacając do ręki pracownikowi 100 zł, odprowadza dodatkowo 70 zł w postaci podatku i składek na ubezpieczenia społeczne - wyjaśnia Jeremi Mordasewicz, ekspert Polskiej Konfederacji Pracodawców Prywatnych "Lewiatan" i członek rady nadzorczej ZUS.
Drobni przedsiębiorcy jak mogą unikają płacenia składek na ZUS. Kilka tygodni temu pisaliśmy w "Gazecie", jak tysiące taksówkarzy, handlarzy, kosmetyczek, korzystając z pomocy pośredników, zaczynają fikcyjną pracę jako "konsultanci" w Wielkiej Brytanii czy na Litwie. I tam płacą składki, znacznie niższe.
Zdaniem organizacji pracodawców szarej strefie sprzyja niski poziom zaufania do państwa. Polscy przedsiębiorcy często nie mają przekonania, że państwo sensownie wydaje pieniądze z ich podatków.
Mirosław Barszcz postulat wychodzenia z szarej strefy popiera gorąco. Ale ostrzega, że przedsiębiorca, wychodząc dziś z szarej strefy, nie zyska nawet dobrego samopoczucia. - Będąc wiceministrem finansów, otrzymywałem wiele listów od zirytowanych przedsiębiorców, zwłaszcza drobnych, narzekali, że płacąc uczciwie podatki, pozbawiają się środków do życia. Czuli się frajerami, patrząc, jak ich nieuczciwi konkurenci szybko się bogacą - mówi Barszcz. - Trzeba mieć naturę świętego, żeby cieszyć się z tego, że gdy postępujemy słusznie, wiedzie nam się gorzej od innych - tych nieuczciwych.
Nieuczciwi przedsiębiorcy często mogą czuć się bezkarni. Inspekcja pracy w pierwszym półroczu przeprowadziła 7,5 tys. kontroli dotyczących legalności zatrudnienia. Nieprawidłowości stwierdzono w blisko połowie firm. Np. w 12 proc. badanych przedsiębiorstw zatrudniano ludzi bez umowy o pracę oraz nie płacono za nich składek. Kary? Są śmieszne. Inspektorzy nałożyli grzywien w sumie na 400 tys. zł. Średnia grzywna wyniosła 1,3 tys. zł.
- Jak przedsiębiorca widzi, że jego konkurent nie płaci, żyje i ma się świetnie, to też zaczyna oszukiwać. Bo dlaczego ma płacić za innych? - pyta Mordasewicz.
Jak zachęcić Polaków do wyjścia z szarej strefy?
Walczyć z szarą strefą można na różne sposoby. Np. we Włoszech sklepikarzowi, który nie wydał paragonu fiskalnego trzykrotnie w ciągu pięciu lat, grozi czasowe zamknięcie sklepu.
- Oczywiście można wzmocnić kontrolę, zwiększyć kary, zaostrzyć prawo - mówi ekspert Konfederacji Pracodawców Polskich Adam Ambrozik.
Jego zdaniem nie tędy droga.
Według A.T. Kearney najsilniejszym bodźcem do wyjścia z szarej strefy była obniżka składek rentowych. Od stycznia 2008 spadły z 13 do 6 proc. Na papierze uproszczono też formalności przy zakładaniu firmy (dlaczego tylko na papierze, będzie niżej). Ile firm wyszło dzięki temu z szarej strefy? Danych brak.
Firmy tkwią w szarej strefie, mimo że wiedzą, że nie dostaną kredytu bankowego, bo bank udziela go na podstawie udokumentowanych dochodów. Wykluczają się z ogromnego rynku zamówień publicznych. Nie są bowiem w stanie wykazać, że zatrudniają odpowiednio dużo osób, by dać gwarancje rzetelnego wykonania zlecenia. Wreszcie w każdej chwili na działającą nielegalnie firmę może donieść do Państwowej Inspekcji Pracy rozżalony zwolnieniem pracownik lub konkurent. Wtedy za karę trzeba zapłacić zaległe składki na ZUS wraz z karnymi odsetkami, co może skończyć się bankructwem.
Zdaniem minister pracy Jolanty Fedak do opuszczania szarej strefy coraz skuteczniej zachęca również dotacja z urzędu pracy na założenie własnej firmy. Można dostać nawet 19,6 tys. zł. Trzeba być zarejestrowanym jako bezrobotny i złożyć wniosek z biznesplanem.
Fedak tłumaczy to prostą kalkulacją. Wcześniej takim osobom zwyczajnie nie opłacało się ujawniać. Mogły dostać z pośredniaka ledwo 4-5 tys. zł na założenie firmy. Dziś, gdy kwota urosła czterokrotnie, skalkulowały, że warto założyć legalny interes. Choćby fryzjerzy, zamiast strzyc klientów w domu, bez ewidencji, teraz wynajmują lokal i działają legalnie.
- Ostatnio jeden ze starostów z zachodniej Polski mówił mi, że po pieniądze na założenie warsztatu zgłosił się człowiek, który wcześniej sprowadzał z zagranicy na lewo samochody - opowiada Fedak. - Zgłosił się do urzędu pracy, mówiąc, że kończy z tamtym procederem. Dostał pieniądze na założenie firmy.
W 2008 r. nowo powstające firmy wzięły na rozkręcenie swoich interesów 560 mln zł z funduszy Ministerstwa Pracy. Do końca sierpnia tego roku już ponad 650 mln zł! (plan ministerstwa przewidywał 395 mln, i to na cały rok). W przyszłym roku resort rezerwuje na dotacje dla początkujących przedsiębiorców w swoim budżecie już miliard złotych. Żeby nie zwracać pomocy, firma musi działać przez rok.
Na założenie firmy można dostać również pieniądze z Unii - nawet 40 tys. zł bezzwrotnej pomocy. Chodzi o program o nieludzkiej nazwie: Działanie 6.2 z programu operacyjnego "Kapitał ludzki - promocja przedsiębiorczości i samozatrudnienia". Komisja Europejska zarezerwowała na ten cel 400 mln euro.
Początkujący przedsiębiorca na zachętę płaci też niższe składki do ZUS - przez dwa lata zamiast 840 zł wpłaca niecałe 340 zł (podstawa naliczania składek wynosi nie 60 proc. przeciętnej pensji, ale 30 proc. minimalnej płacy).
W czerwcu osób, które korzystały z preferencyjnych składek na ubezpieczenia emerytalne i rentowe, było 312 tys.
Później można również złożyć do urzędu pracy wniosek o refundację kosztów związanych z wyposażeniem stanowiska pracy dla bezrobotnego (600 proc. średniej krajowej, czyli niemal 20 tys. zł). Haczyk? Przedsiębiorca musi utrzymać stanowisko pracy przez dwa lata (czyli jak zwolni bezrobotnego, musi zatrudnić na jego miejsce kolejnego).
Co powinien zrobić rząd?
Organizacje przedsiębiorców na naszą prośbę sporządziły listę postulatów dla rządu Donalda Tuska.
• Pracodawcy przede wszystkim oczekują zmniejszenia obciążeń fiskalnych. Zwłaszcza jeśli chodzi o koszty pracy, np. Fundusz Pracy, Fundusz Gwarantowanych Świadczeń Pracowniczych.
• Domagają się obniżki podatków dla najmniej zarabiających. - W ich przypadku motywacja do oficjalnej pracy jest najsłabsza - mówi Mordasewicz.
- Mając do wyboru zakup jedzenia na obiad dla dzieci lub zapłacenie podatków, każdy człowiek o zdrowych zmysłach wybierze zakup jedzenia - twierdzi Barszcz. I dodaje: - Chyba jako jedyne cywilizowane państwo na świecie w polskim systemie podatkowym zamiast klina podatkowego (wyższe podatki płacą osoby o wyższych dochodach) mamy anty-klin - im ktoś więcej zarabia, tym proporcjonalnie mniej płaci podatków - twierdzi Barszcz.
Ktoś, prowadząc swoją firmę, może zarobić 100 zł, a do ZUS musi odprowadzić ponad 800 zł. Natomiast w Irlandii składka jest uzależniona od dochodu firmy. Nie masz dochodu? Płacisz niewielkie składki.
• Numer trzy na liście przedsiębiorców to podwyżka kwoty wolnej od podatku. Dziś wynosi ona zaledwie ok. 300 zł miesięcznie. W większości krajów Unii (np. Irlandii) jest dziesięciokrotnie wyższa niż w Polsce. W Niemczech, porównując małżeństwa z dwójką dzieci - nawet 16-krotna.
• Numer cztery - zmiana nastawienia organów podatkowych. Powinny być skoncentrowane na zwalczaniu szarej strefy, a nie jak teraz na szukaniu potknięć legalnie działających przedsiębiorców.
Przykładem absurdu - opisywanym kiedyś przez "Gazetę" - była sprawa przedsiębiorcy prowadzącego sklep z tekstyliami. Zgłosił do urzędu skarbowego, że naprzeciwko jego lokalu sprzedawane są nielegalnie - bez kasy fiskalnej - identyczne jak u niego towary, tylko o ponad 20 proc. taniej, bo bez podatku. Urząd odpowiedział, że nie może się zająć tą sprawą, ponieważ nielegalnie handlujący... nie są zarejestrowani w urzędzie skarbowym. Urząd zatem nie wie, kogo ma ścigać. - Takie sytuacje po prostu nie mogą się zdarzać - denerwuje się Barszcz.
• Numer pięć - ograniczenie biurokracji. Prosty przykład - założenie firmy. Przed marcem 2009 roku przedsiębiorca, by zarejestrować firmę, musiał wypełnić papiery: w urzędzie statystycznym, w urzędzie skarbowym i w gminie. Każda z wizyt zżerała mu czas i nerwy. Po marcu miało się to zmienić, bo rząd wprowadził tzw. jedno okienko, gdzie urzędnicy mieli załatwiać wszystkie formalności. I co? Przedsiębiorca musi nadal biegać po urzędach - do gminy z wnioskiem o rejestrację, do urzędu skarbowego z deklaracją VAT-R i zgłoszeniem formy i sposobu opodatkowania, do ZUS ze zgłoszeniem do ubezpieczenia pracowników i również siebie jako płatnika. Rejestracja mająca trwać kilka godzin przy bardzo dużym szczęściu trwa kilka dni. Powód? Nie przeszkolono urzędników.
Czy są szanse na spełnienie tych warunków? Mirosław Sekuła, poseł PO, szef sejmowej komisji "Przyjazne państwo" zajmującej się odbiurokratyzowaniem gospodarki: - Gdy tylko postulaty pracodawców trafią do nas, natychmiast zwołujemy specjalne posiedzenie komisji i będziemy starali się przekuć je w gotowe ustawy. Na posiedzenie zaprosimy wszystkie organizacje, które podpisały się pod apelem "Gazety". 80 proc. ustaw, które wychodzą z komisji "Przyjazne państwo", to propozycje obywatelskie. Jest duża szansa, że zmienimy prawo i zmniejszymy szarą strefę.
Firmy wolą płacić pracownikom "pod stołem"
Katarzyna K. pracuje w gabinecie kosmetycznym. Od kilku lat szefowa wypłaca jej część pensji "do ręki". Pani Kasia gromadziła w tym roku dokumenty potrzebne do obliczenia kapitału początkowego. Zainteresowała się przy okazji, ile będzie wynosić jej emerytura. Była przerażona, gdy okazało się, że dostanie grosze - pisze "Dziennik Łódzki".
"Do tej pory nie protestowałam. Cieszyłam się nawet, że dostaję pieniądze bez odciągania podatku. Teraz uświadomiłam sobie, że to działa na moją niekorzyść. Gdyby pracodawca wykazał wszystkie moje zarobki, mogłabym liczyć na emeryturę wyższą o kilkaset złotych" - mówi pani Katarzyna. Podobnie jak pani Anna, zgłosiła się do skarbówki, żeby "wyprostować" sprawę. Miała nadzieję, że urzędniczka skłoni jej pracodawczynię do prawidłowego rozliczania pensji.
Małgorzata Biel, zastępca naczelnika II Urzędu Skarbowego Łódź-Bałuty, pozbawia ją złudzeń: "Podatnik ma obowiązek ujawnić wszystkie dochody. Nie ma znaczenia, że pracodawca odprowadził podatki tylko od części pensji. Nie ma przepisów, które zwolniłyby podatnika od uregulowania podatku w zamian za doniesienie na nieuczciwego pracodawcę. Zgodnie z kodeksem karnoskarbowym, podatnik może zaprezentować tak zwaną postawę czynnego żalu. Jeśli to zrobi, naczelnik urzędu może odstąpić od wymierzenia kary. Jednak zaległości podatkowe od nieujawnionych zarobków i tak musi zapłacić z odsetkami" - mówi gazecie stanowczo urzędniczka.
Pracodawców takich, jak szef pani Anny, jest dużo więcej. Z analiz Szkoły Głównej Handlowej wynika, że ich praktyki akceptuje aż 34 procent obywateli. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego, w szarej strefie pracuje aż 1,3 mln Polaków. Specjaliści podkreślają, że zjawisko nasiliło się w tym roku, ponieważ pracownicy zaczęli żądać wynagrodzeń zbliżonych do zachodnich.
"Regularnie odbieram sygnały o firmach, które uciekają w szarą strefę" - potwierdza Henryk Michałowicz z Konfederacji Pracodawców Polskich. "Spełniając żądania pracowników i płacąc wszystkie świadczenia, firmy musiałyby przestać inwestować, a to mogłoby spowodować ich upadek. Za pracownika, który dostaje na rękę tysiąc złotych, pracodawca musi zapłacić 800 złotych rozmaitych świadczeń i składek. Złe prawo mógłby zmienić parlament".
Mógłby, gdyby posłowie zechcieli dowiedzieć się czegoś więcej o szarej strefie. Poseł PiS Jarosław Jagiełło, zasiadający w Sejmowej Komisji Finansów, w rozmowie z "DŁ" przyznał, że można i trzeba zmienić prawo tak, by złamać źle pojętą solidarność między pracownikiem a pracodawcą. "Nie potrafię powiedzieć na gorąco, na czym zmiana miałaby polegać, ale rzecz jest na pewno warta poszukiwania rozwiązań" - stwierdził poseł.
Agnieszka Pawlak z Izby Skarbowej w Łodzi proponuje, żeby oprócz akcji przeciw korupcji, rząd zorganizował kampanię przeciw szarej strefie. "Tymczasem apeluję jednak o wpisywanie sobie +tajnych+ dochodów w PIT. Jest szansa, że skarbówki w drodze analizy dojdą, który pracodawca płaci za małą zaliczkę i go skontrolują" - mówi "Dziennikowi Łódzkiemu" Pawlak.
Służby kuszą i podsłuchują.
CBA zafundowała agentowi Tomkowi bardzo przyjemne, by nie powiedzieć: rozkoszne dwa lata. Pan Tomasz za pieniądze podatników rozbijał się samochodami, pił, szalał, uwodził i kombinował, starając się nieudolnie dowieść, że każdy z obywateli jest przekupny, tyle że każdy za inną cenę. Co prawda tezy tej dowodził już kilkaset lat temu Seneka (i do tego nie za nasze pieniądze), ale rozumiem, że mistrz Kamiński potrzebował dowodów bezpośrednich, wizualnych, przede wszystkim - dobrze wyreżyserowanych, przy których cena nie grała roli. Im bardziej udało mu się zgnoić delikwenta, tym większy prestiż spadał na CBA, która do zgnojenia doprowadziła. Jeśli Mariusz Kamiński - jak wieść gminna niesie - przeniósł się do Pałacu Prezydenckiego, to aż strach pomyśleć, jakiego prestiżu nada teraz temu miejscu.
Gdy CBA wynajdywało i finansowało uwodzicieli, ABW, mając nieco mniej fantazji, zakładała obywatelom podsłuchy. Dużo i na wszelki wypadek. Bo po co uwodzić, gdy można podsłuchać, w końcu zawsze ktoś kiedyś ujawni jakąś skłonność do grzechu.
Bezpieczeństwem państwa wszystko da się wytłumaczyć: obozy internowania i tortury, a co dopiero podsłuchy! Prawo do prywatności jest tymczasem prawem nowym. Pojawiło się dość późno (określenia "prawo do prywatności" użyto dopiero w 1890 roku, w "Harvard Law Revue") i - jak się okazuje - w naszym "demokratycznym" kraju prawo to jest nader kruche.
Tymczasem trudno sobie wyobrazić demokrację bez uznania tego prawa. Stanowi ono integralny element godności jednostki i kryterium solidności państwa prawa. Obywatele nie są narzędziami do zagwarantowania bezpieczeństwa państwa, to kryterium poziomu bezpieczeństwa państwa jest skuteczność ochrony indywidualnych praw jednostki.
Władza musi troszczyć się o bezpieczeństwo wszystkich, nie naruszając ich prywatności, tak jak powinna troszczyć się o ich zdrowie, nie zamykając wszystkich w szpitalach (choć byłoby tak bezpieczniej), powinna też stać na straży ich własności, nie odbierając im dóbr, choć w ten sposób można dać większe gwarancje, że nikt obcy ich nie ukradnie.
Władza w praworządnym kraju w przeciwieństwie do państwa totalitarnego ma ograniczenia, których nigdy nie powinna przekraczać, jeśli nie chce zarazem wyrzec się swojej prawomocności, musi pamiętać, że respektowanie praw jednostkowych nie jest środkiem, lecz celem samym w sobie jej istnienia. W państwie, w którym łamie się prawo do prywatności, może będzie bardzo bezpiecznie i nikt nie będzie miał chęci do grzesznych zachowań, ale też nie będzie miał wątpliwości, że takie bezpieczeństwo i takie państwo nie mają żadnej wartości.
Magdalena Środa
Komisja Nadzoru Finansowego chce, żeby banki bardziej surowo oceniały przyszłych pożyczkobiorców. - Ostrzejsze kryteria oceny spowolnią akcję kredytową w Polsce. To odbije się na wzroście gospodarczym i rynku pracy - alarmuje Związek Banków Polskich
Zdaniem KNF w okresie kredytowego boomu bankowcy zbyt łatwo pożyczali pieniądze i zamiast rzetelnie sprawdzać zdolność kredytową, woleli polegać na deklaracjach i oświadczeniach, w pogoni za zyskami byli gotowi kredytować nawet tych bardziej ryzykownych klientów. Teraz plują sobie w brodę. A przecież sami wyhodowali sobie rzeszę obciążonych nadmiernie kredytami klientów, którzy nie mieli wystarczających dochodów, a jedną pożyczkę spłacali, zaciągając kolejną. Mariusz Karpiński, były prezes GE Money Banku, szacuje, że ok. 100 tys. osób spłaca po co najmniej dziesięć kredytów, a łączna wartość ich zobowiązań przekracza 9 mld zł.
Komisja Nadzoru Finansowego zdecydowała, że przyszedł czas na ukrócenie kredytowego rozdawnictwa. W przygotowywanej rekomendacji "T" chce uregulować zasady badania zdolności kredytowej. Kiedy wejdzie ona w życie w 2010 r., banki będą musiały dokładnie sprawdzać, ile faktycznie zarabiają potencjalni kredytobiorcy i ile rzeczywiście wydają na miesięczne utrzymanie (do tej pory w przypadku wydatków opierano się wyłącznie na deklaracjach pożyczkobiorców). Będą też musiały przyjrzeć się sytuacji rodzinnej klientów - ich statusowi społecznemu, sytuacji mieszkaniowej i na tej podstawie ocenić zdolność do spłacania rat. Co więcej, KNF chce, żeby suma rat kredytowych i innych wydatków finansowych nie przekraczała połowy miesięcznych dochodów kredytobiorcy
Te postulaty wzbudzają zdecydowany sprzeciw banków. - Jeżeli te regulacje wejdą w życie, może wywołać to blokadę rynku kredytowego - alarmuje Krzysztof Pietraszkiewicz, prezes Związku Banków Polskich. Ostrzega, że mniej zamożnym klientom będzie zdecydowanie trudniej pożyczyć w banku pieniądze, a sprzedaż kredytów gotówkowych czy ratalnych spadnie nawet o 80 proc. - Przypominam, że sprzedaż ratalna, poprzez finansowanie konsumpcji indywidualnej, przekłada się na wzrost popytu gospodarstw domowych i bezpośrednio wpływa na wzrost gospodarczy - mówi szef ZBP. Podkreśla też, że mimo kryzysu klienci cały czas sumiennie spłacają zaciągnięte pożyczki: - Kredyty zagrożone stanowią zaledwie 4,7 proc. wszystkich udzielonych indywidualnym klientom. Spójrzmy na firmy - tam za złe można uznać już 10 proc. kredytów.
Komisja Nadzoru Finansowego ma na ten temat inne zdanie: - Dociera do nas wiele sygnałów od klientów, którzy wpadli w spiralę zadłużenia. Większość z nich podkreśla, że banki nie dość sumiennie badają zdolność kredytową i nie dostosowują ofert do możliwości spłaty zobowiązań - mówi Marta Chmielewska-Racławska, rzeczniczka pionu bankowego KNF. Jako przykład podaje emerytkę, której w ciągu dwóch lat banki i firmy pożyczkowe udzieliły w sumie 59 kredytów, a jej łączne zadłużenie przekroczyło 500 tys. zł. Jak do tego mogło dojść? Sprawdzały wiarygodność klientki w Biurze Informacji Kredytowej, ale interesowało je tylko, czy terminowo spłaca raty. Żaden z banków nie zamówił raportu o jej całościowym zadłużeniu. - Powodem była oszczędność: zamiast płacić za dwa raporty, braliśmy tylko jeden. I zakładaliśmy, że skoro regularnie spłaca pożyczki, to jest wiarygodna - mówi nieoficjalnie pracownik jednego z banków.
Z badań KNF wynika, że od stycznia do sierpnia tego roku wartość zagrożonych kredytów gospodarstw domowych wzrosła o 44 proc., a najszybciej "psują się" pożyczki konsumpcyjne. Na apele bankowców Marta Chmielewska-Racławska odpowiada krótko: - W pełni rozumiemy działania lobbingowe banków przeciwko regulacji, która wiąże się dla nich z dodatkowymi kosztami. Jednak trzeba dołożyć starań, żeby dyskusja uwzględniała też koszty społeczne i gospodarcze związane z prowadzeniem działalności kredytowej.