Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry


 Anne-Lise Boge

GRZECH PIERWORODNY XVIII

SIOSTRY

Wydarzenia przedstawione w serii powieściowej „Grzech pierworodny" rozgrywają się w gospodarstwie należącym do rodziny mojej matki. Dwór, przyroda, postaci i tło kulturowe są autentyczne. Chciałabym jednak zaznaczyć, że ani ludzie, ani cala historia opisana w serii nie mają żadnego związku z rzeczywistością. To powstało w mojej wyobraźni.

  

Dla Taty - z podziękowaniem za słowa otuchy i podtrzymywanie na duchu

podczas pracy nad „Grzechem pierworodnym"

oraz za poparcie dla innych moich planów pisarskich

Anne-Lise Boge.

ROZDZIAŁ 1.

Było ciemno, kiedy Ruth wreszcie uniosła głowę i nieprzytom­nie rozejrzała się dookoła. Nie wiedziała, ile minęło czasu. Od­niosła wrażenie, jak gdyby długo jej nie było. Mimo to czuła, że cały czas była na miejscu, lecz nie pamiętała, co robiła. Nie miała odwagi sobie tego przypomnieć. Coś jej mówiło, że nie wolno jej myśleć, bo inaczej się załamie.

Siedziała na sofie. Z kuchni do mrocznego salonu sączyło się światło. Zaczęło się robić zimno; dawno już pewnie nikt nie dokładał do pieca, zaświtało niejasno w jej głowie. Po chwili zorientowała się, że trzyma na rękach Marilenę. Dziewczynka leżała w jej ramionach i spała. Na jej drobnej buzi rysowały się zaschnięte smugi od łez, a mała nadal od czasu do czasu łkała przez sen. Wsunęła kciuk do ust i ssała go słabo, nie budząc się. Drugą rączkę zaciskała mocno na palcu środkowym Ruth, jak gdyby już nigdy nie chciała puścić matki. Butelka z mlekiem ześliznęła się na bok i utworzyła dużą mokrą plamę na pledzie, którym Ruth otuliła siebie i dziecko. Nie pamiętała kiedy. Nie przypominała też sobie, że przygotowała dla malej butelkę z mlekiem.

Nagle poczuła, jak gdyby ktoś zapalił w jej głowie ostre, rażą­ce światło, i wszystko stało się jasne. Zasłoniła dłonią usta, żeby powstrzymać krzyk. Samuel! Zabiła Samuela!

Trzęsła się jak w febrze. Ostrożnie przesunęła się, usiłując zajrzeć do kuchni, jednak z miejsca, gdzie siedziała, niczego nie mogła zobaczyć. Było zbyt ciemno, a poza tym zasłaniał jej stół. Powoli położyła dziecko na sofie i starannie je okryła. Pogładziła palcem ciepły policzek dziewczynki i delikatnie odgarnęła z jej twarzy wilgotny kosmyk włosów. Potem z bijącym sercem od­wróciła się w stronę otwartych kuchennych drzwi. Wstała. Led­wie trzymała się na nogach.

Samuel leżał na brzuchu na podłodze. Nogi miał rozsta­wione, a ręce wyrzucone do przodu i rozczapierzone palce, jak gdyby usiłował się czołgać. Nóż kuchenny nadal wystawał mu z pleców, a na podłodze wokół ciała utworzyła się spora kału­ża częściowo skrzepłej krwi. Samuel leżał z twarzą odwróconą na bok i szeroko otwartymi oczami. Misjonarz nie wyglądał już tak nienagannie i pedantycznie, do czego zawsze przywiązywał wagę, zauważyła Ruth. Jego ubranie było wygniecione, a włosy sterczały na wszystkie strony. Te piękne, jasne włosy, o które za­wsze tak dbał, teraz były pozlepiane od zakrzepłej krwi.

Ruth stała obok niczym skamieniała. Domyślała się, że jej mąż nie żyje. Ona go zabiła. Na samą myśl znowu ogarnęły ją dreszcze. Mimo wszystko nie żałowała. Nie czuła nic. Wypełnia­ła ją pustka, jak gdyby sama również była martwa. W głowie jej szumiało.

Podniosła wzrok i spojrzała na zegar stojący na blacie. Już po północy! Nie pamiętała, kiedy wróciła ze Stornes, dokąd poszła na chrzest domowy Malej Mali, ale musiało to być kilka godzin temu.

Nagle ogarnęły ją mdłości. Ledwie zdążyła do wiadra z pomyjami i zwymiotowała. Drżącymi dłońmi nabrała czystej wody z dzbanka i przepłukała usta, ochlapała twarz zimną wodą. Zakręciło się jej w głowie i pochyliła się do przodu, żeby nie zemdleć. Mdłości powoli przechodziły, pozostawiając kwaśny smak w ustach i pieczenie w piersiach. Ruth ostrożnie odwró­ciła się i ponownie popatrzyła na mężczyznę, który leżał na podłodze, jak gdyby chciała się przekonać, że to, co poprzednio widziała, nie było prawdą. Ale Samuel nadal tam leżał tak samo nieruchomo.

Ruth uderzył mdły odór krwi i śmierci. Zadrżała i kwaśno jej się odbiło. Obeszła ciało, uważając, by zbytnio się nie zbliżyć ani do zwłok, ani do kałuży krwi. Wreszcie wycofała się do salo­nu i usiadła na krześle. Siedziała tak przez dłuższą chwilę, tępo wpatrując się przed siebie. Nagle jej wzrok zatrzymał się na śpią­cym dziecku. Ruth wzdrygnęła się. W jednej chwili uświadomiła sobie całe okrucieństwo tego, co zrobiła. Co innego odebrać ży­cie nienarodzonemu dziecku - nikt by się o tym nie dowiedział. Ale Samuel...

Przyjdzie po nią lensman i wsadzi do więzienia! Na wiele lat, pomyślała ze strachem, czując, jak zimny pot spływa jej po plecach. Być może na całe życie! Nigdy więcej nie zobaczy już Marileny. I drugiego dziecka... Zabiorą je zaraz po urodzeniu i oddadzą obcym ludziom, myślała zrozpaczona.

Nikt nie będzie chciał jej znać, ponieważ sprowadziła na swą rodzinę hańbę i same zmartwienia. Nigdy nie będzie mogła spoj­rzeć bliskim w oczy, a przede wszystkim Marilenie. Chociaż to z jej powodu dopuściła się tego morderstwa! Nie, nie wolno jej zrzucać winy na nikogo. Zrobiła to, ponieważ uczucie nienawi­ści do Samuela zagłuszyło wszystko inne. Zatarło myśli i zdrowy rozsądek, doprowadziło do desperacji i wypełniło palącą żądzą, której dłużej nie dało się powstrzymać. Kiedy Samuel uderzył ich dziecko, przebrał miarę, sprawił, że straciła panowanie nad sobą. Zapewne działała w zaślepieniu i nie była całkiem przy zdrowych zmysłach, kiedy wbijała mu nóż w plecy, pomyślała niepewnie. Nie pamiętała, że to zrobiła. Ale to żadne usprawied­liwienie. Tak długo go nienawidziła...

Ruth odchyliła się do tyłu na krześle i zamknęła oczy. Ży­cie, które ją teraz czeka, to tylko grzech i upodlenie. Nie ma już do czego dążyć. Gnicie w więzieniu rok za rokiem za zamordo­wanie Samuela, bez Marileny... To nie do zniesienia. Poza tym zmarnowała życie Marilenie - wszyscy odsuną się od jej córki z powodu matki morderczyni. A co sama Marilena pomyśli, gdy będzie wystarczająco duża i dowie się, że matka zabiła jej ojca? Czy zdoła zrozumieć lub wybaczyć coś tak potwornego?

Ruth nigdy nie będzie w stanie opowiedzieć córce, jakim człowiekiem był Samuel. Że oboje żyli w piekle nie do opisa­nia, które w końcu doprowadziło ją do tego, że złapała za nóż. Marilena nie zrozumie, jak matka mogła to znosić, nikt tego nie byłby w stanie zrozumieć, pomyślała zmęczona. Nikt nie zdawał sobie sprawy, ile musiała wycierpieć. A teraz już na nic się nie zda opowiadanie o tym. Zresztą nawet sama, siedząc tak z za­mkniętymi oczyma i czując mdłości podchodzące do gardła, nie pojmowała, jak mogła wytrzymać tyle upokorzenia i bólu. Powinna była odejść od męża! Ale nie miała odwagi. Jej tchórzo­stwo zniszczyło życie jej i jej dziecka.

Powoli odzyskiwała jasność myśli. Jej życie nic już nie zna­czy, uświadomiła sobie. Lodowatą dłonią przetarła twarz. Teraz liczy się jedynie Marilena i jej bezpieczeństwo. Z upływem lat i ona, i ludzie zapomną o tej tragedii, jednak pod warunkiem, że nie będzie wśród nich Ruth, której obecność będzie ciągle przy­pominać o tym, co się wydarzyło.

Ruth wyprostowała się. Istniało tylko jedno rozwiązanie. Mali zajmie się Marileną, co do tego nie miała wątpliwości. Za­pewni jej córce poczucie bezpieczeństwa i miłość, które sama tak bardzo chciała ofiarować swemu dziecku. W Stornes będą chronić maleństwo i zrobią wszystko, by było szczęśliwe. Ale ona sama musi zniknąć.

Powoli wstała i uklękła przy sofie. Jej oczy nabiegły łzami, kiedy przyłożyła usta do miękkiego policzka córki. Czuła, że serce jej pęknie. Oddech przeszedł w szybkie, drżące łkanie.

-  Jesteś najdroższą istotą, jaką mam - musnęła oddechem główkę Marileny. - Tylko dla ciebie żyłam, córeczko. Byłaś moim życiem i moim promyczkiem w ciemności. Jednak lepiej ci będzie beze mnie, maleńka. Teraz liczy się twoja przyszłość. Dla mnie już nie ma nadziei... Niewiele mi życia zostało...

Ostrożnie pogładziła dłonią policzek dziecka. Delikatnie okręciła na palcu miękki, lśniący loczek na głowie córki.

-  Jeżeli odejdę, będziesz mogła wyrosnąć na piękną dziew­czynę, Marileno - mówiła dalej cicho, zwracając się raczej do siebie. - Będziesz silna, jestem pewna, że moja matka się o to postara. Nikt cię nie zawiedzie ani nie będzie ci dokuczał. Nigdy! Możesz zostać kimś, kim ja nigdy nie byłam, dziecko. Musisz wiedzieć, że istnieje tylko jeden Bóg. Bądź mu wierna, choć być może pojawi się ktoś, kto spróbuje cię przekonać, byś wierzyła w co innego. Ktoś, kto będzie się mienił sługą Bożym, lecz mimo to nim nie będzie. Ktoś, kto w imię Boga będzie prowadził włas­ną grę. Wielu jest takich ludzi i musisz się nauczyć ich rozpozna­wać. W przeciwnym razie zniszczą ciebie i twoje życie.

Zasłoniła dłonią usta, żeby stłumić szloch - Marilena nie może się obudzić. Ruth wiedziała, co powinna teraz zrobić. Na myśl o lodowatym, czarnym fiordzie jęknęła ze strachu i grozy. Mimo to zdawała sobie sprawę, że nie pozostało jej nic innego. Musiała to zrobić. Dla Marileny.

Czy kochała córkę tak bardzo, że gotowa była oddać za nią życie? Miękko pocałowała zamknięte oczy dziecka. Jej łzy spadły na ciepłą, drobną twarzyczkę córki i stoczyły się po jej policzku. Ruth otarta je pośpiesznie, lecz ostrożnie. Potem wyprostowała się i głęboko wciągnęła powietrze. Tak, nie ma innego wyjścia! Najlepiej będzie zniknąć. Ktoś może pomyśleć, że stchórzyła, lecz ona sama czuła wyraźnie, jak po całym ciele rozchodzi się pewnego rodzaju gorące przeświadczenie że to jedyne słuszne rozwiązanie. Zgrzeszyła, zabiła człowieka. Teraz powinna po­nieść karę. Zniknąć w ciemności, by Marilena pozostała w blasku światła.

 

Ruth skuliła się z zimna, kiedy wyszła w tę marcową noc i poczu­ła podmuch północnego wiatru. Dużym szalem otuliła szczelnie Marilenę, chociaż ciepło ją ubrała i dodatkowo owinęła kocy­kiem z sypialni na poddaszu. Szybkimi krokami ruszyła w dół ku Stornes. Ciemność nocy rozjaśniały księżyc, zbliżający się do pełni, i barwna zorza polarna, która płonęła na niebie i mknęła z przenikliwym szumem.

Ruth nie zastanawiała się dłużej. Bolała ją głowa i co chwila ogarniały mdłości. Zrozpaczona zamknęła oczy. Omal nie upad­ła, gdy potknęła się o grudę lodu. Musi bardziej uważać i zrobić, co trzeba! Nie myśleć, tylko działać. Łzy zapiekły na policzkach, gdy dmuchnął na nie mroźny wiatr i zamienił w lód na jej twa­rzy. Pochyliła głowę bliżej tłumoczka, który niosła w ramionach. Kiedy poczuła słodki, ciepły oddech Marileny, rozpłakała się z bezsilności.

- Pomóż mi to uczynić, Boże - jęknęła cicho. - Dodaj mi sił, bym zdołała zrobić to, co powinnam. Tak się boję - szepnę­ła zduszonym głosem, przyciskając twarz do dziecka. - O Boże, tak bardzo się boję!

 

W ciemnościach dwór wydał się Ruth ogromny, kiedy prze­chodziła przez niewielki mostek nad strumieniem przy pralni. W obejściu panowała cisza. Raz tylko krowa zaryczała w oborze, lecz poza tym spokój nocy zakłócał jedynie pulsujący szum zo­rzy polarnej.

Ruth przemknęła się do wejścia. Ostrożnie otworzyła drzwi. Tutaj we wsi nikt nie zamykał ich na klucz ani w dzień, ani w nocy. Tak było zawsze, odkąd pamiętała. Nigdy jednak nikt niepożądany nie wszedł do środka. Nigdy też nie zginął choćby okruch chleba, nawet wtedy, gdy Cyganie nocowali latem w sto­dole. Drzwi w Stornes nie zamykano na klucz mimo krążących opinii, że Cyganie to banda złodziei. Oni jednak ani razu nie zabrali ze Stornes nawet złamanego noża.

Drzwi zaskrzypiały cicho. Ruth przystanęła nieruchomo i wstrzymała oddech. Wiedziała, jak łatwo w tym domu rozcho­dzą się wszelkie dźwięki, a nie chciała nikogo obudzić, zanim nie zrobi tego, co powinna. Nasłuchiwała. Po chwili wśliznęła się do korytarza i otworzyła drzwi do salonu. Z pieca snuło się słabe światło - teraz w zimie palono w nim na okrągło. W pokoju na­dal panowało przyjemne ciepło.

Ruth ostrożnie pociągnęła za sobą drzwi, nie zamykając ich do końca. Ktoś mógłby usłyszeć szczęknięcie zamka, pomyśla­ła. Jeżeli nie spał, to na pewno sprawdziłby, dlaczego drzwi za­mknęły się w środku nocy. Ruth podeszła do kanapy i delikat­nie położyła na niej Marilenę. Dziecko poruszyło się przez sen, zakwiliło trochę i spało dalej. Ruth przyklęknęła obok i zaczęła je rozbierać. Rozwinęła kocyk i odłożyła go na kanapę, potem zsunęła czapeczkę. Gdyby zostawiła Marilenę zbyt ciepło ubra­ną, dziewczynka spociłaby się i obudziła z pragnienia. A do tego za nic nie można dopuścić... przez jakiś czas. Gdyby Marilena zaczęła płakać, Mali zaraz by ją usłyszała, Ruth nie miała co do tego wątpliwości. Matka zeszłaby na dół, znalazła dziecko i zaję­ła się nim. Wzięła na ręce, przytuliła i uspokoiła.

Ruth znowu ogarnął płacz. Pochyliła głowę i ukryła twarz w dłoniach. Jeszcze raz próbowała się modlić, ale nie zdołała. Paraliżował ją strach i żal, czuła, że zaraz zemdleje. Ogromnym wysiłkiem wyprostowała się, wytarła rękawem mokre policzki i zdjęła szal. Odrętwiałymi palcami rozluźniła warkocz, tak że długie włosy opadły swobodnie na plecy. Na koniec chwyciła cienki i długi złoty łańcuszek z krzyżykiem i zdjęła przez gło­wę.

Przez chwilę przyglądała mu się, jak błyszczy w jej dłoni. Do­stała go od rodziców w dniu konfirmacji. Pamiętała jeszcze to wzniosłe uczucie, które ją wypełniło, gdy mama zawiesiła go na jej szyi. Już wtedy wiedziała, że będzie żyć tak, jak pragnął Bóg. Właściwie zawsze tego chciała, pomyślała nieco zdziwiona - za­wsze czuła, że to dla niej najlepsza droga. Podczas konfirmacji z głęboką powagą złożyła przyrzeczenie, czuła, jak krzyżyk przy­legał do piersi, kiedy klęczała przed ołtarzem, a pastor położył na jej głowie swą ciężką dłoń. Wszystko było wtedy takie dobre. Takie prawe. A teraz obróciło się w zło, wszystko.

Ostrożnie założyła krzyżyk na szyi Marileny.

-  To mój spadek dla ciebie, dziecko - szepnęła. - Nie bę­dziesz mnie pamiętała, swojej matki. Ale być może, gdy do­tkniesz krzyżyka na szyi, uświadomisz sobie, że istniałam.

Ruth rozpłakała się, lecz zaraz otarła łzy.

-  Zgrzeszyłam, moja maleńka. Nie tego dla ciebie chciałam. Ale kocham cię, Marileno, kocham od dnia, gdy poczułam, że noszę cię pod sercem. Jesteś moim największym szczęściem, najwspanialszym darem! Ale masz prawo do dobrego życia, życia w radości i wolności. To dlatego muszę od ciebie odejść, rozumiesz? Gdybym została, obarczyłabym cię swoją winą. Nie zniosłabym tego. Już zbyt wiele wycierpiałaś z mojego powodu. Od tej chwili zaczniesz żyć na nowo, moja córeczko.

Przytuliła twarz do ciepłego policzka dziecka, złożyła ręce i modliła się do Boga cichym, zachrypniętym głosem. Potem wy­prostowała się i jeszcze raz spojrzała na śpiącą Marilenę. Uczy­niła nad nią duży znak krzyża.

-  Wybacz mi - szepnęła wzruszona. - Wybacz mi, dziecko! Następnie podniosła się sztywno, nie odrywając wzroku od córki. Ręce przyciskała do bolącego brzucha. Na mgnienie oka jej myśli podążyły ku nienarodzonemu dziecku, które nosiła. Ono też ma prawo do życia, przyznała w duchu, ale tę kruszyn­kę zabierze ze sobą na śmierć. Nie ma już wyboru, była o tym przekonana.

-  O Boże, nie dam rady - łkała bezgłośnie. - Nie mogę. Marilena poruszyła się niespokojnie. Ruth znieruchomiała i wstrzymała oddech. Oby się teraz nie obudziła! Marilena od­wróciła główkę i wsunęła palec do buzi. Drugą rączką machnęła w powietrzu i natrafiła na dłoń Ruth. Pulchne drobne paluszki chwyciły matkę za środkowy palec i mocno się zacisnęły. Mała westchnęła cicho i spała dalej.

Ruth stała nieruchomo. Ciepło dziecięcej rączki rozchodziło się po zesztywniałym ciele. Nie zdoła odejść od swojego dziecka! Gdyby opowiedziała matce...

Jakiś dźwięk z sypialni na poddaszu sprawił, że aż się pode­rwała. Powoli i delikatnie wyswobodziła palec z uścisku dziecka. Pochyliła się po raz ostatni i pocałowała je. Potem szybko się odwróciła i na palcach wybiegła z salonu, przymknęła ostrożnie drzwi i wypadła na dziedziniec. Kiedy dotarła do rogu budyn­ku, zatrzymała się na chwilę i popatrzyła na czarny fiord. Do­stała tak silnych mdłości, że myślała, że się udusi. Czuła, że nie może oddychać. Potykając się, zaczęła brnąć w głębokim śniegu w stronę nabrzeża.

 

W momencie, kiedy lodowata woda zamknęła się nad nią, Ruth przypomniała sobie, że zostawiła obok kanapy swój szal. Na myśl o tym położyła ręce na brzuchu.

-  Zimno ci, dziecko? - szepnęła w duchu. - Zimno ci?

W tej samej chwili wszystko eksplodowało w strumieniu światła i przezroczystych bąbelków powietrza.

 

 ROZDZIAŁ 2.

 

Mali poruszyła się niespokojnie. Coś dotarło do jej głowy ciężkiej od snu. Jakiś obcy dźwięk. Odwróciła się na bok i le­piej okryła kołdrą, lecz dźwięk nie umilkł. Powoli wybudziła się. Nasłuchiwała. To płacz dziecka. Uśmiechnęła się do sie­bie i westchnęła zadowolona. Ach, pewnie córeczka Herborg zgłodniała, pomyślała z ulgą, że to nie ona musi wstać i przy­gotować posiłek dla małej. Oja obiecał, że przyniesie maleń­stwo, jeżeli będzie to konieczne. Jednak poza płaczem dziecka w domu panowała cisza.

Mali nie potrafiła powiedzieć, jak długo to trwało, zanim zo­rientowała się, że coś jest nie tak. To, co słyszała, nie było krzy­kiem noworodka, lecz żałosnym płaczem dziecka! Oszołomiona usiadła na łóżku i znowu zaczęła nasłuchiwać. Płacz dobiegał z dołu, z salonu! Strach ścisnął jej serce. Odrzuciła kołdrę i po­stawiła stopy na lodowatej podłodze. Coś się stało! Czuła to każ­dym nerwem ciała.

-  Co się dzieje? - mruknął Havard.

-  Nie wiem - odparła Mali cicho. Narzuciła na koszulę weł­niany sweter, a na stopy wciągnęła skarpetki. - Słyszałam z salo­nu płacz dziecka.

-  To pewnie malutka Mali - ziewnął Havard i przekręcił się na bok.

-  Nie, hardziej przypomina głos Marileny - zauważyła Mali zdenerwowana.

Havard poderwał się i usiadł na łóżku oszołomiony.

-  Marilena? Ale skąd by się tu wzięła w środku nocy?!

-  Nie mam pojęcia, nie powinno jej tu być - odparła Mali, czując, jak żołądek ściska się jej z niepokoju. - Stało się coś strasznego, Havard. Wstań i zejdź ze mną na dół.

Nie pytał o nic. Zataczając się, wstał z łóżka, włożył spodnie i narzucił sweter. Przyświecając sobie parafinową lampą, zeszli pośpiesznie po schodach i ruszyli prosto do drzwi do salonu.

Chybotliwy płomień lampy rozproszył ciemności panujące w pokoju. Oświetlił kanapę i leżący na niej tłumoczek. Mali w kilku długich susach znalazła się obok i pochyliła nad dzieckiem, które wymachując rączkami, żałośnie płakało. Maleństwo miało włosy mokre od potu i łez i rozpaloną buzię.

-  Ależ to jest... To Marilena! - krzyknął Havard za plecami Mali przerażony. - Co to ma znaczyć?

Rozejrzał się po pustym salonie, żeby sprawdzić, czy przy­padkiem Ruth nie śpi skulona na którymś z foteli. Mali przema­wiała cicho do dziecka, próbując je uspokoić. Rozluźniła nieco kaftanik małej, żeby ochłonęła.

-  Dołóż do pieca - poleciła, nie odwracając się. - Za zimno tu, żeby ją przewinąć.

Serce waliło jej jak oszalałe. Paraliżował ją strach i drżały jej ręce, tak że z trudem rozwiązywała troczki i rozpinała guziki ubranka Marileny. Nagle zauważyła krzyżyk na szyi wnuczki. Zrobiło jej się słabo. Wzięła do ręki piękny, połyskujący łańcu­szek i przez kilka sekund nieruchomo przyglądała mu się przez łzy. Krzyżyk, który Ruth dostała w dniu konfirmacji! Przypo­mniała sobie, że długo wybierali go razem z Havardem podczas jednej z wypraw do miasta. Poprosili nawet o wygrawerowanie na odwrocie imienia Ruth. Mali zamknęła oczy i jęknęła zroz­paczona. Nie stało się chyba to, czego obawiała się najbardziej! Ruth jest pewnie gdzieś w pobliżu. Może musiała wyjść za po­trzebą? Pewnie przyszła tu w środku nocy, ponieważ pokłóciła się z Samuelem, uspokajała Mali w duchu samą siebie. Jednak pod zamkniętymi powiekami widziała tylko czarną toń fiordu.

-  Gdzie jest Ruth?

-  Nie wiem, Havardzie - szepnęła. - Obudź Dorbet, niech zajmie się Marilena. Pośpiesz się! Musimy poszukać Ruth.

Gdyby Ane była w domu, poprosiłaby ją o pomoc. Obawiała się, że młodziutka Dorbet może się załamać, jeśli stało się to, czego się domyślała. Mimo to wybrała ją, a nie Ingeborg, która mogła zareagować histerycznie. Histeria byłaby jeszcze gorsza.

-  Tylko gdzie?

-  Obudź Dorbet - powtórzyła Mali. - Rusz się!

Mali wzięła Marilenę na ręce i przytuliła ją. Przemawiała do niej cicho i łagodnie, gładząc ją po plecach. Całowała czule po mokrych, ciepłych policzkach. Powoli dziecko się uspokajało. Objęło Mali rączką za szyję i okręcało wokół paluszków kos­myk jej włosów. Palec wskazujący drugiej rączki wsunęło do buzi i głośno ssało; jej drobnym ciałem jeszcze od czasu do czasu wstrząsało łkanie. Mali nastawiła czajnik z wodą, nalała mleka do butelki, którą zawsze mieli przygotowaną, i wstawiła ją do czajnika, żeby podgrzać mleko. Marilena umiała już pić z filiżan­ki, mimo to Mali postanowiła dać jej butelkę. Pomyślała, że mała znajdzie w niej więcej ukojenia. Coś jej mówiło, że za chwilę wszyscy mogą potrzebować otuchy, ponieważ Ruth już nie żyje. Świadomość tego poraziła ją niczym piorun, kiedy wreszcie od­ważyła sieją do siebie dopuścić. Brzemię, które Ruth do tej pory dźwigała samotnie, widocznie okazało się dla niej za ciężkie.

-   Co się dzieje?

Dorbet weszła do salonu; miała zaspane oczy i plątaninę włosów na głowie. Popatrzyła zaskoczona na rodziców. Zatrzy­mała wzrok na Marilenie.

-  O rany, przyszła Ruth z Marileną?

-  Znaleźliśmy Marilenę samą na sofie - wyjaśniła Mali ci­cho. - A Ruth nie...

W jednej chwili Dorbet otrząsnęła się ze snu.

-  Gdzie w takim razie jest Ruth?

Jej głos brzmiał wysoko i przenikliwie. Wzrok błądził po sa­lonie, jak gdyby nie chciała wierzyć, że nie ma tutaj Ruth - ani w salonie, ani nigdzie indziej w pobliżu.

-  Nie wiemy, Dorbet - odparła Mali ochrypłym głosem i ob­jęła córkę ramieniem. - Musisz być silna i zająć się Marileną. Daj jej butelkę, a potem może mała zaśnie znowu. My z tatą mu­simy wyjść i...

-  Ale... ale Ruth... Ona przecież nie mogła... - głos Dorbet zdradzał, że jest bliska paniki, a jej oczy wypełniły się łzami. - Ona nie mogła... Nie Ruth, mamo!

-  Nie wiem, Dorbet - szepnęła Mali zbolała. - Nie wiem! Ale musimy się dowiedzieć, co się z nią stało - dodała. - Dlatego zajmij się...

-  Chcę iść z wami szukać - rozpłakała się Dorbet. - Znam miejsce w stodole, gdzie Ruth często bywała, kiedy...

Na krótko oczy matki i córki spotkały się. Dorbet zarzuciła Mali ręce na szyję i desperacko do niej przywarła.

-  Nie wierzysz, że ona tam jest! - szlochała zrozpaczona. - Widzę to po tobie. Nie wierzysz, że Ruth zaszyła się w swojej kryjówce!

-  Nie wiem, dziecko - rzekła Mali cicho. - Popilnuj przez chwilę Marileny. Zawołaj Oję, gdybyś potrzebowała czyjegoś to­warzystwa. Ingeborg tak łatwo... - dalsza część zdania zawisła w powietrzu.

Mali pośpiesznie pogładziła Dorbet po policzku, po czym dała znak Havardowi i oboje bez słowa wyszli z salonu.

 

Zobaczyli ślady Ruth od razu, gdy zaczęli szukać. Wiatr namiótł cieniutką warstwę śniegu na stare ślady, ale od progu wiod­ły świeżo odciśnięte wgłębienia zimowych butów prowadzące w stronę narożnika domu. Mali nie miała pojęcia, jak zdołała stawiać kolejne kroki. Najchętniej osunęłaby się w śnieg i tak już została. Nie wiedziała, czy zdoła udźwignąć to, co ich teraz czekało.

Za domem ślady wiodły dalej w głębokim śniegu w stronę nabrzeża.

-  O Boże! - jęknął Havard za plecami Mali, chwycił ją za ramiona i przyciągnął ku sobie. - O Boże!

Mali nie odpowiedziała. Czuła, jakby opuściły ją słowa lub przymarzły gdzieś głęboko w jej wnętrzu i nie mogła ich wy­dobyć. Puls dudnił jej w uszach, przyprawiał o zawroty głowy i mdłości. Wzięła Havarda za rękę i razem zaczęli brnąć przez ogród w stronę fiordu. Raz potknęła się o koszulę nocną, która zmoczyła się w głębokim śniegu i zrobiła ciężka. Mali czuła, że jej nogi są lodowato zimne. Nie miała czasu, żeby włożyć coś więcej poza wełnianymi skarpetkami i swetrem. Wsunęła tyl­ko stopy w kozaki, zapomniała narzucić szal. Była zbyt lekko ubrana jak na zimną marcową noc, lecz ledwie to zauważała. Havard podtrzymał ją, żeby nie upadła. Przystanął i ponownie ją przytulił.

-  Nie wiem, czy będę w stanie to znieść - jęknął. - Jeżeli rzeczywiście ona...

-  Musimy znaleźć w sobie dość siły - odparła Mali jakby nie swoim głosem. - Zbyt długo zaniedbywaliśmy Ruth, Havardzie. Nie możemy zawieść jej teraz, choć być może jest już za późno. Jest przecież naszą córką, Havardzie... naszą córką.

Głos jej się załamał, oparła się ciężko o Havarda i rozpłakała.

 

Ruth leżała na płyciźnie. Wiatr, który przeszedł w zachodni i wiał teraz zimny i ostry ku lądowi, sprowadził ciało na brzeg. Fale, które przelewały się przez nie, poruszały nim i wydawało się, jak gdyby dziewczyna jeszcze żyła. Jej długie włosy falowały wokół głowy.

Mali i Havard na chwilę zamarli w bezruchu. Nagle Mali zerwała się i rzuciła w stronę córki, która nie dawała oznak ży­cia. Osunęła się na kolana obok niej, objęła ramionami, uniosła w objęciach i delikatnie odgarnęła mokre włosy z jej twarzy.

-  O, Ruth - szeptała zrozpaczona - Najdroższa Ruth!

Havard w milczeniu stanął za nią. Mali usłyszała, jak roz­płakał się, gdy spojrzał na bladą jak płótno twarz córki. Choć sama skostniała z zimna, Mali położyła dłonie na zastygłej twarzy Ruth, jak gdyby chciała ogrzać ją i ożywić. Wiedziała jednak, że nic nie jest w stanie przywrócić życia jej dziecku. Pomyślała rozgoryczona, że spóźnili się z pomocą, którą powinni ofiaro­wać Ruth już dawno temu. Być może dzięki temu sine policzki Ruth kwitłyby teraz kolorami, na niebieskich ustach jaśniałby uśmiech, a w zmatowiałych oczach tętniłoby życie.

Mali uniosła Ruth nieco wyżej na kolana. Lodowata woda ochlapywała ją z każdą falą, lecz zdawała się tego nie zauwa­żać. Jedyną jasną myślą była ta, że Ruth nie żyje. Nigdy już nie poczuje jej ciepła, nigdy nie ujrzy jej dobrego uśmiechu, który rozświetlał szare oczy. Nigdy nie usłyszy jej radosnego śmiechu. Zresztą dawno już nie widziała Ruth szczęśliwej, pomyślała ze smutkiem. Bardzo dawno. Jednak liczyła na to, że wszystko jeszcze się zmieni, jeżeli tylko uda im się pozbyć Samuela. Teraz już na nic nie było nadziei.

Co takiego zdarzyło się na Wzgórzu, że Ruth zdecydowała się na ten krok? Co zmusiło ją do porzucenia Marileny? Prze­cież żyła tylko dla tego dziecka, a teraz zostawiła je Samuelowi! Coś tu się nie zgadzało. Nic się nie zgadzało, pomyślała Mali. Ruth nigdy nie porzuciłaby Marileny, chyba że...

Pochyliła się nad zmarłą córką, którą trzymała w objęciach, zamknęła delikatnie jej szeroko otwarte oczy i odgarnęła z twa­rzy mokre włosy. Czuła ciepło Havarda, klęczącego tuż obok. Jego ciałem wstrząsał płacz. Mali podniosła rękę i objęła go za szyję. Dobrze, że może płakać, pomyślała. Sama była odrętwia­ła - z zimna, smutku i nienawiści. Wyrzucała sobie, że przecież razem z Havardem mogli więcej pomagać Ruth. Chociaż... córka za każdym razem, kiedy próbowali, odmawiała, nie po­zwalała im wtrącać się do swojego życia. Mogli jednak nalegać, pomyślała Mali. Nie poddawać się. Ale to było życie Ruth i jej wybór i należało to uszanować. Głębokie poczucie winy nie dawało jednak Mali spokoju. Zawiodła Ruth. Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że za śmierć jej dziecka odpowiada jeden człowiek - Samuel.

-  Nie żyje - szlochał Havard. - O dobry Boże, Ruth umarła! Nie przeżyję tego!

-  Musimy być silni, ty i ja, Havardzie - rzekła Mali ochryp­łym głosem. - Marilena ma teraz tylko nas.

-  Ale Samuel.

-  Nie pozwolę mu jej tknąć - warknęła Mali. - Nigdy więcej!

-  Jest jej ojcem...

-  Powiedziałam: nigdy! Nigdy, Havardzie! - Mali odwróciła się i utkwiła w mężu czarne, pałające nienawiścią spojrzenie. - Nigdy - powtórzyła z naciskiem.

 

Przeciągnęli ciało Ruth pod ścianę szopy na łodzie. Nasiąknięte wodą, częściowo już zamarznięte ubranie sprawiało, że wydawa­ła się ciężka jak ołów.

-  Musimy sprowadzić pomoc - zauważył Havard wyczerpa­ny. - Sami nie zdołamy jej zanieść do domu.

Do domu, pomyślała Mali i zerknęła na dwór, skąd przez okna salonu padało słabe światło. Tak, Ruth powinna teraz wró­cić do Stornes, bo to Stornes było jej domem. Wzgórze zgotowało jej tylko piekło. Większe piekło, niż Mali była w stanie sobie wyobrazić - teraz zaczynała to rozumieć. Inaczej Ruth nigdy by się nie targnęła na własne życie.

Mali złożyła dłonie Ruth na jej piersi i rozpostarła na śniegu jej włosy, które wyglądały jak czarny jedwabny wachlarz. Popra­wiła jej ubranie, uporządkowała resztę. Potem pochyliła się i po­całowała zimne jak lód czoło córki.

-  Zabierzemy cię do domu - obiecała. - Do Stornes. O nic nie musisz się już martwić. Zajmę się wszystkim jak należy. Wie­działaś o tym, prawda? Wiedziałaś, że cię teraz nie zawiodę.

Havard klęczał obok. Nie mógł powstrzymać łez. Po chwili i on się pochylił i ujął w dłonie twarz Ruth. Przyglądał się jej, jak gdyby pragnął na wieczność utrwalić obraz córki w pamięci. Niepotrzebnie, pomyślała Mali. Ruth będzie im towarzyszyć już zawsze, w dzień i w nocy. Nigdy jej nie zapomną.

 

-  Znaleźliście ją?

Dorbet poderwała się z krzesła na równe nogi. W między­czasie również Oja zszedł na dół. Był blady i poważny. Marilena spała słodko na sofie z butelką w rączce.

Mali oparła się ciężko o Havarda. Jej nasiąknięte wodą ubra­nie, które zamarzło na mrozie, teraz zaczęło tajać. Dłonie i stopy paliły jak ogień, gdy powoli odzyskiwały czucie i ciepło.

-  Ruth nie żyje - rzekła cicho.

-  Nie! - Dorbet z płaczem rzuciła się jej na szyję. - Nie umarła, mamo! Jak mogła umrzeć? - szlochała zrozpaczona.

-  Ruth nie żyje - powtórzyła Mali i objęła Dorbet. - Rzuciła się do morza.

Na moment zrobiło się tak cicho, że słyszeli lekkie posapywanie Marileny śpiącej na sofie.

Po chwili Dorbet wyprostowała się i popatrzyła na rodziców przez łzy, które ciekły jej po policzkach.

-  Rzuciła się do morza? Nie wierzę. Ruth nie mogła tego zrobić, miała przecież Marilenę!

-  Ale miała też męża - syknął Oja ochryple. Był kredowobiały na twarzy i mocno zaciskał szczęki. - Gdzie jest ten diabeł? Dostanie za swoje ten misjonarz z piekła rodem!

-  Tak, koniecznie musimy pójść na Wzgórze - zgodził się Havard. - Jeżeli istnieje jakieś wytłumaczenie tego, co się stało, to on powinien je znać...

-  Zabiję drania! - warknął Oja.

-  Nie, ty pójdziesz do Aslaka i Ane i ich tu sprowadzisz - za­decydowała Mali. - Ale najpierw musisz porozmawiać z Herborg. Na pewno się denerwuje, a wiesz, że nie wolno jej wstawać, Oja. Nie można dopuścić, by z naszego powodu jeszcze bardziej się rozchorowała. Dopiero co urodziła i ma gorączkę... Właśnie, jak ona i maleństwo się czują? - spytała pośpiesznie.

-  Dobrze - odparł Oja. - Pójdę do niej, jak tylko...

Mali odgarnęła odmrożoną, czerwoną ręką mokre włosy, które spadały jej na twarz.

-  Obudź Ingeborg i Olava, Dorbet. Będzie nam potrzebna pomoc, żeby przenieść Ruth... do domu.

-  Gdzie ona jest? - dopytywała sie Dorbet. - Gdzie jest Ruth?

-  Leży na brzegu przy szopie na łodzie - odparł Havard ci­cho. - Nie udało się nam, matce i mnie, przenieść ciała na górę.

-  Ale Ruth tam zmarznie...

Nagle Dorbet uświadomiła sobie, że siostra już nie zmarznie, że już nic nie czuje. Opadła na kolana i rozpłakała się. Mali uklękła tuż przed nią i chwyciła ją za ramiona.

-  Wiem, że to, co się stało, trudno znieść, moja Dorbet - szepnęła przy jej policzku. - Rozumiem cię. Ale stało się i nie możemy tego zmienić. Dlaczego Ruth wybrała śmierć... jesz­cze nie jestem w stanie o tym myśleć. Ty też nie próbuj, Dorbet. Teraz musimy zrobić to, czego Ruth by się po nas spodziewała: urządzić godne czuwanie przy zwłokach i pogrzeb oraz zaopie­kować się Marileną.

-  Ale Samuel... - Oja stał nieporuszony z zaciśniętymi pięś­ciami. Napięte mięśnie szczęki wyglądały niczym bolesne opuch­lizny po obu stronach twarzy, oczy ziały nienawiścią.

-  Najpierw posłuchamy, co ma nam do powiedzenia, Oja - rzekła Mali cicho. - O ile w ogóle znajdzie jakieś wytłumaczenie. Wierz mi, że niezależnie od tego, co powie, nie darzę go cieplej­szym uczuciem niż ty - dodała. - Już dawno temu powinien był stąd wyjechać.

-  Samuel jest potworem - łkała Dorbet. - Wy też o tym wie­dzieliście! Ale nic nie robiliście, a teraz Ruth nie żyje! - utkwiła zapłakane oczy w bladej twarzy Mali. - Mogliście temu prze­szkodzić! - rzuciła bez namysłu z wyrzutem. - Ale zawsze przy­mykaliście oczy!

Słowa Dorbet zabolały Mali. Dziewczyna co prawda nie panowała nad sobą, przeżyła szok, dlatego nie przebierała w słowach. Po jakimś czasie pewnie zmieni zdanie. A może nie? W tym, co powiedziała, tkwiło wiele prawdy, to było najgorsze.

Mali na sekundę zamknęła oczy. Najchętniej osunęłaby się na podłogę i poddała dręczącemu smutkowi. Po chwili jednak wciągnęła głęboko powietrze i wyprostowała plecy. Nie ma pra­wa się poddawać. Jeszcze nie. Najpierw musi się zatroszczyć o Ruth. Zawiadomić rodzinę i znajomych o czuwaniu przy zwło­kach i przygotować wszystko do pogrzebu. Zaniedbań wobec córki za jej życia nie może powtórzyć teraz, po jej śmierci. Musi spełnić swoją powinność i zadbać o godny pochówek. Na umar­twianie się będzie miała czas przez resztę życia.

-  Pójdziemy z tatą na górę, żeby się przebrać w suche rze­czy - powiedziała cicho. - A wy oboje zróbcie, jak powiedzia­łam.

-  Ale Samuel... - nie poddawał się Oja.

-  Ojciec i ja pójdziemy tam zaraz - uspokoiła go Mali. - Przekonamy się, co ma do powiedzenia.

Odwróciła się i wzięła Havarda za rękę. Ścisnęła ją lekko, nie patrząc na męża. Wydawał się jakby sparaliżowany i pozbawio­ny życia. Jakby i on był martwy, pomyślała Mali.

-  Róbcie, co powiedziałam, oboje - powtórzyła cicho, nie patrząc na Dorbet i Oję.

Drzwi do salonu cicho zamknęły się za nimi. Na podłodze widniały dwie kałuże wody: jedna w miejscu, gdzie stała Mali, druga obok, gdzie przed chwilą stał Havard.

  

ROZDZIAŁ 3.

 

Przebierali się w milczeniu. Mali zebrała mokre rzeczy i położy­ła je na korytarzu przed sypialnią. Od czasu do czasu zerkała ką­tem oka na Havarda, który próbował się ubierać. Poruszał się jak lunatyk. Jak gdyby nie zdawał sobie sprawy, co robi i gdzie jest. Mali nie odezwała się. Gdyby zaczęła mówić, zniszczyłaby reszt­kę jego mechanizmów obronnych, dzięki którym jeszcze jakoś się trzymał. Nie mogła dopuścić, żeby się teraz załamał. Przed nimi jeszcze sporo spraw do załatwienia. A pełen bólu smutek nie do zniesienia lub wyrzuty sumienia nieprędko znikną.

Kiedy przechodzili z powrotem wzdłuż korytarza na podda­szu, Mali usłyszała ciche głosy dochodzące z sypialni Oi i Herborg. A więc zrobił tak, jak mówiła, i poszedł porozmawiać z żoną. Trudno przewidzieć, jak Herborg zareaguje, oby tylko nie straciła pokarmu, pomyślała Mali - maleństwo jeszcze przez wiele miesięcy będzie od niego uzależnione. I oby stan jej zdro­wia się nie pogorszył, by mogła zwalczyć zapalenie, które zaczęło się cofać na kilka dni przed porodem, ale teraz... Mali zamknęła pełne bólu oczy i przycisnęła dłonie do brzucha, który palił jak ogień. Nie zdoła wziąć więcej na swe barki. Ruth nie żyje. To brzemię wydawało się już za ciężkie.

 

Wieczór był zimny, a niebo czyste i rozgwieżdżone. Wiatr szumiał w koronach drzew. Mali przysunęła się bliżej Havarda i wzięła go za rękę. Szedł obok, poruszając się sztywno niczym manekin. Kiedy uszli kawałek drogi i zbliżyli do Wzgórza, Havard nagle zatrzymał się. Oddychał ciężko.

-  A jeżeli go zabiję? - zastanowił się na głos. - Jeżeli stanie w drzwiach i... Będę mordercą, Mali!

Mali odwróciła się w jego stronę i objęła wpół. Uniosła twarz i spojrzała mężowi w oczy.

-  Pomyśl, co to da, Havardzie. Śmierć to dla Samuela zbyt łagodna kara! I z powodu tego drania miałbyś spędzić w wię­zieniu resztę życia? On musi stanąć przed sądem, Havardzie -powiedziała z naciskiem i pogładziła męża po twarzy. - Niech wszyscy zobaczą, jakim jest złym człowiekiem. To on powinien trafić za kratki. Nie ty!

Oparła się ciężko o Havarda.

-  Potrzebuję cię teraz - łkała. - Nie poradzę sobie sama. Nie odpowiedział. Stał nieporuszony, nie objął Mali.

Po chwili puściła jego rękę i ruszyli dalej. Havard szedł po­woli z tyłu.

-  Nigdy mnie naprawdę nie potrzebowałaś, Mali. Zatrzymała się i odwróciła do niego. Jego oczy lśniły w ciem­ności.

-  Ty nie potrzebujesz nikogo - mówił dalej ochrypłym gło­sem. - Trwasz wyprostowana niczym wiekowa sosna i nic cię nie złamie, nawet gdyby całe Stornes runęło do fiordu.

Mali nie odpowiedziała. Stała tak i patrzyła w milczeniu na męża. Jego słowa ją zapiekły. Czy naprawdę taka była? Nie, Havard się mylił. Nie była tak zimna i nieczuła, by nie potrzebować niczyjej pomocy. Nie wiedziała, jak poradziłaby sobie bez Havarda. Mówiła mu o tym, ale widocznie jej nie wierzył. To bolało. Ale była silna, to prawda. Bo ktoś musi. Co by to dało, gdyby po prostu opuściła ręce i się poddała? Nic! Byli właścicielami jednego z największych dworów we wsi i żyli dostatnio właśnie dlatego, że miała dość siły, by dźwigać swe brzemię. Ponieważ nigdy nie pozwoliła sobie na to, by się poddać. To zostawiała innym: mogli wypłakać smutek i wy­krzyczeć złość. Jednak ktoś musi stać wyprostowany i kazać życiu płynąć dalej, niezależnie od tego, co się stanie. I tym kimś zawsze była ona.

Nagle Havard podszedł krok bliżej i mocno przytulił Mali, jak gdyby słyszał jej myśli. Przysunął twarz do jej głowy i rozpła­kał się.

-  Nie to miałem na myśli - szlochał. - Nie chciałem cię ura­zić, Mali, ale ty...

-  Tak bardzo cię potrzebuję, Havardzie - szepnęła zdławio­nym głosem, przytulona do jego piersi. - Dlaczego nie możesz w to uwierzyć? Jesteś silny i dobry i wiesz, jak wielu z nas cię po­trzebuje. A najbardziej ja, czy wierzysz w to, czy nie. Nie zawiedź mnie w tej chwili, Havardzie - poprosiła, drżąc. - Nie mam nad­ludzkich zdolności, żeby dźwigać wszystko w pojedynkę. Nie wiem, jak wytrzymam to, co nas dziś spotkało. Powinniśmy być teraz razem.

Nie odpowiedział, ale przestał płakać. Po chwili wypuścił ją z objęć i pogładził po twarzy.

-  Wybacz mi - rzekł cicho. - Nie wiem, co mówię.

Otoczył ją ramieniem i ruszyli w stronę Wzgórza.

-  Co, u licha, drzwi są otwarte!

Mali spojrzała przerażona na niedomknięte drzwi, które po­pychane wiatrem uderzały o framugę.

-  Misjonarz leży sobie pewnie i śpi na piętrze - mruknął Havard z nienawiścią. - Chyba nawet nie wie, że Ruth wyszła z domu.

Mali nie odpowiedziała, ale nie zgadzała się z mężem. Musia­ło zajść coś strasznego między Ruth a Samuelem, inaczej Ruth nie odważyłaby się na tak desperacki krok. Córka wycierpiała wiele od tego człowieka, Mali widziała to i owo. Tak więc myśl, że Samuel po prostu leży i śpi...

Weszła pierwsza. Drzwi do kuchni również stały otworem. W domu było ciemno i zimno. Pewnie w piecu wygasło, po­myślała, ponieważ nawet stamtąd nie docierało żadne światło. Parafinowa lampa w salonie również musiała się dopalić, gdyż w korytarzu czuć było słaby zapach parafiny. Mali po omacku przesunęła ręką po komodzie - pamiętała, że zawsze stała tu la­tarenka, której Ruth i Samuel zwykle używali, gdy musieli wyjść wieczorem na zewnątrz. Wreszcie trafiła na nią i prawie zrzuci­ła na podłogę; w ostatniej chwili zdołała ją pochwycić. Mocno złapała lampę drżącymi rękami i poczuła, że jest ciężka. Pew­nie niedawno została napełniona, pomyślała. Samuelowi bar­dzo by się to nie spodobało, gdyby wychodząc w nocy w jakiejś pilnej sprawie, znalazł pustą lampę. O wszystko musiała dbać Ruth. W Stornes za napełnianie lamp parafinowych w równym stopniu odpowiadali zarówno mężczyźni, jak i kobiety. Ale na Wzgórzu zawsze musiała tego pilnować Ruth. Jak i wszystkiego innego, pomyślała Mali z goryczą.

-  Znajdź zapałki - poleciła cicho Havardowi. - Powinny też leżeć gdzieś na komodzie.

Po chwili udało im się wreszcie zapalić lampę. Słabe, żółta­we światło rzucało na ściany chybotliwe refleksy. Mali, trzyma­jąc lampę w górze, podeszła do kuchennych drzwi. Pchnęła je ostrożnie i poświeciła. Kiedy światło dosięgło nieruchomej po­staci na podłodze, Mali zamarła. Nie mogła złapać tchu, kiedy po chwili zauważyła wielki kuchenny nóż sterczący z pleców leżącego tam mężczyzny. Nie od razu dotarło do niej znaczenie tego, co zobaczyła. Potem jednak zrozumiała prawdę w całym jej okrucieństwie. Ruth zamordowała Samuela!

-  O Boże - jęknęła, czując, jak mdłości podchodzą jej do gardła. - O Boże, co ona zrobiła?

-  Zrobiła to, co ja powinienem był uczynić - stwierdził Havard zachrypniętym głosem. - Ale przyszedłem za późno.

Mali zastygła w bezruchu i patrzyła na mężczyznę leżącego na podłodze w kałuży zakrzepłej krwi. Powoli jej mózg zaczął ponownie funkcjonować. Musiało się stać coś potwornego, po­myślała. Ruth, która nie skrzywdziłaby nawet muchy, wbiła nóż w plecy swego męża z taką siłą, że Samuel padł martwy. Musiała mieć poważny powód, zastanowiła się Mali wstrząśnięta. Coś musiało wyzwolić w niej tę siłę, coś, z czym nie mogłaby dalej żyć. Jednak nikt nigdy się nie dowie, co to takiego.

-  Powinniśmy zadzwonić po lensmana - zauważył Havard za plecami Mali. - Musi się zająć ciałem. My nie chcemy mieć z misjonarzem już nic wspólnego. Nigdy! Niech tamci w Berkak urządzą mu pogrzeb. U nas ten diabeł wyrządził zbyt wiele złego!

-  Więc i tym razem na tym zyska, drań jeden - rzekła Mali z przekąsem. - Zdobędzie sławę męczennika, podczas gdy Ruth wszyscy zapamiętają jako... A Marilena... czy możemy dopuś­cić, by dorastała jako córka kobiety, o której wszyscy mówią: morderczyni?

Powoli odwróciła się do Havarda. Przykuła jego wzrok.

-  Ruth nie była zabójczynią, Havardzie. To, że wbiła nóż w plecy Samuelowi... Jak myślisz, co musiał jej zrobić, żeby po­sunęła się tak daleko?

-  No, nie wiem... - bąknął cicho. - Ale po tym człowieku mógłbym się spodziewać najgorszego. Obawiam się, że był zdol­ny do potworniejszych rzeczy, niż potrafimy sobie wyobrazić - dodał z niechęcią.

Nagle Mali poczuła, że robi jej się słabo. A jeśli się rozniesie, że Ruth zabiła Samuela... jeśli pozostanie w ludzkiej pamięci z powodu tego mordu? Jej ciepła, łagodna córka! Na samą myśl o tym jak gdyby opuściły ją wszystkie siły i energia, a całe ciało ogarnęła niemoc. Osunęła się na kolana i wybuchnęła płaczem, jej ramionami wstrząsał szloch. Havard uklęknął obok. Objął Mali i mocno przytulił.

-  Mali... Moja kochana Mali - szeptał i gładził ją po plecach.

-  Nie wytrzymam tego, Havardzie - płakała na jego pier­si. - Nie jestem w stanie tego udźwignąć. Mam ochotę umrzeć!

Przez chwilę Havard siedział w milczeniu, trzymając Mali w objęciach. Jedynie głośny szloch Mali zakłócał ciszę panującą w maleńkiej kuchni. Potem Havard uniósł twarz żony ku swojej i delikatnie odgarnął włosy z jej mokrych od łez policzków.

-  Razem to przetrzymamy, ty i ja, Mali - pocieszał ją cicho. - Nie jesteś sama, pamiętaj o tym. Razem damy radę.

Mali spostrzegła, że w głosie Havarda, oprócz zwątpienia i bezgranicznego smutku, pojawiło się coś nowego - pewna sta­nowczość, nowa siła. Przyłożyła twarz do jego szyi.

-  Już więcej nie zniosę - jęknęła. - Nie jestem w stanie, Havardzie.

-  Nie załamuj się, Mali - szepnął. - Lensman to dobry czło­wiek. Przekonam go, że to był... że to był wypadek. Rodzinna tragedia. Zresztą tak właśnie było - dodał łamiącym się gło­sem. - Nie martw się, zajmę się tym. Nie pozwolę, by rozniosły się plotki, że Ruth... Sądzę, że zrozumie i się zgodzi, żeby infor­mację o tym, jak zginął Samuel, utrzymać w tajemnicy.

Pogładził Mali po głowie i położył swą ciepłą dłoń na jej ple­cach. Jego gorący oddech muskał jej policzek. Mali przysunęła się do męża jeszcze bliżej.

Pierwszy raz w życiu się poddała. Teraz, kiedy czuła, że cał­kiem opuściły ją siły, odwaga i odporność psychiczna, Havard stanowił jej oparcie, niczym opoka. On, który jeszcze kilka minut temu płakał jak dziecko i wydawał się całkiem załamany. Tym razem on dodawał jej otuchy i wspierał na duchu. W bezmiarze smutku czuła głęboką wdzięczność, że mogła tego doświadczyć, a także że i Havard poznał siebie od tej strony; że przekonał się, jak ogromną siłę potrafi z siebie wykrzesać w razie potrzeby.

-  Wracajmy do domu - zaproponował. - Zadzwonię do lensmana, a kiedy przyjedzie, przyprowadzę go tutaj. Pójdę z nim, a ty zostaniesz w domu. Zajmę się tym, Mali - obiecał jeszcze raz.

-  Ale co my powiemy ludziom?...

-  Że Samuel nie żyje - odparł krótko. - Że spadł ze schodów i skręcił sobie kark. Nikt inny nie dowie się prawdy poza nami i lensmanem. I poza naszymi dziećmi - dodał. - Uważam, że przed nimi nie powinniśmy niczego ukrywać.

-  A jeżeli lensman...

-  Nie obawiaj się - uspokoił Mali. - Lensman też dobrze wie, że Ruth nikomu nie zrobiłaby krzywdy. Znał ją przecież od dziecka. A co się tyczy Samuela... Lensman zabierze jego ciało i przetransportuje do Berkak. I wreszcie pozbędziemy się misjo­narza - dodał cicho.

-  Jednak to kosztowało nas życie Ruth - szlochała Mali i mocno przywarła do Havarda.

Havard objął ją i skinął głową. Mali poczuła na swej szyi jego ciepłe łzy.

-  Tak, to kosztowało nas życie Ruth - przyznał zachrypnię­tym głosem.

 

Kiedy Mali i Havard wrócili do Stornes, służba także już przyby­ła. Nagrzano w piecu i zapalono światła. Na stole stało jedzenie, ale wyglądało na to, że nikt nic nie jadł. Marilena nadal spała na sofie mocnym snem. Butelka z mlekiem wysunęła się z jej rączki i upadła na podłogę, ale nikt nie pomyślał o tym, żeby ją podnieść. Służba z zaczerwienionymi oczami i bladymi, poważ­nymi twarzami uścisnęła dłonie właścicielom dworu i złożyła kondolencje.

-  A co powiedział misjonarz? - spytał Oja.

Chłopak był równie blady jak wtedy, gdy wychodzili, pomy­ślała Mali. Jego oczy wydawały się równie ciemne i pełne niena­wiści.

-  Samuel Langmo nie żyje - odparł Havard krótko.

Przez dłuższą chwilę w salonie panowała zupełna cisza. Oczy wszystkich zwróciły się w stronę Mali i Havarda, którzy przytuleni do siebie stali w drzwiach.

-  Nie żyje? Misjonarz też nie żyje?

Oja patrzył na rodziców wielkimi oczami. Dorbet rozpłaka­ła się.

-  Ale jak...

-  Musiał się potknąć w ciemności i spadł ze schodów - prze­rwał Havard. - Wygląda na to, że skręcił kark, ale go nie ru­szałem. Widzieliśmy tylko, że nie żyje i pewnie leży tak już od jakiegoś czasu. Muszę zadzwonić do lensmana - dodał i uścisnął dłoń Mali, żeby jej dodać otuchy.

-  Po co dzwonić do lensmana, skoro to był wypadek?... - Oja utkwił w ojcu pytający wzrok.

-  Zawsze trzeba go zawiadomić, jeśli nie ma świadków wy­padku - odparł Havard spokojnie.

-  Ale Ruth widziała chyba... - Dorbet ugryzła się w język i nie dokończyła. Na jej długich rzęsach zalśniły ciężkie łzy.

-  Tak, Ruth mogła widzieć, co się stało - przyznał Havard cicho. - Ale ona nam już nic nie może powiedzieć, Dorbet. I dla­tego. .. Tak się złożyło, że musimy zawiadomić lensmana - zakończył.

-  Powinniśmy też zawiadomić Siverta i jego rodzinę - za­uważyła Mali ze smutkiem. - I zaprosić wszystkich bliskich na czuwanie przy zwłokach.

-  Mogę się tym zająć - zaofiarowała się Ane. - Z Sivertem le­piej sama porozmawiaj, ale do pozostałych ja zadzwonię. - Zerk­nęła pytająco na Havarda. - Nie wiem tylko, co z pogrzebem misjonarza...

-  Z nim nic nas już nie łączy - skwitował Havard krótko. - Jego ciało lensman zabierze do Berkak, a tam zajmą się nim jak trzeba. Samuel już nie należy do Stornes.

-  Nigdy nie należał - szlochała Dorbet. Osunęła się na krze­sło i ukryła twarz w dłoniach. - Ale mieszkał tu wystarczająco długo, by zaprowadzić Ruth nad fiord! Powinniśmy go stąd wy­rzucić dawno temu, ale wy...

Mali podeszła do córki i objęła ją.

-  Masz rację, dziecko - przyznała cicho. - Ale wybór należał do Ruth. Ruth była dorosła i ponosiła odpowiedzialność za swo­je życie. Każdy z nas za nie odpowiada. Gdybyśmy wiedzieli, że to się tak skończy...

-  Powinniście byli coś zrobić - upierała się Dorbet. - Mogli­ście...

-  Próbowali przecież - przekonywał ją Oja. - Próbowali, Dorbet.

Na chwilę znowu zapanowała cisza. Przerwał ją Havard. Od­chrząknął i rzekł:

-  Zadzwonię po lensmana, a potem będę potrzebował waszej pomocy, żeby przenieść Ruth. - Głos mu się załamał, a w oczach zakręciły łzy. - Mam nadzieję, że pójdziesz ze mną, Oja?

Oja skinął w milczeniu i nerwowo odgarnął włosy.

-  A potem położymy Ruth w starej sypialni, w której spała, gdy jeszcze z nami mieszkała - zaproponowała Mali. - Tam ją przyszykuję do pogrzebu.

-  Pomogę ci - łkała Dorbet.

Mali skinęła głową.

-  Dobrze, jeżeli chcesz...

-  Chcę.

-  Spiszę ci nazwiska wszystkich, do których powinnaś za­dzwonić, Ane, choć pewnie sama wiesz, kogo zawiadomić. Czu­wanie rozpoczniemy o trzeciej. Zadbajcie o to, by goście dostali kanapki i ciasto. Trochę nam zostało od świąt Bożego Narodze­nia, ale kilka form możecie jeszcze wstawić do pieca...

-  Zajmiemy się wszystkim - obiecała Ane cicho. - Goście chyba też przyniosą ze sobą trochę jedzenia. Ale... Kiedy będę dzwonić... - spojrzała na Mali niepewnie. - Mam tylko powie­dzieć, że Ruth nie żyje? Będą pewnie pytać, jak to się stało...

-  Mów po prostu, że nie żyje - przerwała jej Mali. - O tym, w jaki sposób zginęła... Powiemy w czasie czuwania. Zresztą wieść na pewno już się rozniesie po okolicy, zanim się spotkamy. Zawiadomię tylko Siverta i powiem mu, że Ruth popełniła sa­mobójstwo - westchnęła ciężko. - Ale Astrid w centrali...

-  Nie uda nam się utrzymać tego w tajemnicy - zauważył Havard cicho. - Wszyscy znają sytuację. Uwierzą, w co będą chcieli - dodał załamany. - Niezależnie od tego, co im powiemy. A powiemy, że to rodzinna tragedia, bo przecież to nas spotka­ło - stwierdził. - Tragedia.

Mali podeszła do sofy i uklęknęła przy śpiącym dziecku. Pal­cem pogładziła je po krągłym policzku.

-  No to nie masz matki, maleńka - szepnęła, a łzy wolno popłynęły jej po twarzy. - Jednak nigdy nie będziesz sama. Jeste­śmy tu dla ciebie, każdego dnia. Nikt ci nie dokuczy ani nie zrobi krzywdy. A kiedy podrośniesz, opowiem ci o twojej mamie. Była tak bezgranicznie dobrym człowiekiem, ale...

Urwała. Nie zwróciła uwagi na to, że nie wspomniała, że Marilena tej nocy straciła również ojca. W pewnym sensie mała nigdy nie miała ojca. Nie takiego, jakiego Mali miała na myśli.

Zauważyła, że ktoś podszedł do niej i usiadł obok. Dorbet objęła ją ramieniem i przysunęła głowę do jej głowy.

-  Jak nam się uda z tym żyć, mamo?

Mali przytuliła ją mocno. Poczuła, że Dorbet drży, jakby jej było zimno.

-  Człowiek wiele zniesie, jeśli musi, moja Dorbet - rzekła powoli. - W miarę upływu czasu się tego nauczysz, bo życie jest bezlitosne.

Drzwi otworzyły się i wszedł Havard. Mali nawet nie spo­strzegła, że wychodził.

-  Lensman przybędzie za godzinę - oznajmił. - Chodźmy więc nad fiord i... Tak, przynieśmy Ruth do domu - dodał ochrypłym głosem.

Mali wstała i ogarnęła dłonią włosy. Serce biło jej w piersi mocno i boleśnie i czuła w nogach dziwną słabość. Smutek ją obezwładniał, ale go odegnała. Nie wolno jej się załamać, tak jak przed chwilą na Wzgórzu. Najpierw trzeba w godny sposób urządzić czuwanie przy zwłokach i pogrzeb Ruth. A kiedy uro­czystości się skończą, być może dopuści do siebie uczucia. Do­puści do świadomości tę potworną prawdę i zapłacze z tęsknoty nad utraconym dzieckiem. Ale jeszcze nie teraz.

Wciągnęła głęboko powietrze i wyprostowała się. Napotkała wzrok Havarda. Mąż jej pomoże, pomyślała. Havard miał więcej siły, niż sądziła.

-  Tak, przynieście Ruth do domu - rzekła cicho.

  

ROZDZIAŁ 4.

 

Mali długo czekała, by w Oslo ktoś odebrał telefon. Zerknęła na zegar. Nie było jeszcze siódmej. Pomyślała, że u Siverta na pew­no wszyscy jeszcze śpią. Jednak nie mogła odłożyć tej rozmowy na później, musiała syna zawiadomić, co się stało - w każdym razie powiedzieć choć tyle, ile można przez telefon - żeby zdążył się przygotować i przyjechał na pogrzeb. Mali nie wątpiła, że on i Tordhild przyjadą, mimo że była zima i droga do Stornes da­leka i choć być może Sivert miał występy. Jednak wiedziała, że syn rzuci wszystko, ponieważ chodziło o Ruth. Zawsze między tymi dwojgiem istniała silna więź, coś szczególnego. Chociaż nie widywali się często od czasu wyjazdu Siverta z domu, Mali wie­działa, że te więzi nadal ich łączą. Zauważyła to podczas odwie­dzin Siverta w Stornes.

Telefon nadal dzwonił. Oby tylko nie wyjechali, pomyślała Mali nagle i poczuła ucisk w żołądku. Wtedy musiałaby...

-  Stornes, słucham.

W słuchawce zachrypiał zaspany głos Siverta. Na ten dźwięk z oczu Mali znowu popłynęły łzy. Przełknęła ślinę i odchrząknęła.

-  Sivert, to ja. Stało się coś...

-  Coś z Ruth?

Sivert w jednej chwili oprzytomniał.

-  Tak - szepnęła Mali i przetarta dłonią twarz mokrą od łez. Poczuła się nagle śmiertelnie zmęczona i bezsilna. - Ona... ona nie żyje.

W słuchawce zapadła zupełna cisza. Mali słyszała tylko nierówny oddech syna. Domyśliła się, że Sivert stara się nad sobą zapanować.

-  Ale jak...

-  Rozumiem, że masz wiele pytań - przerwała mu Mali ci­cho. - Ale czy moglibyśmy o tym pomówić, kiedy przyjedziecie? Wiesz...

-  Tak, masz rację - odparł zdławionym głosem. - Zresztą myślę, że sporo rozumiem - dodał. - Kiedy pogrzeb?

-  Jeszcze niczego nie załatwiliśmy - odparła Mali. - Męż­czyźni dopiero przyniosą... - urwała nagle, bo pomyślała o tele­fonistce z centrali. - Dorbet i ja zajmiemy się przygotowaniem Ruth - mówiła dalej. - Dziś po południu odbędzie się u nas czuwanie przy zwłokach. Potem zadzwonię do pastora, kiedy otworzą kancelarię, i ustalimy termin pogrzebu. Przyjedziecie, prawda?

-  Przyjedziemy - obiecał, opanowując płacz. - Postaramy się dotrzeć do niedzieli. Chyba pogrzeb nie odbędzie się wcześ­niej niż przed końcem tygodnia?

-  Nie, nie sądzę - odpowiedziała Mali. - Dzisiaj jest piątek, więc może we wtorek lub w środę... Nie wiem, Sivert.

-  A co z Marileną? - spytał nagle.

-  Jest tutaj - odparta Mali spokojnie.

Sivert nie pytał o Samuela. Może domyślał się, że i jemu też się coś stało, skoro Marilena jest w Stornes. Zresztą, jak sam po­wiedział, sporo rozumiał. Jednak pewnie nawet przez myśl mu nie przeszło, że Ruth mogła zamordować Samuela. Dowie się o tym, kiedy przyjedzie z Tordhild. Nikt nigdy by nie podejrze­wał, że Ruth mogłaby się targnąć na życie Samuela. Mali mia­ła cichą nadzieję, że Havardowi uda się dojść do porozumienia z lensmanem, żeby sprawa nie wyszła na jaw.

-  Przyjedziemy, mamo - rzekł cicho. - Przyjedziemy na pewno.

 

Zanim Mali zajęła się swoimi obowiązkami, zajrzała do sypialni Herborg i Oi. W półmroku zobaczyła Herborg siedzącą na łóżku z dzieckiem przy piersi.

- To ja, Herborg - szepnęła.

Dziewczyna podniosła głowę i popatrzyła na Mali stojącą w drzwiach. W pokoiku unosił się zapach niemowlęcia. Mali chłonęła dobrze znaną woń i przez mgnienie oka zajaśniała w jej duszy iskierka radości z powodu nowo narodzonego dziecka.

-  Ruth... - Herborg zaczęła cicho płakać.

Mali ostrożnie zamknęła za sobą drzwi, podeszła bliżej i usiadła na brzegu łóżka. Objęła Herborg ramieniem i uścisnęła oboje - synową i maleństwo.

-  Tak, Ruth nie żyje.

-  Jak mogło do tego dojść? - łkała Herborg. - Dlaczego po­pełniła samobójstwo?

Dziecko poruszyło się niespokojnie: Zatrzepotało rączkami nad piersią matki.

-  Wiesz chyba, że oni nie... że Ruth była nieszczęśliwa - za­częła Mali z trudem. - Samuel... Ruth popełniła błąd, wierząc, że misjonarz jest tym, którego Bóg jej przeznaczył.

-  Ale czy nie mogła po prostu... Czy nie mogliście jej po­móc, żeby...

-  Nie zdołaliśmy jej pomóc, Herborg. Ruth dokonała wybo­ru i chyba czuła, że musi ponieść konsekwencje, zarówno przed Bogiem, jak i przed ludźmi. Sama nie wiem, była taka skryta... - pogładziła delikatnie pokrytą puszkiem główkę dziecka. - Naj­ważniejsze, żebyś ty się nie rozchorowała z powodu tej tragedii, Herborg. Nie trzeba nam więcej smutku i goryczy ponad to, co już nas spotkało. Powinnaś więc...

-  Leżę tu i rozmyślam o Ruth - szepnęła Herborg zdławio­nym głosem. - Jak ona, która tak bardzo kochała Marilenę, mog­ła ją zostawić... Jak to możliwe?

-  Tylko ten może się na to zdobyć, kto wierzy, że dla dziecka tak będzie lepiej - odparła Mali smutno.

Herborg podniosła głowę i spojrzała na Mali wielkimi ocza­mi pełnymi łez.

-  Jak ona mogła pomyśleć coś takiego? Ruth była najlepszą matką na świecie!

-  Pewnie mimo to wierzyła, że dla Marileny tak będzie le­piej - powtórzyła Mali. - Nie wiem, jak inaczej to rozumieć, Herborg.

Niemowlę zakwiliło. Herborg wygodniej ułożyła się na łóż­ku, żeby dziecko lepiej schwyciło brodawkę piersi.

Mali lekko dotknęła jej czoła.

-  Nie masz przypadkiem gorączki?

-  Nie, nie czuję się źle.

-  Mieliśmy niezwykły dzień - zauważyła Mali. - Najpierw spotkała nas wielka radość, że tobie i Oi urodziło się zdrowe, śliczne dziecko, a potem...

-  Tak, też o tym myślę - przyznała Herborg. - Cieszyłam się, że Dorbet i Ruth, i wszyscy pozostali przyjdą zobaczyć maleń­stwo, a wtedy... Byłam taka szczęśliwa wczoraj wieczorem, kiedy było po wszystkim, a potem przyszedł tylko smutek i rozpacz...

-  Nie, nie powinnaś się smucić. To, że urodziła się wam córeczka, to prawdziwy cud i ogromna radość - zapewniła ją Mali. - Pamiętaj o tym, Herborg. Ciesz się swoim maleństwem, a my zajmiemy się Ruth i przygotujemy wszystko do czuwania i pogrzebu. Na szczęście w całym tym smutku mamy ciebie i Oję, i to nowe maleńkie życie. W najczarniejszym smutku za­wsze musi być jakieś światełko, Herborg.

Wstała, pogładziła synową po policzku i ostrożnie pogłaska­ła główkę dziecka.

-  Zastukaj w podłogę, gdybyś czegoś potrzebowała - zapropo­nowała. - Oja zaraz wróci. - Rzuciła szybkie spojrzenie na stolik nocny. - Pijesz wywar z ziół przeciw zapaleniu, który ci dałam?

-  Tak.

-  Dobrze. Nie zapominaj o tym. Dbaj o siebie, żebyś nie zmarzła, i daj znać, gdybyś się gorzej poczuła. Tak bardzo po­trzebujemy teraz ciebie i tej kruszynki, Herborg. Wszyscy potrzebują światełka w ciemności - dodała. - Malutka Mali jest dla nas takim światełkiem.

Herborg skinęła w milczeniu i osłoniła ramieniem dziecko przy piersi. Mali zauważyła, że płacze, ale nie potrafiła uchronić jej przed smutkiem. Wszyscy muszą sobie z nim poradzić, każdy na swój sposób. A to niełatwe zadanie. Dla każdego z nich.

Drzwi na powrót cicho zamknęły się za Mali.

Mali uprzątnęła w dawnej sypialni Ruth. Równo zaścieliła łóż­ko, a na komodzie rozłożyła śliczną koszulę nocną, którą kupił jej Havard podczas którejś wspólnej wyprawy do miasta. Ko­szula miała haftowany stan i koronki przy szyi. Mali pomyślała, że ubierze w nią Ruth. Ona, która przez ostatnie dwa lata nie dostała nic nowego, powinna być pięknie wyszykowana na swą ostatnią podróż.

Mali zapaliła świece na wszystkich świecznikach i rozpa­liła w piecu. Ciągle podchodziła do okna, żeby sprawdzić, czy mężczyźni już idą. Dzień wstawał nad górami złocistą smugą, która stawała się coraz szersza. Zapowiada się słoneczny, pięk­ny dzień, pomyślała Mali. Goście nie powinni mieć trudności z dotarciem na czuwanie przy zwłokach, w każdym razie nie z powodu pogody.

Odwróciła się gwałtownie, gdy skrzypnęły drzwi. Do sypialni weszła Dorbet, blada i zrezygnowana. Mali przytuliła ją do sie­bie, pogładziła po włosach.

-  Nadal jesteś pewna, że chcesz mi pomóc?

Dorbet tylko skinęła głową.

-  Ale to nie będzie dla ciebie łatwe, moje dziecko.

-  Mimo to chcę - szepnęła. - To ostatnia rzecz, jaką mogę zrobić dla Ruth. Ona zrobiłaby dla mnie to samo.

Mali nie odpowiedziała, w milczeniu trzymała córkę w ra­mionach.

-  Możesz wyjść, jeżeli...

-  Zostanę z tobą.

Usłyszały, że otwierają się drzwi wejściowe. Mali rozpoznała głos Havarda i poczuła ucisk w dołku. Wypuściła Dorbet z objęć i wyszła na korytarz.

-  Przyszli - rzekła cicho.

Mali przez dłuższą chwilę przyglądała się zmarłej córce. Długie, ciemne rzęsy rzucały cienie na kredowobiałej twarzy, na zamarzniętych włosach pobłyskiwały kryształki lodu.

-  Ruth - wykrztusiła Dorbet zdławionym głosem. - Ruth...

-  Teraz odnajdzie spokój - rzekła Mali cicho.

-  Powinna żyć - płakała Dorbet. - Nie rozumiem...

Mali nie odpowiedziała. Powoli i ostrożnie zaczęła ściągać z Ruth sztywne od mrozu ubranie. Dorbet stała przez chwilę, przyglądając się matce, ale zaraz podeszła do łóżka i zaczęła po­magać. Nie płakała już. Jej twarz była blada i nieruchoma.

Kiedy zdjęły z Ruth ostatnią sztukę bielizny, Mali zauważyła sińce na ciele córki. W pierwszym momencie pomyślała, że to plamy pośmiertne, ale chwilę później uświadomiła sobie, że to jednak coś innego. Czyżby się uderzyła? Jednak kiedy Dorbet pomogła jej odwrócić Ruth na bok, żeby mogły umyć jej ple­cy, Mali jęknęła z wrażenia. Wzdłuż pleców i pośladków Ruth biegły długie czerwone i niebieskie pręgi. Na skórze widniało mnóstwo pęcherzy i świeżych blizn. W jaki sposób się tu zna­lazły? Co Samuel z nią zrobił? Czy rzeczywiście było tak źle, że bił Ruth pasem? Mali stała jak oniemiała, czując, jak wzbierają w niej mdłości.

-  O Boże, to nie może być prawda - szepnęła przerażona. - Nawet on nie byłby chyba zdolny do czegoś...

-  Samuel ją bił, mamo! - głos Dorbet brzmiał ochryple ze złości i rozpaczy. - On... O Boże, co za łajdak! On ją katował!

Mali nie odezwała się. Przełknęła ślinę, prowadząc myjkę wzdłuż posiniaczonych pleców. Serce jej krwawiło. Również to cierpienie Ruth zdecydowała się dźwigać sama. Dlaczego? Dla­czego nie powiedziała im, że...

Może miało to jakiś związek z Marileną, przyszło jej do gło­wy. Pamiętała sytuację, kiedy Samuel z drwiną w głosie twierdził, że Ruth nigdy nie odważy się nikomu poskarżyć. Opowiadał, że wszyscy we wsi wiedzą, że jest nerwowo chora i właściwie wcale się nie nadaje, by mieć dzieci. Tak właśnie powiedział! Czyżby udało mu się zastraszyć Ruth, żeby nie próbowała rozpowiadać, jaki naprawdę jest, ponieważ nikt i tak jej nie uwierzy? Czyżby udało mu się ją przekonać, że każdy przyjmie jej słowa z polito­waniem, a da wiarę tylko jemu? Tak, na pewno tak było. Ruth milczała ze strachu, że ją zamkną w zakładzie i zabiorą Marilenę. O Boże! O Boże!

Nienawiść ogarnęła Mali niczym ogromna fala. Miała trud­ności z oddychaniem, złapała się za piersi. Powoli kończyła myć Ruth. Osunęła się na kolana obok zmarłej córki, położyła ciepłą dłoń na jej zimnym brzuchu.

-  Mamo...

Dorbet dotknęła jej ostrożnie, w jej głosie brzmiał strach. Mali podniosła głowę. Napotkała spojrzenie najmłodszej córki.

-  Nie martw się o mnie, Dorbet. Ja tylko... Tak bardzo nie­nawidzę, że mogłabym umrzeć - szepnęła ochryple. - Ponieważ Samuel... on... on...

Dorbet popatrzyła na matkę czarnymi, pytającymi oczyma.

-  Tak, Samuel znęcał się nad Ruth - dokończyła Mali. - Mu­siało to trwać długi czas. Zauważyłam kiedyś, że Ruth nagle sztywnieje, kiedy ją objęłam. Nie rozumiałam dlaczego, a kiedy spytałam... nigdy się nie przyznała. Teraz rozumiem, że była obolała. Nie miała jednak odwagi mi o tym powiedzieć...

Mali powoli przesunęła ręką po brzuchu Ruth.

-  Zawsze miała jakieś wytłumaczenie, więc ja... ja nic z tym nie zrobiłam. Ale czegoś takiego jak to, co teraz zobaczyłam, za żadne skarby bym się nie domyśliła - dodała. - Nie podejrzewa­łam nawet, że on mógłby...

Nagle wyprostowała plecy i przyjrzała się brzuchowi Ruth. Nie zwróciła na to uwagi wcześniej, kiedy bezwiednie przesu­wała po nim dłonią, ale... Powoli wstała i z góry popatrzyła na martwe ciało córki.

-  Ruth spodziewała się dziecka - wykrztusiła zduszonym głosem. - Już się nawet trochę zaokrągliła. O tym też mi nie powiedziała. Nie wiedziałam...

Mali musiała się oprzeć o ścianę, żeby nie upaść. Przed ocza­mi wirowały jej czarne plamy.

-  O Boże, ileż ona musiała sama dźwigać, moja biedna cór­ka! Nie mogła pewnie znieść myśli o tym, że wyda na świat ko­lejne życie zdane na takiego ojca. Samuel nie znosił dzieci. Ich płaczu...

W jednej chwili Mali zrozumiała, co takiego mogło spro­wokować Ruth. Co sprawiło, że wbiła nóż w plecy swego męża. Może podniósł rękę również na Marilenę? Może ją uderzył! Tego Ruth nigdy by nie zniosła, za Marilenę oddałaby życie! A wczo­raj... Ruth przyszła do Stornes na domowy chrzest Małej Mali, a Samuel został sam z Marileną na Wzgórzu. Ruth musiała coś zauważyć po powrocie do domu...

W końcu jakby wszystkie części układanki ułożyły się w lo­giczną całość. Wreszcie Mali zrozumiała. Jednak zabrało jej to zbyt wiele czasu. Teraz było już za późno. W każdym razie za późno, by uratować Ruth.

Usiadła na krześle i ukryła twarz w dłoniach. Smutek, nie­nawiść i uczucie, że zawiodła córkę, odebrały jej resztkę sił. Roz­płakała się.

-  Ale, mamo... - Dorbet w jednej chwili znalazła się przy niej i objęła ją ramieniem. - Mamo, przecież nie mogłaś wie­dzieć. ..

-  Tak, jednak miałaś rację, przez cały czas byłam ślepa - łkała Mali. - Ja... ja, jej rodzona matka... Dlaczego nie mogłam uwierzyć...

-  Już jest za późno - stwierdziła cicho Dorbet.

-  Tak, jest za późno - przyznała Mali i otarła twarz mokrą od łez. - Powiem ci coś, czego w żadnym wypadku nie wolno ci nikomu powtórzyć. Obiecujesz?

Dorbet niepewnie skinęła głową.

-  Nigdy nie wolno ci komukolwiek powiedzieć o tym, co tu razem odkryłyśmy. To nie pomoże Ruth. Myślę zresztą, że i tak większość ludzi prędzej czy później zrozumie, jakim czło­wiekiem był misjonarz. Że był... że był zdolny do wszystkiego - rzekła ochrypłym głosem. - Co się stało z Guro z Oppstad? Czy to prawda, że Samuel stosował przemoc wobec niej i innych? Obawiam się, że wyrządził jeszcze wiele złego, o czym nawet nie mam pojęcia - jęknęła zbolała. - Powinnam więc była zrozu­mieć. ..

Wzięła Dorbet za obie ręce i lekko przyciągnęła ku sobie, tak że Dorbet uklęknęła naprzeciw matki.

-  Samuel nie spadł ze schodów - szepnęła, patrząc córce prosto w oczy. - Ruth wbiła mu w plecy duży kuchenny nóż do chleba.

Dorbet zrobiła wielkie oczy. Odsunęła się od Mali.

-  Czy ona... zabiła go?

-  Tak.

-  Ale dlaczego... jak to...?

-  Być może zaskoczyła go, kiedy bił Marilenę - odparła Mali. - Nie wiem, ale to jedyne, co mi przychodzi do głowy, a co mogło popchnąć Ruth do morderstwa. Wszystko była w stanie znosić w milczeniu, ale nie to. Pewnie nie mogła darować Samu­elowi, że podniósł rękę na dziecko.

Na chwilę w sypialni zapanowała cisza. Złocista smuga światła wstającego dnia znalazła przez okna drogę do środka sypialni i musnęła pośpiesznie i miękko martwe ciało Ruth.

-  To ja powinnam go zabić! - rozpłakała się Dorbet. - Gdy­bym to zrobiła, Ruth pewnie by teraz żyła.

-  A ty wylądowałabyś w więzieniu - dokończyła Mali. - To w niczym by nie pomogło. Twój ojciec też miał ochotę zabić tego drania. Ale...

-  Jeżeli się wyda, że ona...

-  Nigdy się nie wyda, Dorbet - przerwała jej Mali cicho i położyła palec na ustach. - Havard porozmawia z lensmanem i postara się go przekonać, by zachował w tajemnicy prawdziwą przyczynę śmierci misjonarza. By zgodził się za­pisać w raporcie, że Samuel spadł ze schodów i skręcił kark, że to po prostu był nieszczęśliwy wypadek. Ruth nie może pozostać w ludzkiej pamięci jako morderczyni - dodała sta­nowczo. - I dlatego nikomu, absolutnie nikomu, nie możesz wyjawić prawdy.

-  Ale czy lensman się zgodzi?

-  Nie wiem, Dorbet - przyznała Mali. - Ale mam nadzie­ję i wierzę, że tak. Jeżeli nie, to nie ma sprawiedliwości na tym świecie.

Dorbet spojrzała na martwą siostrę. Po jej policzkach wolno spływały łzy, które otarła rękawem sukni.

-  Nikomu nie powiem ani słowa - obiecała. - Nigdy.

Już dawno uporały się z przygotowaniem Ruth, a Havard wciąż nie wracał ze Wzgórza, dokąd poszedł z lensmanem. Mali ciąg­le podchodziła do okna w salonie i spoglądała w tamtą stronę, lecz nikogo nie widziała. A jeśli lensman się nie zgodził zataić prawdy? Właściwie miał obowiązek spisać raport zgodnie z tym, jak naprawdę było, pomyślała Mali zaniepokojona. Ma prze­cież przełożonych, względem których musi być uczciwy. Trze­ba będzie jakoś z tym żyć. Racja, Ruth zabiła męża, nie można tego usprawiedliwić. Jednak mimo to Mali nie potrafiła myśleć o córce jak o morderczyni. W pamięci przesuwały się jej obrazy Ruth - uśmiechniętej, radosnej dziewczynki obejmującej owcę; zawsze kochała zwierzęta. Albo na przykład z kwiatami w rę­kach lub w jaskrawożółtym wianku z mleczy na głowie. Albo na hali, w otoczeniu krów i owiec. Uśmiechającej się. Zawsze uśmiechniętej, pomyślała Mali, czując, jak zapiekło ją w pier­si. Ale Ruth, trzeba to przyznać, miała też swoje trudne chwile. Kłopoty nadeszły, kiedy zaczęła się zastanawiać nad sensem ży­cia, zanim wiara w Boga nie przywróciła jej wewnętrznego spo­koju. Odzyskała radość życia, ale pozostała niezwykle wrażliwa i łatwo ją było zranić.

Wyrosła na dziewczynę uprzejmą i troskliwą i mogło ją w życiu spotkać wiele dobrego. No i pojawił się Samuel. Wtedy zaczęło się piekło. Ruth, niewinna i naiwna, nie była w stanie dostrzec fałszu za gładką fasadą i pięknymi słowami misjona­rza. Wręcz przeciwnie, traktowała Samuela jak dar od Boga. To sprowadziło na nią nieszczęście i śmierć. Nawet rodzina, któ­ra kochała ją ponad wszystko, nie zdołała temu zapobiec. Mali przycisnęła dłonie do palącego brzucha i znowu zerknęła przez okno.

Havard szedł sam. Poczuła, jak mocno zabiło jej serce. Wy­padła na korytarz, schwyciła szal, owinęła się nim i wybiegła mę­żowi na spotkanie.

-  Jak poszło? - spytała bez tchu.

Havard otoczył ją ramieniem i przytulił.

-  Dobrze - odparł. - Opowiedziałem lensmanowi, jak wy­glądało życie w tym domu. Jak Samuel traktował ludzi. Sądzę, że lensman wcześniej wiedział już co nieco. Wiesz, plotki się szybko rozchodzą i zapewne dotarły również do niego.

Odchrząknął, zanim mógł mówić dalej. Przełknął ciężko ślinę.

-  Poza tym pamiętał Ruth... pamiętał Ruth jako jaśnieją­cy promyczek, jak się wyraził. I chociaż nikt z nas nie wie, co doprowadziło Ruth do tej zbrodni, zgodził się, by potraktować śmierć Samuela jako nieszczęśliwy wypadek. Ale to musi po­zostać między nami - dodał Havard zachrypniętym głosem. - Nigdy nie może wyjść na jaw, co naprawdę wydarzyło się na Wzgórzu.

Mali odetchnęła z ulgą i poczuła, jak robi się jej ciepło. Po­myślała o Ruth, która leżała na górze w sypialni, taka piękna, w ślicznej koszuli nocnej i z włosami rozlewającymi się na poduszce. Nikt nie nazwie Ruth morderczynią - to jakaś pociecha w całym smutku.

-  Gdyby lensman nie zgodził się milczeć, powinien ją zoba­czyć - szepnęła Mali. - Ruth ma całe plecy i pośladki w sińcach. Ten drań Samuel ją bił, Havardzie!

Havard zatrzymał się, jak rażony piorunem, i spojrzał na Mali ze zdumieniem.

-  Bił ją?

-  Tak - przyznała Mali cicho. - Ślady wyglądają tak, jak gdyby używał pasa, i to nieraz. Ileż to nasze dziecko musiało znosić...

- Jacy z nas rodzice, że nie widzieliśmy cierpienia Ruth? Podejrzewałem, że w jej małżeństwie dzieje się coś złego, ale że Samuel odważy się ją tknąć...

-  Kto mógłby przypuszczać, Havardzie! Żaden normalny człowiek tak nie postępuje, a w dodatku Samuel był misjona­rzem. ..

-  To czart w ludzkiej skórze ten Samuel Langmo - wykrztu­sił Havard. - Oby się po wieczność smażył w piekle!

-  Nie możemy się przyznać przed ludźmi, że znęcał się nad Ruth - Mali ścisnęła Havarda za rękę. - Dorbet widziała siniaki, więc powiedziałam jej, że Ruth zabiła Samuela. Oja i Sivert rów­nież muszą poznać prawdę. Zgodziliśmy się co do tego, że dzieci powinny dowiedzieć się, jak było. Ale inni... Niech sobie ludzie myślą, co chcą.

Odwróciła się, słysząc wóz lensmana podjeżdżający do dworu.

-  A jednak przyjechał tu? - spytała przestraszona.

-  Zabierze tylko Samuela i trumnę, mamy dwie gotowe w stodole. Lensman weźmie jedną i w ten sposób pozbędziemy się Smuela Langmo na dobre.

-  Ale kto zadzwoni do Berkak i powie...

-  Lensman - odparł Havard. - Wyjaśni, że Samuel zginął w wypadku i uznaliśmy, że najlepiej będzie, jeśli zostanie pocho­wany w swej parafii.

-  Zaczną się dziwić, dlaczego nie my...

-  Nie sądzę - uspokoił ją Havard. - Myślę, że niektórzy do­brze wiedzą, jakim człowiekiem był misjonarz. I jeżeli tego do tej pory nie zrozumieli, to teraz zrozumieją, że nie chcemy mieć z nim już nic wspólnego. Mimo że był naszym zięciem - dodał.

-  A jeśli oni... - Mali spojrzała na Havarda wielkimi ocza­mi. - Przecież zobaczą ranę po nożu na jego plecach.

-  Rozmawiałem i o tym z lensmanem. Samuel zostanie przygotowany do pogrzebu w Surnadalen, zanim przekażemy trumnę. Obiecałem lensmanowi, że się tym zajmę i przypilnuję, by nikt inny nie oglądał ciała. Przebierzemy go, umyjemy i na­damy pogodny wyraz twarzy. W ten sposób nikt nie będzie się niczego doszukiwał, gdy ciało dotrze do Berkak. Poza tym od razu pewnie zacznie się czuwanie przy zwłokach i wszyscy się skupią na modlitwie.

Mali poczuła w duszy niejasny niepokój. A jeżeli ktoś... Jed­nak nikt chyba nie będzie ruszał ciała przygotowanego do po­grzebu? Z drżeniem wciągnęła powietrze.

-  Pójdę na górę - rzekła. - Wolałabym nie spotkać się z lens­manem, ale podziękuj mu ode mnie. Powiedz mu, że nigdy nie zapomnę mu tego, co teraz dla nas zrobił.

-  Nie zgodziłby się na zatuszowanie zbrodni, gdyby nie uwa­żał tego za słuszne - stwierdził Havard i przytulił Mali. - Jest jednym z tych, którzy nie przeceniali misjonarza. Wiesz, lensman potrafi przejrzeć innych na wskroś, ma to we krwi - do­dał. - Poza tym powiedział mi w cztery oczy, że wie o innych sprawkach tego obłudnika. Ponoć nie tylko Guro zaszła w ciążę z Samuelem podczas tutejszych spotkań rekolekcyjnych. Mali spojrzała na Havarda przerażona.

-  Nie wiedziałam, że to z nim Guro z Oppstad jest w cią­ży - szepnęła. - Nigdy bym nie uwierzyła, że... A jest ich jeszcze więcej! A więc wszystkie te plotki to prawda...

-  Wiesz, że nie słucham plotek - mruknął Havard ze złoś­cią. - Ale jedno jest pewne: wszystko, co mówią o występkach Samuela, możesz uznać za prawdę. A nawet jeśli dodasz co nie­co, nie zrobisz krzywdy temu człowiekowi!

-  Co powiemy ludziom, kiedy przyjdą na czuwanie przy zwłokach? - spytała Mali zrozpaczona. - Będą pytać...

-  Powiemy, że zdarzył się wypadek, przecież to był wypadek, Mali! Reszty mogą się domyślać. Wielu z nich widziało, jak Ruth ostatnio wyglądała. Zrozumieją...

-  A co sobie o nas pomyślą, skoro nic nie uczyniliśmy...

-  Niech sobie myślą, co chcą - rzucił Havard ochryple. - Musimy przyznać się do winy, Mali, i dźwigać to brzemię.

Havard nie musiał wcześniej dźwigać zbyt wielkiego cięża­ru, pomyślała Mali, więc może poradzi sobie z tym, który teraz spadł mu na barki. Ale ona... czy ona sobie poradzi?

Powoli puściła rękę męża, szczelniej otuliła się szalem i ze spuszczoną głową i skulonymi ramionami ruszyła w stronę domu. Jak gdyby brzemię już było dla niej za ciężkie.

ROZDZIAŁ 5.

 

Salon został udekorowany, zapalono wszystkie lampy i we wszystkich świecznikach zapłonęły świece. Na środku na dwóch belkach stała trumna z ciałem. Rodzina urządziła własne, ciche pożegnanie Ruth przed przybyciem gości. Zostali sami w salo­nie. Mali wysłała służbę do domu babci, gdzie Ane również za­jęła się Marileną. Dziewczynka gaworzyła i uśmiechała się jak zawsze. Dobrze, że jeszcze jest taka mała, myślała Mali wiele razy w ciągu dnia. Dobrze, że niewiele jeszcze rozumie. Jed­nak wkrótce zorientuje się, że nie ma mamy. Mali nie wątpiła w to. Jeżeli nie wcześniej, to na pewno w nocy, kiedy się obu­dzi, a Ruth się nie pojawi ze swym łagodnym głosem i czułymi rękami. Zapach matki i miłość matki - czy ktokolwiek zdoła zastąpić je Marilenie? Nigdy całkowicie, ale trzeba przynajmniej się postarać, pomyślała Mali, aby jak najlepiej wychować to bie­dactwo i zapewnić mu jak najlepsze warunki. Herborg nalegała, by być na rodzinnym czuwaniu, choćby przez chwilę. Mali nie zgodziła się.

-  Nie ma mowy - rzuciła krótko. - Urodziłaś dopiero wczo­raj wieczorem, w dodatku nie jesteś całkiem zdrowa...

-  Nie odmawiaj jej, mamo - ujął się Oja za żonę. - Herborg również musi się pożegnać z Ruth. Nie zostanie długo i przypil­nuję, żeby ciepło się ubrała. Ale powinna być, potrzebuje tego - nie ustępował.

I tak się stało. Rodzina zebrała się wokół otwartej trum­ny, wszyscy stanęli blisko siebie, ramię przy ramieniu. Dorbet i Herborg cicho płakały. Oja otoczył żonę ramieniem i mocno przytulił. Od chwili, kiedy dowiedział się o maltretowaniu Ruth i o tym, że siostra odebrała życie Samuelowi, jego twarz wydawa­ła się niczym wyciosana z kamienia.

-  To ja powinienem go zabić! - wyszeptał zduszonym gło­sem, kiedy Havard mu o tym powiedział. - To ja powinienem...

-  Ja też wiele razy o tym myślałem, że powinienem był wcześniej uwolnić Ruth od tego diabła - odparł Havard cicho i położył mu rękę na ramieniu. - Ale to ona popełniła zbrodnię. Trzymała nas z dala od swoich spraw, Oja, to był jej wybór i po­winniśmy to uszanować. Była dorosła.

-  Ale była też moją siostrą - łkał Oja. - I tak bardzo cierpiała! Po tej rozmowie Oja spędzał większość czasu na górze z żoną i dzieckiem. Zeszli razem tuż przed rozpoczęciem umówionej pory czuwania przy zwłokach w wąskim kręgu rodziny.

-  Ruth spoczywa teraz w spokoju - odezwała się Mali.

-  Ale dlaczego musiała umrzeć, żeby odnaleźć ten spokój? - płakała Dorbet. - Ona, która miała Marilenę i...

Havard przeczytał fragment Pieśni nad Pieśniami o wędrów­ce po zielonych pastwiskach i gaszeniu pragnienia czystą wodą. O życiu i śmierci. Na koniec zniżonymi głosami odmówili Ojcze nasz i Wieczny odpoczynek.

Herborg z płaczem wyszła z salonu. Oja odprowadził ją, wspierając ramieniem. Mali, pogrążona w smutku po śmierci córki, martwiła się również o synową. Oby silny wstrząs, którego na pewno doznała w związku z tragedią na Wzgórzu, nie pogorszył jej stanu, pomyślała. Herborg i maleństwo muszą być zdrowi, to ważne dla nich wszystkich, ale najbardziej dla Oi, któ­ry bardzo przeżył samobójstwo Ruth. Tak, Oja nie jest już tym dawnym burkliwym, niemiłym i zamkniętym w sobie chłopcem, uświadomiła sobie nagle Mali. Wyrósł na silnego, pełnego ciepła, dojrzałego mężczyznę, który nie wstydzi się okazywać uczuć. Może to, że odważył się płakać, pomoże mu przebrnąć przez te trudne dni. Na szczęście ma u swego boku Herborg i córeczkę, które będą dla niego podporą.

„Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi", zwykła mawiać babcia. Tak właśnie było ostatniej doby w Stornes. Herborg dała życie nowemu potomkowi, a Ruth opuściła ich na zawsze. „Takie są koleje życia", stwierdzają ludzie lakonicznie, gdy tracą kogoś bliskiego, ale Mali nie umiała tego tak traktować. Zwłaszcza gdy umierał ktoś młody i gdy ginął w tak potworny sposób, jak to się stało z Ruth.

 

Zapadał już zmierzch, kiedy wozy jeden za drugim zaczęły za­jeżdżać na dziedziniec. Na kładce przed progiem ułożono świe­że sosnowe gałęzie. Dwie parafinowe lampy rzucały chybotliwe światło na poważne twarze gości, którzy kolejno zatrzymywali się przed wejściem i otrzepywali śnieg z butów, zanim weszli do środka.

Pierwsi pojawili się Sigrid i Bengt. Sigrid w milczeniu otwo­rzyła ramiona i mocno uścisnęła Mali. Obie się rozpłakały.

-  Nie mogę uwierzyć, że to prawda - szepnęła Sigrid przy policzku Mali. - Jak mogło do tego dojść?

-  My... sama tego nie pojmuję - płakała Mali. - Zdawali­śmy sobie sprawę, że Ruth i Samuel nie byli ze sobą szczęśliwi, ale... Wiesz, tyle krążyło plotek...

Mali ciężko oparła głowę na ramieniu Sigrid.

-  Powinniśmy jej jakoś pomóc - szlochała. - Zawiedliśmy naszą Ruth, Sigrid!

-  Nie masz racji, zawsze staliście przy niej, Mali - zaprote­stowała Sigrid. - Ile razy staraliście się ją przekonać, że Samuel być może naprawdę jest zupełnie inny, niż jej się wydawało, kie­dy ujrzała go po raz pierwszy, gdy pojawił się w naszej wsi i w Stornes? Ale Ruth nie chciała was słuchać. Pamiętaj, była już dorosła. Można dawać rady i pomagać, ale nie sposób dokony­wać wyborów za swoje dzieci, Mali. Ani przeżyć za nie życia. Po prostu tak jest.

Mali stała przytulona do Sigrid i czuła, że te słowa dodały jej otuchy. Wiedziała, że żal i wyrzuty sumienia będą ją dręczyć do końca życia, mimo to musiała przyznać, że w słowach Sigrid było wiele racji. W tej chwili podziałały kojąco.

Zaraz potem przyjechali Helga i Kristen, bladzi i milczący.

-  Nie wiem, co powiedzieć - rozpłakała się Helga i spojrza­ła na Ruth, leżącą w trumnie. - Nie pojmuję, jak... - szepnęła, obejmując Mali.

-  Nie, nawet my we dworze tego nie wiemy - odparła Mali.

-  I misjonarz też...

-  Tak, nie mamy pojęcia, jak mogło do tego dojść, ale pew­nie spadł ze schodów. W każdym razie lensman tak twierdzi.

-  To straszne, co was spotkało - rzekła Helga ze współczu­ciem. - Gdybyśmy mogli w czymś pomóc, Mali...

-  Dziękuję - skinęła Mali głową. - Ale, rozumiesz, musimy sobie jakoś poradzić. Jakoś musimy - dodała cicho.

Dorbet podeszła do Oli, kiedy przyjechali goście z Granvold, poważni i skupieni. W takiej chwili nawet Marit Granvold była milcząca. Przystanęła przy trumnie Ruth i przez moment przyglą­dała się zmarłej, po czym wyciągnęła ręce do Mali i Havarda.

-  To niepojęte - rzekła cicho. - Całkiem niepojęte. I Samuel też. Co się stało?...

-  Nikt tego nie wie - odparł Havard poważnie. - Wierz mi, to dla nas prawdziwy wstrząs.

-  Bardzo wam współczuję - szepnęła Marit ze łzami w oczach. - Bardzo wam wszystkim współczuję!

Niewielu z gości wiedziało, że poprzedniego wieczoru urodzi­ła się we dworze dziedziczka. Jednak Mali zauważyła, że niektó­rzy ściskali Oi dłonie i pozwalali sobie na przelotny, nieznaczny uśmiech. Pewnie gratulują mu potomka, pomyślała, bo jakimś cudem dotarła jednak do nich wieść o radosnym wydarzeniu w Stornes. Sama jednak nie była w stanie tego teraz ogłosić. Ten wieczór należał do Ruth. Narodziny córeczki Herborg i Oi będą świętować po pogrzebie.

Nagle przy drzwiach do salonu powstało niewielkie zamie­szanie. Mali rzuciła szybkie spojrzenie ponad ramieniem Marit i zauważyła, że do środka przeciska się Ola Havard. Nie zdążył się nawet rozebrać. Laura usiłowała go zatrzymać.

-  Poczekaj, Ola Havardzie! - rzuciła półgłosem. - Zdejmij najpierw...

Mali zrobiło się słabo. Spodziewała się co prawda gości z Oppstad, ale nie tego, że Laura też przyjedzie...

Ogarnęła ją taka złość, że aż trzęsły się jej ręce. Ta czarow­nica nawet takiej chwili nie potrafiła uszanować i musiała się tu przypałętać! Ola Havard wyrwał się z objęć matki, rzucił Havardowi w ramiona i rozpłakał się w głos. Havard wziął go na ręce, podszedł do sofy, usiadł na niej z chłopcem na kola­nach i zaczął mu zdejmować wierzchnie okrycie. Mali podeszła do nich, przykucnęła obok i pogładziła Olę Havarda po czup­rynie.

-  Ruth - płakał malec. - Mama mówi, że Ruth... Ciekawe, co takiego powiedziała mu Laura, zastanowiła się Mali. Z nią nigdy nic nie wiadomo.

Havard gładził syna powoli po plecach. Jego oczy zaszkliły się łzami.

-  Tak, Ruth nie żyje - wyznał cicho nad potarganą głową chłopca. - Ale teraz już nie cierpi.

-  Ale dlaczego...

-  Nie wiemy, Ola Havardzie.

Chłopiec uniósł zapłakaną buzię i spojrzał na Havarda.

-  A co będzie z Marileną...

Mali wzięła go za rękę i popatrzyła mu w oczy.

-  Zaopiekujemy się Marileną - rzekła cicho. - Nie zostanie sama.

Przez chwilę Ola Havard siedział w milczeniu, patrząc przed siebie. Od czasu do czasu szloch wstrząsał jego szczupłym ciałem.

-  Będę się nią opiekował - zdecydował nagle. - Zawsze będę pilnował Marileny. Ona mnie zna - dodał i popatrzył na Mali. Na jego ciemnych rzęsach lśniły łzy.

-  Na pewno - przytaknęła Mali i pogładziła chłopca po mo­krym policzku. - Będzie się czuła dobrze i bezpiecznie, gdy ty będziesz się nią zajmował. A kiedy przyjedzie Johannes...

-  Będzie Johannes?!

-  Tak, przyjedzie pod koniec tygodnia.

-  Wtedy razem będziemy mogli jej pilnować, Johannes i ja. Ale kiedy go tutaj nie ma, to ja... - jego wzrok zatrzymał się na trumnie.

Malec zaczął się trząść. Mali i Havard wymienili spojrzenia.

-  Możesz teraz pożegnać się z Ruth, Ola Havardzie - rzekł Havard ciepło i wziął syna za rękę.

Malec cofnął się, a jego oczy zrobiły się czarne ze strachu. Mali chwyciła go za drugą rękę.

-  To nic groźnego - przemówiła cicho. - Ruth nic nie boli. Teraz wszyscy się z nią pożegnamy, a potem...

-  A potem będzie aniołkiem? - spytał szeptem.

-  Tak - skinął głową Havard. - Dużym, pięknym aniołem, któ­ry będzie czuwał nad nami, nad wszystkimi, których kochała.

-  Nade mną też?

-  Nad tobą również, Ola Havardzie. Ruth bardzo cię ko­chała.

Malec niechętnie podszedł za Mali i Havardem do trumny. Uważnie przyjrzał się leżącej w niej Ruth.

-  Ona śpi - szepnął zdumiony. - Ona tylko śpi.

Gdyby tak było, westchnęła Mali w duchu, czując w piersi ukłucie bólu. Gdyby ktoś mógł obudzić Ruth, żeby mogli zacząć wszystko od nowa. Ale to niemożliwe. Ani Ruth, ani oni nie do­staną drugiej szansy. Bóg dał człowiekowi prawo wyboru, pomy­ślała Mali ze smutkiem. A Ruth wybrała śmierć.

-  Mali i Havardzie...

Mali drgnęła wyrwana z zamyślenia. Przed nimi stała Lau­ra. Jedną rękę położyła lekko na ramieniu Mali, lecz wzrokiem przykuwała Havarda. Potem niespodziewanie zarzuciła mu ramiona na szyję i uścisnęła go.

-  Moje kondolencje - rzekła z błyszczącymi oczami i jeszcze mocniej przywarła do Havarda. - Biedacy.

Havard uwolnił się szybko i zdecydowanie z uścisku Laury i cofnął o krok. Jego oczy pociemniały. Nie odpowiedział, tylko wziął Olę Havarda za rękę i wrócił z nim na sofę.

-  Pomyślałam, że przyjdę - zwróciła się Laura do Mali. - Czułam, że powinnam.

-  Na pewno - odparła Mali i utkwiła w niej czarne spojrze­nie. - Na pewno.

Nikolai przewodził śpiewaniu psalmów i odczytał tekst z Biblii. Nawet słowem nie wspomniał, że Ruth popełniła samobójstwo oraz że misjonarz też nie żyje. Mali uprzedziła go, żeby nie mó­wił o Samuelu. Zresztą Nikolai sam zdecydował, że nie powie nic o tym, w jaki sposób zmarła Ruth, ani o śmierci Samuela, którego nikt z zebranych nie darzył sympatią. Jednak Mali zda­wała sobie sprawę, że do zebranych tu gości dotarły już najnow­sze plotki, tylko się z tym nie zdradzali.

- Wszyscy, którzy się zgromadziliśmy w tym salonie, zna­liśmy Ruth - zaczął Nikolai cicho. - Zawsze myślę o niej jak o górskim kwiecie. Ponieważ w pewnym sensie należała do Boga i natury. Taką ją pamiętam. Ale nawet silne kwiaty czasem giną podczas zimowej zawieruchy. Nie potrafimy doszukać się w tym sensu, ale Bóg we wszystkim ma jakiś cel. Wiemy o tym, choć w tej bolesnej chwili trudno nam to zrozumieć. Ruth odpoczywa teraz w pokoju. Natomiast ci, którzy zostali, muszą zmagać się ze smutkiem i tęsknotą. Jednak Bóg pragnie być teraz blisko was. Obiecał to, tak przeczytaliśmy w Biblii.

Mali stała przytulona do Havarda. Nie spuszczała wzroku z Ruth. Ola Havard miał rację - wyglądała, jakby spała. Jednak Ruth odeszła na zawsze. Nigdy już nie przebiegnie roześmiana przez dziedziniec z włosami rozwianymi na letnim wietrze, z rę­kami pełnymi kwiatów. Nigdy już, siedząc w milczeniu, nie poklepie kota czułymi, delikatnymi dłońmi, nigdy już nie spojrzy na nich swym pogodnym wzrokiem.

Taka była, zanim związała się z Samuelem, pomyślała Mali z żalem. Misjonarz zabrał im córkę. Ruth była taka szczęśliwa, że ma dziecko, kochała je ponad wszystko. Ale nigdy już nie poczuje na swej szyi dotyku pulchnych rączek Marileny ani też nie pocieszy jej w swoich objęciach łagodnym głosem. Być może Ruth zniosłaby wszelkie upokorzenia, gdyby była bezdzietna, pomyślała Mali. W pewnym sensie Ruth oddała życie za Marilenę i nienarodzone dziecko, które nosiła pod sercem. Ale po­prowadziła też z sobą Samuela na śmierć. Ona, najłagodniejsza ze wszystkich istot, zabiła drugiego człowieka! Ta myśl ciągle wydawała się Mali niepojęta. Zaraz jednak wytłumaczyła sobie w duchu, że Ruth zrobiła to, ponieważ pragnęła dla Marileny lepszego życia. Nie chciała, żeby małą wychowywał Samuel - w końcu nawet Ruth zrozumiała, że był złym człowiekiem.

Mali westchnęła ciężko i otarła oczy. Teraz już wiedziała, dlaczego Ruth nie miała odwagi porozmawiać o swoim koszma­rze. Zobaczyła przed oczami pobite plecy i pośladki i dreszcz jej przebiegi po krzyżu. Co jeszcze Samuel wyprawiał z jej córką? Nigdy się tego nie dowie i może tak będzie lepiej. W każdym ra­zie było już za późno, żeby ją ratować. Teraz muszą zatroszczyć się o los Marileny, i to jest najważniejsze. Ruth liczyła na nich, że to dla niej zrobią, i tym razem jej nie zawiodą.

Mali wyprostowała się, kiedy Nikolai poprosił Havarda, by zamknął wieko trumny. Havard, blady na twarzy, poruszając się sztywno, wyszedł na środek. Przez krótką chwilę stał nad trumną i przyglądał się zmarłej córce. Potem zamknął wieko. Nie zdołał powstrzymać płaczu. Powoli podeszli do niego Oja, Bengt i Ola Granvold, którzy razem z nim mieli zanieść trumnę do stodoły.

-  Ale jej będzie zimno!

Zdławiony płaczem głos Oli Havarda sprawił, że się zatrzy­mali. Chłopiec wyrwał się matce i podbiegł do Havarda.

-  Będzie jej zimno, Havardzie - powtórzył. - Możesz ją przy­kryć kocem?

-  Rzeczywiście, powinniśmy to zrobić - odparł Havard, zer­kając na Mali.

Skinęła głową, podeszła do sofy i przyniosła leżący tam weł­niany koc.

-  Okryjesz Ruth? - spytała i podała pled Oli Havardowi.

Chłopiec przytaknął w milczeniu. Niezbyt sobie radził, ale z pomocą Havarda rozłożył koc na trumnie. Potem wziął Havarda za rękę.

-  Idę z wami - rzekł.

Havard skinął bez słowa. Dał znak pozostałym mężczyznom i razem unieśli trumnę z belek. Ruth po raz ostatni opuściła sa­lon w Stornes.

  

ROZDZIAŁ 6.

 

Mali co chwila podchodziła do okna, wyglądając Siverta, Tordhild i Johannesa. Ale w miarę, jak zapadał zmrok, traciła na­dzieję.

-  Na pewno przyjadą, Mali - uspokajał ją Havard. Siedział obok i bezwiednie wertował jakąś gazetę, którą przeglądał już co najmniej ze dwa razy. Mimo to Mali nie była pewna, czy zdołał cokolwiek zrozumieć z tego, co czytał. On tak­że był jakby odrętwiały ze smutku i po przeżytym szoku.

-  Żeby tylko im się nic nie stało - wzdychała, nerwowo ob­gryzając paznokieć.

-  Na pewno dojadą cało - przekonywał ją Havard. - Ale to zwykle trochę trwa. Jest niedziela, na wszystko trzeba więcej czasu, i na podróż autobusem, i na znalezienie kogoś, z kim będą się mogli zabrać z Surnadalen.

Mali przyznała mu rację i przysiadła na brzegu krzesła. Bola­ła ją głowa. Być może z powodu braku snu, pomyślała i ucisnęła mocno palcami czoło między oczami. W ciągu ostatnich nocy niewiele spała. Było tak dużo do załatwienia, a kiedy wreszcie mogła się położyć, myśli zaczynały krążyć niespokojnie. I cho­ciaż była tak śmiertelnie zmęczona, że bolało ją całe ciało i piek­ły oczy, długo leżała bezsennie, wpatrując się w sufit.

Pogrzeb miał się odbyć we wtorek. Mali zadzwoniła do pa­stora. Havard, co prawda, zaofiarował się, że zrobi to za nią, ale przekonała męża, że załatwi sprawę sama. Dobrze wiedziała, jak ma wyglądać ceremonia, jednak podejrzewała, że pastor będzie chciał odprawić nabożeństwo według własnych zasad. Był wier­ny Biblii i ściśle trzymał się Pisma Świętego, ale nie rozumiał ludzi, którym miał udzielać rad, gdy błądzili, i których miał pocieszać w bólu. Uważał, że albo żyje się tak, żeby trafić do raju, albo zasługuje się na piekło. Nie uznawał nic pośredniego. Na pewno nie będzie mu łatwo zaakceptować tego, że Ruth popeł­niła samobójstwo, rzucając się do fiordu. Jego zdaniem tylko Bóg decyduje o życiu i śmierci, człowiek nie powinien tego roz­strzygać, niezależnie od tego, jaki mógłby mieć powód.

-  Ale jednak tak się stało, pastorze - przekonywała Mali zachrypniętym głosem. - nie wolno nam tego osądzać. Ruth sama odpowie przed Panem za swoje czyny.

-  Tak, tak - mruknął pastor. - Pewnie tak, ale ja...

- Zadzwonię znowu, kiedy mój najstarszy syn przyjedzie do domu - przerwała mu Mali. - Porozmawiamy wtedy na temat przebiegu uroczystości pogrzebowych w kościele.

-  Przebiegu uroczystości?

-  Tak, Sivert na pewno zagra na skrzypcach, a najmłodsza córka mogłaby przeczytać fragment...

-  Ale to nie należy do...

-  Zadzwonię za kilka dni - rzuciła krótko Mali, nie dając pastorowi dokończyć. - Na razie dziękuję.

Odwiesiła słuchawkę, oparła głowę o zimną ścianę i rozpła­kała się ze smutku, goryczy i bezsilności.

 

-  Przyjechali!

Mali aż podskoczyła wyrwana z własnych myśli, kiedy Havard wstał. To Dorbet zauważyła Siverta z rodziną przez okno. Odwróciła się do rodziców i po raz pierwszy od śmierci Ruth jej oczy rozbłysły. Ona również wypatrywała Siverta, po­myślała Mali. Wszyscy czekali na jego przyjazd, jakby wierząc, że pomoże im przetrwać najgorsze chwile. Darzyli go szacun­kiem i liczyli się z jego zdaniem, choć Mali nie potrafiłaby po­wiedzieć dlaczego. Po prostu w miarę upływu lat tak się ułożyło. Sivert potrafił spojrzeć na problemy z dystansu, a od kiedy się wyprowadził, widział je z innej perspektywy, pomyślała Mali. Z pewnej odległości wyraźniej widać różne sprawy. Poza tym najstarszy syn wyrósł na mądrego człowieka. Bezpośredniego, trzeba przyznać, ale mądrego.

-  Nastaw kawę, Ane - poprosiła w drodze na korytarz. - I przypilnuj, żeby wędliny i ser przyniesiono z chłodni.

-  Dobrze, oby tylko ktoś zechciał jeść - odparła Ane i wes­tchnęła.

Nic dziwnego, że narzeka, pomyślała Mali. W ostatnich dniach żaden z domowników prawie nic nie jadł, niezależnie od tego, co Ane postawiła na stole.

 

Mali z Havardem, Dorbet i Oja szli przez dziedziniec, rozjaś­niony blaskiem księżyca. Mali szczelniej otuliła się szalem. Od Stortind wiał zimny wiatr. Drzewa, ciężkie od śniegu po wczo­rajszych niespodziewanych opadach, wolno poruszały się przy każdym podmuchu. Niebo było pełne gwiazd. Mali odruchowo odwróciła głowę i spojrzała na fiord. Księżyc, zbliżający się do pełni, wisiał nad górami po drugiej stronie, a w jego świetle woda połyskiwała niczym ciemny olej. Z dołu dochodziły odgłosy fal uderzających o skały. Nawet tu, na dziedzińcu, czuć było zapach słonej wody i morszczynu. Mali wzdrygnęła się.

Johannes pierwszy wygramolił się z wozu. Mali uderzyło, że bardzo urósł od ostatniej wizyty w Stornes. Zaraz jednak uświa­domiła sobie, że minęło już pół roku i że chłopak wszedł w okres największego wzrostu.

-  Babcia!

Zarzucił jej ręce na szyję i omal jej nie przewrócił. Mali przy­tuliła go mocno i gładziła po grubej wełnianej kurtce.

-  Ruth... - rzekł cicho drżącym głosem tuż przy jej policzku.

-  Tak, Ruth nie żyje, Johannesie - szepnęła Mali.

-  Dlaczego rzuciła się do fiordu, babciu?

A więc i to mu powiedzieli, pomyślała i zerknęła na Siverta, który pomagał Tordhild wysiąść z wozu. Powinna to przewi­dzieć, Sivert był przecież zwolennikiem mówienia wszystkiego wprost.

-  Nie wiem, Johannesie.

Kłamstwo, pomyślała natychmiast po wypowiedzeniu tych słów. Wiedziała, dlaczego Ruth zginęła, ale uznała, że Johannes jest jeszcze dzieckiem i nie należy go wtajemniczać w problemy dorosłych.

-  Witaj, mamo.

Mali wypuściła Johannesa z objęć. Sivert podszedł do niej i przytulił ją. Mocno ją uścisnął.

-  Jak sobie dajecie radę? - spytał cicho.

Ciepło jego ciała i dźwięk głębokiego, kochanego głosu spra­wiły, że w oczach Mali zakręciły się łzy.

-  Tak się cieszę, że przyjechaliście - szlochała cicho. - Ciąg­le nie mogę uwierzyć, że to prawda, Sivercie. Że Ruth mogła... Powinnam była więcej zrobić, żeby jej pomóc...

Gładził matkę po plecach. Jego miękkie jak jedwab, kręcone włosy musnęły jej policzek.

-  Nie chodzi o to, czy można było pomóc, czy nie albo o szu­kanie winnych i niewinnych - tłumaczył cicho. - Chodzi o to, że ktoś dokonał wyboru, mamo. Człowiek ma do tego prawo. Nie będziesz mogła dalej żyć, zanim się z tym nie pogodzisz.

Odsunął ją trochę, pośpiesznie otarł jej mokry policzek. Mali dostrzegła w jego wzroku głęboki smutek. Sivert tak bardzo ko­chał Ruth.

-  Musimy sobie z tym poradzić - dodał. - Chodź, przywitaj się z Tordhild.

 

Mali zatrzymała na chwilę Siverta i Tordhild, podczas gdy po­zostali goście z walizkami i torbami podróżnymi ruszyli już ku wejściu, a ruchliwy Johannes skakał dookoła nich.

-  Jest coś, o czym powinniście wiedzieć - zaczęła cicho. - Samuel również nie żyje.

-  Nie żyje?

Sivert stanął jak wryty. W jego oczach kryło się zdumienie i niedowierzanie.

-  Domyślałem się, że wydarzyło się coś jeszcze - rzekł w końcu. - Poznałem to po twoim głosie, kiedy zadzwoniłaś i powiedziałaś, że Marilena jest w Stornes, lecz nie wspomniałaś ani słowem o Samuelu. Co się z nim stało?

Mali głęboko wciągnęła powietrze. Przeszedł ją dreszcz.

-  Ruth go zamordowała - wyznała cicho. - Havard i ja zna­leźliśmy na Wzgórzu jego ciało z nożem w plecach na podłodze w kuchni. Ona... ona go zabiła.

-  W tym domu już od dłuższego czasu musiało się dziać coś złego - szepnął Sivert ledwie słyszalnie i przetarł czoło. Wyraź­nie zbladł. - Ruth pewnie od dawna w milczeniu znosiła upoko­rzenia i ból. Ona przecież nie skrzywdziłaby nawet muchy.

-  Też o tym myślałam, że nasza łagodna Ruth nie byłaby do tego zdolna - przyznała Mali cicho. - Nie mogłam wprost uwierzyć własnym oczom, ale... ale teraz nie ma co do tego wątpliwości. Ruth wbiła Samuelowi nóż w plecy. Jednak Bóg jeden wie, ile od tego drania wycierpiała, Sivercie. Zauważyłyśmy...

Mali z drżeniem zaczerpnęła powietrza i otarła oczy.

-  Kiedy myłyśmy z Dorbet ciało Ruth, zauważyłyśmy ślady pobicia. To było okropne... Nie rozumiem, jak...

Pozostałe słowa zdławił płacz. Sivert objął matkę ramieniem i przytulił.

-  Mimo wszystko pewnie nie to popchnęło Ruth do zabój­stwa - rzekł zamyślony. - Sądzę, że przemoc musiała znosić od dawna. Nie, na pewno stało się coś więcej. Coś, co sprawiło, że straciła panowanie nad sobą. Być może miało to związek z Ma­rileną...

Mali podniosła wzrok i spojrzała na syna zaskoczona.

-  Z czego to wnioskujesz? - szepnęła. 

-  Z tego, że dla Ruth Marilena była wszystkim. Ruth mogła znieść wiele cierpienia, które dotykało tylko jej samej, ale jeżeli ten drań podniósł rękę na dziecko...

-  Też mi to przyszło do głowy - wyznała Mali. - Musiała go zaskoczyć, kiedy... Wiesz, Samuel został sam z małą tego wieczoru, kiedy Ruth przyszła do Stornes na domowe chrzciny dziecka Oi i Herborg, które właśnie się urodziło. Nie wyszła na długo. Zauważyłam, że cały czas była niespokojna. Sami wiecie, że Samuel nie znosił płaczu dziecka, dlatego Ruth najchętniej wcale nie zostawiałaby Marileny pod jego opieką. Kiedy wróciła na Wzgórze... Musiała coś zobaczyć. Pewnie dlatego złapała za nóż i ugodziła nim misjonarza.

Sivert skinął głową. Objął ramieniem Tordhild, która stała tuż obok, zakrywając ręką usta. Jak gdyby chciała powstrzymać krzyk, pomyślała Mali. Jej oczy błyszczały.

-  Ruth nie jest zabójczynią - stwierdził Sivert ochrypłym głosem. - Nie chciałbym, żeby... Był tutaj lensman, prawda?

-  Tak, musieliśmy go zawiadomić - przyznała Mali z waha­niem. - Nie mogliśmy przecież po prostu zakopać misjonarza, żeby ukryć ślady zbrodni. Ale twój ojciec rozmawiał z lensmanem i opowiedział o wszystkim, co zaszło. Przez wzgląd na pamięć o Ruth lensman obiecał, że nikt od niego nie dowie się prawdy. Ten człowiek wiele rozumie i jest niegłupi. Zabrał zwłoki Samu­ela do Surnadalen. Havard pojechał z nim i pomógł przygotować ciało do pogrzebu, tak by nikt inny nie mógł zobaczyć rany na plecach. Potem wysłano trumnę do Berkak - dodała. - Lensman wpisał jako oficjalną przyczynę śmierci Samuela, że ten spadł ze schodów i skręcił kark. My też podajemy wszystkim tę wersję. Tłumaczymy, że Ruth... że ona załamała się psychicznie i w de­speracji rzuciła się do morza.

Z ust Siverta wydobył się chrapliwy dźwięk, przypominający śmiech pomieszany z żałosnym szlochem.

-  Też coś! Że niby Ruth rzuciła się do morza z powodu mi­sjonarza! Kto w to uwierzy? Ludzie w okolicy musieli przecież wiedzieć, jak...

-  Nie, chyba jednak nic nie wiedzieli - rzekła Mali ci­cho. - W każdym razie niewielu znało prawdę o jej małżeń­stwie. Sami nie mieliśmy pojęcia - dodała z żalem - że jest aż tak źle, jak w istocie było, o czym dopiero teraz się przekona­liśmy. Ruth nigdy się nie skarżyła, nawet gdy byłyśmy same. Dlatego mam nadzieję, że ludzie uwierzą... że Ruth po prostu się załamała, kiedy wróciwszy do domu, zastała męża martwe­go przy schodach. Będziemy trzymać się tej wersji - szepnęła z przekonaniem i położyła Sivertowi rękę na ramieniu. - Nikt się nie dowie, że Ruth zamordowała swego męża. Nikt! Praw­dę znacie tylko wy, Dorbet i Oja, i tak musi pozostać. Dla dobra Ruth.

Sivert skinął głową. Popatrzył na Tordhild. Ona również przytaknęła.

-  Dobrze, niech tak będzie - bąknął Sivert. - Nikt nie na­zwie Ruth... Niech tak będzie, zgadzam się, mamo. Dla dobra Ruth - powtórzył.

-  Herborg również o tym wie - dodała szybko Mali. - Należy teraz do rodziny.

-  A jak się czuje ona i maleństwo?

Tordhild wzięła Mali pod rękę. Mali poczuła jej ciepło i to dodało jej otuchy. Uśmiechnęła się blado.

-  Obie czują się dobrze - odpowiedziała. - Ten dzień był dla nas taki dziwny: najpierw pojawiło się we dworze nowe życie, a niedługo potem straciliśmy Ruth.

-  Zaraz po jedzeniu pójdziemy na górę i zajrzymy do Her­borg - zdecydowała Tordhild i popatrzyła na Siverta. - To miał być dla niej i dla Oi czas radości, a tymczasem całe szczęście prysnęło pośród smutku i żałoby.

Mali pokiwała głową.

-  To samo i mi przyszło do głowy. Zajrzyjcie do nich od razu, oni też zasługują na odrobinę zainteresowania.

-  Ludzie będą gadać, jeżeli misjonarz nie zostanie tutaj po­chowany.

Sivertowi najwyraźniej ta sprawa nie dawała spokoju.

-  I tak nie unikniemy ludzkiego gadania - rzekła Mali i wzru­szyła ramionami. - Nic na to nie poradzimy. Przywykliśmy do plo­tek, to mała wieś, a ludzie i tak nie poznają prawdy. Pewnie wielu z nich wie, że nie darzyliśmy misjonarza sympatią. Samuel Langmo nie powinien nigdy tu przyjeżdżać ani ożenić się z Ruth. Nie jeste­śmy w stanie udawać, że smucimy się z powodu śmierci tego czło­wieka. On nie należy do tego miejsca. Odebrał nam naszą córkę i z jego powodu Ruth popełniła samobójstwo - dodała z goryczą.

Sivert nie odpowiedział. Otrzepali śnieg z butów i weszli do środka.

Posiłek przebiegał w zupełnie innej atmosferze, niż Mali sobie wyobrażała, głównie dzięki Johannesowi. Bez reszty pochłania­ło go wszystko i wszyscy wokół niego, pomyślała Mali, przyglą­dając się synowi Siverta. Siedział obok matki, która wzięła na kolana Marilenę i wkładała jej do buzi kawałeczki chleba z pasz­tetem. Marilena śmiała się do Johannesa i ciągnęła go za włosy, a on potrząsał głową i wtedy mała śmiała się jeszcze głośniej.

Mali nie wątpiła, że Johannes zmartwił się z powodu śmierci Ruth. Mimo to potrafił, jak każde dziecko, zapomnieć o smutku, kiedy zajmował się czymś innym. Szczęśliwy Johannes, pomy­ślała. Zazdrościła mu tej umiejętności. Jeżeli kiedykolwiek ją posiadała, to straciła ją już bardzo dawno temu.

Widok Johannesa, wesoło przekomarzającego się z Marile­ną, i radość z odwiedzin Siverta wraz z rodziną sprawiły, że ściś­nięty na supeł żołądek Mali trochę się rozluźnił i wreszcie mogła przełknąć kanapkę. Nikt nie rozmawiał przy stole o tragedii, która się wydarzyła, a w głównym punkcie zainteresowania znalazł się Johannes. Chłopiec sześć dni temu skończył siedem lat.

-  Całkiem zapomniałeś podziękować za prezent, który do­stałeś w paczce - przypomniała mu Tordhild.

Zerknął z poczuciem winy na dziadków i podziękował za piękny sweter, który mu Mali przysłała na urodziny. Miał go ze sobą w walizce, jak zapewniał.

-  To już siedem lat - westchnęła Mali. - Że też jesteś już taki duży. Nie do wiary, że jesienią pójdziesz do szkoły.

-  Umiem już czytać - powiedział dumnie.

-  Nie, to niemożliwe - rzekł Havard z podziwem.

-  Naprawdę potrafię - zapewnił Johannes z przekonaniem i chciał już wstawać od stołu, żeby to udowodnić.

-  Najpierw skończ jeść - upomniała go Tordhild i zatrzyma­ła syna na miejscu. - Poczytać możesz później.

-  Umiem też liczyć - pochwalił się chłopak znowu.

-  I w dodatku pięknie grasz na skrzypcach, prawda? - dopy­tywała się Mali. - Świetnie ci szło, kiedy ostatnio u nas byłeś.

Johannes skinął głową.

-  Nie jestem taki zdolny jak tato - przyznał uczciwie i zerk­nął na ojca. - Ale też kiedyś będę tak dobrze grał - dodał nie­skromnie.

-  A więc będziesz muzykiem, tak jak tato? - spytał Havard.

Na czole Johannesa pojawiła się pionowa zmarszczka. Za­milkł na chwilę i zamyślił się.

-  Tak, ale będę również gospodarzem - odparł w końcu.

Mali napotkała wzrok Siverta. Gdyby stało się tak, jak zawsze pragnęła, Johannes odziedziczyłby Stornes. A teraz, skoro Sivert zrzekł się dziedzictwa, Johannes nie może przejąć gospodarstwa. Jednak marzenie siedmiolatka o tym, żeby zostać na roli, może z czasem przeminąć. Życie w mieście ze wszystkimi możliwościami, jakie daje, może w miarę upływu lat coraz bardziej go pochłaniać, pomyślała Mali. No i muzy­ka, tak jak to było w przypadku jego ojca. Mali miała nadzieję, że tak się stanie, ponieważ Stornes nie należało się Johanne­sowi, lecz nowo narodzonej córeczce Herborg i Oi - maleń­kiej Mali Stornes.

 

Po posiłku Johannes poszedł z rodzicami na poddasze odwie­dzić Herborg z maleństwem. Na widok Małej Mali zaparło mu dech ze zdziwienia.

-  Jaka ona malutka! - wykrzyknął i spojrzał na Herborg, le­żącą z noworodkiem w ramionach.

-  Ale będzie rosła - wyjaśnił Oja, stojący za nim, i uśmiech­nął się szeroko. - Ty byłeś taki sam, kiedy się urodziłeś.

-  Naprawdę?

Johannes popatrzył na matkę wielkimi oczami.

-  Może ciut większy - uśmiechnęła się Tordhild i potargała mu czuprynę. - Wiesz, wszyscy są mali, kiedy się rodzą, ludzie i zwierzęta. Pamiętasz chyba nasze kotki?

-  Ale one nic nie widziały - przypomniał sobie Johannes i pochylił się w stronę dziewczynki, która wpatrywała się w nie­go dużymi, ciemnymi oczami. Dotknął ostrożnie jej policzka. - A ona widzi.

Dorośli roześmiali się.

-  Mogę ją potrzymać? - spytała Tordhild trochę zakłopota­na. - To było tak dawno temu, kiedy Johannes...

Herborg podała dziecko, a Tordhild wzięła je i wygodnie uło­żyła na swym ramieniu. Pochyliła twarz nad maleńką główką i wciągnęła zapach noworodka. Kiedy podniosła wzrok, jej oczy błyszczały.

-  Jaka ona śliczna - rzekła z zachwytem. - Jest maleńkim cudem. Powinniście się bardzo cieszyć, mimo że w domu panuje żałoba. Nie ma w tym przecież nic złego.

Przykucnęła, żeby Johannes mógł dokładniej przyjrzeć się dziecku.

-  Narodziny... - Tordhild odchrząknęła i pocałowała głów­kę Małej Mali. - Cieszcie się - powtórzyła. - Nikt nie wie, czy będzie mu dane radować się kolejnym dzieckiem i ponownie przeżywać to ogromne szczęście. Nikt nie wie również, jak dłu­go pożyje. Cieszcie się więc każdym dniem spędzonym z waszą córeczką.

Sivert położył jej rękę na ramieniu. Mali domyśliła się, że ich tęsknota za kolejnym dzieckiem była większa, niż sądziła. Oboje go pragnęli. Teraz zobaczyła to wyraźnie.

-  Chciałbym mieć siostrzyczkę - odezwał się Johannes. - Już od dawna o nią proszę, ale ciągle jej nie mam.

-  Nie zawsze można mieć to, czego się chce, wiesz? - wyjaś­niła Mali i pogładziła go po włosach. - I mimo wszystko można z tym żyć.

Unikała wzroku Siverta i Tordhild. Nie zniosłaby widoku tej ogromnej tęsknoty w ich oczach. Oboje nigdy nie będą mieli więcej dzieci, niezależnie od tego, jak bardzo by tego pragnę­li. Dokonali wyboru i zdecydowali, że Tordhild urodzi dziecko, które nosiła pod sercem, chociaż wiedzieli, że są spokrewnieni. Na szczęście się udało, pomyślała Mali. Johannes jest zdrowym i mądrym chłopcem, a Sivert zdołał ukryć przed ludźmi zaka­zany związek. Tak długo to już trwa, pomyślała Mali, czując w piersi ukłucie strachu. Gdyby ktoś się dowiedział... Szybko jednak odegnała tę obawę. Sivert zadba o to, by wszystko ułoży­ło się dobrze.

Nagle Johannes się odwrócił i spojrzał w górę na ojca i Mali z promiennym uśmiechem.

-  Ale teraz mogę przecież mieć młodszą siostrę! - zawołał. - Marilena straciła mamę i tatę i jest na świecie całkiem sama, biedulka. Możemy ją chyba zabrać. Możemy, babciu?

Mali była tak zaskoczona, że nie mogła wydobyć słowa. Rzu­ciła szybkie spojrzenie Sivertowi, on zaś zerknął na Tordhild i Johannesa. Tordhild podniosła głowę i napotkała wzrok męża. W sypialni zapanowała cisza. Nikt się nie odezwał. Mimo to Mali czuła, że w spojrzeniu Tordhild kryją się tysiące niewypo­wiedzianych słów, kiedy synowa popatrzyła na Siverta.

-  Marilena nie jest sama - przerwała ciszę Mali. - Ma tutaj w Stornes nas wszystkich, Johannesie.

-  Ale nie ma ani mamy, ani taty, ani starszego brata - prze­konywał Johannes z powagą, nie dając za wygraną.

-  Ale... - Mali spojrzała na Siverta trochę bezradnie.

-  Możesz się nią opiekować przez cały ten czas, gdy będzie­my w Stornes - zwrócił się Sivert do syna. - Jestem pewien, że będzie zachwycona.

-  Tak, Ola Havard też będzie się nią zajmował - dodała szybko Mali. - Obaj chłopcy...

-  Ale ja chcę, żeby ona...

-  Pomówimy o tym później, Johannesie - przerwał mu Sivert łagodnie, ale zdecydowanie. - Teraz musimy pozwo­lić Herborg i maleństwu trochę odpocząć, a sami pójdziemy rozpakować nasze rzeczy. Zaraz też będziesz musiał iść spać -dodał.

I tak zrobili.

-  Zajmę się rozpakowywaniem rzeczy - zdecydowała Tord­hild, kiedy wyszli na korytarz. - Johannes może zejść na chwilę do salonu - dodała i zerknęła na Siverta.

-  Tak, idź pomóż Dorbet przy usypianiu Marileny, Johanne­sie - zaproponowała Mali i ruszyła ku schodom.

-  Mali...

Mali odwróciła się trochę zaskoczona, kiedy Tordhild wymó­wiła jej imię.

-  Chciałabym z tobą porozmawiać. Możesz pójść ze mną do sypialni?

Mali zatrzymała się i przesunęła dłonią po włosach Johannesa.

-  Zaraz przyjdę - rzekła do chłopca.

Potem odwróciła się i poszła za synową do dużej sypialni, którą urządzili dla gości.

Tordhild usiadła na łóżku. Mali stanęła obok.

-  Usiądź - zaproponowała Tordhild. - Mam dla ciebie wia­domość, która niestety przyszła za późno.

Mali spojrzała na synową pytająco.

-  Chodzi o Samuela - zaczęła Tordhild.

Serce się Mali ścisnęło. Tordhild musiała dowiedzieć się w Oslo o byłym zięciu czegoś więcej.

-  Nawiązałam kontakt z kobietą, o której pisałam - wyjaśni­ła Tordhild cicho. - Pojechałam ją odwiedzić. Mieszka trochę za miastem. Gdybyśmy wcześniej o niej wiedzieli...

Przygładziła dłonią włosy i westchnęła.

-  Mieszka w ciasnym mieszkaniu z trójką dzieci. Ojcem całej gromadki jest Samuel. Nie pobrali się, ale, jak twierdzi ta kobieta, misjonarz obiecał, że się z nią ożeni. Wierzyła, że dotrzyma obietnicy. Jednak do ślubu nie doszło. Samuel mieszkał z nimi, gdy mu to odpowiadało, ale nic nie płacił. Na dzieci, oczywiście. Kiedy kobieta zaczęła się dopominać, żeby wywiązał się z danego słowa, zagroził jej piekłem i wstydem z powodu bękartów, których się dochowała. Zapowiedział, że wyprze się ojcostwa. W ostatnim czasie rzadko wracał do domu i zaczął się przechwalać, że ma inną. Mówił, że znalazł sobie młodszą i nie potrzebuje już takiego zabiedzonego nie­roba jak ona. A potem po prostu zniknął.

Mali siedziała bez słowa, czując, jak ogarnia ją wściekłość. Gdyby wiedzieli o tym wcześniej, Ruth pewnie by żyła. Wtedy miałaby może odwagę wyrzucić misjonarza za drzwi.

-  Myślę, że ta kobieta nie jest jedyną, która została sama z dziećmi Samuela - mówiła dalej Tordhild z przekonaniem. - Ona zresztą jest tego samego zdania i również uważa, że oszukał pewnie jeszcze kilka innych.

-  Tak, na pewno - rzekła Mali przybita. - Ale żadna z nich nie ma odwagi się przyznać. Groził im pewnie piekłem i zatrace­niem, a one...

-  Czy Ruth o tym nie wiedziała?

-  Nie mam pojęcia - westchnęła Mali. - Może i wiedziała, a w każdym razie coś podejrzewała, jestem o tym przekona­na. Jednak nigdy nie chciała ze mną na ten temat rozmawiać. Mówiła tylko, że nie miała innego wyboru. Okazało się, że jej również groził. Twierdził, że jest nerwowo chora i nie jest zdol­na wychowywać dzieci. A jeśli odważy się komuś poskarżyć, on postara się, by zamknięto ją w szpitalu dla psychicznie chorych, i odbierze jej Marilenę - dodała z bólem.

-  Boże, co za podły drań!

-  Cały czas sobie wyrzucam, że mogłam ostrzec Ruth i jakoś zapobiec temu małżeństwu - zaczęła Mali. - Że mogłam zażą­dać, żeby Ruth...

-  Ruth była dorosła, Mali. Zrobiliście wszystko, co mogliście zrobić.

Mali poczuła, jak opuszczają ją siły; pochyliła się i ukryła twarz w dłoniach.

-  Nienawidzę go z całej duszy - szepnęła. - Mam nadzieję, że smaży się w piekle!

Ogarnął ją płacz. Tordhild objęła Mali czule i pogładziła po włosach. Długo tak siedziały przytulone.

-  Zawsze istnieje jakieś światełko w ciemności - pocieszyła ją Tordhild cicho. - Sivert tak twierdzi. Wierzy, że we wszystkim, co nas spotyka, jest jakiś sens. Kiedy zamykają się drzwi, otwiera się jakieś okno, mówi zwykle. Tak głosi Biblia - dodała. - Po­winniśmy w to wierzyć, Mali, inaczej nie damy rady udźwignąć nieszczęścia, które nas dotknęło.

-  Jaki sens? - westchnęła Mali ciężko. Otarła twarz i wy­prostowała się. - Nie potrafię tak na to spojrzeć. Nie potrafię znaleźć w śmierci Ruth żadnego sensu. Dla mnie to jest całkiem bezsensowne. Ruth powinna żyć...

Tordhild skinęła głową w zamyśleniu.

-  Musi upłynąć trochę czasu - rzekła cicho. - Nie dlatego, bym uważała, że czas leczy wszelkie rany. Jednak smutek stop­niowo będzie coraz łagodniejszy i w pewnym sensie łatwiejszy do zniesienia. Bo życie musi płynąć dalej.

Mali wstała. Nie skomentowała słów Tordhild.

-  Tak bardzo się cieszę, że przyjechaliście - powiedziała tylko.

-  Przecież należymy do tego miejsca - odparła Tordhild. - Jesteśmy rodziną.

Mali skinęła głową. Przypomniała sobie słowa Siverta, kiedy opuszczał dom. Rzekł wtedy, że już nie należy do Stornes. Czy Tordhild mówiła tylko za siebie, czy jednak w imieniu obojga? Mali zerknęła na synową, lecz nie miała odwagi zapytać. Cichut­ko wyszła i zamknęła za sobą drzwi.

 

Mali bezszelestnie wyśliznęła się z łóżka.

-  Co się dzieje? Dokąd idziesz? - spytał Havard przestraszony.

-  Czuję niepokojące bulgotanie w brzuchu - szepnęła i wciągnęła na stopy skarpetki, a na ramiona zarzuciła kurtkę. - Dokucza mi od paru dni. To chyba nerwy. Muszę wyjść, zanim położę się spać.

Przemknęła cicho przez ciemny korytarz. W domu panowa­ła cisza, pewnie wszyscy udali się już na spoczynek.

Kiedy w pośpiechu wracała przez dziedziniec, pogrążona we własnych myślach, nagle zobaczyła ciemny zarys sylwetki, który wyłonił się zza węgła domu. Rozpoznała, że to Sivert.

-  Co tu robisz o tej porze? - spytała, podchodząc bliżej.

-  Poszedłem do stodoły, żeby pożegnać się z Ruth.

Dopiero wtedy Mali zauważyła, że Sivert niesie duży śru­bokręt.

-  Otwierałeś... otwierałeś trumnę?

-  Tak, musiałem jeszcze raz zobaczyć Ruth - odparł cicho. - Miałem jej tyle rzeczy do powiedzenia i teraz jest mi lżej, skoro mogłem na nią popatrzeć.

Objął matkę ramieniem i przytulił się do niej.

-  Była taka ładna - rzekł. - Leżała tam i wyglądała, jakby spała. Dobrze, że jeszcze raz na nią spojrzałem, to mi pomogło. W pewnym sensie była tą Ruth, którą znałem, zanim wyszła za mąż za misjonarza. Jest teraz wolna, mamo.

Mali ciężko oparła się o syna, przycisnęła twarz do jego gru­bej i szorstkiej wełnianej kurtki.

-  Ale nie żyje - szepnęła rozgoryczona. - Ona powinna żyć, Sivercie!

Nie od razu odpowiedział. Stali tak przez chwilę w milczeniu.

-  Pamiętasz ten dzień, kiedy umarł dziadek? - spytał. - Czu­łem tak ogromną rozpacz, dobrze sobie przypominam, chociaż byłem wtedy mały. Tego wieczoru zaprowadziłaś mnie do okna w sypialni i pokazałaś dużą, błyszczącą gwiazdę. Była to najpięk­niejsza gwiazda na całym niebie. Powiedziałaś, że to jest mój dziadek, że jest u Boga i aniołów i wcale nie odszedł. Mówiłaś, że jest tą gwiazdą i od tej chwili cały czas będzie na mnie patrzył, że będzie mnie widział i nade mną czuwał...

Mali podniosła wzrok na syna. Również pamiętała ten dziw­ny wieczór, kiedy Starego Siverta przywieziono do domu na saniach z lasu, gdzie przywaliło go drzewo. Pamiętała ból i żal swego maleńkiego synka i owo desperackie pragnienie, żeby go jakoś pocieszyć. I wtedy wpadła na pomysł z gwiazdą.

-  Spójrz do góry, mamo - poprosił Sivert cicho.

Mali odchyliła głowę do tyłu. Niebo było jak rzeka migocą­cych gwiazd. W jej oczach pełnych łez zlewały się w chybotliwy strumień światła.

-  Jedną z tych pięknych gwiazd jest Ruth - mówił dalej Sivert i uścisnął matkę. - Ona nie odeszła.

Mali z trudem przełknęła ślinę i pozwoliła popłynąć łzom. Po raz pierwszy od śmierci Ruth był to płacz przynoszący ulgę. Słowa Siverta dodały jej otuchy. Otarła oczy wierzchem dłoni i zapatrzyła się w gwiezdny rój. Widok był cudowny i niezwyk­ły. Powoli wyciągnęła ramię, jak gdyby chciała dotknąć jednej z najjaśniejszych gwiazd.

-  Nie, Ruth nie odeszła - szepnęła. - Masz rację, Sivercie. Nie odeszła.

ROZDZIAŁ 7.

 

Mali spała niespokojnie. Raz w nocy poderwała się przekonana, że Ruth stoi obok łóżka i wyciąga do niej ręce. Obraz był tak rzeczywisty, że wysunęła ramiona przed siebie, kiedy rozbudzo­na usiadła na posłaniu. Ale nikogo tam nie było. Tylko smuga światła księżyca igrała nad wezgłowiem łóżka i rzucała jasne plamki na ścianę i deski podłogi.

Havard również się obudził i pogładził Mali po plecach.

-  Co się stało? Dlaczego nie śpisz?

-  Wydawało mi się, że widzę... widzę Ruth, i pomyślałam, że...

Pociągnął ją lekko za ramię, położył z powrotem na podusz­ce i mocno przytulił.

-  Jutro jest pogrzeb - rzekł jej cicho do ucha. - Jutro.

Mali przytaknęła w milczeniu, walcząc ze łzami.

-  Z czasem będzie nam lżej - pocieszył ją Havard. - Musimy tylko w to uwierzyć, Mali.

I na to nie odpowiedziała. Pomyślała tylko, że upłynie jeszcze wiele lat. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że któregoś dnia mogłaby się jeszcze naprawdę cieszyć. Że przyjdzie kiedyś taki dzień, gdy Ruth nie wypełni bez reszty jej myśli i nie sprawi, że bolesny ucisk w żołądku rozprzestrzeni się niczym ogień w górę aż do piersi. Dła­wiło ją poczucie winy, chociaż Sivert ją przekonywał, że nie wolno jej winić się za śmierć córki, gdyż Ruth sama dokonała wyboru. Jednak Mali mimo wszystko dręczyły wyrzuty sumienia. Czuła, że jako matka nie powinna dopuścić do tego, by Ruth znalazła się w tak trudnym położeniu, z którego jedyna droga poprowadzi­ła córkę nad fiord. Powinna była zabić Samuela gołymi rękami! Havard też miał na to ochotę. I Oja. Lecz w głębi duszy wiedziała, że to również nie było dobrym rozwiązaniem.

-  Nie wiem, jak zniosę jutrzejszy dzień - płakała na piersi męża. - Zawiodłam Ruth, Havardzie!

Objął ją i pogładził po plecach. Kołysał niczym małe dziec­ko, które nie może spać i potrzebuje ukojenia.

-  Dasz radę - pocieszył ją. - Wspólnie jakoś to zniesiemy, razem, ty i ja, Mali. Nigdy nie zawiodłaś Ruth. Wiesz o tym. Tak się po prostu ułożyło. Nigdy nie zawiodłaś któregokolwiek ze swych dzieci. Nigdy!

Słowa Havarda złagodziły nieco ból, mimo że Mali nie do końca się z mężem zgadzała. Tak naprawdę Siverta również za­wiodła. I Oję, zwłaszcza przez wszystkie te lata, kiedy prawie go nie znosiła tylko dlatego, że był synem Johana. A Dorbet... Mali westchnęła ciężko i przyłożyła twarz do szyi Havarda. Teraz było inaczej. Wszystko, co zdarzyło się dawno temu, zatarło się, choć być może nie odeszło w zapomnienie. Pewnie pozostawiło bo­lesne blizny w duszy każdego z jej dzieci. Jednak w miarę upły­wu lat odnalazła z nimi wspólny język... Z Ruth również miała dobry kontakt, zanim pojawił się misjonarz. Nigdy nie powinna pozwolić córce wyjść za mąż za tego człowieka. Wtedy wszystko ułożyłoby się inaczej.

 

Mali odsłoniła zasłony i przystanęła na chwilę przy oknie. Kiedy kładli się spać poprzedniego wieczoru, na zewnątrz była mgła. Nagła i zupełnie niespodziewana odwilż spowodowała, że z da­chów i drzew spadały wielkie płaty śniegu. Teraz po mgle i od­wilży nie zostało śladu. Pierwszy brzask odsłonił biały od szro­nu, cudny krajobraz.

Ruth kochała takie dni, przypomniała sobie Mali, czując ukłucie w piersi, i lepiej naciągnęła na ramiona kurtkę. Nazy­wała je „dniami z kartki na Boże Narodzenie". Często zakła­dała wtedy narty i samotnie ruszała w góry. Bywało, że znikała na całe godziny, ale kiedy wracała do domu, miała kolory na szczupłej twarzy, a jej szare spojrzenie promieniało radością.

-  Czemu kogoś z sobą nie zabierzesz? - mawiała zwykle Mali.

-  Chcę być sama - odpowiadała wtedy zawsze.

Taka była, pomyślała Mali. Często szukała samotności i ciszy w kontakcie z przyrodą. Bardzo potrzebowała takich chwil i właściwie tylko Sivert w pełni ją rozumiał, ponieważ w dużym stopniu byli pod tym względem do siebie podob­ni. Być może Ruth także miała duszę artysty, zastanowiła się Mali, lecz nie zdążyła rozwinąć swego talentu. Pojawił się Sa­muel i położył kres wszystkiemu, co dobre. Wszystkiemu, co mogło się Ruth dobrego przydarzyć, pomyślała z goryczą. „To był wybór Ruth, mamo", dźwięczały jej w uszach słowa Siverta. „Ruth była dorosła".

Mali westchnęła i podeszła do miski. Spojrzała na czarną suknię z koronkowym kołnierzem, która wisiała przygotowa­na na haku na ścianie. Ciarki przebiegły jej po plecach. Nalała wody. Z dołu doszły ją odgłosy pośpiesznych kroków. Ane i In­geborg zaczęły już przygotowania na przyjęcie gości, których się spodziewali po pogrzebie. Poza tym przyszły już pewnie do pomocy dwie dodatkowe służące, które zamówili. Będzie dużo ludzi i dużo pytań, ale być może goście okażą trochę zrozumie­nia i nie będą zbyt natarczywi.

Wszyscy wiedzieli, że Ruth popełniła samobójstwo, że miesz­kańców Stornes dotknęła wielka tragedia. Śmierć misjonarza, który spadł ze schodów, dodatkowo pogarszała ich położenie. I jeszcze to biedne, osierocone dziecko, powtarzali ludzie i wzdy­chali. Mali zauważyła, że wymieniali przy tym szybkie spojrzenia. Zastanawiali się pewnie, co właściwie było przyczyną rodzinne­go dramatu, natychmiast też zaczęły krążyć plotki. Jednak Mali machnęła na to ręką. Niech sobie gadają. Nie liczyła zresztą na to, że będzie inaczej. Wiedziała, że będą się zastanawiać, dlacze­go ciało Samuela przewieziono do Berkak, by tam zostało po­chowane. Sam fakt, że małżonkowie nie spoczną we wspólnym grobie, był naturalnym powodem do dociekań i spekulacji.

Mali zadrżała i poczuła pieczenie w okolicy mostka. Lens­man dotrzymał obietnicy i nie pisnął słowa o tym, że Ruth zabiła swojego męża. Havard otrzymał telefon z Berkak z kondolencjami. Proboszcz tamtejszej parafii okazał zrozumienie, że nie pochowali misjonarza razem z Ruth, lecz przysłali ciało, przy­najmniej tak powiedział, opowiadał później Havard. I nikt nie zauważył nic niezwykłego. Nikt nie dotykał zwłok, skoro zostały już przygotowane do pochówku i ułożone w trumnie. Proboszcz nawet podziękował za to, że zadali sobie tyle trudu.

-  Trochę zdążyli poznać Samuela, kiedy pracował w okoli­cy - rzekł Havard. - Myślę, że dobrze wiedzieli, że nie był ide­ałem i że istniały powody, dla których nie chcieliśmy zająć się jego pogrzebem - dodał.

Mali nie odezwała się. Dla niej Samuel był kimś, o kim chcia­łaby jak najszybciej zapomnieć. Wiedziała jednak, że to trochę potrwa, jeżeli w ogóle kiedykolwiek będzie możliwe. Nigdy jesz­cze nie nienawidziła nikogo tak mocno jak tego człowieka, który zmarnował życie Ruth.

Włożyła czarną suknię i usiadła, żeby uczesać włosy. Twarz, która patrzyła na nią z lustra, była blada ze smutku i zmęczenia. Mali zaplotła warkocze i upięła je do góry. Potem wyprostowała się i głęboko wciągnęła powietrze. Musi przeżyć ten dzień z god­nością. Dla Ruth.

-  Już jesteś gotowa? - mruknął Havard z łóżka. - Nie spałaś zbyt długo tej nocy.

-  Jakoś to będzie - odparła Mali i strzepnęła pyłek z czarne­go garnituru, który wisiał przygotowany dla Havarda. - Ty też już wstawaj. Powinniśmy wyjechać przed dziesiątą.

Havard zrzucił z siebie kołdrę i skóry i postawił stopy na podłodze.

-  A jak się czujesz? - spytał i rzucił Mali badawcze spojrzenie.

-  Myślę, że wytrzymam - odparta Mali. - Ale będę dziś po­trzebowała twego ramienia, Havardzie.

-  A ja twego - odparł ze łzami w oczach.

-  No to idę pomóc przy śniadaniu - westchnęła Mali. - Przyjdziesz zaraz?

-  Przyjdę - obiecał.

Orszak pogrzebowy wyruszył ze Stornes tuż przed dziesiątą. Słońce wzniosło się ponad góry, a jego promienie odbijały się w cieniutkiej warstwie szronu i w kryształkach śniegu. Jak gdy­by ów dzień przystroił się na cześć Ruth, pomyślała Mali. Flaga spuszczona do połowy masztu ledwie poruszała się w podmu­chach lekkiej bryzy.

Havard powoził pierwszymi saniami, na których spoczywała trumna. Obok niego siedział Oja, w czarnym garniturze, sztyw­no wyprostowany. Trumnę pokrywały wieńce i sztuczne kwiaty, gdyż innych o tej porze roku nie było. Jednak wieniec przybi­ty na samym środku wieka, ten od rodziny, został upleciony ze świeżych zielonych gałązek i przyozdobiony suszonymi górskimi kwiatami i mchem. Mali dołożyła wielu starań, żeby właśnie tak wyglądał. Ruth by się podobał, pomyślała. Nigdy nie uznawała sztucznych kwiatów. W ogóle nie lubiła nic sztucznego.

W miarę jak orszak przemierzał wieś, dołączały do niego coraz to nowe sanie. Ubrani na czarno, poważni ludzie siedzie­li otuleni skórami i derkami i kiwali powoli głowami w geście pozdrowienia, kiedy przejeżdżali obok. Mali zauważyła, że w Oppstad stoją przygotowane dwie pary sań. W jednej z nich zo­baczyła Olę Havarda. Zatem Laura również dzisiaj zamierzała się wybrać razem z nim. Mali otarta dłonią czoło i westchnęła.

- Dobrze się czujesz, mamo?

Dorbet wzięła ją za rękę i uścisnęła. Wydała się Mali nagle taka dorosła w tym czarnym płaszczu i czarnym szalu wokół bla­dej twarzy. Była dla nich wielką pomocą i pociechą w ostatnich dniach, chociaż Mali zauważyła, że i jej samej jest bardzo ciężko. Od czasu do czasu wymykała się na kilka godzin do Granvold, ale Mali nie zwróciła jej uwagi i o nic nie pytała. Dorbet również potrzebowała pociechy, a nikt nie potrafił jej pocieszyć lepiej niż Ola.

Za nimi w saniach siedzieli Sivert, Tordhild i Johannes. Sivert trzymał na kolanach futerał ze skrzypcami. Zamierzał za­grać, Dorbet zaś pragnęła przeczytać fragment z Biblii. Zapowiedziała, że będzie to Kazanie na Górze. Mali zdziwiła się. Nie wiedziała nawet, że Dorbet czyta Biblię.

-  Znasz Kazanie na Górze? - spytała. - Nie wiedziałam, że...

-  Czytałam ten fragment, kiedy chodziłam do pastora - od­parła Dorbet. - Nie znam zbyt dobrze Biblii, to prawda. Nie jest to lektura, do której często zaglądam, a poza tym nie ze wszyst­kim się zgadzam. Mam na myśli tylko tę niewielką część, którą do tej pory poznałam - dodała. - Ale Kazanie na Górze... Jest jakby napisane dla Ruth.

Mimo wszystko Mali zastanawiała się, czy Dorbet zdaje so­bie sprawę, czego się podjęła. Obawiała się, że najmłodsza córka nie wytrzyma napięcia i nie zapanuje nad głosem, kiedy będzie miała stanąć przed trumną i czytać na głos w obecności tylu osób. Ale nic nie powiedziała. Skoro Dorbet upierała się, że to zrobi, to należało pokładać w Bogu nadzieję, że jej się uda. Po­mysł był w każdym razie piękny, pomyślała Mali i uścisnęła dłoń Dorbet.

-  Jakoś się trzymam - odpowiedziała na pytanie córki. - Nie bój się o mnie. Dam sobie radę.

Dorbet napotkała wzrok matki. Skinęła lekko głową.

-  Tak, na pewno - odparła tylko.

 

Mieszkańcy Stornes siedzieli w kościele w pierwszej ławce Havard wziął Mali za rękę. Mali oparła się ciężko o niego i smut­nym wzrokiem wpatrywała w tak dobrze znany ołtarz. Tyle prze­żyła w tym kościele, przypomniała sobie, tyle radości i smutku.

Jej spojrzenie padło na trumnę i przeszedł ją dreszcz. Jakiś czas temu brała już udział w pogrzebie swego dziecka. To było wtedy, kiedy umarł ich maleńki synek. Wtedy z poczucia winy ledwie śmiała podnieść wzrok. Ponieważ to ona go zabiła, ode­brała mu wątłe życie. Piła wywar z ziół, żeby pozbyć się tej ciąży, gdyż bała się, że nosi pod sercem dziecko Torgrima. Maleństwo przeżyło, a na domiar złego okazało się, że Torgrim nie jest jego ojcem. Jednak próby wywołania poronienia spowodowały takie uszkodzenia płodu, że niemowlę umarło po kilku miesiącach. Syn Havarda. Nigdy sobie tego nie wybaczy. Nigdy!

Teraz odprowadzała do grobu jeszcze jedno dziecko. To wy­dawało się takie okrutne. Dzieci powinny żyć dłużej niż rodzice, bo ich zadaniem jest przedłużenie rodu. Życie rodziny powinno się toczyć naturalnym rytmem. Jednak Bóg ponownie dotknął jej ostrzegawczo swym palcem wskazującym i przypomniał, że to On rządzi życiem i śmiercią, niezależnie od tego, czego ona sama pragnie lub co sądzi.

Kiedy zaczęły bić kościelne dzwony, w wypełnionym wier­nymi kościele zapadła grobowa cisza. Nie szurnęła żadna nie­spokojna noga. Nie rozległ się nawet cichy szept. Mali miała wrażenie, jak gdyby każde uderzenie dzwonu dudniło w jej gło­wie i wstrząsało nią aż do głębi duszy. Zacisnęła dłoń na dłoni Havarda i zagryzła mocno dolną wargę. Łzy napłynęły jej do oczu i sprawiły, że płomyki świec zlały się w połyskującą mgieł­kę. Już nie widziała wyraźnie, czuła tylko, jak szybko i mocno bije jej serce. Nagle zakręciło jej się w głowie i przez mgnienie oka bała się, że zemdleje. Ale zaraz jej przeszło, pozostało tylko uczucie lekkiego oszołomienia.

Dzwony przestały bić. Cisza dźwięczała w uszach. Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Słońce przedzierało się do wnętrza przez witraż i tańczyło na trumnie. Mali zaczerpnęła głęboko powietrza i zamknęła piekące oczy. Żołądek palił ni­czym ogień. Nagle rozbrzmiały organy i przez kościół popłynęły łagodne dźwięki skrzypiec. Mali rozpoznała ten fragment. Sivert zagrał dla nich tę melodię, kiedy ostatnio przyjechał w odwie­dziny do domu, słyszeli ją również w radiu. Ruth wyjątkowo spodobał się ów utwór. Siedziała i słuchała zachwycona, a kiedy Sivert skończył grać, spytała o jego tytuł.

-  Nazywa się Air - wyjaśnił Sivert. - To Bacha. Podoba ci się? Spojrzała na brata błyszczącymi oczami i skinęła głową.

-  Poruszył moją duszę - odpowiedziała.

Sivert pogładził ją po włosach.

-  Muzyka powinna poruszać twoją duszę - rzekł. - Muzyka jest lekarstwem dla duszy, Ruth. Dla tych, którzy mają duszę i którzy potrafią się w nią wsłuchać - dodał.

Czy Ruth słyszy, że Sivert teraz dla niej gra? - zastanawiała się Mali. Wpatrywała się w trumnę oczami pełnymi łez. Cudow­ne tony otoczyły ją ze wszystkich stron i nagle zrozumiała, co Ruth miała na myśli, mówiąc, że muzyka poruszyła jej duszę. Odniosła wrażenie, że pośród całego bólu i cierpienia piękna muzyka przynosi jej radość i ukojenie. To prawda, co mówił Sivert - muzyka potrafi leczyć. Przynajmniej na krótką chwilę.

Mali nie słuchała uważnie słów pastora, jej myśli biegły włas­nymi drogami. Siedziała, ściskając w dłoniach chusteczkę, i wspo­minała Ruth. Niewyraźne obrazy przemykały przed jej oczami. Szczęśliwe wspomnienia głaskały ją niczym ciepłe podmuchy wia­tru. Złe przyprawiały o gęsią skórkę. Z ostatnich lat zachowała zbyt wiele smutnych wspomnień. Dlaczego tak się potoczyło? - zdziwi­ła się po raz kolejny. Dlaczego Bóg pozwolił, by tak się stało? Wes­tchnęła cicho i otarła oczy. Wiedziała, że na to pytanie nigdy nie otrzyma odpowiedzi. Bóg nie zamierzał jej odpowiadać.

Potem wstała Dorbet. Mali drgnęła i mocno ścisnęła Havarda za rękę. Prawie zapomniała, że Dorbet ma czytać fragment Bi­blii. Ogarnął ją niepokój, czy najmłodsza córka sobie poradzi w tak trudnym momencie i przed takim tłumem ludzi.

Dorbet była bardzo blada. Powoli podeszła do trumny i na krótko pochyliła głowę, jakby pozdrawiała zmarłą siostrę. Na­stępnie odwróciła się w stronę zgromadzonych osób. Stanęła wyprostowana, piękna, z oczami błyszczącymi od łez. Nie uda się, pomyślała Mali. Nie poradzi sobie.

Ale Dorbet nie załamała się. Jej głos brzmiał cicho, lecz wy­raźnie. Rozległ się w absolutnej ciszy panującej w kościele.

„Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie.

Błogosławieni, którzy się smucą, albowiem oni będą pocie­szeni.

Błogosławieni cisi, albowiem oni na własność posiądą ziemię.

Błogosławieni, którzy łakną i pragną sprawiedliwości, albo­wiem oni będą nasyceni.

Błogosławieni miłosierni, albowiem oni miłosierdzia dostąpią.

Błogosławieni czystego serca, albowiem oni Boga oglądać będą".

Dorbet powoli zamknęła Biblię, którą trzymała w dłoniach. Następnie znowu odwróciła się w stronę trumny, wyciągnęła rękę i położyła ją ostrożnie na zielonym wieńcu przyozdobionym suszonymi górskimi kwiatami.

- Żegnaj, Ruth. Żyj dobrze w niebie pośród aniołów, bo tam na pewno trafiłaś. Zaglądaj do nas, którzy zawsze będziemy cię pamiętać i za tobą tęsknić. Pokój twej pamięci.

Dorbet ponownie pochyliła głowę. Stała tak przez chwilę. Potem cofnęła rękę i wolnym krokiem wróciła do swej ławki. W kościele rozległo się słyszalne westchnienie i nad wszystkimi zebranymi zaszumiała Wiosna.

 

Było późno. Noc za oknami wydawała się niczym czarna ściana. Mali i Havard z Sivertem i Tordhild siedzieli w salonie w Stornes. Johannes wreszcie zasnął, lecz tego wieczoru zabrało to więcej czasu niż zwykle. Sivert z Tordhild siedzieli przy nim i pocieszali syna, jak mogli. Odpowiadali, jak potrafili, na wszystkie pytania o śmierć i co jest potem. Ale w końcu chłopca zmorzył sen.

Oja poszedł do Herborg ponad godzinę temu, a Dorbet udała się do Granvold razem z jego mieszkańcami zaraz po uroczysto­ści w kościele. Miała wrócić do domu przed nocą, zanim położą się spać, jak powiedziała, ale jeszcze jej nie było.

-  Dziękuję za pomoc i otuchę - odezwała się Mali, spogląda­jąc na Siverta i Tordhild, którzy siedzieli razem na sofie. - I dzię­kuję za piękną muzykę w kościele, Sivercie. Ruth miała godne pożegnanie.

-  Tak, ale to również zasługa Dorbet - przyznał Sivert. - Wspaniale czytała. Jestem dla niej pełen uznania, że sobie pora­dziła.

Przez jego ściągniętą twarz przebiegł blady uśmiech.

-  Niektórzy aż oniemieli - mówił dalej. - Nikt nie posądzał Dorbet o taką odwagę. Poza tym tylko nieliczni wierzyli, że za­gląda do Biblii. Ale moja siostrzyczka wydoroślała. Naprawdę jest już dorosła.

-  Słyszałam, jak wielu chwaliło ją podczas mszy - zauważyła Mali. - Jednak Dorbet nie z tego powodu chciała czytać, żeby się wyróżnić czy zdobyć uznanie. Zrobiła to dla Ruth. Tylko dlatego.

Przez chwilę siedzieli w ciszy; w salonie słychać było tylko tykanie wielkiego zegara, który zapowiadał, że zbliża się nowy dzień. Płomyki parafinowych lamp rzucały chybotliwe światło.

-  Jest coś, o czym chcielibyśmy z wami porozmawiać - prze­rwał ciszę Sivert i wziął Tordhild za rękę.

Mali szybko podniosła wzrok. Strach przyczaił się w okolicy mostka i sprawił, że z trudem łapała oddech. Co tym razem się stało?

-  Rozważaliśmy to z Tordhild przez cały czas, odkąd dowie­dzieliśmy się, że Ruth nie żyje - mówił dalej Sivert. - I wydaje mi się, że dobrze przemyśleliśmy naszą decyzję. Otóż chcielibyśmy się tu przeprowadzić. Gdyby urządzić i wyremontować Wzgó­rze, moglibyśmy tam zamieszkać. I... - rzucił krótkie spojrzenie na Tordhild. - Myśleliśmy, żeby wziąć Marilenę na wychowanie. Jesteśmy młodzi i zawsze chcieliśmy mieć więcej dzieci, żeby Johannes miał rodzeństwo. Ale, jak wiecie, nie możemy. Więc jeżeli się zgodzicie...

Mali zaniemówiła. Słowa Siverta powoli docierały do jej ciężkiej głowy, otępiałej od bólu. W końcu odchrząknęła.

-  Ale... ale co z twoją pracą? Oczywiście nie mamy nic prze­ciwko temu i bardzo cieszy nas wasz pomysł, ale...

-  Jakoś to będzie - odparł Sivert. - Będę potrzebował trochę czasu, żeby wymyślić jakieś rozwiązanie, ale mogę przecież rów­nież stąd jeździć do pracy. Nadal czeka mnie trochę wyjazdów, a będę spokojniejszy, wiedząc, że Tordhild i Johannes są tutaj, że mają was wokół siebie.

-  To brzmi niewiarygodnie - przerwał nagle Havard i popra­wił się na krześle.

Jego oczy ożywiły się. Pojawiło się w nich coś, co przypomi­nało nadzieję, pomyślała Mali, patrząc na męża. Optymizm.

-  Odnowimy i urządzimy Wzgórze, żebyście mieli przytulny dom - podchwycił z entuzjazmem. - Pomyśleć tylko, że będą tu z nami, Mali! - dodał, wziął Mali za rękę i uścisnął. - Nigdy nie miałem odwagi nawet o tym marzyć.

-  Dla Johannesa będzie lepiej, żeby dorastał tutaj, niż gdyby wychowywał się w mieście - uśmiechnęła się Tordhild. - Poza tym od dawna już mieliśmy uczucie, że tu jest nasze miejsce, prawda, Sivercie?

Na krótko spojrzenia matki i syna spotkały się, po czym Sivert przytaknął.

-  Tak, myślę, że tak właśnie jest - rzekł z namysłem. - Uwa­żam, że to najlepsze rozwiązanie dla wszystkich. A Marilena...

-  Chciałam, żeby mieszkała z nami - przyznała Mali. - Bieda­ctwo ma tylko nas. Ale jeżeli wy chcecie ją wziąć na wychowanie... Tak będzie dla niej o wiele lepiej. Zostanie waszą córką i siostrą Johannesa. Lepiej nie mogło się ułożyć, skoro stało się, jak się sta­ło - dodała wzruszona - Ruth nie miałaby nic przeciwko temu.

Nagle jej oczy zaszkliły się i pośpiesznie otarła dłonią łzy.

-  Ruth byłaby taka szczęśliwa! - westchnęła.

-  Kiedy zamierzacie się przeprowadzić? - spytał Havard. - Na Wzgórzu jest trochę do zrobienia, zanim będziecie mogli się przenieść, ale...

-  W połowie maja przyjedziemy na ślub Dorbet i chrzci­ny maleńkiej Mali - odrzekł Sivert. - Dom pewnie nie będzie jeszcze gotowy, ale myślę, że moglibyśmy już przywieźć meble i trochę rzeczy, które wstawilibyśmy na razie do stodoły, dopóki będą trwały prace. A póki co znajdzie się chyba dla nas jakieś miejsce w gospodarstwie.

Odgarnął dłonią ciemne włosy. Przez krótką chwilę wydał się tak podobny do Jo, że Mali aż ścisnęło w dołku. Ta sama szczupła, ładna twarz i półdługie, kręcone, niemal granatowoczarne włosy.

-  Przez większą część lata będę zajęty, ponieważ muszę roz­liczyć się z moją wytwórnią płytową i dopracować program tour­nee. Wiem, że w tym roku mam dwie trasy koncertowe, na które podpisałem kontrakt - dodał. - Ale Tordhild i Johannes zostaną tutaj. A we wrześniu moglibyśmy się chyba przeprowadzić?

-  Powinniśmy zdążyć - uznał Havard. - Zatrudnię kilku cieśli i mam nadzieję, że śnieg wkrótce stopnieje, żebyśmy jak najszybciej mogli zacząć.

Mali czuła, jak gorąca radość wolno rozlewa się w jej piersi.

Sivert wraca do domu... będzie ich miała tak blisko, jego, Torhhild i Johannesa! I zaopiekują się Marileną...

-  Ale czy naprawdę tego chcecie? - upewniła się zdławio­nym głosem. - Czy przypadkiem nie robicie tego, żeby...

Przez twarz Siverta przebiegł uśmiech.

-  Chyba na tyle dobrze mnie znasz, mamo, by wiedzieć, że nie należę do tych, którzy robią coś, bo muszą. Postanowiliśmy tak, bo oboje tego chcemy. Cieszymy się, że tu zamieszkamy, a jeszcze bar­dziej, że będziemy mieli córeczkę - dodał wzruszony.

-  A Johannes...

-  On jeszcze o niczym nie wie. Uznaliśmy, że najpierw musi­my porozmawiać z wami. Ale wiemy, jak zareaguje - stwierdził z przekonaniem. - Kiedy się o tym jutro dowie, przyjmie to jak spełnienie marzeń.

Przez chwilę siedzieli w milczeniu.

-  A twoja gra, Sivercie? - spytała znowu Mali. - Czy prze­prowadzka na wieś nie zaszkodzi twojej karierze? Stąd jest tak daleko do Oslo.

-  Zawsze znajdzie się jakieś rozwiązanie - odparł Sivert. - A kiedy wyjadę na tournee, będę spokojniejszy, gdy moi bliscy będą tutaj, niż gdyby zostali sami w Oslo. Nie martw się na za­pas, mamo. Wszystko dokładnie przemyśleliśmy. Nie podjęliśmy tej decyzji teraz pod wpływem nagłego impulsu - dodał.

Nagle jakby jakaś tama przełamała się w Mali. Zakryła twarz rękami i rozpłakała się.

-  Ależ, Mali...

Havard w jednej chwili znalazł się przy niej i objął ją. Gła­dził ją po plecach i przytulił jej głowę do swej piersi. Oparła się o niego, nie próbowała powstrzymać łez. Kłębiło się w niej tak wiele uczuć. Smutek z powodu śmierci Ruth. Ogromne wyrzuty sumienia. Rozpacz i zwątpienie. I nagle taka radość! Bóg zabrał jej jedno dziecko, lecz oto zwraca jej drugie. Tak to odebrała. Być może mimo wszystko dobry Bóg jednak coś rozumie i zdaje sobie sprawę, że nawet ona nie zdołałaby udźwignąć wszystkie­go. Że potrzebowała pomocnej ręki właśnie teraz. I oto daje jej Siverta, Tordhild i Johannesa.

Nikt nie będzie w stanie zastąpić Ruth, pomyślała Mali i otar­ta chusteczką mokrą twarz. Tęsknota i smutek po stracie córki zawsze pozostaną w jej sercu, jednak teraz pojawił się niewielki promyk światła w ciemności. Nadejdzie nowa wiosna, życie po­toczy się dalej.

ROZDZIAŁ 8.

 

Havard wsunął ramię pod głowę Mali i przysunął ją ku sobie. Przytuliła się do niego. Ciepło męża powoli rozchodziło się w jej zesztywniałym z zimna ciele i Mali westchnęła cicho.

-  To był niezwykły dzień - rzekła. - Czuwanie przy zwło­kach Ruth, jej pogrzeb i nagle radosna nowina, że Sivert z rodzi­ną do nas wraca.

Havard roześmiał się krótko bez słowa. Jego ciepły oddech musnął policzek Mali.

-  Myślałem o tym samym - odezwał się wreszcie. - Tak, prze­żyliśmy dziś tyle bólu, a tu na sam koniec taka radość! Marilena będzie miała nową rodzinę i nie grozi jej żadne niebezpieczeń­stwo - dodał. - Znajdzie tyle ciepła i miłości. Nie uważam, żeby coś jej groziło, gdyby została z nami, nie zrozum mnie źle! Ale będzie dorastać w rodzinie Siverta i Tordhild, którzy zatroszczą się o nią jak o rodzone dziecko. A Johannes będzie miał wreszcie wymarzoną młodszą siostrę. Pomyśl tylko!

Mali nie odpowiedziała. Objęła Havarda i wtuliła twarz w jego szyję. Tak bardzo potrzebowała jego bliskości tego wieczoru. Po­trzebna jej była owa świadomość, że jest ich dwoje, w radości i smut­ku. To niezwykłe, pomyślała z pewnym zdumieniem, ale wspólnie przeżyte lata tylko bardziej ją i Havarda do siebie zbliżyły, nie stało się tak jak w wielu innych małżeństwach, gdzie po długim wspól­nym życiu ludzie ledwie zamieniają ze sobą kilka słów.

Mali nie wiedziała, co by zrobiła bez Havarda, bez jego trosk­liwości, siły i radości życia. Bez jego miłości, dzięki której nadal potrafiła się zachowywać jak zakochana dziewczyna. Pogładziła go po włosach i przytuliła policzek do jego policzka.

-  Tak bardzo cię kocham, Havardzie.

Przygarnął ją bliżej. Jego dłonie gładziły ją po plecach.

-  I ja cię kocham - szepnął jej do ucha. - Kocham cię od dnia, kiedy powiedziałaś „tak". Uważam nawet, że to coś znacz­nie więcej - dodał. - Stałaś się jakby częścią mnie samego. Czę­sto myślę o tym, że gdybyś odeszła, ja też bym umarł. Ponieważ nie wiem, co bym zrobił...

-  Tss - uciszyła go Mali.

Nie chciała myśleć o tym, że któregoś dnia jedno z nich mog­łoby zostać samo. Nie dziś wieczorem. Mimo to myśli wypełzły ze swych głęboko ukrytych zakamarków. W głębi duszy czuła, że poradziłaby sobie, gdyby zabrakło Havarda. Nie należała do tych, którzy załamują ręce i się poddają. Nigdy sobie na to nie pozwalała, nie mogła sobie pozwolić. Jednak jej życie stałoby się zimne i puste bez Havarda. Wzdrygnęła się, usiłowała odsunąć nieprzyjemne myśli i mocniej przytuliła się do męża.

Nagle przed oczami stanął jej obraz Ruth, nie wiadomo który raz tego dnia. Był tak wyraźny, że Mali wprost czuła, jakby cór­ka żyła. Spojrzenie szarych oczu promieniało radością, a Ruth uśmiechała się. A więc wie, pomyślała Mali, że Sivert przeprowa­dza się do Stornes, a Marilena znajdzie nową rodzinę.

 

Na stypę po pogrzebie do Stornes przyszło dużo ludzi. Mali nie miała pojęcia, jak to zniesie. Najchętniej zostałaby sama ze swy­mi myślami i bolesnym smutkiem. Jednak uroczystość przebieg­ła lepiej, niż się spodziewała. Ciepło i troska ze strony rodziny, przyjaciół i znajomych wzruszyły ją i dodały otuchy.

Sigrid przez cały czas dotrzymywała Mali towarzystwa, co zresztą często się zdarzało po śmierci Ruth. Kilka razy wpadła do Stornes całkiem niespodziewanie tylko po to, żeby być w po­bliżu, gdyby Mali czegoś potrzebowała. Mali lubiła te odwiedzi­ny, ponieważ na Sigrid mogła całkiem polegać. Jednak nawet jej nie wyznała prawdy o śmierci Samuela. Dużo rozmawiały o Ruth i Mali nieraz płakała w ramionach Sigrid nad nieszczęś­ciem córki. Złorzeczyła Samuelowi, dając upust swej nienawiści do niego. Wiele razy zadawała pytanie, jak Bóg mógł pozwolić, by jej dobra Ruth związała się z tym potworem. Jednak nie powiedziała nic więcej, a Sigrid nie pytała. Być może mimo wszyst­ko domyślała się, że Samuel nie zginął w wyniku nieszczęśliwe­go wypadku, ale w każdym razie zachowała swoje domysły dla siebie. Mali wiedziała, że się przed nikim z nimi nie zdradzi.

W czasie stypy nikt nie mówił o Samuelu. Ludzie myśleli swoje, ale nikt nic nie powiedział. Mali odczuła ulgę. Niech po przyjęciu wracają z Bogiem do domu i rozprawiają do woli na temat tajemniczej śmierci na Wzgórzu. I tak nigdy nie dowiedzą się prawdy.

Wiele osób wygłosiło mowy pośmiertne. Wszyscy wspomi­nali Ruth jako niezwykle ciepłą, troskliwą i uroczą. Ktoś powie­dział, że była prawdziwym człowiekiem, któremu nieobojętny był los bliźniego. Kochającą córką i dobrą matką. Wierną żoną. Ale nikt nie wspomniał o Samuelu...

 

Było wiele rąk do uściskania. Nagle jak spod ziemi wyrosła Laura. Mali całkiem zapomniała, że widziała ją i Olę Havarda w jednych z sań z Oppstad. Teraz po prostu stanęła przed Mali w czarnej spódnicy i szarej bluzce z białym kołnierzykiem.

-  Moje kondolencje - rzekła i uścisnęła rękę Mali. Jednak wzrokiem przykuwała Havarda, stojącego obok. Jej policzki lekko pokryły się rumieńcem, kiedy składała wyrazy współczucia Havardowi. Mali zauważyła to i ogarnęła ją wściek­łość. Jak ona śmie?! W takiej chwili! Ola Havard, blady i poważ­ny, przecisnął się bliżej. Mali przykucnęła i objęła malca.

-  Tak się cieszę, że przyszedłeś, Ola Havardzie - rzekła ci­cho. - Wiem, że Ruth też sprawiłbyś wielką radość.

-  Tak myślisz? - spytał ze łzami w wielkich oczach.

-  Wiem o tym - zapewniła Mali i pogłaskała go po policz­ku. - Prawda, Havardzie?

-  Tak, to prawda - potwierdził Havard i poklepał chłopca po głowie. - Ale teraz idź porozmawiać z Johannesem - za­proponował. - Ruth nie chciałaby, żebyś był taki smutny, Ola Havardzie. Wolałaby, żebyście obaj pobawili się z Marileną, bo sama nie może tu być i się nią zająć.

-  Jesteś pewien?

Havard skinął głową, a malec szybko wymknął się matce i zniknął między gośćmi w poszukiwaniu Johannesa. Trudny moment mieli za sobą. Do Mali i Havarda przeciskali się kolejni znajomi z kondolencjami i Laura musiała się odsunąć.

 

Jednak z pewnością nie dała za wygraną, pomyślała Mali i po­całowała Havarda w szyję. Zauważyła, że Havard ciągle wiele dla Laury znaczy. Prędzej czy później dojdzie do rozrachun­ku. Mali przeczuwała to. Tak dalej być nie może. Jednak jest jeszcze Ola Havard i trzeba go ochraniać. Położenie chłopca i tak jest trudne, nawet jeżeli nie dojdzie do otwartej walki między Laurą i Stornesami. A Laura może się okazać nieob­liczalna; trudno przewidzieć, do czego będzie zdolna i jakiej użyje broni, gdy poczuje, że może przegrać, myślała Mali z niepokojem.

-  Laura przyszła na stypę - mruknęła do Havarda.

-  Tak, widziałem.

-  Kochasz mnie? - spytała. - Tylko mnie? Havard odwrócił Mali na plecy i uniósł się na łokciach. Jego wzrok, którym przykuwał Mali, płonął w blasku jedynej lampki łojowej, stojącej na nocnym stoliku.

-  Nie musisz o to pytać, Mali - rzekł cicho.

-  Tak, to głupie - przyznała ze łzami w oczach. - Ale ona... Pochylił się nad żoną i pocałował ją. Ujął jej głowę w swe mocne, ciepłe dłonie. Mali objęła go i mocno przytuliła. Tak wie­le straciła. Brzemię okazało się bardzo ciężkie i nie czuła się już tak silna, twarda i bezkompromisowa jak kiedyś. Nie zniosłaby jeszcze jednej straty. Zwłaszcza straty Havarda.

Po chwili Havard podniósł się i zdmuchnął płomień lampy. Nie wypuścił Mali z objęć.

-  O Boże, ktoś spadł ze schodów na poddasze! - krzyknęła Ingeborg i spojrzała w stronę drzwi do salonu.

Mali, która właśnie nakrywała do śniadania, zastygła w bez­ruchu. Jej serce zakołatało ze strachu. Coś potwornie gruchnę­ło na schodach. Potem rozległo się dudnienie, a następnie dał się słyszeć tupot stóp na korytarzu. Drzwi otworzyły się z im­petem i do salonu wpadł Johannes z włosami sterczącymi na wszystkie strony. Koszula wystawała mu ze spodni, a sweter włożył tył na przód. Twarz chłopca jaśniała niczym dopiero co zapalona świeca.

-  Babcia, przeprowadzam się tu!

Runął na Mali i zarzucił ręce wokół niej, tak że omal nie upadła.

-  Słyszałaś o tym? Przeprowadzimy się na Wzgórze, a Mari­lena będzie moją siostrą! Ona teraz będzie nasza, babciu! Moja! - dodał zdyszany. - Będzie moją młodszą siostrą!

Mali zauważyła zdumione spojrzenia Ane i Ingeborg. Właś­ciwie zamierzała sama im o tym powiedzieć, ale nie spodziewała się, że Johannes tak wcześnie dzisiaj wstanie.

-  Tak, zamieszkacie z nami - uśmiechnęła się i uścisnę­ła wnuka. - Wszyscy w Stornes jesteśmy z tego powodu tacy szczęśliwi!

-  A Marilena...

-  Tak, będzie twoją młodszą siostrą - przyznała Mali. - To wiel­ki honor dla ciebie. A ona będzie dumna ze swego starszego brata.

Johannes przytaknął nieskromnie.

-  Ola Havard też będzie mógł czasem jej popilnować - rzekł wielkodusznie. - Ale to ja będę starszym bratem.

Mali skinęła głową i pogładziła wnuka po włosach. Czuła, że serce jej rośnie z radości na samą myśl o tym, że Sivert wraz i rodziną wróci na wieś; że tego chciał po tym, co się stało. Być może mimo wszystko z tragicznych wydarzeń, które rozegrały się na Wzgórzu, wyniknie również coś dobrego.

-  Muszę lecieć do Oppstad! - zawołał Johannes i wyrwał się z objęć Mali. - Nie wiem, jak długo Ola Havard jeszcze tam zo­stanie, a muszę mu opowiedzieć...

-  Najpierw musisz zjeść śniadanie - oznajmiła Mali i po­pchnęła go lekko w stronę stołu. - Nikt nie wychodzi z domu, zanim nie zje, wiesz o tym.

Johannes niechętnie wdrapał się na ławę.

-  A kiedy zjem?

-  Wtedy możesz biec śmiało - zgodziła się Mali. - Ale przed­tem porządnie cię ubierzemy - dodała z uśmiechem.

 

Wczoraj przed pójściem spać Havard i Mali zajrzeli jeszcze do Oi i Herborg, żeby oznajmić im radosną nowinę. Wyglądało na to, że i oni się ucieszyli. Mali obawiała się, że Oi nie spodoba się pomysł Siverta, że poczuje się zagrożony i na powrót stanie się ponury i zamknięty w sobie. Jednak odniosła wrażenie, że przeprowadzka brata z rodziną szczerze go ucieszyła.

-  O, jak to dobrze! - zawołała Herborg rozpromieniona. - Teraz wszyscy będziemy razem, a mała będzie miała wokół siebie dużą rodzinę.

-  Latem zrobi się tu naprawdę ciasno - zauważyła Mali. - i Sivert z Tordhild i Johannesem będą z nami mieszkać, dopóki Wzgórze nie zostanie doprowadzone do porządku.

-  Mamy dosyć miejsca - stwierdził Oja wspaniałomyślnie. - To żaden problem. I przybędzie nam pomoc do sianokosów - zachichotał. Pogładził Herborg po włosach. - Jestem tego samego zdania co Herborg. Świetnie się składa, że Sivert z rodziną wraca do domu - rzekł z uśmiechem. - Dobrze będzie mieć ich tak blisko. Rodzina powinna być razem - dodał. - To tutaj jest nasze miejsce, wszystkich Stornesów.

Mali poczuła ulgę i odprężenie w całym ciele. Będzie dobrze, pomyślała. Pochyliła się nad Herborg i maleństwem i ucałowała pokrytą puszkiem główkę dziecka.

-  Dobrze się czujesz, Herborg?

-  Nie ma powodu do obaw - synowa uśmiechnęła się. - Stan zapalny ustępuje.

-  Mimo wszystko pij jeszcze przez jakiś czas zioła - poradzi­ła Mali. - Na wszelki wypadek. Niedługo przyjdą sąsiedzi z ka­szą i smakołykami - dodała. - Przedtem nie bardzo wypadało, skoro...

-  Dobrze to rozumiem - przerwała jej Herborg. - Ale teraz chętnie pokażę im naszą córeczkę. Poza tym jestem już silniej­sza i na tyle zdrowa, by móc przyjąć gości. A więc jeżeli uważasz, że to uchodzi...

-  Myślę, że tak - odparła Mali. - Życie musi toczyć się dalej.

 

Kiedy Havard i Mali wyszli z sypialni Herborg i Oi na kory­tarz, ujrzeli Dorbet, jak skrada się po schodach. Przestraszyła się na widok rodziców. Mali miała na końcu języka ostrą uwagę na temat pory powrotu córki do domu, ale zamilkła, widząc jej rozpromienione oczy. Nie chciała odbierać Dorbet tej odrobiny radości; od śmierci Ruth dziewczyna ciągle chodziła smutna i milcząca.

-  Lepiej się czujesz? - spytała i pogładziła ją po policzku.

Dorbet skinęła głową, z poczuciem winy spuściła wzrok i za­czerwieniła się.

-  To dobrze - rzekła Mali. - Nie musisz się wstydzić, to nic złego. Ruth nie chciałaby, żebyś do końca życia się zamartwiała z jej powodu. Przecież ty też o tym wiesz.

-  A my mamy dla ciebie wielką nowinę - przerwał im Havard. - Sivert z rodziną przeprowadza się na Wzgórze, jak tylko wyremontujemy dom i zrobimy izolację. I zaadoptują Marilenę.

Dorbet podniosła głowę i spojrzała na rodziców wielkimi oczami. Niedowierzanie szybko ustąpiło miejsca promiennej ra­dości.

-  To cudownie! - zawołała. - Wreszcie będziemy wszyscy razem. Kiedy się przeprowadzają?

-  Na Wzgórzu jest jeszcze sporo do zrobienia, żeby można tam zamieszkać - odparł Havard. - Ale zamierzam nająć do pra­cy więcej ludzi. Sivert z Tordhild przyjadą na twój ślub i chrzest malutkiej Mali i wtedy Tordhild z Johannesem już zostaną w Stornes. Sivert musi jeszcze wrócić do Oslo, żeby załatwić trochę spraw. Myślę, że będą mogli się wprowadzić do własnego domu pod koniec września - dodał.

-  Tak się cieszę! - promieniała Dorbet.

-  My też - uśmiechnęła się Mali. - Ale teraz musimy iść spać, bo zrobiło się bardzo późno.

Dorbet kiwnęła głową, przemknęła obok rodziców i znik­nęła w swojej sypialni. Kiedy ruszyli dalej, Havard objął Mali ramieniem.

-  Nigdy bym nie uwierzył - rzekł cicho - że ten dzień zakoń­czy się uśmiechem.

Mali nie odpowiedziała. Przytuliła się tylko mocniej do męża i objęła go w pasie. W głowie jej huczało i czuła się dziwnie rozbita. Smutek z powodu śmierci Ruth tkwił w niej ciągle niczym tępy ból, lecz radość, że Sivert z rodziną za­mieszka wkrótce z nimi, łagodziła i uśmierzała cierpienie. To wszystko nie powinno odbyć się w taki sposób, pomyślała, Ruth również powinna tu być. Ale nie można chcieć za wiele. Tym razem Bóg zabrał jedną ręką, a dał drugą. Niezbyt często tego doświadczała.

 

Johannes otrzepał buty ze śniegu i ostrożnie zapukał do drzwi Oppstad. Kiedy jeszcze dwa razy ponowił próbę, a nikt nie od­powiadał, uchylił drzwi.

-  Halo, to ja! - zawołał i postąpił krok naprzód.

Nic dziwnego, że nikt go nie słyszał. Służące szorowały garn­ki i robiły dużo hałasu, zmywając naczynia w balii. Ola Havard siedział na kanapie i oglądał książkę z obrazkami. Podniósł wzrok, słysząc, że ktoś wchodzi. Zdumienie i radość odmalowa­ły się na jego twarzy, kiedy zobaczył Johannesa.

-  Przyszedłeś?! - zawołał zachwycony. Zostawił książkę i podszedł do drzwi. - Wejdź do środka!

-  Pomyślałem, że może chciałbyś przyjść do nas do Stornes?

Ola Havard odwrócił się do Lisbeth, która jeszcze nie zauwa­żyła gościa.

-  Ach, to ty, Johannesie - uśmiechnęła się na widok chłop­ca. - Co się stało, że tak wcześnie dziś wstałeś i wyszedłeś na dwór?

-  Muszę pomówić z Olą Havardem - odparł Johannes po­ważnie. - Chcę mu powiedzieć pewną tajemnicę - dodał i prze­stąpił niespokojnie z nogi na nogę. - Nie wiedziałem, jak długo Ola Havard zostanie w Oppstad i kiedy wyjeżdża do domu, więc pomyślałem, że...

-  Zostanę tu aż do soboty - przerwał mu Ola Havard. - Ale co to za tajemnica?

Johannes wiercił się nerwowo i ukradkiem zerkał na Lisbeth i służące, które najwyraźniej również były zainteresowane tym, co mu leży na sercu.

-  Muszę to najpierw powiedzieć tylko tobie - mruknął zza szalika okręconego dwa razy wokół szyi.

-  To aż taka tajemnica! - roześmiała się Lisbeth. - Czy na­wet ja nie mogę posłuchać?

-  Może później - odrzekł Johannes. - Będziesz mógł teraz pójść ze mną do Stornes, Ola Havardzie?

Ola Havard zerknął szybko na Lisbeth. Skinęła przyzwalają­co głową.

-  Sama muszę się do was wybrać dziś przed południem - uśmiechnęła się. - Chciałabym wreszcie zobaczyć maleństwo.

-  Córeczka Oi jest prześliczna - wyznał Johannes. - Widzia­łem ją już kilka razy. Będzie się nazywać Mali, ale mówimy na nią Mała Mali, żeby nikt nie pomyślał, że chodzi o babcię - do­dał i roześmiał się.

-  Dobrze, idź, Ola Havardzie, to potem razem wrócimy do domu - zgodziła się Lisbeth. - Tylko porządnie się ubierz!

Obaj chłopcy w jednej chwili wypadli za drzwi.

 

-  Co to za tajemnica?

Doszli już do połowy dziedzińca, a Ola Havard nadal moco­wał się z ostatnim guzikiem kurtki. Szalik powiewał luźno za­rzucony na ramiona, a czapka przesunęła się trochę na bakier. Johannes bardzo się ożywił, że pozwolono Oli Havardowi pójść razem z nim.

-  Przeprowadzam się tutaj!

Ola Havard zatrzymał się nagle, zapominając o guziku i sza­liku, i spojrzał na Johannesa wielkimi oczami.

-  Przeprowadzasz się?!

-  Tak, nie tylko ja - wyjaśnił Johannes z zapałem. - Mama i tato też. Przeprowadzimy się na Wzgórze, jak tylko dziadek zrobi tam remont i uporządkuje dom, ale przedtem będziemy mieszkać w Stornes. A Marilena zostanie moją młodszą siostrą - uśmiechnął się z dumą do przyjaciela. - Ona teraz będzie nasza. Całkiem nasza - podkreślił.

Oli Havardowi opadły ręce.

-  Marilena będzie...

-  Tak, ona jest teraz zupełnie sama na świecie, wiesz - wy­jaśnił Johannes, wziął Olę Havarda za ramię i pociągnął za sobą dalej. - Wiesz, odkąd Ruth nie żyje... I Samuel też - dodał po­ważnie i spojrzał na Olę Havarda. - Marilena potrzebuje kogoś, kto będzie się nią opiekował i...

-  Myślałem, że ja się nią będę opiekował - rzekł Ola Havard rozżalony.

Johannes zatrzymał się i spojrzał na niego pytająco.

-  Ty miałbyś się nią opiekować? Przecież mieszkasz w Storhaug.

Ola Havard znowu zaczął się mocować z okropnym guzi­kiem. Przez chwilę nic nie mówił.

-  Teraz często jestem w Oppstad - powiedział w końcu. - Więc sobie pomyślałem, że mógłbym być... być jej... Opieko­wać się nią - dokończył trochę bezradnie.

-  Ale i tak będziesz mógł - zaproponował Johannes wielko­dusznie. - Kiedy przyjedziesz do Oppstad, będziemy z nią ra­zem, ty i ja. Jesteś przecież moim najlepszym przyjacielem - do­dał. - Wtedy będziemy mogli wspólnie zajmować się Marileną. Będzie szczęśliwa, kiedy będzie miała nas dwóch do opieki. .

-  Ale zostanie twoją młodszą siostrą.

Johannes kopnął dużą grudkę śniegu i uśmiechnął się.

-  Tak, to prawda! Cały czas marzyłem, żeby mieć rodzeń­stwo, ale do tej pory nie miałem... - Roześmiał się szczęśliwy. - A teraz nareszcie mam młodszą siostrę!

Nagle zauważył, że Ola Havard wygląda, jakby nie podzielał jego radości.

-  Co się stało? - spytał zaskoczony. - Nie cieszysz się, że się przeprowadzam?

-  Nnno... - Ola Havard zwlekał z odpowiedzią. - No, cieszę się, ale myślałem, że to ja będę opiekować się Marileną i że ona będzie też moja.

-  Ale ty masz brata - tłumaczył Johannes. - A ja wcale nie mam rodzeństwa. Przecież będziemy mogli się dzielić - powtó­rzył. - Tylko mieszkać będzie z nami i...

Ola Havard nie odpowiedział. W końcu udało mu się zapiąć guzik i zaczął owijać szalik wokół szyi.

-  To nie to samo - wyznał cicho. - Mój brat... on jest już duży i nigdy się mną nie zajmuje. A moja mama...

-  Na pewno się o ciebie troszczy - uważał Johannes. - Wszystkie mamy opiekują się swoimi dziećmi.

-  Pewnie tak - przytaknął Ola Havard, ale nie wydawał się całkiem o tym przekonany. - Tak bardzo chciałbym mieć tatę - westchnął ze smutkiem.

-  Masz tatę - przekonywał go Johannes i położył mu rękę na ramieniu. - Ale on nie żyje, tak jak Ruth. Mama mówi, że oni i tak są przy nas i patrzą na nas. Są aniołami, mówi. A więc twój tato widzi cię i czuwa nad tobą, Ola Havardzie. Masz tatę - powtórzył pocieszająco. - Wszyscy mamy. Nie myśl, że jest inaczej.

-  Wierzysz w to, że stają się aniołami, kiedy umrą?

-  Jestem tego pewien - odparł Johannes z przekonaniem.

-  Ale przecież są zakopani głęboko w ziemi... Johannes zastanowił się nad tym przez chwilę. Kopnął kilka śnieżnych grudek, które zostały na drodze po pługu.

-  Nie wiem, jak to się dzieje - przyznał. - I myślę, że to straszne, że naszej kochanej Ruth już z nami nie ma. Powinna żyć i być mamą dla Marileny. Ale ona rzuciła się do fiordu. Pytałem mamę, dlaczego to zrobiła, ale powiedziała, że nikt tego nie wie. Tylko Ruth wie, ale jej nie możemy zapytać. Może była bardzo zmartwiona, kiedy Samuel spadł ze schodów - zatrzymał się na chwilę i zamyślił. - Mój tato mówi, że... nie, nie przypo­mnę sobie, co on mówił. Ale ci, którzy są dobrzy, po śmierci są razem z Bogiem i aniołami. Babcia też tak twierdzi. A więc Ruth na pewno jest teraz dobrze i już się nie smuci - dodał z ufnoś­cią. - Wie, że zajmiemy się Marileną, i bardzo się z tego cieszy.

-  Ale jednak lepiej jest, kiedy żyją - stwierdził Ola Havard. - Nie mogę porozmawiać z moim tatą tak jak ty ze swoim. A mama chce, żebym pytał o wszystko i bawił się z parobkami, których przyjmuje do domu, ale... Oni wcale... Oni też nie zwracają na mnie uwagi - dodał z goryczą w głosie.

-  W Stornes wszyscy się o ciebie troszczą - zapewnił Johan­nes. - Wiem o tym, bo słyszę, jak o tym mówią. I przecież masz mnie - dodał, próbując pocieszyć przyjaciela. - Niedługo się tu przeprowadzę i wtedy będziemy mogli częściej razem się bawić. To chyba dobrze?

Ola Havard spojrzał na Johannesa i wreszcie na jego twarzy pojawił się uśmiech.

-  To bardzo dobrze! - zgodził się. - Jesteś moim najlepszym przyjacielem. I może będę teraz mógł częściej przychodzić do Stornes, bo bardzo dobrze się tam czuję. Jest mi z wami lepiej niż w domu - dodał.

-  Tak, i będziesz mógł odwiedzać nas na Wzgórzu - uśmiech­nął się Johannes..- Będziesz mógł u nas nocować i...

Wreszcie Ola Havard się rozweselił. Przytakiwał z zapałem.

-  Mogę wszystkim o tym powiedzieć? - spytał wzruszony. - Mogę opowiedzieć, że jesteś moim najlepszym przyjacielem i że będę u ciebie nocował, i że razem z tobą będę się opiekował Ma­rileną?

-  Jasne - zgodził się Johannes.

-  Powiem mamie, że chcę częściej przychodzić do Stor­nes - postanowił Ola Havard. - będziemy często się bawić, ty i ja. - Zastanowił się chwilę. - Myślisz, że ja też mógłbym się przeprowadzić do Stornes?

-  Chcesz się wyprowadzić od swojej mamy? - Johannes spojrzał na niego ze zdumieniem. - Wydaje mi się, że chyba jed­nak nie.

Ola Havard spuścił wzrok i podciągnął szalik na uszy.

-  Masz rację, chyba bym nie mógł - zgodził się. - Ale mogę częściej cię odwiedzać.

-  Dużo częściej - roześmiał się Johannes. - Pomyśl, ile rze­czy możemy razem zrobić, ty i ja!

Ożywieni ruszyli dalej ku Stornes, rozmawiając po drodze o wszystkim, co będą razem wymyślać, kiedy Johannes przepro­wadzi się na wieś. Prześcigali się nawzajem w planach i pomy­słach. Marilena nie stanowiła już problemu. Ola Havard pogodził się z tym, że mała zostanie młodszą siostrą Johannesa, ale on też będzie się nią zajmował, że zostanie kimś w rodzaju dodatkowe­go brata, jak to określił Johannes. Gadali jeden przez drugiego i gestykulowali z ożywieniem. Radosny dziecięcy śmiech ciągnął się za nimi w ten zimny, przejrzysty marcowy dzień.

ROZDZIAŁ 9.

 

Dorbet nie zdążyła nawet zapukać, gdy Marit Granvold otwo­rzyła drzwi na oścież i powitała ją z radością.

-  Zobaczyłam cię przez okno - uśmiechnęła się szeroko. Niewiele ukryje się przed jej sokolim wzrokiem, pomyślała Dorbet z rezygnacją, otrzepując śnieg z butów. Nikt chyba dokładniej nie śledził tego, co się dzieje we wsi, niż Marit Granvold.

-  Przybiegłam tylko przekazać ci, żebyś przyszła dziś do nas zobaczyć córeczkę Oi i Herborg - zaczęła Dorbet i weszła za Ma­rit do środka.

-  Dziękuję za zaproszenie. Tak się cieszę! - wyznała Marit. - Chciałam przyjść zaraz, jak się mała urodziła, ale wydarzyło się to nieszczęście z Ruth. A jak tam się czują twoi rodzice? - spyta­ła, zerkając na Dorbet.

-  Jest im bardzo ciężko - odparła Dorbet. - Zresztą nam wszystkim. Mama mówi jednak, że życie nie może się zatrzy­mać, choć widzę, jak bardzo cierpi.

Marit pokiwała głową w milczeniu i pogładziła Dorbet po policzku.

-  Bardzo ładnie czytałaś wczoraj w kościele - pochwaliła ją. - Że też starczyło ci siły i odwagi! Wszyscy potem mówili, że wyglądałaś tak uroczo i dostojnie, że...

Dorbet zaczerwieniła się i spuściła skromnie głowę.

-  To smutne i tragiczne, co się stało z twoją siostrą - ciąg­nęła dalej Marit niestrudzenie. - Bardzo wam współczuję, wierz mi. Ale życie toczy się dalej, twoja mama ma rację. A ja... -roześmiała się nagle i objęła Dorbet ramieniem. - Ja tymczasem skreślam każdy dzień i liczę, ile pozostało do piętnastego maja. Czas biegnie szybko i niedługo powitamy najpiękniejszą pannę młodą w naszym gospodarstwie, które prowadzimy od niepamiętnych czasów. Wyobrażasz sobie, co przeżywa Ola? - uśmiechnęła się zagadkowo. - Chodzi ostatnio jak nieprzytom­ny, ale rozumiem go.

-  Właśnie, a gdzie jest Ola? - spytała Dorbet, żeby sprowa­dzić rozmowę na inny temat.

Nie znosiła nieustannej gadaniny o weselu. Zwłaszcza dzisiaj nie chciała o tym mówić. Minął zaledwie dzień od pogrzebu siostry. Chociaż mama powtarzała to samo co Ma­rit - że życie musi płynąć dalej - choć przekonywała, że Ruth byłaby szczęśliwa, widząc ją jako roześmianą pannę młodą, nie potrafiła teraz rozmawiać o swym ślubie. Termin już usta­lono i nic nie można zmienić. Wszystko miało potoczyć się zgodnie z planem. I właściwie to dobrze, pomyślała Dorbet. Nawet się cieszyła. Mimo to zdarzało się, że budziła się mo­kra od potu, dręczona koszmarem sennym, że jest zamknięta w klatce i może jedynie przez grube pręty przyglądać się życiu na zewnątrz. W takie noce długo nie mogła się uspokoić. By­wało, że zapalała lampę, wyjmowała katalog sukni ślubnych i przeglądała go. Zatrzymywała się przy sukni, którą zamó­wiła, i marzyła, jak pięknie będzie w niej wyglądała tego dnia w maju. Zwykle to ją uspokajało. Ale zdarzało się, że zanim zasnęła, uświadamiała sobie, że nie to jest najważniejsze w dniu jej ślubu. Nie to, jak będzie wyglądała. Ślub to począ­tek nowego życia. Z reguły zasypiała jednak, zanim zdążyła się dobrze nad tym zastanowić.

-  Ola, hm... - Marit uśmiechnęła się od ucha do ucha. - Zaraz wróci. Musiał wyjść do stajni, żeby zajrzeć do klaczy, która wkrótce się oźrebi. Mówiłam im wyraźnie, że to jeszcze nie dzisiaj. Ale wiesz, mężczyźni mnie nie słuchają, chociaż powinni wiedzieć, że to my, kobiety, lepiej się na tym znamy - dodała i przyjaźnie szturchnęła Dorbet w bok. - To chyba instynkt, nie potrafię powiedzieć, skąd wiem, że pojawią się młode...

Dorbet odetchnęła z ulgą, kiedy otworzyły się drzwi i do sa­lonu wszedł Ola. Ucieszył się na widok narzeczonej.

-  Ach, to ty!

-  Tak, Dorbet przyszła, żeby zaprosić mnie dziś do Stornes do młodych rodziców i maleństwa - wyjaśniła Marit, zanim Dor­bet zdążyła otworzyć usta. - Oczywiście wybiorę się z wizytą. A może pójdziesz ze mną, Ola? - zaproponowała nagle. - Praw­da, Dorbet, że Ola też ma przyjść? Musisz się przyzwyczajać do widoku noworodka, chłopcze - stwierdziła i mrugnęła porozu­miewawczo do Dorbet. - Może Herborg pozwoli ci wziąć dziec­ko na ręce. Zacznij już ćwiczyć.

Ola wyglądał na zakłopotanego. Podszedł do umywalki, żeby umyć ręce.

-  Myślisz, że powinienem pójść? - spytał i spojrzał na Dor­bet. - Zwykle to raczej kobiety...

-  Chyba nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś wybrał się ze mną - odparła Dorbet. - Jestem przekonana, że Herborg bardzo się ucieszy, jeżeli ją odwiedzisz. I Oja również. Oboje są bardzo dumni ze swej córki, wiesz, a do tej pory wszyscy o nich całkiem zapomnieli, ponieważ...

-  A widzisz! - przerwała jej Marit z triumfem. - Dziewczyna wie, co mówi.

-  W takim razie kiedy wychodzimy?

-  Muszę tylko wyjąć kaszę i ciasto, które upiekłam zaraz, kiedy się dowiedziałam, że w Stornes urodziło się dziecko - rzekła Marit. - Są przygotowane w chłodni. Muszę tylko jeszcze zrobić kaszę z masłem, więc...

-  A więc zajmie to jeszcze co najmniej godzinę - uznał Ola i zerknął na zegar.

Podszedł do Dorbet, objął ją i uścisnął.

-  Zawołaj nas, jak będziesz gotowa - zwrócił się do matki. - A my idziemy na górę do sypialni, bo muszę z Dorbet coś omówić.

-  Coś, o czym nie powinnam wiedzieć?

-  Tak, to jest sprawa tylko między nami dwojgiem - odparł i pociągnął za sobą Dorbet. - Może później ci powiem.

-  O czym takim chcesz ze mną pomówić? - spytała Dorbet i spojrzała na Olę, kiedy szli korytarzem na poddaszu. - O czym twoja matka ma się dowiedzieć później?

Ola zachichotał pod nosem i przyciągnął dziewczynę do siebie. Zatrzymał się w zimnym korytarzu i pocałował ją długo i gorąco.

-  Że tak bardzo cię kocham - szepnął jej do ucha. - Że nie mogę doczekać się maja. A to, czego matka miałaby się dowiedzieć później... To był tylko pretekst, żeby się wymknąć - dodał poważnie. - We wszystko wtykałaby swój nos.

Odgarnął luźny kosmyk włosów z twarzy Dorbet i ujął jej głowę w swe dłonie.

-  Tak pięknie czytałaś w kościele - mówił dalej cicho. - Jest mi bardzo przykro z powodu tego, co stało się z Ruth. Wiem, że bardzo się tym martwisz, że jest ci teraz smutno i źle, moja Dorbet...

W oczach Dorbet zakręciły się łzy na samo wspomnienie siostry. Znowu poczuła coś na kształt wyrzutów, niechęci i pretensji o to, że tak wiele osób wokół niej, w każdym razie w Granvold, pochłoniętych jest nadal tylko tym ślubem, nawet teraz, kiedy Ruth dopiero co umarła. Chyba jednak niesłusznie, pomyślała i popatrzyła na poważną twarz Oli. Wczoraj w kościele jemu też zaszkliły się oczy. Mieszkańcy Granvold szczerze współczuli jej rodzinie, co do tego nie miała wątpliwości. Poza tym nic dziwnego, że są tak bardzo przejęci ślubem, myślała. Zarówno Ola, jak i Marit długo na to czekali.

Zaczerpnęła głęboko powietrza i westchnęła. Przytuliła się mocno do Oli.

-  Zimno mi - szepnęła. - Zimno tu w korytarzu.

Ola otoczył ją ramieniem i poprowadził do swojej sypialni. Kiedy otworzył drzwi, uderzyło ich przyjemne ciepło. Wewnątrz trzaskało w piecu.

Ola zaprowadził Dorbet w stronę łóżka i pociągnął za rękę, żeby usiadła obok niego.

-  Czy masz już suknię ślubną?

Dorbet pokręciła głową.

-  Ale przesyłka ma przyjść w przyszłym tygodniu - odpar­ła. - Obiecali, kiedy ostatnio dzwoniłam do sklepu, że przyślą suknię wcześniej, w razie gdyby coś trzeba było poprawić albo gdybym chciała całkiem inną - wyjaśniła. - Wiesz, może się zdarzyć, że mi się nie spodoba, kiedy ją przymierzę, mimo że w katalogu wygląda prześlicznie. Ola zaśmiał się cicho.

-  Będziesz wyglądała jak księżniczka - stwierdził z przeko­naniem. - Będę mógł popatrzeć, gdy ją będziesz przymierzać?

Dorbet spojrzała w górę i dała mu lekkiego kuksańca.

-  Oszalałeś?! To przynosi pecha, kiedy pan młody zobaczy pannę młodą w sukni ślubnej przed ślubem.

-  To tylko stary przesąd - przekomarzał się.

-  Nieprawda - upierała się Dorbet. - Musisz poczekać do ślubu.

Westchnął ciężko zrezygnowany i pociągnął ją ku sobie.

-  Czy ze wszystkim innym też muszę czekać?

Jego ręce wśliznęły się pod jej sweter. Dorbet usiłowała Olę powstrzymać. To nie w porządku robić to teraz, tuż po śmierci Ruth, pomyślała. Czy on tego nie czuje? Jak w ogóle mogło mu przyjść do głowy, że ona...

-  Ola, przestań, nie chcę...

Nie odpowiedział, lecz pociągnął ją za sobą i przewrócił na łóżko. Jego ręce były ciepłe i zadziwiająco dobrze wiedziały, co sprawia jej przyjemność. Pocałunki spadały deszczem na jej twarz. Nagle Dorbet ogarnęło pożądanie. W ostatnim czasie ciąg­le chodziła przygnębiona, poza tym źle sypiała, ponieważ myśli o Ruth i jej nieszczęściu nie dawały jej spokoju. Dobrze było znowu poczuć, jak drżąca rozkosz niczym ogień rozchodzi się po całym ciele. Dorbet z trudem łapała oddech. Ruth by jej tego nie broniła, pomyślała i pozwoliła, by Ola ją rozbierał. A kiedy naga leżała na łóżku, wszystkie bolesne myśli zniknęły. Jęknęła, kiedy Ola wziął jej piersi w swe dłonie i miękko uciskał.

-  Jesteś coraz śliczniejsza - szepnął ochryple. - Nigdy nie byłaś piękniejsza niż teraz.

-  Czarujesz - roześmiała się i przyciągnęła jego głowę ku sobie.

Ale podobało jej się to, co mówił. Podobało jej się, że uważa ją za cudowną i wzbudzającą pożądanie. Czuła, jak jej brodawki ściągnęły się i stwardniały, tak wrażliwe na jego dotyk, i objęła Olę za szyję.

-  Całuj mnie po całym ciele - syknęła. - Zrób to, Ola! Nie dał się prosić. Jej ciało naprężyło się z rozkoszy pod jego ruchliwym językiem. Dorbet uderzyło to, że Ola całkiem dobrze sobie radzi w łóżku. Dotknęła jego męskości, a on aż się pode­rwał. Jęknął głośno. Kolejny raz doznała szoku - był taki ogrom­ny! Dreszcz przeszedł jej ciało, nie mogła opanować pożądania.

-  Chodź - jęknęła i rozłożyła nogi. - Chodź!

Kiedy w niej eksplodowało, zapomniała o całej reszcie: o smutku, pogrzebie i czekającym ją ślubie. Istniały tylko świat­ło, rozkosz i brak tchu.

  

Długo leżeli w milczeniu, przytuleni. Dorbet czuła się ociężała i odprężona. Przysunęła się bliżej Oli. Ciepło jego mocnego ciała przyjemnie rozchodziło się po jej własnym. Westchnęła zadowo­lona, mruczała jak duży kot.

-  Jesteś moja - musnął oddechem jej ucho. - Tylko moja! Trochę się odsunęła Dlaczego musi to mówić właśnie teraz? Nie podobało jej się, że ciągle o tym przypomina. Wtedy zawsze przy­chodziła jej na myśl klatka, w której niczym w koszmarze sennym zostanie zamknięta, gdy tylko powie w kościele sakramentalne, „tak". Nie dawało jej spokoju, że Ola i inni oczekują od niej, że zrezygnuje z siebie i będzie należeć - tak, tylko do niego. Młoda pani Granvold. Ale ona pragnęła również pozostać sobą, pomyśla­ła z uporem, decydować sama o sobie. W tym sensie, zachowując własną niezależność, mogłaby również należeć do niego. Jednak nie zwierzyła się Oli ze swoich obaw, wiedziała, że nie zrozumie, o co jej chodzi. Próbowała już kiedyś, a wtedy poczuł się urażony.

-  Musimy wstać i zejść na dół - odezwała się i wymknęła z jego ramion. - Twoja matka wkrótce będzie gotowa.

-  Musimy? Możemy chyba zostać tutaj - mruknął, próbując ją zatrzymać.

-  Nie możemy - rzekła, starając się wyswobodzić. - Idziemy razem zobaczyć maleństwo.

Westchnął głęboko i niechętnie wypuścił Dorbet z objęć.

 

Marit nie szczędziła jedzenia, które zabierała w odwiedziny do młodej matki. Naszykowała malowany w róże pojemnik z cia­stem i duży wiklinowy kosz smakołyków.

-  Czy widziałaś już nową sypialnię, która będzie należała do was, kiedy się tu przeprowadzisz? - spytała Marit i zerknęła na Dorbet.

-  Nie...

Dorbet spojrzała szybko na Olę, który zaczerwienił się po czubki uszu wystające spod czapki.

-  Zapomniałem o tym - przyznał zawstydzony. - Ale pokój nie jest jeszcze całkiem gotowy - usprawiedliwił się.

-  To co, u licha, tyle czasu robiliście? - zdziwiła się Marit, a wtedy Dorbet również oblała się rumieńcem. - Tyle mieliście spraw do omówienia?

Przełożyła pudło z ciastem do drugiej ręki i wzięła Olę pod ramię. Droga była śliska.

-  Dostaniecie dużą i najładniejszą sypialnię w całym domu - nie czekając na odpowiedź, szczebiotała dalej Marit. - Niczego wam nie będzie brakowało - zwróciła się do Dorbet. - Wysprzą­taliśmy ją i odnowiliśmy, kupiliśmy szafę i nowe łóżko. Najmod­niejsze podwójne łoże, wiedziałaś o tym?

-  To miała być niespodzianka, mamo - przerwał jej Ola zre­zygnowany. - Łóżko mieliśmy zachować w tajemnicy.

-  Ach tak, rzeczywiście! - roześmiała się Marit niespeszona. - Ale co się stanie, jeżeli Dorbet już teraz się o tym dowie? Przynajmniej będzie miała jeszcze jeden powód do radości. Jest takie ładne - dodała z entuzjazmem. - Sama uszyłam nowe za­słonki, mam nadzieję, że ci się spodobają. Ale to prawda, nie wszystko jest gotowe, Ola miał rację. Brakuje jeszcze materaca i pościeli.

-  Mam w wyprawie ślubnej pościel i ręczniki, i...

Marit roześmiała się.

- Tak, domyślam się, że Mali nie wypuściłaby cię z domu bez skrzyni z wyprawą pełną tego i owego - uśmiechnęła się. - Ale pozwól, że to ja urządzę wam sypialnię. To, co przywieziesz ze sobą, będziesz mogła zacząć używać stopniowo po jakimś czasie, nie zmarnuje się.

Pewnie będzie tak, pomyślała Dorbet ponuro, że Marit ze­chce decydować o większości spraw. Ale ona nie zamierza po­zwolić sobą dyrygować ani nie zrezygnuje z własnych upodobań. Powiedziała o tym Oli, a on się z nią zgodził, ale właściwie nie wierzyła, by zbytnio się nad tym zastanawiał. Dla niego najważ­niejsze było tylko to, żeby wyszła za niego za mąż i z nim za­mieszkała. Liczył pewnie na to, że wszystko się samo z czasem ułoży. Dorbet nie była jednak o tym przekonana. Zdawała sobie sprawę, że będzie musiała pohamować swój upór, ale istnieją pewne granice cierpliwości. Matka radziła jej, żeby utrzymywa­ła dobre stosunki z teściową, i na pewno miała co do tego rację. Pomyślała, że teściowa postara się robić wszystko, co w jej mocy, by jej i synowi dogodzić, i spojrzała na Marit, która wybierała się w drogę wsparta na ramieniu Oli. Na pewno rzeczywiście chciała dla nich jak najlepiej. Pomysł z podwójnym łożem... Marit bardzo się tym ekscytowała. Mówiła, że nikt we wsi ta­kiego nie ma, o ile wie. Oglądała zdjęcia takich łóżek w czasopismach i katalogach i wyglądały bardzo stylowo. I w dodatku jest w nich dużo miejsca, zachwalała swój zakup. Z powodu tej wygody małżeńskie łoże Dorbet się nawet spodobało. Postano­wiła, że następnym razem, kiedy wstąpi do Granvold, obejrzy nową sypialnię. Miała nadzieję, że zasłonki, które Marit uszyła, nie będą kłócić się z jej gustem. Wiedziała, że nie będzie mogła ich od razu wymienić. W każdym razie jeżeli nie chce burzyć domowego spokoju.

 

W sypialni Oi i Herborg zapanował uroczysty nastrój, gdy zja­wili się goście, mimo że ponad wszystkim wisiało w powietrzu coś, co kładło się cieniem na radości młodych rodziców. Obecni mieli jeszcze w pamięci niedawną tragedię. Herborg półleżała na łóżku w swej najładniejszej koszuli nocnej z maleństwem w ramionach, zarumieniona i promieniejąca szczęściem. Było tuż przed trzecią, a więc Oja właśnie wrócił z pracy i stanął dum­ny i wyprostowany u wezgłowia. Najwidoczniej i on usłyszał już o odwiedzinach.

-  Czyż nasza dziewczyneczka nie jest śliczna? - spytała Mali.

Uśmiechała się z dumą, ale jej twarz pozostała blada i ściąg­nięta, a pod oczami widniały ciemne sińce. Marit zauważyła to, ale powstrzymała się od uwag. Pochyliła się nad łóżkiem i odsłoniła nieco kocyk, w który zawinięto niemowlę. Uważnie przyjrzała się małej, pogłaskała ją leciutko po miękkim policzku i wyprostowała się.

-  Rzeczywiście jest bardzo ładna! - zaszczebiotała z wypie­kami na twarzy. - Szczęście, że wszystko poszło dobrze - doda­ła. - To nie jest wcale takie oczywiste. No, ale powikłania zdarza­ją się rzadziej, jeżeli matka jest młoda, zdrowa i silna.

Zerknęła na Dorbet i uśmiechnęła się znacząco.

-  Chcesz ją potrzymać? - spytała Herborg przyjaźnie. Marit nie powiedziała „nie". Z namaszczeniem wzięła od Her­borg niemowlę i ułożyła w swych ramionach. Oczy jej rozbłysły.

-  Jaka ona śliczna - westchnęła. - Myślę, że jest bardziej podobna do Herborg albo... - Przyjrzała się maleństwu dokład­niej. - O nie, teraz widzę wyraźnie rysy Stornesów - poprawiła się. - To szczególna radość, kiedy dziedzic zostaje ojcem.

-  Cieszymy się zawsze tak samo, kiedy na świat przychodzi zdrowe dziecko - stwierdziła Mali.

Przetarła pośpiesznie twarz. Poczuła, jak bardzo jest zmę­czona. Najchętniej zostałaby teraz sama; usiadła w tkalni i w spokoju pogrążyła w smutku. Ale musiała się liczyć rów­nież z Oją i Herborg. Nie mogła nie wziąć udziału w tym wiel­kim wydarzeniu, które przeżywali. Oczywiście cieszyła się z tych narodzin. Lecz ową radość przesłaniał cień, pomyślała. Smutek z powodu śmierci Ruth kładł się niczym gęsty mrok na wszystko, co się działo. Mali wiedziała, że jeszcze długo tak będzie. Że minie wiele czasu, zanim znowu poczuje się całkiem szczęśliwa.

-  Tak, ale ta mała może w przyszłości przejąć Stornes - za­uważyła Marit i spojrzała na Mali. - Chyba że stanie się ina­czej - dodała z uśmiechem i utkwiła wzrok w czerwieniących się rodzicach. - Pojawią się pewnie kolejni potomkowie, jak myślę! Jeden za drugim.

Herborg zawstydzona spuściła wzrok i nerwowo skubała koc, a Oja niespokojnie zaszurał stopami.

-  Czy Ola mógłby też trochę potrzymać maleństwo? - spyta­ła Marit.

Herborg spojrzała w górę nieco zaskoczona i zerknęła na Oję.

-  Oczywiście, możesz je wziąć na ręce, Ola - uśmiechnął się Oja szeroko. - Wiesz, musisz się już wprawiać - zażartował.

-  Dobrze podeprzyj ją pod głowę - upomniała go Marit i przekazała dziecko synowi.

Ola stał sztywno, trzymając małą, jak gdyby była z kruche­go szkła. Dorbet uśmiechnęła się i podeszła do niego. Podłożyła swe ręce pod ręce Oli i przez chwilę razem trzymali maleństwo.

-  Ojej, jak oni ślicznie teraz wyglądają! - westchnęła Marit zachwycona. - Prawda, Mali?

Mali uśmiechnęła się i skinęła głową, lecz nie odpowiedziała. A kiedy malutka zaczęła się wiercić i kwilić, natychmiast znala­zła się na powrót w bezpiecznych i miękkich ramionach matki. Ola odetchnął z ulgą. Dorbet spojrzała na niego i nieznacznie się uśmiechnęła.

-  Byłeś bardzo dzielny - szepnęła i ścisnęła go za rękę. Odpowiedział jej nieśmiałym, wdzięcznym uśmiechem, nie wypuszczając jej dłoni.

Marit wyjęła pojemnik z ciastem oraz kosz i zaczęła wykła­dać wszystko, co z sobą przyniosła.

-  O nie! - zawołała Mali zaskoczona. - Przygotowałaś tyle dobrego, że...

-  Trochę możemy zjeść teraz, a resztę zostawcie sobie na wieczór - uśmiechnęła się Marit. - Zrobiłam to dla tego malu­cha, więc...

-  Skocz na dół i przynieś filiżanki i czajnik, Oja - poprosiła Mali. - I powiedz parobkom, że mogą bez nas zacząć jeść obiad.

Podała Dorbet miskę z przestudzoną kaszą.

-  Przytrzymaj to, a ja ustawię ten mały stolik - rzekła. Dorbet wzięła miskę. Zapach kaszy z masłem był tak silny, że nagle ogarnęły ją mdłości. Poczuła, że zrobiło jej się zimno, a na twarzy skroplił się pot. Przełknęła ciężko ślinę. Pokój zawirował.

-  Ola...

Więcej nie zdążyła powiedzieć, bo upadła na podłogę. Upuś­ciła kaszę, która rozprysnęła się na wszystkie strony.

Kiedy Dorbet doszła do siebie, Mali i Ola siedzieli w kucki tuż przy niej. Rozejrzała się dookoła.

-  Czy już ci lepiej? - Ola przyglądał się jej zatroskany i wziął ją za rękę.

Dorbet skinęła głową i próbowała wstać.

-  Powoli - ostrzegła Mali. - Zemdlałaś i wylałaś na siebie kaszę.

Marit stała obok i obserwowała to, co się stało, wielkimi Z przerażenia oczami.

-  Chyba nie jesteś chora? - spytała zaniepokojona.

-  Wszystko będzie dobrze, Marit - rzekła Mali spokojnie. - Wiele w ostatnim tygodniu przeszliśmy w Stornes - dodała.

-  Tak, to prawda - przyznała Marit. - A Dorbet jest taka młoda i taka wrażliwa... To dla niej za wiele, na pewno.

Mali nie odpowiedziała. Razem z Olą pomogła Dorbet wstać. Dorbet mocno chwyciła Olę za ramię i na moment zamknęła oczy. Zapach kaszy mdlił ją nadal. Czuła, że zwymiotuje.

-  Nie mogę znieść tego zapachu - zwróciła się drżącym, ci­chym głosem do matki. - Ta kasza...

Oja wszedł z tacą z filiżankami oraz dzbankiem do kawy. Ot­worzył szeroko oczy ze zdumienia, widząc siostrę bladą na twa­rzy i rozlaną kaszę.

-  Co się stało?

-  Dorbet zrobiło się słabo - wyjaśniła szybko Marit. - To nic poważnego - dodała z nadzieją i spojrzała na Mali.

-  Nie, na pewno - zapewniła Mali. - Napijcie się teraz kawy, a ja pójdę z Dorbet do jej sypialni i pomogę jej się umyć i przebrać.

-  Czy ja...

-  Będziesz mógł do niej pójść, kiedy ja wrócę - powstrzy­mała Mali Olę. - Najpierw pomogę Dorbet doprowadzić się do porządku i zmienić ubranie.

Uśmiechnęła się do niego życzliwie i uścisnęła mu rękę. 

-  Nie martw się, wszystko będzie dobrze, Ola.

Po tych słowach wyprowadziła Dorbet z pokoju.

 

-  To przez tę kaszę - zaczęła Dorbet, kiedy umyła się i przebrała, a Mali wyniosła jej brudne rzeczy na korytarz. - Po prostu nagle jej zapach wydał mi się nie do zniesienia.

Mali tylko skinęła głową, ale kiedy Dorbet chciała już wstać, zatrzymała ją.

-  Myślę, że będzie lepiej, jeżeli trochę poleżysz - poradziła i usiadła na brzegu łóżka. - Odpocznij trochę.

-  To tylko omdlenie - zaprotestowała Dorbet. - Tyle się ostatnio wydarzyło - dodała. - Już od kilku tygodni czuję się słabo.

-  Od kilku tygodni?

-  Tak, źle sypiam i... no, i potem ta śmierć Ruth... Nagle łzy stanęły jej w oczach. Mali pogładziła córkę po policzku, który powoli zaczął odzy­skiwać kolory.

-  Jesteś w ciąży, dziewczyno - rzekła cicho. - Nie przyszło ci to do głowy?

Dorbet spojrzała na matkę wielkimi oczami. Powoli oblała się rumieńcem.

-  W ciąży...

-  Jestem przekonana, że właśnie to ci dolega - stwierdziła Mali. - Kiedy ostatnio miałaś okres?

Dorbet potrząsnęła głową oszołomiona. Przyłożyła rękę do czoła i zamknęła oczy.

-  To było... To było...

-  Wydaje mi się, że gdzieś na początku lutego - pomogła jej Mali. - Jeszcze tego nie widać, ale jestem przekonana, że zaszłaś w ciążę. Dobrze, że nie stało się to wcześniej, bo nie mogłabyś wystąpić jako panna młoda w tej sukni, którą zamó­wiłaś.

-  I co teraz będzie?

-  Weźmiesz ślub, będąc w ciąży, ale nikt tego po tobie nie pozna - uspokoiła ją Mali.

Wzięła córkę za rękę i popatrzyła jej w oczy.

-  A co ty o tym myślisz, Dorbet?

Nagle Dorbet uśmiechnęła się jasnym, promiennym uśmie­chem.

-  Jestem szczęśliwa - szepnęła zdławionym głosem. - Tak się bałam, że nie będę mogła mieć...

-  Obawiałam się tego samego - przyznała Mali. - Podejrze­wałam, że ty i Ola nie na samych rozmowach spędzaliście owe długie wieczory w Granvold. I jesteście ze sobą już jakiś czas - dodała. - Dziwiło mnie więc, że ty jeszcze nie...

Dorbet położyła dłoń na swym płaskim brzuchu i rozmarzy­ła się. Wielkie łzy potoczyły się po jej policzkach.

-  Jestem taka szczęśliwa - powtórzyła cicho. - Tak bardzo szczęśliwa.

Mali pogładziła córkę po włosach, musnęła lekko jej poli­czek. Uśmiechnęła się do niej, chociaż poczuła bolesne ukłucie w piersi. Przypomniała sobie, jak bardzo Ruth się cieszyła, kiedy została matką. Pamiętała jasne, pełne radości tygodnie tuż po porodzie, kiedy córka mieszkała w Stornes, a Samuel przeby­wał w Berkak. Jednak szczęście nie trwało długo. Misjonarz od początku nie interesował się Marileną. Mali wiedziała, że Ruth było bardzo przykro, kiedy sobie z tego zdała sprawę. W całym swym małżeństwie Ruth nie zaznała wiele szczęścia, pomyślała z ciężkim sercem. Przetarła dłońmi twarz. Czuła się tak bardzo zmęczona.

-  Dobrze, że nie stało się to wcześniej - powtórzyła. - I to za­równo ze względu na ślub, jak i moją podróż do Ameryki. Zdążę wrócić do domu przed twoim rozwiązaniem. Wydaje mi się, że nie urodzisz wcześniej niż pod koniec października. A wtedy na pewno będę już w domu.

Wstała i poprawiła bluzkę. Odgarnęła kosmyk włosów, który opadł luźno na twarz i łaskotał ją w policzek.

-  Chciałabym odbierać to dziecko - uśmiechnęła się. - Cho­ciaż pewnie Marit będzie mi deptać po piętach, gdy nadejdzie czas. Być może maleństwo, które nosisz teraz pod sercem, to przyszły dziedzic Granvold.

Dołożyła szczapę drewna do pieca, wytarła ręce w ścierkę przy misce i odwróciła się do córki odpoczywającej na łóżku.

-  Przyślę do ciebie Olę - mówiła dalej. - Podejrzewam, że stoi teraz w sypialni Oi i Herborg i obgryza biedak paznokcie ze zdenerwowania. To, co mu powiesz, na pewno będzie dla niego wielkim zaskoczeniem.

Dorbet spojrzała na matkę jaśniejącymi oczami, zarumienio­na na twarzy, i skinęła głową.

-  Dobrze, przyślij go - poprosiła cicho. - Tylko nie mów nic Marit - uprzedziła szybko. - Jeszcze nie. Od razu tu przybiegnie i... Mogłabyś powiedzieć, że po prostu zasłabłam i że już mi le­piej? Ola wyzna jej prawdę dziś wieczorem - dodała.

Mali skinęła głową na znak, że się zgadza. Potem cicho znik­nęła za drzwiami.

 

Najpierw rozległo się nieśmiałe pukanie, a zaraz potem uchyliły się drzwi i do sypialni zajrzała blada, zmartwiona twarz Oli.

-  To tylko ja - odezwał się cicho, wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. - Twoja matka przekazała mi, że mogę...

Dorbet wyciągnęła ku niemu obie ręce i uśmiechnęła się.

-  Chodź - poprosiła cicho. - Usiądź tu koło mnie.

-  Czy jesteś całkiem pewna, że...?

Przyjrzał się jej zarumienionej twarzy i oczom pełnym bla­sku.

-  Widzę, że już ci lepiej - stwierdził z ulgą. - W każdym ra­zie wyglądasz dużo lepiej.

-  Czuję się już całkiem dobrze. Ale to się może powtórzyć, przynajmniej w ciągu najbliższych miesięcy - dodała nieco za­czepnie.

Ola patrzył na nią, nie rozumiejąc. Dorbet ujęła jego dłoń i przyłożyła do swego policzka.

-  Będziemy mieli dziecko, Ola - rzekła łagodnie. - Jestem w ciąży.

Przez moment siedział oniemiały z wielkimi oczami i na wpół otwartymi ustami i tylko na nią patrzył. Dorbet roześmia­ła się cicho, zsunęła jego dłoń z policzka i miękko ucałowała. Wyglądało na to, że Ola powoli zaczynał rozumieć znaczenie jej słów. Głęboko zaczerpnął powietrza.

-  Jesteś w ciąży? - wykrztusił ochryple. - Nie mylisz się?

-  Tak, sama powinnam się wcześniej domyślić, ale nawet nie przyszło mi to do głowy. Poza tym to dopiero drugi miesiąc. Ale moja mama od razu odgadła.

Ola wziął obie ręce Dorbet i skrzyżował je między swymi. Jego oczy zalśniły.

-  To nie do wiary - szepnął. - Boże, że można być aż tak szczęśliwym!

-  A więc jesteś szczęśliwy? - uśmiechnęła się zalotnie. Objął ją i pocałował. Potem ostrożnie położył na poduszki i dotknął jej płaskiego brzucha.

-  Ale ślub...

-  Tak, teraz powinieneś się ze mną ożenić, czy chcesz, czy nie - drażniła się z nim. - Zrobiłeś mi dziecko!

-  Tak, tak, nie o to chodzi... Ale jak...

-  Nikt jeszcze niczego po mnie nie zauważy - wyjaśniła Dor­bet. - To dopiero początek. Mama powiedziała, że dziecko nie urodzi się wcześniej niż pod koniec października. A ona już na tym się zna - dodała. - A więc będę taka szczupła i piękna jesz­cze. ..

-  Nosisz w brzuchu nasze dziecko - zdumiał się. - Dziedzica Granvold! - dodał z namaszczeniem. - Mama...

Przez twarz Dorbet przemknął cień. Wzięła Olę za rękę.

-  Tak, twoja matka nie będzie się posiadać z radości, wiem o tym - rzekła. - I ma do tego prawo, Ola. Ale nie mów jej nic, zanim nie przyjedziemy do domu. Chciałabym, żebyśmy przez krótką chwilę wiedzieli o tym tylko ty i ja. Wiesz... - Ucałowała jego dłoń. - Kiedy twoja matka się o tym dowie, zaraz dowie się cała wieś. Miałam nadzieję, że...

Westchnęła lekko i uśmiechnęła się.

-  Pozwól jej, by sama się domyśliła - dodała. - Wkrótce zresztą pewnie i tak na to wpadnie. Już takie są te matki.

Ola przyłożył głowę do brzucha Dorbet, jak gdyby chciał usłyszeć dziecko. Dorbet gładziła go palcami po włosach. Czuła ogromną radość i ulgę. Do tej pory zamartwiała się, że jeszcze nie zaszła w ciążę. Teraz to zmartwienie minęło! Zostanie mat­ką! Nagle uświadomiła sobie, że nie ma już drogi odwrotu. Je­żeli kiedykolwiek miała wątpliwości, czy powinna się wiązać, to teraz było już za późno, żeby się wycofać. Teraz jej życie zostało zapieczętowane i związane z Olą i Granvold.

Przez moment zakłuło ją w piersi i zagryzła wargę. Ola pod­niósł głowę i objął swą przyszłą żonę.

-  Jesteś szczęśliwa?

-  Tak - odparła i uśmiechnęła się do niego. - Tak bardzo szczęśliwa jak ty.

To prawda, pomyślała. Nikt nie mógł być od niej szczęśliw­szy. Zarzuciła Oli ręce na szyję i roześmiała się.

Wiosna w kwiatach, ślub i macierzyństwo! Pewnie, że była szczęśliwa! Smutek z powodu siostry i niepokój o przyszłość zniknęły w łagodnym śmiechu i ciepłych pieszczotach. Na niebie nie było jednej chmurki. Przynajmniej w tej chwili, kiedy leżała tak w ramionach Oli, pełna oczekiwań i radości.

  

ROZDZIAŁ 10.

 

Sivert i Tordhild nie śpieszyli się ze wstawaniem tego ranka, tak więc tylko sami we dwoje zasiedli do śniadania. Tordhild posa­dziła sobie Marilenę na kolana. Oboje z Sivertem nalegali, żeby mała mogła spać z nimi, by jak najszybciej się z nimi oswoiła. Najwyraźniej poważnie potraktowali adopcję dziewczynki, po­myślała Mali, przyglądając im się z boku. Lepiej nie mogło się ułożyć. W samym środku smutku, który sprawiał jej ból niczym otwarta rana, znajdowała wielką pociechę, wiedząc, że Marilena znajdzie się w dobrych rękach. Mali była absolutnie pewna, że tak się stanie. Ruth ucieszyłaby się, widząc, jakie znaleźli rozwiązanie dla jej córeczki, pomyślała. Wstała ciężko, żeby przy­nieść dzbanek z kawą.

Johannes już dawno pobiegł do Oppstad, żeby się spotkać z Olą Havardem, parobcy byli w pracy, a Dorbet jeszcze się nie pokazała.

- Przyszła mama długo dziś leży w łóżku - stwierdził Sivert z uśmiechem i wziął następną kanapkę.

On i Tordhild poznali tę wielką nowinę wczoraj wieczorem. Sama Dorbet powiedziała im o tym, czerwieniąc się na twarzy i promieniejąc radością. Chętnie przyjmowała gratulacje i uści­ski. Ola nie od razu pochwalił się swojej matce, tak jak się umó­wili. Dopiero po powrocie do Granyold oznajmił jej, że Dorbet jest w ciąży. Marit natychmiast zadzwoniła do Stornes. Krzy­czała do słuchawki tak głośno, że właściwie mogłaby nie wyda­wać na telefon, pomyślała Mali. Jej radosne okrzyki dochodziły z Granyold niemal aż tutaj. Skoro ona i Astrid w centrali tele­fonicznej wiedziały, można mieć pewność, że w ciągu jednego wieczoru cała wieś również się dowie, że dziedzic Granvold jest już w drodze. Ale co to szkodzi, pomyślała Mali. Dla odmiany jest to radosny powód do plotek i wszyscy w Stornes bardzo tego potrzebowali.

-  Tak, Dorbet ma szczęście - uśmiechnęła się Tordhild. - A jeśli mimo wszystko zmieści się w tę śliczną suknię ślubną, którą zamówiła...

-  Nie powinna mieć z tym kłopotu - zauważyła Mali i przy­cupnęła na brzegu ławy, stawiając dzbanek z kawą na stole. - Do­brze, że zajmie się teraz ślubem, suknią i przyjęciem weselnym.

-  Upiecze dwie pieczenie na jednym ogniu - wtrącił się Sivert. - Nie mogło się lepiej ułożyć. I o ile dobrze zrozumiałem z wczorajszej rozmowy telefonicznej, w Granvold szykują wiel­kie przyjęcie. Kiedy dziecko się urodzi, Granvold otrzyma dzie­dzica, a to nadal tutaj we wsi bardzo wiele znaczy - dodał.

-  A wiesz, że masz rację - zauważyła Mali cicho i posłała sy­nowi szybkie spojrzenie. - I zawsze tak będzie, gdy mowa o wiel­kich dworach. To ważne wydarzenie, Sivercie.

Na moment zapadła cisza, młodzi jedli w milczeniu.

-  Pomyślałam, że może poszlibyście dziś ze mną na Wzgó­rze - zaproponowała Mali po chwili. - Dobrze by było, gdybyście się zastanowili i powiedzieli nam, jak chcielibyście rozbudować dom, oczywiście w granicach możliwości - dodała. - Przecież to wy tam będziecie mieszkać...

Sivert odłożył kanapkę i oparł łokcie na stole.

-  Tak, rozmawialiśmy wczoraj z Tordhild o tym, że powin­niśmy się wybrać na Wzgórze, skoro już tu jesteśmy. Równie do­brze możemy pójść dzisiaj - dodał. - Jeśli i ty masz czas.

-  Nie bardzo mi się to uśmiecha - wtrąciła Tordhild i wzdryg­nęła się. - To będzie... trudne - dodała cicho i zerknęła ukrad­kiem na obie służące.

Mali zamarła na moment w obawie, że Tordhild się zapo­mni i niechcący wygada o Samuelu i o tym, jak zginął. Ale zaraz uspokoiła w duchu samą siebie, że przecież Tordhild nie jest tak nierozważna, i odetchnęła z ulgą.

-  Havard też tam będzie - rzekła Mali. - Powiedział, że spotkamy się na miejscu tuż przed jedenastą. Musicie się więc postarać zjeść do tego czasu śniadanie - dodała. - Dla innych już niedługo zacznie się pora obiadu.

-  Uwielbiam, kiedy nie muszę wstawać zbyt wcześnie - od­parł Sivert i ziewnął szeroko. - Świetne są takie poranki jak dzi­siaj, gdy możemy być z Tordhild tylko we dwoje. Herborg zabra­ła Marilenę z samego rana do siebie, bo i tak musiała wstać do Małej Mali. Nakarmiła ją i przewinęła. Teraz mała tylko sobie dojada - uśmiechnął się. - Marilena jest taka grzeczna. Przespa­ła całą noc. Ale wyraźnie po niej widać, że na Wzgórzu musiało się rozegrać coś niedobrego. Dziewczynka jest niespokojna, cza­sem podrywa się nerwowo. Ale w ostatnich dniach już jest lepiej, prawda, Tordhild?

Tordhild przytaknęła, dmuchnęła Marilenie w kark, aż mała zaniosła się od śmiechu. Co za cudowny dźwięk, pomyślała Mali. Nagle uderzyło ją, że nieczęsto dotąd słyszała, by dziewczynka się śmiała.

-  Tyle podróżuję - mówił dalej Sivert. - Dlatego tak bardzo sobie cenię spokojne poranki w towarzystwie Tordhild. I wszyst­kich moich bliskich - poprawił się i wysunął filiżankę, żeby do­stać jeszcze kawy. - Nie jestem panem tego gospodarstwa - do­dał, nie patrząc na matkę. - Dlatego wyleguję się do późna ze spokojnym sumieniem. 

-  Zasłużyłeś na to - rzekła Mali. - Należy wam się dziś chwi­la wytchnienia. Szkoda tylko, że okazja ku temu jest właśnie taka - dodała cicho.

-  Tak, tym razem rzeczywiście jest jakoś dziwnie - odezwa­ła się Tordhild zamyślona. - Spotkało nas wielkie nieszczęście i smutek, lecz jednocześnie ogromna radość. Myślę o Herborg i Oi i ich maleństwie. No i o Dorbet...

Odgarnęła ciemne włosy z czoła i spojrzała na Mali.

-  Dla nas ostatnie dni okazały się całkiem szczególne - mó­wiła dalej. - Podjęliśmy ważną decyzję o przeprowadzce i adop­cji Marileny. Czuję, że wraz z tym postanowieniem zaczynamy zupełnie nowy rozdział w naszym życiu.

-  To prawda - uznał Sivert.

-  Mam tylko nadzieję, że nie będziecie żałować - rzekła Mali.

-  Na pewno nie - odparł Sivert zdecydowanie i wsunął ka­wałek chleba do buzi Marileny, która bawiła się, uderzając ły­żeczką w stół. - To była słuszna decyzja, jestem o tym całkowicie przekonany. Również ze względu na Johannesa - dodał.

-  I ze względu na Marilenę, która zyskała kochających rodzi­ców - wtrąciła Mali. - Ale i wy oboje nie powinniście żałować.

Sivert roześmiał się i spojrzał na matkę rozpromienionym wzrokiem.

-  Myślisz pewnie, że sprowadzę się tu jako obcy ptak - rzekł. - Zresztą wcześniej, jak tylko sięgnę pamięcią, też nie bardzo tu paso­wałem. A tym bardziej teraz, po tylu latach spędzonych w mieście, a także z powodu mojej pracy, różnię się od ludzi, którzy tu mieszkają. Ale o to już się nie martwię, mamo, jeśli w ogóle kiedykolwiek się tym przejmowałem - dodał zamyślony. - Żyję tak, jak uważam za słuszne, niech sobie inni mówią, co chcą.

-  Wydaje mi się, że zapomniałeś, jak łatwo tu we wsi rozno­szą się plotki i ile mogą wyrządzić krzywdy - przypomniała mu Mali i zerknęła na syna. - Ludzie potrafią być bezlitośni i wcale pod tym względem się nie zmienili, odkąd stąd wyjechałeś - do­dała z naciskiem.

Ane i Ingeborg wyszły z kuchni - jedna po drewno, a druga do spiżarni.

-  Myślę o was obojgu - mówiła dalej Mali. - O tym, by nikt nie dowiedział się, że wy... że Johannes...

-  Nikt się nie dowie - uspokoił ją Sivert pewnym siebie gło­sem. - Tylko czworo z nas wie: ty i Havard, Tordhild i ja. Nie zamartwiaj się tym, mamo. My nigdy nie zawracamy sobie tym głowy. Wszystko będzie dobrze.

Oby miał rację, pomyślała Mali, czując niepokój, który trze­potał w piersi niczym skrzydło ptaka.

-  Gdyby Johannes... - zaczęła. - Słabo mi się robi, kiedy pomyślę, że chcecie mu powiedzieć prawdę. Myśleliście o tym, żeby mu kiedyś...

-  Dopiero wtedy, kiedy będzie na tyle dorosły, żeby zrozu­mieć - odparł Sivert i utkwił w matce wzrok.

-  Być może on nigdy nie będzie w stanie tego zrozumieć - za­uważyła Mali cicho. - W każdym razie nie to, co ja kiedyś uczy­niłam - dodała ledwie słyszalnie. - Mogę go wtedy utracić...

-  Mnie nie utraciłaś - rzekł Sivert.

Mali popatrzyła na syna. W jej oczach zakręciły się łzy.

-  Dawno już byś się ode mnie odwrócił, Sivercie - wykrztu­siła wreszcie. - Mogę chyba podziękować Tordhild, że w końcu zechciałeś...

Sivert objął Tordhild ramieniem i skinął głową.

-  Masz chyba co do tego wiele racji - zgodził się. - Ale na razie nie myśl o Johannesie. Jeszcze długo się o niczym nie dowie. Być może zdecydujemy się jednak o niczym mu... Nie, jeszcze nie wiem - przerwał nagle sobie samemu. - Ale mogę cię uspokoić, że na pewno tego nie zrobię bez zgody Tordhild. A moja Tordhild jest mądrą kobietą - uśmiechnął się i przytulił żonę. - Bardzo mądrą.

Wstał.

-  Chodźmy do Havarda na Wzgórze - zadecydował i po­mógł Tordhild z Marileną na rękach. - Najpierw tylko wej­dziemy na górę do Herborg i zostawimy pod jej opieką Mari­lenę.

Mali łudziła się nadzieją, że Johannes nigdy nie dowie się o zawiłych związkach rodzinnych, że może jednak Sivert i Tord­hild o niczym mu nie powiedzą, w każdym razie dopóki nie do­rośnie i będzie w stanie zrozumieć, jak obiecał Sivert.

Postawiła wędliny i ser na tacy, żeby je wynieść do chłodni. Jej spojrzenie napotkało wzrok Tordhild. To prawda, że synowa jest mądrą kobietą, można na niej polegać, pocieszyła się Mali. Obawa, że Johannes mógłby kiedyś poczuć do niej, Mali, po­gardę i być może nie będzie chciał jej znać, zapiekła ją w piersi. Pomyślała, że nie zniosłaby kolejnej straty, a już w żadnym wy­padku nie pogodziłaby się ze stratą Johannesa. To dziecko miało dla niej szczególne znaczenie.

-  Nie kłopocz się tym - rzekła Tordhild cicho, jak gdyby czy­tała w jej myślach. - Wszystko się ułoży.

To nie jest wcale takie proste, uznała Mali w duchu i drżąc, wciągnęła głęboko powietrze. Nieraz doświadczyła na własnej skórze, że jest inaczej.

 

Mali szczelniej otuliła się szalem, kiedy stanęli na Wzgórzu przed wejściem do domu. Nie zaglądała tu od czasu, kiedy znaleźli na brzegu fiordu martwą Ruth, a Samuela w kałuży krwi na podłodze w kuchni. Havard był w tym domu później z lensmanem, żeby zabrać ciało, i jeszcze raz, kiedy poprosiła go, by przyniósł jakieś ubranka dla Marileny. Jednak nigdy nie spytała go, czy umył podłogę. Myśl, że być może do tej pory na podłodze leży zakrzepła krew, przyprawiła Mali o gę­sią skórkę.

Havard włożył klucz do zamka i przekręcił go. Drzwi za­mknięte na klucz były tu czymś niezwykłym, nikt we wsi nigdy ich nie zamykał. Ludzie zawsze byli mile widzianymi gośćmi, nawet gdy gospodarza nie było w domu. Taki panował zwyczaj. Ale być może lensman zaproponował, żeby Havard zamknął jednak dom na klucz, przyszło Mali do głowy. Trudno byłoby się wytłumaczyć, skąd na podłodze w kuchni wzięła się krew, gdyby ktoś przypadkiem zajrzał do środka i zobaczył. Zresztą i tak nikt pewnie by się nie wybrał na Wzgórze, zastanawiała się dalej. Wszyscy wiedzieli przecież, że dom stoi pusty po tragedii, która się niedawno wydarzyła.

-  Zamknąłeś drzwi na klucz? - spytała cicho.

-  Tak, lensman poradził, że tak będzie lepiej - przyznał Havard. - Dopóki nie umyjemy podłogi i nie posprzątamy po tym, co tu się stało.

-  Ale domyślam się, że służba wam chyba pomoże? - spyta­ła Tordhild. - To dużo pracy.

-  Tak, ale najpierw musimy zmyć tę obrzydliwą plamę krwi - odparł Havard. - Nikt tu nie zaglądał i niczego nie ruszał od czasu, kiedy... Razem z lensmanem zabraliśmy tylko ciało Samuela - dodał ponuro.

A więc tak to wygląda, pomyślała Mali. Musi zatem rozpalić w piecu i nastawić wodę, jak tylko wejdą do środka, a potem do­kładnie wyszorować podłogę w kuchni i usunąć wszelkie ślady po zamordowanym misjonarzu.

-  Wolałabym, żeby nikt postronny tu nie wchodził, zanim nie uporządkujemy rzeczy Ruth - rzekła głosem drżącym ze wzruszenia. - To byłoby nie w porządku.

Havard skinął głową.

-  Całkiem się z tobą zgadzam - przyznał. - Musimy teraz zrobić wszystko naraz. Sivert i Tordhild rozejrzą się i zastanowią, jak rozbudować dom i co tu zmienić, ale pomogą również przy sprzątaniu i segregowaniu rzeczy. Naturalnie razem z Dorbet i Oją.

-  Właściwie tylko Marilena jest prawną spadkobierczynią wszystkiego, co pozostało po Ruth - zauważył Sivert.

-  Tak, masz rację, ale uważam, że każde z was, jej rodzeń­stwa, powinno mieć po siostrze jakąś pamiątkę - uznała Mali.

-  Jednak tylko Dorbet jest rodzoną siostrą Ruth - stwierdził Sivert.

Mali podniosła wzrok. Na jej bladą twarz padło światło, uka­zując smutek, który wrył się w każdą najdrobniejszą bruzdę.

-  Nie traktujemy tego w ten sposób, Sivercie, i powinie­neś o tym wiedzieć - rzekła cicho. - Wszyscy czworo jesteście rodzeństwem, w każdym razie dla mnie i dla Havarda - doda­ła. - Mam nadzieję, że i wy tak to zawsze odbieraliście i że nie daliśmy wam odczuć, by któreś z was było mniej kochane.

-  Wiesz, co czułem do Ruth - odparł Sivert. - Nikt nie był mi droższy i bliższy niż ona. Ale myślałem tylko...

-  Nie ma tu o czym rozmyślać - przerwała mu Mali. - Poza tym nie pozostało chyba po Ruth wiele do podziału. Nie wiem, czy od ślubu dostała choćby jedną nową rzecz - zauważyła z go­ryczą. - A ten dom, tak, on jest częścią Stornes i należy do nas.

-  Ruth i Samuel chyba go od was dostali - nie zgodził się Sivert. - O ile pamiętam...

-  Tak, powiedzieliśmy, że to prezent ślubny dla młodych - przyznała Mali. - Ale nigdy nie dostali od nas żadnego doku­mentu, który by to poświadczał. Czekałam, aż Samuel się upo­mni o zapis na piśmie, ale wydaje mi się, że on nie bardzo się na tym znał i uznał za oczywiste, że wszystko jest w porządku. Jed­nak Havard i ja nie chcieliśmy, by Samuel nabył jakiekolwiek prawo do tej posiadłości, na wypadek gdyby doszło do rozwodu. Zamierzaliśmy zapisać Wzgórze Ruth, ale nie zdążyliśmy tego zrealizować - dodała.

-  Ja w każdym razie chciałbym mieć prawo własności, kiedy się tu przeprowadzimy - zastrzegł Sivert. - A jeżeli ja nie będę mógł kupić tego domu... to może Marilena?

Mali położyła dłoń na ramieniu Havarda i powstrzymała go, żeby jeszcze nie wchodził do środka. Potem zwróciła się do Siverta.

-  Otrzymasz je, Sivercie - rzekła cicho. - Prawo jest po na­szej stronie. Na papierze Wzgórze nadal należy do dworu i nie zostało oddzielone od całej posiadłości. Ale słowo jest słowem, więc patrząc w ten sposób, dom stanowi prezent ślubny, który jednak zamierzaliśmy przepisać jako odrębną całość na Ruth. Niezależnie od tego, co o tym by pomyślał Samuel, to właśnie tak chcieliśmy zrobić - dodała. - Ruth miała dostać Wzgórze w rozrachunku za prawo dziedziczenia Stornes, które otrzymał Oja. Tak więc w pewnym sensie masz rację, twierdząc, że dom należy do Marileny i że jej też należy się jakaś część. Planowa­liśmy ofiarować jej książeczkę oszczędnościową z dość znaczną sumą pieniędzy, którą będzie mogła dysponować, gdy osiągnie pełnoletność. Ale ty dostaniesz Wzgórze, Sivercie - powtórzy­ła cicho. - Sądzę, że po rozbudowie i remoncie będzie to ładny dom. Poza tym dostaniesz jeszcze kilka hektarów ziemi i ten pas lasu, który leży zaraz za domem.

-  Dostanę?...

Sivert popatrzył na matkę pytająco.

-  Dziedzictwo Stornes należało do ciebie - wyjaśniła Mali spokojnie. - W każdym razie tak, jak... jak ja to rozumiałam. Zrzekłeś się tego prawa i ta sprawa jest już zamknięta. Jednak jako najstarszemu synowi należy ci się jakaś rekompensata. Wy­kup, można by powiedzieć. Taki jest stan rzeczy, chociaż nigdy o tym nie rozmawialiśmy. Ale teraz rozliczymy się w ten sposób, że wy dostaniecie Wzgórze z częścią ziemi i lasu. I tym razem zrobimy to zgodnie z prawem - dodała stanowczo. - Otrzymasz na to odpowiednie dokumenty.

Przez chwilę Sivert stał w milczeniu. Potem otarł twarz i od­garnął dłonią włosy. Wzrokiem poszukał Tordhild.

-  Zwykle w momencie przekazywania dziedzictwa każde z ro­dzeństwa coś otrzymuje - rzekł, spoglądając na matkę. - Ruth mia­ła dostać Wzgórze, jak mówisz. Ale co w takim razie z Dorbet?

-  Dorbet dostanie pieniądze, tak jak Marilena, kiedy wyj­dzie za mąż i opuści Stornes - wtrącił się Havard. - Tak więc ma­jątek zostanie podzielony sprawiedliwie, jeśli doliczysz wyprawę ślubną, którą Dorbet zabierze ze sobą do Granvold.

-  W każdym razie na tyle sprawiedliwie, na ile da się to zro­bić - mówiła dalej Mali. - Dwór jest naturalnie wart o wiele wię­cej, jednak, jak wiesz, ten, komu należy się dziedzictwo, przej­muje gospodarstwo na takich warunkach, że rodzeństwo dostaje tylko symboliczną kwotę z całości.

-  Ale Marilena...

-  Chcecie ją wziąć na wychowanie i uznać za swoje dziec­ko - rzekła Mali. - Nikt nie zamierza się temu sprzeciwiać, wszyscy są wręcz szczęśliwi, że udało się to rozwiązać w obrębie naszej rodziny. Marilena dostanie swoją część po matce w po­staci pieniędzy, które jej damy. A więc pomyśleliśmy o wszyst­kich - podsumowała.

Sivert skinął głową i powoli wysunął rękę w stronę matki.

-  Przyjmuję i dziękuję - powiedział. - A Marilena dostanie w spadku również coś po nas. Zamierzamy ją prawnie adoptować.

Serce Mali zabiło w piersi.

-  Wtedy będziecie musieli wysłać swoje dokumenty i akt ślubu, a... A jeśli ktoś zacznie to sprawdzać?...

Sivert spojrzał na Mali z wyrozumiałością.

-  Zaufaj mi, mamo, że nic nam nie grozi. Nasze dokumenty są w porządku, nikt się w nich niczego nie doszuka. Tyle powin­naś sama wiedzieć - dodał. - Byłaś chyba przy tym, kiedy Johan Stornes podpisywał oświadczenie, że jest moim ojcem, prawda? Poza tym do księgi parafialnej zostałem wpisany jako syn Joha­na Stornesa. Więc czego się obawiasz?

Mali potrząsnęła głową. Sivert miał zapewne rację, pomy­ślała. Wszystkie dokumenty są w porządku. Mimo to niepokój niczym fizyczny ból dawał o sobie znać w okolicach żołądka. Je­żeli ktoś odkryje prawdę, wielu ludzi zostanie zgubionych. Mali szczelniej otuliła się szalem i skuliła się.

- Chyba masz rację - przyznała i wzięła syna za rękę. Miał ciepłe dłonie, gdy tymczasem jej własne były lodowato zimne.

Często rozmyślała o podziale majątku. Dręczyło ją, że Sivert nigdy nie dostał nic w zamian za zrzeczenie się prawa do dzie­dzictwa. Do tej pory nie chciał jednak o tym rozmawiać, tylko ciągle powtarzał, że już nie należy do Stornes. Teraz miała uczu­cie, że wreszcie wszystko trafiło na swoje miejsce. Sivert wrócił do domu i otrzymał swoją część spadku. A Marilena zyskała ro­dziców, brata i przyszłość. Oby im się dobrze ułożyło i oby do tego domu, który krył w swych czterech ścianach tyle smutku i zła, sprowadzili szczęście i radość. I niech Bóg sprawi, by nikt i nic nie zdołało zniszczyć im życia.

Mali rzuciła szybkie spojrzenie na niebieskie niebo. Wysoko w górze migotała samotna, blada gwiazda. A więc i Ruth się zga­dza, pomyślała i cofnęła dłoń.

 

Mali nie wiedziała, komu było najtrudniej przejść przez ów pu­sty, zimny dom. Tordhild zatrzymała się i cofnęła na widok za­krzepłej kałuży krwi na kuchennej podłodze.

-  Rozpalę w piecu i to zmyję - rzekła Mali, nie zastanawia­jąc się długo.

-  Ja mogę rozpalić - zaproponował Havard i zaczął wkładać do pieca drewniane szczapy. Kosz na drewno, który stał obok pieca, był pełen zarówno drobnych gałązek do rozpalania, jak i dużych polan.

Musieli poczekać, aż woda się zagrzeje, postanowili więc ro­zejrzeć się po opuszczonych pomieszczeniach. Havard i Sivert wyszli znowu na zewnątrz, żeby zobaczyć fundamenty i zasta­nowić się, w jaki sposób je rozbudować, a Mali i Tordhild udały się tymczasem na poddasze. Mali otworzyła szafę w korytarzu na górze. Wisiały tam cztery garnitury Samuela, dwie sukienki i kilka spódnic należących do Ruth, sporo białych, krochmalo­nych koszul i kilka bluzek. Więcej koszul niż bluzek, pomyślała Mali z goryczą.

-  Uprzątnę to - powiedziała cicho.

W komodzie, stojącej w sypialni, leżała reszta ubranek Ma­rileny. Tordhild z Mali przykucnęły i zaczęły przeglądać zawar­tość szuflad.

- Tak jak mówiłam, Havard zabrał stąd część rzeczy Mari­leny, potem, jak przyszedł tu z... z lensmanem. Możemy chyba teraz wziąć resztę. Mała potrzebuje więcej ubranek na zmianę, ale nie mogłam się zdobyć, żeby...

-  Tak, weźmiemy przy okazji te rzeczy. Masz rację, że Mari­lenie bardzo się przydadzą - zgodziła się Tordhild. - Poza tym trzeba stąd wszystko uprzątnąć przed rozbudową i remontem. Kiedy wrócimy, przejrzę jeszcze raz ubranka małej - dodała. - Myślę, że dokupię jej coś przed wyjazdem z Oslo. Na pewno bę­dzie potrzebowała nowych rzeczy na lato.

Mali znalazła poszwę na kołdrę i razem z synową zaczęły pa­kować do niej ubranka Marileny.

-  Jakie to ładne! - westchnęła Tordhild, trzymając w górze jasnożółtą kurtkę robioną na drutach i czapeczkę do kompletu.

Mali ciężko przełknęła ślinę.

-  Ruth sama je zrobiła - rzekła cicho. - Tak bardzo czekała na to dziecko i była taka szczęśliwa, kiedy się urodziło. Samuel przebywał w tym czasie w Berkak - dodała. - Ruth z maleń­stwem mogła wtedy przez kilka tygodni mieszkać z nami w Stor­nes. Myślę, że to były jedne z najbardziej radosnych i pogodnych tygodni w jej życiu.

Tordhild ujęła i uścisnęła dłoń Mali. Jej oczy były pełne współczucia. Mali spuściła głowę i ukradkiem otarła twarz, po której spływały łzy.

-  Co tu się działo w tym domu? - szepnęła zbolała.

-  Rozumiem, że nie daje ci to spokoju, ale myślę, że nie po­winnaś dłużej się tym zadręczać, Mali - poradziła Tordhild. - Ruth nie życzyłaby sobie pewnie, żebyś bez końca się zamar­twiała. Zrobiła to, co wydawało się jej konieczne, ale jestem przekonana, że nie zostawiłaby Marileny, gdyby nie była o nią spokojna. Wiedziała, że może na tobie polegać. Mali otarła twarz i spojrzała na Tordhild.

-  Mogła na mnie polegać? Dlaczego więc nic mi nie powie­działa, dlaczego nie przyszła się wyżalić, że jest jej tak źle? Wie­działa, że zawsze byśmy jej pomogli, ale cały czas nie dopuszcza­ła mnie do swego życia...

-  Znała Samuela lepiej niż ty - przypomniała jej Tordhild. - Uważam, że pewnie mąż jej groził, być może nie była pewną czy będziecie w stanie przeciwstawić się jego kłamstwom. Pa­miętaj, że był niebezpiecznym człowiekiem - dodała cicho. - Ni­gdy o tym nie zapominaj, Mali. Jednak Ruth wiedziała, że może na was polegać i że kochacie ją i Marilenę. To dlatego tamtego wieczoru zostawiła dziecko w salonie w Stornes... Wiedziała, że zaopiekujecie się małą.

-  A teraz wy wzięliście na siebie ten obowiązek.

Tordhild uśmiechnęła się ciepło.

-  Musisz wiedzieć, że traktujemy to jak dar - wyznała. - Tak bardzo chcieliśmy mieć więcej dzieci, ale wiesz... A teraz mamy Marilenę. To dla nas prawie jak cud.

-  Ale ten dom...

-  Mieszkanie się wyremontuje i sprowadzimy tu nasze włas­ne meble i sprzęt - uspokoiła ją Tordhild. - Sami postanowicie, co zrobić z rzeczami, które tu zostały, ponieważ my ich nie chce­my. No może tylko te, które Ruth sama zrobiła - dodała. - Sznu­rek do dzwonka w salonie i te kolorowe chodniki. Ale poza tym wszystko trzeba wynieść. Wprowadzimy się do nowego domu, w którym nie powinno pozostać ani trochę smutku i nieszczęś­cia mieszkającego w tych ścianach.

Mali skinęła głową.

-  Ale to taka mała wioska...

-  Na pewno sobie i z tym poradzimy - uśmiechnęła się Tord­hild.

-  Czy wiesz, co zazdrość potrafi robić z ludźmi, Tordhild? - spytała Mali cicho. - Sivert stał się sławny, poza tym wszyscy wiedzą, że jesteś spokrewniona z Cyganami. Musisz wiedzieć, że nikt tutaj nie zapomniał, że Sivert zrzekł się dziedzictwa i po prostu zniknął. Znajdą się tacy, którzy nie przestaną drążyć wa­szej przeszłości i waszego życia w nadziei, że znajdą coś, czym będą mogli was dotknąć.

-  Tych, którzy zużywają na to swój czas i siły, po prostu mi żal - odparła Tordhild. - Poza tym nie tylko na wsi tak jest, Mali. Zazdrość znajdziesz wszędzie.

-  Ale jest silniejsza, gdy miejscowość jest tak mała - zauwa­żyła Mali. - I nie ominie was, tym bardziej że jesteście Stornesami - dodała z naciskiem. - Całe życie tego doświadczałam.

-  My chyba, tak jak ty, należymy do tych, którzy potrafią wiele przetrzymać - uznała Tordhild. - Na pewno wszystko bę­dzie dobrze. Trzeba być dobrej myśli.

Położyła obie ręce na ramionach Mali i spojrzała jej w oczy. Przez moment serce się Mali ścisnęło. Czuła, jak gdyby patrzyła w błyszczące oczy Jo, z tak charakterystycznymi żółtymi plam­kami.

-  Sivert jest ciepły i wrażliwy - mówiła dalej łagodnie. - Ale jest również silny. Nigdy by nie wpadł na pomysł przeprowadzki, gdyby tego naprawdę nie chciał. On chce wrócić do domu, Mali. Powiedział mi to. W jego żyłach płynie również twoja krew - do­dała. - Myślę, że Sivert coraz silniej to czuje.

Mali położyła swoje dłonie na dłoniach Tordhild i uścisnęła je. Słowa synowej zapadły w nią. Tak bardzo chciałaby wierzyć, że to prawda, że Sivert właśnie tak czuje. Ale nie zadawala wię­cej pytań.

-  Chciałabym, żebyś coś ode mnie przyjęła - odezwała się po chwili namysłu.

Poszperała trochę w kieszeni spódnicy i wyjęła małe pude­łeczko.

-  Ruth skończyłaby w maju dwadzieścia lat - rzekła ze smutkiem. - Havard kupił to dla niej, kiedy ostatnio był w mie­ście. Chcieliśmy, żeby miała coś... coś porządnego - dokończyła. - Nie była rozpieszczana upominkami, odkąd wyszła za mąż. Chciałabym teraz, żebyś ty ten drobiazg od nas przyjęła.

Tordhild otworzyła pudełeczko. Na białej wyściółce leżał złoty pierścionek z błyszczącym niebieskim oczkiem.

-  Ruth tak bardzo lubiła niebieski - szepnęła Mali ła­miącym się głosem. - Mawiała, że to kolor nieba w pogodny dzień.

-  Ale ja nie mogę...

-  Weź go, jest dla ciebie - nalegała Mali. - A któregoś dnia dostanie go Marilena w spadku po tobie. I będzie tak, jak Ruth by sobie tego życzyła.

Podeszła do komody i otworzyła niewielką szkatułkę, która stała na blacie. Nie była to skrzynia pełna skarbów, zauważyła Mali smutno. Samuel najpewniej zabronił Ruth kupować kosz­towności. Ale leżały tam łańcuszek na szyję i dwie ładne szpilki do włosów. Dorbet i Herborg dostaną po jednej na pamiątkę, pomyślała. Sama wzięła cieniutki srebrny łańcuszek i zawiesiła na szyi. Położyła na nim dłoń i przycisnęła do piersi.

Już miała zamknąć i odłożyć szkatułkę na miejsce, gdy nag­le zauważyła w rogu coś błyszczącego. Podniosła pudełko do światła i dokładniej się przyjrzała. Poczuła bolesne ukłucie, kie­dy rozpoznała obrączkę ślubną Ruth. Nie zauważyła, że córka nie miała na palcu obrączki, kiedy przygotowywały z Dorbet jej ciało do pogrzebu. Zwróciła uwagę jedynie na złoty krzyżyk na szyi Marileny.

-  O Boże - szepnęła, przyglądając się błyszczącemu drobiaz­gowi. - Zdjęła obrączkę ślubną, zanim...

-  Dlaczego to zrobiła? - zdumiała się Tordhild i podeszła bliżej.

-  Nie wiem - odparta Mali cicho. - Ale wydaje mi się, że może wtedy wreszcie poczuła się wolna od Samuela.

-  Schowajmy to dla Marileny jako pamiątkę po matce - za­proponowała Tordhild.

Mali nie odpowiedziała. Wsunęła obrączkę do kieszeni spódnicy i razem z Tordhild zeszły na dół, żeby posłuchać, co uzgodnili Havard z Sivertem.

Zrobiło się późno, zanim udali się na spoczynek. Havard i Sivert długo siedzieli nad szkicami, przedstawiającymi ich wyobraże­nia na temat przyszłego kształtu Wzgórza. Zamierzali rozbudo­wać parter, by był dwa razy większy niż teraz, a na górze miały powstać dwie nowe sypialnie. No i w całym budynku należało założyć porządną izolację.

-  Popatrz, Tordhild, myślę, że tak będzie dobrze - rzekł Sivert i spojrzał w górę znad rysunku.

Miał policzki czerwone z wrażenia. Mali zobaczyła, jak dwie ciemne głowy pochylają się nad szkicami, i splotła dłonie na piersi.

Prowadź ich, Boże - pomodliła się w duchu. I miej ich w swej opiece!

Kiedy sięgnęła po chusteczkę, poczuła pod palcami coś twardego i zimnego - obrączkę Ruth. Prawie o niej zapomniała. Nagle doznała dziwnego impulsu, kiedy dotknęła zimnego zło­ta. Powoli podniosła się i podeszła do drzwi.

-  Muszę wyjść, zanim pójdziemy spać - oznajmiła tylko.

 

Na zewnątrz jasno świecił księżyc. Śnieg lśnił niebieskawo w jego blasku, kiedy Mali ruszyła na dół w stronę brzegu. Wiatr wzma­gał się. Mali uniosła spódnicę i weszła w śnieg. Tylko jeden raz rzuciła spojrzenie na dwór, w obawie, że ktoś mógł ją zobaczyć w drodze nad fiord. W domu pomyśleli pewnie, że wyszła za po­trzebą, i chciała, żeby tak myśleli.

W palcach zaciskała mocno obrączkę. Tordhild poradziła, żeby zachować ją dla Marileny jako pamiątkę po matce. Nigdy tego nie zrobi! Ta obrączka nie będzie dobrym wspomnieniem dla Marileny. Krzyżyk Ruth, owszem, jako prezent od nich w dniu konfirmacji. Nie trzeba więcej. Poza tym Mali będzie dużo opowiadać małej o Ruth. O tej Ruth, którą znali, zanim pojawił się Samuel i ją zniszczył. Ruth o promieniejących radoś­cią szarych oczach i ciepłym uśmiechu.

Kiedy Mali minęła szopę na łodzie, uderzył ją silny podmuch wiatru. Fale z głuchym łoskotem rozbijały się o brzeg. Mali ze­szła tak nisko, że lodowata woda oblewała jej buty, a na twarz ze słonego fiordu pryskała piana.

Powoli wysunęła z kieszeni rękę. Rozprostowała palce i przez moment przyglądała się połyskującej obrączce. Wzdrygnęła się.

- Teraz jesteś wolna, dziecko - rzekła cicho.

Potem rzuciła obrączkę do wody, najdalej, jak tylko potrafiła.

  

ROZDZIAŁ 11.

 

Kwiecień nadleciał szumnie do Inndalen wraz z fenem i ośle­piającym słońcem. To była prawdziwa eksplozja światła! Po długiej i mrocznej zimie ludzie niemal poruszali się po omacku. Promienie słońca odbijały się w kryształkach śniegu i czarnych wodach fiordu. Otwierano okna, a świeże powietrze przefruwało przez salony i sypialnie na poddaszach. Wszyscy ulegali wpływowi owych zmian w przyrodzie. Odnosiło się wrażenie, jak gdyby ludzie budzili się do nowego życia po długiej, mroźnej i pozbawionej światła zimie. Mimo że nie zapomnieli tragedii, która spotkała Ruth, pogodniej patrzyli na świat.

W owe cudowne dni kwietniowe niemało mieli powodów do radości. Herborg wreszcie mogła wstać z łóżka - stan zapalny ustąpił i młoda mama rozkwitała jak róża. Dumna niczym kwo­ka strzegła maleństwa, które kołysała w kołysce stojącej w salo­nie. Miała pod dostatkiem pokarmu, a Mała Mali rosła zdrowo.

Mali często zatrzymywała się przy kołysce i przyglądała dziewczynce. Czasem gładziła po mięciuchnym policzku. Mała była ślicznym dzieckiem, podobnym do obojga rodziców, pogod­nym i spokojnym. Przesypiała większość nocy, a w ciągu dnia, kiedy ktoś brał ją na ręce, gaworzyła i uśmiechała się, ukazując bezzębne dziąsła. Często się to zdarzało.

- Będzie bardzo rozpieszczona - zwrócił uwagę Oja, widząc któregoś dnia, jak Mali przechadza się po pokoju z dzieckiem na ręku.

Jednak Mali wiedziała, że syn nie ma nic przeciwko temu. Był tak dumny z córki, że sam często nosił ją w ramionach. Niewielu mężczyzn miało taki kontakt z dzieckiem. Mawiano, że niemowlęta to sprawa kobiet. Oja był innego zdania i mała wynagradzała mu to radosnym gaworzeniem, ulewaniem na ko­szulę, a Herborg promiennym, zakochanym uśmiechem.

- Babcie mają prawo rozpieszczać swoje wnuki - uspra­wiedliwiła się Mali i przykucnęła z maleństwem na rękach, aby Marilena mogła je poklepać.

Marilena skończyła dziewięć miesięcy. Nie potrafiła jeszcze chodzić, ale świetnie za to raczkowała. Niemało rzeczy wylądo­wało na podłodze, kiedy zatrzymywała się przy stole, wstawała, przytrzymując się brzegu blatu, i ciągnęła za obrus, żeby dosięg­nąć czegoś, na co miała ochotę. Wiedziała, że źle robi, bo patrzy­ła potem na dorosłych z poczuciem winy swymi wielkimi, sza­rymi oczami. Zaraz jednak jej drobną dziecięcą twarz przecinał szeroki, łobuzerski uśmiech i nikt już nie miał serca krzyczeć na to dziecko. Poza tym pamiętano, że przecież biedactwo straciło matkę. No, ojca też, ale nigdy o nim nie wspominano.

„Biedna malutka, pozbawiona matki" - mówili z powagą lu­dzie i wzdychali. Mali pomyślała, że to aż uderzające. Czasami zastanawiała się, o czym między sobą gadają. Ale zaraz uspo­kajała samą siebie, że to przecież nieważne. Najważniejsze, że udało się uratować dobre imię Ruth, że nie pozostała w ludzkiej pamięci jako zabójczyni.

Póki co Marilena sprawiała wrażenie beztroskiego dziecka. Nic również nie wskazywało na to, by za kimś tęskniła. Mali często pocieszała się myślą, że na szczęście dziewczynka była jeszcze bardzo mała, kiedy wydarzyła się ta potworna tragedia. Małe dzieci szybko zapominają o przykrościach, w każdym razie wtedy, gdy znajdują kogoś, kto otoczy je troską i miłością. A Ma­rilena jednego i drugiego miała w bród.

Była ruchliwym i pogodnym dzieckiem i wykazywała duże zainteresowanie Małą Mali. Zdarzało się, że zatrzymywała się obok kołyski, podnosiła na nogi i zaglądała do środka ze zdu­mieniem i zaciekawieniem. Jej poklepywanie maleństwa często kończyło się tak, że mała uderzała w krzyk, ponieważ Marilena nie miała wyczucia i oprócz tego, że potrafiła ostrożnie poklepać, czasem też uderzała mocniej. Wtedy jednak sama również była nieszczęśliwa i razem z Małą Mali zaczynała płakać. W takich chwilach Havard kręcił głową, zerkał znad gazety i mawiał, że w ich salonie jest jak w padole płaczu. Jednak patrzył łagodnym wzrokiem. Miał słabość do obu wnuczek i uważał, że wyrosną z nich niezwykłe dziewczyny. Potrafił odłożyć na chwilę gazetę i wziąć jedną albo obie naraz na kolana, żeby z nimi pogawę­dzić.

Od śmierci Ruth Havard bardzo się zmienił. Na początku Mali zbytnio się nad tym nie zastanawiała. Sądziła, że milczenie i powaga, w które coraz częściej popadał, są objawem smutku po stracie córki. Ale w miarę upływu tygodni uświadomiła sobie, że to coś więcej, że dręczy go jakaś zgryzota, z którą nie potrafi sobie poradzić. Mali nie bardzo wiedziała, co powinna zrobić, zostawiła więc Havarda w spokoju, mając nadzieję, że ów niepo­kojący stan wkrótce minie. Nie chciała zamęczać męża dodatko­wo pytaniami, jeszcze nie teraz, pomyślała. Pewnie z wiosną mu przejdzie.

 

Na razie Herborg wzięła na siebie główny ciężar opieki nad Marileną. Tordhild miała zająć się małą w połowie maja, kiedy z całą rodziną przeprowadzą się do Stornes.

-  Całkiem dobrze sobie radzę - uśmiechnęła się przeko­nująco, kiedy Mali stwierdziła, że jest dość roboty przy jednym dziecku. - Dorbet obiecała mi pomóc - dodała.

-  Oczywiście, że pomogę - zapewniła Dorbet i wzięła Mari­lenę na kolana, żeby dać jej kaszkę na drugie śniadanie. - Muszę się już wprawiać - rzekła z szelmowskim uśmiechem.

Mali jednak wydała polecenia obu służącym, żeby zarówno Ane, jak i Ingeborg pomagały opiekować się Marileną. Herborg miała ręce pełne roboty przy Małej Mali, a Dorbet często źle się czuła i musiała leżeć.

Oczywiście Mali również zajmowała się małą, gdy tylko mog­ła. Jednak większość czasu spędzała na tkaniu. Ostatnio tyle się wydarzyło, że musiała odłożyć na bok zlecenie z Ameryki. Przez jakiś czas myślała nawet, że nie będzie mogła pojechać. Nie te­raz, kiedy Ruth odeszła. I dopóki Havard nie wróci do zdrowia. Chciała porozmawiać z mężem, ale bała się, że jeśli usłyszy, jak bardzo jest mu potrzebna tu w domu, to sama zrezygnuje z wy­jazdu. A przecież tak bardzo chciała jechać. Czuła, że tego po­trzebuje. Choć musiała przyznać, że to długa i męcząca podróż, to jednak chciała choć na chwilę wyrwać się ze wsi. Poczuć wiatr w skrzydłach i przekonać się, że jeszcze potrafią ją unieść. A ra­czej to, co z nich pozostało, pomyślała.

W pierwszym okresie po pogrzebie Ruth nie potrafiła myśleć ani o tkaniu, ani o podróży do Ameryki. Czuła się jakby obez­władniona smutkiem i całkiem pochłonięta sprawami związa­nymi z pochówkiem. Ale kiedy Sivert i Tordhild wrócili do Oslo, znowu zaczęła tkać.

Na początku chodziła do tkalni, żeby po prostu pobyć przez chwilę sama. Bardzo potrzebowała owej samotności. Najpierw przechadzała się tylko po pokoju i oglądała prace, które leżały gotowe, wciągała specyficzny zapach włóczki i czuła, że to daje jej ukojenie. Pewnego dnia usiadła do rozpoczętej pracy. Po ja­kimś czasie tkanie ją pochłonęło bez reszty, a kiedy wreszcie rozprostowała plecy i wstała, poczuła, że to jej dobrze zrobiło. Przez wiele godzin nawet nie pomyślała o Ruth. Nie pragnęła wcale zapomnieć o śmierci córki, ale potrzebowała chwili odde­chu. Azylu. Życie musi płynąć dalej, na nic się nie zda rezygna­cja i poddanie smutkowi. Obawiała się, że to właśnie dotknęło Havarda. Znowu pomyślała, że musi z nim porozmawiać. Nie wolno jej dłużej zwlekać.

Skończyła gobelin, który czekał do tej pory w krosnach, i za­częła nowy obraz. Po prostu nagle poczuła taką potrzebę. Właś­ciwie nie planowała robić więcej prac przed wyjazdem do Ame­ryki, ale po śmierci Ruth ciągle w jej głowie pojawiały się kolory i obrazy, zarówno w czasie dnia, jak i podczas snu. W końcu się poddała. Wiedziała, że nie zazna spokoju, dopóki nie wykona na krosnach tego obrazu, który ciągle do niej powracał z nową siłą.

Właśnie nad nim pracowała. Bywało, że płakała przy tkaniu. Mimo to czuła, że praca przynosi jej ulgę. Jak gdyby wplatała w obraz własny smutek. Nie wiedziała, czy zabierze ów gobe­lin do Ameryki. Zastanowi się, gdy przyjdzie na to czas. Jeżeli w ogóle będzie mogła wyjechać, pomyślała znowu.

 

-  Rozmawiałam z Herborg i Oją - rzekła Mali któregoś wie­czoru, kiedy szykowała się do snu.

Havard leżał już w łóżku. Podłożył rękę pod głowę i przy­glądał się żonie, jak rozczesuje długie, gęste włosy. - Chrzest odbędzie się dziewiątego maja. Herborg czuje się już dość silna, a i dziecko jest już wystarczająco duże. Jest zdrowe i pogodne, więc powinno nieźle znieść wyprawę do kościoła. Wiesz, dobrze by było, żeby chrzest odbył się jeszcze przed ślubem Dorbet.

Havard nie odpowiedział. Mali odłożyła grzebień i wśliznęła się do łóżka obok męża.

-  Słyszałeś, co mówiłam, Havardzie?

Dotknął dłonią jej włosów i patrzył, jak prześlizgują się mię­dzy jego palcami.

-  Jesteś taka piękna, jak byłaś jako młoda dziewczyna - rzekł cicho, nie odpowiadając na jej pytanie.

Mali spojrzała na niego zaskoczona. Miał smutną twarz i błyszczący wzrok. Mali ścisnęło się serce. Taki wstęp nie wróżył nic dobrego. Zwykle oznaczało to, że Havarda coś gnębi.

-  Co chcesz przez to powiedzieć? - spytała i pogładziła męża po policzku. - Jestem już starą babcią.

-  Nie, nigdy naprawdę się nie zestarzejesz - zaprzeczył. - Na to jest w tobie zbyt wiele życiowej odwagi.

-  Życiowej odwagi...

-  Tak, ty nigdy się nie poddajesz. Nie chodzi mi o to, że różne bolesne zdarzenia nie mają na ciebie wpływu. Nie, nie jesteś zimna i nieczuła. Wręcz przeciwnie. - Ujął w dłoń pasmo włosów i odgar­nął z jej twarzy. - Ale jesteś najsilniejszą kobietą, jaką znam - rzekł cicho. - Jesteś nieugięta. Udowadniasz to przez całe życie.

Mali wygodnie ułożyła się na ramieniu męża i pieszczotliwie przeczesała palcami jego włosy.

-  Tak, chyba zawsze byłam silna - przyznała. - Po prostu musiałam, inaczej bym zginęła. Nie tylko ja - dodała z namy­słem. - Pociągnęłabym za sobą wielu innych. Jednak nie posia­dam nadludzkiej mocy, Havardzie. Wiesz o tym przecież lepiej niż inni. Gdybyś ty nie okazał się silny wtedy, kiedy Ruth... Szybko otarła twarz i odchrząknęła.

-  To dzięki twojej sile udało mi się przez to przejść, Havardzie. Zdajesz sobie chyba z tego sprawę.

Nie odpowiedział. Leżał w milczeniu, bawiąc się jej włosami.

-  Co ci jest, Havardzie?

-  Ruth nie żyje - rzekł ochryple.

Mali odwróciła się na bok i przytuliła do męża. Objęła g mocno ramionami i przygarnęła ku sobie.

-  Nie mogę się od tego uwolnić - mówił dalej, ledwie słyszal­nie. - Nie mogę spać po nocach i rozmyślam, co powinienem był zrobić...

-  Nie mogłeś uczynić nic więcej, Havardzie.

-  Powinienem był już dawno temu przegnać Samuela.

-  Nie miałeś do tego prawa - przekonywała Mali, odgarnia­jąc mu grzywkę z czoła. - Wybór należał do Ruth. Sama zdecy­dowała się wyjść za niego za mąż.

-  Ale nie mogła wiedzieć, że taki z niego diabeł - płakał Havard. - Powinienem był...

Mali gładziła go po plecach. Czuła, jak jego ciałem wstrząsa szloch.

-  Prześladowały mnie takie same myśli, Havardzie - szep­nęła. - Zwierzyłam się z nich Sivertowi i to on uświadomił mi, że Ruth była dorosła. Że miała prawo dokonywać własnych wy­borów. I wiesz, w życiu tak jest, że każdy musi ponosić odpo­wiedzialność za swoje wybory. Nawet jeśli się to kończy tak źle jak... jak w przypadku Ruth.

Długo leżeli obok siebie bez słowa.

-  To nie jest nienormalne, że każdy martwi się o swoje dzie­ci, Havardzie - mówiła dalej Mali. - Smutek po stracie Ruth będzie nam towarzyszył każdego dnia, tobie i mnie. Stopniowo będziemy się do niego przyzwyczajać, będzie nam coraz łatwiej z nim żyć. Życie musi przecież toczyć się dalej...

-  Nie wiem...

-  Czego nie wiesz?

-  Czuję się stary, Mali. Gdzie się podziała dawna radość?

-  Ona nadal w nas żyje - pocieszyła go Mali, muskając odde­chem jego szyję. - Nie zniknęła, Havardzie. Ale ostatnio smutek wziął górę. Zobaczysz, będzie lepiej. Jestem pewna, że będzie lepiej - powtórzyła cicho.

Znowu leżeli przez chwilę w milczeniu. Jakaś szczapa zwali­ła się w piecu.

-  Ostatnio tak dużo pracujesz - odezwał się nagle Havard.

Mali poczuła, jak jej serce uderzyło mocno o żebra. Teraz się zacznie.

-  Tak, zajmuję się tyloma rzeczami - odparta niepewnie.

-  Ponieważ zamierzasz wyjechać do Ameryki?

-  Tak, myślałam o tym.

Przez jakiś czas nic nie odpowiedział, ale Mali poczuła, jak się spiął.

-  Mimo że Ruth nie żyje, a Dorbet będzie miała dziecko?

-  Ruth nie wróci, nawet jeśli nie wyjadę - odparta Mali smutno. - A Dorbet nie urodzi przed moim powrotem. Nie wy­jeżdżam na zawsze, Havardzie.

Odsunął się i położył na plecach. Wpatrywał się w sufit i od­dychał ciężko.

-  Przecież wrócę, Havardzie - szepnęła.

-  Wrócisz...

 

Dorbet brnęła przez śnieżną breję do Granvold.

Przez kilka ostatnich dni panowała odwilż i świeciło słońce, więc śnieg szybko zaczął topnieć. W Stornes rozłożono na ziemi za spiżarnią pierwsze wielkie pranie do bielenia. Dom pachniał salmiakiem i mydłem potasowym i błyszczały świeżo wypucowane okna. Przygotowania do chrzcin Małej Mali ruszyły pełną parą.

Również w Granvold codziennie z komina pralni snuła się smuga dymu, skierowana prosto w górę. Można ją było zoba­czyć, wyglądając przez okno salonu położonego niżej Stornes.

-  Tam też rozpoczęli już przygotowania - uśmiechnęła się Ane. - Służące Marit pewnie padają ze zmęczenia. Dobrze, że nie jestem jedną z nich. Ślub dziedzica to nie żarty. Marit prze­ceniła chyba nieco swoje możliwości, wysyłając tyle zaproszeń. Ile osób ma przyjść?

-  Słyszałam, że mówiono o siedemdziesięciu, ale myślę, że przybędzie więcej - odparła Mali, wzdychając. - Miejmy nadzie­ję, że bogowie natury będą tego dnia po stronie gospodarzy, żeby goście mogli od czasu do czasu wyjść na powietrze.

Mali nie miała odwagi nawet pomyśleć, co będzie, jeżeli w dniu ślubu porządnie lunie deszcz, choć to nie na niej spoczywała odpowiedzialność za udane przyjęcie. Zazwy­czaj wesele odbywało się we dworze, w którym mieszkał dziedzic. Tam po ślubie przeprowadzali się młodzi małżon­kowie, więc starano się uniknąć przenoszenia prezentów ślubnych z jednego dworu do drugiego. Mali oczywiście miała pomóc, gdyby zaistniała taka potrzeba, i odpowied­nio wcześniej przywieźć do Granvold spore ilości mięsiwa i ciast. Ale nie ona była za wszystko odpowiedzialna. Właś­ciwie dobrze się z tym czuła.

 

Dorbet przeskoczyła lekko przez szeroką kałużę. Za kilka miesięcy będzie miała duży brzuch, pomyślała z niejakim niedowierzaniem. Ale najpierw stanie na ślubnym kobiercu! Aż drżała z emocji. Wreszcie przysłano suknię ślubną. Dor­bet czekała i czekała, aż w końcu zadzwoniła do miasta, żeby spytać, co się stało. Dwa dni później przesyłka przypłynęła parowcem.

Dorbet otwierała wielkie pudło z bijącym sercem. Suknia wyglądała jak marzenie. Dziewczyna zawołała Herborg i obie ukradkiem pomknęły do sypialni, którą Herborg dzieliła z Oją. Było tam wielkie lustro po wewnętrznej stronie drzwi szafy, któ­rą Oja kupił w mieście, kiedy miał się ożenić.

- O rany! - westchnęła Herborg zachwycona, gdy Dorbet włożyła suknię i obracała się powoli dookoła. - Wyglądasz jak księżniczka z bajki, Dorbet! Jak królowa - poprawiła się. - Ni­gdy nie widziałam piękniejszej panny młodej!

Dorbet zerknęła w lustro, obróciła się jeszcze raz doko­ła i zgodziła się z Herborg. Pogrzebała w pudle i wyjęła welon z niewielką, wyszywaną perłami koroną, który również zamó­wiła. Herborg pośpieszyła z pomocą i przymocowała koronę do włosów szwagierki. Delikatnymi palcami rozłożyła równomier­nie półdługi, cienki jak mgiełka welon. Aż klasnęła w ręce.

-  Nikt nie będzie mógł oderwać od ciebie oczu - roześmiała się. - Ola chyba zemdleje, kiedy cię zobaczy!

Dorbet uśmiechnęła się zadowolona.

-  Możesz przyjść i pomóc mi się ubrać i umalować w dniu ślubu - rzekła łaskawie. - Tylko ty i mama. Nikt inny mnie nie zobaczy, zanim nie będę gotowa i zanim Ola nie przyjedzie po mnie powozem.

Herborg pociągnęła ostrożnie za suknię.

-  Żeby tylko nie okazała się za ciasna - rzekła zmartwio­na. - To jeszcze trzy tygodnie.

-  Phi! - prychnęła Dorbet niefrasobliwie i pogładziła się po płaskim brzuchu. - Jestem szczuplejsza niż kiedykolwiek.

-  Jest nasza panna młoda! - uśmiechnęła się Marit, kiedy Dorbet dotarła do Granvold.

Służące odwróciły głowy i zerknęły na gościa ukradkiem, a Dorbet zaczerwieniła się. Nie mogła przyzwyczaić się do myśli, że teraz tym dziewczętom będzie wydawać polecenia. Bezpiecz­nie czuła się tylko przy Ane i Ingeborg. Ale trzeba pogodzić się z tym, co będzie. Teraz nie ma już innego wyjścia, pomyślała.

-  Chciałaś ze mną pomówić - zagadnęła przyszłą teściową i przysiadła na skraju ławy.

-  Tak - promieniała Marit i wytarła ręce w fartuch. - Chcia­łabym ci coś pokazać.

-  Tylko mi?

Marit roześmiała się.

-  Ola zaraz przyjdzie - odparła. - Przepadł gdzieś w stajni, więc po niego posłałam. Co prawda już o tym wie, ale będzie lepiej, jeżeli obejrzycie to razem we dwoje.

Dorbet zastanowiła się, cóż to takiego może być. Chyba nie prezent ślubny, pomyślała. Na to jeszcze za wcześnie. Ruszyła za Marit w stronę korytarza.

-  Ola! Ola!

Marit wystawiła głowę przez tylne drzwi, wychodzące na sto­dołę i oborę, i krzyknęła, aż zadzwoniło w uszach. Po chwili Ola wyjrzał ze stajni.

-  Dorbet przyszła! - zawołała Marit. - Chodź z nami. Chcę jej pokazać... - urwała i odwróciła się do Dorbet. - O mało co się nie zdradziłam - roześmiała się. - Poczekamy, aż Ola się przebierze.

Dorbet skinęła głową.

-  Masz już suknię ślubną?

-  Tak.

-  Pasuje?

Dorbet ponownie skinęła głową, czując, że się czerwieni.

-  Tak, leży jak ulał.

Marit położyła rękę na ramieniu Dorbet i uścisnęła przyszłą synową.

-  Pomyśleć tylko, że spodziewacie się potomka - westchnęła szczęśliwa. - To wszystko jest zbyt piękne, by mogło być praw­dziwe. I ślub, i dziecko... Ach, Dorbet, Dorbet. Będziesz tu szczęśliwa - rzekła wzruszonym głosem i znowu ją przytuliła.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi i ukazał się w nich Ola.

-  Oto jestem w pełnym szyku! - uśmiechnął się i spojrzał na matkę, która obejmowała Dorbet. - Czy jest coś, o czym nie wiem?

-  Nie, tylko czuję się taka szczęśliwa, że Dorbet zostanie młodą panią w naszym gospodarstwie - odparła Marit. - No i że już spodziewacie się potomka...

Już, pomyślała Dorbet i podeszła do Oli. Gdyby nie miała trudności z zajściem w ciążę, dawno by już była przy nadziei. Gdyby do tego jeszcze nie miała szczęścia, kto inny, a nie Ola byłby ojcem, przyszło jej nagle do głowy i poczuła, że robi się jej gorąco. Wówczas nie zostałaby panią Granvold. Szybko odegnała tę myśl i wzięła Olę za rękę.

-  Marit chce mi coś pokazać.

Ola roześmiał się.

-  Tak, już od tygodnia nosiła się z tym zamiarem, ale po­prosiłem, żeby trochę poczekała. Dłużej jednak nie mogła się powstrzymać.

- Widziałam już naszą sypialnię i nowe podwójne loże, któ­re dostaniemy...

-  Nie, mama chce ci pokazać coś innego - wyjaśnił Ola i ob­jął Dorbet ramieniem.

Marit zaczęła wchodzić na górę po schodach, a Ola dał Dorbet znak, by ruszyła za nią. Marit zatrzymała się przed naj­mniejszą sypialnią na poddaszu, której nie używano. Otworzyła drzwi i odsunęła się, żeby Dorbet mogła wejść pierwsza. Pośrod­ku stała śliczna stara rzeźbiona kołyska. Została już wyłożona pachnącym materacykiem i pierzynką powleczoną w poszewkę z pięknym haftem. Na brzegu przewieszono kredowobiałe futer­ko. Dorbet zatrzymała się zaskoczona. Po chwili odwróciła się w stronę Marit.

-  Już przygotowałaś kołyskę?

-  Tylko ją odszukałam - usprawiedliwiła się Marit trochę za­kłopotana. - Ta kołyska służyła w Granvold wielu pokoleniom. Ola też w niej leżał, kiedy był malutki - dodała z uśmiechem.

-  Ale... ale...

Dorbet szukała po omacku dłoni Oli.

-  Moja matka twierdzi, że nie należy niczego przygotowy­wać zbyt wcześnie - rzekła cicho. - Nie wiadomo, co się może zdarzyć... jeśli ktoś na przykład nie ma szczęścia. Poza tym my­ślałam, że to ja powinnam...

Ugryzła się w język. Przemilczała, że wolałaby sama wy­haftować poszewkę i wyszykować kołyskę. Marit pewnie by nie zrozumiała. Tutaj na pierwszym miejscu stawiano tradycje rodu Granvoldów. Jak już kilka razy wcześniej, Dorbet doznała nie­pokojącego uczucia, że inni nią sterują. Nie podobało jej się to.

-  O, na pewno wszystko będzie dobrze - szczebiotała Ma­rit. - Jesteś młoda i zdrowa, więc nie ma żadnego niebezpieczeń­stwa. Nie wiedziałam, że twoja matka jest przesądna - dodała, poprawiając niewielki futrzak.

-  Wcale nie jest - broniła matki Dorbet. - Pozostaje nam mieć nadzieję i wierzyć, że wszystko pójdzie dobrze - dodała tro­chę łagodniej.

-  A więc podoba ci się kołyska? - spytała Marit. Nie chciała wdawać się w dyskusję o tym, o czym na pewno sama dobrze wiedziała, że nie wszystkie ciąże przebiegają prawidłowo.

Z tego nawet Dorbet zdawała sobie sprawę. Poza tym matka przygotowywała ją na wypadek, gdyby coś poszło nie tak, jak powinno. Sama jednak nie zastanawiała się nad tym zbyt często, jeśli miała być szczera. Mimo wszystko nie podobało się jej, że Marit uznawała wiele spraw za przesądzone.

-  Tak, jest bardzo ładna - przyznała Dorbet. - Nie spodzie­wałam się tylko, że będzie przygotowana już teraz. Ale...

-  Ja też mówiłem to samo - wtrącił się Ola. - Ale moja matka całkiem straciła rozum, kiedy się dowiedziała, że jesteś w ciąży.

-  Zresztą nie tylko ja - dodała Marit, żartobliwie szturchając Olę. - Ty też nie myślisz o niczym innym.

Ola objął Dorbet ramieniem i uśmiechnął się do niej.

-  Myślę przede wszystkim o tym, żeby się ożenić z Dorbet - odparł. - Nikt nie będzie miał piękniejszej żony niż ja.

-  To prawda - przyznała Marit i podeszła do drzwi. - Zejdę na dół, a wy też zaraz przyjdźcie na podwieczorek.

-  Dobrze, za chwilę - zawołał za nią Ola i mrugnął porozu­miewawczo do Dorbet. - Za bardzo długą chwilę - dodał.

 

Kiedy zamknęli za sobą drzwi do sypialni, Ola przyciągnął Dor­bet ku sobie. Uniósł jej twarz i pocałował.

- Minęła cała wieczność, odkąd byliśmy sam na sam - mruknął.

Dorbet uśmiechnęła się i mocniej do niego przytuliła. Poczu­ła jego twarde ciało przy swoim, poznała, że jest podniecony.

-  To była krótka wieczność - szepnęła tuż przy jego ustach. Pociągnął ją na łóżko. Jego ręce zaczęły gorączkowo rozpi­nać guziki jej bluzki.

-  Czekają na nas z posiłkiem - zaprotestowała Dorbet prze­straszona.

Jednak musiała Oli przyznać rację, rzeczywiście minęło tro­chę czasu, odkąd byli całkiem sami. Nie najlepiej się ostatnio czuła, dokuczały jej mdłości i nie miała ochoty z nim sypiać. Ola uszanował to. Obchodził się z nią jak z kruchym szkłem, co bardzo ją denerwowało. Ale teraz dolegliwości minęły i Dorbet znowu poczuła wzdłuż kręgosłupa miłe łaskotanie pożądania.

-  Podwieczorek może chyba poczekać - dyszał Ola, zdejmu­jąc jej bluzkę. - Nie na ciasto mam teraz ochotę!

Dorbet nie protestowała. Pomagała ściągać z siebie ubranie. Kiedy Ola zdjął z niej ostatnią część bielizny, jęknął z rozkoszy. Jego dłonie prześlizgiwały się po miękkim ciele Dorbet. Wypeł­niły się jej piersiami. Potem położył rękę na jej płaskim brzu­chu.

-  To nie zaszkodzi maleństwu, jeżeli my...

Dorbet potrząsnęła głową, aż jej gęste włosy rozsypały się wokół głowy. Wyciągnęła się na łóżku, świadoma, że ma piękne ciało. Sprawiało jej przyjemność, gdy widziała, jak bardzo Olę podnieca. Podobało jej się, że z jej powodu ogarnia go szaleń­stwo.

-  Nie rozbierzesz się?

Zerwał z siebie koszulę i spodnie i stanął przed nią w samych slipach.

-  Zdejmij wszystko - szepnęła Dorbet ochryple. - Chcę cię zobaczyć.

Jak zwykle poczuła niezwykłą słodycz, kiedy stanął przed nią nagi. Był imponujący pod każdym względem. Podobało jej się, że potrafi tak na niego działać, że Ola jest niczym masło w jej rękach. Wyciągnęła rękę i przesuwała ją wolno w dół wzdłuż jego twardego brzucha. Potem chwyciła jego męskość. Skulił się z jękiem.

-  Chodź - szepnęła Dorbet i pociągnęła Olę ku sobie.

Przycisnęła jego twarz do swych piersi i wyprostowała się. Chciała, by zrozumiał, czego pragnie: żeby ją całował. Jego cie­pły język na jej sutkach sprawił, że jęknęła. Popchnęła jego gło­wę niżej. Ola wiedział, co Dorbet lubi najbardziej. Gdy dotknął jej językiem, zakręciło się jej w głowie. Pomyślała, że chciałaby doznawać tego co wieczór, kiedy się pobiorą. Wiła się z rozko­szy.

Kiedy wreszcie w nią wszedł, zachowywał się ostrożniej niż zwykle. Dorbet wygięła ku niemu ciało i wbiła paznokcie w jego plecy.

-  Zrób to jak trzeba! - syknęła.

-  Ale jeżeli...

-  Zrób to!

Nie myślała o tym, by uważać na dziecko. Na pewno jest bez­pieczne, uznała. A jeśli tym razem coś się nie uda, to przynaj­mniej wiadomo, że może mieć dzieci. Tak bardzo się nie śpieszy, jeżeli już o tym mowa. W każdym razie nie zamierzała z obawy o potomka rezygnować z największej przyjemności.

Ola dał sobą kierować niczym posłuszny źrebak i zrobił to, co kazała. Dorbet jęczała z rozkoszy i zarzuciła mu nogi na ple­cy. Tak czy owak wyjście za mąż nie jest chyba takie najgorsze, pomyślała nieco oszołomiona. A potem wszystko rozpłynęło się w strumieniu rozproszonego światła i kolorów.

 

ROZDZIAŁ 12.

 

Majowy dzień wstał niezwykle przejrzysty i ciepły. Mali wyszła na dziedziniec i wciągnęła zapach kiełkującej wiosny i krowiego nawozu. Ziemia odtajała wyjątkowo wcześnie, więc już uporali się z pierwszymi pracami na roli. W połowie tygodnia rozrzuci­li nawóz i zabronowali go, jednak niemiły zapach nadal unosił się w powietrzu, kiedy wiatr przygnał go znad pola ku dworowi. Wczoraj mężczyźni posiali ziarno, Havard jak zwykle wyszedł z gołą głową.

-  Tak, teraz przydałoby się trochę deszczu - rzekł, kiedy po południu wrócili da domu. - Mogłoby popadać dla dobra upraw.

-  Tylko nie w przyszłą sobotę! - zaprotestowała Dorbet i zerk­nęła znad ciasta, które dekorowała na chrzciny, zaplanowane na następny dzień. - Chcę iść do ślubu w promieniach słońca.

-  O, na pewno będziesz panną młodą w pełnym blasku - uśmiechnął się Havard uspokajająco. - Myślę, że nawet Pan Bóg nie odważy się zepsuć ci tej ważnej uroczystości.

Stolarze już od dawna zajęli się rozbudową Wzgórza. Sivert z rodziną przyjechał już we wtorek. Dobrze się stało, pomyślała Mali, ponieważ przywieźli cały dobytek i trzeba było powstawiać meble i wszystkie rzeczy do stodoły do czasu, aż nowy dom nie zostanie ukończony. Poza tym wykorzystano każde wolne miej­sce w szafach, żeby zmieścić ich ubrania. Jeżeli nie zdążą z re­montem Wzgórza do żniw, to będą mieli duży kłopot, zaniepokoiła się Mali, patrząc na pękającą w szwach stodołę. Teraz nie dałoby się tam wcisnąć nawet snopka.

-  Narobiliśmy sporo zamieszania - zauważyła Tordhild, kie­dy zeszła na dół po kolejną kupkę ubrań rozłożonych na sofie w salonie. - Tyle bałaganu w samym środku przygotowań do chrzcin.

- Z pewnością uporamy się z tym do niedzieli - odparła Mali z uśmiechem. - Najważniejsze, że jesteście, tak długo cze­kaliśmy na ten dzień. Naprawdę bardzo się cieszymy, niech ci nawet przez myśl nie przejdzie, że mogło być inaczej.

Mali nie przesadzała. Przez wiele nocy leżała, nie mogąc zasnąć i rozmyślając o tym, jakie teraz będzie ich życie. Miała nadzieję, że wszystko się dobrze ułoży. Że Sivert i jego rodzina zostaną przyjęci przez mieszkańców wsi jak swoi i będą mogli spokojnie żyć wolni od plotek i wrogości. Jednak nie miała pew­ności. Denerwowała się, że choć Sivert jest Stornesem, to jednak on sam i jego niewielka rodzina mogą zostać potraktowani jak przyjezdni. Tutaj we wsi zwykle bacznie obserwowano „obcych". Ta myśl nie dawała Mali spokoju. Szczególnie uważnie przyjrzą się zapewne temu, który powraca do domu po latach, a na doda­tek zyskał światową sławę. Który wybrał muzykę zamiast dzie­dzictwa i ożenił się z dziewczyną spokrewnioną z Cyganami.

Niezależnie od tego, co mówił Sivert, Mali nie zdołała wy­zbyć się obaw, że ktoś mógłby odkryć prawdę o nim i jego mał­żeństwie. Otuliła się kołdrą i złożyła ręce, modląc się do Boga, by nad nimi czuwał. By nikt więcej nie cierpiał z powodu jej dawnych grzechów. By powrót Siverta z rodziną oznaczał radość dla wszystkich. Szczególnie dla Havarda, pomyślała. Zapewne to pomoże mu otrząsnąć się z przygnębienia, które go ogarnęło po śmierci Ruth i do tej pory nie ustępowało. Tak bardzo się cieszył, kiedy przyjechali. I Marilena również. Mali czuła, jak ciepło rozlewa się w jej piersi. Najwyraźniej dziewczynka pamię­tała wszystkich troje. Zaśmiewała się, kiedy Johannes podniósł ją do góry i uściskał na powitanie. Tordhild zaraz po przyjeździe zajęła się małą, a Marilena, jak się zdawało, nie miała nic prze­ciwko temu. Mali westchnęła i zamknęła oczy. Wszystko musi się dobrze ułożyć. I musi teraz zasnąć, ponieważ jutro podaje Małą Mali do chrztu.

-  Jakie imię będzie nosić dziecko?

Mali spojrzała na pastora. Niemowlę w jej ramionach poru­szyło się niespokojnie, tak że śliczna stara sukienka do chrztu z wyszukanym haftem nabrała życia. Były w niej chrzczone wszystkie dzieci ze Stornes jeszcze od czasów Johana. Długa różowa jedwabna wstążka, którą Herborg przewiązała maleń­stwo w pasie, połyskiwała w świetle słońca, wpadającego ukoś­nie przez wysokie okna kościoła. Mali nie bardzo się podobała, mimo że szarfa była bardzo wąska. Ale takie wstążki, różowe lub niebieskie, stały się ostatnio modne. Mali nie protestowała więc, choć uważała, że odebrała nieco szyku starej, przepięknej su­kience do chrztu. W jej oczach strój obyłby się bez dodatkowych ozdób.

-  Mali - odparta cichym, pewnym głosem.

Obróciła się trochę, żeby Herborg mogła zdjąć małej cza­peczkę. Potem przysunęła dziecko do chrzcielnicy.

-  Mali, ja ciebie chrzczę w imię Ojca i Syna i Ducha Świę­tego.

W kościele zrobiło się cicho, jakby wszyscy przestali oddy­chać. Pastor wziął chusteczkę i wytarł dziecku główkę. Herborg na powrót zawiązała małej czapeczkę. Na dłuższą chwilę Mali zatrzymała wzrok na krągłej twarzyczce dziecka. Zapiekło ją w piersi z radości i dumy.

Dziedziczka Stornes została ochrzczona.

 

Jeden po drugim zaczęły przybywać z kościoła wozy z gośćmi. Korzystając z ładnej pogody, ludzie zatrzymali się na dziedzińcu na pogawędkę, kobiety i mężczyźni, każda z grup osobno.

Johannesowi i Oli Havardowi pozwolono zaprosić gości do stołu. Zaaferowani, z rumieńcami na policzkach uwiesili się na sznurze dzwonka i ciągnęli z całych sił. Chłopcy siedzieli w koś­ciele w pierwszej ławce, w lśniąco białych koszulach i ciemnych spodniach. Ola Havard przyczesany na mokro, Johannes z wyszczotkowanymi i błyszczącymi kręconymi włosami. Teraz nie byli już tacy eleganccy. Koszula Johannesa wystawała do połowy ze spodni, a włosy Oli Havarda sterczały na wszystkie strony. Po wyjściu z kościoła biegali jak szaleni po dziedzińcu i bawili się w najlepsze. Nic dziwnego, pomyślała Mali z uśmiechem, stojąc na progu i przyglądając się malcom. Musieli dać upust energii, której nazbierało się aż nadto podczas półtoragodzinnego sie­dzenia na mszy.

Stali razem przed domem - ona, Havard, Oja i Herborg - i witali gości przybywających na poczęstunek. Oja nie potrafił ukryć, jaki jest dumny ze swej słodkiej i łagodnej żony oraz z tego, że został ojcem. Uśmiechał się i przyjmował gratulacje, wydawał się taki dojrzały i przystojny w ciemnym garniturze. Herborg promieniała u jego boku w nowej ślicznej sukience, która napinała się nieco na wypełnionych mlekiem piersiach. Dziecko zasnęło w kołysce pośród całego zgiełku.

-  Gratuluję wam wszystkim!

Marit Granvold z mężem, trzymającym się jak zwykle dwa kroki z tyłu, uśmiechała się szeroko i ściskała im dłonie.

-  Niewiarygodne, że znalazłaś czas, żeby przyjść - przywi­tała ją Mali. - Słyszałam od Dorbet, że w Granvold nastał go­rączkowy czas. W razie czego nie krępuj się i powiedz, gdybyś potrzebowała pomocy.

-  Nie trzeba, ze wszystkim dajemy sobie radę - podziękowa­ła Marit. - Jak moglibyśmy dziś nie przyjść?... Wkrótce będzie­my rodziną, chyba nie zapomniałaś?

-  Tak, został już tylko tydzień - odezwała się Herborg. - Cieszcie się, bo niedługo zobaczycie śliczną pannę młodą. Już widziałam suknię - dodała z triumfem, a jej oczy rozbłysły.

-  A jakże, cieszymy się, możesz być tego pewna! - zapewniła Marit z entuzjazmem. - Na jedno i drugie - dodała i mrugnęła porozumiewawczo do Mali i Havarda. - A panna młoda... - ro­ześmiała się głośno. - Nie musisz mnie przekonywać, że będzie wyglądała jak marzenie. Ta dziewczyna i na co dzień jest śliczna, a co dopiero w ślubnej kreacji...

Kolejni goście już się przeciskali, więc Mali z mężem weszła do środka. Mali powoli wypuściła powietrze. Havard przysunął się bliżej.

-  Ta kobieta może zamęczyć - szepnął jej do ucha.

-  Tss - uciszyła go Mali i zaczęła ściskać kolejne wyciągnięte ręce.

Ale nie mogła się nie zgodzić z Havardem. Przez mgnienie oka doznała niepokojącego ukłucia w piersi. Jak taka niezależna i samodzielna dziewczyna jak Dorbet wytrzyma pod jednym da­chem z Marit? Pewnie nie da się uniknąć kłopotów. Dorbet nie pozwoli sobie dyktować, co ma robić, ani deptać po piętach. Ale jednocześnie Dorbet lubi znajdować się w centrum zaintereso­wania, pomyślała Mali, lubi być podziwiana i uwielbiana. Trud­no byłoby znaleźć teściową bardziej przychylną i zafascynowaną synową niż Marit. Mimo to... Mali westchnęła w duchu, ściska­jąc z uśmiechem ręce gości.

 

W chwili, kiedy ostatni goście wchodzili do środka, do Stornes z dużą szybkością zajechała kariolka, wzbijając tumany kurzu.

-  Co, u licha? - mruknął Havard i spojrzał zdumiony w stro­nę wozu. - Spodziewamy się jeszcze kogoś?

Mali nie odpowiedziała. Poczuła ucisk w gardle i ogarniającą ją złość. To wóz ze Storhaug. Lecz Laura i Gunvald nie zostali przecież zaproszeni!

Naturalnie gospodarze Oppstad byli mile widziani i już przy­jechali, zabierając ze sobą Olę Havarda. Chłopiec i tak został u dziadków na sobotę i niedzielę, i dlatego Mali go zaprosiła. Głównie ze względu na Johannesa. Ale Laura...

-   Wygląda na to, że ktoś wcale nie liczy się z innymi - syk­nęła przez zaciśnięte zęby.

Wóz zatrzymał się i wyskoczyła z niego Laura. Poprawiła różowoszarą sukienkę i przygładziła włosy. Rzuciła szybkie spoj­rzenie ku drzwiom domu. Podczas gdy Gunvald dostał zadanie znalezienia miejsca do uwiązania konia, Laura śmiało ruszyła w stronę gospodarzy, trzymając w ręku jakąś paczkę.

-  Witajcie! - zawołała radośnie, kiedy podeszła bliżej. - Za­pomniałam przysłać prezent na chrzciny, więc pomyślałam so­bie, że wręczę go osobiście.

Skóra Laury nabrała już złocistobrązowego odcienia. Ob­cięte, półdługie włosy tworzyły zgrabną fryzurę, a jedwabista szaroróżowa suknia leżała jak ulał, nie zostawiając zbyt dużego pola dla wyobraźni. Laura była szczupła jak trzcina, lecz miała pokaźny biust. Mimo że skończyła trzydzieści siedem lat, wyglą­dała młodziej. Tak, Laura dobrze się trzyma, musiała przyznać Mali.

-  To mogło poczekać - rzekła krótko.

-  Ale to dzisiaj jest ten wielki dzień - uśmiechnęła się Laura rozbrajająco i wyciągnęła prezent.

Havard odchrząknął niespokojnie i zerknął pośpiesznie na Mali. Zrozumiała, że jest zakłopotany i nie wie, jak się za­chować. Sama miała wielką ochotę podziękować, odwrócić się plecami do Laury i Gunvalda i wrócić do gości. Ale tak się nie robi. Zdawała sobie sprawę, że Laura właśnie na to liczyła. Nie odprawia się nikogo, skoro już przyszedł.

-  Proszę, wejdźcie - rzekła chłodno. - Znajdzie się jeszcze miejsce dla dwóch osób.

Laura uśmiechnęła się szeroko, wyciągnęła rękę i położyła na ramieniu Mali.

-  Nie, my nie dlatego... - usprawiedliwiła się i spojrzała Havardowi w oczy. - Chciałam tylko...

-  Rozumiem, co chciałaś - odparła krótko Mali i odwróci­ła się. - Ubrałaś się jak na przyjęcie, nieprawdaż? Wejdźcie do środka.

Gotowało się w niej. W korytarzu zaczepiła Ane.

-  Laura i jej mąż przybyli nieproszeni - oznajmiła cicho. - Mogłabyś znaleźć im jakieś miejsce? Gdzieś przy końcu stołu - dodała z przekąsem. - Najlepiej posadź ich w drugim salonie.

Ane rzuciła szybkie spojrzenie ku drzwiom, w których stali Laura z Gunvaldem. Laura uśmiechała się i pozdrawiała znajo­mych, zupełnie niespeszona zamieszaniem, które spowodowała.

-  Widać, że zamierzała wprosić się na przyjęcie - zauważy­ła służąca, zniżając głos. - Jest tak wystrojona, że... Nawiasem mówiąc, trzyma się nadzwyczaj dobrze - dodała.

Mali prychnęła. Ane nie musiała tego mówić. Sama przecież też ma oczy! Aż ją zapiekło z zazdrości. Havard jednak tylko beznamiętnie uścisnął Laurze rękę. Ale Mali i tak była zazdros­na o tę śliczną młodzieńczą istotę z połyskującymi włosami i peł­nymi blasku oczami, które nadal zalotnie zerkały na Havarda. Nagle poczuła się stara i zmęczona.

-  Czy możemy już podawać? - spytała Ingeborg, stojąca obok, gdy tymczasem Ane poprowadziła nowo przybyłych gości do drugiego salonu.

-  Tak - odparta Mali. - Podawajcie do stołu, Ingeborg.

 

Po obiedzie, korzystając z ładnej pogody, goście znowu wylegli na dziedziniec w oczekiwaniu na kawę. Mali zostawiła sprząta­nie służącym, a sama wyszła przed dom, żeby porozmawiać ze znajomymi. Zobaczyła Havarda w towarzystwie Sigrid i Bengta, Helgi i Kristena oraz Siverta i Tordhild. Ruszyła w ich stronę.

-  Ależ macie szczęście z tą pogodą - zauważył Bengt, kiedy do nich podeszła.

-  Pogoda! - wywróciła oczami Sigrid. - Czy nawet w taki dzień jak dziś trzeba zaczynać rozmowę od pogody?! Powiedzia­łabym raczej, że macie szczęście, bo udała wam się wnuczka, która właśnie została ochrzczona. Jest taka śliczna! W dodatku urodziła się zaledwie kilka tygodni później niż nasz następca tronu. To na pewno szczęśliwy znak.

-  Tak, to rzeczywiście dla nas wielkie święto - przyzna­ła Mali. - Choć muszę przyznać, że nie przyszło mi do głowy, że zbiegło się w czasie z narodzinami następcy tronu - dodała i uśmiechnęła się blado. - Czytałam rzeczywiście miesiąc temu w gazecie, że księżniczka nareszcie urodziła syna.

Tu w Stornes nigdy nie pojawi się żaden następca tronu, pomyślała i pośpiesznie przygładziła włosy. Tutaj przyszła na świat dziewczynka, która odziedziczy gospodarstwo i przekaże je w spadku swojemu potomstwu. Tak, tylko na niej niestety spocznie ten obowiązek, Mali wiedziała o tym, jednak nie za­mierzała na razie nikomu innemu o tym mówić. Oja, Herborg i inni wkrótce sami to zauważą. Niezależnie od tego, jak bar­dzo dumny i szczęśliwy będzie Oja ze swej maleńkiej córki, Mali obawiała się, że na tę młodą rodzinę padnie cień, gdy pewnego dnia oboje zrozumieją, że nie będą mieli więcej dzieci poza tym jednym - Mali Stornes.

-  Słyszałam, że Sivert i Tordhild zamierzają przygarnąć Ma­rilenę - zagadnęła Helga. - Jak to dobrze, że biedactwo, pozba­wione matki, znalazło rodzinę. Świetnie, że się tu przeprowadza­cie - uśmiechnęła się życzliwie do Siverta i Tordhild. - Myślę, że twoja matka jest z tego powodu szczęśliwa, Sivercie - zauważy­ła. - Bardzo za tobą tęskniła, jak my wszyscy tęsknimy za dzieć­mi, które opuszczają dom i idą swoją drogą - dodała, a w jej oczach zakręciły się Izy.

Helga stała z Kristenem, trzymając go pod ramię. Stosunki między nimi najwyraźniej dobrze się układały, odkąd wreszcie do­szli do porozumienia. Nie mogło być lepiej, pomyślała Mali. Ruth Linie również znakomicie się powiodło. Dziewczyna zaręczyła się na Nowy Rok, chociaż wyprawiono tylko skromną uroczystość. Helga zwierzyła się Mali, że za to wesele będzie huczne. Tak jak to ustaliły, Mali nie musiała się już niczego obawiać ze strony Helgi. To dobrze, zwłaszcza teraz, kiedy Sivert wraca do domu. Gdyby wróciły dawne czasy, szwagierka i plotki, które roznosiła, stanowi­łyby największe zagrożenie. Ale na szczęście wszystko się zmieniło. Teraz Helga ciągle podkreślała, że Gjelstadowie i Stornesowie są jedną rodziną, a rodzina musi trzymać się razem.

-  Dla nas to prawdziwy dar z nieba, że możemy wziąć Mari­lenę na wychowanie - wtrącił spokojnie Sivert. - Nie traktujemy tego jak obowiązek. Cieszymy się, że tu zamieszkamy i że Jo­hannes będzie miał rodzeństwo. Tak się złożyło, że nie możemy mieć więcej dzieci poza nim jednym - dodał i objął Tordhild ra­mieniem.

Mali poczuła, jak jej serce mocniej zabiło. Zaraz jednak uznała, że Sivert celowo o tym wspomniał. Sprytnie to wymy­ślił - ludzie będą mieli teraz o jeden temat mniej do spekulacji i plotek.

-  Masz rację, Helgo, nawet nie masz pojęcia, jaka to dla nas dobra nowina, że Sivert z rodziną wracają do Stornes - potwierdził Havard. - Prawdziwe szczęście w nieszczęściu - dodał. - Stracili­śmy Ruth, ale została nam po niej Marilena. Wzgórze rozkwitnie nowym życiem, a nasza rodzina znowu będzie razem.

-  Tak, gdy w przyszłym tygodniu Dorbet wyjdzie za mąż, wystarczy, że przeskoczy przez płot, a już będzie z wami - roze­śmiała się Helga. - Właściwie nie stracicie jej.

Rozejrzała się dookoła i spostrzegła Dorbet i Olę, którzy przechadzali się wśród gości i rozmawiali z nimi. Ola trzymał na rękach Marilenę.

-  Sami niedługo również zostaną rodzicami - zauważyła Si­grid. - W Granvold będzie wielkie przyjęcie, prawda?

Mali skinęła głową i westchnęła.

-  Nie mogę powiedzieć o Marit złego słowa - przyznała. - Ale ślub i zapowiedź narodzin potomka... to niemal za dużo szczęścia naraz.

Roześmiali się. Nikt nie zwracał uwagi na Laurę, która nagle dziwnym trafem znalazła się obok Havarda.

-  Wygląda na to, że dobrze się bawicie - zagadnęła śmiało, nie zwracając uwagi na chmurne spojrzenie Mali.

-  To prawda - odparł Sivert. - Niech mi będzie wolno się z tobą przywitać. To ty jesteś najmłodszą córką Oppstadów, Lau­rą, prawda?

-  Tak, to ja - uśmiechnęła się Laura słodko i wyciągnęła rękę. - Nie mieliśmy ze sobą wiele wspólnego, ponieważ jestem od ciebie dużo starsza - dodała zaczepnie, wysuwając pierś. - I nie przypominam sobie, żebym cię kiedyś spotkała podczas twoich odwiedzin w Stornes. Ale być może po prostu zapomnia­łam - roześmiała się, wdzięcząc się do Siverta. - O, to raczej nie­możliwe - zreflektowała się, zerkając na niego z ukosa. - Gdy­bym cię widziała, na pewno bym cię zapamiętała.

-  Bardzo lubimy twojego syna - rzekła Tordhild, nie zwra­cając uwagi na to, że Laura całkiem otwarcie flirtuje z jej mę­żem. - Razem z naszym Johannesem doskonale się rozumieją.

Tordhild również wyciągnęła dłoń do Laury.

-  Na imię mam Tordhild, jestem żoną Siverta - przedstawiła się.

-  Wiem o tym - przyznała Laura. - Trudno cię nie zauwa­żyć, masz taką ciemną karnację i niezwykłą urodę.

Potem przyjrzała się Sivertowi i zamyśliła. Następnie jej wzrok powędrował ku Mali. Mali nie bardzo rozumiała to spoj­rzenie.

-  To zabawne, jak bardzo niepodobni do siebie mogą być dwaj bracia - mówiła dalej Laura. - Mam na myśli Siverta i Oję. Nie znajduję w nich żadnego podobieństwa. I to maleństwo, któ­re dziś zostało ochrzczone, nie będzie raczej podobne do two­jego syna - zwróciła się do Siverta - choć oboje są stryjecznym rodzeństwem. Jesteś bardziej podobny do swojej żony niż do brata, Sivercie - roześmiała się i kokieteryjnie pociągnęła kos­myk swoich włosów. - Pamiętam jeszcze, jak głośno było o tym we wsi - dodała.

Mali poczuła, jak krew odpłynęła jej z twarzy. Głęboko wciągnęła powietrze. Do czego Laura zmierza? Czy to zwyczaj­na towarzyska pogawędka, czy też może ta wiedźma się czegoś domyśla?

-  To nic niezwykłego, że rodzeństwo nie jest do siebie po­dobne - odparł spokojnie Sivert i mocniej przytulił Tordhild. - Twój brat, Anders, miał kiedyś rude włosy, choć teraz, jak widzę, bardzo posiwiał. Czy to może z twojego powodu tak szybko się zestarzał? - spytał z nutą złośliwości w głosie. - Słyszałem, że nie jesteś niewiniątkiem.

Laura zaczerwieniła się. Mali dostrzegła, jak wzrokiem ciska błyskawice.

-  A więc już słyszałeś - rzuciła zimno. - Tak, tutaj we wsi plotki roznoszą się szybciej niż ogień po suchej trawie.

-  A ty jesteś pewnie jedną z tych, które jeszcze rozdmuchują płomień - stwierdził Sivert z przekąsem. - Ale jeżeli jest coś, o czym chciałabyś wiedzieć, po prostu zapytaj. Mieszkaliśmy w dużym mieście, a tam nikt nie wtyka nosa w nie swoje sprawy. Wraz z powrotem do domu będziemy musieli widocznie przy­wyknąć do innych zwyczajów.

Uważaj na siebie, Sivercie, pomyślała Mali, zbijając w pal­cach chusteczkę w twardą kulkę. Laura jest niebezpieczna, po­nieważ ma nas w garści. Być może trzeba było powiedzieć Sivertowi o Oli Havardzie, zastanowiła się. Że malec jest synem Havarda. Laura, wyprowadzona z równowagi, może sama o tym zacząć rozpowiadać, z czystej zemsty. Mali dreszcz przebiegł po plecach, po omacku odnalazła dłoń Havarda. Poczuła, że Havard jest równie spięty jak ona.

-  Pamiętam, że moi rodzice zawsze powtarzali, że Sivert jest jak skóra zdjęta z Beret, jego babci, z czasów, kiedy przyjechała w Stornes - wtrącił się Bengt. - W Innstad mamy tak niepodob­ne do siebie dzieci, że...

-  To jakieś bzdury - przerwała mu ostro Helga. - Dosyć już krążyło na ten temat plotek. Myślałam, że my młodzi skończyli­śmy z tym raz na zawsze. Uważam, że to głupota podcinać gałąź, jeśli samemu się na niej siedzi - dodała stanowczo, patrząc na Laurę.

-  Całkiem się z tym zgadzam - odparowała Laura spokojnie i utkwiła wzrok w Mali. - Nie miałam zamiaru nikogo denerwo­wać.

W tym samym momencie nadbiegli Johannes z Olą Havardem. Obaj spoceni i brudni, ale pełni radości.

-  Czy możemy się wykąpać, mamo? - spytał Johannes. - Jest tak gorąco.

Laura przyłożyła dłoń do czoła Oli Havarda i uśmiechnęła się.

-  Wykąpać się? Rozum wam odjęło? - zawołała Mali prze­rażona. - Woda w fiordzie jest lodowato zimna!

-  Zaraz będzie ciasto - skusił malców Havard. - Nie może­cie teraz sobie pójść, bo ominie was najlepsze.

Johannes poddał się, a Ola Havard pobiegł dalej.

-  Kiedy się zastanowię, to rzeczywiście moi dwaj synowie również nie są do siebie zbyt podobni - przyznała Laura. - To prawda, rodzeństwo może się różnić między sobą - dodała z nie­winnie niebieskim spojrzeniem. - Nieważne, z jakich powodów.

Po tych słowach odwróciła się i poszła dalej do innych gości.

-  Co za jędza - skomentował cicho Bengt, odprowadzając Laurę wzrokiem. - Zawsze taka była. Do tego rozpieszczona, że aż wstyd.

-  Ale ładna jędza - uśmiechnął się Kristen. - Jednak nigdy nie chciałbym mieć takiej w domu. Niełatwo chyba ją okiełznać. Wygląda na to, że zmienia mężczyzn jak rękawiczki. Ciekaw je­stem, jak długo zagrzeje miejsce ten, który za nią teraz drepcze niczym ułożony pies.

-  Kristen! - zwróciła mu uwagę Helga. - Co ty gadasz?

-  Zapomnijmy o niej - zaproponował Sivert. - Tylu jest tu dziś innych sympatycznych ludzi.

Rozmowa zeszła na inne sprawy, a potem zawołano wszyst­kich na kawę.

Mali z Havardem zostali nieco z tyłu.

-  Jak uważasz, co Laura mogła mieć na myśli? - spytał ci­cho Havard.

-  Nie wiem - odparła Mali. - Ale nie podoba mi się to. Cały czas się tego obawiałam, że plotki zaczną krążyć od nowa, kiedy Sivert wróci.

-  Wszystko będzie dobrze - uspokoił ją Havard i objął Mali ramieniem. - Twój najstarszy syn potrafi się już sam bronić.

-  Niewiele będzie miał na swoją obronę, gdy prawda o jego małżeństwie wyjdzie na jaw - zauważyła Mali zamyślona.

-  Nikt nie odkryje prawdy!

Gdybym mogła w to wierzyć, pomyślała Mali. Przeszedł ją dreszcz. Piękny majowy dzień wydał się nagle zimny. I radość z powodu powrotu Siverta do domu ze swoją rodziną nie była już taka pełna. Pojawiły się nowe zmartwienia, i to jeszcze zanim młodzi przenieśli się do własnego domu.

 

ROZDZIAŁ 13.

 

Mali zrobiła krok do tyłu i przyjrzała się Dorbet, stojącej na środku sypialni na poddaszu. Jej oczy zaszkliły się.

-  Jesteś taka śliczna! - rzekła wzruszona i pogładziła pal­cem miękki policzek córki. - Nigdy nie widziałam piękniejszej od ciebie panny młodej, córeczko.

Dorbet obracała się powoli dookoła. Biała prosta sukien­ka leżała doskonale i podkreślała szczupłe, lecz kobiece ciało. Spódnica spływała ku dołowi kolejnymi warstwami tiulu, co sprawiało, że talia Dorbet wydawała się jeszcze węższa niż w rzeczywistości. Sukienka nie była jeszcze za ciasna, cze­go się Dorbet obawiała, gdy zorientowała się, że jest w ciąży. Mama miała rację, to widocznie chude miesiące, jak je okreś­lano.

Długie włosy Dorbet, misternie splecione, tworzyły ciężki węzeł na karku. Z maleńkiej eleganckiej korony, którą razem z Mali przypięły na czubku głowy, spływał niczym mgiełka deli­katny welon przysłaniający twarz. Na łóżku leżał bukiet ślubny, który przysłano dziś rano z kwiaciarni w Surnadalen. On rów­nież był szczególny: nie tak duży ani tak okazały, jak to ostatnio w okolicy praktykowano. Dorbet dokładnie opisała Oli, jaką wiązankę sobie wymarzyła. W skromnym bukiecie ślubnym do­minowały czerwone i białe róże.

-  Muszę już jechać - westchnęła Mali. - Havard czeka. Ola też już jest gotów i siedzi w powozie z Granvold na dziedzińcu. Kiedy zejdę na dół, możesz spokojnie wyjść. Wtedy możesz być pewna, że nikt cię nie zobaczy w tym pięknym stroju, dopóki nie pojawisz się w drzwiach kościoła - uśmiechnęła się. - Poza Olą oczywiście. Wyobrażam sobie, jak zareaguje! Dobrze, że nie on powozi, bo na pewno straci głowę!

Pochyliła się i pocałowała lekko Dorbet w policzek.

-  Powodzenia, dziecko - szepnęła wzruszona.

-  Chyba nie będziesz płakać, mamo?

Dorbet chwyciła Mali za ramiona i spojrzała jej w oczy.

-  Nie... a raczej tak, na pewno się rozpłaczę - rzekła Mali i przetarta twarz. - Myślę o tym, że Ruth powinna być tutaj z nami. Tak się cieszyła, że zobaczy cię jako szczęśliwą pannę młodą. Jej ślub nie był... nie był tak...

Mali urwała nagle i zamilkła. Ponownie wytarta twarz i od­chrząknęła.

-  Wcale jakby do mnie nie dociera, że dziś opuścisz nasz dom - mówiła dalej cicho. - Nie będzie już przy mnie żadnej córki.

-  Do Granyold jest przecież niedaleko - pocieszyła ją Dor­bet i uścisnęła matkę. - Będę tak często zaglądać do Stornes, że nawet nie zauważysz, że się wyprowadziłam. Nie utracisz mnie, mamo.

-  Będziesz teraz młodą gospodynią - odparła Mali i odgar­nęła jasny kosmyk włosów z twarzy Dorbet. - Czeka cię dużo pracy i dużo nauki. Niech ci się dobrze wiedzie, dziecko. Mał­żeństwo...

Zamilkła, podniosła z łóżka wiązankę ślubną i ślepo się w nią wpatrzyła. Nagle stanął jej przed oczami dzień jej własnego ślu­bu. Ten dzień, kiedy wyszła za mąż za Johana Stornesa. Ona również była uroczą panną młodą, do dziś opowiadano sobie o tym we wsi. Lecz ona nie była tak szczęśliwa i pełna oczeki­wań jak Dorbet, pomyślała, czując bolesne ukłucie w piersi. Na szczęście istnieje ogromna różnica pomiędzy jej własnym ślu­bem a ślubem córki. Ola Granvold nie jest nowym Johanem. Ani też nowym Samuelem Langmo. To małżeństwo nie będzie przypominać związku Ruth, pomyślała i musiała znowu otrzeć łzy. Dorbet i Ola mają wszelkie szanse, by tworzyć szczęśliwą parę i by im było ze sobą dobrze. Mimo to Mali czuła niejasny niepokój. Dorbet była specyficzna, miała tak duże oczekiwania od życia, wzniosłe marzenia i nierealne myśli. Mali obawiała się, że codzienność szybko wyda jej się szara i nudna. Dorbet nie pa­suje do zwykłych dni, stwierdziła w duchu. Nigdy nie pasowała. Ale jako młoda gospodyni wkrótce zauważy, że życie składa się przede wszystkim ze zwyczajnych dni. Jak je przyjmie?

-  Małżeństwo to nie tylko taniec na płatkach róży - mówiła dalej. - Trzeba się starać to życie, które się otrzymało, uczynić jak najlepszym.

-  To brzmi bardzo ponuro - odparta Dorbet beztrosko i złapała ślubny bukiet. - Chcę, żeby Ola zabierał mnie do miasta i na różne uroczystości. I chcę, żebyśmy my także urządzali u nas przyjęcia i zapraszali gości. Nie zamierzam dzień w dzień chodzić w fartuchu i chustce na głowie i odgrywać dobrej gospodyni.

Nie, na pewno Dorbet nie tak wyobraża sobie swe życie, po­myślała Mali. Właśnie tego się obawiała. Mimo że Ola będzie chciał w większości spraw ustępować swej ślicznej żonie, to jed­nak rodzice i krewni też wiele będą od niego wymagali. To on jest dziedzicem i to na nim spoczywa odpowiedzialność za właś­ciwe prowadzenie dużego i zamożnego dworu. To on powinien dbać o przedłużenie rodu i przekazywanie tradycji następnym pokoleniom. I chociaż Marit niewątpliwie ubóstwia swą młodą i śliczną synową, to na pewno mocno i zdecydowanie tupnie nogą, gdy zorientuje się, że młodzi marnują czas i pieniądze na wyjazdy do miasta i rozrywki.

Mali westchnęła cicho. Miała nadzieję, że Dorbet dorośnie do zadania, którego się dziś podejmuje. Jeżeli nie... Wzdrygnęła się. Zawsze w jej podświadomości czaił się niepokój, że Dorbet mogłoby przyjść do głowy coś głupiego.

-  Obyś była szczęśliwa, moja Dorbet - rzekła ciepło. Potem wyszła cicho z sypialni i zamknęła za sobą drzwi.

 

Ola chodził nerwowo po dziedzińcu tam i z powrotem, kiedy Dorbet wyszła na próg. Ane i Ingeborg stały za nią, gotowe po­móc jej wsiąść do powozu, tak żeby suknia się nie podarła ani nie pobrudziła.

-  Dorbet...

Ola przystanął i zapatrzył się na pannę młodą z na wpół otwartymi ustami. Dorbet stanęła w pełnym słońcu. Być może Havard miał rację, mówiąc, że nawet Pan Bóg nie odważy się po­psuć tego dnia złą pogodą. Dzień był wyjątkowo ciepły i piękny. Świeżo obsiane pola ciągnęły się ciemnymi pasami, czeremchy obsypały się białym i pachnącym kwieciem, a białe zawilce wy­glądały spomiędzy ciemnozielonych świerkowych gałęzi.

Ola szybko przetarł oczy. Zdawało mu się, że ma przywidze­nia. Ta smukła, wyprostowana postać w promieniach słońca była tak śliczna, że zaparło mu dech, jakby otrzymał cios pod żebro. Niepewnym krokiem zbliżył się do wejścia.

-  Dorbet - powtórzył ochrypłym głosem. - Że też można być tak pięknym. Jesteś...

-  Jestem - uśmiechnęła się i dała mu całusa w policzek. - Ty też nie najgorzej wyglądasz - dodała i z uznaniem zmierzyła go wzrokiem.

Podobało jej się to, co zobaczyła. Ola wyglądał wspaniale w ciemnym garniturze i kredowobiałej koszuli. Wysoki, o szero­kich ramionach. Wyciągnęła do niego dłoń i uśmiechnęła się.

-  A więc możemy chyba jechać - rzekła.

Wziął ją za rękę, nie mógł oderwać wzroku od przyszłej żony.

-  Nareszcie - szepnął. - Czekałem i czekałem na ten dzień. A teraz...

Zacisnął dłoń na jej dłoni.

-  Teraz już nigdy cię nie puszczę, Dorbet. Teraz jesteś moja.

Dorbet nie odpowiedziała. Podniosła głowę i skinęła na Ane i Ingeborg, które z tyłu podtrzymywały skraj sukni. Nie chciała teraz myśleć o sobie: „na zawsze twoja". Nic nie powinno jej ze­psuć tego wielkiego dnia.

 

Przez kościół przeszedł szmer, kiedy kościelny otworzył drzwi. Młoda para kroczyła powoli środkiem głównej nawy w takt roz­brzmiewającego marsza ślubnego Mendelssohna. Dorbet po­chylała głowę i uśmiechała się na prawo i lewo. Obok przesuwa­ły się twarze znajomych i nieznajomych. We wszystkich oczach dostrzegała podziw. Czuła wędrujące w dół wzdłuż kręgosłupa mrowienie z emocji i zadowolenia. Odnosiła wrażenie, jak gdyby płynęła środkiem kościoła u boku Oli. Było dokładnie tak, jak to sobie wymarzyła. Kościół wypełniony po brzegi, kwiaty i pięk­na muzyka, promienie słońca wpadające przez wysokie okna. I ona. W sukni, jakiej nikt jeszcze nie widział.

Ola trochę niezręcznie pomógł jej zająć miejsce na wyścieła­nym aksamitem krześle tuż przy ołtarzu. Następnie sam usiadł obok i po omacku odszukał jej dłoń. Nie odrywał od Dorbet wzroku, tak jak prawie przez całą drogę od chwili, kiedy wyje­chali ze Stornes. Wydawało się, jak gdyby nie miał odwagi spuś­cić jej z oczu ze strachu, że nagle zniknie, rozpłynie się w powiet­rzu niczym zjawa. Jak gdyby musiał ją trzymać za rękę, żeby mieć pewność, że Dorbet jest jak najbardziej prawdziwa.

Dorbet siedziała wyprostowana z bukietem ślubnym na kolanach. Przez moment powiodła wzrokiem po wszystkich zebranych, po czym spojrzała na Olę spod opuszczonych rzęs. Ogarnęła ją przyjemna słodycz. Był taki przystojny. Wiosenne słońce zdążyło go opalić. Jasne włosy lśniły, a niebieskie oczy wydawały się jeszcze bardziej niebieskie na brązowej twarzy, której opaleniznę dodatkowo podkreślała nieskazitelnie biała koszula. Dorbet zerknęła na jego silną dłoń zaciśniętą na jej dło­ni i uśmiechnęła się blado. Pewnie, że ta ręka jest naznaczona ciężką pracą, ale nadaje się do tylu innych rzeczy, pomyślała, czując słodkie łaskotanie w dole brzucha. Ola jest doskonałym kochankiem, najlepszym. W łóżku nie będzie jej niczego brako­wało, pomyślała zadowolona. W dodatku chłopak świata poza nią nie widzi, więc bez trudu zdoła go nakłonić do wypadów do miasta i na przyjęcia. Mógłby zrobić dla niej wszystko. Na sie­demnaste urodziny dziesięć dni temu dał jej złotą bransoletkę. Dorbet spojrzała w dół na swój nadgarstek, na którym lśnił złoty podarek. Poza tym, jak się domyślała, Ola szykował nową nie­spodziankę. Jednak nie chciał zdradzić, co to takiego, wcześniej niż dziś wieczorem, a raczej niż jutro rano. Próbowała to z niego wydobyć, ale nie ustępował.

-  To niespodzianka - powtarzał tylko i uśmiechał się zagad­kowo, patrząc niewinnie tymi swoimi niebieskimi oczami.

Dorbet wydawało się, że wie, co Ola w tajemnicy planuje. Już od dawna wspominała, że chciałaby pojechać w podróż po­ślubną. Wszyscy ludzie wyjeżdżają w podróż poślubną, czytała o tym w czasopismach.

-  Pomyśl tylko, gdybyśmy tak we dwoje, tylko ty i ja, poje­chali do Kristiansund i zamieszkali w hotelu, i chodzili do skle­pów - szeptała po jednej z gorących chwil w łóżku. - Tylko ty i ja, Ola.

-  Mamy teraz wiosną tyle roboty w polu - protestował nie­śmiało.

-  Przecież już skończyliście - szeptała i zalotnie przysuwała się bliżej. - Masz chyba wystarczająco dużo ludzi do pracy, by­śmy mogli pojechać na kilka dni.

Pocałowała go w koniuszek ucha, a on mocniej ją do siebie przytulił.

-  Bardzo tego chcesz?

-  Tak, Ola.

Więcej nic nie powiedział, a potem chodził pochłonięty tajemnicą, którą przed nią ukrywał. To na pewno podróż po­ślubna, pomyślała i uścisnęła Olę za rękę. Spojrzał na Dorbet pośpiesznie, uśmiechnął się i odwzajemnił uścisk. Cały pro­mienieje, stwierdziła w duchu. Jest taki szczęśliwy, że aż blask od niego bije! Nagle odniosła wrażenie, że jego ręka, w której zamyka jej dłoń, jest zimna i wilgotna. Ola tak wiele oczekuje! Liczy na to, że Dorbet będzie dojrzałą i pracowitą gospodynią, że wystarczy jej on i życie w Granyold. Na zawsze!

Dorbet cofnęła dłoń i otworzyła książeczkę z psalmami. Nie zamierzała śpiewać, ale chciała po prostu puścić rękę Oli. Powo­li podniosła wzrok i spojrzała na ołtarz. Słońce świeciło poprzez witraż. Ruchliwa czerwona plamka tańczyła na białej, udrapowanej spódnicy. Dorbet odbiło się kwaśno i przeszedł ją dreszcz. Położyła rękę na brzuchu. Tam w środku rozwija się nowe ży­cie. Była taka szczęśliwa, kiedy się o tym dowiedziała, bardzo się ucieszyła, że będzie miała dziecko. Ale zdała sobie również sprawę, że owo dziecko zwiąże ją tak mocno z Olą i Granyold jak sam związek małżeński, w który teraz wstępowała.

Dorbet wyprostowała plecy. Będzie dobrze, pomyślała. Bę­dzie i musi być dobrze. Ponieważ teraz jest już za późno, by cze­gokolwiek żałować. Za późno, by uciec.

Odpowiedziała „tak" cichym, lecz pewnym głosem. Wzięła Olę za rękę, świadoma tego, co obiecała przed Bogiem i ludźmi. Uśmiechnęła się do niego ostrożnie. Prawie nieśmiało.

- Teraz ogłaszam was mężem i żoną - rzekł pastor.

Dorbet Stornes wyszła za mąż. Od tej chwili była Dordi Be­ret Granyold, żoną Oli i młodą panią w Granyold.

 

Przyjęcie weselne odbyło się tak, jak Dorbet sobie wyma­rzyła. Wszystkie zmartwienia i nieprzyjemne myśli jak gdy­by rozwiały się, gdy zagrała muzyka i w stodole w Granyold rozpoczęły się tańce. Dorbet promieniała od wszystkich komplementów i wyrazów podziwu, w których goście prześci­gali się nawzajem, od cudownych prezentów i od wyszukanej elegancji, nieustannej adoracji i uwielbienia ze strony pana młodego. Dorbet rozkoszowała się tym. Czuła się jak księż­niczka. A kiedy Ola zaprosił ją do walca, a wszyscy zebrali się wokół i patrzyli, nie mogła być szczęśliwsza. Unosiła się ponad dokładnie wymiecioną podłogą stodoły w obfitej sukni wirującej w tańcu. Kosmyk włosów wysunął się z pieczoło­wicie ułożonego węzła na karku i zwijał się figlarnie wzdłuż zarumienionych policzków.

-  Jesteś szczęśliwa? - szepnął jej Ola do ucha i zakręcił się z nią dookoła.

Spojrzała na niego roziskrzonym wzrokiem.

-  Bardzo szczęśliwa - uśmiechnęła się tuż przy jego policz­ku.- A ty?

-  Wydaje mi się, jak gdyby to był jakiś sen, a ty rusałką z baj­ki - odparł. - Ciągle muszę się szczypać w ramię, żeby uwierzyć, że to się dzieje naprawdę.

Mocniej przycisnął Dorbet do siebie i zakręcił z nią duży łuk.

-  Co to za tajemnica, Ola? Ta, o której nie chciałeś mi wcześ­niej powiedzieć?

Roześmiał się cicho. Jego oczy rozbłysły.

-  Pojedziemy do miasta - uśmiechnął się. - Popłyniemy pa­rowcem w środę, a wrócimy w piątek. To niedługo, ale...

Dorbet zarzuciła Oli ręce na szyję.

-  Jesteś dla mnie taki dobry! - zawołała rozpromieniona. - Tak bardzo cię kocham!

-  Ale coś mi się za to należy - szepnął. - Dzień jeszcze nie minął, a noc dopiero się zaczyna.

Dorbet popatrzyła na niego z szelmowskim uśmiechem.

-  A więc spodziewasz się pewnie wyjątkowej nocy poślubnej? Zaczerwienił się aż po czubki uszu, pomylił krok i nadepnął Dorbet na palce. Roześmiała się cicho tuż przy jego szyi.

-  Zgadzam się na taką umowę - szepnęła.

A potem wszyscy goście wyszli na deski stodoły i razem z parą młodą zaczęli wirować w walcu.

-  Czy mogę prosić pannę młodą do tańca?

Jak spod ziemi wyrośli przed młodymi Havard i Mali.

-  A może nie chcesz już wypuścić z rąk swojej żony? - roze­śmiał się Havard dobrotliwie.

-  Oczywiście, że możesz z nią zatańczyć - odparł Ola i puścił Dorbet. - A czy mnie wolno dostąpić tego zaszczytu i zatańczyć z teściową?

Objął Mali ramieniem i ruszył z nią do tańca.

-  Podoba ci się ten dzień? - spytała i zerknęła na zięcia.

-  Powiedziałem Dorbet, że wydaje mi się, jakbym śnił -uśmiechnął się Ola. - W całym moim życiu nie byłem tak szczęś­liwy.

Wyminął w obrocie jakąś inną parę i spojrzał na Mali lśnią­cym niebieskim wzrokiem.

-  Dla mnie nikt inny nigdy się nie liczył poza Dorbet - mó­wił dalej. - Nie na poważnie. Właściwie nigdy nie miałem za­miaru się ożenić, dopóki nie spotkałem...

Jego wzrok stał się jakby nieobecny i Ola zamilkł na chwilę w tańcu.

-  Dorbet jest wszystkim, czego pragnąłem - wyznał cicho. - A dziś wreszcie ją dostałem.

-  Dostałeś ją? - zdumiała się Mali. - Musisz pamiętać, Ola, że nikt nie może posiąść drugiego na własność. Pobraliście się dzisiaj. Obiecaliście sobie nawzajem pozostać razem na dobre i złe dni. Ale dostać... Nikt nie może dostać drugiego człowieka. Człowiek należy tylko do siebie, zawsze - dodała cicho.

Bała się, że Ola będzie zły, ale niepotrzebnie. Chłopak uśmie­chał się przyjaźnie.

-  Nie to miałem na myśli - wyjaśnił. - Nie byłem dziś na aukcji i nie kupiłem sobie żony. Chodziło mi o to, że jestem taki szczęśliwy, że trafiła mi się taka żona, jaką właśnie chciałem mieć. Nie wszystkim się to udaje.

Mali skinęła głową i więcej się nie odezwała, ponieważ uświa­domiła sobie, że Ola myśli dokładnie tak, jak powiedział - że „dostał" Dorbet. Tak na to patrzy, choć może jeszcze nie cał­kiem zdaje sobie z tego sprawę. Wierzy, że od dzisiaj Dorbet jest jego. Naturalnie, jest jego żoną, ale pozostanie sobą. Niewielu ludzi jest tego bardziej świadomych niż właśnie jej córka, pomy­ślała Mali. Gdyby Ruth miała również odrobinę tej zdolności, być może teraz by żyła, przyszło jej nagle do głowy. Być może wcale nie wyszłaby za mąż za Samuela. Ale Ruth i Dorbet były jak noc i dzień. To, czego Dorbet posiada aż nadto, Ruth miała zaledwie śladowe ilości, stwierdziła ze smutkiem. Zastanowiła się, kto pierwszy, Ola czy Dorbet, zauważy, że zupełnie inaczej rozumieją pojęcie posiadania drugiej osoby. Do czego to dopro­wadzi? Przebiegł ją dreszcz. Zerknęła w górę na Olę.

-  Życzę wam, byście byli szczęśliwi, Ola - powiedziała i uścisnęła go.

-  Będziemy - uśmiechnął się, całkiem pewny tego, co mówi. - Będziemy, Mali.

 

Ola przepuścił Dorbet pierwszą przez drzwi sypialni. Majowa noc była nadal jasna. Od stodoły dochodziły odgłosy muzyki i śmiechu. Dorbet nie miała ochoty wychodzić, kiedy Ola wziął ją za rękę i szepnął, żeby udali się na górę. Miał zaczerwienioną twarz i błyszczące oczy, pełne oczekiwań. Nie protestowała jed­nak. To normalne, że para młoda wycofywała się najpierw, zaraz gdy zegar wybił północ. Ale gdyby to zależało od niej, chciałaby zostać i tańczyć do białego rana. Coś jej mówiło, że takiego dnia już nigdy więcej nie będzie dane jej przeżyć.

Nowe, podwójne łoże było równiutko pościelone, a ktoś na komodzie postawił wazon z kwiatami. Ola podszedł do okna i zaciągnął zasłony. Potem odwrócił się do Dorbet, która stała na środku sypialni z wiązanką ślubną w rękach. Jego oczy błysz­czały.

-  To nasza poślubna noc - rzekł ochrypłym głosem. Przez mgnienie oka Dorbet zastanowiła się, jak by to było, gdyby po raz pierwszy mieli dziś pójść ze sobą do łóżka. Tak właściwie powinno być, pomyślała. Starsi ludzie tak uważa­li. I chociaż sama się z tym nie zgadzała, poczuła, że byłoby to szczególne przeżycie. Noc poślubna powinna być wyjątkowa. A teraz stała się trochę zbyt zwyczajna. Tak jakby została już częściowo zużyta, zanim się zaczęła.

Ola podszedł do Dorbet i wziął ją za ramiona. Spojrzał jej w oczy. Podniósł rękę i pogładził po miękkim, ciepłym policzku.

-  Chciałabym, aby ta noc była szczególna - wyznała Dorbet cicho. - Inna...

Ola przytulił ją i przytrzymał mocno w objęciach.

-  Inna?...

-  Tak. Żeby ta noc była jak dzisiejszy dzień, całkiem wyjąt­kowa.

Ola odsunął nieco Dorbet od siebie. Wziął od niej bukiet ślubny i położył na komodzie. Powoli odpiął maleńką koronę i welon. Pozwolił, by po prostu spadły na podłogę. Potem odwrócił Dorbet plecami do siebie i zaczął rozpinać guziki ślubnej sukni, jednocześnie całując swą młodziutką żonę w kark. Dor­bet poczuła gęsią skórkę. Było cudownie. Bez pośpiechu, pod­niecająco i cudownie.

W miarę jak Ola zdejmował z niej ubranie, obsypywał poca­łunkami obnażone ciało. Nic nie mówił, używał tylko rąk i ust.

Wreszcie Dorbet stanęła przed nim naga. Powoli wyciągnął rękę i jedną po drugiej wyjmował szpilki, podtrzymujące w górze ciężki węzeł na karku. Włosy rozpłynęły się na nagich ramio­nach Dorbet. Łaskotały ją w piersi. Ola wziął ją na ręce i zaniósł na małżeńskie łoże. Następnie sam się rozebrał, szybko i niedba­le. Zostawił swój piękny garnitur w nieładzie na podłodze.

Ale zamiast wejść do łóżka, odwrócił się w stronę komody. Dorbet obserwowała go zaskoczona, jak nago porusza się po mrocznym pokoju.

-  Co robisz?

Nie odpowiedział, ale podszedł do łóżka z wiązanką ślubną w dłoniach. Szybko odrywał główki kwiatów z łodyżek.

-  Ola, co ty robisz? - szepnęła Dorbet przerażona. - To mój bukiet ślubny!

-  Nie będzie ci już więcej potrzebny - odparł cicho. - Ale róże mogą nam się przydać.

I zaczął rzucać czerwone i białe kwiaty na jej nagie ciało. Miękkie kwiaty spadały na jej skórę niczym leciutki puszek, pachnące i chłodne. Poczuła, że jeden wylądował w pępku, inny wpadł we włosy.

-  Chyba zupełnie oszalałeś - uśmiechnęła się i wyciągnęła ku Oli rękę.

Skinął głową i rozrzucił na jej ciele resztę róż. Potem wszedł do łóżka. Dorbet poczuła, że robi się jej gorąco. Że też Ola wpadł na coś takiego - obsypał ją kwiatami! Wzdłuż kręgosłupa roze­szło się miłe łaskotanie. Kiedy pochylił się nad nią i pocałował ją, namiętnie odwzajemniła pocałunek i zarzuciła mu ramiona na szyję.

-  To było piękne - szepnęła. - Nie podejrzewałam, że mógł­byś wpaść na coś takiego.

Roześmiał się cicho i odgarnął kosmyk włosów z jej twarzy. Przesunął dłońmi wzdłuż jej ciała. Napotkał różę w pępku, wy­jął ją i włożył kwiat Dorbet we włosy. Inna róża upadła na udo. Wziął ją w palce, rozłożył Dorbet nogi i powoli, w górę i w dół, gładził płatkami wewnętrzną stronę jej ud. Dorbet jęknęła. Gdzieś z tyłu dobiegał jej uwodzicielski walc wiedeński. Wyda­wało jej się, jak gdyby płynęła z tym walcem, oszołomiona i odu­rzona, jak gdyby ktoś wirował z nią zbyt szybko. Kiedy chciała pociągnąć Olę ku sobie, odsunął się. Pochylił głowę i językiem zaczął wędrować po jej nagim ciele. Muzyka podniosła się do crescendo. Dorbet jęknęła z rozkoszy. - Chcę - jęczała. - Chcę, Ola!

 

Zasnęła wtulona w jego ciało, z włosami rozsypanymi na po­duszce.

W jasnych kosmykach tkwiły resztki czerwonej róży.

 

 ROZDZIAŁ 14.

 

Trzy dni po ślubie Dorbet, Sivert wyjechał.

Mali rozumiała, że było mu się ciężko rozstawać się z Tordhild i Johannesem na tak długo, miał bowiem wrócić do Stornes nie wcześniej niż pod koniec lipca, może nawet dopiero na począt­ku sierpnia. Wiele rzeczy musiał załatwić przed przeprowadz­ką do Inndalen. Musiał dojść do porozumienia z wytwórnią płytową, dla której nagrywał, i ze swym impresario, który dzia­łał w jego imieniu. Poza tym miał dać dwa koncerty w Oslo, których terminy już dawno zostały ustalone i których nie mógł teraz odwołać.

Niezależnie od tego, co mówił, będzie mu teraz o wiele trud­niej pracować, gdy wyprowadzi się z Oslo. Ale Mali nie polemi­zowała z nim; Sivert powiedział, że dokładnie to przeanalizował, więc nie chciała już się w to mieszać. To nie jej sprawa. Poza tym serce jej radowało się na samą myśl, że syn wróci z rodziną do domu. Jednak obawiała się, że ciągle wyjazdy będą dla niego zbyt męczące.

Sivert musiał na czas podróży rozstać się również z Marileną. Już pierwszego dnia, kiedy przyjechał do Stornes, przeniesiono kołyskę dziewczynki z sypialni Herborg i Oi do sypialni Siverta i Tordhild, żeby Marilena jak najszybciej przyzwyczaiła się do swojej nowej rodziny.

Nowi rodzice dziewczynki wiele razy dawali wyraz temu, jak bardzo są wdzięczni, że mogli przysposobić córeczkę Ruth. Sivert często brał dziecko na kolana albo kładł się na podłodze i bawił razem z Marileną i Johannesem. Mali z przyjemnością się temu przyglądała. Pośród smutku po stracie Ruth pojawił się promyk światła i radości, że osierocona wnuczka znalazła miłość i ciepły dom. Jedyne, co niepokoiło Mali, to obawa, że Johannes będzie zazdrosny. Przyzwyczaił się do tego, że rodzice poświęcali mu całą swą uwagę. Teraz musiał się nią dzielić z Marileną.

Zagadnęła kiedyś o to Tordhild, kiedy Siverta nie było w domu.

-  Nie musisz się o to martwić - uspokoiła ją Tordhild i prze­sadziła sobie Marilenę na drugie biodro. - Johannes jest na­prawdę szczęśliwy, że ma młodszą siostrę. Dużo z nim o tym rozmawialiśmy.

Wygląda na to, że Tordhild się nie myli, pomyślała Mali. Jo­hannes dzielił się swoimi zabawkami z Marileną, pomagał przy jej przewijaniu i karmieniu. A Marilena również wydawała się go ubóstwiać. Jej małą buzię zawsze rozjaśniał szeroki uśmiech, kiedy Johannes się do niej zbliżał.

Któregoś dnia przyniósł do domu swojego kota.

-  Co robisz z kotem w salonie? - spytała Mali. - Miejsce Eli­zy jest w oborze.

-  Wiem, ale Marilena musi ją zobaczyć - wyjaśnił Johannes i zaniósł wyrywającego się kota do Marileny, która zaśmiewała się w głos i ciągnęła Elizę za futerko.

-  Nie, nie możesz jej dokuczać - upomniał ją Johannes po­ważnie. - Kotka trzeba głaskać. Musisz się nauczyć, że trzeba być dobrym dla zwierząt. 

Wziął rączkę Marileny i pogłaskał kota.

-  Kiedy Eliza będzie znowu miała młode, wtedy Marilena dostanie jednego tylko dla siebie - obiecał. - Prawda, że jeden będzie tylko twój, malutka? - spytał i poklepał Marilenę po po­liczku.

-  Wystarczy chyba, gdy będziecie mieli Elizę do spółki - pró­bowała przekonać go Mali.

Ale Johannes się z nią nie zgodził.

-  W takim razie będziesz miała dwa koty, kiedy przeprowa­dzisz się na Wzgórze, Tordhild - stwierdziła Mali. - Jak to sobie wyobrażasz?

-  Będzie dobrze - uśmiechnęła się Tordhild. - To nic ta­kiego, jeśli będą swobodnie ganiać poza domem. Dwa koty nie sprawią nam wiele kłopotu.

Któregoś popołudnia Johannes przyniósł swoje skrzypce. Tordhild właśnie karmiła Marilenę.

-  Marilena musi się nauczyć lubić muzykę - oznajmił i sta­nął na środku salonu.

I zaczął dla niej grać.

Poczynił niewiarygodne postępy, pomyślała Mali z uzna­niem. Zdawało jej się, jak gdyby widziała i słyszała Siverta w tym wieku. Johannes stał wyprostowany, przymknął oczy i grał. Jego włosy były trochę za długie i ciemne loki opadały na czoło. Jest wyjątkowo ładnym dzieckiem, pomyślała Mali, przyglądając mu się. Prawie tak ładnym jak jego ojciec, gdy miał siedem lat. Kie­dy tak stał w popołudniowym świetle ze skrzypcami pod brodą, przywołał w pamięci Mali obraz Jo. Johannes tak bardzo przy­pomina swego dziadka. Już wcześniej Mali uderzyło, że chłopiec pod wieloma względami bardziej jest podobny do Jo, niż był Sivert.

Na wspomnienie Jo Mali poczuła ogarniającą ją słodycz. Rzad­ko teraz o nim myślała. Z Havardem było jej tak dobrze, jak to tylko możliwe. Gdyby Jo wstał z grobu i stanął w drzwiach, nie zamieni­łaby się. Piękny Cygan był jedynie marzeniem z przeszłości. Jed­nak zawsze pozostanie częścią jej życia, będzie miał swoją własną cząstkę jej serca, przede wszystkim poprzez Siverta i Johannesa.

Mali znowu zastanowiła się, na kogo wyrośnie Johannes. Miał tak wiele zdolności, był otwarty i wrażliwy, tak szczery we wszystkim, co robił. Był w tym podobny do ojca. Być może w miarę jak będzie dorastał, będzie się czuł coraz gorzej w tej małej wsi, pomyślała. Może to miejsce zrobi się dla niego za ciasne? Ludzie okażą się zbyt pełni uprzedzeń? A daleki świat zacznie kusić?

-  Podobało ci się? - spytał po chwili, otworzył oczy i spojrzał na Marilenę.

Roześmiała się i wyciągnęła do niego rączki.

-  Podobało jej się - stwierdził zadowolony. - Będę ją uczył grać.

-  Ale dziewczynki nie grają na skrzypcach - sprzeciwiła się Mali.

-  Dlaczego nie?

-  Bo tak jest w zwyczaju, o ile wiem.

-  Ale tak nie może być - orzekł Johannes z przekonaniem. - Jeżeli będzie chciała grać, to jej pozwolimy, prawda, mamo?

Tordhild skinęła głową i wytarła Marilenie buzię.

-  Oczywiście, że będzie grała, jeżeli będzie miała ochotę - przyznała łagodnie.

Mali przyjrzała się dokładnie synowej. Pomyślała z lękiem, że być może nie tylko Sivert będzie miał kłopoty we wsi, ale Tord­hild również. Tak bardzo różnili się od miejscowych, nie tylko pod względem wyglądu, ale i poglądów. Są zbyt szczerzy. Będą mówić i postępować inaczej, niż się tu przyjęło. Tak wiele zwy­czajów i zasad wrosło w tutejszą wieś, że nikt nie miał odwagi ich zmieniać. Jednak Sivert i Tordhild nie będą się z tym liczyć, przyznała Mali w duchu i poczuła niepokój ściskający żołądek. Nie miała nic przeciwko temu, by postępowali tak, jak uważali za słuszne. Ona nie. Ale obawiała się, że ich sposób bycia ściągnie na nich plotki i kłopoty ze strony mieszkańców wsi. Tak gorzko odczuła to na własnej skórze, jak to jest zboczyć z wydeptanych ścieżek w Inndalen. Złamać niepisane zasady.

Nie chciała, by doświadczyli tego samego. Pragnęła, żeby jej dzieci i ich rodziny miały się jak najlepiej. Sivert i Tordhild zna­leźli się w szczególnie złym położeniu również z jej powodu i jej dawnych grzechów. Nie pozwól, Boże, by stało im się coś złego, poprosiła w duchu; zauważyła, że siedzi z dłońmi mocno sple­cionymi na kolanach. Wystarczy tego smutku i nieszczęść, które już się stały.

 

Po wiosennych robotach w polu i po ślubie Dorbet mężczyźni ruszyli do wyrębu. Tego roku było wiele drzew do ścięcia, więc powinni nieźle zarobić na sprzedaży, bo na pewno zostanie spo­ro więcej, niż trzeba na własny użytek. Również Ane i Aslak do­staną drewno na przyszłą zimę, w ramach wypłaty za pracę.

Ładna pogoda utrzymywała się. Maj wybujał jasną zielenią i kwieciem na polach i łąkach. Na wzgórzach śpiewały drozdy śpiewaki, a Mali już dawno temu widziała pierwsze pliszki.

Zawsze lubiła wiosnę. Lubiła patrzeć, jak wraca światło. Wciągać nosem zapachy i słuchać dźwięków. Szmeru strumie­nia przy pralni, wędrownych ptaków, które wracały i śpiewały prawie przez całą dobę. Pamiętała, że wiosna zawsze zapalała w niej nową nadzieję, kiedy została młodą panią Stornes, na­dzieję, że to, co złe, zniknie wraz ze światłem. Jednak wiosna tego roku wzmogła tylko ból. Widok budzącej się do życia przy­rody wzmagał tęsknotę za Ruth.

Mali odwiedziła grób córki i przyniosła kwiaty jeszcze przed ustaniem nocnych przymrozków. Ruth tak bardzo lubiła kwiaty. Mali nie mogła się pogodzić z myślą, że ten świeży grób któregoś dnia zostanie zapomniany i nikt go nie przystroi.

Poszła sama. Od czasu pogrzebu Ruth wiele razy razem z Havardem chodzili na grób córki. Stali obok siebie, mówili niewiele. Niewiele wszak było do powiedzenia, pomyślała Mali. Przypomniała sobie, co mawiała babcia: że kiedy smutek jest zbyt wielki, wtedy staje się niemy. Mali czuła teraz dokładnie tak samo i zrozumiała, że z Havardem dzieje się podobnie. Od smutku i tęsknoty za córką nikt ich nie uwolni, rozmowa też nie przyniosłaby wielkiej ulgi. Mali miała tylko nadzieję, że czas zasklepi otwarte rany i pomoże im chociaż w ten sposób.

Na cmentarzu było pusto. Światło słoneczne przedzierało się przez gałęzie brzozy z nabrzmiałymi pąkami, zwieszające się przez kamienne ogrodzenie, przy którym leżał grób Ruth. Lek­ko wiało od morza, ale nie było zimno. Mali długo klęczała przy grobie i rozmawiała z Ruth. Opowiadała jej o Marilenie. O tym, że jej córka została młodszą siostrą Johannesa.

-  To Sivert zaproponował, że weźmie Marilenę na wycho­wanie, Ruth - mówiła cicho. - Nie mogłabyś zapragnąć dla niej lepszego ojca. Wiesz, ona tak bardzo urosła od czasu, gdy ty...

Urwała i otarła łzy, które ciepłe i słone spływały do kącików ust.

-  Nie myśl, że czynię ci wyrzuty za to, co zrobiłaś, Ruth - za­pewniła ochrypłym głosem. - Chcę, byś wiedziała, że i ja dawno temu miałam podobne myśli. To było wtedy, kiedy przybyłam do Stornes jako młoda gospodyni. Nikomu o tym nie mówiłam, ale nie wyszłam za mąż z miłości, lecz zostałam kupiona, Ruth. Ży­cie z Johanem było piekłem, więc dobrze wiem, że wszystko ma swoje granice - szepnęła, ocierając oczy. - Wielu z nas bardzo cię kochało, Ruth, musisz o tym wiedzieć, choć mam nadzieję, że dawaliśmy ci to odczuć, kiedy żyłaś. Nigdy nie pogodzimy się z twoją stratą...

Mali wyjęła chusteczkę i wytarła twarz. Sypnęła więcej ziemi wokół jednego z kwiatów, który właśnie posadziła. Ubrudziła ręce wilgotną ziemią. Wytarła je w mokrą chusteczkę.

- Jest mi teraz bardzo źle, Ruth, ale ty pewnie o tym wiesz. Twemu ojcu również. Żal mi go, bo... tłumi smutek w sobie. Ja chodzę do tkalni, wiesz. Znajduję tam trochę spokoju. Ale twój ojciec... Dla niego to zbyt duży ciężar, Ruth, ponieważ zmaga się z rozpaczą i tęsknotą za tobą w zupełnej samotności... Spró­buj mu pomóc - poprosiła i złożyła ręce. - Dodaj mu trochę otu­chy, Ruth, jeżeli możesz. Bądź przy mnie i przy nim. Dla nas nie odeszłaś, wiesz.

Na gałęzi brzozy nad głową Mali usiadł drozd śpiewak. Po chwili zaczął śpiewać. Cudny, smutny ptasi śpiew zabrzmiał niczym requiem, pomyślała Mali. Klęczała dalej ze spuszczoną głową, żeby nie przeszkadzać. Kiedy drozd w końcu odleciał, Mali wstała. Czuła, że Ruth była blisko niej.

-  O, pojawiły się ławice czarniaka - rzekł O1av któregoś po­południa, kiedy stanął przy oknie i wyglądał na fiord. - Chodź, Johannes, to zobaczysz!

-  Morze jest takie pomarszczone - zdumiał się Johannes. - Co to znaczy?

-  To czarniak - wyjaśnił Ołav. - Może w tym roku popły­niesz z nami na połów? Chyba jeszcze nigdy nie byłeś, prawda?

-  Mogę popłynąć z wami, dziadku?

Johannes skakał i biegał podekscytowany po salonie, aż w końcu zatrzymał się przy Havardzie, który siedział w fotelu, czytając gazetę.

-  Tak, jeśli pojawił się czarniak, to musimy zarzucić sie­ci - odparł Havard i odłożył gazetę. - Możesz popłynąć ze mną i z Aslakiem, jeżeli obiecasz, że będziesz siedział w łodzi cichutko jak myszka. Co byśmy zrobili, gdybyś nam wpadł do wody?

-  Przecież umiem pływać - rzeki Johannes niezrażony.

-  Ja bym jednak wolał, żebyś został w łodzi - uśmiechnął się Havard. - Chyba może popłynąć z nami? - spytał i zerknął na Tordhild.

-  Tak, ale musisz we wszystkim słuchać dziadka - upomnia­ła Tordhild syna. - Dorośli złowią dużo ryb, wiesz chyba, i nie mogą cały czas cię pilnować.

-  Będziemy zabijać ryby?

Johannes popatrzył na Havarda zamyślony, pociągając bez­wiednie ciemny kosmyk włosów. Najwidoczniej się zmartwił.

-  Musimy - odparł Havard. - Trzeba coś jeść, będzie świeży czarniak na obiad, a czego nie zjemy od razu, zasolimy i rozwie­simy do suszenia pod dachem.

-  Dlaczego?

-  Rozwieszone ryby wysuszy słońce i wiatr, a potem będzie­my mogli je jeść aż do jesieni. Będzie z nich pyszne bacalao go­towane z suszonej ryby z ziemniaczkami, cebulą i sosem pomi­dorowym; damy ci spróbować jesienią.

Johannes zastanowił się nad tym, co usłyszał. Widać było, że miał ochotę popłynąć na połów, ale zabijanie ryb nie bardzo mu się podobało.

-  Nie chcę zabijać ryb - oznajmił w końcu.

-  Nie będziesz musiał - uspokoił go Havard. - Zostaniesz sternikiem.

Johannes skinął głową na znak, że się zgadza.

-  Kiedy popłyniemy? - spytał zniecierpliwiony. - Teraz?

-  Najpierw zjemy podwieczorek - uznał Havard. - Ale po­tem możemy się zbierać. Co o tym myślisz, Aslak?

-  To niegłupi pomysł - stwierdził Aslak, który również pod­szedł do okna, żeby wyjrzeć na fiord. - Wyczekiwałem tej ławicy. Widzę, że łódź z Oppstad już wypłynęła. A więc, jak tylko zjemy, idziemy na przystań.

-  Świetnie się składa, że połowy wypadły właśnie teraz - za­uważył Havard. - Będzie co robić w czasie hobollu.

Johannes wdrapał się na kolana Havarda.

-  Co to jest hoboll?- spytał zaciekawiony.

-  Jeszcze nie słyszałeś, jak o tym rozmawialiśmy? - uśmiech­nął się Havard i wygodnie posadził sobie wnuka na kolanach. - Skoro będziesz tu teraz mieszkał, musisz dobrze poznać nasz język. Otóż hoboll to coś w rodzaju wakacji letnich w gospodar­stwie. Kiedy skończymy kosić, zaczyna się dla nas to, co nazy­wamy hobollem. Mamy wtedy kilka tygodni dla siebie, zanim zaczną się żniwa. W tym czasie robimy wszystko to, czego nie zdążyliśmy zrobić przed opadami śniegu w zeszłym roku. Mu­simy iść na hale narąbać drzewa, poprzerywać rzepę na polu, uszczelnić dach spiżarni. I w samym środku tych prac przycho­dzi pora na łowienie czarniaka.

-  To nie przypomina wcale wakacji - zauważyła Tordhild.

-  W pewnym sensie to jednak dla nas wakacje. Zajmujemy się wtedy zupełnie inną pracą niż na co dzień. A więc mamy wakacje.

-  Ja też chcę pójść na hale rąbać drzewo - dopominał się Johannes. - Czy Ola Havard może iść z nami?

Havard wymienił spojrzenia z Mali. Mali skinęła głową.

-  Tak, możemy zabrać z sobą Olę Havarda - zgodziła się. - Na pastwiskach jest teraz przepięknie. Często o tej porze można też spotkać znajomych z innych dworów, bo wszyscy idą rąbać drewno mniej więcej w tym samym czasie każdego roku.

-  Mogę teraz zadzwonić do Oli Havarda?

Johannes zeskoczył z kolan Havarda i biegiem ruszył na ko­rytarz.

-  Nie, musimy poczekać, aż ustalimy dzień, w którym się wybierzemy na hale - zawołał za nim Havard. - Teraz wypływa­my na ryby.

Tego wieczoru parowcem przyszedł do Mali duży list. Pocz­tę przyniosła Ingeborg. Weszła do salonu, wymachując prze­syłką.

-  List z Ameryki! - zawołała od drzwi i ucisnęła palcami ko­pertę. - Jaki gruby. Co tu takiego może być?

Mali poczuła, jak serce jej zabiło. Złapała list i usiłowała wsunąć go do kieszeni fartucha, ale okazał się za duży. Długo na niego czekała. W ostatniej korespondencji, którą dostała od Martina Bakkena, jakoś w lutym, pisał, że przyśle jej bilety na statek do Ameryki, kiedy już będzie całkiem pewien co do terminu otwarcia sklepu w St. Paul. Powiadomił ją wtedy, że są pewne opóźnienia, ale otwarcie nie powinno nastąpić później niż na początku sierpnia.

List palił Mali w rękę. Ucieszyła się, że Havard wypłynął w morze. Potrzebowała czasu, żeby się zastanowić, w jaki sposób mu powiedzieć o tym, że wreszcie wszystko zostało postanowio­ne. Co prawda wiedział już o planowanej podróży, pomyślała, ale dopóki nie miała w ręku biletu, łudził się pewnie nadzieją, że mimo wszystko do tego wyjazdu nie dojdzie. Mali nie była zresztą o tym przekonana, ponieważ nigdy nie rozmawiali o jej wyjeździe do Ameryki.

-  Idę do tkalni - oznajmiła.

I zaraz zniknęła w drzwiach salonu.

 

Usiadła na stołku przy krosnach i drżącymi palcami otworzy­ła list. Wraz z pięknym, zapisanym papierem listowym w linie znajdowała się w środku sztywna koperta. Mali otworzyła ją. Wyjęła bilet: miejsce w kabinie 320 na pokładzie „Stavangerfjord", wyjazd z Bergen dwudziestego lipca.

Mali czuła, że ma wypieki na policzkach. A więc jednak stało się! Trzymała w ręku bilet do wielkiej przygody! Powoli odłożyła go na brzeg stołu. Następnie rozwinęła papier listo­wy. Jej oczom ukazało się otwarte, staranne pismo Martina Bakkena.

Droga Mali!

Przesyłam bilet na podróż. Ustaliliśmy, że otwarcie sklepu w St. Paul nastąpi czwartego sierpnia. Pomyślałem, że będziesz potrzebo­wała kilku dni na odpoczynek po podróży, rozpakowanie się i przy­gotowanie do uroczystego otwarcia sklepu. Musisz również poznać kilka osób, które będą z nami pracowały. Dlatego uznałem, że by­łoby dobrze, gdybyś popłynęła statkiem „Stavangerfjord" z Bergen dwudziestego lipca. O ile wiem, musisz najpierw dostać się parow­cem z Inndalen do Kristiansund, a następnie na pokładzie „Hurtigruten" do Bergen. Sprawdziłem odpowiednie połączenia. Jeżeli wyruszysz ze Stornes w sobotę siedemnastego lipca, to powinnaś zdążyć. Potem czeka Cię osiem dni podróży statkiem. Mam nadzie­ję, że podróż Ci się spodoba. To piękny statek, poza tym zamówiłem Ci dobrą kabinę. Zatem, jeśli pogoda nie będzie zła - co o tej porze roku rzadko się zdarza - czeka Cię wspaniała, pełna niezapomnia­nych wrażeń podróż przez Atlantyk. Bilet powrotny znajduje się u mnie. Zamówiłem go na trzydziestego sierpnia z Nowego Jorku, gdzie oczywiście Cię odwiozę.

Mam nadzieję, że terminy i pozostałe warunki Ci odpowiadają.wyjeździe wiedziałaś już przecież od jakiegoś czasu, mimo że osta­teczna data otwarcia sklepu nie została do tej pory ustalona.

Jak wiesz, planowałem otwarcie sklepów również w kilku in­nych miastach. Zamierzam zrealizować te pomysły, ale najpierw muszę poczekać i przekonać się, jak nam pójdzie tutaj w Minne­socie. Mieszka tu wielu imigrantów z Norwegii, a jeszcze więcej ich potomków. Poza tym zamierzam zainwestować wszystkie środki w to jedno przedsięwzięcie. Muszę przyznać, że nie oszczędzałem na ni­czym i zrobiłem wszystko, żeby okazało się sukcesem. I na pewno się nie zawiodę!

Zakładam, że ukończyłaś wszystkie prace, które chciałabyś przywieźć. Mam nadzieję, że nie pracowałaś zbyt ciężko ani że nie ucierpiały na tym inne Twoje sprawy. Tutaj sporo osób okazuje ogromne zainteresowanie dla Twoich prac, jak również dla Two­jej osoby. Wielu, jak wspomniałem, ma swoje korzenie w Norwegii i bardzo chciałoby się z Tobą spotkać.

Wszystkie koszty podróży - należność za bilety na parowiec, „Hurtigruten" oraz wydatki na pokładzie statku do Ameryki - oczy­wiście Ci zrefundujemy. Nie potrafię wyrazić, jak bardzo się cieszę, że przyjedziesz.

Mam nadzieję, że w Stornes wszystko układa się dobrze. Zda­ję sobie sprawę, że mieszkańcom dworu trudno będzie radzić sobie tyle czasu bez Ciebie, ale na pewno się uda. Ze swej strony uczynię wszystko, by ta podróż na długo pozostała w Twej pamięci i by dostarczyła Ci również wiele korzyści - pod każdym względem.

Czekam na spotkanie z Tobą w Nowym Jorku dwudziestego siódmego lipca.

Serdeczne pozdrowienia

Martin Bakken.

 

Mali długo siedziała wpatrzona przed siebie. Serce szybko biło jej w piersi. Bakken nie wiedział nic o Ruth, pomyślała. Za­stanawiała się, czy powinna napisać do niego i o wszystkim mu opowiedzieć. Wolała jednak poczekać, aż się spotkają. Zdecy­dowała, że pojedzie niezależnie od wszystkiego. Żeby napisać o Ruth... Nie, nie potrafiłaby się na to zdobyć.

Powoli znowu sięgnęła po bilet. Prześliznęła po nim palcami. Do czego otwiera drogę ten bilet, zastanowiła się, czując dziwny niepokój. Czy dobrze robi, decydując się na wyjazd?

Wstała i zaczęła nerwowo przechadzać się po tkalni tam i z powrotem. Pogładziła dłońmi gotowe gobeliny, które czekały poukładane w stosy. Prace, które zamierzała zabrać do Amery­ki, były dobre, przyznała przed samą sobą. Sigrid obejrzała je wszystkie i zrobiła wielkie oczy.

-  Zdobędziesz sławę w Ameryce - powiedziała. - Są fanta­styczne, Mali. A co mówi Havard?

-  Niewiele - wyznała Mali, unikając jej wzroku.

-  Nie podobają mu się?

Mali pokręciła głową.

-  Nie, nigdy tak nie twierdził. Być może liczył na to, że jednak nie zdecyduję się wyjechać. W każdym razie teraz, gdy Ruth...

Szybko otarła dłonią twarz i utkwiła wzrok w Sigrid.

-  Ale ja pojadę - rzekła, niemal z uporem. - Potrzebuję tego, Sigrid.

-  W takim razie jedź - uznała Sigrid spokojnie. - Wiesz o tym, Mali, że większość mężczyzn chciałaby zatrzymać swoje żony w domu. Havard nie jest wyjątkiem. Tak po prostu już jest. Ale ten wyjazd to dla ciebie wielka szansa, szansa, która zdarza się tylko raz w życiu. Więc naturalnie powinnaś pojechać - po­radziła. - Tylko nie zapominaj, gdzie jest twój dom.

-  Co chcesz przez to powiedzieć?

-  Tylko to, co słyszałaś - odparła Sigrid. - Nic więcej.

-  To zabrzmiało tak, jak gdybyś nie wierzyła, że wrócę!

-  Ale chyba wrócisz - rzekła Sigrid zamyślona.

Mali nie odpowiedziała. Havard zapewne zastanawiał się nad tym samym.

-  Naturalnie, że wrócę - rzuciła krótko.

-  To dobrze - odpowiedziała Sigrid. - O nic innego mi nie chodziło.

 

Kiedy decyzja o wyjeździe już zapadła, dni, w odczuciu Mali, mi­jały teraz błyskawicznie. Havard powiedział niewiele, gdy poka­zała mu bilet, nie udało się jej także nakłonić męża, by wyznał, co mu leży na sercu. Chyba jednak sama dobrze wiedziała. Bał się, że Mali zostanie tam daleko, że Martin Bakken i ta ziemia obiecana zabiorą mu ją.

-  Wrócę, Havardzie - powtarzała wiele razy tego wieczoru.

-  Słyszę - odpowiadał tylko.

Więcej nie rozmawiali o tej podróży i tygodniach, kiedy Mali nie będzie. Mali przeprowadziła wiele rozmów z Ane i Ingeborg, przekazując im drobiazgowo, co trzeba w domu zrobić podczas jej nieobecności. Nawet, choć to jej zdaniem było zbyteczne, poszła z Ane do spiżarni, żeby sprawdzić, ile zostało mąki i mięsa. Obie służące doskonale znały gospodarstwo, gdyż mieszkały w Stornes dłużej niż ona sama, co właściwie było całkiem niezwykłe. Służą­ce zwykle przychodziły i odchodziły. Ale w Stornes ludzie, których najmowano do pracy, stawali się niejako częścią rodziny. Mali po­dobało się to. Wiedziała, że może polegać na swojej służbie. A je­żeli i oni czuli tu się tak dobrze, że nie mieli ochoty odchodzić, to jeszcze lepiej. Jednak tylko w Stornes panowały takie zwyczaje. W innych dworach wiele razy zmieniano zarówno służące, jak i parob­ków, odkąd Mali została panią Stornes.

Poza tym w Stornes mieszkają jeszcze młodzi, niech oni powoli uczą się gospodarzyć, stwierdziła Mali. Kiedyś Herborg przejmie odpowiedzialność za dom.

-  Pilnuj moich kluczy, kiedy mnie nie będzie, Herborg - zwró­ciła się Mali któregoś popołudnia do synowej, kiedy piły kawę.

Herborg zaczerwieniła się, a w jej oczach zajaśniała duma.

-  Tak krótko jestem żoną Oi - zastrzegła się nieśmiało. - A jeśli nie dam rady...

-  Poradzisz sobie - zapewniła ją Mali i uśmiechnęła się. - Masz przecież Oję do pomocy. Poza tym jest jeszcze Tordhild. Razem doskonale dacie sobie radę.

-  To trochę dziwne, że nie będzie cię tak długo.

Mali skinęła głową. Dolała kawy do dzbanka, który wyniosły na zewnątrz.

-  Tak, dobrze to rozumiem - przyznała. - Dla mnie to też bardzo dziwne uczucie. Ale przecież wrócę - dodała.

-  Tak, chyba tak - przytaknęła Herborg.

Zdaje się, jakby nikt nie był tego całkiem pewien, pomyślała Mali. Oprócz niej samej. Ponieważ ona dobrze wiedziała, gdzie jest jej dom. Nic nie jest w stanie tego podważyć.

 

Dorbet była jedyną, która nie miała żadnych wątpliwości i nie zdradzała niepokoju w związku z wyjazdem Mali. Często zaglą­dała do Stornes.

-  Zazdroszczę ci, mamo - wyznała. - Pomyśleć tylko o tych wszystkich przygodach, które cię spotkają. Tak bym chciała z tobą pojechać - dodała.

-  Przecież niedawno wyszłaś za mąż - roześmiała się Mali. - Poza tym spodziewasz się dziecka. I dopiero co byłaś w mieście - zauważyła. - W swojej podróży poślubnej.

Dorbet skinęła głową i westchnęła. Mali przyjrzała się jej uważnie.

-  Domyślam się, że wyjazd był udany?

-  No tak - przyznała Dorbet trochę niechętnie. - Było wspa­niale. Mieszkaliśmy w luksusowym hotelu, jadaliśmy obiady w eleganckich restauracjach i jeździliśmy taksówkami. I kupo­wałam, co chciałam - przypomniała sobie z uśmiechem. - Ale jest jakaś różnica między kilkoma dniami spędzonymi w Kristiansund a podróżą do Ameryki. A teraz...

Ponownie westchnęła i odgarnęła włosy z czoła.

-  A teraz jest tylko praca i szara codzienność, i narzekanie cały czas.

-  Ale w Granvold żyje się chyba dobrze, o ile wiem? - spyta­ła Mali i zerknęła na córkę badawczo.

-  Tak, tak - przytaknęła pośpiesznie Dorbet. - Ola nosi mnie na rękach, ale on prawie zawsze jest w pracy. Rzadko bywa w domu, wpada tylko na posiłki. A ja spędzam czas głównie z Marit, a to...

-  Powinnaś się do tego przyzwyczaić - zauważyła Mali. - Ola musi pracować. To on przejmie gospodarstwo. Taki jest los młodej pani domu, że musi chodzić na uprzęży z teściową, żeby się od niej uczyć. Tak jest ze wszystkimi, Dorbet.

-  Wiem o tym - Dorbet zgodziła się z matką. - Ale to nie zawsze jest ciekawe.

Nie, na pewno szara rzeczywistość nie zawsze się podoba żądnej przygód Dorbet, pomyślała Mali. Poza tym jest młoda. Zbyt młoda, żeby się już wiązać. Mali cały czas była tego zdania. Ale co się stało, to się nie odstanie.

-  Musisz być odpowiedzialna - powiedziała i poklepała Dorbet po ręku. - Dla młodej żony życie to praca i codzienność. Przeważnie - dodała.

-  Zauważyłam - odrzekła Dorbet krótko.

 

Mali przysunęła się blisko do Havarda. Przyłożyła twarz do jego szyi. Słuchała deszczu, który chłostał szybę.

-  Obejmij mnie, Havardzie - szepnęła.

Objął ją ramieniem i przytulił.

-  Jadę jutro rano - odezwała się cicho.

-  Odprowadzę cię - obiecał.

-  Może masz co innego do zrobienia? - zauważyła. - Bagaże są już na nabrzeżu, więc...

-  Odprowadzę cię - powtórzył tylko.

Przez chwilę leżeli blisko siebie w milczeniu. Mali nie mogła niemal uwierzyć, że wyjeżdża jutro wczesnym rankiem. Przed wpół do ósmej. Pakowała się kilka dni. Zastanawiała się, jakie zabrać ubrania. Tordhild pomogła jej wybrać rzeczy, które jej zdaniem byłyby odpowiednie. Lepiej się na tym znała, ponieważ często towarzyszyła Sivertowi w podróży, a poza tym mieszkała w dużym mieście.

Mali potrzebowała osobnej dużej walizki na swoje pra­ce, które zamierzała zabrać. Zanim je spakowała, jeszcze raz wszystkie przejrzała. Miała nadzieję, że Bakken będzie za­dowolony. Długo się zastanawiała, czy zabrać gobelin, który utkała po śmierci Ruth. Stała i przyglądała mu się ze łzami w oczach. Czuła, że jest zbyt osobisty, że zawarła w nim tak wiele swojego smutku. Jednak musiała również przyznać, że to najlepsza z jej prac, jaką kiedykolwiek wykonała. W końcu zapakowała obraz na samym wierzchu. Jeśli się rozmyśli, po prostu go zostawi.

-  Jesteś na mnie zły? - szepnęła i objęła Havarda za szyję. Przez chwilę nie odpowiadał i Mali poczuła bolesny ucisk w piersi. 

-  Havard...

-  Nie, nie jestem na ciebie zły - zapewnił cicho. - Tylko po prostu cię kocham.

Łzy zakręciły się jej w oczach i mocniej przytuliła się do męża.

-  Ja też cię kocham - wyznała. - Wrócę do ciebie, Havardzie. Nie odpowiedział. Przez chwilę leżeli tak przytuleni. Potem Mali uniosła się na łokciu i spojrzała na męża. Pogładziła go po twarzy. Pochyliła się nad nim i pocałowała.

-  Tak bardzo cię kocham - powtórzyła cicho. - Pozwól mi być blisko ciebie tej nocy, Havardzie.

Nie czekając na odpowiedź, ściągnęła koszulę przez głowę i naga położyła się na nim. Wcisnęła nogi między jego uda. Przez moment myślała, że ją odtrąci, ale nagle z jego ust wydobyło się westchnienie, coś między szlochem a rozkoszą. Objął ją i przytu­lił tak mocno, że niemal sprawił jej ból.

Nigdy przedtem tak się nie kochali, pomyślała Mali. W ich pieszczotach była jakaś dzikość i desperacja. Jak gdyby musiały być mocne i silne, żeby każde z nich na długo je zapamiętało. Kochali się szaleńczo i krótko. Odrzuciła głowę do tyłu i jęknęła głośno, kiedy Havard w nią wszedł. Zacisnęła dłonie na jego ple­cach tak mocno, jak gdyby nigdy już nie zamierzała go wypuścić.

Potem nie rozmawiali. Leżeli przytuleni, oddychając cicho. Mali gładziła męża po plecach. Czuła w głębi duszy, jak mocno go kocha.

-  Twoja koszula nocna - odezwał się Havard po długiej chwili. - Czy nie chcesz...

-  Nie, chcę dziś spać przy tobie nago - szepnęła mu do ucha. - Żebyś ani mnie, ani mego ciała nie zapomniał. Żebyś nie zapomniał, że cię kocham. Tylko ciebie, Havardzie.

Z jego piersi wydobył się dziwny dźwięk. Coś, co przywodzi­ło na myśl żałosny szloch. Potem objął Mali ramionami i cało­wał jej włosy. I tak zasnęli.

 

Następnego ranka przestało padać. Mali wymknęła się z łóżka i rozsunęła zasłony. Na zewnątrz wisiała gęsta mgła. Kapało z drzew i dachów. Mali przeszedł dreszcz. Havard stanął za nią i również wyjrzał przez okno.

-  Parowiec chyba odpłynie? - spytała Mali. - Ta mgła...

-  Odpłynie - uspokoił ją Havard. - Marynarze na jego po­kładzie znają fiord na pamięć. Poza tym mgła będzie się stopnio­wo podnosić. Wieje z północy, poznaję to po drzewach.

Żadne z nich nie było w stanie wiele zjeść z tego, co Ane naszykowała i postawiła na stole, zanim z Ingeborg poszła do obory. Mali zapowiedziała wszystkim, że nie życzy sobie wielkiej ceremonii pożegnalnej. Wiedziała, że to nie będzie łatwe. Dla nikogo. Dlatego pożegnała się już poprzedniego wieczoru.

Kiedy parowiec dał sygnał daleko w głębi fiordu, zamknęła za sobą drzwi. Wsunęła dłoń w dłoń Havarda i poszli razem ku brzegowi, nie odzywając się do siebie ani słowem. W górze przy rozlewni mleka Mali odwróciła się i popatrzyła w dół na Stornes. Gęsta mgła nadal otulała gospodarstwo, ale wiatr od czasu do czasu ją rozrywał. Mali przez mgnienie oka dostrzegła pralnię, lecz zaraz na powrót wszystko okryła szara zasłona.

Dotarli na nabrzeże dokładnie w chwili, kiedy parowiec pod­płynął leniwie i wyłonił się z morza mgły. Marynarze zajęli się wniesieniem bagaży na pokład. Mali nie ruszyła się z miejsca, tylko mocniej ścisnęła Havarda za rękę. W żołądku paliło ją niczym ogniem. Drgnęła, kiedy parowiec ponownie dał sygnał. Wzrokiem szukała spojrzenia męża. Tak bardzo chciałaby go objąć, ale nie zdobyła się na to na oczach ludzi zebranych na pokładzie.

-  Wszystkiego dobrego - rzekł Havard ochrypłym głosem.

-  Wrócę - szepnęła Mali. - Wrócę, Havardzie.

Puścił jej rękę, a Mali odwróciła się i weszła po trapie. Jakiś marynarz podtrzymał ją za łokieć i pomógł wejść na pokład.

-  Wybiera się pani w podróż? - zagadnął.

Mali skinęła głową w milczeniu.

Ruszyła wzdłuż relingu, szukając miejsca, gdzie nie było pasażerów, stanęła przy barierce i spojrzała na ląd. Mignęła jej niewyraźna sylwetka Havarda, rozmywająca się we mgle. Kiedy parowiec cofnął się i odbił od nabrzeża, Mali podniosła rękę na pożegnanie. Wpatrywała się we mgłę, ale nie mogła dostrzec Havarda. Mocno chwyciła za barierkę. Nagle dmuchnął wiatr i rozrzedził nieco mgłę. Havard stał daleko na brzegu i patrzył w inną stronę.

-  Havard!

Mali chciała zawołać, ale z jej gardła wydobył się tylko szept. Po chwili mgła na powrót opadła na ziemię. Wszystko zrobiło się szare. Mali zdawało się, jak gdyby ktoś złapał ją za szyję zimną, wilgotną ręką. W piersi zabrakło jej tchu. Doznała nieprzyjem­nego uczucia, że już nigdy nie zobaczy Havarda. - Havard!

Zawołała zachrypniętym głosem. Jej krzyk zabrzmiał jak krzyk kulika, który stracił swoją samiczkę.

Jednak nikogo nie zobaczyła. I nikt nie odpowiedział.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 18 Siostry
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 22 Czas grozy
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 23 Igranie z losem
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 16 Chłód
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 05 Księżycowa noc
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 15 Wiosna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 24 Róże z lodu
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 26 Łabędzi śpiew
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 19 Kusiciel
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 25 Barwy nadziei
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 14 Powrót syna
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 21 Plotki
Boge Anne Lise Grzech pierworodny 11 Zerwanie

więcej podobnych podstron