Jingle Bells z duszą Pana Jezusa
Nie walczmy z komercyjną otoczką Świąt Bożego Narodzenia. Te wszystkie światełka, mikołaje, „christmas songi” przypominają nam o czymś, czego nauczał nas Chrystus. I nie zniszczy tego żaden Grinch od laicyzacji.
Przed trzema laty „L'Osservatore Romano” zamieściło prowokacyjny tekst, którym zszokowało sporą część opinii publicznej. "Jeśli tego rodzaju prowokacja może mieć jakikolwiek sens, powinniśmy zdobyć się na odwagę i wykreślić Boże Narodzenie z listy świąt, by mogły je obchodzić jedynie osoby autentycznie wierzące" - napisano w tym prestiżowym piśmie. Tekst był odpowiedzią na zbytnią komercjalizację świąt, podczas których powinniśmy świętować narodzenie naszego Zbawiciela a świętujemy coraz częściej „Last Christmas” grupy Wham. Trudno się nie zgodzić z tezą mówiącą, że dzisiejsze „Christmas” jest przeobrażane przez lewicowych inżynierów dusz w „mas” bez słowa Christ. Patrząc powierzchownie można postawić nawet tezę, że Boże Narodzenie stało się świętem dziadziunia z brodą w czerwonej czapce, który tańczy w rytm piosenek ze składanki z bałwanem na okładce. Jednak jest to nie do końca prawda.
Tylko nasze Święta?
Niezapomniany śp. Maciej Rybiński napisał, że był zdegustowany „wyobrażeniem, że oto garstka ostatnich, prawdziwych chrześcijan na czele z redaktorami «L'Osservatore Romano» zejdzie znów do katakumb i będzie świętować we własnym gronie, podczas gdy reszta zatopionej w konsumpcjonizmie hołoty, odartej z duchowego wymiaru, pójdzie za karę do fabryk i urzędów". Rybiński, oczywiście w swoim stylu, perfekcyjnie zauważył istotę sporu. Otóż Święta Bożego Narodzenia stały się miksem kultur i tradycji całego świata. „Uczeni twierdzą, że w zglobalizowanych obyczajach świątecznych znaleźć można elementy wielu kultur i ich świąt, łącznie z żydowską Hanuką i murzyńskim świętem Kwanzaa. Czy ktoś wie, ile w świątecznym Mikołaju (po chińsku Dun Che Lao Ren) jest nordyckiego Odina, a w reniferze Rudolfie jego konia, Sleipnira? Boże Narodzenie jako święto jest własnością całego świata i nie da się go już mu odebrać. I chwała Bogu” - zauważył „Ryba”.
Część chrześcijan obawia się, nie bez słuszności, że przez to stracą one swój charakter i istotę. Nie można jednak zapominać, że ten cały koktajl z Mikołajem, Rudolphem, Kevinem, który ciągle jest sam w chałupie i uwięzionym w szklanej pułapce Brucem Willisem, jest przepełniony czymś, co towarzyszy temu specjalnemu okresowi czasu od jego początków.
Miłość w komercyjnym wydaniu
Nie ulega wątpliwości, że współczesne społeczeństwa wpadają coraz częściej w swoisty amok celebracji kupowania, które działa na nas jak zapach kasy na socjalistów. Wzorem naszych władców rozsadzamy swój domowy deficyt niczym Vinnie Rostowski dziurę budżetową, która jest już jak Wielki Kanion. Jednak obraz fanatycznego konsumenta, który 25 grudnia bałwochwalczo świętuje nowy prezent spod choinki, nie jest do końca prawdziwy. Przewodniczący Papieskiej Rady ds. Popierania Jedności Chrześcijan Kardynał Walter Jaspersem zauważył niegdyś, że: „Jest konsumpcja i komercyjny szał, lecz z drugiej strony nadal wielu ludzi przychodzi w święta do kościoła. Szukają spokoju, chcą uciec przed tą konsumpcją i komercją. Powstaje szansa na rozmowę, przekaz świątecznego przesłania. Dlatego Bożego Narodzenia nie można zlikwidować, trzeba je ratować." Hierarcha zwraca uwagę na bardzo istotną kwestię. Jednak ucieczka przed gejzerem konsumpcji do kościoła nie jest jedynym pozytywnym aspektem świątecznego przesytu „kiczu”. Jasne, że trzeba walczyć o to, by nie dotknął nas syndrom Arnolda Schwarzeneggera ze „Świątecznej gorączki”, który za pomocą naładowanego anabolikami bicepsa walczył o wymarzony prezent dla synka. Nikt chyba również nie wątpi, że miejsce Britney Spears czy Davida Beckhama nie jest w wigilijnej szopce (co jest popularne w jednym z krajów postępowej Unii). Z drugiej strony trudno zaprzeczyć, że właśnie atmosfera tego niezwykłego okresu: wszechobecne kolędy, kolorowe światełka, choinki i cała ta komercyjna otoczka powodują, że ludzie są dla siebie po prostu... milsi. Ten „kicz” - u tej części społeczeństwa, która zapomina, że przygotowuje się do uczczenia narodzin Jezusa - sprawia lepsze nastawienie do bliźniego, które przejawia się choćby w mówieniu obcym sobie ludziom miłych słów czy niepsioczenie na panią w mięsnym. Zresztą wystarczy wziąć do ręki dowolny klasyk świąteczny na dvd, by się przekonać, że w opowieściach wigilijnych dobro zawsze zwycięża. I nieważne, czy oglądamy „Śniętego Mikołaja”, „To właśnie miłość” czy „Fred Claus”. Przesłanie tych filmów jest proste: nieważna jest kasa, sława czy dobra zabawa. Istotą naszej egzystencji jest pomoc bliźniemu, poświęcenie i miłość.
Naprawdę zły Mikołaj?
Kilka lat temu na ekrany kin wszedł film „Zły Mikołaj” (oryg. „Bad Santa”). Była to postmodernistyczna odpowiedź na klasyczne filmy świąteczne z dobrym staruszkiem z siwą brodą na saniach, który sprawia radość rozbrykanym dzieciakom. W tym filmie Mikołaj miał inną twarz. Był złodziejem, „chlorem” i seksoholikiem, który przyjmuje prace Mikołaja w centrum handlowym… by je obrobić. Mikołaj, genialnie zagrany przez Billy'ego Boba Thorntona, klnie, pali szlugi przy dzieciach, których nienawidzi, i zamieszkuje w domu dzieciaka, którego bogaty ojciec akurat siedzi za przekręty finansowe w więzieniu. Naiwny dzieciak myśli, że bohater filmu jest prawdziwym Mikołajem, który zgubił swoje renifery. Przyjmuje więc go pod swój dach. Film, którego producentami są bracia Coen (każdy kinoman wie, że to oznacza jazdę bez trzymanki) zawiódł jednak wielu postępowych recenzentów. Dlaczego? Otóż świąteczny duch zwyciężył nawet w niepoprawnym politycznie dziele twórców pesymistycznych „To nie jest kraj dla starych ludzi” czy „Barton Fink”. Nawet w tym dziełku zapijaczony złodziej gardzący dziećmi staje na końcu w obronie poniewieranego przez rówieśników, zagubionego i rozpieszczonego prze materializm dzieciaka. Na dodatek robi to rezygnując z fortuny i skazując się na kilkuletnie „potępienie”. Jednym słowem - duch Chrystusa zabija „porno-mikołaja”. Reakcja recenzentów na zakończenie tego filmu, która ich zdaniem zniszczyła jego oryginalność, była niezwykle znamienna i wpisywała się w trend zastępowania słowa „Christmas” słowem „holiday”, a figurki Maryi w szopce figurką Lady GaGi. Jednak twórcy filmu nie poszli drogą modnego zwalczania „nudnego i przewidywalnego” ducha świąt. Nie dlatego, że byli nawiedzonymi katolami, którzy jak koń trojański w popkulturowej papce przemycali nauczanie Jezusa. Otóż twórcy zrezygnowali z hardcorowego braku happy indu, bowiem ludzie by tego po prostu nie kupili. Dlaczego? Ano dlatego, że w każdym z nas ujawniają się pokłady dobra, które przebija się nawet przez zagłuszające dźwięki utworu, w którym George Michael śpiewa o oddanym rok wcześniej sercu swojemu ziomalowi.
Nie ulega wątpliwości, że coraz więcej osób zapomina o tym, że Boże Narodzenie jest świętowaniem narodzin założyciela Kościoła katolickiego i innych chrześcijańskich wspólnot. Jednak tacy osobnicy i tak nie pamiętają o Bogu w pozostałe 364 dni roku. Jest więc szansa, że słyszana mimochodem kolęda wypływająca z głośnika w galerii handlowej w jakiś sposób wpłynie na podświadomość niedowiarka. Może uśmiech kierowcy, któremu on zajedzie drogę, czy miłe słowo policjanta, który zamiast mandatu powie „wesołych świąt” (nawet to się zdarza w święta) spowoduje, że obudzi się w nim ukryte dobro. Jeśli to nie pomoże, to zawsze można liczyć na „Opowieść Wigilijną", którą osobnik ów obejrzy w TV po powrocie z zakupów. A przesłanie najsłynniejszej opowieści świątecznej jest przepełnione duchem Chrystusa, nazwanej dziś przez dyktaturę poprawności politycznej - „spirit of christmas”. Szansa na nawrócenia w czasie urodzin Jezusa wydaje się być nieporównywalnie większa niż w „normalny" dzień.
Boże Narodzenie w globalnej wiosce
Nie można zapominać, że Boże Narodzenie było pierwszą przyczyną globalizacji (w pozytywnym znaczeniu tego słowa). Nigdy wcześniej w historii ludzkości żadne święto nie spajało tak wielu narodów w jedną wspólnotę. Idealnie to widać na przykładzie Ameryki, gdzie imigranci ze wszystkich krajów połączyli swoje rodzime zwyczaje w jedno. Brytyjczycy przywieźli jemiołę i pończochę na prezenty. Niemcy dołączyli do tego choinkę i kalendarze adwentowe. Włosi przedstawili światu szopkę. Chińskie lampiony były prawzorem lampek ozdobnych. Urzędnik pocztowy Louis Prang wymyślił tradycję wysyłania kartek świątecznych. Jednak wszystkie te tradycje nie rozwinęłyby się bez Jezusa, którego przesłanie na zawsze naznaczyło wizerunek Mikołaja z Rudolphem, Scroodge'em czy zapijaczonym złodziejem w przebraniu „Santy”. Dziś „postępowcy” chętnie zrobiliby wszystko, by ukraść tak jak Grinch (kolejny, który się nawrócił na dobro pochodzące od naszego Zbawiciela) święta i przemienić je w kolejną neopogańską mitologię. Eliminacja choinek, ozdób świątecznych, kartek, krzyży z miejsc publicznych czy zakaz wymawiania słowa Christmas, które podobno obraża innowierców, nie zmieni jednak tego, że dobro wygrywa nawet w opowieściach o Mikołaju uprawiającym seks z przebraną za elfa nimfomanką.
I nawet jak z głośnika zniknie „Cicha noc” to Jingle Bells wprowadzi nas w nastrój, który przypomni nam, jakie wartości czcimy i od Kogo one pochodzą. Nie trzeba z tym walczyć. Trzeba to wykorzystać.
Łukasz Adamski