Krzysztof Kochański
PIES ŚMIERCI
Deszcz jeszcze nie padał, chociaż - mimo południowej pory - zrobiło się szaro jak o zmierzchu. Nadciągała burza i chyba dlatego ulice miasta wyludniły się. Zimny zachodni wiatr kazał mieszkańcom schronić się do domów.
Madra nie miał gdzie się schronić. Był nietutejszy. Przybył z wioski oddalonej o dziesiątki kilometrów i nie zdążył jeszcze znaleźć hotelu. Właściwie, w ogóle go nie szukał, zamierzał szybko, jak najszybciej, załatwić swoje sprawy i wyjechać z miasta. Dokąd? Tego Madra dokładnie nie wiedział. Miał pewne plany, ale nie wykluczał, że ulegną one zmianie.
Bo Madra uciekał.
Uciekał już od wielu dni i nie był zdolny przewidzieć, kiedy się ta ucieczka zakończy.
Nadal nie padało. Wydawało się, że chmury zastygły nad miastem niczym szara piana i nawet wiatr, który dął coraz silniej, nie jest w stanie dźwignąć tego ciężaru, przepchnąć go w inne miejsce. Taka sama pogoda była wtedy: płonąca stodoła, krzyk...
Precz! Madra przepędził szarpiące serce myśli. Precz!
Uspokoił się i szedł chodnikiem, czytając uważnie wiszące na murach tabliczki z nazwami ulic i zerkając od czasu do czasu na trzymany w ręku plan miasta. Szukał domu, w którym mieszkał Sambrown. Szukał go nie pytając nikogo o drogę, gdyż nazwisko tego człowieka było zbyt znane, aby ewentualny informator nie zorientował się po co Sambrown jest Madrze potrzebny. A Madra nie chciał współczucia, ani sensacji wokół własnej osoby. Była to jego sprawa i chciał załatwić ją sam. To znaczy, z pomocą Sambrowna i niczyją inną. Bo nikt inny na kłopoty Madry nie mógł nic poradzić.
Wyszedł zza rogu kamienicy, przeszedł kilkanaście metrów... i wtedy GO zauważył. Stał dokładnie naprzeciwko niego, w odległości może stu kroków. Miał wielkość dużego psa i może stąd wzięła się jego nazwa. Chociaż, może nie stąd. Nazywano go psem śmierci, ponieważ podążał tropem swej ofiary nieubłaganie, niczym tropiciel po śladzie, ścigał ją bez odpoczynku, dniem i nocą, dopóki nie osiągnął swojego celu. Prześladowca był bezwzględny, nie uznawał litości i nigdy nie tracił raz podjętego tropu.
To dziwne, ale Madra nie przestraszył się. Pomyślał nawet: „Nie przestraszyłem się”, bo sam był tym faktem zdumiony. Ale za chwilę pomyślał o czymś jeszcze i szepnął:
- Zatem tak wygląda koniec.
Zrobiło mu się żal. Nie życia. Tak długo żył w napięciu, w ciągłym strachu, że teraz, gdy wreszcie stało się to, przed czym tak uciekał, zrobiło mu się żal, że przegrywa, podczas gdy nadzieja na zwycięstwo była tak blisko. Jak wynikało z mapy, Sambrown mieszkał na następnej ulicy.
Pies śmierci stał nieruchomo, jakby delektując się widokiem dościgniętej zwierzyny. Na co czekał? Madra otrząsnął się z zaskoczenia i nerwowo ocenił swoje szansę. Były zerowe. Od najbliższej przecznicy, gdzie mógłby się ukryć, dzieliło go kilkanaście metrów - zresztą, choćby tylko trzy, i tak nie podniosłoby to jego szans ani o ułamek procenta. Kto da się doścignąć swojemu psu śmierci, ten żadnym sposobem już mu się nie wymknie.
Mimo to ostrożnie cofnął się o krok. Wpatrywał się w wydłużoną sylwetkę psa tak intensywnie, że aż zapiekły go oczy. Pies ani drgnął; przypominał pomnik, który ktoś przez pomyłkę postawił na środku jezdni. Madra zrobił następny krok, lecz i tym razem pies nie zareagował. Coś tu się nie zgadzało, taki uśmiech losu nie był możliwy. Pies śmierci nigdy nie blefował.
Nagle dostrzegł jakiś ruch po przeciwnej stronie ulicy. Otworzyły się drzwi i ukazał się w nich mężczyzna. Spojrzał na Madrę i widać zaniepokoiła go jego poza, gdyż błyskawicznie odwrócił głowę, kierując wzrok tam, gdzie stał pies śmierci. I wtedy stało się z nim coś dziwnego. Powolnym ruchem - jakby czas nagle zwolnił swój bieg - usiadł na chodniku i skulił się na podobieństwo embriona. Równocześnie na tynku budynku obok pojawiła się rysa, która w pewnej chwili z przytłumionym trzaskiem zmieniła się w pajęczynę pęknięć, zbiegających się w punkt położony na wysokości głowy leżącego mężczyzny. Moc psa śmierci oddziaływała również na martwą materię.
Pies śmierci ruszył. Był szybki, diabelnie szybki; sadził długimi skokami, drapiąc pazurami po asfalcie jezdni. Błyskawicznie pokonał odległość dzielącą go od osaczonej ofiary i skoczył na nią, nie zatrzymawszy się nawet na moment. Przez cały ten czas mężczyzna nie poruszył się. Zachowywał się biernie, jak ktoś, kogo to wszystko nie dotyczy. Można by pomyśleć, że jest martwy, gdyby nie szeroko rozwarte, pełne blasku oczy i przyśpieszony, głośny oddech.
Krew rozlała się czerwienią po chodniku, gdy ostre szpony rozerwały ciało człowieka. Odwracając się, pies spojrzał przez krótką chwilę na Madrę, któremu serce zamarło w piersi. Ale jego czas jeszcze nie nadszedł. Przez sekundy długie jak wieczność pies zawrócił i oddalił się, prowadzony przez skamieniałego Madrę wzrokiem.
Dopiero gdy zniknął, nogi pod uciekinierem zadrżały i ugięły się bezwładnie, jak gdyby niezdolne były udźwignąć ciężaru ciała. Ocalał, ponieważ to nie był jego pies śmierci. Tylko twój własny pies śmierci jest dla ciebie groźny, innego możesz traktować obojętnie.
Teraz ocalał. Jeszcze żyje. Jeszcze.
Podniósł z ziemi plan miasta, który upuścił, sam nie wiedząc kiedy, i ponownie odszukał kierunek. Dom Sambrowna znajdował się ulicę dalej. Dopiero teraz z granatowego nieba spadły pierwsze krople deszczu, duże i ciężkie. Kilka z nich rozprysnęło się na rozłożonej mapie, więc Madra złożył ją i schował do kieszeni.
Deszcz rozpadał się, jakby chcąc nadrobić stracony czas. Z nieba lunęły strugi wody, niczym z pękniętego worka. W jednej chwili Madra był całkowicie przemoczony. Zaczął biec, chowając głowę między ramionami. Wolał nie pozwalać sobie na luksus przeczekania ulewy, szczególnie po tym, co zobaczył przed chwilą.
Dom Sambrowna był piękny. Położony w głębi ogrodu, biały, z wieżyczkami na rogach, wyglądał jak pałacyk. Lśniące wysokie schody nadawały mu wygląd bogaty i elegancki. Niewielu ludzi na świecie mogło poszczycić się taką siedzibą. A już z pewnością nikt z Thusatan. Ale Sambrown był Mianinem; prawie wszyscy Mianie byli bogaci, a niektórzy - jak Sambrown - bardzo bogaci.
Z powodu ulewy Madra nie zobaczył domu w całej okazałości, ale i tak poczuł się nagle jakiś mały i niewiele znaczący. Onieśmielony, stał przed stalową bramą, przyciskając guzik dzwonka na kamiennym, rzeźbionym słupku. Nie zwracał uwagi na deszcz, który choć silny, był ciepły i przyjemny. Ale nawet gdyby było zimno, nie zwróciłby na to uwagi - czekała go rozmowa tak ważna, że wszystko inne przestawało się liczyć.
Boczna furtka uchyliła się automatycznie. Madra znalazł się w ogrodzie; nie zobaczył nikogo, więc szedł wyłożonym płytami chodnikiem prowadzącym wprost do domu. Obmyte deszczem schody lśniły czystością. Wchodząc na nie odnosił wrażenie, że niszczy je swymi zabłoconymi butami. Stanął przed drzwiami, zapukał. Wykonane były z jakiegoś dziwnego tworzywa, pochłaniającego dźwięk. Rozejrzał się niezdecydowanie, aż znowu zauważył dzwonek.
Otworzył mu służący. Thusatanin. Madra obawiał się, że może zostać odprawiony - w ogóle czuł się zażenowany - nic takiego jednak się nie stało. Służący zaprowadził go wprost do gospodarza, nie zważając na to, iż z mokrego ubrania przybysza ścieka woda.
Sambrown był mężczyzną dobiegającym czterdziestki. Lekko łysiejący, uśmiechnięty, ogarnął gościa przenikliwym spojrzeniem wąskich oczu i zachęcającym gestem wskazał miejsce na fotelu; takim samym jak ten, na którym siedział. W jego wyglądzie najbardziej zdziwiło Madrę to, że był otyły, nawet bardzo otyły. Nie tak wyobrażał sobie człowieka, który potrafi zniszczyć psa śmierci.
- Słucham - rzekł krótko Sambrown. Zapewne domyślał się celu wizyty. Madra przygładził dłonią mokre włosy.
- Potrzebuję pańskiej pomocy. Od dwóch tygodni uciekam przed psem śmierci, poluje na mnie, nie wiem dlaczego właśnie na mnie... - Madra urwał nagle i rozejrzał się niespokojnie, spoglądając kolejno we wszystkie okna.
- Nie obawiaj się - uspokoił go Sambrown. - U mnie jesteś bezpieczny. Psy śmierci nie mają tu wstępu.
- Ja zawsze żyłem spokojnie. Słyszałem, owszem, słyszałem o psach, ale nigdy nie przypuszczałem, że może to mnie dotyczyć. Nie wiem dlaczego...
- Tego nikt nie wie. Psy śmierci nie szukają winnych, czy niewinnych. One wybierają i polują.
Madra zatrząsł się. Przez te wszystkie dni uciekał gnany strachem, ale i wściekłością. Nie miał z kim rozmawiać o swym problemie, więc tłumił go w sobie, podobnie jak strach i wściekłość. Teraz wściekłość nagle ulotniła się, ustępując miejsca rozżaleniu, poczuciu niezasłużonej krzywdy.
- Ja wiem - powiedział. - Wiem. Jednak...
- Odwagi. Potrafię ci pomóc.
- Ja się nie boję - Madra nieoczekiwanie odzyskał zaciętość; zagrała w nim ambicja. - Ale wiem, że sam nie dam rady, dlatego tu przyszedłem.
- Mówisz, że zaczęło się to dwa tygodnie temu - podjął Sambrown. - Dlaczego czekałeś tak długo? Należało od razu przyjechać do mnie, zamiast kusić los. Madra kaszlnął nerwowo.
- Ponieważ znam cenę pańskich usług - rzekł zniżając głos. - Proszę mi wybaczyć, panie Sambrown, ale ziemia jest wszystkim co posiadam. Bez niej... przestanę istnieć...
- Tak ci się tylko wydaje. Naprawdę przestaniesz istnieć, jeżeli ci nie pomogę.
- To prawda - przytaknął Mądra. Mógł opowiadać Sambrownowi o ciągłym strachu, o każdej minucie biegnącej w poczuciu zagrożenia, o samobójczych myślach, mógł o tym wszystkim opowiadać... ale czy miało to sens? Sambrown chciał tylko jednego: jego ziemi.
- Mój majątek liczy osiem tarów, w tym dwa lasu - powiedział zamiast tego. - Jest jeszcze stodoła i dom. To znaczy... stodoła się spaliła... Dom może też, nie wiem... Uciekłem.
Zapadła chwila milczenia, podczas której Madra zadziwiająco zmienił się na twarzy, uzewnętrzniając trawiącą go rozpacz. Sambrown czekał cierpliwie, wreszcie jednak zagadnął:
- Mówisz, że pracowałeś wtedy w polu?
- Tak. Właśnie zamierzałem kończyć robotę, bo zanosiło się na deszcz... - Madra spojrzał w okno, po szybie którego spływały strugi wody. - Niebo zaciągnęło się tak jak przed chwilą... zupełnie tak samo... kiedy nagle zauważyłem dym. Najpierw myślałem, że to gdzieś dalej, ale zaraz buchnął płomień, widoczny nawet z miejsca w którym stałem, i zorientowałem się, że płonie moja stodoła. Dopiero wówczas poczułem zapach dymu, tak szybko się to działo... tak szybko... Powinienem od razu zorientować się, że nie jest to zwykły pożar. Gdy dobiegłem na miejsce, było już po stodole, a ten przeklęty deszcz wciąż zwlekał, chociaż niebo było aż sine od chmur. Nie wiedziałem co robić, chciałem ratować przynajmniej dom, ale wszystko leciało mi z rąk.
Pies śmierci stał przy pompie. Nie wiem jak wcześniej mogłem go nie zauważyć, to chyba ze zdenerwowania. Od razu wiedziałem, że to jest właśnie on, chociaż nigdy przedtem go nie widziałem. To się czuje... Stał tam, całkiem blisko, wlepiając we mnie swoje czerwone ślepia, płonące bardziej oślepiająco od ognia... Panie Sambrown, dlaczego on to robi? Dlaczego nie zabija od razu, tylko czeka, daje szansę ucieczki?
- Nie wiem - odrzekł Sambrown. Jego szeroka twarz była poważna, oczy skupione na jakimś odległym punkcie. - Może lubi grę. Polowanie. To go podnieca. A może ma jakiś inny cel, który trudno sobie wyobrazić? Nie wiem. Ale tak jest zawsze: pies śmierci pierwsze spotkanie traktuje jako ostrzeżenie i oszczędza ofiarę. Jego natura jest nieodgadniona.
- Myślałem, że o psach śmierci wie pan wszystko.
- Wiem wystarczająco dużo, by je niszczyć. Nikt na świecie nie wie o nich wszystkiego, a wy, Thusatanie, zadziwiająco mało, chociaż żyją one na waszej ziemi. Gdyby nie ja, dla takich jak ty nie byłoby ratunku.
- Doceniam to - stwierdził cicho Madra. - Dlatego tu jestem.
- No, więc - ponaglił Sambrown. - Co dalej?
- To prawie wszystko. Jak go zobaczyłem, coś dziwnego stało się z moją głową. Nie byłem zdolny pomyśleć o czymkolwiek. Zawładnął mną. Do teraz nie wiem, jak to możliwe. Jak on to robi? Coś przerażającego. Patrzyłem w te jego ślepia, czując jak wlewa się we mnie strach. Nie mogłem się poruszyć. A potem nagle coś przełamało się we mnie, strach przerodził się w panikę. Jeszcze teraz wali mi serce, gdy sobie o tym przypominam. Popędziłem przed siebie na oślep. Zdaje się, że uciekając wyłem jak zwierzę. Musiałem być prawie nieprzytomny. Biegłem oszalały przez pole i dopiero ulewa, taka silna jak dzisiaj, ostudziła mi krew. Schroniłem się do lasu... mojego lasu... ja... - Madra przerwał.
- Panie Sambrown - rzekł po chwili, wymawiając słowa z nieoczekiwaną trudnością. - Moja posiadłość to kawał ziemi. Jeśli przyjmie pan zlecenie, wszystko będzie należało do pana. Zabije pan mojego psa śmierci?
- Nie odmówiłem nikomu, kto proponował uczciwe warunki.
Zapadła cisza. Madra poczuł pewne odprężenie. Dziwna rzecz: jego pies śmierci tropił go nadal, niby nic się nie zmieniło, a jednak ulga była ogromna. Jak gdyby zrzucił z siebie wielki ciężar.
Rozejrzał się, oceniając wyposażenie gabinetu Sambrowna. Było bogate i gustowne. Sambrown nie narzekał na brak pieniędzy. Nic dziwnego, skoro był jedynym łowcą psów śmierci.
- Co mam teraz robić?
- Nic - zapewnił Sambrown. - Przez kilka dni będziesz mieszkał u mnie. W rym czasie powinienem poradzić sobie z psem.
Madra z zakłopotaniem zamrugał powiekami. Dręczyło go pewne pytanie, które mogło jednak obrazić Sambrowna, a tego Madra nie chciał.
- Panie Sambrown - powiedział wreszcie. - Skąd będę wiedział, że jest już po wszystkim? Oprócz tego, oczywiście, że pan mi to powie. W oczach Sambrowna błysnęło zdziwienie.
- Jesteś sprytny, to rzadka cecha u Thusatan. Nigdy nikogo nie oszukałem, musiałeś to słyszeć zasięgając o mnie informacji. Mój zawód to zabijać psy śmierci. Umożliwiając ci bezpieczne dalsze życie, robię sobie najlepszą reklamę... Ale powiem ci coś: jesteś pierwszym, któremu przyszło do głowy takie pytanie. W ogóle jesteś nietypowy.
- Nie rozumiem - ostatnie zdanie rozśmieszyło Madrę.
- Jeszcze żaden Thusatanin nie zapytał o glejt zaufania. Musisz wiedzieć, że w moim świecie takie pytanie byłoby czymś zupełnie normalnym. Tam nikt nic nie robi bez gwarancji.
- Nie wiem jak jest w pańskim świecie - rzekł Madra. - Ale co to ma do mnie?
- Właściwie niewiele. Chciałem tylko powiedzieć, że nigdy dotąd nie spotkałem takiego Thustanina jak ty. Twoja relacja ze spotkania z psem śmierci była niezwykle sugestywna. I zwięzła. Niewielu Mian potrafiłoby opowiedzieć o tym w sposób tak komunikatywny. Zadziwiłeś mnie.
Mądra nie wiedział, czy słowa te traktować ma jako komplement, czy wręcz przeciwnie.
- Zadziwiłeś mnie - powtórzył Sambrown w zamyśleniu.
Madra słał przy oknie. Nieruchomy, wpatrywał się w noc. Sambrown udostępnił mu pokój na poddaszu, zapowiadając, aby nie opuszczał go pod żadnym pozorem.
- Pokój ma łazienkę - rzekł. - A posiłki będzie przynosił ci Hertab.
Hertab był służącym Sambrowna. Musiał być bardzo pracowity, skoro sam radził sobie z tak wielkim domem.
- Nie wolno ci kręcić się po domu. Ci, którzy do mnie przychodzą, często są zdesperowani, różnie reagują, nie chcę mieć z tego powodu kłopotów. Żądam niewiele, ale nie uznaję żadnych wyjątków. W trosce o twoje własne bezpieczeństwo.
Kategoryczny ton głosu Sambrowna wskazywał, że nie życzy on sobie pytań, więc Madra ich nie zadawał. Zresztą, ciekawość w nim zgasła; chciał jedynie odpocząć, wreszcie odpocząć. Ufał Sambrownowi, mimo, że jego osoba nie budziła w nim sympatii. Ale sympatia nie była tu potrzebna, nie tego wymaga się od łowcy psów śmierci.
Madra obserwował ogród z pewnym niepokojem. Mimo zapewnień Sambrowna o bezpieczeństwie, nie potrafił do końca pozbyć się obaw. Coś jednak przyciągało go do okna i kazało obserwować okolicę. Nie mógł zobaczyć wiele; ogród z wysokimi drzewami kończył się nieopodal wysokim murem, przesłaniającym widoczność nawet z wysokości poddasza. Tylko dalekie domy mrugały jasnymi plamami świateł.
Pies śmierci!
A gdyby tak pojawił się nagle w ogrodzie? - Madra gwałtownie odsunął się od okna. - Czy wie, gdzie znajduje się jego ofiara? Musi wiedzieć! On zawsze wie.
Sięgnął do parapetu i nacisnął gałkę, którą wcześniej wskazał mu gospodarz. -”W trosce o twój dobry sen” - wyjaśnił - „bo nie jest to konieczne”.
Okiennice zasunęły się, odcinając Madrę od świata. Zapalił światło i poczuł się raźniej. Zajrzał do łazienki i wtedy nieoczekiwanie coś zakłuło go gdzieś w samym środku klatki piersiowej - przemówił do niego komfort łazienki, niecodziennych urządzeń codziennego użytku, bardziej szokujących, niż najbardziej luksusowe dywany i meble. Po raz pierwszy w życiu Mądra zatęsknił naprawdę za czymś lepszym.
„A gdybym to ja...” - nie zdążył sprecyzować myśli, gdyż rozległo się pukanie do drzwi. Wyskoczył z łazienki, jak gdyby przyłapano go na czymś nieprzyzwoitym.
Wszedł służący. Na tacy niósł kolację. Madra wskazał mu stół, odczekał aż upora się z naczyniami, po czym zagadnął:
- Hertab, od dawna tu jesteś?
Odpowiedzią była wykrzywiona dziwacznie twarz i milczenie. Służący, po chwili wahania, ruszył do wyjścia.
- Hertab! - zawołał za nim Madra.
Hertab odwrócił się i bez słowa wskazał na swoje usta. Nagle podskoczył, zaśmiał się chrapliwie, poruszając przy tym gałkami oczu, podrzucił do góry tacę i wyszedł zatrzaskując z łoskotem drzwi. Był niemową, ale Madra miał wątpliwości również co do jego poczytalności.
Leżał w rowie, z głową wystawioną ponad trawę i obserwował kobietę. Była brzydka, zbyt szeroka w biodrach, ale pracowita. Niestrudzenie szła za prowadzonym przez męża kombajnem i kołkami z czerwoną chorągiewką zaznaczała miejsca, gdzie bulwy pozostały w ziemi i należy poddać je ręcznej obróbce. Madra podziwiał jej wytrwałość, dobrze wiedział ile wysiłku kosztuje praca w polu, w dodatku w taki upał.
Ostatnio przychodził tutaj coraz częściej. Przyciągał go jakiś nieodgadniony impuls; przychodził i z ukrycia obserwował oboje Mian, mężczyznę i kobietę. Nie mieli dzieci, ale byli jeszcze młodzi.
Nagle kombajn zatrzymał się, silnik ucichł, a mężczyzna wyskoczył z kabiny, ocierając ręką pot z czoła. Powiedział coś do kobiety, która potrząsnęła głową i zrzuciła na ziemię kosz z sygnalizacyjnymi kołkami. Z tej odległości Madra nie słyszał o czym rozmawiali; nie wiedział, czy zepsuła się maszyna, czy też jest to planowana przerwa w pracy. Mężczyzna usiadł na ziemi, a jego żona wolnym krokiem ruszyła przed siebie, akurat w kierunku kryjówki Madry.
Schował głowę, tracąc kobietę z pola widzenia i omal nie wpadł do strumienia, który toczył strużkę wody. po dnie rowu.
Źle wybrał miejsce - kobieta prawdopodobnie chciała orzeźwić się wodą - ale nie mógł już nic zrobić, więc położył się na wznak w wysokiej trawie, licząc, iż nie zostanie dostrzeżony. Na nic to się zdało, gdyż za chwilę ujrzał kobiecą twarz wprost nad sobą. Mianka przez chwilę milczała, wyraźnie zaskoczona tym spotkaniem, zaraz jednak, jak należało oczekiwać, zaczęła krzyczeć. Madra wstał, lecz nie wykonywał gwałtownych ruchów, nie chcąc być posądzonym o złe zamiary.
Nadbiegł mężczyzna, trzymając w ręku kołek, którego barwna chorągiewka okręcona była wokół dłoni.
- Czego tu szukasz? - krzyknął arogancko.
Madra spostrzegł, że kołek jest zaostrzony na końcu.
- Nie robię nic złego - powiedział pośpiesznie.
- Czego tu szukasz? - powtórzył mężczyzna. Kołek w jego dłoni lekko drżał. Kobieta cofnęła się, chowając za męża.
- Już go tu widziałam - oznajmiła. - Mówiłam ci. To on. Poznaję.
- Nazywam się Madra - powiedział Thusatanin, czując jak napięcie usztywnia mu mięśnie.
Mężczyzna milczał. Zastanawiał się.
- Co z tego? - zapytał gniewnie.
- Madra!
Ręka z kołkiem powoli opadała. Gdy zaostrzony koniec wskazał ziemię, Madra odetchnął.
- Pewnie sądzisz, że twoje nazwisko mi coś mówi - powiedział mężczyzna spokojniejszym głosem. W jego spojrzeniu pojawiła się ciekawość. - Ale mylisz się.
- Ta ziemia była kiedyś moja - Madra wciąż nie ośmielał się poruszyć. - Ja ją uprawiałem.
- Chyba mówi prawdę - wtrąciła nieoczekiwanie kobieta. - Nie wygląda na włóczęgę.
- Być może - mężczyzna przełożył kołek do drugiej ręki i odgarnął opadające na czoło włosy. - Dlaczego nas śledzisz? - zapytał nagle. Madra wyszedł z rowu, lecz nie zbliżał się do Mianina.
- Nie śledzę - powiedział. - Przychodzę tutaj, ponieważ... - Nie wiem - szepnął po chwili. - Nie będę już tu przychodził - rzekł nagle z nieoczekiwaną stanowczością.
- Tak będzie najlepiej - stwierdził mężczyzna.
Madra przeskoczył rów i odszedł, nie oglądając się za siebie.
Siedzieli przy stole i jedli obiad. Madra, Sondras, jego żona i dwie córki. Sondras był przyjacielem Madry z dawnych lat, przyjacielem zasługującym na to miano, gdyż nie zostawił Madry w potrzebie, gdy ten utracił swoją farmę. Przyjął go do siebie jako parobka, żywił i uczciwie wynagradzał za pracę. Byli tacy, którzy dziwili się, że Madra nie opuścił tych stron, gdzie czuć się może upokorzony, bo niegdyś był gospodarzem, a teraz wyrobnikiem. Ale Madra nie dbał o to. Chciał żyć właśnie tutaj i nie obchodziło go, co inni myślą.
- Po południu nie pojedziemy w pole - powiedział Sondras, gdy nagle ktoś zapukał do drzwi.
Do izby wszedł mężczyzna. Mianin. Madra poznał go od razu: to był człowiek, który kupił ziemię należącą kiedyś do niego.
Mianin zachował się bardzo uprzejmie; przywitał się i przedstawił. Nazywał się Bensmis.
- Mam sprawę do pana Madry - oświadczył.
Zdumiony Madra spojrzał porozumiewawczo w stronę Sondrasa.
- Do mnie? - zapytał, chcąc zyskać na czasie. Nie wiedział jak się zachować. Domyślał się, że przyjaciel nie jest zadowolony z tej wizyty. Thusatanie na ogół nie lubili Mian, z wzajemnością zresztą, choć obopólne kontakty i zależności były nie do uniknięcia.
- Może się przejdziemy? - zaproponował.
- Nie chciałbym przeszkadzać w obiedzie, mogę poczekać...
- I tak już skończyłem - Madra odsunął talerz.
- Dowiadywałem się o pana w mieście - powiedział Bensmis, gdy szli polną drogą.
- Po co?
- Byłem ciekawy. Nie miałem pewności, czy znowu nie przyjdzie pan na farmę. Nie chcę kłopotów.
- Powiedziałem przecież, że nie będę przychodził - Madra zachowywał się trochę nerwowo, nie wiedząc czego Bensmis może od niego chcieć.
- Pamiętam. Chciałbym jednak wyjaśnić, że nie mam nic przeciwko wizytom, byle nie odbywały się one poza moimi plecami.
- To znaczy?
- To znaczy, że nie widzę powodu, aby zabraniać panu przychodzić
Madra przyjrzał się ukradkiem Bensmisowi. Był Mianinem, świadczył o tym jego wysoki wzrost, blady odcień skóry i powolność z jaką wypowiadał słowa, lecz zachowywał się jakoś inaczej. To znaczy - inaczej niż Madra oczekiwał po kimś, kto jest Mianinem.
Mianie.
Przybyli już przed wiekami z dalekiego kontynentu za oceanem, lecz dopiero od kilkudziesięciu lat stali się narodem na tyle licznym, aby odegrać poważniejszą rolę w świecie Thusatan. Wprowadzili nową kulturę, nowy styl życia i - przede wszystkim - technikę. Byli mądrzejsi, to Madra musiał zaakceptować, i może właśnie przez to Thusatanie traktowali ich z niechęcią, choć nie wrogo. Sami Mianie częstokroć nie potrafili ukryć poczucia wyższości, czym nie zjednywali sobie sympatii, szczególnie na prowincji, bo w metropoliach antagonizmy z wolna zacierały się; Thusatanie łatwo się uczyli, a Mianie oficjalnie prowadzili politykę współpracy. Były oczywiście wyjątki, nawet nie tak rzadkie, lecz dotyczyły one właśnie głównie prowincji. Na przykład takiej jak ta, w której żył Madra.
- Dlaczego pan milczy? - zapytał Bensmis.
Madra, przytomniejąc, rozejrzał się dookoła. Odeszli już spory kawałek drogi od farmy Sondrasa.
- Zastanawiam się, czego dowiedział się pan w mieście.
- Wielu rzeczy. Przede wszystkim tego, w jaki sposób utracił pan swoją ziemię. Sądziłem, że... - Bensmis zająknął się. - Nie chciałbym, żeby obarczał mnie pan winą za swoje niepowodzenia.
- Pana? Wszystkiemu winien jest pies śmierci. Gdyby nie on, nie musiałbym korzystać z pomocy Sambrowna...
Zwolnili kroku, spostrzegłszy, że od dobrej chwili idą coraz szybciej.
- Prawdę mówiąc, to właśnie informacja o psach śmierci jest przyczyną, dla której chciałem z panem porozmawiać - przyznał Bensmis. - Co to za tajemnicze zwierzę? - zaczął mówić głośniej. - Kogo o nie zapytam, nagle staje się małomówny, przestraszony, trudno dowiedzieć się czegokolwiek.
- Niewielu widziało psa śmierci, a pozostali boją się sprowadzić na siebie nieszczęście. Boją się samego imienia, aby nieopatrznie nie przywołać go do siebie. Umiejętności psa są nadprzyrodzone, są więc i tacy, którzy w niego nie wierzą.
- A pan?
- Kiedyś było mi wszystko jedno, nie przypuszczałem, że może to mnie dotyczyć. Teraz... - Madra zacisnął usta. - Teraz mam to już przecież za sobą, mój pies śmierci nie żyje... Uwolniłem się od niego, ale jestem nędzarzem.
- Kupując od Sambrowna ziemię nie wiedziałem, że jest łowcą. W ogóle nie słyszałem o psach śmierci przed przybyciem w te strony - wyjaśnił Bensmis.
- Wszystko jedno. Nie pan, kupiłby ją kto inny.
Bensmis pochylił się w stronę Madry.
- Przyszedłem do pana, bo chcę wiedzieć, znać prawdę. Pana to już może nie obchodzi, ale czuję się zagrożony. Nie wiem co zrobić, jeśli kiedyś zdarzy mi się go spotkać.
- Nie tak wielu ludzi go spotyka. On wybiera tylko jedną ofiarę, innych unika.
- Ale jak mam postąpić, gdy jednak wybierze mnie?
- Wówczas może pan zrobić tylko jedno. Poprosić o pomoc łowcę.
Biegł jak szalony. W piersiach ledwie starczało tchu, ale Madra nie zwalniał. Wreszcie zobaczył farmę.
- Bensmis! - krzyknął wbiegając na podwórze. Chciał powtórzyć okrzyk, ale nie mógł wydobyć głosu z wyschniętej krtani. Zatrzymał się niezdecydowanie pomiędzy zabudowaniami. Ciężko dyszał, jego oczy pałały gorączkowym blaskiem.
Bensmis wyszedł ze stodoły.
- Co się stało? - zapytał, dostrzegając nienaturalny wyraz twarzy Mądry.
- Sondras. To niemożliwe! Sondras! - powtarzał w kółko Madra i chwycił Bensmisa za ramiona.
Bensmis pojął od razu. Nie zwlekając wyprowadził polowy samochód. Madra wsiadł i pojechali.
- Kiedy to się stało? - spytał Bensmis, obserwując drogę. Jechali szybko i samochodem bardzo trzęsło na wybojach.
- Nie wiem, nie wiem - Madra mówił spokojniej, aczkolwiek nie opuszczała go nerwowość. - Przed godziną, może przed dwoma, nie wiem, byłem w mieście po zakupy.
- A Sondras?
- Nie widziałem go. Pewnie uciekł.
Zajechali przed farmę Sondrasa, albo raczej przed to, co niegdyś było jego farmą. Z domu i stodoły pozostały zgliszcza, z których wciąż unosił się dym. Dziwnym zbiegiem okoliczności ocalał budynek obory, skąd dochodziły pełne przerażenia ryki domowych zwierząt. Nieopodal, na trawie siedziała żona Sondrasa i jego dwie zapłakane córki.
Kobieta była zdumiewająco spokojna, spoglądała gdzieś daleko przed siebie, z jakąś obojętnością w oczach.
- Widziałam go - powiedziała w pewnej chwili. - Nie myślałam, że... nie myślałam... - nagle spojrzała przytomniej. - Co teraz będzie, Madra?
- Nic nie będzie - odparł Madra. - Sondras przecież żyje. Wróci. Pójdzie do łowcy i wróci.
- A co potem?
- Pójdę do Sambrowna - wtrącił nagle Bensmis. - Porozmawiam z nim. Jest Mianinem, jak ja, może zgodzi się pomóc Sondrasowi za niższą cenę. Madra wzruszył ramionami, ale nic nie powiedział.
Czekali w oborze, jedynym budynku, który ocalał z pożaru. Sondras siedział na podłodze, Bensmis i Mądra stali przy otworze okiennym i obserwowali okolicę. Ich siłą była broń, którą Bensmis przywiózł ze stolicy. Zdobył ją nielegalnie, i to wyłącznie dzięki temu, że był Mianinem. Thusataninowi żaden Mianin nigdy nie sprzedałby broni, a żaden Thusatanin broni nie sprzedawał. Szczególnie takiej broni, nowoczesnej i niezawodnej.
Madra czuł zaufanie do Bensmisa. Bensmis był Mianinem - łowca psów śmierci również był Mianinem, a to już coś znaczyło, jeśli chce się zabić psa śmierci.
Zabić psa śmierci!
Madra nigdy w życiu nie zdecydowałby się na ten krok, gdyby nie Bensmis. To on był inicjatorem pomysłu i motorem jego realizacji.
- Musimy go zabić sami - takie były jego pierwsze słowa, gdy wyszedł z domu Sambrowna i napotkał pytające spojrzenie Madry. Madra nie spodziewał się, że Sambrown ulegnie, pamiętał doskonale jego stanowczość w sprawach finansowych i wiedział, że tacy ludzie nie zmieniają się. Ale nie wypowiadał głośno swojej opinii, nie chcąc rozwiewać nadziei, która podtrzymywała na duchu szczególnie żonę Sond-rasa.
Ale nigdy nie przypuszczał, że Bensmis odważy się choćby pomyśleć o zabiciu psa śmierci. Zabić go! Szaleństwo.
- Jesteście zbyt przytłoczeni legendą, niepotrzebnie przestraszeni krążącymi opowieściami - mówił Bensmis. - Trzeba spróbować!
- Każdy, kogo ściga pies śmierci, myśli o tym - rzekł wtedy Madra. - Ale ci, którzy próbowali, zawsze ginęli. Nie ma nikogo, kto by zwyciężył. Tylko Sambrown zna sposób, ale trzyma go w tajemnicy. Podobno kiedyś powiedział, że gdyby zdradził jak można pokonać psa, to i tak nikt nie potrafiłby z tego skorzystać, gdyż łowy wymagają szczególnych predyspozycji, które rzadko posiadają nawet Mianie.
- Jestem Mianinem - odparł Bensmis - lecz nic mi nie wiadomo o jakichś szczególnych predyspozycjach. Pies śmierci nie jest przybyszem z zaświatów, można go pokonać. Skoro Sambrown to potrafi, muszą potrafić i inni.
- Sambrown zna sposób.
- My też go poznamy.
Po kilkudniowym wyczekiwaniu przed domem Sambrowna udało się wreszcie złapać kontakt z Sondrasem, który wycieńczony ucieczką i ciągłym napięciem, przyszedł szukać pomocy u łowcy.
Madra był wstrząśnięty wyglądem przyjaciela. Spod wytartego kapelusza wystawały długie, rozwichrzone włosy, potargane w nieładzie i pozlepiane brudem. Kapelusz był wciśnięty głęboko na czoło, zakrywając tym samym niemal całą, wychudłą i zarosła brodą twarz. Do tego Sondras tak przeraźliwie wychudł, iż trudno było uwierzyć, że minęło zaledwie kilkanaście dni.
Niemal siłą zawrócili go spod bramy rezydencji łowcy: gdy raz podjął decyzję, nie chciał jej zmieniać. Zrozumiawszy beznadziejność ucieczki, nie chciał jej kontynuować.
Teraz czekali na psa, wierząc, że zdołają go pokonać. Przed kilkoma dniami Bensmis przekonał ich ostatecznie:
- Rozszyfrowałem Sambrowna - oznajmił. - Wielkie łowy to blef. Sambrown jest sprytny i zauważył pewną prostą zależność: pies śmierci poluje wyłącznie na jednego człowieka. Upatruje ofiarę i nikt inny go nie interesuje. Sami mówicie - m ó j pies śmierci, jego pies śmierci. Pies nigdy nie da się zaskoczyć temu, którego prześladuje, ale ktoś inny, ktoś kto stoi z boku, ten ma szansę. Sambrown to zauważył i wykorzystał.. Skoro jemu udawało się tak wiele razy, i nam musi się udać.
Musi się udać!
Teraz czekali. Pies śmierci musiał przybyć. Niepojęta umiejętność wytropienia ofiary musiała go tu przyprowadzić, co do tego nie mieli wątpliwości.
Pojawił się tuż przed zachodem słońca. Zauważył go Mądra, który co pewien czas przeprowadzał z dachu lustrację terenu.
Pies musiał wyczuwać bliskość ofiary, gdyż bez wahania, pewnie, biegł ku zgliszczom farmy. Na polu widoczny był z daleka, lecz z tej odległości można by go wziąć za zwyczajne zwierzę.
Mądra krzyknął i zeskoczył na klepisko z połowy wysokości drabiny. Sondras zbladł, niemal zsiniał na twarzy.
- Pod żadnym pozorem nie pokazuj się w świetle okna - powiedział do niego Bensmis. - Najlepiej połóż się na podłodze.
Zrobiło się dziwnie cicho. Może dlatego, że zapadał zmierzch i ptaki ucichły.
- Nie pozwól mu się zbliżyć - szepnął w pewnej chwili Madra. - Strzelaj!
- Spokojnie, on nie poluje na mnie - wbrew tym słowom głos Bensmisa drżał.
Ładunek odpalił z hukiem i wtedy stało się coś niesamowitego. Pies śmierci odskoczył. Jak zdążył zareagować w ciągu tego ułamka sekundy, było zagadką, którą mogłaby wyjaśnić chyba tylko wiara w cuda. Jak cień samego siebie wyskoczył w górę i opadł kilka metrów dalej, w dobrą chwilę po tym, gdy chybiony pocisk wrył się w ziemię wzbijając tuman pyłu.
Nagły, gorący podmuch rzucił Madrę pod ścianę, pozbawiając na chwilę orientacji. Przed oczami miał ciemne plamy. Czuł niejasno, że stało się coś strasznego, ale nie mógł zebrać myśli. Dopiero po chwili otrząsnął się z nieświadomości.
Bensmis leżał pod oknem. Jego twarz pomarszczyła się pod wpływem jakiegoś ogromnego, wewnętrznego wysiłku. Na skroniach wystąpiły niebieskie, nabrzmiałe żyły. Wpatrzone w Madrę wyłupiaste oczy krzyczały o pomoc, ale Madra nie mógł jej udzielić, przyciśnięty do podłoża niewidzialnym ciężarem. Odsunął się w głąb pomieszczenia i nacisk zelżał, uświadamiając ostatecznie, gdzie znajduje się jego centrum. Ściana pod oknem zaczęła pękać, kraszona tą samą siłą, która trzymała Madrę z dala od sparaliżowanego człowieka. Bensmis otoczony był niezwykłą mocą, sferą energii, czyniącą go więźniem, niezdolnym do wykonania najmniejszego obronnego ruchu.
Madra nie miał siły wstać, więc wyciągnął się i dosięgnął miotacza, odrzuconego szczęśliwym trafem w ten kąt obory. Broń była piekielnie rozgrzana; parzyła ręce, paląc skórę dłoni, ale Madra nie zwalniał uścisku. Nie czuł bólu, nie czuł niczego, przygwożdżony obrazem, jaki ujrzały jego oczy gdy podniósł głowę.
W drzwiach stał pies śmierci.
Tak blisko przed sobą Madra miał go po raz pierwszy. Niemal na wyciągnięcie ręki.
Madra zrozumiał, dlaczego Bensmis ginął; nie mylił się, a mimo to ginął - stał między psem a Sondrasem, a z tego właśnie kierunku pies śmierci spodziewał się ataku. Gdy atak rzeczywiście nastąpił, pies zareagował. I dlatego zdążył. Bensmis popełnił błąd, który kosztował go wszystko. Nie wolno stać między zwierzyną a przynętą.
Pysk psa śmierci skierowany był w stronę krańca obory, gdzie przytulony do podłogi, leżał Sondras. Głowę miał odwróconą, wtuloną między ramiona. Głośno oddychał, oczekując na mający nastąpić koniec.
W oborze ciemniało. Zapadający zmierzch powoli zabierał resztki światła. Madra wciąż kurczowo ściskał miotacz; przytłoczony obecnością śmierci, tkwił zastygły w półleżącej pozycji. I nagle jego ręce zadygotały. Miotacz zapłonął świetlną smugą; zupełnie, jakby to sama broń zdecydowała się zaprezentować swą siłę, a człowiek był jedynie obojętnym dodatkiem.
W jednej chwili pies rozpadł się, niczym zbudowana z klocków konstrukcja. Nie było swądu palonego ciała, nie było agonalnego krzyku - po prostu z trzaskiem zawaliła się budowla.
Madra odrzucił broń i zerwał się na nogi. Poparzone ręce opuchły, ale nie dbał o to. Na klepisku leżały rozprute szczątki psa. Szczątki. Części. Elementy. Pies śmierci nie był żywym stworzeniem, lecz maszyną.
Z podłogi dźwignął się Sondras. Wciąż jeszcze dyszał, jak po długodystansowym biegu. Stanęli nad Bensmisem, który - choć uwolniony od paraliżującej energii z chwilą zniszczenia jej źródła - leżał na wznak, pojękując z bólu. Madra przyklęknął i jął rozcierać jego ciało, szarpane gwałtownymi skurczami mięśni.
Gdy wychodzili z obory, było już zupełnie ciemno.
Do gabinetu wprowadził ich Hertab. Stali naprzeciwko łowcy, spoglądającego na nich z niepewnością i pełnym zdumienia gniewem. Hertab przeszedł obok gospodarza i zniknął za tylnymi drzwiami pokoju, zamykając je z przesadną starannością.
Bensmis bez słowa rozchylił płaszcz, odsłaniając lufę miotacza. Wchodząc obawiał się, że służący dostrzeże broń, ale Hertab pozostał obojętny i wprowadził gości nie zwracając uwagi na wypukłość pod ubiorem jednego z nich.
Sambrown cofnął się o krok i zerknął nerwowo na boki.
- Przecież załatwiłem twoją sprawę - powiedział patrząc na Madrę. - Zabiłem psa śmierci. Zgodnie z umową.
Trzeba mu było przyznać jedno: nie okazał strachu.
- Umowa okazała się nieważna. Oszukał mnie pan.
- Zabiłem twojego psa śmierci, człowieku! Madra potrząsnął głową.
- Pies śmierci jest maszyną. Pan ją tylko wyłączył. Sambrown zrobił jeszcze jeden krok do tyłu.
- Nie ruszaj się! - krzyknął Bensmis.
- To jakaś bzdura - stwierdził łowca. - Opowiadasz bzdury, Thusataninie! -zaakcentował ostatnie słowo, jakby chciał przytłoczyć Madrę swym miańskim pochodzeniem.
- Zabiłem psa śmierci mojego przyjaciela - oznajmił Madra nie bez satysfakcji. -Obejrzałem później dokładnie jego szczątki.
Twarz Sambrowna nadal zachowywała kamienny spokój.
- A więc zabiłem maszynę - rzekł ściągając brwi. - Czy to taka różnica? Zabiłem twojego prześladowcę, tego przecież chciałeś.
- Zgadza się. Ale to właśnie pan jest konstruktorem psów, a to już nie jest w porządku. Ograbia pan ludzi z ziemi, występując jako obrońca ich życia, podczas gdy w rzeczywistości to właśnie pan jest przyczyną ich nieszczęść. To dlatego pies nigdy nie zabija od razu, daje czas na skontaktowanie się z panem, to dlatego poluje na upatrzoną ofiarę. Pan jest ich twórcą!
- W jaki sposób zdołałbym zrobić rzecz tak skomplikowaną? Zastanawialiście się nad tym, przychodząc tutaj?
- Niepotrzebnie wydłużasz tę chwilę, Sambrown - rzekł Bensmis. - Niczego już nie zmienisz. Przyszliśmy tutaj dobrze wiedząc czego chcemy. Zamierzamy odstawić cię do stolicy i przekazać odpowiednim władzom. W tej właśnie chwili nasz przyjaciel, Sondras, nadaje sprawie rozgłosu. Przegrałeś, nawet jeśli jakimś cudem zdołałbyś się z tego wywinąć. Ja wolałbym zabić ciebie od razu, ale Madra uważa, że jesteś potrzebny, aby wszyscy ci, którzy utracili ziemię mogli ją teraz odzyskać. Niemniej zważ, że to jednak ja trzymam broń i jeśli dasz mi pretekst, będę wiedział co z nią począć.
- W porządku - ku zdumieniu Madry Sambrown uśmiechnął się. Uniósł lekko dłonie, na znak, iż nie zamierza się bronić. - Wydaje się wam, że macie przewagę -po raz drugi uśmiechnął się. - W porządku.
Zdezorientowany Bensmis rozejrzał się, ale nie dostrzegł niczego niepokojącego.
- Gdzie jest Hertab? - zapytał czujnie.
- W sąsiednim pomieszczeniu.
- Zawołaj go!
Sambrown krzyknął. Hertab stawił się nadspodziewanie szybko, jak gdyby czekał tuż pod drzwiami. Madra wyjął z kieszeni nóż i stanął przy nim.
- Słyszałeś wszystko? - zapytał nieoczekiwanie Sambrown. Hertab skinął potakująco głową.
Bensmis i Madra wymienili pełne niepokoju spojrzenia. Sprawa zaczynała przybierać zupełnie nieoczekiwany dla nich obrót.
- Stań obok Sambrowna - rozkazał Bensmis Hertabowi. - Madra, zwiąż im ręce z tyłu. To powinno wystarczyć.
- Hertab, na co czekasz? - rzekł Sambrown głosem pełnym napięcia.
Na co czekasz!
Nagle trzasnęło łamane krzesło. Fala gorącego powietrza przygniotła Madrę do ściany. Obok niego leżał Bensmis, któremu podmuch wytrącił z ręki miotacz. Madra chciał sięgnąć po broń, ale Bensmis go uprzedził, zdawał się panować nad sytuacją, chociaż z rozbitej przy upadku głowy ciekła mu krew.
Łowca konał. Leżał na połamanym krześle, a jego spojrzenie, pełne wyrzutu i niemego pytania, skierowane było na Hertaba. „Dlaczego? Dlaczego?”.
Madra osunął się po ścianie i usiadł obok Bensmisa, ściskającego między kolanami miotacz. Tkwili tak, nieruchomo, wpatrzeni w niepozorną postać służącego, który nagle okazał niezrozumiałą, nadprzyrodzoną moc. Najdziwniejsze jednak było to, że nie skierował jej przeciwko nim.
Oczy Hertaba były czerwone, co nadawało jego twarzy przerażający, upiorny wygląd. Czerwień ta przygasała powoli, w miarę jak siedzący pod ścianą mężczyźni przestawali odczuwać fizyczną obecność pola energii, którego potęga przerastała moc psa śmierci. Energia nie tylko zabierająca władzę nad ciałem, lecz potrafiąca zabić.
- Kim on jest? - szepnął Madra, nie mogąc oderwać oczu od stojącego nieruchomo Hertaba.
Bensmis długo milczał. Jego szczęki pulsowały rytmicznie, zaciskane raz po raz wewnętrznym wysiłkiem. Drżący oddech poprzedził słowa:
- Jest ocean większy od tego, zza którego przybyli Mianie.
Madra zrozumiał. Spojrzał w górę, jakby przebijał wzrokiem stropy domu, obejmując przestrzeń Wszechświata, gdzie obce słońca trwały obojętne na wydarzenia w małym świecie Thusatan.
Wrócił spojrzeniem do Hertaba, którego oczy utraciły już swój kolor. Patrząc teraz na niego trudno było uwierzyć, że nie jest Thusataninem.
- Dlaczego nam pomógł?
- Nie wiem czy to była pomoc. Może pozbył się niepotrzebnego już narzędzia? Przecież wie, że jesteśmy nie tylko my, że Sondras też działa...
- A co z nami?
- Nie wiem. Ale bez względu na to co będzie z nami, za nim z pewnością przybędą inni - powiedział Bensmis i uniósł nieznacznie lufę miotacza.
Madra modlił się, aby Bensmis zdążył nacisnąć spust, nim oczy Hertaba znów zapłoną purpurą.