Córy Życia 15 Dzień się budzi


May Grethe Lerum

DZIEŃ SIĘ BUDZI

ROZDZIAŁ I

Meisterplassen, jesień 1722

Zawsze kiedy tamte obrazy wracały do niej w myślach, policzki zaczynały jej płonąć. Wstyd, który odczuwała, był czymś więcej niż tylko skrępowaniem młodej dziew­czyny na wspomnienie spotkania sam na sam. Amelia miała trudności z oddychaniem, ani przez moment w cią­gu swego długiego dnia pracy nie czuła się bezpieczna. W każdej chwili mogły się pojawić mdłości, a wstyd spa­dał na nią znienacka, towarzyszył jej niczym czarny, przerażający cień wzdłuż każdej drogi, którą podążała.

Po nocach wspomnienia wyrywały ją ze snu, dopada­ły w każdym momencie, gdy tylko zaczynało jej się wy­dawać, że jest choć odrobinę bardziej bezpieczna. Udrę­ka nie ustępowała.

Mogła na krótką chwilę przytulać do siebie swoją pół­roczną córeczkę, patrząc w śliczną, żywą twarzyczkę małej Hanny, znajdowała jakiś rodzaj spokoju, coś na kształt pociechy.

Coś, co sprowadziło na świat ten cud, jakim jest dziecko, nie mogło być tylko złe i mroczne, niebezpiecz­ne i haniebne!

Zdarzało się, że zaciskała zęby i przestawała przejmo­wać się swoim sumieniem. Zdarzało się, że myślała: Zro­biłabym to jeszcze raz. Takie chwile szaleńczej odwagi nie trwały jednak długo, znowu pojawiało się tamto i Amelia błagała Boga o wybaczenie.

Amelia Oppdal Meisterplass była na drodze do urze­czywistnienia swoich marzeń.

Tutaj, w Sogndalsfjaeren, gdzie mieszkający nad brze­giem fiordu biedacy zajmowali kawałek ziemi między je­ziorem a osadą, Amelia znalazła swoje życiowe zadanie. Miała za sobą długą walkę od tamtego dnia, kiedy zała­mana wyjechała sama z rodzinnego domu, by spełnić przysięgę złożoną w rozpaczy. Tamtego dnia zawarła z Bogiem umowę. Oddała mu całe swoje życie i duszę w zamian za to, by okazał jej łaskę, na którą nie zasłu­giwała. Popełniła bowiem grzech trudny do nazwania, a skończyła przecież dopiero szesnaście lat.

Zwabiła swego przyrodniego brata do zabawy, nie przeznaczonej dla dwojga, w których żyłach płynie ta sama krew.

Niezależnie od tego, jakie to było piękne...

Przez kilka krótkich tygodni Amelia wierzyła, że od­nalazła prawdziwe szczęście. Po całym żalu i bólu z po­wodu śmierci Benjamina mogła nareszcie spotkać doro­słe życie i miłość w objęciach najpiękniejszego młodego mężczyzny na świecie.

Bendik...

Jej ojciec nie zdawał sobie sprawy z istnienia tego chłopca, dopóki pewnego pięknego letniego dnia w ubie­głym roku nie stanął przed władczym panem na Wdo­wiej Zagrodzie i nie powiedział:

- Jestem synem Ellinor.

Amelia wciąż pamiętała tamte chwile w piwnicy. Kro­ki nad jej głową, jego tak dobrze znany glos, który brzmiał dziwnie poprzez drewniany sufit. Natychmiast jednak zrozumiała, z czym przyszedł, słyszała, że ojciec przyjmuje oświadczenie młodego człowieka.

Ten chłopak był synem Karla Oppdala, jej ojca.

Istniały na to przekonujące dowody.

Dotychczas nikt oprócz nich dwojga nie wiedział o potajemnych spotkaniach, a teraz już zawsze będą mu­sieli nosić to sami niczym pulsujący wrzód w piersi.

Amelia ukryła prawdę przed wszystkimi. Nie powie­działa ani jednego słowa nawet wówczas, kiedy odkry­ła, że jest w ciąży. Nie powiedziała nawet matce i ojcu, wyobrażała sobie, że dziecko będzie monstrum, potwo­rem, dokładnym odbiciem tego grzechu, który popełni­ła. Obiecała Panu wszystko, byleby tylko jej wybaczył.

No i w końcu Johanna przyszła na świat, Amelia uro­dziła ją w samotności, przygotowana na to, że ojcostwo zostanie przypisane przywódcy mieszkających na brzegu.

Urodziła dziecko w bólach, bez niczyjej pomocy.

Nigdy jednak nie zapomni tej prawie histerycznej ulgi, kiedy po raz pierwszy otarła krew i śluz i wpatry­wała się w śliczną buzię dziecka. Córeczka była w dosko­nałym stanie. Maleńki różowy aniołek, co prawda drob­niutki i chudziutki, ale z siłą i wolą życia wystarczającą, by radzić sobie na przekór złym mocom tego świata.

Bóg nie tylko wysłuchał jej błagań i pozwolił, by dziec­ko urodziło się zdrowe. Dał jej także Marię i Randara, którzy przybyli z otchłani śmierci. Od wielu lat nikt już nie wspominał tych dwojga starych. Nie było ich ponad trzydzieści lat, od tamtego czasu, kiedy Randar wyruszył za swoją skazaną na dożywocie żoną i zniknął na szarpa­nych wichrem szkierach, gdzie znajdował się obóz dla ko­biet. Żadne z nich nie chciało opowiadać, co przeżyli w ciągu tych lat. Ale Amelia dostała dużą skrzynkę z książkami wypełnionymi pięknym pismem Marii.

- Tam jest wszystko - powiedziała babcia z powagą w oczach. Tysiące wspomnień musiało kłębić się w gło­wie starej kobiety, kiedy dawała Amelii skrzynkę. - Ale nie powinnaś czytać tego teraz. Jeszcze nie... kiedy masz tyle innych zmartwień. Powinnaś to przeczytać w dniu, kiedy będziesz naprawdę, ale to naprawdę szczęśliwa. Sama uznasz, że czas nadszedł, Amelio, moje kochanie...

Szczęki Amelii były sztywne i obolałe, kiedy tak le­żała na posłaniu, próbując zwabić do siebie sen.

Książki może nigdy nie zostaną przeczytane, myśla­ła z goryczą.

Bo przecież ona nigdy, nigdy nie będzie szczęśliwa.

To niemożliwe.

Może być królową tych ludzi mieszkających na brze­gu, jeśli wyjdzie za mąż za Arntora i uczyni go ojcem małej Johanny. Będzie mogła żyć dobrze, bo jej matka, Marja, zadba z pewnością, by ludziom z Meisterplassen niczego nie brakowało nawet w najcięższe zimy. Będzie może odczuwać zadowolenie, że uratowała cudze życie, że potrafi łagodzić ludzkie bóle, leczyć choroby.

W porównaniu z tym, co otrzymują od życia inne ko­biety, i tak powinnam się cieszyć i tańczyć, dziękować Bogu za szczęście, myślała. Dlaczego więc żyję jakby za­mknięta w czarnej zaczarowanej górze?

Dlaczego nie potrafię po prostu zapomnieć o tym, co mi ciąży, tak jak robiłam to dawniej?

Dlatego, że się nie przeciwstawiasz, szeptał jej w du­szy jakiś glos.

Dlatego, że pozwalasz, by twój grzech stwarzał nowe grzechy...

Sama nie mogła zrozumieć dlaczego, ale zanim zdą­żyła się opanować, wypłakała całą ponurą prawdę w ob­jęciach babci. Wróciła właśnie do domu, zszokowana, przeszła przez izbę, nie zatrzymując się przy dziecku, które płakało głodne, niespokojnie czekając na ciepłą pierś matki. Stała pośrodku niczym upiór, czuła, że ser­ce jej pęka. I wtedy wszystko się wylało, cały ten pieką­cy ból, cały wstyd i poczucie grzechu wypłynęły z niej niczym strumień.

Nie mogła sobie teraz przypomnieć, czy babka nie mówiła czegoś, czy nie robiła jej wyrzutów, nie pamię­tała, że szeroka twarz dziadka Randara wyrażała jedy­nie współczucie i ból.

Żadne nie powiedziało ani słowa, nie uczyniło też ge­stu niechęci.

Ale w chwili, kiedy zakończyła tę spowiedź, Amelia od­czuła cudowną ulgę. Jakby pęknięty wrzód zabrał też ze so­bą wszystkie złe myśli, jakby po prostu pękł i oczyścił się. Z lekką głową, ale z zapłakanymi oczyma poszła tego wie­czoru do swego pokoju. Sama nie wiedziała, kiedy jej to przyszło do głowy, ale w którymś momencie utraciła cały rozsądek i podążyła za głosem, który coraz wyraźniej wo­łał ją bez słów. Niczym dźwięki fujarki gdzieś w głowie.

Fujarki Bendika.

Powiedział: Chodź!

Miała odwagę spojrzeć mu w oczy tylko przez jedną jedyną sekundę, to wtedy on nazwał ją po raz pierwszy siostrą. To słowo w jego ustach miało gorzki smak, Bendik stał i dygotał, a bukiet kwiatów rozsypał się u jego stóp, stał tak i mówił do niej „siostro”, ściskając przy tym jej dłonie.

Wciąż jeszcze ją kochał.

- A więc przyszłaś... mimo wszystko. Myślałem, że nie będziesz chciała, tak wtedy ode mnie uciekłaś...

Amelia oddychała głośno jak ktoś, kto zaraz zacznie płakać.

- Musimy porozmawiać - mówił Bendik wciąż tak sa­mo cicho. - Musimy zrozumieć... może wybaczyć...

Ona potrząsnęła głową, włosy przesłoniły jej twarz, dopóki wiatr znowu ich nie odgarnął. Oczy błądziły po spokojnej tafli wody daleko od brzegu. Nigdzie żadne­go ludzkiego głosu. Nigdzie żywej duszy. Ale biedni mieszkańcy brzegu są tutaj niedaleko, mieszkają w swo­ich mrocznych chatach, najbliższa należy do Arntora.

Bendik śledził jej wzrok. Wiedział, kim jest Arntor, słyszał, że młoda znachorka jest jego narzeczoną i że właśnie niedawno urodziła mu dziecko.

Poczuł piekący ból w sercu, dobrze znany ból.

Co jednak mógł powiedzieć, on, który sam ma żonę? Co prawda dziecko, o którego zachowanie przy życiu Amelia tak walczyła, nie jest jego, ale czyż nie jest to ta­ka sama sprawa jak z nią i tym jakimś Arntorem?

I jeszcze się dobrze nie otrząsnął z szoku, poszedł znowu do lasu, gdy tylko kwiaty zostały przekazane chorej żonie. Chciał być sam, chciał myśleć. Chciał się zastanowić, co powie, jeśli Amelia jeszcze raz stanie przed nim, gotowa słuchać.

No i oto jest.

Ale Bendik nie był w stanie wykrztusić z siebie nicze­go rozsądnego, nie pamiętał słów, które zamierzał jej po­wiedzieć. Z największym wysiłkiem panował nad sobą, starał się, by ręce mu nie drżały, a głowa pozostała chłodna. Nie miał odwagi patrzeć na nią tak długo, by­ła zbyt ładna, zbyt pociągająca, zbyt... jego. Amelia skrzyżowała ręce na piersi, nagle poczuła zimny powiew od fiordu, chociaż lato było długie i słońce ogrzewało ziemię i wodę przez wiele tygodni. Bendik wiedział, że Amelia drży, musiał bardzo nad sobą panować, by jej natychmiast do siebie nie przytulić, nie ochronić przed chłodem, który sprawił, że dostała gęsiej skórki. W głę­bi duszy jednak odgadywał, że wiatr nie ma z tym nic wspólnego.

- Wejdźmy do środka - powiedziała Amelia cicho. - Mo­że chcesz zobaczyć moją izbę chorych?

- Izba chorych... wynajdujesz tyle dziwnych rzeczy. Nikt chyba jeszcze nie słyszał o izbie przeznaczonej dla chorych - odparł Bendik z niepewnym, mdłym uśmiechem.

Amelia poszła przed nim i popchnęła nowe drzwi. Dziwnie było w tym wnętrzu, w którym nikt jeszcze nie mieszkał. Zapach drewna przytłaczał, słodki, żywiczny. Sosnowe meble wyglądały solidnie, ale niezgrabnie, zo­stały zrobione przez niezbyt doświadczonych stolarzy. Ale wszyscy, którzy tu pracowali, otrzymali podzięko­wanie, wszyscy mężczyźni i kobiety od Arntora, ci, któ­rzy nadal pozostali jego wiernymi pomocnikami, korzy­stali zresztą z jego pozycji.

- Tutaj mogą przychodzić wszyscy, którzy są chorzy lub słabi. Wszystkie kobiety oczekujące dziecka... jak twoja Synneva, jeśli będzie chciała.

Bendik rozglądał się z zainteresowaniem.

- Odebrałaś wiele porodów?

Amelia wzruszyła ramionami, zadowolona, że nie­bezpieczne tematy rozmowy zostały chociaż na trochę odsunięte.

- Nie tak znowu wiele... ale kilka. Po urodzeniu mo­jej własnej córeczki...

A więc znowu wróciła do tych niebezpiecznych spraw. Mimo to mówiła dalej, trochę jakby za szybko:

- Tutaj będzie dość miejsca do suszenia ziół na stry­chu, są też dwa piece, zobacz... Mój dziadek pomógł je zbudować, on ma mnóstwo świetnych pomysłów, zjeź­dził kawał świata i zna nowe sposoby...

Bendik odszedł od niej, otworzył drzwi do następnej izby. Ta była mniejsza, pod ścianami znajdowały się ła­wy, w narożniku stała wielka głęboka szafa z mnóstwem małych półeczek i jakichś szuflad.

Na ławach leżała słoma, gotowa, by włożyć ją do uszy­tych z worków sienników. Jak tylko będą skończone...

Bendik stał w głębi izby, ukryty w mroku. Niebieska­we światło letniej nocy wpadało przez umieszczone wy­soko okienka.

Amelia poczuła, że jej mięśnie się znowu napina­ją. Szum w uszach pojawiał się natychmiast, gdy tylko przestawali rozmawiać.

- Bendik, ja cię kocham...

Zabrzmiało to jak powiew wiatru, Bendik nie był cał­kiem pewien, czy ona to naprawdę powiedziała, czy też słyszy echo własnych marzeń.

Twarz miał wykrzywioną bólem, kiedy się odwrócił. Patrzył na Amelię jak zaczarowany, nie mógł oderwać od niej wzroku. Stał zupełnie bez ruchu, pozwolił, by to ona przyszła do niego po złocistej podłodze. Przymknął oczy jak człowiek, który wie, że woda zamknie się nad jego głową po raz trzeci.

Najpierw całowała jego powieki, musiała wspiąć się i stanąć na palcach, by dosięgnąć.

Potem pozwalała, by wargi poczuły gładką skórę je­go policzków, wydawało jej się, że rozpoznaje tam go­rycz i słony smak własnych łez. On wciąż się nie poru­szał, całe ciało było sztywne i martwe, napięte.

Amelia przestała myśleć.

Nie potrzebowała jego przyzwolenia, podobnie jak nowo narodzone dziecko nie pyta, czy w ciele matki znajduje się pożywienie. Amelia zauważyła, że jej piersi zrobiły się twarde, że znajdujące się w nich mleko uczyniło je wrażliwszymi, że są rozpalone i tęsknią za jego wargami.

Czuła, jak przyciąga ją do siebie, zawahała się tylko na króciutki moment, po czym przywarła wargami do jego ust.

Bendik jęknął, usłyszała w jego głosie cichą udrękę, jakby docierało to do niej z bardzo daleka.

Ręce Amelii odnalazły ciało ukochanego, czuła pod palcami napięte mięśnie, dostawała od tego zawrotu gło­wy, zamknęła oczy bliska omdlenia. Uświadomiła sobie, jaki jest silny, miał teraz mięśnie dorosłego mężczyzny, a nie niedojrzałe jak ubiegłego lata... Nie lubiła tego ja­snego puchu zapowiadającego zarost, policzki Bendika wydawały jej się jakby obce. Oparła twarz o jego ramię, przywarła do niego tak mocno, że nawet kartki papieru nie można by wsunąć między ich ciała.

Bendik znowu jęknął jak w przypływie bólu. Włoży­ła ręce pod jego koszulę, gdy dotknęła skóry, poczuła, że prawie parzy ją w palce.

On nagle drgnął, ocknął się do życia, jakby został za­czarowany, a teraz magia ustąpiła. Ze stłumionym okrzykiem przypominającym głos zwierzęcia porwał ją w ramiona, przyciskał mocno całe jej ciało, uniósł z podłogi, jakby ją chciał zadławić. Zabrakło jej tchu. Gwałtownie przyciskał wargi do skóry w wycięciu suk­ni. Czuła jego mocne zęby, ale szczęście przenikało ją na wskroś, sama sobie zdawała się lekka niczym piórko lub puch bagiennej wełnianki.

Spostrzegła, że uścisk Bendika zelżał, ale jej ciało prze­jęło już tamten ogień, nie chciało dłużej stawiać oporu. Amelia zaczęła gwałtownie ściągać mu koszulę przez gło­wę, pragnęła go mieć jak najbliżej, najbardziej ze wszystkiego pragnęła umrzeć teraz w tym oszołomieniu, żeby już nic więcej nie mogło się stać.

Przybądź, ogniu piekielny i wszelka udręko, zniosę tysiąc lat mąk za jedno muśnięcie jego warg...

Poczuła, że Bendik osuwa się na kolana, na wpół zdję­ta koszula krępowała mu ręce na plecach, Amelia przywar­ła do niego, czuła jego odsłoniętą pierś przy swojej nagiej skórze, o mało nie podarła sukni na strzępy.

Zobaczyła jego mroczne, przerażone spojrzenie, za­mknęła oczy, bo również ją przeniknął lęk.

- Chodź... Tym razem to ona prosiła, ona go wabiła do siebie, on zaś był niczym gałąź, kiedy wicher szarpie, a pień jest spróchniały.

Słyszała jego zdławione, niepewne protesty, złorze­czenia losowi.

Ale ręce Bendika błądziły niespokojnie po całym jej ciele, ubranie było niczym kłąb splątanego materiału na gorącej skórze, cienki stanik sukni nie stawiał oporu. Włosy opadały jej na oczy, nie widziała drogiej twarzy, czuła tylko wargi na swoich piersiach i oddech, który rozdmuchiwał płonący w niej żar.

- Chodź...!

Znowu wyrzuciła z siebie to słowo, przywarła do uko­chanego, chciała go mieć teraz, chciała go uwięzić, zanim coś mogłoby wyrwać go raz jeszcze z jej objęć. Jęczała jak skazaniec, ale oczy uśmiechały się pod zamkniętymi po­wiekami, stała się piękniejsza, niż był w stanie znieść.

Bendik opanował się tylko na moment, to jednak wy­starczyło, by lęk znowu wbił w jego serce ostre szpony.

Amelia go zaczarowała, inaczej być nie może, zacza­rowała go tą swoją niewinnością i swoim płonącym pra­gnieniem. Zrozpaczony patrzył na leżącą na podłodze dziewczynę, twarz zupełnie gładka, doskonała, najpięk­niejsza ze wszystkiego, co dotychczas widział.

Prosiła go, by przyszedł, tak jak on sam prosił ją po południu. Pochwyciła go, rozbiła w gruzy wszystkie je­go mozolnie wznoszone mury rozsądku i dystansu, od­powiedzialności i męki.

Wszystko przepadło...

Ani jeden kamień z tego nie pozostał, gdy tylko do­tknęła wargami jego skóry.

Cóż to za szaleństwo doprowadziło ich tak daleko? Co to za siła wiedzie ich do piekieł? Bendik słyszał swój wła­sny rwany oddech, czuł ból w piersiach, w mięśniach tak­że, już się godził na to, by pociągnęła go za sobą w otchłań błogości. W ostatniej sekundzie ukazał się nad nimi cień karzącego anioła.

- Nie!

Wyrwał się, uwolnił z jej objęć, ukrył twarz, odsunął się od niej, siedział skulony i z trudem chwytał powie­trze. Widziała, że dotyka krtani, jakby naprawdę się du­sił. Zaciskając powieki Amelia walczyła, by wrócić do rzeczywistości, serce przestało tłuc się w piersi, czuła się tak, jakby jej dusza opuściła ciało. Była kompletnie pu­sta w środku, kiedy Bendik podniósł się z podłogi, sie­działa tylko i patrzyła, jak porządkuje ubranie, jak stara się otrząsnąć z szoku. Potem upadła znowu, chciała, by podłoga wessała ją w siebie, spadała i spadała poprzez ciemne tunele, ciemność wciągała ją i pochłaniała.

Nie wiedziała, jak długo to trwało, ale wróciła do przytomności, kiedy Bendik delikatnie pogłaskał jej roz­palone policzki. Otworzyła wtedy oczy, śmiertelnie przerażona.

Napotkała jego spojrzenie, było wciąż tak samo ciem­ne i przepastne.

Powiedział tylko:

- Tak nie można, Amelio... nie moglibyśmy z tym żyć. Wybuchnęła szlochem.

- Nie możemy się widywać... Nie możemy znowu znaleźć się w takiej sytuacji. Następnym razem nie zdo­łam się opanować, nie mam sił... ty też nie masz.

Skinęła głową, ale nie bardzo zdawała sobie sprawę z tego, co właściwie powiedział.

- Nigdy nie powinienem był się tu zjawiać... przeczu­wałem to po drodze, tyle było groźnych ostrzeżeń. Ale że ty jesteś tutaj... w Sogndal... to nie przyszło mi do głowy.

- Nie możesz wyjechać... Synneva.

Bendik patrzył przed siebie. Przestał gładzić ją po po­liczku, Amelia była z tego zadowolona. Uspokajała się szybciej, jeśli jej nie dotykał.

- Nie możemy tylko... spotykać się za często. Chyba w ogóle nie powinniśmy, chociaż będzie bardzo trudno. Musimy zachowywać się jak rodzeństwo... Nie wierzę, że potrafimy, chyba że przez krótką chwilę. Jeśli znowu zostaniemy sami...

Nie potrzebował mówić nic więcej.

Amelia objęła ramionami kolana, starała się uspokoić. Przytłaczający wstyd rozrastał się w całym jej ciele. Dała­by wszystko, by to się nie stało, zrobiła coś bardzo złego, chciała mu się oddać, utraciła wszelką godność i rozsądek.

A najgorsze ze wszystkiego, że prawie udało jej się po­ciągnąć go za sobą w kolejny śmiertelny grzech. Grzech, z którym po odzyskaniu rozsądku żadne z nich nie mo­głoby żyć.

- Dziękuję - powiedziała. Wprost trudno było uwierzyć, że ten szorstki, nabrzmiały płaczem głos należy do niej.

Powlokła się w stronę drzwi, musiała dwukrotnie przystawać i opierać się ręką o ścianę.

- Ty... uratowałeś nas. Nie wiem, co się ze mną stało, Bendik... wybacz mi...

- To ja powinienem prosić o wybaczenie, Amelio. Ja, który zniszczyłem ci życie...

Posłała mu pełen bólu uśmiech.

- Nie mogłeś o tym wiedzieć. A poza tym... właściwie nie miałam żadnego życia. Żyłam jakby tylko dla in­nych... z wyjątkiem tych kilku tygodni ubiegłego lata.

W jej słowach nie było teraz goryczy, jedynie bezna­dziejny realizm.

Zmusiła się do niepewnego uśmiechu.

- Myślę, że to raczej ja muszę ci dziękować, Bendik. Bo dałeś mi coś najpiękniejszego, co mogę pamiętać.

Odwrócił się od niej z zaciśniętymi pięściami. Wi­działa, że po twarzy spływa mu pot.

- Ja nie mam odwagi wspominać, Amelio. Myślę... że bym od tego zwariował. Ty też nie powinnaś, ty też nie...

Skinęła głową jak we śnie.

- To prawda. Chyba zwariuję. Muszę zapomnieć, mo­że mi się uda. Albo umrzeć.

Usłyszała jego szloch.

- Nie strasz mnie śmiercią, Amelio. Poznałem ją już zbyt dobrze...

Zwróciła się znowu do niego, ale tym razem w jej oczach był tylko ból, żadnego pożądania, żadnego szaleństwa.

- Zegnaj, Bendik. Pochylił głowę. Nie rzekł ani słowa. Nie był w stanie patrzeć, jak Amelia odchodzi, wyprzedził ją pospiesznie i wybiegi na dwór. Zniknął, zanim zdążyła pozamykać drzwi, stała później długo z oczyma pełnymi łez i wpa­trywała się w rozjaśnione świtem niebo.

Potem go nie widywała. Wystrzegała się bardzo spo­tkań, zawsze, kiedy szła do Durdeistuen, wysyłała kogoś naprzód, żeby się dowiedzieć, czy nie przyszedł czasem odwiedzić chorej żony. Synneva leżała w szpitaliku, Ame­lia początkowo bała się z nią widywać, ale szybko odkry­ła, że pielęgnowanie tej nieszczęsnej, zagubionej kobiety nie sprawia jej bólu. Zdarzały im się wspólne długie do­bre chwile, kiedy Amelia nie miała nic pilnego do robo­ty i siadywała przy Synnevie na jej szerokim łóżku. Parę razy rozmawiały i śmiały się jak dwie młode dziewczyny, którymi w istocie były. Kiedy indziej dzieliły ze sobą nie­wypowiedziany ból, pogrążone każda w swoich wspo­mnieniach, opłakujące każda swoje nieszczęście.

Powinnyśmy być przyjaciółkami, myślała Amelia. Prawdziwymi przyjaciółkami, mogłybyśmy nimi być, gdyby wszystko ułożyło się inaczej. Wtedy bym jej po­mogła, wsparła ją w walce z tymi złymi duchami, które ją nawiedzają i powodują, że traci rozsądek.

Pewnego wieczoru Synneva spoglądała niezwykle przytomnie. Umyła i wyszczotkowała włosy, opadały brązowe i gładkie na jej ramiona, chociaż ciąża odebra­ła im blask.

Synneva uśmiechała się do Amelii znad robótki, którą zwykła skracać sobie dni.

- Jesteś dla mnie taka miła. Twoja babcia też. Nie poj­muję, jak możesz to wszystko robić, pomagać ludziom z różnymi dolegliwościami. Czy to ci czasem nie spra­wia przykrości? Chodzi mi o to, że to choroby zakaźne, że wszy, parchy i suchoty...

Amelia nie lubiła tego pytania, spotykała się z nim często. Przypominała sobie, że gdy Synneva już kiedyś o to pytała, powiedziała jej coś na temat Boga. Najwy­raźniej jednak chora tego nie pamiętała. Teraz znowu jej przytomne, brunatne oczy oczekiwały odpowiedzi, pal­ce przestały się poruszać nad robótką.

- Ja... lubię to. To... bardzo przyjemnie, kiedy można zrobić coś dla innych.

Synneva ciężko skinęła głową. Powiedziała, patrząc w przestrzeń:

- No tak... tak chyba jest. Jeśli się kogoś lubi i kocha, nie zwraca się uwagi na nic. Ale obcy ludzie... chorzy, cuchnący... ja bym nie mogła.

- Większość tak mówi - rzekła Amelia cicho. - Ale tak nie jest. Gdyby musieli, to by mogli. Poza tym ja umiem różne rzeczy. Czy wolno mi tak po prostu tych umiejętności nie wykorzystywać?

Nie wspomniała nic o dziwnej sile w swoich rękach, takie sprawy lepiej zachować dla siebie. Już i tak wystar­czająco dużo ludzie gadają, wspominają niezwykłe umiejętności jej babki Marii i matki Maryjki. Amelia jednak coraz częściej stwierdzała istnienie w sobie tej si­ły, powoli uczyła się kierować owym strumieniem ognia, który całkiem nieoczekiwanie wypływał z jej rąk i był w stanie usuwać najcięższe bóle i dolegliwości.

Synneva myślała o czymś intensywnie, może o tym, co właśnie usłyszała. Ale kiedy odezwała się znowu, jej słowa zaskoczyły Amelię.

- Czy myślisz, że Bendik będzie kochał dziecko? Amelia spojrzała na nią zdziwiona, ale zaraz musiała się uśmiechnąć, choć był to uśmiech pełen żalu. Nie ta­kie głupie to pytanie, i nie takie niezwykłe obawy u mło­dej, niepewnej matki jak Synneva.

- Oczywiście, że będzie! Każdy ojciec kocha swoje dziecko, w każdym razie kiedy ono już troszkę podro­śnie. A Bendik... sama nie możesz się przecież nachwalić, jaki jest miły.

Synneva uśmiechnęła się niepewnie. Znowu zaczęła splatać zielone i szare nitki.

- Tak... wobec mnie, tak. Jest prawie za dobry, bieda­czek. On trochę przypomina ciebie! Zawsze chciałby po­magać wszystkim nieszczęsnym stworzeniom, z który­mi życie obeszło się źle...

W jej głosie słychać było smutek, Amelia zaniepokoi­ła się. Rozmowa zeszła na niebezpieczne tory. Nawet je­śli Synneva nie była w stanie niczego się domyślać, to i tak było udręką dla Amelii, że siedzi tu i udaje. Co by powie­działa ta drobna, wychudła kobieta, gdyby wiedziała, że ledwie kilka dni temu Amelia kusiła jej małżonka w naj­gorszy sposób? Co by pomyślała o dobroci Amelii, gdy­by wiedziała, że to Bendik musiał ją odepchnąć, by nie dopuścić do kolejnego grzechu kazirodztwa?

Poczuła pieczenie pod powiekami. Ogarniało ją coraz większe zmęczenie, zmęczenie duszy, które nie miało nic wspólnego z tym, że dzisiaj już opatrzyła osiem osób.

- Dbaj o siebie i o Bendika. Oboje razem stworzycie temu dziecku dobre życie. Słyszałam, że twój mąż już zbudował ściany nowej izby?

Synneva roześmiała się cicho, przeciągnęła się niczym kociak. Sterczący brzuch uwydatnił się pod kołdrą.

- Tak, wkrótce się przeprowadzamy. On mówi, że do następnej niedzieli wszystko będzie gotowe. Pracuje tak ciężko, biedaczek, to dlatego nie może mnie teraz tak często odwiedzać... Nie był tutaj od piątku...

To właśnie w piątek Amelia spotkała go na schodach. Amelia poczuła, że ból głowy przenosi się na ramio­na, na kark, dociera do serca.

- Niedługo przyjdzie, zobaczysz. A teraz spróbuj od­począć. Czy wzięłaś lekarstwo?

- Wzięłam, ech! Smakuje jak wężowe siki - powie­działa Synneva i zaraz zaczęła się śmiać, zdumiona wła­snymi słowami.

Amelię ogarnęły wyrzuty sumienia, nie powinna przesiadywać tutaj tak długo i rozmawiać w ten sposób z tą osłabioną kobietą. Teraz znowu chora zrobiła się nerwowa. Amelia nie odważyła się jednak dać jej żad­nych uspokajających napojów, niebezpieczne trujące zioła mają działanie nasenne, kiedy podawane są we wła­ściwych porcjach, ale przedawkowane mogłyby odebrać życie tej udręczonej, wychudłej, drobnej kobiecie. Płód też z pewnością nie zniósłby większych obciążeń. Wszy­stko, na co Amelia się odważyła, to parę łyków nalew­ki Marii z rumiankiem, lawendą i anyżkiem.

Została odwieziona łodzią do domu, podróż zeszła szybko, bo tyle było spraw do przemyślenia. Los Synnevy wydawał się bardzo niepewny. Wiele wskazywało na to, że poród będzie trudny. Krwawienia wprawdzie ustały, bóle również, ale ciało brzemiennej było wciąż tak samo zwiotczałe i pozbawione mięśni. Mimo że ja­dała dobrze, skóra stawała się jakby z każdym dniem co­raz bardziej przezroczysta.

Amelia skuliła się w powiewie wieczornego wiatru nad wodą, ten sam chłodny wiatr skradał się zimnym strumieniem do jej serca tego wieczora...

Wiedziała jednak, że niedługo, już niedługo Maria po­wita ją w domu, gdzie na palenisku trzaska ogień, a na stole stoi jedzenie. Bardzo chciała opowiedzieć jej, co się stało w ciągu tych dwóch dni, a jutro zostanie w domu u małej Hanny i będzie odpoczywać. Dwa dni w szpi­taliku, jeden dzień w domu. Jeszcze dwa dni w Sogndalsfjaeren, a potem niedziela na odpoczynek.

Tak będzie upływać jej życie, bez większych odmian. Pewnie wyjdzie za mąż za Arntora, nie miała pojęcia, dla­czego nie porozmawiali jeszcze o konkretach. To prawda, że on teraz jest bardzo zajęty, trzeba przygotować wszystko do przeprowadzania owiec przez góry, a potem w doliny. Grupy kupców zaczynały się już gromadzić, niektórzy chcieli, żeby Arntor towarzyszył im w całej wy­prawie aż na dół do Fjaerland. Kupią tam wiele dobrych owiec i ktoś będzie musiał im pomagać. Arntor był zna­ny z tego, że potrafi wybrać najlepsze sztuki i przepro­wadzać je z miejsca na miejsce. Ale w ostatnich latach odmawiał tego rodzaju pracy, twierdził, że dręczy go reu­matyzm. Amelia wiedziała jednak, że teraz, po wypadku, takie propozycje sprawiają mu przyjemność.

To nie jest zły człowiek, powiedziała sobie po raz chyba tysięczny. Mimo to na myśl o małżeństwie wszy­stko się w niej buntowało. Czuła, jak życie przepływa jej przez palce niczym sypki piasek. Jeśli nic nie zrobią, to pewnego dnia znajdą się w bardzo trudnej sytuacji. Urodziła nieślubne dziecko, kara została zapłacona, ich grzech uzyskał oficjalne przebaczenie. Ale tylko na pe­wien czas. Jeśli szybko nie wezmą ślubu, to być może pastor i wójt skorzystają z okazji, by znowu napełnić swoje skrzynie jeszcze większą ilością pieniędzy, mó­wiąc o obrazie moralności. Wiedzieli, że rodzinę Ame­lii stać na zapłacenie nawet wysokiej sumy.

Zmęczona wchodziła na niewielkie zbocze. Meisterplas­sen leżało pogrążone w ciszy letniego wieczoru. Nigdy nie wiadomo, ile jeszcze takich ciepłych, jasnych zmierzchów rok nam przyniesie, pomyślała. Zbyt szybko powietrze ro­bi się jakby rzadsze i chłodniejsze, przejmujący wiatr już kilkakrotnie ostrzegał o nadchodzącej zimie.

Ale Maria miała ogień na palenisku, w saganku bul­gotała pachnąca mieszanina obcych ziół i świeżego mię­sa. Czyżby już teraz zabili świnię?

Maria uśmiechnęła się szeroko, mała Hanna wymachiwała nóżkami i rączkami na swoim legowisku, gawo­rzyła radośnie, ponieważ wiedziała, co się stanie, gdy tyl­ko matka wejdzie do domu.

Amelia z ulgą opadła na sofę w izbie.

Pośpiesznie podsunęła dziecku pierś, napiętą i zaczer­wienioną od nadmiaru mleka po dziewięciu godzinach spędzonych poza domem. Sama dostała do ręki misecz­kę kwaśnego mleka i piła je z przyjemnością, a tymcza­sem mała ssała łapczywie.

- Zmęczona?

W głosie Marii słychać było troskę. Amelia westchnęła cicho, uśmiechnęła się.

- Owszem. Ale nie jest tak źle. Chyba idzie ku lep­szemu.

Babka wzięła od niej miseczkę, delikatnie pogładziła włosy wnuczki.

- Kiedy pracuję, to jakoś sobie radzę - rzekła Amelia. Maria mruczała coś przy stole, na którym smarowa­ła masłem cienkie podpłomyki. Nagle powiedziała:

- Zdaje mi się, że wkrótce będziemy mieć gości. Mam przeczucie.

- Mama i tata? Amelia rozjaśniła się, żywiła szacunek dla przeczuć babki. Zwykle się spełniały.

- Taaak... tak mi się zdaje. Czy zresztą nie mówili, że przyjadą i przywiozą różne rzeczy dla Durdeistuen?

To prawda, mówili. Ale nie przed końcem sianoko­sów, tak przynajmniej uważał tata. Poza tym oczekiwał na szkutę z Bergen na początku sierpnia. Kupił w niej udziały...

Amelia zmarszczyła nos, widocznie uważała, że inte­resy ojca, kupowanie udziałów w łodziach przewożą­cych towary, posuwają się chyba trochę za daleko. To ryzykowna zabawa, szansa, żeby szybko zarobić, ale też szybko stracić.

Maria zaczęła cicho śpiewać uspokajającą, monoton­ną piosenkę. Brzmiało to bardzo obco w tej niskiej izbie, ale sprawiło, że Amelia przymknęła oczy i prawie zasnę­ła, podczas gdy mała Hanna wysysała z wielką przyjem­nością ostatnie, ciężkie krople matczynego mleka.

Po chwili Amelia została delikatnie obudzona przez dziadka, który okaleczoną ręką łagodnie głaskał i dziec­ko, i matkę.

- Do stołu, dziewczynki! Nie macie chyba zamiaru układać się tutaj na noc.

Hałasował trochę, w ostatnim czasie znowu zaczął używać łaski. Amelia zastanawiała się, czy czasem nie chciałby kolejnej „kuracji”, sama była zaszokowana nie­wiarygodnym działaniem tej, jak to nazywała, rzeki ognia, spływającej z jej rąk na obolałe ciało dziadka. Ale Randar podszedł swobodnie do stołu, używał laski tylko jako podpórki, kiedy odpoczywał podczas swoich krót­szych i dłuższych wypraw po lesie wokół zagrody. Obie kobiety podejrzewały nawet, że wspina się na kamieniste zbocza pod skalnym nawisem ponad Meisterplassen.

Ostatnio w domu panował trochę przygnębiający, pe­łen niepewności nastrój. Amelia nieraz żałowała, że po­dzieliła się zmartwieniem z dziadkami, że wyjawiła im swój grzech. Ale ulga, że nie musi dźwigać go już sama, była wielka. Maria wiedziała, że Amelia kocha własnego brata, Randar słyszał, jak wykrzykuje swoją mękę. Nigdy potem nie wspomnieli ani słowem o całej sprawie, Ame­lia domyślała się jednak, jak bardzo ich to dręczy. Być mo­że nawet najgorsze ze wszystkiego było dla nich właśnie jej cierpienie. Dlatego starała się nad sobą panować.

Dziadkowie rozumieli też, dokąd chodziła tamtej nocy.

Na pewno wiedzieli, że spotkała się z Bendikiem. Pewnie sądzili, że młodzi musieli się rozmówić, znaleźć jakiś rodzaj pojednania. Szukać wyjścia, co by mogło być fundamentem nowej budowli, opartej na czystej brater­skiej miłości.

Bardzo chciała, żeby dziadkowie tak właśnie myśleli. Chciała zresztą, żeby naprawdę tak było... Kiedyś, kiedy czas złagodzi największe cierpienie i uciszy owe niebez­pieczne, mroczne fale, które wciąż jeszcze nią szarpały. Ale teraz, ze świadomością, że on znajduje się tylko na odległość niewielkiej wyprawy łodzią, sam...

Amelia niemal co godzina musiała powtarzać sobie w duchu nieustanne napomnienie:

On jest dla ciebie stracony. Nie może istnieć w two­im sercu, twoje pragnienia nie mogą dotyczyć jego, bo dla was dwojga nie ma przyszłości.

Przy jedzeniu siedziała pogrążona w myślach. Pewnego dnia może łatwiej mi będzie znaleźć słowa. Pewnego dnia może ucichnie ten rozrywający ból, który teraz nie daje mi spokoju. Pewnego dnia... Może kiedy będę mężatką.

ROZDZIAŁ II

Arntor słyszał plotki, najpierw od swojej siostry Hjordis, później również od innych. Mówiono o tym, że gwia­zda Amelii wciąż się wznosi, o tym, jakie oczekiwania wiążą z nią ci, którzy żyli tutaj na kamienistym brzegu bez żadnej nadziei na jutrzejszy dzień. Słyszał, jak ludzie opowiadają sobie, że Amelia potrafi łagodzić bóle dręczą­ce starych mężczyzn, nawet na odmawiające posłuszeń­stwa biodro znajduje radę. Potrafi ukoić najgorsze sucho­ty i wie, co zrobić, kiedy małe dziecko nie jest w stanie utrzymać jedzenia w żołądku i gaśnie w oczach. Poza tym jest taka wspaniała! Nosi piękne suknie, nigdy nie chodzi obdarta. A przy tym wcale się nie wzdraga, kiedy musi dotykać brudnych rzeczy tymi małymi, białymi dłońmi Nie, ta dziewczyna nie brzydzi się roboty, mimo że po­chodzi z bogatego domu.

Arntor zdawał sobie sprawę, że Amelia powoli uzy­skuje wśród biedaków status świętej. Wśród mężczyzn i kobiet, a nawet wśród małych, pozbawionych rodzi­ców dzieci, które zarabiają na życie nawet bardzo nie­bezpiecznymi pracami lub po prostu kradną.

- Gadają też o jej rękach - mruknął Arntor, siedząc na stołku i próbując oderwać kawałek tytoniu do żucia. Porcja była mocno wyschnięta, może kiedyś był to ty­toń dobrego gatunku, teraz jednak stwardniał niczym dębowa kora.

- Powiadają, że jej babka była wiedźmą... ale udało jej się uniknąć kary. Marii oni się boją, Amelii natomiast ufają. Myślę, że to może być nasz ratunek.

Udało mu się urwać trochę tytoniu, włożył go mię­dzy swoje potężne szczęki i zaczął żuć. Poczęstował też Hjordis i ona nie odmówiła. Usiadła obok niego. Spo­glądała na brata, stwierdziła, że sprawia znowu wraże­nie silnego, jest prawie taki jak dawniej.

- Słyszałeś coś o Jarle Raune, tym gówniarzu? Arntor burknął ze złością, żuł tytoń tak, że aż mu wargi zbielały.

- Gadają, że znowu próbował. Podobno chciał wygo­nić Erlendę, ale ona sprowadziła Stai - Bregta i kowala i zrobili z tym koniec.

Hjordis mruczała coś z aprobatą, mimo to sprawiała wrażenie zaniepokojonej.

- No tak, baby najwięcej gadają o Amelii. O tym, jak do­brze będzie zimą pójść do Durdeistuen i ogrzać się. Myślę, że ona nie do końca zdaje sobie sprawę, w co się wdała.

Arntor wybuchnął jakimś dziwnym, z głębi gardła dobywającym się śmiechem.

- No, no, tam rzeczywiście może być rojno. Dobra Amelia będzie miała mnóstwo zmartwień, to pewne. Bo­ję się, że niebawem odkryje, co zrobiła: podała diabłu mały palec!

Roześmiali się teraz oboje.

Hjordis zauważyła, że oczy brata są szeroko otwarte i spokojne, niemal życzliwe. Kłócili się wiele przez całe życie. Nierzadko on poszturchiwał ją boleśnie, kiedyś nawet tak poważnie, że poprzysięgła zemstę i wylała mu wódkę z ostatniej bańki. Potem zresztą żałowała, kiedy nadeszły zimne wieczory, a nie było czym się rozgrzać.

Ale kiedy przyszło co do czego, to Arntor zawsze był jej najlepszym obrońcą. Zawsze stawał po jej stronie, za­wsze strzegł jej praw tak dobrze, że nawet najbardziej bezczelni mężczyźni trzymali się od niej z daleka. No, w ostatnich latach raczej nie musiał. Ale kiedyś... kiedyś ona też była młoda i ładna.

Arntor również przycichł, przyglądał się siostrze. Zwró­cił uwagę, że jest jakaś odmieniona. Wygląda młodziej! Skóra jakby się wygładziła, zwłaszcza wokół ust i na czo­le. Stwierdził, że głębokie bruzdy, które czyniły jej twarz zniszczoną i starą, jakby się wyrównały. Poza tym od cza­su do czasu się uśmiechała. Dostrzegał jakiś dziwny smu­tek na jej twarzy, smutek, którego dawniej nie było albo może złośliwość nie pozwalała mu się ujawnić.

A może zresztą całkiem po prostu on sam nie przej­mował się siostrą i niczego nie widział?

Arntor przywołał się w duchu do porządku. Co to znaczy, że siedzi tutaj niczym małe dziecko i roztkliwia się nad losem tej twardoskórej baby, która jest jego sio­strą! Wstał z miejsca, aż stołek pod nim zaskrzypiał.

- A ty dokąd? - zapytała Hjordis. - Zaraz będzie zu­pa, nie chcesz jedzenia, człowieku?

Burknął coś, odsunął ją na bok.

- Idę do Durdeistuen, muszę poszukać Amelii. A ty siedź tutaj i ugotuj ten ostatni kawałek mięsa. Na wy­padek, gdybyśmy mieli gości!

Hjordis uśmiechnęła się sama do siebie.

Amelia pewnie nie ma czasu, ale byłoby miło znowu ją zobaczyć. I maleństwo, oczywiście! Może przyniesie ze sobą także maleństwo! Siostra Arntora instynktow­nie czuła, że ta śliczna, malutka dziewczynka nie może mieć w żyłach krwi jej grubiańskiego brata, ale sprawia­ło jej przyjemność, że ludzie we wsi tak gadają i że Ame­lia nie robi nic, by to ukrócić.

Najwyraźniej Hjordis będzie ciotką!

Złapała się sama na tym, że stojąc przy saganku pod­śpiewuje jakąś głupią pioseneczkę, uderzyła się ręką w usta i obejrzała pośpiesznie przez ramię, zaniepoko­jona, czy ktoś nie usłyszał.

Jakoś ostatnio trudno jej było zachować obojętny wy­raz twarzy. Nie dalej niż wczoraj Bukse - Kaja zauważy­ła to, bo zapytała, dlaczego Hjordis chodzi tak błogo uśmiechnięta niczym kocur na plebanii. Czyżby rozum straciła na stare lata? A może wie coś, o czym inni nie mają pojęcia? A kiedy Hjordis pozwoliła jakiejś babie wziąć przynajmniej jeden pęczek cebuli za dużo i odejść, inne kobiety szemrały zirytowane i nazwały ją ironicz­nie łaskawym aniołem.

Ale coś w tym było. Jakby teraz nie czuła się już ta­ka zła jak dawniej. Zwracała uwagę na nowe rzeczy, zda­rzały się krótkie momenty, kiedy przychodziło jej na myśl, że życie przepływa obok niej, a ona nie znalazła w nim niczego, z czego mogłaby się cieszyć. Teraz by­wało, że przystawała podczas zbierania dzikich roślin do jedzenia i na sprzedaż, zasłuchana w śpiew ptaków oraz szum drzew. Mogła zatrzymać się na drodze, unieść głowę i przyglądać się pięknym motylom.

To bardzo dziwne sprawy.

Hjordis gwałtownie mieszała chochlą w saganku.

Teraz też mogła długo stać wyprostowana, bo bóle i pulsowanie w dole brzucha nie były już takie gwałtow­ne. Mogła nawet oddawać mocz, nie zagryzając warg z bólu.

Rozejrzała się po małej izbie. To tutaj spędziła wiele lat swego życia, ale teraz z każdym dniem to pomie­szczenie wydawało się bardziej brudne i nieprzyjemne. Zaczęła marzyć. Beznadziejne babskie marzenia. Robię się chyba stara i w głowie mi się miesza, pomyślała Hjordis z krzywym uśmiechem na wargach.

Arntor wrócił bez Amelii.

Mamrotał coś niezadowolony, siadając przy stole. Nie miała czasu. Coś się dzisiaj stało z jakimś dzieckiem. Mały, chudy chłopak, bawił się na Steinesklia i wpadł do wody. Niestety, chyba nie umiał pływać, więc wydobyli go dopie­ro po dłuższym czasie. Inne dzieciaki wrzeszczały i wyły, ale nie miały odwagi pójść do dorosłych i powiedzieć o nie­dozwolonej zabawie. Dlatego chłopak był sztywny i zim­ny i z pewnością już martwy, kiedy wnieśli go do domu. Ale Amelia nie poddawała się i w końcu udało jej się tchnąć w niego życie. Mimo wszystko i tak pewnie zaraz umarł, mówił Arntor, siorbiąc rzadką mleczną zupę. Hjordis jadła szybko, wlewała w siebie jedną po drugiej łyżkę zupy czer­panej z dużej miski. Raz po raz spoglądała na brata, próbo­wała śledzić wyraz irytacji na jego twarzy. Kilka kropel zupy spływało mu po brodzie. Nigdy przedtem nie zauwa­żyła, jak nieciekawie wygląda jej brat Czy rzeczywiście śliczna Amelia może widzieć coś w Arntorze? Czy może czuć coś poza obrzydzeniem do tego twardego, ordynarne­go i niewychowanego mężczyzny?

Hjordis skupiła się znowu na jedzeniu. Kiedy jednak Arntor odłożył łyżkę i beknął głośno, patrząc wprost na nią, nie mogła się powstrzymać:

- Będziesz się chyba musiał odzwyczaić od tego i owe­go, jeśli oczekujesz, że Amelia będzie gościem przy two­im stole!

On najwyraźniej się nie rozgniewał, nie parskał ani nie przeklinał, że się miesza w nie swoje sprawy. Zaszo­kowana Hjordis zobaczyła, że zasłonił usta dłonią, jak­by przepraszał.

- Niech mnie diabli, siostro, masz rację. Nie myśla­łem o tym. Ale Amelii z pewnością nie podobałoby się... coś takiego.

Twarz Hjordis wykrzywił grymas, który świadczył, jak bardzo jest zaskoczona zachowaniem brata. Przez chwilę przyglądali się sobie nawzajem, w tej niskiej, biednej chacie rozrastał się jakiś nowy nastrój. Arntor wyciągnął się na pryczy, zwykle tak robił w środku dnia, po południowym posiłku. Nigdy nie zdejmował butów ani roboczego ubrania, Hjordis już dawno machnęła rę­ką i nie protestowała, gdy brudził pościel ziemią i gliną, błotem i śmieciami.

Amelia z pewnością nie będzie tego znosić, pomyśla­ła złośliwie. Bez trudu odgadła, co brat zamierza jej oznajmić.

Ale nie wyręczała go, nie powiedziała też ani jedne­go złego słowa. Gadała o byle czym, potem zamilkła, wydawało jej się, że brat zasnął. Patrzyła na żyłkę na szyi, pulsującą pod zarostem. Hjordis znała swego bra­ta wystarczająco dobrze, by wiedzieć, że coś go dręczy i denerwuje.

Teraz udawał, że chrapie.

Hjordis szurała naczyniami po stole, opłukała chochlę i powiesiła ją na górnej półce. Pękniętą drewnianą miskę z resztkami mlecznej zupy zostawiła, odgrzeje się to na kolację. Potem ruszyła w stronę drzwi, udawała, że zamie­rza wyjść. Wtedy od strony łóżka doleciały do niej słowa:

- Siadaj, Hjordis. Musimy porozmawiać.

- A ja myślałam, że śpisz - burknęła, ale pośpiesznie zdjęła drewniaki i podeszła do łóżka. Ujęła się pod bo­ki i przyglądała się bratu. Wciąż leżał z przymkniętymi oczyma. Widziała, że zaciśnięte szczęki drgają. Jakby się czegoś panicznie bał!

- Będę się żenił - mruknął Arntor trochę zawstydzony. Hjordis wiedziała, że brat w napięciu oczekuje jej reakcji, wybuchu głośnego śmiechu.

Odpowiedziała tak samo spokojnie:

- Gratuluję. Z kim?

Arntor zerwał się i usiadł na łóżku tak szybko, że cho­ra noga zawisła w powietrzu, sprawiał teraz wrażenie bardziej bezradnego niż był.

- Z Amelią, oczywiście, czy ty naprawdę jesteś taka idiotka? Głupia krowo, trzymaj pysk i nie zadawaj tych swoich cholernych pytań, jeśli nie masz do powiedzenia nic mądrego!

- Ale mój drogi... ja naprawdę myślę, że jesteś odro­binę niesprawiedliwy. Muszę przecież zapytać...

- Nie! Masz trzymać pysk! I przestań się głupio uśmie­chać, bo jak nie, to...

Głos mu się załamał, surowy ton jakby się rozpływał i stawał się delikatniejszy z każdym słowem. Hjordis wi­działa, że brat walczy ze sobą. Zaciskała wargi z całej si­ły, żeby się nie uśmiechać. Ale przyjemnie było widzieć, że brat boi się jej ostrych, trafiających w sedno złośli­wości. Trenowali tę sztukę przez całe życie, a teraz on nie ma siły tego znosić. Hjordis dobrze o tym wiedzia­ła i okazała mu łaskę.

- Nie będę się z ciebie śmiać, Arntor. Ale sam chyba rozumiesz, że ktoś mógłby uznać to za trochę dziwne... stary chłop...

Arntor rzucił się do przodu. Westchnął ciężko.

- Wiem o tym... wiem. Ona jest za... ładna. Ale rzecz po­lega na tym, że ona mi to obiecała wtedy, kiedy była ode mnie zależna, obiecała mi... teraz już zależna nie jest. Te­raz sama musi wybierać, klnę się na wszystko, że Jarle Raune dałby za nią duże pieniądze. Ale Amelia jest moja...

Mówił takim głosem, że Hjordis zrobiło się go żal. Powiedziała spokojnie:

- Amelia chyba nie wyjdzie za Jarlego Raune, niech mnie diabli, ona się śmiertelnie boi tego człowieka.

- Mnie też się kiedyś śmiertelnie bała - odparł Arntor.

- Tak, ale to było wtedy. Teraz się nie boi. Zresztą myślę, że teraz to nie boi się nikogo.

Arntor siedział z pochylonymi plecami, oparty o bok łóżka.

- Ona nie może tu u nas mieszkać - wymamrotał. Hjordis musiała zachichotać. Czy naprawdę coś ta­kiego mogło mu przyjść do głowy?

- Będziemy mieszkać w Durdeistuen. Tam jest dość miejsca. A ty zostaniesz tutaj w domu, jak dawniej. Co na to powiesz, Hjordis?

Hjordis wzruszyła ramionami Nagle ogarnął ją smutek.

- Niech będzie. Chętnie się ciebie pozbędę, ty śmier­dzący stary dziadu. Mam tylko nadzieję, że zatroszczysz się o mnie, kiedy zajdziesz tak wysoko...

Teraz oczy Arntora lśniły.

- To jasne! Jesteś niczym stary troll, ale mimo wszy­stko wierna i dobra baba. Nie umrzesz tutaj z głodu, nie teraz, kiedy Arntor robi taką karierę, że będzie chodził w kamizelce z guzikami!

Potrząsnął ręką siostry, podniósł się z miejsca. Objął jej masywne ciało, chciał ją obrócić jak w tańcu, ale sta­wiała opór i biła go po rękach.

- A to ci stary dziad! Przestań, całkiem ci się w gło­wie poprzewracało!

Arntor śmiał się hałaśliwie na cały głos, odrzucił gło­wę w tył i potrząsał brodą.

- Jak się żenić, to się żenić! Czas najwyższy, by stary Arntor zamknął im znowu gęby!

Hjordis pamiętała tamte ordynarne słowa, które pa­dły podczas gorączkowej dyskusji o tym, kto ma prawo do na wpół zrujnowanej starej obory. Zwykle to Arntor kierował tego rodzaju pracami i dbał o wszystko, dyry­gował swoimi ludźmi i dawał im w zamian trochę drew­na na opał, kiedy znieśli do wsi wszystko do ostatniej belki i ułożyli pięknie, żeby Arntor mógł to sprzedać.

Wtedy jakiś młody mężczyzna zaprotestował, uwa­żał, że to jemu gospodarz powierzył rozbiórkę. Zresztą obora była już tylko kupą spróchniałych desek. Nikt jej nigdy nie smarował smołą, wszystko nadawało się jedy­nie na opał.

Arntor chwycił tamtego za grzywkę i przysunął swo­ją twarz do jego nosa. Ostrym głosem wytłumaczył mu, kto tu rządzi, i zakończył porządnym szturchańcem. Nikt nie odważył się wmieszać do tej sprawy. Ale kie­dy Arntor odchodził, słyszał wyzwiska tamtego:

- Do diabla, ten facet nie ma jaj! Musi mu nie być lek­ko, skoro nie może się już zabrać za żadną cholerną babę!

Reszta nie miała odwagi mu przytakiwać ani się śmiać, Arntor mógł sobie wyobrazić, jak drętwieją, słysząc ta­kie obraźliwe słowa, i czekają na prawdziwą bójkę. On jednak wolał udawać, że nie słyszy. A tamtego młodego mężczyzny już nigdy potem nie widzieli, poszedł widać dalej brzegiem fiordu i znalazł sobie inną robotę.

- Myślisz, że ona przyjmie twoje oświadczyny?

- Do diabła, nie mam zamiaru pytać! Ona mi już przecież obiecała!

Hjordis zachichotała.

- Och, tak, zapytasz, zapytasz. I to bardzo pięknie, jak sądzę. Kiedy ona tutaj jest, zachowujesz się jak ko­ciak koło miski ciepłego mleczka... Czy mam ci uprać zieloną kurtkę?

- Do cholery, babo, nie jestem żadnym młodzikiem, który pierwszy raz idzie w konkury!

Arntor jeszcze przez chwilę klął, aż się świeciło. Uśmiech Hjordis stawał się coraz szerszy. A kiedy w drzwiach przystanął i kopnął futrynę, usłyszała, że mamrocze pod nosem:

- Wypierz, do cholery, tę przeklętą połataną kurtkę! Tylko uważaj, żeby nie podrzeć, nie będę chodził z dziu­rami na łokciach!

Hjordis roześmiała się głośno.

Uderzyła się po udach i zawołała za bratem:

- A może mam też przygotować balię, chociaż to je­szcze nie Boże Narodzenie?

Amelia padała z nóg, ale dziecko żyło. Stoczyła wiel­ką bitwę, żeby utrzymać chłopca przy życiu. Zaraz jak tylko przyszli, Amelia kazała go trzymać głową w dół, klepała go po plecach, ściskała jego chudziutkie ptasie piersi tak, że wykrztusił z siebie wszystką wodę i szlam, a charczał tak, że ze strachu przenikały ją dreszcze.

Wiedziała, że czasami można tchnąć życie w kogoś, kto już nie oddycha, wdmuchując w niego powietrze, Maria opowiadała, że jej matka tak właśnie zrobiła wte­dy, kiedy Maria przyszła na świat. Amelia wahała się jed­nak, dookoła stali ludzie i przyglądali się, może uznali­by, że jest w tym coś nienaturalnego.

Poza tym to chyba nie było konieczne. Chłopiec krztu­sił się i charczał, ale raz po raz ze świstem wciągał powie­trze. Amelia kazała dwóm kobietom nacierać go wełnia­nymi szmatami. Tarły mocno, dopóki sinobiała skóra nie zrobiła się czerwona, ale opłaciło się. Chłopiec otworzył oczy, jęknął i naprężył całe ciało tak, że o mało nie spadł z łóżka.

Amelia patrzyła na niego z uśmiechem.

- Wyliże się. Kobiety w o k ó ł niej mruczały coś z uznaniem ale któraś bąknęła:

- Jedna sierota mniej albo więcej... Spojrzenie Amelii było twarde, wiele razy musiała wysłuchiwać takich słów. Kobieta uznała, że najlepiej będzie się usunąć, i wyszła, najwyraźniej zawstydzona.

Za chwilę zjawił się jakiś chłop, który kosą skaleczył się w stopę. Amelia wygotowała igłę i nici i zaszyła ranę. Mężczyzna wrzeszczał tak, że wpadła w złość i kazała mu się zamknąć. Skóra wokół ziejącej rany była biała i mar­twa, całkiem pozbawiona krwi, więc właściwie niewiele czuł, kiedy ją zszywała. Później, kiedy rana zacznie się go­ić, będzie dużo gorzej. Nie powiedziała chłopu o tym, da­ła mu tylko duży wiór do gryzienia i poradziła, by na noc zdobył trochę wódki. Chory zaklął i zapytał, skąd ma brać pieniądze na wódkę, skoro w domu czeka baba i dwoje głodnych małych dzieci. Wtedy Amelia złago­dniała i dała mu odrobinę drogocennego spirytusu Marii.

W końcu mężczyzna umilkł i Amelia mogła założyć ostatni szew.

Wtedy jakoś się opanował, spoglądał z drżeniem na ranę, która teraz była czysta i starannie zamknięta. Czarne supełki nie wyglądały może zbyt ładnie, chłop wiedział jednak, że miał wielkie szczęście. Jeszcze będzie mógł wyjść z kosą w pole.

Amelia zajrzała do Synnevy, ale szybko poszła dalej, bo na podwórzu siedziała młoda dziewczyna, która chciała z nią porozmawiać. Mówiła, że ma bóle w pier­si. Czy Amelia mogłaby coś na to poradzić? Od wielu tygodni już nie śpi i nie jest w stanie nic robić.

Amelia przygotowała jej prostą mieszankę z delikatnie działających ziół. Był tam podbiał i liście brzozy, a także kora lipy i kilka szczypt utartej kory arcydzięgla.

Dziewczyna wyglądała na zadowoloną, może najbar­dziej dlatego, że Amelia ze współczuciem wysłuchała, co ją boli, i znalazła słowa pociechy.

Zaraz potem Amelię znowu wezwano do środka, przyszli nowi chorzy i oczekiwali pomocy.

Widziała cztery czy pięć twarzy, wszystkie znajome. To ludzie mieszkający na brzegu.

Prawie wszyscy.

Gospodarz z Kvale, ten, który kiedyś odmówił jej dzierżawy ziemi.

Przywitała się z nim krótko, potem zwróciła do sta­rej kobiety, oddychającej z wielkim wysiłkiem, i pozdro­wiła ją pełna szacunku, pytając, jak się czuje.

Gospodarz czekał nadal, chociaż widać było, że traci cierpliwość. Najwyraźniej był na nią zły, spodziewał się chyba, że zostanie przyjęty jako pierwszy. Pewnie przy­zwyczaił się do innego traktowania. Amelia pozwoliła, by się przez jakiś czas złościł, po czym znowu podeszła do niego i poprosiła, by usiadł.

- Właściwie to znajdujesz się na niepewnym gruncie, panie Kvale. Wiesz chyba, że to miejsce należy do ludzi z brzegu?

Mówiła chłodno, świadoma swego. Przyglądała mu się uważnie, dostrzegła, że poruszył rękami, które trzy­mał na kolanach, i przesunął się niespokojnie na stołku.

- Ja... ja pomyślałem, że to może źle, że odmówiłem ci tego kawałka ziemi... leży przecież nie uprawiany, nie mam tylu ludzi...

Amelia słuchała w milczeniu, czekała. Pozwalała, żeby się denerwował, przeczuwała, że coś się za tym kryje.

- Możesz go sobie wziąć - usłyszała w końcu. Spoglą­dał na nią spode łba, miął kapelusz w rękach.

Amelia stała wyprostowana i starała się unosić wyso­ko podbródek. Chciała chłopa trochę upokorzyć.

- Teraz nie wiem, czy jeszcze potrzebuję tego kawał­ka twojej ziemi, gospodarzu. Nie wiem też, dlaczego przychodzisz do mnie, nagle tak odmieniony.

Chłop się zaczerwienił. Gapił się na nią, to znowu od­wracał wzrok i rozglądał się nerwowo po nowo wybu­dowanej izbie.

- Jaki to ładny budynek! Nikt chyba nie widział przedtem takiej izby tutaj... w dole.

- Dziękuję - powiedziała Amelia. - Tak, rzeczywiście jesteśmy zadowoleni. O wiele mniej ludzi będzie zimą marznąć.

Chłop mruczał coś pod nosem. W końcu jednak ze­brał się na odwagę.

- Chyba wiesz, co ludzie gadają, na wsi i w ogóle? Amelia drgnęła, choć starała się niczego po sobie nie okazać.

- Mówią, że podbijasz bębenka tym obdartusom. Niedługo zaczną myśleć, że są kimś. Opatrujesz ich brudne członki, dajesz im drogą wódkę i wszelkiego ro­dzaju uzdrawiające napitki. Nazywają cię niebezpiecz­ną znachorką, wiesz o tym? Oni się boją, Amelio Mei­sterplass. I pamiętają, z jakiego rodu pochodzisz!

Amelia z trudem wciągała powietrze, ale mocno za­ciskała wargi.

Chłop uniósł wysoko ręce, jakby chciał się bronić.

- Nie, to nie ja, oczywiście. I nikt z moich... Uważa­my wprawdzie, że to trochę dziwne tak pomagać tej zło­dziejskiej hołocie... zamiast porządnym ludziom.

- Nikomu nie odmawiam pomocy - odparła Amelia stanowczo.

- Nooo... proboszcz gada inaczej. On powiedział, i zrobił to na schodach kościelnych, że Amelia Oppdal nie chce przyjmować lepiej sytuowanych mieszkańców parafii. I powiedział jeszcze, że prowadzi niebezpieczne zabawy, że zadaje się ze złym, żeby wzmocnić swoje si­ły i wynajdywać nowe, wstrętne mieszanki, które wle­wa w niczego się nie spodziewających ludzi...

- Tak, tak, to jego słowa. Oczywiście, to przecież on kazał mi machnąć ręką na tych biedaków i raczej poma­gać jego posłusznym parafianom przy porodach i w in­nej potrzebie. Zmusił mnie, bym wybrała stronę, za któ­rą się opowiadam. No więc wybrałam.

Chłop gadał teraz rozgorączkowany, a jego rozbiega­ne oczy mówiły Amelii, jak bardzo nieswojo się czuje w tej izbie.

- Dam ci jedno z moich jagniąt, jeśli pójdziesz ze mną do domu i obejrzysz naszego najstarszego chłopca... By­ło z nim źle przez całe lato. Boję się, że nie przeżyje zi­my, z trudem wpychamy w niego coś do zjedzenia...

Amelia zastanawiała się pośpiesznie. Najwyraźniej znowu będzie trzeba wybierać.

- Chłopak ma bóle w piersi, wciąż chwyta się za gar­dło i miauczy niczym kociak. Nie jest w stanie prze­łknąć niczego oprócz cieniutkiej zupy, wciąż tylko pła­cze, a moja baba traci rozum...

Widziała teraz cierpienie gospodarza, to zmiękczyło jej serce i nie bardzo była w stanie rozsądnie myśleć. Gdyby poszła z tym gospodarzem i próbowała pomóc chłopcu, to mogłaby stracić całe zaufanie biedoty z brzegu. Ci ludzie mogliby się od niej odwrócić, może nawet ją ukarać. Co by powiedział Arntor? Czy wyrządziłaby mu krzywdę, gdyby w ten sposób złamała jed­no z jego niepisanych praw? Czy może widziałby w tym tylko handel, interes taki, jakie sam nieustannie przepro­wadza, gdy jakiś gospodarz prosi go o pomoc?

Powinna tylko zadbać, by zarobek był tego godzien.

Odrzekła więc surowo:

- Narażę się na nieprzyjemności, jeśli teraz z tobą pój­dę, gospodarzu. Jak sam powiedziałeś, proboszcz nie bar­dzo się przejmuje tym, co się tutaj dzieje. Nie jest to jego ziemia, dlatego mogę spokojnie zajmować się swoimi sprawami. Jeśli jednak pomogę twojemu chłopcu... to się może rozejść. Plotki, złe plotki o mnie i o mojej rodzinie.

Chłop pochylił się do przodu, wyglądało na to, jak­by chciał złożyć przed nią ręce.

- Nie, nie! Nikt nie powie ani słowa, obiecuję ci to! Nikt o niczym nie musi wiedzieć, tylko obejrzyj chłop­ca! Sama będziesz mogła wybrać jagnię, najtłustsze ze wszystkich... o, na miłość boską, chodź ze mną! Nie mo­żemy już dłużej patrzeć, jak on cierpi, żona i ja! I nikt nic nie umie na to poradzić, wszyscy tylko wydziwiają i mó­wią, że trzeba się modlić, żeby się już tak nie męczył...

Amelia zdecydowała się, zanim oczy gospodarza zwilgotniały.

Rozejrzała się niepewnie, ale jej słowa zabrzmiały sta­nowczo:

- Wezmę jagnię, gospodarzu, ale chcę też cztery fun­ty sera i faskę masła. A zimą pozwolisz nam rąbać drze­wo w swoim lesie, cztery kupki gałęzi.

Gospodarz zbladł, ale szybko się opanował.

- Twarda z ciebie kobieta, Amelio, targujesz się z czło­wiekiem, który musi ratować życie swego najstarszego syna! Ale dostaniesz wszystko, czego żądasz, bo bez nie­go i tak nie miałbym już dla kogo pracować. On ma któregoś dnia wszystko przejąć, dostanie cały spadek po ojcu, i powinien wiedzieć, jak się dla niego staraliśmy!

Skinęła głową, tym razem życzliwie.

Oczy gospodarza były zimne.

- To znaczy, że przyjdziesz, wkrótce?

- Jutro nocą - odparła Amelia. - I daj mi rękę na znak, że nikomu o tym nie wspomnisz!

- Bądź spokojna - zapewnił mężczyzna z gorzkim uśmiechem.

Arntor włożył czystą kurtkę, ale czuł się w niej nie­swojo, ubranie było nieprzyjemnie sztywne i obce. Hjordis rzeczywiście się postarała, przyszyła nawet no­we drewniane guziki, nasmarowała je tłuszczem i wypo­lerowała do połysku.

Była wściekła, kiedy Arntor kopnął pożyczoną balię i nie chciał się kąpać. Nazwała go brudnym starym dziwkarzem i wypędziła za drzwi.

- W takim razie idź do rzeki i tam się wymocz, żeby nie przynieść nam wstydu! Okaż Amelii tyle szacunku, żeby nie musiała patrzeć na kawalera, który śmierdzi i oświadcza się czarną od tytoniu gębą! Panie Boże, czło­wieku, czy ty nie rozumiesz, o co tutaj chodzi? Ona ci jest potrzebna, do cholery, jeśli chcesz krótko trzymać swoich ludzi!

I rzeczywiście tak było.

Hjordis wiedziała, że niepokój wśród biedaków nad brzegiem fiordu pewnego dnia eksploduje. Prawdopo­dobnie zimą, kiedy głód i mróz skłonią ludzi do porzu­cenia starej przyjaźni i szukania za wszelką cenę czegoś do jedzenia. Arntor nie znał zbyt dobrze głodu. Od cza­su, kiedy ogłosił się przywódcą tego dziwnego społe­czeństwa, zawsze dbał o siebie i o nią, bezlitośnie wykorzystując najsłabszych. Liczył się tylko z silniejszymi.

Teraz nie zamierzał zrobić tego, co siostra mu kaza­ła. Poprzysiągł sobie, że już nigdy więcej nie zanurzy cia­ła w lodowatej wodzie. Pamięć tamtych godzin, które spędził pod ruinami zawalonego młyna, wciąż jeszcze powracała do niego w koszmarach i we śnie, i na jawie.

Arntor niemal pragnął, by droga do Durdeistuen była dłuższa. Ale widział nowy budynek ledwie parę kroków przed sobą. Akurat teraz Amelia była wewnątrz. Nagle okazało się, że Arntor ma problemy z przełykaniem, za­sychało mu w gardle. Sam sobie robił wymówki, a cóż to znowu za głupstwa? Zirytowany kopnął jakąś bryłę bło­ta zdrową nogą i o mało nie stracił równowagi. Ale to też nie pomogło ani na irytację, ani na lęk. Ukradkiem obej­rzał się przez ramię. Stwierdził, że właśnie w tym momencie słońce zaszło. W takim razie ma czas, ma sporo cza­su, nikt go nie popędza.

Postanowił, że najpierw się trochę przejdzie. Zobaczy, czy w okolicy kogoś nie ma, może ludzie gromadzą się przy łodziach, by wypić trochę kiepskiej wódki lub piwa.

Oczywiście!

Doszedł do niego daleki, ordynarny śmiech.

Arntor przyśpieszył kroku, przemknął ostrożnie obok chaty Amelii i skierował się w stronę małej przy­stani nad zatoką.

Wypije jeden lub dwa kieliszeczki, może tamci mają jeszcze dość wstydu, by dać mu bez zapłaty. A potem pójdzie do Amelii, ona też chyba musi się trochę uspo­koić po całym dniu pracy. Wtedy z pewnością będzie życzliwiej usposobiona.

ROZDZIAŁ III

Synneva spała niespokojnie. Całymi dniami leżała, nic więc dziwnego, że noce wydawały jej się wyjątkowo dłu­gie. Pozwalano jej wstawać tylko po to, by mogła pójść do ubikacji, zaraz potem jednak Amelia znowu odsyłała ją do łóżka. Zdarzało się, że chora protestowała niepew­nie, mówiła, że czuje się taka zdrowa i energiczna, że z pewnością mogłaby się wziąć do jakiejś pracy. Amelia uśmiechała się tylko przyjaźnie i mówiła, że trzeba od­poczywać, dopóki można. Musiała jednak przyznać, że biedaczka wygląda z dnia na dzień lepiej, chociaż chu­dość wciąż jeszcze nadawała jej ów ptasi wygląd.

Mały szary wróbel.

Który najchętniej by odleciał.

Owszem, taka jest Synneva, myślała Amelia i cieszyła się, że nie ma do czynienia z użalającą się, świadomą wszy­stkiego kobietą. Teraz, kiedy Amelia czuła się bezpieczna ze swoją tajemnicą, zauważyła, że może siedzieć długo przy łóżku Synnevy i rozmawiać z nią, a na twarzy chorej nigdy nie pojawi się nawet cień zazdrości czy podejrze­nia. Synneva to Synneva, opuszczona nieszczęsna dusza, którą Amelia tak chętnie przytulała do własnej piersi.

Przyjaciółka? Nie, raczej przerażone cielątko renife­ra, na które myśliwy pożałował ołowiu i zabrał do do­mu jako zabawkę dla dzieci.

Amelia znowu poszła do chorej. Izba pogrążona była w mroku, Synneva zajmowała najmniejsze pomie­szczenie sama. Amelia trzymała ją z dala od dużej izby, w której spotkała Bendika... Może bała się, że tamto spo­tkanie wciąż trwało w ścianach, że silne uczucia w jakiś niezwykły sposób wryły się w drewno.

Synneva mamrotała coś cicho, Amelia uspokajała ją szeptem. Trzymała w ręku świecę, zanim ją zgasiła, roz­chyliła okiennice. Niebieskoliliowe światło nocy późne­go lata spłynęło na twarz młodej kobiety.

- Nie możesz spać, Synnevo?

- Nie mogę... tak strasznie tęsknię do domu. Uśmiechała się delikatnie, ale kąciki ust jej drgały.

Amelia zobaczyła, że oczy chorej teraz w półmroku są nienaturalnie wielkie.

- Niedługo wrócisz do domu. Twój mąż pracuje jak tylko może, niedługo skończy i zabierze cię. Pomyśl, bę­dziesz miała całkiem nową chatę! Własną oborę, może już stoją tam zwierzęta i czekają na ciebie! Masz szczę­ście, Synnevo.

- Tak - odrzekła chora świszczącym szeptem. Wpa­trywała się w sufit, jakby mówiła do kogoś, kogo Ame­lia nie widziała.

- Mama i tata, i maleństwo... czy myślisz, że oni by chcieli, żebym ponadawała imiona drzewom?

Amelia zaczęła ją spokojnie głaskać po włosach. Po­czuła, że czoło biedaczki jest chłodne i wilgotne.

- Z pewnością - powiedziała przestraszona, że Synneva znowu się od niej oddala.

- Na pewno znajdę jakieś piękne nazwy, kamień nad fiordem nazywa się Halvdan. Mieszka tam pewien czło­wiek, ale nie jest taki duży. Mamo, czy myślisz, że jabł­ka będą w tym roku słodkie?

Amelia poczuła skurcz w sercu. Użalała się serdecznie nad tą kobietą, nad dzieckiem, które ona nosiła, i nad tym, który będzie żył na granicy jej świata.

- Dobrze, już dobrze, teraz śpij. Spij, Synnevo... Próbowała mówić łagodnie i przyjaźnie, próbowała sprowadzić na chorą zdrowy, głęboki sen. Ale minęło sporo czasu, zanim oczy Synnevy się zamknęły. I Ame­lia nie wiedziała, jak długo tak siedzi przy niej ani czy jest już bardzo późno, kiedy nagle ktoś mocno zapukał do drzwi.

W drzwiach stał on, z rękami zwisającymi po bokach, w jednej trzymał czapkę. Miał na sobie krótką kurtkę, włosy zaczesał do tyłu i wygładził na mokro. Nosił zie­mistego koloru spodnie, pachniał słoną wodą i nowym samodziałowym płótnem. Wyglądał jak chłop!

Amelia nie była przygotowana na spotkanie z nim, ale z całych sił starała się opanować i zdołała wykrztu­sić: „dobry wieczór”.

- Wybacz, że przychodzę tak późno, Amelio. Ale nie mogłem czekać... wiedziałem, że ty również liczysz dni.

Mówił bardzo cicho, prawie szeptem. Patrzył ponad jej ramieniem, tam gdzie leżała jego żona.

- Czy ona... nie śpi? Amelia potrząsnęła głową.

- Śpi, przed chwilą zasnęła. Ale miała kłopoty, była trochę... niespokojna.

Mężczyzna westchnął cicho. Współczucie wezbrało w Amelii niczym wielka fala. Nie mogła jednak zrobić nic innego, jak tylko pozwolić mu wejść.

Mógł przecież zabrać swoją chorą żonę. Nikt nie mo­że mu w tym przeszkodzić...

Chodzili wokół siebie, wykonując jakieś dziwne, sztywne ruchy. Ów specjalny taniec cieni tańczony przez dwoje kochających się ludzi, którzy nie mogą czy nie ma­ją odwagi nic powiedzieć.

Ona dostrzegała każdy tak dobrze znany gest, widzia­ła, że jego kurtka jest rozdarta, niemal płakała, widząc udrękę w jego oczach i zupełnie nowe zmarszczki, które pojawiły się wokół ust. Mogła stwierdzić, że Bendik też nie sypia dobrze. Zresztą pracuje dni i noce w swoim domu w Bondeviki.

- Czy dom już gotowy? Skinął głową, odczuł ulgę, że znalazła taki obojętny temat.

- Tak. Najpierw niełatwo było znaleźć ludzi, ale jak się rozeszły pogłoski, kogo do tego domu sprowadzę, to przyszli wszyscy z sąsiednich gospodarstw i propono­wali narzędzia oraz pomoc. Widocznie dobrze pamięta­ją pożar, wielu wyraziło pragnienie spłacenia dawnego długu. Ojciec Synnevy... on widocznie należał do takich, którzy raczej zaniedbają własne gospodarstwo, niż bę­dą zalegać ze spłatą długu sąsiadom...

Amelia przytakiwała, tak to jest w takich małych osa­dach. Chłopi łączą się we wszystkim, bywa tak, jakby prowadzili jedno wielkie, wspólne gospodarstwo. Do­póki któryś z synów nie przejmie ojcowizny albo do­póki nie pojawi się z jakiegoś powodu zła krew. Wspól­nie używają narzędzi, czasem mają tylko jednego konia albo jedno z tych ciężkich narzędzi, które dopiero w ostatnim pokoleniu wynaleziono i nauczono się uży­wać. Taka współpraca pomaga im i daje zwykle każde­mu większy dochód. A gdyby się stało jakieś nieszczę­ście... wtedy też zawsze można liczyć na pomoc.

- A więc chata już stoi, wprawdzie nie taka duża i piękna jak ta, ale i tak dobra. Szczelna i wygodna, pół­nocną ścianę i ścianę od strony fiordu obudowałem dodatkowymi deskami. Synneva tak łatwo marznie...

Skończyła się zwyczajna rozmowa. Imię, wypowie­dziane przez Bendika, uczyniło ów taniec cieni trudnym do zniesienia.

- Ona na ciebie czekała - rzekła Amelia cicho.

- Może nie powinienem jej budzić? Może wrócę ju­tro rano...?

- Nie! - rzuciła gwałtownie, głos zabrzmiał trochę zbyt ostro. - Nie, nie musisz. Ona... na pewno bardzo się ucieszy. Ale... masz chyba przygotowane koce i okry­cia w łodzi? Ona musi leżeć, boję się, że nie utrzyma dziecka, jeśli będzie się za dużo poruszać.

Skinął głową z ponurą miną.

- Będę szczęśliwy, kiedy dziecko już się urodzi - szep­nął.

- Oczywiście - odparła Amelia swobodnie, odwróci­ła jednak twarz.

Bendik nadal stal w drzwiach, nie wiedział co zrobić z czapką, włożył ją znowu na głowę.

- Jadłeś coś? - zapytała i zaraz pomyślała: jakie to ty­powo kobiece. Jeśli nie możemy im dać nic innego, sta­ramy się ich przynajmniej nakarmić.

Bendik podziękował jakby z wahaniem, ale jednak odmówił. Amelia słyszała, że głód szarpie mu wnętrzno­ści, ostatnio chyba nie miał w ogóle czasu na jedzenie.

- Mam kapuśniak i świeżą rybę. Znajdzie się też mo­że miseczka mleka, jeśli chcesz.

Coś w niej starało się go zatrzymać, ale rozsądek krzyczał jej prosto do uszu: odeślij go stąd!

Ale to nie może być takie niebezpieczne, nie teraz, kiedy Synneva i dwoje innych ludzi znajduje się pod tym samym dachem.

Podeszła do dużego murowanego paleniska i zaczęła dmuchać w żarzące się jeszcze węgle. On z zachwytem patrzył, jak ogień buchnął płomieniami pod żelazną pły­tą i jak gęsty dym był wsysany do czarnej dziury, którę­dy wydostawał się na zewnątrz w ciemną noc.

- Jakie to zmyślne! Jak pięknie zbudowane jest to pa­lenisko, jakie wygodne!

- Tak, to dzieło mojego dziadka. A zimą kamienie bę­dą takie ciepłe, że nie trzeba wstawać w nocy, by dokła­dać do ognia. Trzymają ciepło aż do samego rana i w ca­łej izbie nikt nie marznie, jeśli tylko nie ma wielkich mrozów....

Mówiła z przejęciem, ale słowa były jakieś puste, a głos z każdą zgłoską bardziej matowy.

Bendik kiwał głową, nie odrywał oczu od pieca. Usiadł mimo woli, kiedy podsunęła mu taboret blisko ognia. Sprawiał wrażenie bardzo zmęczonego. Teraz, kiedy Synneva wróci do domu, nie ubędzie mu zmartwień.

Amelia zebrała całą odwagę i powiedziała:

- Czy jesteś pewien... że chcesz ją już teraz zabrać do domu? Czy nie mogłaby zostać tutaj aż do porodu...

Bendik drgnął.

- Nie... nie, nie mogę tego zrobić. Ty... i tak masz dość.

Amelia poczuła, że odwaga w niej narasta, nie chcia­ła, by ten dziwny taniec cieni wciąż trwał. Zapytała więc po prostu:

- Boisz się, że będziemy się spotykać zbyt często? Bo­isz się, że dręczy mnie obecność tutaj twojej żony?

Spojrzał na nią zaskoczony, ale potwierdził skinie­niem głowy.

- Tak. Jest tak, jak mówisz. Amelio, nie mogę patrzeć na twoje cierpienie!

Roześmiała się krótko.

- Oczywiście. I nawzajem, muszę powiedzieć. Ty...

postarzałeś się przed czasem, Bendik. Pamiętaj, że nie skończyłeś jeszcze dwudziestu lat! Mężczyźni w twoim wieku... nie miewają takich zmartwień. Rzadko zdarza się im chora żona, którą musieliby się opiekować, i dziecko, o które trzeba się troszczyć... Bez słowa potrząsnął głową.

- Wiesz dobrze, że to nie o to chodzi. Zmarszczki pod twoimi oczyma, Amelio... To nie Johanna ani Arntor są tego powodem, prawda?

W jego głosie słyszała lęk, jakby się obawiał, że po­twierdzi. Amelia nie odpowiedziała, wpatrywała się w podłogę.

Bendik mocno ścisnął krawędź taboretu, na którym siedział, i jęknął boleśnie.

- Chyba nigdy się od tego nie uwolnimy, ani ty, ani ja, siostro...

Amelia przesuwała dłonią po krawędzi saganka, jak­by nagle przyszło jej do głowy, że to są jego wargi.

- Nie... nigdy nie będziemy całkiem wolni.

- Ludzie gadają, że masz mężczyznę... Arntora. To sil­ny chłop, z tego co słyszałem. Wódz... on się tobą zao­piekuje, prawda?

Wciąż nie miała odwagi na niego spojrzeć.

- Arntor nie jest złym człowiekiem - rzekła cicho. Bendik natomiast głośno westchnął.

- Gdyby nie... gdyby tylko nie...

Napotkała jego spojrzenie, wyczytała w nim wszyst­ko, co chciał powiedzieć. Gdyby tylko nie byli przyro­dnim rodzeństwem...

Wtedy nic nie mogłoby stanąć na przeszkodzie. Na­wet Synneva, biedactwo. Arntor też nie. Ani rozsądek, ani wzgląd na ludzi. Wtedy nic by ich nie rozdzieliło.

- Ale jest dobrze tak, jak jest - rzuciła Amelia pośpiesznie, z trudem powstrzymując płacz. On skinął głową.

- Tak. Nigdy byśmy nie byli do końca szczęśliwi. Była w tym jakaś pociecha, zwłaszcza teraz, kiedy mogli utonąć nawzajem w swoich spojrzeniach, sycić się tą chwilą prawdziwej szczerości. Amelia wiedziała, że na zawsze zapamięta, w jaki sposób on ujął jej ręce, kiedy podawała mu miskę z ciepłym kapuśniakiem. Chciała zapamiętać ten krótki moment, kiedy jego palce dotknę­ły jej, zanim się cofnęła i patrzyła, jak Bendik dotyka wargami wymytej do czysta krawędzi miski.

Usiadła przy piecu.

On nie powiedział ani słowa, dopóki jadł. Spokój był niemal usypiający. Amelia myślała: takie mogłyby być nasze powszednie dni. Mogłabym siedzieć przez tysiąc wieczorów i patrzeć, jak on je, mogłabym się przyglą­dać, jak starannie opróżnia miskę łyżką, obserwować de­likatne ruchy warg, kiedy z powagą odmawia modlitwę przy stole.

Serce tłukło się boleśnie w piersi. Każde uderzenie na­pełniało ją coraz większą rozpaczą. Wiedziała, że dzisiej­szej nocy będzie płakać, samotnie, niepowstrzymanie.

Czuła palenie w piersiach, choć może dlatego, że by­ły takie pełne i obrzmiałe.

Bendik ją zatrzymał, powinna była teraz być już w do­mu. Małej Hannie jej nieobecność nie wyrządzi krzywdy, bo Marja miała świeże mleko i cukier. Najgorsze jest to właśnie dla niej samej, ale słodka udręka nie dokuczała jej specjalnie.

- Przysięgłam sobie, Bendik, że już cię więcej nie zo­baczę. Tak strasznie mi wstyd...

On odstawił miskę. W jego spojrzeniu widziała rozpacz.

- Wiem o tym. Ja też się męczę. Ale nie możemy się całe życie omijać, Amelio. Pewnego dnia musimy się na­uczyć... kochać się nawzajem jak rodzeństwo. Ale na ra­zie... chyba będzie najlepiej widywać się rzadko...

Przytaknęła, wiedziała, że to prawda. Każde, nawet najkrótsze spotkanie rozrywało w niej rany, które krwa­wiły boleśnie. Zawsze potrzebowała wiele czasu, by się znowu opanować. Tak to jest.

Nawet myśl o Synnevie sprawiała jej teraz ból.

Była zazdrosna, tak, mogłaby zabić w zamian za to, by znaleźć się na miejscu Synnevy! Z radością dźwigałaby los tamtej, z jej szaleństwem, bólem, tęsknotą... i wszystkim, co istniało w przeszłości Synnevy. Mój Boże, było tego niewiele więcej, niż jej samej los dał.

- Powinieneś jednak przysłać wiadomość, kiedy jej czas nadejdzie. Babcia, ona odebrała tak wiele maleństw. W jej rękach będziecie bezpieczni...

- A ty... ty nie przyjdziesz? Drżała, siedząc przy gorącym piecu.

- Nie... babcia wie więcej o takich sprawach. Bendik widział ból w twarzy Amelii, mdłe płomienie oświetlały jej oczy obnażając je przed jego wzrokiem.

Tak strasznie chciałby ją do siebie przytulić, odegnać od niej wszelką rozpacz, całować ją, aż by się rozpło­mieniła jak ten ogień, w który się teraz wpatruje niewidzącymi oczyma. Chciałby jej powiedzieć, że dziecko nie jest jego, że on nigdy...

Ale po co jej taka prawda? Wygłupiłby się tylko. Ja­kie znaczenie ma to, czy spłodził tysiące dzieci z tysią­cem innych kobiet? To przecież nie Synneva stała mię­dzy nimi. Nie przejmowałby się nią, gdyby tylko o to chodziło. I nie dziecko Amelii stanowi problem ani ten gruboskórny, obdarty mężczyzna, który jest jego ojcem. Bendik z radością przyjąłby ją razem z gromadą dzieci, wiedział, że nie istnieje na całym świecie nic, co mogło­by go powstrzymać.

Gdyby tylko nie te...

Więzy krwi.

Nie mógł dłużej milczeć. Szybko podszedł do niej i ujął w dłonie jej małe ręce. Czuł, że są ciepłe, ale już nie takie delikatne jak przeszłego lata. Spojrzał jej w oczy, teraz świa­tło było słabsze, mogła się już przed nim ukryć w cieniu.

- Amelio... ty wiesz, o czym myślę. Wiesz, że gdyby nie te więzy krwi... odwaliłbym każdy kamień na dro­dze do ciebie...

Skinęła głową, przestraszona.

- Wiem o tym, Bendik. Wiem o tym, ze mną dzieje się to samo. Dlatego powinniśmy chyba dziękować za to, że jest, jak jest. Na nas obojgu spoczywa wielka od­powiedzialność. Nie wolno nam... musimy dźwigać to brzemię, które zostało na nas nałożone tu na ziemi.

Spojrzał ku drzwiom, za tym wąskim przejściem spa­ła jego żona. Zawstydził się. Amelia powiedziała łagodnie:

- Ja wiem, że ty się o nią troszczysz. Że ją lubisz, wi­dzę twoją dobroć. Pewnego dnia... spróbuj ją pokochać, Bendik. Wtedy ja... będę trochę bardziej spokojna.

Rozumiał, co ma na myśli. Sam pragnął, by mogła znowu doświadczać dobrych uczuć, oszołomienia i wiel­kiej radości. Domyślał się jednak, że jej serce jest tak sa­mo martwe jak jego, że istnieje tylko jedna droga, łączą­ca ich dusze. I ta droga jest zamknięta na wieki.

Odprowadziła go do pokoju, w którym spała Synneva, ale zawróciła w drzwiach. Nie była w stanie przyglą­dać się ich spotkaniu. Słyszała półprzytomne pytania Synnevy, jego cierpliwe odpowiedzi, domyślała się, że pomaga jej się ubrać.

W końcu odeszli, dwa chude ramiona oplotły jej szy­ję, Amelia życzyła szczęścia bezbarwnym głosem. Ale uścisk, który dała Synnevie, był ciepły i szczery.

W domu zrobiło się pusto.

Amelia stała jak martwa, nie miała odwagi się ruszyć, bała się, że straci nad sobą kontrolę. Trwała więc niema i głucha, trzymała w rękach miskę, z której jadł, w pew­nym momencie odrzuciła ją od siebie, w stronę pieca, naczynie głośno uderzyło o kamienie.

Opadła na taboret przy stole, myślała: zaraz zacznę płakać.

Płacz jednak nie nadchodził, wydawało jej się, że się załamie, mimo to siedziała z pustką w sercu, przemarz­nięta do szpiku kości, i patrzyła w ścianę. Chyba za późno wracać do domu. Dziadkowie już pewnie na nią nie czekają. Będzie musiała sama uwolnić swoje piersi od nadmiaru mleka, by przespać się parę godzin, zanim nastanie brzask. Wtedy pójdzie do domu, obudzi wszy­stkich, kiedy śniadanie będzie już gotowe.

I w tym momencie znowu zastukano do drzwi. Nie tak mocno, rozległy się krótkie, nierówne uderzenia, jakby ktoś wahał się, czy to wypada.

Zataczając się, podeszła do wyjścia. Miała nadzieję, że to nic pilnego, nie byłaby teraz w stanie zajmować się chorym.

Przed drzwiami stał Arntor.

Amelia spojrzała w jego napiętą twarz, widziała, że przygotował się do tej wizyty, że zadbał nawet o brodę. Miał na sobie nową kurtkę, zresztą może to była ta sta­ra zielona, która odzyskała kolor po porządnym praniu?

Stał i gapił się na nią, jąkał się i chrząkał. W końcu musiała się uśmiechnąć, widząc jego bezradność. Uno­sił się nad nim słaby zapach jałowca, domyślała się, że musiał pociągnąć solidnie. Ale nie wyglądał na pijanego, stał pewnie na nogach, gotów wejść do środka.

Z uśmiechem zaprosiła go gestem.

Sama była zaskoczona, z jaką przyjemnością na nie­go patrzy.

Arntor nie jest niebezpieczny.

Nie teraz. Wprost trudno zrozumieć, że ten sam czło­wiek pewnego razu przeraził ją śmiertelnie i groził jej różnymi rzeczami. Iluż to nocy nie przespała, przerażo­na, czego może od niej zażądać.

Teraz było to niemal śmieszne wspomnienie.

- Amelio... wybacz, że przychodzę tak późno... ale wzywali mnie, rozumiesz...

Uśmiechała się do niego szeroko. Zachichotała nawet. Jaki jest zakłopotany, ten silny mężczyzna, uważający się za przywódcę biedoty na brzegu.

- Arntor, możesz wejść. Miałam jeszcze to i owo do zrobienia, nie zamierzałam się kłaść. Posiedź chwilę! Mam w saganku kapuśniak, pewnie jeszcze ciepły...

Ceremonia jedzenia znowu ratowała sytuację. Ame­lia ukryła pod fartuchem miskę, którą przed chwilą odrzuciła, zdjęła inną z półki nad piecem. Arntor pił zu­pę dużymi haustami i siorbał przy tym głośno. Kiedy miska była prawie pusta, wskazującym palcem wygar­nął resztki i wylizał naczynie. Amelia nie przestawała się uśmiechać, ten człowiek pod wieloma względami był jak niewychowane dziecko.

- Smakowało?

- O, dziękuję, dziękuję. Jesteś zdolną kucharką. Też... Amelia sprzątała, zapytała o Hjordis.

- Och, dziękuję, u Hjordis wszystko w porządku. Mieliśmy oboje nadzieję, że cię dzisiaj zobaczymy, chcieliśmy cię zaprosić na chwilę, porozmawiać... ale by­łaś taka zajęta, Amelio.

- Tak, dobre są teraz dni. Zawsze jest coś do zrobie­nia - odparła łagodnie.

- Nie powinnaś się tak zamęczać, Amelio. Powinnaś ra­czej kogoś odwiedzić, ładnie ubrana, stać cię przecież na to! Nie rozumiem, jak córka bogatego człowieka może zajmować się tą całą nędzą... nigdy tego nie rozumiałem.

Nie była w stanie mu odpowiadać, pomyślała, że sam musi spróbować odkryć powody jej postępowania. Da­wała jednak wyraźnie do zrozumienia, że takie życie właśnie zamierza prowadzić.

Zawstydzony wpatrywał się w blat stołu.

- Tak, tak chyba jest. Musimy wszyscy znaleźć swo­ją drogę, prawda? Każdy własną, samotną drogę...

Uniósł twarz, zobaczyła w jego spojrzeniu upór.

- Amelio... ja... ty... - Tak?

- Przyszedłem ci się oświadczyć - wypalił, a ona mu­siała powstrzymywać się z całej siły, by nie wybuchnąć głośnym śmiechem. Arntor sprawiał teraz wrażenie śmiertelnie przestraszonego. Nigdy nie widziała na jed­nej twarzy tylu różnych uczuć w tak krótkim czasie.

Mimo wszystko uśmiech pojawił się na jej wargach, pośpiesznie pochyliła się nad stołem ku niemu, znajdo­wali się teraz bardzo blisko siebie.

- Och, Arntor, nie powinieneś... Mężczyzna cofnął się gwałtownie. Uderzył pięścią w stół, rozgniewany, lecz także spłoszony.

- Do diabła, babo! Pamiętaj, co obiecałaś! To, że nie jestem już w pełni sprawnym mężczyzną, nie ma chyba wielkiego znaczenia dla takiej świętej jak ty. Przynaj­mniej unikniesz wypełniania tej części naszej umowy!

W tych pełnych złości słowach krył się jednak nie­znośny ból.

Arntor odwrócił się, stał z drżącymi ramionami i za­krywał twarz uniesioną ręką. Słyszała, że mamrocze:

- Ja ci nie grożę, Amelio. Możesz zapomnieć o tym, co było... zrobiłaś już wiele w zamian za tamto.

Amelia złagodniała. Czuła, że serce zaczyna jej powo­li podchodzić do gardła.

Arntor to udręczony mężczyzna. Silny, ale niezwykle wrażliwy. I to ona zdziera z niego skórę na różne sposo­by. Jest chyba jedyną osobą, której on pokazuje się w ta­kim stanie, była o tym przekonana. Sprawiało jej to ja­kąś dziwną przyjemność, czuła się rzeczywiście ważna.

- Arntor - zaczęła łagodnie. - Ja nie powiedziałam nie... chciałam cię tylko uprzedzić, żebyś potem nie ża­łował...

Spoglądał na nią ponad ręką, którą wciąż trzymał przy twarzy.

- To znaczy, że chcesz? Amelia opadła na taboret, dała znak, żeby on także usiadł.

- Musimy o tym porozmawiać, Arntor. Poważnie. Wiesz, tu chodzi o resztę życia każdego z nas. I wcale nie wiadomo, czy nadal zechcesz podtrzymać oświad­czyny, kiedy usłyszysz moje warunki!

- Cholerna baba - powiedział, ale uśmiechał się pod nosem i jego słowa zabrzmiały tak jak najpiękniejszy komplement.

Arntor szedł lekkim krokiem po pokrytej rosą nad­morskiej trawie, nigdy jeszcze nie był tak blisko szczę­ścia jak teraz. Siedział u Amelii aż do tej pory i chyba żaden mężczyzna nigdy nie przeżył takich konkurów! Te jej niebieskie oczy, patrzyły na niego roziskrzone i uparte, kiedy przedstawiała mu swoje warunki. Te jej maleńkie dłonie, którymi machała w powietrzu, wykła­dając mu z zapałem swoje plany, te drobne usta, które mogą być takie mięciutkie i różowe, ale które zaciskają się mocno i bieleją, kiedy jest zła.

Arntor obiecał jej bardzo dużo.

Przyrzeczenie jednak, jakie dostał w zamian za to, jest dużo więcej warte od tego, z czego musiał zrezygnować.

Amelia zostanie jego żoną!

Do diabła, teraz zobaczą ci idioci, którzy chcieli się przyłączyć do Jarlego Raune! A kiedy piękna Amelia z własnej woli przyjdzie do niego, wtedy już z pewno­ścią nie będzie na ziemi żadnej rzeczy, której Arntor nie byłby w stanie dokonać!

Z wyjątkiem tej jednej, o której wiedzą tylko Amelia i on.

Tej, która ma być samą istotą małżeństwa, najlepszą przyprawą w szarej zupie życia. Do diabła z tym, przez tyle lat radził sobie przecież bez bab.

Nic się więc nie zmieni! A wszyscy i tak będą chicho­tać ordynarnie w brody i poszturchiwać go, dając do zro­zumienia, jakimi to delicjami musi się rozkoszować. Po­myśleć, to wiotkie, drobne ciało całe do jego dyspozycji!

Chyba nie tylko pieniędzy będą mu zazdrościć, o, nie!

Na szczęście nikt nie będzie wiedział, że on nie ma dostępu ani do jednego, ani do drugiego.

Jeśli o pieniądze chodzi, Amelia była niezłomna. Na­wet jeden szyling z jej spadku nie może zostać wydany, jeśli ona sama się pod tym nie podpisze. No trudno, to dla niego oczywiste. W duchu musiał podziwiać jej ro­zum. Amelia jest może młoda i niedoświadczona, ale wylazł z niej kawał czarownicy, gdy tylko troszkę uchy­liła koronkowej woalki.

Ha, niech tam, on i tak będzie sobie żył niczym hrabia!

Dziewczyna ma dom, odziedziczy duży majątek. Jest co prawda jej brat bliźniak, ale nikt nie wie, gdzie się podziewa. I może pewnego dnia ona znudzi się tą pra­cą tutaj. A wtedy będą mogli się wynieść jak najdalej od całego tego diabelstwa.

Arntor zdawał sobie sprawę, że nie zostało mu już tak wiele lat i że niedługo starość dopadnie go napraw­dę. Zdarzało się niekiedy, że czuł się zmęczony, nieza­dowolony, chciał po prostu machnąć na wszystko ręką i przestać walczyć.

Parę spokojnych lat, pod dostatkiem jedzenia, opału i wódeczki....

Nie marzył o tym, by stać się jednym z zadufanych w sobie gospodarzy, nigdy nie tęsknił do ich towarzy­stwa. Nie zazdrościł im też, kiedy w niedziele pokony­wali długą drogę do kościoła, by pokazać ludziom swo­je chude córki i tłuste żony.

Arntor podwinął nogawki spodni, wsunął ręce pod szelki i pogwizdywał idąc.

Niebo na wschodzie poróżowiało. Fiord leżał spokojny.

Brzask.

No, no, to naprawdę pasuje do sytuacji!

Nie był romantykiem, ale teraz musiał otrzeć łzę, wzruszony piękną symboliką natury.

Właśnie dzisiaj los ofiarował mu nową szansę. A przy­roda podarowała taki piękny poranek, choć to przecież jesień!

Z radością myślał, jaką minę zrobi Hjordis, kiedy do­wie się o wszystkim.

No i trzeba będzie zaraz ruszać z przygotowaniami do wesela.

Bo, do diabła, Amelia musi mieć porządne wesele!

Widział oczyma wyobraźni, jak idzie wolno ku niej, a dziesiątki zazdrosnych oczu gapią się na jego plecy. Och, już on im pokaże!

Nawet Jarle Raune zrozumie, że nie ma silniejszego chłopa niż Arntor. W tej chwili władał całym światem, uradowany wkraczał do chaty, w której spała Hjordis.

- Wstawaj, babo! Dzieją się wielkie rzeczy!

Amelia przyszła do leżącej na uboczu zagrody o zmierzchu. Jakiś dziwny zapach uderzył ją w nos. Jak­by coś się paliło, wilgotna wełna albo włosy. Rozejrza­ła się dookoła, ale nigdzie nie widziała ani znaku życia. Ludzie pewnie poszli już spać, a może siedzą przy ko­lacji. Przemknęła przez podwórze między zabudowania­mi. I teraz dopiero zrozumiała, skąd się bierze dziwna woń, nad ogniskiem przy ścianie chlewu unosił się sza­ry dym. W pobliżu stały dwa drewniane kozły, a na nich rozłożono szeroki blat stołu. Trawa dookoła była ciem­na, pochlapana czymś lepkim. Krew. Zabijają świnię. Amelia zadrżała, nigdy nie chciała znać tej naturalnej przecież części każdego chłopskiego gospodarstwa. Głu­pia dziewczyno, skarciła się w myślach, ty chyba łatwiej niż inni powinnaś znosić zapach krwi i żółci...

Wstrzymując oddech, poszła pośpiesznie w stronę domu. Zatrzymała się przy wejściu, ale zanim zdążyła zapukać, drzwi otworzyła jej gwałtownym szarpnięciem nieduża, pulchna kobieta.

Powiedziała „dobry wieczór” i pośpiesznie wciągnęła Amelię do środka.

W sieni stał też gospodarz i kłaniał się zadowolony. Miał na brodzie parę kropel, ocierał je wierzchem dło­ni i mruczał coś niepewnie.

- Dziękujemy, że zadałaś sobie tyle fatygi... wejdź, wejdź. Czy jadłaś już kolację? Myślę, że niewiele nam zostało, ale jakiś kawałek chleba i świeżego smażonego mięsa da się chyba przygotować, żono?

Niewysoka kobieta wycierała ręce w fartuch. Oczy­wiście, zaraz coś przygotuje. A może gość chce najpierw obejrzeć chłopca?

Amelia wiedziała, że lęk o chłopca miesza się z czymś jeszcze, z jakimś skrępowaniem, a może wstydem. Go­spodarze wymieniali pospieszne spojrzenia, najwyraź­niej bardzo się bali, że ktoś się dowie o tej potajemnej wizycie. Amelii bardzo to odpowiadało.

Została wprowadzona do małej izdebki obok kuchni, w nie wietrzonym pomieszczeniu panował zaduch. Ale wokół łóżka chłopca leżały duże zawinięte w wełnę ka­mienie, zrobili dziecku ciepły i sympatyczny kąt, zadbali, żeby nie zmarzł, bo wczesne jesienne wieczory stawały się coraz chłodniejsze. Przy łóżku stał nowy, wspaniały koń na biegunach. Piękne skórzane siodło błyszczało, świad­cząc, że nikt jeszcze w nim nie siedział. Na małym stoli­ku przy łóżku mieściła się miseczka jagód, na wpół opróż­niony kubek mleka i kilka ładnych, małych zabawek. Sie­dem niewielkich ołowianych żołnierzyków mieniło się lekko, Amelia nigdy czegoś takiego nie widziała, ani u lensmanów, ani u chłopców w Dosen. Temu małemu chłop­skiemu synowi widocznie nigdy niczego nie brakowało.

- Leży tak już od paru tygodni. Dawałam mu gorące mleko do picia pomieszane z tym i owym, ale nic nie pomaga.

- I kota też poświęciliśmy - mruknął gospodarz. - Podobno kocia skóra dobrze robi na piersi, tak słysze­liśmy... Ale na wrzód w gardle widocznie nie pomaga. Nie chce pęknąć, żeby nie wiem co robić!

Amelia podeszła do chłopca. Patrzyła na jego szarą jak popiół twarz z lekko żółtymi cieniami w kącikach oczu. Poprosiła o więcej światła i gospodarz przyniósł wielką, wspaniałą lampę z pojemnikiem na oliwę. Najwyraźniej był to najpiękniejszy przedmiot w tej zagrodzie. Kobieta powiedziała:

- Dawaliśmy mu suchy chleb, żeby połykał, mówili, że to czasami może przebić taki wrzód. Babcia sama ści­skała mu gardło, biedaczka myślała, że mu pomoże. Ja nawet się bałam, że udusi chłopca... czasem to on prawie wcale nie oddycha...

Uniosła fartuch, pośpiesznym ruchem otarła oczy. Go­spodarz też wyglądał, jakby za chwilę miał się rozpłakać.

- Jak go uratujesz, to nie będziesz żałować - mruk­nął. W jego głosie słychać było złość i pogróżkę.

Amelia usiadła obok chłopca. Nie spał, szeroko otwartymi oczyma wpatrywał się w jej twarz. Małe war­gi były zaciśnięte, jakby przed chwilą zjadł coś bardzo cierpkiego.

- Dobry wieczór, młody paniczu. Mam na imię Ame­lia. Przyszłam zobaczyć, czy nie mogłabym ci ulżyć w tym okropnym bólu gardła.

Przyglądał się jej z powagą Jego oczy wydawały się nie­naturalnie wielkie i błyszczące. Ale skóra wokół była sinoblada i zapadnięta. Wszystko wskazywało na to, że ma­ło co jada. Nic dziwnego, bo nawet jeśli nie próbował nic mówić, to jego oddech brzmiał piskliwie. Amelia wzięła go za rękę. Posłuchała serca, biło wolno, ale normalnie.

- Rzadko kiedy może coś powiedzieć. Widocznie go boli...

- To oczywiste - rzekła Amelia. - Jak ma na imię?

- Einar...

Chore dziecko natężyło się mocno, ale zdołało wy­krztusić swoje imię. Głos brzmiał ostro, takie dźwięki mógłby wydać bardzo stary mężczyzna lub ktoś, kto za­chrypł od krzyku.

- Pozwól mi się trochę zbadać...

Chłopiec skulił się mimo woli, odsunął w stronę ścia­ny. Z wielkim wysiłkiem przełknął ślinę, ze świstem wciągał powietrze. Amelia widziała przerażenie w jego oczach. Spoglądał na matkę, która natychmiast podeszła z gałgankową wypchaną wełną zabawką, z drewnianymi guziczkami zamiast oczu.

- Masz, twój lisek tu jest. Wszystko będzie dobrze, pani jest taka ostrożna, że...

On jednak zdawał się wiedzieć swoje, doświadczył ty­le podczas tych wszystkich kuracji, które chętne babki, ciotki i znachorki mu zalecały.

Amelia uśmiechnęła się do niego.

- Wiesz, Einar, coś ci powiem. Ja mam okropne ła­skotki... o tutaj...

Podniosła ręce i pokazała pachy.

- Połóż tu ręce, a gdybym zrobiła coś, co cię zaboli, to połaskocz mnie z całych sił. Wtedy nie będziesz mu­siał nic mówić ani krzyczeć!

Oczy chłopca się uśmiechały.

Chudziutka dziecięca piąstka zacisnęła się mocno na sukni Amelii, trzymał ją desperacko, gdy tymczasem Amelia ostrożnie przesuwała palcami po jego gardle.

Gardło malca pełne było mniejszych i większych ku­listych narośli. Amelia przycisnęła ostrożnie jedną z nich, ale drgnęła, bo wskazujący palec chłopca wbił jej się mocno w skórę. Zmusiła się do śmiechu, marszczy­ła nos i odsuwała się w zabawie.

- No widzisz, jak nam dobrze idzie? No to spróbuj­my jeszcze raz!

Ponownie odnalazła sporą wypukłość, ścisnęła ją dwoma palcami, musiała się dowiedzieć, czy to coś jest wypełnione płynem czy nie. Naroślą okazały się jednak twarde niczym małe jajeczka umieszczone pod skórą. Chłopiec znowu ją połaskotał, odsunęła się więc ze śmiechem, wkrótce badanie przemieniło się w zabawę i oczy małego promieniały za każdym razem, kiedy na­cisnęła za mocno, a on łaskotał ją za karę.

Potem poprosiła, by szeroko otworzył usta. Zrobił to, ale buzię wykrzywił mu grymas bólu. Amelia zawołała na gospodarza, żeby podszedł bliżej ze światłem. Przerażona stwierdziła, że również buzia chłopca pełna jest tych obo­lałych, większych i mniejszych narośli. Przełyk był przez nie niemal kompletnie zatkany. Nie wyglądało to dobrze, nie przypominało niczego, co wcześniej widziała.

Matka nerwowo przestępowała z nogi na nogę przy łóżku dziecka.

- Jak ci się zdaje, co to jest? Czy będziesz mogła mu pomóc? Może dasz mu lekarstwo... takie jak to, które tak dobrze zrobiło Arntorowi...

Amelia spojrzała w rozbiegane oczy, uświadomiła so­bie, że kobieta słyszała plotki o tym, jakie to lekarstwo pomogło Arntorowi.

Odsunęła się trochę od chłopca, mówiła teraz cicho do matki:

- Nigdy przedtem czegoś takiego nie widziałam. Pew­ne jest jednak, że to nie są zwyczajne wrzody. I nie jest to też świńska zaraza, bo wtedy byłoby więcej ran na ję­zyku. Szczerze powiedziawszy, nie wiem... ale oczywi­ście nie zaszkodzi dać mu lekarstwo, od którego rany zaczną się goić. To wszystko wygląda na jakieś zapale­nie, chociaż on nie ma gorączki...

Miała ze sobą mieszankę ziołową, która przede wszyst­kim działa przeciwko zapaleniom. Kiedy tutaj szła, była pewna, że chłopiec ma po prostu wrzód w gardle. Tego ro­dzaju wrzody już przedtem przecinała i czyściła. Zwykle się to udaje, jeśli tylko nie przetnie się przy okazji naczy­nia krwionośnego albo nie pojawią się inne problemy.

Dała więc matce chłopca mieszankę zawierającą czer­niec gronkowy i żywokost. Ta ostatnia roślina działa najsilniej, kiedy jest świeża, nie suszona, ale o tej porze trudno takie znaleźć. Brązowe liście muszą wystarczyć. W mieszance był też słonecznik i sok z łodyg arcydzięgla. To ziele pomaga na wiele chorób.

Matka z podziękowaniem przyjęła lekarstwo.

Amelia pożegnała się z chłopcem. Patrzył na nią bar­dzo smutnymi oczyma, kiedy machała mu na do widze­nia. Kierując się impulsem wróciła więc do dziecka, po­chyliła się nad małym chudziutkim ciałkiem i wyszeptała:

- Jesteś silnym chłopcem. I dzielnym, odważyłeś się łaskotać taką obcą panią! Kiedy przyjdę do ciebie następ­nym razem, to będzie moja kolej, ja będę cię łaskotać!

Wzięła jednego ołowianego żołnierzyka, podziwiała go pod światło. Stwierdziła, że na pięknie ukształtowa­nych nogach są błyszczące paseczki, a na czapce żołnie­rza i na karabinie znajdują się resztki niebieskiej farby. Maleńka figurka była zdumiewająco ciężka, musiała zo­stać zrobiona z prawdziwego ołowiu.

- Może będziemy się też bawić żołnierzykami? Są na­prawdę bardzo ładne, Einar.

Podała figurkę chłopcu, a on ścisnął ją w dłoni. Oczy chorego dziecka uśmiechały się z wdzięcznością. Patrzy­ły w ślad za Amelią, kiedy opuszczała pokój. Zobaczyła jeszcze, że Einar wsunął palec do buzi, kiedy wszyscy go opuszczali, i ssał niczym szukające pociechy niemowlę.

- Wiesz, jaką zapłatę ci obiecaliśmy - powiedział chłop. - Dostaniesz wszystko, bo teraz nie ma już dla nas innej nadziei jak te... twoje lekarstwa. Kiedy może­my się spodziewać poprawy?

Amelia westchnęła. Przyciskała do piersi swój węze­łek, podziękowała za jedzenie. Gospodyni z ulgą usiadła przy stole i wpatrywała się z powagą w obcą kobietę.

- Szczerze mówiąc, nie wiem... nigdy przedtem nie wi­działam czegoś takiego.

- Och, dobry Boże, ale on się chyba z tego jakoś wy­liże?

Głos kobiety brzmiał przenikliwie. Amelia rozumia­ła jej ból i przerażenie, mogła sobie wyobrazić, co to jest dla matki patrzeć, jak najstarsze dziecko gaśnie w taki straszny sposób.

- To już tylko dobry Bóg wie - szepnęła Amelia. Coś w tej małej chłopięcej twarzy sprawiało, że czuła lodo­wate ukłucia w sercu.

- Ale lekarstwa... one chyba pomogą? Amelia musiała powiedzieć prawdę.

- Nie wiem. Ale jeśli nie nastąpi przełom, to jest pew­ne, że chłopiec długo tego nie wytrzyma. Musi dosta­wać jakieś pożywienie. Czy on w ogóle jest w stanie przełykać?

Gospodyni oparła łokcie o stół, ukryła twarz w dło­niach.

- Owszem... troszkę mleka, czasami. Trochę rzadkiej zupy... ale od niedzieli nic nie jadł.

Amelia powiedziała, że trzeba nagotować wywaru mięsnego i dodać do niego wywaru z jałowca. To będzie smaczny i pożywny napój, który przy okazji złagodzi ból gardła.

- Może należałoby spróbować z jakąś rurką... może łodygi tych traw, które rosną nad brzegiem, są miękkie i puste w środku...

Amelia głośno myślała.

- Jeśli nie będzie sam mógł połykać, to może trzeba nabrać w usta tego napoju i potem karmić go przez taką rurkę.

Gospodarz najwyraźniej wątpił w skuteczność tych zabiegów, ale jego żona z ożywieniem kiwała głową.

- Tak! Trzeba go karmić, zanim te kulki znikną, za­nim lekarstwo zacznie działać!

Amelia nie była w stanie powiedzieć nic, co by odbie­rało jej nadzieję. Było oczywiste, że kobieta postanowi­ła wierzyć, iż dziecko wyzdrowieje. Gdzieś w głębi do­mu rozległ się płacz innego dziecka, chłop posłał żonę, by się nim zajęła.

Siedzieli teraz on i Amelia przy kuchennym stole. Oczy gospodarza zrobiły się wąskie i błyszczące. Oddychał szyb­ko, łapczywie chwytał powietrze i wbijał w nią wzrok.

- Ale ty chyba masz też inne lekarstwo, ty... Jego spojrzenie przesuwało się z twarzy Amelii w dół na piersi i ku rękom, złożonym na podołku. Amelia czuła się nieswojo, jakby była naga. Dokładnie wiedziała, co go­spodarz ma na myśli, ale nie przerywała mu. On nie ustę­pował. Pochylił się ku niej ponad stołem, jakby jej groził.

- Ty umiesz więcej, Amelio Meisterplass. Ludzie ga­dają... nie wszyscy wierzą. Ale ja ci mówię, masz spróbo­wać! Jeśli się nie uda, to biada ci. Ale jeśli jest tak, jak ludzie gadają, że masz... zdolności... to musisz ich użyć dla mojego chłopca!

Amelia drżała.

Bała się, że potwierdzi, nie mogła też zaprzeczyć ani mu odmówić. Pochlebiało jej, że ten rosły, powszechnie szanowany gospodarz jej ufa, wierzy w jej siłę i umiejętności. Zarazem jednak było to niebezpieczne, bardzo niebezpieczne. Zbyt wielu ludzi widziało, zbyt wielu ga­da. Była nieostrożna. Poza tym nie jest w stanie do koń­ca kontrolować tej rzeki ognia, zdarzało się, że starała się koncentrować tak, aż głowa ją potem bolała, a nic się nie działo.

Amelia podniosła się gwałtownie.

- Wiesz, że mówisz niebezpieczne rzeczy, gospoda­rzu. I wiesz, ile takie gadanie może mnie kosztować. Cie­bie zresztą też. Ludzie powiedzą, że wpuściłeś czarow­nicę do swego dziecka!

Chłop splunął na podłogę przy palenisku.

- A ja mam gdzieś to ich gadanie! Chłopak musi żyć, niech to kosztuje, ile chce! Nawet gdyby trzeba było prosić samego szatana, to...

Amelia natychmiast przywołała go do porządku.

- Cicho bądź, człowieku, takich rzeczy się nie mówi! Czy nie wiesz, że twoje słowa mogłyby... być usłyszane?

Chłop zaklął znowu. Patrzył na nią wyzywająco.

- No? Może jeszcze jedna świnia? Może parę owczych skór albo kilka funtów oleju do twojej lampy? Może sa­ma lampa, może tego chcesz?

Amelia czuła, że złość się w niej rozrasta na te przy­cinki gospodarza. Była głęboko zraniona jego podejrzli­wością. Ma wprawdzie na sumieniu wiele grzechów, ale chciwa nigdy nie była. I nigdy nie chciała korzystać z nieszczęścia lub choroby innych!

Cichym, złym głosem odpowiedziała mu tak, że się zarumienił i zaczął chrząkać.

- Gospodarzu, zaryzykowałam wiele, przychodząc tutaj. Twój syn jest umierający! Może potrafię mu po­móc, a może nie. Zrobię wszystko, co potrafię, ale nie waż się proponować mi za to zapłaty! Wzbudź w sobie raczej trochę pokory, i wobec Boga, i wobec ludzi!

Odwróciła się od niego, przeszła przez izbę. Chciał pójść za nią do izdebki chłopca, ale Amelia zatrzasnęła mu drzwi przed nosem. Gospodarz poczuł się upoko­rzony, zacisnął zęby, wściekły na takie traktowanie ze strony obcej kobiety. Ale rozsądek i niepokój o chłop­ca zwyciężyły.

Żona też wróciła do kuchni z małą dziewczynką przy piersi. Dziecko miało dwa lata, ale nadal pocieszało się ciepłym matczynym mlekiem w niespokojne noce. Go­spodarz mruczał coś gniewnie, kiedy zapytała, co się sta­ło z Amelią.

Siedzieli oboje w napięciu i słuchali, co się dzieje za cienkimi drzwiami. Słyszeli niewiele, coś jakby prowa­dzoną szeptem rozmowę Amelii z chłopcem. Przeważ­nie mówiła ona, ale docierały też do nich ciche odpo­wiedzi Einara.

Minęła cała wieczność, zanim Amelia wyszła. Włosy miała mokre od potu, twarz jej płonęła, jakby bardzo dłu­go biegła. Gorączkowo rozcierała dłonie, które sprawia­ły wrażenie sztywnych i zimnych. Gospodarz i jego żo­na patrzyli na nią, zaciekawieni i zarazem przestraszeni.

- Co... co...?

- Spróbowałam - odrzekła Amelia krótko, przytula­jąc do siebie węzełek.

Poszła ku drzwiom, nie była w stanie dłużej znosić widoku gospodarzy. Żal jej było obojga, bała się jednak, że jeśli tu jeszcze chwilę zostanie, to zemdleje z wyczer­pania lub irytacji.

Z powagą popatrzyła im w oczy, najpierw jednemu, potem drugiemu.

- Zrobiłam wszystko, co mogłam. Może moja babka wie więcej, porozmawiam z nią o chorobie chłopca. Powinniście się nim dobrze zajmować, i, na Boga, poda­wajcie mu lekarstwo i trochę jedzenia. Jeśli chcecie, to mogę jeszcze przyjść. Wystarczy przysłać kogoś...

Chłop coś mamrotał, ale trudno było zrozumieć, czy ma to oznaczać wdzięczność czy pragnienie, żeby się jej jak najszybciej pozbyć z domu.

Gospodyni jednak ściskała zimną rękę Amelii i z pła­czem wypowiadała jakieś błogosławieństwa.

Amelia przemykała się w mroku między drzewami, czuła ssanie w żołądku. Oczy chłopca...

Były takie otwarte, mądre, dalekie.

To zawsze zły znak.

ROZDZIAŁ IV

Marja i Karl ściskali Amelię, oboje bardzo chcieli spoj­rzeć jej w oczy, oboje lękali się tego, co w nich odkryją. Zmartwienie o córkę nie ustępowało, leżało niczym cię­żar na sercu i dawało o sobie znać w dzień i w nocy.

- Czy ona dobrze jada? Mamo, ty jej chyba nie pozwa­lasz za wiele pracować? Zdaje mi się, że wyglądasz na zmęczoną, córeczko, czy ty jesteś pewna, że powinnaś...

- Mamo, przestań. Ja naprawdę jestem już dorosła. Spójrz! Sama jestem matką. I sama muszę uważać, żeby za bardzo nie marudzić!

Była zirytowana, zauważyła teraz, jak łatwo matka mo­że ją sprowokować. Przyglądały się sobie nawzajem czuj­nie, te dwie kobiety, młoda, zbyt już doświadczona przez życie, i starsza ze zbyt wielkimi wyrzutami sumienia.

- Amelio, coś ty. Ja przecież chcę dobrze... Marja stała zupełnie bezradna. Amelia musiała się uśmiechnąć, objęła matkę.

- Ja wiem, mamo. Ale nie możesz się tak okropnie za­martwiać. Ja sobie radzę ze wszystkim, naprawdę. Poza tym przecież Maria i Randar opiekują się Hanną... Za­pewniam cię, że nie pracuję więcej, niż muszę. A prze­cież nie mogę ich tak całkiem zaniedbywać.

Marja skinęła głową, zabolały ją słowa córki. To wła­śnie przed tym chciała przestrzec Amelię. Ona chyba te­go nie rozumiała, mimo wszystko sama jest jeszcze dzieckiem. Nie do końca chyba zdaje sobie sprawę ze związku różnych rzeczy, nie domyśla się może nawet, że ten pełen napięcia ton, jaki czasami między nimi pa­nuje, ma swoją przyczynę właśnie w latach, kiedy Marja ją zaniedbywała...

I chyba nie tylko o czas tutaj chodzi, myślała Marja. Wiele kobiet widuje swoje dzieci jeszcze rzadziej, zwła­szcza jeśli są maleńkie, a matka musi na długie godziny wychodzić do pracy w polu.

Ale moja głowa pełna była rozmaitych marzeń i pla­nów. W sercu nosiłam pragnienie zemsty i tęsknotę. Nie­mal zabrakło w nim miejsca dla najbliższych.

Pozwoliła się podtrzymać Karlowi, kiedy zdejmowała z siebie piękny płaszcz. Okrycie było czerwonobrązowe, obramowane lisim futrem, ozdobione pięknymi haftami w kolorze brązowym i starego złota. Takie ubranie nie chroni chyba przed zimnem, tkanina była cienka i prze­zroczysta, widać było przez nią figurę Maryjki. Maria nie mogła oderwać oczu od eleganckiej córki. I ona, i Ran­dar uważali, że Marja przesadziła, kiedy przysłała im oło­wiane kubki i posrebrzane lichtarze, malowane dzbanki i miski oraz łyżki z najlepszego rogu. Podarowała im też bogate kilimy na ściany i narzuty na łóżka, a niektóre „szmaty”, które przysłała, zostały uszyte z pięknego sa­modziału i wielu ludzi z radością nosiłoby je w niedzie­le. Czyżby Marja zapomniała o ubóstwie? Jej suknia prze­tykana była srebrnymi nićmi. Czarny materiał, to chyba jedwab! Stanik mienił się mnóstwem barw, Maria nigdy czegoś podobnego nie widziała. Piękne ptaki i stylizowa­ne kwiaty układały się elegancko na wciąż młodzieńczej figurze Marji. A na piersi na śnieżnobiałej bluzce mieni­ła się nowa srebrna broszka.

- Och, mamo, jesteś wspaniała! Cóż za ubranie, a ja­kie kolory!

Maria i Amelia gładziły materiały, Maryjka sprawia­ła wrażenie skrępowanej, udawała jednak, że nic się nie stało, i przyciskała swój nos do noska małej Hanny tak, że dziecko zanosiło się radosnym śmiechem.

- To Karl - powiedziała, spoglądając na męża. Pozwa­lała dziecku bawić się jedwabnym sznureczkiem, który miała na szyi, wkrótce też zrobił się ciemny i całkiem stracił blask w zaślinionej buzi małej. - To on kupił mi te wszystkie ubrania... przypłynęły właśnie wielką ło­dzią... są z pewnością za ładne... nie powinieneś był tego robić, Karl! Chyba wyglądam zbyt paradnie!

- Ależ skąd! Ubrania nie mogą być chyba za ładne! W każdym razie dla ciebie - zapewniała Amelia ze szcze­rym przekonaniem.

Matka była naprawdę wspaniałą kobietą. Niezbyt wy­soka, ale prosta i silna. A włosy... ta wielka czarna chmu­ra czyniła twarz jakby mniejszą, jeszcze ładniejszą. Kiedy zbierała je do tyłu i spinała na karku jak teraz, przypomi­nała poważną królową.

Ale oczy miała ciepłe i łagodne, kiedy obracała się w kółko, a jedwab szeleścił. Wpadła prosto w objęcia Karla, Amelia śmiała się zadowolona, widząc, że dawne ciepłe błyski uczucia nadal rozjaśniają twarze rodziców. Maria widziała to także, z radością kiwała głową.

Karl spytał:

- Nie rozpakujesz się? Coś trzeba zrobić z tym wszy­stkim, co kazałaś mi przywieźć, z tymi wielkimi skrzy­niami i pakami, i worami z żaglowego płótna...

- Oczywiście! Och, tak! Złapała Amelię za ramię i pociągnęła ją do drzwi.

- Pójdziemy pierwsze, zaraz zobaczysz, zaraz zoba­czysz. Durdeistuen będzie najwspanialszą, najlepiej wy­posażoną...

Pozostali siedzieli przy stole, słyszeli, jak matka i cór­ka śmieją się i wykrzykują coś, biegnąc na brzeg.

Randar chrząknął cicho, usadowił się wygodniej na miękkiej poduszce, która leżała na jego krześle.

Maria uśmiechała się z wyrozumiałością, spoglądała na nie domknięte drzwi.

- Dziewczynki - rzekła z szelmowskim uśmiechem i mrugnęła do Karla. - Nigdy nie stajemy się naprawdę dorosłe, kobiety z tego rodu.

Odpowiedział jej lekkim skinieniem głowy, dodał, że Mar ja była niecierpliwa niczym głodny kot i nieustannie skarżyła się, że przesyłka z Kopenhaskiej Apteki i z Tea­tru Medycznego nie nadchodzi., no, ale teraz właśnie jest.

Marja nie wytrzymała, odłożyła nóż, zostawiła nie obrane jarzyny.

Randar i Karl wymienili porozumiewawcze spojrze­nia i wybuchnęli śmiechem, kiedy ostatnia spódnica zniknęła za drzwiami.

Karl usiadł na stołku obok Randara, pochylił się do przodu, oparł łokcie na kolanach. Wyjął małą, śliczną buteleczkę ze szkła. Miała srebrną obrączkę przy dnie i na korku. Złocisty płyn mienił się we wpadającym przez okno świetle.

- Lekarstwo. Proszę bardzo, wypij na zdrowie!

Randar wziął buteleczkę, poczuł na języku nieocze­kiwaną łagodność pachnącej przyprawami wódki. Nie była cierpka, nie była też mocna, a zapach przypominał Randarowi stare, wysuszone drewno.

- Pyszne - powiedział i oblizał wargi.

- I bardzo dobrze człowiekowi robi - rzekł Karl, po czym pociągnął spory łyk Musiał odkaszlnąć, pochylił się i przyciskał rękę do piersi. Z oczu pociekły mu łzy, ale się uśmiechał.

- Jak widać, jest też mocna. Stara! Lepszego lekarstwa nie znajdziesz, chociaż żona z pewnością chętnie dała­by mi jakiejś cierpkiej herbaty zamiast tego...

- Dolega ci coś? - zapytał Randar ostrożnie. Karl machnął rękami.

- Nie, nie... nie bardziej niż dawniej. Czasem mnie trochę pobolewa, naciągnąłem sobie chyba jakieś mię­śnie przy ścinaniu drzewa w zimie...

Randar nie powiedział już nic więcej. Nietrudno by­ło się zorientować, że Karl nie lubi rozmów o choro­bach. Ale w jego twarzy pojawiał się od czasu do czasu wyraz bólu, tak jak teraz, kiedy męczył go kaszel. Nie było w tym kaszlu nic nienormalnego, w każdym razie nie on wywoływał cierpienie, które tak wyraźnie zmie­niło na chwilę twarz Karla.

Randar przyglądał się zięciowi, kiedy ten znowu po­ciągał z flaszeczki. Kiedy jednak sam został drugi raz po­częstowany, odmówił.

Karl wstał, na pozór wszystko było w porządku. Prze­ciągnął się ostrożnie, zakręcił się po podłodze, jakby za­mierzał tańczyć.

- No nie, chyba musimy iść i zobaczyć, co się tam dzieje, prawda? One zapomniały, że mają w domu męż­czyzn, którzy za chwilę będą głodni.

Roześmiali się jak dwaj koledzy, zadowoleni z tego, że mają kobiety niepodobne do innych. Obaj nie raz musie­li się zatroszczyć o to, by jedzenie znalazło się na stole.

Amelia była więcej niż zachwycona. Marja kupiła ca­łe wyposażenie gabinetu i zawiadomiła kupca, że wszy­stko, co konieczne do uprawiania zawodu lekarza, ma być przysłane do osady nad fiordem. Piszczały teraz obie, widząc w skrzyni pomiędzy starymi książkami i dziwnymi, zapakowanymi w wełnę instrumentami ludzką czaszkę. Grzebały w skrzyniach i znajdowały co­raz bardziej podniecające rzeczy, mieniące się małe, zie­lone i brązowe szklane naczynka. Amelia podziwiała sa­me pojemniczki, były pięknie uformowane i chrzęściły w jej rękach niczym kosztowne klejnoty. Ale zawartość była dla obu kobiet jeszcze cenniejsza.

Maria odczytywała wszystkie dziwne nazwy. Wiele z nich rozumiała, podczas nauki u pastora, który później został jej mężem, nauczyła się przecież trochę łaciny.

- Ja mam parę twoich książek - powiedziała Marja ci­cho. - Te, które udało się uratować z pożaru... leżą pięk­nie zapakowane na strychu.

Amelia otworzyła jakąś butelkę, powąchała, zmar­szczyła nos. Dokoła rozszedł się ostry, przenikliwy, jak­by słodkawy zapach.

- Eter - szepnęła Marja zachwycona. Pospiesznie wy­rwała córce z rąk buteleczkę. - Nie wąchaj tego za du­żo, bo zemdlejesz. To środek znieczulający. Słyszałam, że używają tego, kiedy człowieka trzeba krajać. Na po­lach bitewnych sprzedaje się go za cenę złota!

Zobaczyły mężczyzn wolno schodzących na brzeg. Szkuta już dawno popłynęła dalej, ale przecież kiedy przyjdzie pora, znajdzie się jakaś podwoda do domu. Tafla wody leżała lśniąca we wrześniowym chłodzie. Widziały, że Randar osłania ręką oczy od słońca.

Amelia stała i przeglądała jakąś książkę. Nie rozumia­ła tekstów, ale cały gruby tom był pełen ilustracji. Przed­stawiały one wszelkie schorzenia, jakie tylko można so­bie wyobrazić. Zaczerwieniła się, patrząc na rysunek, na którym pokazano, jak można zabandażować męski czło­nek w razie konieczności.

Zatrzasnęła książkę, wszystkie trzy kobiety miały tak samo zarumienione policzki.

- Zdaje się, że oni domagają się jedzenia - powiedzia­ła Marja ze śmiechem. - Biedni, nieporadni mężczyźni gotowi umrzeć z głodu, jeśli natychmiast nie wrócimy do garnków.

Maria musiała się uśmiechnąć na słowa córki. Amelia zachichotała głośno.

- Co też ty mówisz, mamo! Gdybyśmy czekali, aż przyjdziesz i nas nakarmisz, pomarlibyśmy z głodu daw­no temu.

Marja też się roześmiała i chciała dać córce klapsa w ramię, ale tak naprawdę ten żart ją zranił.

Odłożyły czaszkę i szklane buteleczki, książki i dziw­nie pachnące małe pojemniczki. Będzie na to czas póź­niej. Mała Hanna nie chciała wypuścić z rączek jakiejś mosiężnej rurki, pozwoliły jej się tym bawić, chociaż domyślały się, że to pewnie część jakiegoś makabrycz­nego instrumentu.

Amelia raz jeszcze powtarzała słowa, które powinna wypowiedzieć, ważyła je, odrzucała, szukała nowych, lepszych. Obserwowała, w jakim matka jest humorze, szukała jakichś znaków, które mogłyby sprawić, że wszystko przejdzie gładko.

Matce z pewnością się to nie spodoba. Domyśli się, że coś jest nie w porządku. Zapłaciła przecież za grzech córki, pastor dostał wystarczająco dużo, by zapomnieć, że dziecko zostało poczęte przed ślubem, i nie mieszać się więcej do sprawy.

Biedna mała Hanna, myślała Amelia ze smutkiem.

Jaka szkoda, że takie ładne dziecko będzie na całe ży­cie naznaczone!

Twarz jej pociemniała na moment, istnieje wiele złych słów, które mogą spaść na dziecko. Takie dziecko jak mała Hanna...

Z trudem przełknęła ślinę, starała się wyglądać na bez­troską, idąc tak między obiema starszymi kobietami do domu. Obie Marie śmiały się i mówiły jedna przez dru­gą, udało im się stworzyć swobodny nastrój, równie lek­ki jak to czyste powietrze, które je otaczało, jak wielkie stada gęsi i jaskółek zbierających się do odlotu. Dawno temu, jeszcze jako mała dziewczynka, Amelia siedziała kiedyś sama na wielkim drzewie i patrzyła w niebo, do­póki nie zakręciło jej się w głowie. Przepływające szyb­ko na wietrze obłoki zawsze zmieniały się w jakieś dzi­waczne figury. A ptaki były niczym wielkie klucze na niebie, słyszała, jak krzyczą swoje ostre pożegnania, i często pragnęła wyciągnąć ręce i podążyć za nimi na spotkanie przygody. Dokąd one właściwie odlatują?

Do ciepłych krajów, powiedziała kiedyś mama. Mo­że do Indii albo do Chin, do miejsc, w których słońce nigdy nie zachodzi i nigdy nie ma zimy.

Amelii wydawało się to bardzo dziwne. Nigdy nie ma zimy? To przecież musi być prawdziwy raj na ziemi. Dlaczego wszyscy ludzie nie rodzą się w takich miej­scach? Marja śmiała się z niej, mówiła, że ludzie są tam czarni jak ziemia i dzicy. Oni tolerują wciąż mocno grzejące słońce, ale dla zwyczajnych ludzi byłoby tam pewnie za gorąco. Marja lubiła zimę. Nic jej tak nie do­dawało urody, jak śnieg przysypujący czarne włosy mie­niącymi się puszkami, nigdy nie była taka ładna jak wte­dy, kiedy policzki płonęły jej od chłodu.

Amelia widziała przed sobą twarz matki, pamiętała, jak złość i wielki upór mogły rozpalać jej policzki, a Amelii odbierały wszelką siłę.

Czy matka będzie się starała przeszkodzić jej małżeń­stwu? Czy będzie krzyczeć i złościć się, straszyć Amelię?

Trudno przewidzieć. Reakcje matki były równie gwałtowne i zmienne jak zachodni wiatr.

Amelia żałowała, że nie uprzedziła wcześniej babci i dziadka o tym, co zostało postanowione. Oni nigdy by nie starali się jej przekonać. Mieliby może zasmucone oczy, bo z pewnością pragnęli dla niej czego innego. Sta­nęliby jednak po jej stronie, bo przecież mimo wszyst­ko chodzi o jej życie.

Ale mama...

Amelia potrafiła sobie wyobrazić jej reakcję. Prawdo­podobnie będzie próbowała się spotkać także z Arntorem. Może nawet pójdzie do niego z kieszeniami pełny­mi pieniędzy, żeby wykupić wolność córki.

Na myśl o tym Amelia poczuła, że wstyd pali jej po­liczki.

Bała się bardzo tego, co musiało nadejść.

- Arntor chce się ze mną ożenić. Ja się zgodziłam.

Jakie to proste. Nikt nic nie mówił. Amelia siedziała jak na rozżarzonych węglach i z narastającą paniką wpatrywa­ła się w cztery twarze zebranych wokół niej najbliższych.

Randar chrząknął, poruszył się na krześle, nerwowo spoglądał w stronę okna, przyciskał dłonie do blatu sto­łu. Widocznie nie chciał być tym, który odezwie się jako pierwszy. Na króciutką chwilę Amelia napotkała jego spojrzenie, było w nim coś, co wyglądało na rozbawienie. Jakby Amelia rozpoczęła jakąś wesołą grę, której on bar­dzo chciał się przyglądać.

Babka patrzyła przed siebie, ale dłonie nie przestawa­ły ugniatać mokrej wełny, właśnie miała zamiar ukształ­tować z niej ogromną skarpetę.

Marja zrobiła się biała na twarzy, wargi jej drgały, oczy spoglądały to na Karla, to na córkę. Być może w jej spojrzeniu był jakiś milczący nakaz, który przesłała mę­żowi, ponieważ Karl chrząknął w końcu i powiedział:

- Ależ Amelio... przecież my nawet nie widzieliśmy tego Arntora...

Sprawiał wrażenie głęboko rozczarowanego decyzją córki. Amelia zdawała sobie sprawę, co teraz myśli, trak­tował jej postanowienie jak zdradę. Jest przecież jej oj­cem, to on powinien był rozmawiać z kandydatem na męża. To do niego Arntor powinien był przyjść! Ame­lia musiała się uśmiechnąć na myśl o tym spotkaniu.

- Ty... on... on jest przecież stary!

Najwyraźniej Marja odzyskała zdolność mowy. Pod­skoczyła na swoim miejscu, zaczęła machać rękami, ze­rwała się, okrążyła parę razy izbę, jak to zwykła robić w chwilach, kiedy zbyt wiele spraw na nią spadło.

- Na miłość boską, mamo, usiądź - rzekła Amelia zmęczonym głosem.

Zaskoczona Marja opadła z powrotem na krzesło, ni­czym niespokojne dziecko, na które ktoś nakrzyczał.

- Ja tego chcę. Wiem, że trudno wam zrozumieć... że pragniecie dla mnie jak najlepiej.

W jej głosie nadal słychać było zmęczenie.

- Wiele o tym myślałam. Nie musicie się obawiać, że coś mnie do tego zmusza.

Patrzyła w dół, lewą ręką przyciskała palce prawej. Marja przerwała jej gwałtownie:

- To znaczy, że on jest ojcem Hanny? Drogie dziec­ko, przecież nie musisz za niego wychodzić...

Amelia była uparta. Patrzyła matce w oczy.

- On jest jej ojcem. Będzie nim na wieki od dnia, w którym złożę swój podpis na kontrakcie małżeńskim.

A ty musisz to po prostu zaakceptować, mamo. Wyra­zisz swoją zgodę... jeśli naprawdę chcesz dla mnie dobrze.

- Amelio, czy wiesz, że możemy się nie zgodzić na ten ślub?

To odezwał się Karl.

Amelia słyszała jego łagodny głos, wiedziała, że nie ma w nim pogróżki. Uśmiechnęła się.

- Tak, tato. Wiem. Mam jednak nadzieję, że okażecie się rozsądni.

Karl skulił się. Randar powiedział:

- Amelia jest może młoda, ale jest też wystarczająco dorosła, by wiedzieć, czego chce. Gdybym chociaż przez moment był pewien, że naprawdę tego chcesz, dziecko...

Maria skinęła głową.

- Gdybyśmy tylko wiedzieli, że będziesz szczęśliwa z tym... Arntorem. Gdybym to mogła wiedzieć, to na­prawdę nie zastanawiałabym się ani przez chwilę. Mimo że jest to najbardziej podstępny, paskudny i pyskaty leń ze wszystkich mieszkających nad brzegiem.

- To nieprawda - zaprotestowała Amelia pośpiesznie, posyłając babce ostrzegawcze spojrzenie.

- Ale biedny przecież jest? W głosie Marji brzmiała podejrzliwość. Amelia spojrzała na nią.

- Tak. Jak mysz kościelna.

Między matką a córką przemknęła błyskawica, Ame­lia miała nadzieję, że matka zrozumiała ostrzeżenie.

W każdym razie milczała, przytuliła się natomiast do Karla jak małe dziecko. On objął ją ramieniem, leciut­ko poklepał po ręce.

Znowu zapadła cisza.

Siedzieli tak, dopóki Maria nie wstała i nie oświad­czyła:

- Będziesz musiała go tu niedługo zaprosić, żebyśmy mogli go porządnie upić. On pewnie nie ma nikogo, kogo mógłby przysłać w swaty, niech więc przyjdzie sam. To zresztą najrozsądniejsze. Niech sam się broni, ten Arntor.

Amelia odetchnęła z ulgą. Na razie babka zdołała jej pomóc. Ale nie była zachwycona myślą, że Arntor usiądzie tutaj na krześle pośród jej krewnych, którzy bę­dą go przesłuchiwać.

Biedny człowiek, stwierdziła z uśmiechem, nie ma po­jęcia, do jakiej rodziny wchodzi! Popatrzyła na matkę, która szeptała coś cicho mężowi do ucha. Była teraz ta­ka mała i niewinna, ale gładka twarz wciąż płonęła mło­dzieńczym uporem.

Ona nie ustąpi tak łatwo, już pewnie ma głowę peł­ną planów. Najpewniej spróbuje wystraszyć Arntora! Biedak, będzie nie tylko ojcem cudzego dziecka, nie tyl­ko nie będzie mógł się cieszyć w pełni małżeństwem. Bę­dzie też musiał przez resztę życia prowadzić nieustanną walkę, by dorównać Amelii. O ile ona sama wkraczała w to małżeństwo z mieszanymi uczuciami, to dla niego sytuacja wcale nie była łatwiejsza.

Amelia musiała stłumić mimowolny uśmiech.

Nieszczęście rzadko przychodzi w pojedynkę, pomy­ślała.

Bardzo często towarzyszy mu teściowa...

Karl i Marja leżeli blisko siebie, ona z głową na jego ramieniu, wtuloną w to małe zagłębienie między mię­śniami, na którym tyle razy odpoczywała.

On głaskał ją wolno po plecach drugą ręką i masował ostrożnymi, kolistymi ruchami kark. Rozluźniła się. Stawała się w jego ramionach bardziej miękka, rozgrzana.

Karl uśmiechał się w ciemnościach. Jakie szczęście!

Po tylu latach... wciąż tak łatwo ją rozpalić, wciąż tak samo podniecające jest odkrywanie jej ciała. Tęsknił do niej, wiedział jednak, że Marja ciągle jeszcze ma głowę wypełnioną zmartwieniami. Mamy dla siebie całą noc, myślał. Nikt się specjalnie nie zdziwi, jeśli jutro pośpimy trochę dłużej. Słychać było stłumione szepty również z pokoju Marii i Randara. Amelia nie dawała o sobie znać, chociaż mała Hanna od czasu do czasu kwiliła.

- Taka jestem zmartwiona, Karl. Ona przecież ni­szczy sobie życie! Na pewno dała się otumanić temu włóczędze, nie mam wątpliwości, że to jeden z tych, którzy z daleka wywęszą pieniądze, a skoro stwierdził, że dziewczyna jest słaba i bezbronna...

Karl chrząknął.

- Słaba i bezbronna? Z taką matką? Marjo, mnie się zdaje, że nie znasz własnej córki.

Marja prychnęła.

- Nie znam, ale kto zna własne dzieci? Musisz jednak przyznać, że nie takiego losu oczekiwaliśmy dla Amelii...

Musiał przyznać.

Westchnął ciężko, głęboki oddech sprawiał mu tro­chę bólu.

- Myślę, że ona wie, czego chce. Za tym wszystkim coś się kryje, ale nie możemy zbyt stanowczo jej naci­skać. Ma swoje powody, nietrudno to stwierdzić. A po­za tym Amelia stała się dorosła, prawda?

Marja mruczała niezadowolona.

- Phi, dorosła... Karl uśmiechnął się z twarzą przytuloną do jej włosów.

- Wy chyba w ogóle nigdy nie dorastacie, co? Marja odsunęła się odrobinę od męża. Położyła się na plecach, Karl dostrzegał w mroku jej profil.

- Zastanawiam się, Karlu, gdzie popełniliśmy błąd. Często żałuję, że pozwoliliśmy jej tutaj przyjechać. Można było jej oszczędzić wiele...

- Ale może doszłoby do jeszcze gorszych rzeczy - od­parł sucho. - Mimo wszystko dała sobie znakomicie ra­dę, prawda? Dziecko... żadne z nas już sobie nie wyo­braża, że mogłoby nie być małej Hanny.

- Nie... oczywiście, że nie... ale... Karl uniósł się i wsparł na łokciu, przesuwał końcem wskazującego palca po czole i nosie Marji.

- Myślę, że powinniśmy się dobrze zastanowić, zanim odwrócimy się plecami od tego mężczyzny, Marjo. Ry­zykujemy bowiem, że będzie musiała opowiedzieć się po którejś stronie. A Amelia to wierna dusza. Zdaje so­bie sprawę, jaką poważną sprawą jest małżeństwo...

Marja zesztywniała w jego objęciach.

- Może masz rację - bąknęła niechętnie. Karl westchnął zadowolony.

- A teraz uspokój się, moja mała, to opowiem ci, o czym od dłuższego czasu rozmyślam...

Marja wyciągnęła się, pozwalała mu przeczesywać palcami swoje włosy. Słuchała jego spokojnego głosu, zaskoczona tak długim przemówieniem. Karl nie nale­żał do ludzi wygłaszających mowy z byle powodu. Czę­sto musiała się domyślać, co też się roi pod jego siwie­jącymi włosami.

- W ostatnim czasie... po wyjeździe Amelii... czułem w sobie jakąś pustkę.

- Ja także - szepnęła pośpiesznie.

- Tyle myślałem o... Karlu Martinie. Wciąż się zasta­nawiam, że on nie może na zawsze pozostać gdzieś w świecie. Przecież chyba... nie umarł.

Serce skoczyło Marji do gardła. Starała się nie dopu­ścić, by los syna dręczył ją zbyt często, ale miała za sobą wiele nocy nieprzespanych z jego powodu. Zwłaszcza po ostatnim liście, który jakieś dwa lata temu przywiózł wę­drowny kupiec, liście, któremu brak było ostatniej stro­ny. Karl Martin donosił, że mieszka w wielkim mieście na Wschodzie, tam gdzie Finlandia styka się z wielkim państwem rosyjskim, w którym wciąż panują niepokoje i nędza. Także i tym razem nie opowiadał zbyt wiele, za­pewniał tylko, że jest zdrów, oraz informował, że nadal przebywa z Nadjaną. Charakter pisma był równy, zdra­dzał pewność siebie, jakąś nieznaną przedtem dojrzałość. Oczyma wyobraźni widziała teraz przed sobą młodego mężczyznę, a nie to dziecko, które kiedyś pożegnała.

- Marjo, ja nigdy nie jeździłem dalej niż do Bergen, a i to rzadko. Nie widziałem nigdy nic innego prócz naj­bliższych gór i naszego małego kawałka kraju. Może to szalona myśl, ale proszę, byś mnie wysłuchała z powa­gą. Mam ochotę wyruszyć w ślad za Karlem Martinem... Szukać, dopóki go nie znajdę. Pod warunkiem, że ty po­jedziesz ze mną...

Marję zaskoczyła ta ukrywana tęsknota męża, że też ten stąpający zawsze po ziemi Karl mógł wymyślić coś takiego. Ona sama wielokrotnie odczuwała to samo pra­gnienie. Bywało, że wieczorem stawała pod rozgwież­dżonym niebem i zastanawiała się, czy Karl Martin znaj­duje się gdzieś na tej samej ziemi.

To z jej winy chłopiec musiał uciekać. To jej bezna­dziejne zachowanie ściągnęło na syna niebezpieczeń­stwo. Była jak szalona w swoim pożądaniu, świadomie nie chciała przyjmować do wiadomości, że sama prowa­dzi niebezpieczne życie, zniewolona prymitywnym wdziękiem Nielsa Kvithovuda. To był mężczyzna, którego mogłaby się bać. I to właśnie złe strony jego cha­rakteru rozpalały w niej ogień. Całe ciało wprost krzy­czało z tęsknoty za nim, było to tak intensywne uczucie, że z największym trudem zdołała zachować rozsądek. Dopiero kiedy ostatniej nocy zobaczyła jego okrucień­stwo, zrozumiała, że jej syn wpadł w tę samą pułapkę. Gdy przywódca buntu postanowił zamordować wójta, cynicznie potraktował Karla Martina jako narzędzie. Wybrał małego chłopca, jeszcze dziecko, pełne gniewu na niesprawiedliwość świata. Istotę, którą łatwo rozpa­lić, którą łatwo sterować.

Ona sama też była kimś takim.

Ale Niels utracił wszystko, siedzi teraz od wielu lat w więzieniu i czeka na sąd.

Karl Martin natomiast uniknął spotkania z królew­skimi dragonami, uciekł z Nadjaną na wschód.

Przygoda.

Pozbawiona jednak szczęśliwego zakończenia.

Tego właśnie zakończenia Karl postanowił teraz po­szukać. Słuchała jego słów w milczeniu.

- Nie powinniśmy odjeżdżać od Amelii... chociaż ona chyba bardzo się stara od nas uwolnić, wiem jednak, ja­kie to było dla niej ważne, że jesteśmy. Teraz™ wszystko się zmieniło. Ten cały Arntor z pewnością przejmie odpo­wiedzialność za nią, niezależnie od tego, że jest biedny i w dodatku kaleka. Ona by go nie wybrała na męża, gdy­by nie czuła się przy nim bezpieczna. Więc może w koń­cu moje marzenie się ziści, Marjo, może, jeśli zechcesz...

Nie była w stanie odpowiedzieć. Wiedziała zresztą, że on wcale tego nie oczekuje. Zdumiona stwierdziła, że ra­dość rozsadza jej piersi. Radość i pragnienie przygody, po­mieszane z bolesną tęsknotą za synem, którego utraciła.

- Ja też bym chciała mieć go z powrotem w domu, Karlu. Naprawdę serce mi się kraje, kiedy o nim pomy­ślę. Coraz częściej i częściej zadaję sobie pytanie, dlacze­go on nie wraca... Ludzie przecież zapomnieli już o bun­cie. U nas panuje spokój. Nielsa nie ma... Nikt Karla Martina nie zamknie w więzieniu tyle lat po tamtych wypadkach. Zresztą przecież był tylko dzieckiem. Karl kiwał głową.

- Ja też tak uważam. Jakaś zdecydowana myśl zaczęła dojrzewać w głowie Marji.

- Moglibyśmy pojechać na wiosnę - powiedziała z wolna. - Dajmy Amelii w prezencie ślubnym dwór. Będzie należał tylko do niej, rzecz jasna, ten łazęga, za którego zamierza wyjść za mąż, nie będzie miał żadnych praw. Dwór ma należeć do niej... Poza tym połowa jest przecież własnością Karla Martina. Amelia może tam mieszkać, wśród bliskich i znajomych, którzy będą ją chronić także przed tym dziwnym mężem. Może się zaj­mować moim szpitalikiem... chciałabym, żeby zostawi­ła to wszystko tutaj.

W miarę jak pomysł nabierał kształtów, Marja mówi­ła z coraz większym ożywieniem. Karl jej nie przerywał, wiedział, że odniósł zwycięstwo. Marja niemal promie­niała zapałem.

- Skoro damy jej dwór, to będzie musiała wrócić do domu! Nie może nam odmówić, prawda? Mama na pew­no zajmie się tymi biedakami tutaj. Bogu dzięki jest je­szcze zdrowa i silna, zresztą może sobie znaleźć kogoś do pomocy. Tak! Damy Wdowią Zagrodę w ślubnym prezencie! Potem poczekamy jeszcze trochę, przygoto­wując się przez cały czas do podróży. A gdy tylko zima minie, wyruszamy!

Karl mruczał coś pod nosem. No, teraz żona zajmie się urzeczywistnieniem jego pomysłu. Na myśl o tym przenikał go lęk.

Omal nie zaczął żałować, zarazem jednak narastało w nim napięcie i podniecenie.

Może następnego roku o tej porze będzie mógł zno­wu przytulić do siebie syna. A zanim to nastąpi, uda się ze swoją piękną żoną w podróż przez obce morza. Za­drżał lekko. Serce biło mu mocno. Czuł ogień w piersi, trudną do zniesienia mieszaninę radości, bólu i lęku.

- Będzie ci przyjemnie spotkać się znowu z Nadjaną, prawda?

Mimo wszystko w jego głosie nie było zbyt wiele optymizmu.

Marja odpowiedziała szeptem:

- Tak... bardzo przyjemnie. Może ona też wróci z na­mi do domu, żeby spotkać się z mamą. Znają się prze­cież z dawnych czasów...

To akurat wydawało się mało prawdopodobne, ale Marja uczepiła się nadziei. Jeśli w ogóle zamierzają ru­szyć w tę wymagającą odwagi podróż, to muszą wyso­ko unosić sztandary nadziei.

Teraz oboje potrzebowali sporo czasu, by przemyśleć wszystko, na razie nie było wiele więcej do powiedzenia. Karl wiedział, że pierwszy, najważniejszy krok został zrobiony. Marja zdecydowała się mu towarzyszyć. Tym samym również sprawy Amelii trochę się ułożyły. Arntor nie będzie może nigdy ukochanym zięciem Marji, ale przynajmniej ona przestanie z takim zapałem przeciw­stawiać się córce.

Odetchnął z ulgą.

W tej samej chwili poczuł dłoń żony na swojej piersi i przygniatający go ciężar odrobinę zelżał. Marja przytu­lała się do niego, łagodna i bliska, uwielbiał tak leżeć i czuć jej narastające podniecenie. Jest rzeczywiście nie­zwykłą kobietą. Jest po prostu niewyczerpanym źródłem młodości!

Pogrążył się w rozkoszy tak, że wspomnienie towa­rzyszyło mu jeszcze we śnie. Marja uśmiechała się do niego w mroku tym swoim zdradzającym pewność sie­bie uśmiechem, który niechybnie przeraziłby każdego innego mężczyznę. Ciało Marji było giętkie niczym młode drzewo, wiedziała przy tym bardzo dobrze, gdzie dotykać męża, by go pobudzić. On zaś obejmował ją mocno, świadomy celu podążał znaną drogą, całował Marję drżącymi wargami, oddychał coraz bardziej go­rączkowo. Tylko czasami ich zbliżenia bywały gwałtow­ne i szalone, zwykle kochali się delikatnie i z czułością, powoli zanurzali się w cichej, spokojnej rozkoszy.

Ale teraz, dzisiejszej nocy...

Od wielu lat żona nie zachowywała się w taki spo­sób. Domyślał się, że sprawiło to napięcie ostatnich go­dzin, a także rozmowa o niezwykłej podróży, która roz­paliła w niej niezaspokojony głód.

On zresztą odczuwał to samo.

Pragnienie graniczące z desperacją.

Wziął ją w posiadanie, towarzyszył jej w tym ognistym tańcu niemal z równie rozpłomienionym pożądaniem. Zmagali się ze sobą nawzajem, ich serca były niczym jed­no bijące serce, Karl nigdy przedtem nie odczuwał takie­go żaru przenikającego całe ciało w chwili największej rozkoszy. Odczuwał niemal ból, przywarł do niej, zanu­rzył się w nią tak bardzo, że nie wiedział już, ani gdzie jest, ani co się z nim dzieje.

Słyszał jej świszczący oddech, czuł jej ręce na swoich plecach. Czuł, że Marja jest silna jak drzewo, że on może dojść do kresu podniecenia, a mimo to nie obawiać się, że się z nią rozminie.

Karl słyszał, że żona coś mówi, jakby to była wiado­mość przekazywana po drodze, słowa, które on może zabrać ze sobą i zachować na zawsze, ponieważ są jak wypalone ogniem, który rozgorzał w nich obojgu tego wieczoru.

- Mój kochany, najdroższy Karl... jestem twoja na wieki...

Nie mógł odpowiedzieć, ale wiedział, że nie oczeku­je odpowiedzi, wypowiadał te słowa częściej niż ona. Dlatego rozrastały się w nim tak gwałtownie, dlatego były takie ważne i wielkie.

Lekko nabrał powietrza do płuc, czuł, jak ciało Marji się kołysze, z zachwytem przyglądał się jej spowitej mro­kiem twarzy, którą znał tak dobrze, że przewidywał każ­dy grymas, każdą zmianę, jaka w niej zachodziła pod wpływem rozkoszy.

Ból... Nie bardzo wiedział, kiedy wbił w niego swoje szpony, czy to było w chwili spełnienia, czy jeszcze przedtem. Najpierw odczuwał jedynie ostry skurcz w piersi, jakby małe białe igiełki lodu nakłuwały jego niespokojne serce. Pogrążyli się oboje z Marją w łagod­nym zadowoleniu, szeptali sobie nawzajem gorące sło­wa na dobranoc, ona powtarzała to, co już mu mówiła, teraz tylko w mniej wzniosłych, bardziej pasujących do zwyczajnego dnia słowach.

- Wciąż się zastanawiam, jak to możliwe, by ktoś od­powiadał mi tak bardzo jak ty - uśmiechnęła się łagodnie.

Karl lizał jej ucho:

- Żaden mężczyzna nie może ci w pełni odpowiadać - szepnął gorączkowo. - Jeszcze się taki nie urodził.

Marja roześmiała się krótko, niepewnie.

- Wiem, że jestem okropna. Ale właśnie dlatego ci to mówię, Karlu. Jesteś niewiarygodnie dobry. I taki wyro­zumiały! Uspokoiłeś mnie, utemperowałeś, nie mówiąc za wiele... bez ciebie byłabym zgubiona.

On tylko chrząknął, wiedział jednak, że żona mówi prawdę. Życie oczywiście nauczyło Marję, że powinna być ostrożna, mimo to nadal zapominała o bożym świe­cie, gdy tylko coś ją wzburzyło. On uchronił ją od bar­dzo wielu problemów, to prawda.

- Nie mogłam znaleźć lepszego człowieka, z którym bym dzieliła życie, Karlu. Tak strasznie się cieszę, że ze mną wytrzymałeś...

Poczuł pieczenie pod powiekami. W piersi też paliły go wyrzuty sumienia. Tyle razy przecież bliski był tego, żeby ją porzucić. Zdradzić ją, i to w chwili, kiedy zupeł­nie nie mogła sobie poradzić ze swoim niespokojnym ser­cem. Ciężko przełknął ślinę. Przytulił ją mocno do siebie.

- Nie możesz myśleć o mnie aż tak dobrze, by zapomi­nać o moich słabościach, Marjo. Nie jestem święty. Ścią­gnąłem ci na głowę nieślubne dziecko, nie zawsze rozumia­łem, jakimi drogami chodzisz, narzekałem na ciebie...

- Nic, co robiłeś, nie mogło sprawić, bym zaczęła wąt­pić w twoją dobrą wolę - odparła krótko.

Poczuł, że Marja leciutko drży, jakby jakieś ptasie pióro musnęło przelotnie jej twarz.

Przycisnął ją jeszcze mocniej, leżał z jedną nogą mię­dzy jej nogami, brzuch i piersi Marji dotykały jego skóry. Jej wargi też były bardzo blisko, czuł na policzkach krót­ki oddech, poznawał, że żona jeszcze nie zasypia.

Znowu przeniknął go ból, tym razem były to zimne skurcze w ramieniu. Obejmująca ciało żony ręka robiła się ciężka, musiał zapanować nad sobą, by nie jęknąć głośno. Marja zawsze bardzo się martwiła takimi spra­wami. Widziała w życiu tyle cierpienia i chorób, że cza­sami bał się, by jej się to nie rzuciło na głowę. Jeśli tylko zauważy jego złe samopoczucie, niewątpliwie natych­miast zerwie się, by parzyć mu swoje gorzkie wywary, albo każe mu spędzić w łóżku resztę tygodnia. Ponie­waż wiedziała za dużo, martwiła się tak bardzo, kiedy mu coś dolegało. Widział oczyma wyobraźni jej prawie białą twarz i drżące wargi.

Pozwolił sobie jednak na cichy jęk, który długo brzmiał w pustym pokoju, mógł jednak równie dobrze oznaczać tak rozkosz, jak i ból.

Marja usłyszała to, zamruczała coś sennie przy jego szyi i pogłaskała go ociężale po plecach.

Czułość zalała serce Karla.

Trochę cierpienia oczywiście zniesie, zwłaszcza gdy towarzyszy mu taka radość!

Nigdy się do końca nie rozbudził. Czuł przez sen, że kłucie w piersi rozrasta się i zmienia w głęboki ból. Czuł, jak mięśnie napinają się w proteście, ale nie mógł nad nimi zapanować. Marja spała, jej twarz wciąż była tuż obok, jej spokojny oddech poruszał kilkoma włosami, które łaskotały go po czole za każdym razem, gdy Marja wciągała powietrze. Karl zacisnął wargi, bał się, że krzyknie i przestraszy ją. Sam nie zdążył się przestra­szyć. Wysunął rękę spod jej głowy, zacisnął pięść na swojej piersi, odczuwał ciepłą bliskość żony i jednocze­śnie stwierdzał, że bolesne skurcze w piersi odbierają mu głos, a ręce i nogi lekko drżą. Ból był biały i czer­wony, Karl bał się oddychać, wciąż ogrzewał mu twarz ciepły oddech żony. Skulił się trochę, nadal trwał w pół­śnie, był niczym pęcherz, który rozrastał się na powierzchni czerwonego morza. Widział jakieś ostre, roz­iskrzone światło w górze, płuca boleśnie próbowały wciągnąć trochę powietrza, bał się, że za moment eks­plodują od tego tępego bólu.

Usłyszał, że przeciągły jęk miesza się z jej spokojnym, głębokim oddechem, kręciło mu się w głowie, jakby spa­dał w dół, nagle nastąpiła ta eksplozja, której oczekiwał, tafla wody ponad nim rozpadła się na tysiące lśniących kawałków, wirujących w płynącym z góry świetle.

Ciałem wstrząsały spazmy, Karl domyślał się, dokąd zmierza, przez jeden krótki moment zapragnął zabrać Marję ze sobą, ale w bezwładnym ramieniu nie miał dość siły, by ją przytrzymać. Drgnął gwałtownie, ich od­dechy połączyły się, jakby oboje spadali po długiej i mę­czącej wspinaczce. To już nie był ból, pozostało jedynie pulsujące uczucie zadowolenia, tysiąc razy silniejsze niż to, jakie mu kiedykolwiek przedtem dała.

W dniach, które potem nastąpiły, Marja setki razy za­dawała sobie pytanie, jak to się stało, że niczego nie za­uważyła. Dlaczego nie krzyczała, nie wyła histerycznie, nie zaalarmowała wszystkich tamtego ranka, kiedy osi­ka okryła się czerwonymi liśćmi?

Wstali późno. I Randar, i Maria, kiedy się obudzili, czu­li w kościach powiew pierwszego przymrozku. Może to nocne pieszczoty uczyniły nasze ciała leniwymi, zastana­wiała się z uśmiechem Maria, kiedy w końcu zdecydowa­ła się rozpocząć dzień. Słodkie zmęczenie wciąż otulało jej głowę, smak czułości, którą okazywał jej ukochany, wciąż wypełniał ją całą. W milczeniu dziękowała Bogu, że nadal dają sobie nawzajem tyle radości To nieustannie bi­jące źródło siły, piękny rytuał pozbawiony dramatyzmu, ale opromieniony blaskiem nieśmiertelności.

Szybko dostrzegła, że Randar również nie śpi, postę­kiwania, z jakimi ostrożnie wyciągał nogi nad krawędzią łóżka, wyjaśniły jej, że on także odczuwa ten sam chłód.

- Chyba w nocy był przymrozek - powiedziała.

- Tak... - Randar uśmiechnął się. - Na zewnątrz moż­liwe...

Ona też musiała się uśmiechnąć, uradowana, że jego oczy wciąż jeszcze mogą się tak mienić.

- Poleź sobie chwilę, a ja tymczasem rozpalę ogień. Wrócę tu niedługo z kubkiem gorącej herbaty dla ciebie.

Mamrotał coś, że nie potrzebuje przecież takiej opie­ki, ale Maria słyszała w jego głosie, jak bardzo jest za­dowolony, że może wkulnąć się z powrotem do ciepłe­go łóżka i pogrzać się jeszcze chwilę.

Wsunęła stopy w zimne bambosze z owczej wełny i poczłapała do lodowatej izby. W całym domu panowa­ła cisza, nawet mała Hanna postanowiła widocznie za­chowywać się spokojnie tego ranka.

Ale kiedy tylko Maria zaczęła hałasować garnkami, nalewać wodę z beczki i stukać w kamienie paleniska, za zasłoną ukrywającą posłanie w rogu rozległy się nie­cierpliwe protesty. Wkrótce potem wyszła stamtąd Amelia z potarganymi włosami. Trzymała dziecko na rę­ce, rozbudzone i z uśmiechem rozjaśniającym małą bu­zię. Maria złagodniała na ten widok, zajęła się dziec­kiem, żeby matka mogła się umyć, i rozkoszowała się tym osobliwym zapachem snu, kobiecego mleka i lekko spoconego dziecięcego ciałka.

- Dzisiaj w nocy było zimno - powiedziała Amelia. - Zajmę się obrządkiem w oborze, bo widzę, że zabrałaś się już do przygotowywania jedzenia.

Maria podziękowała, z przykrością myślała o licz­nych wczesnych zimowych porankach, jakie ją czekały.

Nie zawsze można zmusić ciało, by wyszło na mróz i wiatr, kiedy wszystko boli i domaga się jeszcze kilku godzin w cieple łóżka.

Amelia wyszła. Mała Hanna leżała na posłaniu ze skór obok paleniska, wymachiwała rączkami i nogami. Śmiała się i gaworzyła, śledziła ruchy prababki i zanosiła się śmie­chem, kiedy tamta ukrywała twarz pod fartuchem, a po­tem odsłaniała ją z coraz to nowym strasznym grymasem.

Pośrodku tej radosnej zabawy i śmiechów drzwi izdebki Marji i Karla otworzyły się ze skrzypieniem.

Maria wesoło pozdrowiła córkę, nie odwracając się od zupy bulgoczącej w saganku. Nagle jednak poczuła jakieś dziwne zimno na plecach. Odwróciła się przestra­szona i zrozumiała wszystko, gdy tylko napotkała ma­towy wzrok Marji.

- On nie żyje - powiedziała tamta cicho i na pozór spokojnie.

Maria znieruchomiała, stała z warząchwią w ręce, nie zauważając, że zupa spływa na podłogę.

- Nie... Marja sztywno skinęła głową.

- Niestety. Później, jakby jednym tchem, dodała bezbarwnie:

- Wylewasz zupę na podłogę, mamo... kapie z warząchwi.

Maria stała z otwartymi ustami, nie zrozumiała, co cór­ka mówi, dziwne reakcje tamtej przerażały ją. Córka po­chyliła się i skrajem nocnej koszuli zaczęła wycierać brud­ną podłogę. Maria oprzytomniała, wrzuciła warząchew do saganka, upadła na kolana obok córki i objęła ją mocno. Potrząsała nią, wyrwała jej z rąk koszulę, poczuła, że dło­nie tamtej są zimne i powalane zupą.

- Córeczko, spójrz na mnie. Maryjko! Nie wolno ci...

Oczy Marii były wielkie i przerażone, córka w jej ob­jęciach kiwała się niczym szmaciana lalka.

Pustym wzrokiem wpatrywała się w matkę. Twarz mia­ła nieruchomą, malowało się na niej coś, jakby zdumienie.

Karl nie żyje? Karl nie żyje?

Maria nie bardzo mogła w to uwierzyć, ale jej pytanie sprawiło, że maska na twarzy córki się rozpadła. Nieszczę­sna zaczęła teraz krzyczeć, płakać, dawała upust swemu przerażeniu i żalowi.

Siedziały tak na podłodze, przytulając się do siebie, każda w swoim małym świecie bólu i cierpienia, a mi­mo to razem. Głośny płacz przestraszonej małej Hanny. zagłuszał szlochy kobiet, Randar czuł, że krew w jego żyłach jest tak samo przemarznięta jak mięśnie w chwi­li, kiedy się obudził. Zrozumiał, że hałas panujący w do­mu nie pochodzi z koszmarnego snu.

Amelia wróciła do izby, pobladła na twarzy, wzro­kiem najpierw szukała małej Hanny, która z zaczerwie­nioną buzią wykrzykiwała lęk wobec tego niezrozumia­łego, co stało się z wesołą dotychczas Marią.

Karl nie żyje! Karl nie żyje!

Mar ja odwróciła się gwałtownie, uwolniła się z ob­jęć matki, stała pośrodku izby z potarganymi włosami i krzyczała histerycznie. Jej widok przerażał i matkę, i córkę, chociaż obie wiedziały, że to nareszcie zdrowa re­akcja. Teraz ona musi krzyczeć. Wszystko jest lepsze od tego zastygłego milczenia, w którym dotychczas trwała.

- Moje drogie dziecko, moje drogie, biedne dziecko...

Randar przytulił ją do siebie, a ona zaciśniętymi pięścia­mi tłukła go po piersiach, szlochała, nie dawała się uspoko­ić. Amelia znowu zacisnęła oczy, mała Hanna popiskiwała cichutko. To niemożliwe. To niemożliwe! Tata nie mógł...

Powiedziała to głośno.

- Tatuś... nie, on nie umarł!

Maria podeszła do niej i ujęła ją za rękę. Amelia wy­. rwała się, jak szalona rzuciła się do drzwi alkierza.

Maria stała tuż za nią. Oddech Amelii przypominał świst.

Karl leżał na plecach, bardzo spokojny. Ręce miał zło­żone na piersi, oczy zamknięte. Był przykryty czystym, białym prześcieradłem w najlepszym gatunku.

Marja zatroszczyła się o wszystko, zanim wyszła do izby!

- Och, Boże... Amelia wsparła się o łóżko, stała tylko i patrzyła. Po chwili zbliżyła się do zmarłego, pochyliła nad nim, do­tykała palcami zamkniętych oczu. Twarz ojca wydała jej się zimna i obca niczym skóra wystawiona na mróz.

- Tatusiu...

Czuła, że koniuszki palców jej lodowacieją, ledwo by­ła w stanie poruszać ręką. Po chwili położyła dłoń na je­go splecionych palcach.

Z oczu Marii płynęły łzy.

Amelia ucałowała zmarłego w policzek, zmoczyła go własnymi łzami. Uniosła twarz ku Marii, patrzyła na nią zrozpaczona.

- W jaki sposób... co... dlaczego on nic nie powiedział? Maria usłyszała za sobą nierówny krok Randara.

Przyszedł z zapaloną lampą, zanim szła Marja. Nagle al­kierz zrobił się bardzo mały. Nie był przeznaczony dla tak wielu ludzi. Stali blisko siebie nad zmarłym, lampa paliła się żółtym, matowym światłem przed ich nieru­chomymi twarzami. Marja oznajmiła:

- On umarł we śnie. W moich ramionach. My... Głos jej się załamał, zaraz jednak się opanowała.

- Ani jednego słowa... nie powiedział ani słowa. A ser­ce przestało bić. Jedną dłoń przyciskał do piersi... wi­docznie go bolało.

Maria przełknęła ślinę.

Wiedziała, jakie to musi być straszne dla córki. Nie tylko szok w chwili, kiedy obudziła się i zobaczyła męża, lecz także ta bolesna świadomość, że on nic nie zdążył jej powiedzieć.

- To przyszło tak nagle - szepnęła. - Nie cierpiał... Marja wydała z siebie dźwięk, który przypominał ja­kiś wariacki chichot.

- On chciał mnie oszczędzić... och, mój Boże, on chciał mnie oszczędzić...

Amelia wyprostowała się, spojrzała na matkę.

Wszystko wydało jej się takie nierzeczywiste.

Miała wrażenie, jakby znalazła się poza własnym cia­łem, ale nogi posłuchały jej, kiedy chciała przejść przez izbę. Nie odrywała wzroku od zmarłego. Cofając się, podeszła do matki, odszukała jej dłoń. Ścisnęła ją moc­no, bardzo mocno.

- Mamo... ja będę się teraz tobą opiekować.

Wtedy Marja odchyliła głowę do tyłu i wybuchnęła hi­sterycznym śmiechem, tak strasznym i dzikim, że wszy­scy obecni zadrżeli.

- Opiekować się mną! Opiekować się mną? O Boże, ona chce się mną opiekować...

Amelia stała jak sparaliżowana i patrzyła na matkę ukrywającą twarz w dłoniach. Śmiech przeszedł w roz­dzierający szloch. Po chwili ręce opadły bezwładnie. Amelia czuła, że matka dygocze, chociaż w alkierzu by­ło znacznie cieplej niż w jej izdebce. Czuła, że ból i żal rozsadzają jej piersi. Twarz Marji była bledsza niż twarz zmarłego, biedaczka ściskała z całych sił drewnianą kulę zdobiącą oparcie łóżka, lękając się o swoje zmysły. Ran­dar wziął dziecko na ręce, mała umilkła teraz, przytula­jąc buzię do jego nocnej koszuli i grzejąc się o jego sta­re ciało. Randar wyglądał na przestraszonego.

Maria zaczęła powoli odmawiać Ojcze nasz.

Wszyscy powtarzali za nią, chociaż Randar wyma­wiał głośno tylko niektóre słowa.

Kiedy znowu zaległa cisza, Maria otrząsnęła się i po­szła do izby. Z obejścia słychać było żałosne porykiwa­nia głodnych zwierząt. Zaczęła nakrywać do stołu.

- Ja pierwsza posiedzę przy tacie - powiedziała Ame­lia cicho.

Maria podeszła do niej, czule ją objęła i przytuliła.

- Myślę, że pierwsza powinna przy nim pobyć twoja mama - szepnęła.

Amelia tylko bezsilnie skinęła głową i poszła za babką do izby.

Podczas posiłku myślała: na zawsze zapamiętam tę chwilę. Zapamiętam, jak mięso, które jadłam, było zupeł­nie pozbawione smaku, i jak bez najmniejszego szacun­ku piliśmy słodkie piwo babci. Będę pamiętać, że Randar włożył swoją nową niebieską koszulę i że źle ją zapiął pod szyją. Na zawsze zachowam w pamięci obraz mamy, jak siedzi przy stole, sztywna i surowa, jakby nagle się posta­rzała, z włosami związanymi tak mocno, że widać spod nich białą skórę. To ją chyba boli. Pogrążona w myślach Amelia nie zauważyła, że sypie do kaszy za dużo soli.

Mała Hanna była zdumiewająco spokojna i cicha. Le­żała niczym zawiniątko w objęciach Marii i prawie się nie poruszała. Jej wielkie oczy były szeroko otwarte, dziecko wyglądało na przestraszone. Ssało raz po raz paluszki, przyglądając się bladym, poważnym twarzom przy stole.

Posiłek dobiegł końca, prawie nikt nic nie zjadł.

Po prostu siedzieli przy stole, byli razem. Mar ja powiedziała:

- Chyba muszę pojechać do wsi i zawiadomić o tym, co się stało. Tyle spraw trzeba załatwić... muszę poszu­kać sobie podwody do domu, trzeba uprzedzić pastora, a w domu tyle będzie przygotowań do pogrzebu, trze­ba nastawić piwo, piec ciasta, lać świece i...

- Nie martw się, wszyscy ci pomożemy. Maria wyciągnęła rękę i dotknęła ramienia córki.

Tamta nawet nie drgnęła, pustym wzrokiem patrzyła przed siebie i mówiła dalej o praktycznych sprawach wiążących się z pogrzebem.

Amelia poczuła ból w sercu. Wciąż jeszcze walczyła ze sobą, nie chciała pojąć, co się naprawdę stało. Nie­szczęście spadło na nią niczym grom z jasnego nieba, spoglądała to na sztywną twarz matki, to w łagodne, wil­gotne oczy babki. To niemożliwe, że tata nie żyje!

Trzeba pójść do niego, musi popatrzeć na niego je­szcze raz, może to mimo wszystko nie jest prawda, mo­że otworzy oczy i uśmiechnie się do niej szelmowsko, powie jak zawsze: witaj, Amelko. Odsuwany taboret zaszurał o podłogę, Amelia bez słowa przeszła obok pale­niska i weszła do alkierza, gdzie lampa wciąż się paliła przy głowie ojca.

Umarł, umarł, umarł.

Wystarczyło krótkie spojrzenie, by pewność, że ojciec nie żyje, przytłoczyła jej serce nieznośnym ciężarem.

Rozpłakała się żałośnie.

Maria usłyszała płacz, ale nie chciała przeszkadzać wnuczce.

Po chwili do alkierza weszła Marja, opadła na kola­na obok córki, która na pół klęczała, na pół siedziała przy łóżku.

Amelia uspokajała się powoli. Czuła się jakoś dziw­nie obca wobec matki, nie chciała płakać, nie chciała ujawniać przy niej swoich uczuć. Ale oczy Marji były tak szeroko otwarte, tak pełne cierpienia, nigdy nie wi­działa matki w takim stanie. Przypominała małe dziec­ko opuszczone przez rodziców.

Serce Amelii ścisnął ból.

Przecież mama rzeczywiście była takim dzieckiem.

A teraz także mąż ją opuścił.

- Na wiosnę mieliśmy wyruszyć w podróż - powie­działa Marja cicho. - Do Finlandii, a może jeszcze dalej na wschód. Tam, skąd pochodzi Nadjana... i gdzie mo­że żyje Karl Martin.

Amelia westchnęła ciężko. Właściwie przestała już wierzyć, że jeszcze kiedyś w tym życiu spotka swego bliźniaczego brata. Widziała poważną twarz matki, jej czyste spojrzenie i lekko drżące wargi. Oni chyba na­prawdę wybierali się w tę podróż.

- Ustaliliśmy to wczoraj wieczorem. My... on bardzo chciał jechać. Tak strasznie tęsknił za synem...

Amelia skinęła głową, tak, rozumiała, co to znaczy tę­sknota, zwłaszcza teraz miała okazję poznać to uczucie.

- On nawet o tym nie wie... Karl Martin nie ma już ojca, a my nie możemy go zawiadomić...

Oczy ją piekły.

Marja zachowywała się tak dziwnie, szeroko otwar­tymi oczyma wpatrywała się w lampę.

- Trzeba kogoś posłać do Bendika... Amelia już o tym pomyślała, ogarnął ją wstyd, że w takim momencie serce zabiło jej radośnie, bo przecież Bendik będzie musiał przyjść na pogrzeb ojca.

- Nietrudno go zastać w domu. Teraz pewnie ani na chwilę nie zostawia żony samej, skoro jej czas się zbliża.

Mar ja potakiwała w zamyśleniu.

- I musimy zadbać, żeby Anton - Cieśla zrobił jak naj­ładniejszą trumnę.

- Mhm. Powinna być naprawdę piękna.

To nie była prawdziwa rozmowa. Krótkie zdania roz­legały się jakby obok nich, jakby nie ich dotyczyły. Ame­lia wygładziła okrywające ciało Karla białe prześcieradło, Marja poprawiła poduszkę pod jego głową. Obie płaka­ły bezgłośnie, łzy po prostu spływały im po policzkach.

- No i nawet nie poznał Arntora - westchnęła Ame­lia cichutko.

Marja mocno zacisnęła wargi.

- Nie. Ale pewnie wiesz... to on mnie przekonywał, że powinniśmy dać ci błogosławieństwo, pozwolić ci na ten ślub.

Amelia wstała i wyprostowała się. Podeszła do łóżka, przy którym matka wciąż klęczała, wygładzając niewi­doczne załamania na pościeli.

Pochyliła się wolno nad zmarłym i pocałowała go w policzek.

- Dziękuję ci, tato! Potem wyszła do uśmiechniętej małej Hanny, która w jednej chwili patrzyła przestraszona na płaczących wokół niej ludzi, ale już w następnej mogła śmiać się ra­dośnie, kiedy udało się schwycić kogoś za włosy.

- Kochane dziecko - mruknęła Maria, ocierając poli­czek rąbkiem fartucha.

Randar popłynął do wsi, by zamówić trumnę, a także załatwić transport zwłok do Lyster, i wysłać posłańca do Bendika. Fiord był spokojny, zielononiebieska woda mie­niła się pośród gór. Ostatniej nocy na szczytach od pół­nocnej strony pojawiła się cienka warstewka białego pu­chu. Powietrze stało się bardziej przezroczyste i chłodne.

Trzeba było obrządzić zwierzęta i kobiety, mimo ża­łoby, podejmowały wszystkie niezbędne obowiązki. Co­dzienne, rutynowe zajęcia przynosiły pewną pociechę, stanowiły jakiś punkt oparcia wobec tej katastrofy, która spadła na rodzinę. Wytrenowanymi przez lata ruchami obrządzały owce i krowy, pochylały się, by pogłaskać ko­ta. Małej Hannie też nie szczędziły uśmiechów przez łzy, a kiedy Amelia weszła do izby, zobaczyła, że babka roz­łożyła na stole jakieś stare suknie.

Stała i odpruwała przetarty rękaw od czarnego, weł­nianego kaftana, który w szczególnie chłodne dni nosi­ło się na świąteczną haftowaną suknię.

- Gdzie mama? - spytała Amelia cicho. Uświadomiła sobie nagle, że po raz pierwszy od bardzo dawna wypo­wiedziała to krótkie słowo. Mama.

Maria wskazała głową na alkierzyk.

- Pewnie chce być sama - szepnęła. - Chodź, przejrzy­my ubrania. Chciałabym znowu zobaczyć kościół w Lyster, a nie mogę tam pojechać w gałganach.

Uśmiechała się blado, ale głos jej drżał. Spotkanie z tamtą wsią będzie dla Marii z pewnością niezwykłym wydarzeniem. Na pewno zetknie się z ludźmi, którzy ją pamiętają i którzy kiedyś nazwali ją czarownicą. Z ludź­mi, których przyjmowała u siebie jako pastorowa... daw­no, dawno temu.

Amelia patrzyła na zniszczone rzeczy rozłożone na stole, widziała, jak starannie są pocerowane i połatane, podziwiała piękne ściegi.

Maria wyjęła niewielką szkatułkę z igłami i nićmi oraz mały ostry nożyk.

- Muszę wymienić rękawy przy kurtce Randara - po­wiedziała. - Ta granatowa jest najładniejsza, ale ma łaty przy kieszeniach. Czarna całkiem się wyświeciła i zniszczyła, ale może skórzane rękawy można by wykorzystać.

Amelia usiadła z małą Hanną na rękach, patrzyła na zręczne palce babki, które cerowały i zszywały tak, że materiał stawał się znowu cały.

Tak powinno też być z ranami w sercu, myślała. Gdy­by tak można je zacerować jedną po drugiej!

Poczuła się bardzo zmęczona. Dziecko zasnęło w jej objęciach, a ona, półprzytomna, starała się mimo wszy­stko siedzieć przy stole.

Maria spojrzała na nią znad roboty.

- Połóż się, Amelio. Odpocznij trochę.

Odprowadziła wnuczkę do łóżka, kompletnie ubraną okryła starannie kołdrą, a dziecko ułożyła w kołysce. Ci­cho śpiewała dziwną, uspokajającą melodię.

Marja słyszała śpiew, ale słów nie mogła rozróżnić. Cie­pły, niski głos matki z latami jeszcze się pogłębił, Marja za­stanawiała się, czy ona zawsze umiała tak śpiewać. Czy w ogóle kiedykolwiek jej śpiewała? Może raz czy dwa w cią­gu tych paru krótkich dni zaraz po narodzinach córki..

Niewykluczone, że tak było, zwłaszcza że ta melodia wydawała jej się znajoma. Uśmiechnęła się z goryczą. Sie­działa wyprostowana na stołku przy łóżku Karla. Złoży­ła dłonie, były bardzo zimne i z trudem nimi poruszała.

Próbowała się modlić, ale nawet w myślach nie znaj­dowała odpowiednich słów. Tysiące spraw krążyło jej w głowie. Ślub Amelii, plany Karla, jego ręce na jej na­giej skórze, powaga w jego kochanej twarzy, kiedy tulił ją do siebie.

Zdrada.

Teraz na wszystko jest za późno.

Udało jej się go oszukać. Smak zwycięstwa był gorz­ki niczym szalej.

Już żałowała. Mogła sobie na to pozwolić, skoro Karl znajdował się już poza wszelkim zasięgiem.

Nie mogła jednak inaczej, wiedziała, że jeszcze raz zrobiłaby to samo, nigdy by mu nie wyjawiła tego kłam­stwa, na którym opierało się ich życie. Nie mogłaby mu odebrać wszystkiego, w co wierzył, nie mogła sprawić takiego bólu ani jemu, ani dzieciom.

Owszem, one zawsze okazywały jej tyle wyrozumia­łości. To pewnie też by zrozumiały, zwłaszcza Amelia, która sama jest matką dziecka nie mającego ojca. Może to i prawda, że jest nim Arntor, ale Marja jakoś nie mo­gła sobie tego wyobrazić. W małej Hannie też nie znaj­dowała ani śladu podobieństwa. Karnację i rysy najwy­raźniej odziedziczyła po matce. Może z wyjątkiem tego rudego odcienia włosów, ale to przecież nie musi pozo­stać na całe życie, dzieci się zmieniają.

Marja mrugała pospiesznie, by powstrzymać łzy, sta­rała się skupić wzrok na zastygłej twarzy Karla.

- To były twoje dzieci, przez cały czas. Mój ukocha­ny mężu, były tylko twoje.

Obraz męża rozmazywał się jej przed oczyma, powie­ki opadły, oddychała ciężko. Wiedziała, że teraz może już być spokojna, cokolwiek by się stało, Karl nie bę­dzie już cierpiał. Zaczynała myśleć o tym, że są być mo­że powody, by powiedzieć prawdę Amelii.

Czy to by zmniejszyło jej żal po ojcu?

A może raczej by go spotęgowało?

Marja ukryła twarz w dłoniach. Była tak zbolała i wstrząśnięta, że nie bardzo mogła pojąć, skąd jej się wzięły takie trzeźwe myśli. Zawsze w takich chwilach rozpaczliwie szukała wsparcia u Karla. Zawsze mogła zrzucić na niego swój ból i cierpienie, a on dźwigał to, dopóki nie odzyskała sił na tyle, by sama podjąć swoje problemy. Teraz Karla nie ma. Została całkiem sama z tym najstraszniejszym bólem, jaki kiedykolwiek od­czuwała. Musiała nad tym panować z całych sił, bo gdy­by się załamała, mogłaby postradać zmysły. Starała się więc myśleć o dniu jutrzejszym i o następnym, i o je­szcze jednym. Myślała: nadejdzie taki dzień, że znowu zacznę odczuwać radość. Rzecz równie pewna jak to, że po zimie nadejdzie wiosna.

Ale słowa utraciły wszelki sens, nie było w nich logiki.

Nigdy przecież nie odzyska życia, które dzieliła z Karlem.

A w takim razie jaki sens będą miały te dni?

Marja odczuwała to tak, jakby została rzucona do ja­kiegoś ciemnego, zimnego strumienia, miotała się jak w szalonym tańcu, napotykała mroczne jamy, do któ­rych nigdy nie docierało światło dnia.

Nie, nie, wytrzymaj!

Jest tyle spraw, o które musisz walczyć! Spada teraz na ciebie wielka odpowiedzialność, musisz być silna. Karla nie ma, zostałaś całkiem sama! Tyle rzeczy trzeba ułożyć, tyloma się zająć. Tygodnie będą teraz długie, skoro Wdowia Zagroda utraciła swego pana, a służba swego szanowanego chlebodawcę.

Amelia zaś utraciła jedynego ojca, jakiego znała.

Ona kochała go tak jak samą siebie.

Może nawet bardziej.

Marja wyprostowała się, opuściła ręce, odsłaniając twarz. Stwierdziła, że trzeba dolać oliwy do lampki.

W izbie pieśń Marii umilkła, teraz słychać było tylko cichutkie nucenie, jak to często bywa, kiedy stara kobie­ta siada nad szyciem.

Maryjka poszła do matki. Zobaczyła ubrania na sto­le, widziała, że po policzkach Marii płyną łzy, może z powodu wysiłku nad męczącą wzrok pracą?

Odłożyła ją na widok córki.

Obie kobiety mierzyły się nawzajem, jakby widziały się po raz pierwszy. Oczy obu były niebieskie, Marji ciemne niczym woda w górskim jeziorku, Marii jaśniej­sze, niczym lipcowe niebo.

- Mamo, pozwól, żebym ci opowiedziała o Karlu. Maria uśmiechnęła się szeroko i ujęła rękę córki.

- Chętnie, Maryjko. Bardzo chętnie. Córka przymknęła oczy, twarz jej złagodniała, bru­zdy na czole się wygładziły.

- Ledwo skończyłam szesnaście lat, mamo, ale Gjer­trud nie miała już nade mną żadnej władzy.

Opowiedziała o tym, jak wyciągnęła swoją przybra­ną matkę do Lyster, i o tym, jak sobie zaplanowała, że zemści się na Revelinie. Na dźwięk tego nazwiska Ma­ria drgnęła. To przecież on odebrał jej status żony pa­stora Mogensa, ale nie zadowolił się tym. Nieustannie jątrzył, rozsiewał złe pogłoski, zdobywał fałszywych świadków, posługiwał się kłamstwami i półprawdą, w końcu dopiął swego, Maria została skazana za czary. Ale w ostatniej chwili on sam też został zdradzony, i to przez własną żonę. Nieszczęsna Cecilia wyjawiła sądo­wi intrygi męża i uchroniła Marię przed stosem. Mimo wszystko jednak uznano, że musi ponieść jakąś karę, bo bardzo wiele spraw nie zostało wyjaśnionych, a oskar­żona nie potrafiła się wytłumaczyć. Poza tym za takimi kobietami zła opinia ciągnie się przez wiele lat. Została więc skazana na dożywotnie wygnanie do cieszącego się ponurą sławą obozu rybackiego na dalekiej Północy. Nikt jeszcze nie słyszał, żeby ktoś wrócił stamtąd żywy.

Aż do tej pory.

Marja opowiadała dalej pewnym głosem. Jej oczy ożyły, pojawiła się w nich namiętność, gdy przedstawia­ła swoją palącą potrzebę rozliczenia się z nikczemni­kiem, która popchnęła ją śladami matki do Lyster.

Matka wiedziała już sporo o tamtych wydarzeniach, zaraz pierwszego wieczora córka opowiedziała w ogól­nych zarysach o swoim losie. Teraz jednak wszystko sta­wało się bardziej zrozumiałe, poznawała, jakimi uczu­ciami kierowało się jej dziecko.

- Nie mogłam się z tym pogodzić, mamo. Nie mo­głam wybaczyć, że on odebrał wszystko i tobie, i mnie. Nie zastanawiałam się zbyt wiele nad twoimi uczuciami, byłam jedynie zajętym sobą dzieckiem. Wykorzystywa­łam ludzi, odnosiłam się do nich dobrze, kiedy to się opłacało, a byłam twarda i nieustępliwa wobec tych, których nie potrzebowałam. Nie zastanawiałam się, czy kogoś ranie. Byłam okrutna... wobec Karla również, on był tylko pionkiem w mojej grze.

- Ale przecież go kochałaś? Marja zacisnęła pięści i jęknęła.

- Tak. W końcu zaczęłam go kochać. Kiedy Justitian wrócił do domu z Nadjaną i wszystkie moje plany ru­nęły w gruzy.

Maria zmuszała się, by wierzyć w tę historię. Jakież to wszystko nierzeczywiste. Ta dziwna Nadjana... nie­rządnica, pozbawiona skrupułów dziwka, kobieta nieu­stannie wywołująca niepokój na Skjaervaer. Więźniarka, która uciekła pozbawioną wioseł łodzią podczas sztor­mu. A potem pojawiła się w rodzinnej wsi Marii jako synowa jej największego wroga! To niewiarygodne. A je­szcze trudniej było jej wyobrazić sobie tę kobietę ze wschodu jako przyjaciółkę swojej córki i obecnie opie­kunkę syna Maryjki.

Maryjka doprowadziła opowieść do końca. Nie wyjawiła matce swojej najgłębszej tajemnicy, nie miała takie­go zamiaru. Mimo to Maria dowiedziała się bardzo wiele.

- Tak go kochałam, mamo. Nie mogę sobie wyobra­zić, że to już koniec, że nie będę już miała okazji podzię­kować mu za wszystko, co dla mnie zrobił... Och, ma­mo, jak ja sobie dam radę całkiem sama?

Maria chciała jej przypomnieć, że ma wokół siebie wiele życzliwych i kochających ją osób, że wcale nie jest sama. Ale żałoba już wywołała głębokie cienie pod ocza­mi młodej kobiety, więc Maria nie powiedziała nic. Do­wiodą jej w codziennym życiu, że nie wszystko utraciła.

Pozwoliła córce popłakać, potem jednak spokojnie podzieliła się z nią pracą, to zawsze uspokaja i przyno­si pociechę. Siedziały obok siebie i szyły, dopóki mała Hanna się nie obudziła i Amelia, blada i zgaszona, nie przyszła z nią do izby.

Pierwszy dzień bez Karla dobiegał końca.

Zdaniem Marji był długi niczym nie mający kresu ko­szmarny sen. Wszyscy popadli w uczuciowe odrętwie­nie. Ona sama też się na to godziła, musiała przyjąć do wiadomości, że nic nie przywróci Karla do życia. Z pu­stką w głowie ułożyła się do snu.

Sama, w izbie na sofie.

Po kilku godzinach wstała i na palcach poszła” do po­koiku, w którym wciąż paliła się lampa. Położyła się na swojej połowie łóżka i zasnęła. Martwe ciało Karla leża­ło obok, ale jego obecności Marja nie zdołała odtworzyć.

ROZDZIAŁV

Kolejne grupki odwiedzających Marja przyjmowała z martwą twarzą i sinymi wargami. Ubrana była niczym królowa. Nikt nie widział czegoś równie wspaniałego jak jej ciemna jedwabna suknia. Zdobiły ją białe koron­ki przy rękawach i pod szyją, które jednak dzisiaj zosta­ły schowane pod czarnymi mankietami zapinanymi na srebrne guziki. Lśniące czarne włosy, ułożone na wodę z cukrem, zaczesała gładko z czoła. Z tyłu upięła je w wielki kok, który ukryła pod haftowanym czepcem.

Przy nabrzeżu Meisterplassen ludzie wysiadali z ło­dzi. Ludzie, którzy nigdy przedtem nie postawili stopy na tej ziemi, i tacy, którzy dobrze znali to miejsce. Sunniva przyjechała sama, jej mąż był na polowaniu gdzieś pod lodowcem. Jeden syn towarzyszył ojcu, drugi po­szedł z kolegą na górskie pastwisko, żeby przynieść za­pomnianą tam skrzynkę z narzędziami.

Sunniva wygląda jak obca, pomyślała Marja, a przecież to moja przyrodnia siostra. Ta duża, łagodna kobieta o ru­mianych policzkach nie mówiła dziś wiele, jakby się sku­liła wewnętrznie, kiedy przekroczyła próg domu żałoby.

Miała na sobie prostą, szarą suknię w czarne paski. Na głowie nosiła czepek podobny do tego, jaki miała Marja, ale bez pięknego haftu i kosztownej podszewki.

Sunniva przyniosła szarlotkę upieczoną z najlepszej świeżej mąki, posypaną z wierzchu solą i grubym cukrem. Złożyła kondolencje w imieniu całej swojej rodzi­ny, ale nie zabawiła długo. Maria poczuła głęboki smu­tek, kiedy ta dorosła kobieta machała jej, jakby onie­śmielona, na pożegnanie.

To przecież jej córka.

Ukochane dziecko Mogensa.

A tymczasem teraz obie wcale się nie znają.

Nigdy nie udało jej się porozumieć z dorosłą Sunnivą. Zresztą z młodą też chyba nie. Sunniva od samego uro­dzenia jakby stapiała się w jedno z otoczeniem. Na pierw­szym okresie jej życia zaciążyła moja żałoba po utracie Petera, myślała Maria ze smutkiem. Ów nowo narodzo­ny chłopczyk przeżył ledwie kilka godzin, Sunniva nato­miast, jego bliźniacza siostra, była silniejsza i zdrowsza niż jakikolwiek inny znany Marii noworodek.

Mój Boże, ja chyba w głębi duszy oskarżałam ją o śmierć małego Petera...

Czy to dlatego Sunniva zawsze trzymała się ode mnie z daleka? Czyżbym ją od siebie odpychała, nie bardzo zdając sobie z tego sprawę?

Maria zapragnęła pobiec za córką, zatrzymać ją, ale łódź już odpływała od brzegu. A zresztą co mogłaby jej powiedzieć?

Mają jeszcze przed sobą trochę czasu.

Może któregoś dnia zbliżą się do siebie, jeśli Sunniva zechce. Sprawiała jednak wrażenie bardzo zadowolonej ze swego życia, widocznie była szczęśliwa z Bjornarem w zasobnym dworze.

Maria ciężko przełknęła ślinę. Nauczyła się godzić z takimi sprawami.

Skupiła się teraz na gościach, roznosiła tace z ciastem, częstowała kanapkami. Nikt z tych, którzy przyszli czu­wać przy trumnie Karla, nie powinien stąd wyjść z pustymi rękami, tak nakazuje obyczaj. A dzisiejszego wieczoru trumna zostanie wyniesiona z domu, żeby przewieźć do­brego pana do Lyster, gdzie czekają na niego kolejni ża­łobnicy. Tam z pewnością przyjdzie ich znacznie więcej, myślała Maria ze smutkiem. Będą składać kondolencje, używając bardziej uroczystych, może nawet napuszonych słów, wyrazy żalu będą staranniej sformułowane, a prze­mówienia nad grobem pompatyczne!

Marja otuliła się szczelnie szalem, przez cały czas sta­rała się być jak najbliżej Amelii.

Nagle usłyszała, że córka jęknęła cicho, spojrzała ku drzwiom i zrozumiała, dlaczego.

W progu stał ów Arntor z jakąś czarnowłosą kości­stą kobietą u boku. Hjordis, ubrana na brązowo. A z ty­łu za nią, prawie przyciśnięty do futryny, jasnowłosy mężczyzna z brązowym kapeluszem w rękach. Bendik.

Inni znajdujący się w pokoju ludzie, przypadkowi znajomi i tacy, którzy przyszli tu z czystej ciekawości, zaczęli z wolna wychodzić. Hjordis cofnęła się pod ścia­nę, goście wymykali się jeden za drugim z pochylonymi głowami, kilkoro wzięło po drodze jeszcze jeden kawa­łek ciasta z tacy stojącej na stoliku przed Randarem.

W końcu drzwi za obcymi się zamknęły.

Arntor pochrząkiwał onieśmielony.

Hjordis podeszła wprost do Amelii i objęła ją chudy­mi ramionami. Amelia przytuliła się do tej kościstej isto­ty, poczuła bijący od niej zapach dymu, słonej wody i wełny.

- Biedna Amelio, takie nieszczęście! Twój szanowny tatuś, taki jeszcze młody...

Amelia dziękowała, starając się powstrzymać łzy i uwol­nić z objęć Hjordis. Przedstawiła swoją matkę. Hjordis nie­mal niedostrzegalnie zmarszczyła czoło, ale ukłoniła się głęboko, najwyraźniej zdecydowana przywitać się z Marją jak z szacowną nieznajomą.

- Droga pani, tak mi przykro z powodu pani ciężkiej straty - powiedziała, a zabrzmiało to tak obco i wyszu­kanie, że Amelia omal się nie roześmiała mimo trawią­cego ją bólu. Przez cały czas jednak spojrzenie dwojga oczu parzyło jej policzek, bardziej odczuwała obecność Bendika, niż go widziała. Stał bez ruchu tuż obok Ran­dara. Jednym uchem słuchała, jak wita się z jej dziad­kiem. Najwyraźniej nie zdradził mu, kim jest. Arntor stał bez słowa i kołysał się lekko w tył i w przód, pot perlił mu się na czole. Amelia podeszła do niego.

- To... pewnie nie wypada, ale... Nie powinienem był przychodzić, ale Hjordis mówiła...

- Witaj, Arntor. Mój ojciec z pewnością by to doce­nił. On... cieszył się, że cię pozna.

Arntor znowu odchrząknął. Dźwięk zabrzmiał ostro i jakoś przenikliwie w ciszy, nieszczęsny Arntor wiercił się, nie bardzo wiedząc, co ma powiedzieć czy zrobić. Marja w jedwabnej sukni przyciągała jego spojrzenie, zarazem jednak spuszczał wzrok jakby zawstydzony.

Amelia wyczuła, że Bendik przechodzi przez izbę za jej plecami. Odwróciła się i zobaczyła, że wyciąga rękę do Marji, która ujęła ją, przyciągnęła chłopca do siebie i mocno przytuliła. Znowu to dławiące pieczenie w pier­si. Musiała oddychać głęboko i spokojnie, żeby po­wstrzymać rozpacz, która rozpalała się teraz płomie­niem gwałtowniejszym niż kiedykolwiek przedtem.

- Pani Marjo, tak bardzo pani współczuję... a jednocze­śnie sam tak strasznie żałuję wszystkiego, co utraciłem...

Marja miała łzy w oczach, patrzyła na Bendika z głę­bokimi bruzdami na czole.

- Odszedłeś, Bendik. Sam wybrałeś...

Bendik z bolesnym świstem wciągał powietrze do płuc.

- Nie zawsze mamy wybór, pani Marjo. Amelia musiała odwrócić wzrok. Wiedziała, że jeśli teraz spojrzałby jej w oczy, mogłaby stracić panowanie nad sobą.

Słyszała, że matka robi Bendikowi wymówki.

- Karl wiele się zastanawiał nad powodami twojego zachowania, Bendik. Nie mógł uwierzyć, że zniknąłeś tak nagle... docierały do nas różne dziwne rzeczy.

Bendik odetchnął głęboko.

- Proszę pani, ja... Marja poprowadziła go bliżej ściany, rozmawiali tam przyciszonymi głosami. Amelia nie mogła się ruszyć. Stała, przyciskając chusteczkę do twarzy, na szczęście nikt się nie zdziwi, że dzisiaj w tym domu płyną łzy.

- Pojawiła się pewnie jakaś dziewczyna - mówiła Marja. Amelia myślała, że serce wyrwie się jej z piersi. Nie słyszała odpowiedzi. Widocznie Bendik tylko skinął głową. Otrząsnęła się z odrętwienia, zaprowadzi­ła Arntora i Hjordis do dziadków. Goście witali się skrę­powani. Znajdowali się na obcym gruncie, tu musieli po­rzucić prostackie obyczaje z wybrzeża.

Ale Maria uściskała Hjordis, zapytała, jak jej się po­wodzi, a Randar, pochrząkując, dziękował, że tak zaję­ty człowiek jak Arntor znalazł czas, by do nich przyjść.

Poczęstowano ich ciastem i piwem, ale Hjordis, po­ciągając nosem, wpatrywała się w stojący na kuchni dzbanek, w którym Maria gotowała kawę.

Amelia nakrywała do stołu. Nie mogła przez cały czas unikać wzroku Bendika, śmiertelnie się bała, że ktoś z zebranych coś zauważy. Byli bratem i siostrą, choć się nawzajem nie znali. Matka wiedziała, że Ame­lia przypadkiem spotkała Bendika w czasie choroby Synnevy. Był jej niedawno odnalezionym przyrodnim bratem i tak musiała go traktować.

- Drogi bracie, chciałabym zapytać, jak się czuje two­ja żona?

Westchnął cicho, odłożył kawałek ciasta na talerz. Obie Marie zamilkły, one też chciały się dowiedzieć cze­goś o Synnevie.

- Dużo odpoczywa... jej czas się zbliża. Jest bardzo zmęczona.

Maria skinęła głową. To zrozumiałe. Bendik patrzył na Amelię.

- Muszę jej pilnować dzień i noc. Taka jest niespo­kojna i wszystkiego się boi. Kiedy leży bezradna, najroz­maitsze myśli przychodzą jej do głowy.

- Tak, ty też masz swoje zmartwienia - westchnęła Marja.

Bendik gwałtownie się zarumienił.

- Przepraszam... Nie powinienem był mówić o moich drobnych zmartwieniach. Nie teraz... Kiedy pani mąż nie żyje.

Zaczerwienione oczy Marji uśmiechały się do niego.

- Powinieneś nazywać go ojcem, Bendik. Bendik skulił się nagle, patrzył na nią uważnie.

- Skoro pani tak mówi... niczego bardziej nie pragnę. Marja znowu westchnęła, splatała ręce, jedną stopą stukała w nogę od stołu. Jaka ona bezradna, pomyślał Bendik, jakby zamierzała skoczyć w przepaść albo jak­by ją ścigał jakiś niewidzialny mały diabeł. Ale pewnie ból i żal mogą się wyrażać również w ten sposób. Nie wszyscy są bladzi, milczący i cisi.

Napotkał spojrzenie Arntora. Widział, że ten biednie ubrany człowiek patrzy gdzieś w przestrzeń, jakby za nic nie chciał z nikim nawiązać kontaktu. Jego duża siostra siedziała obok Marii i dopijała drugą szklaneczkę gorącej kawy. Ten czarny gorzki napój podawano w bar­dzo ładnych, niedużych szklaneczkach z podstawkami, przeznaczonymi chyba do słodkiej wódki lub starego wina. Dwoje niezdarnych, biednych ludzi to przyjacie­le Amelii, Bendik wiedział o tym. Słyszał też, że z tym właśnie Arntorem się zaręczyła. Im dłużej przyglądał się temu człowiekowi, tym trudniej było mu uwierzyć.

Ta wykrzywiona grymasem twarz. Blizna na policzku. Głębokie bruzdy na czole, przerzedzone zęby, świadczą­ce o niejednej bójce. Włosy, ciemne, przetykane siwizną, sterczące niczym sierść bardzo starego psa. Oczy miał nieduże, teraz zmrużone, ale spojrzenie bardzo uważne, niemal podejrzliwe. Dłonie szerokie i zgrubiałe od cięż­kiej pracy, brud w pęknięciach skóry pewnie niełatwo by­łoby zmyć. Ten człowiek musi mieć z pięćdziesiąt lat!

Nosił starą, połataną kurtkę, spodnie były poprzecierane na kolanach i kantach. Wciąż chrząkał i pokasływał, wiercił się na stołku, jakby oblazły go tysiące mrówek.

To z pewnością nie jest mąż dla Amelii.

Bendik z goryczą przywołał sam siebie do porządku. Naprawdę on nie ma żadnego prawa tak siedzieć i wy­szukiwać wad narzeczonego Amelii. Prawdopodobnie nie istnieje na świecie taki mężczyzna, którego by uznał za godnego swej siostry. A co ona myśli na temat Synnevy? Gdyby nie... Gdyby nie...

Cichy głos Marji wyrwał go z rozmyślań. Nie potra­fił zająć się niczym innym, ten temat nieustannie wra­cał jakby sam z siebie, za każdym razem zresztą wszy­stko wydawało się coraz bardziej bezsensowne.

- Bendik, zostaniesz chyba z nami przez jakiś czas?

Bendik drgnął, starał się wydobyć jej twarz spośród otaczających go cieni, otrząsnąć się z upiornych myśli.

- Dziękuję... dziękuję, ale myślę, że powinienem wra­cać. Synneva nie może tak długo być sama.

- Zabierz ją następnym razem. Powiedz, że ją pozdra­wiamy i życzymy jej wszystkiego najlepszego! Pewnie za kilka tygodni nadejdzie jej czas, musisz jej obiecać, że Amelia będzie wtedy przy niej.

Bendik spojrzał bezradnie na Amelię, która również zdawała się być zaskoczona słowami matki. Ona sama nie myślała o tak odległej przyszłości, odsuwała tę spra­wę, przekonywała samą siebie, że matka ma pod tym względem dużo większe doświadczenie, nie mówiąc już o babce. Odebrała zaledwie kilka porodów i pomogła paru cierpiącym brzemiennym kobietom. Za nic nie chciała przyjąć do wiadomości, że mogłaby pomagać przy narodzinach dziecka Bendika.

Marja jeszcze raz uściskała Bendika, on najpierw stał bez ruchu, a potem uniósł ręce i odwzajemnił uścisk.

- To przecież wnuk Karla, rozumiesz. W dziecku Synnevy będzie żyć jakaś cząstka jego. Ja sama chętnie bym asystowała przy narodzinach, ale teraz chyba nie będę miała czasu. Te wszystkie sprawy, wiesz... wszystkim trzeba się zająć, każdy powinien dostać swoje.

Bendik poczuł, że znowu się rumieni. Marja chyba nie myśli, że on mógłby żądać czegoś jeszcze... Zanim znalazł odpowiednie słowa, ona dodała:

- Zadbam o ciebie, Bendik.

- Ja... Już swoje dostałem. Sto talarów, konia, łódź, ubrania...

Marja roześmiała się, ale śmiech zabrzmiał sucho, nie było w nim radości.

- Drobiazgi, Bendik. Wiem, że Karl dałby ci o wiele więcej. Dostaniesz to, co ci się należy. Ufam, że wyko­rzystasz to jak najlepiej, w interesie wnuka Karla.

Wstyd palił go przez cały czas, gdy wiosłował pod prąd w stronę Bondeviki.

Synneva nie nosi przecież wnuka Karla.

Zdawał sobie sprawę z tego, że słowa Marji brzmiały­by inaczej, gdyby o tym wiedziała. Domyślał się jednak także, że nie miałoby to wielkiego wpływu na jej pełne dobrej woli zachowanie. Dlatego nic nie mówił, nie chciał gasić bladego uśmiechu, jaki pojawiał się na twarzy tej kobiety, kiedy mówiła o wnuku swego zmarłego męża.

On sam ani na moment nie potrafił wyobrazić sobie te­go dziecka. Zawsze myślał o nim jako o pozbawionym twarzy zarodku człowieka. Próbował też przedstawić so­bie Synnevę jako matkę, ale to było równie trudne jak po­jąć, że on sam zostanie wkrótce w pewnym sensie ojcem.

Zaciskał zęby i wiosłował z całych sił.

To nieszczęsne maleństwo będzie mimo wszystko mia­ło ojca. Jeżeli Bendik zdoła mu to okazać, malec nie bę­dzie cierpiał. Zresztą nie musi się dowiedzieć, kto go spło­dził i w jakich okolicznościach. Nie musi wiedzieć nic o przeżyciach matki ani z jakiego domu ona pochodzi.

Ból zelżał, kiedy Bendik zbliżył się do brzegu.

Obietnice Marji dawały mu poczucie bezpieczeństwa. Skoro tak, to nie potrzebuje się bać głodu ani biedy dla swoich najbliższych. Nigdy nie będzie musiał walczyć o to, by napełnić żołądek dziecka, nakarmić siebie i Synnevę. Mają wszystko, co konieczne, by żyć w dostatku.

Wszystko.

Odpoczywał wsparty na wiosłach, pozwalając, by łódź spokojnie przebyła ostatni kawałek do kamienia, przy którym ją cumował.

Przyglądał się miejscu, które jeszcze nie było domem. Wielki głaz, dwie nieduże zagrody, gdzie mieszkali są­siedzi, spory dwór w oddali, położony wysoko nad okolica, gdzie latem poranne słońce zaczynało świecić, kie­dy w dolinach panowała jeszcze noc.

Bondeviki.

Przytulny, urodzajny zakątek. Przyjaźnie usposobie­ni krewni zaledwie godzinę drogi łodzią stąd. Dobrzy sąsiedzi, którzy teraz wzięli Synnevę pod swoje skrzy­dła. Może chcieli złagodzić wyrzuty sumienia, dać upust współczuciu, a może postępowali tak, bo doznawali ulgi, że ich los nie jest taki najgorszy.

Zauważył, że wargi układają mu się w coś na kształt uśmiechu.

Mimo wszystko powinien być wdzięczny za takie ży­cie. Za każdym razem, kiedy Amelia znajdowała się gdzieś w pobliżu, ogarniała go straszna desperacja. Wie­dział, że Synneva, Arntor, życzliwość Marji, to wszyst­ko są nieważne drobiazgi. Chętnie by to odrzucił, mach­nął ręką na cały świat.

Gdyby tylko...

Myśli znowu zaczęły krążyć tym samym co zawsze torem, zapomniał wyjść z łodzi, siedział i patrzył przed siebie, żółte liście i niebieskie niebo zlewały się przed je­go oczyma w barwną zasłonę.

Gdyby ona nie była jego siostrą...

Wciąż tylko rozsądek przyjmował do wiadomości tę straszną prawdę. Serce nie chciało tego uczynić, nie mo­gło, protestowało, tłukąc się boleśnie w piersi za każ­dym razem, kiedy Bendik spotykał Amelię.

Mocno tupał w dno łodzi kołyszące się pod nim.

Prawie nienawidził swego zmarłego ojca za to, że spłodził właśnie Amelię, i było to uczucie tak silne, że kark mu poczerwieniał ze wzburzenia.

- Musimy przełożyć ślub - powiedziała Amelia, pa­trząc gdzieś przed siebie.

Wszystkie trzy kobiety czuwały również tej nocy, trzeciej od śmierci Karla. Przy nabrzeżu stała gotowa łódź, wielki handlowy kuter, własność sąsiadów Wdo­wiej Zagrody. Trumna też była gotowa. Marja widziała, jak ludzie wnoszą ją do domu, nie miała jednak siły pa­trzeć, jak układają w niej zmarłego męża. Teraz spoczy­wał w białej koszuli, z monetami na powiekach i swoją starą książką psalmów w sztywnych, złożonych dło­niach. Wydawał jej się obcy, twarz stanowiła jedynie maskę, rysy się zmieniły, nie mogła ich rozpoznać, jakby tam leżał jakiś inny mężczyzna.

Poprzedniego wieczoru płakała, kiedy żałobnicy ode­szli i izba zrobiła się strasznie pusta. Uśmiechała się bla­do, witała i żegnała z odwiedzającymi, uważała na każ­dy ruch, na każdą minę, żeby nie można jej nic zarzucić.

Teraz siedziała z postarzałą twarzą na miejscu Randa­ra i patrzyła, jak Amelia i Maria krzątają się, noszą ubra­nia, papiery, buty, skrzynie z jedzeniem, wszystko, co trzeba zabrać do Lyster. Liczyły się z tym, że ich nieobec­ność potrwa co najmniej tydzień. Randar sprowadził już starszą kobietę, która miała w tym czasie pilnować domu i doglądać inwentarza. Mnóstwo różnych jesiennych prac zostało zaniedbanych, Randar niepokoił się tym, ale oczywiście niczego po sobie nie pokazywał. Marja wciąż była przerażona i rozdygotana.

Teraz przyglądała się Amelii, jakby chciała się prze­konać, jakie uczucia kryją się za słowami córki.

- Przełożyć ślub? Tak, tak się zwykle robi. To znaczy w normalnej sytuacji.

Czekała. Amelia składała powoli czarną halkę, układała ją starannie między butami i kurtkami z żaglowego płótna.

- Chodzi mi o to, że czeka nas rok żałoby, tak prze­cież się należy. Chociaż ja będę zawsze opłakiwać tatę tak samo szczerze...

Wykrzywiła twarz, zmarszczyła czoło i zmrużyła oczy, by powstrzymać cisnące się łzy. Maria zapytała ostrożnie:

- Ale czy ty, Amelio... czy ty chcesz czekać tak długo?

Nie miała odwagi pytać, czy może Amelia nie jest mi­mo wszystko do końca przekonana o słuszności swojej decyzji, bała się, że taka rozmowa może załamać nie­szczęsną dziewczynę.

- Nie... to znaczy tak... ja nie wiem. Wszystko wokół mnie jakby się... rozsypało...

Maria objęła wnuczkę. Matka dziewczyny siedziała bez ruchu u końca stołu, czuła jakieś nieprzyjemne pul­sowanie w brzuchu jak po silnym uderzeniu. Patrzyła na swoją matkę i córkę, słyszała ich rozmowę, zdumio­na, że się do niej nie włącza, nie wypowiada własnego zdania w tej sprawie.

Niech same decydują, pomyślała zmęczona.

Ty byś, Karl, pochwalił mnie za to, prawda?

Maria przyprowadziła Amelię do stołu.

Otarła wilgoć z policzka, stwierdziła, że twarz Ame­lii jest szara i opuchnięta. Oczy wydawały się większe niż zazwyczaj, lśniące i bardzo niebieskie. Dostrzegała w nich strach.

- W takim razie trzeba go zawiadomić. W najbliższą niedzielę miały być nasze zapowiedzi...

Maria z westchnieniem skinęła głową.

Złożyła ręce, wiedziała, że ten obowiązek spada na nią. I Amelia, i Marja miały dość zajęcia z przygotowa­niami do pogrzebu, poza tym obie były w szoku, balan­sowały na cieniutkiej granicy między uczuciowym oszołomieniem a strasznym, pełnym desperacji żalem. Amelia spojrzała w ściągniętą twarz matki.

- Mamo... jesteś bardzo zmęczona. Moja biedna mama...

Marja poczuła obejmujące ją szczupłe ramiona, w żo­łądku jakby się coś rozwiązało, jakieś łagodne ciepło, słodkie i gorzkie zarazem, rozchodziło się po jej lodo­watym ciele.

- On nigdy nie będzie taki, jak tata był dla ciebie, ma­mo. Niewielu jest takich jak tata, trafiają się tylko wy­branym. Ale on jest dobry, mamo. I wiele mu zawdzię­czam. Ja... Nie chcę innego.

Marja nawet nie próbowała nic mówić, gardło miała zaciśnięte, a język jakoś dziwnie wielki.

Przytuliła tylko Amelię mocno do siebie, wchłaniała w siebie jej zapach.

Jasne, bujne włosy mieszały się z jej czarną czupry­ną, siedziały przytulone do siebie, czuły nawzajem bicie swoich serc, zdawały sobie sprawę, że ta bliskość jest czymś nowym, niemal obcym, mimo to nieskończenie dobrym.

- Myślę, że ojciec uznałby twoje racje. On nie miał nic przeciwko temu małżeństwu, może rozumiał więcej niż ja. On... robił mi wymówki, Amelio.

Uniosła głowę z ramienia Amelii i popatrzyła córce prosto w oczy.

- Ostatniego wieczoru... rozmawialiśmy o tym Arntorze. Rozmawialiśmy o wielu sprawach...

Marja znowu się oddalała, oczy stawały się puste, da­lekie, ale nagle otrząsnęła się, kontynuowała przerwane zdanie.

- On chciał, żebyśmy Wdowią Zagrodę przepisali na ciebie, Amelio.

Dziewczyna zamarła na moment, a gdy napotkała spojrzenie babki, zobaczyła, że zaskoczenie miesza się w nim z niedowierzaniem.

- Ależ mamo, ty jesteś przecież jeszcze młoda, przez wiele lat możesz sama zarządzać dworem...

Marja uśmiechnęła się cierpko.

- Nigdy nie lubiłam nazwy, jaką ludzie nadali nasze­mu majątkowi. Nie należę do tych, którzy wierzą we wszelkie tego rodzaju przepowiednie, ale teraz zaczy­nam się zastanawiać. Dlatego postaram się zmienić na­zwę, zanim dostaniesz papiery.

Amelia przyglądała się twarzy matki. Widziała teraz na niej leciutkie rumieńce, Marja raz po raz przełykała ślinę.

Mama nie uważałaby chyba za wielką tragedię, gdy­bym i ja stała się godna tej nazwy, pomyślała Amelia. Ona nie lubi Arntora. Najbardziej by chciała, żebym wyjechała z nią i została w domu bez żadnego męża. Tyl­ko że obiecała tacie i teraz musi mi zostawić swobodę wyboru. Obiecała, więc nie może nie dotrzymać.

- A zatem, Amelio, jeśli chcesz, możesz wyjść za mąż. Mam jednak nadzieję, że Arntor zdaje sobie sprawę, że zamieszka w twoim domu, na twojej ziemi, w twojej wsi. Wszystko będzie należało wyłącznie do ciebie, tak oboje z tatą postanowiliśmy.

Amelia czuła, że drapie ją w gardle. Utkwiła wzrok w podłodze.

- Jestem pewna, że on uszanuje waszą decyzję. Roz­mawialiśmy już o tych sprawach...

Na twarzy Marji pojawił się wyraz ulgi.

- Więc ty mimo wszystko tego pragniesz?

Amelia odwróciła twarz ku ścianie. Coś w niej chcia­ło protestować, ale nie dlatego, że bała się życia z Arntorem. Dlatego, że podejmując tę decyzję ostatecznie oddali się od Bendika.

Ucieczka, kryjówka. Coś, co ją zatrzyma na zawsze, a on odejdzie.

Ale przy Arntorze będzie mogła przynajmniej zacho­wać choćby odrobinę wspomnień o Bendiku. Przeżyje resztę życia, nie pozwalając żadnemu mężczyźnie wkro­czyć w tę sferę, którą ofiarowała jedynie Bendikowi.

Myśl o tym napełniała ją ciepłem i spokojem.

Wiedziała, że to bardzo marny fundament małżeń­stwa, wiedziała, że jako właścicielka dworu nie mogłaby narzekać na brak starających się. Ale nie chciała nawet myśleć o czymś takim, rany w jej duszy wciąż krwawi­ły, zerwane zaręczyny, zawód, rozczarowanie.

Nie.

Arntor będzie ochroną przed tą stroną życia. Bez­pieczną, pełną życzliwości, a niekiedy nawet zabawną ochroną. Poza tym on jej potrzebuje, i to nawet bardziej niż ona jego. Dobrze było mieć taką świadomość.

- Nie chciałabym sprawić mu zawodu - szepnęła cicho. Maria uśmiechnęła się, podziwiała siłę, która kryła się w drobnym ciele Amelii.

Matka dziewczyny patrzyła przed siebie, mocno za­ciskając wargi.

- No. W takim razie sprawa wyjaśniona, wszystko odbędzie się skromnie i bez rozgłosu.

Amelia potwierdziła skinieniem głowy.

Zresztą o żadnym hucznym weselu w ogóle nigdy nie mogło być mowy. Przecież nie będzie to święto miłości, ona sama nawet myśleć nie mogła, że będzie patrzeć na tańczą­cych, roześmianych, podchmielonych ludzi, kiedy jej świat zrobił się mroczny, a pustka po ojcu nie do zniesienia.

- Poprosimy pisarza, żeby przygotował dokumenty. A potem pójdziemy do pastora. Tylko nie wiem, co ja będę robić później... muszę się zastanowić.

Marja wierciła się niespokojnie, głos miała szorstki, a w jej słowach wyczuwało się lęk:

- Chyba teraz wrócisz do domu, Amelio? Skończysz nareszcie z takim życiem. Córeczko, ty nie możesz...

Amelia odwróciła głowę, znowu zobaczyła strach w oczach matki.

- Mamo, ja teraz nie mogę o niczym decydować, nie jestem w stanie...

Pospieszne spojrzenie ku otwartym drzwiom, białe świece przy trumnie...

- On chciał, żebyś wróciła do domu - wyszeptała Marja z płaczem.

Amelia pochyliła głowę. Ogarnął ją gniew na matkę za to, że stara się wywierać taką presję. Wiedziała jed­nak, że matka mówi prawdę. Ostatnia wola taty...

Należy ją wypełnić.

Kiedy sobie to uświadomiła, doznała wielkiej ulgi, jakby czyjaś delikatna ręka ujęła jej serce i sprawiła, że oddech stał się swobodniejszy.

- Wrócę do domu - powiedziała niemal niedosłyszalnie. Maria znowu podniosła się z miejsca, lekko drżący­mi rękami wygładzała ubrania w podróżnym kufrze.

ROZDZIAŁ VI

Nigdy nie miała zapomnieć głuchych uderzeń mokrej jesiennej ziemi o trumnę Karla Oppdala. Żelazne okucia na drewnianej łopacie pastora zgrzytały o małe kamyki w wysokiej pryzmie czarnego piachu. Amelia przestała słuchać monotonnego głosu kapłana. Docierało do niej tylko ciężkie dudnienie i ostre zgrzyty niczym bolesne ciosy w samo serce.

...z prochu powstałeś i w proch się obrócisz...

Powstrzymywała się, by nie zatkać uszu rękami, nie chciała tego słuchać, nie chciała wierzyć, pragnęła wy­krzyczeć swój protest przeciwko koszmarowi i ocknąć się, stwierdzić, że to tylko sen. Ale się nie ocknęła, z jej warg nie wydobył się też żaden głos, obok niej stała tak samo milcząca matka. Maria i Randar przypominali dwa drzewa, nad którymi przetacza się burza, wspierali się nawzajem, nie wiadomo, kto komu dodawał sił. Orszak pogrzebowy stał nad wciąż jeszcze otwartym grobem.

W powietrzu krążyły mewy, jeden ptak krzyczał okropnie nad głowami żałobników. Kościół był dziś bar­dziej wypełniony niż w jakąkolwiek niedzielę, a tłum idą­cych za trumną Karla liczył na pewno ponad trzysta osób.

Amelia stalą i niewidzącymi oczyma wpatrywała się w głęboką jamę grobu. Nie mogła się pogodzić z tym wszystkim. Jak pojąć, że ten jej dobry, pełen ciepła oj­ciec z wesołymi ognikami w oczach odszedł na zawsze?

Ludzie zgromadzeni na cmentarzu zaczynali się roz­chodzić, za chwilę każdy z nich wróci do swoich spraw. Wieczorem, po zakończeniu obrządku, wielu z nich przyjdzie do Wdowiej Zagrody na stypę. Będzie to jed­na z tych żałobnych uroczystości, o których ludzie dłu­go gadają. Potomkowie Karla będę w tej wsi błyszczeć znacznie bardziej, niż on sam mógł sobie wyobrażać.

Amelia spostrzegła, że ktoś pociąga ją za rękaw.

To Ebba. Z małą Hanną opatuloną w ciepłą chustkę na rękach.

Zachwiała się lekko, po raz ostatni popatrzyła w głąb czarnej dziury, otarła oczy i poszła za ubraną na brązo­wo kobietą.

Długo jeszcze słyszała szuranie łopat i głuchy łoskot spadającej w dół ziemi.

Gdzieś na drodze rozległ się śmiech dziecka, jakby okrągły kamyk toczył się po zamarzniętej ziemi.

Kiedy wróciła do domu, oczekiwała, że ojciec będzie stał na schodach, wyciągnie na powitanie swoje silne ra­miona... Ostatni kawałek drogi przebyła w powozie nale­żącym do Dosen, wpatrywała się w mijane, pozbawione już liści drzewa, a w jej sercu kiełkowała iskierka nadziei, podświadomie szukała wzrokiem znajomej postaci.

Ale dziedziniec był pusty.

Nigdzie żywej duszy. Tylko nad budynkiem kuchni unosił się w mokrym, jesiennym powietrzu słup gęstego dymu, pachniało świeżym chlebem i pieczonym mięsem.

I krwią.

Rozpoczął się jesienny ubój.

Amelia wychyliła się z powozu i zwymiotowała. Za­pach krwi i świadomość, że miejsce ojca jest puste, spra­wiły, że świat zawirował jej przed oczyma.

Znowu leżała w swoim starym łóżku, w tym łóżku, do którego tylekroć tęskniła, ale nie znajdowała dawnego spokoju. Słyszała kroki matki nieustannie krążącej w po­koju obok. Niepokój płynący z tych odgłosów i świado­mość matczynej udręki sprawiały, że Amelia czuła się ma­ła i przestraszona.

Złożyła ręce i prosiła Boga, by dał jej siłę.

Myślała o swoim bliźniaczym bracie, płakała też w je­go imieniu, bo on przecież o niczym nie wiedział. Bła­gała o pomoc, by móc to wszystko przeżyć.

W jakiś czas potem poczuła się lepiej. Głowę miała jakby lżejszą, chociaż nadal tęsknota przeszywała ją ni - , czym ostry nóż. Pozwoliła złożonym do modlitwy rę­kom opaść, otuliła się lepiej kołdrą, zrobiła sobie pod nią przytulną jamkę tak, jak to czyniła w dzieciństwie.

Benjamin.

Tak leżała też w dniu poprzedzającym tamten po­grzeb. Nie znajdowała żadnej pociechy. Wciąż jeszcze pamięć tamtego wyjątkowego chłopca rozdzierała jej serce. Teraz jednak bez trudu mogła go sobie wyobra­zić. Jak biegnie po łące, widziała to niby we śnie. Te sko­śne, ciemne oczy, te czarne włosy, ciało, które jakby nie chciało wyrosnąć z pulchnych dziecinnych kształtów.

Tata i Benjamin.

Obaj byli teraz gdzie indziej. W tamtym świecie, o którym pastor mówił: wieczność lub raj.

Ze świadomości, że oni tam są razem płynęła dla Amelii pociecha, w każdym razie w całym tym bezsen­sie, który przeżywała, mogła odczuwać odrobinę wdzięczności. Ale śmierć przerażała ją teraz bardziej niż kiedykolwiek przedtem. Zaczynała docierać do niej prawda, że śmierć zabiera ludzi w momencie, kiedy się jej najmniej spodziewają.

Silny, dobry, kochany tata.

On, który chyba ani jednego dnia nie spędził w łóż­. ku chory!

On, który był znany ze swej pracowitości, który był taki niezmordowany, taki sprawiedliwy, tak całkiem po­zbawiony wszelkiej pychy.

On właśnie umarł we śnie.

To bardzo miłosierna śmierć. Pożegnał się z tym świa­tem tak samo spokojnie, jak żył. Bez jakiegokolwiek dra­matyzmu.

Z niejakim zdumieniem Amelia stwierdziła, że wciąż jeszcze ma pod dostatkiem łez.

Pisarz spoglądał to na jedną, to na drugą kobietę spod ciężkich powiek.

- W takim razie składam, w obecności świadków, swój podpis pod tą niezwykłą wolą, moje panie, chociaż muszę raz jeszcze dać wyraz swemu zdumieniu, a także ostrzec panie. Takie dokumenty™ no cóż, gdyby ktoś kiedyś chciał je unieważnić™ ja naprawdę nie wiem, ile są warte.

- Nie ma nikogo takiego, kto mógłby chcieć je unie­ważnić - rzekła Marja pospiesznie.

Trzymała się niezwykle prosto, zdawało się, że ostat­nio schudła, siedziała na dużym krześle Karla przy stole w salonie Wdowiej Zagrody, ręce złożyła na kolanach. W lustrze na ścianie za plecami pisarza widać było jej pro­fil. Amelia dostrzegała, że wargi matki drżą lekko, siedzia­ła jednak pełna godności, nieporuszona, jak królowa.

Pisarz westchnął głęboko, ukradkiem spoglądał na zdobioną srebrem fajkę po swej lewej stronie. Wiedział, że po zakończeniu sprawy zostanie poczęstowany nie tylko tytoniem i winem, lecz także sowitym posiłkiem. Otrzyma też sporą sumę za fatygę. Właścicielce Wdowiej Zagrody zawsze się tak spieszy. Pracował nad przy­gotowaniem dokumentów trzy dni i trzy noce, musiał czytać stare zakurzone zbiory praw, wczytywał się w nie z takim uporem, że w końcu słowa zlewały mu się w jed­no, wreszcie, zasięgnąwszy rady proboszcza i starego wójta, mógł przedstawić Marji Oppdal dokument. Ma­jątek jej zmarłego męża miał natychmiast przejść w rę­ce nowych właścicieli. Oprócz córki Amelii było jeszcze dwóch synów. Jeden przebywał gdzieś w obcych kra­jach, nie wiadomo gdzie, a drugi najprawdopodobniej nie będzie sobie rościł pretensji do spuścizny po ojcu.

Jakby to wszystko nie było wystarczająco skompliko­wane, córka miała zostać właścicielką dworu jeszcze przed ślubem. Pisarz potrząsał głową. To rzeczywiście niezwykłe, żeby nie powiedzieć: nieodpowiedzialne. Kto to słyszał, żeby zarządzanie dworem i majątkiem prze­kazywać takiej młodej dziewczynie? Zwłaszcza że jej przyszły mąż jest dojrzałym człowiekiem. Pisarz zaczął się zastanawiać, po co jej w ogóle ten mąż, skoro nie chce na jego barki złożyć swoich obciążeń, przez co oka­załaby pokorę, będącą fundamentem małżeństwa?

Zapisał jednak wszystko, jak mu polecono, starannie, w napuszonych słowach i zwrotach. Każdy talerz został policzony, każda owca spisana, każdy najmniejszy ka­wałek ziemi zarejestrowany i oszacowany.

Teraz tylko podpisy wszystkich zainteresowanych.

Najpierw babka i ten stary dziwny człowiek, który niegdyś był katem. Mieli oni otrzymać Meisterplassen i roczną rentę w dodatku do pełnych alimentów we Wdowiej Zagrodzie.

Następnie córka, ta blada, nieśmiała dziewczyna z maleńkim dzieckiem na ręku.

To ona miała przejąć dwór ze wszystkimi gruntami, pastwiskami, prawem do wyrębu drzewa w lasach, po­łowu ryb i polowań oraz górskie pastwiska.

Ale wciąż jeszcze pozostawała co najmniej połowa ca­łego majątku.

Cztery mniejsze zagrody, trzy z nich pochodzące z dóbr byłego proboszcza, dziewięć zagród komorni­czych, dwie ze świeżo wykarczowaną ziemią.

Sześć ósmych części udziału w dużym żaglowcu.

Cztery mniejsze łodzie.

Pięćset talarów w srebrze i w gotówce.

Różne renty i należności łącznie warte więcej niż do­chody niejednej rodziny.

Wszystko to miało przypaść synowi przebywającemu na obczyźnie, nie wiadomo gdzie. Tymczasem jego spadkiem miała zarządzać matka lub osoba przez nią wyznaczona.

Drugi syn, który zrzekł się swoich praw, otrzymał mi­mo to sporą posiadłość nad fiordem, połowę znajdujące­go się w głównym dworze inwentarza, dwa konie, jedną prawie nową czterowiosłową łódź zbudowaną w Ornes przez najlepszych nad tym fiordem szkutników.

Amelia zagryzała wargi.

Gdyby to od niej zależało, Bendik dostałby trzecią część całego majątku. Domyślała się jednak, że on tego nie zażąda. Rozumiała, że w złych chwilach będzie prze­klinał pamięć ojca, bo to przecież on związał ich oboje tym przeklętym węzłem krwi.

A teraz nie ma go wśród żywych.

Więzy jednak są wieczne, nierozerwalne i nikt ich nie usunie.

Amelia stwierdziła, że głos pisarza ucichł.

Pióro skrzypiało na pięknym papierze.

Zobaczyła, że matka podaje jej dokument.

Teraz tylko podpis, a jej przyszłość zostanie przypie­czętowana. Będzie musiała opuścić tamten brzeg z bied­nymi ludźmi, opuścić ów piękny, nowy dom, wszyst­kich, których zdążyła poznać w bólu i radości.

Opuścić Marię i Randara.

Wrócić do domu?

Poczuła pióro w dłoni, to małe, lekkie narzędzie prze­rażało ją.

Widziała przed sobą ojca, jego łagodne oczy, to jego spokój przytłumił wybuch matki, to ojciec przekonał matkę, że Amelia musi sama o sobie decydować.

Zdawała sobie sprawę, ile go to wszystko musiało ko­sztować. Wiedziała, że oddałby życie za to, by córka wróciła do domu, za nic na świecie jednak do niczego by jej nie zmuszał.

Och, tatusiu, dlaczego byłam taka uparta?

Paliło ją w piersiach, może to właśnie jej wybór i jej niezłomna wola były dla niego zbyt trudnym doświad­czeniem. Może to na niej spoczywa odpowiedzialność za jego śmierć, może mogła była go oszczędzić i dać mu jeszcze parę lat życia?

Napisała swoje nazwisko, na papierze wyglądało bar­dzo obco.

Amelia Karlsdatter Oppdal, właścicielka Karlsgard, dawniej zwanego Wdowią Zagrodą. Zarządzająca mająt­kiem Vildegard, co ma czynić razem z pastorem i radą pa­rafialną. Marja na razie pozostawała właścicielką szpitali­ka, ale w kontrakcie już teraz zapisała go w spadku wsi Ta piękna zagroda na zawsze będzie służyć okolicy jako szpi­talik, dom dla ubogich, może również szkoła stanie się w przyszłości bardziej oficjalnym przedsięwzięciem. To wszystko zostało zapisane jako jej wola i warunek przeka­zania wiejskiej społeczności tej części majątku. Amelia może prowadzić szpitalik razem z matką, jeśli zechce.

Marja odetchnęła głośno, kiedy Amelia oddała doku­ment pisarzowi.

Tęgi mężczyzna mrużył oczy, kiwał głową na poły z uznaniem, na poły z niechęcią. Panie piszą pięknie, na­prawdę pięknie To jego podpis był chwiejny i niewyraźny.

- W porządku - rzekł. - Tak więc pozostały nam je­szcze oświadczenia w sprawie zmiany nazwiska i podat­ków, zeznanie dla zarządcy prowincji i rejestracja udzia­łów w statku. A przy okazji, czy wasz statek jest pod rozkazami wojska?

Marja potrząsnęła głową.

- Teraz nie. Ten obowiązek został już wypełniony. Te­raz statek jest w drodze do Włoch, wiezie suszoną rybę.

Pisarz chrząknął, wyraził swoje uznanie. Tak się za­rabia pieniądze w tych niespokojnych czasach, jeśli tyl­ko los pozwoli uniknąć jakiegoś nieszczęścia, zwłaszcza morskich piratów.

Nagle rozległ się rozpaczliwy wrzask małej Hanny. Zaraz też usłyszeli pospieszne kroki na schodach, dziew­czyny z kuchni biegły na wyścigi, żeby uciszyć dziecko. Amelia podniosła się z miejsca, szybkimi ruchami pod­pisała ostatnie papiery, przeprosiła i wyszła, życząc ze­branym dobrej nocy.

Mała miała siedem miesięcy, była pulchną, zadowoloną dziewczynką, która wiedziała, skąd czerpać radość życia. Jadła zupę mleczną, gryzła chleb i piła mleko, ale rozja­śniała się niczym słoneczko, widząc, że mama rozpina suk­nię na piersiach. Te krótkie, spokojne chwile karmienia dziecka w jakiś cudowny sposób wyciszały Amelię, dziec­ko pocieszało ją swoją ufną obecnością. Teraz, kiedy nad domem ciążył cień śmierci, promienny, niewinny uśmiech małej Hanny był jedyną radością w życiu Amelii.

Słyszała, że pisarz wciąż jeszcze rozmawia z jej rodzi­ną. Marja chciała, żeby wszystko zostało dokładnie wyja­śnione. Babka zaś martwiła się, że córka zostawiła sobie jedynie statek i ewentualne dochody, jakie on przyniesie. A jeśli statek zatonie albo towary ukradną piraci czy zdarzy się inne nieszczęście... wtedy Marja zostanie z pu­stymi rękami. Jedyne, co prócz tego sobie zapewniła, to prawo do mieszkania w Vildegird do końca swoich dni.

Ale przecież wiedziała, że Amelia się nią zaopiekuje.

Miała wrażenie, że w ostatnich dniach starość nieo­czekiwanie zbliżyła się do niej. Nagle została wdową, babcią, samotną kobietą w czarnym żałobnym stroju. Czuła się tak strasznie zmęczona i wyczerpana. Jakby Karl, odchodząc, zabrał ze sobą całą jej radość życia...

Pisarz zauważył, że kobiety są blade i z pewnością bardzo utrudzone. Dawny kat nalewał wino z karafki, zanim poczęstował pisarza, podał najpierw kieliszki swoim paniom.

- Tak więc wszystko zostało postanowione i wyja­śnione, ufam, że z pożytkiem dla wszystkich zaintere­sowanych.

Uniósł kieliszek, panie w milczeniu skinęły głowami, zanim każda upiła trochę wina.

Weszła pokojówka i zaprosiła go na posiłek w poko­ju obok. Drzwi zamknęły się za nim, zdążył jeszcze zo­baczyć twarz gospodyni, wspinającej się na palce, by zdmuchnąć lampę palącą się nad wielkim stołem.

- Mamo... Tato... jak dobrze mieć was przy sobie, tutaj... Maryjka zostawiła siedem palących się świec. Dawały pod dostatkiem światła teraz, kiedy wszystko już zosta­ło przeczytane i złożono wszystkie podpisy. Przestron­ny salon pogrążył się w półmroku. Tylko w rogu przy kominku było jaśniej. Troje ludzi usiadło blisko siebie na okrytych miękkimi skórami fotelach. W pokoju pa­nowało przytulne ciepło, nagrzane kamienie pieca je­szcze długo po wygaszeniu ognia ogrzewają pomieszcze­nie. Mimo to obie kobiety otulały się szczelnie szalami, jedna miała tkany w domu z farbowanej na niebiesko we­łny, druga lżejszy i cieńszy o pięknych wzorach.

- My też bardzo się cieszymy, że możemy tu być - rzekła Maria cicho.

Mocno trzymała rękę Randara, głaskała czule jego zniszczoną, popękaną skórę. On sam siedział w milcze­niu, z półprzymkniętymi oczyma, Marja jednak odczu­wała jego obecność niczym ciepłą narzutę.

- Mam tyle wspomnień związanych z tym miejscem... nie wiem... czy zdołam się od nich uwolnić...

Marja widziała, że twarz matki się zmienia, że mię­sień na szyi się napina, a w kąciku warg drga jakiś nerw.

- Musiałaś znieść wielką niesprawiedliwość, mamo. Ale wszystko zostało wyjaśnione, możesz naprawdę chodzić z podniesioną głową!

Maria skinęła głową z bladym, bolesnym uśmiechem.

- Tak... z wysoko podniesioną głową... bękart z Ber­gaheim, pomyśleć, że moje potomstwo należy do naj­znakomitszych mieszkańców wsi. Czy to nie dziwne zrządzenie losu? Palec Boży...

Marja poczuła, że jej serce uderza ostrzegawczo. Coś w głosie matki sprawiło, że zaczęła podejrzewać, iż ona nie wie.

Że matka nie zna prawdy o swoim pochodzeniu.

Że chyba nigdy nie widziała tamtych starych kart z kościelnej księgi, tych kart, które Mogens musiał kie­dyś wyrwać, a które przetrwały w ukryciu.

Revelin popełnił ten sam grzech, wyrwał kolejną kartę. Postąpił tak ze złej woli, by na zawsze wymazać fakt, że to małżeństwo zostało kiedykolwiek zawarte i dzię­ki temu po śmierci Mogensa pozbawić ją spadku.

Mogens miał inne powody.

Może wyrwał te strony już wtedy, kiedy Maria przyby­ła do niego jako młoda uczennica. Był winien tę przysłu­gę Liv, ponieważ Liv uratowała życie jego córce. A potem okazało się, że Maria jest największą pociechą i światłem życia Mogensa.

Maryjka otworzyła usta, chciała zapytać, co matka wie, ale rozmyśliła się.

Tamta patrzyła na nią zdziwiona.

- O co chodzi? Nie sądzisz chyba, że reaguję na okre­ślenie „bękart”? - Z wolna potrząsała głową, zaskoczona dziwną zmianą w twarzy córki. Maryjka myślała wi­docznie o czymś, co ożyło w niej, kiedy matka wspo­mniała o bękarcie z Bergaheim. - Dawno już przestałam się nad tym zastanawiać, moje dziecko. Nie powinnaś się martwić. Ale minęło wiele lat, zanim przyjęłam do wiadomości, że matka nigdy nie powie mi prawdy. Po­tem umarła i zabrała ją ze sobą do grobu. Myślę, że nikt już wtedy nie pamiętał, kto uwiódł tę dziewczynę, dziec­ko jeszcze. Miała przecież zaledwie dwanaście lat, mie­szkała sama... tylko stary dziadek się nią opiekował... mój Boże, co za los...

Mar ja miała wrażenie, że uczucia ją rozsadzą.

Prawda paliła ją w gardle, chciała się wyrwać na świa­tło dzienne. Ale coś ją powstrzymywało, wpatrywała się w twarz matki, oczekiwała jakiegoś znaku. Ostrożnie, zanim Maria zdążyła coś powiedzieć i może zmienić te­mat, zapytała:

- Czy było ci bardzo ciężko żyć, nie znając imienia ojca?

To pytanie miało dla niej podwójne znaczenie, ale przecież Amelia i Karl Martin zawsze mieli kogoś, ko­go nazywali ojcem.

Maria długo siedziała bez ruchu. Oczy jej błyszczały, mieniło się w nich światło świec i sprawiało, że zmar­szczki wydawały się głębsze niż za dnia.

- Owszem - odparła prawie niedosłyszalnie. Uniosła w górę głowę o srebrnoblond włosach.

- Dręczyło mnie to dzień i noc, dopóki nie znalazłam swego domu tam nad fiordem, ale teraz już o tym nie myślę, prawie nie myślę...

Marja powoli wypuściła powietrze z płuc. Smutek w drżącym głosie matki nie pozostawiał wątpliwości. W ciągu krótkiej chwili uświadomiła sobie, że prawda będzie pewnie jeszcze cięższa do dźwigania. Ale prze­cież Maria nigdy nie znała dziadka swojej matki.

Swego ojca.

Wciąż bała się, że uczucia ją zadławią.

- Mamo, ja wiem, kim on był. Ale to nie jest piękna opowieść.

Maria wpatrywała się w córkę, jakby nie wierzyła, że tamta mówi prawdę.

- W jaki sposób... kto...? Córka znowu wciągnęła powietrze, długo obracała w ustach słowa, zanim w końcu je wypowiedziała.

- Księgi kościelne... Tam wszystko zostało opisane.

- Ależ ja szukałam! Prawie natychmiast gdy tylko przyszłam do Mogensa, miałam zaledwie szesnaście czy siedemnaście lat... ale tam nic nie było, brakowało stron! pytałam Mogensa, pamiętam bardzo dobrze, ale on mi nie odpowiedział...

Ból wykrzywił Marii twarz, puściła dłonie Randara, wy­machiwała rękami w powietrzu, jakby chciała się bronić.

On pochylił się do przodu, spojrzenie miał czyste a kiedy napotkał wzrok córki zawierało się w nim ostrzeżenie.

Ona zerwała się z miejsca, odwróciła się gwałtownie, stanęła przed nimi udręczona.

- Och, mamo, nie powinnam była.

Oczy Randara miotały skry.

Marja ukryła twarz w dłoniach.

Ale musiała znowu spojrzeć na matkę. Kiedy szepta­ła te okrutne słowa, widziała, jak twarz tamtej kurczy się w bólu, jakby jej ktoś wymierzył bolesny cios.

- To był dziadek Liv, stary Andreas Bergaheim. On... ją pohańbił. Do końca życia nie otrząsnął się z koszma­ru, nie pogodził ze stratą syna. Cała wieś była przeko­nana, że Liv również zginęła, spadając z urwiska, on tak ludziom powiedział.

Maria z trudem wciągała powietrze. Znowu chwyci­ła dłonie Randara. Maryjka widziała, jak jej pobielałe pa­znokcie ranią zgrubiałą skórę na rękach męża. Musiało go to boleć, lecz Randar siedział bez ruchu.

- O Boże... o mój Boże... to niemożliwe... Ale i mąż, i córka wiedzieli, że okrutna prawda do niej dotarła.

- Mama... moja biedna mama, ona musiała dźwigać ciężar większy, niż ktokolwiek przypuszczał...

Marja skinęła ze smutkiem.

- Tak, to prawda, Liv nie miała lekkiego życia, a po­tem jeszcze utraciła męża i syna.

Maria uniosła głowę, wpatrywała się w niespokojne płomyki. Jedna ze świec miała w środku dziurę, została źle odlana i wosk spływał teraz na lśniący blat stołu.

- Dręczył ją wstyd... tak, wstydziła się, teraz to rozu­miem, a jednocześnie nie rozumiem. Była przecież tylko dzieckiem, a on... jej dziadek... to jakiś diabeł.

Maryjka nie chciała wyjawiać matce więcej szcze­gółów, odczuwała pustkę w głowie, jakby to zmartwie­nie było wyjątkowym ciężarem dla jej obolałego serca.

Maria jednak zapytała:

- Czy ludzie we wsi wiedzieli? Maryjka raz jeszcze skinęła głową:

- Wiedzieli. Przynajmniej niektórzy. Ci, którzy znie­śli na dół zwłoki. Ci, którzy myśleli, że dziewczynka zgi­nęła w wypadku. Ludzie z Solgarden i jeszcze parę osób. No i proboszcz.

Maria głośno przełknęła ślinę.

- Tulva... moja dobra Tulva, chciała oszczędzić mi bólu, nigdy o niczym nie wspomniała.

- Nie mogę zrozumieć, że Liv nie zdecydowała się wyjawić ci prawdy. Zwłaszcza kiedy miałaś tu znowu zamieszkać... Mogła się przecież spodziewać, że prędzej czy później się o to potkniesz, że ktoś powie za dużo...

Maria zaprzeczyła ruchem głowy.

- Nie. Teraz wiem, że Mogens obiecał jej dochować tajemnicy. Dlatego odpowiadał mi tak wymijająco. Z pewnością wymógł też na innych, żeby milczeli. Wy­rywając kartki z kościelnej księgi ryzykował wiele, mo­że nawet sutannę...

- On cię kochał? - zapytała Maryjka, ostrożnie spo­glądając spod oka na Randara.

To on jej odpowiedział:

- Tak. Pastor ją kochał. Ponad życie.

I tylko oni oboje wiedzieli, co kryje to proste, wyświech­tane określenie. Maryjka nie domyślała się nawet żadnej tajemnicy związanej ze śmiercią Mogensa, z ulgą patrzyła, że matka prostuje się na krześle i wygląda spokojniej.

- Liv chciała oszczędzić ci świadomości, że zostałaś...

Maryjka umilkła spłoszona.

- Poczęta w kazirodztwie - dokończyła Maria.

- O mój Boże... Ludzie by ci chyba nie dali spokoju, gdyby wiedzieli...

Głos Maryjki był matowy i ochrypły, starała się po­móc matce znaleźć jakieś wytłumaczenie milczenia Liv.

Maria odpowiadała cicho, mówiła jakby w pustkę, ze zdziwieniem, sama do siebie.

- Wtedy ludzie zabijali takie dzieci albo wysyłali je do domu dla wariatów. Dzieci grzechu, owoc najstra­szniejszego przestępstwa. Myślę, że to by się mogło zda­rzyć i dzisiaj, w tej wsi, kiedykolwiek Ludzie się boją... dzieci poczęte w takim grzechu przerażają ich.

Maryjka usiadła obok krzesełka matki, z wahaniem przytuliła policzek do jej ramienia. Stwierdziła, że ciało tamtej jest napięte i sztywne. Przypomniała sobie ów strumień gorąca, który przepływał przez jej ręce, kiedy dotykała starego, obolałego ciała Kari. Później już nic podobnego jej się nie przytrafiło. Widocznie tamta zdol­ność była nikła, objawiła się tylko raz, kiedy ona sama dopiero zaczynała życie i miała mnóstwo sił. Stało się to tak dawno temu, wprost trudno uwierzyć, że w ogóle kiedykolwiek tego doświadczyła. Dałaby wiele, żeby po­czuć tę niezwykłą silę właśnie teraz, bo może zdołałaby złagodzić udrękę matki.

Amelia ma taką siłę.

Teraz z pewnością śpi, przez cały dzień wyglądała tak, jakby lada moment miała się załamać.

Maria nie widziała już ani córki, ani męża, zatopiła się we własnych myślach. Nie zareagowała nawet, kiedy Randar przytulił ją do siebie i zaczął głaskać po głowie.

- Myślę, że powinniśmy się położyć. To był bardzo ciężki dzień - szepnęła Maryjka.

- Idź, moje dziecko - Randar uśmiechnął się blado po­nad głową żony. - Postaraj się wypocząć, pamiętaj, że jeste­śmy przy tobie. Staraj się szukać pociechy we wspomnie­niach, bo miałaś męża, o którym nie można zapomnieć.

Podziękowała mu skinieniem głowy. Proste słowa Ran­dara zawierały w sobie tak jej teraz potrzebną pociechę.

Maryjka sama była bardzo zdziwiona, że tej nocy za­snęła tak szybko i obudziła się oszołomiona dopiero, kiedy słońce stało już wysoko na niebie. Światło wpada­ło przez okno i kładło się na wielkim, na pół teraz pu­stym małżeńskim łożu.

Maria robiła długie wycieczki, ludzie ze wsi widywa­li ją i nie mogli się nadziwić. Żyło jeszcze kilkoro takich, którzy pamiętali ją jako żonę tutejszego pastora, ci kła­niali się niepewnie, jakby z lękiem, ze spuszczonym wzrokiem i bezradnie zwieszonymi rękami. Odwrócili się od niej plecami, ratowali spokój swoich domów i wła­sną opinię, zamykając przed nią drzwi, kiedy nowy pro­boszcz zaczął prześladowania. Odeszła z tej wsi ze swo­ją córką i nikt się wtedy z nią przyjaźnie nie pożegnał, nikt nie życzył jej szczęśliwego powrotu.

Mój Boże, ile to już lat, myślała Maria z goryczą. Mi­nęło życie całego pokolenia.

Pożyczała sobie na te spacery laskę Randara. Lubiła trzymać ją w ręce, a poza tym stąpała pewniej.

W ten piękny jesienny dzień chciała pójść aż nad głę­bię. Chciała przejść przez wzniesienia, dotrzeć na wyso­ki brzeg nawet, gdyby był trudno dostępny. Pragnęła zo­baczyć miejsce, w którym kiedyś podjęła grę, ryzykując życie, miejsce, z którym wiązały się słodkie wspomnie­nia i niebezpieczne sny.

Dotarła do niego i oparła plecy o pień wielkiego drze­wa.

Siedziała i spoglądała na dół, na ciemną wodę głębi, po której teraz pływały złociste i czerwone liście. Wo­da wyglądała na zimną, była czysta, ale jakaś mroczna. Nie płynęła już tak wartko jak dawniej, na kamieniach nie było płatów białej piany, fale toczyły się spokojnie w dół, byle dalej.

We wspomnieniach ożyły tamte dni, usta Marii zaci­snęły się boleśnie.

Potem myśli powróciły do teraźniejszości, do tego, co spotkało jej małą rodzinę w ciągu ostatnich, tak drama­tycznych tygodni. Wciąż jeszcze zdarzało się, że Maria wzdychała głęboko i dziękowała Bogu, że pozwolił jej wrócić do domu, zanim się to wszystko stało. Amelia by się bez niej zagubiła, a córce potrzebna jest bardziej, niż mogła kiedykolwiek mieć nadzieję. Ma więc ręce pełne roboty i na szczęście dość sił, by to udźwignąć.

Mój ojciec był dziadkiem mojej matki. Trudno to po­jąć... to historia niczym koszmarny temat jakiegoś ma­lowidła, które ma straszyć ludzi piekłem.

Moja mama, Liv, co ona właściwie odczuwała? Dla­czego z nikim nie podzieliła się swoją udręką? Musiała potwornie cierpieć, musiały ją prześladować straszne myśli, musiała odczuwać ból trudny do wyobrażenia. Mała, bezbronna dziewczynka. Odizolowana od ludzi, którzy myśleli, że nie żyje.

Maria zaciskała zęby, aż zgrzytało.

On musiał to wszystko zaplanować.

Powiedział ludziom, że cała rodzina zginęła w wypad­ku, ukrył jednak wnuczkę, by ją wykorzystać.

Maria, płonąc ze wstydu, zamknęła oczy, czuła gorycz w ustach, nienawidziła własnego ojca. Nie po raz pierwszy przyłapała się na tym, że zastanawia się, czy wszyst­kie niezwykłe cechy jej natury są rezultatem kazirodztwa.

I zawsze wtedy oczyma duszy widziała Amelię, histo­ria tej dziewczyny jest przecież podobna...

Może nie aż taka tragiczna, bo przecież Amelia po­kochała swego przyrodniego brata, nie wiedząc, że łączą ich więzy krwi.

Ale związek był tak samo niebezpieczny, grzeszny, przeciwny naturze...

Na szczęście mała Hanna wygląda całkiem normalnie. Podobnie zresztą jak ja, pomyślała Maria zdjęta lękiem. Ciekawe, co ją w życiu czeka? Czy to moje grzeszne po­chodzenie ściągnęło na mnie wszystkie nieszczęścia i ból? Może to była kara?

Nie, nie mogła w to uwierzyć. Grzech obciążał tylko dziadka, nikt nie powinien sądzić, że jest inaczej.

Jak on mógł wyglądać?

Ostrożnie badała palcami policzki i oprawę oczu.

Czy jestem do niego podobna?

Spojrzeć w jego starczą twarz, zobaczyć, oblicze czło­wieka, który dał jej życie. Był potworem, to prawda, ale mimo to Maria znowu odczuwała tęsknotę, by poznać dokładniej własne korzenie.

Nie znała ojca, nie znała dziadków, nie miała rodzeń­stwa.

Liv też nie miała.

Obie jednak mogły się cieszyć córkami, które prze­każą życie nowym pokoleniom i zadbają, by ci, których urodzą, nie cierpieli z powodu braku bliskich krewnych.

Maria podniosła się z wolna, ciało miała obolałe po długiej wędrówce, wiedziała jednak, że droga w dół bę­dzie łatwiejsza. Dopiero teraz spojrzała na pień drzewa, pod którym odpoczywała.

Prawie niedostrzegalny znak.

Poczuła skurcz w sercu, ogarnęła ją radość.

O mój Boże, to jeszcze tutaj jest!

Bardzo by chciała pokazać to Randarowi, zgrubienie przypomniało litery, których go nauczyła, to on wyciął je w drewnie głęboko i wyraźnie.

Istniały tu przez cały czas, wysoko, bo drzewo wyrosło.

Maria uśmiechała się niemal skrępowana, przypomi­nała sobie potajemne spotkania nad tą głębią. Śpiewała cichutko, schodząc ścieżką w dół do wsi.

Wdowia Zagroda jaśniała na wzgórzu, nazywała się teraz Karlsgard, Dwór Karla, i pięknie wyglądała w je­siennym słońcu, chylącym się właśnie ku zachodowi.

Myślała: Muszę się zająć małą Hanną. Ma ona więcej ze mnie, niż sądziłam. Biedne dziecko, które nic nie wie o swoim strasznym pochodzeniu. Boże, spraw, żeby się nigdy o tym nie dowiedziała, chociaż ja sama nie chcia­łabym, żeby Maryjka nie powiedziała mi prawdy.

Mar ja przyjmowała kolejne potoki odwiedzających ją przyjaznych ludzi, przybywających z daleka i z bliska, lu­dzi, których nigdy nie spotkała, a którzy przedstawiali się jako partnerzy Karla w interesach lub po prostu jego zna­jomi. Przychodzili tacy, którym on był coś winien, inni zamierzali spłacić zaciągnięty u niego dług, o którym Maryjka nie miała pojęcia. Przeważnie jednak przybywali, bo chcieli okazać jej życzliwość, ten i ów wstępował po drodze z jarmarku w Solvorn. Spędzali w Karlsgard noc, zjadali posiłek, o którym długo nie mieli zapomnieć.

Wdowa przyjmowała ich ze smutną twarzą, ale trzy­mała się tak prosto i poruszała tak zwinnie, że wszyst­kim musiało to imponować. Zdarzało się, że zapomina­li o grzeczności i szeptali między sobą, że Marja z Karlsgard z pewnością niedługo pozostanie samotna.

Chyba że sama będzie tego chciała.

Była to najwyraźniej kobieta wielce zmysłowa, nigdy jednak nikt nie słyszał, żeby sprzeniewierzyła się mał­żeńskiej wierności. To dobra kobieta, przyznawali. Oczywiście, ma swoje fanaberie, mówi za dużo i za gło­śno. Ale z tym można chyba żyć. Zwłaszcza jeśli przy okazji dostanie się też jej majątek...

Mar ja wiedziała, co ludzie gadają, ale starała się, by jej to nie raniło. Uśmiechała się z goryczą sama do sie­bie, ci, którzy tak się na nią gapią, powinni by wiedzieć, jak niewiele posiada.

Pisarz pary z ust nie puści, tego była pewna. Ale kie­dy dokumenty zostaną odczytane na tingu, ci ciekawscy ludzie, pełni przypochlebnych słów, będą musieli zna­leźć sobie inny temat do rozmów.

Za każdym razem, kiedy widziała matkę, doznawała skurczu serca Ostatnio Maria zrobiła się taka cicha, wciąż pogrążona w zadumie. Może tęskniła za domem. Zabiera­ła Amelię na wędrówki po okolicy, pokazywała jej miejsca, które niegdyś miały dla niej znaczenie. Chyba zaprowadzi­ła ją do małej kamiennej groty, gdzie ukryła czarownicę An­nę. Czarownicę, która dała jej ów dziwny łańcuszek, kawa­łek niezwykłego naszyjnika, co to go Maryjka w czasach biedy sprzedała karczmarzowi za krowę i poparcie. Wprost niewiarygodna historia, ale nieco później okazało się, że to właśnie Kari posiadała brakujący fragment, ten, który An­na zawiesiła kiedyś na szyi swojej małej córeczki.

Kari nigdy się nie dowiedziała prawdy.

Anna była jej matką, przez te wszystkie spędzone wśród obcych lata myślała, że rozbójnicy lub może ja­kiś drapieżnik porwał ją w górach.

Marja stała w swojej sypialni, przez okno wpadał snop słonecznego światła. Dzisiaj mężczyźni wynieśli stąd wielkie łóżko. Małżeńskie łoże jej i Karla, nikt in­ny nie będzie się w nim kochał. Na to miejsce wnieśli inne, równie wygodne, ale nie takie ładne.

Takie wystarczy Amelii i Arntorowi, myślała, mar­szcząc nos.

Opróżniała szafy i kufry, przenosiła swoje rzeczy do niewielkiego pokoiku na dole za kuchnią. Tam będzie mieszkać, kiedy od czasu do czasu odwiedzi młodych.

Odczuwała to wszystko jako wielką ulgę.

Nie pozwoli sprzedać małżeńskiego łoża, nie zniosła­by nawet myśli o tym. Tego łoża nikt nie może już uży­wać! Kazała je rozebrać na części i złożyć na stryszku w oborze. Potem się jednak rozmyśliła i poleciła lu­dziom, by przenieśli je do Oppdal - Plassen.

Nikt tam teraz nie mieszkał, obora została rozebra­na, mały domek był jednak w dobrym stanie i tam Marja poleciła umieścić łóżko Karla.

Kolejne noce w Karlsgard miała spędzić na wąskiej kozetce z grubo ciosanego drewna.

Kiedy rodzice zamierzali już wyjeżdżać, Randar po­prosił córkę, by wyszła z nim na dziedziniec, i popro­wadził ją do szopy za budynkiem, w którym przecho­wywano narzędzia.

Stało tam bardzo piękne, nowe łóżko, węższe i nie ta­kie bogate, ale też ozdobione licznymi rzeźbami.

Marja otworzyła usta ze zdumienia, spoglądała to na łóżko, to na ojca.

- Wziąłem sobie do pomocy paru ludzi, macie tu we dworze zdolnych cieśli...

Marja jęknęła, podeszła do mebla.

Głaskała wyrzeźbione kwiaty i jelenie w biegu, kon­tury były gładkie i śliskie.

- Tato, to niewiarygodne. Jak zdołałeś... w ciągu zale­dwie kilku dni?

Musiała go uściskać, musiała mu okazać, jak bardzo się cieszy i jak ceni to arcydzieło.

- Ech, najlepsze pomysły ściągnąłem z twoich mebli, moje dziecko. A poza tym dobrze, jeśli stary człowiek ma jakieś zajęcie...

- Stary człowiek, no wiesz! Dla mnie ciągle jesteś mło­dy, oszukujesz nas po prostu, chcesz nam wmówić, że jesteś zmęczony i z trudem chodzisz, a tymczasem pra­cujesz jak szalony i robisz takie cudo!

Randar pochrząkiwał zadowolony. Lubił wyraz za­skoczenia i podziwu w jej oczach. Cieszył się, że kiedy jego już nie stanie, córka będzie spać w łóżku, które on własnoręcznie zrobił i ozdobił rzeźbami.

Maryjka nie przestawała dziękować, oczy jej teraz lśni­ły, domyślał się, że radość miesza się ze smutkiem, bo łóż­ko będzie jej też nieustannie przypominać, co utraciła.

Wdowie łoże, pomyślał ze smutkiem.

Co za los, nikt by nie życzył czegoś takiego własnej córce. Ale Maryjka jest chyba na tyle silna, by się pod­nieść, może za następnym zakrętem jeszcze czeka na nią szczęście? Niech no się tylko trochę otrząśnie z żałoby, to może zdoła dostrzec nowe możliwości.

- Wdowie łoże - szepnęła Maryjka zdławionym gło­sem, ale wargi uśmiechały się blado, a przed oczyma du­szy przesuwały się dobre wspomnienia.

Randar nie był zaskoczony, Maryjka zawsze umiała znaleźć słowa dla wyrażenia myśli innych, odziedziczy­ła to z pewnością po matce.

Z wieżyczki dotarł do nich dźwięk dzwonka wzywa­jącego ludzi na posiłek. A może to ostrzeżenie, że ktoś obcy znajduje się na dziedzińcu? W ostatnim czasie Marja często słyszała ów dzwonek. Westchnęła, zasta­nawiała się niechętnie, kto też może to być. Z niecier­pliwością wyglądała dnia, gdy będzie się mogła nareszcie pozbyć maski, ukrywającej prawdziwe uczucia, będzie mogła płakać, szlochać, krzyczeć, przeklinać.

Wiedziała jednak, że taki czas prawdopodobnie nig­dy nie nadejdzie.

W końcu strumień odwiedzających ustał, powracała zwykła, szara codzienność. To już dziewięć dni, odkąd Karla złożono w ziemi, i Amelia zaczynała odczuwać niepokój. Myślami coraz częściej wracała do Vildegird, do Bendika i Synnevy, do Arntora.

Czas Synnevy zbliżał się nieuchronnie, pozostało chyba nie więcej niż dwa, trzy tygodnie. Trzeba wracać jak naj­prędzej, bo kto wie, co się może stać pod ich nieobecność?

Amelia musi tam jechać choćby po to, by przygoto­wać pożegnanie.

ROZDZIAŁ VII

Maria i Randar wrócili do domu. Ona raz jeszcze sta­lą na dziobie łodzi i patrzyła w stronę Meisterplassen, wspominała falę gwałtownych uczuć, która przepełniała ją poprzednim razem w tym samym miejscu. Coś podob­nego działo się z nią i teraz, tylko że radość była jakby pełniejsza.

Meisterplassen leżało bezpiecznie pod wysokimi szczy­tami, pola były brunatne i puste, skończono już wszystkie jesienne prace. Dostrzegała, że mała szopa koło obórki zo­stała wypełniona po dach, dodatkowe zabezpieczenie przed głodem nadchodzącej zimy. Może nie potrzebowali już te­go robić, może mogli sobie kupić wszystko, co potrzebne, pieniędzy mieli przecież pod dostatkiem. Ale w takim ra­zie może inwentarz innych ludzi by głodował. Żaden chłop nie ma na przednówku paszy w nadmiarze. A wtedy zwie­rzęta są głodne, nawet jeśli ludziom powodzi się nieźle i najadają się do syta.

Maria usłyszała, że Randar westchnął głęboko.

Chyba wracał tu z ulgą. Przez cały czas w Lyster cho­dził z pochyloną głową, nie bardzo miał czym zająć ręce. On też miał stamtąd bolesne wspomnienia, pewnego dnia opuścił ją, odjechał, nie czekał na brzegu, jak się umówili.

Teraz uśmiechał się szeroko, dom żałoby został za ni­mi i nawet Amelia stała z uśmiechem na wargach.

Wyszczuplała w ostatnich dniach, nawet dziecka nie miała siły karmić. Mała Hanna krzyczała zirytowana przy kolejnych próbach. Maria podejrzewała, że pokarm się skończył. Śmierć ojca ciężko dotknęła Amelię, Maria widziała jednak, że wnuczka się nie załamie. Ze zdumie­wającą siłą wracała do codziennych spraw, zdarzało się już, że zaczynała się śmiać, zwłaszcza kiedy dziecko ga­worzyło i mówiło do niej coś tym dziwnym językiem, który wszystkie matki instynktownie rozumieją.

- Spójrzcie, na Dużej Kopie leży śnieg! - Randar wskazywał ręką. - Zima nie da na siebie czekać w tym roku. Przeczuwałem to, bo bagienne maliny zakwitły te­go lata bardzo wcześnie. A na świętego Bartłomieja na niebie pojawiły się czerwone smugi...

Maria roześmiała się, z czułością szturchnęła go w bok.

- Mhm. A jeśli w czerwcu zdarzają się przymrozki, to lato będzie późne.

Randar prychnął urażony, zaraz jednak on również się uśmiechnął i klepnął żonę otwartą dłonią w pośladek.

Amelia wdychała głęboko świeże morskie powietrze.

Patrzyła ponad powierzchnią wody na daleki kamie­nisty brzeg.

Zauważyła już chatę Arntora, ale ludzi żadnych nie widziała. Za daleko. Widziała natomiast konia wspina­jącego się ku Stedjebakken z gigantycznym ładunkiem siana na grzbiecie. Las nad rzeką mienił się różnymi od­cieniami czerwieni.

Udało jej się zapanować nad sobą i nie odwrócić gło­wy w lewo, kiedy mijali znajomą zatokę. Nie posłała tam nawet przelotnego spojrzenia, uparcie wpatrywała się w pokryty świeżym śniegiem szczyt. Nie widziała, czy dom Bendika już skończony ani czy w małym go­spodarstwie już wszystko gotowe do zimy. Nawet gdyby przypadkiem na podwórzu ktoś stał i wypatrywał wyładowanej po brzegi łodzi, też by nie widziała.

A może on tam stoi?

On albo Synneva.

Amelia skuliła się, za nic nie chciała żadnego z nich zobaczyć. Wtuliła nos w chustkę, którą otulona była ma­ła Hanna, stwierdziła, że dziecko zasypia.

Poszła sama do wsi, cieszyła się, że serce bije jej tak spokojnie. Tyle czasu minęło od tamtego wieczoru, kie­dy spotkali się z Arntorem i złożyli sobie nawzajem obietnice. Musiała się uśmiechnąć na myśl o tym, jak on wtedy wyglądał, jakiś zagubiony i skrępowany, zupełnie niepodobny do tego bezczelnego, gwałtownego dzikusa, którego kiedyś tak się bala. Arntor nie jest zły, teraz o tym wiedziała.

Hjordis zresztą też nie. Odkąd Maria złagodziła jej trwające latami bóle, okazywała wyłącznie wdzięczność i życzliwość.

Amelia cieszyła się, że znowu będzie siedzieć przy ich stole zbitym z nie heblowanych desek, pić gorącą wodę z odrobiną wódki, słuchać tych szorstko - przyjaznych rozmów brata i siostry. Arntor i Hjordis stanowili dość osobliwą parę, Amelia wiedziała, że Hjordis chciałaby przeprowadzić się z nimi do Lyster. Może wiosną, bo teraz nie mogą przecież wyjechać i zostawić Domu Durdei ze wszystkimi mieszkającymi tam ludźmi, którzy za­ufali Amelii. Zostaną więc do wiosny, a potem trzy mie­szkanki domu będą mogły pomagać Marii.

Po ślubie.

Wyszły już pierwsze zapowiedzi, Amelia cieszyła się, że w niedzielę nie była w kościele. Mogła sobie wyobrazić nieprzyjemne grymasy ludzi, widziała oczyma wyo­braźni, jak szepczą między sobą i jak spluwają na zie­mię przed kościołem. Ale zamieszkujący kamienisty brzeg z pewnością się cieszą, przynajmniej dopóki się nie dowiedzą, że Arntor wyjedzie. Jarle Raune przejmie pewnie władzę, o którą od tak dawna zabiega. Amelia musiała uśmiechnąć się cierpko na myśl o walce, jaką ci dwaj mężczyźni toczą od dawna, a która sprawia, że nie­kiedy Jarle Raune wygląda niczym napuszony paw.

Z daleka słyszała przez ścianę głos Hjordis, jeszcze zanim zdążyła zapukać, drzwi się otworzyły i ukazała się podniecona twarz gospodyni.

- Amelia! Do wszystkich diabłów, ty tutaj? Hjordis wytarła ręce w fartuch, uporządkowała po­targane włosy. Twarz miała rozgorączkowaną.

- Ale wchodź, wchodź! Biedna Amelia, no i jak ty się czujesz? Musiałaś mieć cholernie dużo zmartwień, mo­ja kochana. Chodź, mam właśnie gotowaną wodę...

Amelia poszła za gospodynią, zobaczyła, że Hjordis odsuwa nogą na bok stos wiórów i chrustu, spędza do­tkniętego parchem kota z ławy, na której wylizywał gar­nek po mlecznej zupie.

- Arntora nie ma, wiesz. Poszedł gdzieś, on ma tyle spraw na głowie, uff, nastały trudne czasy...

Teraz Amelia zobaczyła, z kim Hjordis rozmawiała tak głośno. Na łóżku Arntora, w kącie, tuż przy samej ścianie, siedziała jakaś skulona postać. To kobieta, wło­sy zwisały jej na twarz, była chuda, cerę miała szarą.

- Durdei!

Amelia patrzyła na nią ze współczuciem. Hjordis z łoskotem przesuwała naczynia przy ogniu.

- No właśnie, przecież znasz Durdei. Muszę ci powie­dzieć, że przyniosła straszne nowiny. Chciała co prawda rozmawiać z Arntorem, ale to przecież na jedno wy­chodzi. Opowiadaj, Durdei!

Kobieta otuliła się szczelnie szarą derką. Nie spu­szczała wzroku z Amelii, oczy miała rozbiegane.

Wyglądała na przestraszoną. Śmiertelnie przestraszoną.

- Uciekłam od gospodarza, od tego parszywego psa. Już dłużej nie mogłam, wolę umrzeć z głodu...

- Ale chyba nic takiego ci nie grozi - szepnęła Ame­lia. - Dlaczego nie odeszłaś od niego wcześniej? Zawsze przecież próbowałam ci pomóc.

- Ciebie tam nie było - odparła Durdei z goryczą. - Nie było cię, kiedy chałupa płonęła ani kiedy dziecko umarło... co, do cholery, chciałaś, żebym zrobiła? Przy­biegła do ciebie, chociaż nikt nie wiedział, czy żyjesz, czy umarłaś? Nauczyłam się polegać tylko na sobie - za­kończyła stanowczo.

Amelia poczuła niepokój. Durdei była jakaś daleka, nieprzystępna, a jej głos brzmiał bezbarwnie.

- Niedługo wy też znajdziecie się w gnoju. Wiem o tym, słyszałam rozmowę gospodarza i tych jego bru­dasów. Mówią, że przepędzą was kijami albo poderżną wam wszystkim gardła. Jarle się wprowadzi, bo Arntor jest za stary i za słaby.

Hjordis klęła siarczyście, siedząc na kupce polan przy palenisku.

Amelia przyglądała się zaciętej twarzy Durdei.

- Dlaczego przyszłaś tutaj i opowiadasz nam to wszy­stko?

Durdei patrzyła gdzieś obok niej, wzrok miała zim­ny, nie było w nim życia.

- To jedyne, co mogłam zrobić, żeby dokuczyć temu workowi gnoju. To jedyne, czym mogę go ugodzić. On myśli, że jest taki cholernie mocny, i przechwala się, jak wszystko się zmieni, kiedy odda Jarlemu władzę na brzegu. Jedno i to samo gówno! Wszyscy!

Amelia wierzyła jej. Chociaż przyczyna nie była za­pewne taka szlachetna. Durdei siedziała tu nie po to, by pomóc Arntorowi. Ale miała dość powodów, by mówić prawdę. Krążyły ponure opowieści o tym, jak jej gospo­darz traktuje swoje służące. Żadna, która miała jakikol­wiek wybór, długo u niego miejsca nie zagrzała. W ostatnich latach sam musiał się zajmować swoim go­spodarstwem, ponieważ nikt nie chciał iść na służbę do Świni.

Zapytała ostrożnie:

- Co oni zamierzają zrobić? Wiesz może coś więcej? Planują jakiś bunt?

Durdei zdecydowanie potrząsnęła głową.

- Nie. Nic z tych rzeczy, rozmawiają tylko o tym, jak przyjemnie byłoby cię okryć wstydem w obecności Arntora.

Amelia zadrżała, ale twarz zachowała spokojną.

Hjordis znowu zaklęła jak szewc, przyniosła kubki z piciem, postawiła na stole, a sama wróciła na kupkę drewna przy drzwiach.

- Musicie bardzo uważać. Nie zasypiajcie, jeśli drzwi nie są porządnie zamknięte na skobel! I niech Amelia nie chodzi sama! Jeśli Arntorowi nadarzy się okazja, to powinien jak najszybciej zabić tego gówniarza. Sama bym chętnie to zrobiła...

Amelia przypominała sobie krzywe wargi tamtego człowieka, pamiętała strach, który ją przenikał na widok oczu Jarlego Runę. Jest młody i pyszałkowaty, i śmier­telnie niebezpieczny.

Czuła to od razu, kiedy spotkała go po raz pierwszy wtedy, koło karczmy.

- A ty co teraz zrobisz? Gospodarz będzie cię pew­nie szukał, skoro uciekłaś ze służby.

- Może być. Będzie wypytywał ludzi, ale mnie nikt nie widział. Nikt. Na pewno mnie nie złapie, poza tym tyle łodzi tędy przepływa, ktoś mnie zabierze...

Wyjęła coś spod bluzki, miała tam ukrytą niewielką paczuszkę.

- To tytoń! Najlepszego gatunku! Ukradłam gospo­darzowi. Może kupię sobie za to podwodę.

Amelia musiała się roześmiać.

Siedzi oto przed nią ta dziewczyna, chuda i zmęczo­na, która nie zaznała w życiu wiele dobrego. Ale nie za­mierza się poddać, widać to wyraźnie, jej głęboko osa­dzone oczy są niczym stal.

- Powodzenia, Durdei. Dasz sobie radę mimo wszy­stko. Ciebie nie można załamać, jesteś silniejsza niż wie­lu innych.

Durdei skinęła głową, dumna z pochwały.

Amelia zastanawiała się, czy powinna dać tej kobie­cie pieniądze, uznała jednak, że to by było upokarzają­ce. Zgodziły się natomiast, że powinny znaleźć jakiegoś chłopaka, który popłynąłby na drugą stronę po używa­ną odzież, która może przydałaby się Durdei.

Ona sama ułożyła się do snu w łóżku Arntora, Ame­lia i Hjordis obiecały, że ją obudzą, jak tylko się ściemni.

Tymczasem poszły popatrzeć na ludzi sprowadzają­cych na zimę owce z gór. Co roku tych ludzi wybierał Arntor. Gospodarze niechętnie dawali pracę mieszkań­com brzegu, ale akurat przy tym zajęciu byli bardzo użyteczni. Szukali stad w górach i nie dawali za wygra­ną, dopóki większość zwierząt nie została zebrana. Każ­dy gospodarz płacił za to, dając jedno jagnię, i to Arntor rozdzielał mięso i wełnę pomiędzy tuzin swoich współpracowników. Szansę mieli jedynie ci, których Arntor lubił. To właśnie była część jego władzy: albo na­pełniał czyjeś garnki mięsem, albo człowiek odchodził z pustymi rękami.

Z daleka słyszały beczenie, owce zgromadzono po­środku wsi, w gospodarstwie Nauste. Zostało ich już nie­wiele, większość gospodarzy mieszkała wyżej w górskich dolinach i oni mieli od dawna inwentarz pod dachem.

Około siedemdziesięciu zwierząt kręciło się po zagro­dzie, były brudne, obrośnięte gęstą wełną. Lato skończy­ło się nieodwołalnie, owce czuły zapach krwi z miejsc, gdzie odbywało się szlachtowanie, i były niespokojne. Tylko nieliczne z nich dożyją do następnej wiosny, naj­starsze i najchudsze nie mogły na nic takiego liczyć, bo nie przeżyłyby kolejnego głodnego przednówka, nie miałyby też siły, by urodzić i wykarmić jagnięta.

Amelia zauważyła, że Hjordis, wypatrując, mruży oczy. Miała słaby wzrok, ale nie mówiła o tym.

- Zdaje mi się, że on stoi tam, przy tym wielkim ka­mieniu, i patrzy, jak inni zapędzają owce...

Amelia nie odpowiedziała.

Arntora nigdzie nie było widać. Zresztą innych męż­czyzn też było niewielu. Szukała jakiejś znajomej twa­rzy, ale jakoś nie dostrzegała zaufanych Arntora.

Z przerażenia serce skoczyło jej do gardła, kiedy zo­baczyła czyjeś młode, wyprostowane plecy.

Jarle Runę.

Amelia zatrzymała się gwałtownie, chwyciła Hjordis za ramię.

- To Jarle, Arntora tu nie ma! - Co?

Hjordis też przystanęła. Amelia zawróciła i szybko ruszyła w przeciwnym kierunku, ani razu nie obejrzała się w stronę owiec. Ciągnę­ła za sobą Hjordis, szarpiąc ją raz po raz ostrzegawczo.

- Coś się stało. Arntor zwykle... ten przeklęty pysza­łek! Co on znowu zrobił?

Amelia stwierdziła, że gniew Hjordis ma pokryć zwy­czajny strach.

Durdei właśnie je ostrzegła. Może za późno. Może Jarle Raune już wykonał decydujący ruch.

- Musimy wracać do twojego domu. Może Arntor przyjdzie, a przynajmniej przyśle któregoś ze swoich lu­dzi, żeby nam powiedzieć co się dzieje.

Ruszyły pospiesznie. Amelia miała wrażenie, że czu­je na plecach czyjś wzrok, czyjeś zimne, przenikliwe spojrzenie. Dostała gęsiej skórki, a krew pulsowała bo­leśnie na szyi.

Czekały blisko dwie godziny, zanim czyjaś pięść z ca­łych sil zadudniła w drzwi. Obie podskoczyły, Durdei także. Stała już, gotowa do drogi, zamierzała właśnie wyjść, kiedy na ścieżce przed domem rozległy się kroki.

Przyszedł jeden z ludzi Arntora.

Hjordis pobladła, kiedy szła otworzyć drzwi.

- Co się, do cholery, stało? - syknęła, zanim obcy zdą­żył się odezwać.

Przybysz chrząkał, jąkał się, ręce trzymał w kieszeniach.

- Spokojnie, baby, nikt nie ucierpiał, nic poważnego w każdym razie. Ale ludzie Jarlego na nas polują. Są uzbrojeni w noże, było nas za mało, żeby się bronić go­łymi rękami. A te zasrane chłopy stały tylko i chichota­ły. Pewno się cieszyli, że w tym roku wykpią się jeszcze niższą zapłatą niż zwykle...

- To znaczy, że żaden z was nie dostał pracy przy owcach?

Mężczyzna burknął, że nie, zostali przepędzeni do domu niczym zawszone psy z podkulonymi ogonami.

- Ale my się nie poddamy, niech mnie diabli. Chło­paki już czekają, a baby chodzą od domu do domu, zbie­rają noże i wszelkie żelastwo. Jarle Raune się przekona, że zadarł nie ze smarkaczami.

Okrągła twarz nieznajomego była poorana zmarszcz­kami, spalona słońcem i wysmagana wiatrami, nazna­czona biedą, ale w szarobrązowych oczach płonął gniew. Amelia widziała go ponad ramieniem Hjordis, nie podo­bała jej się ta desperacja, z jaką szykował się do odwe­tu. Tę walkę łatwo mogą przegrać.

Hjordis zaprosiła przybysza do środka, ale on musiał zaraz wracać.

- Zostańcie tutaj, kobiety. - powiedział tylko. - Przy­ślemy wiadomość, jakbyście były do czego potrzebne. Prawdopodobnie jednak będzie dla was najlepiej, jeśli przeczekacie to wszystko spokojnie.

Durdei poszła z nim, Amelia nawet nie zdążyła się naprawdę pożegnać z tą drobną kobietą, zaraz oboje zniknęli w ciemnościach. Wtedy ona zaczęła się modlić, prosiła Pana, by już nic więcej złego nie spotkało tej tak bardzo przez los doświadczonej istoty. Ale modlitwa nie przyniosła wielkiej pociechy.

- No to pewnie niezadługo zobaczymy tutaj Arntora. - rzekła po chwili milczenia Hjordis. On ledwie się trzyma na nogach, jeśli ja nie stoję tuż za nim.

Amelia wiedziała, że to prawda. A teraz on rzeczywi­ście potrzebuje wszystkich, którzy mogliby go wesprzeć. Poczuła, że zaczyna ją przepełniać wola walki. Nagle sta­ło się dla niej bardzo ważne, by Arntor nie został prze­pędzony w taki sposób. Przez wiele lat był wodzem, królem. Nie może uciekać ze swojego terenu niczym szczuty psami lis. Powinien abdykować z honorem! Zacisnęła wargi.

- Myślę, że nadchodzą trudne chwile. Ale będą je­szcze trudniejsze dla wspaniałego Jarlego Raune!

Hjardis miała groźną minę, a optymizm Amelii spra­wił, że uśmiechnęła się szeroko. i - Niech mnie wszyscy diabli, jeśli nie masz racji!

Śmiała się piskliwie, lecz oczy były zmrużone i ciem­ne, Amelia dostrzegła w nich tylko strach. Powiedziała więc spokojnie: ] - Hjordis, ty przecież wiesz, że jesteś mi potrzebna?

Chciałabym, żebyś pomagała mi w Vildegird. Hjordis wyglądała, jakby ją ktoś uderzył.

- Teraz, kiedy stałaś się bogatą panią? Nie, dziękuję! Ja się do tego nie nadaję, zostaję tutaj. Arntor już wy­starczająco długo mnie wykorzystywał.

- Ależ Hjordis... nie będzie ci tu chyba dobrze samej... w dodatku ten Jarle...

Hjordis zasznurowała wargi. Odwróciła się od Ame­lii, zaczęła czyścić paznokcie.

- Dam sobie radę, zawsze sobie radziłam. A poza tym będzie tu twoja babcia. Ona chyba nie pojedzie, żeby siedzieć na łaskawym chlebie?

Amelia musiała się uśmiechnąć.

- Nie, ona zostaje. Myślę, że ona już się dość najeź­dziła w życiu.

- To dobrze - powiedziała Hjordis. W jej głosie wy­czuwało się smutek, pokrywała go jednak udanym za­dowoleniem. Nagle zerwała się z miejsca, deski w podło­dze zaskrzypiały.

- Chodź, pójdziemy zobaczyć, co się dzieje! Do diabła, nie możemy tu przecież tak siedzieć jak zmokłe kury!

Amelia pamiętała ostrzeżenie tamtego mężczyzny, uznała jednak, że i tak nie zatrzyma Hjordis w domu. Z sercem w gardle biegła za nią, gdy uświadomiła sobie, że Hjordis zmierza do samego gospodarza Engelan. Więc to tam zebrali się ludzie z brzegu, w samym środ­ku wrogiego terytorium!

Było co najmniej trzydzieści osób, sami mężczyźni.

Kiedy Amelia i Hjordis weszły do środka, szum roz­mów ustał. Twarz Arntora wyglądała jak maska. Wzrok miał rozbiegany, nie ulegało wątpliwości, że powziął niezłomne postanowienie i oczekiwał teraz reakcji swo­ich ludzi na nie. Mogło się zdarzyć, że oni jeszcze bar­dziej stracą zaufanie do takiego wodza, który nie jest w stanie kierować nawet swoimi kobietami.

Hjordis ujęła się pod boki i powiedziała:

- Słyszałyśmy, że niektórym z was poszarpano skórę na tyłku? No to jesteśmy z igłami i z nićmi!

W szopie zaległa cisza.

Po chwili któryś z zebranych roześmiał się cicho, ja­koś histerycznie.

Zawtórowało mu wiele burkliwych głosów, żaden jednak nie odważył się roześmiać na całe gardło. Szopa stała samotnie, z dala od innych zabudowań, właśnie dlatego zebrali się tutaj. Ale dzisiejszej nocy ściany mo­gą mieć uszy. To Hjordis, przeklinając siarczyście, po­słała dwóch łudzi, żeby trzymali straż.

W ciągu następnych dni chodzili jak po rozżarzonych węglach, napięcie wśród mieszkańców brzegu było aż gę­ste. Większość miała ręce pełne roboty, bowiem zima zbliżała się szybkimi krokami. Kobiety zajmowały się wełną, prały ją i czyściły. Gospodarz domagał się jak naj­więcej, ale parę funtów najgorszego gatunku każda zdo­ła zebrać dla siebie jako zapłatę, która może okazać się ostatnim ratunkiem dla rodziny, gdyby zima była szcze­gólnie sroga. Dzieci chodziły do lasu, w niektórych pa­rafiach chłopi nie są zbyt surowi i pozwalają nie posia­dającym ziemi zbierać liście i jagody. Dzieciaki wracały do domu z umorusanymi rękami i buziami, z koszyka­mi pełnymi jagód. Mogły je sprzedać za niezłą cenę lu­dziom z zatrzymujących się w Sogndalsfjorden łodzi.

W ten jasny wrześniowy dzień Hjordis wdrapała się na dach swojej chaty i wbijała stare pokrzywione gwoź­dzie w nowe łaty. Dach należało naprawić i uszczelnić przed nastaniem mrozów. Amelia wprawdzie wielokrot­nie kusiła ją, by na Boże Narodzenie wybrała się z ni­mi do Lyster. Nie musiałaby się tak starać przed zimą...

Ale starzejąca się kobieta klęła siarczyście i odmawia­ła za każdym razem. Teraz też z ustami pełnymi zardze­wiałych gwoździ syknęła:

- Zamknij się, Amelio! Robię, co chcę, no nie? Zasta­nowię się na wiosnę, gdybyś się upierała zrobić ze mnie staruszkę na łaskawym chlebie!

- Ale ja wcale nie myślę o żadnym łaskawym chlebie...

- Do diabła, ty jesteś chyba głupsza, niż myślałam. Nie mogę tam przecież pojechać i narobić ci wstydu moimi przekleństwami, wyglądem i w ogóle!

Amelia westchnęła.

- Jesteś moją przyjaciółką, Hjordis. Czy ty tego nie rozumiesz? Jesteś, jaka jesteś, i nikomu nic do tego! Ale nie będę cię przymuszać. Tylko wiedz, że miejsce na cie­bie czeka, wystarczy, że się zdecydujesz.

Hjordis chrząknęła, jeden gwóźdź wpadł jej do ust, o mało go nie połknęła. Oczy miała pełne łez, kiedy się rozkaszlała, przeklinała potem swoją nieostrożność.

Pewnego niedzielnego poranka rodzice weszli do izdebki Einara i stwierdzili, że chłopiec nie żyje.

Leżał na posłaniu, a konik na biegunach stojący przy jego głowie niczym święty strażnik, poruszył się lekko, gdy matka zbliżyła się do łóżka. Einar trzymał w zaci­śniętej dłoni jednego wspaniałego ołowianego żołnierzy­ka, tego, którego nazywał Tordenskiold i którego on lu­bił najbardziej. Widocznie również w swoich ostatnich chwilach pocieszał się zabawką, wkładał ją do buzi i ssał, bo ołowiana figurka była wilgotna.

Matka zasłoniła usta ręką, ale nie wydała z siebie naj­cichszego nawet dźwięku.

Twarz chłopca była sina, lecz oczy zdołał zamknąć sam.

Matka chciała głośno krzyczeć, chciała wezwać wszy­stkich domowników, miała ochotę wyć, rzucić się na po­słanie, potrząsać dzieckiem, by przywrócić je do życia.

Ale rozumiała, że to niemożliwe. Jedno spojrzenie na jego buzię mówiło wszystko.

Tysiące razy wyobrażała sobie tę chwilę, próbowała się na nią przygotować, chciała wiedzieć, jak się odczu­wa taką stratę, jeszcze zanim ją poniosła.

Ale teraz nie mogła się poruszyć, nie była w stanie do ' niego podejść, nie miała głosu, nie miała sił.

Długo tak stała jak sparaliżowana. Potem, niczym ata­kujące zwierzę, rzuciła się nagle do martwego syna, prze­wróciła konia na biegunach, uderzyła się biodrem o kant stołu i poczuła dojmujący ból. Ukryła twarz na piersi synka, wyczuwała jeszcze ulatniające się ciepło. Jęknęła cicho, dotknęła na jego plecach jakiejś zimnej, mokrej plamy. Unosił się stamtąd tajemniczy lekki zapach, cierpkie zioła, obca woń, od której nos się krzywił. Tak samo pachniało całe ciało chłopca.

- Trucizna - szepnęła kobieta do siebie.

Lekarstwo wciąż jeszcze ciekło na podłogę, słychać było rytmiczną pieśń spadających kropel, jak topnieją­cy na dachu śnieg w wiosennym słońcu.

- Trucizna - powtórzyła głośniej.

Jej mąż nadal stał w progu, słyszał, że suchy płacz żo­ny przemienia się w szloch, żałosny i rozpaczliwy.

Twarz chłopa była mroczna, pozbawiona wyrazu. Nie podszedł do żony, nie objął płaczącej matki ramie­niem, nawet nie spojrzał na martwego syna. Wyciągając nogi, długimi krokami opuścił pokój, dom, dziedziniec.

Ktoś musi za to zapłacić.

Teraz on nie ma już nic do stracenia.

ROZDZIAŁ VIII

To mógł być ten zimny wiatr, który gwiżdże za do­mem, przynosząc pozdrowienia od zbliżającej się zimy. Albo krzyki opuszczonych ptaków, które zostały same, kiedy reszta chmary odleciała z pokrytych szronem pól.

To mogło być powracające wspomnienie tego poran­ka, kiedy dowiedzieli się o śmierci Karla, i żal, który wszystkich naznaczył smutkiem i tęsknotą.

Ale Maria nie wierzyła w to.

Owo dobrze jej znane, czające się gdzieś w głębi du­szy przeczucie nadchodzącej katastrofy już dawno udo­wodniło, że nie wolno go lekceważyć. Kiedy odczuwała te skurcze serca, ten lęk nie wiadomo przed czym, to pulsowanie, które nie zlewało się z rytmem serca, wie­działa, że zbliża się coś niedobrego.

I nie potrzebowała wielu słów, żeby Randar też zro­zumiał, on sam wyczuwał, co się w niej dzieje. Stawał się wtedy bardziej milczący niż zazwyczaj, częściej gła­dził ją po policzkach i też jakby czegoś wyczekiwał.

Kiedy więc do ich nabrzeża przybyła łódź, serca oboj­ga starych ludzi na moment zamarły. Zobaczyli, że z ło­dzi wyskakuje młoda kobieta. Maryjka!

- O mój Boże, co się znowu stało? - wyszeptała Ma­ria pobladłymi wargami.

Randar oparł się ciężko na lasce.

Stali bez ruchu, przyglądając się, jak bagaże córki są wynoszone na ląd. Niewiele tego było jak na nią. Tylko jedna skórzana waliza i kuferek.

Maria mrużyła oczy, starała się napotkać wzrok córki, ale z tak daleka nie było to możliwe. Zwłaszcza że roz­wiane przez wiatr włosy przesłaniały twarz przybyłej.

Maryjka natychmiast odesłała łódź z powrotem, nie chciała nawet, żeby mężczyźni zanieśli do domu jej wa­lizkę i kuferek.

Lekkim krokiem szła w stronę rodziców. Gdy tylko dostrzegła, że stoją na progu, pomachała im ręką na po­witanie.

- Mamo! Tato! Jak dobrze znowu was widzieć!

Maria wyczuła w jej głosie, że córka nie przynosi ja­kichś tragicznych nowin. Jej serce napełniło uczucie ulgi pomieszanej z lękiem. Ale szpony zaciskające się w żo­łądku nie rozluźniły się - Córeczko! Przyjechałaś tak nagle? To znaczy, chcia­łam powiedzieć, że bardzo się cieszymy...

Uściskała ich oboje, uśmiechała się niepewnie.

- Byłam taka strasznie samotna w domu... Maria pospiesznie zamrugała. Cierpienie córki prze­słaniało jej ładną twarz niczym cienka błonka.

- Najdroższa, nie powinniśmy byli wyjeżdżać tak szybko...

Marja stłumiła szloch, zacisnęła usta.

- To przecież ja prosiłam, byście wracali™ zresztą po­winnam była dać sobie radę...

Zachwiała się. Pod ciemnoniebieskimi oczyma zale­gały głębokie cienie, ślad nieprzespanych nocy i wyla­nych łez.

- Moja mała córeczka - powiedziała Maria wzruszo­na, przytulając córkę. - Wybacz nam...

Marja szlochała wtulona w ramię matki.

- Ja... tęsknię za nim tak strasznie. Chyba zwariuję... Matka głaskała ją po plecach.

- Wejdźmy do izby, moje dziecko, zrobię ci duży ku­bek mocnej kawy. Mam ogień w piecu, zaraz cię roz­grzejemy.

Maryjka skinęła głową, ukradkiem, jakby zawstydzo­na, spojrzała na Randara.

- Ale byłam dzielna, tato, prawda? On mocno zacisnął powieki i powiedział cicho:

- Byłaś dzielna. Taka właśnie jest moja mała Marja.

Kiedy kawa, kamforowa wódka i słodkie, gorące mle­ko zrobiły swoje, Marja siedziała z przymkniętymi oczy­ma i grzała plecy o kamienny piec. Sprawiała wrażenie rozluźnionej, może nawet nieświadomej ani gdzie jest, ani co się z nią dzieje. Bruzdy na twarzy wygładziły się, tylko nad kącikami warg łzy wyżłobiły głębokie koleiny.

Teraz milczała, ale przedtem mówiła bardzo dużo, słowa bulgotały niczym gotująca się woda w garnku, wy­rzucała je z siebie jak bańki mydlane, a one pękały, za­nim zdążyły się wydostać na zewnątrz.

Maria i Randar prawie się nie odzywali, nie było to konieczne. Cierpienie córki było ich cierpieniem, ale wiedzieli, że z każdym słowem ona wyrzuca z siebie ja­kąś cząstkę bólu, a żal staje się łatwiejszy do zniesienia.

Ogień trzaskał na palenisku, kiedy Randar dołożył świeżego drewna.

Młoda kobieta siedziała z ołowianym kubkiem w dło­niach, jakby chciała rozgrzać swoje białe palce.

- Nie ma go, tato. Odszedł. On także mnie opuścił. Otworzyła oczy i spojrzała na ojca.

- Żebyś wiedział, ile razy cię przeklinałam, tato. Prze­klinałam, bo mnie opuściłeś.

Poczuł piekący ból w sercu, dawna rana zaczynała krwawić. Ale wiedział przecież, jak to było, nie próbo­wał się usprawiedliwiać.

Twarz Marji złagodniała.

- Ale ty wróciłeś, prawda? Wróciłeś do mnie? - spytała cicho. Rozglądała się po izbie, spoglądała na sufit, na który ogień rzucał tańczące cienie. - Karl, niestety, nie wrócił. Ja wiem, że on nie miał wyboru, więc dlaczego jestem taka zła, tak cholernie wściekła? Taka pełna™ gniewu?

Maria odpowiedziała przyciszonym głosem:

- Robisz sobie wyrzuty, że byłaś zła... na Karla? Maryjka skinęła głową, teraz z jej oczu płynęły łzy. Matka westchnęła ciężko.

- Nie możesz być wobec siebie taka surowa, moje dziecko. Jest ci teraz trudno, wszystko się na ciebie zwa­liło i stąd te złe myśli...

- Ale, mamo, ja go czasem... nienawidzę! Maria wyprostowała się na krześle, nie przestawała patrzeć córce w oczy, była niczym port, w którym tam­ta mogła szukać schronienia.

- Nieprawda, że go nienawidzisz. To, co mówisz, świad­czy, że kochasz go bardziej, niż zdajesz sobie sprawę.

Marja otarła parę łez, które zatrzymały się na rzęsach.

- Myślę, że masz rację, mamo. Ale to tak strasznie bo­li... jest tyle rzeczy, o których mu nie powiedziałam...

- On wiedział - wtrącił Randar spokojnie. Marja spojrzała na niego takim przerażonym wzro­kiem, że na moment zaniemówił.

- Karl wiedział, co do niego czujesz - dodała Maria pospiesznie.

Randar kiwnął głową. Wyciągnął przed siebie jedną nogę, widocznie bolała go przy tej zimnej i mokrej po­godzie.

Marja nie odezwała się już więcej. Siedziała i patrzy­ła jakby obok nich.

- Mamo, było coś, o czym on jednak nie wiedział... Zabrzmiało to bardzo żałośnie. Randar wyczuł jakiś dziwny ton w głosie córki, spojrzał na nią i stwierdził, że ona źle znosi jego wpatrzony w siebie wzrok.

Maria dołożyła do ognia, wsunęła stopy w ciepłe kap­cie z owczej skóry.

Drugie takie same podsunęła córce, ale ta nie zwróci­ła na nie uwagi.

- Och, mamo, byłam taka okrutna. Oszukiwałam i kłamałam, niszczyłam... tak wiele. Ale teraz... nie wiem, czy zdołam dłużej milczeć.

Podniosła wzrok i popatrzyła na matkę.

- Mamo, czy byś wolała nigdy nie dowiedzieć się prawdy o swoim ojcu? O tej całej strasznej historii? Czy powinnam to, co wiedziałam, zachować dla siebie?

Coś się poruszyło w piersi Marii, poczuła nieprzy­jemny skurcz. Oczy córki były ciemne i poważne, wciąż w nią wpatrzone.

- Nie... postąpiłaś bardzo słusznie, mówiąc mi o wszy­stkim. Trudno było uznać prawdę, także dlatego, że matka nigdy nie odważyła się podzielić z nikim swoim bólem. Ale wszyscy mają prawo znać swoje korzenie, każdy człowiek pragnie wiedzieć, skąd się wziął...

Marja westchnęła. Oboje rodzice widzieli, że dojrze­wa w niej jakaś decyzja, że coś chce się wydostać na światło dnia.

- O co chodzi, Maryjko? Co cię tak dręczy? Myślę, że mam prawo o to zapytać...

Marja potwierdziła skinieniem głowy. Wzrok skiero­wał się w stronę kołyski, w której spała mała Hanna. Łóżko Amelii stało nietknięte, powinna już być w domu, ale zdarzało się przecież, że zostawała dłużej, gdy ktoś jej potrzebował.

Amelia... ona też ma prawo. Prawo, by złamać jej serce?

Maria drgnęła. Czyżby córka wiedziała o Bendiku? Czyżby się czegoś domyślała, chociaż Amelia przysięga­ła, że nikt nie mógł niczego podejrzewać?

Mar ja podniosła się z wolna, podeszła do stołu, wy­gładziła niecierpliwą dłonią obrus, przesunęła jeden lich­tarz. Przeszła do krzesła Marii, zerknęła na Randara, któ­ry teraz siedział z zamkniętymi oczyma.

- Ja... Ja jestem okrutnym człowiekiem. Zwłaszcza wobec tych, których kocham, jestem bezlitosna.

- Maryjko! Nie wolno ci mówić takich rzeczy!

- Cicho, mamo! Dobrze wiesz, że nie mogę powie­dzieć nic innego. Mamo... ja go oszukałam! Zdradziłam Karla! Kłamałam, oszukiwałam, wykorzystywałam... a on był tylko biednych chłopskim synem. Pozwolił się otumanić, kiedy ten, któremu się oddałam, zniknął... Karl nigdy się nie dowiedział, że to nie o niego mi cho­dziło, że szukałam jedynie ojca dla dziecka... dzieci...

Głos Maryjki się załamał i w izbie zaległa cisza. Znaczenie tego, co powiedziała, było niczym uderze­nie młotkiem w pierś.

- On nie był ojcem dzieci... Amelia i Karl Martin są bękartami kogoś innego. Och, Boże wielki, wybacz mi... ja nie wiedziałam, że będę go aż tak bardzo kochać...

Płacz Marji z cichego szlochu przeszedł w głośny ryk, jakby się rozpętała burza. Randar wstał, chciał podejść i jakoś ją pocieszyć, ale ona odepchnęła go gwałtownie, głowę wsparła na rękach, a rozpuszczone włosy przesło­niły jej twarz niczym firanka.

- Och, dziecko kochane - jęknęła matka.

Ale szok, którego doznała, zaczynał się mieszać z na­rastającą w jej sercu wielką radością.

- Och, dziecko kochane - powtórzyła prawie histe­rycznym tonem, a jej oczy rozbłysły. Mar ja uniosła gło­wę i przestraszona wpatrywała się w twarz matki, która nagle wybuchnęła głośnym, niepohamowanym śmie­chem. Córka zerwała się z miejsca, chwyciła starszą ko­bietę za ramiona i zaczęła potrząsać.

- Mamo, czy ty niczego nie rozumiesz? Nie śmiej się, mamo! O Boże, cóż to za dom wariatów!

Maria otarła oczy, po chwili śmiech ustał.

- Maryjko, Maryjko, żebyś ty wiedziała, co oznacza ta twoja tajemnica... Sam Pan Bóg chyba sprawił, że na koniec musiałaś ją wyznać. Może nie jest za późno... dla Amelii.

Marja otworzyła usta. Puściła już ramiona matki, cof­nęła się niepewnie do swego krzesełka.

- Co chcesz przez to powiedzieć? - zapytała bez tchu. - Co Amelia ma z tym wspólnego...?

Matka odpowiedziała spokojnie:

- Amelia nosi w sercu taką samą tajemnicę. Ojciec małej Hanny...

Marja zadrżała.

- Musiałam wierzyć w to, co mówiła, ale... ona twier­dzi, że ten obdarty łazęga. Tak, tak, ale ja miałam wąt­pliwości, bo jakoś nie spieszy się do ślubu...

Maria z wolna potrząsnęła głową. Powiedziała ledwo dosłyszalnie:

- To Bendik. Boże, odpuść mi, obiecałam milczeć. Ale teraz wszystko się odwróciło... musimy jej pomóc, Maryjko. Ona go wciąż kocha i myśli, że jest jego siostrą.

Świat zawirował Maryjce przed oczami. Zaczęła cho­dzić między stołem a piecem, na przemian to wybucha­ła śmiechem, to zaczynała kląć.

- To nieprawda... to nie może być prawda... Ale cała sprawa docierała do niej coraz wyraźniej ze wszystkimi budzącymi grozę szczegółami.

O świcie odwieziono Amelię do domu, spotkanie w szopie na łodzie skończyło się pełnym poparciem dla Arntora. Kiedy mężczyźni wyruszali na połów, nie wie­rzyli, że banda Jarlego Raune będzie respektować ich przywileje. Zabrali więc ze sobą noże i kije.

Hjordis wymachiwała pięściami, zagrzewała do walki:

- Dołóżcie im, chłopaki! Dajcie im tak, żeby wiedzie­li, kto tu rządzi!

Ludzie poparli Arntora, on obiecał im za to większe udziały w połowach i zarobkach.

Kiedy dwóm z nich Amelia zszywała rany; zaciskali mocno zęby i zarzekali się, że ludzie Jarlego Raune po­próbują tego samego.

Amelia czuła, że lęk przed nieprzyjemnościami roz­rasta się w lodowatą bryłę w żołądku, ale nie mówiła nic, wiedziała, że nie ma odwrotu. Jeśli Jarle zdoła pod­porządkować ich sobie, to zbudowanie Domu Durdei może się okazać daremne. On nigdy się nie zgodzi na to, by mieszkańcy kamienistego brzegu stali się mu rów­ni, powrócą więc dawne czasy i dawne obyczaje. Bezna­dzieja. Udręka. On, oczywiście, zadba o kilku swoich, tak jak Arntor robił. Ale to, co Amelia zdołała obudzić w Arntorze, nigdy nawet nie drgnie w sercu Jarlego.

Odgryzła nić, którą zszywała ranę. Zalała szew moc­ną nalewką z jałowca, nie potrzeba było tego wiele. Ran­ny jęknął, ale uśmiechał się i dziękował. Na jego twarzy malował się podziw.

Arntor zadbał, żeby po wyjściu wszystkich on i Ame­lia mogli na chwilę zostać sami.

Hjordis również się ulotniła, mamrocząc coś pod no­sem, że musi wstąpić do sąsiadki w sprawie wełny. Arntor skulił się z jękiem i opadł na jakąś skrzynkę. Wydawał się teraz mały i zmęczony.

- Te diabły mnie ścigają - wyszeptał. Amelia odpowiedziała pewnie i spokojnie:

- Nie możesz pozwolić, żeby Jarle przejął władzę. Nie teraz, kiedy Dom Durdei jest już gotowy, a ludzie zaczęli wierzyć, że czeka ich lepsza przyszłość...

Arntor znowu westchnął, otarł twarz rękawem, nie spuszczał wzroku z Amelii. Wykrzywił lekko wargi, jak­by się uśmiechał, ale oczy miał zapadnięte i matowe.

- Boże drogi, Amelio, dlaczego ty to robisz? Dlacze­go nie uciekniesz stąd do domu, do mamy? Przecież chy­ba nie musisz się już dłużej poświęcać...

Zaskoczona stwierdziła, że w jego oczach pojawiły się łzy.

- Nie jestem ciebie wart, Amelio. Jestem tylko sta­rym, zniszczonym wrakiem. I te psy mnie ścigają, jak wpadnę w ich łapy, to mnie rozerwą na strzępy. A ty będziesz następna, zdajesz sobie z tego sprawę?

Amelia drgnęła. Wiedziała, że Arntor nie przesadza.

Zarazem jednak słyszała w jego głosie niewypowie­dzianą prośbę: Nie opuszczaj mnie, Amelio.

Podeszła bliżej, przytuliła policzek do jego twarzy i wsparła się na nim ciężko.

- Jesteśmy chyba parą dziwaków. Arntor mruczał coś pod nosem, przez krótką chwilę dostrzegła w jego oczach błysk szczęścia.

Drżącą ręką pogładziła go po zniszczonej dłoni.

- Jesteś moim przyjacielem, Arntorze. A ja twoją przy­jaciółką. A przyjaciele nie opuszczają się nawzajem, kie­dy zaczyna być trudno, wiesz o tym. Poza tym... mam zostać twoją żoną.

Spojrzał na nią tak, jakby dopiero teraz to do niego dotarło.

- Amelio, nie powinienem do tego dopuścić. Jesteś ta­ka młoda i ładna...

Prychnęła i uśmiechnęła się do niego po macierzyńsku. On się też roześmiał, palcami przeczesywał brodę. Po­tem jednak odwrócił się i wyszeptał prawie niedosłyszalnie:

- Ty wciąż żartujesz. Ale ja mówię poważnie. To mał­żeństwo... nie mam sumienia tego zrobić.

Mocniej chwyciła jego kurtkę. Arntor wyrwał się i utykając, odszedł od Amelii. Stał przez chwilę odwró­cony, a potem powiedział:

- Bardzo cię kocham, Amelio. Kocham cię za bardzo, żeby naciskać... nawet gdybyś chciała przez resztę życia karmić mnie, trzymać na łaskawym chlebie...

Amelia głośno przełknęła ślinę. Wiedziała, że on na­prawdę tak myśli. Widziała jego żałośnie opuszczone ra­miona, palce zaciskające się mocno na belce.

- Arntor... Nie odwrócił się.

- Arntor - powtórzyła łagodnie. - Ja też cię kocham, mój przyjacielu, wiesz przecież. Czyż istnieje lepszy powód dla zawarcia małżeństwa? Nie mogę cię kochać inaczej niż tyl­ko jako przyjaciela. O tym także wiesz. W moim sercu nie ma już innych uczuć, boję się... Ale jesteś mi bardzo bliski!

Arntor oparł głowę o belkę, Amelia widziała, że ude­rza o nią czołem, dostrzegała, że drży. Potem wolno się odwrócił. Rzeczywiście miał w oczach łzy, połyskujące w blasku księżyca. A może się myliła?

- Czy myślisz, że taki paralityk jak ja oczekuje cze­goś jeszcze? Dajesz mi sto razy więcej, niż mógłbym kie­dykolwiek marzyć, Amelio. To nie o to chodzi...

Amelia wstała. Podeszła znowu do niego blisko. Patrzyła mu w oczy, wiedziała, że on też może czytać w jej wzro­ku. Arntor nie ruszał się, w jego twarzy nie drgnął ani je­den mięsień. Wyglądał na spłoszonego, a zarazem musiał się bardzo powstrzymywać, by nie porwać jej w ramiona i nie zgnieść. Czułość dla tego człowieka zalała jej serce, sprawiła, że głos stał się piskliwy.

- Trzymaj mnie mocno - powiedziała. Arntor jęknął i chwycił się jej tak, jakby była samym życiem.

Amelia czuła zapach dymu, morskiej wody, wełny i smoły. Słyszała, że jego serce bije głośno, że on sam z trudem chwyta oddech i dygoce.

Leciutko odwróciła głowę, twardy zarost drapał ją w policzek.

Zadrżał, kiedy ona ostrożnie, niczym przestraszony młody zajączek, pocałowała tę szorstką, pokrytą blizna­mi twarz. Uchwyt w jej talii zelżał, przez moment wy­dawało się, że Arntor upadnie. Zaraz jednak odetchnął głęboko, wypuścił ją na chwilę z objęć, potem znowu przyciągnął do siebie i wtulił twarz w jej ramię.

Ona głaskała go po plecach, jak się uspokaja zdener­wowanego konia.

- Amelio... ja tego nie wytrzymam. Ja myślę... nigdy nie odważyłem się uwierzyć w ten sen. Dopiero teraz...

Uśmiechnęła się w niebieskawym mroku, patrzyła na przepływające po niebie chmury, widziała, jak przesła­niają światło księżyca.

Życie może być bardzo dobre, kiedy już się wszyst­ko jakoś ułoży...

Nie doszli do żadnych konkretnych wniosków, choć rozważali sprawę długo i starannie, próbowali oceniać ją z różnych punktów widzenia, ale nic to nie dawało.

Matka i córka położyły się, nie wiedząc, jak mają trak­tować tę nową prawdę.

Maria myślała: Amelia ma takie straszne poczucie obowiązku. Dała temu Arntorowi słowo i mam wątpli­wości, czy zechce je cofnąć. Amelia się poświęci, zawsze tak robiła. Jak więc będzie żyć ze świadomością, że mo­gła mieć Bendika?

Czy będzie jej z tym lżej?

Czy po tym wszystkim będzie go kochać jak brata i potrafi ukryć swoje uczucie dla niego?

Maryjka leżała, wpatrując się w ciemność. Skóra ją swędziała, starała się jednak nie poruszać.

To prawda, co ludzie gadają, że nieszczęścia chodzą parami. Wciąż czuła się w głębi duszy martwa i wypa­lona, lecz los córki zmuszał, by zebrała myśli. Pochyla­ła się nad tym wszystkim twarz Karla, Marja starała się widzieć rzeczy jego oczyma.

Co ty byś zrobił, mój najdroższy mężu?

Czy chciałbyś wystawić swoje potomstwo na ludzkie gadanie, spekulacje i prześmiewki?

Ale ty, Karlu Oppdal, miałeś tylko jednego potomka. I tak długo nie wiedziałeś nic o jego istnieniu. Najpierw moje zioła sprawiały, że nie mieliśmy więcej dzieci, a po­tem sam Bóg się o to zatroszczył.

Och, mój kochany, co ja mam zrobić z Amelią i Bendikiem?

Twoje imię zostanie na zawsze zhańbione, jeśli zde­cyduję się dać jej spokój duszy. Jeśli uwolnię ją od tego poczucia strasznego grzechu, jeśli nie będzie musiała pa­miętać o kazirodztwie za każdym razem, kiedy spojrzy w buzię swojego dziecka...

Zamknęła oczy, ale wciąż widziała przed sobą twarz Karla jak żywą. Próbowała zebrać myśli, pozbyć się otulającej głowę mgły. Chciała widzieć dokładnie jego ry­sy, może zdoła wyczytać jakąś odpowiedź...

Ale głos Karla brzmiał słabo w jej wyobraźni, musia­ła się bardzo starać, by w ogóle utrzymać kontakt. Zda­wało jej się, że Karl wymawia jej imię, miała wrażenie, że się do niej uśmiecha, jakby chciał powiedzieć, by od­dała Amelii wolność... nie, on te słowa wypowiedział, kiedy Amelia zamierzała opuścić dom i rodzinną wieś.

Marja oddychała płytko, pospiesznie. Czuła ból w pier­siach, wspomnienie męża stawało się udręką, nie mogła się od niego uwolnić. Było bolesne niczym otwarta rana.

- O Karl, wybacz mi... Tyle tylko mogła powiedzieć, pod ciepłą kołdrą ciało dygotało z tęsknoty za tym, którego już nigdy nie będzie.

- Wybacz mi ból, jaki ci sprawiłam, i wybacz wszy­stko, co nas jeszcze czeka...

Nie zmrużyła oka, leżała jednak cicho, kiedy wcze­snym rankiem Amelia wślizgnęła się do domu. Słyszała, że córka wyjmuje dziecko z kołyski, mała Hanna od chwili, gdy wieczorem zjadła swoją kaszkę na mleku, spała głęboko.

Marja słyszała, że Amelia szepcze czule do małej, sły­szała zaspany, protestujący głos dziecka. Wkrótce wszy­stko ucichło, od czasu do czasu rozlegało się tylko peł­ne ulgi westchnienie kobiety i pomlaskiwanie dziecka.

Boże, jakie to musiało być dla niej straszne sądzić, że Bendik jest jej bratem. Gdyby rzekła choć słowo... Maryjka wiedziała, że wtedy Karl musiałby przeżyć ten cios, którego przez całe życie starała się mu oszczędzić, ale w tej chwili Marja nie potrafiła powiedzieć, co jest gorsze. Bez trudu mogła myśleć o Bendiku jak o męż­czyźnie, którego sama by chętnie wybrała dla Amelii. Mieli w sobie coś wspólnego, ten sam łagodny wyraz smutku w twarzach, to samo rozmarzenie w oczach, ten sam upór...

Jak mogła nie wyczuć, co się stało?

Teraz leżała spokojnie, prawie nie miała odwagi od­dychać.

O Boże, co robić?

Czy powinnam po prostu pójść do niej i wyznać wszy­stko?

I tak przecież będzie musiała żyć bez ojca swego dziecka, z dala od niego. Czy zdoła to znieść, kiedy wstyd i grzech nie będą już takie straszne? Czy prawda nie sprawi jeszcze większego bólu? A może Synneva zo­stanie porzucona i Arntorowi przyjdzie patrzeć, jak je­go znosząca złote jajka kura znika?

Marja zamknęła oczy. Stwierdziła, że żadne z tych dwojga jej nie obchodzi. Dla Amelii gotowa była poświę­cić tuzin takich jak Synneva i jeszcze więcej Arntorów.

Czarny diabełek stukał do jej serca.

Zresztą Synneva może nie przeżyć rozwiązania.

Tak jest, to bardzo prawdopodobne, ta drobna, umę­czona istota z pewnością nie ma tyle sił, by wydać na świat dziecko. Poród się zbliżał. Nawet Amelia wspo­mniała, że teraz potrzebna jest modlitwa. Może Marja powinna zadbać, by to ona pomagała rodzącej Synnevie? Ma już tyle grzechów na sumieniu, że jeden więcej czy jeden mniej nie zrobi różnicy. Poczuła cierpki smak w ustach, ale kurczowo trzymała się tej desperackiej my­śli. Sama może się postarać o usunięcie przeszkody. A Arntor... Ten z pewnością zadowoli się odpowiednim darem. Może kawałkiem ziemi, jakimś inwentarzem, sumką, która pozwoli mu żyć w dostatku do końca dni. Nie potrzeba mu chyba zbyt wiele, Marja zaś była je­szcze dość zamożna, by wyposażyć tuzin takich jak on.

Ale nie potrafiła jeszcze planować. Jeszcze nie teraz.

Najpierw musi zobaczyć reakcję Amelii. Mogło się przecież zdarzyć, że Maria coś źle zrozumiała, pomyli­ła się. Albo nieszczęście sprawiło, że wszelkie uczucie do Bendika w Amelii wygasło. No a on? Znalazł sobie prze­cież inną kobietę, z którą żyje.

Oblizywała spierzchnięte wargi. Wciąż oddychała po­spiesznie. Pierś podnosiła się i opadała w szybkim ryt­mie, czuła kłucie w opuszkach palców.

Po chwili zerwała się nagle z łóżka, wsunęła stopy w pantofle, otuliła się ciepłym szalem i poszła do Amelii.

- Nie... To nieprawda... Marja mrugała nieprzerwanie, ale siedziała całkiem spokojnie. Nie potrzebowała nalegać, nawet nie musia­ła potwierdzać swoich słów skinieniem głowy, bowiem desperacja w twarzy Amelii wskazywała, że dziewczyna przyjęła wszystko do wiadomości.

- Nie... Tato, nie... Mówiła cichym szeptem. Oczy Amelii były suche.

Marja wiedziała, że minie sporo czasu, zanim córka bę­dzie mogła znowu płakać. Dotychczas rozpaczała po oj­cu, teraz w jej głowie panował zamęt.

- Nie wiem, co powinnam ci powiedzieć. Chciałam cię tylko prosić, byś mi wybaczyła. Wszystko...

Amelia odwróciła się ku niej. Teraz w jej oczach cza­ił się gniew.

- Dlaczego mi o tym mówisz, mamo? Dlaczego w ten sposób odbierasz mi tatę?

Słowa matki spadły na nią niczym cios:

- Bo... wiem o Bendiku... - Mówiąc to spoglądała na ma­łą Hannę, Amelia nie potrzebowała dalszych wyjaśnień.

Skuliła się. - To już wszystko minęło, moje dziecko. Nie musisz się już dłużej tym dręczyć. On nie jest twoim bra­tem i nie ma najmniejszego znaczenia, czy w ogóle jest sy­nem Karla. Mogłaś... miałaś prawo go kochać.

Amelia zacisnęła powieki, twarz wykrzywił jej wyraz rozpaczy.

- Za późno, mamo, czy ty tego nie rozumiesz? Nie rozumiesz, że za parę tygodni Synneva urodzi mu dziec­ko? I Arntor...

Z saganka zawieszonego nad ogniem wydobywały się kłęby pary i unosiły ku sufitowi.

Amelia siedziała bez ruchu, Mar ja zdołała zachować zdolność myślenia, wiedziała, że wszelkie słowa są teraz zbędne.

Kurczyła się na swoim miejscu, ze ściśniętym sercem śledziła zmiany na twarzy córki. Nagle Amelia ponow­nie wbiła wzrok w matkę.

- Kim on był?

- Co? Kto kim był?

- No, mój ojciec! Nigdy przedtem nie widziała Amelii takiej zimnej i obcej. W pięknych oczach córki było tyle chłodu, że Marję przeniknął lodowaty dreszcz.

Ale nie miała odwrotu.

Z wolna zaczęła opowiadać o okrutnym losie Justitiana Revelina.

Kiedy w końcu umilkła, na twarzy Amelii zobaczyła ślady łez.

Dziewczyna wciąż siedziała bez ruchu. Nagle zerwa­ła się z miejsca.

- Muszę iść do obory, zwierzęta są głodne. Tymcza­sem ty nastaw zupę.

Wyszła. Słowa wisiały jeszcze w powietrzu, Marja nie bardzo wiedziała, czy zdoła udźwignąć ten kamień, który córka złożyła na jej sercu.

Przysięgała w duszy, że zrobi wszystko, by Amelia zno­wu się śmiała, pomoże jej znaleźć nowe ścieżki w życiu.

Istniała tylko jedna droga do szczęścia Amelii.

Trzeba sprawić, by ją dostrzegła.

Żeby mnie to miało kosztować nie wiem ile, to je­szcze zobaczę ją szczęśliwą, myślała Mar ja z uporem. W całym tym nieszczęściu jedno nie ulegało wątpliwo­ści. Uczucie Amelii nie uległo zmianie, imię Bendika nie jest jej obojętne. Ona go kocha, żyje tylko myślą o nim, nigdy się od tego nie uwolni.

Jeśli Amelia miała dość siły, by żyć z myślą o strasznym grzechu, to jej uczucia muszą być niewiarygodnie silne.

Pogrążona w zadumie kobieta zapomniała o gotującej się zupie. Kiedy Maria weszła do izby, na dnie saganka znajdowała się spalona na węgiel kasza. Natomiast z su­fitu kapała woda niczym deszcz z bardzo niskiego nieba.

ROZDZIAŁ IX

Wiosłował tak, że woda rozpryskiwała się na dziobie łódki, musiał walczyć z prądem i przeciwnym wiatrem, ale zmuszał niewielką łódkę, by mimo wszystko z wiel­ką prędkością pruła fale. Młody chłopiec miał na rękach twardą, przywykłą do wioseł skórę, a mimo to o mało nie krzyczał z bólu za każdym razem, kiedy napierając ca­łym ciałem zanurzał wiosła w niebieskoczarnej wodzie.

Nie miał nawet czasu przywiązać łodzi do nabrzeża, wiedział, że nie zsunie się na głęboką wodę, zresztą nie minie wiele czasu, a on znowu zasiądzie na ławeczce i podejmie walkę z falami.

Pokryte żółtymi liśćmi drzewa stały przy prowadzą­cej do obejścia ścieżce, w dali majaczyły groźne szczyty gór. Księżyc był w drugiej kwadrze, ale świecił tak moc­no, że jesienne barwy wyglądały jak blade cienie na tle sinego mroku.

Chłopak zaczął się dobijać do drzwi, wołał imię, które podał mu Bendik.

Natychmiast otworzyła mu stara kobieta, jakby sta­ła przy drzwiach i czekała na niego.

- Chodź, szybko! Bendik mnie przysyła, dziecko Synnevy zaraz będzie na świecie!

Maria była spokojna, kiedy pospiesznie poszła obu­dzić Maryjkę. Obie kobiety już dawno porozumiały się bez słów, co powinny zrobić, kiedy ta wiadomość nadejdzie. Nikt przecież nie mógł wymagać, by Amelia mu­siała przeżywać ból, patrząc, jak Synneva wydaje na świat dziecko Bendika.

Marja obudziła się natychmiast, sprawiała wrażenie skupionej i napiętej. Zebrały trochę starych gałganów, skórzana torba ze wszystkim, co potrzebne przy poro­dzie, czekała przy drzwiach.

- Zaczekaj chwilkę - szepnęła Maryjka i zniknęła w spiżarni, gdzie przechowywano różne lekarstwa i zio­ła. Maria nie widziała, co córka stamtąd bierze, słyszała tylko cichy brzęk szklanych buteleczek.

- Chodźmy!

- Trzeba chyba obudzić Amelię i powiedzieć jej, że przez jakiś czas nas nie będzie.

- Nie, niech śpi...

- Nie trzeba mnie budzić... i tak już wstałam. Była ubrana do drogi, ani matka, ani babka nie sły­szały, że się szykuje.

Dziewczyna przeszła na palcach przez izbę.

- Jadę z wami. Spojrzała stanowczo w oczy matki, jakby chciała uprzedzić protest.

- Ależ, Amelio, ty... to będzie za bardzo... nie możesz...

- Chcę i powinnam tam jechać. Wtedy najstarsza z kobiet się wycofała.

- Dobrze, jeśli naprawdę chcesz... Jeśli jesteś całkiem pewna, to ja chętnie zostanę w domu. Muszę przyznać, że moje stare ciało woli wrócić do ciepłego łóżka, niż wychodzić na takie zimno...

Marja ujęła skórzaną torbę.

Wygląda na przestraszoną, pomyślała Amelia zasko­czona.

- W takim razie ruszajmy.

Nic nie mogła poradzić na to, że jej głos brzmiał twardo, ale serce jej się krajało na widok udręczonej twarzy matki.

Uśmiechnęła się blado.

Kiedy siedziały obie na ławeczce w łodzi i czuły na twarzach lodowato zimną, rozpryskiwaną przez wiatr wodę, Amelia słyszała ciężki oddech matki.

- Mamo, nikt nie ma w tych sprawach większego do­świadczenia niż ty. Tak się cieszę, że będziesz ze mną dzisiaj.

Marja wybuchnęła stłumionym szlochem.

Z wahaniem uścisnęła ramię córki, jakby chciała do­dać jej siły.

Na nic więcej się nie odważyła.

Bo dzisiejszej nocy powinna stłumić uczucia i robić to, czego od niej oczekiwano. Połówka księżyca na nie­bie zdawała się dziwnie biała i zimna.

Wiatr, który poprzednio stwarzał młodemu wiośla­rzowi takie problemy, zaczynał przycichać. Od czasu do czasu tylko nadlatywał z boku, od lądu, jakiś silniejszy podmuch. Marja wiedziała, że wielu uznałoby to za zły znak. Wiatr najczęściej przychodzi od fiordu i pomaga ludziom wejść do portu z ciężkim ładunkiem.

Dzisiejszej nocy wszystko na świecie było inne, dziwne.

W chłodnym powietrzu unosiły się zapachy jesieni, budzące niepokój.

Ale chlupiące fale przywracały ludziom równowagę ducha swymi wiecznymi, rytmicznymi uderzeniami w kamienisty brzeg. Kiedy Marja zeszła na ląd i wycią­gnęła rękę, by pomóc Amelii, księżyc wyłonił się zza płynących szybko chmur i mienił się białym blaskiem w potarganych włosach córki.

Bendik zaprosił przybyłe kobiety do nowo zbudowa­nej izby, zachowywał się nerwowo i niespokojnie tak, jak to zwykle przyszli ojcowie. Marja przyjrzała się jego otwartej twarzy i stwierdziła, że podciął włosy. Czyniło go to starszym, wyglądał teraz jak w pełni dorosły męż­czyzna, dwudziestopięcioletni lub coś koło tego.

Nie spuszczała z niego przenikliwego spojrzenia, kie­dy Amelia wchodząc do środka zawahała się na moment, zanim ujęła wyciągniętą rękę Bendika i przywitała się.

Widziała, że oboje młodzi odwracają wzrok, by nie patrzeć sobie w oczy, i że Amelia ukryła pod fartuchem rękę, której on dotknął. I że Bendik drży, pomagając Amelii zdjąć okrycie.

Mój Boże, gdzie ja miałam oczy? Dlaczego nie domy­śliłam się wszystkiego już dawno?

To uczucie przecież od nich promienieje, równie do­brze mogliby mieć to wypisane na czołach.

- Moja kochana - powiedział Bendik. - Tak się cie­szę, że przyszłaś... że nawet w tym strasznym czasie... kiedy twój ojciec zmarł...

Amelia odpowiedziała:

- Wiele o tobie myślałam w ostatnich dniach. Ty... który nie masz zbyt wielu wspomnień o Karlu... tobie jest chyba tak samo ciężko utracić kogoś, kogo nawet nie zdążyłeś dobrze poznać, Bendiku.

Marja ledwo dosłyszała, jak on odpowiedział:

- Nie, mylisz się... strata jest największa wtedy, kiedy się posiadało...

Oni się kochają.

Brat, siostra, kochanek, kochanka.

Różnica wydawała się Marji tak wyraźna, że policz­ki jej płonęły, kiedy starała się skoncentrować na ro­dzącej.

Nietrudno było zauważyć, że Synneva się boi, ale w jej twarzy nie widziało się tego instynktownego prze­rażenia, jakie niekiedy ogarnia rodzące kobiety.

Marja przywitała się z nią, pochyliła się i delikatnie poklepała leżącą po policzku.

- Dobry wieczór, Synnevo - powiedziała po prostu i otrzymała w odpowiedzi blady uśmiech.

- Ona nie ma boli - wyjaśnił Bendik. - Ale... już się zaczęło. Wody...

Umilkł, bezradnie przyglądał się leżącej na łóżku ko­biecie.

Synneva uśmiechała się niepewnie.

- On chce powiedzieć, że wody odeszły. Ze zmoczy­łam całe łóżko niczym mała dziewczynka...

Roześmiała się dźwięcznym, cienkim głosikiem, jak­by rzeczywiście była małą dziewczynką, która wstydzi się swego postępku. Amelia odczuwała zakłopotanie Bendika niemal fizycznie, jak ssanie w żołądku. On po­chylił głowę zawstydzony zachowaniem Synnevy. Amelia nie wierzyła, że jest mu przykro, ale Marja spo­glądała na młodego mężczyznę z opuszczonymi rękami i rozumiała że biedak nie wie, jak się zachować.

Synneva leżała i końcami palców wystukiwała o kra­wędź łóżka jakąś wesołą melodyjkę. Uśmiechała się nie­mal radośnie, Marję przeniknął dreszcz, czy rodząca ko­bieta może się aż tak nie bać?

Zapytała ostrożnie:

- Czy to się dawno zaczęło? Chciałabym wiedzieć, czy wciąż nie masz żadnych skurczów?

Synneva otworzyła szeroko swoje wielkie oczy.

- Ja nie wiem, jak to ma być. Ale dziękuję, nic mnie nie boli, w żadnym miejscu.

Amelia odczuwała bliskość Bendika niczym gorąco bijące od wielkiego paleniska za swoimi plecami. Twarz matki nie wyrażała niczego.

Widziała, że Synneva chce, by podeszła do łóżka, że wzywa ją chudą dłonią. Zbliżyła się więc z wahaniem i ujęła rękę tamtej.

- Posłuchaj, Amelio, mam ci coś bardzo dziwnego do powiedzenia...

Głos Synnevy był cichy, ale drżało w nim podniecenie.

- Na zewnątrz, tam, gdzie stoi stara wygódka, posa­dziliśmy trzy drzewa. Jabłonie, Amelio! Takie jak mają u pisarza, z takich samych kradłam kiedyś jabłka w ogrodzie radczyni...

Zachichotała, oczy jej rozbłysły w blasku niskiej lampki.

Amelia nie była w stanie odpowiedzieć.

- I Bendik mi obiecał, że następnej jesieni na pewno dojrzeją już na nich pierwsze owoce... Och, tak się cie­szę, został tylko niecały rok.

Amelia kiwnęła głową, musiała bardzo nad sobą pa­nować, żeby nie zacząć krzyczeć.

Synneva dalej gadała swoje.

Oczy Marji zrobiły się mroczne, jakby nie widziała, co się wokół dzieje.

- Myślę, Synnevo, że musisz nam pozwolić się zba­dać. Twojemu dziecku nie jest już u ciebie zbyt wygo­dnie, skoro wody odeszły...

Synneva popatrzyła na nią oszołomiona.

- Dziecko? Ach, tak, masz, oczywiście, rację. Ono musi się wydostać na świat, prawda? Żebym mogła da­wać mu mleko i jedzenie i żebym... to będzie bardzo pięknie, nie uważacie?

Rozległo się westchnienie Bendika, milczące kobiety wymieniły spojrzenia.

Bendik zerwał czapkę z haka przy drzwiach i chciał wyjść z domu. Widocznie się jednak opanował, bo za­wrócił i podszedł do łóżka Synnevy. Upadł przy niej na kolana i mocno ściskał jej ręce.

- Moja kochana, gdybym ci był potrzebny, to poproś Amelię, żeby mnie zawołała.

Ona patrzyła na niego poważnie, twarz miała jakąś dziwnie płaską, głębokie bruzdy na czole i wokół ust się wygładziły.

- Tak. Tak zrobię - powiedziała. Jej głos brzmiał ni­czym echo słów Bendika. - Jesteś dla mnie bardzo do­bry, Bendik.

Amelia przygotowywała się na to, co musiało nadejść, stała jednak teraz zdumiewająco spokojna, nie odczuwa­jąc najmniejszego bólu patrzyła, jak on obejmuje Synnevę i całuje ją w oba policzki.

- Moja dzielna dziewczynka - szepnął. Okrągła twarz Synnevy promieniała dumą.

- Zawsze jest dla mnie taki dobry. I mówi, że dziec­kiem też będzie się opiekował. Chociaż to ten brudny gospodarz mi je zro...

Umilkła nagle. Uśmiech zniknął z twarzy, ciało pod kołdrą napięło się. Po chwili odetchnęła, długo, ze świ­stem wypuszczała powietrze z płuc.

Amelia wiedziała, że Synneva potwierdza to, czego ona od dawna się domyślała. To nie jest dziecko Bendika. Ale jakie to teraz ma znaczenie? On jest mężem tej dziewczyny i niezależnie od wszystkiego powinien spę­dzić z nią resztę życia.

Reszta życia.

Amelia napotkała wzrok Synnevy, starała się znaleźć w nim lęk i ślad tamtych koszmarów, które jeszcze nie­dawno tak bardzo biedaczkę dręczyły. Ale teraz patrzyła spokojnie na krzątające się wokół niej kobiety, a na wargach wciąż miała ten swój uśmiech.

Najwyraźniej nie bała się niczego. Nie lękała się śmier­ci, choć teraz była jej bliższa niż kiedykolwiek przedtem. Czy domyślała się swego szaleństwa? A może zdawała so­bie sprawę, że jej czas już nadszedł, ale była pewna, że w tych rozstrzygających chwilach jest dobrze chroniona?

Amelia czuła, że jej własna skóra jest chłodna i nie­zwykle wrażliwa. Wszystko wydawało się jakieś nierze­czywiste.

Nic już nie było takie jak powinno, uczucia stanowi­ły jakby własną karykaturę, czuła się tak, jakby unosił ją wiatr coraz dalej od tego świata, w którym wszystko się pomieszało.

Marja posyłała jej ostrzegawcze spojrzenia.

- Nastaw wody i zrób nam coś do picia, a ja tymcza­sem tutaj przygotuję co trzeba...

Synneva nie wydała z siebie najcichszego nawet dźwię­ku, kiedy Marja naciskała jej dziwnie miękki brzuch. Sa­ma akuszerka miała twarz pozbawioną wyrazu, z uwagą starała się wymacać palcami kształt nie narodzonego dziecka.

Płód zdawał się niewielki. Mimo to mógł być dono­szony, takie małe ptaszę jak Synneva nie byłoby w sta­nie urodzić dużego dziecka.

Napięcie Marji rosło, kiedy zaczęła wyczuwać twar­dą, okrągłą kulę, która była główką maleństwa. Zwątpie­nie ustąpiło, odczuwała teraz coś w rodzaju ulgi, a zara­zem ból w swoim bezradnym sercu.

Ten poród nie przebiegał tak jak należy.

Wyrok śmierci na Synnevę został już podpisany.

Nawet silna, doświadczona kobieta byłaby w takiej sytuacji narażona na poważne niebezpieczeństwo. Kiedy dziecko jest przed porodem tak ułożone, można zro­bić tylko jedno: próbować je odwrócić, zanim zaczną się skurcze.

Ale tu jest już za późno, wody bowiem, które spra­wiają, że płód jest lekki i łatwo go poruszyć, odeszły. Teraz już nikt nie zdoła zmienić jego położenia, leży skosem, z główką tuż pod sercem matki, lada moment jej mięśnie mogą go schwycić mocno i przytrzymać ni­czym w kleszczach - na zawsze.

Serce Marji uderzało głośno.

Co Amelia zamierza z tym zrobić?

Będzie próbowała odwrócić płód?

Czy zdoła na koniec uznać, że szczęście ma cenę, którą gotowa jest zapłacić?

- Proszę, oto picie - oznajmiła Amelia. - My też na­pijemy się gorącego, wszyscy potrzebujemy teraz sił.

Napój pachniał delikatnie ziołami, nad wszystkim góro­wał pieprz, drażniąc pijących w nosy. Rzeczywiście wzmac­niający napój, widać Amelia nie oszczędzała na niczym.

Wszystkie trzy piły po kolei, prosto z dużej miski.

Na koniec Amelia wsypała do reszty napoju jakiegoś proszku, po izbie rozszedł się ostry zapach.

Tasznik pospolity. I chyba sporysz.

Marja spojrzała córce w oczy.

Tamta patrzyła spokojnie.

- Musimy przecież wywołać skurcze, nie uważasz?

Marja wiedziała, że jedno skinienie głowy teraz ob­ciążyłoby ją na całe życie. Przecież Amelia domyśli się, o co matce chodzi, gdy tylko dotknie brzucha rodzącej. Sama stwierdzi, że przyspieszanie skurczów w tej sytu­acji oznacza pomaganie śmierci.

Czuła szum w uszach, nie była w stanie niczym się zająć. Siedziała jak słup soli, patrząc córce w oczy. Tamta ostrożnie podeszła do Synnevy, która wciąż leżała uśmiechnięta z rękami splecionymi na swoim wynio­słym brzuchu.

Amelia przemawiała do niej łagodnie, nagle umilkła. Mar ja zobaczyła, że oczy córki zwęziły się.

Pospiesznie okryła Synnevę kołdrą.

- O Boże - szepnęła. Rzuciła matce podejrzliwe spojrzenie, potem znowu odwróciła się do Synnevy.

- Widzisz, twoje dziecko ułożyło się skośnie. Czy od dawna tak leży? Dlaczego po nas nie przysłałaś, można było ułożyć je prawidłowo.

Młoda kobieta patrzyła na nią bez słowa, blade wargi drgały, jakby wymówka Amelii była nie do zniesienia.

- Ja nie wiedziałam, że trzeba - pisnęła cichutko. - Och, Amelio, ja nie myślałam...

Amelia spojrzała w jej szeroko otwarte oczy i stwier­dziła, że Synneva teraz też nie jest sobą. Wyglądało na to, jakby wróciła do czasów dzieciństwa, mówiła jak ma­ła dziewczynka i najwidoczniej chciała, by do niej też tak mówiono.

- Musimy spróbować przesunąć twoje dziecko na właściwe miejsce. Będziemy teraz mocno uciskać twój brzuch, tak mocno, że to może nawet boleć. Ale jeśli bardzo szybko czegoś nie zrobimy, to...

Zawahała się na moment, nie bardzo wiedząc, czy tamta to zrozumie.

- To wtedy ja umrę - dokończyła Synneva beztrosko.

- Tak - potwierdziła Amelia zmęczona. - Ale twoje dziecko też umrze, a tego byś nie chciała, prawda? Po­myśl o Bendiku, jak by mu było przykro...

Mimo woli Amelia przemawiała takim tonem, jakby naprawdę zwracała się do upartego dziecka. Mar ja zaciskała powieki, czuła mdłości. Nie miała odwagi spojrzeć na córkę, bała się, że tamta mogła się czegoś domyślać.

- Robiłaś to już przedtem? - zwróciła się po chwili do Amelii.

- Owszem, dwa albo trzy razy, ale nigdy jeszcze po odejściu wód.

Marja ciężko pochyliła głowę.

- Spróbujemy - powiedziała, starając się uśmiechnąć do Synnevy.

Amelia nalała wody do miski, zanurzyła w niej dło­nie, a potem długo je nacierała żółtoszarą maścią z łoju topionego z dodatkiem przywrotnika i czerńca. Miała od tego śliskie, czyste ręce.

Szeptała do Synnevy uspokajająco, obawiała się, że rodząca teraz zacznie się bać. Ale ona nie okazywała lę­ku. Tylko cień bólu przemknął po jej twarzy, kiedy Marja z całych sił nacisnęła na brzuch i zaczęła energicznie przesuwać płód.

Dziecko nie zakleszczyło się tak bardzo, jak można było przypuszczać.

Przesuwało się centymetr po centymetrze, chociaż obie kobiety musiały się nad tym porządnie namęczyć. Marja dostrzegała, że skóra na brzuchu Synnewy drga. Widocznie dziecko stawiało opór tej obcej sile.

W końcu wyczuła palcami pierwsze skurcze macicy. Ma­sowanie i ugniatanie brzucha wywołało akcję porodową.

- Pospiesz się - szepnęła Amelia przez zaciśnięte zę­by. - Przy silniejszych skurczach dziecko się nie ruszy.

Marja, oddychając ciężko, starała się uchwycić jak najmocniej płód i pokierować nim. Naciskała wzdęty brzuch Synnevy, przesuwała dłonie wzdłuż ciała dziec­ka i czuła, że skulony płód układa się pod nimi.

Nie można było uzyskać właściwego położenia głową w dół. Marja miała jednak nadzieję, że kiedy poród naprawdę się zacznie, będzie mogła chwycić maleństwo za nogę i pomóc mu się wydostać. Synneva z pewnością nie zdoła urodzić o własnych siłach.

Pełne wyrzutu spojrzenie Amelii i jej święta cierpli­wość denerwowały Marję. Synneva z trudem znosiła za­biegi, walka wydawała się i tak przegrana, chociaż mo­mentami wyglądało na to, że uda się płód odwrócić.

Kiedy kolejny skurcz szarpnął brzuchem Synnevy, Marja puściła płód.

Teraz rodząca zaczęła jęczeć żałośnie niczym chory kociak.

Amelia szeptała jej do ucha jakieś uspokajające słowa. Bardzo się starała sprawiać wrażenie spokojnej i opano­wanej, dającej poczucie bezpieczeństwa. Marja znała ją na tyle, by wiedzieć, że utrzyma na wodzy własne uczu­cia, jak długo sytuacja będzie tego od niej wymagać.

A potem...

Potem pewnie by chciała wypłakać wszystko na pier­si Bendika.

Marja z całego serca pragnęła, by jej się to udało.

Malec przyszedł na świat w zupełnej ciszy, pomie­szczenie, w którym się znalazł, było ciepłe i pełne dy­mu, półprzytomny z braku tlenu zapiszczał żałośnie, kiedy nowy ból rozpalił tylną część drobnego ciałka. Szok sprawił jednak, że dziecko otworzyło buzię i od­powiedziało na ból w nieużywanych jeszcze płucach de­sperackim wrzaskiem.

Został zmuszony do wciągnięcia dużego haustu po­wietrza, zapiekło go okropnie i przestraszył się bardzo własnego krzyku.

Hałas przenikał go niczym ostrze noża, ciało zostało do czegoś przyciśnięte, został uniesiony w górę, bezradnie ma­chał swoimi cieniutkimi nóżkami, gdy otoczyła go ciem­ność i miła, gęsta miękkość uniemożliwiła wszelkie ruchy.

Amelia cierpiała, jakby to ona sama miała bóle, ale w chwili gdy dziecko już, już miało się wydostać na ze­wnątrz, wstrzymała dech, w uszach dudniły jej uderze­nia własnego serca.

Małe, sine nóżki z czerwonymi plamami ukazały się najpierw. Potem pupa i bioderka, Amelia przyłożyła pal­ce do boku dziecka i starała się obrócić je tak, by mogły się wysunąć ramiona i w końcu główka. Natrafiła palcem na maleńkie usteczka i doznała szoku, ale życie dziecka dosłownie wisiało na włosku i liczyło się tylko to.

Przez kilka strasznych sekund myślała, że wszystko na nic, że się nie uda.

I nagle przyszedł gwałtowny skurcz, Synneva krzyk­nęła głucho, ściany zaciskały się wokół trzech walczą­cych kobiet.

Jeszcze jeden skurcz i dziecko znalazło się na świecie.

Amelia czuła, że zimny pot spływa jej po szyi i mię­dzy piersiami.

Mała buzia wykrzywiała się, jakby protestując prze­ciwko życiu.

Pospiesznie ułożyła dziecko na kołderce, otuliła je mocno, żeby nie mogło kopać. Chłopczyk uspokoił się, poruszał wargami i piszczał żałośnie, kiedy odcięła sinobiałą pępowinę. Amelia widziała, że w górnej wardze dziecka znajduje się duża szpara, z której cieknie krew.

Marja masowała brzuch Synnevy, wyjęła jej poduszki spod głowy, która leżała teraz na tym samym poziomie co reszta ciała.

- Bardzo krwawi?

Amelia potrząsnęła głową.

W głowie Marji rozbrzmiewała radosna pieśń. Spojrza­ła na twarz Synnevy, stwierdziła, że wargi ma pogryzione do krwi, a włosy są kompletnie mokre i pozlepiane po tej walce ze śmiercią. Synneva znowu otworzyła oczy. Chcia­ła zobaczyć dziecko. Mar ja skuliła się, kiedy dostrzegła w jej spojrzeniu jakiś nowy wyraz. Był tam również lęk, którego brak jeszcze niedawno tak dziwił Marję.

Teraz gwałtowna fala strachu przenikała położnicę.

Marja przestała oddychać, pod wpływem przenikli­wego spojrzenia Synnevy musiała się odwrócić, udać, że ma pełne ręce roboty. Zatrzymała się przy stole i cięż­ko wsparła na blacie, z trudem chwytając powietrze. Czerwone płatki latały jej przed oczyma.

Synneva patrzyła na nią tak, jakby wiedziała.

Jakby oskarżała ją za to, co się stało.

Po chwili oszołomienie minęło, potykając się Marja poszła do drzwi, mrucząc pod nosem, że trzeba powie­dzieć Bendikowi.

Amelia miała czas tylko na kiwnięcie głową, zamie­rzała właśnie złożyć dziecko w pozbawionych sił ramio­nach Synnevy.

Minęło sporo czasu, zanim Marja wróciła z Bendikiem do izby, Amelia sama musiała umyć dziecko i za­jąć się łożyskiem. Akurat w tej sprawie obowiązywały bardzo surowe zasady, żeby nie dopuścić do pojawienia się przy kołysce nowo narodzonego dziecka jakichś istot z podziemnego świata. W miejscu, gdzie noworodek miał spać, trzeba położyć jakiś przedmiot ze srebra lub ze stali. Woda, w której dziecko kąpano, nie mogła się rozlać ani rozpryskać. Łożysko należało bardzo staran­nie zebrać, Amelia uczyniła nad nim znak krzyża i spaliła na rozżarzonych węglach wyjętych z paleniska.

Synneva leżała bez ruchu, jakby nasłuchiwała. Dziec­ko przy jej boku uspokoiło się, raczej drzemało niż spa­ło, a od czasu do czasu głośno wciągało powietrze.

Amelia dołożyła do ognia, chciała nagrzać izbę. Synneva była niebezpiecznie blada.

Obmyła ją ziołowym naparem, opatrzyła wygotowa­nymi zawczasu kawałkami płótna.

I można było wypić kieliszek wódki za powodzenie matki i dziecka.

Ale gdzie się podziewa dumny ojciec?

Wystarczyło jedno spojrzenie na buzię dziecka, by Amelia nabrała pewności, że Bendik nie może być jego oj­cem. Malec miał szeroką, nieładną twarz, maleńki podbródek już teraz był kwadratowy jak u dorosłego męż­czyzny. Duże i szerokie rączki, nos z czasem też zrobi się duży i płaski. Włosów chłopczyk prawie nie miał, tylko kilka ciemnych kosmyków nad uszami. Nie było w tym dziecku ani śladu z delikatnej urody Bendika, szczerze mówiąc ostrych, nieco ptasich rysów Synnevy także nie.

Położnica znowu zamknęła oczy.

Amelia przemawiała do niej cichutko:

- Spójrz, jaki zdrowy mały chłopaczek. Duży i silny, chociaż taki chudziutki. - ale szybko się poprawi, zobaczysz.

Nagle Synneva wyszeptała przymknąwszy oczy:

- Jego wargi... O Boże drogi, jego wargi... Amelia przerażona wpatrywała się w jej zmęczoną twarz.

- Widywałam gorsze - odparła lekko. - To szybko zarośnie, zostanie tylko cienka kreseczka... Któraś z nas musiała go za mocno pociągnąć. Może z początku nie będzie chciał ssać, ale potem wszystko się ułoży. Pew­nie niedługo przyjdą do ciebie kobiety?

- Ale ja nie widziałam żadnego zająca w lesie - po­wiedziała Synneva nieoczekiwanie przytomnym głosem.

Amelia pogłaskała ją po ręce.

- Synnevo, twój synek nie ma zajęczej wargi. To tylko taka mała ranka. A poza tym nie powinnaś wierzyć w to, co ludzie gadają. Nie wierz im. Nikt naprawdę nie wie, skąd się dzieciom biorą takie... wady.

Młoda matka na łóżku zaczęła oddychać głośno i nie­spokojnie, jakby miała się za chwilę rozpłakać. Amelia wzięła dziecko, bała się, że nie jest na razie bezpieczne w ramionach Synnevy. Współczucie ściskało jej gardło. Ból tej kobiety jest jak widać jeszcze większy niż jej. Więc chyba sprawiedliwe jest, że to właśnie ona ma Bendika.

- Nie zniosę tego... nie zniosę tego. Dzieci będą mu dokuczać.

Chude dłonie Synnevy zacisnęły się na mokrym sien­niku. Napięła ciało, wygięła je w łuk. Trudno było zro­zumieć, co mówi, ale przerażenie, które nią szarpało, sprawiło, że Amelia zaczęła się modlić. Mocno trzyma­ła Synnevę za rękę, starała się zmusić ją do spokoju, de­speracko spoglądała w stronę drzwi. Gdzie się wszyscy podziali? Jeśli nie zdoła uspokoić Synnevy, to ta bie­daczka wykrwawi się na śmierć.

W końcu jednak Marja przyprowadziła Bendika i młoda matka natychmiast uspokoiła się na swoim po­słaniu. Bendik z wahaniem kroczył przez izbę. Na se­kundę jego oczy napotkały wzrok Amelii, ona zaś stała, jedną ręką trzymając matkę, drugą dotykając zawinięte­go w kołderkę dziecka.

Teraz puściła Synnevę, wzięła dziecko na ręce i wy­ciągnęła je w stronę Bendika, który tymczasem podszedł do niej niepewnie.

- Dziękuję - powiedział tak cicho, że domyśliła się te­go tylko po ruchu warg. Musiała bardzo nad sobą pano­wać, by nie rzucić mu się w ramiona i nie krzyczeć tak, że cały świat by usłyszał: Ty nie jesteś moim bratem! Je­steś ojcem mego dziecka!.

Ale milczała, rzecz jasna. Uśmiechnęła się do niego blado i pogratulowała. Otrzymała milczącą odpowiedź na pytanie zadawane wzrokiem. To nie jego syn. Wziął jednak malca na ręce, a na jego twarzy malowało się sku­pienie i szacunek.

Uroczyście, jakby szedł przez kościół, zbliżył się do Synnevy, pozdrowił ją serdecznie i ukląkł przy łóżku. Potem pochylił się i ucałował ostrożnie jej wilgotne po­liczki Dziecko poruszyło się w jego objęciach.

- Kim ty jesteś, człowieku? Głos Synnevy był jakiś senny, daleki, ale uśmiechała się do Bendika.

Amelia poczuła pieczenie pod powiekami.

Marja pociągnęła ją za sobą na dwór.

Młoda kobieta ze zdumieniem stwierdziła, że słońce grzeje niebywale mocno, chociaż pola pokrywa szron. Musiała mrużyć oczy przed światłem, a łzy spływające po policzkach mogły być równie dobrze wywołane tą mieniącą się pięknością poranka. Fiord spoczywał w tej chwili nieruchomo niczym srebrna tafla, blade barwy gór zdawały się ostrzejsze w lustrze wody.

Marja skrzyżowała ręce na piersiach i stała niczym rzeźba umieszczona na dziobie okrętu, spoglądając da­leko w głąb fiordu. Rozpuszczone czarne włosy spływa­ły na ramiona, zdjęła czepek, który miała na głowie w czasie porodu.

- Amelio, musisz mu o tym powiedzieć. Córka milczała.

- Musisz powiedzieć mu prawdę, nie możesz pozwo­lić, by nadal żył w takiej strasznej rozpaczy.

Gardło Amelii było suche i obolałe. Mar ja odwróciła się nagle, potargane włosy przesła­niały jej miotające skry oczy.

- Musisz to zrobić! Tyle przynajmniej jesteś mu win­na. A może się boisz, że on zostawi Synnevę? Gdyby umarła, na pewno rzuciłabyś mu się na szyję bez waha­nia, prawda?

Ostry ton matki sprawił, że Amelii jeszcze trudniej było wykrztusić choćby jedno słowo.

Marja uniosła ręce, zniżyła głos do szeptu. Jest pod­stępna niczym wąż, pomyślała Amelia przestraszona.

- Synneva jest szalona, Amelio! Lepiej by jej było tam, gdzie... miałaby opiekę. U mojej matki, w Domu Durdei. A poza tym ona długo nie pożyje. Sama widzisz, jaka jest słaba, i ten poród... nie myślałam, że go przetrzyma.

Niebieskie oczy Amelii były teraz równie zimne jak oczy matki. Wysyczała odpowiedź przez zęby:

- Gdyby to od ciebie zależało, to pewnie by nie prze­trzymała!

Marja skuliła się, zamrugała, ale nie oderwała wzro­ku od twarzy córki.

- To prawda - wyszeptała. Zaczęła płakać.

- Ja cię tak kocham, Amelio. Nie mogę znieść twoje­go nieszczęścia...

Z izby za ich plecami dał się słyszeć głośny płacz dziecka.

Amelia objęła matkę mocno i przyciskała ją do siebie z jakąś desperacką siłą.

- Ja nie mogę, mamo™ nie mogę. Jestem pewna, że on nie zawiedzie Synnevy, ale wiem, jak by mu było ciężko.

Może zresztą najbardziej boję się o siebie. Czy myślisz, że mogłabym być szczęśliwa odbierając szczęście Synnevie? Marja ukryła twarz we włosach córki.

- Nie... nie... nie mogłabyś. Ale tak też nie będziesz szczęśliwa. Chyba wszystko jest lepsze niż... to.

Amelia wiedziała, że matka wyczuła jej bezradne, le­dwie dostrzegalne potwierdzenie.

Marja odsunęła córkę od siebie i przyglądała jej się badawczo.

- Nie powinnaś wychodzić za tego Arntora... bo gdy­by Synneva umarła...

Amelia nie chciała tego słuchać, dłońmi zatykała uszy.

Wiedziała, że matka i tak niczego nie zrozumie, żeby nie wiem jak starała się ją przekonywać, że żywi czułość dla tego tak mało pociągającego, biednego człowieka. Nie może go przepędzić jak parszywego psa tylko dla­tego, że ma nadzieję, iż będzie szczęśliwa, kiedy inna ko­bieta umrze.

Amelia ruszyła wolno ku izbie.

Obie z matką wkrótce będą mogły wrócić do domu, Bendik bowiem wynajął kobietę z sąsiedztwa, która zaj­mie się położnicą.

Idąc obok Bendika, którego znalazła w szopie na ło­dzie, Marja bardzo chciała wypowiedzieć głośno słowa, które miała na końcu języka.

Może nie jest jeszcze za późno?

Amelia nigdy nie wiedziała, co jest dla niej najlepsze, była zbyt troskliwa wobec innych, zbyt ofiarna, by my­śleć o własnym szczęściu.

Nic się nie stanie, nawet jeśli przez jakiś czas będzie na mnie zła.

A jeżeli jest tak, jak sądzę, to Bendik cierpi tak samo. Zwłaszcza że wie to, czego Amelia nie chce przyjąć do wiadomości, że mianowicie Synneva jest od dawna stra­cona. Nawet nie bardzo może być uważana za żonę, jest tylko głęboko skrzywdzonym dzieckiem. Prędzej czy później usunie się z tego świata.

Co ma zrobić mężczyzna, kiedy żona go nie poznaje?

Czyż można mu odmówić prawa, by kochał inną?

Amelia i Bendik...

Syn Karla i jej córka.

To słuszne, dobre i ma sens.

Oni muszą kontynuować to, co ona sama utraciła. Jej córka powinna kochać jego syna. To całkiem naturalne, miłość jest ważniejsza niż cokolwiek innego.

Marja postanowiła, że będzie walczyć.

ROZDZIAŁ X

Złe języki rozniosły nowinę, wieś szumiała od plotek i podniecających wiadomości. Nawet pastor i gminni urzędnicy dowiedzieli się wszystkiego, przeczesywali palcami brody i rozmawiali przyciszonymi głosami, co zrobić, by uspokoić parafię. Pastor mówił ludziom o obrzydliwości takiego zainteresowania sprawami do­czesnymi, o tym, że Bóg nadaje sens każdemu, nawet najnędzniejszemu istnieniu. Ostrzegał gospodynie, by nie wzbudzały jeszcze większego podniecenia wśród biedo­ty, i nakazywał, by nie dawały żebrakom nawet skórki chleba. Mężczyznom polecił, by zamknęli gromadzkie pastwiska i odebrali wszystkie poletka, które mieszkań­cy brzegu uprawiali, natomiast ci, którzy sprowadzali owce z gór, otrzymali surowe napomnienie za to, że po­zwolili, by ujawniła się ta bezbożna rywalizacja.

Pewnego ranka na schodach Domu Durdei stanął pro­boszcz i dał Amelii taką reprymendę, że nie znajdowała słów, by mu odpowiedzieć. Ten pulchny sługa Boży od­nosił się do niej bardzo przyjaźnie, kiedy opowiadała mu o swoich planach, a zwłaszcza kiedy złożyła pełną sa­kiewkę na ofiarę dla parafii.

Teraz jednak nie było już mowy o jej chrześcijańskim miłosierdziu, teraz była przede wszystkim nieobyczajną kobietą, nierządnicą, która nie dość że urodziła nieślub­ne dziecko, to jeszcze chce się wywyższać jako opiekun­ka innych.

To ubodło Amelię.

Próbowała przypomnieć pastorowi, że za cztery ty­godnie wychodzi za mąż i nic już nie będzie można za­rzucić jej obyczajom.

Pasterz Pana wymachiwał zaciśniętą pięścią.

- Strzeż się, Amelio Oppdal! Do moich uszu dociera­ją wiadomości, na które nie mogę się dłużej zamykać! Ludzie gadają, że nie okazujesz szacunku postanowie­niom Pana, że podstępnie, nagannymi metodami, chcesz się mieszać do ustanowionego przez Boga porządku!

Amelia spoglądała na niego. Bała się władzy tego czło­wieka.

- Zawsze słucham głosu Boga - wyszeptała. - I jeśli pastor zechce mi wybaczyć szczere słowa, to chciałabym przypomnieć, że samo Pismo daje nam wskazówki. Po owocach ich poznacie, pastorze. Mam nadzieję, że pa­stor uzna, iż moje postępki nikogo nie ranią. Można by nawet powiedzieć, że to nasz Dobry Ojciec dał mi środ­ki i umiejętność łagodzenia cierpień innych.

- Cierpienie też pochodzi od Boga - grzmiał pro­boszcz, Amelia jednak zauważyła, że poważnie potrak­tował jej słowa.

Umilkł na chwilę, oczy miał rozbiegane.

- Czy wiesz, co się stało z Einarem Vetlestad? Amelia patrzyła na niego spłoszona, słowa probo­szcza bowiem dotknęły ją boleśnie.

- Jego ojciec powiada, że dałaś mu trujące lekarstwo. Mamrotałaś zaklęcia nad jego głową, wzywałaś złe mo­ce. Dziecko umarło i zostało przed paroma tygodniami pochowane.

Amelia zdrętwiała.

Pastor dostrzegał jej przerażenie.

- Jedno moje słowo, a będzie z tobą źle, Amelio.

Skinęła pokornie głową, nie miała wyboru. Proboszcz chrząkał, był zadowolony.

- Mam nadzieję, że wykorzystasz swoje wpływy w tej sprawie, oczekuję, że uspokoisz tych zawszonych łazęgów. Bo jeśli nie... no, cóż, i wójt, i inni urzędnicy już daw­no się skarżyli, że to gniazdo brudu i zepsucia na dobre zadomowiło się na naszym brzegu. Obawiam się rozlewu krwi, jeżeli waśnie szybko nie ustaną. Chłopi się zarzeka­ją, że zmyją paskudztwo z brzegów Sogndalsfjordu...

Amelia zbladła, słuchała go, kiwając głową.

Najwyraźniej czas się kończył. Należało jak najszyb­ciej pokazać wsi, że ubogim wystarczy dać szansę, a do­wiodą, że są takimi samymi ludźmi jak inni.

- Proszę mi dać trochę czasu, pastorze, i nawoływać raczej do miłosierdzia, niż przekonywać chłopów, by zamykali drzwi przed biednymi. Niech pastor prosi go­spodarzy, by dawali ludziom pracę, jeśli już nie inaczej, to przynajmniej na kilka tygodni. I niech uczą swoje dzieci, że ci, którzy żyją na brzegu, również są ludźmi.

Pastor wybuchnął głośnym, hałaśliwym śmiechem.

- Chyba oszalałaś, Amelio Oppdal. Najlepsze, czego możesz oczekiwać od losu teraz, to nie zostać wdepta­na w ziemię razem z tymi, z którymi się spotykasz. Ro­zumiem, że masz u nich mir, powinnaś jednak pojąć, że jeśli zadrzesz z kimś, kto coś w tej wsi znaczy, będziesz skończona.

Zmusiła się, by podziękować proboszczowi za prze­strogę i obiecała zrobić co można, by uspokoić wzbu­rzonych mieszkańców brzegu.

On surowo skinął głową, ale nie ukrywał, że wątpi w jej sukces.

Zanim odszedł, uśmiechnął się cierpko.

- Jesteś małym, pięknym kwiatuszkiem, Amelio. Kobietą, jakiej nigdy przedtem nie spotkałem. Ale nie wiem, czy moja dobra wola tu wystarczy, czy długo je­szcze zdołam zamykać usta staremu Einarowi. Wielu zdążyło go już wysłuchać...

Maryjka nie chciała, by towarzyszyła jej matka, kie­dy po ośmiu dniach wybierała się odwiedzić Synnevę. Amelia cieszyła się, że nie musi jechać do Bondeviki, ale poczuła bolesny ucisk w żołądku, widząc, jak matka prosi babkę, by została w domu i dotrzymała towarzy­stwa Amelii.

- Odpocznij sobie, widzę, że reumatyzm ci dokucza. Teraz noce są już naprawdę zimne, szron kąsa boleśnie nawet młodszą skórę, mamo!

Randar ją popierał, bardzo chciał mieć przy sobie te dwie kobiety, rozkoszować się domową atmosferą, kie­dy pół drzemiąc w swoim fotelu mógł obserwować ich krzątaninę. Powoli życie zaczynało się normować, cho­ciaż wciąż jeszcze słyszał, jak po nocach Marja i Ame­lia rzucają się na swoich posłaniach. Wspomnienie Kar­la wciąż było bardzo bolesne, a żal nie opuszczał ich ani na chwilę. Rozmawiały o nim każdego wieczoru, wy­mieniały wspomnienia i tęsknoty. Coraz częściej jednak mówiły o dobrych chwilach, jakie z nim spędziły, coraz częściej śmiały się przez łzy i wspominały czasy, których nigdy nie miały zapomnieć.

W miarę jak dni stawały się krótsze, Randar czuł się coraz bardziej zmęczony. Przestał wychodzić do swego warsztatu, by rzeźbić nowe figurki i dekoracje. To mu­si poczekać do wiosny, tłumaczył. Maria przebąkiwała, że może powinni nająć sobie parobka, ale twarz Randa­ra mroczniała, gdy słuchał takich propozycji.

- Nie chcę mieć tutaj obcych - burczał z uporem.

A poza tym przecież dają sobie radę z tymi codzien­nymi obowiązkami, którym trzeba sprostać w takim niewielkim gospodarstwie. Nastał czas odpoczynku, płody ziemi znajdowały się już pod dachem, pola leża­ły wymarłe i zimne. A szopa na drzewo od dawna była wypełniona po brzegi, połowa tego, co dał im właściciel Eidet, wystarczyłaby do lata.

Randar spędzał wieczory z małą Hanną na rękach, al­bo drzemał w wygodnym fotelu koło pieca.

Maria zwykle kładła się też wcześnie, nie chciała, by mąż zbyt długo pozostawał sam.

Amelia musiała się uśmiechać wobec wielkiego wza­jemnego oddania, jakie tych dwoje starych ludzi wciąż sobie okazywało. Można im zazdrościć szczęścia jak wy­jątkowo szlachetnego kamienia lub tajemniczego skarbu.

Ale lubiła też te chwile spędzane w samotności, rozko­szowała się przytulnym ciepłem izby, a miarowe oddechy śpiących uspokajały ją. Mała Hanna rosła i z każdym dniem robiła się pulchniejsza. Za parę tygodni będzie po ślubie, a tymczasem Arntor i jego ludzie przywołają do po­rządku Jarlego Raune. Potem życie popłynie spokojniej.

Amelia z mieszanymi uczuciami myślała o przyjem­nych powszednich dniach, jakie czekają na nią w Karlsgard. Tęskniła wprawdzie za spokojem i beztroską, ale z drugiej strony tak wiele będzie musiała opuścić.

Te samotne chwile w izbie, na przykład.

Ufność i poczucie bezpieczeństwa, jakie dawała jej stała obecność babki.

A poza tym Bendik.

Będzie go, oczywiście widywać, nadal przecież są ro­dziną. Nie ma powodu, by mącić pamięć ojca ujawnia­niem prawdy.

Może będzie jeszcze trudniej żyć bez niego, chociaż ból i niepokój o los małej Hanny został usunięty.

A z nim główny powód, dla którego zdecydowała się pracować z biedakami. Wyjedzie stąd ze wstydem, ze wstydem z powodu własnej słabości i ze świadomością, jak niewiele potrafiła zdziałać, kiedy żar ostygł.

Ale teraz miała dość własnych problemów.

Nie była w stanie dłużej walczyć, czuła, że serce sta­je się puste niczym nie zamieszkany dom.

Tęskniła za odpoczynkiem, za tym, by chodzić bez­trosko po Lyster, obserwować, jak mała Hanna się roz­wija, dbać o to, by była szczęśliwa. Może mama zacznie się częściej uśmiechać, a Arntor na pewno będzie się cie­szył nowym życiem.

Nie można powiedzieć, że czeka ją zły los.

Amelia nuciła cicho psalm, a świeca na stole dopala­ła się powoli.

Marja wciąż jeszcze nie wróciła.

Czy w Bondeviki stało się coś złego?

Amelia zawstydzona starała się dowiedzieć, czy myśl o tym budzi w niej lęk czy nadzieję. Otrząsnęła się z nie­dobrych myśli, próbowała skoncentrować się na robót­ce, którą się zajmowała. Maria mogła wprawdzie ku­pować gotową włóczkę, mogła też kupować gotowe ubrania, robione na drutach lub tkane, ale lubiła taką pracę. Amelia też nauczyła się odpoczywać z robótką w rękach. Zręcznie posługiwała się szydełkiem i druta­mi, a część wełny i gotowe wyroby obie z babką farbo­wały na jaskrawe kolory farbami, które Maria przygo­towywała. Z nikim nie dzieliła się tą umiejętnością, to była jej tajemnica.

Dopiero kiedy świeca wypaliła się na dobre, usłysza­ła na podwórzu kroki matki. Wyszła jej na spotkanie i z niepokojem czekała, co wyczyta w twarzy tamtej.

- Jeszcze się nie położyłaś? - zapytała Marja omiata­jąc wzrokiem izbę.

- Nie. Zresztą i tak nie mogłabym zasnąć. Zaczyna­łam się niepokoić, czy nie stało się coś złego.

Marja stwierdziła, że córka naprawdę się boi.

- Nie - odpowiedziała z westchnieniem. - Nic się nie stało, ale z Synnevą wciąż nie można się porozumieć. Najpierw mnie poznała, ale zaraz potem zapytała, czy to moje dziecko i czy Bendik jest moim mężem.

Amelia poczuła ból w sercu.

Pytanie, które miała na końcu języka, nie zostało wy­powiedziane.

Matka przeciągnęła się, ziewnęła szeroko i usiadła na stołku, żeby zdjąć eleganckie sznurowane buty.

- Myślę, że powinnyśmy się trochę przespać. Amelia przytaknęła, ale czuła, że trudno jej będzie za­snąć.

Patrzyła na matkę przygotowującą się do snu, obser­wowała, jak się myje w zimnej wodzie, jak wkłada przez głowę nocną koszulę z miękkiego płótna. Marja czesała włosy rogowym, zdobionym srebrem grzebieniem z ta­ką energią, że w mroku widać było skry.

„W końcu szepnęła „dobranoc”, a w drzwiach odwró­ciła się jeszcze i powiedziała:

- Wieczorami tęsknię za nim tak strasznie, Amelio.

Serce młodej kobiety ścisnęło się, matka mogła w jed­nej chwili być najbardziej bezradną istotą na świecie, w następnej śmiertelnie przerażać ludzi.

- Wiem, mamo. Ja też to przeżywam. Marja spuściła wzrok.

- Czy ty wciąż jesteś na mnie zła? - zapytała niepewnie. Amelia w zamyśleniu potrząsała głową.

- Nie... zła nie jestem, mamo. Miałaś swoje powody...

Ulga na twarzy matki była tak wyraźna, że Amelia musiała się uśmiechnąć przyjaźnie.

- Moje dziecko, przecież chyba nie ma znaczenia, że to nie on cię spłodził?

Amelia poczuła, że wargi jej drżą.

- Nie, mamo. Był po prostu moim tatą i nic tego nie zmieni.

Marja uśmiechnęła się zadowolona. Kiedy jednak ostrożnie zamykała za sobą drzwi, wydawała się prze­straszona i bardzo mała.

Nigdy chyba nie zapomni twarzy Bendika, kiedy na­reszcie wyjawiła mu prawdę. Minęło parę długich sekund. Marja zaczynała wpadać w popłoch i niemal pragnęła, by te słowa nigdy nie padły, kiedy on eksplodował:

- Ja wiedziałem. Przez cały czas wiedziałem. Nie mo­głem pogodzić się z tym, że nie ma żadnego wyjścia.

Marja czujnie spoglądała w oczy młodego mężczyzny.

Rozmawiali na dworze, siedzieli oparci o nową ścia­nę zbudowanego z nie heblowanych bali domu, jesienny wiatr szarpał ich ubraniami i czerwonymi liśćmi wielkiej osiki, której gałęzie dotykały dachu. Wewnątrz Synneva spała niewinnym snem. Marja widziała, jak Bendik po­prawiał jej kołdrę, jak ostrożnie układał dziecko w skrzynce stojącej przy łóżku.

Teraz mówił dalej, dziwnie spokojnie, chłodnym gło­sem, jakby sam do siebie:

- Nieustannie o tym rozmyślałem... znajdowałem mnóstwo najrozmaitszych rozwiązań, które moje serce mogłoby zaakceptować. Myślałem, że może mama się pomyliła. W najgorszych chwilach gotów byłem uwie­rzyć, że mama kłamała, że po prostu wymyśliła sobie imię Karla bez żadnego powodu...

- Miałeś przecież kamyk i w ogóle dość dowodów, by przekonać Karla. Myślę, że akurat temu ojcostwu nikt by nie mógł zaprzeczyć... chyba tylko ty sam.

Oczy Bendika lśniły delikatnie niczym skrzydlata ważka nad leśnym jeziorkiem.

- Najchętniej właśnie powiedziałbym, że to niepraw­da. Przez długie miesiące... nie chciałem wierzyć. Chyba dlatego wyjechałem - westchnął.

Marja spoglądała w dół, bawiła się srebrną zapinką przy bluzce.

- I co teraz zrobisz? Spojrzał na nią zdumiony.

- Co zrobię?

- Tak... Zawstydziła się, pragnęła, żeby przestał na nią patrzeć w ten sposób.

- Nie sądzę, żeby coś się zmieniło - westchnął. - To ulga wiedzieć, że grzech nie był taki wielki. Dobrze uwolnić się od wstydu i rozpaczy. Ale chyba rozumiesz, że jestem związany z Synnevą. I Amelia... ma zamiar wyjść za mąż za ojca swego dziecka, prawda?

Marję przeniknął lodowaty dreszcz. Było w tej sytua­cji coś nierzeczywistego, jakieś szpony wbijały się w żołą­dek, jakby ostrzegając. Zaczęła żałować, że wdała się w tę rozmowę, miała ochotę uciec, zostawić za sobą wszystkie trudne sprawy. On wciąż patrzył na nią surowo.

- Czy Amelia wie, że tutaj jesteś?

- Tak Ale... ona nie chciała ci tego powiedzieć. Bała się, że potem będzie wam jeszcze trudniej - , tak mi się zdaje...

- To prawda. Teraz będzie jeszcze gorzej.

Marję irytował jego spokój, zarazem jednak przyno­sił jej ulgę. Chyba się bała, że natychmiast zerwie się z miejsca, pobiegnie do Amelii i porwie ją niczym książę, który po długiej nieobecności wrócił do domu albo coś takiego. Ale on tylko siedział bez ruchu i patrzył przed siebie.

Z izby dało się słyszeć słabe, żałosne kwilenie. Wi­docznie dziecko się obudziło. Malec wyglądał zdumiewa­jąco zdrowo i silnie, najwyraźniej wysysał siły z matki i w ten sposób przygotowywał się do niełatwego życia.

- Powiem Amelii, że z tobą rozmawiałam, Bendik. Je­śli ty nic nie zrobisz... może sobie pomyśleć, że już ci na niej nie zależy.

Bendik przyglądał się niespokojnym dłoniom Marji, dostrzegał na jej czole perlący się pot, mimo że wiał chłodny wiatr.

- Masz swoje powody, pani matko. Posłała mu surowe spojrzenie, ale Bendik uśmiechnął się blado i mówił dalej:

- Chcesz nie dopuścić do tego małżeństwa, prawda? I uważasz, że mimo wszystko ja byłbym lepszym kan­dydatem. Syn twojego ukochanego męża...

Oczy Marji zalśniły łzami, może jednak powiedział za wiele?

Nie ulegało wątpliwości, że ta wdowa ma mnóstwo zmartwień i że wiele różnych myśli kryje się za tym wy­sokim, białym czołem.

Łagodnie ujął rękę Marji, delikatnie pogłaskał palce, dotknął pięknego srebrnego pierścionka z niebieskim kamieniem.

- On był bardzo dobrym człowiekiem. Dotychczas myślałem, że Amelia ma wiele z niego. Teraz widzę, że to po tobie odziedziczyła siłę.

Mar ja była tak zaskoczona, że ten komplement wy­wołał rumieniec na jej policzki. Ale ogarnął ją spokój, Bendik jest naprawdę imponującym i poważnym młodym człowiekiem, teraz bardziej niż kiedykolwiek pło­nęło w niej pragnienie: on, tylko on powinien iść przez życie u boku Amelii.

Wciągnęła bardzo głęboko powietrze, jakby zamie­rzała wskoczyć do wody.

- To ty jesteś ojcem małej Hanny.

Bendik zbladł.

Nad Mar ją zamknęły się fale.

Bendik wstał i poszedł sobie.

Po chwili jednak się odwrócił, mogłaby utonąć w je­go wzroku, w tym żalu i bólu, które odzwierciedlały tak­że jej lęk. Przez ułamek sekundy miała wrażenie, że pa­trzy na nią Karl.

- Powinnaś wrócić do domu - rzekł bez tchu. Niepewnie podniosła się z miejsca, patrzyła w ślad za nim. Serce waliło jej w piersi tak, że się przeraziła. Starając się zagłuszyć szum wiatru, zawołała:

- Amelia cię kocha, Bendik! Zaczął uciekać, wbiegł do domu, który zbudował dla siebie, Synnevy i dziecka.

ROZDZIAŁ XI

- Najpierw bierzemy jego. Nie dlatego, że Arntor jest specjalnie niebezpieczny, ale dlatego, że inni może się zastanowią, kiedy Arntor będzie siedział cicho. A...

Mężczyzna pociągnął potężny łyk cierpkiego piwa i oblizał się.

- A potem to już łatwo będzie ich poskromić. Ty, Pe­ter, załatwisz Hjordis. Weź sobie dwóch czy trzech chłopów, ta baba niejednemu dała radę...

Mężczyźni mamrotali pod nosem, że wiedzą, co ich czeka.

Misa z napojem znowu zaczęła krążyć. Częstowano ich resztkami piwa z pogrzebu, a że nie było go gdzie przechowywać, zdążyło zatęchnąć. Ale ludzie z otocze­nia Jarlego Raune nie są tacy delikatni, żeby im to mo­gło przeszkadzać. Pili łapczywie, bo poczęstunek nic nie kosztował, a ciepło w izbie rozmarzało.

Spoglądali na gospodarza siedzącego na honorowym miejscu. Twarz miał wysmaganą wiatrem i nabrzmiałą, mrużył oczy, zaciśnięte pięści spoczywały na blacie sto­łu. Wyglądał na chorego. Prawdopodobnie jednak to strata syna tak mu się dała we znaki. Gospodyni poka­zywała się na krótko, wpadała od czasu do czasu, a to z misą piwa, a to z żytnim chlebem i czymś do tego. Tak, tak, w tym domu niczego nie brakowało. Piękna lampa z wielkim abażurem świeciła jasno nad wielkim stołem, a na ścianach wisiały kilimy i narzuty najlepsze­go gatunku. Misa, w której podawano piwo, była poma­lowana na czerwono i ozdobiona białymi kwiatkami.

Gospodarz siedział pogrążony w myślach, nie spra­wiał wrażenia, by chciał prowadzić jakieś długie rozmo­wy. Ale to jednak on pierwszy przyszedł do Jarlego, że­by zapytać, kiedy nastąpi jakieś rozstrzygnięcie. Czas już najwyższy pozbyć się Arntora i tej czarownicy, która jest jego narzeczoną, nie mówiąc o zawszonej siostrze! Czy to sprawiedliwe, żeby tych troje budowało domy, szaro­gęsiło się we wsi, udając wielkie państwo, kiedy wielu in­nych mieszkańców ledwie wiąże koniec z końcem?

Spotkał się z bardzo przychylnym przyjęciem.

Teraz odchrząknął głośno, a ludzie wokół stołu za­milkli. Jeden z nich zaczął się drapać, ale odgłos skroba­nia irytował pana domu, więc posłał źle wychowanemu groźne spojrzenie.

- Pastor mi nie wierzy, ale ta wiedźma zabiła mi sy­na. Jedynego, jakiego miałem! Powinna dostać za swo­je, niczego innego od was nie oczekuję.

- Mamy zabić Amelię? Pytający sprawiał wrażenie, że takie zajęcie też nie jest mu obce, jego wąska, otoczona rudymi włosami gę­ba przypominała pysk starego, pokrytego parchem lisa. Ale w głosie nie było zapału, raczej niechęć i opór. Dobrze pamiętał, jak Amelia wyleczyła jego ojca, kiedy spadł z dachu i złamał sobie bark. Zagoiło się bez śladu i ręka ojca jest sprawna.

- Nie będziecie zabijać Amelii Przyprowadzicie ją tutaj. Ludzie spoglądali po sobie zbici z tropu. Oczy Jarlego Raune płonęły.

- Uważam, że żądasz za wiele, gospodarzu! To będzie nasza największa zdobycz - syknął.

Chłop o nabrzmiałej twarzy spojrzał mu prosto w oczy.

- Jak się chce mieć miód, to trzeba się godzić na użą­dlenia pszczół. Skoro chcesz mieć połowę królestwa, Raune, to musisz mi oddać królewnę.

Jarle Raune wpadł w złość, ale zdołał się opanować i na jego wargach pojawił się przebiegły uśmieszek.

- Też miałem ochotę na kawałek tego tortu. Ale pro­szę bardzo, gospodarz może spróbować pierwszy, sko­ro się tak wykosztowuje i na piwo, i na proch.

Mężczyźni siedzieli bez ruchu, wpatrywali się w podło­gę, brudne ręce trzymali w kieszeniach, szukając czegoś, czego tam nie było. Chodziło tylko o pretekst, żeby od­wrócić wzrok.

Jarle wciąż się uśmiechał, w tym pozbawionym ja­kichkolwiek uczuć skrzywieniu warg czaiło się zło. Z te­go rodzaju człowiekiem lepiej żyć w zgodzie. Nie był może taki jak Arntor w swoim najlepszym okresie, ale jego też nikt nie odważyłby się zdradzić, bo nikt nie chce ryzykować, że zostanie wrzucony do fiordu. Jarle... to taki typ, który z przyjemnością wyrywa nóżki mu­chom i motylom. Taki, co to jak spojrzy, to człowieko­wi ciarki przechodzą po grzbiecie.

Jego ludzie dokonali wyboru i czuli się bezpieczni. Nie musieli się już liczyć z żadnym Arntorem, dni tam­tego zostały policzone.

- We wsi gadają, że Anioł ma wyjść za niego za mąż. W odpowiedzi rozległ się ordynarny śmiech, towa­rzyszyły mu wymowne gesty.

Jarle też się uśmiechał, ale nagle twarz mu pociemnia­ła i śmiech zgasł, jakby kto nożem ciął.

- Tak jest, wyszły już ich zapowiedzi Będzie też pewnie wesele, ale jeśli nawet Arntor nie zacznie wymachiwać no­żem albo coś w tym rodzaju, to i tak będziemy musieli go zabić. Ale on zacznie, taki bandzior o małym móżdżku.

Uśmiech wciąż trwał przyklejony do jego warg, mi­mo że oczy zmieniły się teraz w budzące grozę szparki. Taksował swoich ludzi, jednego po drugim. Cicho, prawie niedosłyszalnie, syknął:

- Wiecie, o co teraz chodzi, no nie? I wiecie, że trze­ba gęby na kłódkę? Nikt nie ma wątpliwości, czego od was oczekuję? Rozglądali się niepewnie, chrząkali, ale mamrotali pod nosem deklaracje lojalności. Z takim jak Jarle nie ma żartów. Jest silny i trzeba mu się podpo­rządkować, jak przywódcy wilczego stada. Nikt prze­cież nie chce mieć rozszarpanego gardła.

- W porządku! No dobrze, gospodarzu. Skoro wszyst­ko jasne, to dawaj piwa!

Wezwano gospodynię. Trzymała na rękach małe dziecko, które zaczęło krzyczeć, kiedy je posadziła na podłodze, żeby dolać do misy brunatnego płynu. Jarle upierał się, żeby tego wieczoru nie było w domu żad­nych służących, wszyscy przecież wiedzą, jak oni potra­fią plotkować nawet w najpoważniejszych sprawach.

Napełnione żołądki o mało nie popękały, ale też na stole nie zostało nawet okruchów, kiedy obdartusy wy­sypały się na spowite mrokiem podwórze. Jarle odjechał wierzchem na starej szkapie, pozostali rozeszli się każ­dy w swoją stronę.

Wszyscy myśleli o jednym, chociaż piwo tłumiło strach i dodawało odwagi.

Piątek za dwa tygodnie.

Jeśli Arntor nie pojmie ostrzeżeń i nie ucieknie...

Leżała, wsłuchując się w oddech Bendika, słyszała, że wzdycha i woła coś przez sen. Musiał, biedak, śnić o czymś okropnym.

Dziecko oddychało bezgłośnie, Synneva często zapo­minała, że malec w ogóle istnieje. Nagle jednak ktoś przynosił jej zawiniątko. Głodne zawiniątko, które przywierało do jej piersi i ssało tak, że brodawki bolały okropnie.

Zawsze w takich chwilach miała ochotę otulić się szczelnie chustką, ukryć się pod kołdrą i wyć. To było takie paskudne, to odsłanianie się i w ogóle dotykanie miejsc, których by nigdy przed nikim z własnej woli nie obnażyła.

Dlaczego oni to robią?

Czego od niej chce to wiecznie głodne dziecko?

Ale kiedy śpi, malec jest taki śliczny, wtedy ona czuje słodki skurcz w gardle, może stać nad skrzynką, w któ­rej on leży, i przyglądać się tej spokojnej, małej buźce. Zawsze stara się nie patrzeć na usta, bo są takie dziwne. Rana się już chyba nie zagoi. Dzieciaki będą rzucać w nie­go kamieniami, bo kiedy nie śpi, nie jest zbyt ładny.

Synneva nuciła cichutko pod nosem.

Czuła się taka lekka, mogłaby nawet ulecieć w powie­trze, tak samo jak gęsi, których krzyki słyszała na dworze.

Och, gęsi wrzeszczały tak okropnie!

Na ich wspomnienie musiała głęboko oddychać, na­tychmiast jej rozluźnione ciało skuliło się jak od ciosu.

Zatykała rękami uszy, nie chciała zostać wciągnięta do tego przerażającego, obrzydliwego snu o ptakach. Nie chciała znowu wtapiać się w ciemność, chciała po prostu leżeć i słuchać miarowego oddechu mamy.

Trwała przez jakiś czas bez ruchu. Już, już miała wstać i wślizgnąć się do łóżka mamy, ukraść z niego tro­chę ciepła, ale nagle zerwała się z krzykiem.

Mama przecież nie żyje.

Spaliła się, całe ciało spłonęło.

Tata też się spalił. I...

Synneva jęknęła żałośnie.

Miarowy oddech w drugim końcu izby ustał, śpiący się obudził. Słyszała jego przestraszony głos:

- Synnevo, czy coś cię boli? To tylko Bendik. Ten, taki zawsze przyjazny Bendik.

Poczuła ciepło w sercu.

- Nnnie. Nic mi nie jest. Z tamtego kąta usłyszała westchnienie ulgi.

- Ale czasami coś mnie bardzo boli w brzuchu... Słyszała, że Bendik wstaje, porusza się wolno, pew­nie jest zmęczony i śpiący.

Potem poczuła, że szuka jej rąk, znalazł małą, chłod­ną dłoń i uścisnął mocno.

- Musisz teraz spać, Synnevo. Zobaczysz, że niedługo znowu będziesz miała pokarm. Ale nie bój się, na razie Ane może karmić dziecko. Damy sobie radę, Synnevo. Teraz odpoczywaj, a rano poślę wiadomość do Meister­plassen, że masz bóle...

Zadowolona kiwała w ciemnościach głową.

Meisterplassen... Mieszka tam tylu sympatycznych lu­dzi. Stara Maria. I jej córka, też Marja. I Amelia. Wszy­stkie takie dobre. Tyle jej już pomogły. I Bendika też bardzo lubią. Tak samo jak ją. Zwłaszcza Amelia. Marja tak powiedziała.

Amelia cię kocha, Bendik.

Tak właśnie wołała na podwórzu.

Synneva westchnęła głęboko.

Dlaczego on nie może zrozumieć takich prostych rze­czy?

Mógłby się ożenić z Amelią, bo ona na pewno zao­piekowałaby się dzieckiem, karmiłaby je własną piersią.

A jeśli Synneva będzie naprawdę grzeczna, to może i ona mogłaby z nimi zamieszkać. To by było prawie tak, jakby tata i mama wrócili.

Synneva uśmiechała się do siebie w ciemnościach. Złożyła ręce.

Tak strasznie chciała spać.

Kiedy się ocknęła, gospodyni z Alpen siedziała z dzieckiem na ręku i karmiła je swoją wielką, obwisłą piersią. Na drugiej ręce trzymała własnego synka. Jego też karmiła.

- O, nie śpisz? Dzień dobry w ten piękny poranek Światło padające z okna raziło ją w oczy. Bendik umie­ścił w otworach okiennych cienkie świńskie pęcherze, na tyle przezroczyste, by przepuszczać słoneczne promienie.

- Dzień dobry - przywitała się. Przeciągała się na po­słaniu, czuła się wypoczęta i pełna sił.

- Gdzie Bendik?

- Na brzegu. Pomaga mojemu staremu przygotować łódkę.

Synneva uśmiechnęła się.

- Czy to już czas na jesienne połowy? Czy śledzie już przyszły?

Kobieta wzruszyła ramionami.

- Nie słyszałam...

Jedno dziecko z głośnym mlaśnięciem wypuściło z bu­zi brodawkę. Kobieta uniosła je i oparła na swoim ramie­niu, żeby mu się odbiło, zanim je znowu położy. Przez cały czas Synneva przyglądała jej się zaciekawiona.

- To straszne, że nie mam dla niego mleka - wyszep­tała zasmucona.

Kobieta uniosła głowę, zaniepokojona.

- Wyglądasz dzisiaj dużo lepiej, Synnevo. Chcesz mo­że mieć przy sobie małego?

Młoda kobieta zagryzła wargi.

- Ja... Mogę spróbować. Dziecko znalazło się u jej boku. Synneva znieruchomiała, przenikało ją lodowate uczucie wstydu i obrzydzenia, nawet kiedy dziecko do­tknęło buzią jej brodawki, czuła tylko ból.

- Myślę, że teraz jest najedzony. Ale może później... Synneva skinęła. Patrzyła na leżącego synka, potem ostrożnie dotknęła palcem strupa na jego górnej wardze. Stwierdziła, że strup wkrótce odpadnie, pod spodem wi­dać było delikatną, różową skórę.

Z ulgą uśmiechnęła się do gospodyni z Alpen.

- Wyrośnie z tego i będzie naprawdę ładny.

- Oczywiście - potwierdziła tamta.

- Chciałabym wstać! Powiedziała to tak stanowczo, że trudno było się jej przeciwstawić. Mamka małego rozglądała się nerwowo.

- Jesteś pewna? Tylko... Byłaś taka chora. Bendik pro­sił, żebym cię pilnowała.

- Ale dzisiaj jestem już zdrowa, sama chyba widzisz. Owszem, kobieta musiała przyznać, że Synneva ma rumiane policzki i wygląda na zdrową, jakby stał się cud. Zamroczenie, w jakim żyła przez ostatnie miesiące, też ustąpiło.

- A co byś chciała robić? - zapytała mamka ostrożnie. Synneva uśmiechnęła się. Wzruszyła ramionami.

- Może się trochę przejdę. Wiesz, od wielu tygodni nie widziałam nieba. Tak bardzo tęsknię... chciałabym też zobaczyć moje drzewo. Bendik na pewno ze mną pójdzie... będzie się cieszył, że jego nieszczęsna żona na­reszcie stanęła na nogi...

Brzmiało to rozsądnie. Mamka była zdziwiona, wprost nie mogła uwierzyć, że to ta sama istota, która od wielu dni leżała, zawodziła dziecinnym głosikiem i myślała, że mąż to jej ojciec.

- Trochę świeżego powietrza na pewno dobrze ci zro­bi... zaraz zawołam Bendika.

I zapytam, co radzi, dodała w myślach. Ułożyła obu chłopców w skórzanej torbie do noszenia niemowląt i zabrała ze sobą, spoglądając spod oka na Synnevę. Nig­dy nie wiadomo, co takiej może strzelić do głowy, na­wet jeśli wygląda na całkiem ozdrowiałą.

Trzymając się za ręce chodzili po brzegu i Synneva uważała, że świat jest piękny. Wszystko było takie świe­że i jakby wymyte, a ziemia, po której stąpała, zdawała się ją witać jak po długiej nieobecności. Fiord leżał sza­ry i spokojny, lekkie kręgi pojawiające się od czasu do czasu na powierzchni sprawiały, że woda wydawała się nieprzenikniona i tajemnicza. Ręka Bendika grzała pal­ce Synnevy, a ona wyraźnie wyczuwała jego puls.

- Tak się cieszę, że jesteś zdrowsza - powiedział ci­cho. Na twarzy miał wciąż ten sam wyraz udręki, głos brzmiał głucho i smutno, ale oczy promieniały.

- Bardzo byłam chora? Tak niewiele pamiętam... Bendik westchnął, kopnął jakiś kamyk, pokazał jej stare ptasie gniazdo. Ona jednak patrzyła na niego py­tająco, domagała się odpowiedzi.

- Ty... byłaś chora. Nie wiedziałaś, kim jesteś, nie po­znawałaś mnie... bałem się, że już nigdy nie wyzdrowie­jesz, Synnevo.

Słuchała z uwagą, jej wzrok błądził gdzieś ponad wodą.

- Ciężkie brzemię musisz dźwigać, Bendik.

Zatrzymał się nagle, mocno objął ją w pasie i przytu­lił do siebie.

- Nie mów tak! Nie kpij ze mnie, Synnevo! Wiesz, jak bardzo mi na tobie zależy i że za nic w świecie bym cię nie zdradził!

Przyglądała się uważnie jego bladej twarzy. Uśmiechała się łagodnie, przypominała sobie frag­menty jakiejś rozmowy.

- Wiem o tym. Wybacz mi, Bendik. - Puścił ją, w mil­czeniu rozcierał sobie policzki. - Tylko że ty wyglądasz na bardzo nieszczęśliwego.

- Bałem się o ciebie - odparł zmęczony. Ona nie przestawała na niego patrzeć. Widziała to drogie oblicze takie udręczone i smutne. Widziała zapa­dnięte głęboko oczy, zdawała sobie sprawę z tego, że sinoblady kolor skóry świadczy o zmartwieniach i bólu.

Teraz będzie musiała się nim zająć z całą troskliwo­ścią, to szybko i on dojdzie do siebie. Będzie się nim opiekować, będzie taka miła i zręczna, że na wargach jej dobrego, kochanego Bendika znowu zagości uśmiech.

Nagle coś sobie przypomniała.

- Czy odwiedziłeś swoją siostrę, Amelię? Bendik drgnął, spojrzał na nią z poczuciem winy, ale ona go uspokajała, głaszcząc po ramieniu:

- Nie, nie, ja wiem, że jesteś bardzo zajęty. Z moją chorobą i w ogóle... myślałam tylko, że powinieneś się nią trochę zająć. To przecież twoja siostra... Ona cię kocha!

Starał się doszukać w jej słowach jakiegoś podtekstu, ale nic takiego nie znalazł, patrzyła na niego szczerze i ufnie. Trzymała go mocno za ramię, wspierała się o nie­go i uśmiechała, zdziwiona jego niepokojem.

Bendik poczuł, że żołądek mu się kurczy boleśnie.

- Niedługo odwiedzimy ją oboje. Za dwa tygodnie ma być wesele.

Synneva śmiała się radośnie. Przez całą drogę do do­mu opowiadała, jak będzie wspaniale i co ofiarują no­wożeńcom oraz jak to miło znowu przejechać się łodzią.

- Myślisz, że gospodyni z Alpen zajmie się małym? Za zimno, żeby go zabierać w taką podróż, najlepiej, gdyby mógł zostać z mamką... och, jak się cieszę, że znowu wszystkich zobaczę, a już najbardziej tęsknię za Amelią...

Bendik szedł, patrząc sobie uważnie pod nogi. Kiedy zbliżali się do domu, Synneva umilkła i spoglądała na niego spod oka, niepewnie.

Otworzyła usta, ale nie powiedziała nic. On bąknął, że dziękuje za spacer, i zniknął w obejściu. Synneva stała na podwórku i czuła pieczenie pod powiekami. Ptak, który je­szcze przed chwilą tak pięknie śpiewał w jej piersi, umilkł.

Wciąż tylko brzmiał jej w uszach ten żałosny, przy­pominający głos fletu ton.

ROZDZIAŁ XII

Nie zwracała uwagi na to, że trawa po jesiennym de­szczu jest zimna i mokra. Noc taka ciepła, myślała Synneva. Zastanawiała się, czy nie zanosi się na burzę.

Nikt nie słyszał, jak wstawała, nikt z nią nie rozma­wiał. Bendik spał spokojnie, wyjęła maleństwo ze skrzynki i otuliła swoją zniszczoną wełnianą chustką.

Dziecko zapiszczało, gdy przycisnęła je za mocno. Uśmiechnęła się, spoglądając na małą buzię, ale było zbyt ciemno, żeby stwierdzić, czy synek na nią patrzy. Ale raz odniosła wrażenie, że duże, ciemnoniebieskie oczy przeszywają ją na wylot. Może on rozumie?

Była zmęczona, potwornie zmęczona.

Mimo że nie spała już od dawna, wciąż trwała w ja­kimś dziwnym sennym marzeniu. Z drżeniem wstrzymy­wała dech, by słuchać, czy głos ze snu jeszcze coś powie. Był taki piękny, taki łagodny i ciepły, taki uroczysty. Ni­czym psalm, który się słyszy przez grube ściany kościo­ła. Raz po raz gdzieś w oddali odzywał się szmer, przy­pominający plusk małego strumyka.

Ktoś ją wołał.

Obiecywał jej spokój, ciszę, odpoczynek.

Słyszała to już dawniej. Wsłuchiwała się w to woła­nie z bijącym sercem i przejmującą tęsknotą. Raz zre­sztą poszła za głosem. Noc była taka jak wtedy, szła przez mrok i chłód, przez szumiące lasy.

Ale wtedy on przyszedł i zabrał ją z powrotem.

Nie chciał źle, biedak.

Jest bardzo miły.

Ale tego nie rozumie, nie wie, jaki błąd popełnił.

Synneva ruszyła ostrożnie w kierunku drzwi. Skale­czyła bosą stopę, bo nadepnęła na żelazny pogrzebacz, który on postawił przy piecu. Podskoczyła, ale udało jej się stłumić krzyk. Na moment zamarła i czekała, aż od­dech Bendika znowu stanie się miarowy.

Chłopczyk nie spał. Na dworze panowało blade świa­tło, za kilka godzin niebo rozjaśni się całkiem. Matowy blask mienił się w oczach chłopca. Widziała, że małe usteczka zaciskają się, jakby malec próbował coś powie­dzieć. Idąc szeptała do niego, opowiadała mu o tym pięknym miejscu, do którego go zabierze.

Gdzie nikt nie musi się bać.

Gdzie nikt nie musi nic robić, wystarczy, że jest...

I on ją rozumiał, teraz także, poznawała to po jego spojrzeniu. Mały miał takie mądre oczy.

- Jesteś małym biedakiem. Ale nikt nie zrobi ci nic złego, obiecuję ci to. Nigdy!

Szła dalej, kierowała się teraz ku brzegowi. Łodzie le­żały na fali, woda pluskała cicho. Powierzchnia fiordu była czarna, kołysała się lekko. Zanim doszli do brzegu, na fali pojawiła się plama białej piany.

Zaraz fiord zacznie się podnosić, będzie przybój.

Zaraz, zaraz...

Usiadła żeby czekać na sporym kamieniu, wystają­cym ponad poziom wody.

Chłopiec uspokoił się w jej ramionach, śpiewała mu, choć nie wydawała z siebie głosu. Podążała za tamtą me­lodią, ona też zamykała oczy i stwierdzała, że tęsknota jest dobra i słodka, i zupełnie pozbawiona lęku.

Głos wzywał ją do siebie od tak dawna.

I teraz w końcu przyszła.

Niczym nocna zjawa kobieta podniosła się z miejsca, rozwiązała wstążkę, która przytrzymywała złocistobrązowe włosy splecione w warkocz.

Wygładziła trochę nocną koszulę, zauważyła, że jest brudna na skraju.

Uff, to przykre, ale teraz nie można już nic zrobić. Może fale pomogą i zmyją plamę?

Oczy Synnevy były duże i zmęczone, kiedy zrobiła pierwszy krok w stronę wody. Ale głęboko, jeszcze krok i woda pochłonie ją całą. Po prostu wślizgiwała się w głę­bię i coraz mocniej przyciskała do siebie dziecko. Mały kwilił coraz głośniej, jakby coś przeczuwał.

Lodowaty chłód przenikał ostrymi szpilkami ciało kobiety, zwłaszcza nogi.

Wkrótce jednak zrobiło się ciepło, prawie gorąco, a pieśń w głowie huczała niczym chór niemych głosów.

W pewnym momencie się potknęła, cień strachu przemknął przez twarz.

Nagle jednym szybkim ruchem odwróciła się i poło­żyła dziecko za sobą na kamieniach. Sama zaś rzuciła się w przód, jak mogła najdalej.

Szum głosów w głowie wzmógł się, był teraz ogłusza­jący, miała wrażenie, że głowa rozpadnie się na tysiące kawałków, chciała otworzyć usta, żeby im odpowie­dzieć, ale nagle zaległa niezwykła cisza.

Kiedy ją znaleźli, uśmiechała się.

Bendik usłyszał kroki sąsiada, ciężki tupot potwier­dzał jego najgorsze przeczucia.

Ledwie kilka minut temu obudził się nieoczekiwanie i wiedział, że coś jest nie tak. Pospieszne spojrzenie na jej posłanie. Posłanie było puste. Dotknął dłonią sienni­ka, na którym spała, czuł jeszcze delikatne ciepło, które zostawiło tu jej ciało.

Chłopiec!

Przerażony wyobraził sobie to bezradne małe ciałko, zimne i sztywne.

Bendik słyszał własny krzyk, kiedy wybiegał z domu, mimo to wszystko wydawało się takie nierzeczywiste jak senny koszmar.

Kiedy napotkał przerażone oczy sąsiada, przystanął. Tamten widocznie wcześnie chodził w góry zobaczyć, czy nie natknie się gdzieś na zabłąkane owce. Może sły­szał beczenie i myślał, że zwierzęta same wracają?

- Nie ma jej! Ona nie żyje... O, Panie Boże, Synneva... i dziecko wzięła ze sobą!

Chłop potrząsał głową, jakby chciał stłumić dziki krzyk Bendika.

- Po prostu weszła do wody! Młody osadnik jak szalony popędził na brzeg. Wciąż krzyczał i wzywał imienia żony. Sąsiad poszedł za nim, nie do końca pewien, czy powinien w to wierzyć. Ale baba była przecież szalona...

To on znalazł chłopca, leżącego między kamieniami, pośród lepkich alg. Fale obmywały zawiniątko w starej wełnianej chustce. Chłop pochylił się z wysiłkiem, stał i patrzył. Był przekonany, że ta sina buzia nie może na­leżeć do żywej istoty.

Wyciągnął gruby palec, nie bał się śmierci, chciał tyl­ko usunąć z twarzy dziecka jakąś roślinę, która do niej przywarła.

- Szczęśliwy mały, oszczędzono ci tak wiele... Kiedy oczy niemowlęcia otworzyły się nagle i spojrzały wprost na niego, chłop odskoczył i wrzasnął ochryple z przerażenia, w tej samej chwili zobaczył, że nieco dalej tuż przy brzegu leży w wodzie ciało młodej kobiety.

Umilkł.

Bendik stanął przy nim.

Sąsiad nie miał odwagi spojrzeć mu w oczy. Słyszał tylko, że młody osadnik upadł na kolana i szlocha.

- Dziecko żyje.

Ale Bendik już rzucił się do wody, aż się rozprysnęła, już podnosił ciało, które leżało tam tak spokojnie, kołysane przez fale.

Przyszli nocą niczym sfora dzikich psów skradająca się do owczarni.

Hjordis wrzasnęła, kiedy jeden z napastników okrop­nym hałasem wyrwał ją ze snu. Wyskoczyła z łóżka i in­stynktownie próbowała chwycić nóż, którego poprze­dniego wieczora używała do oskrobywania mięsa ze świńskiej kości. Ale zanim zdążyła się dostać do stosu drewna na opał, przy którym leżał nóż o krótkim, pła­skim ostrzu, tamten rzucił się na nią z taką siłą, że nie­mal wycisnął powietrze z tej rosłej przecież kobiety.

Arntor nawet nie zdążył się podnieść na łóżku. Dwóch młodych mężczyzn trzymało go mocno, jeden powtarzał mu groźnie, że ma trzymać pysk.

- Wstawaj, ty paralityku, bo dzisiejszej nocy będziesz musiał popróbować tego i owego.

Hjordis wytrzeszczała oczy, ale ciemność panująca w izbie uniemożliwiała rozpoznanie napastników. Mi­mo wszystko jeden głos poznawała i pojęła, że tu nie chodzi o zwyczajny napad rabunkowy.

Serce dudniło w piersi, w ustach jej zaschło, powoli przesuwała się tam, gdzie spoczywał jej zardzewiały nóż.

Arntor jęknął z bólu. Słyszała jakieś plaśnięcie, a po­tem głuche uderzenie.

- Do cholery, co za brudne świnie, przychodzą tu i...

Zamknęli jej usta. Byli zbyt silni i było ich zbyt wie­lu. Upadła na podłogę i leżała pojękując, bolało ją z ty­łu głowy, gdzie napastnik ją kopnął, ale nie zemdlała.

- Zaraz cię uwolnimy, wiedźmo. Przelecisz się po wsi i sprowadzisz tu wszystkich waszych zawszonych przy­jaciół. Chcę się z wami porządnie policzyć! Chcę tu mieć bójkę, żeby krew sikała na wszystkie strony, i chcę mieć prawdziwe zwycięstwo! Jeżeli w tych łachudrach zosta­ła choć odrobina honoru, to się tu stawią! Dzielni wo­jownicy Arntora... ha! Jak myślisz, ilu się odważy przyjść wam z pomocą?

Z całych sil chwycił Hjordis i postawił ją na nogi. Znowu otworzył drzwi, już przedtem wyrwali kawałek futryny. Hjordis dyszała, starała się utrzymać na no­gach, lecz w głowie jej huczało.

- Puśćcie Arntora - syknęła, ale w odpowiedzi dostała kopniaka w tyłek i posłyszała salwę szyderczego śmiechu.

Pobiegła nad brzegiem, stwierdziła, że chwycił mróz, algi leżały na piasku rozrzucone i skostniałe. Chrzęści­ło pod drewniakami, biegła jednak przed siebie z sercem ściśniętym. No więc stało się, stało się to, czego się od tak dawna obawiała. Teraz dopiero zobaczy ten jej głu­pi brat o kurzym móżdżku! A mógł sobie leżeć na pu­chowej pierzynce i spijać pyszne trunki podawane przez Amelię... zamiast nadstawiać głowę, jak pewnie będzie musiał dzisiejszej nocy.

Biegnąc przeklinała cicho. Z każdym krokiem strach ustępował przed narastającym gniewem.

Na wszystkie wściekłe diabły, ten przeklęty Raune powinien dostać prawdziwe lanie!

Nie mogła się jednak całkiem pozbyć myśli, że walka może się skończyć źle, że to oni przegrają. Tamci sprawia­ją wrażenie dobrze uzbrojonych i gotowych na wszystko.

Bez tchu zapukała do drzwi pierwszej chaty, gdzie osiem osób mieszkało w izbie mniejszej niż ta, którą zaj­mowali oni z Arntorem. Uderzył jej w nos zapach mo­krego opału i spleśniałej wełny.

Mężczyzna, który otworzył, nie potrzebował zbyt wielu wyjaśnień. Żaden z mieszkańców brzegu nie da się zaskoczyć, czekali na to, prosili Boga o wsparcie przy każdym wieczornym pacierzu.

Chłop z ponurą miną wciągnął spodnie i z półki nad drzwiami zdjął wielki kij. Nóż także miał, krótki, z sze­rokim ostrzem, nie bardzo się nadający do walki.

Biegli dalej, stukali do kolejnych drzwi. Wkrótce wle­kli za sobą, niby ogon, gromadę młodszych i starszych mężczyzn, a także dwie kobiety. To tu to tam połyski­wał żelazny czekan, pewnie ukradziony jakiemuś gospo­darzowi. Wielu niosło siekiery różnej długości, jedni cie­sielskie, inni przeznaczone do rąbania kości.

Hjordis czuła, że zmęczenie rozsadza jej płuca, nogi sztywniały jej w za dużych chodakach, miała problemy z utrzymaniem tempa. Ale zaciskała zęby, starała się nie zwracać uwagi na ból, biegła dalej.

Zatrzymali się wszyscy w pobliżu Domu Durdei.

Oczy wszystkich kierowały się na okna izby.

- Oni go udusili - powiedział jakiś piskliwy, starczy głos.

- Trzymaj ten swój bezzębny pysk! Hjordis zaklęła ze złością na starca, który splunął na piasek.

- Oni na pewno nie chcą, żeby Arntor padł tutaj. Wte­dy lensman nie miałby powodów do oskarżenia... to znaczy, mogliby mówić, że się bronili... a to co innego niż wbić facetowi nóż w chałupie.

Krążyli niespokojnie po placu. Spoglądali ku chacie, w której na pewno zaczaili się ludzie Jarlego. Czyż na skraju lasu nie poruszają się jakieś cienie? Czy nie mi­gnie czasem metalicznie lśniąca broń?

Milczeli. Hjordis czuła mdłą woń strachu, ale nie umiałaby powiedzieć, czy to przypadkiem nie jej wła­sne ciało ją wysyła.

Czekali na tę chwilę długo. Przygotowywali się i pla­nowali. Wszyscy stanowili jakby jedną, nędzną istotę, zdradzoną przez życie, przez los, przez Boga i przez ca­ły ten przeklęty, gówniany świat.

I nagle teraz mają coś konkretnego, przeciwko cze­mu mogą występować, bić się.

Chwycili tę szansę rękami pełnymi pęcherzy od cięż­kiej pracy, a głód, który zawsze odczuwali, działał sku­teczniej niż jakikolwiek zagrzewający do walki napitek dawany żołnierzom.

Woleli ofiarować życie, ale zostawić po sobie jakiś ślad, niż znowu głodować przez całą zimę. Jarle Raune nie może nawet palcem tknąć ani żadnego z nich, ani te­go, co osiągnęli jako ludzie Arntora. Nie potrzeba im żadnych mów, zagrzewających do walki.

Gromada mężczyzn przystanęła nagle, wszyscy od­wrócili nakryte kapeluszami głowy w jedną stronę. Sie­kiery połyskiwały ostrzegawczo.

Przy narożniku uśpionego Domu Durdei stał rozkra­czony Jarle Raune.

Ujął się pod boki, robił wrażenie wyższego i silniej­szego, niż go pamiętali. Złościło ich to, że muszą pod­nosić głowy, żeby spojrzeć mu w twarz.

Od tyłu, zza tego młodego, dumnego wilka zbliżał się jakiś człowiek. Widzieli jego zgarbione plecy, dostrzega­li, że kuleje.

Arntor.

Pociągał niesprawną nogą, ktoś podał mu kij, żeby miał się na czym oprzeć. Może to ten sam kij, którym go bili?

Ale kiedy mijał Jarlego i kierował się ku swoim lu­dziom, trzymał głowę wysoko.

- Chyba będzie lepiej, jak oddamy wam wodza - ryk­nął gardłowym śmiechem któryś od Jarlego. - Nie na wiele go już stać, ale przynajmniej powie wam, co ma­cie robić.

Jego kompani przytakiwali z gromkim śmiechem.

- Wyłazić, zawszone głodomory! I wynoście się stąd, bo jak nie, to wasze życie nie będzie warte nawet łba od śledzia!

- Zasrane staruchy, jeśli wam życie miłe, to zjeżdżaj­cie nam z oczu!

Arntor najpierw napotkał wzrok Hjordis. Dostrzegła w oczach brata ból, mroczny, intensywny ból. Próbo­wała zrozumieć słowa, których głośno nie wypowiadał, zaciskała palce na kiju, w który idąc tutaj się uzbroiła.

- To wasza bitwa, chłopy. Słowa Arntora były prawie niedosłyszalne.

- Nie walczycie już o mnie, bo jestem starym, na pół martwym człowiekiem, który niedługo będzie mógł od­poczywać na jedwabnych poduszkach. Walczycie teraz o siebie, o dzieciaki z brzegu, o Dom Durdei.

Zebrani szemrali cicho. Znowu dotarł do nich ostry krzyk:

- Ogony pod siebie, psy przeklęte! Jesteście na obcym gruncie!

Ludzie Arntora poczerwienieli. Ten i ów krzywił war­gi niczym zdenerwowany pies, dający sygnał do walki.

- Nie możemy oddać im domu - powiedział któryś. Inni potakiwali. Arntor uśmiechnął się krzywo.

- Macie szansę. Oni nie wiedzą o muszkiecie. Uży­wajcie go tylko w razie konieczności.

Serce Hjordis zamarło.

- On... My... my go nie mamy ze sobą... Słowa stanęły jej w gardle.

Jarle Raune wolno szedł ku tłoczącej się gromadzie. Oczy wszystkich utkwione były w niego. Arntor oblizał wargi. Wahał się jakby w obawie, że głos go zawiedzie.

I nagle ryknął ze straszną siłą:

- Ruszajcie i walczcie! Żaden cholerny szczeniak nie będzie się tu rządził! Mieszkańcy brzegu sami wybiera­ją swego wodza!

On pierwszy został powalony na ziemię, wyrzucony z wielką siłą kij trafił go w pierś, potem drugi w głowę. Zobaczył błysk jaskrawego światła, po czym legł jak mar­twy na mokrej trawie i przytulał do niej zimny policzek, a tymczasem bojowe okrzyki i szczęk broni rozlegały się ze wszystkich stron. Nie usłyszał wrzasku Hjordis, nie zauważył, że dopadła do niego i chciała go odciągnąć na bok, ale i ją trafił ten sam kij co jego.

Nie widział słaniających się na nogach swoich ludzi, ominęła go nawet przyjemność oglądania, jak z prawe­go oka Jarlego Raune cieknie krew.

Leżał na ziemi, która wchłaniała w siebie krew i kurz walki, na ziemi, którą walczący tratowali, dopóki sami nie padli.

Trzech ludzi Jarlego zaatakowało Wielkiego Nilsa z Fardal. Znany był z niepospolitej siły, ale uległ w star­ciu z tymi trzema młodymi zręcznymi osiłkami. Był ni­czym ogromny byk zaatakowany przez głodne wilczki, ociężały w ruchach nie miał szans chwycić któregoś i zro­bić użytku ze swoich twardych mięśni. Został wyelimi­nowany z gry, stał, mrużąc ze strachu swoje małe oczka, a jeden z tamtych przyciskał mu ostrze noża do krtani. Odwrócił się co prawda na moment, ale zanim Nils zdą­żył zareagować, ciachnął dwa razy, rozcinając do kości ramię przeciwnika. Olbrzym był unieszkodliwiony.

Jarle starał się trzymać z dala od wściekłego zamiesza­nia, jakie rozgorzało, ale nagle dwoje silnych ramion chwyciło go od tyłu. Najwidoczniej napastnik uzbrojony był tylko w drewnianą pałkę, którą przyciskał do gardła Jarlego, ale robił to z taką siłą, że ten, przerażony, czuł już na twarzy oddech śmierci. Ostatkiem świadomości szarpnął się naprzód, obiema rękami złapał dławiącą go pałkę. Tamten przeleciał ponad jego głową i z łoskotem zwalił się na ziemię. Jarle zataczał się, kaszlał rozpaczli­wie, jedną ręką rozcierał obolałą krtań, a drugą próbował podnieść z ziemi nóż, żeby zadźgać tego, który odważył się go zaatakować. Wtedy jednak spadła na niego jakaś długowłosa mara, wrzeszczała i wyła mu do ucha, a ostrzem noża cięła jego twarz. Jarle miotał się, zdołał zrzucić ją na ziemię i przyciskał mocno, ale baba nie prze­stawała wyć i drapała go niczym oszalała kotka. Próbo­wał kopnąć ją w brzuch, ale ona wymykała się zwinnie. A kiedy wbiła Jarlemu ostre pazury w oko i zaczęła je wydzierać, zawył jak ranne zwierzę.

Zanim nastał świt, brzeg opustoszał.

Na miejscu bitwy pozostał tylko czyjś kapelusz i ja­kaś podarta na strzępy kurtka, a obok dwa kije, które jeszcze przed chwilą stanowiły groźną broń.

Nikt dokładnie nie wiedział, kto w tej bitwie padł, a kto uszedł z życiem, wszyscy jednak widzieli nacierających ludzi lensmana. Wszyscy słyszeli strzały, ale by­li niczym ryby w sieci, miotali się na oślep, nie dostrze­gając nic prócz bólu, który ktoś im w walce zadał.

W chatach baby płakały nad swoimi krwawiącymi mężami, przy innych paleniskach nastrój panował cięż­ki i bolesny niczym skręcający kiszki głód.

Niektórzy twierdzili, że i Arntor, i Jarle zostali zabici, inni utrzymywali, że szesnaście trupów zostało na trawie, tylko niektóre zmykający kamraci odciągnęli w zarośla.

Ludzie Arntora zebrali się w jego domu, panował tam okropny ścisk i zaduch, mężczyźni leżeli na łóżkach i na podłodze, siedzieli skuleni na kupie polan i na kiwają­cych się stołkach.

Nikt nie miał odwagi się odezwać.

Za drzwiami stał wartownik lensmana.

Amelia i Marja zostały wezwane tej samej nocy, obie zresztą leżały nie śpiąc, jakby je ktoś ostrzegł, że nie warto zasypiać. Kiedy czyjaś ciężka pięść zadudniła w drzwi, obie zerwały się ubrane, gotowe do drogi. Obie równocześnie wybiegły do izby, żeby otworzyć.

Serce Amelii tłukło boleśnie, oczyma wyobraźni wi­działa tylko jedną twarz, ale była pewna, że oto wyda­rzyła się ta katastrofa, która wisiała nad nimi od dawna.

Posłaniec lensmana wytrzeszczał oczy. Dyszał cięż­ko, może z wysiłku przy wiosłach, a może napięcie by­ło zbyt wielkie?

- Bunt na brzegu! Ruszyli na siebie dzisiejszej nocy! Krew leje się strumieniami i...

- Arntor?

Pytanie Amelii zabrzmiało głośno, przenikliwie. Posłaniec potrząsnął głową.

- Odratowali go - wydyszał. - Obaj z Raunem siedzą teraz w piwnicy lensmana. Dlatego mam was obie przy­wieźć, bo trzeba będzie to i owo wyjaśnić...

- Więc nas nie aresztujesz? - zapytała Marja, mrużąc oczy.

Tamten miał niepewną minę.

- Nie... to znaczy... ech, mam nadzieję, że same poje­dziecie, panie...

Marja prychnęła, uniosła wysoko brodę, posyłając chłopu spojrzenie, pod którym się skulił.

- Oczywiście, że jedziemy, mamo! O Boże, musimy przecież...

- Kto zginął? W głosie Marji był chłód, chłop odwrócił głowę, nie chciał odpowiadać.

- Ja... Lensman paniom powie. Ale spieszcie się teraz... panie.

Mówił wciąż z jakąś mieszaniną uprzejmości i nie­chęci.

Marja narzuciła na siebie swój najładniejszy płaszcz i posłała córce dumne spojrzenie.

- Jakoś się uporamy z tym paskudztwem, Amelio. Ale powiadam ci, jak tylko zdobędę łódź, natychmiast wy­ruszamy do domu! Koniec z tym, do wszystkich czar­nych aniołów! Teraz naprawdę wdałaś się w niezłą awanturę!

Amelia patrzyła na nią bez słowa.

Pospiesznie zbierały lekarstwa i środki opatrunkowe, maści, nici i bandaże, wszystko, czego trzeba do prze­wiązywania ran i złamań.

Po chwili siedziały w łódce kołysane przez fale.

Nagle wszyscy zwrócili oczy w stronę brzegu Sogndal, zobaczyli ogromne płomienie buchające wysoko i miotające krwawy blask na wody fiordu.

Pali się!

Amelia czuła, że gardło jej się zaciska.

Mar ja klęła cicho.

Nawet posłaniec z pełnomocnictwami lensmana ga­pił się w szoku i szeptał jakieś zaklęcia.

Palił się ten nowy, piękny budynek na brzegu.

Amelia ciężko przełykała ślinę, łzy napływały jej do oczu, policzki płonęły, jakby ten ogień z oddali docie­rał aż tutaj i muskał jej twarz.

ROZDZIAŁ XIII

Wciąż jeszcze dostrzegała zagrodę wysoko na hali, można ją było dokładnie oglądać z fiordu, wkrótce jed­nak zniknie za wzgórzami.

Matka siedziała skulona na tylnej ławeczce łodzi, wy­glądało, że śpi, ale musiał to być niespokojny sen, pełen dręczących koszmarów.

Amelia czuła się martwa.

Tylko kiedy spuszczała wzrok i pogrążała się w roz­promienionych oczach małej Hanny, w jej sercu poru­szało się coś ciepłego.

Cieszyła się, że była już raz w domu tej jesieni, teraz bowiem wiedziała, kogo tam brakuje.

Nie ma ojca...

Tak bardzo by chciała zobaczyć jego plecy pochyla­jące się nad małą Hanną, jak dobrze byłoby móc wypła­kać rozpacz na jego szerokiej piersi. Poczuć w pasie je­go silne ramiona, zawsze dające tyle bezpieczeństwa.

Może matka myślała to samo, bo w półśnie obejmo­wała się sama swymi białymi rękami.

Amelia cicho popłakiwała. Wszystko tak się pogma­twało!

To mogła być radosna podróż, podróż zwycięzców, których czeka wspaniała przyszłość.

Mogła mieć przy sobie małżonka, jechać jak wracają­ca do domu królowa z nowym gospodarzem Karlsgard u boku.

Arntor...

Chciało jej się płakać również w jego imieniu, ale nie miała w sobie już zbyt wiele łez.

Gdyby nie Marja, to on i Hjordis siedzieliby teraz w wilgotnej celi ratusza w Bergen. Marja postarała się, że­by tak nie było, ale tylko ona znała wysokość sumy i sło­wa, jakie padły w zamkniętym kantorku lensmana. Arntor i Hjordis odzyskali wolność i tej samej nocy zniknę­li. Marja przekazała tylko córce pozdrowienia. Wygląda­ła na osobę bardzo zadowoloną, kiedy opowiadała Ame­lii, że jej niedoszły małżonek musiał, niestety, uciekać. Groziło mu co najmniej dwa lub trzy lata więzienia. W najlepszym razie. Dwóch ludzi zabitych, lensman był pewien, że Arntor powinien zostać oskarżony o spowo­dowanie śmierci. Marja swoim srebrem sprawiła, że po­zwolił mu się wymknąć i w ten sposób ocaliła rodzeństwu wolność. Prawdopodobnie teraz są już w połowie drogi do Bergen, bo w takim dużym mieście najłatwiej się ukryć pod nowym nazwiskiem. Mają dość srebra, by spokojnie żyć przez wiele lat, wystarczy tylko, żeby mieli się na baczności i nie zwracali na siebie uwagi.

Amelia domyślała się możliwości matki już tamtej nocy, kiedy się to wszystko stało, bo gdy tylko znaleźli się w obejściu lensmana, to ów potężny człowiek na­tychmiast odprowadził Marję na stronę i szeptał z nią o czymś długo, załamując ręce.

Ona sama siedziała przy Arntorze, który odwracał głowę.

Próbowała dodawać mu odwagi, mówiła, jakie to pięk­ne życie ich czeka, niech no tylko to wszystko się skończy.

On jednak nie odpowiadał.

Prosiła go i błagała, potrząsała nim, złorzeczyła i pła­kała.

Mimo wszystko nie zdołała wydusić z niego ani słowa.

Siedział z zamkniętymi oczyma, ale nie spał. Po pro­stu nie chciał widzieć ani świata, ani Amelii.

W końcu odciągnięto ją od Arntora, Marja wydobyła ją z piwnicy, w której zamknięto aresztantów i zaprowa­dziła do jasnej izby w domu lensmana. Tam wszystko było już przygotowane. Przyszedł też pastor, obaj przed­stawiciele władzy wyglądali na bardzo zadowolonych.

- To chyba musi być palec Boży, że zło niszczy się samo!

Amelia mogłaby uderzyć tę pewną siebie twarz, wie­działa jednak, że bez pomocy księdza może z nią być bardzo źle.

Mocny uścisk matki na ramieniu również zawierał ostrzeżenie.

Amelia nie miała sił, żeby się wyrwać.

Wkrótce będą na miejscu.

Mrugała, bo oczy jej łzawiły na wietrze, brzeg znik­nął już całkiem i Amelia widziała tylko szarą mgłę.

Nigdy, nigdy więcej tam nie wróci.

Może kiedyś, w odległej przyszłości, kiedy rany się zabliźnią.

Może gdy mała Hanna będzie na tyle duża, by zro­zumieć, jakim ważnym miejscem dla rodziny jest ta ma­ła zagroda nad fiordem.

Tymczasem całą zimę Amelia poświęci na rozmowy z dziadkami. Maria i Randar zgodzili się wyjechać do Karlsgard, sami w końcu zrozumieli, jakie ciężkie byłyby zimowe miesiące dla dwojga starych, samotnych ludzi.

Ale oni przyjadą dopiero w listopadzie.

A dzisiaj jest 28 października.

Amelia wolno wypuściła powietrze, przenikał ją ból, płuca domagały się kolejnego oddechu, ale ona siedziała bez ruchu. Czuła pieczenie w piersiach i pieczenie pod powiekami. Piękna twarz ukazała się jej we wspomnie­niach i zlała w jedno z inną, starszą. Oczy były te same... Dziecko zaczęło popłakiwać.

- Ta - ta - ta...

Amelia drgnęła, gapiła się na małe, różowe usteczka. Potem przyłożyła swoje wargi do ucha małej.

- Tak, najdroższa. On jest twoim tatą, mimo wszyst­ko jest twoim tatą...

Mała Hanna rozwrzeszczała się ze złości i z głodu. Amelia myślała:

Powinnam była mu o tym powiedzieć. Nie powin­nam była wyjeżdżać...

Miał wrażenie, jakby wiosłował przez całe życie, jak­by wóda i jego łódź stanowiły jedno w odwiecznym cza­sie i przestrzeni, w tym bólu i tęsknocie.

Przypominał sobie poprzednią podróż przez fiord, nie był w stanie zapomnieć uczuć, jakie wtedy ożywia­ły jego serce.

Teraz zbliża się zima.

Wtedy słońce grzało mocno.

Wtedy mały srebrny kamyk palił mu dłoń za każdym razem, kiedy wkładał ją do kieszeni, maleńki skarb ze snów i pełnych goryczy pragnień.

Teraz też tak było, ale marzenia bardzo się zmieniły, a srebro jest prawdziwe.

Przed nim leżała Wdowia Zagroda. Dom z oknami o szklanych szybach, które niczym niewidzące oczy ga­piły się na wędrowca w małej łódeczce.

Gdzieś tam, za tymi oknami jest ona, może wygląda w tej chwili przez nie i dziwi się, że ktoś płynie w taką pogodę, patrzy, jak łódź kieruje się ku przystani. Wkrót­ce straci ją z oczu, może odejdzie od okna i przestanie myśleć o obcej łódce.

Może bawi się z dzieckiem?

Może siedzi w starym fotelu swego ojca i wspomina go z żalem?

Może...

Nie, nie wolno poddawać się takim myślom.

Ale może ona często staje przy oknie i wypatruje na wodach fiordu, bo tak bardzo by chciała zobaczyć ma­łą łódkę?

Nie słyszała nic o Synnevie.

Maria mu to powiedziała, prosiła, by pojechał do Amelii, by nie przejmował się tym, co ludzie powiedzą ani pomyślą.

Wiedział, że osądzą go surowo, kiedy się dowiedzą, że jeszcze żona nie ostygła, a on już zaczął się uganiać za inną.

Ale przecież stracili tyle czasu.

Ona niepotrzebnie tak się angażowała i wpadła w sieć zastawioną przez los. Niczym bezradne małe liski błą­kali się oboje, warcząc na to, co nieuniknione, a potem przestraszeni skulili się w jakiejś samotnej jamce i sta­rali się, żeby ich tam nikt nie zobaczył.

Teraz...

Ostatnie ruchy wioseł rysowały kręgi na spokojnej wodzie. Łódź sunęła do brzegu.

Bendik drżał na całym ciele, kiedy wychodził na ląd nieopodal białych zabudowań karczmy w Dosen.

Marja z twarzą bladą niczym księżyc w pełni weszła do izby.

Na ścianie tykał zegar, który tego dnia przyjechał w skrzyni z Bergen.

Duży zegar, ślicznie wypolerowany.

Amelia w całym swoim życiu nie widziała jeszcze ni­czego tak pięknego.

- Tata go zamówił - oznajmiła matka, rozpakowując przesyłkę. W paczce znajdował się też kwit, elegancki biały papier najlepszego gatunku. Była na nim pieczęć mistrza i pełna zawijasów, starannie wypisana instruk­cja, jak sprawić, by to cudo rozpoczęło swoją wiekuistą wędrówkę w czasie.

Amelia siedziała przez całe popołudnie i przyglądała się miarowo opadającym ciężarkom, patrzyła jak się zsuwają ku podłodze kawałeczek po kawałeczku.

Tykanie stanowiło nowy puls w izbie, siedziała urze­czona tym rytmem. Najpierw śledziła go z lękiem, wy­czekując każdego metalicznego kliknięcia, z czasem spo­kojniej, zrozumiała bowiem, że serce zegara nie zamierza przestać bić. Wszystko, czego potrzebuje, to żeby wieczo­rem ktoś podciągnął ciężarki w górę.

Co pół godziny instrument rozbrzmiewał króciutką melodią. Trzy tony, najpierw wyższy, potem niższy i zno­wu wyższy niczym spokojny, bezpieczny śmiech.

Cieszyło ją to za każdym razem.

Oczy miała wilgotne, ale uśmiechała się, zegar po­zdrawiał ją po raz siódmy.

- Dziękuję, tatusiu...!

Marja stała bez słowa przy drzwiach i przyglądała się córce w blasku samotnej świecy na ścianie. W pokoju panował półmrok, mimo że na stole paliła się oliwna lampka, a na kominku trzaskał ogień.

Amelia odwróciła się z wolna do matki.

- Zapal świece, Amelio. Mamy gościa... Dziewczyna poczuła, że trwająca zawsze w jej sercu cicha nadzieja, zaczyna ożywać i przywoływała na po­moc rozsądek. Jak zawsze.

- Czy to lensman? Czy może Ebba? Marja wolno potrząsnęła głową, niemal tanecznym krokiem przepłynęła przez izbę. Podeszła do siedzącej córki i nieoczekiwanie przytuliła policzek do jej buj­nych włosów.

- Idź i przebierz się, moje dziecko. To Bendik... Synneva nie żyje.

Zegar widocznie wstrzymał dech, bo Amelia nie sły­szała już tykania. Tylko szum, jakby się nagle zerwał wi­cher, który powala drzewa.

- Idź, Amelio. I nie spiesz się, masz dość czasu. Zegar znowu tykał. Amelia poczuła, że ktoś ujmuje ją pod rękę, i niczym senna zjawa poszła za matką.

ROZDZIAŁ XIV

Panna młoda miała na sobie tyle jedwabiu, że baby musiały się powstrzymywać, żeby zaraz w kościele nie zacząć roztrząsać, ile też pieniędzy poszło na to. Koron­ki, z pewnością angielskie! I peleryna obramowana bia­łym futrem, utkana z najpiękniejszej, farbowanej na czerwono wełny!

Wszyscy widzieli pierścionek na jej palcu, mienił się z da­leka, w tej wsi chyba nikt nie widział takiego klejnotu!

Wszyscy postanowili zapomnieć o przeszłości tej ko­biety, wiedzieli przecież, kim jest i co znaczy w społe­czeństwie. Nawet nieszczęsny zdenerwowany pastor nie odważył się wyrazić niczego prócz ekstatycznej radości, kiedy tej niedzieli wezwał parę młodą, by ją pobłogosła­wić przed ołtarzem Pana. Białe drzwi kościoła nigdy nie sprawiały tak dostojnego wrażenia. I nigdy nie płonęło tu więcej świec niż w tę ostatnią niedzielę przed święta­mi Bożego Narodzenia.

Na zewnątrz świat tonął w bieli.

Konie, które przywiozły państwa młodych, czekały okryte barwnymi derkami, parskały i przy każdym od­dechu wypuszczały z pysków małe obłoczki pary.

To wszystko było niczym baśń.

To ich księżniczka dostała nareszcie ubogiego pastu­szka.

Co za niewiarygodna historia!

Najpierw pojawił się tu jako biedny chłopiec i twier­dził, że jest nieślubnym synem Karla z Wdowiej Zagro­dy. Tak, ale nieboszczyk gospodarz zdążył jeszcze przed śmiercią uznać jego roszczenia.

A potem wszystko się pozmieniało, coś się musiało stać, nikt nie wie co, ale ogłoszono, że chłopak nie ma w żyłach krwi Karla Oppdala. Nic dziwnego, że tak na­gle zniknął ze wsi.

No i teraz wrócił. Mimo wszystko odnalazł swoje królestwo, ten pastuszek z bajki.

Zresztą wygląda wspaniale i jest bardzo miły. Trochę skrępowany, widocznie nieprzyzwyczajony do tłumów, ale nie pozbawiony wdzięku, o nie!

Baby stały z zaczerwienionymi policzkami i uśmie­chały się błogo, kiedy ksiądz życzył młodym szczęścia i powodzenia, a wiwatująca młodzież czekała na nich przed kościołem.

Uroczystość dobiegła końca, wielu nie potrafiło so­bie nawet wyobrazić, jakie wesele by urządzono we Wdowiej Zagrodzie, gdyby młodzi nie musieli się tak spieszyć. Ale tutaj czas naglił, dziecko było już spore i trzeba dać mu ojca. Zresztą czy to pora na zabawę, sko­ro dom jeszcze pogrążony w żałobie, bo gospodarz le­dwie parę miesięcy temu został złożony do grobu?

- Ja... Nie odważę się...

Stała odwrócona plecami do ognia, od dłuższego czasu starała się rozpleść kunsztowną koronę z warkoczy. Teraz włosy opadły na ramiona i przesłoniły jej twarz. Wygląda­ła spoza nich ostrożnie. Widziała, że Bendik ma czerwone plamy na policzkach, że stoi i wyłamuje palce. Jego obe­cność wywoływała w niej takie uczucia, że bała się, iż serce tego nie wytrzyma. Wydawał jej się wciąż nieosiągalny.

- Nie odważę się uwierzyć, że to my...

Widział, że Amelia drży, światło za jej plecami two­rzyło aureolę, z tymi rozpuszczonymi włosami sięgają­cymi do pasa wyglądała jak istota z innego świata.

- To naprawdę my... ty i ja, Amelio. Po ślubie... Roześmiała się, ale zaraz położyła palec na wargach i przyglądała się Bendikowi rozjarzonymi oczyma.

- Jestem trochę zawstydzona... chociaż ten kościół wi­dywał i przedtem nie tylko dziewice...

Serce tłukło mu się w piersi. Ona stała tak strasznie blisko.

Jakie to wszystko nierzeczywiste.

Prawie nie był w stanie na nią spojrzeć, żeby nie wstrzymać oddechu.

Jakieś nowe uczucia dławiły go w gardle, niecierpli­wość, podniecenie...

Amelia podeszła do niego. Zbliżała się krótkimi, nie­pewnymi krokami. Wciąż uparcie patrzyła mu w oczy, z niewypowiedzianą miłością ujęła jego dłoń.

Oparła się o niego łagodnie, jakby z błagalną prośbą, by zrozumiał to, czego nie była w stanie wypowiedzieć.

- Melia... moja mała Melia... Odetchnęła z ulgą, pospiesznie, jakby przestraszona czy spłoszona, a jednocześnie rada, że w końcu znalazła miejsce, w którym może się ukryć.

On dotykał miękkiego, niewiarygodnie delikatnego materiału koszuli, którą miała na sobie. Koszula opadła na biodra, potem zsunęła się do kostek. Nie mógł po­wstrzymać rąk, które przesuwały się po jej ciele, szukał ostatecznego spełnienia tych wszystkich zakazanych snów, które śnił od tak dawna.

Ona nie cofnęła się, kiedy ujął jej dłonie i położył sobie na brzuchu. Przymknęła oczy, rzęsy rzucały głębo­ki cień na jej gładkie policzki.

- O Boże, jak ja tęskniłem. Tyle cierpienia... Objął ją mocno, czuł jej gorący oddech na skórze w rozcięciu jedwabnej koszuli.

- To już teraz nieważne - szepnęła Amelia. - Wszyst­ko minęło... chociaż cienie przeszłości z nami zostaną. Ale teraz...

Westchnął boleśnie i ukrył twarz w jej włosach. Po­czuł zapach czegoś słodkiego, pociągającego, niczym woń koniczyny i nagrzanej słońcem macierzanki.

- Nie możemy pomóc wszystkim, nie pocieszymy wszystkich, którzy płaczą. Możemy jedynie zdobyć się na odwagę... żeby nasze życie uczynić szczęśliwym.

Roześmiał się szeroko, pocałował ją w usta leciutko, ledwie musnął je w uwielbieniu.

- Wypełnimy życie takim szczęściem, że wszystkie łzy obeschną - szepnął.

Uświadomili sobie, że na dole kroki i wszelkie głosy ucichły. Dziewczyny z kuchni kładły się spać po cięż­kim dniu.

Amelia nagle zadrżała, zdjęta chłodem. Instynktownie przywarła do niego mocniej, on przyciągnął ją do siebie, a potem leżała po prostu w łóżku z głową wtuloną w mięk­kie poduszki Nie wiedziała, jak się to stało, on siedział obok. Wyciągnął rękę, przesuwał palce po jej nagim ramie­niu, gładził piersi wciąż jeszcze obrzmiałe po karmieniu.

- Ty... moja najpiękniejsza. Uśmiechnęła się blado, wchłaniała w siebie te słowa, czuła ich smak na jego wargach, które mówiły tak wzru­szająco pięknie.

Wiele rozmawiali tej nocy, odbywali długie wyprawy, zasypiali i budzili się razem, płakali nad wszystkim, co utracili, modlili się i śmiali, i wyznawali sobie nawza­jem, jak bardzo za sobą tęsknili.

Ale dotknąć jedno drugiego... nie mieli odwagi.

Jakiś przelotny, siostrzany pocałunek, ciepła dłoń na nagim brzuchu, to wszystko.

Jakby wciąż nie mogli się uwolnić od myśli o grzechu.

Teraz nie byli już omotani pajęczyną wstydu, wyrwa­li się, uwolnili. Trucizna przestała działać.

Mimo to ręka Bendika drżała, kiedy zaczął ostrożnie rozwiązywać jej koszulę pod szyją.

Mimo to ona drgnęła jakby przestraszona, kiedy od­słonił jej ciało i mocno przycisnął wargi do napiętej, stę­sknionej skóry.

Amelia nie wiedziała, czy zamknęła oczy, czy ma je otwarte, wciąż widziała przed sobą twarz Bendika, cie­szyła się, że jest nagi, bez żadnej osłony.

Miał bardzo delikatne, czułe ręce, poruszał się jak w tańcu, w pięknym tańcu porywał ją gdzieś daleko, kie­dy kładł na jej ustach swoje wilgotne wargi, a ona sły­szała głośne uderzenia jego serca i jej puls zaczynał bić tym samym rytmem.

Pojawiło się znowu dawne doznanie, tak bardzo pra­gnęła, by do niej przyszedł, czuła, że wszystko w niej topnieje, kiedy on cichym głosem przemawia do jej ser­ca i do jej ciała.

Wciąż obejmował ją czule, a podniecenie narastało, jedną nogę położyła na jego biodrze, chciała znaleźć się pod nim, miała nadzieję, że on pragnie tego samego. Oba ciała ogarniał żar, chłód zniknął dawno temu, cho­ciaż płomienie w kominku zgasły, jakby zawstydzone, że nie stać ich na więcej ognia.

Amelia słyszała własny głos, szeptała jakieś pełne sło­dyczy słowa.

Podsunęła mu usta i pozwoliła pić z nich do woli, aż żadne już nie wiedziało, które wargi są jego, a które jej.

Chcieli być jeszcze bliżej siebie, obejmować się je­szcze mocniej w tym czarodziejskim uniesieniu, o któ­rym ludzie mówią: zmysłowość. Ona znała drogę, Bendik pokazał jej już wtedy, za pierwszym razem, i teraz oboje z radością witali każdy cudownie odnaleziony fragment drugiego ciała.

Ona dotykała go wargami, jakby próbowała, w odde­chu ukochanego wyczuwała zapach morskiej wody i łata.

Niemal słyszała plusk fal, tak jak wtedy, w ubiegłym roku, kiedy uciekała przed tym zakazanym związkiem.

Teraz wróciła radość życia, oszałamiająca świado­mość, że się otrzymało cudowny, błogosławiony czas.

Poczuła go w sobie, poczuła całym jestestwem, musia­ła otworzyć oczy i patrzeć, musiała rozkoszować się tą chwilą spełnienia, przyjąć duszę ukochanego, która przy­chodziła do niej wraz z jego ciałem, zespolić się z nim.

Jeśli kiedykolwiek byli sobie obcy, każde dotknięte własnym bólem, jeśli drżeli kiedykolwiek z rozpaczy, je­śli żyli w oszołomieniu, bo zbyt wielki ciężar musieli dźwigać, to teraz to wszystko minęło.

Nie było już ani jednej niespełnionej tęsknoty.

Chciała głośno wykrzyczeć swoje szczęście, ale z gar­dła wydobywały się tylko nieartykułowane dźwięki, jak­by płacz, i śmiech, i ból naraz.

Przytuliła się do niego jeszcze mocniej, czuła, że on z każdym ruchem zostawia w niej ślad na wieczność.

Nie mogła już dłużej nad sobą panować, ręce zrobi­ły się bezwolne, ciało przestało stawiać wszelki opór, otworzyła się przed ukochanym całkowicie, pozwoliła, by wypełnił sobą pustkę w jej ciele. Wciąż widziała je­go twarz, lekko wykrzywioną, ale piękną, zmysłową, czuła, że płynie z nim gdzieś daleko niczym żaglowiec pchany wiatrem.

A potem ciało rozpadło się na tysiące kawałków i zo­stała tylko zjednoczona z ukochanym dusza.

Przez całą wieczność, która później nastąpiła, Ame­lia czuła na swoich wargach jego usta. Jego skóra pod jej palcami powoli stygła.

Piersi obojga poruszały się równocześnie w coraz spo­kojniejszym oddechu, Bendik chciał się odsunąć, żeby jej nie było za ciężko, ale ona przyciągnęła go na powrót.

Chciała tak trwać jeszcze choćby przez chwilę, chcia­ła, żeby wieczność była jeszcze odrobinę dłuższa.

Pod nimi, jakby z oddali, rozległy się uderzenia me­talu o metal, trzy różne dźwięki.

Zegar Karla.

Trzy uderzenia.

Wiara? Nadzieja? Miłość?

Amelia pogłaskała wilgotne, gładkie włosy męża, za­rost łaskotał ją przyjemnie po wnętrzu dłoni.

- Amelio, wiosną zrobię najpiękniejszy flet świata...

Zamrugała w ciemnościach. Każdym nerwem odczu­wała, że on przy niej jest i że złożył jej obietnicę, jakiej nie można spisać w żadnych dokumentach.

Widziała zarys jego ciała obok siebie, czuła, że na je­go wargach pojawił się uśmiech.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Lerum May Grethe Cory zycia 15 Dzien Sie Budzi
Dreptak się budzi GRGHF73LYKMIPHJY2VDTVHY3CMYTCJNHBAYRDQY
15 [dzień 6] Modlitwa wyjścia ku Wspólnocie
15 JAK SIĘ MASZ KOCHANIE 
Już ten dzień się zbliża
15 Posługiwanie się językiem obcym zawodowym
TAKI DZIEN SIE ZDARZA RAZ
15 Chmury się zbierają
15 Chmury się zbierają (2)
15-Dzień gniewu, J. Kaczmarski - teksty i akordy
23, 15 - Dzień piętnasty
15, 7 - Dzień siódmy
Lerum May Grethe Córy Życia 28 Srebrne zwierciadło
Lerum May Grethe Córy Życia 33 Na krańcu tęczy
Lerum May Grethe Córy Życia 06 Drogi przez morze
Lerum Grethe May Córy Życia 02 Księga Marii
Lerum May Grethe Córy Życia 14 Księżyc w nowiu

więcej podobnych podstron