MICHAŁ LERMONTOW
BOHATER NASZYCH CZASÓW
W każdej książce przedmowa jest pierwszą i zarazem ostatnią rzeczą; służy ona bądź jako wyjaśnienie celu utworu, bądź jako usprawiedliwienie i odpowiedź na krytykę. Ale zazwyczaj czytelników nie obchodzi cel moralny dzieła ani ich nie interesują ataki dziennikarskie i dlatego nie czytują przedmów. A szkoda, że tak jest zwłaszcza u nas. Nasza publiczność jest jeszcze tak młoda i naiwna, że nie rozumie bajki, jeżeli w jej zakończeniu nie znajdzie morału. Nie zna się na żartach, nie czuje ironii; po prostu jest źle wychowana. Nie wie jeszcze, że w przyzwoitym towarzystwie i w przyzwoitej książce jawne wymyślanie jest niedopuszczalne, że współczesna kultura obyczajowa znalazła narzędzie ostrzejsze, prawie niewidoczne, a niemniej śmiercionośne, które pod płaszczykiem pochlebstwa wymierza cios celny i nie do odparcia. Nasza publiczność przypomina prowincjusza, przedstawicieli wrogich sobie państw, był przekonany, że każdy z nich oszukuje swój rząd na rzecz łączącej ich osobistej serdecznej przyjaźni.
Ta książka niedawno doświadczyła na sobie skutków nieszczęsnego zaufania niektórych czytelników, a nawet czasopism, do literalnego znaczenia słów. Jedni krytycy obrazili się nie na żarty, że stawia im się za wzór tak niemoralnego człowieka jak „bohater naszych czasów; inni zaś z wielką przenikliwością dostrzegli, że autor namalował portret własny i portrety swoich znajomych... Stary i kiepski żart! Ale widocznie Rosja tak już jest stworzona, że wszystko się w niej odnawia prócz tego rodzaju bredni. Najbardziej czarodziejska z czarodziejskich baśni bodaj nie uniknie u nas zarzutu, że usiłowała kogoś znieważyć!
„Bohater naszych czasów”, moi szanowni panowie, to istotnie portret, lecz nie jednego człowiek; jest to zbiorowy portret wad całego naszego pokolenia w pełnym ich rozkwicie. Powiecie mi znowu, że człowiek nie może być taki zły, a ja wam powiem, że jeżeli wierzyliście w możliwość istnienia wszystkich tragicznych i romantycznych złoczyńców, czemuż nie wierzycie w realność Pieczorina? Jeśli zachwycaliście się wytworami wyobraźni o wiele straszliwszymi i bardziej odrażającymi, czemuż ten bohater, nawet jako fikcja, nie znajduje w waszych oczach łaski? Czyżby dlatego, że jest w nim więcej prawdy, niżbyście tego pragnęli?...
Powiecie mi, że moralność na tym nie zyskuje? Za pozwoleniem. Dość już karmiono ludzi słodyczami; od tego popsuli sobie żołądek: potrzebne są gorzkie leki, gryzące prawdy. Jednakże nie myślcie po tym com powiedział, iżby autor tej książki żywił kiedykolwiek dumne marzenie, by zostać naprawiaczem ludzkich wad. Niech go Bóg broni od takiej ignorancji. Po prostu przyjemnie mu było malować współczesnego człowieka tak, jak go rozumie i jakiego na swoje i wasze nieszczęście, nazbyt często spotykał. Wystarczy, że wskazano chorobę, a jak ja wyleczyć ― to już tylko Bogu wiadomo.
CZĘŚĆ PIERWSZA
I. BELA
Jechałem rozstawnymi końmi z Tyflisu. Cały bagaż mojego wózka stanowił jeden kuferek, do połowy naładowany notatkami z podróży po Gruzji. Większość tych papierów, na wasze szczęście, zaginęła, a kuferek z resztą rzeczy, na moje szczęście, ocalał.
Już słońce zaczynało się chować za śnieżne grzbiety gór, gdy wjechałem do Doliny Kojszaurskiej. Woźnica Osetyniec niezmordowanie popędzał konie, żeby przed nocą dostać się na Górę Kojszaurską, i na całe gardło wyśpiewywał pieśni. Piękne miejsce ta dolina! Ze wszystkich stron niedostępne góry, czerwonawe skały obwieszone zielonym bluszczem i uwieńczone grupami czynarów, żółte urwiska porysowane wypłuczyskami, tam hen, wysoko, złota frędzla śniegów, a w dole Aragwa wije się srebrną nicią i połyskuje jak wąż łuskami skóry, spleciona uściskiem z bezimiennym potokiem, który hucząc wypada z czarnego, pełnego mgły wąwozu.
Podjechawszy do podnóża Góry Kojszaurskiej zatrzymaliśmy się koło duchanu. Tłoczyło się tutaj zgiełkliwie ze dwa tuziny Gruzinów i górali; opodal karawana wielbłądów zatrzymała się na nocleg. Musiałem wynająć woły, aby wciągnęły mój wózek na tę przeklętą górę, ponieważ była już jesień i gołoledź — a ta góra ciągnie się prawie dwie wiorsty.
Nie było rady, wynająłem sześć wołów i kilku Osetyńców. Jeden z nich zadał sobie na ramię moją walizę, inni pomagali wołom niemal tylko krzykiem.
Za moim wózkiem czwórka wołów ciągnęła drugą furmankę jakby nigdy nic, nie bacząc na to, że była naładowana po sam wierzch. Ta okoliczność mnie zdziwiła. Za nią szedł jej gospodarz pykając z małej kabardyńskiej fajeczki oprawnej w srebro. Miał na sobie oficerski mundur bez epoletów i czerkieską kosmatą czapkę. Wyglądał na lat pięćdziesiąt; jego smagła cera wskazywała, że ta twarz od dawna poznała zakaukaskie słońce, a przedwcześnie posiwiałe wąsy nie licowały z jego mocnym chodem i dziarskim wyglądem. Podszedłem do niego i ukłoniłem się; odpowiedział mi w milczeniu na ukłon i wypuścił ogromny kłąb dymu.
Jesteśmy, zdaje się, towarzyszami podróży?
Milcząc znowu się ukłonił.
— Pan zapewne jedzie do Stawropola?
— Tak jest... z rzeczami skarbowymi.
— Niech pan powie z łaski swojej, czemu to pańska ciężki wózek ciągną bez żadnego wysiłku cztery woły, a mój, pusty, sześć bydląt ledwie posuwa naprzód przy pomocy tych Osetyńców?
Chytrze się uśmiechnął i znacząco na mnie spojrzał.
— Pan zapewne niedawno na Kaukazie?
— Z rok — odpowiedziałem. Uśmiechnął się ponownie.
— A co?
— Tak sobie. Straszne szelmy ci Azjaci! Pan myśli, że oni coś pomagają tym krzykiem? Diabli ich wiedzą, co krzyczą! A woły ich rozumieją; niech pan zaprzęże, nawet dwadzieścia, gdy oni krzykną po swojemu, żaden nie ruszy z miejsca... Straszne oszusty! I co im pan zrobi?... Lubią zdzierać z przejezdnych... Zbałamucili łotrów! Zobaczy pan, jeszcze wyłudzą od pana na wódkę. Ja ich już znam, mnie nie nabiorą!
— A pan dawno tu służy?
— Tak, służyłem już tutaj przy Aleksym Pietrowiczu — odpowiedział z dumą. — Kiedy przyjechał na linię, byłem podporucznikiem — dodał — i przy nim otrzymałem dwie szarże za akcje przeciw góralom.
— A teraz pan?...
— Teraz jestem zaliczony do trzeciego batalionu liniowego. A pan, jeśli wolno zapytać?...
Powiedziałem mu.
Rozmowa na tym się skończyła i szliśmy dalej obok siebie w milczeniu. Na szczycie góry zastaliśmy śnieg. Słońce zaszło i noc nastąpiła bezpośrednio po dniu, jak to zwykle bywa na południu; ale dzięki odblaskowi śniegów z łatwością mogliśmy rozpoznać drogę, która wciąż jeszcze wznosiła się, choć już nie tak stromo. Kazałem położyć swój kuferek na wózku, zastąpić woły końmi i po raz ostatni obejrzałem się w dół na dolinę— ale gęsta mgła, która falami napłynęła z wąwozów, pokrywała ją całkowicie i żaden dźwięk nie dochodził już stamtąd do naszych uszu. Osetyńcy obstąpili mnie hałaśliwie i domagali się napiwku; ale sztabskapitan tak groźnie na nich huknął, że się w mgnieniu oka rozbiegli.
— Taki to już naród! — powiedział — nawet chleba nie umie nazwać po rosyjsku, a nauczył się: „Oficer, daj na wódkę!" Już Tatarzy według mnie lepsi: ci przynajmniej nie piją...
Do stacji pocztowej pozostawało jeszcze z wiorstę. Dokoła było cicho, tak cicho, że można było śledzić lot komara nasłuchując jego bzykania. Na lewo czerniał głęboki wąwóz; za nim i przed nami granatowe szczyty gór poryte bruzdami, pokryte warstwami śniegu, odcinały się na bladym horyzoncie, który jeszcze zachowywał ostatni odblask zorzy wieczornej. Na ciemnym niebie jęły migotać gwiazdy i rzecz dziwna, wydało mi się, że świecą znacznie wyżej niż u nas, na północy. Po obu stronach drogi sterczały gołe czarne głazy; tu i owdzie wyglądały spod śniegu krzaki, ale ani jeden suchy listek nie poruszał się i przyjemnie było słyszeć w tym martwym śnie przyrody parskanie zmęczonej pocztowej trójki i nierówne pobrzękiwanie rosyjskiego dzwonka.
— Jutro będzie wspaniała pogoda! — powiedziałem. Sztabskapitan nie odrzekł ani słowa i wskazał mi palcem wysoką górę wznoszącą się na wprost nas.
Co to jest? — zapytałem.
— Góra Hud.
— No więc cóż?
— Niech pan popatrzy, jak się kurzy;
Istotnie, góra Hud kurzyła się; po jej zboczach pełzały lekkie pasemka obłoków, a na szczycie leżała czarna chmura, tak czarna, że na ciemnym niebie wydawała się plamą.
Już rozróżnialiśmy stację pocztową, dachy otaczających ją sakli i przed nami migały powitalne światełka, gdy raptem wionął wilgotny zimny wiatr, wąwóz zahuczał i sypnął drobny deszcz. Ledwie zdążyłem narzucić burkę, już walił śnieg. Z szacunkiem spojrzałem na sztabskapitana...
— Wypadnie nam tutaj nocować — rzekł kwaśno — w taką zadymkę przez góry nie przejedzie. Co? były lawiny na Krzyżowej? — spytał woźnicy.
— Nie było, panie — odpowiedział woźnica Osetyniec — a wisi dużo, dużo.
W braku izby dla przejezdnych na stacji, dano nam nocleg w kurnej sakli. Zaprosiłem swego towarzysza, by wypił razem ze mną szklankę herbaty, miałem bowiem z sobą żelazny imbryk — jedyna moja pociecha w podróżach po Kaukazie.
Sakla była przylepiona jednym bokiem do skały; trzy śliskie mokre stopnie prowadziły do jej drzwi. Wszedłem po omacku i natknąłem się na krowę (obora u tych ludzi zastępuje sień). Nie wiedziałem, gdzie się podziać: tu beczą owce, tam warczy pies. Na szczęście z boku zalśniło przyćmione światło i pomogło mi znaleźć drugi otwór, coś na kształt drzwi. Tutaj ukazał się obraz dość zajmujący: szeroka sakla, której dach wspierał się na dwóch zakopconych słupach, była pełna ludzi. Pośrodku trzeszczało rozniecone na ziemi niewielkie ognisko i dym z otworu w dachu, wpychany przez wiatr z powrotem, rozścielał się dokoła tak gęstym całunem, że długo nie mogłem nic zobaczyć; przy ogniu siedziały dwie stare baby, mnóstwo dzieci i jeden wychudły Gruzin, wszyscy w łachmanach. Nie było rady, przysiedliśmy się do ognia, zapaliliśmy fajki i wkrótce imbryk zasyczał przyjaźnie.
— Biedni ludzie! — rzekłem do sztabskapitana wskazując na naszych brudnych gospodarzy, którzy milczeli i patrzyli na nas z jakimś osłupieniem.
— Strasznie głupi! — odpowiedział. — Czy da pan wiarę? nic nie umieją robić, są niezdolni do żadnej oświaty! Już nasi Kabardyńcy lub Czeczeńcy przynajmniej, choć rozbójnicy, hołysze, ale za to szalone pały, gotowi na wszystko, a ci nawet do broni nie mają żadnego upodobania: porządnego kindżału u żadnego z nich się nie zobaczy. Prawdziwi Osetyńcy!
— A pan długo przebywał w Czeczni?
— O, z dziesięć lat stałem tam z kompanią w twierdzy, tej przy Kamiennym Brodzie, wie pan?
— Słyszałem.
— No, drogi panie,. zbrzydły nam te rozbójniki; teraz, chwała Bogu, spokojniej, a bywało, na sto kroków odejdzie człowiek od wału, już gdzieś siedzi kosmaty diabeł i czatuje: zagapisz się na chwilę, aniś się obejrzał — albo arkan na szyi, albo kula w karku. Zuchy, co!...
— Na pewno dużo miał pan przygód? — powiedziałem podniecony ciekawością.
— Jakże mógłbym nie mieć! bywały...
Zaczął teraz skubać lewy wąs, opuścił głowę i zamyślił się. Strasznie mi się chciało wyciągnąć z niego jakąś historyjkę — pragnienie właściwe wszystkim tym, co podróżują i robią zapiski. Tymczasem herbata naciągnęła; wyjąłem z walizy dwie podróżne szklanki, nalałem i jedną postawiłem przed nim. Wypił łyk i rzekł jakby do siebie: — Tak, bywały! — Te słowa były dla mnie nader obiecujące. Wiem, że wojskowi, którzy długie lata spędzili na Kaukazie, lubią pogawędzić, opowiadać; tak rzadko mają do tego okazję: niejeden pięć lat stoi z kompanią gdzieś w zapadłym kącie i przez całe pięć lat nikt mu nie powie „dzień dobry" (bo feldfebel mówi: „życzę zdrowia"). A pogadać byłoby o czym: dokoła lud dziki, interesujący; codzienne niebezpieczeństwo, bywają nadzwyczajne zdarzenia i mimo woli żal ci się robi, że u nas tak mało się zapisuje.
— Może pan zechce dodać rumu? — rzekłem do mego rozmówcy — mam ze sobą biały z Tyflisu; zimno teraz.
— Nie, dziękuję, nie piję.
— Czemuż to?
— A tak. Przysiągłem sobie. Kiedy byłem jeszcze podporucznikiem, pewnego razu, wie pan, popiliśmy sobie z kolegami, a potem w nocy zrobił się alarm; wyszliśmy więc przed front oddziału podchmieleni, no i dostało nam się zdrowo, gdy Aleksy Pietrowicz o tym się dowiedział: niech Bóg broni, jak się rozsierdził! O mały włos pod sąd nie oddał.
I rzeczywiście, czasem cały rok żyjesz, bracie, nikogo nie widzisz, a jak do tego jeszcze wódka, człowiek jest zgubiony!
Usłyszawszy to, prawie straciłem nadzieję.
— Weźmy choćby Czerkiesów — mówił dalej — jak się napiją buzy na weselu lub na pogrzebie, zawsze rąbią się szablami. Razu pewnego ledwiem uszedł z życiem, a byłem przecie w gościnie u przyjaznego księcia.
— Jakże to się stało?
― Otóż (nabił fajkę, zaciągnął się i zaczął opowiadać) — otóż, widzi pan, stałem wówczas z kompanią w fortecy za Terekiem; będzie temu wkrótce pięć lat. Raz, jesienią, nadszedł transport z prowiantem; w transporcie był oficer, młody człowiek dwudziestopięcioletni. Zgłosił się do mnie w pełnym umundurowaniu i oświadczył, że kazano mu zostać u mnie w fortecy. Był taki szczuplutki, bledziutki, mundur na nim był taki nowiutki, iż zaraz się domyśliłem, że jest u nas na Kaukazie od niedawna. „Pan zapewne — zapytałem go — został przeniesiony tutaj z Rosji?" — „Tak jest, panie sztabskapitanie" — odparł. Wziąłem go za rękę i powiedziałem: „Bardzo jestem rad, bardzo rad. Będzie panu trochę nudno... no, ale będziemy żyli z sobą po przyjacielsku. Proszę bardzo, niech pan nazywa mnie po prostu Maksym Maksymicz i proszę — po co ten mundur? niech pan przychodzi do mnie zawsze tylko w czapce wojskowej." Dano mu mieszkanie i osiadł w fortecy.
— A jak on się nazywał? — spytałem Maksyma Maksymicza.
— Nazywał się... Grigorij Aleksandrowicz Pieczorin. Miły był chłopiec, zapewniam pana; tylko trochę dziwak. Na przykład: deszcz, zimno, a on cały dzień na polowaniu; wszyscy zziębną, zmęczą się, a dla niego to nic. Zaś kiedy indziej siedzi u siebie w pokoju, wionie wiatr — zapewnia, że się przeziębił; okiennica stuknie— wzdryga się i blednie; a przy mnie chodził na dzika w pojedynkę; bywało, godzinami słowa z niego nie można wydobyć, za to czasem jak zacznie opowiadać, boki zrywać ze śmiechu. Tak, dużo miał dziwactw i widać był bogaty: ileż on miał różnych kosztownych rzeczy!...
— A długo z panem mieszkał? — zapytałem znowu.
— Z rok. Ale już za to pamiętny to dla mnie rok; narobił mi on kłopotów, nie wymawiając! Są przecie doprawdy tacy ludzie, których przeznaczeniem jest, że muszą się im zdarzać różne niezwykłe historie!
— Niezwykłe? — zawołałem z zaciekawioną miną, dolewając mu herbaty.
— No, opowiem panu. O jakieś sześć wiorst od fortecy mieszkał -pewien miejscowy kniaź, z przyjaznych. Synalek jego, piętnastoletni chłopak, przywykł wpadać do nas dzień w dzień to po to, to po owo. I prawdę powiedziawszy rozbałamuciliśmy go z Grigoriem Aleksandrowiczem. A co to była za szalona pała, do wszystkiego zręczny: czapkę z ziemi podnieść w pełnym galopie czy strzelać z karabinu z konia. Jedno było w nim niedobre: strasznie był łasy na pieniądze. Kiedyś żartem Grigorij Aleksandrowicz obiecał dać mu czerwońca, jeżeli ukradnie dla niego najlepszego kozła z ojcowskiego stada; i jak pan myśli? zaraz następnej nocy przytaszczył go za rogi. A czasem przyjdzie nam chętka go drażnić, to oczy krwią mu nabiegną i zaraz chwyta za kindżał. „Ej, Azamat, nie zachowasz ty głowy na karku — mówiłem mu — jaman będzie twoja baszka!"
Pewnego razu przyjeżdża sam stary kniaź prosić nas na wesele: wydawał starszą córkę za mąż. a my byliśmy z nim kunakami, więc. wie pan, nie można odmówić, choć to Tatar. Pojechaliśmy. W aule mnóstwo psów przywitało nas głośnym ujadaniem. Kobiety ujrzawszy nas chowały się; te, których twarzom przyjrzeliśmy się, zgoła nie były urodziwe. „Miałem daleko lepsze mniemanie o Czerkieskach" — rzekł do mnie Grigorij Aleksandrowicz. „Niech pan poczeka!" — odpowiedziałem mu z chytrym uśmiechem. Wiedziałem, co mówię.
U kniazia w sakli zebrała się już kupa ludzi. Azjaci, wie pan, mają zwyczaj zapraszać na wesele każdego, kto się nawinie. Nas przyjęto z wszelkimi honorami i poprowadzono do izby kunackiej. Jednakże na wszelki wypadek zdążyłem zauważyć, gdzie postawiono nasze konie.
— Jakże u nich odbywa się wesele? — zagadnąłem sztabskapitana.
— Ano, zwyczajnie. Naprzód mułła przeczyta im coś z Koranu; potem składają dary nowożeńcom i wszystkim ich krewnym; jedzą, piją buzę; potem zaczyna się dżygitówka i zawsze jakiś oberwaniec, brudny, na lichej, kulawej szkapie udaje dżygita, błaznuje, śmieszy zacną kompanię; potem, gdy zmrok zapadnie, w izbie kunackiej zaczyna się, mówiąc po naszemu, bal. Biedny starowina brzdąka na instrumencie o trzech strunach... zapomniałem, jak to się u nich nazywano, coś w rodzaju naszej bałałajki. Dziewczęta i chłopaki- stają naprzeciw siebie w dwóch szeregach, klaszczą w dłonie i śpiewają. Jedna dziewczyna i jeden mężczyzna wychodzą na środek i zaczynają śpiewnie mówić sobie nawzajem wiersze, byle jakie, a reszta podchwytuje chórem. My z Pieczorinem siedzieliśmy na honorowym miejscu i oto podeszła do niego młodsza córka gospodarza, dziewczyna szesnastoletnia, i odśpiewała na jego cześć... jakby to powiedzieć?... rodzaj komplementu.
— A co ona odśpiewała, nie pamięta pan?
— Hm, zdaje się, że tak: „Zgrabni są, powiadają, nasi młodzi dżygici i kaftany na nich srebrem lamowane, a młody ruski oficer od nich, zgrabniejszy i galony na nim złote. On jak topola między nimi; ale nie rosnąć mu, nie kwitnąć w naszym ogrodzie." Pieczorin wstał, ukłonił się jej przyłożywszy dłoń do czoła i do serca i prosił mnie, żebym jej odpowiedział; dobrze władam ich językiem, więc przetłumaczyłem jego odpowiedź.
Gdy od nas odeszła, szepnąłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi: „No co, jaka?"
„Cudna! — odrzekł — a jak ma na imię?" — „Na imię ma Bela" — odpowiedziałem. I rzeczywiście była ładna: wysoka, wiotka, oczy czarne jak u kozicy, rzekłbyś, zaglądały człowiekowi do duszy. Pieczorin w zadumie nie spuszczał z niej oczu i ona często gęsto na niego zerkała... Ale nie tylko Pieczorin zachwycał się śliczną kniaziówną: z kąta izby patrzyła na nią druga para oczu, nieruchomych, płomiennych. Zacząłem się wpatrywać i poznałem mego dawnego znajomka, Kazbicza. Był on, wie pan, ni to przyjazny, ni to nieprzyjazny. Podejrzeń ciążyło na nim dużo, choć nie złapano go na żadnej swawoli. Bywało, przyprowadzał nam do fortecy barany i sprzedawał je tanio; ale nigdy się nie targował: ile zażąda, dawaj, a choćby go zarżnąć, nie ustąpi. Mówiono o nim, że lubi włóczyć się za Kubań z abrekami, i prawdę mówiąc gębę miał arcyzbójecką; był niewielkiego wzrostu, suchy, barczysty... A już zręczny był, zręczny jak bies! Beszmet zawsze porwany, w łatach, a broń w srebrze. A jego wierzchowiec słynął na całą Kabardę — i słusznie, lepszego konia niesposób sobie wyobrazić. Nie darmo zazdrościli mu go wszyscy jeźdźcy i nieraz próbowali ukraść, ale to się nie udawało. Widzę tego źrebca, jakby to było dziś: czarny jak smoła, nogi — struny, oczy niebrzydsze niż u Beli; a co za siła! może galopować choć pięćdziesiąt wiorst; a ujeżdżony! — jak pies biega za swym panem, nawet jego głos znał! On go czasem nawet wcale nie uwiązuje. Taki już zbójecki koń!...
Tego wieczora Kazbicz był chmurniejszy niż kiedykolwiek i zauważyłem, że pod beszmetem ma kolczugą. „Nie bez kozery ma na sobie tę kolczugę — pomyślałem — już on pewno coś knuje."
W sakli zrobiło się duszno, więc wyszedłem na dwór się orzeźwić. Noc już kładła się na góry i mgła zaczynała rozsnuwać się po wąwozach.
Przyszło mi do głowy zajrzeć pod szopę, gdzie stały nasze wierzchowce, zobaczyć, czy mają paszę, a przy tym ostrożność nigdy nie zawadzi: konia miałem świetnego i już niejeden Kabardyniec czule na niego spoglądał przygadując: jakszy tche, czek jakszy!
Skradam się wzdłuż płotu i raptem słyszę głosy; jeden głos. poznałem od razu: to był obwieś Azamat, syn naszego gospodarza; drugi mówił rzadziej i ciszej. „O czym oni tu gadają? — pomyślałem — czy aby nie o moim koniku?" Przysiadłem pod płotem i zacząłem słuchać usiłując nie przepuścić ani słowa; Chwilami śpiewy i gwar buchające z sakli zagłuszały interesującą dla mnie rozmowę.
„Wspaniałego masz konia!. — mówił. Azamat — gdybym był w domu gospodarzem i miał tabun z trzystu klaczy, oddałbym połowę za twojego bieguna, Kazbicz!"
„A, Kazbicz!" — pomyślałem i przypomniałem sobie kolczugę.
„Tak — odpowiedział Kazbicz po dłuższej chwili — w całej Kabardzie nie znajdziesz takiego. Raz, to było za Terekiem, jeździłem z abrekami odbijać rosyjskie tabuny; nie poszczęściło się nam i rozsypaliśmy się na -wszystkie strony. Za mną pędziło czterech Kozaków; słyszałem już za sobą krzyki giaurów, a przede mną był gęsty las. Przywarłem do kulbaki, powierzyłem siebie Allachowi i pierwszy raz w życiu znieważyłem konia uderzeniem bata. Jak ptak dał nurka w gąszcz; ostre ciernie darły mi odzież, suche gałęzie karagaczu biły mnie po twarzy. Koń mój sadził przez pnie, piersią rozrywał krzaki. Lepiej by było porzucić go na skraju i już na piechotę ukryć się w lesie, lecz żal mi było z nim się rozstać i Prorok mnie wynagrodził. Kilkanaście kul gwizdnęło nad moją głową, słyszałem już, jak spieszeni Kozacy biegli po śladach... Nagle przede mną wądół głęboki; biegun mój zastanowił się — i skoczył. Jego tylne kopyta osunęły się i zawisł na przednich nogach. Rzuciłem cugle i zleciałem do wądołu; to ocaliło mego konia: wyskoczył. Kozacy widzieli to wszystko, ale ani jeden nie zszedł, żeby mnie szukać: pewno myśleli, że się zabiłem, słyszałem, jak rzucili się chwytać mojego konia. Krew zalała mi serce; popełzłem po gęstej trawie wzdłuż wąwozu — patrzę: las się skończył, kilku Kozaków wyjeżdża z niego na polanę i oto wyskakuje wprost ku nim mój Karagioz, a wszyscy z krzykiem ruszają za nim; długo, długo się uganiali, zwłaszcza jeden ze dwa razy omal nie zarzucił mu na szyję arkanu; zadrżałem, spuściłem oczy i zacząłem się modlić. Po kilku chwilach podnoszę je i widzę: mój Karagioz leci z rozwianym ogonem, wolny jak wiatr, a giaury daleko ciągną gęsiego po stepie na zmordowanych koniach. Wallach!* to prawda, szczera prawda! Do późna w noc siedziałem w swoim wąwozie. Nagle, co ty myślisz, Azamat? (* Przysięgam na Allacha) W mroku słyszę, biega po brzegu wąwozu koń, parska, rży i bije kopytami o ziemię; poznałem głos mojego Karagioza: to był on, mój towarzysz! Od tej pory nie rozstawaliśmy się."
I słychać było, jak klepał dłonią po gładkiej skórze swego bachmata dając mu różne czułe przezwiska.
„Gdybym miał tabun z tysiąca klaczy — rzekł Azamat— oddałbym tobie cały za twojego Karagioza."
„Jok* , nie chcę" — odpowiedział obojętnie Kazbicz. (*Nie)
„Posłuchaj, Kazbicz — mówił przymilając się Azamat — tyś dobry człowiek, tyś mężny dżygit, a mój ojciec boi się Rosjan i nie puszcza mnie w góry; oddaj mi swego konia, a zrobię wszystko, co chcesz, dla ciebie ukradnę ojcu jego najlepszy karabin lub szablę, czego, tylko zapragniesz, a jego szabla to prawdziwa gurda: przyłóż ostrzem do ręki, sama w ciało się wpije, a kolczuga taka jak twoja to dla. niej nic."
Kazbicz milczał.
„Pierwszy raz, gdym ujrzał twego konia — ciągnął dalej Azamat — gdy on pod tobą tańczył i skakał rozdymając chrapy, a krzemienie bryzgały mu spod kopyt, w mojej duszy stało się coś niepojętego i od tej pory wszystko mi obmierzło: na najlepsze bieguny mego ojca patrzyłem -z pogardą, wstyd mi było na nich się pokazać i tęsknota mną owładnęła; tęskniąc przesiadywałem całe dni nad urwiskiem i co chwila w myślach moich stawał ten wrony rumak, jego zgrabny chód, jego gładki, prosty jak strzała grzbiet; patrzył mi w oczy swoimi mądrymi oczami, jak gdyby chciał coś powiedzieć. Ja umrę, Kazbicz, jeżeli ty mi go nie sprzedasz!" — rzekł drżącym głosem Azamat.
Zdawało mi się, że się rozpłakał, a muszę panu powiedzieć, że Azamat był to smarkacz niesłychanie uparty i niczym nie można było wycisnąć z niego łez, nawet gdy był jeszcze młodszy.
W odpowiedzi na jego łzy rozległo się coś w rodzaju śmiechu.
"Słuchaj! — rzekł twardo Azamat — widzisz, ja się ważą na wszystko. Chcesz, ukradną dla ciebie moją siostrę? Jak ona tańczy! jak śpiewa! a haftuje złotem, cudo! Nie miał takiej żony nawet padyszach turecki... Chcesz? czekaj na mnie jutro w nocy tam, w wąwozie, gdzie płynie potok: pójdę z nią tamtędy do sąsiedniego aułu i ona twoja. Czyż Bela nie warta twojego bachmata?"
Długo, długo milczał Kazbicz; wreszcie zamiast odpowiedzi zanucił półgłosem starodawną pieśń:*
Dużo krasawic w siołach na zboczach.
Gwiazdy pałają w mrokach ich oczu.
Kochać je słodko — ponętna dola;
Ale weselsza junacka wola.
Za złoto kupisz i cztery żony,
Zaś nie ma ceny rączy koń wrony:
Z każdej obierzy cię wyprowadzi,
On nie zawiedzie, on cię nie zdradzi.
(* Niech mi czytelnik wybaczy, ze z pieśni Kazbicza przekazanej mi oczywiście prozą, zrobiłem wiersz, ale przyzwyczajenie to druga natura - Przyp. aut,)
Na próżno Azamat błagał go, żeby się zgodził, i płakał, i schlebiał mu, i przysięgał; wreszcie zniecierpliwiony Kazbicz przerwał mu:
„Idź precz, głupi smarkaczu! Gdzie tobie jeździć na moim koniu? Da pierwsze trzy kroki, zrzuci cię i rozbijesz sobie łeb o kamienie."
„Mnie!" — wrzasnął z wściekłością Azamat i żelazo dziecinnego kindżału zadzwoniło o kolczugę. Silna ręka odepchnęła go precz i uderzył się o płot tak, że płot się zachwiał. „Będzie chryja!" — pomyślałem, rzuciłem się do stajni, okiełznałem nasze konie i wyprowadziłem je na tylny dziedziniec. W dwie minuty później w sakli podniósł się już straszny gwałt. Oto, co się stało: Azamat wpadł tam w porwanym beszmecie wołając, że Kazbicz chciał go zamordować. Wszyscy wybiegli, chwycili karabiny — i zaczęło się! Krzyk, zgiełk, strzały; tylko Kazbicz siedział już na koniu i jak bies wiercił się wśród tłumu na ulicy opędzając się szablą. „Niedobra to rzecz w cudze sprawy nos wtykać — rzekłem do Grigoria Aleksandrowicza chwyciwszy go za rękę — czy nie lepiej wynieść się co prędzej?"
„Niech pan poczeka, czym to się skończy?"
„Z pewnością źle się skończy; u tych Azjatów zawsze tak: nażłopali się buzy i dalejże rżnąć się!" Dosiedliśmy koni i popędziliśmy do domu.
— A co Kazbicz? — zapytałem niecierpliwie sztabskapitana.
— Takiemu nic się nie stanie! — odparł dopijając szklankę herbaty. — Wymknął się!
— I nie ranny? — zapytałem.
— A kto go tam wie! Żywotni są, zbóje! Widywałem niektórych w bitwie na przykład: cały przecież pokłuty jak rzeszoto bagnetami, a precz wymachuje szablą. — Sztabskapitan umilkł i po dłuższej chwili mówił dalej, tupnąwszy nogą o ziemię:
— Nigdy sobie jednej rzeczy nie daruję: diabli nadali, że po powrocie do twierdzy powtórzyłem Grigoriowi Aleksandrowiczowi wszystko, co słyszałem siedząc za płotem; śmiał się, taki sprytny! a sam coś umyślił.
— A co takiego? Proszę, niech pan opowie.
— No, już trudno! Kiedy zacząłem opowiadać, trzeba mówić dalej:
W jakieś cztery dni potem przyjeżdża Azamat do twierdzy. Jak zwykle zaszedł do Grigoria Aleksandrowicza, który mu zawsze dawał smakołyki. Byłem tam. Zaczęła się rozmowa o koniach i Pieczorin jął wychwalać konia Kazbicza: taki rączy, piękny, niczym sarna — no, po prostu jego zdaniem takiego nie ma na całym świecie.
Tatarczukowi zabłysły oczki, a Pieczorin niby to tego nie dostrzega; ja zaczynam mówić o czym innym, a on zaraz kieruje rozmowę na konia Kazbicza. Ta historia powtarzała się za każdym razem, gdy przyjeżdżał Azamat. W trzy tygodnie później zauważyłem, iż Azamat blednie i schnie, jak to bywa z miłości w powieściach. Co się tu dzieje?
Widzi pan, później dopiero dowiedziałem się o tej całej grze Pieczorina: Grigorij Aleksandrowicz rozdrażnił go do tego stopnia, że choć do wody skoczyć. Pewnego razu tak mu wprost wypalił: „Widzę, Azamat, że mocno ci się ten koń udał, ale prędzej własne ucho zobaczysz! No, powiedz, co byś dał temu, kto by ci go podarował?..."
„Wszystko, co zechce"— odpowiedział Azamat.
„W takim razie ja ci go zdobędę, ale pod warunkiem... Przysięgnij, że ten warunek spełnisz..."
„Przysięgam... Przysięgnij i ty!"
„Dobrze! Przysięgam, będziesz miał konia; ale za niego musisz mi oddać siostrę Belę: Karagioz będzie jej kałymem. Spodziewam się, że interes dla ciebie korzystny."
Azamat milczał.
„Nie chcesz? No, jak ci się podoba! Myślałem, że jesteś mężczyzną, a tyś jeszcze dzieciak: za młodyś na jazdę konno..."
Azamat zaczerwienił się gwałtownie. „A mój ojciec?" — zapytał.
„Czyż on nigdy nie wyjeżdża?"
„Prawda..."
„Zgadzasz się?..."
„Zgadzam — wyszeptał Azamat, blady jak śmierć. — Więc kiedy?"
„Za pierwszym razem, gdy Kazbicz przyjedzie tutaj; obiecał przypędzić dziesięć baranów: resztą to moja rzecz. Pamiętaj, Azamat!"
No i ułożyli między sobą tę sprawę... prawdę mówiąc, niedobrą sprawę! Później mówiłem to Pieczorinowi, ale on mi odparł, że dzika Czerkieska powinna być szczęśliwa mając takiego miłego męża jak on, bo według ich obyczajów on jednak będzie jej mężem, a Kazbicz to zbój, którego należało ukarać. Niech pan sam osądzi, co mogłem na to odpowiedzieć?... Ale wówczas nic nie wiedziałem o ich spisku. Otóż raz przyjechał Kazbicz i pyta, czy nie potrzeba baranów i miodu kazałem mu dostarczyć nazajutrz. „Azamat! — powiedział Grigorij Aleksandrowicz — jutro Kazbicz wpadnie w moje ręce; jeśli dziś w nocy Bela nie będzie tutaj, nie zobaczysz konia..."
„Dobrze!" — rzekł Azamat i popędził do aułu. Wieczorem Grigorij Aleksandrowicz uzbroił się i wyjechał z twierdzy; jak oni załatwili tę sprawę, nie wiem — wrócili obaj w nocy i wartownik widział, że w poprzek kulbaki Azamata leżała kobieta ze związanymi rękami i nogami, z głową spowitą w czadrę.
— A koń? — spytałem sztabskapitana.
— Zaraz, zaraz. Nazajutrz wczesnym rankiem przyjechał Kazbicz i przypędził dziesięć baranów na sprzedaż. Uwiązawszy konia przy płocie wszedł do mnie; poczęstowałem go herbatą, gdyż chociaż to rozbójnik, był jednak moim kunakiem.
Zaczęliśmy gadać o tym, o owym... Raptem patrzę, Kazbicz drgnął, zmienił się na twarzy — i do okna, ale okno na nieszczęście wychodziło na zadwórze. „Co ci jest?" — zapytałem.
„Mój koń!... koń!" — zawołał drżąc cały.
Istotnie, usłyszałem tętent: „To pewno jakiś Kozak przyjechał..."
„Nie! Urus jaman, jaman !* — ryknął i zerwał się z miejsca jak dziki irbis. (* Rosjanin, zły, zły) W dwóch skokach był już na dworze. W bramie twierdzy wartownik zagrodził mu drogę karabinem; przeskoczył przez karabin i pędem pobiegł gościńcem... W dali kłębił się kurz, Azamat cwałował na rączym Karagiozie; Kazbicz wyrwał w biegu karabin z pokrowca i wystrzelił. Z minutę stał nieruchomy, póki się nie przekonał, że chybił; potem zawył, rżnął karabinem o kamień, rozbił broń w kawałki, runął na ziemię i zaszlochał jak dziecko... Dokoła niego zebrali się ludzie z twierdzy, nikogo nie widział; postali, pogadali i poszli z powrotem; kazałem położyć obok niego pieniądze za barany — nie tknął ich, leżał twarzą do ziemi jak trup. Czy uwierzy pan, że przeleżał tak do późnej nocy i całą noc?... Dopiero rano przyszedł do twierdzy i zaczął prosić, żeby mu wskazać rabusia.. Wartownik, który widział, jak Azamat odwiązał konia i umknął na nim, nie uznał za potrzebne ukrywać. Na dźwięk tego imienia oczy Kazbicza rozbłysły i udał się do aułu, gdzie mieszkał ojciec Azamata.
— A cóż ojciec?
— Ba, w tym cała rzecz, że go nie zastał: wyjechał gdzieś na sześć dni, inaczej czyż Azamatowi udałoby się porwać siostrę?
A kiedy ojciec powrócił, nie było ani córki, ani syna. Taki szczwany: zrozumiał przecie, że nie ocali głowy, gdyby dał się złapać. Przepadł od tego czasu bez wieści: zapewne przystał do jakiejś szajki abreków, no i złożył szaloną głowę za Terekiem lub za Kubaniem: to mu się należało.
Przyznam się, i ja miałem z tym kłopot nie lada. Jak tylko się dowiedziałem, że Czerkieska jest u Grigoria Aleksandrowicza, nałożyłem epolety, przypiąłem szpadę i poszedłem do niego.
Leżał w pierwszym pokoju na łóżku podłożywszy jedną rękę pod głowę i trzymając w drugiej zgasłą fajkę; drzwi do następnego pokoju były zamknięte na klucz i klucza w zaniku nie było. To wszystko od razu zauważyłem... Zacząłem chrząkać i postukiwać obcasami o próg, a on udał, że nie słyszy.
„Panie podchorąży! — powiedziałem możliwie surowo. — Czyż pan nie widzi, że do. pana przyszedłem?"
„Ach, dzień dobry, Maksymie Maksymiczu! Może pan pozwoli fajkę?" — odpowiedział nie wstając.
„Przepraszani! Nie jestem Maksym Maksymicz: jestem sztabskapitan."
„Wszystko jedno. Może pan pozwoli herbaty? Gdyby pan wiedział, jaki mam kłopot."
„Wiem wszystko" — odpowiedziałem podszedłszy do łóżka.
„Tym lepiej: nie jestem usposobiony do opowiadania;"
„Panie podchorąży, popełnił pan czyn, za który i ja mogę odpowiadać..."
„Ii, niech pan da spokój! Też mi zmartwienie? Przecie u nas od dawna wszystko do spółki."
„Co to za żarty? Proszę oddać szpadę!"
„Mitka, szpadę!..."
Mitka przyniósł szpadę. Po spełnieniu swego obowiązku siadłem przy nim na łóżku i powiedziałem:
„Posłuchaj, Grigoriu Aleksandrowiczu, przyznaj się, że to nieładnie."
„Co nieładnie?"
„A to, żeś porwał Belę... Co to za bestia ten Azamat! No, przyznaj się" — powiedziałem mu.
„Ale skoro ona mi się podoba?..."
No, i co można było na to odpowiedzieć?... Zbaraniałem. Jednakże po dłuższym milczeniu powiedziałem mu,- że jeśli ojciec zażąda jej powrotu, to trzeba będzie oddać.
„Wcale nie trzeba!" „Przecie się dowie, że ona jest tutaj." „A jak się dowie?"
Znowu zbaraniałem. „Maksymie Maksymiczu, niech pan posłucha! — rzekł Pieczorin siadając — przecie pan jest dobry człowiek, a jeżeli oddamy córkę temu dzikusowi, on ją zarżnie albo sprzeda. Rzecz załatwiona, nie trzeba tylko samemu psuć sprawy; niech pan zostawi Belę u mnie, a u siebie moją szpadę..."
„Niechże mi ją pan pokaże"—powiedziałem.
„Jest za tymi drzwiami; ale ja sam. dzisiaj daremnie chciałem ją widzieć: siedzi w kącie, zawinięta w. czadrę, nie mówi i nie patrzy; płochliwa jak dzika sarna. Wynająłem naszą szynkarkę, ona mówi po tatarsku, będzie jej usługiwała i oswoi ją z myślą, że jest moja, ponieważ do nikogo nie będzie należała prócz mnie" — dodał uderzywszy pięścią w stół. I co do tego się z nim zgodziłem... Co miałem robić? Są ludzie, z którymi trzeba koniecznie się zgadzać.
— No i co? — spytałem Maksyma Maksymicza — czy istotnie Pieczorin oswoił ją i przywiązał do siebie, czy też zmarniała w niewoli z tęsknoty za ojczyzną?
— Co też pan mówi, dlaczego z tęsknoty za ojczyzną? Z fortecy widać było te same góry co z aułu, a tym dzikusom nic więcej nie potrzeba. A przy tym Grigorij Aleksandrowicz codziennie dawał jej jakiś podarunek: w pierwszych dniach milcząc dumnie odpychała prezenty, które wówczas dostawały się szynkarce i podniecały jej krasomówstwo. Ach, podarki! Czego kobieta nie zrobi za kolorową szmatkę!... No, ale to nie należy do rzeczy... Długo porał się z nią Grigorij Aleksandrowicz; jednocześnie uczył się tatarskiego, a ona zaczynała rozumieć nasz język. Stopniowo przyzwyczaiła się patrzeć na niego, z początku spode łba, zezem i wciąż się smuciła, śpiewała swoje pieśni półgłosem; bywało, że i mnie robiło się smutno, gdy słuchałem jej z sąsiedniego pokoju.. Nigdy nie zapomnę jednej sceny: przechodziłem obok okna i zajrzałem przez nie; Bela siedziała na przypiecku, zwiesiwszy głowę na piersi, a Grigorij Aleksandrowicz stał przed nią. „Posłuchaj, moja peri — mówił — przecie wiesz, że wcześniej czy później musisz być moją, więc po cóż mnie męczysz? Czy kochasz jakiegoś Czeczeńca? Jeżeli tak, natychmiast puszczę cię do domu." Ledwie dostrzegalnie drgnęła i pokręciła głową. „A może — mówił dalej — jestem ci całkiem nienawistny?" Westchnęła. „Albo twoja wiara zabrania ci mnie pokochać?" Pobladła i milczała. „Wierzaj mi, Allach dla wszystkich plemion jest jeden i ten sam i jeżeli roi pozwala kochać ciebie, czemu ma tobie zabronić odpłacać mi wzajemnością?" Popatrzyła mu badawczo w twarz, jak gdyby uderzona tą nową myślą; oczy jej wyrażały niedowierzanie i pragnienie, by ją przekonał. Co za oczy! błyszczały jak dwa węgle.
„Posłuchaj, miła, dobra Belu! — ciągnął dalej Pieczorin — widzisz, jak ciebie kocham; gotów jestem oddać wszystko, aby cię rozweselić, chcę, żebyś była szczęśliwa; a jeżeli znowu będziesz się smucić, to ja umrę. Powiedz; będziesz weselsza?" Zastanowiła się nie spuszczając z niego swych :czarnych oczu, potem uśmiechnęła się przychylnie i kiwnęła głową na znak zgody. Wziął ją za rękę i zaczął namawiać, żeby go pocałowała; słabo się broniła i tylko powtarzała: „Proszę, proszę, nie trzeba, nie trzeba." Jął nalegać; zadrżała, rozpłakała się. „Jestem twoją branką — mówiła — twoją niewolnicą; oczywiście możesz mnie zmusić" — i znowu łzy.
Grigorij Aleksandrowicz uderzył się pięścią w czoło i wybiegł do drugiego pokoju. Zaszedłem do niego; chodził pochmurny ze złożonymi rękami z kąta w kąt. „No co, dobrodzieju?" — zapytałem. „Diabeł tnie kobieta! — odpowiedział — ale daję panu słowo honoru, że ona będzie moja..." Pokręciłem głową. „Chce pan się założyć? — rzekł — za tydzień!" „Proszę bardzo!" Uderzyliśmy się nawzajem w dłonie i pożegnaliśmy się.
Zaraz nazajutrz posłał umyślnego do Kizlaru po sprawunki, przywieziono mnóstwo różnych perskich materii, trudno było je zliczyć.
„Jak pan myśli, Maksymie Maksymiczu! — powiedział mi pokazując podarki — czy azjatycka piękność oprze się takiej baterii?" „Pan nie zna Czerkiesek — odparłem — to zupełnie co innego niż Gruzinki lub zakaukaskie Tatarki, zupełnie co innego. One imają swoje zasady: są inaczej wychowane." Grigorij Aleksandrowicz uśmiechnął się i zaczął gwizdać jakiegoś marsza.
A jednak okazało się, że miałem rację; podarunki podziałały tylko połowicznie: stała się przychylniejsza, ufniejsza, ale na tym koniec; zdecydował się wreszcie na środek ostateczny. Pewnego ranka kazał okulbaczyć konia, ubrał się po czerkiesku, uzbroił i poszedł do niej. ,.Belu! — powiedział — wiesz, jak cię kocham. Zdecydowałem się ciebie porwać myśląc, że gdy mnie poznasz, pokochasz; omyliłem się: żegnaj! pozostań całkowitą właścicielką wszystkiego, co mam; jeżeli chcesz, wróć do ojca; jesteś wolna. Zawiniłem wobec ciebie i sam siebie muszę ukarać; żegnaj, jadę; dokąd? skąd mogę wiedzieć! Pewnie niedługo będę się uganiał za kulą lub ciosem szabli; wówczas wspomnij o mnie i przebacz mi." Odwrócił się i podał jej rękę na pożegnanie. Ona nie wzięła ręki, milczała. Ale stojąc za drzwiami mogłem przez szparę przyjrzeć się jej twarzy i żal mi się zrobiło, taka śmiertelna bladość okryła tę śliczną twarzyczkę! Nie słysząc odpowiedzi Pieczorin zrobił kilka kroków ku drzwiom: drżał — i wie pan co? — sądzę, że był w stanie istotnie wykonać to, o czym mówił żartem. Taki już był człowiek, Bóg raczy wiedzieć! Lecz zaledwie dotknął drzwi, ona zerwała się, wybuchnęła płaczem i rzuciła mu się na szyję. Da pan wiarę: ja stojąc za drzwiami też się rozpłakałem, to jest, wie pan, nie żebym płakał,; lecz tak — głupstwo...
Sztabskapitan umilkł.
— Tak, przyznam się — powiedział potem szarpiąc wąsy — było mi przykro, że nigdy żadna kobieta tak mnie nie kochała.
— I długo trwało ich szczęście? — zapytałem.
— Tak, przyznała się nam, że od tego dnia, gdy ujrzała Pieczorina, często jej się śnił i że żaden mężczyzna nigdy nie wywarł na niej takiego wrażenia. Tak, byli szczęśliwi.
— Jakie to nudne! — zawołałem mimo woli. Istotnie, oczekiwałem tragicznego rozwiązania i nagle moje nadzieje zawiodły!... — Czyż doprawdy — mówiłem dalej — ojciec się nie domyślił, że ona jest u was w fortecy? .
— Chyba to podejrzewał. Po kilku dniach dowiedzieliśmy się, że stary kniaź został zabity. Stało się to tak...
To pobudziło moją uwagę.
— Trzeba panu wiedzieć, że Kazbicz sobie wyobraził, iż Azamat za zgodą ojca ukradł mu konia, przynajmniej ja tak przypuszczam: Otóż pewnego razu czatował przy drodze, jakieś trzy wiorsty za aułem; stary powracał z daremnych poszukiwań córki; jego towarzysze uzdeni pozostali w tyle; było to o zmierzchu, kniaź jechał w zadumie stępa, gdy nagle Kazbicz jak kot wypadł zza krzaka, skoczył z tyłu na konia, ciosem kindżału zwalił starca na ziemię, chwycił cugle i już go nie było; niektórzy uzdeni widzieli to wszystko z pagórka; puścili się w pogoń, ale go nie dogonili.
— Odbił sobie stratę konia i zemścił się — powiedziałem, by usłyszeć opinię mego rozmówcy.
— Oczywiście, w ich pojęciu — rzekł sztabskapitan — miał zupełną słuszność.
Mimo woli zdumiała mnie ta zdolność przystosowania się Rosjan do obyczajów ludów, wśród których zdarza im się żyć; nie wiem, czy ta właściwość umysłu zasługuje ma naganę, czy na pochwałę, bądź co bądź dowodzi ona niesłychanej giętkości i istnienia tego zdrowego rozsądku; który przebacza zło wszędzie, gdzie widzi jego konieczność lub niemożność usunięcia.
Tymczasem wypiliśmy herbatę; dawno zaprzężone konie zziębły na śniegu; księżyc bladł na zachodzie i już był gotów pogrążyć się w czarne chmury wiszące na odległych szczytach jak strzępy rozdartej zasłony. Wyszliśmy z sakli. Wbrew przepowiedni mojego towarzysza podróży wypogodziło się i ranek zapowiadał się ładny; korowody gwiazd splatały się w cudowne desenie na dalekim widnokręgu i jedna za drugą gasły,. w miarę jak bladawy odblask wschodu rozlewał się po ciemnoliliowym stropie oświetlając stopniowo strome zbocza gór, pokryte dziewiczymi śniegami. Na prawo i na lewo czerniały mroczne, tajemnicze przepaście i mgły kłębiąc się i! wijąc spełzały tam po rozpadlinach sąsiednich skał, jakby czując nadchodzący dzień i lękając się go.
Ciche było wszystko na niebie i ziemi jak w sercu ludzkim w chwili porannej modlitwy; tylko z rzadka nadlatywał chłodny wiatr ze wschodu, strosząc koniom pokrytą szronem grzywę. — Ruszyliśmy; pięć chudych daczy z trudem wlokło nasze wózki po krętej drodze aa górę Hud; szliśmy pieszo z tyłu podkładając kamienie pod koła, gdy konie goniły resztkami sił; zdawało się, że droga wiedzie do nieba, bo dokąd oko mogło sięgnąć, wznosiła się wciąż i ginęła w chmurze, która jeszcze wczoraj spoczywała na szczycie góry Hud niczym sęp wyczekujący na zdobycz; śnieg chrzęścił pod naszymi nogami, powietrze stawało się tak rzadkie,.że oddychanie sprawiało ból; krew raz po raz napływała do głowy, ale mimo to wszystko jakieś radosne uczucie rozlało mi się po żyłach i było mi jakoś wesoło, że jestem tak wysoko nad światem — uczucie dziecinne,, nie przeczę, lecz oddalając się od życia w gromadzie i zbliżając do przyrody stajemy się mimo woli dziećmi: wszystko, co nabyte, odpada od duszy i staje się ona na nowo taka, jaka była niegdyś i zapewne znów kiedyś będzie. Komu zdarzało się jak mnie włóczyć po pustynnych górach i długo, długo wpatrywać się w ich dziwaczne kształty i chciwie łykać życiodajne powietrze rozlane w ich wąwozach, ten oczywiście pojmie moje pragnienie odtworzenia, opowiedzenia, namalowania tych czarodziejskich obrazów. Oto nareszcie dostaliśmy się na górę Hud, zatrzymaliśmy się i rozejrzeli: wisiała la niej szara chmura i jej zimne tchnienie groziła bliską burzą; ale na wschodzie wszystko było takie jasne i złociste, żeśmy obaj zupełnie o niej zapomnieli.... Tak, sztabskapitan również: w prostych sercach poczucie piękna i majestatu przyrody jest silniejsze, stokroć żywsze niż w nas, którzy z egzaltacją opowiadamy o tym słowami i piórem.
— Pan, sądzę, przywykł do tych wspaniałych obrazów? — odezwałem się do niego.
— Tak, i do świstu kuli można przywyknąć, to znaczy przywyknąć do ukrywania mimowolnego bicia serca.
— Słyszałem, że przeciwnie, dla niektórych wiarusów ta muzyka jest nawet przyjemna.
— Oczywiście, jeśli pan chce, to jest przyjemne; jednak zawsze dlatego, że serce mocniej bije. Niech pan popatrzy — dodał wskazując na wschód — co za kraina!
Istotnie, wątpię, czy jeszcze uda mi się gdzieś widzieć taką panoramę: pod nami leżała Dolina Kojszaurska, przecięta Aragwą i drugą rzeczką niby dwiema srebrnymi nićmi; błękitnawa mgła pełzała po niej uciekając w sąsiednie wąwozy przed ciepłymi promieniami poranka; na prawo i na lewo grzbiety gór, jeden wyższy od drugiego, przecinały się, ciągnęły pokryte śniegiem, krzakami; w dali też góry, ale żeby choć dwie skały były podobne do siebie!. I te wszystkie śniegi płonęły rumianym blaskiem tak wesoło, tak żywo, że człowiek chciałby pozostać tu wiecznie; słońce ledwie wyjrzało spoza granatowej góry, którą tylko wytrawne oko mogłoby odróżnić od brzemiennej burzą chmury; ale nad słońcem była krwawa smuga, na którą mój towarzysz zwrócił szczególną uwagę. — Mówiłem panu — zawołał — że dzisiaj będzie burza; trzeba się spieszyć, bo może zastanie nas na Krzyżowej. Jazda! — krzyknął woźnicom.
Zamiast hamulców podłożyli łańcuchy pod koła, żeby się nie stoczyły po pochyłości, ujęli konie za uzdy przy pysku i zaczęli schodzić w dół; z prawej strony było urwisko, z lewej taka przepaść, że cała wioska Osetyńców mieszkających na jej dnie wydawała się jaskółczym gniazdem; wzdrygnąłem się, gdym pomyślał, że często tutaj, po tej drodze, gdzie dwa wózki nie mogą się wyminąć, w głuchą noc jakiś kurier przejeżdża z dziesięć razy do roku nie zsiadając ze swego roztrzęsionego wehikułu. Jednym z naszych furmanów był rosyjski, jarosławski chłop, drugim Osetyniec; Osetyniec prowadził konia dyszlowego przy pysku z zachowaniem wszelkich ostrożności, wyprzęgłszy uprzednio lejcowe, a nasz beztroski rosyjski chłop nawet nie zlazł z kozła! Kiedy zwróciłem mu uwagę, że mógłby się zatroszczyć choćby o moją walizę, po którą zgoła nie pragnąłem złazić do tej otchłani, odpowiedział mi:
— I, panie! Da Bóg, niegorzej od nich dojedziem: toć to nam nie pierwszyzna — i miał rację: istotnie mogliśmy nie dojechać, jednakże dojechaliśmy i gdyby wszyscy ludzie więcej rozumowali, przekonaliby się, iż życie niewarte tego, by o nie tak bardzo się troszczyć...
Ale może chcecie znać zakończenie historii Beli? Po pierwsze, piszę nie opowieść, lecz notatki z podróży: nie mogę tedy zmusić sztabskapitana, by opowiadał, zanim on rzeczywiście zaczął dalej opowiadać. A więc poczekajcie lub jeśli chcecie, przewróćcie kilka stronic, tylko tego wam nie radzę, bo przejazd przez Górę Krzyżową (albo jak ją nazywa uczony Gamba, le Mont St. Christophe* godzien jest waszej ciekawości. A więc schodziliśmy z góry Hud w Czortową Dolinę... To się nazywa romantyczna nazwa! Już widzicie siedlisko złego ducha wśród niedostępnych skał — nic z tego: nazwa „Czortowa Dolina" pochodzi od słowa „czerta" a nie „czort", ponieważ tutaj była niegdyś granica Gruzji. Ta dolina była zawalona zaspami śnieżnymi, które nam przypominały dość żywo Saratów, Tambów i inne miłe miejsca naszej ojczyzny. ( *Góra Św. Krzysztofa)
— Otóż i Krzyżowa! — powiedział mi sztabskapitan, gdy zjechaliśmy do Czortowej Doliny, wskazując wzgórze pokryte całunem śniegu; na jego szczycie czerniał kamienny krzyż, a obok niego wiodła ledwie widoczna droga, po której jeżdżą tylko wtedy, gdy boczną zawali śnieg; nasi woźnice oznajmili, że lawin jeszcze nie było, i oszczędzając koni powieźli nas okrężną drogą. Na zakręcie spotkaliśmy z pięciu Osetyńców, zaproponowali nam swoje usługi i uczepiwszy się kół, z krzykiem jęli ciągnąć i podtrzymywać nasze wózki. Istotnie, droga to niebezpieczna: z prawej strony wisiały nad naszymi głowami zwały śniegu, gotowe, zda się, przy pierwszym zrywie wiatru oberwać się i runąć do wąwozu; wąską drogę częściowo pokrywał śnieg, który w pewnych miejscach zapadał się pod nogami, a gdzie indziej zamieniał się w lód pod działaniem promieni słonecznych i nocnych mrozów, tak że szliśmy z trudem; konie przewracały się; z lewej strony rozwierała się głęboka rozpadlina, gdzie płynął potok to chowając się pod korą lodową, to skacząc spieniony po czarnych głazach. Zaledwie po dwóch godzinach zdołaliśmy okrążyć Górę Krzyżową — dwie wiorsty przez dwie godziny! Tymczasem chmury opuściły się, walił grad, śnieg; wiatr wdzierając się do szczelin skalnych ryczał, świstał jak Słowik-zbój i niebawem krzyż kamienny zniknął we mgle, która coraz gęstszymi i bardziej zwartymi falami napływała ze wschodu... Przy sposobności: o tym krzyżu istnieje dziwne, lecz powszechnie znane podanie, jakoby go postawił cesarz Piotr I przejeżdżając przez Kaukaz; ale po pierwsze, Piotr był tylko w Dagestanie, po wtóre, na krzyżu było napisane dużymi literami, że został postawiony na rozkaz gen. Jermołowa, mianowicie w r. 1824. Ale podanie, nie bacząc na napis, tak się zakorzeniło, iż doprawdy nie wiadomo, czemu wierzyć, tym bardziej, że przywykliśmy nie wierzyć napisom.
Musieliśmy zjeżdżać jeszcze z pięć wiorst po oblodzonych skałach i po topniejącym śniegu, aby dotrzeć do stacji pocztowej Kobi. Konie się zmordowały, myśmy zziębli; zamieć huczała coraz mocniej, zupełnie jak nasza rosyjska, północna; ale jej dzikie melodie były smutniejsze, bardziej tęskne. „I ty, wygnanko — myślałem — opłakujesz swe rozległe, wolne stepy! Tam jest gdzie rozpostrzeć zimne skrzydła, a tutaj ci duszno i ciasno jak orłu, co z krzykiem obija się o kraty swej żelaznej klatki!"
— Źle! — mówił sztabskapitan — niech pan popatrzy, dokoła nic nie widać, tylko mgłę i śnieg; gotowiśmy się zwalić w przepaść lub utknąć w jakimś parowie, a tam niżej na pewno Bajdara tak się rozigrała, że się jej nie przejedzie. Dała mi się we znaki ta Azja! i ludzie, i rzeki, w żaden sposób nie można na nich polegać! — Woźnice z wrzaskiem i wymyślaniem walili konie, które parskały, opierały się i za nic w świecie nie chciały ruszyć z miejsca pomimo całej wymowy batów. — Wasza wielmożność — powiedział wreszcie jeden z woźniców — toć do Kobi dzisiaj nie dojedziem; czy wasza wielmożność nie każe, póki jeszcze można, skręcić w lewo? Oto tam czernieje coś na stoku, pewnie sakla, tam zawsze przejezdni zatrzymują się w niepogodę; oni mówią, że przeprowadzą, jeżeli dacie na wódkę — dodał wskazując na Osetyńca.
— Wiem, bratku, wiem bez ciebie! — rzekł sztabskapitan — te bestie zawsze gotowe przyczepić się, byle wyłudzić na wódkę.
— Przyzna pan jednak — rzekłem — że bez nich byłoby nam gorzej.
— No tak, no tak — wymamrotał — mam tych przewodników wyżej uszu! Wywęszą, gdzie tu skorzystać z okazji, jak gdyby bez nich nie. można było znaleźć drogi.
Skręciliśmy tedy na lewo i jako tako, po długiej mitrędze, dobrnęliśmy do nędznego schroniska składającego się z dwóch sakli zbudowanych z płyt skalnych i kamieni z takimże murem dokoła. Obszarpani gospodarze przyjęli nas serdecznie. Później dowiedziałem się, iż rząd płaci im i żywi ich z warunkiem, żeby przyjmowali podróżnych, których zaskoczyła burza.— Sytuacja się poprawia! — rzekłem sadowiąc się przy ognisku — teraz dokończy mi pan swojej historii o Beli; jestem pewny, że na tym się nie skończyło.
— A dlaczegóż pan jest taki pewny? — odpowiedział mi sztabskapitan mrużąc oczy z chytrym uśmiechem.
— Dlatego, że to nie jest w porządku rzeczy: co się zaczęło w niezwykły sposób, musi tak samo się skończyć.
— Jednak pan zgadł...
— Bardzo się cieszę.
— Dobrze panu się cieszyć, a mnie doprawdy smutno, gdy wspomnę. Miła była dziewuszka ta Bela! Tak do niej w końcu przywykłem jak do córki i ona mnie lubiła. Muszę panu powiedzieć, że nie mam rodziny: o ojcu i matce już dwanaście lat nie mam wiadomości. Nie domyśliłem się w swoim czasie, że trzeba zaopatrzyć się w żonę, a teraz, wie pan, nie byłoby mi już z tym do twarzy; rad więc byłem, że miałem kogoś, kogo mogłem rozpieszczać. Ona czasem śpiewała nam pieśni albo tańczyła lezginkę... A jak tańczyła! Widywałem nasze panny w miastach gubernialnych, a raz byłem i w Moskwie w klubie szlacheckim, ze dwadzieścia lat temu, ale gdzie im do niej! całkiem nie to!... Grigorij Aleksandrowicz stroił ją tak jak laleczkę, pieścił i dogadzał, że wypiękniała u nas, aż dziw; z twarzy
i z rąk zeszła opalenizna, rumieniec zakwitł na policzkach... A jaka była wesoła! i wciąż, figlarka, pokpiwała sobie ze mnie... Niech jej Bóg przebaczy!...
— A gdy jej pan oznajmił o śmierci ojca, to co?
— Długo ukrywaliśmy to przed nią, póki nie przywykła do swej sytuacji, a gdyśmy powiedzieli, popłakała dwa dni, a potem zapomniała.
Ze cztery miesiące wszystko szło jak najlepiej. Grigorij Aleksandrowicz, jak, zdaje się, już mówiłem, był zapalonym myśliwym: bywało, strasznie go ciągnie do lasu na dziki lub kozy, a teraz krokiem się nie ruszył za wał forteczny. Jednakże, patrzę, znowu zaczął się zamyślać, chodzić po pokoju z założonymi w tył rękami; potem pewnego razu, nic nikomu nie mówiąc, wyruszył na polowanie — cały ranek go nie było; powtarzało się to coraz częściej... „Niedobrze — pomyślałem — widocznie czarny kot przebiegł między nimi!"
Pewnego ranka, jak dziś pamiętam, zachodzę do nich: Bela siedziała na łóżku w czarnym jedwabnym beszmecie, bledziutka, taka smutna, aż się zląkłem.
„A gdzie Pieczorin?" — zapytałem.
„Na polowaniu."
„Dzisiaj wyruszył?"
Milczała, jakby trudno jej było mówić.
„Nie, już wczoraj" — powiedziała wreszcie z ciężkim westchnieniem.
„Czy aby nie stało mu się coś złego?"
„Wczoraj cały dzień myślałam, myślałam — odpowiedziała przez łzy — wymyślałam różne nieszczęścia: to zdawało mi się, że zranił go dzik, to że Czeczeniec zawlókł go w góry... A dzisiaj już mi się wydaje, że on mnie nie kocha."
„Doprawdy, duszko, nic gorszego nie mogłaś wymyślić!" Rozpłakała się, potem dumnie podniosła głowę, otarła łzy i mówiła dalej:
„Jeżeli mnie nie kocha, to kto mu broni odesłać mnie do domu? Ja go nie zmuszam. A jeżeli tak dalej będzie, to ja sama odejdę: nie jestem jego niewolnicą, jestem córka kniazia!..."
Zacząłem jej perswadować: „Słuchaj, Belu, przecie on nie może wciąż siedzieć tutaj jak przyszyty do twojej spódnicy: to człowiek młody, lubi uganiać się za zwierzyną, pochodzi i przyjdzie; a jeżeli ty będziesz smutna, to' prędzej mu się znudzisz."
„Prawda, prawda! — odpowiedziała — będę wesoła." I śmiejąc się chwyciła swój bębenek, zaczęła śpiewać, tańczyć i skakać wokoło mnie; ale i to długo nie trwało, znowu padła na łóżko i zasłoniła twarz rękami.
Co miałem z nią robić? Ja, widzi pan, nigdy nie miałem do czynienia z kobietami; myślałem, myślałem, czym ją pocieszyć, i nic nie wymyśliłem; jakiś czas milczeliśmy oboje... Arcyniemiła sytuacja!
Wreszcie powiedziałem jej: „Chcesz, to pójdziemy przejść się po wale? pogoda piękna!" To było we wrześniu. Istotnie, dzień był cudny, jasny i niegorący: wszystkie góry widać było jak na dłoni. Poszliśmy, pochodziliśmy po wale fortecznym tam i z powrotem, w milczeniu; wreszcie ona usiadła na darni, a ja obok niej. Dalibóg, aż śmiech bierze wspomnieć: chodziłem za nią niczym jakaś niańka.
Twierdza położona była wysoko i widok z wału był piękny: z jednej strony rozległa polana poprzecinana kilkoma bałkami* kończyła się lasem, który ciągnął się aż do pasma gór, tu i ówdzie dymiły na niej auły, chodziły tabuny; z drugiej strony biegła płytka rzeczka i do niej przylegały gęste zarośla pokrywające kamieniste wyżyny łączące się z głównym łańcuchem gór Kaukazu. (* Wąwozy - Przyp. aut.) Siedzieliśmy przy węgle bastionu, tak że na obie strony mogliśmy wszystko widzieć. Patrzę: z lasu ktoś wyjeżdża na myszatym koniu, jest coraz bliżej i wreszcie zatrzymuje się po tamtej stronie rzeczki o jakieś sto sążni od nas i zaczyna kołować swym koniem jak wściekły. Ki diabeł!... „Popatrz no, Belu — mówię — masz młode oczy, co to za dżygit, kogo to on przyjechał zabawiać?"
Spojrzała i krzyknęła: „To Kazbicz!..."
„Ach, ten zbój! Kpić z nas tu przyjechał?" Wpatruję się, rzeczywiście Kazbicz: jego śniada gęba, obszarpany, brudny jak zawsze. „To koń mojego ojca" — rzekła Bela schwyciwszy mnie za rękę; drżała jak liść i oczy jej miotały iskry. „Aha! — pomyślałem — i w tobie, duszko, zagrała zbójnicka krew!"
„Chodź no tutaj — powiedziałem wartownikowi — sprawdź karabin i zsadź mi tego zucha, dostaniesz rubla srebrem." „Rozkaz, wasza wielmożność, ale on nie stoi w miejscu..." "Każ mu stać!" — rzekłem śmiejąc się... „Hej, bratku! — zawołał wartownik machając ku niemu ręką — poczekaj no chwilkę, co się tak kręcisz jak fryga?" Kazbicz w samej rzeczy zatrzymał się i zaczął nasłuchiwać: pewno myślał, że się z nim wszczyna rokowania; a jakże!... Mój grenadier zmierzył się... bęc!... chybił; tyle, że proch błysnął na panewce; Kazbicz pchnął konia i koń dał susa w bok. Podniósł się w strzemionach, krzyknął coś po swojemu, pogroził nahajką i tyle go było widać.
„Jak ci nie wstyd!" — powiedziałem wartownikowi.
„Wasza wielmożność! pojechał umierać — odparł — taki przeklęty naród, od razu nie zabijesz."
W kwadrans potem Pieczorin wrócił z polowania; Bela rzuciła mu się na szyję i ani jednej skargi, ani jednej wymówki za długą nieobecność... Nawet ja już się na niego rozgniewałem: „Do licha — mówiłem — toć dopiero co był tu za rzeczką Kazbicz i strzelaliśmy do niego; no, a nuż by się pan na niego natknął? Ci górale to naród mściwy; pan sądzi, że on się nie domyśla, iż pan częściowo pomógł Azamatowi? A ja się założę, że dzisiaj poznał Belę. Wiem, że rok temu bardzo mu się podobała, sam mi to mówił i gdyby miał nadzieję zebrać odpowiedni kałym, zapewne posłałby swatów." Wówczas Pieczorin zamyślił się: „Tak — odrzekł— trzeba być ostrożniejszym... Belu, od dzisiejszego dnia nie powinnaś chodzić na wał forteczny."
Wieczorem miałem z nim długą rozmowę; byłem na niego zły, że zmienił się w stosunku do tej biednej dziewczyny; prócz tego, że pół dnia spędzał na polowaniu, traktował ją chłodno, pieścił rzadko, ona zaś wyraźnie zaczynała schnąć, twarzyczka jej się wydłużyła, wielkie oczy straciły blask. Bywało, pytam ją: Czemu westchnęłaś, Belu? Jesteś smutna?" — „Nie!" — „Chce ci się czegoś?" — „Nie!" — „Tęsknisz za rodziną?" — „Nie mam rodziny." Zdarzało się, że po całych dniach oprócz „tak" i „nie" nic więcej od niej nie można się było doprosić.
O tym właśnie mówiłem mu. „Widzi pan, Maksymie Maksymiczu — odparł — mam nieszczęśliwy charakter: nie wiem, czy to wychowanie zrobiło mnie takim, czy Bóg mnie takim stworzył, wiem tyle tylko, że jeżeli jestem przyczyną cudzego nieszczęścia, to i ja również czuję się niemniej nieszczęśliwy. Rozumie się, marna to dla innych pociecha, ale o to właśnie chodzi, że tak jest. We wczesnej młodości, od chwili gdym wyszedł spod opieki krewnych, zacząłem się upajać bez pamięci wszystkimi rozkoszami, jakie można osiągnąć za pieniądze, i rzecz prosta, te rozkosze- mi obrzydły. Potem zacząłem się obracać w wielkim świecie i wkrótce życie towarzyskie też mi się sprzykrzyło; kochałem się w pięknych kobietach tej sfery i byłem kochany, ale ich miłość tylko podniecała moją wyobraźnię i ambicję, a serce pozostało puste... Zacząłem czytać, uczyć się — nauka też się sprzykrzyła; widziałem, że ani sława, ani szczęście bynajmniej nie zależą od niej, ponieważ najszczęśliwsi ludzie to nieucy, a sława to los szczęścia i aby ją osiągnąć, trzeba tylko być zręcznym. Wówczas zacząłem się nudzić... Niebawem przeniesiono mnie na Kaukaz: to najszczęśliwszy okres mojego życia. Spodziewałem się, że nuda nie mieszka pod kulami Czeczeńców — daremnie: po miesiącu tak przywykłem do ich bzykania i do bliskości śmierci, że doprawdy więcej zwracałem uwagi na komary — i nudziłem się jeszcze bardziej, bo straciłem prawie ostatnią nadzieję. Gdy ujrzałem Belę w swoim domu, gdy pierwszy raz trzymając ją na kolanach całowałem jej czarne loki, pomyślałem, głupiec, że to anioł zesłany mi przez współczujący los... Znowu się omyliłem: miłość dzikuski niewiele jest lepsza od miłości światowej damy; nieuctwo i prostota jednej tak samo sprzykrzy się jak kokieteria drugiej. Jeśli pan chce, jeszcze ją kocham, jestem jej wdzięczny za kilka dość słodkich chwil, oddam za nią życie, ale nudzę się z nią. Nie wiem, czy jestem głupcem, czy łotrem; ale to jest pewne, że ja również jestem godny współczucia, być może, bardziej od niej: moją duszę zepsuł świat, wyobraźnię mam niespokojną, serce nienasycone; wszystkiego mi mało: do smutku równie łatwo przywykam jak do rozkoszy i życie moje z każdym dniem staje się coraz bardziej jałowe; pozostało mi jedno lekarstwo: podróżować. Jak tylko będzie można, wyruszę, tylko nie do Europy, Boże broń! pojadę do Ameryki, do Arabii, do Indii, a nuż gdzieś umrę w drodze! Przynajmniej jestem pewny, że ta ostatnia pociecha nieprędko się wyczerpie z pomocą burz i złych dróg." Mówił w ten sposób długo i jego słowa wraziły mi się w pamięć, ponieważ pierwszy raz słyszałem takie rzeczy od dwudziestopięcioletniego człowieka i da Bóg — ostatni... Niesłychane! Niech mi pan powie z łaski swojej — ciągnął dalej sztabskapitan obracając się ku mnie — pan, zdaje się, bywał w stolicy,
nawet niedawno: czyż wszystka tamtejsza młodzież jest taka?
Odpowiedziałem, że dużo jest ludzi mówiących tak samo; że są prawdopodobnie i tacy, którzy mówią prawdę; że zresztą stan rozczarowania, jak wszystkie, mody, ogarnąwszy wpierw wyższe warstwy społeczeństwa, zeszedł ku niższym, które go donaszają, i że obecnie ci, którzy najbardziej i naprawdę ulegają nudzie, starają się to nieszczęście ukryć, jak ukrywa się wadę. Sztabskapitan nie zrozumiał tych subtelności, pokiwał głową i chytrze się uśmiechnął.
— A na pewno modę nudzenia się wprowadzili Francuzi?
— Nie, Anglicy.
— Ach, tak!... — odrzekł — wiadomo, ta byli zawsze nałogowi pijacy!
Mimo woli przypomniałem sobie pewną moskiewską damę, która twierdziła, że Byron to był pijak i nic więcej. Zresztą uwagę sztabskapitana można łatwiej było wybaczyć: aby powstrzymać się od picia, starał się oczywiście przekonywać siebie, że wszystkie nieszczęścia na świecie pochodzą z pijaństwa.
Tymczasem wiódł dalej swą opowieść w sposób następujący:
— Kazbicz się nie pokazywał. Ale nie wiem dlaczego, nie mogłem wybić sobie z głowy myśli, że on nie darmo przyjeżdżał i knuje coś złego.
Otóż pewnego razu Pieczorin namawia mnie, bym jechał z nim na dzika; długo się wykręcałem: no, cóż to dla mnie za osobliwość dzik! Jednakże powlókł mnie z sobą. Wzięliśmy pięciu żołnierzy i wyjechaliśmy wczesnym rankiem. Do godziny dziesiątej kręciliśmy się po szuwarach i po lesie — nie ma zwierza. „Ej, czyby tak nie wrócić? — mówiłem — po co się upierać? Już widać taki niefortunny dzień!" Ale Grigorij Aleksandrowicz nie bacząc na upał i zmęczenie nie chciał powracać bez zdobyczy... Taki już był człowiek: co mu się zamarzy to musi zaraz mieć; widać w dzieciństwie mama go rozpieściła... Wreszcie w południe znaleźliśmy przeklętego dzika: pif! paf!... nic z tego: uciekł w szuwary... taki już był nieszczęsny dzień!... No i po krótkim odpoczynku ruszyliśmy do domu.
Jechaliśmy obok siebie w milczeniu, popuściwszy koniom cugli i dojechaliśmy już prawie do samej fortecy; tylko zarośla nam ją zasłaniały. Nagle wystrzał... Spojrzeliśmy na siebie: przeszyło' nas jednakowe podejrzenie... Popędziliśmy co koń wyskoczy w kierunku strzału, patrzymy: na wale zebrali się w kupkę żołnierze i coś sobie pokazują w polu, a tam leci na złamanie karku jeździec i trzyma coś białego na kulbace. Grigorij Aleksandrowicz gwizdnął niegorzej od pierwszego lepszego Czeczeńca; karabin z pokrowca i hajda; ja za nim.
Na szczęście z powodu nieudanego polowania konie nasze nie były zmęczone: rwały się spod siodła i z każdą chwilą byliśmy bliżej. Wreszcie poznałem Kazbicza, nie mogłem tylko zmiarkować, co trzymał przed sobą. Zrównałem się wówczas z Pieczorinem i krzyczę mu: „Kazbicz!..." Popatrzył na mnie, kiwnął głową i uderzył konia kańczugiem.
Wreszcie byliśmy już od niego na odległość karabinowego strzału; czy Kazbicz miał zmęczonego konia, czy też koń był gorszy od naszych, dość że pomimo wszelkich starań jeźdźca jego wierzchowiec nie bardzo posuwał się naprzód. Myślę, że w owej chwili wspomniał swego Karagioza...
Patrzę: Pieczorin w biegu zmierzył z karabinu... „Nie strzelaj pan! — krzyczę mu — oszczędzaj nabój i tak dogonimy." Ach, ta młodzież! wiecznie wyrywa się nie w porę... Rozległ się strzał i kula przebiła koniowi tylną nogę; zrobił jeszcze z rozpędu z dziesięć susów potknął się i upadł na kolana. Kazbicz zeskoczył i wówczas ujrzeliśmy, że trzymał na rękach kobietę owiniętą w czadrę... To była Bela... Biedna Bela! Coś nam krzyknął po swojemu i wzniósł nad nią kindżał... Nie było co zwlekać: ja z kolei strzeliłem na los szczęścia; pewno kula trafiła go w ramię, bo nagle opuścił rękę... Gdy dym się rozproszył, na ziemi leżał ranny koń i obok niego Bela, a Kazbicz, rzuciwszy karabin, jak kot wdrapywał się po krzakach na urwisko; chciało mi się go zdjąć stamtąd, lecz nie było gotowego naboju! Zeskoczyliśmy z koni i rzuciliśmy się do Beli. Leżała, biedactwo, bez ruchu i krew lała się z rany strumieniem... Co za łotr, żeby choć w serce — no, taki już los, od razu byłoby po wszystkim, a on w plecy... prawdziwie zbójecki cios! Była nieprzytomna. Podarliśmy czadrę i przewiązaliśmy ranę, jak mogliśmy najmocniej; daremnie Pieczorin całował jej zimne usta — nic nie mogło jej ocucić:
Pieczorin dosiadł konia, podniosłem ją z ziemi i jako tako posadziłem na siodło; ogarnął ją ramieniem i pojechaliśmy z powrotem. Po kilku minutach milczenia Grigorij Aleksandrowicz powiedział mi: „Maksymie Maksymiczu, w ten sposób żywej jej niedowieziemy." — „Racja" — rzekłem i puściliśmy konie w cwał. Za bramą fortecy oczekiwał nas tłum; ostrożnie przenieśliśmy ranną do Pieczorina i posłaliśmy po lekarza. Chociaż był pijany, przyszedł; obejrzał ranę i oznajmił, że Bela dłużej jak dzień żyć nie może; ale się omylił.
— Wyzdrowiała? — spytałem mimo woli ucieszony, chwytając sztabskapitana za rękę.
— Nie — odparł — lekarz się pomylił, bo przeżyła jeszcze dwa dni. .
— Niechże pan mi wytłumaczy, w jaki sposób porwał ją Kazbicz?
— Oto jak się to stało: nie bacząc na zakaz Pieczorina Bela wyszła z twierdzy nad rzeczkę. Było, wie pan, bardzo gorąco; siadła na kamieniu i zanurzyła nogi w wodę. Kazbicz się podkradł, cap ją, zatkał usta i powlókł w krzaki, tam wskoczył na konia i czmychnął! Zdążyła jednak narobić krzyku; zaalarmowani wartownicy zaczęli strzelać, ale chybili i wtedy myśmy nadjechali.
— Ale po co Kazbicz chciał ją porwać?
— Pan to też! Przecież ci Czerkiesi to. znani złodzieje: co leży pod ręką, tego nie mogą nie ściągnąć; choć mu coś nawet niepotrzebne, jednak ukradnie... już o to proszę nie mieć do nich pretensji. A przy tym ona mu się od dawna podobała.
— I Bela umarła?
― Umarła; ale długo się męczyła i my z nią namęczyliśmy się porządnie. Około dziesiątej wieczorem odzyskała przytomność; siedzieliśmy przy łóżku; jak tylko otworzyła oczy, zaczęła wołać Pieczorina. „Jestem tutaj, przy tobie, moja dżaneczko" (to jest po naszemu „duszko") — odpowiedział wziąwszy ją za rękę. „Ja umrę!" — powiedziała. Zaczęliśmy ją pocieszać, mówiliśmy, że lekarz obiecał na pewno ją wyleczyć! Pokręciła główką i odwróciła się do ściany: nie chciało się jej umierać!...
W nocy zaczęła bredzić; głowa jej pałała, chwilami po całym ciele przebiegały dreszcze gorączki; mówiła coś bez związku o ojcu, o bracie; chciało jej się w góry, do domu...
Potem mówiła również o Pieczorinie, nazywała go różnymi czułymi imionami albo robiła wyrzuty, że przestał kochać swoją dżaneczkę...
Słuchał w milczeniu, z opuszczoną na ręce głową,, ale przez cały czas nie zauważyłem na jego rzęsach ani jednej łzy: istotnie nie mógł płakać czy też panował nad sobą - nie wiem; jeśli o mnie chodzi, to nigdy nic smutniejszego nie widziałem.
Nad ranem maligna ustała; z godzinę leżała nieruchoma, blada i tak wyczerpana, że ledwie można było dostrzec, iż oddycha; potem zrobiło jej się lepiej i zaczęła mówić, ale jak pan sądzi, o czym?... Taka myśl może przyjść do głowy tylko umierającemu!... Zaczęła martwić się tym, że nie jest chrześcijanką i że na tamtym świecie jej dusza nigdy się nie spotka z duszą Grigoria Aleksandrowicza; i że inna kobieta będzie w raju jego towarzyszką. Przyszło mi na myśl, żeby ochrzcić ją przed śmiercią: zaproponowałem jej to; popatrzyła na mnie z wahaniem i długo nie mogła wymówić słowa; wreszcie odpowiedziała, że umrze w tej wierze, w jakiej się urodziła. Tak przeszedł cały dzień. Jak ona się zmieniła przez ten dzień! Blade policzki zapadły się, oczy zrobiły się wielkie, usta płonęły. Czuła wewnętrzny żar, jak gdyby w jej piersi leżało rozpalone żelazo.
Nastała druga noc; nie zmrużyliśmy oka, nie odchodziliśmy od jej pościeli. Strasznie się męczyła, jęczała i skoro tylko ból zaczynał się uśmierzać, starała się zapewnić Grigoria Aleksandrowicza, że jest jej lepiej, namawiała go, żeby poszedł spać, całowała go w rękę, nie wypuszczała jej ze swoich. Nad ranem zaczął ją ogarniać przedśmiertny lęk, miotała się, zerwała bandaż i krew pociekła znowu. Gdy przewiązano ranę, uspokoiła się na chwilę i zaczęła prosić Pieczorina, żeby ją pocałował. Ukląkł przy łóżku, uniósł jej głowę z poduszki, przywarł ustami do jej ziębnących ust; mocno owinęła mu szyję drżącymi rękami, jakby w tym pocałunku chciała oddać mu duszę... Nie, dobrze zrobiła, że umarła! Co by się z nią stało, gdyby Grigorij Aleksandrowicz ją porzucił? A to by nastąpiło wcześniej czy później...
Przez połowę następnego dnia była cicha, milcząca i posłuszna, chociaż nasz lekarz męczył ją okładami i miksturą. „Zmiłuj się, doktorze! — mówiłem mu — przecież pan sam powiedział, że ona musi umrzeć, więc po cóż te wszystkie pańskie preparaty?" — „Jednakże lepiej, Maksymie Maksymiczu — odparł — żeby mieć sumienie spokojne." Ładne mi sumienie!
Po południu zaczęło ją dręczyć pragnienie. Otworzyliśmy okna, ale na dworze było goręcej niż w pokoju: postawiono lód koło łóżka, nic to nie pomagało. Wiedziałem, że to nieznośne pragnienie jest oznaką zbliżającego się końca, i powiedziałem to Pieczorinowi. „Wody, wody!" — mówiła ochrypłym głosem uniósłszy się na pościeli.
Zbladł jak płótno, porwał szklankę, nalał i podał jej. Zasłoniłem oczy rękami i zacząłem odmawiać modlitwę, nie pamiętam jaką... Tak, mój panie, dużo razy widziałem, jak ludzie umierają w szpitalach i na polu bitwy, ale to było co innego, całkiem co innego!... Przyznać się muszę, że jeszcze jedno mnie martwi: przed śmiercią ani razu nie wspomniała o mnie, a zdaje się, kochałem ją jak ojciec... No, niech jej Bóg przebaczy!... Cóż: prawdę mówiąc, kimże ja jestem, żeby o mnie wspominać przed śmiercią?...
Jak tylko wypiła wody, lżej się jej zrobiło, a w jakieś trzy minuty potem skonała. Przyłożono do ust lusterko — ani śladu oddechu!... Wyprowadziłem Pieczorina z pokoju i poszliśmy na wał forteczny; długo chodziliśmy tam i z powrotem obok siebie nie mówiąc ani słowa, z założonymi w tył rękami; jego twarz nic szczególnego nie wyrażała i zrobiło mi się przykro: na jego miejscu umarłbym z rozpaczy. — Wreszcie siadł na ziemi, w cieniu, i zaczął coś rysować patykiem na piasku. Ja, wie pan, raczej dla przyzwoitości chciałem go pocieszyć, więc zacząłem mówić; on podniósł głowę i roześmiał się... Mróz mi przebiegł po krzyżu od tego śmiechu... Poszedłem zamówić trumnę.
Zająłem się tym, przyznam się, częściowo, żeby się rozerwać. Miałem kawał termolamy, obiłem nią trumnę i ozdobiłem czerkieskimi srebrnymi galonami, których Grigorij Aleksandrowicz nakupił dla Beli.
Nazajutrz wczesnym rankiem pochowaliśmy ją za twierdzą, nad rzeczką, obok tego miejsca, gdzie ostatni raz siedziała; dokoła jej mogiłki rozrosły się teraz krzewy białej akacji i dzikiego bzu. Chciałem postawić krzyż, ale wie pan, nie wypada: jednak ona nie była chrześcijanką...
— A cóż Pieczorin? — zapytałem.
— Pieczorin długo był niezdrów, wychudł, biedaczysko; ale nigdy od tej pory nie rozmawialiśmy o Beli: widziałem, że to byłoby dla niego nieprzyjemne, więc po co? W jakieś trzy miesiące potem otrzymał przydział do N.....go pułku i wyjechał do Gruzji. Od tego czasu nie spotykaliśmy się... Aha, przypominam sobie, ktoś mi niedawno mówił, że wrócił do Rosji, ale w rozkazach dowództwa korpusu tego nie było. Zresztą do nas wieści dochodzą późno.
I sztabskapitan rozpoczął długą dysertację o tym, jak przykro dowiadywać się nowin spóźnionych o rok — chciał prawdopodobnie zagłuszyć smutne wspomnienia.
Nie przerywałem mu i nie słuchałem.
W godzinę potem można już było jechać; zamieć ucichła, niebo się rozpogodziło i wyruszyliśmy. W drodze mimo woli znów wszcząłem rozmowę o Beli i o Pieczorinie.
— A czy nie słyszał pan, co się stało z Kazbiczem? — spytałem.
— Z Kazbiczem? Doprawdy nie wiem. Słyszałem, że na prawym flanku jest wśród Szapsugów jakiś Kazbicz, śmiałek, który w czerwonym beszmecie jeździ sobie stępa pod naszymi kulami i nader uprzejmie się kłania, gdy pocisk bzyknie blisko; ale to chyba nie ten sam!...
W Kobi rozstaliśmy się; ja pojechałem ekstrapocztą, a Maksym Maksymicz z powodu ciężkiego bagażu nie mógł nadążyć za mną. Nie spodziewaliśmy się, że się jeszcze kiedykolwiek spotkamy, jednak spotkaliśmy się i jeśli chcecie, opowiem jak: to cała historia... Przyznajcie jednak, że Maksym Maksymicz to człowiek godny szacunku?... Jeżeli to przyznacie, będę całkowicie wynagrodzony za swoje, być może zbyt długie, opowiadanie.
II. MAKSYM MAKSYMICZ
Po rozstaniu się z Maksymem Maksymiczem szybko przebyłem wąwozy Terecki i Darialski, jadłem śniadanie na stacji Kazbek, herbatę popołudniową piłem na stacji Łars, a na kolację zdążyłem do Władykaukazu. Oszczędzę wam opisu gór, okrzyków, które nic nie wyrażają, obrazów, które nic nie wyobrażają, zwłaszcza dla tych, co tam nie byli, i uwag statystycznych, których stanowczo nikt czytać nie będzie.
Stanąłem w hotelu, gdzie zatrzymują się wszyscy przejezdni i gdzie jednak nie ma komu kazać upiec bażanta i ugotować kapuśniaku, ponieważ trzej inwalidzi, którym hotel jest powierzony, są tak głupi lub tak pijani, że niesposób się z nimi dogadać.
Oznajmiono mi, że muszę spędzić tutaj jeszcze trzy dni, gdyż „okazja" z Ekaterynogradu jeszcze nie przybyła, a więc wyruszyć z powrotem nie może. Co za okazja!... Ale kiepski kalambur to nie pociecha dla Rosjanina i chcąc się rozerwać umyśliłem zapisać opowiadanie Maksyma Maksymicza o Beli, nie przewidując, że będzie ono pierwszym ogniwem długiego łańcucha opowieści: widzicie, jak czasem błahe wydarzenie miewa fatalne skutki!... A może nie wiecie, co to jest „okazja"? To oddział złożony z półkompanii piechoty i działa, osłaniający tabory ciągnące przez Kabardę z Władykaukazu do Ekaterynogradu.
Pierwszy dzień spędziłem bardzo nudno; nazajutrz wczesnym rankiem wjeżdża na podwórze wózek... A! Maksym Maksymicz!... Przywitaliśmy się jak starzy przyjaciele. Zaproponowałem mu swój pokój. Nie robił ceremonij, nawet klepnął mnie po ramieniu i skrzywił usta, co miało oznaczać uśmiech. Taki dziwak!
Maksym Maksymicz znał się dobrze na sztuce kulinarnej: wybornie upiekł bażanta, umiejętnie podlał go sosem ogórkowym i muszę przyznać, że gdyby nie on, musiałbym zadowolić się suchym prowiantem. Butelka wina kachetyńskiego pomogła nam zapomnieć o skromnej liczbie dań — było tylko to jedno — i zapaliwszy fajki usadowiliśmy się — ja przy oknie, on przy rozpalonym piecu, bo dzień był wilgotny i zimny. Milczeliśmy. O czym mieliśmy mówić?... On już opowiedział mi o sobie wszystko, co było ciekawego, a ja nie miałem co opowiadać. Patrzyłem przez okno. Mnóstwo niziutkich domków rozrzuconych na brzegu Tereku, który rozlewa się tutaj coraz szerzej, przebłyskiwało między drzewami, dalej widniała sina zębata ściana gór, a spoza nich wyglądał Kazbek w swej białej kardynalskiej czapce. W myśli żegnałem się z górami. Zrobiło mi się ich żal...
Siedzieliśmy tak długo. Słońce chowało się za zimne szczyty i biaława mgła zaczynała rozsnuwać się w dolinach, gdy na ulicy rozległy się dzwonki zaprzęgów i krzyki furmanów. Kilka wozów z brudnymi Ormianami wjechało na podwórze hotelu, a za nimi pusty toczący się lekko podróżny powóz; jego wygodne urządzenie i elegancki wygląd miały na sobie jakieś zagraniczne piętno. Za nim szedł człowiek z sumiastym wąsem, w węgierskiej szamerowanej kurtce, dostatnio ubrany jak na lokaja; nie możną się było pomylić, co do jego zawodu widząc, jak chwacko wytrząsał popiół z fajki i pokrzykiwał na woźnicę pocztowego. Był to najwyraźniej rozbałamucony sługa leniwego pana, coś w rodzaju rosyjskiego Figara. — Powiedz, kochanku — zawołałem do niego przez okno — co to, okazja przyszła, czy jak? — Popatrzył dość zuchwale, poprawił halsztuk i odwrócił się; idący obok niego Ormianin z uśmiechem odpowiedział za niego, że tak jest, przybyła okazja i jutro rano wyrusza z powrotem. — Chwała Bogu! — rzekł Maksym Maksymicz, który właśnie podszedł do okna. — Cóż to za śliczny powóz!— dodał — zapewne jakiś urzędnik jedzie na śledztwo do Tyflisu. Nie zna, widać, naszych górek! Co ty sobie myślisz; bratku, z nimi żartów nie ma, roztrzęsą nawet angielski kocz! — Kto to może być, chodźmy się dowiedzieć... — Wyszliśmy na korytarz. W końcu korytarza były otwarte drzwi do bocznego pokoju. Lokaj z woźnicą przenosili tam walizy.
— Słuchaj no, bratku — zapytał go sztabskapitan — czyj to ten śliczny powóz?... co?... Piękny powóz! — Lokaj nie odwracając się mamrotał coś do siebie rozpakowując walizę. Maksym Maksymicz rozgniewał się, trącił grubianina w ramię i rzekł: — Mówię do ciebie, łaskawco...
— Czyj powóz?... mojego pana...
— A kto jest twoim panem?
— Pieczorin.
— Co? Co ty mówisz? Pieczorin?... Ach, Boże drogi!... a czy on nie służył na Kaukazie?... — zawołał Maksym Maksymicz szarpnąwszy mnie za rękaw. W oczach zabłysła mu radość.
— Służył, zdaje się, ja u nich jestem niedawno.
— No tak!... tak!... Grigorij Aleksandrowicz?... Tak przecie się zwie?... My z twoim panem byliśmy w przyjaźni — dodał klepnąwszy lokaja po ramieniu tak poufale, że ten aż się zachwiał...
— Przepraszam pana; pan mi przeszkadza — rzekł lokaj chmurnie.
— Ech, jaki ty jesteś, bracie!... my z twoim panem byliśmy serdeczni przyjaciele, razem mieszkaliśmy... A gdzież on się podział?...
Lokaj oznajmił, że Pieczorin został na kolacji i nocuje u pułkownika N...
— A czy nie zajdzie wieczorem tutaj? —- rzekł Maksym Maksymicz — albo ty, łaskawco, nie pójdziesz do niego po coś?... Jeżeli pójdziesz, to powiedz, że jest tu Maksym Maksymicz; tak właśnie powiedz... on już wie... Dam ci osiemdziesiąt kopiejek na "wódkę...
Lokaj zrobił pogardliwą minę słysząc tak skromną obietnicę, jednakże zapewnił Maksyma Maksymicza, że wypełni jego polecenie.
— On przecież zaraz przyleci!... — powiedział mi z tryumfem Maksym Maksymicz — pójdę za bramę czekać na niego... Ech! szkoda, że nie znam N...
Maksym Maksymicz usiadł za bramą na ławce, a ja poszedłem do swojego pokoju. Przyznam się, że też z pewną niecierpliwością czekałem na zjawienie się owego Pieczorina; chociaż z opowiadania sztabskapitana wyrobiłem sobie o nim niezbyt pochlebne pojęcie, jednak niektóre rysy jego charakteru wydały mi się niepospolite. Po godzinie inwalida przyniósł kipiący samowar i imbryk. — Maksymie Maksymiczu, nie chce pan herbaty? — zawołałem do niego przez okno.
— Dziękuję, jakoś mi się nie chce.
— Ee, niech pan wypije! Przecie już późno, zimno.
— To nic; dziękuję...
— No, jak pan sobie życzy. — Zacząłem pić herbatę sam; po jakichś dziesięciu minutach wchodzi mój stary. — A jednak ma pan rację: w każdym razie lepiej napić się herbatki, ale ja wciąż czekałem... Jego służący już dawno do niego poszedł, lecz widać coś Pieczorina zatrzymało.
Wypił pośpiesznie filiżankę, odmówił drugiej i poszedł znów za bramę; był jakiś niespokojny: starca martwiło widocznie lekceważenie Pieczorina, tym bardziej, że niedawno mówił mi o ich przyjaźni i jeszcze godzinę temu był przekonany, że Pieczorin przybiegnie, jak tylko usłyszy jego imię.
Było już późno i ciemno, gdy znowu otworzyłem okno i zacząłem wołać Maksyma Maksymicza mówiąc, że pora spać; mruknął coś przez zęby; powtórzyłem zaproszenie — nic nie odpowiedział.
Położyłem się na kanapie zawinięty w płaszcz, zostawiwszy świecę na przypiecku, wkrótce zdrzemnąłem się i byłbym przespał całą noc spokojnie, gdyby Maksym Maksymicz, już bardzo późno, nie był wszedł do pokoju i obudził mnie. Rzucił fajkę na stół, zaczął chodzić po pokoju, grzebać w piecu, wreszcie położył się, ale długo kaszlał, pluł, kręcił się.
— Czy pana pluskwy gryzą?,— spytałem.
— Tak, pluskwy... — odparł z ciężkim westchnieniem.
Nazajutrz obudziłem się wcześnie; ale Maksym Maksymicz wyprzedził mnie. Zastałem go przed bramą, na ławce. — Muszę zajść do komendanta — rzekł — więc jeżeli Pieczorin przyjdzie, pan będzie łaskaw posłać po mnie... .
Obiecałem. Pobiegł, jakby odzyskał młodzieńczą siłę i giętkość.
Ranek był chłodny, ale piękny. Złote obłoki gromadziły się na szczytach niby nowy szereg powietrznych gór; przed bramą rozpościerał się szeroki plac; za nim bazar roił się od ludzi, bo to była niedziela: bosi osetyńscy chłopcy, niosąc na plecach sakwy z miodem w plastrach, kręcili się koło mnie; odpędziłem ich: nie miałem czasu się nimi zajmować, zaczynałem podzielać niepokój zacnego sztabskapitana.
Nie minęło dziesięciu minut, gdy na końcu placu ukazał się ten, którego oczekiwaliśmy. Szedł z pułkownikiem N..., który odprowadziwszy go do hotelu pożenał się z nim i zawrócił do fortecy. Natychmiast posłałem inwalidę po Maksyma Maksymicza.
Na spotkanie Pieczorina wyszedł jego lokaj i zameldował, że zaraz będą zaprzęgać; podał mu pudełko z cygarami i po otrzymaniu kilku poleceń poszedł zająć się ich wykonaniem. Jego pan zapaliwszy cygaro ziewnął ze dwa razy i "usiadł na ławce po drugiej stronie bramy. Teraz muszę namalować wam jego portret..
Był średniego wzrostu: zgrabny, cienki stan i szerokie barki dowodziły silnej kompleksji zdolnej do znoszenia wszystkich trudów koczowniczego życia i zmian klimatu, nienadwyrężonej ani rozpustnym życiem w stolicy, ani burzliwymi przejściami natury duchowej; jego zakurzony aksamitny surducik zapięty tylko na dwa dolne guziki pozwalał dojrzeć olśniewającej czystości bieliznę, ujawniającą nawyki dbałego o porządek człowieka; zabrudzone rękawiczki wydawały się umyślnie uszyte na miarę jego małej arystokratycznej ręki i kiedy zdjął jedną rękawiczkę, byłem zdumiony chudością bladych palców. Chód miał niedbały i leniwy, ale zauważyłem, że nie machał rękami — niezawodna oznaka pewnej skrytości charakteru. Zresztą są to moje osobiste uwagi, oparte na własnych spostrzeżeniach i bynajmniej nie chcę, byście w nie ślepo wierzyli. Kiedy usiadł na ławce, jego prosta figura zgięła się, jak gdyby nie miał w grzebiecie ani jednej kostki; układ całego ciała sprawiał wrażenie jakiejś nerwowej słabości; siedział, jak siedzi na swym wyścielanym fotelu trzydziestoletnia balzakowska kokietka po męczącym balu. Na pierwsze wejrzenie nie dałbym mu więcej jak dwadzieścia trzy lata, chociaż później byłbym gotów dać mu trzydzieści. W jego uśmiechu było coś dziecięcego. Skóra miała jakąś kobiecą delikatność; wijące się z natury blond włosy tak malowniczo okalały jego blade, szlachetne czoło, na którym dopiero po długiej obserwacji można było zauważyć ślady przecinających się zmarszczek, prawdopodobnie o wiele wyraźniej szych w chwilach gniewu lub duchowego niepokoju. Pomimo jasnej barwy włosów, wąsy i brwi miał czarne — znamię rasy w człowieku, tak jak czarna grzywa i czarny ogon u białego konia. Aby dokończyć wizerunku, powiem, że miał troszkę zadarty nos, zęby olśniewającej białości i piwne oczy; o oczach muszę jeszcze powiedzieć kilka słów.
Przede wszystkim nie śmiały się, kiedy on się śmiał! — Czy nie zdarzało wam się zauważyć takiej dziwnej właściwości u niektórych ludzi?... Jest to oznaka albo złego charakteru, albo głębokiego stałego smutku. Spoza na wpół opuszczonych rzęs oczy jaśniały — jeśli można tak powiedzieć — jakimś fosforycznym blaskiem. To nie było odbicie wewnętrznego żaru lub gry wyobraźni: to był blask podobny do blasku gładkiej stali, olśniewający, ale zimny. Spojrzenie Pieczorina — szybkie, lecz przenikliwe i posępne, zostawiało po sobie przykre wrażenie nietaktownego pytania i mogłoby się wydawać zuchwałe, gdyby nie było tak obojętnie spokojne. Wszystkie te uwagi przyszły mi do głowy może tylko dlatego, że znałem niektóre szczegóły jego życia, i może na kim innym jego wygląd zrobiłby zupełnie inne wrażenie; ale ponieważ nie usłyszycie o nim od nikogo prócz mnie, z konieczności musicie się zadowolić tym wizerunkiem. Powiem na zakończenie, że był on na ogół bardzo przystojny i miał oryginalną fizjonomię, taką, jakie szczególnie podobają się kobietom z towarzystwa.
Konie już były zaprzężone; dzwoneczek od czasu do czasu dzwonił pod duhą i lokaj już dwa razy meldował Pieczorinowi, że wszystko gotowe, a Maksym Maksymicz jeszcze się nie zjawiał., Szczęściem Pieczorin był pogrążony w zadumę, patrząc na granatowe zębate szczyty Kaukazu i. zdaję się, wcale mu nie było pilno w drogę. Podszedłem do niego: — Jeśli pan zechce jeszcze trochę poczekać — rzekłem — to będzie pan miał przyjemność zobaczyć starego przyjaciela...
— Ach, istotnie! — odpowiedział szybko — mówiono mi wczoraj; ale gdzież on jest? — Obróciłem się w stronę placu i zobaczyłem Maksyma Maksymicza biegnącego co tchu... Po chwili był już przy nas; ledwie mógł oddychać, pot ciurkiem spływał mu z twarzy, mokre kosmyki siwych włosów wymknąwszy się spod czapki przylepiły mu się do czoła; kolana mu drżały... chciał rzucić się na szyję Pieczorinowi, ale ten. dość chłodno, aczkolwiek z uprzejmym uśmiechem, podał mu rękę. Sztabskapitan osłupiał na chwilę, ale potem chciwie pochwycił oburącz jego rękę; jeszcze nie mógł mówić.
— Jakże się cieszę, drogi Maksymie Maksymiczu! No, co u pana słychać? — rzekł Pieczorin.
— A... u ciebie?... a u pana? — wybąkał ze łzami w oczach starzec — ileż to lat... ileż dni... ale dokąd to?...
— Jadę do Persji i dalej...
— Czyżby zaraz?... Niechże pan poczeka, najdroższy!... Czyżbyśmy się zaraz mieli rozstać?... Tak dawno nie widzieliśmy się...
— Na mnie czas, Maksymie Maksymiczu — brzmiała odpowiedź.
— Boże drogi, Boże drogi! dokądżę pan tak się śpieszy?... Tyle chciałbym panu powiedzieć... o tyle rzeczy zapytać... No co? już nie w wojsku?... jak?... co pan porabiał?...
— Nudziłem się! — odpowiedział Pieczorin z uśmiechem.
— A pamięta pan nasze życie w twierdzy?... Piękny kraj do polowania!... Przecie pan był zapalonym myśliwym... A Bela?
Pieczorin pobladł i odwrócił się...
— Tak, pamiętam! — rzekł i prawie zaraz nienaturalnie ziewnął.
Maksym Maksymicz zaczął go molestować, żeby został z nim jeszcze ze dwie godziny. — Zjemy dobry obiad — mówił — mam dwa bażanty; a kachetyńskie tutaj wyśmienite... rozumie się, nie to, co w Gruzji, jednakże wyborowe... Pogadamy sobie... pan mi opowie o swym życiu w Petersburgu... Co?...
— Doprawdy, nie mam co opowiadać, drogi Maksymie Maksymiczu... Jednakże, czas na mnie... spieszę się... Dziękuję, że pan nie zapomniał... — dodał wziąwszy go za rękę.
Starzec zmarszczył brwi... Był smutny i rozżalony, choć starał się to ukryć. — Zapomnieć! — mruknął — ja tam nic nie zapomniałem... No, Bóg z panem!... Nie tak sobie wyobrażałem nasze spotkanie...
— No, cóż znowu, cóż znowu! — rzekł Pieczorin objąwszy go po przyjacielsku — czyż nie jestem ten sam?... Cóż robić?... każdy musi iść swoją drogą... Czy uda nam się jeszcze kiedyś spotkać, Bóg jeden wie!... — Mówiąc to siedział już w powozie i woźnica zaczął zbierać lejce.
— Poczekaj, poczekaj! — zawołał nagle Maksym Maksymicz uchwyciwszy się drzwiczek powozu — całkiem zapomniałem... Zostały u mnie pańskie papiery, Grigoriu Aleksandrowiczu... taszczę je z sobą... myślałem, że spotkam pana w Gruzji, a ot gdzie Bóg dał się zobaczyć... Co mam z nimi zrobić! .
— Co pan chce! — odpowiedział Pieczorin. — Żegnam pana...
— Więc pan do Persji?... a kiedy pan wróci?... — krzyknął za nim Maksym Maksymicz...
Powóz był już. daleko; ale Pieczorin zrobił ręką znak, który można było wytłumaczyć w taki sposób: chyba nie! bo i po co?...
Dawno już nie było słychać ani głosu dzwonka, ani turkotu kół po kamienistej drodze, a biedny starzec" stał na tym samym miejscu pogrążony w głębokiej zadumie.
— Tak — rzekł wreszcie usiłując przybrać wyraz obojętności, choć łzy rozdrażnienia chwilami błyszczały mu na rzęsach — oczywiście, byliśmy w przyjaźni, ale cóż znaczy przyjaźń w dzisiejszych czasach... Co mu po mnie? Nie jestem ani bogaty, ani wysokiej rangi, a i wiekiem całkiem do niego nie pasuję... Widzicie go, jakim się stał frantem, gdy znowu pobył w Petersburgu... Co za powóz!... Ile bagażu!... i jaki hardy lokaj!... — Te słowa wypowiedział z ironicznym uśmiechem. — Niech mi pan powie — ciągnął dalej zwróciwszy się do mnie — co pan o tym myśli? jakie licho niesie go teraz do Persji?... Śmieszne, jak Boga kocham, śmieszne!... Zawsze wiedziałem, że to lekkoduch, na którym nie można polegać... Doprawdy szkoda, że źle skończy... a nie może być inaczej!... Zawsze mówiłem, że nic po takim człowieku, który starych przyjaciół zapomina! — Odwrócił się, aby ukryć wzruszenie, i zaczął chodzić po podwórzu dokoła swej furmanki udając, że ogląda koła, gdy tymczasem oczy co chwila zachodziły mu łzami.
— Maksymie Maksymiczu — powiedziałem podszedłszy doń — a co to za papiery zostawił panu Pieczorin?
— Kto go tam wie! jakieś notatki... — Co pan z nimi zrobi?
— Co? każę narobić nabojów.
— Niech je pan lepiej mnie odda.
Popatrzył na mnie zdziwiony, mruknął coś przez zęby i zaczął grzebać w walizie; wyjął jeden zeszycik i cisnął go pogardliwie na ziemię; potem drugi, trzeci, dziesiąty spotkał ten sam los: w jego złości było coś dziecinnego; śmiać mi się chciało i było mi go żal...
— To są wszystkie — rzekł — winszuję panu znalezienia...
— I mogę z nimi zrobić, co tylko zechcę?
— Nawet drukować w gazetach. Co mnie to obchodzi?... Czyż jestem jego przyjacielem lub krewnym?... Wprawdzie mieszkaliśmy długo pod jednym dachem... Ale czy mało było takich, z którymi mieszkałem?..-.
Schwyciłem papiery i czym prędzej zaniosłem do siebie bojąc się, żeby sztabskapitan nie pożałował tego, że je oddał. Wkrótce oznajmiono nam, że za godzinę wyruszy okazja; kazałem zaprzęgać. Sztabskapitan wszedł do pokoju w chwili, gdy już wkładałem czapkę; on nie szykował się chyba do wyjazdu: miał jakiś sztuczny, chłodny wyraz twarzy,
— A czy pan, Maksymie Maksymiczu, nie jedzie?
— Nie.
— Czemuż to?
— Bo jeszcze nie widziałem się z komendantem, a muszę oddać pewne rzeczy skarbowe...
— Przecie był pan u niego?
— Byłem, oczywiście — rzekł zmieszany — ale go nie zastałem... i nie doczekałem się jego powrotu.
Zrozumiałem: biedny starzec, może po raz pierwszy w życiu, mówiąc językiem urzędowym, zaniedbał obowiązki służbowe dla spraw osobistych —' i oto jaka go spotkała nagroda!
— Bardzo mi przykro — powiedziałem mu — bardzo przykro, Maksymie Maksymiczu, że musimy się już rozstać.
— Gdzie tam nam, niewykształconym starcom, mierzyć się z wami!... Jesteście młodzieżą światową, dumną; tutaj, pod czerkieskimi kulami, no to jeszcze od biedy... ale później, przy spotkaniu, wstydzicie się nawet rękę podać takim jak ja.
— Nie zasłużyłem na takie wyrzuty, Maksymie Maksymiczu.
— Przecie ja, wie pan, mówię ot tak sobie; a zresztą życzę panu wszelkiej pomyślności i wesołej podróży.
Pożegnaliśmy się dość chłodno. Zacny Maksym Maksymicz stał się upartym, zrzędnym sztabskapitanem! I dlaczego? Dlatego, że Pieczorin przez roztargnienie lub z innego powodu podał mu rękę, gdy tamten chciał mu się rzucić na szyję! Smutny to widok, kiedy młodzieniec traci najlepsze swe nadzieje i złudzenia, kiedy rozdziera się różowa gaza, poprzez którą patrzył na ludzkie sprawy i uczucia, ale przynajmniej można się spodziewać, że zamiast starych błędów popełni nowe, a te będą niemniej przejściowe, lecz za to niemniej słodkie... Ale czym je zastąpić w wieku Maksyma Maksymicza? Mimo woli serce sczerstwieje i dusza się zamknie.
Pojechałem sam.
DZIENNIK PIECZORINA
PRZEDMOWA
Dowiedziałem się niedawno, że Pieczorin wracając z Persji zmarł. Wiadomość ta bardzo mnie ucieszyła: dawała mi ona prawo drukowania tych zapisek, więc skorzystałem z okazji postawienia swego nazwiska nad cudzym utworem. Daj Boże, aby czytelnicy nie ukarali mnie za taki niewinny falsyfikat!
Teraz muszę wyjaśnić nieco przyczyny, które mnie skłoniły do wydania na łup publiczności tajemnic sercowych człowieka zupełnie mi nie znanego. Byłoby jeszcze pół biedy, gdybym był jego przyjacielem: zdradziecka niedyskrecja prawdziwego przyjaciela jest zrozumiała dla każdego; ale widziałem go tylko raz jeden na publicznej drodze, więc nie mogę żywić do niego owej niepojętej nienawiści, która kryjąc się pod maską przyjaźni czeka tylko na śmierć lub nieszczęście kochanej osoby, by wybuchnąć nad jej głową gradem wyrzutów, rad, drwin i ubolewań.
Odczytując te zapiski przekonałem się o szczerości tego, kto tak bezlitośnie ujawniał własne słabości i wady. Dzieje duszy ludzkiej, choćby najpłytszej, bodaj czy nie są ciekawsze i pożyteczniejsze od dziejów całego narodu, zwłaszcza gdy są one wynikiem obserwacji dojrzałego umysłu nad samym sobą i gdy są pisane bez dyktowanej przez próżność chęci wzbudzenia sympatii lub zdziwienia. Spowiedź Rousseau ma już tę wadę, że czytał ją swoim przyjaciołom.
Otóż jedynie chęć przyniesienia pożytku kazała mi wydrukować urywki dziennika, który dostał mi się przypadkowo w ręce. Chociaż zmieniłem wszystkie imiona własne, ci, o których w nim jest mowa, prawdopodobnie poznają siebie i być może, znajdą usprawiedliwienie dla czynów, z których dotychczas czyniono zarzut człowiekowi nie mającemu już odtąd nic wspólnego z tym światem: prawie zawsze wybaczamy to, co rozumiemy.
Zamieściłem w tej książce tylko to, co odnosiło się do pobytu Pieczorina na Kaukazie; w moich rękach pozostał jeszcze gruby zeszyt, w którym opowiada on całe swoje życie. Kiedyś i ten zeszyt stanie przed sądem świata; ale obecnie nie śmiem wziąć na siebie tej odpowiedzialności z wielu ważnych powodów.
Niektórzy czytelnicy zechcą, być może, dowiedzieć się mojej opinii o charakterze Pieczorina? Moją odpowiedzią jest tytuł tej książki. „Ależ to gorzka ironia!" — powiedzą. — Nie wiem.
I. TAMAŃ
Tamań to najobskurniejsza mieścina ze wszystkich nadmorskich miast Rosji. Omal nie umarłem tam z głodu, a jeszcze na dobitkę chciano mnie utopić. Przyjechałem wózkiem pocztowym późno w nocy. Woźnica zatrzymał zmordowaną trójkę przed bramą jedynego murowanego domu, tego przy wjeździe do miasteczka. Wartownik, Kozak czarnomorski, usłyszawszy dzwonek zaprzęgu, krzyknął zaspanym, dzikim głosem: „kto idzie?" Wyszli uriadnik i dziesiętnik. Wyjaśniłem im, że jestem oficerem, jadę służbowo do armii czynnej i zażądałem urzędowej kwatery. Dziesiętnik poprowadził nas przez miasto. Do którejkolwiek chałupy podjedziemy — zajęta. Było zimno, trzy noce nie spałem, zmęczyłem się i zacząłem się złościć. — Prowadź mnie gdzie bądź, zbóju! choćby do czorta, byle do izby! — krzyknąłem. — Jest jeszcze jedna fatera — odpowiedział dziesiętnik drapiąc się za uchem — tylko waszej wielmożności się nie spodoba; tam nieczysto! —'Nie zrozumiawszy właściwego znaczenia ostatniego słowa kazałem mu iść naprzód i po długiej wędrówce brudnymi zaułkami, gdzie po bokach widziałem tylko walące się płoty, podjechaliśmy do niewielkiej chaty nad samym morzem.
Pełnia oświetlała trzcinowy dach i białe ściany mojej nowej kwatery; na podwórzu ogrodzonym murkiem z polnego kamienia stała wykrzywiona druga lepianka, mniejsza i starsza od pierwszej. Brzeg opadał stromo ku morzu, niemal tuż przy jej ścianach i w dole z nieustannym szumem pluskały granatowe fale. Księżyc cicho patrzył na niespokojny, lecz posłuszny mu żywioł i mogłem przy tym świetle rozróżnić daleko od brzegu dwa okręty, których czarny osprzęt niczym pajęczyna rysował się nieruchomo na bladej linii widnokręgu. „Statki w przystani są — pomyślałem — jutro wyruszam do Gelendżyku."
Obowiązki ordynansa pełnił przy mnie Kozak z wojsk liniowych. Kazałem mu wyjąć walizę i odprawić woźnicę, po czym zacząłem wołać gospodarza — milczenie; stukam — milczenie... Co to znaczy? Wreszcie z sieni wylazł chłopiec może czternastoletni.
—- Gdzie gospodarz? — Nie ma. — Jak to? całkiem nie ma? — Sowsim.* (*Całkiem) — A gospodyni? — Pobigła w słobodku.* (* Pobiegła na wieś) — Któż mi otworzy drzwi? — powiedziałem kopnąwszy je nogą. Drzwi same się rozwarły, z chaty powiało wilgocią. Zapaliłem zapałkę siarkową i podniosłem ją aż do nosa chłopca: oświetliła dwoje białych oczu. Był ślepy, całkiem ślepy od urodzenia. Stał przede mną nieruchomo, a ja zacząłem przyglądać się jego rysom.
Przyznam się, że mam silne uprzedzenie do wszystkich ślepych, pokręconych, głuchych, niemych, beznogich, bezrękich, garbatych itd. Zauważyłem, że jest jakiś dziwny związek między powierzchownością człowieka a jego duszą: jak gdyby wraz z utratą członka dusza ubożała.
Zacząłem więc przyglądać się twarzy ślepca; ale co można wyczytać na twarzy, która nie ma oczu?... Długo patrzyłem na niego z mimowolnym współczuciem, gdy nagle ledwie dostrzegalny uśmiech przebiegł po jego cienkich wargach i nie wiem dlaczego, sprawił na mnie arcyniemiłe wrażenie. Zrodziło się we mnie podejrzenie, że ten ślepiec nie jest taki ślepy, jak się wydaje; na próżno starałem się sobie wyperswadować, że bielma podrobić nie podobna, zresztą i w jakim celu? Ale cóż na to poradzić? Miewam często uprzedzenia...
— Toś ty syn gospodarzy? — spytałem go wreszcie. — Ni. — Więc kto ty jesteś? — Sierota, kaleka. — A czy gospodyni ma dzieci? — Ni; była córka, ale utikła za morze z Tatarem. — Z jakim Tatarem? — A bis jego wie! krymski Tatar, przewoźnik z Kierczu.
Wszedłem do chaty: dwie ławy i stół oraz ogromna skrzynia przy piecu stanowiły całe jej umeblowanie. Na ścianie żadnego obrazu świętego — zły znak! Przez rozbitą szybę wdzierał się wiatr od morza. Wyjąłem z walizy woskowy ogarek i zapaliwszy go zacząłem rozkładać rzeczy; postawiłem w kącie szablę i karabin, pistolety położyłem na stole, rozesłałem burkę na ławie, Kozak swoją na drugiej; w dziesięć minut potem chrapał, ale ja nie mogłem zasnąć: przede mną w mroku wciąż kręcił się chłopak z białymi oczami.
Tak przeszła może godzina. Księżyc świecił przez okno i jego promień igrał po udeptanej z gliny podłodze. Nagle na jasnej smudze przecinającej podłogę mignął cień. Uniosłem się na ławie i spojrzałem w okno: ktoś powtórnie przebiegł koło okna i zniknął licho wie gdzie. Nie mogłem przypuszczać, żeby ta istota zbiegła po stromym brzegu; jednak inaczej nie miałaby się gdzie podziać. Wstałem, narzuciłem beszmet, przypasałem kindżał i po cichutku wyszedłem z chaty; naprzeciwko mnie — ślepy chłopiec. Przyczaiłem się koło ogrodzenia, a on, stąpając pewnie, ale ostrożnie, przeszedł obok mnie. Pod pachą niósł jakiś tobołek i skręciwszy ku przystani zaczął schodzić wąską i stromą ścieżką. „Tedy się otworzą oczy ślepych i otworzony będzie język niemych", pomyślałem idąc za nim w takiej odległości, żeby go nie tracić z oczu.
Tymczasem księżyc zaczął się okrywać chmurami i na morzu podniosła się mgła; poprzez nią ledwie widocznie błyszczała latarnia na rufie bliskiego statku; przy brzegu połyskiwała piana nad rafami, grożącymi mu w każdej chwili zatopieniem. Z trudem schodząc przekradałem się po stromiźnie i raptem widzę: ślepiec przystanął, potem skręcił w dole na prawo; szedł tak blisko wody, że zdawało się, fala go wnet porwie i uniesie; ale sądząc po pewności, z jaką stąpał z głazu na głaz i unikał wyrw, była to widocznie nie pierwsza jego przechadzka. Wreszcie zatrzymał się, jakby wsłuchując się w coś, przysiadł na ziemi i położył tobołek obok siebie. Śledziłem jego ruchy, ukryty za wysuniętą w morze nadbrzeżną skałą. Po kilku minutach z przeciwnej strony pokazała się biała postać; podeszła do ślepca i siadła przy nim. Wiatr przynosił mi chwilami ich rozmowę.
— Cóż, ślepy? — rzekł kobiecy głos — burza silna; Janko nie przyjedzie. — Janko się nie boi burzy — odpowiedział chłopiec. — Mgła gęstnieje — odezwał się znowu kobiecy głos, w którym zabrzmiał smutek.
— We mgle łatwiej się przekraść obok statków strażniczych — brzmiała odpowiedź. — A jeżeli on utonie? — No to cóż? w niedzielę pójdziesz do cerkwi bez nowej wstążki.
Nastąpiło milczenie; mnie jednak uderzyła jedna rzecz: ślepiec mówił ze mną gwarą małoruską, a teraz wysławiał się czysto po rosyjsku.
— Widzisz, mam rację — rzekł znowu ślepiec klasnąwszy w dłonie. — Janko nie boi się ani morza, ani wiatrów, ani mgły, ani straży nadbrzeżnej; posłuchaj dobrze: to nie woda pluszcze, ranie się nie oszuka, to jego długie wiosła.
Kobieta zerwała się i zaczęła się wpatrywać w dal z wyrazem niepokoju.
— Bredzisz, ślepy — rzekła — nic nie widzę.
Przyznam się, wszelkie moje starania, by odróżnić w dali coś podobnego do łódki, były bezowocne. Tak - przeszło z dziesięć minut; aż tu nagle pokazał się między górami bałwanów czarny punkt: to powiększał się, to zmniejszał. Powoli wznosząc się na grzbiety fal i szybko zsuwając się z nich zbliżała się do brzegu łódka. Odważny był wioślarz, który w taką noc zdecydował się płynąć przez cieśninę ze dwadzieścia wiorst, i ważny musiał być powód, który go do tego skłonił! Tak myśląc z mimowolnym biciem serca patrzyłem na biedną łódź; ale ona jak kaczka dawała nurka, a potem, szybko machnąwszy wiosłami niby skrzydłami, wyskakiwała z otchłani w bryzgach piany; zaraz, myślałem, wyrżnie z rozmachem o brzeg i rozleci się w kawałki, lecz ona zręcznie obróciła się bokiem i wskoczyła w małą zatokę nieuszkodzona. Wysiadł z niej człowiek średniego wzrostu w tatarskiej baraniej czapie: machnął ręką i wszyscy troje wzięli się do wyciągania czegoś z łódki; ładunek był tak wielki, że dotychczas nie rozumiem, jakim sposobem łódź nie zatonęła. Każdy wziął na plecy po tłumoku, po czym ruszyli szybko wzdłuż brzegu i wkrótce straciłem ich z oczu. Trzeba było wrócić do domu; ale przyznam się. że wszystkie te dziwy niepokoiły mnie i z trudem doczekałem się ranka.
Mój Kozak był bardzo zdziwiony, gdy obudziwszy się ujrzał, że jestem całkiem ubrany; jednakże nie powiedziałem mu powodu. Jakiś czas zachwycałem się z okna błękitem nieba usianego poszarpanymi obłoczkami, odległym brzegiem Krymu; który ciągnie się liliową smugą i kończy urwiskiem z bielejącą na jego szczycie latarnią morską, a potem poszedłem do twierdzy Fanagorii, aby dowiedzieć się od komendanta o godzinie mojego odjazdu do Gelendżyku.
Niestety! Komendant nic stanowczego nie mógł mi powiedzieć. Stojące w przystani statki były to statki strażnicze albo handlowe, a te nie rozpoczęły jeszcze nawet załadunku. — Być może, za jakieś trzy, cztery dni zawinie statek pocztowy — rzekł komendant — a wtedy zobaczymy. — Wróciłem do domu ponury i zły. We drzwiach spotkał mnie mój Kozak z wystraszoną miną.
— Źle, wasza wielmożność! — powiedział mi.
— Tak, bracie, Bóg wie, kiedy stąd wyjedziemy! — Wtedy jeszcze bardziej się zatrwożył i nachylając się do mnie szepnął:
— Tu nieczysto! Spotkałem dzisiaj czarnomorskiego uriadnika; znam go, był w zeszłym roku w oddziale; kiedy mu powiedziałem, gdzieśmy się zatrzymali, to on mi mówi: „Tu, bracie, nieczysto, ludzie niedobrzy!..." I rzeczywiście, co to za ślepiec! chodzi wszędzie sam, i na bazar po chleb, i po wodę... Już widać tutaj do tego przywykli.
— No cóż? Czy przynajmniej gospodyni się pokazała?
— Dzisiaj, gdy waszej wielmożności nie było, przyszła starucha, a z nią córka.
— Jaka córka? ona nie ma córki.
— A licho ją wie, co za jedna, skoro nie córka; o, starucha siedzi teraz w swojej chacie.
Wszedłem do lepianki. W piecu dobrze napalono i gotował się na nim obiad, dość suty jak na biedaków. Starucha na wszystkie moje zapytania pdpowiadała, że jest głucha, nie słyszy. Co miałem z nią robić? Zwróciłem się do ślepego, który siedział przed piecem i dokładał chrust do ognia: — Ano, ślepy diabełku — rzekłem wziąwszy go za ucho — gadaj, dokądeś się włóczył po nocy z tobołem, co?... — Nagle mój ślepiec zaczął płakać, krzyczeć, jęczeć: — Kudy ja chodiw?... nikudy nie chodiw... z tobołem? jakim tobołem? — Starucha tym razem usłyszała i jęła gderać: — Co też pan zmyśla, i to jeszcze na kalekę! Czego się pan go czepia? Co on panu zrobił? — Znudziło mnie to i wyszedłem z mocnym postanowieniem znalezienia klucza do tej zagadki.
Zawinąłem się w burkę i siadłem przy murze na kamieniu spoglądając w dal; przede mną roztaczało się wzburzone nocnym sztormem morze i jego jednostajny szum, podobny do gwaru zasypiającego miasta, przypomniał mi dawne lata, przeniósł moje myśli na północ do naszej zimnej stolicy. Kołysany wspomnieniami, zapadłem w półsen... Tak minęło około godziny, a może i więcej... Raptem usłyszałem coś podobnego do pieśni. Istotnie była to pieśń i kobiecy, świeży głosik — ale skąd?... Przysłuchuję się — melodia dziwna, to przeciągła i tęskna to dziarska i żywa. Oglądam się — nie ma dokoła nikogo, słucham znowu — dźwięki padają jak gdyby z nieba. Podniosłem oczy: na dachu mojej chaty stała dziewczyna w sukni w pasy, z rozpuszczonymi warkoczami, istna rusałka. Osłaniając dłonią oczy przed promieniami słońca bac?nie wpatrywała się w dal, to śmiała się i mówiła do siebie, to śpiewała dalej pieśń.
Zapamiętałem słowa tej pieśni od początku do końca:
Jak po wolnych rozłogach —
Po zielonym morzu
Wciąż chodzą okręciki
O białych żagielkach.
Pośród tych okręcików
Moja łódeczka,
Bez nijakiego sprzętu
Krom swych wioseł dwojga.
Burza-li się rozigra —
Stare okręciki
Po morzu się rozpierzchną
Podniósłszy skrzydełka.
Będę morzu się kłaniać
W pas, niziuteńko:
„Nie rusz mi ty, złe morze,
Mojej łódeczki.
Są w tej lichej łódeczce
Rzeczy drogocenne,
Wiezie je w nockę ciemną
Zuch nieustraszony."
Mimo woli przyszło mi na myśl, że w nocy słyszałem ten sam glos; zastanowiłem się przez chwilę, a kiedy znów spojrzałem na dach, dziewczyny już tam nie było. Nagle przebiegła obok mnie nucąc coś innego i strzelając palcami wbiegła do staruchy; tam zaczęła się między nimi kłótnia. Starucha złościła się, a ona się śmiała głośno. Po chwili widzę, biegnie znowu w podskokach moja ondyna; gdy znalazła się na wprost mnie, stanęła i spojrzała mi badawczo w oczy, jak gdyby zdziwiona moją obecnością; potem odwróciła się niedbale i wolno poszła ku przystani. Nie koniec na tym: cały dzień kręciła się koło mojej kwatery; śpiew i skoki nie ustawały. Dziwna istota! W jej twarzy nie było żadnych cech obłędu; przeciwnie, oczy jej rezolutnie i przenikliwie patrzały na mnie; te oczy zdawały się obdarzone jakąś magiczną władzą i za każdym razem jak gdyby oczekiwały pytania. Ale skoro tylko zaczynałem mówić, dziewczyna uciekała uśmiechając się przebiegle.
Stanowczo nie widziałem nigdy podobnej kobiety. Nie była ona zgoła pięknością, ale mam swoje uprzedzenia również co do urody. Było w niej dużo rasy... Rasa u kobiet jak i u koni to wielka rzecz; odkrycie to zrobiła młoda Francja. Ona — tj. rasa, a nie młoda Francja — przeważnie ujawnia: się w chodzie, w rękach, w nogach; nos zwłaszcza dużo znaczy. Kształtny nos jest w Rosji rzadszy od małej nóżki. Moja śpiewaczka wyglądała najwyżej na osiemnaście lat. Niezwykła gibkość jej kibici, szczególne, jej tylko właściwe pochylenie głowy, długie blond włosy, jakiś złocisty odcień z lekka ogorzałej skóry na szyi i ramionach, a zwłaszcza kształtny nos — wszystko to było dla mnie czarujące. Chociaż w jej rzucanych z ukosa spojrzeniach dostrzegałem coś dzikiego i podejrzanego, chociaż w jej uśmiechu było coś nieokreślonego, lecz taka jest siła pewnych upodobań: regularnie zarysowany nos odebrał mi rozum; zdawało mi się, że znalazłem goethowską Mignon, ten kapryśny twór jego niemieckiej wyobraźni; rzeczywiście istniało między nimi duże podobieństwo: te same szybkie przejścia od krańcowej ruchliwości do zupełnego bezruchu, te same zagadkowe powiedzenia, te same skoki, dziwne pieśni...
Pod wieczór, zatrzymawszy ją we drzwiach, wdałem się z nią w taką rozmowę:
— Powiedz no mi, moja śliczna — spytałem — coś ty dzisiaj robiła na dachu? — Patrzyłam, skąd wiatr wieje. — Na co ci to? — Skąd wiatr, stamtąd i szczęście. — Więc co, czy ty pieśnią przywołujesz szczęście? — Gdzie się śpiewa, tam się szczęści. — A jeżeli wyśpiewasz sobie smutek? — No to co? gdzie nie będzie lepiej, tam będzie gorzej, a od złego do dobrego znowu niedaleko. — Któż ciebie wyuczył tej pieśni? — Nikt nie wyuczył; przyjdzie do głowy, zaśpiewam; kto ma usłyszeć, ten usłyszy; a kto nie powinien słyszeć, ten nie zrozumie. — A jak ci na imię, moja śpiewaczko? — Kto chrzcił, ten wie. — A kto chrzcił? — Skąd mogę wiedzieć? — Ach, jaka skryta! A ja coś niecoś dowiedziałem się o tobie — nie zmieniła się na twarzy, nie poruszyła wargami, jak gdyby nie o niej była mowa. — Dowiedziałem się, żeś wczoraj w nocy chodziła na brzeg. — Po czym z całą powagą opowiedziałem jej wszystko, co widziałem, myśląc, że się tym stropi; bynajmniej! Roześmiała się na całe gardło. — Dużo pan. widział, a mało pan wie; a jak pan wie, to niech pan trzyma język za zębami. — A gdyby mi na przykład strzeliło do głowy donieść komendantowi? — i zrobiłem przy tym minę bardzo serio, nawet surową. Nagle skoczyła, zaśpiewała i zniknęła jak ptak wypłoszony z krzaków. Ostatnie moje słowa były zgoła nie na miejscu; wówczas nie podejrzewałem ich wagi, lecz później miałem sposobność ich żałować.
Gdy tylko zapadł zmierzch, kazałem Kozakowi zagrzać wody w imbryku, jak się to robi w czasie marszów, zapaliłem świecę i siadłem przy stole pykając podróżną fajkę. Kończyłem już drugą szklankę herbaty, gdy raptem drzwi skrzypnęły, usłyszałem za sobą lekki szelest sukni i kroków; drgnąłem i odwróciłem się — to była ona, moja ondyna! Usiadła naprzeciwko cicho, w milczeniu, i utkwiła we mnie oczy; nie wiem czemu, lecz wzrok ten wydał mi. się cudnie tkliwy; przypomniał mi jedno z tych spojrzeń, które dawnymi laty tak despotycznie igrały moim życiem. Ona, zdaje się, czekała na pytanie, lecz milczałem, ogarnięty niewytłumaczonym zmieszaniem. Twarz jej pokrywała matowa bladość, ujawniająca wzburzenie duszy; jej ręka bez celu błądziła po stole i zauważyłem, że lekko drży; pierś to podnosiła się wysoko, to znów zdawało się, że dziewczyna wstrzymuje oddech. Ta komedia zaczynała mnie nudzić i byłem gotów najprozaiczniej przerwać milczenie, to jest poczęstować ją szklanką herbaty, gdy nagle zerwała się, owinęła mi ramionami szyję i wilgotny, ognisty pocałunek zamknął mi usta. Pociemniało mi w oczach, zakręciło się w głowie, ścisnąłem ją w objęciach z całą siłą młodzieńczej żądzy, lecz ona jak wąż. wyśliznęła mi się z rąk szepnąwszy do ucha: — Dziś w nocy, gdy wszyscy usną, wyjdź na brzeg — i jak strzała wyleciała z izby. W sieni przewróciła imbryk i świecę stojącą na podłodze. — Bies dziewka! — krzyknął Kozak, który ulokował się na słomie i marzył o tym, żeby się rozgrzać resztkami herbaty. Dopiero wtedy oprzytomniałem.
W jakieś dwie godziny później, gdy na przystani wszystko umilkło, zbudziłem swego Kozaka: — Jeżeli wystrzelę z pistoletu — powiedziałem mu — to biegnij na brzeg. — Wybałuszył oczy i machinalnie odpowiedział: — Rozkaz, wasza wielmożność. — Zatknąłem pistolet za pas i wyszedłem. Oczekiwała mnie na skraju urwiska; jej ubiór był więcej niż lekki, niewielka chustka opasywała giętką kibić.
— Niech pan idzie za mną! — powiedziała wziąwszy mnie za rękę i zaczęliśmy schodzić. Nie rozumiem, jak nie skręciłem karku; na dole poszliśmy na prawo tą samą drogą, którą poprzedniej nocy szedłem za ślepcem. Księżyc jeszcze nie wzeszedł i tylko dwie gwiazdki, niby dwie ratownicze latarnie morskie, błyszczały na granatowym stropie. Ciężkie fale miarowo i równo toczyły się jedna za drugą ledwie podnosząc samotną łódkę przycumowaną do brzegu. — Wejdźmy do łódki — rzekła moja towarzyszka. Wahałem się — nie jestem amatorem sentymentalnych spacerów po morzu; ale nie pora było się cofać. Wskoczyła do łódki, ja za nią i nie zdążyłem się opamiętać, gdy zauważyłem, że płyniemy. — Co to znaczy? — rzekłem gniewnie. — To znaczy — odparła sadzając mnie na ławce i obejmując mnie w pół — to znaczy, że cię kocham... — Jej policzek przywarł do mojego, poczułem na twarzy płomienny oddech. Nagle coś ż pluskiem wpadło do wody: chwyciłem za pas — nie ma pistoletu. O, wtedy okropne podejrzenie wkradło mi się do duszy, a krew uderzyła mi do głowy! Oglądam się — oddaliliśmy się o jakieś pięćdziesiąt sążni od brzegu, a ja nie umiem pływać! Chcę odepchnąć ją od siebie — ona jak kot wczepiła mi się w ubranie i nagle silne pchnięcie omal nie zrzuciło mnie do morza. Łódka zakołysała się, ale "dałem sobie radę i rozpoczęła się między nami rozpaczliwa walka; wściekłość dodawała mi sił, ale rychło spostrzegłem, że jestem mniej zwinny od przeciwnika...
— Czego ty chcesz? — krzyknąłem, mocno ścisnąwszy jej małe ręce; palce jej zachrzęściły, ale nie wydała głosu: jej wężowa natura wytrzymała tę katuszę.
— Widziałeś — odparła —doniesiesz!— i nadludzkim wysiłkiem powaliła mnie na burtę; oboje po pas zwiśliśmy z łódki; jej włosy dotykały wody; chwila była decydująca. Wparłem się kolanem w dno, schwyciłem ją jedną ręką za warkocz, drugą za gardło, ona wypuściła z rąk moje ubranie i w mgnieniu oka rzuciłem ją w fale.
Było już dość ciemno; jej głowa mignęła ze dwa razy wśród morskiej piany; więcej nic nie widziałem...
Na dnie łódki znalazłem połowę starego wiosła i jakoś po długich wysiłkach dotarłem do przystani. Przekradając się brzegiem do mojej chaty mimo woli wpatrywałem się w tę stronę, gdzie w przeddzień ślepiec oczekiwał na nocnego wioślarza; księżyc już się toczył po niebie i wydało mi się, że ktoś w bieli siedzi na brzegu; zakradłem się, podniecony ciekawością, i przyczaiłem się w trawię nad urwistym brzegiem; wysunąwszy trochę głowę mogłem dokładnie widzieć ze skały wszystko, co się działo w dole, i niezbyt się zdziwiłem, lecz niemal ucieszyłem się poznawszy moją rusałkę. Wyżymała morską pianę ze swych długich włosów; mokra koszula oblepiała jej gibką kibić i wysoką
pierś. Wkrótce ukazała się w dali łódka, zbliżyła się szybko jak w przeddzień, wysiadł z niej człowiek w tatarskiej czapie, ale był ostrzyżony po kozacku i za jego skórzanym pasem tkwił duży nóż. — Janko — powiedziała — wszystko przepadło! — Potem rozmowa ich trwała dalej, ale tak cicho, że nic nie mogłem dosłyszeć. — A gdzież ślepy? — rzekł wreszcie Janko podnosząc głos. — Posłałam go —. brzmiała odpowiedź. W kilka minut potem zjawił się ślepiec dźwigając na plecach worek, który włożyli do łódki.
— Słuchaj, ślepy! — rzekł Janko — pilnuj tamtego miejsca... wiesz? tam są bogate towary... powiedz — imienia nie dosłyszałem — że nie jestem już odtąd jego sługą; sprawy wzięły zły obrót, więcej mnie nie zobaczy; teraz niebezpiecznie; pojadę szukać roboty gdzie indziej, a on już takiego chwata nie znajdzie. I powiedz, że gdyby lepiej płacił za trudy, to by go Janko nie rzucił; a mnie wszędzie droga, gdziekolwiek wiatr dmie i morze szumi! —Po chwili milczenia Janko mówił dalej. — Ona pojedzie ze mną; nie może tutaj zostać; starej powiedz, że pora jej umierać, nażyła się, no i dosyć. A nas już więcej nie zobaczy.
— A ja? — odezwał się ślepiec żałosnym głosem.
— Na coś mi ty potrzebny? — brzmiała odpowiedź. Tymczasem moja ondyna wskoczyła do łódki i machnęła na towarzysza ręką; on włożył coś ślepcowi w dłoń, dodał: — Masz, kup sobie pierników. — Tylko tyle? — rzekł ślepiec. — No, masz jeszcze — i rzucona moneta zadzwoniła uderzając o kamień. Ślepiec nie podniósł jej. Janko siadł do łódki; wiatr dął od brzegu; podnieśli mały żagiel i pomknęli. Długo majaczył w księżycowej poświacie biały żagiel między ciemnymi falami; ślepiec wciąż siedział na brzegu i usłyszałem coś jakby szloch: ślepy chłopiec istotnie płakał i to długo, długo... Smutno mi się zrobiło. I po co los rzucił mnie w spokojny krąg zacnych przemytników? Jak kamień, ciśnięty w gładką toń, zmąciłem im spokój i jak kamień o mało sam nie poszedłem na dno!
Wrociłem do domu. W sieni skwierczała dopalająca się świeca na drewnianym talerzu i mój Kozak, wbrew rozkazowi, spał mocnym snem trzymając oburącz karabin. Zostawiłem go w spokoju, wziąłem świecę i wszedłem do izby. Niestety! moja szkatułka, szabla oprawna w srebro, dagestański kindżał — upominek przyjaciela — wszystko zniknęło. Wówczas domyśliłem się, jakie to rzeczy dźwigał przeklęty ślepiec. Zbudziwszy Kozaka dość niegrzecznym kuksańcem, zbeształem go, złościłem się, ale co miałem robić? I czy nie byłoby rzeczą śmieszną skarżyć się władzy, że ślepy chłopiec mnie okradł, a osiemnastoletnia dziewczyna omal nie utopiła? Dzięki Bogu, rankiem zdarzyła się możliwość wyjazdu i opuściłem Tamań. Co stało się ze staruchą i z biednym ślepcem — nie wiem. No i co mnie obchodzą ludzkie radości i niedole, mnie, przejezdnego oficera, do tego jeszcze z dokumentem podróży służbowej...
CZĘŚĆ DRUGA
(Dokończenie dziennika Pieczorina)
II. KSIĘŻNICZKA MERY
11 maja
Wczoraj przyjechałem do Piatigorska, wynająłem mieszkanie na krańcu miasta, w najwyższym punkcie u podnóża Maszuka: podczas burzy chmury będą się opuszczały aż na mój dach. Dzisiaj o piątej rano, gdy otworzyłem okno, pokój wypełnił się zapachem kwiatów rosnących w skromnym ogródku przed domem. Gałązki kwitnących czereśni zaglądają mi do okien i czasami wiatr obsypuje moje biurko ich białymi płatkami. Widok z trzech stron mam cudowny. Od zachodu pięciogłowy Besztu, szarobłękitny jak „ostatnia chmura rozproszonej burzy"; od północy wznosi się Maszuk jak kosmata perska czapa i zasłania całą tę część widnokręgu; patrzeć na wschód weselej: w dole przede mną mieni się barwami czyściutkie nowiutkie miasteczko, szumią źródła lecznicze szumi różnojęzyczny tłum, dalej amfiteatralnie piętrzą się góry coraz bardziej niebieskie i zamglone, a na krańcu horyzontu ciągnie się srebrny łańcuch śnieżnych szczytów, który zaczyna się Kazbekiem, a kończy dwugłowym. Elbrusem... Wesoło żyć w takim kraju! Jakieś krzepiące uczucie rozlewa się po wszystkich żyłach. Powietrze jest czyste i świeże jak pocałunek dziecka; słońce oślniewające, niebo błękitne — czego, zda się, chcieć więcej? po co tu namiętności, pragnienia, żale?... Jednakże już czas. Pójdę do źródła Elżbiety: tam, powiadają, rano zbiera się całe uzdrowiskowe towarzystwo.
Po zejściu do centrum miasta poszedłem bulwarem, gdzie spotkałem kilka smutnych grup powoli idących pod górę; były to przeważnie rodziny stepowych ziemian; tego można się było od razu domyślić po wytartych staromodnych surdutach mężów i po wyszukanych strojach żon i córek; widocznie cała zdrojowa młodzież była już im dokładnie znana, bo popatrzyły na mnie z rozrzewnioną ciekawością: petersburski krój munduru wprowadził je w błąd, ale szybko, poznawszy epolety oficera liniowej piechoty, odwróciły się z oburzeniem.
Żony miejscowych władz, że tak powiem, gospodynie' uzdrowiska były łaskawsze; mają one lornetki z rączką, mniej zwracają uwagi na mundur, przywykły spotykać na Kaukazie pod guzikiem z numerem gorące serce a pod białą czapką wojskową wykształcony umysł. Te damy są bardzo miłe i długo miłe! Co roku zmieniają się ich wielbiciele i w tym leży, być może, sekret ich niezmordowanej uprzejmości. Idąc pod górę wąską ścieżką do źródła Elżbiety minąłem gromadę mężczyzn cywilnych i wojskowych, którzy jak się później dowiedziałem, stanowią specyficzną kastę wśród oczekujących na działanie wód. Piją oni — jednak nie wodę, spacerują mało, asystują damom tylko od niechcenia: grają w karty i skarżą się na nudy. Są to dandysi: zanurzając swoją oplataną szklankę w studzienkę siarczanej wody przybierają akademickie pozy; cywile noszą jasnobłękitne krawaty, a wojskowi wypuszczają zza kołnierza bryże! Wyrażają głęboką pogardę dla dam z prowincji i wzdychają do stołecznych arystokratycznych "salonów, do których nie są dopuszczani.
Oto nareszcie i źródło... Na placyku opodal wybudowano domek z czerwonym dachem nad łazienką, a dalej jest galeria, gdzie się spaceruje podczas deszczu. Kilku rannych oficerów siedziało na ławce podciągnąwszy do siebie kule — bladzi, smutni. Kilka pań chodziło szybkim krokiem tam i z powrotem po placyku oczekując działania wód. Wśród nich było parę ładnych twarzyczek. W alejach winnic pokrywających zbocze Maszuka migały chwilami różnobarwne kapelusiki amatorek samotności we dwoje, ponieważ zawsze obok takiego kapelusika widziałem albo czapkę wojskową, albo szkaradny okrągły kapelusz. Na urwistej skale, gdzie zbudowano pawilon zwany Harfą Eolską, sterczeli miłośnicy widoków i nastawiali lunetę na Elbrus; wśród nich było dwóch guwernerów ze swymi wychowankami, którzy przyjechali leczyć się na skrofuły. Zdyszany zatrzymałem się na skraju góry i oparłszy się o węgieł domku zacząłem się przyglądać malowniczej okolicy, gdy raptem słyszę za sobą znajomy głos:
— Pieczorin! dawno jesteś tutaj?
Obracam się: Grusznicki! Uściskaliśmy się. Poznałem go w pułku podczas działań. Był raniony kulą w nogę i pojechał do wód z tydzień przede mną.
Grusznicki jest junkrem. Dopiero od roku jest w służbie czynnej, dla osobliwszego rodzaju szyku nosi gruby żołnierski płaszcz. Ma żołnierski krzyżyk św. Jerzego. Jest to dobrze zbudowany, śniady brunet, na oko można mu dać dwadzieścia pięć lat, chociaż bodaj czy ma dwadzieścia jeden. Kiedy mówi, odrzuca w tył głowę i co chwila pokręca wąsy lewą ręką, bo prawą ma opartą o kulę. Mówi szybko i górnolotnie. Należy do tych ludzi, którzy no wszystkie okoliczności życiowe mają w pogotowiu napuszone frazesy, których coś, co jest po prostu piękne, nie wzrusza i którzy z całą powagą drapują się w niezwykłe uczucia, wzniosłe namiętności i wyjątkowe cierpienia. Wywoływać efekt — to dla nich rozkosz; podobają się do szaleństwa romantycznym prowincjuszkom. Na stare lata stają się albo statecznymi ziemianami, albo pijakami — niekiedy jednym i drugim. W duszach mają często dużo dobrych cech, ale ani za grosz poezji. Pasją Grusznickiego było deklamować: zasypywał słowami, skoro tylko rozmowa wychodziła z zakresu- zwykłych pojęć; nigdy nie mogłem z nim dyskutować. Nie odpowiada na kontrargumenty, nie słucha tego, co się mówi. Zaledwie jego rozmówca kończy zdanie, zaczyna długą tyradę, rzekomo mającą jakiś związek z tym, co tamten powiedział, lecz w gruncie rzeczy jest ona tylko dalszym ciągiem jego własnych słów.
Jest dosyć dowcipny: jego epigramy są często zabawne, ale nigdy nie bywają celne i cięte; nikogo nie zabija jednym słowem; nie zna ludzi i ich słabych stron, ponieważ całe życie zajmował się tylko sobą. Celem jego jest stać się bohaterem romansu. Tak często starał się przekonać innych o tym, że jest istotą nie stworzoną dla świata, skazaną na jakieś utajone cierpienia, że sam siebie prawie o tym przekonał. Dlatego to z taką dumą nosi swój gruby żołnierski płaszcz. Przejrzałem go i on mnie za to nie lubi, choć zewnętrznie jesteśmy w najlepszych przyjacielskich stosunkach. Grusznicki słynie jako wzór męstwa; widziałem go w akcji: macha szablą, krzyczy i rzuca się naprzód zmrużywszy oczy. To męstwo jest jakieś nie bardzo rosyjskie.
Ja również go nie lubię: czuję, że on i ja zderzymy się kiedyś na wąskiej drodze i że dla jednego z nas to się źle skończy.
Przyjazd Grusznickiego na Kaukaz to również skutek jego romantycznego fanatyzmu: jestem przekonany, że w przeddzień wyjazdu z ojcowskiej wsi mówił z grobową miną jakiejś przystojnej sąsiadce, że jedzie nie po prostu służyć w wojsku, lecz że szuka śmierci, ponieważ... w tym miejscu zapewne zasłonił oczy ręką i mówił dalej tak: „Nie, pani (lub tyś) nie powinna tego wiedzieć! Pani czysta dusza wzdrygnie się! I po co? Czym jestem dla pani? Czy mnie pani zrozumie?..." i tak dalej.
Sam mi mówił, że przyczyna, która go skłoniła do wstąpienia do K...go pułku, pozostanie wieczną tajemnicą między nim a niebiosami.
Zresztą, w chwilach gdy zrzuca tragiczną opończę, Grusznicki jest dość miły i zabawny. Ciekaw byłbym widzieć go w towarzystwie kobiet: to się dopiero musi wysilać!
Spotkaliśmy się jako starzy, dobrzy znajomi. Zacząłem rozpytywać go o tryb życia w uzdrowisku i o godne uwagi osoby.
— Żyjemy dość prozaicznie — rzekł z westchnieniem — pijący rano wody są ospali jak wszyscy chorzy, a pijący wino wieczorami są nieznośni jak wszyscy zdrowi. Kobiecego towarzystwa nie brak, tylko że mała z niego pociecha: grają w wista, źle się ubierają i okropnie mówią po francusku. W tym roku z Moskwy jest tylko księżna Ligowska z córką; ale nie znam ich. Mój żołnierski płaszcz to piętno. Współczucie, które wzbudza, jest dotkliwe jak jałmużna.
W tej samej chwili przeszły koło nas do źródła dwie panie: jedna w starszym wieku, druga młodziutka, zgrabna. Nie przyjrzałem się ich twarzom, bo przeszkadzały w tym kapelusze, ale obie były ubrane według reguł najlepszego smaku: nic zbędnego. Młoda miała na sobie suknię gris-de-perles* (*perłową) wysoko zapiętą; lekka jedwabna chusteczka otaczała gibką szyję. Buciki couleur puce* (*barwy ciemnobrązowej) obciskały w kostce jej szczupłą nóżkę tak wdzięcznie, że nawet niewtajemniczony w arkana piękna niechybnie wykrzyknąłby „ach!", choćby tylko ze zdziwienia. Jej lekki, lecz szlachetny chód miał w sobie coś dziewiczego, wymykającego się określeniu, ale zrozumiałego dla wzroku. Kiedy przeszła koło nas, powiało od niej tym subtelnym aromatem, jakim pachnie niekiedy liścik kochanej kobiety.
— To księżna Ligowska — rzekł Grusznicki — a z nią jej córka Mery, tak ją nazywa na modłę angielską. Są tutaj dopiero od trzech dni.
— Jednakże już znasz jej imię?
— Tak, słyszałem przypadkiem — odpowiedział czerwieniąc się — przyznam się, że nie pragnę się z nimi zaznajomić. Ta dumna arystokracja patrzy na nas, żołnierzy liniowych, jak na dzikusów. I co ich to może obchodzić, czy jest umysł pod czapką z numerem, a serce pod grubym szynelem?
— Biedny szynel! — powiedziałem z ironicznym uśmiechem — a kto to jest ten pan, który do nich podchodzi i tak usłużnie podaje im szklanki?
— O! to moskiewski dandys, Rajewicz! Gracz: to od razu widać po ogromnej złotej dewizce wijącej się na jego błękitnej kamizelce. I co za gruba laska, jak u Robinsona Kruzoe! No i broda modnie strzyżona, i uczesanie a la moujik!* (*po chłopsku)
— Jesteś zły na cały rodzaj ludzki.
— I mam za co...
— O! czyżby?
Tymczasem panie odeszły od źródła i zrównały się z nami. Grusznicki zdążył przybrać przy pomocy kuli dramatyczną pozę i odpowiedział mi głośno:
— Mon cher, je hais les hommes pour ne pas les mepriser, car autrement la vie serait une farce trop degoutante.* (* Mój kochany, nienawidzę ludzi, aby nimi nie gardzić, bo inaczej życie byłoby zbyt obmierzłą farsą)
Ładna księżniczka obejrzała się i obdarzyła mówcę długim, zaciekawionym spojrzeniem. Trudno było określić, co wyrażało to spojrzenie, lecz nie było drwiące, czego mu w duchu z całego serca powinszowałem.
— Tak, księżniczka Mery jest śliczna — powiedziałem mu. — Ma takie aksamitne oczy, właśnie aksamitne: radzę ci przywłaszczyć sobie to określenie mówiąc o jej oczach; dolne i górne rzęsy są tak długie, że promienie słońca nie odbijają się w jej źrenicach. Lubię te oczy bez blasku: są takie miękkie, patrzą tak, jakby człowieka głaskały... Zresztą zdaje się, że w jej twarzy to tylko jest ładne. A czy ma białe zęby? To bardzo ważne! 'szkoda, że nie uśmiechnęła się słysząc twoje wspaniałe zdanie.
— Mówisz o ładnej kobiecie jak o angielskim koniu — rzekł z oburzeniem Grusznicki:
— Mon cher — odpowiedziałem mu starając się wpaść w jego ton — je meprise les femmes pour ne pas les aimer, car autrement la vie serait un melodrame trop ridicule.* (* Mój kochany... pogardzam kobietami, aby ich nie kochać, bo inaczej życie byłoby zbyt śmiesznym melodramatem)
Odwróciłem się i odszedłem od niego. Z pół godziny spacerowałem po alejach winnic, po wapiennych skałach i zwisających spośród nich zaroślach. Robiło się gorąco, więc pośpieszyłem do domu. Przechodząc obok siarczanego źródła, zatrzymałem się przed krytą galerią, żeby chwilę odetchnąć w jej cieniu, i to pozwoliło mi być świadkiem dość ciekawej sceny. Osoby biorące w niej udział były rozmieszczone w taki oto sposób: Księżna siedziała z moskiewskim dandysem na ławce w krytej galerii i oboje byli zajęci poważną, zdaje się, rozmową.
Księżniczka wypiwszy już prawdopodobnie ostatnią szklankę przechadzała się w zadumie koło źródła. Grusznicki stał przy samym źródle; na placyku nie było nikogo więcej.
Podszedłem bliżej i schowałem się za róg galerii; W owej chwili Grusznicki upuścił swoją szklankę na piasek i usiłował schylić się, żeby ją podnieść: chora noga mu przeszkadzałaś Biedaczysko! próbował na różne sposoby, opierając się na kuli, i wciąż na próżno. Na jego wyrazistej twarzy malowało się istotnie cierpienie. Księżniczka Mery widziała to wszystko lepiej ode mnie. Podskoczyła ku niemu lżejsza niż ptaszek, schyliła się, podniosła szklankę i podała mu ruchem pełnym niewysłowionego wdzięku; potem okropnie się zarumieniła, obejrzała na galerię i upewniwszy się, że marna nic nie widziała, natychmiast się chyba uspokoiła. Gdy Grusznicki otworzył usta, by jej podziękować, była już daleko. Po chwili wyszła z galerii z matką i dandysem, ale przechodząc obok Grusznickiego przybrała minę bardzo godną i poważną — nawet się nie obejrzała, nawet nie zauważyła namiętnego spojrzenia, którym ją odprowadzał długo, dopóki zeszedłszy z góry nie zniknęła za młodymi lipami bulwaru... Ale oto mignął jej kapelusik; gdy przechodząc przez ulicę wbiegła do jednego z (najokazalszych domów Piatigorska. Za nią szła księżna i przy bramie pożegnała się z Rajewiczem.
Dopiero wówczas biedny, namiętny junkier zauważył moją obecność.
— Widziałeś? — rzekł mocno ściskając mi rękę — to po prostu anioł!
— Dlaczego? — zapytałem z rozbrajająco naiwną miną.
— Czyżbyś nie widział?
— Owszem, widziałem: podniosła twoją szklankę. Gdyby tam był stróż, zrobiłby to samo i z jeszcze większym pośpiechem, spodziewając się napiwku. Zresztą zupełnie zrozumiałe, że zrobiło jej się ciebie żal: tak okropnie się wykrzywiłeś, kiedy oparłeś się na przestrzelonej nodze...
— I nie byłeś ani trochę wzruszony patrząc na nią, w. chwili gdy dusza jaśniała na jej twarzy?...
— Nie.
Kłamałem; ale chciało mi się go pozłościć. Mam w sobie wrodzoną pasję przekory; całe moje życie było tylko łańcuchem smutnych i niefortunnych aktów sprzeciwiania się sercu lub rozsądkowi. Obecność entuzjasty mrozi mnie tak, jak częste obcowanie z apatycznym flegmatykiem zrobiłoby ze mnie, sądzę, zapalonego marzyciela. Przyznam się jeszcze, że uczucie nieprzyjemne, lecz znane, przeszyło z lekka w owej chwili moje serce: tym uczuciem była zazdrość; mówię śmiało „zazdrość", bo przywykłem przyznawać się przed sobą do wszystkiego; a bodaj czy znajdzie się młody człowiek, który spotkawszy ładną kobietę — jeśli ta kobieta przykuła jego próżniaczą uwagę i nagle (przy nim wyróżniła innego, równie jej nie znanego — czy znajdzie się, powiadam, młody człowiek, oczywiście taki, co żył w wielkim świecie i przywykł dogadzać swej miłości własnej, którego by to nie dotknęło niemile.
Milcząc zeszliśmy z Grusznickim z góry i poszliśmy bulwarem mimo okien domu, gdzie zniknęła nasza piękność. Siedziała przy oknie. Grusznicki szarpnął mnie za rękę i rzucił na nią mętnie tkliwe spojrzenie, jedno z tych, które tak mało działają na kobiety. Skierowałem na nią lornetkę i zauważyłem, że ona na jego spojrzenie odpowiedziała uśmiechem, a moja zuchwała lornetka rozgniewała ją nie na żarty. I rzeczywiście, jak śmie kaukaski oficer liniowy przyglądać się przez szkiełko moskiewskiej księżniczce?...
13 maja
Dziś rano był u mnie doktor; nazywa się Werner, ale to Rosjanin. Co w tym dziwnego? Znałem pewnego. Iwanowa, który był Niemcem.
Werner jest człowiekiem nieprzeciętnym z wielu względów. Sceptyk i materialista, jak prawie wszyscy medycy, a zarażeni poetą, i to poeta nie na żarty: w czynach — zawsze, i często w słowach," chociaż przez całe życie nie napisał nawet jednej strofy. Studiował wszystkie żywe struny ludzkiego serca, jak się studiuje żyły trupa, ale nigdy nie potrafi wykorzystać swej wiedzy: tak czasami znakomity anatom nie umie wyleczyć gorączki! Werner zazwyczaj drwił ze swych pacjentów cichaczem; ale widziałem kiedyś, jak płakał nad umierającym żołnierzem... Był biedny, marzył o milionach, a dla pieniędzy palcem by nie ruszył; mówił mi kiedyś, że prędzej wyświadczy przysługę wrogowi niż przyjacielowi, bo to znaczyłoby sprzedawać swoje dobre uczynki, gdy tymczasem nienawiść wzmaga się jeszcze w miarę wielkoduszności przeciwnika. Miał cięty język: opatrzony etykietą jego epigramatu, niejeden poczciwiec zasłynął jako pospolity dureń; jego rywale, zawistni lekarze zdrojowi, rozpuścili słuchy, jakoby przedstawiał w karykaturze swoich pacjentów — pacjenci wściekli się i prawie wszyscy go opuścili. Dobrzy znajomi Wernera, to jest wszyscy naprawdę porządni ludzie pełniący służbę na Kaukazie, na próżno starali się przywrócić mu utracone zaufanie.
Powierzchowność jego należała do tych, które na pierwszy rzut oka sprawiają nieprzyjemne wrażenie, ale podobają się później, gdy oko nauczy się dostrzegać w nieregularnych rysach odbicie duszy doświadczonej i wzniosłej. Bywały przykłady, że kobiety kochały się w takich ludziach do szaleństwa i wolały ich brzydotę od urody świeżych i różowych Endymionów; należy oddać kobietom sprawiedliwość: mają one instynkt duchowego piękna; dlatego to, być może, ludzie podobni do Wernera tak namiętnie kochają kobiety.
Werner był małego wzrostu, chudy i słaby jak dziecko; jedną nogę miał krótszą jak Byron; głowa jego wydawała się ogromna w porównaniu z tułowiem; strzygł włosy przy skórze i nierówności jego czaszki, w ten sposób obnażone, zdumiałyby frenologa dziwnym splotem sprzecznych skłonności. Jego małe czarne oczy, zawsze niespokojne, starały się przeniknąć myśli tego, który z nim rozmawiał. W jego ubiorze widać było smak i schludność; chude, żylaste, małe ręce paradowały w rękawiczkach słomkowego koloru. Surdut, krawat i kamizelka były zawsze czarne. Młodzież przezwała go Mefistofelesem; udawał, że się za to przezwisko gniewa, lecz w gruncie rzeczy schlebiało ono jego miłości własnej. Zrozumieliśmy się nawzajem i szybkośmy się zżyli, do przyjaźni bowiem jestem niezdolny: z dwóch przyjaciół zawsze jeden jest niewolnikiem drugiego, choć często żaden z nich się do tego sam sobie nie przyzna; niewolnikiem być nie potrafię, a rozkazywać w tym wypadku to nużący wysiłek, gdyż trzeba jednocześnie i oszukiwać; a poza tym mam lokajów i pieniądze! Oto, w jaki sposób zbliżyliśmy się: Spotkałem Wernera w S. wśród licznego i. gwarnego grona młodzieży; rozmowa przybrała pod koniec wieczoru kierunek filozoficzno-metafizyczny; dyskutowano o przekonaniach: każdy był przekonany o różnych różnościach.
— Co do mnie, to jestem przekonany tylko o jednym... — rzekł doktor.
— O czym mianowicie? — zapytałem pragnąc poznać opinię człowieka, który dotychczas milczał.
— O tym — odparł — że wcześniej czy później, pewnego pięknego poranku umrę.
— Jestem od pana bogatszy — powiedziałem — mam prócz tego jeszcze jedno przekonanie, to mianowicie, że pewnego paskudnego wieczoru miałem nieszczęście się urodzić.
Wszyscy uznali, że mówimy bzdury, a doprawdy nikt z nich nic mądrzejszego nie powiedział. Od tej chwili odnaleźliśmy się nawzajem w tłumie. Często spotykaliśmy się i rozprawialiśmy we dwóch na tematy oderwane bardzo poważnie, póki nie zauważyliśmy obaj, że wzajemnie przed sobą udajemy. Wówczas, spojrzawszy sobie znacząco w oczy, jak to według Cycerona czynili rzymscy augurowie, zaczynaliśmy się śmiać i uśmiawszy się do syta rozstawaliśmy się, radzi z dobrze spędzonego wieczoru.
Leżałem na kanapie, z rękami pod głową, wlepiwszy oczy w sufit, kiedy Werner wszedł do mego pokoju. Siadł w fotelu, laskę postawił w kącie i oznajmił, że na dworze jest upał. Odpowiedziałem, że mi muchy dokuczają — i umilkliśmy obaj.
— Zważ, drogi doktorze — rzekłem — że bez głupców byłoby na świecie bardzo nudno... Niech pan pomyśli, jest nas tu dwoje mądrych ludzi; wiemy z góry, że o wszystkim można dyskutować do nieskończoności, i dlatego nie dyskutujemy; znamy wzajemnie prawie wszystkie nasze tajemne myśli; jedno słowo to dla nas cała opowieść; widzimy zalążek każdego naszego uczucia poprzez potrójną łuskę. To, co smutne, jest dla nas śmieszne, to, co śmieszne — żałosne, a w ogóle, prawdę mówiąc, wszystko jest nam dość obojętne prócz nas samych. A więc nie może być między nami wymiany uczuć i myśli: wiemy nawzajem o sobie wszystko, co chcemy wiedzieć, i więcej wiedzieć nie chcemy; pozostaje nam jedno: dzielić się nowinami. Niechże mi pan powie jakąś nowinę.
Zmęczony długim mówieniem, zamknąłem oczy i ziewnąłem.
Odpowiedział po namyśle: — W pańskim galimatiasie jest jednakże pewna myśl.
— Dwie! — odpowiedziałem.
— Niech mi pan powie jedną, ja sam powiem drugą.
— Dobrze, niech pan zaczyna! — rzekłem w dalszym ciągu patrząc na sufit i uśmiechając się w duchu.
— Pan chciałby wiedzieć jakieś szczegóły o kimś, kto przyjechał do uzdrowiska, i nawet zgaduję, o kogo panu chodzi, ponieważ pytano tam już o pana.
— Doktorze! stanowczo nie możemy ze sobą rozmawiać: czytamy nawzajem w swoich duszach.
— Teraz druga...
— Druga myśl jest taka: chciałem zmusić pana do opowiedzenia czegoś; po pierwsze dlatego, że słuchać jest rzeczą mniej męczącą; po drugie, nie ma możliwości powiedzenia wówczas czegoś niepotrzebnego; po trzecie, można dowiedzieć się cudzej tajemnicy; po czwarte dlatego, że tacy mądrzy ludzie jak pan wolą słuchaczy niż narratorów. Teraz do rzeczy; co panu powiedziała o mnie księżna Ligowska?
— Pan jest bardzo pewny, że to księżna... a nie księżniczka?...
— Jestem zupełnie pewny.
— Dlaczego?
— Dlatego, że księżniczka pytała o Grusznickiego.
— Ma pan dużą zdolność wyciągania wniosków. Księżniczka powiedziała, iż jest pewna, że ten młody człowiek w żołnierskim płaszczu jest żołnierzem, bo został zdegradowany za pojedynek...
— Mam nadzieję, że pan pozostawił jej to przyjemne złudzenie.
— Oczywiście.
— Zaczątek jest! — zawołałem zachwycony — postaramy się o rozwiązanie tej komedii. Najwyraźniej los dba o to, żebym się nie nudził. — Przeczuwam — rzekł doktor — że biedny Grusznicki stanie się pańską ofiarą.
— Co dalej, doktorze...
— Księżna powiedziała, że zna pana z widzenia. Zaznaczyłem, że pewno spotykała pana w Petersburgu, gdzieś w towarzystwie... wymieniłem pańskie nazwisko... Było jej znane. Pańskie dzieje narobiły tam, zdaje się, dużo hałasu... Księżna zaczęła opowiadać o pańskich przygodach, dodając zapewne do plotek towarzyskich swoje uwagi... Córka słuchała z zaciekawieniem. W jej wyobraźni stał się pan bohaterem powieściowym w nowym guście... Nie przeczyłem księżnej, chociaż wiedziałem, że mówi głupstwa.
— Zacny przyjacielu! — rzekłem podając mu rękę. Doktor uścisnął ją wymownie i mówił dalej:
— Jeżeli pan chce, przedstawię pana.
— Na miły Bóg! — rzekłem klasnąwszy w dłonie — czyż bohaterów się przedstawia? Oni zawierają znajomość nie inaczej jak ratując swą bogdankę od nieuchronnej śmierci...
— I pan rzeczywiście chce zalecać się do księżniczki?
— Nic podobnego! Wręcz przeciwnie!... Doktorze, nareszcie triumfuję: pan mnie nie rozumie!... To mnie zresztą martwi, doktorze — ciągnąłem dalej po chwili milczenia — nigdy sam nie odsłaniam swych tajemnic, a ogromnie lubię, żeby je odgadywano, ponieważ w ten sposób zawsze mogę się w razie czego ich wyprzeć. Jednakże musi mi pan opisać mamę z córeczką. Co to za ludzie?
— Po pierwsze, księżna to kobieta czterdziestopięcioletnia — odpowiedział Werner — ma doskonały żołądek, ale krew zepsutą: czerwone plamy na policzkach. Drugą połowę swego życia spędziła w Moskwie i tam w bezczynności roztyła się. Lubi nieprzystojne anegdoty i sama mówi czasem nieprzyzwoite rzeczy, gdy córki nie ma w pokoju. Oznajmiła mi, że jej córka jest niewinna jak gołąb. A mnie co do tego?... Chciałem jej odpowiedzieć, żeby była spokojna; nikomu o tym nie powiem! Księżna leczy się na reumatyzm, a córka Bóg wie na co; kazałem obu pić po dwie szklanki dziennie wody siarczanej i kąpać się dwa razy tygodniowo w rozcieńczonej wodzie ze źródła. Księżna, zdaje się, nie nawykła do rozkazywania, żywi szacunek dla rozumu i wiedzy córeczki, która czytała Byrona po angielsku i zna algebrę: widocznie w Moskwie panny stały się sawantkami i dobrze robią, słowo daję! Nasi mężczyźni na ogół są tak nieuprzejmi, że kokietowanie ich musi być nieznośne dla kobiety kulturalnej. Księżna bardzo lubi młodych ludzi; księżniczka patrzy na nich z pewną pogardą; moskiewskie nawyki! One w Moskwie łase są tylko na czterdziestoletnich dowcipnisiów.
— A był pan w Moskwie, doktorze?
— Owszem, miałem tam jaką taką praktykę.
— Niech pan mówi dalej.
— Powiedziałem chyba wszystko... Aha! jeszcze coś: księżna, zdaje się, lubi rozprawiać o uczuciach, namiętnościach itd... Spędziła jedną zimę w Petersburgu i Petersburg jej się nie podobał, zwłaszcza towarzystwo: widocznie przyjęto ją chłodno.
— Nie spotkał pan tam dzisiaj nikogo?
— Przeciwnie; był jeden adiutant, jeden sztywny oficer gwardii i jakaś dama z nowoprzybyłych, krewna księżnej ze strony męża, bardzo ładna, ale bardzo, zdaje się, chora... Czy nie spotkał jej pan przy źródle? — średniego wzrostu, blondynka o regularnych rysach, cera suchotnicza, a na prawym policzku znamię. Uderzyło mnie, jaka to pełna wyrazu twarz.
— Znamię? — bąknąłem przez zęby. — Czyżby?
Doktor spojrzał na mnie i rzekł uroczyście, położywszy mi rękę na sercu: — Pan ją zna... — Serce istotnie biło mi silniej niż zwykle.
— Teraz na pana kolej triumfować! — rzekłem — ale liczę na pana: pan mnie nie zdradzi. Jeszcze jej nie. widziałem, ale jestem pewny, z opisu pana poznaję kobietę, którą niegdyś kochałem... Niech pan jej nie mówi o mnie ani słowa; jeżeli ona zapyta, niech pan mówi o mnie jak najgorzej.
— Zgoda! — rzekł Werner wzruszywszy ramionami. Gdy wyszedł, straszny smutek ścisnął mi serce. Czy to los zetknął nas znowu na Kaukazie, czy. też ona umyślnie tu przyjechała wiedząc, że mnie spotka?... Jak się spotkamy?... I czy to istotnie ona?... Moje przeczucia nigdy mnie nie zawodziły. Nie ma na świecie człowieka, nad którym przeszłość posiadałaby taką władzę jak nade mną. Wszelkie przypomnienie minionego smutku lub radości boleśnie godzi w moją duszę i wydobywa z niej wciąż te same dźwięki... Mam głupią naturę: nie nie zapominam — nic!
Po obiedzie, około szóstej, poszedłem na bulwar: były tam tłumy; księżna z księżniczką siedziały na ławce, otoczone młodzieżą, która prawiła im komplementy na wyścigi. Usiadłem na innej ławce, w pewnej odległości, zatrzymałem dwóch znajomych oficerów z pułku D... i zacząłem im coś opowiadać; widocznie było to zabawne, bo śmiali się jak wariaci. Ciekawość zwabiła ku mnie tego i owego z grupy otaczającej księżniczkę; stopniowo wszyscy ją opuścili i przyłączyli się do mojego kółka. Nie przestawałem mówić: moje anegdoty były tak mądre, że aż głupie; drwiny z mijających nas oryginałów złośliwe do okrucieństwa... Bawiłem tak publiczność aż do zachodu słońca. — Kilka razy księżniczka pod rękę z matką przechodziła koło mnie w towarzystwie jakiegoś kulawego staruszka; kilka razy jej spojrzenie zatrzymując się na mnie usiłowało wyrazić obojętność, a wyrażało irytację...
— Co on panu opowiadał? — spytała jednego z młodych ludzi, który przez grzeczność do niej wrócił — zapewne bardzo interesującą historię, swoje bohaterskie czyny w bitwach? — Powiedziała to dość głośno mając prawdopodobnie zamiar dotknąć mnie tym. „Aha! — pomyślałem — nie na żarty się gniewasz, miła księżniczko; poczekaj, to jeszcze nie koniec!"
Grusznicki obserwował ją jak drapieżny zwierz i nie spuszczał z niej oczu: założę się, iż jutro poprosi, żeby go ktoś przedstawił księżnej. Bardzo będzie z tego rada, bo się nudzi.
16 maja
W ciągu dwóch dni moje sprawy ogromnie się posunęły naprzód. Księżniczka stanowczo mnie nienawidzi, powtarzano mi już dwa, trzy epigramaty pod moim adresem, dość uszczypliwe, ale zarazem bardzo pochlebne. Strasznie ją dziwi, że ja, który przywykłem do dobrego towarzystwa, którego łączą bliskie stosunki z jej petersburskimi kuzynkami i ciotkami, nie staram się z nią zaznajomić. Spotykamy się codziennie przy zdroju, na bulwarze, ze wszystkich sił staram się o to, żeby odciągać jej wielbicieli, świetnych adiutantów, bladych młodych ludzi z Moskwy i innych — i to mi się prawie zawsze udaje. Zawsze nienawidziłem przyjmowania gości: teraz mam co dzień pełen dom, jedzą obiad, kolację, grają w karty — i niestety, mój szampan triumfuje nad siłą jej magnetycznych oczek!
Wczoraj spotkałem ją w sklepie Czełachowa; traktowała o kupno prześlicznego perskiego dywanu. Księżniczka prosiła mateczkę, żeby nie żałowała pieniędzy: ten dywan tak by ozdobił jej gabinet!... Dałem 40 rubli więcej i kupiłem go; byłem za to wynagrodzony spojrzeniem, w którym błyszczała zachwycająca wściekłość. W porze obiadowej kazałem umyślnie przeprowadzić pod jej oknami swego czerkieskiego wierzchowca okrytego tym dywanem. Werner był wtedy u nich i mówił mi, że efekt tej sceny był arcydramatyczny. Księżniczka chce ogłosić przeciw mnie pospolite ruszenie; zauważyłem nawet, że już dwaj adiutanci w jej obecności kłaniają mi się bardzo chłodno, jednakże codziennie bywają u mnie na obiedzie.
Grusznicki przybrał tajemniczy wygląd: chodzi z rękami założonymi do tyłu i nikogo nie poznaje; noga nagle przestała mu dolegać: zaledwie trochę utyka. Znalazł okazję wszczęcia rozmowy z księżną i powiedzenia księżniczce jakiegoś komplementu; księżniczka jest widocznie niezbyt wybredna, bo odtąd odpowiada na jego ukłon bardzo miłym uśmiechem.
— A ty stanowczo nie chcesz się zaznajomić z Ligowskimi? — zapytał mnie wczoraj.
— Stanowczo.
— Zlituj się! najprzyjemniejszy dom w uzdrowisku! Całe najlepsze tutejsze towarzystwo...
— Mój drogi, mnie i nietutejsze strasznie obrzydło. A ty u nich bywasz?
— Jeszcze nie; rozmawiałem ze dwa razy z księżniczką, nie więcej; i wiesz, jakoś nie wypada wpraszać Się do czyjegoś domu, chociaż tutaj to jest przyjęte... Co innego, gdybym nosił epolety.
— Ależ zmiłuj się! przecie tak jesteś o wiele bardziej interesujący! Po prostu nie umiesz wykorzystać swej pomyślnej sytuacji... Przecie płaszcz żołnierski w oczach każdej sentymentalnej panienki czyni cię bohaterem, męczennikiem.
Grusznicki uśmiechnął się, zadowolony z siebie.
— Pleciesz! — powiedział.
— Jestem przekonany — mówiłem dalej — że księżniczka już się w tobie zakochała.
Zaczerwienił się po uszy i napuszył się. O miłości własna! jesteś dźwignią, którą Archimedes chciał ruszyć z miejsca kulę ziemską.
— Ciebie się wciąż żarty trzymają! — rzekł udając zagniewanego — po pierwsze, ona mnie tak mało jeszcze zna...
— Kobiety kochają tylko tych, których nie znają.
— Przecie ja wcale nie pretenduję do tego, żeby się jej podobać: po prostu chcę poznać przyjemny dom i byłoby bardzo śmieszne, gdybym miał jakieś nadzieje... Wy na przykład to co innego! wy, petersburscy zdobywcy: wystarczy wam spojrzeć, a kobiety już topnieją... A czy ty wiesz, co księżniczka o tobie mówiła?...
— Co? to ona już z tobą o mnie mówiła?
— Nie ciesz się jednak. Kiedyś przypadkowo wszcząłem z nią rozmową przy zdroju i nie zamieniliśmy jeszcze trzech słów, jak zapytała: „Kto to jest ten pan, który ma takie nieprzyjemne, ponure spojrzenie? Był z panem wtedy..."Zarumieniła się i nie chciała wymienić dnia, przypomniawszy sobie swój miły odruch. „Nie potrzebuje pani mówić, co to za dzień — odpowiedziałem jej — wiecznie będzie dla mnie pamiętny... Mój przyjaciel, Pieczorin!" Nie mogę ci powinszować: masz u niej złą markę... A doprawdy szkoda! Bo Mery jest bardzo miła!...
Trzeba nadmienić, że Grusznicki należy do tych ludzi, którzy mówiąc o kobiecie bardzo mało sobie znanej, nazywają ją moja Mery, moja Sophie, jeżeli miała szczęście im się podobać.
Przybrałem poważną minę i odpowiedziałem mu:
— Tak, jest niebrzydka... Ale strzeż się, Grusznicki!: Rosyjskie panny żywią się przeważnie tylko miłością, platoniczną nie łącząc jej z myślą o zamążpójściu; a miłość platoniczna najwięcej ma w sobie niepokoju. Księżniczka, zdaje się, należy do kobiet, które chcą, by je zabawiano; jeżeli przez dwie minuty z rzędu będzie jej z tobą nudno, przepadłeś z kretesem; twoje milczenie powinno podniecać jej ciekawość, twoja rozmowa nigdy nie zaspokajać tej ciekawości całkowicie; musisz ją nieustannie niepokoić; dla ciebie zlekceważy dziesięć razy publicznie opinię i nazwie to ofiarą, i żeby sobie to wynagrodzić, zacznie cię dręczyć, a potem po prostu powie, że cię znieść nie może. Jeżeli nie zdobędziesz nad nią władzy, to nawet jej pierwszy pocałunek nie da ci prawa do drugiego; nakokietuje się do woli, a po dwóch latach wyjdzie za mąż za poczwarę przez posłuszeństwo dla mamy i zacznie sobie wmawiać, że jest nieszczęśliwa, że jednego tylko człowieka kochała, to jest ciebie, ale że niebiosa nie chciały połączyć jej z tobą, ponieważ nosiłeś żołnierski płaszcz, choć pod tym grubym, szarym płaszczem biło serce namiętne i szlachetne...
Grusznicki uderzył pięścią w stół i zaczął chodzić tam i z powrotem po pokoju.
Śmiałem się w duchu i nawet ze dwa razy uśmiechnąłem się, lecz on na szczęście tego nie zauważył. Oczywiście, jest zakochany, bo stał się jeszcze bardziej łatwowierny niż dawniej; zaczął nawet nosić ma palcu srebrny pierścionek miejscowego wyrobu z czarną emalią: pierścionek ten wydał mi się podejrzany... Zacząłem mu się przyglądać i co znalazłem?... imię Mery było wyryte drobnymi literami na wewnętrznej stronie pierścionka, a obok — data owego dnia, w którym ona podniosła sławetną szklankę. Zataiłem swoje odkrycie; nie chcę wymuszać od niego wyznań; chcę, żeby sam wybrał mnie sobie na powiernika — wtedy dopiero będę miał używanie!
Dzisiaj wstałem późno; przychodzę do, zdroju —nie ma już nikogo. Robiło się gorąco; białe kudłate chmurki szybko ciągnęły od śnieżnych gór zapowiadając burzę; głowa Maszuka dymiła jak zgaszona pochodnia; dokoła niego wiły się i pełzały jak węże szare kłaki obłoków zatrzymane w drodze, jakby zaczepiły się o jego cierniste zarośla. Powietrze było nasycone elektrycznością. Zapuściłem się w aleję winnic wiodącą do groty; było mi smutno. Myślałem o tej młodej kobiecie ze. znamieniem na policzku, o której mówił mi doktor... Po co ona tu jest? I czy to ona? I dlaczego myślę, że to ona? I dlaczego nawet tak jestem tego pewny? Czyż mało jest kobiet ze znamieniem na policzku? — Rozmyślając w ten sposób podszedłem do groty. Patrzę: w chłodnym cieniu jej sklepienia na kamiennej ławce siedzi kobieta w słomkowym kapelusiku, owinięta w czarny szal, z opuszczoną na piersi głową; kapelusik zasłaniał jej twarz. Już chciałem zawrócić, aby nie zakłócać jej marzeń, gdy spojrzała na mnie.
— Wiera! — zawołałem mimo woli.
Drgnęła i zbladła. — Wiedziałam, że pan jest tutaj — rzekła. Siadłem przy niej i wziąłem ją za rękę. Dawno zapomniane drżenie wstrząsnęło mną całym na dźwięk tego miłego głosu; spojrzała mi w oczy swoimi głębokimi i spokojnymi oczami: wyrażały nieufność i jakby wyrzut.
— Dawnośmy się nie widzieli — powiedziałem.
— Dawno, i zmieniliśmy się oboje pod wielu względami.
— A więc już mnie nie kochasz!...
— Wyszłam za mąż!... — powiedziała.
— Znowu? Jednakże kilka lat temu ten powód także istniał, a mimo to...
Wyrwała swoją rękę z mojej, policzki jej zapłonęły.
— Może kochasz swego drugiego męża?...
Nie odpowiedziała i odwróciła się.
— Albo może jest bardzo zazdrosny? Milczenie.
— No cóż? Jest młody, przystojny, zapewne bogaty, więc boisz się... — Spojrzałem na nią i zląkłem się: twarz jej miała wyraz głębokiej rozpaczy, w oczach błyszczały łzy.
— Powiedz mi — wyszeptała wreszcie — czy wielką ci sprawia przyjemność dręczyć mnie?... Powinna bym cię nienawidzić. Odkąd się znamy, nie dałeś mi nic prócz cierpień... — Głos jej zadrżał, pochyliła się ku mnie i opuściła głowę na moją pierś.
„Być może —pomyślałem — dlatego właśnie mnie kochałaś: zapomina się o radościach, nigdy o cierpieniach..."
Mocno ją objąłem i tak trwaliśmy długo. Wreszcie wargi nasze się zbliżyły i złączyły w gorącym, upajającym pocałunku; ręce jej były zimne jak lód, głowa płonęła. Wówczas między nami zaczęła się rozmowa, jedna z tych, które na papierze nie mają sensu, których nie można powtórzyć i nie można nawet zapamiętać: znaczenie dźwięków zastępuje i uzupełnia znaczenie słów jak w operze włoskiej.
Stanowczo nie chce, bym się poznał z jej mężem, owym kulejącym staruszkiem, którego widziałem przelotnie na bulwarze: wyszła za niego przez wzgląd na syna. Jest bogaty i cierpi na reumatyzm. Nie pozwoliłem sobie na najlżejszy żart na temat jego osoby: ona go szanuje jak ojca — i będzie oszukiwała jak męża... Dziwna to rzecz serce ludzkie w ogóle, a kobiece w szczególności!
Mąż Wiery, Sjemion Wasiliewicz G...w, jest dalekim krewnym księżny Ligowskiej. Mieszka obok niej; Wiera często bywa u księżny; dałem jej słowo, że poznam się z Ligowskimi i będę się zalecał do księżniczki, aby odwrócić uwagę od Wiery. W ten sposób moje plany bynajmniej nie zostały pokrzyżowane i będzie mi wesoło...
Wesoło!... Tak, mam już poza sobą ten okres życia duchowego, kiedy się szuka tylko szczęścia, kiedy serce czuje konieczność kochania kogoś mocno i namiętnie: teraz chcę tylko być kochany, i to przez bardzo niewiele kobiet; nawet, zdaje mi się, wystarczyłoby mi jedno stałe przywiązanie: żałosny nawyk serca!...
Jedno mnie zawsze dziwiło: nigdy nie stałem się niewolnikiem kochanej kobiety; przeciwnie, zawsze zdobywałem nad ich wolą i sercem niezwyciężoną władzę bynajmniej się na to nie siląc. Dlaczego tak było? — czy dlatego, że nigdy niczego bardzo nie cenię i że każdej chwili bały się mnie utracić? czy też jest to magnetyczny wpływ silnego organizmu? albo po prostu nie udało mi się spotkać kobiety o zdecydowanym charakterze?
Przyznam się, istotnie nie lubię kobiet z charakterem: czyż to ich rzecz!...
Prawda, przypomniałem sobie teraz: raz jeden, tylko raz jeden kochałem kobietę o silnej woli, której nigdy nie mogłem pokonać... Rozstaliśmy się jak wrogowie — i kto wie, gdybym ją był spotkał pięć lat później, rozstalibyśmy się inaczej...
Wiera jest chora, bardzo chora, choć się do tego nie przyznaje; boję się, czy to nie suchoty lub ta choroba, którą nazywają fievre lente* — choroba całkiem nierosyjska i nie ma dla niej nazwy w naszym języku. (* gorączka trawiąca)
Burza zastała nas w grocie i zatrzymała pół godziny. Wiera nie kazała mi przysięgać, że będę jej wierny, nie pytała, czy kochałem inne od czasu naszego rozstania... Zaufała mi znowu z dawną beztroską — i nie zawiodę jej: jest ona jedyną na świecie kobietą, której nie byłbym w stanie oszukać. Wiem, że wkrótce znowu się rozłączymy i być może na wieki: oboje pójdziemy różnymi drogami do grobu; ale wspomnienie o niej pozostanie nietknięte w mej duszy; zawsze jej to powtarzałem i ona mi wierzy, choć mówi przeciwnie.
Rozstaliśmy się wreszcie; długo śledziłem ją wzrokiem, póki jej kapelusik nie zniknął za. krzakami i skałami. Serce ścisnęło mi się boleśnie jak wtedy, gdyśmy się rozstawali po raz pierwszy. O, jak mnie to uczucie ucieszyło! Czyżby chciała do mnie wrócić młodość ze swymi dobroczynnymi burzami, czy też jest to tylko jej pożegnalne spojrzenie, ostatni podarunek — na pamiątkę?... Aż śmiech bierze pomyśleć, że wyglądam jeszcze na młodego chłopca: twarz choć blada, lecz jeszcze świeża; członki giętkie i zgrabne; gęste loki wiją się, oczy płoną, krew kipi...
Po powrocie do domu dosiadłem konia i pojechałem w step; lubię pędzić na gorącym koniu po wysokiej trawie naprzeciw pustynnemu wiatrowi; chciwie łykam wonne powietrze i wlepiam wzrok w błękitną dal starając się uchwycić mgliste zarysy przedmiotów, które z każdą chwilą stają się wyraźniejsze. Żeby nie wiem jakie strapienie leżało na sercu, nie wiem jaki niepokój dręczył myśl, wszystko w mgnieniu oka się rozproszy; na duszy robi się lekko", zmęczenie ciała pokona duchową rozterkę. Nie ma kobiecego wejrzenia, którego bym nie zapomniał, kiedy zobaczę kędzierzawe góry oświetlone południowym słońcem, kiedy zobaczę błękitne niebo lub kiedy wsłuchuję się w szum potoku skaczącego ze skały na skałę.
Myślę, że Kozacy nudzący się na swoich wieżyczkach strażniczych, widząc mnie pędzącego bez potrzeby i celu, długo głowili się nad tą zagadką, gdyż prawdopodobnie z racji ubioru wzięli mnie za Czerkiesa. Rzeczywiście, mówiono mi, że na koniu w stroju czerkieskim jestem bardziej od wielu Kabardyńców podobny do Kabardyńca. Istotnie, co się tyczy tego szlachetnego bojowego ubioru, jestem skończonym dandysem: ani jednego zbędnego galonu, kosztowna broń w prostej oprawie, futro na czapie ani za długie, ani za krótkie; nogawice i czerewiki dopasowane jak najdokładniej; beszmet biały, czerkieska ciemnobrunatna. Długo studiowałem góralski sposób trzymania się w siodle: niczym nie można tak pochlebić mojej ambicji jak uznaniem mego mistrzostwa w jeździe konnej na modłę kaukaską. Trzymam cztery wierzchowce: jednego dla siebie, trzy dla dobrych znajomych, żeby nie było mi nudno włóczyć się samemu po polach; korzystają oni z moich koni z przyjemnością i nigdy ze mną nie jeżdżą. Była już szósta po południu, gdy przypomniałem sobie, że czas na obiad; koń mój był zmęczony; wyjechałem na drogę wiodącą z Piatigorska do kolonii niemieckiej, dokąd towarzystwo bawiące na wodach często jeździ en piquenique.* (*na pikniki) Droga wije się między zaroślami, schodząc w parowy, gdzie płyną z szumem strumienie w cieniu wysokich traw. Dokoła wznoszą się amfiteatralnie sine masywy Besztu, Wężowej, Żelaznej i Łysej Góry. Zjechawszy w jeden z takich parowów, nazywanych tutaj bałkami, zatrzymałem się, by napoić konia; i wówczas ukazała się na drodze hałaśliwa i świetna kawalkada; damy w czarnych i błękitnych amazonkach, kawalerowie w strojach stanowiących mieszaninę czerkieskiego z niżegorodzkim: na przedzie jechał Grusznicki z księżniczką Mery.
Damy w uzdrowiskach wierzą jeszcze w napady Czerkiesów w biały dzień; prawdopodobnie dlatego Grusznicki przewiesił przez płaszcz szablę i zatknął za pas parę pistoletów: był dość śmieszny w tym bohaterskim stroju. Wysoki krzak zasłaniał mnie przed nimi, ale poprzez liście mogłem widzieć wszystko i odgadnąć po ich twarzach, że rozmowa była sentymentalna. Wreszcie zbliżyli się do miejsca, gdzie droga schodziła w dół. Grusznicki wziął za cugle wierzchowca księżniczki i wówczas usłyszałem koniec ich rozmowy:
— I pan przez całe życie chce zostać na Kaukazie? — mówiła księżniczka.
— Co mi po Rosji? — odparł jej kawaler — kraj, gdzie tysiące ludzi będzie na mnie patrzyło z pogardą dlatego, że są bogatsi ode mnie, gdy tymczasem tutaj, tutaj ten gruby szynel nie przeszkodził mojej znajomości z panią...
— Przeciwnie... — rzekła zarumieniona księżniczka. Twarz Grusznickiego wyraziła zadowolenie. Mówił dalej:
— Tutaj, pod kulami dzikusów, moje życie przepłynie bujnie i szybko, ani się spostrzegę kiedy, a gdyby Bóg zsyłał mi co roku jedno jasne kobiece spojrzenie, podobne do tego...
W owej chwili zrównali się ze mną; uderzyłem konia batem i wyjechałem zza krzaka...
— Mon Dieu, un Circassien!*... — zawołała przerażona księżniczka.
Aby ją całkowicie wyprowadzić z błędu, lekko pochylony odpowiedziałem po francusku: (*Boże drogi, Czerkies)
― Ne craignez rien, madame, je ne suis pas plus dangereux que votre cavalier.*
(* Niech się Pani nie obawia, nie jestem niebezpieczniejszy od pani towarzysza)
Zmieszała się, ale dlaczego? z powodu swej pomyłki czy też dlatego, że moje słowa wydały się jej zuchwałe? Pragnąłbym, aby to ostatnie przypuszczenie było słuszne. Grusznicki rzucił mi niezadowolone spojrzenie.
Późnym wieczorem, to jest o jakiejś jedenastej, poszedłem przejść się po alei lipowej bulwaru. Miasto spało, tylko w niektórych oknach migotały światła. Z trzech stron czerniały grzebienie skał, odnogi Maszuka, a na jego szczycie leżała złowieszcza chmurka; księżyc wstawał na wschodzie; w dali błyszczała srebrna frędzla ośnieżonych gór. Słychać było na przemian nawoływania wartowników i szum gorących źródeł spuszczonych na noc. Czasami rozlegał się po ulicy donośny tętent konia, któremu towarzyszyło skrzypienie nogajskiej arby i smętny tatarski przyśpiew. Usiadłem na ławce i wpadłem w zadumę. Czułem konieczność wylania swych myśli w przyjacielskiej rozmowie... ale z kim?... Co robi teraz Wiera? myślałem... Dużo bym dał, żeby w tej chwili uścisnąć jej rękę.
Raptem słyszę szybkie i nierówne kroki... Pewno Grusznicki... Oczywiście!
— Skąd?
— Od księżnej Ligowskiej — powiedział z wielką powagą. — Jak ta Mery śpiewa!...
— Wiesz co? — powiedziałem mu — założę się, że ona nie wie, iż jesteś junkrem, myśli, żeś zdegradowany...
— Może być! Cóż mnie to obchodzi!... — rzekł z roztargnieniem.
— Ja też tylko tak sobie mówię...
— A czy ty wiesz, żeś ją dzisiaj strasznie rozgniewał? Uważa, że to było niesłychane zuchwalstwo; z trudem zdołałem ją przekonać, że jesteś tak dobrze wychowany i tak dobrze znasz wielki świat, iż nie mogłeś mieć zamiaru obrażenia jej; ona mówi, że masz bezczelne spojrzenie i z pewnością bardzo wysokie mniemanie o sobie.
— Nie myli się... A ty, czy nie chcesz się przypadkiem za nią ująć?
— Żałuję, że nie mam jeszcze tego prawa...
„Oho! — pomyślałem — widocznie ma już nadzieje..."
— Zresztą, tym gorzej dla ciebie — ciągnął dalej Grusznicki — teraz trudno ci będzie zawrzeć z nimi znajomość; a szkoda! to jeden z najprzyjemniejszych domów, jakie znam.
Uśmiechnąłem się w duchu.
— Najprzyjemniejszym dla mnie domem jest teraz mój dom — rzekłem ziewając i wstałem chcąc odejść.
— Jednak przyznaj się, żałujesz?...
— Co za bzdura! Jeżeli zechcę, to już jutro wieczorem będę u księżnej...
— Zobaczymy...
— Nawet, żeby ci zrobić przyjemność, zacznę się zalecać do księżniczki.
— Tak, jeżeli ona zechce z tobą rozmawiać...
— Poczekam tylko na tę chwilę, kiedy rozmowa z tobą ją znudzi!.. Żegnaj!...
— A ja się powałęsam, za nic w świecie teraz nie zasnę... Wiesz co, chodźmy lepiej do restauracji, tam grają w karty... potrzeba mi teraz silnych wrażeń...
Życzę ci, żebyś przegrał.
Poszedłem do domu.
21 maja
Minął prawie tydzień, a ja jeszcze nie zaznajomiłem się z Ligowskimi. Czekam na sposobną chwilę. Grusznicki jak cień łazi za księżniczką wszędzie; ich rozmowy nie mają końca: kiedyż on jej się znudzi?... Matka nie zwraca na to uwagi, ponieważ Grusznicki nie jest kandydatem na męża. Oto logika matek! Pochwyciłem dwa, trzy czułe spojrzenia — trzeba temu położyć kres.
Wczoraj przy zdroju pierwszy raz zjawiła się Wiera... Od czasu gdy spotkaliśmy się w grocie, nie wychodziła z domu. Jednocześnie zanurzyliśmy szklanki; nachyliła się i powiedziała mi szeptem:
— Nie chcesz się poznać z Ligowskimi!... Tylko tam możemy się widywać...
Wymówka!... nudne! Ale zasłużyłem na nią...
A propos: jutro bal składkowy w sali restauracji, będę tańczył z księżniczką mazura.
22 maja
Sala restauracji zamieniła się w salę klubu szlacheckiego. O dziewiątej wszyscy się zjechali. Księżna z córką zjawiły się jedne z ostatnich; wiele pań popatrzyło na nią zawistnie i nieżyczliwie, ponieważ księżniczka Mery ubiera się ze smakiem. Te, które uważają siebie za tutejsze arystokratki, ukrywszy zawiść przyłączyły się do niej. Co na to poradzić? Gdzie jest towarzystwo kobiet, tam zaraz powstaje wyższa i niższa sfera. Pod oknem w tłumie stał Grusznicki przywarłszy twarzą do szyby i nie spuszczając oczu ze swej bogini; ona przechodząc ledwie dostrzegalnie skinęła mu głową. Rozpromienił się... Tańce rozpoczęły się polonezem; potem zagrano walca. Zadzwoniły ostrogi, poły mundurów rozchyliły się i zawirowały.
Stałem za jakąś tęgą damą strojną w różowe pióra: przepych jej sukni przypominał czasy rogówek, a pstrokacizna niegładkiej skóry — szczęśliwą epokę muszek z czarnej tafty. Największą brodawkę na szyi zasłaniał fermoir.* (* zapięcie naszyjnika) Mówiła do swego kawalera, kapitana dragonów:
— Ta księżniczka Ligowska to nieznośna smarkula! Niech pan sobie wyobrazi, potrąciła mnie i nie przeprosiła, i do tego obejrzała się i popatrzyła na mnie przez lorgnon... C'est impayable...* (* To niesłychane) I czym się pyszni? Należałoby ją nauczyć moresu...
— Nic łatwiejszego! — odparł usłużny kapitan i udał się do drugiego pokoju.
Zaraz podszedłem do księżniczki i zaprosiłem ją do walca, korzystając ze swobody tutejszych obyczajów, pozwalających tańczyć z nieznajomymi damami.
Ledwie mogła opanować uśmiech i ukryć swój triumf; udało jej się jednak dość szybko przybrać minę całkiem obojętną, a nawet surową. Niedbale oparła rękę na moim ramieniu, z lekka przechyliła główkę na bok i zaczęliśmy tańczyć. Nie znam kibici bardziej zmysłowej i giętkiej! Jej świeży oddech owiewał moją twarz; chwilami lok, który oddzielił się w wirze walca od swych towarzyszy, muskał mi gorący policzek... Zrobiłem trzy tury. (Tańczy walca nadzwyczajnie.) Była zdyszana, oczy jej zmętniały, wpółotwarte usteczka ledwie mogły wyszeptać niezbędne: „merci, monsieur".
Po kilku chwilach milczenia powiedziałem jej z najpokorniejszą miną:
— Słyszałem, księżniczko, że choć zupełnie pani nie znany, miałem już nieszczęście zasłużyć na pani niełaskę... uważa mnie pani za zuchwalca... czy to prawda?
— I chciałby pan teraz umocnić mnie w tym mniemaniu? — odpowiedziała z ironicznym grymasikiem, który zresztą bardzo pasuje do jej ruchliwej fizjonomii.
— Jeżeli byłem tak zuchwały, że czymkolwiek panią uraziłem, niech mi pani pozwoli być jeszcze zuchwalszym i prosić panią o przebaczenie... I doprawdy, bardzo bym pragnął dowieść, że się pani co do mnie omyliła...
— Będzie to dla pana dość trudne...
— Dlaczego?
— Dlatego, że pan u nas nie bywa, a te bale prawdopodobnie nieczęsto będą się powtarzały.
„To znaczy — pomyślałem — że ich drzwi są dla mnie na zawsze zamknięte."
— Księżniczko — rzekłem z pewną irytacją — nigdy nie należy odtrącać skruszonego przestępcy: z rozpaczy może on stać się dwakroć bardziej grzesznym... i wówczas...
Śmiech i szepty otaczających nas zmusiły mnie do obejrzenia się i przerwałem w pół zdania. O kilka kroków ode mnie stała grupa mężczyzn, a między nimi kapitan dragonów, który okazał wrogie zamiary względem uroczej księżniczki; zwłaszcza on był z czegoś bardzo zadowolony, zacierał ręce, śmiał się i mrugał znacząco na towarzyszy. Nagle spośród nich wysunął się jegomość we fraku z długimi wąsami i czerwoną gębą i skierował swe niepewne kroki wprost ku księżniczce: był pijany. Zatrzymawszy się naprzeciw zmieszanej księżniczki i założywszy ręce na plecach, wlepił w nią mętnoszare oczy i wyrzekł chrapliwym dyszkantem:
P e r m e t e... no, co tam!... po prostu angażuję panią do mazura...*
(* Zniekształcone - permettez... - Pani pozwoli)
— Czego pan sobie życzy? — wyrzekła drżącym głosem rzucając dokoła błagalne spojrzenie. Niestety! jej matka była daleko, a w pobliżu nie znajdował się żaden ze znajomych młodych ludzi; tylko adiutant zdaje się widział to wszystko, ale schował się w tłumie, by nie być zamieszany w awanturę.
— No co? — rzekł pijany jegomość zerknąwszy na kapitana dragonów, który dawał mu zachęcające znaki — pani sobie nie życzy?... Jednak znowu mam zaszczyt angażować panią pour mazure... Pani może myśli, że jestem pijany? To nic!... O wiele swobodniej, mogę panią zapewnić...
Widziałem, że gotowa jest zemdleć ze strachu i oburzenia.
Podszedłem do pijanego jegomościa, wziąłem go dość mocno za rękę i popatrzywszy mu z uporem w oczy poprosiłem, żeby się oddalił — dlatego, dodałem, że księżniczka już dawno obiecała tańczyć mazura ze mną.
— Ha, trudno!... innym razem! — rzekł roześmiawszy się i odszedł do swoich zawstydzonych towarzyszy, którzy zaraz zabrali go do drugiego pokoju.
Wynagrodziło mnie głębokie, cudowne spojrzenie.
Księżniczka podeszła do matki i wszystko jej opowiedziała; księżna odszukała mnie w tłumie i podziękowała. Oznajmiła mi, że znała moją matkę i przyjaźniła się z półtuzinem moich ciotek.
— Nie wiem, jak się to stało, że dotychczas pana nie znamy — dodała — ale, proszę się przyznać, tylko pan jest temu winien: pan tak od wszystkich -stroni, że to jest aż dziwne. Mam nadzieję, że atmosfera mego salonu rozpędzi pański spleen. Prawda?
Powiedziałem jeden z tych frazesów, które każdy winien mieć w pogotowiu na taki wypadek.
Kadryle wlokły się strasznie długo.
Wreszcie z galerii zagrzmiał mazur; usiedliśmy z księżniczką.
Nie wspomniałem ni razu ani o pijanym jegomościu, ani o moim poprzednim zachowaniu się, ani o Grusznickim. Wrażenie, które wywarła na niej owa przykra scena stopniowo się rozproszyło; twarzyczka jej rozkwitła; żartowała bardzo przyjemnie; jej rozmowa była dowcipna, bez pretensji do dowcipu, żywa i swobodna; uwagi niekiedy głębokie... Dałem jej do zrozumienia bardzo zawiłym zdaniem, że od dawna mi się podoba. Pochyliła główkę i zarumieniła się z lekka.
— Dziwny z pana człowiek! — rzekła potem, podniósłszy na mnie swe aksamitne oczy i roześmiawszy się z przymusem.
— Nie chciałem pani poznać — ciągnąłem dalej — ponieważ otacza panią zbyt gęsta ciżba wielbicieli i obawiałem się, że zniknę w niej całkowicie.
— Niepotrzebnie pan się bał! Oni wszyscy są przenudni...
— Wszyscy! Czyż wszyscy?
Popatrzyła na mnie badawczo, jakby usiłując coś sobie przypomnieć, potem znów z lekka się zarumieniła i wreszcie wyrzekła stanowczo: wszyscy!
— Nawet mój przyjaciel Grusznicki?
— To pana przyjaciel? — rzekła z pewnym powątpiewaniem.
— Tak.
— On oczywiście nie należy do kategorii nudnych...
— Lecz do kategorii nieszczęśliwych — powiedziałem ze śmiechem.
— Oczywiście! A pana to śmieszy? Chciałabym, żeby pan był na jego miejscu...
— No cóż! sam byłem kiedyś junkrem i doprawdy to najlepszy okres mego życia!
— To on jest junkrem?... — rzekła szybko i potem dodała — a ja myślałam...
— Co pani myślała?...
— Nic!... Kto jest ta pani?
W tym punkcie rozmowa zmieniła kierunek i nie wróciła już do poprzedniego wątku.
Mazur się skończył, powiedzieliśmy sobie do widzenia. Panie się rozjechały... Poszedłem na kolację i spotkałem Wernera.
— Aha! — powiedział — to pan taki! A chciał pan zawrzeć znajomość z księżniczką nie inaczej jak ocaliwszy ją od pewnej śmierci.
— Zrobiłem coś lepszego — odparłem — ocaliłem ją od zemdlenia na balu!...
— Jak to było? Niech pan opowie!...
— Nie, niech pan odgadnie, pan, który odgaduje wszystko na świecie.
23 maja
Około siódmej wieczorem spacerowałem po bulwarze. Grusznicki, ujrzawszy mnie z daleka, zbliżył się: jakiś śmieszny zachwyt błyszczał mu w oczach. Mocno uścisnął mi dłoń i rzekł głosem tragicznym:
— Dziękuję ci, Pieczorin... Rozumiesz mnie?...
— Nie, ale w każdym razie wdzięczność jest zbyteczna — odpowiedziałem, istotnie nie mając na sumieniu żadnego dobrodziejstwa.
— Jak to? A wczoraj? Czyś zapomniał?... Mery wszystko mi opowiedziała...
— A co? Czy już wszystkie wasze uczucia są wspólne? i wdzięczność również?...
— Posłuchaj — rzekł Grusznicki z wielką godnością — proszę cię, nie pokpiwaj sobie z mej miłości, jeżeli chcesz pozostać moim przyjacielem... Widzisz: kocham ją do szaleństwa... i sądzę, mam nadzieję, że ona też mnie kocha... Mam do ciebie prośbę: będziesz u nich dzisiaj wieczorem; przyrzeknij mi, że zwrócisz na wszystko uwagę; wiem, jesteś w tych rzeczach doświadczony, lepiej ode mnie znasz kobiety... Kobiety! Kobiety! Kto je zrozumie? Ich uśmiechy przeczą spojrzeniom, ich słowa obiecują i wabią, a ton głosu odpycha... To błyskawicznie przenikają i odgadują najtajniejsze nasze myśli, to nie rozumieją najwyraźniej szych aluzji... Weźmy choćby księżniczkę: wczoraj jej oczy płonęły namiętnością, dzisiaj są bez wyrazu i zimne...
— To, być może, skutek działania wód — odpowiedziałem.
— Ty we wszystkim widzisz złą stronę... materialista! — dodał pogardliwie. — Zresztą zmieńmy materię. — I zadowolony z lichego kalamburu poweselał.
O dziewiątej poszliśmy razem do księżnej.
Przechodząc koło okien Wiery zobaczyłem ją siedzącą przy oknie. Zamieniliśmy przelotne spojrzenia. Wkrótce po nas weszła do salonu Ligowskich. Księżna przedstawiła mnie Wierze jako swojej krewnej. — Piliśmy herbatę; gości zebrało się dużo; rozmowa była ogólna. Starałem się podobać księżnej, żartowałem, kilka razy serdecznie się uśmiała; księżniczce również nieraz chciało się pośmiać, ale zapanowała nad sobą, żeby nie wyjść z przyjętej roli: uważa, że z rozmarzeniem jej do twarzy — i może się nie myli. Grusznicki jest z pewnością bardzo rad, że moja wesołość jej się nie udziela.
Po herbacie wszyscy przeszli do salonu.
— Zadowolona jesteś, Wiero? podoba ci się moje posłuszeństwo? — rzekłem przechodząc obok niej.
Rzuciła mi spojrzenie pełne miłości i wdzięczności. Przywykłem do tych spojrzeń, lecz niegdyś były moim szczęściem. Księżna posadziła córkę przy fortepianie; wszyscy prosili ją, żeby coś zaśpiewała — ja milczałem i korzystając z rozgardiaszu odszedłem do okna z Wierą, która chciała mi powiedzieć coś bardzo ważnego dla nas obojga... Okazało się. że chodzi o głupstwo...
Tymczasem moja obojętność drażniła księżniczkę, jak mogłem zmiarkować po pewnym gniewnym, iskrzącym się spojrzeniu... O, zdumiewająco rozumiem tę mowę niemą, lecz pełną wyrazu, krótką, lecz dosadną!...
Zaśpiewała: głos ma niebrzydki, ale śpiewa źle... zresztą nie słuchałem. Za to Grusznicki, oparty łokciami o fortepian na wprost niej, pożerał ją oczami i co chwila mówił półgłosem: „charmant! delicieux!”.* (* Urocze, zachwycające!)
— Posłuchaj — mówiła mi Wiera — nie chcę, żebyś poznawał się z moim mężem, ale musisz koniecznie podobać się księżnie; przyjdzie ci to z łatwością: ty wszystko możesz, co zechcesz. Tylko tutaj będziemy się widywali...
— Tylko?,.. Poczerwieniała i mówiła dalej:
— Wiesz, że jestem twoją niewolnicą, nigdy nie umiałam ci się oprzeć... i będę za to ukarana: przestaniesz mnie kochać! Przynajmniej chcę uchronić swoją reputację... nie dla siebie: wiesz o tym bardzo dobrze... O, proszę cię: nie męcz mnie po dawnemu swoimi niepotrzebnymi podejrzeniami i udanym chłodem: być może, umrę wkrótce, czuję, że słabnę z dnia na dzień... a mimo to nie mogę myśleć o przyszłym życiu, myślę tylko o tobie... Wy, mężczyźni, nie rozumiecie, ile jest rozkoszy w spojrzeniu, w uścisku ręki... a ja, przysięgam ci, słuchając twego głosu czuję taką głęboką, dziwną błogość, że najgorętsze pocałunki nie mogą jej zastąpić.
Tymczasem księżniczka Mery przestała śpiewać. Szmer pochwał rozległ się dokoła niej; podszedłem ostatni i dość niedbale powiedziałem coś o. jej głosie.
Skrzywiła się wysunąwszy dolną wargę i dygnęła nader drwiąco.
— Jest to dla mnie tym pochlebniejsze — rzekła — że pan mnie wcale nie słuchał; ale pan może nie lubi muzyki?...
— Przeciwnie... zwłaszcza po obiedzie.
— Grusznicki ma rację mówiąc, że pan ma arcyprozaiczne gusta... i widzę, że pan lubi muzykę w znaczeniu gastronomicznym...
— Znowu się pani myli: wcale nie jestem gastronomem, mam delikatny żołądek. Ale muzyka po obiedzie usypia, a spać po obiedzie jest zdrowo: a więc lubię muzykę w znaczeniu lekarskim. Wieczorem zaś przeciwnie, zanadto drażni mi nerwy; robi mi się albo smutno, albo zbyt wesoło. I jedno, i drugie jest męczące, jeśli nie ma pozytywnego powodu, by się smucić lub cieszyć; przy tym smutek w towarzystwie jest śmieszny, a nadmierna wesołość nieprzyzwoita...
Nie dosłuchała do końca, odeszła, usiadła przy Grusznickim i nawiązała się między nimi jakaś sentymentalna rozmowa: zdaje się, że księżniczka odpowiadała na jego mądre frazesy z pewnym roztargnieniem i niefortunnie, choć starała się okazać, że słucha go z uwagą, bo patrzył czasem na nią zdziwiony, usiłując odgadnąć przyczynę wewnętrznego wzburzenia, które wyrażał chwilami jej niespokojny wzrok...
Ale ja cię przejrzałem, urocza księżniczko: strzeż się! Chcesz mi odpłacić tą samą monetą, zranić moją miłość własną, ale to ci się nie uda! Jeżeli mi wypowiesz wojnę, będę bezlitosny.
W ciągu tego wieczoru kilka razy starałem się umyślnie wtrącić do ich rozmowy, lecz ona dość sucho zbywała moje uwagi, aż wreszcie z udaną złością odszedłem od nich. Księżniczka triumfowała; Grusznicki również. Triumfujcie, moi kochani, śpieszcie się... niedługo będziecie mogli triumfować!... Cóż na to poradzę? mam przeczucie... Poznając kobietę, zawsze nieomylnie odgadywałem, czy będzie mnie kochała, czy nie...
Resztę wieczoru spędziłem przy Wierze i nagadałem się do syta o dawnych czasach... Za co mnie ona tak kocha, doprawdy nie wiem! Tym bardziej, że to jedyna kobieta, która zrozumiała mnie całkowicie, ze wszystkimi moimi słabostkami, złymi namiętnościami... Czyżby zło było tak pociągające?...
Wyszliśmy razem z Grusznickim; na ulicy wziął mnie pod ramię i po długim milczeniu rzekł:
— No i co?
„Głupiś" — chciałem mu odrzec, ale powstrzymałem się i tylko wzruszyłem ramionami.
29 maja
Przez te wszystkie dni ani razu nie odstąpiłem od swego systemu. Rozmowa ze mną zaczyna się księżniczce podobać; opowiedziałem jej niektóre dziwne wydarzenia z mego życia i zaczyna uważać mnie za człowieka niezwykłego. Drwię ze wszystkiego na świecie, zwłaszcza z uczuć: to ją przeraża. Przy mnie nie śmie się zapuszczać w sentymentalne dysputy z Grusznickim i już kilka razy odpowiadała na jego tyrady drwiącym uśmiechem, ale za każdym razem, gdy Grusznicki do niej podchodzi, przybieram pokorną minę i zostawiam ich we -dwoje; za pierwszym razem była temu rada lub udawała, że tak jest; za drugim rozgniewała się na mnie; za trzecim — na Grusznickiego.
— Pan ma bardzo mało miłości własnej! — powiedziała mi wczoraj. — Dlaczego pan sądzi, że weselej mi z Grusznickim?
Odparłem, że poświęcam dla szczęścia przyjaciela swoją przyjemność...
— I moją — dodała.
Spojrzałem na nią badawczo i przybrałem poważną minę. Potem cały dzień nie mówiłem z nią ani słowa... Wieczorem była zamyślona, dzisiaj rano przy zdroju jeszcze bardziej. Gdy podszedłem do niej, z roztargnieniem słuchała Grusznickiego, który prawdopodobnie zachwycał się naturą, lecz jak tylko zobaczyła mnie, zaczęła się śmiać (bardzo nie w porę) udając, że mnie nie widzi. Odszedłem dalej i zacząłem ją ukradkiem obserwować; odwróciła się od swego rozmówcy i ziewnęła dwa razy. Stanowczo Grusznicki jej obrzydł. Jeszcze dwa dni nie będę z nią rozmawiał.
3 czerwca
Często zadaję sobie pytanie, po co tak uporczywie ubiegam się o miłość młodziutkiej dziewczyny, której uwieść nie chcę i z którą nigdy się nie ożenię? Na co ta kobieca kokieteria? Wiera kocha mnie bardziej, niż księżniczka Mery kiedykolwiek pokocha; gdyby mi się wydawała pięknością nie do zdobycia, to, być może, znęciłaby mnie trudność przedsięwzięcia...
Ale nic podobnego! A więc nie jest to owa niespokojna potrzeba kochania, która nas dręczy w pierwszych latach młodości, przerzuca od jednej kobiety do drugiej, póki nie znajdziemy takiej, która nas nie znosi; tutaj zaczyna się nasza stałość — prawdziwa nieskończona namiętność, którą matematycznie można wyrazić linią biegnącą od punktu w przestrzeń; sekret tej nieskończoności to jedynie niemożność osiągnięcia celu, czyli kresu.
Dlaczego więc zadaję sobie tyle trudu! Czy przez zazdrość o Grusznickiego? Biedaczysko! zgoła na nią nie zasługuje. Czy też jest to skutek owego wstrętnego, lecz przemożnego uczucia, które zmusza nas do niweczenia uroczych złudzeń bliźniego po to, by mieć mizerną satysfakcję powiedzenia mu, gdy będzie w rozpaczy pytał, w co ma wierzyć:
— Mój drogi, przeżywałem to! A przecież widzisz, że jem obiad, kolację, śpię najspokojniej w świecie i mam nadzieję, że potrafię umrzeć bez krzyku i łez!
A jednak władanie młodą, ledwie rozwijającą się duszą daje niezmierną rozkosz. Dusza jest jak kwiat, który najpiękniejszy zapach śle na powitanie pierwszego promienia słońca; kwiat należy zerwać w owej chwili i nawąchawszy się do syta rzucić na drogę: a nuż ktoś podniesie? Czuję w sobie tę nienasyconą chciwość pochłaniającą wszystko, co spotyka na drodze: patrzę na cierpienia i radości innych jedynie w odniesieniu do siebie, jak na pokarm podtrzymujący moje siły duchowe. Sam nie jestem już zdolny szaleć pod wpływem namiętnych uczuć; okoliczności zdławiły we mnie ambicję, ale ujawniła się ona w innym kształcie, gdyż ambicja to nic innego jak żądza władzy, a największą przyjemnością dla mnie jest podporządkowanie mojej woli wszystkiego, co mnie otacza; wzbudzać w kimś uczucie miłości, oddania i lęku — czyż to nie jest pierwsza oznaka i największy triumf władzy? Być dla kogoś powodem cierpień i radości nie mając do tego żadnego pozytywnego prawa, czyż nie jest to najsłodszy pokarm dla naszej dumy? A cóż to jest szczęście? Nasycona duma. Gdybym uważał siebie za najlepszego, najpotężniejszego ze wszystkich na świecie, byłbym szczęśliwy; gdyby mnie wszyscy kochali, znalazłbym w sobie nieprzebrane źródła miłości. Zło rodzi zło; pierwsze cierpienie daje pojęcie, jaką przyjemnością jest męczyć innego człowieka; idea zła nie może się pomieścić w głowie ludzkiej bez tego, żeby człowiek nie chciał zastosować jej do rzeczywistości: idee to twory organiczne, powiedział ktoś: ich narodzenie już im nadaje kształt i tym kształtem jest działanie; ten, w czyjej głowie zrodziło się więcej idei, więcej działaj dlatego geniusz przykuty do urzędniczego biurka musi umrzeć lub zwariować, tak samo jak człowiek potężnej fizycznej budowy, który prowadzi siedzący i stateczny tryb życia, umiera na apopleksję.
Namiętności to nić innego jak idee w pierwszej fazie ich rozwoju: znamionują młodość serca i głupcem jest ten, kto zamierza przez całe życie przejmować się nimi: wiele spokojnych rzek bierze początek w burzliwych wodospadach, a żadna nie burzy się i nie pieni do samego morza. Lecz ten spokój jest często oznaką wielkiej, choć utajonej siły; pełnia i głębia uczuć i myśli nie dopuszcza szaleńczych zrywów: dusza, cierpiąc i rozkoszując się, zdaje przed samą sobą surowy obrachunek ze wszystkiego i przekonywa się, że tak być powinno; wie ona, że gdyby nie było burz, ciągły żar słońca by ją wysuszył; zagłębia się we własne życie — pieści i karze siebie jak ukochane dziecko. Tylko osiągnąwszy ten wyższy stan poznania samego siebie człowiek może ocenić sprawiedliwość bożą.
Odczytując tę stronicę spostrzegam, że odbiegłem daleko od swego przedmiotu... Ale cóż to szkodzi?... Przecie piszę ten dziennik dla siebie, a więc cokolwiek w nim umieszczę, z czasem będzie dla mnie cennym wspomnieniem.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Przyszedł Grusznicki i rzucił mi się na szyję — został oficerem. Wypiliśmy szampana. Tuż za nim wszedł doktor Werner.
— Nie gratuluję panu — rzekł do Grusznickiego.
— Dlaczego?
— Dlatego, że w płaszczu żołnierskim bardzo panu do twarzy, i przyzna pan, że mundur piechoty liniowej, uszyty tutaj, na wodach, nie uczyni pana bardziej interesującym... Widzi pan; dotychczas był pan wyjątkiem, a teraz podporządkuje się pan ogólnej regule.
— Mędrkuj sobie, mędrkuj, doktorze! nie zepsuje mi pan przyjemności. On nie wie — szepnął mi na ucho Grusznicki — ile nadziei dodały mi szlify... O szlify, szlify! wasze gwiazdki, gwiazdki przewodnie... Nie! jestem teraz zupełnie szczęśliwy.
— Idziesz z nami na spacer do zapadliny? — spytałem go.
— Ja? za nic nie pokażę się księżniczce, póki mundur nie będzie gotów.
— Czy mam jej oznajmić twoją radość?...
— Nie, proszę cię. nie mów... Chcę ją zadziwić...
— Powiedz mi jednak, jak stoją twoje sprawy z księżniczką?
Zmieszał się i zamyślił: miał ochotę pochwalić się, skłamać — i wstyd mu było, a zarazem wstydził się powiedzieć prawdę.
— Jak myślisz, czy ona ciebie kocha?...
— Czy kocha? Bój się Boga, Pieczorin, co ty masz za pojęcia!... jak można tak prędko?... A nawet jeżeli kocha, to przyzwoita kobieta tego nie powie... .
— No dobrze! I zapewne, twoim zdaniem, przyzwoity mężczyzna winien też milczeć b swej namiętności?...
— Ech, bracie! na wszystko jest sposób; wielu rzeczy się nie mówi, lecz odgaduje...
— To prawda... Tylko że miłość, którą czytamy w oczach, do niczego kobiety nie obowiązuje, gdy tymczasem słowa... Strzeż się, Grusznicki, ona ciebie zwodzi...
— Ona?... — odparł wznosząc oczy do nieba z uśmiechem zadowolonego z siebie człowieka — żal mi ciebie, Pieczorin!...
Poszedł.
Wieczorem liczne towarzystwo udało się pieszo do zapadliny.
Zdaniem tutejszych uczonych ta zapadlina jest niczym innym, jak wygasłym kraterem; znajduje się ona na zboczu Maszuka, o wiorstę od miasta. Wiedzie do niej wąska ścieżka wśród zarośli i skał; idąc pod górę podałem rękę księżniczce, opierała się na niej przez cały czas spaceru.
Rozmowa nasza zaczęła się od obmowy: nicowałem wszystkich naszych obecnych i nieobecnych znajomych, z początku wykazywałem ich śmieszne, a potem złe strony. Wzburzyła mi się żółć, zacząłem od żartów, skończyłem na szczerej złości. Naprzód ją to bawiło, a potem przestraszyło.
— Niebezpieczny z pana człowiek — powiedziała mi — wolałabym dostać się w lesie pod nóż mordercy niż panu na języczek... Proszę pana zupełnie poważnie: kiedy panu przyjdzie do głowy mówić o mnie źle, niech pan lepiej weźmie nóż i zarżnie mnie, sądzę, że to dla pana nie będzie bardzo trudne.
— Czyż wyglądam na mordercę?
— Pan jest gorszy niż morderca.
Zamyśliłem się na chwilę i potem powiedziałem z miną człowieka głęboko wzruszonego:
— Tak, taki był mój los od samego dzieciństwa! Wszyscy czytali na mej twarzy oznaki złych skłonności, których nie było, ale przypuszczano, że są, i one się we mnie zrodziły. Byłem skromny, oskarżano mnie o obłudę: stałem się skryty. Odczuwałem głęboko dobro i zło; nikt mnie nie pieścił, wszyscy dokuczali: stałem się zawzięty; byłem pochmurny — inne dzieci były wesołe i gadatliwe; czułem się wyższy od nich — a uważano mnie za coś niższego. Stałem się zawistny. Byłem gotów kochać cały świat — nikt mnie nie zrozumiał: i nauczyłem się nienawidzieć. Moja bezbarwna młodość upłynęła na walce z sobą i ze światem; lękając się szyderstwa najlepsze moje uczucia chowałem w głębi serca i tam umarły. Mówiłem prawdę — nie wierzono mi: zacząłem oszukiwać; dobrze poznawszy świat i sprężyny kierujące społeczeństwem stałem się biegły w nauce życia i widziałem, jak inni bez tej biegłości są szczęśliwi czerpiąc darmo te korzyści, o które tak niestrudzenie walczyłem. I wówczas w piersi mojej zrodziła się rozpacz — nie ta rozpacz, którą się leczy lufą pistoletu, lecz rozpacz zimna, bezsilna, ukryta pod maską uprzejmości i dobrodusznego uśmiechu. Stałem się moralnym kaleką: jedna połowa mej duszy przestała istnieć, wyschła, wyparowała, umarła, odciąłem ją i odrzuciłem — podczas gdy druga drgała i żyła otwarta dla każdego, a nikt tego nie zauważył, ponieważ nikt nie wiedział o istnieniu tej połowy, która zginęła; ale pani wzbudziła teraz we mnie wspomnienie o niej i przeczytałem pani epitafium na jej nagrobku. Wielu ludziom wszystkie w ogóle napisy na grobach wydają się śmieszne, ale mnie nie, zwłaszcza kiedy wspomnę o tym, co pod nimi spoczywa. Zresztą, nie proszę pani, byś podzielała moje zdanie; jeżeli mój wybryk wydaje się pani śmieszny — proszę, niech się pani śmieje: uprzedzam panią, że to nie zmartwi mnie ani trochę.
W tej samej chwili spotkały się nasze spojrzenia: w jej oczach kręciły się łzy, ręka opierająca się na mojej drżała, policzki płonęły, było mi jej żal! Litość — uczucie, któremu tak łatwo ulegają wszystkie kobiety zapuściło swe szpony w jej niedoświadczone serce. Przez cały czas spaceru była roztargniona, nikogo nie kokietowała — a to znak wielkiej wagi!
Przyszliśmy do zapadliny; damy porzuciły swych kawalerów, ale ona" nie puściła mej ręki. Dowcipy miejscowych dandysów nie śmieszyły jej; krawędź urwiska, przy której stała, nie przerażała jej, gdy tymczasem inne panny piszczały i zamykały oczy.
W drodze powrotnej nie wznowiłem naszej smutnej rozmowy; lecz na moje błahe pytania i żarty odpowiadała krótko i z roztargnieniem.
— Czy pani kochała? — zagadnąłem ją wreszcie.
Spojrzała na mnie badawczo, pokiwała głową — i znowu wpadła w zadumę: było widoczne, że chciała coś powiedzieć, ale nie wiedziała, od czego zacząć; pierś jej falowała... Co na to poradzić! Muślinowy rękaw to słaba ochrona, iskra elektryczna przebiegła z mojej do jej ręki; prawie wszystkie namiętne uczucia tak się zaczynają i często bardzo łudzimy się sądząc, że kobieta nas kocha za nasze fizyczne lub moralne zalety; oczywiście, one przygotowują, skłaniają jej serce do przyjęcia świętego ognia, a jednak pierwsze dotknięcie rozstrzyga sprawę.
— Prawda, że dzisiaj byłam bardzo miła? — powiedziała mi księżniczka z wymuszonym uśmiechem, gdy powróciliśmy z wycieczki.
Pożegnaliśmy się.
Jest z siebie niezadowolona; oskarża się o chłód... O, to jest pierwszy, główny triumf! Jutro zechce wynagrodzić mnie. Znam to wszystko na pamięć — i to właśnie jest nudne!
4 czerwca
Dzisiaj widziałem się z Wierą. Zadręczała mnie swoją zazdrością. Księżniczce, zdaje się, przyszło do głowy powierzać jej swoje sercowe tajemnice: przyznać trzeba, że trafny wybór!
— Domyślam się, do czego to wszystko zmierza — mówiła mi Wiera — lepiej powiedz mi teraz wprost, że ją kochasz.
— Lecz jeżeli jej nie kocham?
— To po cóż ją dręczyć, niepokoić, podniecać jej wyobraźnię?... O, ja ciebie dobrze znam! Słuchaj, jeżeli chcesz, bym ci wierzyła, przyjedź za tydzień do Kisłowodska! pojutrze tam się przenosimy. Księżna zostaje tu dłużej. Wynajmij mieszkanie obok nas; zamieszkamy w dużym domu w pobliżu źródła, na antresoli; na parterze księżna Ligowska, a obok jest dom tego samego właściciela jeszcze nie zajęty... Przyjedziesz?...
Obiecałem — i tegoż dnia posłałem kogoś, żeby wynajął to mieszkanie.
Grusznicki przyszedł do mnie o szóstej wieczorem i oznajmił, że jutro będzie gotów jego mundur, akurat na bal.
— Nareszcie będę z nią, tańczył cały wieczór... A to się nagadam! — dodał.
— Kiedyż bal?
— Przecie jutro! Nie wiesz? Wielkie święto, i tutejsze władze podjęły się go urządzić.
— Chodźmy na bulwar...
— Za nic, w tym obrzydliwym szynelu...
— Co, przestałeś go lubić?
Poszedłem sam i spotkawszy księżniczkę Mery zaprosiłem ją do mazura. Wydawała się zdziwiona i uradowana.
— Myślałam, że pan tańczy tylko z konieczności, jak zeszłym razem — rzekła z bardzo miłym uśmiechem.
Zdawała się zgoła nie spostrzegać nieobecności Grusznickiego.
— Jutro będzie pani przyjemnie zdziwiona — powiedziałem.
— Czym?
To sekret... na balu sama się pani domyśli.
Resztę wieczoru spędziłem u księżnej; gości nie było prócz Wiery i pewnego arcyzabawnego staruszka. Byłem w dobrym humorze, improwizowałem różne niezwykłe historie; księżniczka siedziała naprzeciw mnie i słuchała moich bzdur z taką głęboką, natężoną, nawet tkliwą uwagą, że było mi wstyd. Gdzie się podziała jej żywość, kokieteria, kaprysy, jej zuchwała mina, pogardliwy uśmiech, roztargnione spojrzenie?...
Wiera zauważyła to wszystko; na jej schorowanej twarzy malował się głęboki smutek; siedziała w cieniu pod oknem, wtulona w głęboki fotel... Zrobiło mi się jej żal...
Wówczas opowiedziałem całe dramatyczne dzieje naszej znajomości — oczywiście pod osłoną zmyślonych, nazwisk.
Tak żywo opisałem swoją tkliwość, niepokoje, zachwyty, w tak korzystnym świetle przedstawiłem jej czyny i charakter, że chcąc nie chcąc musiała mi przebaczyć moje umizgi do księżniczki.
Wstała, przysiadła się do nas, ożywiła się... i dopiero o drugiej w nocy przypomnieliśmy sobie, że lekarze każą kłaść się spać o jedenastej.
3 czerwca
Na pół godziny przed balem zjawił się u mnie Grusznicki w całym splendorze munduru liniowej piechoty. Do trzeciego guzika był przyczepiony łańcuszek z brązu, na którym wisiała lornetka; niesłychanej wielkości epolety były zagięte do góry w kształcie skrzydełek amora; buty mu skrzypiały, w lewej ręce trzymał brązowe giemzowe rękawiczki i czapkę, a prawą co chwila stroszył ufryzowany w drobne loki czub. Na jego twarzy malowały się zadowolenie z siebie i zarazem jakaś niepewność; zaśmiewałbym się z jego odświętnej powierzchowności, z dumnego chodu, gdyby to się zgadzało z moimi zamiarami.
Rzucił czapkę z rękawiczkami na stół i zaczął obciągać poły i poprawiać mundur przed lustrem. Ogromny czarny fular, nawinięty na niesłychanie wysoką włosianą podkładkę halsztuka, która podtrzymywała mu podbródek, wysuwał mu się na pół werszka spoza kołnierza; uważał, że to za mało: wyciągnął go w górę aż do uszu; z wysiłku — bo kołnierz munduru był bardzo ciasny i niesforny — twarz mu nabiegła krwią.
— Podobno w tych dniach strasznie zalecałeś się do mojej księżniczki? — rzekł dość niedbale i nie patrząc na mnie.
— Za wysokie progi na nasze nogi! — odpowiedziałem mu powtarzając ulubione powiedzonko jednego z najzręczniejszych urwisów minionych dni, uwiecznionego niegdyś przez Puszkina.
— Powiedz no, czy mundur dobrze na mnie leży?... Och, przeklęty Żyd! jak pije pod pachami!... Czy nie masz perfum?
— Zmiłuj się, po co jeszcze? i tak już zalatuje od ciebie pomadą różaną...
— To nic. Daj no tu...
Wylał sobie pół flakona za halsztuk, na chustkę do nosa, na rękawy.
— Będziesz tańczył? — zapytał.
— Nie sądzę.
— Boję się, że mnie wypadnie zaczynać z księżniczką mazura, a nie umiem prawie żadnej figury...
— A zaprosiłeś ją do mazura?
— Jeszcze nie...
— Uważaj, żeby cię kto nie uprzedził...
— Rzeczywiście? — rzekł uderzywszy się w czoło. — Żegnaj... pójdę oczekiwać jej przy podjeździe.
Porwał czapkę i pobiegł.
W pół godziny potem poszedłem i ja. Na ulicy było ciemno i pusto; dokoła klubu czy restauracji, co kto woli, tłoczyli się ludzie; okna lokalu były oświetlone; wiatr wieczorny przynosił mi dźwięki muzyki pułkowej. Szedłem wolno; było mi smutno... Czyż, myślałem sobie, moim jedynym przeznaczeniem na ziemi jest burzenie cudzych nadziei? Odkąd żyję i działam, los jakoś zawsze kazał mi rozwiązywać cudze dramaty, jak gdyby beze mnie nikt nie mógł ani umrzeć, ani wpaść w rozpacz! Byłem niezbędną postacią piątego aktu; mimo woli odgrywałem nędzną rolę kata lub zdrajcy. Jaki cel miał w tym los?... Czyżby przeznaczył mnie na autora mieszczańskich tragedii i powieści rodzinnych albo na pomocnika dostawcy opowiadań, na przykład dla „Biblioteki Lektury"?... Skąd można wiedzieć?... Czyż mało ludzi rozpoczynając życie myśli, że skończą je jak Aleksander Wielki lub lord Byron, a tymczasem pozostają do śmierci radcami tytularnymi?...
Po wejściu na salę schowałem się w tłumie mężczyzn i zacząłem obserwować. Grusznicki stał obok księżniczki i coś mówił z wielkim zapałem; słuchała go z roztargnieniem, rozglądała się przyłożywszy wachlarz do ust; na jej twarzy malowała się niecierpliwość, oczy szukały kogoś dokoła; cichutko podszedłem z tyłu, by podsłuchać ich rozmowę.
— Księżniczko, pani mnie męczy — mówił Grusznicki — strasznie się pani zmieniła od czasu, jakem panią widział...
— Pan też się zmienił — odpowiedziała rzuciwszy na niego szybkie spojrzenie, w którym nie potrafił odczytać ukrytej drwiny.
—- Ja? ja się zmieniłem?... O, nigdy! Pani wie, że to niemożliwe! Kto raz panią widział, ten na wieki uniesie z sobą pani boski obraz...
— Proszę przestać...
— Dlaczego nie chce pani teraz słuchać tego, czego pani jeszcze niedawno i tak często chętnie słuchała?...
— Dlatego, że nie lubię powtórzeń — odparła ze śmiechem.
— O, gorzko się omyliłem!... Myślałem, szalony, że przynajmniej te szlify dadzą mi prawo żywić nadzieję... Nie, lepiej by mi było na zawsze pozostać w tym nędznym żołnierskim szynelu, któremu, być może, zawdzięczam pani uwagę...
— Istotnie, w szynelu o wiele bardziej panu do twarzy...
W owej chwili podszedłem i ukłoniłem się księżniczce; zarumieniła się leciutko i wyrzekła szybko:
— Prawda, monsieur Pieczorin, że monsieur Grusznickiemu jest bardziej do twarzy w szarym szynelu?...
— Nie zgadzam się z panią — odparłem — w mundurze wygląda jeszcze młodziej.
Grusznicki nie wytrzymał tego ciosu: jak wszyscy chłopcy chce uchodzić za mężczyznę w wieku dojrzałym; myśli, że na jego twarzy głębokie ślady namiętności zastępują piętno lat. Rzucił na mnie wściekłe spojrzenie, tupnął nogą i odszedł.
— A niech pani się przyzna — powiedziałem księżniczce — że chociaż on zawsze był bardzo śmieszny, jednak jeszcze niedawno wydawał się pani interesujący... w szarym szynelu...
Spuściła oczy i nie odpowiedziała.
Grusznicki cały wieczór narzucał się księżniczce, tańczył albo z nią, albo vis-a-vis; pożerał ją wzrokiem, wzdychał i zanudzał ją błaganiami i wyrzutami. Po trzecim kadrylu już go nienawidziła.
— Nie spodziewałem się tego po. tobie — rzekł podszedłszy do mnie i wziąwszy mnie za rękę.
— Czego?
— Ty z nią tańczysz mazura? — spytał uroczystym tonem. — Przyznała mi się...
— No, to co z tego? A czyż to sekret?
— Rozumie się... Powinienem był się tego spodziewać po takiej dziewczynie... po kokietce... Ale ja się zemszczę!
— Miej pretensję do swego szynela lub do swoich epoletów, a po cóż ją oskarżać? Cóż ona winna, że się jej już nie podobasz?...
— To po cóż było robić nadzieje?
— Po cóż miałeś nadzieje? Pragnąć i ubiegać się o coś, rozumiem, ale któż żywi jakieś nadzieje?
— Wygrałeś zakład, choć niezupełnie — rzekł ze złośliwym uśmiechem.
Zaczął się mazur. Grusznicki wybierał tylko księżniczkę, inni danserzy co chwila ją wybierali: to wyraźnie był spisek przeciwko mnie; tym lepiej: ona chce rozmawiać ze mną, przeszkadzają jej — zapragnie tego w dwójnasób.
Dwa razy uścisnąłem jej rękę; za drugim razem wyrwała ją nie mówiąc ani słowa.
— Źle będę spała dzisiejszej nocy — powiedziała mi, gdy mazur się skończył.
— Winien temu Grusznicki.
— O, nie! — I jej twarz stała się taka zamyślona, taka smutna, że dałem sobie słowo, iż muszę koniecznie pocałować ją tego wieczora w rękę.
Zaczęto się rozjeżdżać. Pomagając księżniczce wsiąść do karety, szybko przycisnąłem jej małą rączkę do ust. Było ciemno i nikt nie mógł tego widzieć.
Wróciłem na salę bardzo z siebie zadowolony.
Przy dużym stole jadła kolację młodzież i wśród niej Grusznicki. Gdy wszedłem, wszyscy umilkli: widocznie mówili o mnie. Wielu boczy się na mnie od poprzedniego balu, zwłaszcza kapitan dragonów, a teraz, zdaje się, stanowczo tworzy się przeciw mnie wroga banda pod wodzą Grusznickiego. Ma taką dumną i odważną minę...
Bardzo jestem rad: kocham wrogów, choć nie po chrześcijańsku. Bawią mnie, burzą mi krew. Mieć się zawsze na baczności, chwytać każde spojrzenie, znaczenie każdego słowa, odgadywać zamiary, niweczyć spiski, udawać oszukanego i nagle jednym pchnięciem przewrócić cały wielki i z trudem dźwignięty gmach podstępów i zamysłów — oto co nazywam życiem.
Podczas kolacji Grusznicki szeptał i porozumiewał się oczami z kapitanem dragonów.
6 czerwca
Dzisiaj rano Wiera wyjechała z mężem do Kisłowodska. Spotkałem ich karetę, kiedy szedłem do księżny Ligowskiej. Skinęła mi głową: w jej spojrzeniu był wyrzut.
Któż jest winien? Dlaczego nie chce mi dać okazji zobaczenia się z nią na osobności? Miłość jak ogień — bez pokarmu gaśnie. A nuż zazdrość dokona tego, czego nie mogły moje prośby.
Siedziałem u księżnej całą godzinę. Mery nie pokazała się — chora. Wieczorem nie było jej na bulwarze. Na nowo zorganizowana banda, uzbrojona w lornetki, wygląda istotnie groźnie. Rad jestem, że księżniczka jest chora: zrobiliby jej jakiś afront. Grusznicki ma potarganą fryzurę i desperacką minę; jest, zdaje się, istotnie strapiony, zwłaszcza cierpi jego miłość własna; ale przecie są ludzie, których nawet desperacja jest zabawna!...
Wróciwszy do domu zauważyłem, że mi czegoś brak. Nie widziałem jej! Jest. chora! Czyżbym się naprawdę zakochał?... Co za głupstwo!
7 czerwca
O jedenastej rano — godzina, kiedy księżna Ligowska poci się w łazienkach Jermołowskich — przechodziłem koło jej domu. Księżniczka siedziała w zadumie przy oknie; ujrzawszy mnie zerwała się.
Wszedłem do przedpokoju; nikogo ze służby nie było i bez meldowania się, korzystając ze swobody tutejszych obyczajów, dostałem się do bawialni.
Matowa bladość pokrywała uroczą twarz księżniczki. Stała przy fortepianie, oparta jedną ręką o poręcz fotela: ta ręka drżała troszeczkę; wolno podszedłem do niej i powiedziałem:
— Pani się na mnie gniewa?... Podniosła na mnie smętny, głęboki wzrok i pokręciła głową; jej wargi chciały coś powiedzieć i nie mogły; oczy napełniły się łzami; osunęła się na fotel i zasłoniła twarz dłońmi.
— Co pani jest? — rzekłem wziąwszy ją za rękę.
— Pan mnie nie szanuje!... Proszę mi dać spokój!... Odszedłem kilka kroków... Wyprostowała się w fotelu, oczy jej zabłysły...
Zatrzymałem się z ręką na klamce i powiedziałem:
— Proszę mi przebaczyć, księżniczko! Postąpiłem jak szaleniec... to się więcej nie powtórzy: postaram się opanować... Po co ma pani wiedzieć, co się działo dotychczas w mojej duszy? Nigdy się pani tego nie dowie, i tym lepiej dla pani. Żegnam panią.
Gdym odchodził, zdawało mi się, że słyszę jej płacz.
Do wieczora włóczyłem się pieszo po okolicach Maszuka, zmęczyłem się strasznie i po powrocie do domu rzuciłem się na łóżko zupełnie wyczerpany. Zaszedł do mnie Werner.
— Czy to prawda — zapytał — że pan się żeni. z księżniczką Ligowską?
— Bo co?
— Całe miasto o tym mówi; wszyscy moi pacjenci są przejęci tą ważną nowiną, a to już taki naród: wszystko wiedzą!
„To kawały Grusznickiego!" — pomyślałem.
— Doktorze, żeby dowieść, jak fałszywe są te pogłoski, oznajmiam panu w sekrecie, że jutro przenoszę się do Kisłowodska...
— I księżniczka również?
— Nie; ona zostaje tutaj jeszcze tydzień... — Więc pan się nie żeni?...
— Doktorze, doktorze! niech pan na mnie popatrzy; czyż wyglądam na narzeczonego lub na coś w tym rodzaju?
— Tego nie mówię... Ale wie pan, bywają wypadki... — dodał uśmiechając się chytrze — kiedy szlachetny człowiek jest obowiązany ożenić się, i są mamy, które bynajmniej nie zapobiegają tym wypadkom... Toteż radzę panu, jako dobry znajomy, być ostrożniejszym. Tutaj, na wodach, jest niesłychanie niebezpieczny klimat: ilu ja widziałem świetnych młodych ludzi, godnych lepszego losu, a wyjeżdżających stąd wprost do ołtarza... Nawet, czy da pan wiarę, mnie chciano ożenić. Mianowicie pewna powiatowa mama, która miała bardzo bladą córkę. Powiedziałem na nieszczęście, że dobra cera wróci córce po weselu; wówczas ona ze łzami wdzięczności zaproponowała mi rękę swej córki i cały swój majątek — pięćdziesiąt dusz, zdaje się. Ale odpowiedziałem, że się do tego nie nadaję...
Werner wyszedł święcie przekonany, że mnie ostrzegł.
Z jego słów wywnioskowałem, że o mnie i o księżniczce już rozpuszczono w mieście różne brzydkie słuchy: to Grusznickiemu na sucho nie ujdzie!
10 czerwca
Jestem więc już od trzech dni w Kisłowodsku. Co dzień widuję Wierę przy zdroju na spacerze. Rano, po przebudzeniu się, siadam przy oknie i kieruję lornetkę na jej balkon; jest już od dawna ubrana i czeka na umówiony znak; spotykamy się niby to przypadkowo w ogrodzie, który od naszych domów schodzi ku zdrojowi. Ożywcze górskie powietrze przywróciło jej cerę i siły. Nie darmo Narzan nazywają źródłem-siłaczem. Tutejsi mieszkańcy twierdzą, że powietrze Kisłowodska usposabia do miłości, że tutaj następuje rozstrzygnięcie wszystkich romansów, które się kiedykolwiek nawiązały u podnóża Maszuka. I rzeczywiście, tutaj wszystko tchnie odludziem; tutaj wszystko jest tajemnicze gęste cienie alei lipowych, chylących się nad potokiem, który szumiący i spieniony padając z taili na taflę, toruje sobie drogę między zieleniejącymi górami, wąwozy pełne mgły i milczenia, których odnogi rozbiegają się stąd na wszystkie strony, i świeżość aromatycznego powietrza, przesyconego zapachami wysokich południowych traw i białej akacji, i ustawiczny, rozkosznie usypiający szum lodowato zimnych strumieni, które spotkawszy się u wylotu doliny zgodnie biegną w zawody i wreszcie wpadają do Podkumka. Z tej strony wąwóz jest szerszy i zamienia się w zielony parów; wije się w nim pokryta kurzem droga. Ilekroć na nią spojrzę, wciąż mi się zdaje, że jedzie kareta, a z okna karety wygląda różowa twarzyczka. Już dużo karet przejechało po tej drodze — a tamtej wciąż nie ma. Osiedle leżące za twierdzą zaludniło się; w restauracji zbudowanej na pagórku w pobliżu mojego mieszkania zaczynają wieczorem migotać światła poprzez podwójny rząd topoli; hałas i brzęk szklanek rozlega się do późnej nocy.
Nigdzie tak dużo jak tutaj nie wypijają wina kachetyńskiego i wody mineralnej.
A na to, żeby mieszać te zajęcia dwa,
Amatorów jest wszędzie mnóstwo — lecz nie ja.*
(* A. Gribojedow: Mądremu biada, przekład j. Tuwima)
Grusznicki ze swoją bandą co dzień awanturuje się w knajpie i prawie się sobie nie kłaniamy.
Przyjechał dopiero wczoraj, a zdążył już pokłócić się z trzema starszymi kuracjuszami, którzy chcieli przed nim zająć łazienkę: stanowczo, nieszczęścia rozwijają w nim wojowniczego ducha.
11 czerwca
Wreszcie przyjechały. Siedziałem przy oknie, gdym usłyszał turkot ich karety: serce mi zabiło... Cóż to jest? Czyżbym był zakochany?... Mam tak głupią naturę, że można się tego po mnie spodziewać.
Byłem u nich na obiedzie. Księżna patrzy na mnie bardzo czule i nie odchodzi na krok od córki... niedobrze! Za to Wiera jest zazdrosna o księżniczkę: dopiąłem więc swego! Czego kobieta nie zrobi, żeby dokuczyć rywalce? Pamiętam, jedna pokochała mnie za to, że kochałem inną. Nie ma nic bardziej paradoksalnego od kobiecego umysłu: kobiety trudno przekor nać o czymkolwiek, trzeba je doprowadzić do tego, żeby same siebie przekonały; kolejność argumentów, którymi obalają swoje uprzedzenia, jest bardzo oryginalna: żeby nauczyć się ich dialektyki, trzeba wywrócić na opak w umyśle wszystkie szkolne reguły logiki. Na przykład, zwykły sposób rozumowania:
„Ten człowiek mnie kocha; ale jestem mężatką; a więc nie powinnam go kochać."
Sposób kobiecy:
„Nie powinnam go kochać, ponieważ jestem mężatką: ale on mnie kocha — a więc..."
Tutaj wielokropek, bo rozsądek już nic nie mówi; a mówi przeważnie: język, wzrok i tuż za nimi serce, jeżeli „ono" istnieje. Co się stanie, jeśli te notatki wpadną kiedyś w ręce kobiety? — Oszczerstwo! — zawoła z oburzeniem.
Odkąd poeci piszą, a kobiety ich czytają (za co należy im się najgłębsza wdzięczność), tyle razy nazywano je aniołami, że istotnie w prostocie ducha uwierzyły w ten komplement zapominając, że tacy sami poeci za pieniądze wysławiali Nerona jako półboga...
Mówić o kobietach z taką złośliwością byłoby rzeczą niestosowną dla mnie, który prócz nich nic na świecie nie kochałem, dla mnie, który zawsze byłem gotów poświęcać dla nich spokój, ambicję, życie... Ale wszak nie w napadzie gniewu i obrażonej miłości własnej staram się zedrzeć z nich tę czarodziejską zasłonę, przez którą przenika tylko doświadczony wzrok. Nie, wszystko, co o nich mówię, to tylko
Umysłu chłodne postrzeżenia
I serca gorzkie są notaty.*
(* A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin , przekład A. Ważyka)
Kobiety powinny pragnąć, aby wszyscy mężczyźni znali je tak dobrze jak ja, ponieważ kocham je stokroć więcej, odkąd się ich nie boję i pojąłem ich słabostki.
Przy sposobności: Werner niedawno porównał kobiety z zaczarowanym lasem, o którym opowiada Tasso w swojej Jerozolimie wyzwolonej. „Zbliż się tylko — mówił — a wylecą na ciebie ze wszystkich stron takie straszydła, że niech Bóg broni: obowiązek, duma, przyzwoitość, opinia publiczna, drwina, pogarda... Nie trzeba jednak patrzeć, lecz iść prosto przed siebie; stopniowo potwory znikają i rozwiera się przed tobą cicha i jasna polana, na której kwitnie zielony mirt. Za to biada ci, jeżeli przy stawianiu pierwszych kroków serce ci zadrży i obejrzysz się za siebie!"
12 czerwca
Dzisiejszy wieczór obfitował w wydarzenia. O jakieś trzy wiorsty od Kisłowodska, w wąwozie, gdzie przepływa Podkumek, jest skała zwana Pierścieniem; są to wrota naturalne; wznoszą się na wysokim wzgórzu i zachodzące słońce rzuca przez nie na świat swoje ostatnie płomienne spojrzenie. Liczna kawalkada wyruszyła tam popatrzeć na zachód słońca przez owo kamienne okno. Nikt z nas, prawdę mówiąc, nie myślał o słońcu. Jechałem obok księżniczki; wracając do domu trzeba było przejeżdżać Podkumek w bród. Najpłytsze rzeczki górskie są niebezpieczne, przez to zwłaszcza, że ich dno — istny kalejdoskop — zmienia się co dzień pod naporem fal; gdzie wczoraj był kamień, dziś jest dół. Ująłem przy pysku konia księżniczki i wprowadziłem go w wodę, która nie sięgała wyżej kolan; powoli zaczęliśmy się posuwać na ukos pod prąd. Wiadomo, że przejeżdżając bystre rzeczki nie należy patrzeć na wodę, bo zaraz zakręci się w głowie. Zapomniałem uprzedzić o tym księżniczkę Mery.
Byliśmy już na środku rzeczki, w wartkim nurcie, gdy nagle zachwiała się w siodle. — Niedobrze mi! — wyrzekła słabym głosem... Szybko pochyliłem się ku niej, objąłem ramieniem jej giętki stan.
— Proszę patrzeć w górę! — szepnąłem jej — to nic, tylko proszę się nie bać; jestem przy pani.
Zrobiło jej się lepiej; chciała uwolnić się od mego ramienia, ale jeszcze mocniej objąłem jej delikatną, miękką kibić: mój policzek prawie dotykał jej policzka, bił od niego żar.
— Co pan ze mną robi?... Mój Boże!...
Nie zwracałem uwagi na jej drżenie i zmieszanie, usta moje dotknęły jej delikatnego policzka; drgnęła, ale nic nie powiedziała; jechaliśmy na końcu kawalkady: nikt nie widział. Gdyśmy się wydostali na brzeg, wszyscy ruszyli kłusem. Księżniczka wstrzymała swego konia; zostałem przy niej; widać było, że niepokoi ją moje milczenie, ale przysiągłem sobie nie mówić ani słowa — z ciekawości. Chciałem zobaczyć, jak się wyplącze z tej kłopotliwej sytuacji.
— Albo pan mną gardzi, albo bardzo mnie kocha! — rzekła wreszcie głosem, w którym były łzy. — Być może, chce pan sobie zadrwić ze mnie, zmącić mi duszę, a potem porzucić... To byłoby takie podłe, takie niskie, że samo przypuszczenie... O, nie! prawda — dodała tonem tkliwej ufności — prawda, że we mnie nie ma nic takiego, co wyłączałoby szacunek? Pański zuchwały postępek... muszę, muszę panu przebaczyć, ponieważ pozwoliłam... Niechże pan odpowiada, niech pan coś mówi, chcę słyszeć pański głos!... — W ostatnich słowach brzmiała taka kobieca niecierpliwość, że mimo woli uśmiechnąłem się; na szczęście zaczynało się ściemniać. Nic nie odpowiedziałem.
— Pan milczy? — ciągnęła dalej — może pan chce, bym ja pierwsza powiedziała, że pana kocham?
Milczałem...
— Chce pan tego? — rzekła szybko obróciwszy się ku mnie... W stanowczości jej wzroku i głosu było coś przerażającego...
— Po co? — odpowiedziałem wzruszywszy ramionami.
Uderzyła szpicrutą swego konia i popędziła co tchu wąską, niebezpieczną drogą; stało się to tak szybko, że ledwie mogłem ją dopędzić i to dopiero wtedy, gdy przyłączyła się do reszty towarzystwa. Aż do samego domu mówiła i śmiała się co chwila. W jej ruchach było coś gorączkowego; na mnie nie spojrzała ani razu. — Wszyscy zauważyli tę niezwykłą wesołość. I księżna cieszyła się w duchu, patrząc na córeczkę; a córeczka ma po prostu atak nerwowy: spędzi noc bezsennie i będzie płakać. Ta myśl sprawia mi bezgraniczną rozkosz; są chwile, gdy rozumiem Wampira. A przecież uchodzę za zacnego chłopa i ubiegam się o to miano!
Zsiadłszy z koni panie weszły do księżnej; byłem zdenerwowany i pojechałem w góry rozwiać kłębiące się w głowie myśli. Rosisty wieczór dyszał upajającą świeżością. Księżyc wschodził spoza ciemnych szczytów. Każdy krok mego nie podkutego konia rozlegał się głucho w milczeniu wąwozu; przy wodospadzie napoiłem konia, chciwie wchłonąłem w siebie ze dwa razy rześkie powietrze południowej nocy i ruszyłem w powrotną drogę. Jechałem przez osiedle. Światła zaczynały gasnąć w oknach; wartownicy na wałach twierdzy i Kozacy z okolicznych pikiet nawoływali się przeciągle...
W jednym z domów osiedla, wybudowanym na skraju jaru, zauważyłem niezwykłe oświetlenie, co pewien czas rozlegał się bezładny gwar i krzyki zdradzające bibkę wojskowych. Zsiadłem z konia i podkradłem się pod okna; nie domknięta okiennica pozwoliła mi widzieć ucztujących i słyszeć ich słowa. Mówili o mnie.
Kapitan dragonów, rozgorączkowany winem, uderzył pięścią w stół domagając się uwagi.
— Panowie! — rzekł — to do niczego niepodobne. Pieczorinowi trzeba dać nauczkę! Te petersburskie ptaszki zawsze na wszystkich patrzą z góry, póki nie dostaną po nosie! Pieczorin myśli, że tylko on obracał się w towarzystwie, dlatego że nosi zawsze czyste rękawiczki i wyczyszczone buty.
— I jaki wyniosły uśmiech! A tymczasem jestem przekonany, że to tchórz — tak, tchórz! —Jestem tego samego zdania — rzekł Grusznicki. — On się lubi wymigiwać. Pewnego razu nagadałem mu takich rzeczy, że inny zarąbałby mnie na miejscu, a Pieczorin obrócił wszystko w żart. Rozumie się, nie wyzwałem go, bo to była jego rzecz, no i nie chciałem się angażować...
— Grusznicki jest zły na niego za to, że odbił mu księżniczkę — powiedział ktoś.
— Też wymyślili! To prawda, że trochę zalecałem się do księżniczki, ale zaraz się odsunąłem, ponieważ nie chcę się żenić, a kompromitowanie dziewczyny sprzeciwia się moim zasadom.
— Tak, zapewniam was, że to tchórz, jakich mało, Pieczorin oczywiście, a nie Grusznicki. O, Grusznicki to zuch, a przy tym mój prawdziwy przyjaciel! — rzekł znowu kapitan dragonów. — Panowie! Nikt go tutaj nie broni? Nikt? Tym lepiej! Chcecie poddać próbie jego odwagę? To nas zabawi...
— Chcemy; tylko jak?
— Posłuchajcie: Grusznicki jest na niego szczególnie zagniewany; jemu należy się pierwsza rola! Przyczepi się do jakiegoś głupstwa i wyzwie Pieczorina na pojedynek... Poczekajcie; w tym właśnie cały fortel... .Wyzwie na pojedynek, dobra! Wszystko: wyzwanie, przygotowania, warunki, będzie jak najbardziej uroczyste i straszne; już ja się tym zajmę; będę twoim sekundantem, mój biedny druhu! Dobra! ale, ot na czym będzie polegał dowcip: nie włożymy kul do pistoletów. Pieczorin stchórzy, gwarantuję wam za to — postawię ich o sześć kroków, do diabła! Zgadzacie się, panowie?
— Świetnie obmyślone, zgoda! czemu nie? — rozległo się ze wszystkich stron.
— A ty, Grusznicki?
Z drżeniem czekałem na odpowiedź Grusznickiego; zimna wściekłość ogarniała mnie na myśl, że gdyby nie przypadek, mógłbym się stać pośmiewiskiem tych durniów. Gdyby Grusznicki się nie zgodził, rzuciłbym mu się na szyję. Ale po dłuższej chwili milczenia wstał ze swego miejsca, podał rękę kapitanowi i rzekł bardzo poważnie: — Dobrze, zgadzam się.
Trudno opisać zachwyt całej zacnej kompanii.
Wróciłem do domu, targany dwoma odmiennymi uczuciami. Pierwszym był smutek. „Za co mnie oni wszyscy nienawidzą? — myślałem. — Za co? Czy kogoś skrzywdziłem? Nie. Czyż należę do ludzi, których sam widok już wzbudza niechęć?" I czułem, że jadowita złość stopniowo napełnia mi duszę. „Strzeż się, panie Grusznicki! — mówiłem spacerując tam i z powrotem po pokoju — ze mną tak żartować nie można. Może pan drogo zapłacić za aprobatę pomysłu pańskich głupich kolegów. Nie jestem dla was zabawką!"
Nie spałem całą noc. Nad ranem byłem żółty jak cytryna.
Rano spotkałem księżniczkę przy źródle.
— Pan jest chory? — rzekła bacznie spojrzawszy na mnie.
— Nie spałem w nocy.
— I ja również... oskarżałam pana... może niesłusznie? Ale niech pan się wytłumaczy, mogę panu przebaczyć wszystko...
— Czyż wszystko?...
— Wszystko... tylko niech pan mówi prawdę... prędzej... Widzi pan, dużo myślałam, starałam się wytłumaczyć sobie, usprawiedliwić pańskie postępowanie; może pan boi się przeszkód ze strony moich krewnych... to nic: gdy się dowiedzą... (jej głos zadrżał) uproszę ich. A może pańskie osobiste warunki... ale niech pan wie, że mogę poświęcić wszystko dla tego, kogo kocham... O, niech pan odpowie prędzej, niech się pan zlituje... Pan mną nie gardzi, prawda?
Chwyciła mnie za rękę.
Księżna szła przed nami z mężem Wiery i nic nie widziała, ale mogli nas widzieć spacerujący kuracjusze, najbardziej ciekawi plotkarze ze wszystkich ciekawskich, więc szybko uwolniłem swoją dłoń z jej namiętnego uścisku.
— Powiem pani całą prawdę — odpowiedziałem księżniczce.— nie będę się usprawiedliwiał ani tłumaczył swych postępków. — Nie kocham pani.
Jej wargi z lekka pobladły...
— Proszę mnie zostawić samą — rzekła ledwie dosłyszalnie.
Wzruszyłem ramionami, obróciłem się i odszedłem.
14 czerwca
Czasami gardzę sobą... czy nie dlatego właśnie gardzę także innymi?... Stałem się niezdolny do szlachetnych porywów; boję się wydać śmiesznym samemu sobie. Inny na moim miejscu zaproponowałby (księżniczce son coeur et sa fortune;* (*serce i mienie) ale słowo ożenić się ma nade mną jakąś magiczną władzę; żebym nie wiem jak namiętnie kochał kobietę, jeśli tylko ona da mi odczuć, że powinienem się z nią ożenić — żegnaj, miłości! moje serce zamienia się w kamień i nic go na nowo nie rozgrzeje. Gotów jestem do wszystkich ofiar prócz tej; dwadzieścia razy życie swoje, nawet honor postawię na kartę... lecz wolności swej nie sprzedam. Dlaczego tak ją cenię? co ona mi daje?... do. czego się gotuję? czego oczekuję od przyszłości?... Doprawdy, absolutnie niczego. Jest to jakiś wrodzony lęk, niewytłumaczone przeczucie... Są przecież ludzie, którzy instynktownie boją się pająków, karaluchów, myszy... Mam się przyznać?... Gdy byłem jeszcze dzieckiem, pewna stara baba wróżyła o mnie mojej matce: przepowiedziała mi śmierć przez złą żonę; to mnie wówczas przejęło do głębi: w duszy mojej zrodził się niepokonany wstręt do ożenku.. Tymczasem coś mi mówi, że jej przepowiednia spełni się; będę się przynajmniej starał, żeby się spełniła jak najpóźniej.
15 czerwca
Wczoraj przyjechał tutaj kuglarz Apfelbaum. Na drzwiach restauracji pojawił się długi afisz, zawiadamiający, szanowną publiczność, że wyżej wymieniony znakomity sztukmistrz, akrobata, chemik i optyk będzie miał zaszczyt dać wspaniałe przedstawienie w dniu dzisiejszym o godzinie ósmej wieczorem w sali klubu szlacheckiego (czyli — w restauracji); bilety po dwa i pół rubla.
Wszyscy wybierają się iść popatrzeć na zadziwiającego kuglarza; nawet księżna Ligowska, nie bacząc na to, że córka chora, wzięła dla siebie bilet.
Dziś po obiedzie przechodziłem pod oknami Wiery; siedziała na balkonie sama; do nóg mi upadła kartka:
„Dzisiaj o godzinie dziesiątej wieczór przyjdź do mnie frontowymi schodami; mój mąż pojechał do Piatigorska i wróci dopiero jutro rano. Służby wraz z pokojówkami nie będzie w domu: im wszystkim rozdałam bilety, również służbie księżnej. — Czekam na ciebie; przyjdź koniecznie."
„Aha — pomyślałem — wreszcie jednak na moim stanęło."
O, ósmej poszedłem popatrzeć na kuglarza. Publiczność zebrała się koło dziewiątej; rozpoczęło się przedstawienie. W ostatnich rzędach krzeseł poznałem służących i pokojówki Wiery i księżnej. Wszyscy co do jednego byli tutaj. — Grusznicki siedział w pierwszym rzędzie ż lornetką. Kuglarz zwracał się do niego za każdym razem, gdy była mu potrzebna chustka do nosa, zegarek, pierścionek itd.
Grusznicki nie kłania mi się już od pewnego czasu, a teraz dwa razy spojrzał na mnie dość zuchwale. To wszystko będzie mu przypomniane, gdy wypadnie nam się porachować.
Przed dziesiątą wstałem i wyszedłem.
Na dworze było ciemno, choć oko wykol. Ciężkie, zimne chmury leżały na szczytach okolicznych gór: z rzadka tylko zamierający wiatr szumiał w wierzchołkach topoli otaczających restaurację; za jej oknami tłoczyło się pospólstwo. Zeszedłem ze wzgórza i skręci wszy ku bramie przyśpieszyłem kroku. Nagle wydało mi się, że ktoś za mną idzie. Zatrzymałem się i rozejrzałem. W ciemnościach nic nie można było rozróżnić; jednakże przez ostrożność obszedłem, niby to spacerując, dom dookoła. Przechodząc obok okien księżniczki znowu usłyszałem za sobą kroki i jakiś człowiek, otulony w szynel, przebiegł koło mnie. To mnie zaniepokoiło; jednak podkradłem się do wejścia i szybko wbiegłem na ciemne schody. Drzwi się otworzyły; mała rączka pochwyciła moją rękę...
— Nikt cię nie widział? — rzekła szeptem Wiera przytuliwszy się do mnie.
— Nikt!
— Teraz wierzysz, że cię kocham? O, długo się wahałam, długo się męczyłam... ale ty robisz ze mną wszystko, co zechcesz.
Serce jej mocno biło, ręce były zimne jak lód. Zaczęły się wyrzuty, zazdrości, skargi; żądała ode mnie, abym się jej przyznał do wszystkiego, mówiąc, że z pokorą zniesie moją zdradę, ponieważ pragnie jedynie mojego szczęścia. Niezupełnie temu wierzyłem, ale uspokoiłem ją przysięgami, obietnicami itd.
― Więc nie ożenisz się z Mery? nie kochasz jej?... A ona myśli... czy wiesz, że jest w tobie zakochana do szaleństwa, biedactwo!...
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Około drugiej po północy otworzyłem okno i związawszy dwa szale spuściłem się z balkonu na werandę trzymając się filaru. U księżniczki jeszcze się świeciło. Coś mnie pchnęło ku temu oknu. Firanka była niezupełnie zasunięta i mogłem rzucić ciekawe spojrzenie do wnętrza pokoju. Mery siedziała na łóżku ze skrzyżowanymi na kolanach rękami; jej gęste włosy były zebrane pod nocnym czepeczkiem, obszytym koronkami; duża pąsowa chustka okrywała jej białe, szczur płe ramiona, małe nóżki ukryte były w barwnych perskich pantofelkach. Siedziała bez ruchu z opuszczoną na piersi głową; przed nią na stoliku leżała otwarta książka, ale jej oczy nieruchome i pełne niewysłowionego smutku po raz setny chyba przebiegały tę samą stronicę, podczas gdy myśli jej były daleko.
W owej chwili ktoś poruszył się za krzakiem. Zeskoczyłem z werandy na murawę. Niewidoczna ręka chwyciła mnie za ramię. — Aha! — rzekł gruby głos — wpadłeś!... będziesz mi tu do księżniczek chodził po nocy!...
— Trzymaj go mocniej! — zawołał drugi wyskoczywszy zza węgła.
Byli to Grusznicki i kapitan dragonów.
Uderzyłem kapitana pięścią w głowę, zwaliłem go z nóg i rzuciłem się w krzaki. Wszystkie ścieżki ogrodu, na stoku przed naszymi domami były mi znane.
— Złodzieje! na pomoc!... — wołali; rozległ się strzał karabinowy; dymiąca przybitka upadła tuż przy moich nogach.
Po chwili byłem już w swoim pokoju, rozebrałem się i położyłem. Zaledwie mój służący zamknął drzwi na klucz, gdy zaczęli się do mnie dobijać Grusznicki i kapitan.
— Pieczorin! pan śpi? jest pan tu?... — krzyczał kapitan.
— Śpię — odpowiedziałem gniewnie.
— Wstawaj pan! — złodzieje... Czerkiesi...
— Mam katar — odpowiedziałem — boję się przeziębić.
Poszli. Niepotrzebnie się odezwałem; szukaliby mnie jeszcze z godzinę w ogrodzie. Tymczasem zrobił się okropny alarm. Z twierdzy przypędził Kozak. Nastąpiło ogólne poruszenie; zaczęto szukać Czerkiesów po wszystkich krzakach i rozumie się, nic nie znaleziono. Ale wiele osób zapewne żywiło mocne przekonanie, że gdyby garnizon wykazał więcej męstwa i pośpiechu, to co najmniej ze dwudziestu napastników padłoby na miejscu.
16 czerwca
Dzisiaj rano przy zdroju była mowa tylko o nocnym napadzie Czerkiesów. Po wypiciu przepisanej liczby szklanek Narzanu, po przejściu się z dziesięć razy po długiej alei lipowej spotkałem męża Wiery, który dopiero co przyjechał z Piatigorska. Wziął mnie pod rękę i poszliśmy do restauracji na śniadanie; strasznie się niepokoił o żonę. — Jak ona się przelękła dziś w nocy! — mówił — że też musiało się to zdarzyć właśnie wtedy, gdy mnie nie było. — Usiedliśmy do śniadania obok drzwi wiodących do narożnego pokoju, gdzie znajdowało się z dziesięciu młodych ludzi, pomiędzy którymi był i Grusznicki. Przeznaczenie po raz drugi nastręczyło mi okazję podsłuchania rozmowy, która miała rozstrzygnąć o jego losie. Nie widział mnie, a więc nie mogłem podejrzewać premedytacji; ale to tylko potęgowało jego winę w moich oczach.
— Ale czyż to istotnie byli Czerkiesi? — rzekł ktoś — czy widział ich ktokolwiek?
― Opowiem wam całą historię — odparł Grusznicki — tylko proszę, nie zdradźcie mnie; oto jak było: wczoraj pewien człowiek, którego wam nie wymienię, przychodzi do mnie i opowiada, że widział o dziesiątej wieczorem, jak ktoś zakradł się do domu Ligowskich. Weźcie pod uwagę, że księżna była tutaj, a księżniczka w domu. Otóż we dwóch udaliśmy się pod okna, żeby przydybać szczęśliwca.
― Przyznać muszę, żem się zląkł; choć mój towarzysz bardzo był zajęty śniadaniem, mógł usłyszeć rzeczy dość dla siebie nieprzyjemne, gdyby przypadkiem Grusznicki odgadł prawdę; ale zaślepiony zazdrością, nawet jej nie podejrzewał. .
— Otóż — ciągnął dalej Grusznicki — poszliśmy wziąwszy ze sobą karabin nabity ślepym nabojem, tylko tak, żeby nastraszyć. Do godziny drugiej czekaliśmy w ogrodzie. Nareszcie Bóg wie skąd się zjawił, ale nie wyszedł przez okno, ponieważ okno się nie otwierało, a widocznie przez oszklone drzwi za filarem; nareszcie, powiadam, widzimy, ktoś schodzi z werandy... Ładnie się sprawia księżniczka? co? No, już przyznam się, te moskiewskie panny! Czy można potem czemukolwiek wierzyć? Chcieliśmy go schwytać, ale się wyrwał i jak zając pomknął w krzaki; wtedy za nim strzeliłem.
Dokoła Grusznickiego rozległy się głosy niedowierzania.
— Nie wierzycie? — mówił dalej — daję wam szlacheckie słowo honoru, że to wszystko szczera prawda, i na dowód gotów jestem podać wam nazwisko tego pana. .
— Powiedz, powiedz, któż to! — rozległo się ze wszystkich stron.
— Pieczorin — odpowiedział Grusznicki.
W tej samej chwili podniósł oczy — stałem naprzeciw we drzwiach; strasznie się zaczerwienił. Podszedłem do niego i powiedziałem wolno i wyraźnie:
— Bardzo żałuję, że wszedłem po tym, gdy pan już słowem honoru potwierdził najohydniejszą potwarz. Moja obecność uchroniłaby pana przed dodatkową podłością.
Grusznicki zerwał się z miejsca i chciał się zaperzyć.
— Proszę pana — ciągnąłem tym samym tonem. — proszę, niech pan natychmiast cofnie swoje słowa; wie pan doskonale, że to jest wymysł. Nie sądzę, aby obojętność kobiety wobec pańskich wspaniałych zalet zasługiwała na tak okrutną zemstę. Proszę się dobrze zastanowić: podtrzymując swoje zdanie traci pan prawo do miana uczciwego człowieka i naraża pan życie.
Grusznicki stał przede mną ze spuszczonymi oczyma, bardzo zdenerwowany. Ale walka sumienia z miłością własną była niedługa. Siedzący obok niego kapitan dragonów trącił go łokciem; Grusznicki drgnął i szybko mi odpowiedział nie podnosząc oczu:
— Szanowny panie, kiedy coś mówię, to znaczy, że tak myślę i gotów jestem powtórzyć... Nie boję się pańskich pogróżek i gotów jestem na wszystko.
— Tego pan już dowiódł — odpowiedziałem mu chłodno i wziąwszy pod rękę kapitana dragonów wyszedłem z pokoju.
— Czego pan sobie życzy? — spytał kapitan.
— Jest pan przyjacielem Grusznickiego i zapewne będzie pan jego sekundantem?
Kapitan skłonił się z wielką powagą.
— Odgadł pan — odpowiedział — uważam nawet za swój obowiązek być jego sekundantem, ponieważ wyrządzona mu zniewaga dotyczy i mnie: byłem z nim wczoraj w nocy — dodał prostując swoją przygarbioną figurę.
— A! więc to pana uderzyłem tak niezręcznie po głowie?
Zżółkł, posiniał; skryta zawziętość odmalowała mu się na twarzy.
— Będę miał zaszczyt przysłać do pana dzisiaj mojego sekundanta — dodałem z bardzo grzecznym ukłonem udając, że nie zwracam uwagi na jego wściekłość.
Na ganku restauracji spotkałem męża Wiery. Zdaje się, że czekał na mnie.
Pochwycił moją ręką z uczuciem podobnym do zachwytu.
— Szlachetny młody człowieku! — rzekł ze łzami w oczach. — Wszystko słyszałem. Co za łajdak! niewdzięcznik... I przyjmuj potem takich w przyzwoitym domu! Chwała Bogu, nie mam córek! Ale pana wynagrodzi ta, dla której pan naraża życie. Niech pan będzie pewny mojej dyskrecji do czasu — mówił dalej. — Sam byłem młody i służyłem w wojsku; wiem, że do tych spraw nie należy się mieszać. Do widzenia.
Biedaczysko! cieszy się, że nie ma córek...
Poszedłem wprost do Wernera, zastałem go w domu i opowiedziałem mu wszystko: mój stosunek do Wiery i do księżniczki oraz podsłuchaną przeze mnie rozmowę, z której dowiedziałem się o zamiarze tych panów wystrychnięcia mnie na dudka, zmusiwszy do pojedynkowania się ślepymi nabojami. Ale teraz sprawa przekroczyła granicę żartu: oni zapewne nie spodziewali się takiego rozwiązania.
Doktor zgodził się być moim sekundantem; dałem mu kilka wskazówek co do warunków pojedynku; powinien nalegać na to, aby rzecz była załatwiona w największej tajemnicy, ponieważ choć gotów jestem w każdej chwili narażać się na śmierć, lecz bynajmnej nie mam ochoty popsuć na zawsze swej przyszłości na tym świecie.
Załatwiwszy to poszedłem do domu. Po godzinie doktor wrócił ze swej wyprawy.
— Istotnie, jest przeciw panu spisek — powiedział. — Zastałem u Grusznickiego kapitana dragonów i jeszcze jednego jegomościa, którego nazwiska nie pamiętam. Na chwilę zatrzymałem się w przedpokoju, żeby zdjąć kalosze. Tam u nich słychać było straszny hałas i kłótnię... „Za nic się nie zgodzę! — mówił Grusznicki — on mnie obraził publicznie; wówczas było zupełnie co innego..."
„A co to ciebie obchodzi? — odpowiedział kapitan — wszystko biorę na siebie.. Byłem sekundantem w pięciu pojedynkach i wiem już, jak to urządzić. Wszystko obmyśliłem. Proszę cię tylko nie przeszkadzaj mi. Na straszyć go nie zaszkodzi. A po co się narażać na nie bezpieczeństwo, jeżeli można tego uniknąć?..." W owej chwili wszedłem. Umilkli nagle. Nasze pertraktacje trwały dość długo; wreszcie rozstrzygnęliśmy rzecz w taki sposób: o jakieś pięć wiorst stąd jest odludny wąwóz, oni pojadą tam jutro o czwartej rano, a my wyjedziemy w pół godziny po nich; strzelać będziecie o sześć kroków — tego żądał sam Grusznicki. Zabity pójdzie na rachunek Czerkiesów. Ale mam następujące podejrzenie: oni, to znaczy sekundanci, widocznie zmienili nieco swój poprzedni plan, i chcą nabić kulą tylko pistolet Grusznickiego. To jest troszkę podobne do morderstwa; ale w czasie wojennym, zwłaszcza w wojnie azjatyckiej, podstępy są dopuszczalne; Grusznicki jednak, zdaje się, jest uczciwszy od swoich kolegów. Jak pan sądzi, czy powinniśmy im dać do zrozumienia, żeśmy się domyślili?
— Za nic w świecie, doktorze! niech pan będzie spokojny, już ja się im nie dam.
— Co pan chce zrobić?
— To moja tajemnica.
— No, niech pan aby nie wpadnie... przecie to na sześć kroków!
— Doktorze, czekam na pana jutro o czwartej; konie będą gotowe... Do widzenia.
Do wieczora przesiedziałem w domu, zamknąwszy się w swoim pokoju. Przychodził lokaj: księżna mnie wzywała — kazałem powiedzieć, że jestem chory.
. . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . . .
Druga w nocy... nie chce mi się spać... A należałoby zasnąć, żeby jutro ręka nie drżała. Zresztą o sześć kroków chybić trudno. Ha! panie Grusznicki! pańska mistyfikacja panu się nie uda... zamienimy się na role, teraz mnie wypadnie odnajdywać na pańskiej bladej twarzy oznaki tajonego strachu. Po co pan sam wyznaczył te fatalne sześć kroków? Sądzi pan, że ja bez sprzeciwu podstawię panu swoje czoło... ale będziemy ciągnęli losy!... i wtedy... wtedy... co się stanie, jeżeli jego szczęście przeważy? jeżeli moja gwiazda wreszcie mnie zdradzi?... To byłoby całkiem naturalne: tak długo służyła wiernie moim zachciankom; w niebiosach nie ma więcej stałości niż na ziemi.
No cóż? umrzeć to umrzeć! strata dla świata. niewielka; a i mnie porządnie się już znudziło. Jestem jak człowiek, który ziewa na balu, lecz nie jedzie spać do domu tylko dlatego, że nie ma jeszcze jego karety. Ale kareta gotowa... żegnajcie!...
Przebiegłem w pamięci całą swoją przeszłość i mimo woli zadaję sobie pytania: po co żyłem? w jakim ceni przyszedłem na świat? A jakiś cel istniał na pewno i na pewno byłem przeznaczony do wyższego celu, bo czuję w mojej duszy bezgraniczne siły... Ale nie odgadłem tego przeznaczenia, zwabiły mnie przynęty namiętności. czczych i jałowych; z ich płomieni wyszedłem twardy i zimny jak żelazo, lecz utraciłem na zawsze żar szlachetnych dążeń — najlepszy kwiat życia. I od tej pory ile już razy grałem rolę topora w rękach losu! Spadałem często bez gniewu, zawsze bez współczucia jako narzędzie kaźni na głowę skazanych ofiar... Moja miłość nikomu nie przyniosła szczęścia, gdyż nic nigdy nie poświęciłem dla tych, których kochałem: kochałem dla siebie, dla własnej przyjemności, zaspokajałem tylko dziwną potrzebę serca, chciwie pochłaniając ich uczucia, ich tkliwość, ich radości i cierpienia — i nigdy nie mogłem się nasycić. Tak człowiek trawiony głodem zasypia wyczerpany i widzi przed sobą wyborne potrawy i musujące wina, z zachwytem pochłania urojone dary wyobraźni i to mu sprawia jakby pewną ulgę; ale ledwie się zbudzi — zjawa znika... pozostaje zdwojony głód i rozpacz!
Być może, jutro umrę!... i nie pozostanie na ziemi ani jedna istota, która by mnie całkowicie zrozumiała. Jedni uważają mnie za gorszego, inni za lepszego, niż jestem w istocie... Jedni powiedzą: to był dobry chłop, inni — łajdak. I jedno, i drugie będzie fałszywe. Czyż warto potem żyć? a jednak żyje się — z ciekawości: oczekuje się czegoś nowego... Śmieszne i złość bierze!
Oto już półtora miesiąca, jak przebywam w twierdzy N; Maksym Maksymicz poszedł na polowanie... jestem sam; siedzę przy oknie; szare chmury zasłoniły góry aż do podnóża, poprzez mgłę słońce wydaje się żółtą plamą. Zimno; wiatr świszcze i kołysze okiennicami... Nudno!... Będę pisał swój dziennik, który przerwało tyle dziwnych zdarzeń.
Odczytuję ostatnią stronicę: śmieszne! — Przypuszczałem, że umrę; to było niemożliwe: jeszcze nie wychyliłem do dna czary cierpień i teraz czuję, że będę jeszcze długo żył.
Jak wyraźnie i plastycznie odcisnęła się cała przeszłość w mej pamięci! Czas nie zatarł żadnego rysu, żadnego odcienia.
Pamiętam, że w ciągu nocy poprzedzającej pojedynek nie spałem ani chwili. Długo nie mogłem pisać: opanował mnie skryty niepokój. Z godzinę chodziłem po pokoju; potem usiadłem i otworzyłem powieść Walter Scotta, która leżała u mnie na stole: byli to Szkoccy Purytanie; z początku czytałem z wysiłkiem, potem zapamiętałem się, pochłonięty czarodziejską fikcją...
Czyż szkockiemu bardowi nie płacą na tamtym świecie za każdą chwilę ulgi, którą darzy jego książka?...
Wreszcie nastał świt. Moje nerwy się uspokoiły. Przejrzałem się w lustrze; twarz, noszącą ślady męczącej bezsenności, pokrywała matowa bladość, ale oczy, choć obwiedzione brunatnym cieniem, błyszczały dumnie i nieubłaganie. Byłem z siebie zadowolony.
Kazałem siodłać konie, ubrałem się i pobiegłem do łazienek. Zanurzając się w zimnym pieniącym się Narzanie czułem, jak powracają mi fizyczne i duchowe siły. Wyszedłem z wanny świeży i rześki, jak gdybym się wybierał na bal. I mówi się potem, że dusza nie zależy od ciała!...
W domu zastałem doktora. Miał na sobie szare rajtuzy, archałuk i czerkieską czapkę. Wybuchnąłem śmiechem ujrzawszy tę drobną figurkę pod ogromną kosmatą czapą: ma on twarz zgoła niewojowniczą, a tym razem była jeszcze dłuższa niż zwykle. — Dlaczego pan jest taki smutny, doktorze? — powiedziałem mu. — Czyż pan nie był sto razy pełnym najwyższej obojętności świadkiem tego, jak ludzie odchodzą na tamten świat? . Niech pan sobie wyobrazi, że mam żółtaczkę; mogę wyzdrowieć, mogę i umrzeć; jedno i drugie jest w porządku rzeczy; niech pan się stara patrzeć na mnie jako na pacjenta dotkniętego chorobą jeszcze panu nie znaną — i wówczas pańska ciekawość wzmoże się do najwyższego stopnia; może pan dokonać teraz na mojej osobie kilku ważnych obserwacji fizjologicznych... Czyż oczekiwanie gwałtownej śmierci nie jest już prawdziwą chorobą?
Ta myśl uderzyła doktora i poweselał.
Dosiedliśmy koni; Werner uczepił się cugli oburącz i ruszyliśmy ostro; w mig przemknęliśmy koło twierdzy przez osiedle i wjechaliśmy do wąwozu, gdzie wiła się na wpół zarosła wysoką trawą droga co chwila przecinana szumiącym strumieniem, przez który trzeba było przeprawiać się w bród ku wielkiej rozpaczy doktora, ponieważ jego koń za każdym razem zatrzymywał się w wodzie.
Nie pamiętam poranku bardziej błękitnego i świeżego! Słońce zaledwie się pokazało spoza zielonych szczytów i połączenie pierwszego ciepła jego promieni z konającym chłodem nocy sprowadzało na wszystkie zmysły jakąś słodką omdlałość; do wąwozu nie docierał jeszcze radosny promień młodego dnia, złocił tylko wierzchy urwisk wiszących z obu stron nad nami: krzewy o gęstych liściach, rosnące w ich głębokich rozpadlinach, przy najmniejszym powiewie wiatru obsypywały nas srebrnym deszczem. Pamiętam — właśnie wtedy bardziej niż kiedykolwiek przedtem kochałem przyrodę. Z jaką ciekawością wpatrywałem się w każdą kroplę rosy drżącą na szerokim liściu winorośli i odbijającą w sobie miliony tęczowych promieni! jak chciwie wzrok mój starał się przeniknąć w zamgloną dal! Tam droga nasza stawała się węższa, skały ciemniejsze i bardziej groźne, aż wreszcie zdawały się zwierać w nieprzenikniony mur. Jechaliśmy w milczeniu.
Napisał pan testament? — nagle spytał Werner.
— Nie.
— A jeżeli pana zabiją?
— Spadkobiercy sami się znajdą.
— Czyż pan nie ma przyjaciół, którym chciałby pan posłać ostatnie pożegnanie?...
Pokręciłem głową.
— Czyż nie ma na świecie kobiety, której chciałby pan zostawić coś na pamiątkę?...
— Chce pan, doktorze — odpowiedziałem mu — żebym otworzył przed panem moją duszę?... Widzi pan, wyrosłem z tych lat, kiedy się umiera wymawiając imię swej bogdanki i powierzając przyjacielowi kosmyk napomadowanych lub nie napomadowanych włosow. Myśląc o bliskiej i możliwej śmierci myślę tylko o sobie: niektórzy nawet tego nie robią. Przyjaciele, którzy jutro o mnie zapomną lub co gorsza, zmyślą na mój rachunek niestworzone bajdy; kobiety, które w objęciach innego będą się ze mnie wyśmiewać, aby nie wzbudzić w nim zazdrości o zmarłego — Bóg z nimi! Z burzy życiowej wyniosłem tylko kilka pojęć — i ani jednego uczucia. Dawno już żyję nie sercem, lecz głową. Ważę i analizuję swoje własne namiętności i postępki z surową ciekawością, ale bez przejęcia. Jest we mnie dwóch ludzi: jeden żyje w całym znaczeniu tego słowa, drugi myśli i sądzi tamtego; pierwszy, być może, za godzinę pożegna się z panem i ze światem na wieki, a drugi... drugi?... Popatrz, doktorze: czy widzi pan na skale na prawo trzy czerniejące postacie? To, zdaje się, nasi przeciwnicy?...
Ruszyliśmy kłusem.
U podnóża skały w krzakach były uwiązane trzy konie; uwiązaliśmy swoje w tym samym miejscu, a sami wąską ścieżką wdrapaliśmy się na placyk, gdzie Oczekiwał nas Grusznicki z kapitanem dragonów i swoim drugim sekundantem, którego nazywano Iwanem Ignatiewiczem; jego nazwiska nigdy nie słyszałem.
— Dawno już czekamy na panów — rzekł z ironicznym uśmiechem kapitan dragonów.
Wyjąłem zegarek i pokazałem mu. Przeprosił mówiąc, że jego zegarek się śpieszy. Kilka chwil trwało kłopotliwe milczenie; wreszcie doktor przerwał je zwróciwszy się do Grusznickiego:
— Zdaje mi się — rzekł — że skoro obaj przeciwnicy wykazali gotowość walki i spłacili tym dług wobec . wymagań honoru, moglibyście, panowie, porozumieć się i zakończyć tę sprawę polubownie.
— Jestem gotów — rzekłem.
Kapitan porozumiał się wzrokiem z Grusznickim i ten sądząc, że tchórzę, przybrał dumną postawę, choć do tej chwili matowa bladość pokrywała mu policzki. Odkąd przyjechaliśmy, po raz pierwszy podniósł na mnie oczy; ale w jego spojrzeniu był jakiś niepokój zdradzający wewnętrzną walkę.
— Proszę podać swoje warunki — rzekł — i wszystko, co mogę dla pana zrobić, niech pan będzie przekonany... — Oto moje warunki: pan teraz publicznie cofnie swoje oszczerstwo i będzie mnie prosił o przebaczenie...
— Szanowny panie, dziwię się, jak pan śmie proponować mi takie rzeczy?...
— Cóż mogę panu zaproponować prócz tego?...
— Będziemy do siebie strzelać. Wzruszyłem ramionami.
— Dobrze; tylko niech pan pomyśli, że jeden z nas będzie zabity.
— Pragnę, żeby to był pan...
— A ja jestem głęboko przekonany, że będzie przeciwnie...
Zmieszał się, poczerwieniał, potem roześmiał się z przymusem.
Kapitan wziął go pod rękę i odprowadził na bok: długo ze sobą szeptali. Przyjechałem w dość pojednawczym nastroju, ale to wszystko zaczynało mnie wściekać.
Podszedł do mnie doktor.
— Proszę pana — rzekł z wyraźnym niepokojem — pan pewno zapomniał o ich spisku?... Nie umiem nabić pistoletu, lecz w tym wypadku... Dziwny z pana człowiek! Niech pan im powie, że zamiary ich są panu wiadome, to się nie ośmielą... Że też się panu chce! ustrzelą pana jak ptaka...
— Proszę się nie niepokoić, doktorze, i poczekać... Wszystko tak urządzę, że nie będą mieli żadnej przewagi. Niech sobie poszepczą...
— Panowie, to staje się nudne! — powiedziałem głośno — jak się bić to się bić; mieliście wczoraj czas na rozmowę...
— Myśmy gotowi -— odparł kapitan. — Stawajcie, panowie!... Doktorze, zechce pan odmierzyć sześć kroków...
— Na stanowiska, panowie — powtórzył Iwan Ignaticz piskliwym głosem.
— Za pozwoleniem! — rzekłem — jeszcze jeden warunek; ponieważ będziemy bić się na śmierć i życie, jesteśmy obowiązani uczynić wszystko, co można, żeby to pozostało tajemnicą i żeby nasi sekundanci nie byli pociągnięci do odpowiedzialności. Zgadzacie się, panowie?...
— Zgadzamy się całkowicie.
— A więc oto co obmyśliłem. Czy widzą panowie na szczycie tej urwistej skały, na prawo, wąziutki upłaz? stamtąd do podnóża będzie ze trzydzieści sążni, jeżeli nie więcej, na dole ostre głazy. Każdy z nas stanie na samym brzegu upłazu; w ten sposób nawet lekka rana będzie śmiertelna: to winno być zgodne z waszym życzeniem, ponieważ sami wyznaczyliście sześć kroków. Ten, kto będzie ranny, zleci nieuchronnie w dół i rozbije się na miazgę; doktor wyjmie kulę i wówczas będzie można bardzo łatwo wytłumaczyć tę niespodziewaną śmierć nieszczęśliwym skokiem. Będziemy ciągnęli losy, kto ma pierwszy strzelać. Oświadczam panom na zakończenie, że inaczej nie będę się bił.
— Owszem! — rzekł kapitan spojrzawszy wymownie na Grusznickiego, który kiwnął głową na znak zgody. Twarz zmieniała mu się co chwila. Postawiłem go w trudnej sytuacji. Pojedynkując się w zwykłych warunkach mógł mierzyć w nogę, lekko mnie ranić i zaspokoić w ten sposób zemstę nie obarczając nadmiernie swego sumienia; ale teraz musiał strzelić w powietrze lub stać się mordercą, albo porzucić wreszcie swój podły zamiar i narazić siebie na jednakowe ze mną niebezpieczeństwo. W owej chwili nie chciałbym być na jego miejscu. Odprowadził kapitana na bok i zaczął mu coś mówić z wielkim przejęciem; widziałem, jak jego posiniałe wargi drżały; ale kapitan odwrócił się od, niego z pogardliwym uśmiechem. — Głupi jesteś! — powiedział do Grusznickiego dość głośno — nic nie rozumiesz! No, ruszajmy, panowie!
Wąska ścieżka wiodła między krzakami na skraj urwiska; odłamki skał stanowiły chwiejne stopnie tych naturalnych schodów; czepiając się krzaków zaczęliśmy się wspinać. Grusznicki szedł przodem, za nim jego sekundanci, a potem my z doktorem.
— Podziwiam pana — rzekł doktor mocno mi uścisnąwszy rękę. — Niech pan pozwoli, że zbadam puls!... Oho! gorączka!... ale na twarzy nic nie znać... tylko oczy panu błyszczą mocniej niż zwykle.
Nagle drobne kamienie z grzechotem potoczyły się nam pod nogi. Co to? Grusznicki potknął się; gałązka, -której się uchwycił, złamała się i stoczyłby się w dół na plecach, gdyby go sekundanci nie podtrzymali.
— Niech pan uważa! — zawołałem — i nie pada przedwcześnie; to zły omen. Niech pan sobie przypomni Juliusza Cezara!
Wdrapaliśmy się na szczyt występu skalnego; upłaz był pokryty drobnym piaskiem, jakby umyślnie do pojedynku. Dokoła tonąc w złotej mgle poranku tłoczyły się szczyty gór jak niezliczone stado, na południu Elbrus wznosił swój biały masyw zamykając łańcuch pokrytych lodem szczytów, między którymi pełzały już napływające ze wschodu wełniste obłoki. Podszedłem do krawędzi upłazu i spojrzałem w dół, ledwo mi się nie zakręciło w głowie: tam w dole wydawało się ciemno i zimno jak w grobie; omszałe ostre złomy skał, strącone przez burze i czas, czekały na swoją zdobycz.
Upłaz, na którym mieliśmy się bić, był prawie regularnym trójkątem. Od najbardziej wysuniętego kąta odmierzono sześć kroków i postanowiono, że ten, komu wypadnie pierwszemu stawić czoło strzałowi przeciwnika, zajmie stanowisko W samym kącie tyłem do przepaści; jeżeli nie będzie zabity, to przeciwnicy zamienią się na miejsca.
Zdecydowałem się pozostawić wszystkie szanse Grusznickiemu; chciałem go wypróbować; w jego duszy mogła się zbudzić iskra szlachetności i wówczas wszystko ułożyłoby się jak najlepiej; ale miłość własna i słabość charakteru, miały zatriumfować... Chciałem zdobyć sobie pełne prawo nieoszczędzania go, gdyby los był dla mnie łaskawy. Któż nie zawierał takich układów ze swym sumieniem?
— Doktorze, proszę ciągnąć losy! — rzekł kapitan.. Doktor wyjął z kieszeni srebrną monetę i podniósł ją w górę.
— Reszka! — zawołał Grusznicki pośpiesznie jak człowiek, którego nagle zbudził przyjacielski szturchaniec. — Orzeł! — powiedziałem,
Moneta wzleciała i spadła z brzękiem; wszyscy rzucili się ku niej.
— Ma pan szczęście — powiedziałem do Grusznickiego — pan strzela pierwszy! Lecz niech pan pamięta: jeżeli mnie pan nie zabije, to ja nie spudłuję, daję na to słowo honoru.
Poczerwieniał: wstyd mu było zabić bezbronnego człowieka; patrzyłem na niego uporczywie; przez chwilę wydawało mi się, że padnie mi do nóg błagając o przebaczenie; ale jak się przyznać do tak podłego zamiaru?... Pozostawało mu jedno wyjście — strzelić w powietrze; byłem pewny, że strzeli w powietrze! Jedno mogło temu przeszkodzić: myśl, iż zażądam powtórnej wymiany strzałów.
— Już czas! — szepnął mi doktor szarpiąc za rękaw — jeżeli pan teraz nie powie, że znamy ich zamiary, to wszystko przepadło. Niech pan patrzy, on już nabija... jeżeli pan nic nie powie, to ja sam...
— Za nic na świecie, doktorze! — odparłem przytrzymując go za rękę — wszystko pan popsuje; dał mi pan słowo, że nie będzie pan przeszkadzał... Co panu do tego? Może ja chcę, żeby mnie zabił...
Popatrzył na mnie ze zdziwieniem.
— A! to co innego!... tylko niech pan na mnie na tamtym świecie nie narzeka...
Tymczasem kapitan nabił swoje pistolety, podał jeden Grusznickiemu szepcząc mu coś z uśmiechem, drugi mnie.
Stanąłem w kącie upłazu mocno oparłszy się lewą nogą o kamień i nieco nachylony naprzód, żeby w razie lekkiej rany nie przewrócić się w tył.
Grusznicki stanął naprzeciw mnie i na dany znak zaczął podnosić pistolet. Kolana mu drżały. Mierzył mi prosto w czoło...
Niepojęta wściekłość zawrzała mi w piersiach.
Raptem opuścił lufę pistoletu i blady jak płótno odwrócił się do swego sekundanta:
— Nie mogę — rzekł głucho.
— Tchórz! — odparł kapitan.
Rozległ się strzał. Kula drasnęła mi kolano. Odruchowo zrobiłem kilka kroków naprzód, by czym prędzej odsunąć się od krawędzi.
— No, bracie Grusznicki, szkoda, żeś chybił!— rzekł kapitan — teraz twoja kolej, stawaj! Uściskaj mnie przed tym; nie zobaczymy się już! — Uściskali się; kapitan ledwie mógł się powstrzymać od śmiechu: — Nie bój się — dodał, chytrze spojrzawszy na Grusznickiego — wszystko na świecie głupstwo!... Raz kozie śmierć!
Po tym tragicznym frazesie, powiedzianym z należytą powagą, odszedł na swoje miejsce; Iwan Ignaticz ze łzami też uściskał Grusznickiego i oto Grusznicki został sam naprzeciw mnie. Dotychczas staram się wyjaśnić sobie, jakiego rodzaju uczucie wrzało wtedy w mojej piersi: był to i gniew obrażonej miłości własnej, i. pogarda, i złość rodząca się na myśl, że ten człowiek, patrzący teraz na mnie z taką pewnością siebie, z takim spokojnym zuchwalstwem dwie minuty przedtem, nie narażając się na żadne niebezpieczeństwo, chciał zabić mnie jak psa, gdyż raniony w nogę trochę mocniej bezwarunkowo spadłbym z urwiska.
Kilka chwil patrzyłem mu badawczo w twarz usiłując dostrzec bodaj lekki ślad skruchy. Ale wydało mi się, że powstrzymywał uśmiech.
— Radzę panu przed śmiercią się pomodlić — powiedziałem mu wtedy.
— Niech się pan o moją duszę nie troszczy więcej niż o swoją własną. O jedno pana proszę: niech pan prędzej strzela.
— Więc pan nie cofa swego oszczerstwa? nie prosi mnie o przebaczenie?... Niech pan dobrze się zastanowi: czy sumienie nic panu nie mówi?
— Panie Pieczorin! — zawołał kapitan dragonów — pozwoli pan sobie zwrócić uwagę, że pan tu jest nie po to, aby spowiadać... Kończmy prędzej: gotów ktoś przejeżdżać wąwozem i zobaczą nas.
— Dobrze. Doktorze, proszę podejść do mnie. Doktor zbliżył się. Biedny doktor! był bledszy niż Grusznicki dziesięć minut temu. Następujące słowa wymówiłem umyślnie z pauzami, głośno i dobitnie, jak się wypowiada wyrok śmierci,
— Doktorze, ci panowie, prawdopodobnie z pośpiechu, zapomnieli włożyć kuli do mojego pistoletu: proszę go na nowo nabić, i należycie!
— Nie może być! — krzyczał kapitan — nie może być! nabiłem obydwa pistolety; chyba że z pańskiego kula wypadła... To nie moja wina! A pan nie ma prawa nabijać ponownie... żadnego prawa... to jest całkiem wbrew prawidłom; nie pozwolę...
— Dobrze! — powiedziałem do kapitana — jeżeli tak, to będę się z panem strzelał na tych samych warunkach.
Stropił się.
Grusznicki stał z opuszczoną na piersi głową, zmieszany i ponury.
— Daj spokój! —rzekł wreszcie do kapitana, który chciał wyrwać mój pistolet z rąk doktora... — Przecie sam wiesz, że mają rację.
Na próżno kapitan dawał mu różne znaki, Grusznicki nie chciał nawet patrzeć.
Tymczasem doktor nabił pistolet i podał mi.
Zobaczywszy to kapitan plunął i tupnął nogą: — Dureń z ciebie, bratku — rzekł — pospolity dureń!... Skoro mi zaufałeś, to trzeba było słuchać we wszystkim... Dobrze ci tak! zdychaj sobie jak mucha... — Odwrócił się i odchodząc wymamrotał: — A jednak to jest całkiem wbrew prawidłom.
— Grusznicki! — rzekłem — jeszcze jest czas; cofnij swoją potwarz. a ja ci wszystko przebaczę. Nie udało ci się wystrychnąć mnie na dudka i mojej miłości własnej stało się zadość; przypomnij sobie, byliśmy niegdyś przyjaciółmi.
Twarz mu zapłonęła, oczy rozbłysły.
— Strzelaj pan! — odparł — sobą gardzę, a pana nienawidzę. Jeżeli pan mnie nie zabije, zamorduję pana w nocy zza węgła. Dla nas dwóch nie ma miejsca na ziemi...
Strzeliłem...
Gdy dym się rozwiał, Grusznickiego nie było na upłazie. Tylko pył lekkim słupem wił się jeszcze na krawędzi urwiska. Wszyscy jednocześnie krzyknęli.
— Finita la comedia! — powiedziałem do doktora.
Nie odpowiedział i odwrócił się ze zgrozą.
Wzruszyłem ramionami i ukłoniłem się sekundantom Grusznickiego.
Gdym schodził ścieżką w dół, ujrzałem między skalnymi rozpadlinami okrwawionego trupa Grusznickiego. Odruchowo zamknąłem oczy...
Odwiązawszy konia ruszyłem stępa do domu. Na sercu leżał mi kamień. Słońce wydawało mi się przyćmione, jego promienie mnie nie grzały.
Nie dojeżdżając do osiedla skręciłem na prawo wąwozem. Widok ludzi ciążył mi: chciałem być sam. Rzuciwszy cugle i opuściwszy głowę na piersi jechałem długo, wreszcie znalazłem się w miejscu zupełnie mi nie znanym; zawróciłem konia i zacząłem odszukiwać drogę; już słońce zachodziło, gdy podjechałem do Kisłowodska, zmęczony, na zmęczonym koniu.
Mój służący podał mi dwa listy i powiedział, że zachodził Werner: jeden list był od Wernera, drugi... od Wiery. Otworzyłem pierwszy; był następującej treści:
„Wszystko zostało załatwione jak najpomyślniej: zwłoki przywieziono zniekształcone, kula z piersi wyjęta. Wszyscy są przeświadczeni, że powodem jego śmierci był nieszczęśliwy wypadek; tylko komendant, któremu prawdopodobnie znana jest pańska scysja z Grusznickim, pokręcił głową, ale nic nie powiedział. Żadnych dowodów przeciwko panu nie ma i może pan spać spokojnie... jeżeli pan może... Żegnam pana..." ..
Długo nie mogłem się zdecydować na otworzenie drugiego listu... Co ona mogła do mnie pisać?... Ciężkie przeczucie ścisnęło mi serce.
Oto ów list, którego każde słowo wyryło się niezatarcie w mojej pamięci.
„Piszę do ciebie z całą pewnością, że nigdy więcej się nie zobaczymy. Przed kilku laty rozstając się z tobą myślałam to samo; ale niebu podobało się doświadczyć mnie po raz drugi; nie zniosłam tej próby, moje słabe serce uległo znowu znanemu głosowi... nie będziesz mną za to gardził, prawda? Ten list będzie zarazem pożegnaniem i spowiedzią: winnam powiedzieć ci wszystko, co nagromadziło się w moim sercu, odkąd ono cię kocha. Nie będę cię oskarżała — postąpiłeś ze mną, jak postąpiłby każdy inny mężczyzna: kochałeś mnie jak własność, jak źródło radości, niepokojów i smutków następujących po sobie kolejno, bez których życie jest nudne i jednostajne. Zrozumiałam to od początku... Ale byłeś nieszczęśliwy i złożyłam ci siebie w ofierze w nadziei, że kiedyś ocenisz tę moją ofiarę, że kiedyś pojmiesz moją głęboką tkliwość niezależną od warunków. Upłynęło od tej pory dużo czasu: przeniknęłam wszy stkie tajniki twojej duszy... i przekonałam się, że to była próżna nadzieja. Bardzo to było dla mnie gorzkie! Ale moja miłość wrosła mi w duszę: zmierzchła, lecz nie zagasła.
Rozstajemy się na wieki; jednakże możesz być pewny, że nigdy nie będę kochała innego: dusza moja wyczerpała dla ciebie wszystkie swoje skarby, swoje łzy i nadzieje. Ta, co cię raz pokochała, nie może patrzeć bez pewnej pogardy na resztę mężczyzn; nie dlatego, żebyś był lepszy od innych, o nie! lecz w twojej naturze jest coś szczególnego, tobie tylko właściwego, coś dumnego i tajemniczego; w twoim głosie, cokolwiek byś mówił, brzmi moc nieodparta; nikt nie umie tak ustawicznie chcieć być kochanym; w nikim zło nie bywa tak pociągające; niczyj wzrok nie obiecuje tyle szczęśliwości'; nikt nie potrafi lepiej wykorzystać swych walorów i nikt nie może być tak prawdziwie nieszczęśliwy jak ty, ponieważ nikt w takim stopniu nie stara się zapewnić siebie, że jest przeciwnie.
Teraz muszę ci wytłumaczyć powód mojego pośpiesznego wyjazdu; wyda ci się małej wagi, ponieważ tylko mnie dotyczy.
Dzisiaj rano mój mąż wszedł do mego pokoju i opowiedział o twej kłótni z Grusznickim. Widocznie bardzo zmieniłam się na twarzy, bo długo i badawczo patrzył mi w oczy; omal nie zemdlałam na myśl, że ty dzisiaj musisz się bić i że ja jestem tego powodem; zdawało mi się, że zwariuję... Ale teraz, kiedy mogę już rozumować, jestem przekonana, że będziesz żył: niemożliwe, abyś umarł beze mnie, niemożliwe! Mój mąż długo chodził po pokoju; nie wiem, co do mnie mówił, nie pamiętam, co mu odpowiadałam... pewno powiedziałam mu, że cię kocham... Pamiętam tylko, że pod koniec naszej rozmowy znieważył mnie okropnym słowem i wyszedł. Słyszałam, jak kazał zaprzęgać do karety... Już oto trzy godziny jak siedzę przy oknie i czekam na twój powrót... Ale ty żyjesz, ty nie możesz umrzeć!... Kareta prawie gotowa... Żegnaj, żegnaj... Zginęłam — ale co to szkodzi?... Gdybym mogła być pewna, że zawsze będziesz mnie pamiętał — już nie mówię kochał — nie, tylko pamiętał... Żegnaj; idą... muszę schować list...
Ty nie kochasz Mery, prawda? nie ożenisz się z nią? Słuchaj, musisz ponieść dla mnie tę ofiarę: ja dla ciebie straciłam wszystko na świecie..."
Jak szalony wybiegłem na ganek, wskoczyłem na swojego czerkiesa, którego oprowadzano po podwórzu, i puściłem się w cwał drogą do Piatigorska. Bezlitośnie popędzałem zmęczonego konia, który chrapiąc i cały w pianie unosił mnie po kamienistej drodze.
Słońce już się schowało w czarnej chmurze spoczywającej na grzbiecie zachodnich gór; w wąwozie zrobiło się ciemno i wilgotno. Podkumek, torując sobie drogę wśród kamieni, huczał głucho i monotonnie. Pędziłem dławiąc się z niecierpliwości. Jednostajna jak uderzenie młotem myśl, że już jej nie zastanę w Piatigorsku, raniła mi serce. Przez chwilę, jeszcze przez jedną chwilę widzieć ją, pożegnać się, uścisnąć jej rękę... Modliłem się, przeklinałem, płakałem, śmiałem się... nie, nic nie wyrazi 'mojej trwogi, rozpaczy!... Wobec możliwości utracenia jej na wieki Wiera stała mi się droższa nad wszystko na świecie — droższa nad życie, honor, szczęście! Bóg wie, jakie dziwne, jakie szalone pomysły kłębiły mi się w głowie... Pędziłem wciąż, gnając konia bezlitośnie. — I oto spostrzegłem, że mój koń coraz ciężej dyszy; już ze dwa razy potknął się na równej drodze... Pozostało pięć wiorst do Esentuk — kozackiej stanicy, gdzie mogłem się przesiąść na innego konia.
Wszystko byłoby uratowane, gdyby memu koniowi starczyło jeszcze sił przez dziesięć minut. Ale nagle wspiąwszy się po stoku niewielkiego jaru, przy wyjeździe z gór, na ostrym zakręcie zwalił się na ziemię. Zręcznie zeskoczyłem, chcę go podnieść, szarpię za cugle — na próżno: ledwie dosłyszalny stek wyrwał mu się przez zaciśnięte zęby; po kilku minutach zdechł; zostałem w stepie sam, utraciwszy ostatnią nadzieję; spróbowałem iść pieszo — nogi ugięły się pode mną; wyczerpany ciężkimi przeżyciami dnia i bezsennością, padłem na mokrą trawę i rozpłakałem się jak dziecko.
Długo leżałem bez ruchu i gorzko płakałem nie usiłując powstrzymać łez i łkania; myślałem, że mi się pierś rozerwie; cały mój hart, cała moja zimna krew — znikły jak dym; dusza stała się bezsilna, rozsądek zamilkł i gdyby mnie ktoś w owej chwili zobaczył, odwróciłby się z pogardą.
Gdy rosa nocna i górskie powietrze orzeźwiły płonącą głowę i powrócił normalny tok myśli, zrozumiałem, że uganiać się za straconym szczęściem jest bezcelowe, i niedorzeczne. Czego jeszcze chcę? — widzieć ją? — po co? czyż nie skończyło się wszystko między nami? Jeden gorzki pożegnalny pocałunek nie wzbogaci moich wspomnień, a po nim będzie nam jeszcze trudniej się rozstać.
Jednakże cieszę się, że mogę płakać! Zresztą, być może, przyczyną tego są rozstrojone nerwy, noc bezsenna, dwie minuty na wprost lufy pistoletu i pusty żołądek.
Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło! Tonowe cierpienie, mówiąc stylem wojskowym, stało się dla mnie szczęśliwą dywersją. Płakać jest zdrowo, a przy tym, gdybym się nie był przejechał konno i nie był zmuszony przejść w powrotnej drodze piętnastu wiorst, to i tej nocy sen nie zamknąłby mi powiek.
Wróciłem do Kisłowodska o piątej rano, rzuciłem się, na łóżko i zasnąłem snem Napoleona po Waterloo.
Kiedy się obudziłem, na dworze było już ciemno. Siadłem przy otwartym oknie, rozpiąłem archałuk — i górskie powietrze orzeźwiło mi pierś, której jeszcze, nie ukoił ciężki sen znużenia. W dali, za rzeką, poprzez wierzchołki ocieniających ją gęstych lip migotały światłą w budynkach twierdzy i osiedla. Na naszym podwórzu było zupełnie cicho, w domu księżnej było ciemno.
Wszedł doktor: czoło miał zachmurzone; wbrew zwyczajowi nie podał mi ręki.
— Pan skąd, doktorze?
— Od księżny Ligowskiej; córka jest chora, osłabienie nerwów... Mniejsza z tym, ale chodzi o co innego: władze domyślają się i chociaż konkretnie niczego nie można dowieść, jednak radzę panu zachować ostrożność. Księżna mówiła mi teraz, że wie, iż pan strzelał się o jej córkę. Opowiedział jej wszystko ten staruszek... jak mu tam? Był on świadkiem pańskiej scysji z Grusznickim w restauracji. Przyszedłem pana uprzedzić. Żegnam pana. Nie zobaczymy się już, być może pana gdzieś wyślą.
Na progu zatrzymał się: miał ochotę uścisnąć mi rękę... i gdybym mu był okazał najlżejsze pragnienie tego, byłby mi się rzucił na szyję; ale pozostałem zimny jak kamień, więc wyszedł.
Oto ludzie! wszyscy są tacy sami: wiedzą z góry o wszystkich złych stronach postępku, pomagają, radzą, nawet go. pochwalają, widząc, że nie ma innego wyjścia, ą potem umywają ręce i odwracają się z oburzeniem od tego, kto miał odwagę wziąć na siebie cały ciężar odpowiedzialności. Wszyscy są tacy sami, nawet najlepsi, najmądrzejsi...
Nazajutrz rano, otrzymawszy od wyższej władzy rozkaz udania się do twierdzy N., zaszedłem do księżnej pożegnać się.
Była zdziwiona, gdy na zapytanie, czy mam jej coś szczególnie ważnego do powiedzenia, odpowiedziałem, że życzę jej wszelkiej pomyślności itd.
A ja muszę z panem pomówić bardzo poważnie.
Usiadłem w milczeniu.
Było widoczne, że nie wiedziała, od czego zacząć; twarz jej mocno poczerwieniała, pulchne palce stukały po stole; wreszcie zaczęła tak, przerywanym głosem:, .
— Proszę posłuchać, monsieur Pieczorin, sądzę, że, pan jest szlachetnym człowiekiem.
Skłoniłem się.
— Nawet jestem tego pewna — mówiła dalej — chociaż pańskie zachowanie się budzi pewne wątpliwości; ale może pan mieć powody, których nie znam, i z nich powinien mi się pan teraz zwierzyć. Obronił pan moją córkę przed oszczerstwem, strzelał się pan p nią, a więc narażał pan życie... Niech pan nie odpowiada, wiem, że się pan do tego nie przyzna, ponieważ Grusznicki został zabity (przeżegnała się). Bóg mu przebaczy i mam nadzieję, panu również!... To mnie nie dotyczy... nie śmiem pana sądzić, ponieważ moja córka, choć bez winy, była tego powodem. Powiedziała mi wszystko... sądzę, że wszystko: pan wyznał jej swoją miłość... ona wyznała panu swoją (tu księżna ciężko westchnęła). Ale jest chora i jestem przekonana, że to. nie zwykła choroba! Gnębi ją ukryte cierpienie; nie przyznaje się do tego, ale jestem pewna że pan jest tego przyczyną... Proszę posłuchać: pan, być może, sądzi, że szukam stanowisk, wielkiego bogactwa — jest pan w błędzie: chcę tylko szczęścia córki. Pańska obecna sytuacja nie jest do pozazdroszczenia, ale może się poprawić: ma pan majątek; kocha pana moja córka, ona jest tak wychowana, że będzie szczęściem dla męża. Jestem bogata, a ona jest jedynaczką... Niech pan powie, co pana powstrzymuje?... Widzi pan, nie powinna bym mówić tego wszystkiego, ale liczę na pańskie serce, na pański honor; niech pan pamięta, że mam jedyną córkę... jedyną... Rozpłakała się.
— Księżno — powiedziałem — nie mogę pani odpowiedzieć; niech mi pani pozwoli pomówić z córką sam na sam.
— Nigdy! — zawołała wstając z krzesła silnie wzburzona.
— Jak pani chce — odparłem zabierając się do odejścia.
Zastanowiła się, dała mi znak ręką, bym poczekał, i wyszła.
Minęło z pięć minut; serce mi mocno biło, ale myśli były spokojne, głowa chłodna; choć usiłowałem znaleźć w mej piersi bodaj iskrę miłości do miłej Mery, wysiłki moje były daremne.
Drzwi się otworzyły i weszła księżniczka. Boże! jakże się zmieniła, odkąd ją ostatni raz widziałem — a czyż to było tak dawno temu? Doszedłszy do połowy pokoju zachwiała się; zerwałem się, podałem jej rękę i doprowadziłem do fotelu.
Stałem naprzeciw niej. Długo milczeliśmy; jej duże oczy, pełne niewysłowionego smutku, jak gdyby szukały w moich oczach czegoś na kształt nadziei; blade wargi na próżno usiłowały się uśmiechnąć; delikatne ręce, złożone na kolanach, były tak chude i przezroczyste, iż żal mi się jej zrobiło.
— Księżniczko — powiedziałem — pani wie, że z pani drwiłem?... Pani musi mną gardzić.
Na jej policzkach wystąpił chorobliwy rumieniec.
Mówiłem dalej: — A więc nie może mnie pani kochać...
Odwróciła się, oparła się łokciami o stół, zasłoniła oczy dłonią i wydało mi się, że w oczach tych zabłysły łzy.
— Boże drogi! — wyrzekła ledwie dosłyszalnie.
To stawało się nie do zniesienia: jeszcze chwila, a padłbym jej do nóg.
— Toteż sama pani widzi — rzekłem możliwie stanowczym głosem i z wymuszonym uśmieszkiem — sama pani widzi, że nie mogę się z panią ożenić. Gdyby nawet pani teraz tego chciała$ to wkrótce pożałowałaby pani. Moja rozmowa z pani mamą zmusiła mnie do tak szczerych i brutalnych obecnych wyjaśnień; mam nadzieję, że matka pani się myli; łatwo jej to pani wyperswaduje. Pani widzi, że gram w pani oczach jak najnędzniejszą, ohydną rolę i nawet się do tego przyznaję: to wszystko, co mogę dla pani zrobić. Żeby pani miała nie wiem jak złą opinię o mnie, poddaję się jej... Widzi pani, jak nikczemnie wobec pani postąpiłem. Jeżeli nawet pani mnie kochała, to od tej chwili pogardza mną pani, nieprawdaż?
Obróciła się ku mnie blada jak marmur, tylko jej oczy cudnie błyszczały.
— Nienawidzę pana... — powiedziała.
Podziękowałem, ukłoniłem się z szacunkiem i wyszedłem.
W godzinę potem kurierska trójka unosiła mnie z Kisłowodska, O kilka wiorst od Esentuk poznałem przy drodze trupa mojego rączego wierzchowca; siodło było zdjęte — prawdopodobnie zabrał je przejeżdżający Kozak— a zamiast siodła na grzbiecie konia zobaczyłem dwa kruki. Westchnąłem i odwróciłem się...
I teraz tutaj, w tej nudnej twierdzy, często przebiegając myślą przeszłość, zadaję sobie pytanie: dlaczego nie chciałem wstąpić na tę otwartą mi przez los drogę, gdzie oczekiwały mnie ciche radości i spokój ducha?... Nie, nie żyłbym w zgodzie z taką dolą. Jestem jak żeglarz zrodzony i wyrosły na pokładzie korsarskiego brygu: jego dusza zżyła się z burzami i bitwami; żeglarz wyrzucony na brzeg tęskni i nudzi się, żeby nawet najsilniej wabił go cienisty gaj, żeby najjaśniej świeciło mu pogodne słońce; chodzi sobie cały dzień po nadbrzeżnym piasku, wsłuchuje się w jednostajny szum nadbiegających fal i tonie wzrokiem w zamglonej dali: może zamajaczy hen, na bladej kresie oddzielającej granatowe odmęty od szarych chmur, upragniony żagiel, co naprzód podobny do skrzydła mewy, potem odrywa się od piany raf i stopniowo zbliża do bezludnej przystani...
III. FATALISTA
Zdarzyło mi się kiedyś spędzić dwa tygodnie w kozackiej stanicy na. lewym skrzydle frontu; stał tam batalion piechoty; oficerowie zbierali się kolejno jedni u drugich i wieczorami grali w karty.
Pewnego razu, znudzeni bostonem, rzuciliśmy karty pod stół i zasiedzieliśmy się bardzo długo u majora S. rozmowa, wbrew zwyczajowi, była interesująca. Rozprawiano o tym, że muzułmańskie wierzenie, jakoby los człowieka był z góry napisany w niebiosach, znajduje i wśród nas, chrześcijan, wielu zwolenników; każdy opowiadał różne niezwykłe wypadki świadczące pro lub contra.
— Wszystko to, panowie, niczego nie dowodzi — rzekł stary major — przecie nikt z was nie był świadkiem tych dziwnych wypadków, które mają potwierdzać wasze zdania?
— Oczywiście, nikt — powiedziało wielu — ale słyszeliśmy od ludzi wiarogodnych...
— To wszystko bzdura — rzekł ktoś — gdzie są ci wiarogodni ludzie, co widzieli listę, na której oznaczona jest godzina naszej śmierci?... A jeżeli rzeczywiście istnieje przeznaczenie, to po cóż dana nam jest wola, rozsądek? dlaczego musimy zdawać sprawę z naszych czynów?
Wówczas jeden z oficerów, który siedział w kącie pokoju, wstał i podszedłszy powoli do stołu ogarnął wszystkich spokojnym i uroczystym spojrzeniem. Był z pochodzenia Serbem, jak można było wnioskować z jego nazwiska.
Powierzchowność porucznika Wulicza całkowicie zgodna była z jego charakterem. Wysoki wzrost i śniada cera, czarne włosy, czarne przenikliwe oczy, duży, ale kształtny nos — cecha jego narodowości — smutny i chłodny uśmiech wiecznie błądzący na ustach — wszystko składało się na to, by nadać mu wygląd osobliwy, istoty niezdolnej do dzielenia się myślami i namiętnościami z tymi, których los dał mu za kolegów.
Był mężny, mówił mało, ale dobitnie; nikomu się nie zwierzał ze swych duchowych i rodzinnych tajemnic; wina prawie wcale nie pił, do młodych Kozaczek — których urok trudno ocenić, gdy się ich nie widziało — nigdy się nie umizgał. Mówiono wprawdzie, że jego wyraziste oczy nie były obojętne żonie pułkownika; ale gniewał się nie na żarty, gdy robiono do tego aluzje.
Istniała tylko jedna namiętność,. której nie taił — namiętność do gry. Przy zielonym stoliku zapominał o wszystkim i zazwyczaj przegrywał; ale stałe niepowodzenia podniecały tylko jego upór. Opowiadano, że pewnego razu, podczas wyprawy wojennej, w nocy, na poduszce trzymał bank; powodziło mu się szalenie. Nagle rozległy się wystrzały, zatrąbiono na alarm, wszyscy się zarwali i rzucili do broni. „Postaw va banque!" — krzyczał Wulicz, nie wstając, do jednego z najbardziej zapalonych poniterów. „Na siódemkę" — odpowiedział ów wybiegając. Nie bacząc na ogólne zamieszanie Wulicz dokończył talię; karta wyszła.
Gdy zjawił się w tyralierze, była tam już gorąca strzelanina. Wulicz nie zważał ani na kule, ani na szable czeczeńskie: szukał swego szczęśliwego ponitera.
— Siódemka wyszła! — zawołał ujrzawszy go wreszcie w łańcuchu żołnierzy, którzy zaczęli wypierać nieprzyjaciela z lasu, i podszedłszy bliżej wyjął sakiewkę i pugilares i oddał je szczęśliwcowi, pomimo zastrzeżeń, że nie była to odpowiednia chwila na rozliczanie się. Dokonawszy tego nieprzyjemnego obowiązku rzucił się naprzód, porwał za sobą żołnierzy i do samego końca akcji z całą zimną krwią wymieniał strzały z Czeczeńcami,
Gdy porucznik Wulicz podszedł do stołu, wszyscy umilkli spodziewając się, że wyrwie się z czymś nieoczekiwanym.
— Panowie! — rzekł (głos miał spokojny, chociaż o jeden ton niższy niż zwykle) — panowie, na co te jałowe spory? Chcecie dowodów: proponuję wam wypróbować na sobie, czy może człowiek rozporządzać według własnej woli swoim życiem, czy też każdemu z nas wyznaczona jest zawczasu fatalna chwila... Kto ma na to ochotę?
— Nie ja, nie ja! — rozległo się ze wszystkich stron. — Co za dziwak! co mu przychodzi do głowy!...
— Proponuję zakład — powiedziałem żartem.
— Jaki?
— Twierdzę, że nie ma przeznaczenia — powiedziałem wysypując na stół dwadzieścia czerwieńców, wszystko, co miałem w kieszeni.
— Trzymam — odpowiedział Wulicz głuchym głosem. — Majorze, pan będzie sędzią; oto piętnaście czerwieńców; pozostałe pięć jest mi pan winien i wyświadczy mi pan przysługę dołączając je do tych.
— Dobrze — rzekł major — tylko doprawdy nie rozumiem, o co chodzi i jak rozstrzygniecie spór?...
Wulicz nic nie mówiąc wyszedł do sypialni majora; poszliśmy za nim. Podszedł do ściany, na której wisiała broń różnego kalibru i na chybił trafił zdjął z gwoździa jeden z pistoletów. Jeszcześmy go nie rozumieli; ale gdy odwiódł kurek i nasypał na panewkę prochu, wielu z mimowolnym okrzykiem chwyciło go za rękę.
— Co ty chcesz robić? Słuchaj, to wariactwo! — zawołano.
— Panowie! — powiedział powoli uwalniając ręce — kto ma ochotę zapłacić za mnie dwadzieścia czerwieńców?
Wszyscy umilkli i cofnęli się.
Wulicz wyszedł do drugiego pokoju i. usiadł przy stole; wszyscy podążyli za nim. Ruchem ręki poprosił nas, byśmy siedli dokoła. Usłuchaliśmy w milczeniu: w owej chwili zdobył nad nami jakąś tajemniczą władzę. Spojrzałem mu przenikliwie w oczy; ale jego spokojny i nieruchomy wzrok wytrzymał moje badawcze spojrzenie i blade wargi uśmiechnęły się; jednak pomimo chłodnego opanowania wydało mi się, żem dostrzegł stygmat śmierci na tej bladej twarzy. Zauważyłem kilkakroć; i wielu starych żołnierzy potwierdzało moje spostrzeżenie, iż nieraz na twarzy człowieka, który ma umrzeć za kilka godzin, widać jakieś dziwne piętno nieuniknionego losu, i wprawnym oczom trudno się omylić.
— Pan dzisiaj umrze — powiedziałem mu. Szybko się ku mnie obrócił, ale odparł wolno i spokojnie:
— Być może tak, być może nie...
Potem zwracając się do majora zapytał, czy pistolet jest nabity. Major w zamieszaniu dobrze nie pamiętał.
— Daj spokój, Wulicz! — ktoś zawołał — pewno, że nabity, skoro wisiał nad samą głową; że ci się chce żartować!...
— Głupi żart! — podchwycił drugi.
— Stawiam pięćdziesiąt rubli przeciw pięciu, że nie nabity! — zawołał trzeci. Powstał nowy zakład.
Sprzykrzyła mi się ta długa ceremonia. — Proszę pana — powiedziałem — albo niech się pan zastrzeli, albo powiesi pistolet na dawnym miejscu i idźmy spać.
— Rozumie się — zawołało wielu — idźmy spać.
— Panowie, proszę, nie ruszajcie się z miejsc — rzekł Wulicz przystawiwszy sobie lufę pistoletu do czoła. Wszyscy jakby skamienieli.
— Panie Pieczorin — dodał — proszę wziąć kartę i rzucić ją w górę.
Wziąłem ze stołu, jak dziś pamiętam, asa kier i rzuciłem w górę: wszyscy wstrzymali oddech; wszystkie oczy, wyrażając lęk i jakąś nieokreśloną ciekawość, biegły od pistoletu do fatalnego asa, który chwiejąc się w powietrzu powoli opadał: w chwili gdy dotknął stołu, Wulicz pociągnął za cyngiel... pistolet nie wystrzelił!
— Chwała Bogu! — wykrzyknęło wielu — nie nabity...
— Sprawdźmy jednak — rzekł Wulicz. Znowu odwiódł kurek, wycelował w czapkę wiszącą nad oknem rozległ się wystrzał, dym napełnił pokój; gdy się rozwiał, zdjęto czapkę, była przebita przez sam środek i kula utkwiła głęboko w ścianie.
Upłynęło jakieś trzy minuty — nikt nie mógł wymówić słowa; Wulicz najspokojniej przesypał moje czerwieńce do swojej sakiewki.
Zaczęły się debaty, dlaczego pistolet za pierwszym razem nie wystrzelił; niektórzy twierdzili, że prawdopodobnie panewka była zanieczyszczona inni mówili szeptem, że przedtem proch był wilgotny, a potem Wulicz dosypał świeżego; ale ja twierdziłem, że to przypuszczenie jest niesłuszne, ponieważ przez cały czas nie spuszczałem oczu z pistoletu.
— Ma pan szczęście w grze! — rzekłem do Wulicza.
— Pierwszy raz w życiu — odparł uśmiechając się z zadowoleniem — to jest lepsze od baka i sztosa.
— Za to troszkę niebezpieczniejsze.
— A co? zaczął pan wierzyć w przeznaczenie?
— Wierzę; tylko nie rozumiem teraz, dlaczego mi się wydawało, że pan stanowczo musi dziś umrzeć...
Ten sam człowiek, który tak niedawno mierzył sobie najspokojniej w czoło, teraz raptem rozgniewał się i zmieszał.
— Dość już tego! — rzekł wstając — nasz zakład się skończył i obecnie uwagi pańskie są, zdaje mi się, nie na miejscu... — Wziął czapkę i wyszedł. To mi się wydało dziwne — i nie darmo.
Wkrótce wszyscy rozeszli się po domach, rozmaicie tłumacząc sobie dziwactwa Wulicza i jak przypuszczam, jednogłośnie nazywając mnie egoistą, ponieważ założyłem się z człowiekiem, który chciał się zastrzelić; jak gdyby beze mnie nie mógł znaleźć do tego stosownej okazji!
Wracałem do domu pustymi uliczkami stanicy: czerwona pełnia księżyca niby łuna pożaru zaczynała ukazywać się spoza zębatego horyzontu domów; gwiazdy jaśniały spokojnie na ciemnoniebieskim stropie i śmiesznym mi się wydało, gdy sobie przypomniałem, że byli ongiś ludzie głęboko mądrzy, którzy myśleli, iż ciała niebieskie biorą udział w naszych mizernych sporach o kawałek ziemi lub o jakieś wymyślone prawa. No i cóż? Te pochodnie zapalone, w ich mniemaniu tylko po to, żeby oświetlać ich bitwy i triumfy, płoną z tym samym blaskiem, a ich żądze i nadzieje dawno zgasły wraz z nimi niczym ogieniek wzniecony na skraju lasu przez beztroskiego wędrowca. Ale za to jaką siłę woli dawała im pewność, że całe niebo ze swoimi niezliczonymi mieszkańcami patrzy na nich ze współczuciem, wprawdzie niemym, lecz niezmiennym!... A my, ich nędzni potomkowie, tułający się po ziemi bez przekonań i dumy, bez rozkoszy i strachu — z wyjątkiem tego mimowolnego lęku ściskającego serce na myśl o nieuchronnym końcu — my jesteśmy już niezdolni do wielkich ofiar ani dla dobra ludzkości, ani nawet dla naszego własnego szczęścia, bo wiemy, że jest nieosiągalne, i obojętnie wpadamy ze zwątpienia w zwątpienie, tak jak nasi przodkowie wpadali z jednej pomyłki w drugą, lecz nie mamy, jak oni, nadziei ani nawet tej nieokreślonej, choć istotnej rozkoszy, jaką znajduje dusza we wszelkiej walce z ludźmi lub z losem.
Dużo innych podobnych rozmyślań snuło mi się po głowie; nie starałem się zachować ich w pamięci, gdyż nie lubię zatrzymywać się na jakiejś oderwanej myśli, bo i do czego to prowadzi?... We wczesnej młodości byłem marzycielem; lubiłem pieścić na przemian to ponure, to tęczowe obrazy, które malowała mi moja niespokojna i chciwa wyobraźnia. Ale co mi z tego pozostało? tylko znużenie jak po nocnej walce ze zmorą i mętne wspomnienia, pełne żalu. W tej bezpłodnej walce wyczerpałem i żar duszy, i hart woli, niezbędne dla prawdziwego życia; wkroczyłem w to życie, przeżywszy je już w myśli, i ogarnęła mnie nuda i obrzydzenie jak tego, kto czyta liche naśladownictwo dawno mu znanej książki.
To, co zaszło tego wieczoru, wywarło na mnie dość głębokie wrażenie i rozstroiło mi nerwy. Nie wiem na pewno, czy teraz wierzę, czy nie wierzę w przeznaczenie, ale tego wieczora mocno w nie wierzyłem: dowód bił w oczy i nie bacząc na to, że żartowałem z naszych przodków oraz z ich usłużnej astrologii, mimo woli poszedłem w ich ślady; lecz zatrzymałem się w porę na tej niebezpiecznej drodze i hołdując zasadzie: nic kategorycznie nie odrzucać i niczemu ślepo nie ufać, odsunąłem na bok metafizykę i zacząłem patrzeć pod nogi. Taka przezorność była bardzo na miejscu: o mały włos nie upadłem natknąwszy się na coś grubego i miękkiego, lecz jak się zdawało, nieżywego. Schylam się — księżyc już świecił wprost na drogę — i cóż się okazało?... przede mną leżała świnia, rozrąbana szablą na połowę... Zaledwie zdążyłem się jej przyjrzeć, usłyszałem tupot kroków: dwóch Kozaków biegło z bocznej uliczki; jeden podszedł do mnie i zapytał, czy nie widziałem pijanego Kozaka pędzącego za świnią. Oświadczyłem im, że nie spotkałem Kozaka, i wskazałem nieszczęsną ofiarę jego niezwykłego męstwa.
— Co za zbój! — rzekł drugi Kozak — niech tylko się napije czychiru, zaczyna niszczyć wszystko, co napotka. Chodźmy go szukać, Jeremieicz; trzeba go związać, bo inaczej...
Odeszli, a ja szedłem dalej, ostrożnie już teraz, i wreszcie dobrnąłem szczęśliwie do swojej kwatery.
Mieszkałem u pewnego starego uriadnika, którego lubiłem za jego dobry charakter, a zwłaszcza za to, że miał ładną córeczkę Nastię.
Czekała na mnie, jak zwykle, przy furtce, opatulona w szubkę; księżyc oświetlał jej miłe usteczka, posiniałe od nocnego zimna. Poznawszy mnie uśmiechnęła się, ale głowę miałem zaprzątniętą czym innym. — Dobranoc, Nastia! — powiedziałem mijając ją. Chciała coś odpowiedzieć, ale tylko westchnęła.
Zamknąłem za sobą drzwi swego pokoju, zapaliłem świecę i rzuciłem się na łóżko; ale sen tym razem kazał na siebie czekać dłużej niż zazwyczaj. Już zaczynało świtać, gdym zasnął, ale widocznie było mi sądzone, że tej nocy się nie wyśpię. O czwartej rano dwie pięści załomotały w moje okno. Zerwałem się: co takiego?... — Wstawaj, ubieraj się! — krzyczało do mnie kilka głosów. Ubrałem się pośpiesznie i wyszedłem. — Wiesz, co się stało? — powiedziało mi jednocześnie trzech oficerów, którzy przyszli po mnie; byli bladzi jak śmierć.
— Co?
— Wulicz zabity.
Osłupiałem.
— Tak, zabity! — powtórzyli — chodźmy prędzej.
— Ale dokądże?
— Po drodze się dowiesz.
Poszliśmy. Opowiedzieli mi wszystko, co się stało, dodając różne uwagi o dziwnym przeznaczeniu, które ocaliło go od nieuchronnej śmierci na pół godziny przed śmiercią. Wulicz szedł sam ciemną ulicą; natknął się na niego pijany Kozak, który zarąbał świnię, i być może, minąłby go nie zauważywszy, gdyby Wulicz nagle się nie zatrzymał i nie powiedział: — Kogo ty, bratku, szukasz? — Ciebie! — odparł Kozak i ciął go szablą: rozrąbał go od ramienia prawie aż do serca... Dwaj Kozacy, którzy mnie spotkali i śledzili zabójcę, nadbiegli, podnieśli rannego; konał już i powiedział tylko trzy słowa: „On miał rację!" — Jedynie ja zrozumiałem niejasny sens tych słów: dotyczyły one mnie; mimo woli przepowiedziałem biedakowi jego los; mój instynkt mnie nie zawiódł: istotnie dostrzegłem na jego zmienionej twarzy piętno bliskiej śmierci.
Zabójca zamknął się w pustej chacie na końcu stanicy: tam właśnie szliśmy. Mnóstwo kobiet biegło z płaczem w tę samą stronę; od czasu do czasu spóźniony Kozak wypadał na ulicę, pośpiesznie przypasując kindżał, i wyprzedzał nas kłusem. Rwetes był straszny.
Wreszcie stanęliśmy na miejscu. Patrzymy: dokoła chaty z zamkniętymi od wewnątrz drzwiami i okiennicami stoi tłum. Oficerowie i Kozacy rozprawiają z zapałem; kobiety lamentują dogadując i zawodząc. Wśród nich rzuciła mi się w oczy wymowna twarz staruchy, wyrażająca bezdenną rozpacz. Siedziała na grubym balu, łokcie miała oparte o kolana, podtrzymywała głowę rękami: to była matka mordercy. Jej wargi chwilami poruszały się... szeptały modlitwę czy przekleństwo?
Tymczasem trzeba było na coś się zdecydować i schwytać przestępcę. Nikt jednak nie miał odwagi rzucić się pierwszy.
Podszedłem do okna, zajrzałem przez szparę w okiennicy: leżał na podłodze trzymając w prawej ręce pistolet; był blady, a zakrwawiona szabla leżała obok niego. Jego wyraziste oczy toczyły dokoła strasznym spojrzeniem; chwilami drgał i łapał się za głowę, jak gdyby mętnie przypominając sobie to, co się stało wczoraj. Nie dostrzegłem w tym niespokojnym wejrzeniu wielkiej determinacji i powiedziałem majorowi, że niesłusznie nie daje Kozakom rozkazu wyłamania drzwi i wtargnięcia tam, bo lepiej to zrobić teraz niż później, gdy całkiem się opamięta.
Tymczasem podszedł do drzwi stary esauł i zawołał go po imieniu; tamten odezwał się.
— Zgrzeszyłeś, bracie Jefimiczu — rzekł esauł — więc już trudna rada, poddaj się!
— Nie poddam się! — odparł Kozak.
— Bój się Boga! toć nie przeklęty Czeczeniec z ciebie, lecz prawy chrześcijanin. No, już skoro grzech twój cię opętał, cóż na to poradzić: nie unikniesz swojego losu.
— Nie poddam się! — krzyknął Kozak groźnie i słychać było, jak szczęknął odwiedziony kurek.
— Ej, ciotko! — rzekł esauł do staruchy — pogadaj z synem; a nuż ciebie posłucha... Przecie tak, to tylko obraza boska. I popatrz, panowie już dwie godziny wyczekują.
Stara popatrzyła na niego badawczo i pokręciła głową.
— Wasiliu Pietrowiczu — rzekł esauł podszedłszy do majora — on się nie podda, ja go znam; a jeżeli wyważyć drzwi, to dużo naszych wytłucze. Czy nie każecie raczej zastrzelić go? w okiennicy jest duża szpara.
W owej chwili przemknęła mi przez głowę dziwna myśl: podobnie jak Wuliczowi zachciało mi się wypróbować los.
— Proszę poczekać — powiedziałem majorowi — ja go wezmę żywcem.
Kazałem esaułowi wszcząć z nim rozmowę, postawiłem u drzwi trzech Kozaków, gotowych je wyważyć i na dany znak rzucić mi się na pomoc, po czym okrążyłem chatę i podszedłem do tego fatalnego okna: serce mi mocno biło.
.— Ach, ty przeklęty! — krzyczał esauł — cóż to, kpisz sobie z nas czy co? albo myślisz, że nie damy sobie z tobą rady?
Zaczął walić w drzwi z całej siły: ja, przyłożywszy oko do szpary, śledziłem ruchy Kozaka nie oczekującego z tej strony natarcia; nagle oderwałem okiennicę i rzuciłem się przez okno głową w dół. Wystrzał rozległ się nad samym moim uchem, kula zerwała mi epolet. Ale dym, który napełnił izbę, nie pozwolił memu przeciwnikowi znaleźć leżącej obok niego szabli. Chwyciłem go za ręce; Kozacy wtargnęli i nie minęło nawet trzy minuty, a przestępca był już związany i wyprowadzony pod konwojem. Ludzie się rozeszli, oficerowie winszowali mi — istotnie, było czego winszować.
Po tym wszystkim jakże, zdawałoby się, nie stać się fatalistą? Ale kto z nas wie na pewno, czy jest, czy też nie jest o czymś przekonany? I jak często bierzemy za przekonanie złudzenie uczuć lub błąd rozumowania... Lubię wątpić o wszystkim: ta skłonność umysłu nie przeszkadza stanowczości charakteru; przeciwnie, jeśli chodzi o mnie, to zawsze idę śmielej naprzód, gdy nie wiem, co mnie czeka. Przecie nic gorszego od śmierci się nie zdarzy — a śmierci uniknąć nie można.
Po powrocie do twierdzy opowiedziałem Maksymowi Maksymiczowi wszystko, co mi się przytrafiło i czego byłem świadkiem, i ciekaw byłem dowiedzieć się, jakie jest jego zdanie o przeznaczeniu. Z początku nie rozumiał tego słowa, ale wyjaśniłem je, jak mogłem, i wówczas powiedział, znacząco kiwając głową:
— Tak, oczywiście! To rzecz dosyć zawiła!... Zresztą te azjatyckie kurki często się zacinają, jeżeli są źle nasmarowane albo nie dość mocno naciśnie się je palcem. Przyznam się, że nie lubię również czerkieskich karabinów; one jakoś do nas nie pasują: kolba mała, ani się człowiek obejrzy, jak sobie nos oparzy... Za to ich szable, po prostu palce lizać.
Potem dodał po chwili namysłu:
— Tak, żal biedaka... Diabli nadali w nocy z pijanym rozmawiać... Zresztą, widać tak już mu było przeznaczone...
Więcej nic z niego nie mogłem wyciągnąć: on w ogóle nie lubi metafizycznych dysput.
**
(Tłumaczenie : Wacław Rogowicz)
Spis treści :
CZĘŚĆ PIERWSZA
I. BELA - 1
II. MAKSYM MAKSYMICZ - 25
Dziennik Pieczorina
Przedmowa - 32
I .TAMAŃ - 33
CZĘŚĆ DRUGA - Dokończenie dziennika Pieczorina
II. Księżniczka Mary - 40
III.Fatalista - 93
**
Michał Lermontow - Autoportret.