PRZYGODA JOSEGO
Rio de Janerio to ogromne brazylijskie miasto, pełne gwarnych ulic, wspaniałych budowli i wielkich sklepów. Są też tam drogie hotele i malowniczo położone wille bogatych ludzi. Zupełnie inaczej wyglądają przedmieścia miasta. Znajdują się tam dzielnice biedaków, których mieszkania zbudowane są z byle czego, blachy, cegły, kartonu i kawałków papy. Przed takimi domami bawią się obdarte i często głodne dzieci. Tu też mieszkał Jose. Chłopiec nie pamiętał rodziców. Do dziewiątego roku życia mieszkał z ciotką, a gdy ona umarła lepiankę zajęła inna rodzina, która nie zainteresowała się losem sieroty. Domem chłopca stała się więc ulica. Noce spędzał w wielkim pudle, które znalazł pewnego ranka przed sklepem na chodniku.
Swój kartonowy dom ustawił pod mostem, gdzie mieszkało więcej takich jak on lokatorów. Nie miał żadnych możliwości zarobienia pieniędzy, ponieważ w mieście, w którym tak wielu dorosłych bezskutecznie zabiega o pracę, nikt nie chciał zatrudniać dzieci. Żeby przeżyć musiał żebrać lub kraść. Niestety częściej uciekał się do tego drugiego. Kiedy był głodny kradł wszystko co wpadło mu w ręce, bacznie pilnując, by go nie złapano.
Zbliżało się Boże Narodzenie. Uliczne wystawy przybrały świąteczny wygląd. Dla Jose i jego kolegów był to najlepszy czas, zarówno na żebranie, jak i kradzież. W sklepach było pełno kupujących, tak zajętych wybieraniem gwiazdkowych prezentów, że nawet nie zauważali braku portfeli. Niektóre bogate panie wrzucały drobne pieniądze do puszek dzieciaków, przekonane, że uczyniły adwentowy dobry uczynek.
Dzień przed wigilią Jose i Friderico obserwowali duży magazyn przy głównej ulicy. Założyli najlepsze ubrania, by tym zmylić ochronę sklepu, która goniła obdartusów i tak weszli do środka. Chłopcy obserwowali stoiska. Friderico stał na czatach, a Jose udawał, że wybiera prezent gwiazdkowy. W pewnym momencie nadażyła się wspaniała okazja. Pewna starsza pani, obładowana paczkami, długo przebierała w kolorowych apaszkach. Z tyłu na ramieniu przewieszoną miała skórzaną torbę. Przy stoisku było wielu kupujących. Kobieta nawet nie poczuła, kiedy Jose sprytnie otwierając torebkę, pozbawił ją portfela. Kradzież ta nie zostałaby zauważona, gdyby nie fakt, że od pewnego czasu ktoś ich bacznie obserwował. Był to ksiądz. Kiedy Jose opuszczał sklep, ten chwycił go za rękę i cicho powiedział do ucha:
- Synu, zwróć to, co zabrałeś tej pani
Friderico, widząc co się święci, niepostrzeżenie wymknął się bocznymi drzwiami. Przerażony chłopiec został sam z obcym człowiekiem. Niepewnym krokiem podszedł do kobiety, która nadal stała przy stoisku. Udając, że podnosi portfel powiedział:
- To chyba pani wypadło z torebki, bo ma pani wciąż ją otwartą.
- Och dziękuję, jaki grzeczny i uczciwy chłopiec - zawołała uradowana kobieta. Wyjęła z portfela pewną kwotę i podała chłopcu.
- Weź, proszę. Będziesz miał na cukierki.
- Dziękuję, nie potrzeba - powiedział zawstydzony i szybko wyszedł ze sklepu.
W drzwiach czekał na niego ksiądz.
- Powiedz, dlaczego kradniesz? - zapytał.
Chłopiec spuścił głowę.
- Jestem głodny - odpowiedział cicho. - Nie mam rodziny i sam muszę troszczyć się o siebie. Nigdzie nie ma pracy. Próbowałem sprzedawać sznurowadła, ale starsi chłopcy mnie przegnali i zabrali towar.
- A gdzieś mieszkasz? - spytał ksiądz.
- Pod mostem w pudełku - zaśmiało się dziecko.
- Jeśli chcesz, możesz iść ze mną - zaproponował ksiądz. A kiedy ten się zgodził, zaprowadził go na plebanię.
Po posiłku, który Jose zjadł “z prędkością światła” kapłan zaproponował mu pracę przy bożonarodzeniowej dekoracji. Uszczęśliwiony chłopiec przystał na tą propozycję.
- No to chodźmy do kościoła. Z desek zbijemy stajenkę, żłóbek. Mam nadzieję, że potrafisz posługiwać się młotkiem.
- No pewnie, często reperowałem ciotce domek.
Jose niewiele wiedział o Bogu, choć pamiętał trochę religijnych opowiadań ciotki. Zapytał więc nieśmiało:
- To jest Dzieciątko Jezus, prawda. Ale dlaczego leży w żłobie?
- Tak, ta figurka przedstawia Pana Jezusa, Syna Bożego, który chcąc zbawić wszystkich ludzi przyszedł na świat jako człowiek. Urodził się w Betlejem, w ubogiej stajence, bo zabrakło dla Niego miejsca w gospodzie. Był tak jak ty bezdomny, chociaż jako Bóg, mógł mieć wszystkie bogactwa świata. - tłumaczył kapłan.
- Bezdomny Bóg - zamyślił się chłopiec.
Wieczorem, ojciec Edmundo, bo tak właśnie nazywał się ksiądz, chciał zatrzymać chłopca na noc i umieścić w sierocińcu prowadzonym przez siostry zakonne.
- Na razie nie mogę zostać. Muszę wracać do domu, ale jeśli ojciec pozwoli, zabiorę resztki kolacji dla moich przyjaciół - poprosił Jose.
- Poczekaj, siostra Anna przygotuje ci paczkę z jedzeniem.
Następnego dnia już skoro świt chłopiec był w kościele i z zapałem zabrał się do pracy.
- Chciałbym skończyć szopkę dla Dzieciątka, ale bez zapłaty. Przecież my, bezdomni musimy trzymać się razem. I jeszcze jedno, koledzy dziękują za jedzenie. Pytają czy mogą tu przyjść pomagać? - zaproponował Jose.
- No pewnie, zawsze jakaś praca dla kilku urwisów się znajdzie - odpowiedział ksiądz.
Po tych słowach chłopiec wybiegł z kościoła. Po chwili do świątyni weszło kilku chłopców.
- No, przyjaciele do roboty, bo bezdomny Bóg czeka na swoje mieszkanie - zarządził Jose.
- A ja muszę powiedzieć siostrom, że na obiad trzeba więcej przygotować. Zastanowimy się też nad tym, jak wam pomóc - powiedział kapłan, oddalając się w stronę plebani.
Dzieciaki zostały w sierocińcu. Miały teraz nie tylko dach nad głową, ale i wyżywienie. Mogły też się uczyć. Ciekawi pewnie jesteście, co stało się z Josem?
Okazał się niezwykle zdolnym dzieckiem, a kiedy dorósł został kapłanem. Nigdy nie zapominał o najuboższych. Często odwiedzał dzielnice nędzy i niósł Pana Boga ubogim, odrzuconym przez świat ludziom. Szczególną troską otaczał bezdomne dzieci, pamiętając, że kiedyś był jednym z nich.
autor nieznany
MAŁE ŚWIĘTE MIKOŁAJE
Nareszcie nadszedł grudzień. W tym roku wcześniej spadł śnieg, bo już po “mikołajkach” można było zjeżdżać na sankach z górki. Gorzej było z łyżwami, ponieważ lodowisko szkolne, na którym wylano wodę nie zamarzło. Dzieci jednak i tak były zachwycone, gdyż śnieg świetnie się lepił i można było urządzać śnieżne bitwy. Nie jedno wracało do domu całkiem mokre, ale kto by się przejmował takimi drobiazgami. W domu Małgosi, Ani i małego Jasia w okresie przedświątecznym nie brakowało zajęć, nawet dla dzieci. Dziewczynki sprzątały swój pokój, także z froterowaniem i pastowaniem podłogi (lakier w latach sześćdziesiątych nie był w modzie). Musiały również zrobić porządek w pokoju Jasia, co graniczyło niemal z cudem.
- Mamusiu, po co to sprzątanie u małego, skoro i tak za parę minut będzie jak przedtem.
- Zróbcie tylko podłogę i powycierajcie kurze. Zabawki niech “książę” sam ustawia na półkach.
- Ja nie umiem sprzątać! A od czego są dziewczyny - chłopiec próbował zrzucić całą pracę na starsze siostry.
- Ty też musisz pomagać, a już na pewno pilnować swoich rzeczy, bo jeśli dziewczynki coś ci schowają, to znowu będziesz wrzeszczał przez pół dnia - tłumaczyła mama.
Oprócz sprzątania, robienia zakupów, co w tamtych czasach nie należało do łatwych rzeczy - dzieci, w każdą środę w adwencie szły na roraty. Tego właśnie dnia odprawiane były specjalnie dla nich. Gromadnie maszerowały przez miasto z kolorowymi lampionami w środku których paliła się świeczka. W kościele tylko przy ołtarzu zapalone były świece i największa z nich, ubrana w białą kokardę - tak zwana “roratka” - symbolizowała Najświętszą Marię Pannę.
Było to naprawdę niezapomniane przeżycie. Zaraz po mszy św. dzieci wracały szybko do domu na gorące kakao i chrupiący rogalik, który niania Bronia przygotowała specjalnie dla nich. Jasio śpioch wielki, tylko jeden raz brał udział w roratowej wyprawie.
W kościele była także adwentowa drabinka, po której każdego dnia Dzieciątko schodziło o jeden szczebel niżej, tak, aby w Noc Bożego Narodzenia znaleźć się w żłóbku, w którym każde sianko oznaczało jeden dobry uczynek. Każde więc dziecko starało się być jak najlepsze, aby Bożej Dziecinie było wygodnie i miękko.
Ania sprzątała gabinet stomatologiczny mamusi, a Małgosia codziennie pomagała przychodzić z pracy kalekiemu tatusiowi, który miał problemy z poruszaniem się szczególnie zimą, kiedy chodniki były śliskie. Dziewczynki czytały też bratu przed snem bajeczki.
Ale było coś jeszcze, co niezwykle zajmowało dzieci. To bożonarodzeniowe prezenty. Nie tylko oczekiwano na podarunki, ale przygotowywano je. W rodzinie, w której przy wigilijnym stole zasiadało aż czternaście osób, był taki zwyczaj, że obdarowywano się wzajemnie.
W ubiegłym roku dziewczynki przygotowywały oddzielnie gwiazdkowe niespodzianki. Ania poszła po najmniejszej linii oporu i za swoje kieszonkowe kupiła dwanaście malutkich mydełek - po złotówce każde. Siostrze podarowała ołówek zakończony gumką, bratu plastikowego żołnierzyka. Małgosia natomiast usiłowała haftować serwetki. Ukochanemu tatusiowi zrobiła zakładkę do książki i kupiła przybornik do fajki. Ania dostała kredki, a Jaś plastikowy samochodzik. Pieniądze odkładała przez kilka miesięcy, chociaż było jej niezwykle trudno, bo bardzo lubiła słodycze. Co prawda tatuś dawał jej czasami coś ekstra i jakąś resztę z zakupów.
W tym roku siostry doszły do wniosku, że muszą połączyć swe wysiłki we wspólnym gwiazdkowym działaniu.
- Małgośka, już od kilku lat nie nadążamy z wymyślaniem prezentów. Wciąż musimy pilnować, aby ciocia znów nie dostała takiej samej serwetki, a dziadek kolejnej zakładki do książki. Jeśli się złożymy to kupimy coś lepszego rodzicom i całej “reszcie” - zaproponowała Ania.
- Podsuwałam ten pomysł już w tamtym roku, ale ty nie chciałaś. Ważniejszy był dla ciebie piórnik z myszką Miki, który pochłonął dwumiesięczne kieszonkowe. Z mydełkami było prościej i oszczędniej - powiedziała siostra.
- O tobie, to nie można powiedzieć, że jesteś oszczędna. Jak tylko masz pieniądze, to zaraz kupujesz następnego misiaka czy laleczkę. A tata i tak ci daje więcej - rozżaliła się Anka.
- Również możesz pomagać tatusiowi, ułóż znaczki, pójdź po zakupy. Ale ty przecież wolisz bawić się z Danką. Na prezenty oddaję całe oszczędności, z wyjątkiem na upominek dla ciebie - stwierdziła siostra.
- Skończmy te kłótnie! Pomyślmy lepiej co kupić rodzicom.
- Słuchaj, mam wspaniały pomysł. Po zeszłorocznym rozbieraniu choinki zostało niewiele bombek. Kupmy te po 30 zł. Są piękne. Wcześniej zawiesimy sznureczki, a przy wigilii powiesimy je na choince - zaproponowała Małgosia.
- Świetnie! Dziadkowi kupimy popielniczkę, a cioci Niusi i Ewie po wazoniku. Widziałam bardzo ładne po 3 złote w sklepie z gospodarstwem domowym. Dla babci przydałoby się etui na okulary, jest całkiem niedrogie - wyliczała Ania.
- A stryjence szydełko, wujkowi dwie chustki do nosa - wpadła jej w słowo Małgosia.
- Słuchaj powinno jeszcze wystarczyć na traktorek dla Jasia. Przestanie wtedy wiercić dziurę w brzuchu tatusiowi.
- A co ty byś chciała dostać ode mnie pod choinkę? - spytała Gosia.
- Niech to będzie niespodzianka. Tylko błagam - żadnej książki, bo i tak pod choineczką w naszym pokoju je znajdziemy. Taki już u nas zwyczaj. A ty pewnie chcesz następną maskotkę? - zażartowała Ania.
- Wszystko jedno, byle nam oszczędności wystarczyło.
Dzięki dyskretnej pomocy rodziców wystarczyło pieniędzy na prezenty dla wszystkich.
Wielka była radość po wigilijnej wieczerzy, kiedy po odśpiewaniu kolęd wszyscy zabrali się za otwieranie prezentów, dziękując świętemu Mikołajowi, a raczej Mikołajom za niespodzianki. Co prawda, dziewczynki już wcześniej dobrały się do szafy i wypatrzyły wymarzone łyżwy figurówki. Trzeba było się upewnić, czy rodzice nie kupili bratu traktorka.
Tego roku pod ich choinką znalazł się dodatkowy prezent od tatusia - przepiękne pamiętniki. Jeszcze wtedy nikt nie wiedział, że jest to ostatnia gwiazdka, którą tata spędza z rodziną. W następnym roku, tuż przed dzieleniem się opłatkiem, odmówiono za jego duszę “Wieczny odpoczynek”, mając nadzieję, że te święta Bożego Narodzenia ukochany ojciec spędza z Dzieciątkiem Jezus w niebie.
autor nieznany
BOŻONARODZENIOWY LAMPION
Bożonarodzeniowe procesje w San Jose, na południu Meksyku są bardzo uroczyste. Ulicami miasta idzie rozśpiewany tłum z barwnymi lampionami. Procesja ma przypominać poszukiwanie przez Maryję i Józefa betlejemskiej gospody. Na przedzie idzie para wyobrażająca Świętą Dziewicę i Jej Oblubieńca. Wierni przechodzą przez dziewięć dni od domu do domu i śpiewają radosne pieśni. Ostatniego dnia w jednym z domostw otwierają się drzwi i gościnni gospodarze zapraszają strudzonych pielgrzymów do środka. Nad drzwiami wiszą kolorowe lampiony, aby w Noc Bożego Narodzenia Dzieciątko odwiedziło i pobłogosławiło tę rodzinę. W tym okresie odwiedza się też znajomych, obdarowując ich prezentami.
Najwięcej radości mają wówczas dzieci, ponieważ specjalnie dla nich wiesza się przy suficie, bądź ustawia przy łóżku kolorowe kubki - niektóre napełnione piaskiem, inne mąką. W jednym znajduje się niespodzianka. Dzieci odgadują, który kubeczek zawiera gwiazdkowy upominek, ciesząc się przy tym niezmiernie.
W domu pięcioletniego Marco w tym roku nie było radosnego, świątecznego nastroju. Dziadek, jedyny opiekun dziecka zachorował i nie miał kto zająć się domem. Już od kilku dni starszy człowiek nie podnosił się z łóżka. Gdyby nie pomoc sąsiadki, pani Juanity, matki Martina, starszego kolegi chłopca, w domu zabrakłoby również jedzenia. Chłopiec opiekował się dziadkiem jak tylko potrafił, chociaż nie zawsze mu to udawało się. Dzisiaj na przykład porozlewał kawę, którą sam przygotowywał dla chorego. Poparzył przy tym ręce, całe szczęście, że niegroźnie i wystarczyło obmyć je zimną wodą. Marco był dziś szczególnie roztargniony. Miał bowiem dodatkowe zmartwienie. Przed jego domem nie wisiał bożonarodzeniowy lampion, ponieważ sam nie potrafił go zrobić. Chodził smutny i zamyślony.
- Co ci jest wnuczku, nie martw się, wyzdrowieję na pewno - pocieszał go dziadek.
- Martwię się, że nie mamy lampionu - odpowiedziało dziecko. - A przecież dzisiaj wigilia.
- Idź do Martina, on ci pomoże zrobić lampion - radził dziadek.
- A kto z tobą zostanie? - zapytał zatroskany chłopiec.
- Pośpię trochę w spokoju. Bądź spokojny o mnie. No, idź już.
Marko pobiegł do przyjaciela. Martin był tak zajęty przygotowywaniem kolorowych lampionów, że nawet nie zauważył młodszego kolegi. Ten zaś zaciekawiony przyglądał się jego pracy.
- Dlaczego robisz ich tak dużo - zapytał po chwili.
- Chcę dobrze oświetlić drogę do naszego domu, żeby Dzieciątko nie zabłądziło i przypadkiem go nie ominęło. - odpowiedział Martin.
- A jeśli światła nie będzie to nie trafi? - dopytywał się Marco.
- Nie wiem. Ksiądz na religii mówił, że Dzieciątko odnajdzie, nawet bez światła tych, którzy Go kochają. Lepiej mieć dla pewności te lampiony.
- Martin, ale ja nie mam żadnego, bo nie umiem go zrobić. Pomożesz mi? - poprosił chłopiec.
- No pewnie. A od czego ma się starszego kolegę? Siadaj i bierz się za robotę.
- Ale ja nie mam z czego zrobić.
- Zobacz ile tu papieru, kolorowych sznurków, kokardek i bibuły. Świeczka tez się znajdzie - zachęcał kolega.
Praca tak pochłonęła chłopca, że zapomniał o całym świecie. Nie zauważył nawet zbliżającej się pani Juanity.
- Chłopcy, chodźcie na obiad. Później Marco zaniesiesz jedzenie dziadkowi, a wieczorem zapraszam was na wieczerzę wigilijną
Zaraz po obiedzie chłopiec pobiegł do domu. Zawiesił przy drzwiach aż dwa lampiony.
- Dziadziusiu, mamy lampiony. Teraz Dzieciątko na pewno nas odwiedzi i pobłogosławi będziesz zdrowy - zawołał uszczęśliwiony.
Nie usłyszał jednak żadnej odpowiedzi. Próbował dobudzić opiekuna. Niestety bezskutecznie. Przerażony wybiegł z domu szukając pomocy. Wpadł do kuchni pani Juanity.
- Proszę pani, nie mogę dziadka obudzić - zawołał przerażony.
- Uspokój się dziecko. Zaraz zadzwonię po pogotowie. Martin zajmij się kolegą - zwróciła się do syna kobieta.
Wkrótce pogotowie zabrało chorego do szpitala. Na szczęście było to zapalenie płuc i pomoc przyszła w porę. Marco smutny wrócił do domu. Nie cieszyły go nawet lampiony. Być może nie zauważyłby kolorowych kubeczków, które ktoś ustawił przy jego łóżku, gdyby z jednego pojemnika nie wydobywał się pisk. Zaciekawiony zajrzał do środka i zobaczył ślicznego, rudego szczeniaka - bożonarodzeniowy prezent dla niego. Uszczęśliwiony zaczął karmić pieska mlekiem.
Po pewnym czasie w drzwiach stanął Martin.
- Marco, zabieraj szczeniaka i chodź do nas. Mama powiedziała, że do powrotu dziadka ze szpitala zamieszkasz u nas. Ubierz się porządnie, bo wieczorem idziemy na procesję i pasterkę.
- Widzisz, Dzieciątko znalazło drogę do nas i pobłogosławiło - powiedział chłopiec i już nieco weselszy udał się w stronę gościnnego domu pani Juanity.
autor nieznany
W LAPOŃSKIEJ WIOSCE
Dawno dawno temu w jednej z wiosek w mroźnej Laponii urodziła się dziewczynka o imieniu… Martusia, gdy się rodziła, a była to noc Bożego Narodzenia jej mama siedziała w chatce i bardzo cierpiała nigdzie nie było lekarza i bała się, że dzidziuś może się nie urodzić zdrowy, w pewnej chwili przez okno na strychu do chatki tej pani wleciał mały aniołek
- dobry wieczór proszę pani - powiedział z uśmiechem na twarzy aniołek pani Iwona bardzo się zdziwiła i zapytała aniołka
- co ty tutaj robisz?
- Jestem aniołkiem, przyleciałem z nieba miałem zanieść Mikołajowi nową parę świątecznych skarpetek - by nie było mu zimno, ale zgubiłem drogę i przyleciałem zapytać czy nie wie pani gdzie on mieszka?
Pani Iwona dziwnie się poczuła…
- Nie wiem aniołku… nie wiem gdzie mieszka Mikołaj ale mogę pomóc ci szukać - tylko proszę - pomóż mi…Zaraz będę rodzić - a nigdzie nie ma lekarza mógłbyś sprawić by dzidziuś urodził się cały i zdrowy?
Aniołek uśmiechnął się lekko i spojrzał na kobietę
- oczywiście proszę pani
aniołek klasnął w swoje malutkie rączki i pani Iwona poczuła się lepiej
- to będzie dziewczynka - powiedział aniołek. Urodzi się dziś, w wigilię dokładnie o północy lekarz nie będzie potrzebny - powiedział aniołek , pani bardzo się uradowała
-dziękuje ci aniołku naprawdę dziękuje teraz powiedz - jak ja mogę pomóc tobie? Będziemy razem szukać - dopowiedziała
- nie - odpowiedział aniołek, wyjął zza swej anielskiej koszulki parę skarpetek dla Mikołaja oto skarpetki, o których mówiłem, dziś wigilia, więc chyba już nie znajdę Mikołaja w tą wigilie, przeżyje jakoś jeszcze w starej parze, za to daje je teraz pani, za 14 lat, gdy dzidziuś będzie już duży da je pani swojej córce a ona dowie się, co to są prawdziwe święta położył skarpetki na stoliku uśmiechnął się i zniknął.
Pani Iwona ze zdziwieniem popatrzała na stolik i szepnęła
- jeszcze raz dziękuje aniołku….
O północy na świat przyszła śliczna, zdrowa dziewczynka nadano jej imię Martusia, lata mijały…. Dziewczynka rosła pomagała mamie a że była jedyną córeczką miała pełno obowiązków. Niestety Martusia nie była jednak chętna do pracy, jak inne dziewczynki wolała biegać, bawić się i zjeżdżać na sankach… Mijały święta za świętami. Co roku wigilia była taka sama. Ojciec Martusi umarł jeszcze przed jej narodzeniem. I ona wraz ze swoją matką we wsi liczącej kilka chatek każdą wigilie spędzała samotnie. Mimo że jej mama była bardzo biedna zawsze jednak za ostatnie grosze kupowała coś Martusi nie były to wielkie rzeczy - kilka jabłek, lub orzechów, ale dziewczynka cieszyła się i z tego. Jednak nigdy nie lubiła się tym dzielić, była biedna i uważała ze skoro ona nie ma to inni też nie powinni mieć, ale w głębi serduszka była dobrą dziewczynką. Lata mijały…
Martusia była coraz starsza… Wreszcie nastał czas… 14 Wigilia od narodzenia dziewczynki… Pani Iwona wiedziała i pamiętała o przysiędze, jaką złożyła aniołkowi… Trzymała skarpetki w szafie, głęboko - tak by nikt ich nie znalazł. Wieczorem, tak jak zawsze Martusia i jej mama zasiadły do wigilijnego stołu, w chatce nie było oświetlenia - świeciła się tylko jedna świeczka.. Nie było choinki, ozdób. Na stole leżał tylko kawałek karpia, który otrzymali od sąsiada. Martusia zmówiła modlitwę i zaczęła jeść. Po kolacji wraz ze swoją mamą usiadły na ławeczce na strychu. Posłuchaj Martusiu - rzekła mama mam dla ciebie w tym roku prezent… Inny niż zawsze… Jest to prezent wyjątkowy - jedyny w swoim rodzaju… W tej chwili wyjęła skarpetki Mikołaja
- Proszę moja córeczko, to dla ciebie - Martusia podeszła i wzięła je do ręki zdziwiona
- Dziękuje - odpowiedziała…
- Ale… Skąd masz takie duże skarpetki?
- To tajemnica - odpowiedziała mama.
Chwilę później, po odśpiewaniu kolęd mama położyła się spać, Martusia poszła jej jeszcze raz podziękować. Zbliżyła się do łóżka
- Mamusiu… Jeszcze raz dziękuje za ten prezent , jest śliczny…
- Cieszę się że ci się podoba - odpowiedziała mama
- Ale teraz muszę już spać… Mój aniołku , pójdziesz na dwór i zaniesiesz naszemu pieskowi kość, jeszcze dziś nic nie jadł…
-Dobrze odpowiedziała Martusia…
Ubrała się cieplutko i założyła skarpetki na nogi - ale duże - pomyślała, są tak wielkie, że spadają mi z moich stóp, dziwny prezent… Jednak związała je sznurkiem tak by nie spadały i wyszła na zewnątrz podeszła do budy i dała kość starej suczce, która od wielu lat pilnowała domku . Martusia spojrzała w niebo - pełne gwiazdek usiadła na chwilkę na śniegu i zamknęła oczka… Święta są cudowne - pomyślała. Nagle, gdy Martusia z zamkniętymi oczkami siedziała na śniegu usłyszała głos dzwonków i szelest sań. Szybko otworzyła oczka i wstała. Wyszła na środek zaśnieżonej ulicy i spojrzała zdziwiona przecież tu nikt nigdy nie przejeżdża - pomyślała, kto może tędy przejeżdżać w noc wigilijną?
Nagle zobaczyła jak z lasku wyłania się rząd reniferów a za nimi zaprzężone sanie. Martusia stała bez ruchu zaskoczona sanie zbliżały się do wioski były coraz bliżej i bliżej… Wreszcie zatrzymały się obok Martusi.
W saniach siedział dziwny człowiek miał zielone ubranko i zieloną czapeczkę, stanął i wyskoczył szybko z sań, spojrzał na zegarek i otarł czoło z potu, podbiegł szybko do Martusi i zapytał
- Czy to ty jesteś Martusia?
- Tak… To ja - odpowiedziała szybko!
- Wskakuj na sanie nie mamy czasu! - powiedział w pośpiechu człowieczek a raczej istotka, gdyż był mniejszy i lekko inny niż ludzie, jego skóra była zielonkawa, uszy wydłużone.
- Ale… ja nie mogę - odpowiedziała Martusia
- Później ci wszystko wytłumaczę - odrzekł ”ktoś” wziął ją za rękę i oboje znaleźli się w saniach.
- Ruszać! - krzyknął i w tym samym momencie renifery zaczęły biec Martusia czuła się dziwnie… Nie wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi… Ale nie bała się…Sanie pędziły przez lasy Laponii..
Martusia siedziała obok ”ludka'' i zapytała
- Kim ty jesteś?
”Ludek” odwrócił się do niej i uśmiechnął
- Jestem Serafin - jeden z elfów Mikołaja. Święty kazał mi odszukać dziewczynkę o imieniu Martusia, mieszkającą w twojej wiosce, więc wziąłem jego sanie i pojechałem po ciebie - myślałem, że zdąże przed wigilią, ale po drodze spotkała mnie straszliwa burza śnieżna i zabłądziłem, dopiero po kilku dniach po ciebie przyjechałem. Nagle sanie uniosły się w górę i wraz z reniferami śmigały po gwieździstym niebie.
- a raczej chciałem powiedzieć przyleciałem - dopowiedział Serafin . Martusia wystraszyła się spojrzała w dół - znajdowali się wysoko nad ziemią
- Mówisz prawdę? -zapytała
- Oczywiście, teraz lecimy do siedziby Mikołaja - odpowiedział z uśmiechem
- Ale dlaczego?- zapytała zdziwiona Martusia
- Nie wiem, Mikołaj mi kazał - uśmiechnął się elf- wiem tylko jedno, mamy ogromne spóźnienie. Zabrałem Mikołajowi sanie, więc nie może rozwozić prezentów a jest już wigilia - dodał- chyba stracę prace…
Posmutniał… Sanie pomknęły w smugach śniegu i zniknęły za horyzontem…
Tymczasem…. W pewnej dolinie w Laponii wśród gęstych lasów sosnowych…W miejscu, o którym wiedzą wszyscy, ale którego jeszcze nikt nie znalazł w jednej z chatek - z żółto brązowych ścianach odbywało się zebranie elfów kilkadziesiąt zielonoskórych maluszków siedziało w ławkach obok siebie. Nagle do chatki wszedł Mikołaj ubrany jak zawsze w swój czerwony strój, jego broda jak zawsze długa sterczała na jego grubym brzuszku. Wyszedł na środek i zaczął przemawiać
- Moi kochani… Stała się rzecz straszna… Nasz mały Serafinek - zabrał sanie kilka dni temu by przywieść tu pewną dziewczynkę, która musi poznać prawdziwą tajemnice świąt… a do teraz go nie ma!!! Już noc wigilijna - od 2 godzin powinniśmy rozwozić prezenty, tymczasem nie mamy możliwości nawet się stąd wydostać. Wszystkie elfy spuściły główki ze smutkiem w oczach..
- Przykro mi… W tym roku dzieci niedostaną od nas prezentów… Zasmucił się też Mikołaj… Nagle wszyscy zgromadzeni usłyszeli charakterystyczny dźwięk dzwonków, oto zbliżały się sanie!!!! Wszyscy wybiegli na zewnątrz i spojrzeli w niebo
- To oni!!!!!! - krzyknął jeden z elfów
- To Serafin!!!!! - krzyknął inny
Tymczasem Martusia ujrzała cudowny widok, oto zbliżała się do wioski Mikołaja . Pośrodku doliny znajdowało się małe jeziorko, a wokół niego domki elfów i fabryka prezentów. Sanie szybko wylądowały, wianeczek elfów otoczył Martusie i Serafina. Dziewczynka nic nie mówiła była tak zdziwiona. Nagle ukazał się jej oczkom Mikołaj
- Witaj Martusiu - powiedział i zaśmiał się - hohoho
- Dobry wieczór - odpowiedziała…
- Zapewne dziwisz się, czemu wezwałem Cię do siebie, prawda?
- No… Tak - odpowiedziała…
- W dzisiejszą noc pojedziesz ze mną do dzieci - powiedział z uśmiechem. W mgnieniu oka elfy zapełniły sanie prezentami. Mikołaj i Martusia wskoczyli do sań. W tylnej części było tak wiele prezentów, że sanie ledwo oderwały się od ziemi, poleciały z ogromną szybkością w świat a była już 22.00
- Martusiu… Wiesz, co ty masz na stópkach? - zapytał prowadząc sanie
- To skarpetki, które mama dała mi dziś w prezencie - odparła- w prezencie?
- Aha - uśmiechnął się Mikołaj - muszę ci coś powiedzieć Martusiu… - Te skarpetki to nie są zwykłe zimowe skarpety. To skarpetki, które mają w sobie niezwykłą moc… One pozwalają zajrzeć do wnętrza samego siebie i poznać, jakim się naprawdę jest - mówił dalej.
- Ten, kto je nosi dowiaduje się, jaki naprawdę jest… I dzięki temu może się zmienić…
Martusia słuchała zdziwiona
- Ale.. Ja nic takiego nie doznałam.
- Tak ci się tylko wydaje- odparł Mikołaj
- Zamknij oczy moja droga…
Martusia wykonała polecenie. W tej samej chwili ogromny podmuch wiatru uderzył w sanie, dziewczynka wypadła i zaczęła spadać w dół… Zobaczyła tylko jak sanie oddalają się od niej, po czym straciła przytomność. Mikołaj uśmiechnął się i powiedział
- Dowiesz się Martusiu, jaki jest sens świąt.
Oczka dziewczynki powoli się otworzyły. Była w chatce - ale w bardzo bogatej i pięknie wystrojonej. Leżała w wielkim łóżku, obok znajdowała się choinka i masa prezentów.
autor mi nieznany
PRZYPOWIEŚĆ O NARODZENIU PAŃSKIM
W pewnym człowieku narodził się Chrystus,
ale ów człowiek nie słyszał anielskich harf
ani śpiewu pasterzy, ani nie przyniósł
Chrystusowi w darze swojego bogactwa
na podobieństwo Trzech Mędrców, nie
miał złota i mirry, ani nie uważał się
za mędrca. Ofiarował Mu natomiast
swoją samotność, swoje cierpienia,
swoje grzechy, swoją biedę, swoje
upadki. Po prostu wszystko co posiadał.
Powiedział: Ty zawsze polujesz na
człowieka, Panie! Upodobałeś sobie
mnie, chociaż nie wiem dlaczego…
Tak narodził się Chrystus w
pewnym człowieku.
MAŁY SREBRZYSTOWŁOSY ANIOŁ
Mały anioł o srebrnych włosach miał kłopoty. Był tak niegrzeczny, że Święty Piotr wezwał go do siebie. - Podejdź tutaj nicponiu - powiedział. - Coś mi się zdaje, że nie rozumiesz, że u nas w Niebie każdy ma coś do roboty, zwłaszcza teraz, w święta. Każdy z nas musi uszczęśliwić kogoś na Ziemi. - Święty Piotr spojrzał surowo i dodał: “Jednak ty byłeś tak leniwy, że nie możesz u nas zostać. Leć na Ziemię i spraw, żeby ktoś był szczęśliwy. Dopiero wtedy będziesz mógł wrócić do Nieba”.
I oto mały anioł znalazł się za bramą niebios. Zastanawiał się, co właściwie ma począć. Sfrunął na Ziemię, gdzie wszystko było pokryte miękkim, puszystym śniegiem. Aniołkowi było bardzo zimno w cieniutkiej koszulce. Pierwszą istotą, jaką napotkał, był zając, który grzecznie powiedział: “Dzień dobry!” Mały anioł chciał właśnie odpowiedzieć, gdy wtem usłyszał stukot kopyt i dźwięk dzwonka u sań. To był Święty Mikołaj jadący swoimi saniami.
Kiedy Święty Mikołaj dostrzegł małego anioła, zatrzymał sanie i zapytał: “Co ty tu robisz na Ziemi?” Anioł spuścił ze wstydu głowę i przyznał się, że był w Niebie niegrzeczny i leniwy.
- Aha, leniwy - powiedział Święty Mikołaj. - No to chodź ze mną, pomożesz mi dzisiaj w nocy. Wsiadaj do sań!
No i Święty Mikołaj zabrał małego anioła do sań i pojechali. Jechali dość długo, aż sanie raptownie zatrzymały się. Święty Mikołaj jadący swoimi saniami
Potem opróżnił swój worek, w którym były choinkowe ozdoby, i anielskie włosy.
- Może zechciałbyś mi pomóc przy ubieraniu choinek? - zapytał Święty Mikołaj.
- Och, chętnie - odpowiedział radośnie mały anioł.
- Cieszę się - powiedział Święty Mikołaj. - Ponieważ jestem wyższy od ciebie, będę ubierał choinkę od góry, a ty od dołu.
No i Święty Mikołaj i aniołek razem ubierali drzewka, zawiesili też na nich małe prezenty.
Wkrótce wszystkie ozdoby i anielskie włosy znalazły się na choince. Święty Mikołaj ruszył w dalszą drogę, aby przywieźć większe prezenty, obiecał też małemu aniołowi, że go zabierze po powrocie. Wtedy aniołek odkrył, że jedno maleńkie drzewko nie zostało jeszcze przystrojone. Co robić? Nagle wpadł na wspaniały pomysł! Miał przecież złote gwiazdki na swojej koszulce! Pozrywał je i zawiesił na gałęziach drzewka. Co by tu jeszcze dołożyć? Ależ oczywiście! Pasemka swoich cudownych srebrzystych włosów! Ustroił nimi drzewko - a kiedy już skończył, wyglądało naprawdę pięknie. Nawet zwierzęta wyszły z lasu, by je podziwiać!
Święty Mikołaj wrócił, a gdy zobaczył, czego dokonał mały anioł, bardzo go chwalił. - To był wspaniały pomysł - rzekł. - Teraz musimy wszystkie drzewka zawieźć do wioski. Może znajdzie się tam ktoś, kto weźmie twoją choinkę.
Potem Święty Mikołaj wraz z małym aniołem wsiedli do sań i ruszyli przez zaśnieżone pola. W oddali pojawiły się migocące światła domów.
Święty Mikołaj wjechał saniami na plac pośrodku wsi i rozdawał prezenty. Anioł zwijał się i pomagał jak umiał najlepiej. Przyszła wreszcie kolej i na choinkę tak pięknie przyozdobioną jego własnymi srebrnymi włosami i gwiazdkami z jego koszulki. Wziął drzewko i poniósł je w dół ulicy, do domku, gdzie mieszkało troje dzieci. Dzieci właśnie pomagały mamie myć naczynia, kiedy anioł cichutko, na paluszkach wślizgnął się do domu, postawił choinkę i położył pod nią prezenty.
Wymknął się z domu, podfrunął pod okno i zajrzał do środka. Widział, jak dzieci wyszły z kuchni, zobaczyły choinkę, a potem uszczęśliwione radośnie śpiewały i tańczyły wokół drzewka. Krzyczały: “Jaka piękna!” i “Kto ją nam przyniósł?”
Anioł uśmiechnął się - był szczęśliwy. Pośpieszył do Świętego Mikołaja.
- Czy mogę cię dokądś zawieźć - zapytał Święty Mikołaj.
-Tak, bardzo proszę - odpowiedział aniołek. - Zawieź mnie, proszę, do lasu, tam gdzie cię spotkałem. Muszę wracać do Nieba.
- Dobrze - powiedział Święty Mikołaj i ściągnął lejce. - Bardzo dziękuję ci za pomoc. Postaram się, aby Święty Piotr dowiedział się o tym.
- Bardzo dziękuję! Do widzenia! - zawołał mały anioł i znikł w ciemnościach nocy.
Kiedy mały anioł wrócił do Nieba, Święty Piotr oczekiwał go w bramie. Popatrzył srogo i powiedział z wyrzutem: “Co ty z siebie zrobiłeś? Spójrz na swoje włosy! A gdzie podziały się twoje złote gwiazdki?”
Gdy mu aniołek opowiedział, co stało się z jego włosami i złotymi gwiazdkami, Święty Piotr bardzo się ucieszył. - Właściwie teraz możesz wrócić do Nieba! - orzekł.
Święty Piotr był tak uradowany postępkiem małego anioła, że podarował mu nowe złote gwiazdki. Starsze anioły przyszyły mu je do koszulki. A srebrne włosy wkrótce przecież odrosną!
Fragment książki “Wesołe Boże Narodzenie”
OPOWIADANIE “KARTY Z ŻYCZENIAMI”
Pewnego roku na Boże Narodzenie otrzymałem niewiele kart z życzeniami. Któregoś paskudnego lutowego popołudnia z zakamarków pamięci, które są źródłem niepotrzebnych informacji, wypełzła ta myśl. Pewno potrzebowałem jakiegoś powodu, żeby uzasadnić swój podły nastrój, no i znalazł się. Ale nic nikomu nie powiedziałem na ten temat. Potrafię to znieść. Jestem człowiekiem twardym. Nie będę się skarżyć, kiedy moi kiepscy przyjaciele nie mogą sobie nawet zadać trudu, żeby mi przysłać na Boże Narodzenie głupią kartkę. Obejdzie się bez ich życzliwości. Koniec, kropka. W sierpniu tego samego roku usiłowałem zrobić porządek na strychu i wśród ozdób na choinkę znalazłem całe pudło nie otwartych kopert z ubiegłorocznymi kartami świątecznymi. Sam wrzuciłem je do tego pudła, żeby w wolnej chwili przeczytać, a potem wpadłem w wir tradycyjnych świątecznych zajęć, i tak znalazły się w stosie rzeczy na strychu, które mieliśmy uporządkować kiedyś tam w przyszłym roku. Staszczyłem pudło na dół i wyobraźcie sobie, w gorący sierpniowy dzień, w kąpielówkach, w czarnych okularach usiadłem na tarasie w turystycznym fotelu, mając pod ręką szklankę mrożonej herbaty, i pełen zdumienia zacząłem otwierać koperty tych bożonarodzeniowych kart. Żeby mi to lepiej szło, na przenośnym magnetofonie puściłem taśmę z kolędami. Wszystko było, jak trzeba: aniołowie, śnieg, Trzej Królowie, świeczki i gałęzie świerk, konie i saneczki, Święta Rodzina i święty Mikołaj. Wydrukowane piękne życzenia miłości, radości, spokoju. I jakby tego nie było dosyć, jeszcze pisane ręcznie wyrazy uczuć moich kiepskich przyjaciół, którzy przysłali je akurat na święta. Rozpłakałem się. Rzadko kiedy czułem się jednocześnie tak źle i tak dobrze. Tak cudownie podły, elegancko smutny, melancholiczny i nostalgiczny, i w ogóle. Huśtawka nastroju. Jak to zwykle bywa, w tym momencie zastała mnie sąsiadka, która usłyszała kolędy, Śmiała się. Pokazałem jej karty. Zaczęła płakać. I tak przeżywaliśmy wspólnie te niezwykłe bożonarodzeniowe doświadczenia, siedząc na tarasie w turystycznych fotelach w pewien sierpniowy dzień i śpiewając razem z mormońskim chórem aż do ostatniej nuty: “Święta noc, cicha noc…” i “Paaaadnij na kollllanaaa, słysząc anielskie pieniaaaa…” Co mogę więcej powiedzieć? Myślę, że nabożny szacunek, zdumienie i radość kryją się gdzieś na strychu umysłu każdego człowieka i nie trzeba wiele wysiłku, żeby je odkryć. I często Boże Narodzenie zaskakuje nas, czy przychodzi do nas w grudniu, czy pod koniec sierpnia.
Robert Fulghum
OPOWIADANIE “MALEŃKA”
Serce Maleńkiej zawsze było przepełnione miłością i weselem. Lubiła śpiew, gdy w rodzinnym domku z kamieni, pomagała matce. Myła garnki i patelnie, pielęgnowała pelargonie, które kwitły na oknach. Wracała do domu obładowana drewnem do palenia, szorowała podłogi.
- Moja Maleńka jest zawsze zajęta pracą jak mrówka - mawiała matka.
- Moja Maleńka jest zawsze wesoła jak zięba - mawiał ojciec.
Maleńka napełniała dom radością, nawet w czasie długich zimowych
wieczorów, gdy brakowało żywności. Były to ciężkie czasy dla całej
rodziny,która mieszkała w małej wsi francuskiej nad morzem. Ojciec
Maleńkiej, rybak, był bardzo chory i nie mógł wypływać w morze a matka
starała się ciężko pracując, wyżywić jakoś rodzinę w czasie tej długiej
ostrej zimy. Pomimo niedostatku, Maleńka wierzyła, że nadejdą lepsze dni.
- Już wkrótce zawita do nas wiosna i lato, a wówczas, kochany tatusiu,
poczujesz się lepiej i będziesz znów silny.
W miarę upływu czasu mała rezerwa finansowa rodziny wyczerpała się. Śmiech Maleńkiej jednak nadal rozbrzmiewał w całym domu, a gdy nadeszły ferie, dziewczynka zawołała:
- O, jak bardzo kocham Boże Narodzenie!
- Droga Maleńka - powiedział do niej smutnie tatuś - musisz wiedzieć że
tego roku jesteśmy tak biedni, że nie możemy Ci kupić nawet jednego
skromnego podarku. Pomimo oświadczenia ojca, Maleńka była głęboko
przekonana, że i tak w dniu Bożego Narodzenia coś cudownego zawsze
przydarza się wszystkim dzieciom. W noc poprzedzającą Boże Narodzenie,
po ukończeniu pracy, Maleńka wzięła matkę i ojca za rękę.
- Chodźmy na dwór i weźmy udział w radości Bożego Narodzenia! - błagała.
Zostawili więc swój mały domek pogrążony w ciemnościach i wyszli na wieś. W każdym domku okna były udekorowane na Boże narodzenie i oświetlone światłem świec. Małe kamienne domki stały przy drodze, więc Maleńka i jej rodzice mogli uczestniczyć w radości Bożego Narodzenia.
- Wszystkie domy z wyjątkiem naszego są pełne radości - wzdychał ojciec.
Ale Maleńka wcale go nie słuchała. Śmiała się, a jej oczy błyszczały szczęściem…
- Mamy wiele szczęścia - wołała - gdyż wszystkie dekoracje na drzwiach i
oknach radują także i nas!
Gdy wrócili do swego domu, Maleńka pocałowała rodziców na dobranoc mówiąc:
- Teraz wystawię mój but na podarek gwiazdkowy.
- Moja Maleńka - zawołała matka ze łzami w oczach - Nie będzie żadnego
podarku w tym roku!
Mimo tego mały drewniaczek Maleńkiej znalazł się przy kominku.
Jak zawsze pełna wiary Maleńka zbudziła się o szarej godzinie i powoli
podeszła do kominka, by zobaczyć czy jest tam podarek.
- Tatusiu, mamusiu! Chodźcie szybko! - zawołała głośno.
- Zobaczcie co mi przyniosło Dzieciątko Jezus!
W drewniaczku Maleńkiej leżał ptaszek dopiero co wykluty, cały drżący.
- Prawdopodobnie wypadł z gniazda i przez komin dostał się do
Twego drewniaczka - stwierdził ojciec.
Maleńka nie słuchała go. Ptaszek był podarunkiem dla niej na Boże
Narodzenie. Była tego pewna. A jej radość była tak wielka, gdy
głaskała, ogrzewała i karmiła ptaszka, że również ojciec i matka
zarazili się jej entuzjazmem i ożywili, czując się szczęśliwi. I tak
Boże Narodzenie okazało się dla Maleńkiej bogate i pełne przeżyć,
gdyż duch bożonarodzeniowy płonął zawsze w jej sercu.
OPOWIADANIE “DRZEWO PODARUNKÓW”
“Dając, otrzymujemy” - św. Franciszek z Asyżu
Byłam samotną matką czworga małych dzieci i pracowałam za minimalne wynagrodzenie. Zawsze brakowało nam pieniędzy, ale mieliśmy dach nad
głową, jedzenie na stole i ubrania na grzbiecie. Nie było to zbyt wiele, ale
nam wystarczało. Moje dzieci wyznały, iż w tamtych czasach nie
miały pojęcia, że jesteśmy biedni. Myślały po prostu, że ich mama
jest oszczędna. Zawsze byłam i jestem z tego zadowolona.
Był czas świąt Bożego Narodzenia i chociaż nie mieliśmy pieniędzy na wiele prezentów, postanowiliśmy, że uczcimy je w kościele, na spotkaniach z rodziną i przyjaciółmi oraz wyprawach do centrum, gdzie paliły się kolorowe gwiazdkowe światełka. Zaplanowaliśmy również świąteczny obiad i udekorowanie domu.
Najwięcej radości sprawiały dzieciom bożonarodzeniowe zakupy w centrum handlowym. Rozmawiały o tym całymi tygodniami, pytając dziadków i siebie nawzajem o wymarzone podarunki na Gwiazdkę. Byłam tym przerażona.
Zaoszczędziłam na prezenty tylko sto dwadzieścia dolarów, które musieliśmy podzielić między naszą piątkę.
Nadszedł wreszcie ten wielki dzień. Wstaliśmy bardzo wcześnie. Wręczyłam każdemu dziecku czek na dwadzieścia dolarów i przypomniałam, że mają szukać prezentów w granicach czterech dolarów. Rozeszliśmy się po sklepach. Dałam im dwie godziny na zakupy, a potem mieliśmy się spotkać przy wystawie ze Świętym Mikołajem.
Gdy w świątecznych nastrojach wracaliśmy samochodem do domu, śmialiśmy się i przekomarzaliśmy na temat zakupionych podarków. Tylko moja młodsza córka, ośmioletnia Ginger, była zadziwiająco spokojna i milcząca. Zauważyłam, że jedynym rezultatem jej świątecznych zakupów jest mała, płaska torebka. Była na tyle przeźroczysta, że zdołałam dostrzec kilka czekoladowych batoników; batoników po pięćdziesiąt centów za sztukę! Byłam strasznie zła! Miałam ochotę nakrzyczeć na nią i zapytać, co zrobiła z tymi dwudziestoma dolarami, które jej dałam. Nie odezwałam się jednak do końca podróży. W domu wezwałam ją do siebie i zamknęłam drzwi sypialni. Byłam gotowa się znowu rozzłościć ale najpierw zapytałam ją o pieniądze. Oto co mi odpowiedziała:
- Rozglądałam się dookoła i zastanawiałam się co kupić. Wtedy zatrzymałam się przy “Drzewie podarunków” Armii Zbawienia i zaczęłam czytać kartki z życzeniami, które tam wisiały. Jedna kartka była od małej dziewczynki, miała cztery latka a na Gwiazdkę chciała tylko lalkę z ubrankami i grzebykiem. No więc zerwałam tę kartkę, kupiłam lalkę i grzebyk a potem zaniosłam je na stoisko Armii Zbawienia. Reszta, która mi pozostała starczyła tylko na czekoladowe batoniki - ciągnęła Ginger: - Ale my mamy przecież tak wiele, a ta dziewczynka nie ma niczego.
Nigdy nie czułam się taka bogata, jak tamtego dnia.
Kathleen Dixon
BOŻONARODZENIOWY DAR
Czerwona tarcza słońca coraz szybciej chyliła się ku zachodowi. Ostatnie długie promienie przetykały łagodnie czuby najwyższych sosen, wzniecając kręgi iskier w napotkanych pojedynczych płatkach śniegu. Dobiegał końca kolejny, mroźny grudniowy dzień.
Na skraju niewielkiej świerkowej polany tkwił nieruchomo samotny człowiek. Zamyślonym wzrokiem błądził po obsypanych świeżym śnieżnym pierzem drzewach, jak gdyby czegoś jeszcze poszukiwał. Tuż za nim, na starych drewnianych saneczkach, leżała ścięta przeszło godzinę temu mała choinka
na święta. Nic nie mąciło przedwieczornej ciszy, nawet urwis-wiatr z rzadka
tylko potrącał tę czy inną gałązkę.
- Najwyższy czas wracać już do domu - pomyślał samotny człowiek.
Było już naprawdę późno. Zdecydował się nie wracać tą samą drogą co
zawsze, tylko wybrał mniej wygodny skrót przez sosnowy zagajnik.
Dokuczało mu zmęczenie i niewiele go obchodziły pierwsze płatki śniegu,
które niebawem poczęły wirować w powietrzu. Odetchnął za to z ulgą,
kiedy doleciało go znajome naszczekiwanie psów, a później zamajaczyły
tuż przed nim - niczym wielkie śnieżne grzyby - wtulone w grudniową noc
domki rodzinnej wioski. W każdym z nich paliło się światło, rozlegały się krzyki zachwyconych dzieci, raz nawet poczuł zapach przyrządzonej świątecznej ryby. Tylko ostatni domek mocno odróżniał się od pozostałych: nienaturalnie cichy, mroczny, jakiś nieswój - nawet dróżkę prowadzącą do drzwi zdążył przysypać świeży śnieg.
Był to jego dom. Dom-przyjaciel, ale również niemy świadek
bolesnych wydarzeń.
Dwa lata wcześniej przetoczyła się przez wioskę epidemia szkarlatyny.
Bezlitosna choroba, drwiąc z wysiłków lekarzy, wyciągała drapieżne ręce
po coraz to nowe ofiary. Zanim została pokonana, wielu ludziom nadszarpnęła zdrowie. W domu leśniczego poczyniła największe spustoszenie: najpierw straciła życie córka, a w parę dni później również młoda żona leśniczego. Usłużny i miły do tej pory człowiek zmienił się w samotnika o ponurym spojrzeniu. Ludzie zaczęli się go bać. Prawie nikt go nie odwiedzał, zresztą on sam wolał całe dnie przesiadywać w lesie, gdzie spędził też pierwsze święta po stracie rodziny.
Upływający czas łagodził stopniowo ból tęsknoty za najbliższymi. Młody
leśniczy stał się spokojniejszy i przestał stronić od ludzi. Nadal jednak
częstym gościem na jego twarzy był bezbrzeżny smutek, zwłaszcza kiedy
widział inne rodziny, szczęśliwe, rozbrzmiewające hałasem dziecięcych
zabaw. On był sam i to najbardziej go gryzło.
Wśród nocnej ciszy głos się rozchodzi:
Wstańcie, pasterze - doleciał go w pewnej chwili donośny śpiew kolędy z
domu sąsiada-piekarza.
- Tak, to prawda - pomyślał leśniczy.
- Ja też mam powstać i nie dać się zwyciężyć rozpaczy, chociaż straciłem najbliższe mi istoty. Może i dla mnie zajaśnieje dziś szczęśliwa gwiazda?
Pracy w domu czekało go mnóstwo. Najpierw narąbał drew i rozpalił w piecu, gdyż w całym mieszkaniu było bardzo chłodno. Potem wziął się za sprzątanie. Wytrzepał stary chodnik, pozamiatał, poodkurzał. Przy ubieraniu choinki poczuł się nagle dziwnie radosny - po raz pierwszy w ciągu tych ostatnich ponurych lat. Przyrządzając kolację w małej kuchence, z wdzięcznością wspominał żonę, która, wykazując dużo cierpliwości, nauczyła go gotowania kilku potraw. Myślał też o niespełna siedmioletniej córeczce, często śpiewającej mu wesołe piosenki. Którąś z tych piosenek zapamiętał dosyć dobrze i nawet polubił. Nakrywając teraz do stołu, mruczał dziecięcą kolędę, z rzadka tylko fałszując.
Tuż przed posiłkiem wyszedł na chwilę z domu. Lubił takie krótkie,
wieczorne spacery. Pod nogami chrzęścił świeży dywan ze śniegu,
wiatr ustał zupełnie i tylko niebo nad głową iskrzyło się coraz to nowymi gwiazdami. Wieczorną ciszę przerywały jedynie radosne okrzyki dzieci
sąsiadów. Trójka chłopców wybiegła na dwór, by ulepić przed domem
bałwana ze świeżego śniegu. Po skończeniu zabawy zmęczeni ale i
szczęśliwi chłopcy pobiegli do domu cieszyć się z otrzymanych
świątecznych prezentów.
Wróciwszy do mieszkania, leśniczy bardziej wyczuł niż spostrzegł jakąś zmianę. Podejrzliwie obejrzał wszystkie kąty. Wszędzie panował porządek, tylko że ktoś niespostrzeżenie odwiedził jego mieszkanie i potrącił choinkę. Dolna gałąź drzewka kołysała się jeszcze, przyozdobiona wielkim sercem z piernika.
- Kto go tu powiesił? - zdziwił się leśniczy, podchodząc bliżej. Delikatnie wziął piernik do ręki. Oby twoje serce było wielkie - błysnął lukrowy napis na boku czekoladowego serduszka. Ze wzruszenia mężczyzna wypuścił piernik z dłoni.
- To na pewno dzieci piekarza go przyniosły - domyślił się wreszcie.
- Kochane dzieciaki, pamiętały o mnie!
Zasiadł do kolacji. Dopiero w tym momencie poczuł, jak bardzo był zmęczony i głodny. Barszcz z grzybami, chociaż może nie najlepiej przyrządzony, smakował mu jak rzadko kiedy. Równie szybko zniknęła z talerza ryba w galarecie. Kiedy rozpoczął deser, usłyszał pukanie do drzwi. Właściwie nie było to pukanie, tylko jedno dość silne uderzenie w drzwi.
- Co się tam dzieje? Czyżby wiatr na nowo rozpoczął swe nocne harce? - pomyślał. - Nie, tym razem to nie może być wiatr.
Dłuższą chwilę nasłuchiwał, ale hałas nie powtórzył się więcej. Nie mogąc dłużej powstrzymywać ciekawości, szarpnął za klamkę i gwałtownie otworzył drzwi. Zamiast wybuchnąć złością, ze zdziwienia aż otworzył usta.
Na progu siedziała drobna, wynędzniała postać. Podarte, przyprószone śniegiem stare ubranie nie stanowiło wystarczającego zabezpieczenia przed kłującym zimnem, czego najlepszym dowodem był głośny kaszel dziecka.
Leśniczy nie tracił czasu. Zabrał niespodziewanego przybysza do środka, ściągnął zeń podarte ubranie, polecił ogrzać się przy piecu. Dziewięcioletnia może, wystraszona dziewczynka z przyjemnością przytuliła się do ciepłego kaflowego pieca. Po dwóch kubkach gorącej herbaty zaczęła trochę nabierać rumieńców, nadal jednak kaszlała. Chciwie pochłonęła podaną jej resztę barszczu. Kiedy postawił przed nią dopiero co odgrzane drugie danie, spojrzała na niego z wdzięcznością, choć nieśmiało, i zabrała się do jedzenia.
Leśniczy czuł się tak onieśmielony, że nie bardzo wiedział, jak zacząć
rozmowę. W pewnym momencie jego wzrok padł na czekoladowe serduszko, wiszące teraz spokojnie na gałęzi choinki. Podszedł do drzewka, zerwał piernik i przyniósł go dziecku. W oczach dziewczynki błysnęła prawdziwa radość. Wbiła zęby w piernik i delektowała się każdym jego kęsem.
- Dziękuję - wykrztusiła między jednym a drugim kęsem. - Kiedy jeszcze
miałam mamę, marzyłam o takich piernikach. Ale mama była biedna…
Nie zamierzał pytać o nic więcej. Najprawdopodobniej matka dziewczynki wędrowała od wioski do wioski i najmowała się do każdej domowej pracy - prania, sprzątania… Co się właściwie stało z tą biedną kobietą i w jaki sposób jej córka trafiła do domku leśniczego? Odpowiedź na to pytanie leśniczy uznał za sprawę mało ważną. Być może dziewczynka sama kiedyś o tym opowie, jak nabierze więcej sił i ochoty.
- Czy upieczesz mi jeszcze takie serduszko? - zapytało dziecko już śmielszym głosem.
- Jeśli zostaniesz, upiekę ci całe mnóstwo czekoladowych serduszek - obiecał.
Jakiś czas siedzieli jeszcze przy piecu. Później, kiedy dziewczynka zaczęła
się robić senna, przeniósł ją na łóżko w sypialni, dokładnie okrył grubą kołdrą
i sam też położył się spać. Kaszel minął i dziecko zapadło w zdrowy, głęboki sen.
Przed zaśnięciem leśniczy jeszcze chwilę się modlił. Wspominał zmarłą żonę i córeczkę, dwa ponuro przeżyte lata i to, że dane mu było w dniu dzisiejszym wyzwolić się z ciemnej nocy duchowego załamania. Wspominał i dziękował, a jego anioł stróż z radością przedkładał tę modlitwę u tronu Najwyższego.
- Boże, najbardziej Ci dziękuję, że znowu zesłałeś mi kogoś, kogo mogę kochać - wyszeptał na zakończenie leśniczy, po czym mocniej przytulił dziecko do siebie, jakby w obawie, że ten świeżo zdobyty skarb odpłynie w nieznaną dal wraz z pierwszym oddechem nowego, bożonarodzeniowego poranka.
o. FRANCISZEK CZARNOWSKI
DZIECIĄTKO JEZUS - PRZYJDŹ!
Zdarzyło się to na Węgrzech, w małym miasteczku liczącym około 1500 mieszkańców. Nauczycielka szkoły powszechnej była zagorzałą ateistką. Całe jej nauczanie zmierzało do tego, aby odebrać dzieciom wiarę w Boga. Dzieci nie śmiały się bronić. A jednak ich rodziny były wierzące i głęboko przywiązane do praktyk religijnych. Ojciec Norbert, proboszcz parafii, zbierał dziatwę w kościele, na lekcje katechizmu. Nauczanie religii napotykało na wielkie trudności, a jednak dzieci wynosiły z tej nauki wiele i uczęszczały do sakramentów św. Panna Gertruda, miała jakiś tajemniczy sposób wykrywania dzieci, które przyjmowały Komunię św. i po prostu szalała. A chyba nikt nie mógł donosić, bo cała parafia i dzieci były zżyte. W klasie IV a była dziewczynka 10-letnia imieniem Anielka, bardzo inteligentna, sumienna. Miała złote serduszko i każdemu śpieszyła z pomocą. Była lubiana przez wszystkich. - Pewnego dnia - opowiada o. Norbert - prosiła mnie o pozwolenie, aby mogła codziennie komunikować. - Czy wiesz na co się narażasz? zapytałem. - Księże proboszczu, ona mnie nie pochwyci na żadnym zaniedbaniu się. Gdy przyjmuję Komunię św. jestem silniejsza - powiedziała uśmiechnięta. Pozwoliłem. Od tej chwili IV a stała się jakby przedpiekłem. Nauczycielka uwzięła się na nią i obsypała wyzwiskami. Dziecko znosiło je po bohatersku, lecz mizerniało i bladło. - Anielko, czy to nie za ciężko? - pytam. - O nie. Jezus więcej wycierpiał. Byłem zachwycony postawą dziecka. Nie mogąc przyłapać jej na zaniedbaniu, nauczycielka postanowiła osłabić wiarę dziecka. Wobec masy argumentów, które przeciw Bogu wytaczała, Anielka często nie umiała znaleźć odpowiedzi i stała milcząca tłumiąc łkanie. Wiara jej była niewzruszona. Pozornie nauczycielka triumfowała. Milczenie Anielki wyprowadzało ją z równowagi. Pozostawała więc tylko modlitwa. Rzecz stała się głośna w całym miasteczku i okolicy. Dla wszystkich było jasne, że w tej wątłej dziewczynce nauczycielka atakowała wspólne dobro - skarb wiary. Nawet rodzice dodawali jej otuchy. Wszyscy ją podziwiali. Na kilka dni przed Bożym Narodzeniem, 17 grudnia p. Gertruda wymyśliła okropną zabawę, która w jej mniemaniu miała złamać dziecko. - Co robisz, gdy rodzice cię wołają? - Przychodzę. - Doskonale. - A co się dzieje, gdy rodzice wołają kominiarza? - Kominiarz przychodzi. Serduszko jej biło mocno wyczuwając podstęp. P. Gertruda pyta dalej: - Dobrze, kominiarz przychodzi, ponieważ jest, ponieważ istnieje. Ty również przychodzisz na wezwanie, ponieważ istniejesz. Ale wyobraź sobie, że rodzice wołają babunię, która umarła, Czy przyjdzie? - Myślę, że nie. - Brawo. A jeżeli zawołają Czerwonego Kapturka czy wróżkę leśną - co się wtedy stanie? - Nikt nie przyjdzie, bo to bajki. - Doskonale - triumfowała nauczycielka. Bardzo mądrze odpowiadasz. Widzicie, że osoby istniejące, przychodzą na wezwanie, nieżyjące - nie przychodzą. - Tak - odpowiedziały dzieci chórem. - Małe doświadczenie. Anielko wyjdź z klasy. Dziewczynka usłuchała. A teraz dzieci zawołamy ją. - Anielko, krzyknęło zgodnie 30 dzieciaków, myśląc, że to jakaś zabawa. Anielka weszła. - A więc gdy wołacie kogoś kto istnieje - przychodzi. Nie przychodzi ten, kto nie istnieje. Wyobraźcie sobie teraz, że wołacie Dzieciątko Jezus. Czy są między wami takie, które wierzą w Dzieciątko Jezus? Cisza, a potem kilka nieśmiałych głosów: Tak, tak. Nauczycielka teraz zwraca się do Anielki: - A ty czy wierzysz, że Dzieciątko Jezus usłyszy gdy je zawołasz? Anielka wykryła teraz podstęp i odczuła ulgę. - Tak wierzę, że usłyszy - odpowiada z nagłą mocą. - Doskonale. Ale spróbujmy. Zawołajcie więc wszystkie razem głośno: Przyjdź Dziecię Jezus. Raz, dwa, trzy - wołajcie. Dziewczynki spuściły oczy. W głębokiej ciszy rozległ się szatański śmiech. - Oto, o czym chciałam was przekonać. Nie odważycie się wołać, bo wiecie dobrze, że nie przyjdzie to wasze Dzieciątko Jezus. A ponieważ was nie usłyszy - nie istnieje, jak Czerwony Kapturek i inne postacie z bajek. Jest tylko bajką, którą nianie opowiadają dzieciom przy kominku, ale nikt nie bierze tych opowiadań poważnie, bo nie są prawdą. Speszone dzieci milczały przytłoczone pozornie oczywistością wypowiedzianych przez nauczycielkę słów. Może nawet w małych dziecięcych serduszkach obudziła się wątpliwość … - Rzeczywiście, jeżeli istnieje dlaczego Go nie widzimy? Anielka stała w ławce śmiertelnie blada. Nauczycielka rozkoszowała się mieszaniem dzieci. Nareszcie zwyciężyła tę niegodziwą dziewczynkę. Nagle, stało się coś nieoczekiwanego. Anielka wyskoczyła na środek klasy, i z oczyma pełnymi blasku krzyknęła: Dobrze, zawołajmy! Słyszycie mnie? Wszystkie wołały razem: Przyjdź Dziecię Jezus. W mgnieniu oka, cała klasa znalazła się na nogach. Ręce złożone, wzrok palący, serca ściśnięte ogromnym pragnieniem i krzyk: Przyjdź Dziecię Jezus. Nauczycielka nie spodziewała się czegoś podobnego. Bezwiednie cofnęła się i utkwiła oczy w Anielkę. Chwila głębokiej ciszy i znów wdzięczny dziecięcy głos: Jeszcze raz … Był krzyk, który skały kruszył - powiedziała potem jedna z dziewczynek. I wówczas stało się … Dzieci nie patrzyły na drzwi, ale na przeciwległą ścianę, na której bieliła się twarzyczka Anielki. Ale oto, bezszelestnie otworzyły się drzwi i dzieciom wydawało się, że całe światło w nich się skupiło … światło to rosło, potężniało … aż przybrało postać ognistekj kuli. Wtedy ogarnęło je przerażenie, ale tylko przez chwilke tak, że nawet nie zdążyły krzyknąć. Sala się rozwarła i we wnętrzu jej ukazało się Dzieciątko tak zachwycające, że dzieci oniemiały z wrażenia. Dzieciątko uśmiechało się do nich i choć nie mówiło ani słowa, sama obecność zdawała się czymś przesłodkim. Lęk i zdumienie zniknęły i dzieci odczuwały tylko jakieś przeogromne szczęście. Trwało to chwilkę! Kwadrans? Godzinę? Tu świadectwa dzieci są różne, ale wszystkie jednogłośnie potwierdziły fakt. Opowiadają nawet zgodnie takie szczegóły jak: że Dziecię było biało ubrane i robiło wrażenie słońca. Bił od Niego taki blask, że światło dnia w porównaniu z nim wydawało się ciemnością. Kilka dziewczynek doznało jakby porażenia oczu, inne patrzyły swobodnie z najwyższym zachwytem. Dzieciątko nie powiedziało nic, uśmiechało się tylko słodko, aż zniknęło w świetlistej kuli, która również zaczęła powoli wtapiać się w mrok. Drzwi się same cichutko zamknęły, a zachwycone dziewczynki, z serduszkami przepełnionymi radością, nie mogły przez chwilę powiedzieć ani słowa. Nagle okropny krzyk rozdarł powietrze. Jak oszalała, z oczyma, które wyszły z orbit, nauczycielka wołała dzikim głosem: Przyszedł, przyszedł … gwałtonie rzuciła się do drzwi zamykając je z trzaskiem. Anielka, jakby się obudziła ze snu. Widzicie, więc On jest. A teraz podziękujmy, że nas wysłuchał. I wszyscy uklękli, mówiąc żarliwie: Ojcze nasz … Zdrowaś Maryjo … i Chwała Ojcu. Rozległ się dzwonek na koniec lekcji i dziewczynki wybiegły na pauzę. Rzecz oczywiście stała się głośna. Pytane jedne po drugich, dziewczęta dawały zgodne, identyczne odpowiedzi. W ich zeznaniach nie było najmniejszej rozbieżności. Dziwił również fakt, że zdarzenie całe nie wydawało się im czymś nadzwyczajnym. - Ponieważ byłyśmy zaskoczone, Dzieciątko Jezus musiało przyjść, aby nas ratować - tłumaczyła jedna z dziewczynek. A nauczycielka? Co się z nią stało? Musiano umieścić ją w sanatorium, gdzie przez czas pewien powtarzała bez przerwy: Przyszedł, przyszedł …
TEKST TEN BYŁ ROZSYŁANY
POCZTĄ ELEKTRONICZNĄ
CIEŃ
Daleko w lesie rosła śliczna mała choinka; wybrała sobie piękne miejsce, słońce miało do niej dostęp, powietrza było dużo i wszędzie dookoła niej rosło wielu jej starszych towarzyszy: sosny i świerki; ale mała choinka chciała tylko rosnąć, nie myślała o gorącym słońcu ani o świeżym powietrzu, nie zwracała uwagi na wiejskie dzieci, które biegały rozmawiając i zbierając poziomki czy maliny; dzieci przychodziły z pełnym dzbankiem, układały jagody na trawie, a potem siadały obok choinki i mówiły:
- Jakie to śliczne, maleńkie drzewko! - choinka nie lubiła tego. Następnego roku była już znacznie wyższa, a gdy znowu upłynął rok, urosła jeszcze bardziej; sądząc po ilości słojów, można było wiedzieć, ile ma lat.
- Ach, gdybym już była taka duża jak inne drzewa! - wzdychała mała choinka. - Mogłabym wtedy rozpostrzeć szeroko gałęzie i patrzeć w daleki świat. Ptaki wiłyby gniazda pośród moich gałęzi, a wiatrowi, gdyby zawiał, kłaniałabym się wytwornie głową, zupełnie tak samo jak inne drzewa!
Nie cieszyło jej słońce ani ptaki, ani różowe obłoki, które przepływały wysoko nad nią co rano i co wieczór.
Kiedy nadchodziła zima i wszystko wokoło przykryte było iskrzącym się, białym śniegiem, zdarzało się, że zając przeskakiwał przez choinkę (o, jakież to było irytujące!). Ale przeszły dwie zimy i na trzecią zimę drzewo zrobiło się takie duże, że zając musiał je okrążać.
“Ach, rosnąć, rosnąć, być dużą, dorosłą to jedyne szczęście na świecie!” - myślała choinka.
Na jesieni przychodzili zawsze drwale i ścinali niektóre z dużych drzew, zdarzało się to co roku i młoda choinka, która była teraz zupełnie duża, drżała, bo wielkie, wspaniale drzewa padały na ziemię z trzaskiem i hukiem. Odrąbywano gałęzie i drzewa leżały teraz nagie, wąskie i długie; trudno je było poznać, a potem ładowano je na wóz i konie wywoziły je z lasu.
Dokąd je wieźli? Co je czekało?
Na wiosnę, kiedy przylatywały jaskółki i bocian, choinka pytała:
- Czy wiecie, dokąd je zabrano? Czy nie spotkałyście ich? Jaskółka nic nie wiedziała, ale bocian słuchał w zamyśleniu, kiwał głową i mówił:
- Tak, wydaje mi się, że wiem; kiedy leciałem z Egiptu, spotkałem wiele nowych okrętów; na okrętach były wspaniałe maszty, wydaje mi się, że to były one, pachniały sosną; pozdrawiałem je wielokrotnie, ale one stały tak dumnie, takie wyprostowane!
- Ach, gdybym to ja już była dość duża na to, aby jeździć po morzach! Jakie ono właściwie jest, to morze, i jak wygląda?
- To za trudne do wytłumaczenia! - powiedział bocian i odleciał.
- Raduj się twoją młodością! - mówiły promienie słoneczne. - Ciesz się z tego, że jesteś młoda, że rośniesz!
Wiatr całował choinkę, rosa płakała nad nią łzami, ale drzewo nie rozumiało tego wcale.
Kiedy nadeszło Boże Narodzenie, ścięto dwa młode drzewka, może mniejsze, a może w tym samym wieku co choinka, ale ona nie miała ani chwili spokoju, tylko ciągle chciała w świat. Tym młodym drzewkom, a były to najpiękniejsze, nie odrąbano gałęzi, położono je na wozie i konie wywiozły je z lasu.
- Dokąd je zabierają? - pytała choinka. - Nie są większe ode mnie, jedna była nawet o wiele ode mnie mniejsza. Dlaczego zostawiono im wszystkie gałęzie? Dokąd je wiozą?
- Wiemy, wiemy! - ćwierkały wróble. - Zaglądaliśmy w mieście do okien! Wiemy, dokąd one jadą! Wiozą je do największych wspaniałości, jakie sobie można wyobrazić! Zaglądałyśmy do okien i widziałyśmy, że zasadzono je pośrodku ciepłego pokoju i ozdobiono najpiękniejszymi przedmiotami, złoconymi jabłkami, piernikami, zabawkami i tysiącem świeczek!
- A potem? - pyta choinka i drżała wszystkimi gałązkami. - A potem? Co się dzieje potem?
- Więcej nie widziałyśmy. Ale to było cudowne!
“Czy i ja jestem stworzona, aby pójść tą promienną drogą? - myślała choinka. - To jeszcze lepiej niż pływać po morzu! Jakże cierpię z tęsknoty! Żeby już nadeszło Boże Narodzenie! Oto jestem już duża i rozrośnięta, tak jak te, które wywieziono zeszłego roku! Ach, gdybym już była na wozie! Gdybym już była w tym ciepłym pokoju wśród przepychu i wspaniałości. A potem? Tak, potem będzie coś jeszcze piękniejszego, po co by mnie tak stroili? Potem musi się stać coś wspanialszego, większego - ale co? Ach, jakże cierpię, jakże tęsknię, nie wiem sama, co się ze mną dzieje!”
- Ciesz się ze mnie! - mówiło powietrze i światło słoneczne. - Ciesz się, że jesteś młoda, świeża i stoisz na wolności.
Ale choinka nie cieszyła się wcale; rosła i rosła, latem i zimą była zielona, ciemnozielona; ludzie, którzy ją widzieli, mówili: “To piękne drzewo!” A na Boże Narodzenie ścięto ją pierwszą. Siekiera przecięła ją głęboko aż do szpiku, choinka upadła z jękiem na ziemię, czuła ból, omdlenie i nie mogła wcale myśleć o swoim szczęściu; była zmartwiona, że musi porzucić miejsce rodzinne, rozłączyć się z pniem, z którego wyrosła: wiedziała, że już nigdy nie zobaczy swych drogich, starych towarzyszy, małych krzaczków i kwiatów, które dookoła niej rosły, może nawet i ptaków. Odjazd wcale nie był przyjemny.
Choinka ocknęła się, kiedy wypakowano ją razem z innymi drzewami na podwórzu i kiedy usłyszała, jak jakiś człowiek powiedział:
- Ta jest wspaniała, tylko ta nam się przyda.
Potem przyszło dwóch służących w pięknej liberii i zaniosło choinkę do wielkiej, pięknej sali. Naokoło na ścianach wisiały portrety, a obok wielkich, kaflowych pieców stały wielkie chińskie wazy z lwami na pokrywach; stały tam bujające fotele, sofy kryte jedwabiem, wielkie stoły pokryte albumami i zabawki, które kosztowały sto razy po sto talarów (tak przynajmniej mówiły dzieci). Wstawiono choinkę w skrzynię do śmieci, napełnioną piaskiem, którą dla niepoznaki pokryto dookoła zielonym suknem, i postawiono ją na dużym barwnym dywanie. Ach, jakże drzewko drżało! Co się teraz stanie? Przyszli lokaje i pokojówki i zaczęto przystrajać choinkę. Powiesili na jej gałązkach małe siateczki, wycięte z kolorowego papieru; każda napełniona była cukierkami; złocone jabłka i orzechy zwieszały się jak przyrośnięte, a do gałęzi przymocowano przeszło sto czerwonych, niebieskich i białych świeczek. Lalki, które wyglądały jak żywi ludzie (choinka nie widziała takich nigdy przedtem), kołysały się wśród zieleni, a na szczycie drzewa umocowano wielką, złotą gwiazdę - to było wspaniałe, niewypowiedzianie wspaniałe!
- Dzisiaj wieczór - mówili wszyscy - dzisiaj wieczór zabłyśnie!
“Ach - myślała choinka - żeby to już był wieczór! Kiedyż już zapalają się choinki? A co potem będzie? Czy przyjdą drzewa z lasu, aby mnie oglądać? Czy wróble przylecą do okien? Czy wrosnę tu na zawsze i będę stała zimą i latem, wystrojona?”
Tak, czekała z upragnieniem, ale bolała ją bardzo kora z niecierpliwości, a bóle kory są tak przykre dla choinki jak bóle głowy dla nas.
Wreszcie zapalono świeczki. Jaki blask! Jak cudownie! Gałęzie choinki drżały, tak że od jednej ze świeczek zapaliła się zielona gałązka; porządnie ją zabolało.
- Boże święty! - zawołały pokojówki i ugasiły prędko ogień. Teraz choinka nie odważyła się już drżeć! O, jakie to było przykre! Bała się, że zgubi coś ze swoich ozdób, była zupełnie oszołomiona tym całym blaskiem - oto otworzyły się szeroko drzwi i do pokoju wtargnęła cała gromada dzieci tak gwałtownie, jak gdyby miały przewrócić drzewko; dorośli wchodzili spokojniej; dzieci stały oniemiałe, ale trwało to tylko chwilkę, potem zaczęły się znowu cieszyć, aż rozbrzmiewało, tańczyły dookoła drzewka i zrywały jeden podarek po drugim.
“Co one robią? - myślało drzewko. - Co się jeszcze teraz stanie?” Świeczki wypaliły się do końca, a gdy tylko która się wypaliła, gaszono ją natychmiast, a potem pozwolono dzieciom zrywać wszystko, co było na choince. Rzuciły się na nią, tak że aż trzeszczały wszystkie gałęzie; gdyby jej szczyt ze złotą gwiazdą nie był przywiązany do sufitu, przewróciłaby się na pewno.
Dzieci tańczyły ze swymi pięknymi zabawkami, nikt nie patrzył już na choinkę z wyjątkiem starej niani, która podeszła i zaglądała pomiędzy gałązki, ale tylko po to, aby zobaczyć, czy nie zapomniano tam jeszcze jakiejś figi lub jabłka.
- Bajkę, bajkę! - wołały dzieci i ciągnęły małego, grubego człowieczka do choinki, człowieczek usiadł akurat pod samą choinką.
- Będzie nam miło wśród zieleni - powiedział - choinka także posłucha bajki, ale opowiem wam tylko jedną historię. Czy chcecie posłuchać bajki o Ivede-Avede, czy o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów, ale mimo to spotkały go zaszczyty i zdobył rękę księżniczki?
- Ivede-Avede! - krzyczały jedne dzieci. - Klumpe-Dumpe! - wołały inne; było tyle hałasu i krzyku, tylko choinka milczała i myślała sobie:
“Czyż dla mnie nie ma tu nic do roboty, zupełnie nic?!” Ale przecież spełniła już swe zadanie.
Mały człowieczek opowiedział bajkę o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów i w końcu zdobył rękę księżniczki. A dzieci klaskały w ręce i wołały: - Jeszcze! Jeszcze! - Chciały także usłyszeć drugą bajkę, ale usłyszały tylko tę jedną o Klumpe-Dumpe. Choinka stała cicha i zamyślona, ptaszki w lesie nigdy nie opowiadały jej nic podobnego o Klumpe-Dumpe, który spadł ze schodów, a jednak zdobył księżniczkę. “Więc to tak, tak dzieje się na świecie ? myślała choinka i wierzyła, że tak było naprawdę, opowiadał to przecież taki miły pan. - Tak, tak, któż to może wiedzieć. Może i ja spadnę ze schodów, a potem dostanę księcia za męża.” I myślała z radością o tym, że na drugi dzień ubiorą ją w świeczki, zabawki, złoto i owoce.
“Jutro już nie będę drżała - myślała choinka - będę się cieszyła całym sercem z mego szczęścia. Jutro usłyszę znowu bajkę o Klumpe-Dumpe, może także tę drugą o Ivede-Avede.”
I przez noc całą drzewko stało ciche i zamyślone.
Rano przyszli służący i pokojówka.
“Zaraz zaczną mnie na nowo stroić” - myślało drzewko. Ale wyciągnięto je z pokoju na strych, gdzie nie zaglądał ani jeden promyk słońca. “Co to ma znaczyć? - myślała choinka. - Co mam tu robić? Co ja tu usłyszę?” Oparła się o ścianę i rozmyślała… A miała dość czasu, bo upływały dni i noce, nikt do niej nie wchodził, a kiedy nareszcie ktoś przyszedł, to jedynie po to, aby wstawić do kąta parę wielkich skrzyń; drzewko stało ukryte: pewnie wszyscy o nim zapomnieli.
“Teraz tam na dworze jest zima - myślała choinka. - Ziemia jest twarda i przykryta śniegiem, ludzie nie mogą mnie zasadzić i dlatego muszę tu czekać aż do wiosny w tym schronieniu. Jakże to świetnie obmyślone! Jacy ludzie są dobrzy! Gdyby tu tylko nie było tak ciemno i tak strasznie samotnie! Gdyby tu się zjawił przynajmniej jakiś mały zajączek. Jakże tam było przyjemnie w lesie, kiedy leżał śnieg i przelatywał zając; tak, nawet kiedy przeskakiwał przeze mnie, ale wówczas nie lubiłam tego. Tu na strychu jest tak strasznie samotnie”.
- Pip! pip! - pisnęła w tej chwili mała myszka i wyskoczyła z kąta, a za nią biegła druga. Obwąchały drzewko i wsunęły się pomiędzy gałęzie.
- Jakże tu okropnie zimno - powiedziały obie małe myszki. - Gdyby nie to, byłoby tu dobrze, prawda, stara choinko?
- Nie jestem wcale stara - powiedziała choinka. - Znam dużo, dużo drzew o wiele starszych ode mnie!
- Skąd się tu wzięłaś i co potrafisz? - pytały myszy. Były takie strasznie ciekawe. - Opowiedz nam o najpiękniejszym miejscu na świecie. Czy byłaś tam? Czy byłaś w spiżarni, gdzie leżą na półkach sery, gdzie spod sufitu zwisają szynki, gdzie się tańczy na świecach łojowych i gdzie się wchodzi chudym, a wychodzi tłustym?
- Nie znam tego miejsca - powiedziała choinka. - Ale znam las, gdzie świeci słońce i śpiewają ptaki! - I potem opowiedziała wszystko o swojej młodości, a małe myszki jeszcze nigdy niczego podobnego nie słyszały, więc słuchały uważnie i mówiły:
- Jakże ty dużo widziałaś. Jakże byłaś szczęśliwa!
- Ja? - śmiała choinka i myślała o tym, co sama opowiedziała. - Tak, były to w istocie szczęśliwe czasy. - A potem opowiedziała o wieczorze wigilijnym, kiedy ozdobiono ją piernikami i świeczkami.
- O - powiedziały małe myszki - jakże byłaś szczęśliwa, stara choino!
- Nie jestem wcale stara - powiedziała choinka. - Dopiero tej zimy przybyłam z lasu. Jestem w najlepszych latach. Przestałam tylko dalej rosnąć.
- Jak ślicznie opowiadasz! - powiedziały myszki i następnej nocy przyszły z czterema innymi myszami, które także chciały słuchać, co drzewo opowiada, a im więcej choinka opowiadała, tym wyraźniej przypominała sobie sama wszystko i rozmyślała: “Były to jednak wesołe czasy. Ale mogą jeszcze wrócić, mogą wrócić. Klumpe-Dumpe spadł ze schodów, a pomimo to ożenił się z księżniczką, a może i ja dostanę księcia.”
A potem pomyślała o małym, ślicznym dębie w lesie, który mógłby jej zastąpić pięknego księcia.
- Kto to jest Klumpe-Dumpe? - pytały małe myszki. Więc choinka opowiedziała im całą bajkę, pamiętała każde słowo, a małe myszki miały ochotę skakać z radości aż pod sam wierzchołek choinki. Następnej nocy przyszło o wiele więcej myszy, a w niedzielę nawet dwa szczury, ale te powiedziały, że bajka nie jest zajmująca, co bardzo zmartwiło małe myszki, bo wobec tego bajka przestała im się podobać.
- Czy pani umie tylko tę jedną bajkę? - pytały szczury.
- Tylko tę jedną - odpowiedziała choinka. - Usłyszałam ją tego najszczęśliwszego wieczora, ale wtedy nie myślałam o tym, jaka jestem szczęśliwa!
- To bardzo nudne opowiadanie. Czy pani nie umie opowiedzieć jakiejś bajki o słoninie lub o łojowych świecach? Żadnej bajki spiżarnianej?
- Nie - powiedziało drzewko.
- Wobec tego dziękujemy - oświadczyły szczury i wróciły do swego towarzystwa.
Małe myszki odeszły w końcu także i choinka westchnęła:
- Było jednak bardzo przyjemnie, kiedy te wesołe małe myszki siedziały dookoła mnie i słuchały, co im opowiadam. I to przeszło! Ale będę o tym myślała i będę się cieszyła myślą, że mnie stąd zabiorą.
Kiedyż to się stało? Tak, pewnego ranka przyszli jacyś ludzie i zaczęli porządkować strych. Odstawili skrzynie, wyciągnęli choinkę i rzucili ją co prawda dość ostro na ziemię, ale służący ściągnął ją natychmiast po schodach, tam gdzie był jasny dzień.
“Teraz znowu zaczyna się życie” - pomyślała choinka, czuła świeże powietrze, pierwszy promień słońca, i oto była na podwórzu. Wszystko odbyło się tak szybko, choinka zapomniała zupełnie spojrzeć na siebie samą, było tyle do oglądania wokoło niej. Podwórze przylegało do ogrodu, gdzie wszystko kwitło; róże pięły się na niskich sztachetach i były takie świeże i pachnące; kwitły lipy, a wokoło fruwały jaskółki i ćwierkały:
- Ćwir, ćwir, przyjechała nasza ukochana! - ale nie miała na myśli choinki.
“Teraz będę żyła” - cieszyła się choinka i rozpostarła swoje gałęzie szeroko, gałęzie były zeschłe i żółte, a ona sama leżała w kącie pomiędzy chwastami i pokrzywami. Na jej wierzchołku tkwiła gwiazda ze złotego papieru i błyszczała w jasnym blasku słońca.
Na podwórzu bawiło się kilkoro dzieci spośród tej wesołej gromadki, która na Boże Narodzenie tańczyła wokoło drzewka i tak się nim cieszyła. Jedno z najmniejszych podbiegło i zerwało złotą gwiazdę.
- Patrzcie, co tam zostało jeszcze na tej szkaradnej, starej choinie! - powiedział chłopiec i zaczął deptać gałęzie, aż trzeszczały pod jego butami.
A choinka spojrzała na piękne, pachnące kwiaty w ogrodzie, spojrzała na siebie samą i zatęskniła do ciemnego kąta na strychu; myślała o swojej młodości w lesie, o wesołym wieczorze wigilijnym i o małych myszkach, które tak chętnie słuchały bajki o Klumpe-Dumpe.
- Skończyło się, skończyło! - powiedziała biedna choinka. - Dlaczego nie cieszyłam się wtedy, kiedy jeszcze było z czego? Skończyło się! Skończyło!
Przyszedł parobek i porąbał drzewo na małe kawałki, leżała ich już cała wiązka. Paliła się jasnym płomieniem pod wielkim kotłem do warzenia piwa i choinka wzdychała głęboko, każde westchnienie brzmiało niby krótki wystrzał i zwabiło dzieci bawiące się na podwórzu; usadowiły się przed ogniem, patrzały w płomień i wołały: - Piff! Paff! - Przy każdym trzasku, który był głębokim westchnieniem, myślała choinka o letnim dniu w lesie i zimowej nocy, kiedy błyszczały gwiazdy, myślała o wieczorze wigilijnym i o Klumpe-Dumpe, jedynej bajce, którą usłyszała i którą potrafiła opowiedzieć, a potem spaliła się do reszty.
Chłopcy bawili się na podwórzu, a najmniejszy z nich miał na piersi złotą gwiazdę, która zdobiła choinkę owego najszczęśliwszego wieczoru.
Teraz się to skończyło i drzewka już nie ma, cała bajka się skończyła, skończyła tak, jak się kończą wszystkie bajki na świecie.
HANS CHRISTIAN ANDERSEN
JAK ŚWIĘTY MIKOŁAJ OD ŚMIERCI
GŁODOWEJ TORUŃCZYKÓW URATOWAŁ
Przed wieloma wiekami, kiedy w Toruniu panował dobrobyt, a jego mieszkańcy żyli w dostatku, żaden z nich nie pomyślał nawet przez chwilkę, że ich życie może zmienić się na gorsze. Do portu nad Wisłą zawijały statki pełne towarów, a w warsztatach rzemieślniczych wrzała praca i nauka. Pewnego razu stało się jednak to, czego torunianie się nie spodziewali. Nadszedł rok nieurodzaju. Brakowało mąki i chleba. Ludzie cierpieli głód, jakiego jeszcze nigdy w tym mieście nie zaznali. I choć burmistrz i rada Miasta rozkazali wydać ostatnie zapasy zboża ze spichlerzy i wypiec z nich chleb, starczyło tego na kilkanaście dni. Tymczasem zbliżał się grudzień. Rozpoczął się okres Adwentu, a tu ani mąki, ani chleba, nie mówiąc już o smacznych piernikach, które w poprzednich latach zawsze o tym czasie wypiekano.
Do mieszkańców miasta nieuchronnie zbliżało się widmo śmierci głodowej. Zwrócili się więc o pomoc do swojego biskupa Mikołaja. Ten odpowiedział: “Proście Boga o pomoc i miejcie mocną wiarę, a On was nie opuści”. Torunianie oddali się gorącym modlitwom oczekując pomocy boskiej. Po kilku dniach, dokładnie 6 grudnia do toruńskiego portu na Wiśle zawitał statek załadowany po brzegi worami ze zbożem. Biskup Mikołaj poprosił załogę statku, by podzieliła się zbożem z głodującymi mieszkańcami. Marynarze współczuli głodującym lecz odrzekli: “Chętnie byśmy wam pomogli, lecz statek ze zbożem jest własnością naszego pana, który każe nas bardzo surowo, kiedy przekona się przy sprzedaży, że zboża brakuje.” Na to rzekł biskup Mikołaj: “Pomóżcie głodującym, a nie zabraknie wam nawet ziarenka”.
Marynarze dali się w końcu przekonać i odstąpili część zboża głodującym mieszkańcom Torunia, ci przekazali je młynarzom i dalej piekarzom, którzy wypiekli dużo chleba. W taki to sposób biskup Mikołaj uchronił Toruń i jego mieszkańców przed śmiercią głodową.
Statek z życzliwą załogą pożegnano w Toruniu bardzo serdecznie z życzeniami pomyślnych wiatrów. Kiedy po wielu dniach statek zawinął do portu przeznaczenia marynarze spostrzegli, że nie brakuje ani jednego worka ze zbożem. Widząc taki cud załoga statku opowiadała wszystkim ludziom o tym, że nie brakuje ani jednego worka ze zbożem. Widząc taki cud załoga statku opowiadała wszystkim ludziom o tym, co wydarzyło się 6 grudnia w Toruniu i w jaki sposób przez użyczone zboże uratowali mieszkańców Torunia od śmierci głodowej. O biskupie Mikołaju zaczęto mówić jak o świętym. Od tego czasu ludzie na całym świecie bardzo polubili i czcili biskupa Mikołaja, a dnia 6 grudnia, na pamiątkę tego cudu, zaczęli swoje dzieci obdarowywać słodyczami. Każdego dnia obdarowując się nawzajem jakąś drobnostką nie powinniśmy zapominać, że największym szczęściem jest dać radość i szczęście innym.
Po wielu latach, kiedy powstało miasto Podgórz jego mieszkańcy przypomnieli sobie o biskupie Mikołaju, który uratował mieszkańców Torunia i okolic od śmierci głodowej. Na pamiątkę tego wydarzenia miasto Podgórz postanowiło umieścić w swoim herbie postać świętego Mikołaja-biskupa, trzymającego w lewej ręce pastorał a w prawej trzy złote kule.
LEGENDA TORUŃSKA
OPOWIEŚĆ ŚW. MIKOŁAJA
PIERNIKAMI PACHNĄCA
Każdego roku w wigilijną noc Bożego Narodzenia, kiedy św. Mikołaj odwiedzi już wszystkie, oczekujące na niego dzieci, zasiada sobie w bujanym fotelu, przy rozpalonym kominku i rozpoczyna przepiękną świąteczną opowieść.
Św. Mikołaj opowiada dzieciom swoją historię:
“Działo się to w pewien grudniowy, mroźny dzień. Śnieg swoją grubą pierzyną okrył już wszystko dookoła. Przebywałem wówczas wśród pasterzy, hen, wysoko w górach, do nieba na wyciągnięcie ręki. Kiedy nad ziemią zapadł już zmierzch, a rodziny pasterskie w swoich domach przygotowywały się, jak co dzień, do wieczerzy, rozległ się nagle z nieba donośny głos:
- “Dzisiaj w Betlejem, dzisiaj w Betlejem wesoła nowina, bo Panna czysta porodziła syna. Czem prędzej się wybierajcie do Betlejem pospieszajcie przywitać Pana!”
Usłyszawszy to niezwykłe wołanie, nie namyślając się długo, wyruszyłem za wskazaniem Bożej latarni, do Betlejem, do małego Jezusa. Zabrałem z sobą to, co miałem najlepszego - cztery wielkie kufry smakowitych pierników. Kiedy pędziłem niebiańskim szlakiem, na ile tylko sił starczało moim siedmiu najwspanialszym reniferom, piernikowy aromat, wiatr zaczął roznosić po całym obsypanym gwiazdami niebie. Poczuli go śpiewający Dzieciątku “Gloria,gloria” aniołowie. Za nic nie mogli oprzeć się ich magicznemu, miodowo-korzennemu zapachowi. Widząc po ich minach, że mają ogromną ochotę skosztować smakołyków, postanowiłem wynagrodzić ich radosne kolędowanie. Poczęstowałem każdego z nich sporą porcją pierników. A miałem ich kilka rodzajów: w czekoladzie i lukrowane, z orzechami i migdałami, przekładane praliną i marcepanem. Z nadzieniem wiśniowym, śliwkowym, jarzębinowym i różanym. O przeróżnych kształtach, kolorach i wielkości. Nie trudno się więc domyślić, że objadaniu się nimi nie było końca.
- Dałeś nam kawałek nieba Mikołaju - rzekli aniołowie.
- Zawieź, a prędko, te niebiańskie łakocie Bożej Rodzinie. Niech radość
wielka pachnie piernikami, a ich smakosze błogosławieni będą!
Jednemu z aniołów tak one bardzo zasmakowały, że postanowił przenieść się z niebiańskich pieleszy na ziemię, do miasta, w którym wypieka się te niezwykłe smakołyki. Zaopiekował się słynącym na całym świecie z piernikowych wypieków Toruniem i jego mieszkańcami. I chociaż przyszło mu zamieszkać w ratuszowej piwnicy, swojej decyzji do dnia dzisiejszego nic a nic nie żałuje.
Czas płynął jednak nieubłaganie. Zanim się spostrzegłem gwiazda betlejemska oddaliła się już na tyle, że straciłem ją z pola widzenia. Prowadziła ona bowiem mędrców spiesznie podążających ze Wschodu: Kacpra, Melchiora i Baltazara. Obawiając się, że zabłądzę w śnieżnej zawiei, zaczarowaną trąbką zawezwałem na pomoc swojego Anioła Stróża. Po krótkiej chwili zjawił się niczym błyskawica i powiedział:
- Nie możesz dalej podążać Mikołaju. Zamieć wielka nastała. Wracaj bezpiecznie do domu. Nie możesz dalej podążać Mikołaju. Zamieć wielka nastała. Wracaj bezpiecznie do domu. Po drodze głoś wszem i wobec radosną nowinę, a i pierników nikomu nie żałuj. Niech w ten czas Bożej miłości słodko wielce wszystkim będzie.
I tak, chcąc nie chcąc, musiałem posłuchać jego rady. Zanim jednak przyszło się nam rozstać zaproponował mi, że zabierze do Betlejem tyle pierników, ile tylko zdoła udźwignąć. A, że do najsłabszych aniołów nie należał, poleciał z dwoma wypełnionymi po same brzegi, wiklinowymi koszami. Ja natomiast wyruszyłem w drogę powrotną.
Przelatując nad starym, świerkowym lasem, gdzie zwierzęta najzwyczajniej ludzkim głosem gadały, rozrzuciłem wszystkie pierniki jakie mi pozostały. Spadły one wprost na otulone śniegiem choinki. Zawisły na każdej z gałązek i wraz z szyszkami stworzyły świąteczne, pachnące żywicą i piernikami, przybranie. Kiedy zobaczyli to pasterze wyczekujący przed swoimi domostwami, na inne znaki tej cudownej nocy, zabrali drzewka do swoich chat. Każdy z nich postawił przystrojoną choinkę pośrodku izby, aby była znakiem tego przedziwnego, grudniowego wydarzenia. I zajadali się kolorowymi frykasami, zachwalając ich wyjątkowy smak: - niebo w gębie, a juści, prawdziwe niebo w gębie!
I tak, od tamtej pory, aż po dzień dzisiejszy, w każdą cichą i świętą noc,
co pokój niesie ludziom wszem, panuje świąteczny obyczaj zawieszania na
choince piernikowych ozdób: aniołków, gwiazdek, szyszek, dzwoneczków
i wielu przeróżnych zwierzątek… Od tamtej pory i ja, tuż przed świętami
Bożego Narodzenia, udaję się każdego roku do magicznego Torunia po najsmaczniejsze pod gwiazdami pierniki.
ŚWIĘTY MIKOŁAJ
NARODZINY SYNA BOŻEGO
W miasteczku Nazaret mieszkała dziewczyna, która miała na imię Maryja. Była dobra dla wszystkich i bardzo kochała Pana Boga. Już niedługo miała poślubić Józefa, który był znanym stolarzem w miasteczku.
Pewnego dnia Maryja była sama w domu. Nagle do jej pokoju wszedł anioł Gabriel, który przyniósł jej wieści od Pana Boga. Maryja przestraszyła się, bo nigdy wcześniej nie widziała anioła.
- Witaj, Maryjo! - powiedział anioł. - Nie bój się! Bardzo spodobałaś się Panu Bogu, dlatego urodzisz chłopca, który będzie Bożym Synem. Temu Dziecku nadasz imię Jezus. On przyniesie pokój i radość ludziom na całym świecie!
Maryja bardzo się zdziwiła. Na koniec jednak powiedziała odważnie:
- Niech się stanie tak, jak Pan Bóg chce.
Całym krajem rządził wtedy cesarz rzymski. Kilka miesięcy później nakazał, aby każdy poszedł do miasta, gdzie się urodził, i tam się zapisał. W ten sposób cesarz chciał zliczyć wszystkich mieszkańców swego państwa.
Józef i jego żona, Maryja, wsiedli na osiołka i poszli do Betlejem. Była to długa droga. Maryja była bardzo zmęczona, bo niosła pod sercem także malutkie Dzieciątko, które się jeszcze nie narodziło.
Gdy przyszli do Betlejem, zobaczyli miasto pełne ludzi. Józef i Maryja pukali do różnych domów, ale wszędzie słyszeli jedną odpowiedź:
- Nie ma wolnego miejsca!
Wreszcie znaleźli jedyne wolne miejsce w małej stajence. Tam właśnie urodził się Jezus. Maryja owinęła Niemowlę w pieluszki i położyła Je w żłóbku.
Aniołowie i pasterze
Był środek nocy. Wokoło stajenki było zupełnie ciemno i tylko maleńkie gwiazdki świeciły wysoko na niebie. Wszyscy spali, tylko kilku biednych pastuszków musiało przez całą noc pilnować owiec.
Nagle zaświeciło bardzo jasne światło. Pastuszkowie bardzo się przestraszyli. Potem usłyszeli jakiś głos:
- Nie bójcie się!
Pastuszkowie jeszcze bardziej się przestraszyli. Gdy spojrzeli w niebo, zobaczyli jasnego anioła.
- Witajcie! - powiedział anioł. - Właśnie urodził się Syn Boży, który jest waszym obiecanym Zbawicielem. Śpi teraz w żłóbku. Idźcie prędko do Betlejem, aby oddać Mu pokłon.
Po tych słowach całe niebo się rozjaśniło. Pojawili się liczni aniołowie, którzy śpiewali:
- Chwała Bogu, który jest w niebie, a na ziemi pokój wszystkim ludziom, których Pan Bóg pokochał.
Kiedy aniołowie odeszli, pasterze pobiegli do Betlejem. Minęli puste ulice miasta i zdyszani stanęli przed stajenką. Zajrzeli do środka. W żłóbku spało malutkie Dzieciątko, a obok Niego stali Maryja i Józef.
Pasterze upadli na kolana. Nie wiedzieli, co powiedzieć, więc zaśpiewali jak aniołowie:
- Chwała Bogu w niebie i pokój ludziom na ziemi! Potem poszli do miasta i opowiadali wszystkim ludziom:
- Widzieliśmy Dzieciątko, które jest Synem Bożym!
Podróż trzech mędrców
W tym czasie w dalekiej krainie żyło trzech mędrców. Pewnej nocy zobaczyli piękną, wielką gwiazdę.
- Co ta gwiazda znaczy? - spytał jeden z mędrców.
- Chyba urodził się nowy król - powiedział drugi.
- A więc idźmy i zobaczmy tego króla - powiedział trzeci. Mędrcy wyruszyli w daleką podróż. Wielka gwiazda cały czas pokazywała im drogę, l tak doszli do wielkiego miasta, Jerozolimy.
- Król powinien mieszkać w pałacu - pomyśleli mędrcy i weszli do pałacu, w którym mieszkał król Herod.
- Szukamy wielkiego króla, którego wskazuje gwiazda -powiedzieli mędrcy.
Król Herod bardzo się zdziwił. Zawołał swoich doradców i zapytał ich:
- Czy wiecie, gdzie może być ten król?
- W Betlejem, bo tak piszą o tym prorocy - powiedzieli doradcy.
Król Herod bardzo się rozzłościł. Nie chciał, aby w jego państwie był inny król oprócz niego.
- Idźcie do Betlejem - powiedział król Herod podstępnie do mędrców - ale jak tylko dowiecie się czegoś, powiedzcie mi, abym i ja oddał cześć nowemu królowi.
Mędrcy opuścili miasto i poszli dalej za gwiazdą. Zatrzymali się przed małą stajenką w Betlejem. Weszli do środka i zobaczyli Maryję i jej Dzieciątko.
Trzej mędrcy pokłonili się przed maleńkim Królem i podarowali Mu złoto, kadzidło i mirrę.
- Dziękujemy Ci, Panie Boże - powiedzieli mędrcy - za tego małego Króla, który jest Twoim Synem! W nocy Pan Bóg ostrzegł mędrców:
Król Herod chce zabić małego Jezusa. Nie idźcie do Heroda i nie mówcie mu o Dzieciątku! Tak więc mędrcy wrócili do siebie inną drogą, omijając pałac króla Heroda.
Fragment książki Stephanie Jeffs i
Gram Round “Biblia na dobranoc”
ŚWIĘTY MIKOŁAJ
— Co teraz z nim będzie. Jak on sobie poradzi z tym wielkim majątkiem, który odziedziczył po śmierci swoich rodziców. Należy mu pomóc. Zająć się jego sprawami.
Tak mówiono na przyjęciu, jakie odbyło się po pogrzebie rodziców Mikołaja. Zebrani krewni i przyjaciele domu mieli swoje racje. Mikołaj, chłopiec jedynak, syn bogatych rodziców, utalentowany, zdolny, pilny, pracowity, był bardzo nieśmiały. Całe dnie spędzał ze swymi nauczycielami. Nie wychodził z domu, nie licząc spacerów po obszernym ogrodzie pałacowym. Żył odcięty od środowiska, zamknięty w świecie nauki. Wystarczyli mu najbliżsi, rodzice. Unikał obcych ludzi. Trudność dla niego stanowiło nawet wyjście na ulicę. Gwar ulicy go męczył. Ciążył mu wzrok ciekawskich przechodniów.
Podziękował swym krewnym za ofiarowaną mu pomoc. Nawet nie dlatego, żeby sam chciał zajmować się prowadzeniem tego ogromnego majątku, którego stał się właścicielem. Ale nie chciał nowych ludzi u siebie. Został w świecie swoich książek, studiów. Umysł szeroki, typowy intelektualista. Troskę nad ziemią, nad majątkiem powierzył zarządcy, który już lata całe pracował u jego rodziców. Pozostawił również starą służbę. Był wśród nich kamerdyner, który był zarazem lokajem podającym do stołu. Nie był to zresztą tylko sługa czy też kamerdyner, ale prawie domownik. Opiekował się nim od dziecka. Stary gaduła, który wiedział o wszystkim, co się dzieje w mieście — jedyny kontakt Mikołaja ze światem zewnętrznym.
Czas płynął. W sposobie życia Mikołaja nic się nie zmieniało: pogrążony w księgach czytał, pisał. Aż któregoś dnia, nie wiadomo właściwie dlaczego, zainteresowała go relacja starego sługi. Miasto żyło nowym dramatem. Historia prawie naiwna, jak z kiepskiego romansu, gdyby nie to, że prawdziwa. Jest dziewczyna, którą pokochał chłopiec. I ona go pokochała. Wszystko byłoby dobrze, gdyby nie to, że ona jest biedna, a on jest bogaty. I jego rodzice sprzeciwiają się temu małżeństwu. Ona nie ma wiana, nie ma co wnieść w przyszły swój dom. Była to historia jak głos z zaświata, kontrastujący z tym, czym sam żył. Przyszła natarczywa refleksja: mam wszystko, czego chcę. Gdzieś obok mnie rozgrywa się tragedia ludzka, spowodowana takim prozaicznym faktem jak brak pieniędzy.
Suma potrzebna dziewczynie była dość znaczna. Nie wiedział jeszcze, co zrobi, ale zaczął myśleć, jak zaradzić tej biedzie. Przy następnym posiłku, tak prawie od niechcenia, dowiedział się od starego sługi o adres dziewczyny. Budował plan działania jakby wbrew sobie, bo nie wiedział, czy starczy mu odwagi, aby go zrealizować. Aż wreszcie poszedł, aby zobaczyć przynajmniej, jak wygląda dom tej biednej dziewczyny. Idąc ulicą dopiero po chwili spostrzegł, że wcale nie przeszkadzają mu ludzie, że jakoś znikła jego poprzednia nieśmiałość. Po prostu szukał ulicy i domu, gdzie ktoś żyje i cierpi.
To był dom poza miastem. Nic nie wskazywało, że tam ma miejsce jakaś tragedia. Bielały wesoło w słońcu ściany. Stanął w dość znacznej odległości, w cieniu drzewa, oparł się o jego pień. Spod zesuniętego na oczy kaptura patrzył. W ogródku kwitły kwiaty, na grządkach zieleniły się warzywa. Było spokojnie, czysto, schludnie. Nic się nie działo. Przysiadł. Udawał człowieka, który zmęczony zasypia w ciężkim upale dnia. Na drodze ruch był niewielki. Czasem przeszedł wieśniak, poganiający swojego osła. Grupa kobiet wracała z pola. Dzieci bawiły się w jakieś tam swoje gry. Nagle drgnął. Z domu wyszła dziewczyna. To chyba ona — pomyślał. W ręce miała naczynie z bielizną. Rozwieszała ją powoli na rozciągniętych sznurach. Po chwili na drodze pojawił się jeździec. Przed domem ściągnął konia lejcami, zeskoczył. Dziewczyna już zdążyła postawić naczynie z bielizną na ziemi. Biegła w jego kierunku, ocierając mokre ręce w fartuch. Powitanie w uśmiechach i łzach radości. Cała wpatrzona i wsłuchana w niego. Wybuchła gorąca rozmowa. Krótkie zdania. Słowa wyrywane sobie nawzajem. I ręce, ręce szukające siebie. I dłonie, dłonie — kwiaty stulone i rozwarte. Jakby cały świat przestał dla nich istnieć. Nagle ich radość się skończyła. Dziewczyna rozpłakała się. Chłopiec usiłował ją pocieszyć. Głaskał po głowie jak dziecko. Potem jej ucieczka do domu i odjazd chłopca. Scena była skończona.
Mikołaj wrócił do swojego domu. Zajrzał do skarbca. Nigdy się nim dotąd nie interesował. Przypuszczał, że dysponuje kwotą, która mogłaby stanowić wiano dla tej dziewczyny. I tak też było. Zawinął pieniądze w kawałek sukna. Przewiązał sznurem. Doczekał nocy. Jeszcze wytrzymał aż dom się uciszy, aż pogasną wszystkie światła. Wsadził zawiniątko pod pachę, okręcił się czarną opończą, wsunął kaptur na głowę, otworzył drzwi od swego pokoju, zszedł na palcach po schodach. Starał się całą tę wyprawę traktować jak zabawę, jak grę, ale serce mu się tłukło, nie spodziewał się, że się tak przejmie.
Wyszedł na ulicę. Dawno nie wychodził o tej porze do miasta. Świecił księżyc. Było pusto. Już prawie we wszystkich domach czerniły się prostokąty okien. Szedł szybko, nerwowo. Zdawało mu się, że jest ze wszystkich stron widzialny w tej srebrnej poświacie księżyca. Wykorzystywał cienie budynków i drzew. Szybko przebiegał odcinki nie ocienione. Dłużyła mu się ta droga tym bardziej, że wciąż musiał sprawdzać, czy nie pobłądził. To, co w dzień nie przedstawiało dla niego trudności, teraz w nocy było obce, nieprzyjazne, mylące. Był spocony, gdy doszedł na miejsce. Schronił się w cieniu znajomego drzewa. Dom stał w pełnym blasku księżyca. Zdawało mu się, że jest niemożliwe podejść w takiej sytuacji do okna. Już nasuwała mu się myśl, żeby zrezygnować, poczekać na noc pochmurną. Ale znowu stanęła mu przed oczami scena sprzed kilku godzin, scena z płaczącą dziewczyną. Nie, nie mogę pozwolić, by ona tak cierpiała. Odepchnął się od pnia drzewa, do którego przylgnął, przebył błyskawicznie drogę dzielącą go od domku. Nie potrzebował nawet wspinać się do okna, były nisko osadzone — on był dostatecznie wysoki. Zajrzał do wnętrza izby. Okno na szczęście było tylko przysłonięte kotarą. Odsunął ją. Miał po raz drugi szczęście: łóżko dziewczyny było w zasięgu jego ręki. Przechylił się. Nie bardzo widział miejsce, gdzie by mógł umieścić zawiniątko z pieniędzmi. Delikatnie wsunąl je pod poduszkę, na której spoczywała głowa dziewczyny. Jeszcze rozejrzał się do tyłu, czy nikt go nie obserwuje. Ale ulice były puste, pełne blasku księżyca. Oderwał się od parapetu okna i wrócił szybkim krokiem do domu.
Na drugi dzień już przy śniadaniu dowiedział się o wszystkim, co się stało w nocy. Dziewczyna, gdy tylko odkryła skarb pod poduszką, nie omieszkał a podzielić się swoją radością z sąsiadami. To już wystarczyło, by natychmiast dowiedziało się o wszystkim całe miasto. Byli tacy, co wątpili. Ci nadmieniali, że może te pieniądze zostały ukradzione, ale ta ewentualność szybko upadła, bo po prostu nie było nikogo okradzionego. Poniektóre niewiasty twierdziły, że był to na pewno anioł z nieba. Nie miały co do tego żadnych wątpliwości. Reszta snuła różne przypuszczenia, choć one wiodły do nikąd. Ale przecież to wszystko nieważne, co ludzie mówią. Najważniejsza jest radość dziewczyny, no i chłopca. Tego wszystkiego Mikołaj słuchał przy śniadaniu, zalewany potokiem słów swojego służącego. Myślał sobie, że chyba po raz pierwszy w życiu jest naprawdę szczęśliwy. Służący jeszcze informował swojego pana, że rodzice chłopca zgadzają się na ślub, tym bardziej, że dopatrują się w tym ręki Boga samego.
— A ty jak myślisz, kto to może być?
Ze starego sługi opadła maska wesołka, poczciwego bajdury i dał odpowiedź jakby już na to pytanie był przygotowany od dawna.
— Myślę, że to nie żaden anioł. To po prostu człowiek, który wypełnia to, czego Pan Jezus uczył — żeby to, co czynimy dla drugich, czynić naprawdę dla nich, a nie dla siebie. Ludzie tego nie rozumieją. Tak jak nie rozumieli i wtedy. I dlatego tak ich dziwi, że ktoś potrafi się na to zdobyć.
Następne dni wyciszyły sensację. Przyszły kolejne sprawy, kłopoty i radości miasta. Opowiadał o nich stary gaduła — wiedząc, że w ten sposób jest w stanie rozruszać swego pana. Spośród tych informacji wypłynęła niespodziewanie kolejna ludzka tragedia: dzieci sieroty. Zmarła matka, jedyna żywicielka pięciorga dzieci. Drobiazg jeszcze. Najstarsza dziewczynka piętnastoletnia. Reszta za małe, by móc pracować. Opiekują się wspólnie sobą. Zresztą tak jak wtedy, gdy żyła matka, która pracowała na ich utrzymanie.
— Ale przecież muszą z czegoś żyć? Czy mają krewnych?
— Właśnie ci zastanawiają się, co mają z tym drobiazgiem zrobić. Chcieli je pozbierać pomiędzy siebie, ale dzieci nie chcą się rozdzielić. Najstarsze będzie pracowało, może i chłopiec drugi z kolei także. Za dużo nie zarobią, a tu idzie zima, potrzeba ciepłego odzienia, obuwia, zapasów.
Mikołaj słuchał tego opowiadania. Widział swoją pomoc jako nieodzowną. Ale sytuacja była już skomplikowana. Tu już pieniądze nie wystarczą. Trzeba tym dzieciom dostarczyć gotowych przedmiotów. Jeszcze jakby mimochodem zapytał, gdzie to się wszystko dzieje.
Poszedł tam tego samego dnia. Było to na przedmieściu. W pobliżu, prawie naprzeciw, stała gospoda. Zasiadł w kącie. W gospodzie było pustawo. Chłopiec sprzątał. Zaczepił go:
— Od dawna tu pracujesz?
— Nie, panie, od niedawna.
— Skąd ty jesteś?
— O, z tamtego domu.
A więc udało się. To był ten chłopiec, to był ten dom.
— Mama pozwala ci pracować?
Twarz chłopca zszarzała, w oczach stanęły łzy.
— Mama mi umarła.
— Masz rodzeństwo?
— Tak.
Mikołaj wyciągnął srebrny pieniądz.
— Idź i kup im słodycze.
— Ale ja pracuję.
— Ja cię wytłumaczę przed gospodarzem.
Chłopiec uwinął się szybko. Zaraz też do gospody wpadła trójka dzieci, żeby podziękować nieznanemu dobrodziejowi za figi, orzechy, migdały. Notował w pamięci pilnie ich wzrosty.
W międzyczasie nadszedł gospodarz, zadowolony, że trafił się bogaty gość. Przysiadł się do stołu i opowiadał o nieszczęściu. Nie był zdziwiony tym drobnym upominkiem, jaki dzieci otrzymały.
—Często się zdarza, że przychodzi ktoś, żeby jakiś grosz złożyć tym dzieciom. Tak to na początku bywa, gorzej będzie potem, gdy ludzie przyzwyczają się, gdy zapomną.
Mikołaj już tego wszystkiego nie potrzebował słuchać. Chciał wyjść jak najprędzej.
— Dobrze, że chociaż teraz o nich pamiętają — odpowiedział.
— Muszę waszej miłości coś powiedzieć: dobrze, że ludzie rozczulili się nad tym pięciorgiem sierot, ale mało to równie biednych dzieci? Popatrzcie proszę choćby na tę ulicę, na to, co tu się dzieje.
Mikołaj musiał przyznać rację oberżyście. Pod wpływem jego słów jakby przejrzał. Dopiero teraz zobaczył nędzę tamtejszych dzieci. Patrzył na wielkie, obskurne domy czynszowe, na małe, walące się rudery. Zobaczył dzieci bawiące się na ulicy — brudne, byle jak ubrane, obtargane, wygłodzone, chude, szare. Posłyszał głos oberżysty:
- To dzieci pozostawione samym sobie. Rodzice — drobni rzemieślnicy, wyrobnicy, pracujący u kogoś od świtu do nocy. .
Mikołaj miał już gotowy plan w głowie. Pojechał na następny dzień. Wziął ze sobą juczne zwierzę. Nie brał żadnego sługi. Zdecydował się na miasto, gdzie był pewien, że go nie rozpoznają. Nakupił ciepłej odzieży. Wybierał starannie, przypominając sobie dzieci, dla których robił zakupy. Potem jeszcze jedzenie. Nie zapomniał o zabawkach, o łakociach. Wpadły mu w oko okrągłe placuszki słodkie, po które szczególnie łapczywie wyciągały ręce dzieci.
Wrócił po dwóch dniach nocą do domu, zmęczony, ale szczęśliwy. Tylko teraz już nie było tak łatwo z dostarczeniem dzieciom tych skarbów. Znowu nie chciał brać służby do pomocy, bo nie chciał nikogo wtajemniczać w to, co robi. Wybrał noc chmurna, bezksiężycową. Worek z podarkami zarzucił na plecy. Przykrył się opończą. Udało mu się niespostrzeżenie dojść na miejsce. Wkładał pośpiesznie paczki do okien. Nie mógł się zabrać ze wszystkim naraz. Był przygotowany na to, że dzieci gdy jeszcze w nocy odkryją przyniesione dary i narobią hałasu, będzie musiał zrezygnować z kontynuowania swej akcji w tej dzielnicy. Ale nie, gdy wrócił po raz drugi, zastał wszystko tak, jak było za pierwszym razem. Pracował ciężko całą noc. Prawie aż do świtu roznosił podarunki i powracał do swego domu po następną partię. Był umęczony do granic możliwości. Nad ranem rzucił się na posłanie i spał do południa.
Na wybuch sensacji nie trzeba było długo czekać. Już przy obiedzie jego sługa zasypał go wszelkimi możliwymi wiadomościami, plotkami, które zebrał po mieście. A więc jednak anioł — mówili jedni, a więc… kto to może być — pytali drudzy.
Na drugi dzień wezwał swojego zarządcę, pytał o finanse. Pieniądze były, choć nie tak wiele. Bo zainwestowano w gospodarstwa. W zimowe zapasy, w siewy. Zarządał wszystkich, które były.
— Jaśnie panie, jeśli mi wolno spytać, ale przecież jeszcze są te w skarbcu podręcznym.
— Już ich nie ma.
Siedział znowu za stołem w jakiejś kolejnej oberży, na kolejnym przedmieściu. Popijał drobnymi łykami wino, zagryzał migdały, orzechy, zamawiał jakieś drobiazgi u usłużnego gospodarza, patrzył, notował w pamięci domy, dzieci. Stwierdzał po raz któryś, że właściwie wszystkie dzieci są tu biedne, wychudzone, byle jak ubrane, marznące w pochmurny, słotny czas. Dziękował Bogu, że przy okazji szukania pięciu sierot odkrył świat biednych ludzi, biednych dzieci.
Znowu roznosił podarki dla dzieci w kolejnej biednej dzielnicy.
Tymczasem w mieście już wrzało. To już nie była zabawa. To już była nieposkromiona ciekawość, kto to jest ten nieznajomy, względnie kto to są ci dobrodzieje. Co poniektórzy usiłowali zsumować rozdawane podarki, przeliczyć je na pieniądze. Wychodziły z tego zawrotne sumy. Kogo stać na takie wydatki?
Miasto przeżywało jakby jakieś wielkie rekolekcje. Z tego tylko niektórzy zdali sobie sprawę — z tej zmiany, która się dokonywała w duszach ludzkich. A dokonywała się właśnie pod wpływem tych bezinteresownych darów rozdawanych tak hojnie biednym dzieciom. Zaczęto dostrzegać biedne rodziny, pomagać im, obdarowywać je. Również biednych, starych ludzi, chorych i cierpiących.
Tymczasem pieniądze Mikołaja skończyły się szybciej niż sam przypuszczał. Jego kolejna wyprawa po zakupy pochłonęła prawie wszystkie oszczędności. Mikołaj zażądał od swojego gospodarza pieniędzy.
— Już nie mamy więcej.
— A więc proszę sprzedawać grunt.
— Tak, ale to potrwa.
— Weź pożyczkę.
— Wysokie procenty.
— Bierz na wysokie procenty. Dużo, dużo. I oszczędzaj bardziej. Ja nie muszę jeść wykwintnie jak dotąd. Nie zakupuj dla mnie żadnych nowych szat.
Miał już opracowany system: najpierw dość długa obserwacja kolejnej dzielnicy, potem roznoszenie nocne. Wiedział, że może sobie pozwolić tylko na jedną noc. W następną już ludzie czyhali na niego. Wobec tego zmieniał dzielnicę. Przerzucał się z jednego końca miasta na drugi. Pracował jak nigdy w życiu: ciągle wyprawy po zakupy, nocne powroty z podróży, potem z kolei roznoszenie prezentów, ciągłe napięcie nerwów, wytężona uwaga odbiły się na jego wyglądzie. Schudł i był wyraźnie zmęczony. Obiecywał sobie, że odpocznie, że powróci do swoich książek, jak tylko w jakiś sposób zabezpieczy dzieci na zimę.
Tymczasem wśród nobliwych mieszczan, wśród arystokracji miasta rozchodziły się coraz bardziej nieprawdopodobne plotki o Mikołaju. Szeptano, mówiono, głoszono, że ten dotąd spokojny i zrównoważony człowiek popadł w jakąś namiętność. Żyje rozpustnie albo oddaje się jakimś hazardowym grom. Jego nocne wyjazdy już nie były tajemnicą. Jego wygląd niewątpliwie świadczy, że ten człowiek jest na dnie upadku. Dowodem na to jest zresztą nie tylko jego wygląd, ale fakt, że wyprzedaję swoje ziemie, zaciąga długi na wysokie procenty. Trwoni majątek, który odziedziczył po swoich, godnej pamięci przodkach.
Zdecydowano się wobec tego ratować Mikołaja. W tak rzadko odwiedzanym domu pojawili się krewni i przyjaciele rodziny Mikołaja. Musiał ich przyjmować, wysłuchiwać rad, wykręcać się od natrętnych pytań. Niecierpliwił a go ta strata czasu. Jego goście wreszcie orzekli, że Mikołaj stanowi rzadki przypadek zatwardziałości serca i jest nie do nawrócenia. Jedynym wyjściem jest się odciąć od niego, ostrzegać innych przed kontaktem z nim. Tylko ta droga może przyprowadzić Mikołaja do opamiętania. I modlić się za niego.
Z czasem plotki o Mikołaju, które powtarzano w salonach pałaców i bogatych izbach mieszczańskich kamienic, wyszły na ulicę, pomiędzy gawiedź miejską. Opowiadano sobie nieprawdopodobne bzdury o potworze Mikołaju, diable wcielonym, opętanym, obłąkanym, nie mogącym spać, tłukącym się po nocach w swoim ogromnym pałacu.
Dochodziły te wieści do Mikołaja. Donosił mu o nich również stary sługa, ale w bardzo złagodzonej formie. Mówił od siebie niby mimochodem, że Pana Jezusa ludzie zabili, choć tyle dobrego im uczynił. A tymczasem Mikołaj miał inne, cięższe kłopoty. Bywało, że o mało co a zostałby odkryty. Stał się jeszcze bardziej ostrożny, uważał na każde kolejne pociągnięcie.
Równocześnie miasto wciąż szumiało wiadomościami o Aniele Dobroci. Dla dzieci obdarowanych — radość, dla ich rodziców — pomoc. Dobry nieznajomy — anioł z nieba, jak upierali się niektórzy — stał się kimś bliskim w ich życiu. Byli i tacy, którzy go już widzieli w kapturze, z garbem worka na plecach. Matki groziły nieposłusznym dzieciom:
— Jak będziesz niegrzeczny, nie przyjdzie do ciebie święty. Nie dostaniesz nic. Tylko dzieci grzeczne obdarowuje Pan Bóg. Niegrzeczne porwie diabeł do zamku, zamknie w lochu, wychłoszcze rózgą.
Ale to nie była prawda. Obdarowywani byli wszyscy, wcześniej czy później.
Aż się stało. Aż doszło do katastrofy. Zatupotała ulica odgłosami kroków. Rzucił się w drugą stronę. Stamtąd też słychać było kroki, rozległy się wołania:
— Tu jest! Mamy go!
Pozostawała ostatnia uliczka, ale i stamtąd nadbiegły głosy. Nie było wyjścia. W mroku ujrzał wielką bramę budynku. Pchnął ją. Na szczęście była otwarta. Wpadł w nią. Pusta, wielka sień zabrzmiała echem pościgu. Wiódł rękami po ścianie. Natrafił na drzwi. Na szczęście też otwarte. Wpadł, zatrzasnął drzwi za sobą. Znalazł się w jakimś ciemnym pomieszczeniu. Znowu gwałtowne poszukiwanie kolejnych drzwi: otwarte, nacisnął klamkę, wpadł do oświetlonego pomieszczenia. Oślepiony światłem stanął, oparł się o drzwi, dyszał ciężko, rozglądał się po wnętrzu. Wielka biblioteka, przy biurku stary, siwy człowiek patrzący na niego ze zdziwieniem. Jakby skądś go sobie przypominał. Sam nie wiedział skąd. Nadsłuchiwał pilnie. Trzasnęły drzwi. Zadudniły kroki ścigających. Podbiegł do starego człowieka:
— Ukryj mnie.
— O, Mikołaj. Dużo ja tu słyszę o tobie.
Teraz dopiero zobaczył, że to jest biskup. Teraz sobie dopiero uświadomił, że wpadł do rezydencji biskupa. Ludzie byli tuż za drzwiami. Kroki, krzyki, rozległo się pukanie. Nieśmiałe, ale stanowcze. Przypadł do nóg biskupa. Schował się za jego biurko.
Otworzyły się drzwi. W nich ukazał się stłoczony tłum ludzi. Ucichli. Ktoś zapytał:
— Czy ksiądz biskup widział człowieka w czarnej opończy? Mikołaj schowany za biurkiem czekał na odpowiedź jak na wyrok śmierci.
— O kogo pytacie? O szatana z zamku?
— Nie. O człowieka, który od miesięcy obdarowuje nasze biedne dzieci podarunkami.
— Ach, to chodzi wam o tego — jak go nazywacie — Anioła Dobroci.
— Tak. Właśnie napotkaliśmy go, w czarnej opończy, z kapturem na głowie, z workiem na plecach.
— To macie go tutaj. Biskup schylił się:
— Wstawaj, wstawaj. Nie ma rady.
Mikołaj z oporami dźwignął się na nogi. Z ramion zsunął mu się prawie pusty worek. Zapomniał o tym, że wciąż go miał na sobie. Na podłogę potoczyły się z niego bułeczki, tak dobrze znane dzieciom całego miasta.
— Mikołaj! — ktoś zakrzyknął.
— Mikołaj! — powtórzył ktoś drugi.
Jeszcze niedowierzając podchodzili do niego, by się przekonać, czy to naprawdę on. Przyglądali się, jeszcze wciąż niepewnie, jego pelerynie, kapuzie, jego workowi i jemu samemu, który zawstydzony i zmieszany, ze spuszczoną głową i ze spuszczonymi oczami stał pod ścianą. To ten, o którym bezlitosna plotka głosiła, że rozpustnik, hazardzista, utracjusz, który marnotrawi majątek swoich rodziców, który niegodny jest nosić imię swoich zacnych rodziców.
Tej scenie przyglądał się w milczeniu stary biskup. Aż wreszcie zabrał głos. Uśmiechnięty, pogodny zaczął:
— Moi drodzy, szukałem długo następcy, bo wiem, że już jestem stary. Chcę odpocząć. Wreszcie go znalazłem. Macie mojego następcę, będzie waszym biskupem — powiedział wskazując na Mikołaja.
Opowiadania o nadziei
ks. Mieczysław Maliński
PILNY LIST DO ŚW. MIKOŁAJA
Zbliżał się 6 grudnia. Św. Mikołaj siedział i czytał listy, które mu dzieci przysyłały przed jego imieninami. Starego biskupa, przez wszystkich w niebie kochanego, otoczyły aniołki. Otwierały mu listy i porządkowały. Czasem święty staruszek nie mógł sobie poradzić z kulasami nabazgranymi przez jakiegoś dzieciaka, który dopiero zaczynał poznawać ciężką i trudną sztukę pisania. Wtedy aniołki brały na jego prośbę taki list w swoje delikatne ręce i odczytywały go świętemu na głos.
- Co on tam napisał? - zapytywał z troską święty. - Weź to i popatrz, bo nie mogę odczytać tych bazgrołów.
Aniołek wziął kolejny list i odczytał:
- “Proszę Cię, święty Mikołaju, żebyś mi przyniósł kolej.”
- Aha, kolej. A dalej co?
- “Taki pociąg, żebym się zmieścił w nim i ja, i mój piesek Ciapek, i mój kociak Łapek”.
- Żeby były długie szyny. Bo chcę objechać swoim pociągiem dookoła świat”.
- No, no, no. Skąd on taki wędrowniczek. A tu co napisane?
Aniołek wziął list. Po chwili zaczął:
“Przewielebny św. Mikołaju! Proszę Cię, żebyś mi przysłał kiełbasę prawdziwą. Taką długą, żeby mi starczyła do następnego roku. A w przyszłym roku poproszę Cię o taką samą”.
- Skąd on ma taki apetyt na kiełbasę - zdziwił się święty.
Następny list był trudny do odczytania. Święty Mikołaj podał aniołkowi pomarszczoną kartkę papieru.
- Czytaj, czytaj. Szkoda czasu. Tyle jeszcze listów do odczytania - powiedział święty
- “Święty Mikołaju! Nie proszę Cię o żadne zabawki, ani łakocie. Proszę Cię tylko o jedno. Uzdrów moją Mamę.”
Zrobiło się cicho. Po chwili milczenia św. Mikołaj spytał:
- To już wszystko co tam napisane?
- Jeszcze nie. “Moja Mama jest ciężko chora od dawna i żadne lekarstwo nie pomaga. Lekarze powiedzieli: Już tylko Bóg może ją uratować. Pomyślałem sobie, że do Pana Boga niełatwo się dostać, bo przecież tylu ludzi wciąż Go o coś prosi, wobec tego piszę do Ciebie, abyś Ty wstawił się za moją mamą do Pana Boga.”
Święty Mikołaj poprosił aniołka, aby mu pokazał to dziecko. Aniołek rozejrzał się po Ziemi i wskazał. Św. Mikołaj zmrużył oczy i popatrzył pilnie, choć to mu nie było potrzebne. Zobaczył chłopca w szpitalu przy łóżku matki.
- To znaczy, że żyje.
Podniósł się żwawo z fotela.
- Ja tu zaraz przyjdę.
- A gdzie idziesz święty Mikołaju?
- Jak to gdzie? - zdziwił się święty. - Do Pana Boga, żeby Go prosić o zdrowie matki.
Ks. M. Maliński
SERCE Z KAMIENIA
W pewnym dużym, szarym mieście, jakich wiele; nie tak daleko stąd i nie tak dawno temu, żyła sobie dziewczynka. Nie była ani ładna, ani brzydka; ani chuda, ani gruba; ani stara, ani młoda; była po prostu w sam raz. Dziewczynka starała się być pogodna, ale miała niewielu przyjaciół. Dziewczynka nie była smutna, potrafiła uśmiechać się do siebie, do innych ludzi, do ponurego nieba, do jasnego słońca, a nawet do kałuż na drodze… Ale dziewczynka była bardzo, bardzo samotna i miała jedno wielkie marzenie…
Dziewczynka marzyła o tym, aby być komuś potrzebna. Chciała usłyszeć, że jest lekiem na całe zło, że gestem dłoni potrafi rozpędzić smutek dnia, że jest iskierką nadziei na kolejny rok, że jednym uśmiechem rozjaśnia ponury nastrój. Dziewczynka chciała usłyszeć, że jest jak cicha przystań, do której chętnie powraca się po burzach i sztormach na oceanie prozy życia. Dziewczynka pragnęła usłyszeć, że jej słowa dają ciepło, niosą radość, przywracają wiarę w sens życia, naprawiają zło wyrządzone przez innych. Dziewczynka bardzo chciała zasłużyć sobie na zaufanie drugiej osoby.
Tak naprawdę dziewczynka marzyła o cieple, serdeczności i bliskości, o długich spacerach przy blasku księżyca, o trzymaniu za rękę, o skrycie kradzionych pocałunkach. Marzyła o tym, żeby zasypiać przytulona do czyjegoś ramienia i budzić się na tym samym ramieniu, żeby uśmiechnąć się i przytulić na dzień dobry, żeby nie martwić się o dzień następny, bo przy bliskiej osobie każdy dzień będzie dobry…
Dziewczynka marzyła o tym, żeby stać się kobietą… żeby kogoś szczerze i prawdziwie pokochać… Niestety dziewczynka tego nie potrafiła zrobić… MIAŁA BOWIEM SERCE Z KAMIENIA…
Szara proza życia, okrucieństwo świata, nienawiść i zazdrość ludzka, brak tolerancji, znieczulica społeczna, krzywdy wyrządzone przez innych, zawiedziona nadzieja, nadszarpnięte zaufanie, zranione uczucie, ból i cierpienie jakich doświadczyła w życiu zamieniły jej SERCE W KAMIEŃ, bo tylko tak było bezpiecznie…
Pewnego grudniowego dnia dziewczynka stała przy oknie, patrząc jak krople deszczu rozbijały się na szybie okna i pomału spływały smugami na parapet; jak deszcz moczył wszystkie budynki, drzewa i ludzi biegnących w pośpiechu, goniących za złudzeniem; jak na ulicy tworzyły się mniejsze i większe kałuże rozbryzgiwane pod kołami aut. Dziewczynka odwróciła się i powiedziała do siebie: I gdzie to białe Boże Narodzenie? Aleś sobie Boże pogodę wybrał…
Podeszła do rozstawionych na środku pudeł z ozdobami choinkowymi, z rozrzewnieniem spojrzała na choinkę… Lubiła bardzo to robić, ubieranie choinki zawsze sprawiało jej wiele radości. Z uśmiechem wieszała lampki, bombki i łańcuchy. Na koniec wzięła do ręki aniołka. Spojrzała na niego, a z oczu popłynęły jej łzy… Zamknęła oczy i wyszeptała: Pomóż mi proszę… tak bardzo Cię proszę… Trzymając kurczowo figurkę odwróciła się do okna i pozwoliła płynąć łzom… Nagle zauważyła, że krople deszczu zaczęły zamieniać się w płatki śniegu, które wcale nie topiły się na ziemi, powolutku świat dookoła zaczął pokrywać się puchową kołdrą.
Dziewczynka poczuła, że w pokoju jest ktoś jeszcze. Odwróciła się i go zobaczyła. Był piękny, ubrany w powłóczystą srebrno-białą szatę, z burzą srebrnych loków, delikatnie otrzepywał majestatyczne skrzydła mieniące się kolorami światłości, w oczach migały mu ogniki dobra, szczęścia i radości. Uśmiechnął się i powiedział ciepło:
- Czemu płaczesz dziewczynko? Przecież nie masz powodu…
Podniosła nieśmiało wzrok, popatrzyła na niego smutno i cicho wyszeptała:
- Przecież wiesz, że mam…
Podszedł do niej i wziął jej rękę, ogrzewając niebiańskim ciepłem:
- Już dawno nie masz… Ktoś, kto ma tak piękne marzenia, tak ciepłe uczucia i tak wrażliwą duszę nie może mieć serca z kamienia…
Spojrzała w jego piękne oczy:
- Tak myślisz?
Odwrócił jej dłoń wnętrzem do góry, nakrył skrzydłem i odpowiedział:
- Ja to wiem, a teraz zamknij oczy…
Dziewczynka go posłuchała, wiedziała przecież, że anioły nie kłamią. Kiedy je otworzyła już go nie było. Odwróciła się do okna i zobaczyła jak lekkim krokiem wędrował ulicą, śnieg wysypywał mu się spod skrzydeł, a w radiu zabrzmiały słowa piosenki:
“A kto wie, czy za rogiem, nie stoją Anioł z Bogiem,
I warto mieć marzenia, doczekać ich spełnienia;
A kto wie, czy za rogiem, nie stoją Anioł z Bogiem,
Nie obserwują zdarzeń i nie spełniają marzeń”
Dziewczynka uśmiechnęła się i spojrzała na to co trzymała w dłoniach: było to przepiękne, oblane czekoladą i posypane migdałami, najsłodsze, jakie kiedykolwiek miała, SERCE Z PIERNIKA..
PIĘKNA OPOWIEŚĆ “NOC Z DUCHEM”
Dodatkowe nakrycie, które dzisiaj stawiamy dla niespodziewanego gościa lub samotnego biedaka, było kiedyś przeznaczone dla zmarłych. Zostawiano także otwarte okno i uchylone drzwi, aby ci, którzy odeszli już na tamten świat, mogli w ten wieczór wrócić do domu i zasiąść z żywymi do stołu. W piecu płonął ogień, bo dusze musiały się ogrzać, a rozesłana na podłodze słoma służyła jako miejsce odpoczynku dla zmęczonych podróżą z tamtego świata. Warto się z nimi spotkać, o czym przekonał się
żebrak, którego noc wigilijna zastała w Świebodowie koło Milicza.
Dawno temu znajdowały się tu ruiny zamku, w których straszył duch właściciela. Ludzie je zwykle omijali, więc żebrak urządził sobie na dawnym dziedzińcu legowisko. Wyczerpany ułożył się na stercie
szmat i już miał zapaść w sen, gdy nagle na ścianie ujrzał wielki cień ludzkiej dłoni. Po chwili przy jego legowisku pojawiła się postać w cienkiej, białej szacie. Drżała z zimna i prosiła: - Ulituj się nade mną!
Ulitował się żebrak i rzucił widmowej postaci swoją postrzępioną opończę. Otuliła się nią i szepnęła: - Twoja dobroć i litość zbawiły mnie…
Myślał żebrak, że mu się to wszystko przyśniło, ale gdy rano zaświeciło słońce, ujrzał przy swoim tobołku szkatułkę pełną złotych monet. Resztę życia spędził w dostatku.
Uwierz w magię świąt
Świąteczna opowieść
Autor: Viola | Piękne świąteczne opowieści
czwartek kwietnia 3,2008
ŚWIĄTECZNA OPOWIEŚĆ
Maciek obudził się bardzo zadowolony. - Nareszcie! - pomyślał i pobiegł
do sypialni rodziców. - Wstawajcie! Trzeba ubierać choinkę!
To, co zaczęło się w domu, przypominało jazdę na karuzeli. Wszyscy
krzątali się w pośpiechu. Tata przede wszystkim zajął się choinką.
Mama z babcią, która specjalnie do nich dzisiaj przyjechała,
pracowały w kuchni. Mała Anula plątała się pod nogami, a Maciek
próbował wszystkim pomagać. - Kiedy będą prezenty? - zanudzał w
między czasie. - Wyglądaj przez okno. Gdy zobaczysz pierwszą
gwiazdkę, rozpoczniemy wigilię - mama próbowała znaleźć chłopcu
jakieś zajęcie. Dom powoli napełniał się świątecznymi zapachami.
W pokoju królował zapach świerku. Choinka była przepiękna. Wisiały
na niej łańcuchy i zabawki, które Maciek zrobił razem z mamą. A
na samym czubku drzewka tata zawiesił złotą gwiazdę. Zauroczony
chłopiec przypatrywał się jej w skupieniu.
- Ojej, muszę zobaczyć, czy nie ma gwiazdki na niebie - przypomniał
sobie. Wyjrzał przez okno i zobaczył to, na co tak długo czekał.
Za oknem wyraźnie błyszczała malutka gwiazdka.
- Jest!!! - krzyknął Maciek. Wszyscy odświętnie ubrani usiedli
przy stole, … a w zasadzie prawie wszyscy. Maciek siedział
przy choince. - Mamo, tam są jakieś paczki - chłopiec nie
mógł oderwać wzroku od kolorowych pakunków. Nawet nie zauważył,
kiedy znalazły się pod choinką. - Widzimy - wesoło powiedział tata. - Ale
teraz chodź do stołu. Mam coś ważnego do przeczytania o Bożym
Narodzeniu. Maciek niechętnie usiadł na krześle. Tata wziął do ręki
Pismo św. i przeczytał z niego fragment. Jaki? Maciek nie miał pojęcia.
Cały czas myślał o prezentach. Potem wszyscy dzielili się opłatkiem i
składali sobie życzenia. A potem jeszcze musiał zjeść barszcz i pierogi.
W końcu tata pozwolił mu rozpakować kolorowe paczuszki.
- Zobaczcie, co dostałem - szalał Maciek. - Samochód na pilota! Super!
Oprócz samochodu chłopiec dostał książkę, klocki i małego aniołka.
Ale inne prezenty zupełnie go nie interesowały.
- W nocy mama i ja pójdziemy do kościoła. Babcia z wami zostanie
- powiedział tata pod koniec kolacji, ale Maciek go nie słuchał. Jak
mógł słuchać? Interesował go jedynie nowy samochód. Przez resztę
wieczoru bawił się tylko nim. Wziął go nawet do łóżka.
W środku nocy Maciek obudził się niespodziewanie. Coś mu się
przyśniło, ale nie wiedział co. Wziął samochód pod pachę i
poszedł do sypialni rodziców. Wskoczył do łóżka, żeby przytulić się
do mamy, ale … mamy w łóżku nie było. Ani taty. Przestraszony
pobiegł do dużego pokoju, ale tam też nikogo nie było. Ani w kuchni!
W pokoju Anuli spała co prawda babcia, ale Maciek zapomniał
o tym. Zapomniał też, co mówił tata podczas kolacji; … że w nocy
pójdą do kościoła. Maciek usiadł pod choinką. Było mu smutno i
już, już miał się rozpłakać, gdy …
- Nie płacz - powiedział mały aniołek.
- A, a… ty skąd się tutaj wziąłeś? - spytał zaskoczony chłopiec.
- Jak to skąd? Dostałeś mnie w prezencie - aniołek był niezadowolony.
Trudno mu się dziwić. Nikt nie lubi być niezauważony.
- Gdzie są moi rodzice? - Maciek próbował zmienić temat. Głupio
mu było, że nie rozpoznał aniołka.
- Ubieraj się szybko, to zaprowadzę cię do nich.
Chłopiec w pośpiechu założył ubranie, a potem otworzył drzwi i
wybiegł na klatkę. Chciał znaleźć przycisk windy, ale
nie było ściany. Poza tym było bardzo zimno. No i
(to było chyba najgorsze) poczuł, że jego nogi grzęzną w śniegu.
- Co jest? - zawołał zdenerwowany Maciek. - Gdzie jest ten anioł?
Ale aniołka nie było.
Chłopiec zobaczył w dali malutkie światełko. Odważnie pobiegł
przed siebie. Nie było łatwo. Nogi zapadały mu się w śniegu.
Biegł, biegł, a światełko było coraz wyraźniejsze. Gdy Maciek był już
blisko niego, rozpoznał, że to świeci gwiazda.
- Zupełnie taka sama, jak na naszej choince - uradował się.
Koło niego pojawili się jacyś ludzie.
- Ty też widziałeś anioła? - zapytał Maćka dziwnie ubrany chłopczyk.
- Tak. Właśnie go szukam.
- Po co go szukasz? On nie jest najważniejszy - oddalając się
powiedział nieznajomy.
Maciek szybko poszedł za nim. Gwiazda świeciła jasno, a jej ogon
wyraźnie wskazywał na drewnianą szopę. Drzwi szopy były otwarte. Maciek przecisnął się przez stadko owiec. W środku było trochę ludzi
i zwierząt. Wszyscy patrzeli na małe dziecko, które spokojnie spało w żłóbku.
- Podejdź tutaj - cichutko powiedział pan, siedzący najbliżej dziecka.
- To jest Jezus. Urodził się dzisiaj.
Maciek uważnie przyjrzał się chłopczykowi. - Strasznie mały - pomyślał.
Św. Józef (bo to on właśnie zaczepił chłopca) uśmiechnął się. - Na razie
jest mały. Ale urośnie. Jeszcze poznasz, że to On jest twoim najlepszym przyjacielem. - Tata coś mówił, że jest Boże Narodzenie - cicho
zastanawiał się Maciek. - Narodzenie - porodzenie - mamrotał
zmęczony. Młoda pani, która siedziała z drugiej strony żłóbka czule
spojrzała na Maćka. To była Maryja, mama Jezusa. Wesoło mrugnęła
do mamy chłopca, która właśnie podchodziła do syna.
- Mamo - wyszeptał Maciek. - Już wiem, co jest
najważniejsze w te święta.
A TY WIESZ?
PREZENT CUKIERNIKA
Pewien cukiernik chciał zrobić cukierek, który byłby
świadectwem tego co jest najważniejsze w Świętach Bożego
Narodzenia - świadectwo o Jezusie Chrystusie, który przyszedł
na świat w czasie Bożego Narodzenia i nadal jest obecny
pośród nas i ma moc działać w nas. Zrobił Bożonarodzeniową
laskę. Kiedy tworzył swoje słodkie dzieło chciał, żeby
każda jego cecha miała symbol związany z osobą Jezusa.
Zaczął od twardego, białego-czerwonego kawałka cukierka.
Twardy, bo Jezus jest stały jak skała, na której możemy
się oprzeć w życiu. Biały, ponieważ Jezus przyszedł na
świat bez grzechu i nigdy nie zgrzeszył. Czerwone paski
są symbolem krwi Chrystusa przelanej na krzyżu za grzechy
ludzi, byśmy mieli życie wieczne. Potem cukiernik
ukształtował słodką masę w kształt litery J jak Jezus,
który przyszedł na świat jako zbawiciel, a kiedy literę
obrócimy do góry nogami to wtedy otrzymamy laskę
pasterza - Dobrego Pasterza (Jezusa), który przyszedł
na ziemię do ludzi, którzy są zgubieni jak owce i
Jezus pragnie ich poprowadzić do Boga. Niestety cukierek
jest znany głównie jako słodka Bożonarodzeniowa dekoracja,
ale znaczenie laski Bożonarodzeniowej jest wciąż to
samo dla tych, którzy mają uszy, aby słyszeć i oczy,
aby widzieć, że została ona zrobiona, aby symbolizować
wielką Bożą miłość do ludzi poprzez przyjście Syna
Bożego na świat około 2000 lat temu w czasie
Bożego Narodzenia.
Uwierz w magię świąt
Dziewczynka z zapałkami
Autor: Viola | Piękne świąteczne opowieści
wtorek kwietnia 1,2008
DZIEWCZYNKA Z ZAPAŁKAMI
Było bardzo zimno; śnieg padał i zaczynało się już ściemniać; był ostatni dzień
w roku, wigilia Nowego Roku. W tym chłodzie i w tej ciemności szła ulicami
biedna dziewczynka z gołą głową i boso; miała wprawdzie trzewiki na nogach, kiedy wychodziła z domu, ale co to znaczyło! To były bardzo duże trzewiki,
nawet jej matka ostatnio je wkładała, tak były duże, i mała zgubiła je zaraz, przebiegając ulicę, którą pędem przejeżdżały dwa wozy; jednego trzewika nie mogła wcale znaleźć, a z drugim uciekł jakiś urwis; wołał, że przyda mu się
on na kołyskę, kiedy już będzie miał dziecko. Szła więc dziewczynka boso,
stąpała nóżkami, które poczerwieniały i zsiniały z zimna; w starym fartuchu
niosła zawiniętą całą masę zapałek, a jedną wiązkę trzymała w ręku; przez
cały dzień nie sprzedała ani jednej; nikt jej nie dał przez cały dzień ani grosika; szła taka głodna i zmarznięta i wyglądała taka smutna, biedactwo! Płatki śniegu padały jej na długie, jasne włosy, które tak pięknie zwijały się na karku, ale
ona nie myślała wcale o tej ozdobie. Ze wszystkich okien naokoło połyskiwały światła i tak miło pachniało na ulicy pieczonymi gęśmi. “To przecież jest wigilia Nowego Roku” - pomyślała dziewczynka. W kącie między dwoma domami, z których jeden bardziej wysuwał się na ulicę, usiadła i skurczyła się cała; małe nożyny podciągnęła pod siebie, ale marzła coraz bardziej, a w domu nie mogła
się pokazać, bo przecież nie sprzedała ani jednej zapałki, nie dostała ani grosza, ojciec by ją zabił, a w domu było tak samo zimno, mieszkali na strychu pod samym dachem i wiatr hulał po izbie, chociaż największe szpary w dachu
zatkane były słomą i gałganami. Jej małe ręce prawie całkiem zamarzły z tego
chłodu. Ach, jedna mała zapałka, jakby to dobrze było! Żeby tak wyciągnąć
jedną zapałkę z wiązki, potrzeć ją o ścianę i tylko ogrzać paluszki! Wyciągnęła jedną i “trzask”, jak się iskrzy, jak płonie! mały ciepły, jasny płomyczek, niby mała świeczka otoczona dłońmi! Dziwna to była świeca; dziewczynce zdawało się, że siedzi przed wielkim, żelaznym piecem o mosiężnych drzwiczkach i ozdobach; ogień palił się w nim tak łaskawie i grzał tak przyjemnie; ach, jakież to było rozkoszne! Dziewczynka wyciągnęła przed siebie nóżki, aby je rozgrzać - a tu płomień zgasł. Piec znikł - a ona siedziała z niedopałkiem siarnika w dłoni.
Zapaliła nowy, palił się i błyszczał, a gdzie cień padł na ścianę, stała
się ona przejrzysta jak muślin; ujrzała wnętrze pokoju, gdzie stał stół
przykryty białym, błyszczącym obrusem, nakryty piękną porcelaną, a na
półmisku smacznie dymiła pieczona gęś, nadziana śliwkami i jabłkami; a
co jeszcze było wspanialsze, gęś zeskoczyła z półmiska i zaczęła się
czołgać po podłodze, z widelcem i nożem wbitym w grzbiet; doczołgała się
aż do biednej dziewczynki; aż tu nagle zgasła zapałka i widać tylko było
nieprzejrzystą, zimną ścianę. Zapaliła nowy siarnik. I oto siedziała pod najpiękniejszą choinką; była ona jeszcze wspanialsza i piękniej ubrana niż
choinka u bogatego kupca, którą ujrzała przez szklane drzwi podczas ostatnich świąt; tysiące świeczek płonęło na zielonych gałęziach, a kolorowe obrazki,
takie, jakie zdobiły okna sklepów, spoglądały ku niej. Dziewczynka wyciągnęła
do nich obie rączki - ale tu zgasła zapałka; mnóstwo światełek choinki wznosiło
się ku górze, coraz wyżej i wyżej, i oto ujrzała ona, że były to tylko jasne
gwiazdy, a jedna z nich spadła właśnie i zakreśliła na niebie długi, błyszczący
ślad. - Ktoś umarł! - powiedziała malutka, gdyż jej stara babka, która
jedyna okazywała jej serce, ale już umarła, powiadała zawsze, że kiedy
gwiazdka spada, dusza ludzka wstępuje do Boga. Dziewczynka znowu potarła siarnikiem o ścianę, zajaśniało dookoła i w tym blasku stanęła przed nią stara babunia, taka łagodna, taka jasna, taka błyszcząca i taka kochana. - Babuniu! - zawołała dziewczynka - o, zabierz mnie z sobą! Kiedy zapałka zgaśnie, znikniesz jak ciepły piec, jak gąska pieczona i jak wspaniała olbrzymia choinka! - i szybko potarła wszystkie zapałki, jakie zostały w wiązce, chciała jak najdłużej zatrzymać przy sobie babkę, i zapałki zabłysły takim blaskiem, iż stało się jaśniej niż za dnia. Babunia nigdy przedtem nie była taka piękna i taka wielka; chwyciła
dziewczynkę w ramiona i poleciały w blasku i w radości wysoko, wysoko; a
tam już nie było ani chłodu, ani głodu, ani strachu - bowiem były u Boga. A kiedy nastał zimny ranek, w kąciku przy domu siedziała dziewczynka z czerwonymi policzkami, z uśmiechem na twarzy - nieżywa: zamarzła na śmierć ostatniego wieczora minionego roku. Ranek noworoczny oświetlił małego trupka
trzymającego w ręku zapałki, z których garść była spalona. Chciała się ogrzać, powiadano; ale nikt nie miał pojęcia o tym, jak piękne rzeczy widziała dziewczynka i w jakim blasku wstąpiła ona razem ze starą babką w
szczęśliwość Nowego Roku.
H.Ch. Andersen
SKĄD SIĘ WZIĘŁA GWIAZDA BETLEJEMSKA? - OPOWIADANIE
W Meksyku jest zwyczaj, że w wigilię Bożego Narodzenia każdy przynosi Dzieciątku podarunek. Tak, jak przed dwoma tysiącami lat uczynili pasterze przychodząc do betlejemskiej stajenki. Prezenty są bardzo różne, zależnie od zamożności ludzi. A ponieważ większość Meksykańczyków jest uboga, więc i podarki są skromne. Czasem jest to kilka jajek, kura, kawa, czy garść prosa. Tym, którym lepiej się powodzi przynoszą poncha - peleryny noszone przez miejscowych lub pieniądze. Później te dary otrzymują najbiedniejsi, wdowy sieroty i bezrobotni. Dzięki temu wielu biedaków może radośniej przeżywać święta.
Sześcioletni Pedro pochodził z ubogiej rodziny, mieszkającej na przedmieściach Veracruz. Sytuacja pogorszyła się jeszcze bardziej, gdy ojciec chłopca stracił pracę. Bywało tak, że dzieci głodne kładły się spać. Od czasu do czasu tata znajdował dorywczą pracę przy rozładunku statków, ale to nie wystarczało na utrzymanie rodziny. Tuz przed świętami, Ania, roczna siostrzyczka Pedra zachorowała i trzeba było wezwać lekarza. Przez to skończyły się zaoszczędzone na święta pieniądze, bo lekarstwa były bardzo drogie.
- Co ja w tym roku dam Dzieciątku - martwił się chłopiec. - Maria plecie z kolorowych nitek serwetkę, a ja niewiele jeszcze potrafię.
- Nie martw się synku, podarujesz Dzieciątku modlitwę, na pewno bardzo się ucieszy, to przecież największy dar - pocieszała go mama.
- Ale tego nie widać. Dzieci pomyślą sobie, że nic nie przyniosłem.
- To nic, że inni tego nie zobaczą, najważniejsze, że Dzieciątko usłyszy twoją modlitwę i pobłogosławi ci.
- To dobrze. Umiem już “Ojcze nasz” i “Zdrowaś Maryjo”. Poproszę Marię, to nauczy mnie jakiejś specjalnej modlitwy - uradowało się dziecko.
- Możesz pomodlić się własnymi słowami - tłumaczyła mama.
Nadeszła wigilia. Cała rodzina wybrała się do kościoła na pasterkę. Kościół był pełen ludzi, tak, że wiele osób stało na zewnątrz i Petro też. Przez okno dojrzał żłóbek i Dzieciątko okryte kolorowym ponchem. Po mszy św. ludzie składali dary. Pedro wciąż klęczał na zewnątrz. Odmówił już wszystkie znane modlitwy.
- Nie umiem już nic na pamięć - powiedział w pewnej chwili - ale chcę Ci powiedzieć Dzieciątko, że bardzo Cię kocham. Nic nie przyniosłem Ci na urodziny, bo u nas bieda. Ofiaruję Ci modlitwę. Mamusia powiedziała, że będziesz bardzo ucieszony.
Wtem zobaczył, że w miejscu gdzie klęczał leży niezwykle przepiękny kwiat. Takiego nigdy nie widział. Wziął go w ręce i zaniósł Dzieciątku. Spełniło się jego największe marzenie - podarował Panu Jezusowi aż dwa upominki, ten niewidzialny czyli modlitwę i kwiat. Nazwano go potem gwiazdą betlejemską, ponieważ jego korona przypomina ramiona gwiazdy. Wiele lat później amerykański ambasador w Meksyku o nazwisku Ponisett zawiózł krzew tego kwiatu do Stanów Zjednoczonych. Nazwano go tam ponisettią.
autor nieznany