Meyer Kai Siedem pieczęci 03 Tajemnicze katakumby


Kai Meyer

Tajemnicze katakumby

trzeci tom serii Siedem Pieczęci

przełożył z języka niemieckiego Roman Niedballa

    

 

    Chryzek przestraszył się własnego głosu. Ściany klasztornych piwnic dudniły głębokim echem. Wydawało się, że głos dochodzi z bezgranicznej głębi.

    - Brzmi jakoś dziwnie - stwierdziła Kira. - Prawie tak jakby ta piwnica była o wiele większa niż w rzeczywistości.

    - Jednak echo nie mówi po włosku - powiedział rozgniewany Nils.

    Jego siostra Liza wydęła usta. - Powiedz po prostu, że nadal jesteś wstawiony.

    - Ty nie musiałaś wypić tego, co przyniosła mi kelnerka - mruknął Nils.

    - Nikt ci nie kazał tego zamawiać.

    - A skąd miałem wiedzieć, że…

    - Hej, spokój teraz! - syknęła Kira. - Jeśli będziecie się tak zachowywać, to ojciec gotów nas wszystkich stąd wyrzucić.

    Nils powoli przesunął rękę po mokrej, kamiennej ścianie piwnicy. - Byłaby to niepowetowana strata.

    - No to wyjdź na górę - zaproponował Chryzek.

    - Albo bądź w końcu cicho - podsumowała sprzeczkę Kira.

    Nils wciąż był nadąsany. Liza miała rację: ciągle jeszcze nie doszedł do siebie po tym, co wydarzyło się dzisiejszego ranka. Odkąd przebywali w Toskanii we Włoszech, ciągle przydarzały mu się jakieś nieprzyjemności. Prawdopodobnie był jedynym z czwórki przyjaciół, który nie mógł pełną piersią rozkoszować się urokami tego pięknego kraju. Choć musiał po cichu przyznać sam przed sobą, że te wakacje były o wiele przyjemniejsze niż siedzenie w domu, w Giebelstein.

    Dziś rano w wiosce Saturnia Nils jako jedyny zamówił do śniadania kawę.

    Pozostali pili gorącą czekoladę lub sok, jednak on się uparł. (Kira była przekonana, że kawa mu w ogóle nie smakuje i że po prostu chciał zrobić wrażenie na ślicznej kelnerce. „Kawa? Jak dorosły!". Rzecz jasna, młodziutka Włoszka nie powiedziała tego, na co Nils niewątpliwie bardzo liczył).

    Jednak zamiast filiżanki ze zwykłą kawą, jaką znał z domu, kelnerka przyniosła mu coś, co było tak czarne i gorzkie, że zrobiło mu się niedobrze. Skąd miał wiedzieć, że Włosi pod pojęciem kawy rozumieją coś, co w domu, w Niemczech, nazywa się „espresso"? Aby nie wyjść na durnia, duszkiem wypił dziwny płyn i zaraz rozbolał go brzuch. Miał mdłości i wzdęcia. Te ostatnie nasiliły się jeszcze od ich powrotu do ruin klasztoru i dawały się we znaki nie tylko Nilsowi, ale i pozostałym. - Śmierdzi tu - stwierdził Chryzek, kręcąc nosem.

    Liza zachichotała.

    - Tym razem to nie ja - zdenerwował się Nils.

    - Jasne, że nie ty - odparł Chryzek.

    Rzeczywiście: z wąskiego piwnicznego korytarza dobiegał straszliwy smród.

    Przyjaciele siedzieli na ostatnim stopniu schodów, które za ich plecami wiodły w górę, na zewnątrz. Przed nimi był ciemny korytarz, na końcu którego niespokojnie migotało światło latarki. Należała ona do ojca Kiry, profesora Rabensona.

    Kira zmarszczyła brwi. - Myślę, że Nils ma rację. Ten smród dochodzi stamtąd.

    Im głębiej pod sklepienie piwniczne, tym bardziej był wyczuwalny.

    Chryzek wyszczerzył zęby w uśmiechu: - Widocznie ojciec też napił się tego, co Nils.

    Liza dała mu kuksańca. Oboje wiedzieli, że Kira nie lubi, gdy ktoś próbuje żartować z jej ojca. A przecież profesor był idealnym obiektem przyjacielskich żartów dzieci: otyły, trochę roztrzepany i nadzwyczaj dobroduszny.

    Gdyby oceniać profesora Rabensona jedynie na podstawie wyglądu, trudno byłoby uwierzyć, że jest on autorem kilkunastu bestsellerów na temat fantastycznych fenomenów, zaginionych kultur i nieznanych tajemnych nauk. Wynikało to między innymi stąd, że zdjęcie autora na okładkach książek pochodziło sprzed co najmniej dwudziestu lat. Była to maleńka słabość, na którą profesor sobie pozwalał. Wtedy był jeszcze przystojny i szczupły.

    - Teraz też czuję - powiedział szybko Nils i złapał się za nos.

    Chryzek popatrzył na niego nieufnie, w końcu jednak przyznał: - Śmierdzi siarką.

    Liza jęknęła: - Muszę wyjść na świeże powietrze…

    Nagle wszyscy wstali, chcąc iść na górę. Jednak powstrzymał ich głos profesora dobiegający z czeluści piwnicy: - Hej, chodźcie tutaj i obejrzyjcie to sobie!

    Dzieci wymieniły nieszczęśliwe spojrzenia.

    - Czas na lekcję historii - westchnął Chryzek.

    - Historia już od dawna mi śmierdzi - powiedział Nils. - To tutaj jest jednoznacznym dowodem!

    Rzeczywiście, w miarę jak zagłębiali się w korytarz, zapach siarki był coraz bardziej intensywny. Chryzek nie miał już wątpliwości, że Nils jest niewinny - takich wzdęć nie zniósłby żaden ludzki organizm, nawet Nil-sa po spożyciu porannej kawy.

    Korytarz kończył się małą, nisko sklepioną piwnicą. Przy południowej ścianie walały się pozostałości beczek po winie. Coś podejrzanie szeleściło. Widocznie szczury zbudowały tam swoje gniazda.

    Podłogę pokrywała wspaniała mozaika, która pasowała raczej do antycznej świątyni niż do klasztornej piwnicy na wino. Był to spleciony wzór, na który składały się miliony maleńkich kamiennych odłamków. W czasie swoich wieloletnich badań profesor nigdy dotąd nie natknął się na coś podobnego. Jednak mozaika była tylko jednym z powodów, które przywiodły go do opuszczonego opactwa Cosimo.

    - Popatrzcie na to! - powiedział, nie spuszczając wzroku z podłogi. Przykucnął i odwrócił się do dzieci szerokimi plecami. Promień światła latarki krążył między mozaiką a jego stopami.

    Kira, Liza, Nils i Chryzek podeszli do profesora.

    - Czyż to nie wspaniałe? - zapytał. Wyczuwało się, że jest podekscytowany.

    Zdawało się, że najchętniej by podskoczył i odtańczył taniec radości.

    Dzieci ze zdumieniem patrzyły na siebie.

    - Tato - powiedziała w końcu Kira - czy zdradzisz nam, o czym myślisz?.

    Profesor energicznie zastukał w posadzkę. - O tym, naturalnie!

    Wzór mozaiki wydawał się szczególnie skomplikowany, jednak była to jedyna rzecz, jaka przyszła Kirze do głowy.

    Ku jej zdumieniu Liza zagwizdała przeciągle przez zęby. - Czy to jest to, o czym myślę?

    Profesor Rabenson popatrzył w górę błyszczącymi oczyma.

    - Fantastyczne, prawda?

    Podczas gdy przyjaciele bezradnie patrzyli na siebie, Liza uklękła obok profesora. Wskazała na wzór mozaiki.

    - Czy coś by się stało, gdybyście nam powiedzieli o tym choć parę słów? - rzuciła Kira niecierpliwie.

    - Czy nie moglibyśmy się jakoś wydostać z tego smrodu? - wysapał Chryzek.

    - Smrodu? - spytał zirytowany profesor. Z wrażenia w ogóle nie czuł wstrętnego zapachu siarki.

    Liza wciąż wpatrywała się we wzór posadzki.

    - To jest mapa - powiedziała. - Nie zauważyliście tego?

    W ostatnich dniach była kilka razy z profesorem sama w podziemiach. Podczas gdy pozostali wałęsali się wśród ruin, oni wytrwale poszukiwali zagadek, które należałoby rozwiązać. Zagadki były od niedawna wielką namiętnością Lizy.

    Nie zawsze tak było. Dopiero gdy wraz z Kirą, Nilsem i Chryzkiem została naznaczona Siedmioma Pieczęciami - magicznymi znakami, które zostały w cudowny sposób wypalone na ich przedramionach - poczuła zapał do rozwiązywania skomplikowanych tajemnic, prastarych kodów literowych i antycznych rebusów.

    - Mapa? - spytał zdumiony Nils.

    - Nic tu nie widzę - dodał Chryzek.

    - Liza ma rację - profesor Rabenson wstał i odwrócił się do dzieci. Światło latarki padło w dół, obok jego krągłej sylwetki. Ponieważ był zupełnie łysy, prawie zawsze nosił miękki kapelusz - ten sam, w którym był na zdjęciach na okładkach swych książek. Towarzyszył mu dotąd we wszystkich podróżach, na długo przed tym, nim Indiana Jones uczynił z takiego nakrycia głowy niezbędny rekwizyt wszystkich filmów przygodowych.

    Profesor nosił potężną brodę i coś w rodzaju ubrania tropikalnego, które nie bardzo pasowało do włoskiego klimatu. W lewym uchu miał złoty kolczyk; ponoć podarowali mu go przed laty piraci na Morzu Południowochiń-skim.

    - To jest mapa - powtórzył raz jeszcze.

    - Mapa czego? - spytała Kira.

    - Posadzki tej piwnicy. Cały wzór jest w tym miejscu przedstawiony w małej skali. Wygląda tak, jakby był jeszcze jednym składnikiem całości, ale tak nie jest. Tu są te same zakrętasy i pętelki, tylko pomniejszone.

    - No i? - spytał Nils. Profesor zmarszczył brwi i posłał mu spojrzenie pełne dezaprobaty.

    - Popatrz uważnie, mój przyjacielu. Wtedy zauważysz.

    Nils z westchnieniem zbliżył się do profesora i pochylił nad posadzką. Ponieważ gołym okiem nie mógł niczego zauważyć, powiódł ostrożnie palcem po kamieniach tworzących mozaikę.

    - Tu jest jakieś zagłębienie - powiedział w końcu i wskazał jasny kamyk, który tkwił jakieś dwa centymetry głębiej w podłodze.

    - Bardzo dobrze - pochwalił go profesor. - To jest zaznaczenie.

    - Plan sytuacyjny? - spytał Chryzek.

    - Droga do skarbu? - wtrącił podniecony Nils.

    Kira westchnęła głęboko: - Powinniśmy odnaleźć to samo miejsce na całej posadzce.

    Tylko Liza zachowała spokój: - Ten klasztor jest bardzo stary. Być może to tylko przypadek, może posadzka się w tym miejscu po prostu zapadła?

    - Dokładnie pod tym pojedynczym kamieniem? - rzucił profesor. - On ma najwyżej dwa na dwa centymetry wielkości. Wokół wszystko jest równe. Nie, Lizo, to znak.

    I już nawet wiem, czego. Dzieci gapiły się na niego w osłupieniu.

    - Czy już to sprawdziłeś? - spytała Kira z błyskiem w oku.

    Ojciec kiwnął głową. - Chodźcie, pokażę wam.

    Poprowadził ich w poprzek piwnicy i w końcu zatrzymał się w miejscu, gdzie dwa spiralne wzory splatały się ze sobą, dokładnie tak jak na pomniejszeniu.

    Pochylił się. Jego dłonie ślizgały się po dwóch zagłębieniach.

    - Czy to są uchwyty? - spytał zaciekawiony Nils.

    Ojciec Kiry skinął głową: -Jest ich tu więcej. Tutaj… i tutaj! Jeśli mi pomożecie, być może uda się…

    - Otworzyć klapę! - wpadł mu w słowo rozgorączkowany Chryzek.

    - Tak, coś w tym rodzaju - potwierdził profesor. - Wydaje mi się, że pod tą częścią mozaiki leży luźna płyta. Może uda się wspólnymi siłami ją podnieść?

    Liza pocierała w zamyśleniu podbródek. - Co może być pod spodem? Grób?

    - Możliwe - odrzekł profesor. - Być może grobowiec jakiegoś etruskiego księcia.

    - Ale przecież Etruskowie żyli tutaj przed dwoma tysiącami lat! - rzuciła Kira.

    - Dlaczego jeden z nich miałby być pochowany akurat tutaj, w klasztorze, który został zbudowany dużo później? To przecież nie ma sensu.

    Ojciec potrząsnął głową. - Cała Toskania jest nasycona pozostałościami kultury etruskiej. Wszędzie można spotkać skalne groby, prastare miejsca kultu i inne relikty. Dlaczego więc nie tu? Być może mnisi zbudowali swój klasztor w miejscu, gdzie Etruskowie uprawiali kult religijny. To jest zjawisko spotykane na całym świecie, także w Niemczech. Kościoły, które stoją na przykład w miejscu świątyń celtyckich. Katedry na pozostałościach zaginionych cywilizacji…To nic szczególnego.

    Kira wzruszyła ramionami. W dalszym ciągu nie była przekonana.

    Chryzek i Nils przykucnęli obok profesora.

    Nils poczuł pod palcami wąską szczelinę. - Czy próbował pan już sam to zrobić? - spytał profesora.

    - Tak, niedawno. Ale brakło mi sił.

    Chryzek pochylił się nad szczeliną, wciągnął powietrze i cofnął się ze wstrętem.

    - Tfu! A więc to stamtąd dochodzi ten smród!

    - Rzeczywiście. Dotąd tego nie czułem - przyznał profesor.

    Kira przewróciła oczami.

    - A więc co teraz? Podniesiemy tę klapę czy nie? - dopytywał się Nils.

    - Oczywiście. - Profesor policzył do trzech, a potem razem odsunęli płytę na bok.

    Dziewczęta odskoczyły przerażone, gdy buchnął na nie nieznośny fetor.

    - Tfu!

    Także profesor i chłopcy wykrzywili twarze, "walcząc ze wstrętem, upuścili na ziemię kamienną płytę.

    W posadzce powstał otwór wielkości dwa na dwa metry. Smród był nie do zniesienia.

    Wszyscy odwrócili się i stękając zakryli nosy.

    Odór siarki był tak obrzydliwy, że Kira nie była w stanie zajrzeć do powstałej dziury. Poczuła jak śniadanie podchodzi jej do gardła. Mimo to zauważyła, że w otworze panuje absolutna czerń. To, co było na dole, skrywały zupełne ciemności.

    Profesor Rabenson nerwowo poruszał latarką. - Szybko, wynośmy się stąd! - za20 wołał. - Nie chcę się tłumaczyć waszym rodzicom, że z objawami zatrucia leżycie w jakimś włoskim szpitalu.

    Często zdarzało mu się zapomnieć, że sam jest ojcem Kiry. Spotykał się z córką tylko kilka razy w roku, zawsze w czasie ferii szkolnych, kiedy przybywał do Giebelstein, aby zabrać ją i jej przyjaciół w jedną ze swoich podróży. Pozostały czas Kira spędzała u swojej ciotki Kasandry. W tym czasie ojciec jeździł po świecie i gromadził w najodleglejszych zakątkach materiały do książek.

    Dzieci z zakrytymi twarzami rzuciły się biegiem za profesorem. On sam światłem latarki wskazywał im wyjście. Chciał, aby jak najszybciej opuściły piwnicę i poprowadził je przez ganek w stronę schodów.

    Jedno za drugim wychodzili na zewnątrz, by w końcu znaleźć się w starej kaplicy.

    Znajdowała się ona w centralnym punkcie klasztoru. Dach i ściany były zachowane, ale w oknach nie było szyb. Znikło również całe wyposażenie, włącznie z ołtarzem. Spomiędzy płyt pokrywających podłogę wyrastały chwasty, a na murach wił się bluszcz. Światło wpadało do środka przez ramy okienne i otwór, gdzie kiedyś były drzwi.

    Potykając się, dotarli kilka metrów dalej i zatrzymali się zdyszani.

    - Dobry Boże - stęknął profesor Raben-son. - Co to, u diabła, było?

    - To ty jesteś fachowcem. - Kira miała uczucie, że jej usta przepełnia smród wydobywający się spod ziemi.

    - Zgnilizna? - spytał Chryzek. Profesor potrząsnął głową. - Nie, to coś innego.

    Nils otarł pot z czoła. - Być może żyła siarki. Jakiś gaz.

    Ojciec Kiry chrząknął, raz jeszcze spojrzał na schody prowadzące do piwnicy i powiedział: - Chodźcie, pojedziemy do wsi. Po tych okropnościach przyszedł czas na gelato. A może ochota na lody też wam przeszła?.

    Dzieci energicznie potrząsnęły głowami. Nils i Chryzek wyszczerzyli zęby w uśmiechu.

    Tylko Kira pozostała sceptyczna. - Chcesz tę dziurę zostawić otwartą?

    - Nikt nie wpadnie do środka. Poza nami i panią doktor Richardson nie ma tu nikogo. Ona jest dziś przez cały dzień w parku. Myślę, że gdzieś w okolicy płotu elektrycznego.

    Doktor Sara Richardson była naukowcem z Filadelfii. Podobnie jak ojciec Kiry otrzy22 mała specjalne zezwolenie na prowadzenie badań na terenie San Cosimo. Miała mniej więcej tyle lat co profesor i robiła do niego słodkie oczy, co dzieci zauważyły już pierwszego dnia. Jedynie profesor Rabenson zdawał się nie zwracać uwagi na zabiegi Amerykanki. Był zajęty wyłącznie pracą.

    Rzeczywiście w jego życiu nie było miejsca dla innych ludzi. Kira często to odczuwała, szczególnie wtedy, gdy odwoływał zapowiedziane w Giebelstein wizyty.

    Był dla niej raczej dobrym przyjacielem, z którym się od czasu do czasu spotykała, niż prawdziwym ojcem. Ciotka Kasandra przez wiele lat zastępowała jej oboje rodziców i wszyscy uważali, że jest to najlepsze rozwiązanie. Tak, ciotka Kasandra była najlepsza.

    Dzieci i profesor wyruszyli w drogę. Kaplica znajdowała się w zdziczałej gęstwinie, która pokrywała miejsce, gdzie niegdyś znajdował się dziedziniec klasztoru. Wszędzie wokoło stały ruiny murów, zadziwiająco dobrze zachowanych.

    Prawie wszystkie budynki były nienaruszone, poza brakującymi szybami w oknach i pustymi otworami drzwiowymi. Park, który kiedyś ze wszystkich stron otaczał klasztor, zmienił się w bujne chaszcze. Dzikie wino, cyprysy, polne maki i inne rośliny stworzyły coś na kształt gęstej dżungli.

    Tylko wąska ścieżka prowadziła z ruin do bramy w znajdującym się pod napięciem płocie. Miał on chronić teren przed złodziejami i niepożądanymi gośćmi.

    Kiedy profesor zapalał silnik wynajętego jeepa, dzieci wskoczyły do tyłu, pokrzykując i przepychając się wesoło.

    Tylko Kira nie uczestniczyła w zabawie. Ukradkiem spojrzała na swoje przedramię.

    Jednak znak Siedmiu Pieczęci, który poprzez swoje nadnaturalne zdolności ostrzegał przed niebezpieczeństwem, pozostawał niewidoczny.

    Być może jednak Nils miał rację. To była tylko siarka, nic innego.

    Mimo to miała dziwne uczucie, że ów zapach idzie za nimi - jak niewidzialna dłoń, która nigdy nie wypuszcza swoich ofiar.

    Doktor Richardson stała przy bramie i machała do przyjaciół. - Ona zachowuje się tak, jakby żegnała się z nami wszystkimi - powiedział Chryzek, gdy profesor zatrzymał jeepa i czekał, aż brama się otworzy. - A w rzeczywistości patrzy tylko na twojego ojca.

    Na twarzy Kiry pojawił się grymas. - Mój ojciec nie ma pojęcia, jakie są kobiety - powiedziała.

    - Usłyszałem to, młoda damo - rozległo się od strony siedzenia kierowcy.

    Liza zachichotała.

    Kira pokazała ojcu język. - Czy to prawda… że dobra pani Richardson zawzięła się, żeby porozmawiać z tobą o jej badaniach?

    - A kto powiedział, że nie robimy tego już od dłuższego czasu? - rzucił profesor z przepraszającym uśmiechem.

    - Co?!

    - Rozmawiamy o wynikach jej badań - dodał ojciec poważnym tonem. - Jak to jest w zwyczaju między naukowcami.

    - Jak to jest w zwyczaju miedzy naukowcami - przedrzeźniała Kira, jednak tak cicho, że mogli zrozumieć to tylko Liza, Nils i Chryzek.

    - Jeśli on się z nią ożeni - powiedział Nils mrugając okiem - możesz się nazywać Kira Rabenson-Richardson.

    Liza skrzywiła się: - Podwójne nazwiska są niemodne.

    Gdy Kira spojrzała do przodu, zauważyła, że ojciec przygląda się jej w lusterku wstecznym. - Czy takie są objawy dojrzewania płciowego? - zapytał.

    - Zapytaj panią doktor Richardson. Kobiety znają się na tym lepiej.

    - Tak, być może powinienem tak zrobić. I poproszę ją, żeby zaopiekowała się wami przez resztę wakacji.

    Nils w udawanej rozpaczy zmierzwił sobie włosy. - O nie, tylko nie to!

    Popatrzcie tylko na jej ciuchy!

    Gdy jeep z hałasem przejeżdżał przez stalową prowadnicę bramy, przyjaciele w skupieniu przypatrywali się Amerykance. Była ona w sumie bardzo atrakcyjną kobietą przed czterdziestką. Jednak miała szczególne upodobanie do ubrań w kolorze cytrynowym. Teraz miała na sobie żółte szorty i ciasną, żółtą bawełnianą koszulkę. Żółty sweter zawiązała sobie wygodnie na biodrach. Na jej nosie spoczywały masywne okulary.

    - Dlaczego nie kupi sobie szkieł kontaktowych? - spytała Liza, kręcąc nosem.

    Profesor Rabenson podniósł pouczająco palec wskazujący: - Okulary nadają twarzy charakter. Powinnaś to sobie zapamiętać, młoda damo.

    Nacisnął guzik pilota, który spoczywał przed przednią szybą. Brama ze zgrzytem zaczęła się zamykać.

    Doktor Richardson pozostała za nią. Machała im ręką na pożegnanie. W swoim żółtym ubraniu na tle ciemnej zieleni parku wyglądała jak kanarek.

    - Właściwie co ona tutaj bada? - dopytywał się Nils.

    - Przecież już wam to wyjaśniłem - powiedział profesor.

    Nils uśmiechnął się: - Musiałem akurat… no tak, chyba nie uważałem.

    Profesor Rabenson głęboko nabrał powietrza w płuca: - Pisze pracę o rzeźbiarzu Da-miano, który żył tutaj, w tym opactwie, w średniowieczu. Widzieliście przecież te kamienne figury stojące między drzewami, prawda?

    - Te z diabelskimi pyskami? - spytała Liza.

    - To są wy lewki wody. Nazywa się je także gargulcami lub rzygaczami. Damiano był z tego znany. Zrobił ich kilkaset i do dziś można je zobaczyć w każdej większej europejskiej katedrze. W tamtych czasach wszyscy zabiegali o gargulce Damiano. Od zwykłych księży, poprzez kardynałów ze starych światowych metropolii, aż do papieża. Damiano był mnichem, ale jednocześnie jednym z najbogatszych ludzi swoich czasów.

    - Tylko z powodu tych… garguli? - spytał Chryzek.

    - Mówi się gargulców - profesor uśmiechnął się do Chryzka w lusterku wstecznym.

    - Damiano był niedościgłym mistrzem w tej dziedzinie. W tym klasztorze było ich mnóstwo. Były więc wszędzie, na każdym szczycie, każdym murze, przed drzwiami.

    Większość jest rozproszona w muzeach całe28 Profesor Rabenson głęboko nabrał powietrza w płuca: - Pisze pracę o rzeźbiarzu Da-miano, który żył tutaj, w tym opactwie, w średniowieczu. Widzieliście przecież te kamienne figury stojące między drzewami, prawda?

    - Te z diabelskimi pyskami? - spytała Liza.

    - To są wylewki wody. Nazywa się je także gargulcami lub rzygaczami. Damiano był z tego znany. Zrobił ich kilkaset i do dziś można je zobaczyć w każdej większej europejskiej katedrze. W tamtych czasach wszyscy zabiegali o gargulce Damiano.

    Od zwykłych księży, poprzez kardynałów ze starych światowych metropolii, aż do papieża. Damiano był mnichem, ale jednocześnie jednym z najbogatszych ludzi swoich czasów.

    - Tylko z powodu tych… garguli? - spytał Chryzek.

    - Mówi się gargulców - profesor uśmiechnął się do Chryzka w lusterku wstecznym.

    - Damiano był niedościgłym mistrzem w tej dziedzinie. W tym klasztorze było ich mnóstwo. Były więc wszędzie, na każdym szczycie, każdym murze, przed drzwiami.

    Większość jest rozproszona w muzeach całe28 go świata, ale część ciągle jeszcze znajduje się tutaj, w San Cosimo. „Dla mnie one są szkaradne", pomyślała Liza.

    Jej brat potrząsnął głową. - Do licha! One wyglądają lepiej niż niejedno monstrum w horrorze.

    Nils zbierał przerażające maski z lateksu i gumy i twórczość Damiano zachwyciła go od pierwszego dnia. Garbate demony, wychudzone diabły, straszliwe stworzenia różnych wielkości i kształtów. Razem z tymi, które stały w gęstwinie wokół klasztoru, mogły wystarczyć do wyposażenia niezłego „pawilonu strachu" w wesołym miasteczku.

    - Dla ludzi średniowiecza gargulce Damiano były jak żywe - kontynuował profesor.

    - Musicie wiedzieć, że ówcześni ludzie nie byli przyzwyczajeni do takich widoków. Przecież nie mieli filmów ani telewizji. Dzieła Damiano musiały na nich wywierać ogromne wrażenie, szczególnie że były tak realistyczne.

    - Po co to wszystko było? - spytała Kira.

    - One miały odstraszać prawdziwe demony i diabły. Budynki ozdobione figurami Damiano uważano za zabezpieczone od złego.

    „Być może powinniśmy zabrać ze sobą kilka do Giebelstein", pomyślała Kira i dotknęła ręką przedramienia. Ciągle nie było śladu po pieczęci. Nieżyjąca matka Kiry, zagorzała przeciwniczka wszelkich sił nieczystych, pozostawiła córce i jej przyjaciołom spadek. Znaki ostrzegały przed wszelkimi piekielnymi stworami, ale jednocześnie działały jak magnes na wszelkie zło. Od czasu, gdy dzieci nosiły znak Siedmiu Pieczęci, musiały w każdej chwili liczyć się z atakiem demonów i innych diabelskich wysłanników. Kira od tego czasu nie czuła się już bezpiecznie, miewała przeczucia, które zawdzięczała swojej zmarłej matce.

    Jeep sunął po szutrowej drodze. Kamyki spod kół uderzały w błotniki, strasznie hałasując.

    Wokół nich roztaczały się wspaniałe krajobrazy Toskanii. Aż po horyzont wznosiły się żółte i zielone pagórki pokryte smukłymi cyprysami, które jak ostrza noży wbijały się w błękit nieba. Wiele stoków było uformowanych w tarasy, aby ułatwić uprawę kukurydzy i jęczmienia, gajów oliwnych i winorośli. Wysoko nad nimi fruwały jaskółki.

    Nils rozmyślał o monstrualnych postaciach stworzonych przez Damiano, Kira zastanawiała się nad tajemnicą Siedmiu Pieczęci, a Liza przyglądała się ukradkiem Chryzko-wi. Bardzo go lubiła, o wiele bardziej, niż chciała się do tego przyznać. Nawet w takim upale miał na sobie czarne ubranie - dżinsy i bawełnianą koszulkę - a włosy, także czarne, opadały mu na czoło. Chociaż mógł jeść bez przerwy, miał sportową sylwetkę - fakt, którego Liza i Kira nie rozumiały, ale który dodawał mu uroku. W sumie Chryzek wyglądał naprawdę dobrze.

    Liza tak jak jej brat była blondynką o włosach w kolorze słomy. Czasami zazdrościła Kirze jej rudej czupryny, która, rozwiewana teraz przez wiatr, wyglądała jakby wokół jej głowy tańczyły płomienie. Także Chryzek obserwował to zjawisko spod oka. Nie chciał, by Liza wiedziała, że przygląda się Kirze. Ona jednak to zauważyła i westchnęła cicho.

    Wkrótce dotarli do Saturni.

    Ta maleńka miejscowość była malowniczo położona w pobliżu wodospadu. Parujące bałwany wylewały się z głębokiego gorącego źródła. Woda zawierała dużo siarki i choć nie cuchnęło tu tak bardzo jak w opactwie,

    to jednak w pobliżu wodospadu zapach był łatwo wyczuwalny. Kolejny dowód na to, że fetor wydobywający się z podziemi klasztoru był zjawiskiem naturalnym.

    Profesor Rabenson zaparkował jeepa na rynku przed pizzerią, gdzie wysokie drzewa dawały cień. Przed kawiarenką stało kilka stolików i krzeseł. O tej godzinie miejscowi przychodzili tu na obiad. Jak zauważyła Kira, przy jednym stoliku siedzieli policjanci, przy innym burmistrz ze swoją sekretarką. Przedstawiciele prawa i porządku pozdrowili profesora, gdy tylko się pokazał. Można było z łatwością zauważyć, że nie są zachwyceni obecnością dzieci na terenie klasztoru.

    Profesor i dzieci zajęli miejsca przy wolnym stoliku. Zamówili lody i zimne napoje. Nils zrezygnował tym razem z kawy. Zachowywał się tak, jakby nie zauważył, że obsługuje ich ta sama młoda kelnerka, co przy śniadaniu.

    Leniwie czekali, aż słońce minie najwyższy punkt na niebie. Profesor wypił jeszcze dużą szklankę czerwonego wina - lokalnego chianti - i całe towarzystwo udało się w drogę powrotną.

    W czasie jazdy Nils opowiedział jedną ze swoich osławionych historii, które miały mrozić krew w żyłach. Wczuwał się przy tym tak bardzo, jakby zdarzyło się to naprawdę:

    - Była sobie dziewczyna, która studiowała na jednym z dużych uniwersytetów - rozpoczął. - Była siostrą faceta, którego znam ze szkoły. A może jego kuzynką… wszystko jedno. W każdym razie mieszkała w akademiku, w takim, gdzie są dwuosobowe pokoje. Dziewczęta mieszkają na jednym piętrze, a chłopcy na innym.

    Ta historia wydarzyła się w zeszłym roku w Wielkanoc.

    Zaczerpnął powietrza i kontynuował: -Prawie wszyscy wyjechali na świąteczne dni do domu. W akademiku została tylko ta dziewczyna i jej koleżanka z pokoju.

    Chciały przygotować pracę, którą miały prezentować zaraz po świętach. Gdy nadszedł wieczór, koleżanka postanowiła pójść do kina - miała dosyć książek, które wertowała cały dzień. Nasza dziewczyna jednak nie miała ochoty z nią pójść. Przed wyjściem ostrzegła koleżankę, żeby była ostrożna. W końcu kilka razy w opustoszałym budynku jakiś żartowniś urządzał kawały. A przed laty szukał tu schronienia pewien morderca. Koleżanka jednak tylko się roześmiała i zapewniła, że nic się jej nie stanie. Nadeszła noc.

    Nils znów przerwał swoją opowieść i powiódł wzrokiem po twarzach przyjaciół.

    Stwierdził z zadowoleniem, że słuchają, co będzie dalej.

    - Krótko po północy dziewczynę obudziły dziwne szmery. Z korytarza dochodziły czyjeś kroki i ciche postękiwanie. W pokoju było całkiem ciemno, jedynie poprzez szparę w drzwiach sączyło się słabe światło. Dziewczyna wpadła w panikę. Ktoś zatrzymał się przed drzwiami jej pokoju - i w tym momencie przypomniała sobie, że ich nie zamknęła! Podbiegła, by przekręcić klucz, jednak okazało się, że są już otwarte. Groźne stękanie stawało się głośniejsze, coraz głośniejsze.

    Przerażona dziewczyna, potykając się, podbiegła do szafy i schowała się w niej.

    Ktoś zbliżał się, wyraźnie słyszała jego kroki. Tak, podszedł do szafy! I wtedy rozległo się… to!

    - Co? - zawołali chórem Kira, Liza i Chryzek.

    Nils wyszczerzył zęby w diabolicznym uśmiechu: - Drapanie! Skrobanie długimi paznokciami w drzwi szafy!

    - Aaaa… - Chryzek wydał z siebie gruby, ponury odgłos i położył dłonie na szyi Lizy, jakby chciał ją udusić. Ta udawała prze34 straszoną, ale w głębi duszy rozkoszowała się tym dotknięciem.

    - Okropne skrobanie i stękanie trwało nadal, aż do wczesnego ranka. Dziewczyna prawie odchodziła od zmysłów. Modliła się, żeby jak najszybciej zrobiło się jasno i dziękowała Bogu, że szafa ma zamek. Dzięki temu była bezpieczna… O świcie skrobanie ucichło. Światło zalało pokój i dziewczyna postanowiła opuścić kryjówkę. Jednak ten ktoś wciąż tam był!

    - Kto to był?

    - Wariat?

    - Zboczeniec?

    Nils uśmiechnął się szeroko: - To była jej przyjaciółka. A dokładniej: zwłoki jej przyjaciółki! Jakiś łobuz w nocy strasznie ją pobił, a ona ostatkiem sił doczołgała się do pokoju. I gdy nasza dziewczyna siedziała wystraszona w szafie, jej przyjaciółka - szukając pomocy - skrobała w drzwi, nie mogąc wydobyć z siebie głosu. I tak pozostała aż do rana.

    Cisza. Nawet profesor Rabenson zdjął nogę z gazu. Wszyscy byli pod wrażeniem.

    Aby odpowiednio zakończyć swą opowieść, Nils powiedział: - Przysięgam, że to się na35 prawdę zdarzyło. Na życie moich ukochanych chomików!

    Zawsze to mówił i była to chwila, kiedy słuchacze albo wpadali w śmiech, albo też rozlegały się zachwycone okrzyki.

    Liza chichotała nerwowo: - Nie wiem, czy pójdę na studia. A w żadnym wypadku nie będę mieszkać w akademiku.

    - Prawdopodobnie poślubisz Chryzka i do tego czasu będziecie mieli troje dzieci - dociął jej Nils.

    Liza ostro przyłożyła mu pięścią w bok. - Jeśli nadal będziesz tak postępował, to nie przeżyjesz.

    Jeep zjeżdżał teraz z pagórka. Widać już było ogrodzenie pod wysokim napięciem, okalające klasztor. Z drugiej strony metalowych krat rozciągał się zarośnięty teren byłego parku, który wyglądał jak dziewicza dżungla. Wyłaniały się z niego ruiny dzwonnicy.

    Nigdzie nie było widać doktor Richardson. Szczątki jednego kamiennego gargulca, które badała, leżały w pobliskich krzakach.

    Ojciec Kiry otwarł bramę za pomocą pilota. Gdy wjechali do środka, ponownie ją zamknął. Na kratownicy ogrodzenia słychać było wyładowania elektryczne. Z obu jego stron co kilka metrów rozwieszono ostrzeżenia o zagrożeniu życia. Kto dotknie płotu, natychmiast zmieni się w kupkę popiołu.

    Profesor Rabenson zaparkował samochód przed głównym portalem klasztoru. Od dawna nie było już tu wysokich dwuskrzydłowych drzwi. Pozostał tylko kamienny łuk, który oplatały dziko rosnące pnącza roślin.

    - Pani doktor Richardson! - zawołał profesor. - Pani doktor, wróciliśmy! Żadnej odpowiedzi. „Widocznie jest zajęta", pomyślał, wzruszając ramionami. Dzieci wyszły z samochodu. Kira rozglądała się wokoło. - Gdzie ona jest?

    - Być może w swoim pokoju.

    Studenci uniwersytetu z Florencji przystosowali do zamieszkania kilka pomieszczeń na parterze klasztoru. Był tam generator prądu dostarczający energię do ogrzewania i do komputera. Zainstalowano także duży zbiornik, który był systematycznie napełniany wodą. Jeśli jakiemuś naukowcowi udało się otrzymać rzadko wydawane zezwolenie na prowadzenie badań w San Cosimo, musiał zdawać sobie sprawę z tego, co go czeka: noce w śpiworze na niewygodnym łóżku polowym, stęchła woda i do jedzenia tylko to, co ze sobą przywiózł. Jasne, można było się zatrzymać w hotelu w Saturni, jednak tak postępowali tylko nieliczni. A z pewnością nie profesor Rabenson, który w trakcie swoich poszukiwań na całym świecie pracował już w o wiele gorszych warunkach.

    Pokój doktor Richardson był obok pokoju dzieci. Gdyby była w środku, na pewno usłyszałaby ich wołanie. Jednak nikt nie odpowiadał.

    - Pani doktor Richardson! - wołała Liza. Daremnie.

    Poszli do kaplicy. Na szczęście przykry zapach już się ulotnił.

    - Popatrzcie! - zawołał nagle Chryzek. Obok schodów wiodących do piwnicy leżał cytrynowy sweter. A więc doktor Richardson tu była. Czy zeszła na dół? I dlatego nie słyszała ich nawoływań?

    Jednak Chryzkowi nie chodziło o odnaleziony sweter. W ogóle nie patrzył na schody, ale na swoje przedramię.

    I gdy Kira spojrzała tam gdzie on, zrozumiała, co miał na myśli.

    Siedem Pieczęci.

    Znów się zaczęło.

    Drugi Wąb Dzieci wymieniły między sobą trwożli-lwe spojrzenia. Nikt nie odezwał się ani słowem. Cała czwórka wlepiła wzrok w swoje przedramiona, a potem popatrzyli na siebie nawzajem.

    Profesor Rabenson podążał już w kierunku schodów. Nie zorientował się, że w dzieciach zaszła jakaś przemiana. Kira zaczerpnęła powietrza. - I co teraz?

    - Wynosimy się stąd - powiedział Nils.

    - A doktor Richardson? - spytała zatroskana Liza.

    Chryzek skinął głową. - No tak. Powinniśmy przynajmniej rozejrzeć się w piwnicy.

    Nils potrząsnął gwałtownie głową. - A jeśli ona weszła do tej dziury? Zostawimy ją tak?

    Decyzja zapadła jednak bez ich udziału, gdyż profesor Rabenson zawołał: - Na co jeszcze czekacie? - I zbiegł szybko po schodach, znikając dzieciom z oczu.

    - Do licha! - zaklął Nils. „A więc chodźmy", pomyślała Kira i westchnęła: - Nic innego nam nie pozostało.

    - Nie pozostało nic innego? - powtórzył Nils z niedowierzaniem. - Widzę całą gamę różnych możliwości.

    - Idę na dół - oznajmił Chryzek.

    - Ja też - pośpieszyła z zapewnieniem Liza. Prawie zawsze postępowała tak, jak zadecydował Chryzek.

    Kira skinęła głową. - A więc chodźmy.

    Nils mruczał coś niezadowolony, ale przyłączył się do przyjaciół. Najczęściej to właśnie on namawiał do odwrotu, jednak nigdy nie wprowadzał swoich słów w czyn.

    Towarzyszyli profesorowi w podziemnych katakumbach klasztoru. Ciągle jeszcze unosił się tu zapach siarki, jak gdyby wżarł się w klasztorne mury. Jednak nie było tak źle jak przed południem.

    Ojciec Kiry włączył latarkę. Strumień światła był doskonale widoczny, jakby piwnicę spowijała delikatna mgiełka. Sceneria stała się jeszcze bardziej niezwykła.

    - Tu jest zimniej niż na górze - szepnął Chryzek. - Dlaczego więc nie zabrała ze sobą swetra?

    Nils pokręcił nosem. - Ponieważ go zgubiła, to oczywiste.

    - Czy odkąd tu jesteśmy, ona cokolwiek zgubiła?

    - Nic - powiedziała Kira. - Z jakiegoś powodu musiała się bardzo spieszyć.

    - Myślisz, że mogła coś zobaczyć? - spytała Liza.

    Na samą myśl o tym wszyscy dostali gęsiej skórki. Jeśli doktor Richardson rzeczywiście coś odkryła, istniała możliwość, że jest to jeszcze na dole. Albo ukryło się gdzieś na górze, wśród ruin. Trudno ocenić, który wariant wydawał się gorszy.

    - Jeśli nic nie widziała, to przynajmniej może coś usłyszała - powiedziała Kira.

    - I prawdopodobnie to nie zapach zwabił ją na dół.

    - Jak to „nie zapach"? - odparował Nils. - W twojej wersji musiałaby mieć poważne problemy z węchem. - I pospieszył za profesorem.

    - Co chcesz przez to powiedzieć?! - zawołała za nim rozzłoszczona Kira.

    Nils zachichotał, a Liza musiała się opanować, aby nie pójść w jego ślady. Także Chryzek ściągnął brwi i odwrócił wzrok.

    - Dzieci, gdzie jesteście? - zawołał profesor przez ramię.

    Niechętnie dołączyli do niego i stanęli wokół otworu w posadzce. Zapach siarki był intensywny, ale można go było znieść.

    - Zaświećcie lampą w dół - powiedziała Kira.

    Ojciec skierował strumień światła do otworu. Po chwili zobaczyli solidną posadzkę. Przynajmniej czeluść nie okazała się bezdenna.

    Chryzek uklęknął i próbował coś dojrzeć w dole. - Tam jest ganek - powiedział. - Prowadzi jakby na północ. Trzy pozostałe kierunki są ograniczone ścianami.

    Profesor wskazał na coś w głębi strumieniem światła latarki. - To, co tam widać, było chyba kiedyś drabiną.

    Rzeczywiście, w świetle dało się zauważyć kilka połamanych drewnianych szczebli.

    - Jak głęboko tu może być? - spytała Liza.

    - Trzy metry - oceniła Kira. - Mniej więcej.

    Profesor zwrócił światło latarki na dzieci. - Mamy przecież aluminiową drabinkę u góry. Stoi koło portalu.

    - Naprawdę chcesz zejść na dół? - spytała Kira z niedowierzaniem. Cały czas nasłu44 chiwała, czy z podziemi nie rozlegną się jakieś dźwięki. Jednak na dole panowała absolutna cisza. Nie była pewna, czy to coś, co sobie wyobrażali, się uspokoiło, czy może przyczaiło się rozwścieczone.

    - Martwię się przede wszystkim o doktor Richardson - odpowiedział ojciec.

    Nils wyczuł, że można by zakończyć tę przygodę już teraz. - To niemożliwe, żeby tutaj wpadła - powiedział. - Na pewno jest zajęta gdzieś w ruinach. Przecież nosi okulary… A może także źle słyszy.

    Karcące spojrzenia przyjaciół zmusiły go do milczenia. Ospale wlókł się noga za nogą.

    Profesor Rabenson zastanawiał się głośno: - Być może chciała sprawdzić, skąd wydobywa się ten zapach. Zeszła na dół i zemdlała.

    - Myślisz, że wpadła do tej dziury? - spytała Kira. - A więc musi tam nadal leżeć, prawda? Widocznie użyła tej starej drabiny.

    Ojciec Kiry westchnął i podjął decyzję: - Wszystko jedno. Musimy sprawdzić. To nasz obowiązek. My z Chryzkiem przyniesiemy aluminiową drabinę. Reszta niech czeka tutaj - wetknął latarkę w dłoń Kiry i skinął na Chryzka, aby mu towarzyszył.

    Chryzek wymienił z Kirą spłoszone spojrzenie, wzruszył ramionami i poszedł z profesorem.

    Pozostała trójka czekała na brzegu cuchnącego otworu.

    Nils nadal był nadąsany. - Przez parę dni będziemy śmierdzieć siarką.

    Siostra spojrzała na niego z niedowierzaniem. - Czy to jest naprawdę twój jedyny problem?

    - Jeśli powiem, że mam pietra, to wiem dokładnie, co odpowie Kira:

    Czy mamy inny wybór? - powiedział, naśladując jej głos.

    Kira roześmiała się, choć wcale nie było jej do śmiechu. - No przecież nie mamy wyjścia, prawda? Znaki będą się starały, aby stało się to, co zawsze. Widocznie jest to już od dawna postanowione.

    - To dodaje mi odwagi - wtrącił Nils.

    Cała trójka zamilkła.

    Z głębi otworu nadal nie dochodziły żadne dźwięki. Żadnego zdradliwego tonu.

    Jeśli doktor Richardson rzeczywiście się tam znajdowała, z pewnością nie była bezpieczna.

    Minęły dwie czy trzy minuty, gdy nagle za nimi w ciemności rozległ się potężny łomot.

    Wystraszeni popatrzyli w tamtą stronę. Światło latarki krążyło niespokojnie, nim w końcu zatrzymało się na sylwetce profesora Ra-bensona, który siedział na ziemi i cicho przeklinał. Przed chwilą potknął się, a drabina wysunęła mu się z rąk.

    Ostry aluminiowy kant uderzył go w kolano. Przez spodnie sączyła się krew, szybko tworząc na nich plamę.

    - Nie świeć mi w oczy! - zawołał szorstko do Kiry. - Czy mam jeszcze na dodatek oślepnąć?

    Kira, Nils i Liza podeszli do niego. Nils podniósł nieszczęsną drabinę i przy pomocy Chryzka położył ją z boku.

    - Bardzo boli? - spytała Liza, oglądając kolano profesora.

    - Nie mogę wstać.

    - A może złamałeś nogę? - Kira obawiała się, że to poważniejsza kontuzja.

    Profesor ostrożnie dotknął zranione miejsce. Jęknął z bólu. - Myślę, że nie. Ale kolano spuchło jak balon.

    Chryzek stanął koło niego. - Razem z Nil-sem pomożemy panu dotrzeć do jeepa. W apteczce pierwszej pomocy powinno się coś znaleźć do opatrzenia rany.

    Profesor Rabenson spojrzał na otwór w posadzce i smutno pokiwał głową: - To chyba najlepsze rozwiązanie.

    Chłopcy pomogli mu wstać i wzięli go pod ręce. Prawie nie mógł się poruszać.

    Jęczał przy każdym kroku i przeklinał przez zęby. Nils i Chryzek zasapali się.

    Profesor ważył co najmniej sto kilo.

    Kira i Liza pozostały na miejscu z latarką i drabiną. „Przy takim tempie miną co najmniej dwie godziny, nim wrócą na dół", pomyślała Liza.

    Kira poświeciła wzdłuż drabiny. - Chodź, zaniesiemy ją do otworu - powiedziała.

    Liza pomogła jej bez zbytniego entuzjazmu. - Czy wsuniemy ją do środka?

    Kira wiedziała, o czym myśli przyjaciółka. Jeśli na dole był ktoś lub coś - w ten sposób ułatwią mu drogę na górę. Tego nie należało robić.

    Położyły drabinę na skraju otworu.

    - Tyle wystarczy - powiedziała Kira.

    Liza skinęła głową i popatrzyła na chłopców i profesora. Malutkie zarysy ich postaci odcinały się na tle światła padającego od wejścia.

    - I co teraz? - spytała cicho.

    Kira wzruszyła ramionami. - Musimy czekać, cóż innego?

    Na końcu długiego korytarza trzy sylwetki powoli wspięły się do wyjścia i zniknęły z pola widzenia. Dziewczęta zostały same.

    - Boję się - przyznała Liza.

    - Ja też.

    - Nie chodzi o ciemność. Ani o to, że jesteśmy w lochu. To jest raczej działanie tych… -…znaków? - Kira dokończyła zdanie Lizy.

    - Tak właśnie myślę. Wierzysz, że kiedyś się ich pozbędziemy?

    Matka Kiry nosiła magiczne znaki aż do śmierci. Było więc praktycznie niemożliwe, aby znikły samorzutnie.

    Mimo to Kira odpowiedziała niepewnie: - Kto wie?

    - Wiadomo, że ukazują się tylko wtedy, gdy zbliża się niebezpieczeństwo - powiedziała Liza. - Jednak czy nie lepiej byłoby nie zdawać sobie sprawy, że będzie niebezpiecznie? To brzmi wariacko, prawda? - zaśmiała się nerwowo.

    - Wiem, co masz na myśli - odparła Kira. - Wtedy byśmy się nie bali. Jednak taki stan mógłby rodzić nieostrożność.

    Liza zaśmiała się gorzko i wskazała na otwór oraz drabinę: - Ty to nazywasz ostrożnością?

    Przyjaciółka pogłaskała ją po ręce. Nie wiedziała, co właściwie chce w ten sposób wyrazić. Liza oczywiście miała rację. Kira czasami podejmowała niepotrzebne ryzyko. Ale czym innym było to wiedzieć, a czym innym to robić.

    Przede wszystkim, gdy robiło się wszystko, aby dorównać własnej matce, która - przypadkowo - została najbardziej zawziętą pogromczynią demonów od stuleci.

    Przez jakiś czas stały cicho w ciemności i czekały na powrót chłopców. Będzie lepiej, jeśli w czwórkę podejmą decyzję, co teraz robić. Mimo troski o doktor Richardson, ojciec Kiry z pewnością nie byłby zadowolony, że dzieci same postanowiły zejść do katakumb.

    Liza właśnie otwarła usta, by coś powiedzieć, gdy rozległ się przeraźliwy krzyk.

    Był to krzyk kobiety!

    Dochodził z dołu, z podziemi piwnicy.

    Liza zdrętwiała, jakby była jedną z rzeźb Damiano.

    - Czy to była…?

    Kira odruchowo skinęła głową. Na jej twarzy malowało się przerażenie: - Pani doktor Richardson!

    - A więc ona naprawdę jest… na dole? Jednak nie otrzymała na to żadnej odpowiedzi.

    Kira przezwyciężyła strach i wsunęła drabinę w głąb, opierając ją o brzeg otworu.

    Jej przyjaciółka trzęsła się na całym ciele. - A może się przesłyszałyśmy? - szepnęła pospiesznie.

    Kobieta znowu krzyknęła. Potem jej głos ucichł.

    Z lochu dobiegała teraz martwa cisza.

    - Ona jest… - jąkała się Liza.

    - Nic nie mów. Musimy sprawdzić.

    - A chłopcy?

    - Nim oni wrócą, może być za późno. Drabina napotkała w dziurze na opór. Kira potrząsnęła nią na próbę, a potem powiedziała stanowczo: - Idę pierwsza.

    Liza milczała. Pełna obaw widziała, jak przyjaciółka pokonuje górne szczeble, patrzy na nią po raz ostatni i wreszcie znika w otworze.

    Razem z nią znikło też światło latarki.

    Nagle Liza została sama w zupełnej ciemności.

    Z ciężkim sercem podniosła się, postawiła stopę na pierwszym szczeblu drabiny i podążyła za Kirą w otchłań.

    Vrzch\izcy\\c Czy mi się tylko wydaje, czy tu jest cieplej niż na górze? - szepnęła Liza cicho, gdy stanęła na ziemi. Kira skierowała latarkę w mrok przed nimi. - To prawda - odpowiedziała. Liza skinęła głową. Jednak tego, co teraz czuła, nie można było nazwać przyjemnym ciepłem. Było to raczej coś wilgotnego i duszącego.

    Prawie jak w pawilonie drapieżników w zoo. Pawilon drapieżników… Ta myśl nie podniosła jej na duchu. Nie, absolutnie nie.

    Także tutaj była para - gdyby znajdowały się tu okienne szyby, z pewnością byłyby całkiem zaparowane. Promień światła latarki wyglądał jak laserowy miecz z filmu fantasy. Liza oddałaby wiele, aby mieć teraz przy sobie jakąś broń.

    Właściwie wystarczyłaby nawet jakaś pałka. Coś, co dawałoby jej poczucie, że nie jest bezbronna.

    Kira ruszyła do przodu. Tak jak domyślił się Chryzek, tunel prowadził na północ.

    Miał tylko kilka metrów i kończył się położonym niżej pomieszczeniem. Prowadziło do niego sześć stopni.

    - A to co takiego? - wymknęło się Kirze. Świeciła latarką zbyt nerwowo i z mroku można było wyłowić tylko niewyraźne zarysy otoczenia.

    - Nie ruszaj nią tak! - syknęła do niej Liza. - I, na miłość boską, nie zachowuj się tak głośno!

    Strumień światła zatrzymał się i trafił wprost na szkaradny pysk!

    Dziewczęta wydały okrzyk grozy.

    Z szerokiej mordy wystawał rząd ostrych jak sztylety zębów. Wąskie oczy patrzyły przenikliwie spod nabrzmiałego czoła. Twarz była dziobata, prawie porowata, jak kamień.

    Liza i Kira odetchnęły z ulgą. To był kamień.

    Odkryły podziemną pracownię rzeźbiarza Damiano.

    Przed nimi stało jedno z dzieł artysty. Jeden z gargulców. Gdy dokładnie go obejrzały, okazało się, że tylko głowa jest w pełni ukończona. Korpus stanowił z grubsza ociosany kawałek skały.

    Wokoło znajdowały się inne na wpół ukończone rzeźby. Stały wszędzie: obok zniszczonych regałów i stołów, na kamiennych podestach i po obu stronach wejścia. Gdzieniegdzie można było pod zwałami kurzu i pleśni zauważyć stare narzędzia mistrza.

    Liza z zaciekawieniem rozglądała się wokół. - Czy możesz uwierzyć, że przed nami nie było tu nikogo od kilkuset lat?

    Kira wzruszyła ramionami. Potem oświetliła latarką ziemię.

    - Niezupełnie - szepnęła.

    W warstwie kurzu było wyraźnie widać ślady ludzkich stóp. A dokładnie wąskich pantofelków.

    Liza natychmiast poczuła wyrzuty sumienia. Na moment zupełnie zapomniała, po co w ogóle się tutaj znalazły.

    - Doktor Richardson szła tędy - powiedziała Kira, oświetlając ślady na ziemi.

    Trop prowadził w poprzek pracowni.

    Dziewczęta zobaczyły, że pomieszczenie ma okrągły kształt. W środku znajdowała się klatka od podłogi aż do sufitu.

    Z ulgą stwierdziły, że jest pusta.

    Po chwili zauważyły jednak, że drzwi klatki są otwarte.

    Spojrzały na siebie porozumiewawczo. Obie pomyślały o tym samym: „Czy z tej klatki coś uciekło? Może właśnie przed chwilą?".

    Kira przełknęła ślinę i z ociąganiem zaczęła zbliżać się do kraty.

    - Kira - szepnęła z przerażeniem Liza, jednak przyjaciółka nie zatrzymała się.

    Jeszcze trzy kroki. Jeszcze dwa. Kira stanęła przed otwartymi drzwiami klatki.

    Promień światła podążył po ziemi do ich stóp.

    Liza z wstrzymała oddech.

    - Wszystko w porządku. Tu nie ma żadnych śladów. Jeśli nawet kiedyś coś tu było, to od dawna już tego nie ma - zapewniła Kira.

    Wróciła do Lizy i wspólnie podążyły śladami doktor Richardson.

    Na przeciwległej ścianie odkryły otwarte drzwi, zaopatrzone w solidne, metalowe okucia. Prowadziły one do kolejnego korytarza. Zapach dzikich zwierząt stał się intensywniejszy, podobnie jak zapach siarki. Liza zastanawiała się, czy mogą one być trujące. Bardzo dobrze pamiętała historie badaczy, którzy umierali po otwarciu jakiegoś grobowca. To, co ludzie uznali za klątwę faraona, było w rzeczywistości reakcją na grzyby i bakterie, któ60 re rozmnożyły się w ciągu setek lat w podziemnych grobowcach.

    Czy tutaj mogło się zdarzyć coś podobnego? Chyba lepiej o tym nie myśleć.

    Niezależnie od tego, mogło być i tak, że doktor Richardson przestała krzyczeć, gdyż została zaatakowana przez grzyby.

    - Czy rzeczywiście powinnyśmy iść dalej? - spytała Liza cicho, gdy weszły do drugiego korytarza.

    Kira nie odpowiedziała. Już dawno podjęła decyzję. A Liza zdała się na nią.

    Idąc obok siebie, powoli posuwały się naprzód. Pokonały zaledwie kilka metrów, gdy chodnik się rozszerzył.

    Tym razem nie była to okrągła sala. Nie był to też warsztat.

    Tym razem znalazły się w więzieniu.

    Co kilka kroków w ścianach po prawej i lewej stronie znajdowały się drzwi z krat, szerokie na jakieś trzy metry. Cele za nimi były pogrążone w całkowitej ciemności. Po przejściu kilku metrów Kira oświetliła jedną z nich. Jednak szybko cofnęła latarkę, gdyż trudno jej było znaleźć tylną ścianę. Wyglądały bardziej jak tunele niż zakratowane cele. Każdy z nich był długi na ponad dziesięć metrów.

    Środkowy korytarz ciągnął się w nieskończoność. W słabym świetle latarki Kira i Liza policzyły, że po każdej stronie jest ponad dziesięć drzwi z krat. Były jednak przekonane, że jest ich o wiele więcej. Być może nawet setki.

    - Popatrz tutaj - odezwała się nagle Liza. Kira zobaczyła, że na ścianie znajduje się duże metalowe koło; wyglądało jak koło sterowe na żaglowcu. Było ono połączone ze skomplikowanym systemem metalowych sztab i kół zębatych, które zostały zamocowane powyżej drzwi do poszczególnych cel. Widocznie za pomocą tego urządzenia można było jednocześnie otwierać wszystkie drzwi. Kira wypowiedziała głośno swoje przypuszczenia.

    - Dlaczego ktoś to zbudował? - spytała Liza.

    - Rygle są tylko dodatkowym zabezpieczeniem. Popatrz na zamki. Aby pootwierać te drzwi, i tak potrzebny jest klucz.

    Liza podeszła do najbliższych drzwi i wciągnęła powietrze dobiegające z ciemności. Wykrzywiła twarz. - Jest mi niedobrze.

    - Weź się w garść.

    - Tu śmierdzi tak samo jak na górze, gdy odsunęliśmy klapę.

    Kira ostrożnie podeszła do kraty i pociągnęła ją ku sobie. Z ulgą stwierdziła, że jest zamknięta.

    - A przecież - powiedziała w końcu po dokładnym zbadaniu zamka - rygle są otwarte.

    - Myślisz, że… -…ktoś pokręcił kołem i zwolnił rygle w kratach.

    - Pani doktor Richardson?

    Kira przeciągnęła palcem po otwartym ryglu. - Ślady przesuwania są świeże. Ona musi gdzieś tu być.

    - Jaki miałaby w tym cel? I tak nie miała klucza, by otworzyć drzwi.

    Kira oświetliła ślady stóp na posadzce. Prowadziły w przeciwnych kierunkach. Tak jakby ktoś szedł głównym gankiem, potem zawrócił i w końcu zaryzykował ponowny marsz do przodu.

    - Nie miała klucza, powiadasz? - spytała, wskazując na długi hak, który został przytwierdzony do ściany tuż przy kole. Kurz na podłodze poniżej był naruszony. Łatwo było sobie wyobrazić, że jeszcze do niedawna wisiał tu pęk kluczy.

    Jednak teraz go nie było.

    Liza poczuła, że żołądek jej się skurczył i stwardniał jak kamień. Było jej niedobrze i poczuła, że musi pójść do ubikacji.

    Kira odwróciła się i znowu oświetliła główny korytarz więzienia. Strumień światła sięgał ledwo dziesięciu kroków. Dalej była już tylko gęsta jak mgła ciemność.

    Z tej otchłani dobiegły nagle niepokojące dźwięki. Jakby coś wielkiego przesuwano po zakurzonej posadzce.

    Kira zrobiła krok do przodu. Przerażona Liza chciała ją zatrzymać, jednak przyjaciółka niecierpliwie odsunęła jej dłoń. Dziedzictwo matki brało w niej górę, a ciekawość wzrosła do temperatury wrzenia.

    - Zaczekaj! - Liza najchętniej wróciłaby na światło dzienne. - Nie możesz tak po prostu iść dalej!

    Kira nie patrzyła na Lizę. - Możesz przecież tutaj zaczekać.

    - Na co? Na wspólny rozpaczliwy krzyk, twój i doktor Richardson?

    - Byłabym zachwycona, gdyby doktor Richardson w ogóle jeszcze krzyknęła… gdyby mogła krzyknąć.

    Zamilkła i poszła przed siebie, nie zwracając uwagi na przyjaciółkę.

    Czasami Lizie wydawało się, że w Kirze żyje nadal pewna część jej zmarłej matki, kawałek jej duszy. W takich momentach Kira nie zachowywała się jak zwykła dwunastolatka. Postępowała wbrew wszelkiemu rozsądkowi, przeciwko wszystkiemu, co dało się jakoś wytłumaczyć. Jej zachowanie podlegało innym prawom niż te, którym Liza i pozostali byli w stanie sprostać. Czy była to odwaga? Może waleczność? A może po prostu szaleństwo?

    Prawdopodobnie wszystko po trochu.

    Liza odczekała jeszcze chwilę, a potem powoli ruszyła za Kirą. Dogoniła ją na wysokości czwartych zakratowanych drzwi.

    Dziewczynka trzymała latarkę prosto przed sobą. W napięciu czekała, aż coś wyłoni się z ciemności.

    Po kilku sekundach dziwne dźwięki ustały. Jednak po pewnym czasie można je było znów usłyszeć. O wiele bliżej.

    - Co to, do diabła, jest? - szepnęła Kira.

    - Nie jestem przekonana, że chcę się tego dowiedzieć - odparła Liza, która dla orientacji po cichu liczyła mijane drzwi. Miały już za sobą dziesiąte, jedenaste. Za żadnymi nic się nie ruszało.

    W końcu jednak to zobaczyły.

    Przez kilka sekund. Potem światło zamigotało i zgasło. Kira, przeklinając, potrząsała latarką. Liza zamarła ze strachu. Zwracając oczy ku sklepieniu, zaczęła się w duchu modlić w czarnej czeluści tego więzienia.

    Latarka znowu się zaświeciła, jednak o wiele słabiej. Najdalej za dwie, trzy minuty wyczerpie się bateria.

    - Czy ty to…? - zaczęła Liza, jednak Kira przerwała jej:

    - Tak, widziałam. Jedna krata jest otwarta.

    Teraz, gdy światło latarki było bardzo słabe, otwarta krata celi pogrążyła się znów w ciemności. Musiały znaleźć się jeszcze bliżej, by coś zobaczyć. Liza uznała, że to samobójstwo.

    Mimo to szła dalej, prawie bezwolna. Bez Kiry i bez światła wszystko byłoby jeszcze straszniejsze.

    - Latarka zaraz zgaśnie - ostrzegała. - Musimy zawrócić.

    - Zaraz. Jeszcze tylko ten mały kawałek. W świetle znów pojawiła się kratownica drzwi. W zamku kołysał się pęk starodawnych kluczy, krata była otwarta. Odgłos przesuwania czegoś po posadzce dochodził z głębi celi.

    Promień latarki kołysał się jak światło świecy na wietrze. Liza w wyobraźni już widziała siebie stojącą samotnie, w ciemności, przy otwartej kracie, podczas gdy odgłos ciągnięcia zbliża się i zbliża…

    Minęły otwartą kratę i weszły do środka. Kira skierowała latarkę do wnętrza tunelowej celi. Słaby promyk oświetlał jakieś trzy, cztery metry pomieszczenia.

    Reszta była spowita w ciemnościach.

    Jednak w tym słabym świetle widać było coś innego.

    Jaskrawą żółć wtopioną w cień.

    A za tym - wielką, tak strasznie wielką sylwetkę.

    Liza w pierwszej chwili pomyślała, że jest to kolejna rzeźba Damiano. W istocie, miała podobne proporcje, tę samą masywność.

    Jednak ta rzeźba się poruszała!!!

    To był żyjący, oddychający, głodny gargulec!

    Dziewczynki krzyknęły i zaczęły uciekać.

    Czarna czeluść za kratami przestała być pusta. Momentalnie coś zaczęło się poruszać. Z cienia zaczęły wynurzać się sylwetki, jedne ospale, inne błyskawicznie. U dołu, spomiędzy krat wystawały ich łapy, chwytliwe  szpony. Palce, grube jak konary młodych drzew, powleczone chropowatą skórą.

    Pazury, niektóre ogryzione, inne ostre jak żyletki.

    Stworzenia te spały kilkaset lat. Modele Damiano. Żyjące pierwowzory jego twórczości.

    Spały i marzyły, umęczone wizjami świeżego, ciepłego mięsa. Chciały wolności.

    Nieograniczonej wolności!

    Zbudziły je krzyki. Najpierw głos kobiety, a potem cienkie piski dziewcząt.

    Teraz zaczęły szukać pożywienia. Ruchu. Wolności pod gołym niebem.

    Liza i Kira biegły, ile sil w nogach. Uchylały się przed ruchliwymi szponami, przeskakiwały nad lepkimi, żabimi językami.

    Wciąż budzili się nowi więźniowie, doskakiwali do krat i trzęśli nimi, rycząc niesamowicie. Żywy las ich palców, macek i całych ramion wystawał spomiędzy krat w poszukiwaniu dziewcząt.

    Z tyłu, za Kirą i Lizą rozległ się szczęk kluczy. Z trzaskiem otwarły się zakratowane drzwi. Potem następne. I następne.

    Stworzenia zza krat były inteligentne. Wiedziały, co można zrobić z kluczami.

    Wzajemnie się oswobadzały. I atakowały swoje ofiary.

    Liza podążała za drgającym światłem latarki, błędnym ognikiem, który wyznaczał drogę. Nie zastanawiać się. Nie ociągać. Tylko biec, skakać, schylać się.

    Przeżyć.

    Prawie udało im się przedostać przez pracownię. Jeszcze dwa metry, jeszcze jeden…

    Baterie w latarce wyczerpały się do końca.

    Tym razem nie udało się już wywołać nawet migotania, nawet ostatniego błysku.

    Czerń wypełzła ze szpar i kątów jak armia mrówek. Światła nie było.

    Gdy Chryzek usłyszał krzyki dziewcząt, zaczął natychmiast schodzić po drabinie.

    Bez zastanowienia pokonywał kolejne stopnie. Silny reflektor, który przyniósł ze sobą z jeepa, wycinał w ciemności jasny strumień światła. Nagle ktoś przywarł do niego.

    - Liza! Kira!

    Dziewczęta milczały. Przytuliły się do niego na chwilę i zaraz zaczęły go ciągnąć w kierunku drabiny.

    Nils wziął Kirę za ręce i wyciągnął z lochu. Potem przyszła kolej na Lizę i wreszcie na Chryzka.

    - Płyta! - krzyknęła Kira łamiącym się głosem. - Musimy zamknąć otwór!

    Chłopcy nie pytali o nic. Hałas dochodzący z podziemi wyjaśniał wszystko. Jakby na powierzchnię usiłowała się wydostać armia olbrzymów.

    Nils popchnął drabinę, która wpadła do lochu. Potem w czwórkę zasunęli płytę. W ułam74 ku sekundy Chryzek zdążył jeszcze zobaczyć coś wielkiego, ze szponami jak kuchenne noże.

    - Jak długo to wytrzyma? - spytała przerażona Liza.

    - Minutę. Dwie. A może ani chwili. Kira nie traciła czasu. Zerwała się i pobiegła do wyjścia.

    Liza, Nils i Chryzek pospieszyli za nią.

    Od spodu coś uderzyło w płytę. Usłyszeli, jak kamienie zaskrzypiały. Rozległo się drugie uderzenie. Coś pękło. Odłamki z trzaskiem posypały się po posadzce.

    Chryzek obejrzał się i natychmiast pożałował, że to zrobił. W ostrym świetle reflektora zobaczył pokryte łuską ramię, które wyłamało dziurę w płycie.

    Błyszczące szpony obracały się w próżni. W geście niepohamowanego gniewu zwinęły się w pięść tak wielką jak koński łeb.

    Dobiegli do ganku prowadzącego do schodów. Poczuli powiew świeżego powietrza.

    Zasapani pokonali stopnie i wydostali się na zewnątrz.

    Tu oślepiło ich światło dzienne. Jakby chciało ich zwieść: przez ułamek sekundy pomyśleli, że wszystko, co zdarzyło się w katakumbach, było tylko snem. Jasność była jak uderzenie, szczególnie dla Kiry i Lizy.

    Od schodów dobiegała wrzawa. Grzmoty, jakby budził się uśpiony wulkan.

    Jednak to nie lawa miała wytrysnąć z głębiny. Lawa nie żyje, nie ryczy, nie usiłuje zaspokoić głodu. Lawa nie ma rozumu.

    To upiorne stworzenia, szukające drogi do wolności. Najpóźniej za minutę lub dwie przeżyją szok z powodu odzyskanej swobody.

    - Ile ich jest? - zapytał zdyszany Nils. Biegli wśród ruin kaplicy. Przed nimi przez otwarty portal widać było zieleń dziedzińca.

    - Dużo - odparła Kira. - Trzydzieści, czterdzieści, pięćdziesiąt. A może i pięćset.

    Jednak gdy spojrzała za siebie, zobaczyła tylko jednego, który już pokonał schody. Gargulec był tak szkaradny, że w życiu nie widziała czegoś okropniejszego.

    Miał mniej więcej trzy metry wysokości i był masywny jak wół. Stał na dwóch nogach i podpierał się dodatkowo długim ogonem, podobnym do ogona aligatora.

    Jego skóra miała kolor zgniłego morszczynu, a pod nią prężyły się okazałe sploty mięśni. Jaszczurcza czaszkę wieńczyły dwa potężne rogi. Gdy otwierał paszczę, wysuwał się z niej czarny jęzor, długi i zwinny jak skórzany bicz. Z pleców wystawały skrzydła silne jak u nietoperza.

    Gargulec ociągał się jeszcze przed rozpoczęciem pogoni za dziećmi. Na próbę rozpostarł skrzydła i machnął nimi dwa razy; okazało się, że mają ponad sześć metrów szerokości. Wąskimi źrenicami obserwował otoczenie, być może wypatrując zagrożenia, a może tylko z ciekawością..

    Ale jakiego niebezpieczeństwa miałoby się obawiać takie stworzenie? Kira pomyślała, że nawet bomba wodorowa mogła dokonać mniejszych szkód.

    Jeszcze raz obejrzała się za siebie i pośpieszyła za przyjaciółmi, którzy biegli pod łukiem bramy i dalej przez dziedziniec opactwa.

    Gdy gargulec zaczął biec, za nimi zatrzęsła się ziemia. Jego wielkość i ociężałość były zwodnicze - był o wiele szybszy, niż mogło się wydawać. Jego kroki rozlegały się teraz w kaplicy.

    - Dokąd? - wyjęczał Nils.

    - Do jeepa! - rozkazał Chryzek. Potem spojrzał w kierunku Kiry: - Masz inny pomysł?

    Ze strachu nie była w stanie wydusić słowa.

    Przebiegli przez tunel, który prowadził przez zachodnie skrzydło zabudowań klasztornych, aż do miejsca, gdzie był zaparkowany samochód. Ich kroki odbijały się echem od kamiennych ścian. W dziennym świetle na końcu tunelu Kira mogła już rozpoznać, gdzie stoi auto. Było tak samo jaskrawożółte jak ubrania doktor Richardson…

    Nie, tylko nie myśleć o pani doktor! Ani o tym, co się z nią stało! To może sprawić, że ta ucieczka zakończy się przedwcześnie.

    Dotarli do końca tunelu. Profesor Raben-son rzucił okiem na swoje zabandażowane kolano, a potem przyjrzał im się zdumiony.

    - Co się… - zaczął, ale Kira nie dała mu skończyć.

    - Do auta! Szybko!

    Usiadł na miejscu pasażera, gdyż tam miał więcej miejsca, by wyciągnąć zranioną nogę.

    - Ale co…

    - Nie pytaj! - zawołała Kira w odpowiedzi. - Zrób coś, rusz się! Musisz uruchomić silnik.

    Było jednak jasne, że ojciec nie jest w stanie działać aż tak szybko.

    Przeniesienie spuchniętego kolana ponad drążkiem zmiany biegów mogło potrwać nawet dwie minuty.

    - Ja to zrobię! - oświadczył zdecydowanie Chryzek i wskoczył na siedzenie kierowcy. Profesor Rabenson nawet się nie zdziwił,

    Hf gdy Chryzek przekręcił kluczyk i uruchomił silnik.

    Kira, Nils i Liza wskoczyli na skrzynię bagażową otwartego jeepa. Jedno spojrzenie za siebie uświadomiło im, że gargulec znajduje się już w tunelu. Jego czarna jak noc sylwetka stanowiła kontrast dla zieleni dziedzińca. Do samochodu miał jeszcze ponad trzydzieści metrów, jednak biegł bardzo szybko.

    - Umiesz prowadzić samochód? - krzyknęła Kira do Chryzka zza jego pleców.

    - Nie - odparł Chryzek zgryźliwie. Trafił nogą w pedał gazu i wcisnął go do oporu. Jeep skoczył do przodu. Dzieci wpadły na siebie z krzykiem. Auto wykonało jeszcze dwa skoki i silnik zgasł.

    Gargulec ciągle się zbliżał. Teraz jego obecność odkrył także ojciec Kiry. W czasie swojej kariery naukowej niejeden raz był już w opałach, wiele razy widział stworzenia, które uznano za wymarłe lub uchodzące za wytwór ludzkiej wyobraźni. Można mu było pozazdrościć tego, jak szybko pokonał teraz zaskoczenie.

    - Jazda! - zawołał do Chryzka. - Przekręć kluczyk!

    Samochód znowu zapalił.

    - Wciśnij sprzęgło - kontynuował profesor. - Teraz powoli puść pedał. Tak, dokładnie tak. Równocześnie ostrożnie dodaj gazu.

    Najwidoczniej Chryzek nie pierwszy raz próbował uruchomić samochód. Tym razem udało mu się to.

    Gargulec opuścił już tunel.

    - Szybciej! - krzyknęła ze zgrozą Liza.

    - Dodaj gazu - podpowiedział profesor.

    - Tylko spokojnie. Robisz to bardzo dobrze. Jeep nabierał szybkości. Jeszcze dwukrotnie profesor kazał Chryzkowi wcisnąć sprzęgło - on sam włączył wtedy najpierw drugi, a potem trzeci bieg. Wskazówka szybkościomierza doszła do czterdziestu kilometrów na godzinę. Samochód hałasował i podskakiwał na zarośniętej drodze, prowadzącej do bramy. Dzieci z tyłu też podskakiwały, gdy auto trafiało na wystające korzenie. Zwisające gałęzie uderzały je po twarzach.

    - Musisz jechać jeszcze szybciej! - zawołał Nils.

    - Nie można szybciej - odpowiedział profesor. - Droga jest zbyt nierówna. Możemy się wywrócić albo uderzyć w drzewo.

    W głosie Lizy słychać było paniczny strach:

    - Ale on nas dogania!

    Rzeczywiście: gargulec systematycznie zmniejszał dystans dzielący go od samochodu. Na szczęście droga przez gęstwinę uniemożliwiała mu rozwinięcie skrzydeł. Ale nawet pieszo był szybszy od auta. Za kilka sekund powinien je dogonić.

    Chryzek starał się trzymać kierownicę prosto, jednak wstrząsy to uniemożliwiały.

    Jeep o włos omijał cyprysy i pnie drzew, ścinał wystające gałęzie, zataczał się z jednej strony drogi na drugą. Kira nie wiedziała, czego się bardziej obawiać: prześladującego ich gar-gulca czy sposobu prowadzenia samochodu przez Chryzka.

    Jeśli nie zamorduje ich ten potwór, to mogą stracić życie w nieszczęśliwym wypadku.

    - Zbliżają się następne! - krzyknęła nagle Liza.

    Kira odwróciła głowę. - Skąd?

    Nils wskazał do tyłu. Jego ramię z powodu dzikiej jazdy wciąż się poruszało. - Tam! Ja też je zauważyłem! Są za tym pierwszym!

    Rzeczywiście! Teraz i Kira je spostrzegła. Gdy znajdujący się na czele gargulec pochylał się pod zwisającymi gałęziami, można było zauważyć, że towarzyszą mu dwa kolejne. Były mniejsze od pierwszego, miały też delikatniejsze kształty. Z długich krokodylich pysków wystawały im liczne zęby na długość palca. Miały też skrzydła, pokryte poszarpaną skórą.

    Chryzek mocniej wcisnął pedał gazu. Profesor Rabenson ostro zaprotestował, jednak jego słowa zagłuszył ryk silnika. Jeep nabrał wreszcie szybkości i po raz pierwszy oddalił się od ścigającej go bestii.

    Nad nimi, ponad gałęziami drzew czyjaś potężna sylwetka przysłoniła niebo.

    Gwałtowne podmuchy wiatru rozsunęły gałęzie. Kira kątem oka dostrzegła, co przeleciało nad wierzchołkami drzew.

    Był to latający gargulec!

    Większy nawet od tego pierwszego, prawie jak smok.

    - On odetnie nam drogę! - krzyknęła, usiłując przekrzyczeć ryk silnika.

    Jednak Chryzek nie miał już wyboru. Zielona gęstwina po prawej i lewej stronie uniemożliwiała wykonanie jakiegokolwiek manewru. Nie było też żadnego rozwidlenia dróg. Mogli jedynie jechać do przodu lub się zatrzymać - ale to groziło napaścią podążających za nimi gargulców.

    Przed autem zarośla były bardzo gęste. Potem park się kończył. Pozostawała jeszcze tylko brama i ogrodzenie pod wysokim napięciem.

    Nad placem przed bramą zawisł monstrualny cień.

    - On na nas czeka! - stwierdził profesor Rabenson.

    - Mówiłam przecież! - Kira obejrzała się za siebie. Potwory zostały z tyłu, gałęzie zasłaniały auto przed ich wzrokiem.

    - Musimy wyskoczyć!

    - Wyskoczyć? - zawołały dzieci chórem. Kira nerwowo potrząsnęła głową. - Chryzek, jedź wolniej! Musimy wyskoczyć w krzaki.

    - A samochód?

    - Dalej pojedzie sam!

    Profesor Rabenson zrozumiał, co o co chodzi jego córce. - To kompletne wariactwo. - Rzucił obolałe spojrzenie na swoje kolano. - To jednak chyba nasza jedyna szansa.

    Nils i Liza spojrzeli na siebie zmieszani.

    - Co… - zaczął przerażony Nils, ale Kira jednym ruchem ręki zmusiła go do milczenia.

    - Po prostu to zrób - zażądała ostro. Chryzek zmniejszył prędkość. Przez krótką chwilę auto poruszało się bardzo wolno. Na „trzy cztery" Kira, Nils i Liza wyskoczyli w krzaki. Profesor Rabenson poszedł w ich ślady z dzikim okrzykiem; na szczęście udało mu się tak ułożyć swe korpulentne ciało, że nie stracił przytomności z bólu.

    Tylko Chryzek pozostał na swoim miejscu. Dodał gazu.

    Chryzek! - krzyknęła Kira. - Musisz skoczyć!

    Jednak on nadal rozpędzał jeepa. Dopiero w ostatnim momencie, gdy wóz prawie już miał wyjechać z zarośli, udało mu się wyskoczyć bokiem. Ścinając gałęzie niczym pocisk artyleryjski, zniknął w krzakach.

    Samochód toczył się po wolnej przestrzeni.

    Nagle z przestworzy spłynęła ogromna kreatura, długa na jakieś pięć, sześć metrów. Błyskawicznie rzuciła się na jeepa, wczepiła się w karoserię jak drapieżny ptak w polną mysz. Potężne skrzydła uderzały o blachę i plastik.

    Gargulcowi było obojętne, czy jego ofiara składa się z mięsa, czy metalu.

    Rozwścieczony szarpał jeepa podczas jazdy. Raz jeszcze poruszył skrzydłami i zaraz potem auto uderzyło w ogrodzenie.

    Zarówno wozem, jak i gargulcem wstrząsnęły wyładowania elektryczne. Iskry lecia86 ły we wszystkie strony. Opony pękły w czasie jazdy. Przez moment było widać, że samochód i gargulec stają w płomieniach.

    Potem wszystko opadło.

    Nad wrakiem auta wisiał martwy gargulec z rozłożonymi skrzydłami. Z rozdarć na jego luskowatej skórze wydobywał się czarny dym.

    - Musimy pomóc Chryzkowi - wyjąkała Liza.

    Kira skinęła głową. Ale jak to zrobić? Zbliżały się przecież kolejne potwory.

    - Do tyłu! - syknął profesor Rabenson. Podpełzli głębiej w dzikie zarośla.

    Chryzek był gdzieś po drugiej stronie drogi. Ponieważ wyskoczył z pędzącego jeepa, mógł połamać sobie kości. Albo i skręcić kark.

    Jednak nie można było przebiec na drugą stronę drogi. Gargulce z łatwością by ich odkryły.

    Teraz na skulonych przyjaciół padł cień pierwszego potwora. Ciężkie kroki wstrząsały ziemią i drzewami. Na szczęście ich nie zauważył. Także pozostałe dwa mniejsze stworzenia przeszły obok kryjówki. Nie rozumiały, co się wydarzyło.

    Dzieci i profesor spoglądali ostrożnie poprzez gałęzie. Zobaczyli, że gargulce zbliżają się do wraku samochodu. Wokół roznosił się zapach podobny do odoru spalonych ryb.

    - No, dalej, do dzieła! - szepnął Nils.

    I rzeczywiście, gargulce spełniły jego marzenie.

    Zaczęły ciągnąć i szarpać zwłoki swojego towarzysza, jakby chcąc go obudzić. Śmiertelny prąd natychmiast je poraził. Smród spalonych ciał był nie do zniesienia.

    Przyjaciele pospiesznie odwrócili wzrok.

    - Musimy poszukać Chryzka! - zawołała Liza. Nim pozostali zdążyli zareagować, wyskoczyła z krzaków, przebiegła na drugą stronę drogi i zbliżyła się do miejsca, gdzie Chryzek zniknął w gęstwinie.

    - Liza, zaczekaj! - zawołał jej brat i pospieszył za nią.

    Kira spojrzała szybko na drogę wyjazdową, potem na ojca. - Pomogę im. Otwórz tymczasem bramę.

    - Jeśli mi powiesz, w jaki sposób - odpowiedział ojciec, masując ostrożnie kolano.

    - Za pomocą pilota. Tego z jeepa.

    Po wypowiedzeniu ostatnich słów Kira zrozumiała, że to niemożliwe.

    Przecież ojciec tego pilota nie miał! Nawet on nie pomyślał o tym, gdy wyskakiwali z roz88 pędzonego auta. A teraz urządzenie leżało gdzieś we wraku jeepa, wśród śmiertelnie niebezpiecznych wyładowań elektrycznych, przywalone zwłokami gargulca.

    Nie byli w stanie otworzyć bramy. Byli uwięzieni.

    Razem z setkami głodnych gargulców.

    Wyścig z czasem hryzek? - Liza ze łzami w oczach rozglądała się wokoło. - Gdzie jesteś, Chryzek?

    Nils podążał za nią. Wspólnie oglądali miejsce, gdzie Chryzek wyskoczył z rozpędzonego auta. Byli bezradni i zrozpaczeni.

    Kira dołączyła do nich. Profesor skakał za nią na jednej nodze, podpierając się na długim kiju.

    - Gdzie on jest? - spytała.

    Liza wskazała miejsce. - Powinien gdzieś tu leżeć.

    Nils zbladł. - Myślisz, że gargulce go…?

    Zaczęli rozglądać się w panice dokoła. W każdej chwili mógł nastąpić atak.

    Jednak w krzakach było spokojnie. Żadnych łap, które rozsuwałyby gałęzie. Żadnych wyziewów drapieżników, od których więdłyby liście.

    Kira wyprzedziła rodzeństwo i zanurzyła się w gęstwinie.

    - Tutaj są ślady - stwierdziła.

    Liza natychmiast znalazła się koło niej. - One prowadzą z powrotem do klasztoru… Do licha, coś mu się pokręciło?

    - Prawdopodobnie uderzył się w głowę podczas upadku - zauważył osowiale Nils.

    Kira pokręciła głową. Chryzek musiał zauważyć, że pilot pozostał w samochodzie - sam już nie mógł go wydostać. W tej sytuacji zrobił jedyną słuszną rzecz: pobiegł z powrotem do klasztoru, aby odnaleźć zapasowego pilota.

    W kilku słowach opowiedziała Lizie i Nil-sowi, że w tej chwili nie można otworzyć bramy. Oboje pobledli, ale nie powiedzieli ani słowa. Nawet Nils, który zawsze pierwszy wysuwał zarzuty, teraz zachował milczenie.

    - Myślisz, że chce przynieść pilota doktor Richardson? - spytała w końcu Liza.

    - Wiecie przecież, jaki on jest. Widocznie miał wyrzuty sumienia, że nie pomyślał o zabraniu pilota z auta.

    - Przecież to głupota! - wymknęło się Lizie ze złością. - Nikt o tym nie pomyślał.

    Kira wzruszyła ramionami. - Ktoś, kto nazywa się Chryzostom Złotousty, nie może myśleć tak prosto.

    Chryzostom - tak brzmiało pełne imię Chryzka. Gdy się urodził, jego ojciec pracował jako dyplomata w Grecji. Chryzostom to greckie imię oznaczające „złotousty". A to z kolei stanowi dokładne tłumaczenie jego nazwiska:

    Guldenmund.

    - Musimy za nim iść - postanowiła Kira. Profesor chrząknął. - Chyba nie dam rady.

    - Podparł się ręką o pień drzewa, podniósł laskę i pomachał nią znacząco w powietrzu.

    - Ale też nie mogę pozwolić, byście poszli tam sami…

    - Jasne, że możesz - sprzeciwiła się Kira.

    - Przecież to załatwimy.

    Nils nie był zachwycony takim obrotem sprawy. Westchnął cicho.

    - Powinien pan się ukryć tutaj - zwróciła się Liza do profesora. - Gdy tylko wrócimy, zabierzemy pana ze sobą.

    Kira ją poparła. - To jest najlepsze rozwiązanie. Tylko byś nas zatrzymywał.

    Ojciec zaśmiał się gorzko. - Serdeczne dzięki, młoda damo.

    Kira objęła go, uważając przy tym, aby nie urazić go w kolano. - To przecież nie twoja wina - powiedziała cicho. - Chodź, poszukamy miejsca, gdzie nikt cię nie znajdzie.

    Nils rozejrzał się wokoło. Zdecydował się pójść w stronę ogrodzenia. Ostrożnie rozgarniał gałęzie.

    Wtem zaczął przeraźliwie krzyczeć.

    Spomiędzy gałęzi wyjrzał groteskowy pysk gargulca.

    Kira zorientowała się pierwsza. - To tylko kamień. My z Lizą przeżyłyśmy już coś podobnego w podziemnej pracowni.

    Nils odetchnął głęboko. - Przepraszam. Przez moment myślałem…

    - Już dobrze - uspokoiła go Kira. - Wszystkim nam się to zdarza.

    Pomogli profesorowi usiąść u stóp rzeźby znajdującej się w zaroślach. Potem przywrócili gałęzie do poprzedniego stanu. Szczelna zasłona okryła kryjówkę profesora.

    - Wygodnie ci się siedzi? - spytała Kira.

    - Jak na tronie naftowego szejka - rozległ się głuchy głos spomiędzy liści. - Chociaż wolałbym siedzieć na fotelu z katapultą.

    Kira zaśmiała się. - Do zobaczenia.

    - Powodzenia! - zawołał profesor. „Tak, pomyślał Nils, tego będziemy potrzebowali".

    Ruszyli w drogę. Tak cicho, jak to tylko było możliwe, wrócili na ścieżkę łączącą

    klasztor z główną bramą. Wszędzie widać było ślady pozostawione przez samochód.

    Gałęzie były połamane, a ziemia poruszona. Na suchym gruncie można było zauważyć odciśnięte ślady łap gargulców.

    Uważnie rozglądali się wokoło. W zasięgu wzroku, na ścieżce nie było nikogo. Czy pozostałe gargulce wydostały się z katakumb i rozbiegły po ogrodzie opactwa? Ile ich zginie przy próbie sforsowania ogrodzenia? Ile po prostu przefrunie na drugą stronę w poszukiwaniu swoich ofiar w Saturni? „Dobry Boże, pomyślała Kira, co myśmy zrobili? Przecież tej pułapki nikt nie miał prawa otwierać! O co, do diabła, chodziło doktor Richardson, gdy otwierała celę?" Udało im się pokonać około pięćdziesięciu, sześćdziesięciu metrów, gdy w krzakach ukazała się czyjaś ciemna sylwetka.

    - To jeden z nich! - szepnął przerażony Nils.

    Jednak Liza, która miała najlepszy wzrok, roześmiała się. - Chryzek! - zawołała z ulgą.

    Chłopak zatrzymał się, a potem odwrócił. Zrobił kilka kroków w stronę przyjaciół i wyszedł spomiędzy liści.

    - Powinniście tam czekać - powiedział trochę zdyszany. Miał podrapane policzki i brudne ubranie.

    - Dlaczego odłączyłeś się od nas? - spytał Nils.

    - Bo spartaczyłem - odpowiedział. - Chciałem… -…przynieść pilota doktor Richardson - dokończyła Kira. - To wiemy. Nie sądzisz jednak, że we czwórkę mamy większe szanse? A poza tym: ty niczego nie spartaczyłeś. Uratowałeś nam wszystkim życie.

    Chryzek wbił wzrok w ziemię. A potem nagle, wystraszony, zapytał:

    - Gdzie jest twój ojciec? Czy z nim wszystko w porządku?

    Kira w skrócie opowiedziała mu przebieg wypadków, a potem ruszyli w drogę do klasztoru. Chryzek był wyraźnie rozdarty między radością, że przyjaciele są znów z nim, a zranionym poczuciem honoru. Kira uważała, że to głupie - w końcu nie byli żadnymi muszkieterami czy rycerzami okrągłego stołu. A poza tym chodziło o ich życie.

    - A jeśli pani doktor Richardson miała pilota przy sobie, gdy… ona… - urwała Liza. - No, gdy schodziła do piwnicy.

    Chryzek potrząsnął głową. - On leży w jej pokoju. Nigdy nie zabierała go ze sobą, jeśli to nie było konieczne. Zawsze to powtarzała.

    Na chwilę umilkli na wspomnienie nieżyjącej pani doktor. Potem Nils wysunął się na przód.

    - A oto i klasztor.

    Na końcu drogi wyraźnie widać już było brązowe mury. Tunel prowadzący na dziedziniec był pusty. Nigdzie nie było widać śladów życia.

    - Gdzie one się podziały? - spytała Liza drżącym głosem.

    Także pozostali byli zaniepokojeni taką zabawą w chowanego. Gdy widać przeciwnika, można przynajmniej przed nim uciekać. Teraz jednak mieli poczucie nieokreślonego zagrożenia.

    - A może już odleciały? - wysunął przypuszczenie Nils.

    - Te dwa małe nie wyglądały na takie, które umieją latać - odparła Liza.

    Kira zgodziła się z tym. - Ich skrzydła były niezdolne do lotu. Nic dziwnego, po tak długim czasie spędzonym w więziennym lochu. Myślę, że wiele z nich nie jest w stanie wznieść się w powietrze.

    Chryzek uśmiechnął się gorzko. - Czy mamy się z tego cieszyć?

    Było to bardzo istotne pytanie. Z jednej strony odpadło niebezpieczeństwo, że stworzenia pokonają ogrodzenie pod prądem i wydostaną się na zewnątrz. Z drugiej - groziło to tym, że niedługo teren opactwa zaroi się od morderczych bestii, które z pewnością nie były uszczęśliwione tym, że uwięziono je właśnie tutaj.

    - Powinniśmy się przynajmniej cieszyć, że ludziom w Saturni na razie nic nie grozi - stwierdził gorzko Nils. - Jeśli jeszcze dobrowolnie pozwolimy się tym bestiom pożreć, to być może zaspokoją głód i nie będą próbowały się stąd wydostać.

    Wszyscy milczeli zaskoczeni. Stopniowo docierało do nich, w jak beznadziejnej sytuacji się znaleźli.

    - Popatrzcie tam - powiedział Chryzek, gdy już stali na skraju zarośli i przed ich oczyma wyłonił się portal klasztoru.

    Wskazał na żółty jak cytryna skuter stojący niedaleko końca tunelu, przy ścianie.

    - To jest vespa doktor Pvichardson - powiedział Nils. - No i co? Mało prawdopodobne, by w piątkę udało nam się tym uciec.

    - A kto mówi o ucieczce?

    - A więc co? Chcesz urządzić jazdę próbną?

    Chryzek przesłał Nilsowi mroczne spojrzenie. - Te potwory są szybkie. Piekielnie szybkie. A pokoje znajdują się we wschodnim skrzydle, a więc po drugiej stronie.

    To dość daleko.

    Kira zrozumiała, jaki Chryzek ma plan. - Myślisz, że jedno z nas powinno przejechać przez klasztor na skuterze? Poważnie?

    - Ja spróbuję - powiedział Chryzek tonem nieznoszącym sprzeciwu. - Być może będę wtedy szybszy niż gargulce. A w każdym razie szybszy niż na piechotę.

    - I sto razy głośniejszy - wtrąciła Liza. - One natychmiast się zorientują, że tam jesteś i gdzie jesteś.

    - Większość z nich jest z pewnością jeszcze w piwnicy Być może boją się światła.

    Myślę, że były w zamknięciu setki lat… - Chryzek znowu spojrzał na żółty skuter, a w jego spojrzeniu można było wyczytać, że już pędzi w myślach klasztornymi korytarzami. - Kto wie, kiedy oswoją się ze światłem słonecznym.

    Najpóźniej wtedy będziemy musieli stąd zniknąć. Nie rozumiecie tego? Nie mamy czasu!

    Kira wiedziała, że Chryzek ma rację. - Dobrze. Ale dlaczego właśnie ty?

    - Ponieważ ja już jeździłem na czymś takim - odpowiedział. - A przynajmniej na kilku innych skuterach. Nie we wszystkich krajach, w jakich mieszkałem z rodzicami, są tak ostre przepisy jak w Niemczech.

    Tutaj trochę się pomylił. Zarówno Kira, Nils, jak i Liza wiedzieli doskonale, jak się jeździ na skuterze.

    Kira skinęła głową. - A więc spróbuj. I przynieś wszystko, co nam może jakoś pomóc. Doktor Richardson zajmuje się Damiano i jego rzeźbami już od lat. Może w jej pokoju znajdzie się coś użytecznego.

    - Okej.

    Nils posłał Chryzkowi zachęcający uśmiech. - Czasami masz… no, klasę.

    Coś takiego usłyszeć akurat od Nilsa, z którym ciągle darł koty… Chryzek był zirytowany jego słowami. Jednak odpowiedział uśmiechem, aby wszyscy widzieli, że ucieszyła go ta pochwała.

    Przygnębiona Liza dodała: - Będziesz na siebie uważał, prawda?

    Chryzek wyciągnął rękę i spokojnie włożył palce we włosy Lizy za uchem, jakby chciał ją tam pogłaskać. Potem jednak błyskawicznie wyjął rękę, na której leżał kamienny pazur pochodzący z jednej z rzeźb. - To było za twoim uchem. Zatrzymaj na szczęście.

    Liza była zmieszana. - Za moim uchem?

    Kira spojrzała na Chryzka z powątpiewaniem. - Czy zawsze to umiałeś? Myślę 0 sztuczkach magicznych.

    Uśmiechnął się szeroko i odsunął jeden niesforny kosmyk włosów z czoła. - Nie, tak nagle… Od czasu, gdy nosimy te znaki.

    Potem odwrócił się i ruszył przez wąski pas trawy miedzy zaroślami a murami klasztoru, prosto do murów portalu i stojącej pod nimi vespy.

    Pozostali obserwowali go w milczeniu. Liza 1 Nils z obawą, Kira w zamyśleniu. „A więc Siedem Pieczęci zmieniło też Chryzka", pomyślała Kira. Cały czas zadawała sobie pytanie, czy te zmiany pomagają im się rozwijać.

    Od czasu naznaczenia Pieczęciami Liza miała więcej pewności siebie, została też mistrzynią w rozwiązywaniu trudnych zagadek. Nils przestał być lekkomyślny i stał się chodzącą rozwagą. Kira stawała się coraz bardziej podobna do swojej nieżyjącej matki, przynajmniej wewnętrznie: zażarta w walce ze złymi mocami, czasami aż do granic rozsądku.

    A Chryzek… nagle stał się magikiem. Do tego była mu potrzebna zręczność palców. Sztuczka z kamiennym pazurem za uchem Lizy była tylko żartem. Dziecinną zabawą. Ale może ten talent uda się wykorzystać także w poważnych sytuacjach.

    Możliwe, że zaskoczy ją jeszcze nieraz swoją nowo pozyskaną umiejętnością.

    Należy mieć nadzieję, że gargulce nie dostaną go w swoje łapy.

    Kira zobaczyła, że Chryzek im pokiwał, co z pewnością oznaczało, że kluczyk tkwi w stacyjce skutera.

    I rzeczywiście: w chwilę potem siedział już na nim i zapalił silnik.

    Ostro ruszył do przodu.

    Tunel wchłonął go jak gardziel przedpotopowego stwora.

   

 Notatki doktor Tłichor

Silnik zawył, gdy Chryzek skierował skuter bocznym wejściem do wnętrza ruin. Żółty pojazd mknął przez korytarz. Światło dzienne pozostało z tyłu. Tylko przez puste otwory okienne gdzieniegdzie wpadało słońce. W dalszych pomieszczeniach okiennice były przegniłe i połamane. Od lat nikt nic tu nie naprawiał.

    Chryzek włączył reflektor. Żółty promień wgryzł się w ciemność, w której wirowały drobiny kurzu. Szczury w panice uciekały z korytarza do wymarłych pomieszczeń po bokach.

    W powietrzu unosił się zapach staroci i butwiejącego drewna. Najwyraźniej ta część klasztornych ruin przez wiele lat nie była przez nikogo odwiedzana.

    Naukowcy przybywający do San Cosimo zajmowali się głównie starymi mozaikami i freskami w południowej części klasztoru, rzeźbami Damiano

    w parku i kaplicą w centrum dziedzińca. Tutaj nie docierał nikt. Nawet gargulce.

    Przynajmniej tak się wydawało. Chłopak bez przeszkód dotarł do końca korytarza, skręcił w prawo i pędził przez główny ganek północnego skrzydła. Także tutaj ukazał mu się ten sam obraz: gruba warstwa kurzu i brudu na posadzce, pootwierane drzwi, w niektórych miejscach na ścianach uchwyty na pochodnie. Żadnych mebli ani ozdób. Wszystko, co nie zniszczało ze starości, zostało już dawno wyniesione przez złodziei. Dopiero, gdy Uniwersytet we Florencji zlecił zainstalowanie ogrodzenia pod wysokim napięciem, skończyły się wizyty nieproszonych gości.

    W północnym skrzydle korytarz kończył się klatką schodową. Ściana od strony dziedzińca była zniszczona. Do środka wpadało światło słoneczne.

    W tej poświacie siedział gargulec i patrzył na zbliżający się skuter.

    Chryzkowi w ostatniej chwili udało się skręcić. Vespa wywróciła się i potoczyła bokiem w kierunku potwora. Chłopak, przywalony maszyną, zatrzymał się w jego pobliżu.

    Gargulec był wzrostu niewysokiego człowieka. Jego skóra była szara i pofałdowana jak u słonia. Jako dziecko Chryzek dostał kiedyś w prezencie pacynkę przedstawiającą diabła, lalkę do przedstawienia kukiełkowego. Gargulec do złudzenia przypominał tę pacynkę. Nabrzmiałe wargi i spiczasty, haczykowaty nos.

    Do tego głęboko zapadłe oczy. Z płaskiego czoła wystawały dwa krótkie baranie rogi.

    Siedział w kucki na podłodze, kiwał się w różne strony i mrugał oczami nieprzyzwyczajonymi do światła dziennego.

    Chryzek próbował za wszelką cenę wydostać się spod wywróconego skutera. Gdy mu się to w końcu udało, czym prędzej czmychnął z powrotem. Skaleczył sobie kolana, które bolały go teraz przy każdym kroku.

    Gargulec nie ruszył się z miejsca. Wciąż kiwał się tylko w przód i w tył.

    Wyglądało to tak, jakby się nad czymś zastanawiał.

    Chłopak dobiegł do załomu korytarza i odważył się na niego spojrzeć. Wszystko wskazywało na to, że nie miał zamiaru go atakować.

    Diabelski pysk potwora rozciągnął się w uśmiechu.

    A potem pokazał Chryzkowi język.

    Chłopak nie wierzył własnym oczom. Czyżby w obliczu śmierci miał już halucynacje?

    Jednak nie, nie pomylił się. Gargulec jak małe dziecko wyciągnął język i wydawał przy tym beczące dźwięki. Jego szare ciało kiwało się w przód i w tył.

    Chryzek odwrócił się powoli. Jeśli teraz ucieknie, wróci do czekających przyjaciół z pustymi rękami - a więc wszyscy zginą. Mógł więc i on zaryzykować swoje życie w tej grze. Gdyby tylko udało mu się przebiec jakoś koło gargulca i dalej, prosto następnym korytarzem. A gdyby przy tym mógł jeszcze podnieść motor z ziemi, zapalić go…

    Gargulec wciągnął język z mlaśnięciem. Jego uśmiech poszerzał się i poszerzał, aż rozciągnął się prawie od ucha do ucha. Co ciekawe, nie wyglądał groźnie, lecz raczej zabawnie.

    Chryzek przypomniał sobie słowa pani doktor Richardson, która przed dwoma dniami opowiadała im, że nie wszystkie gargulce na katedrach i kościołach wyglądały groźnie - niektóre miały wesołe miny, jakby kpiły sobie z przechodniów.

    Czyżby nie wszystkie gargulce w piwnicy były złe i żądne krwi? Czy były również takie, które istniały tylko po to, by psocić i figlować, podobnie jak szympansy?

    Były to tak zaskakujące myśli, że upłynęła dłuższa chwila, nim Chryzek wyciągnął z nich jakieś wnioski.

    Powoli ruszył w stronę gargulca oraz leżącej przed nim na podłodze vespy.

    Stworzenie nadal kołysało się spokojnie i miarowo. Spomiędzy jego zamkniętych warg wydobywał się cichy dźwięk, podobny do gruchania gołębi. Uśmiechało się bezczelnie, a jego oczy śledziły każdy ruch Chryzka.

    - Spokojnie… - szepnął Chryzek, jakby zbliżał się do groźnego psa.

    Gargulec pochylił głowę. Jego bursztynowe oczy błyskały filuternie.

    - Nie ruszaj się - mruczał Chryzek, przede wszystkim, chcąc uspokoić samego siebie. - Grzeczny chłopczyk, bardzo grzeczny…

    Już tylko nieco ponad metr dzielił go od uśmiechającego się stworzenia. Za gargulcem coś się poruszało. Długi jaszczurczy ogon.

    Stwór merdał nim jak pies, któremu podaje się kość.

    Czy była to oznaka radości na widok łakomego kąska w postaci Chryzka? A może spodobał mu się jego spokojny ton?

    Chłopak złapał kierownicę skutera i powoli podniósł ją z podłogi.

    Gargulec wciąż kołysał się miarowo w przód i w tył. W przód i w tył.

    Chryzek przełknął ślinę, gdy przekładał nogę przez siodełko. Nie spuszczał przy tym stworzenia z oka.

    Całą wieczność szukał kluczyka zapłonu.

    Gargulec mrugnął do chłopaka prawym okiem. Jego powieki po zewnętrznej stronie były tęczowe i wyglądały jak pancerz żółwia w świetle słonecznym. „Jakie cudowne stworzenie!", pomyślał Chryzek po części zafascynowany, po części przerażony. Gdzie Damiano je spotkał? Czy mieszkały w podziemiach już w czasach Etrusków, przed ponad dwoma tysiącami lat? A może były tam jeszcze wcześniej?

    Wiedział, że nie znajdzie na te pytania odpowiedzi. Niektóre cuda trzeba przyjmować takimi, jakimi są. I koniec.

    Wciągnął powietrze w płuca i przekręcił kluczyk. Silnik zawarczał. Instynktownie skulił się na siodełku, aby uniknąć ewentualnego ataku gargulca.

    Jednak ten wcale nie zamierzał atakować. Na dźwięk silnika skulił się ze strachu, a zaraz potem znowu zaczął się kiwać. „On się boi", pomyślał Chryzek zaskoczony. „Nie chce tego pokazać, ale boi się hałasu".

    I zrobił coś, czego sam do końca nie rozumiał. To było instynktowne, po prostu musiał to zrobić.

    Zdjął ręce z kierownicy i wyprostował oba palce wskazujące. Potem bardzo powoli włożył je sobie do uszu, tak aby gargulec mógł dokładnie obserwować jego ruchy.

    Wiedział, że wygląda przy tym, jakby był niespełna rozumu.

    Stworzenie wydało z siebie ciche gdaknię-cie i znowu się uśmiechnęło. Jego długie szponiaste ręce spoczywały dotąd złożone między udami. Teraz podniósł je w górę i ciekawie oglądał swoje palce wskazujące. Pazury były krótko ogryzione.

    Potem jeszcze raz spojrzał na Chryzka, zagdakał i wsunął palce w swoje diabelskie uszy. Tak, naprawdę go naśladował!

    Chłopiec zmusił się do uśmiechu i skinął głową. - Dobrze - powiedział cicho. - Robisz to bardzo dobrze.

    Gargulec przyglądał mu się szeroko otwartymi oczami. Był mocno zirytowany, że przestał słyszeć odgłos silnika. Z krótkim, ale głośnym dźwiękiem, podobnym do tego, jaki powstaje przy wyjmowaniu korka z butelki, wyjął palce z uszu. Zaraz też zatrząsł się przestraszony, gdy warkot vespy dotarł do niego ponownie.

    Szybko włożył palce do uszu. Coś na kształt zadowolenia pojawiło się na jego chudej diabelskiej twarzy.

    Chryzek powoli opuścił ręce i chwycił kierownicę. Wstrzymał oddech. Dodał gazu.

    Skuter z wyciem skoczył do przodu, omijając siedzącego gargulca. Dotarł do przeciwległej ściany i skręcił w następny korytarz. Gdy Chryzek jeszcze raz obejrzał się za siebie, stwierdził, że dziwaczne stworzenie nadal siedzi na swoim miejscu i zwrócone w jego stronę kiwa się z palcami w uszach.

    Ten widok zasmucił Chryzka. Nie wszystkie gargulce istniały po to, aby mordować i niszczyć. To, że ktoś je kiedyś uwięził, wydało mu się niesprawiedliwe i podłe.

    Skręcił w północne skrzydło i zatrzymał się przed pokojami przeznaczonymi dla naukowców. Zostawił włączony silnik, zeskoczył z siodełka i wbiegł do pokoju doktor Richardson. Żaluzja przed świeżo oszklonym oknem była opuszczona. Miała chronić przed promieniami słonecznymi. Była żółta i profesor Rabenson już w chwili przyjazdu żartował, że pani doktor wybrała właśnie ten pokój z powodu żaluzji. Teraz prześwitywało przez nią słońce, rozjaśniając mrok. Chryzek wyglądał w tym świetle, jakby miał żółtaczkę.

    Pod oknem stało biurko, a obok niego na podłodze piętrzył się stos segregatorów z papierami. Obok rozgrzebanego łóżka leżała otwarta walizka z brudnymi ubraniami, kosmetyczka, żelazko turystyczne i proszek do prania.

    Na biurku leżała otwarta księga napisana po łacinie. Już na pierwszy rzut oka widać było, że jest to wartościowy rękopis, którego pani doktor nie mogła wypożyczyć w żadnej bibliotece - przynajmniej legalnie. Obok niej Chryzek odkrył notatnik, w którym Amerykanka najwidoczniej zapisała fragmenty tekstu z księgi, tłumacząc je na angielski.

    Chryzek przypomniał sobie słowa Kiry, zrolował notatnik i wsunął go za pasek spodni. Pilot! Gdzie może być ta durna rzecz?

    Uważnie rozejrzał się po pokoju, a potem zerknął na okno i zdrętwiał.  Na tle spuszczonej żaluzji rysowała się ogromna postać.

    Prawie przestał oddychać, zastygając w bezruchu. Zaraz jednak przyszedł mu na myśl skuter. Warkot silnika musiał być na zewnątrz doskonale słyszalny.

    Na środku ciemnej głowy świeciły oczy. Były tak jasne, że widać je było nawet na żaluzji. Z pleców bestii wyrastały dwa potężne rogi, a dwa kolejne z czaszki.

    Czy te przenikliwe oczy go widziały? Chryzek poczuł, że drżą mu kolana i ogarniają go dreszcze.

    Bardzo wolno przeniósł wzrok z postaci za oknem na pokój i szukał dalej.

    Tam! - pilot leżał na podłodze obok łóżka, między otwartymi książkami, zużytymi chusteczkami do nosa i brązową skórką banana.

    Powoli zrobił krok w tę stronę. Potem jeszcze jeden. W końcu pochylił się ostrożnie do przodu i podniósł go z ziemi. Oby tylko baterie nie były wyczerpane!

    Cień przed oknem powiększył się. Jednocześnie oczy skurczyły się i zmieniały się w coraz jaśniejsze punkty świetlne. Koncentrowały się coraz bardziej jak promień laserowego skalpela. „On może mnie widzieć", pomyślał przerażony Chryzek. „On może mnie, do cholery, widzieć!" W panice rozejrzał się za czymś, czego mógłby użyć jako broni. Prawdopodobnie była to beznadziejna próba wobec takiego przeciwnika. Jednak postanowił, że nie pozwoli się pokonać bez walki. Nigdy!

    Zauważył, że o ścianę było oparte coś, co przypominało średniowieczny róg do picia. Był nieco dłuższy od ramienia Chryzka, wygięty, z jednej strony ostro zakończony. Czy mógł go użyć jako pałki? Nie miał pojęcia. Musiał przynajmniej spróbować. To lepsze, niż wystąpić przeciwko bestii z gołymi rękami.

    Bestie? Przypomniał sobie gargulca pozostawionego na korytarzu. Być może stworzenie za oknem było tak samo przyjazne.

    Jednak nie miał ochoty przekonywać się o tym na własnej skórze.

    W pośpiechu opuścił pokój, włożył pilota do kieszeni spodni, a róg wsunął za pasek jak miecz.

    Odetchnął głęboko i ruszył do przodu.

    Tym razem nie zdecydował się wracać przez korytarze, lecz poszukał pierwszego wyjścia na zewnątrz klasztoru. Na trawniku między murami a parkowymi zaroślami będzie miał wolną drogę - wierzył, że nic nie zastąpi mu drogi.

    W czasie jazdy co jakiś czas oglądał się za siebie. Jednak gargulec ze świecącymi oczami nie pojawił się.

    Gdy wrócił wreszcie tam, gdzie pozostawił Kirę, Lizę i Nilsa, przeżył kolejny szok.

    Nikt na niego nie czekał. ucieczka \rzez park Chryzek! Głos Kiry dobiegał z krzaków, z odległości kilku metrów. Chryzek odetchnął z ulgą. - Co wy tam robicie?

    - Na miłość boską, bądź cicho! - syknęła Kira. Nadal nie było jej widać. Również Liza i Nils pozostawali ukryci w gęstwinie liści.

    - Ale… - zaczął Chryzek, jednak Kira znów mu przerwała:

    - Chodź tutaj. Pośpiesz się. I nie oglądaj się za siebie!

    Fala strachu przeszyła go jak strzała. Nie oglądać się? Co było za nim?

    Zeskoczył z vespy i zajrzał w gęstwinę.

    - Szybciej! - szepnęła Kira.

    Dłużej się nie ociągał. Z bijącym sercem, bez tchu obejrzał się za siebie.

    Trawnik między nim a murami klasztoru był pusty. Także w bramie tunelu nie było nikogo.

    Stał bez ruchu i uśmiechał się niepewnie. - Chcieliście tylko napędzić mi stracha, prawda?

    Pomiędzy gałęziami ukazała się twarz Kiry. Nie wyglądała na skorą do żartów.

    Czoło miała spocone ze strachu.

    - Jeśli koniecznie chcesz, to rzuć okiem w górę.

    Chryzek niepewnie przeniósł wzrok na fasadę. W pustych oknach nie dostrzegł nic niezwykłego.

    - Na dachu - szepnęła Kira. Dopiero wtedy zauważył.

    Wysoko, na skraju dachu, w rzędzie, tak jak siadają ptaki, siedziało trzynaście gargulców. Patrzyły na Chryzka błyszczącymi oczyma. Niektóre bębniły szponami w dachówki, inne zwinęły swoje gadzie, przypominające ogromne węże ogony. Żadne ze stworzeń nie było identyczne z pozostałymi. Jedne miały rogi, a inne nie.

    Chryzek zauważył, że kilka posiadało złożone na plecach skrzydła. Ich wspólną cechą było to, że miały nieowłosioną skórę, składającą się z oddzielnych płatków. Także ich pyski były różne: wykrzywione, jaszczurze, ale też groteskowe i demoniczne.

    Chryzek stał nieruchomo, jakby wrósł w ziemię.

    - Mówiłam ci, żebyś się nie odwracał - szepnęła Kira surowo za jego plecami. - Ale przecież mężczyzna nie będzie słuchał tego, co mówi kobieta.

    Chryzek przełknął ślinę i nie odzywał się. Gargulce musiały przenieść się na fasadę z dziedzińca. I tak samo szybko albo jeszcze szybciej mogły znaleźć się obok niego.

    Tyłem wycofał się do kryjówki przyjaciół. W gruncie rzeczy nie była to już kryjówka, gdyż gargulce widziały, gdzie się schował; doprowadził je dokładnie do Lizy, Kiry i Nilsa. Był jednak zbyt wystraszony, aby uciekać na własną rękę.

    Jedną taką bestię może by pokonał, ale trzynaście?

    Był bez szans.

    - Dlaczego one nie atakują? - spytał Nils spomiędzy liści.

    To było rzeczywiście istotne pytanie. Spotkanie z gargulcem na korytarzu dawało Chryzkowi do myślenia. Z drugiej strony niektóre stworzenia, na przykład te, które zginęły przy ogrodzeniu, miały ewidentnie wrogie zamiary.

    Dotarł do miejsca, gdzie zarośla były tak gęste, że stracił gargulce z oczu.

    Jeśli teraz zeszłyby z dachu, nawet by tego nie zauważył.

    - Musimy stąd zniknąć - szepnął.

    Kira skinęła głową i zaczęli iść na zachód, w stronę ogrodzenia i bramy.

    - Masz tego pilota? - spytała Liza. Chryzek wyjął z kieszeni urządzenie. - Z tym powinno się udać. - Spojrzał na Kirę. - Jak myślisz?

    Westchnęła i zatrzymała się. - Nie jestem przekonana, czy rzeczywiście powinniśmy stąd po prostu zniknąć. - Odwróciła się plecami do przyjaciół, nie chcąc, by widzieli w jej oczach lęk. Wiedziała też, że to im się nie spodoba i będą namawiać ją do ucieczki.

    - O co chodzi? - spytał zmieszany Nils.

    - Uważasz, że powinniśmy tu zostać? - Liza nie mogła uwierzyć w to, co słyszy.

    Ona i jej brat rzadko mieli to samo zdanie, jednak teraz byli stuprocentowo zgodni.

    Nawet Chryzek miał wątpliwości: - Myślisz, że pojechałem do pokoju doktor Richardson dla kawału?

    Kira westchnęła głęboko i odwróciła się do przyjaciół. - Nosimy znak Siedmiu Pieczę121 ci. Nie otrzymaliśmy go, aby nam mówił, kiedy mamy uciekać, lecz byśmy wiedzieli, że powinniśmy coś przedsięwziąć.

    - Kiro - zaczęła Liza - twoja matka była czarownicą. Była dorosła. Wiedziała, jak się z tym wszystkim obchodzić. My tego nie wiemy, już zapomniałaś?

    Kira zachowywała się tak, jakby nie słyszała zarzutów Lizy. Zamiast tego zwróciła się zdecydowanie do Chryzka: - Czy znalazłeś w pokoju doktor Richardson jeszcze coś, co mogłoby się nam przydać?

    - Poza pilotem? - Spojrzał z ironicznym uśmiechem na długi róg u swego boku. - Czy za pomocą tego chcesz te bydlątka ponownie zamknąć w areszcie?

    Kira nawet się nie uśmiechnęła. Podeszła do Chryzka i wyciągnęła róg z paska jego spodni. - Mogę, prawda?

    - Może być twój, jeśli zechcesz. Obejrzała róg ze wszystkich stron.

    Nils nerwowo oglądał się do tyłu. - Gar-gulce w każdej chwili mogą tu być, a ty robisz zamęt z powodu jakiegoś starego rogu do picia…

    - To z pewnością nie jest róg do picia - stwierdziła Kira. - On jest otwarty z obu  stron. Wygląda mi to na coś w rodzaju trąby.

    - Super, będziemy grali - odpowiedział Nils. - Z naszymi zdolnościami te stwory same z siebie rozpadną się w proch.

    Kira ważyła w dłoni dziwny róg. - Czuję coś - mruknęła.

    - Strach - rzucił sucho Nils. - Ja też to mam. W dużych ilościach. Dlatego twierdzę, że powinniśmy natychmiast…

    - Czy znalazłeś coś jeszcze? - spytała Kira Chryzka.

    - O, tutaj. - Podał jej notatnik. - Pani doktor wpisała tu fragmenty tekstu przetłumaczone z jakiejś łacińskiej księgi.

    Oczy Kiry zaczęły błyszczeć. Pozostali natychmiast zrozumieli, że złapała trop.

    - Pokaż - poprosiła zaciekawiona.

    Chryzek podał jej notatnik. Uważnie obejrzała pierwszą stronę. - Hmm… - zamruczała marszcząc czoło. - To po angielsku.

    Chryzek uśmiechnął się. - Doktor Richardson jest… była Amerykanką. Oczywiste, że to po angielsku.

    Lekcje angielskiego w szkole nie wystarczyły i Kira nie była w stanie przetłumaczyć tekstu. Zwróciła blok Chryzkowi. - Ty przeczytaj - powiedziała.

    Chryzek dorastał za granicą, nim jego ojciec nie skończył kariery dyplomatycznej. Wtedy dopiero kupił dom i osiadł w Giebelstein. Chryzek mieszkał w kilku krajach, tam też chodził do szkoły. Mówił płynnie po angielsku, francusku i hiszpańsku. Poza tym znał trochę włoski i grecki - sporo, jak na chłopca w jego wieku.

    - Podaj mi to - powiedział.

    Nils przestępował z nogi na nogę. - Czy coś by się stało, gdybyśmy poszli dalej?

    Kiedyś tym na dachu znudzi się to siedzenie. Z pewnością im się znudzi.

    Kira spojrzała na niego miażdżącym wzrokiem, ale Liza przyszła bratu z pomocą. - Może wydostaniemy się najpierw na zewnątrz… przez bramę… A potem będziemy się zastanawiać, czy możemy coś przedsięwziąć przeciwko gargulcom.

    - To brzmi rozsądnie - stwierdził Nils. Także Chryzek podniósł wzrok znad notatnika i skinął głową: - Też tak myślę.

    Kira była w mniejszości i to ją denerwowało. W chwilach, kiedy dziedzictwo jej matki brało górę, nic nie mogło jej powstrzymać. Piekielne stworzenia przyciągały ją jak magnes.

    - Jak chcecie - powiedziała po chwili. Wzięła do ręki pilota. - Ale to zatrzymam.

    Liza, Nils i Chryzek wymienili zdumione spojrzenia. Czasami ich przyjaciółka zachowywała się dość dziwnie.

    Pośpiesznie ruszyli w drogę. Kira włożyła pilota do kieszeni, a róg niosła w obu rękach. Szła pierwsza, a za nią podążali pozostali.

    Chryzek próbował odczytać odręczne pismo doktor Richardson. Właściwie była to specjalność Lizy. Jednak nawet gdyby udało się jej odczytać poszczególne słowa, z pewnością miałaby trudności z tłumaczeniem. Aby tego dokonać, nie wystarczały dwa lata angielskiego w szkole.

    Po około pięciu minutach marszu przez zarośla Chryzek nagle przystanął.

    - Co się stało? - spytała Kira.

    - Miałaś rację - powiedział. - Chodzi o ten róg.

    - Czym on jest? - dopytywał się Nils.

    - Rozwiązaniem. A przynajmniej jego częścią - odparł Chyzek.

    Nils podszedł bliżej. - Najpierw się oddalmy, jak to było uzgodnione. Chodź, Lizo.

    Siostra westchnęła i skinęła na Chryzka. - Możesz nam to opowiedzieć później.

    Teraz chodź z nami. I ty też, Kiro.

    Kira aż płonęła z ciekawości nad odkryciem Chryzka, jednak myślała też o swoim ojcu, który ranny czekał na nią w krzakach. Pewnie był już bardzo zaniepokojony ich przedłużającą się nieobecnością. Trzeba było go stamtąd wydostać, a potem się zobaczy, co dalej.

    Przeszli na drugą stronę drogi i odnaleźli profesora Rabensona siedzącego u stóp kamiennego gargulca. W jego oczach pojawiły się łzy radości na widok córki i jej przyjaciół.

    Chryzek i Nils pomogli mu w marszu. Wszyscy razem pospieszyli do bramy. Kira nacisnęła odpowiedni guzik na pilocie. Baterie na szczęście nie były wyładowane.

    Brama powoli zaczęła się odsuwać na bok.

    Okrążyli zniszczonego jeepa i martwe ciała czterech gargulców. W tym miejscu ciągle unosił się zapach spalenizny. Starali się nie patrzeć w tamtą stronę.

    Gdy brama otwarła się do połowy, szybko przemknęli na drugą stronę, a Kira ponownie nacisnęła guzik pilota. Patrząc, jak brama się zamyka, obawiali się, że w ostatniej chwili gargulce wyskoczą z gęstwiny i przez zmniejszającą się szparę wydostaną na zewnątrz.

    Jednak nic takiego się nie stało. Wyglądało na to, że tym razem wygrali.

    Kira nie mogła się już powstrzymać. - A więc - powiedziała niecierpliwie i spojrzała na notatnik w rękach Chryzka - co, do diabła, tam jest napisane?

    Ten oderwał spocone dłonie od papieru i popatrzył na wszystkich z niepewną miną.

    - Po prostu w to nie uwierzycie - powiedział cicho.

    Chryzek westchnął i spytał: - Znacie historię szczurołapa z Hammeln, prawda?

    Kira nie mogła się doczekać odpowiedzi. - Co to ma wspólnego z…

    - Poczekaj. Szczurołap szedł przez miasto ze swoim fletem, a gdy szczury słyszały jego muzykę, musiały iść za nim. Coś jak wewnętrzny przymus albo uczucie, gdy człowiek jest bardzo głodny, a lodówka jest pusta.

    - Albo gdy w nocy trzeba wstać do ubikacji - zauważył Nils ze zmarszczonym czołem.

    - Bardzo trafne - stwierdziła Kira ironicznie. - Naprawdę bardzo trafne.

    - Jak zawsze - kontynuował Chryzek. - W każdym razie dźwięk fletu zmuszał szczury do pójścia za grającym. I dokładnie tak samo jest z gargulcami. Spojrzał na notatnik i zaczął przerzucać kartki. - Tu jest napisane, że kto zagra na tym rogu, ten będzie miał władzę nad gargulcami.

    

128

    

    Profesor Rabenson skinął głową w zamyśleniu. - Cały czas zadawałem sobie pytanie, w jaki sposób Damiano umiał te stworzenia trzymać pod kontrolą. Jak sprowadzał je z aresztu do swojej pracowni? I jak to możliwe, że pozwoliły się zamknąć? Teraz znamy już odpowiedź.

    Kira ważyła róg w dłoniach. - Czy w tych notatkach są jakieś informacje, skąd pochodzą gargulce?

    Chryzek wzruszył ramionami. - Tylko parę zdań. Damiano trafił na rozsypującą się etruską świątynię, a w niej na bramę prowadzącą do podziemnych katakumb. Właśnie tam żyły. Dla starożytnych Etrusków były prawdopodobnie czymś na kształt bogów, którym składali ofiary.

    - Ofiary z ludzi - szepnął podekscytowany Nils.

    - Najprawdopodobniej. Potem, gdy kultura Etrusków zanikła, zapomniano również o ich świątyni oraz o gargulcach. Wejście do katakumb zostało zasypane i dopiero Damiano ponownie je odkrył. W tym właśnie miejscu polecił wybudować klasztor, a część jego piwnic zamienić w więzienie.

    - Chwileczkę - wtrąciła Liza. - Czy to znaczy, że dla gargulców życie pod ziemią jest czymś naturalnym? I nie szkodzi im to?

    - Jeśli będą się tam mogły swobodnie poruszać, z pewnością będą zadowolone. Kto wie, jak ogromne mogą być te katakumby. Być może zobaczyliśmy tylko ich skromną część.

    - To dlaczego nie zostają na dole? - spytał Nils.

    - A właśnie że zostają - odpowiedział Chryzek z przekonaniem. - Przynajmniej większość. W przeciwnym wypadku byłoby ich tu pełno.

    - A te na dachu? - przypomniała Liza.

    - Być może to kilka szczególnie odważnych osobników. Podobnie jak te, które nas ścigały.

    Nils parsknął ironicznie. - Innymi słowy: gargulce są biednymi, oszukanymi stworzeniami, z którymi źle się obchodzono.

    Chryzek wybuchnął śmiechem. - Mniej więcej tak. Co wcale im nie przeszkadzało chcieć nas rozszarpać na kawałki. Większość z nich to drapieżniki.

    - I nie są demonami? - spytała Kira, nie kryjąc rozczarowania.

    - Ależ tak - powiedział Chryzek. - Według notatek Damiano, które zawiera ta łacińska księga, Szatan osobiście przyłożył rękę do powstania tych stworzeń.

    - Dawniej ludzie często wymyślali takie historie - powiedziała Liza. - I nic na to nie można począć.

    - Jednak nasz Znak Pieczęci nadal jest widoczny - przypomniał jej Nils.

    - Okej - Kira zakończyła dyskusję. - Zrobimy tak: wy otworzycie bramę, a ja wejdę do środka z rogiem i zwabię je z powrotem do podziemnego więzienia.

    Przytknęła róg do warg. Nadęła policzki i dmuchnęła - jednak ze środka nie wydobył się żaden dźwięk.

    - On jest zepsuty - stwierdziła.

    Jej ojciec potrząsnął głową. - Ty po prostu nie masz dość siły. To jest tak jak z trąbką. Trzeba długo ćwiczyć, nim uda się wydobyć zadowalający dźwięk.

    Chryzek wziął róg z rąk Kiry i dmuchnął w ustnik. Jego twarz zrobiła się krwistoczerwona, a policzki wyglądały tak, jakby za chwilę miały pęknąć. Jednak i on poniósł klęskę.

    - To bez sensu, powiedział zdyszany.

    Liza zaproponowała bez przekonania: - Chętnie spróbuję, ale nie wierzę, że…

    Przerwał jej brat: - Dajcie to tutaj - powiedział osowiale.

    Chryzek spojrzał na niego z powątpiewaniem. - Dlaczego ty miałbyś…

    - Jako dziecko przez krótki czas uczyłem się gry na puzonie. - Wzruszył ramionami zakłopotany. - Nasi rodzice sobie tego życzyli.

    - Zgadza się - potwierdziła Liza. - A ja miałam się uczyć gry na akordeonie.

    Minęło trochę czasu, zanim wybiliśmy im to z głowy.

    Nils nabrał głęboko powietrza i przytknął róg do ust. Rozległ się głęboki, nawet melodyjny dźwięk.

    Za kilka sekund w zaroślach po drugiej stronie ogrodzenia rozległ się szelest.

    Ponad dziesięć gargulców wyskoczyło z krzewów cyprysów w stronę bramy. Jednak żaden nie zbliżył się do niosącego śmierć ogrodzenia. Widok zwłok nauczył je ostrożności.

    Nils znowu podniósł instrument do ust i spojrzał na Kirę. Powoli skinął głową. - Wszystko jasne, już wiem…

    Dziewczynka podziękowała mu szerokim uśmiechem. - Wygląda na to, że róg sam dokonał wyboru.

    - Jest jeszcze coś - zaczął profesor Rabenson. Dzieci właśnie zaczęły się kłócić, kto ma towarzyszyć Nilsowi.

    Wszyscy spojrzeli na niego pytająco.

    - O jednym zapomnieliście. Płyta podłogowa z mozaiką nie wystarczy teraz, by zamknąć gargulce w piwnicy.

    Chryzek skinął głową. - Ona i tak spadła na dół. Jeden z gargulców rozbił ją na kawałki.

    - Więc jak chcecie zamknąć je w piwnicy? A może macie zamiar ponownie uwięzić je w pojedynczych celach?

    - W żadnym wypadku - zaprotestowała Liza, która nagle odkryła w sobie współczucie dla tych stworzeń.

    Kira ściągnęła brwi. - Głupia sprawa. Jej ojciec uśmiechnął się triumfująco. - A jednak istnieje rozwiązanie tego problemu.

    - Zamieniamy się w słuch - oświadczył Nils. Opuszkami palców nerwowo bębnił po powierzchni rogu.

    - Nie bez powodu całymi dniami badałem ruiny - powiedział profesor. - Wiecie przecież, że zajmowałem się przede wszystkim kaplicą. I mechanizmem, który może spowodować jej zniszczenie.

    - Zniszczenie? - spytały chórem dzieci.

    - Tak jest. Zaskoczyło was to? Większość średniowiecznych katedr i kościołów posiada takie mechanizmy. Jeden określony kamień, który należy wyjąć z muru.

    Koło, które trzeba obrócić. Albo jakiś napęd linowy pod dachem, który należy wprowadzić w ruch. Istnieją różne sposoby, aby to uskutecznić, jednak wszystko służy jednemu celowi: aby daną budowlę móc zniszczyć jednym ruchem ręki.

    - Ale jaki to by miało sens? - spytała Liza.

    - W średniowieczu ludzie obawiali się ciągle najazdów pogan jako odwetu za krucjaty krzyżowe - wyjaśnił profesor. - Turcy doszli przecież aż do Wiednia.

    Aby chrześcijańskie świątynie nie wpadły w ich ręce, budowniczy wymyślali sposoby, jak nie dopuścić ich do kościelnych skarbów. Lepszym rozwiązaniem wydawało się własnoręczne zniszczenie świątyń i pogrzebanie drogocennych relikwii pod tonami kamieni niż ich profanacja przez wrogów. Tak, wtedy to były okrutne czasy…

    - Ale dlaczego taka mała kaplica, jak ta w San Cosimo, miałaby posiadać taki mechanizm? - spytał Chryzek.

    - Widzisz, ja zadawałem sobie dokładnie to samo pytanie - odparł profesor. - Aż do chwili, kiedy spotkaliśmy gargulce. Wtedy wszystko stało się jasne. Mechanizm musiał tu zostać zainstalowany. Aby jednym pociągnięciem zamknąć katakumby.

    Kira uniosła brwi. - I ty wiesz, gdzie tego mechanizmu należy szukać?

    Ojciec pokiwał głową. - Chętnie poszedłbym z wami, ale moje kolano…

    - Wyjaśnij mi! - rzuciła zniecierpliwiona Kira.

    I profesor wyjaśnił, zaznaczając, że należy natychmiast opuścić kaplicę, gdy tylko zostanie uruchomiony mechanizm niszczący.

    - Dobrze - powiedziała w końcu Kira. - Tym zajmę się ja.

    - Ja też idę - zgłosił się Chryzek. - Ty możesz szukać tego mechanizmu, a my z Nilsem zejdziemy do katakumb.

    Liza westchnęła. - Myślicie może, że będę tu siedziała i czekała aż wrócicie? Po chwili ruszyli w drogę. We czwórkę.

    Chryzek miał rację. Dopóki Nils dmuchał w róg i wydobywał z niego obce, dziwne dźwięki, dopóty gargulce towarzyszyły mu niczym sfora oswojonych psów.

    Gdy tylko brama uchyliła się na szerokość zaledwie szpary, posłusznie ustawiły się w półokręgu. Ich gadzie oczy skierowały się na Nilsa i trzymany przez niego róg. Przestały zwracać uwagę na martwe ciała przy wraku samochodu.

    Gdy przyjaciele dotarli do bramy tunelu, szło za nimi już ponad dwadzieścia gargulców. Wyglądało to jak jakaś groteskowa procesja biegnących, skaczących i tańczących stworów. Ciągle dołączały nowe, które nagle wyłaniały się z zarośli i uzupełniały pochód.

    Kira bała się, co będzie w ciemności tunelu. Czuła, że przyjaciele mają takie same obawy. Tu gargulce były w swoim żywiole i tu miało się okazać, czy róg rzeczywiście je poskromi.

    Jednak nie zdarzyło się nic groźnego. Żadnych nieprzewidzianych sytuacji ani nagłego ataku. Ciasne, kamienne mury odbijały dźwięki rogu i wzmacniały je.

    Zwiększała się też liczba gargulców. Niektóre dołączały z zewnątrz, inne z dziedzińca.

    Pochód zmierzał naprzód przez podwórze do ruin kaplicy.

    Byli już prawie przy wejściu, gdy ktoś wyszedł im naprzeciw. Był to gargulec większy od pozostałych. Miał rogi, które wystawały nie tylko z głowy, ale i z pleców. Jego szpony były wielkie jak łyżka koparki, a w oczach płonął niszczycielski ogień.

    Chryzek natychmiast go rozpoznał. To było to stworzenie, którego cień widział na żaluzji w pokoju doktor Richardson. Gdyby wtedy mógł przyjrzeć mu się tak dokładnie, kto wie, czy nie sparaliżowałby go strach. Nawet teraz, ochraniany przez dźwięk rogu, czuł, jak mocno bije mu serce.

    Pozostałe gargulce były posłuszne nowemu przybyszowi. Nawet dźwięki magicznego rogu, którego czarowi uległy, nie łagodziły ich lęku wobec przybyłego.

    - To jest przewodnik stada - szepnął Chryzek do idącej obok niego Kiry.

    - Myślisz, że na niego róg nie działa? - zapytała cicho.

    Także Nils zauważył wielkiego gargulca. Na chwilę przestał grać. Potem jednak udało mu się pokonać strach. Zdecydowanym krokiem szedł dalej w kierunku wejścia do kaplicy. Za nim podążali przyjaciele, a dalej procesja gargulców.

    Liza drżała na całym ciele. - To nie działa - szeptała. - Do diabła, to nie działa…

    Oczy wielkiego gargulca błyszczały coraz jaśniej, aż przeszły w biały żar.

    - Te oczy - mruczała Kira. - Coś z nimi jest. Wyglądają, jakby coś w nich było…

    - Hipnoza - wpadła jej w słowo Liza. - Tak myślę. Nie wolno w nie patrzeć. I głośno zawołała do brata: - Nils, nie patrz mu w oczy!

    - Mój Boże - odezwała się nagle Kira.

    - Co się stało? - spytał zaniepokojony Chryzek.

    - To był ten, który zabił panią doktor - powiedziała Kira. - Ona zajrzała do jego celi. I w jego oczy. A wtedy on ją zahipnotyzował. Tylko dlatego otwarła kratę. Przecież z własnej inicjatywy nigdy by tego nie zrobiła, przynajmniej bez rogu. A ten leżał w jej pokoju.

    Od wielkiego gargulca dzieliło ich tylko kilka kroków. Jeśli zamierzy się i wyrwie Nilsowi róg z dłoni…

    Jednak ogromny potwór zrobił nagle krok do tyłu i umożliwił im wejście. Nils zebrał  się w sobie i przeszedł koło gargulca. Kira, Liza i Chryzek podążyli za nim bez ociągania. Kątem oka Kira zauważyła, że gargulec dołączył do pozostałych, stając się częścią tej dziwnej procesji.

    Szli dalej przez wnętrze kaplicy aż do wąskich schodów, które sprowadziły ich do katakumb. Przez otwór w podłodze dostali się do pracowni Damiano, a stamtąd do niekończącego się korytarza więziennego. Nie potrzebowali światła - płonące oczy wielkiego gargulca rozjaśniały podziemne ciemności jak reflektory.

    W korytarzu dzieci zatrzymały się w pobliżu wejścia. Tymczasem gargulce wesoło przeskakiwały obok nich. Z ciemności korytarza dobiegało warczenie i chrobot, a w zimnym świetle oczu wielkiego gargulca ukazało się dzikie zbiegowisko daleko na przedzie. Musiały to być gargulce, które wolały pozostać w znanym sobie środowisku.

    W końcu, gdy wszystkie gargulce zebrały się już w korytarzu, przyjaciele zawrócili.

    Kira pobiegła pierwsza i przez ciemną pracownię wydostała się na górę, do kaplicy. Bez problemu odnalazła mechanizm, który opisał jej ojciec: chodziło o okrągły kamień, któ139 ry tkwił w podłodze kaplicy, w miejscu, gdzie kiedyś znajdował się ołtarz. Z pomocą dwóch żelaznych obręczy można go było obrócić o czterdzieści pięć stopni w lewo. W ten sposób uruchamiał się mechanizm niszczący kaplicę.

    Ukryte w murach i zakurzonych szybach uruchamiały się prastare koła zębate.

    Worki z piaskiem trzeszczały na linach, poruszając się w górę i w dół, uderzały w dźwignie z drzewa hebanowego i wprawiały w ruch kolejne koła. Wszystko trzeszczało i turkotało w głębinach budowli jak mechanizm starego zegara.

    Wkrótce wszystko się zawali.

    Teraz Liza weszła schodami w górę, za nią Chryzek. W trójkę podbiegli do wyjścia i zaczekali na Nilsa.

    - Zamknęliśmy drzwi do pracowni - powiedział Chryzek do Kiry, łapiąc oddech. - Jednak to ich nie zatrzyma na długo. Nils chciał jeszcze przez moment pozostać na dole, aby dźwiękiem rogu uspokoić gargulce za drzwiami.

    - Powinien się pospieszyć - odpowiedziała zdenerwowana Kira.

    - Popatrzcie tutaj!, - zawołała Liza i pokazała na sklepienie.

    Z góry sypał się piasek i kamienie. Rozpoczął się proces niszczenia kaplicy.

    - Gdzie on, do licha, jest? - Chryzek nerwowo przygryzał dolną wargę.

    Strumienie piasku jak kolumny sypały się z góry. Stara skała stękała i skrzypiała.

    Nils wskoczył na schody. W dłoniach trzymał róg. Już nie trąbił. Było na to za późno.

    Gdy do nich dołączył, przyjaciele powitali go brawami. Już we czwórkę pobiegli poprzez zarośnięty dziedziniec do bramy tunelu.

    Za nimi rozległ się straszliwy rumor. Gdy się na chwilę zatrzymali, ujrzeli, jak dach kaplicy zapada się, a za nim walą się zmurszałe ściany. W niebo wzbił się ogromny tuman kurzu i pyłu, a drobiny kamieni przelatywały koło uszu.

    Po kilku sekundach z kaplicy klasztoru w San Cosimo pozostał tylko stos kamieni.

    Szara chmura zasnuła niebo nad dziedzińcem. Dzieci gorączkowo szukały powietrza w dusznym i zakurzonym tunelu. W końcu wydostały się na zewnątrz.

    Droga przez park bardzo im się dłużyła. W końcu dotarli do bramy. Profesor Raben-son z zewnątrz nacisnął guzik pilota. Brama natychmiast się otwarła.

    Z okrzykami radości wypadli na zewnątrz. Przed nimi rozpościerał się piękny toskański krajobraz. Kira wpadła w ramiona ojca.

    Nagle profesor rozejrzał się dokoła.

    - Gdzie jest Chryzek? - zapytał.

    Wszyscy bezradnie rozglądali się wokoło.

    Chryzek zniknął.

    Chryzek wpadł na ten pomysł niespodziewanie, gdy zbliżali się do końca tunelu.

    Gdy mijał stojący na skraju zarośli skuter, podjął decyzję.

    Został z tyłu i poczekał, aż przyjaciele nieco się oddalą. Potem wskoczył na vespe i zapalił silnik.

    Na pełnym gazie przejechał przez trawnik obok klasztornych murów, aż odnalazł wąskie wejście, z którego już korzystał.

    Już po kilku sekundach zgasił silnik na klasztornym korytarzu.

    Gargulec siedział na dawnym miejscu i spoglądał na niego wielkimi, niewinnymi oczyma. Jego palce wskazujące nadal tkwiły głęboko w uszach. Dźwięki rogu do niego nie dotarły.

    Chryzek podszedł do niego. Już się go nie bal.

    Powoli położył dłonie na kończynach gargulca. Ostrożnie dał mu do zrozumienia, że powinien wyjąć palce z uszu.

    Gargulec zrobił to i znów się uśmiechnął. Wyczuł, że Chryzek to ktoś w rodzaju towarzysza zabawy. Przyjaciela.

    Chryzek nie mógł zrobić nic innego - objął stworzenie ramionami. Wymamrotał kilka słów pożegnania, a potem odwrócił się i wskazał drogę, którą przybył.

    - To jest kierunek, w którym musisz iść. Aż do bramy. Za nią leży świat. Także twój.

    Nie wiedział, czy gargulec zrozumiał jego słowa. Prawdopodobnie nie. Ale z pewnością wyczuł wzbudzający zaufanie ton głosu.

    Chryzek zostawił skuter i ruszył przed siebie na piechotę. Obejrzał się za siebie i zobaczył, że gargulec węsząc podąża jego śladem.

    Pobiegł szybciej, aby być przed stworzeniem przy bramie.

    Na zewnątrz przyjaciele zasypali go pytaniami, on jednak nie zdradził im swojej tajemnicy.

    Zamiast tego poprosił Kirę o pilota i z rozmachem wrzucił go w krzaki po wewnętrznej stronie ogrodzenia. Brama była nadal otwarta.

    - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała zaskoczona Kira.

    - To zły pomysł, aby ukrywać ten teren - stwierdził z przekonaniem. - On należy do wszystkich, nie tylko do kilku badaczy.

    - Spojrzał z uśmiechem na ojca Kiry i dodał: - Przykro mi, panie profesorze.

    Potem wszyscy podążyli za nim pieszo do Saturni. Tam chcieli wynająć samochód i podjąć decyzję, co dalej robić. Byli głodni i brudni, ale czuli wielką ulgę.

    Tylko jeden, jedyny raz Chryzek obejrzał się za siebie.

    Po drugiej stronie bramy coś się poruszało. Rozległ się gdaczący śmiech. Być może pełen wdzięczności.

    Potem przyjaciele zniknęli za następnym pagórkiem.

    A stworzenie, które po raz pierwszy rozkoszowało się wolnością, nie zobaczyło już żadnego z nich.

    - Dlaczego to zrobiłeś? - spytała zaskoczona Kira.

    - To zły pomysł, aby ukrywać ten teren - stwierdził z przekonaniem. - On należy do wszystkich, nie tylko do kilku badaczy.

    - Spojrzał z uśmiechem na ojca Kiry i dodał: - Przykro mi, panie profesorze.

    Potem wszyscy podążyli za nim pieszo do Saturni. Tam chcieli wynająć samochód i podjąć decyzję, co dalej robić. Byli głodni i brudni, ale czuli wielką ulgę.

    Tylko jeden, jedyny raz Chryzek obejrzał się za siebie.

    Po drugiej stronie bramy coś się poruszało. Rozległ się gdaczący śmiech. Być może pełen wdzięczności.

    Potem przyjaciele zniknęli za następnym pagórkiem.

    A stworzenie, które po raz pierwszy rozkoszowało się wolnością, nie zobaczyło już żadnego z nich.

  

  W serii „Siedem Pieczęci" ukazały się:

     Powrót czarnoksiężnika

W Giebelstein pojawia się dziwna kobieta, która w torebce z krokodylej skóry nosi ogromną latającą rybę. Czego szuka w kościele św. Abakusa? Prawda jest bardziej przerażająca, niż Kira jest w stanie sobie wyobrazić. Ma ona ścisły związek z pochodzeniem dziewczynki. Czwórce przyjaciół grozi śmiertelne niebezpieczeństwo, bowiem do akcji wkroczył czarnoksiężnik z Arkanum…

     Czarny bocian

Paczka przyjaciół jest przekonana, że ma rodzinny hotel Erkerhof tylko dla siebie. Ale tak nie jest. Olbrzymi czarny bocian, który pojawił się w sali balowej, nie jest przywidzeniem - istnieje naprawdę, i do tego jest groźny.

    Siedem Pieczęci na ramieniu Kiry pokazuje wyraźnie, że demony powróciły. W walce z nimi trzeba położyć na szali coś więcej niż życie czwórki młodych ludzi… poznacie, kupując kolejne tomy serii Siedem pieczęci Kolczaste monstrum Zaćmienie Księżyca trwa tylko kilka minut. Jednak w tym krótkim czasie coś się zmieniło: Księżyc nie ma już ciemnych plam na swojej powierzchni. Jest teraz czystą, białą kulą.

    W jego poświacie pojawia się nieziemski stwór, któremu z pleców wyrastają kolczaste gałęzie. Oplata nimi Kirę i chłopców, popychając ich prosto w łapy groźnej księżycowej czarownicy…

     Anioły cienia

Kira, Liza, Nils i profesor Ra-benson przymusowo lądują na opustoszałej wyspie Agnis. Oczekuje tam na nich pozaziemska siła - Azachiel, podający się za upadłego anioła. Żąda od nich wydania legendarnego zabytku, na który natrafili w dawnej twierdzy granicznej Lachis. Ale czy mogą mu zaufać? W czasie, gdy próbują podjąć właściwą decyzję, nadciąga straszne niebezpieczeństwo…

     Noc żywych straszydeł

Wygląda jak zwykły strach na wróble, ale po chwili Kira dostrzega trupią czaszkę przymocowaną do jego szyi. Zaraz potem wokół Giebelstein pojawia się coraz więcej straszydeł. Stoją w bezruchu i milczą. A jednak wydaje się, jakby się zbliżały, aby dokonać oblężenia miasta, aby mu zagrozić. Przyjaciele muszą je powstrzymać, póki nie stanie się coś strasznego…

     Demony morskich głębin

Rekin pojawia się nie wiadomo skąd. I ma ponad 18 metrów długości. Czworo przyjaciół, którzy płyną do podwodnej stacji oceanicznej, nie może uwierzyć w to, co ujrzeli na monitorach. Czy nawet tu, 5000 metrów pod wodą, prześladują ich demoniczne moce?

    Przerażającą odpowiedź na to pytanie znajdują na dnie oceanu - ukrytą w skamieniałym statku wikingów…

   

 Diabelskie Halloween

Jest 31 października. Całe miasto świętuje Halloween. Na szkolnej zabawie pojawia się nagle niezwykły gość, który szuka niektórych uczniów. To dawny dyrektor szkoły, ale przecież on od wielu lat nie żyje! Kira, Liza, Nils i Chryzek chcą zabrać ze szkoły maskę potwora, którą nosił Nils, nie podejrzewając, że może to być tak brzemienne w skutki. Nagle na oczach pozostałych znika Liza. I rozpoczyna się prawdziwy koszmar…

    Brama do zaświatów Są porażająco piękne. I są dziełem szatana. Nimfy, które pojawiają się w cieniu dawnych nagrobków, są bezlitosne: uprowadzają Kirę w zaświaty, do Morgany -czarnej królowej królestwa ważek. Jednak po stronie Kiry staje kobieta, która jest do niej łudząco podobna. Ma na imię Dea i jest czarownicą…

     Księżycowy wędrowiec

Stary nasyp kolejowy ponuro wznosi się nad łąkami wokół Giebelstein. Tory rozchodzą się w różnych kierunkach, a zardzewiałe szyny prowadzą donikąd. Pewnej nocy coś wypełza z lasu. To coś czai się, nasłuchuje, czeka. Liza i Chryzek chcą spędzić razem beztroski wieczór. W końcu umówili się po raz pierwszy. Jednak na drodze do magicznego teatru cieni w świetle księżyca pojawiają się ciemne sylwetki. I przysuwają się coraz bliżej…



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Meyer Kai Siedem pieczęci 02 Czarny bocian
Meyer Kai Siedem pieczęci 04 Kolczaste monstrum
Meyer Kai Siedem pieczęci 06 Noc żywych straszydeł
Meyer Kai Siedem pieczęci 07 Demony morskich głębin
Meyer Kai Siedem pieczęci 07 Demony morskich głębin
Meyer Kai Siedem pieczęci 01 Powrót czarnoksiężnika
Meyer, Kai Sieben Siegel 03 Die Katakomben Des Damiano
Meyer Kai Merle 03 Merle i szklane słowo
Meyer Kai Merle 03 Merle i Szklane Słowo
Meyer, Kai Merle 03 Das Gläserne Wort
Roberts Nora Niebieski diament 03 Tajemnicza gwiazda
Meyer Kai Lodowy ogień
Siedem pieczęci zła
Delaney Joseph Kroniki Wardstone 03 Tajemnica Starego Mistrza
Alfred Hitchcock Przygody trzech detektywów 03 Tajemnica srebrnego pająka
Siedem pieczęci zła
Meyer, Kai Wellenläufer 2 Die Muschelmagier
Meyer, Kai Frostfeuer
Meyer Kai Lodowy ogień 2

więcej podobnych podstron