723 Michaels Leigh Kiermasz kawalerów


KIERMASZ KAWALERÓW

MICHAELS LEIGH

ROZDZIAŁ PIERWSZY

John Pettigrew mówił tak długo, że jego głos stał się podobny do brzęczenia muchy i Kimberley Burnham słuchała coraz bardziej znużona. Na domiar złego w gabinecie było gorąco i duszno, więc bała się, że nie zachowa przytomności umysłu. A byłoby to szczególnie niekorzystne w obecności siedzącego obok Tannera Calhouna.

W duchu wyliczała plusy tego, że pan Pettigrew wyznaczył im spotkanie o tej samej godzinie. Oboje czekali na decyzję, kto otrzyma zlecenie. Monotonny głos starszego pana działał usypiająco, jednak obecność rywala mobilizowała.

Nie odwracając głowy, spróbowała zerknąć na Tannera, ale siedzieli tak blisko siebie, że kątem oka dostrzegła jedynie opartą na kolanie dłoń o długich palcach i krótkich paznokciach. Zastanawiała się, czy przeciwnik denerwuje się, czy ma spocone ręce i czy na jego szarych spodniach zostanie mokry ślad.

Była pewna, że sprzątnie Tannerowi sprzed nosa intratne zamówienie. Chciałaby choć raz móc się przekonać, że nie ma do czynienia z głazem, którego nic nie wzrusza. Odczułaby wtedy złośliwą satysfakcję.

Nie słyszała wszystkiego, co starszy pan mówił. Nagle z odrętwienia wyrwało ją wypowiedziane jakby przez nos jej nazwisko. Nastawiła uszu.

- Dziękuję pani za przedłożenie oferty. Mam nadzieję, że nadal będziemy w kontakcie. - Pan Pettigrew wstał i wyciągnął rękę. - A panu prześlę materiały jeszcze dziś po południu. Mamy bardzo mało czasu, wiec trzeba jak najszybciej zacząć drukowanie.

Kim nie wierzyła własnym uszom. Wmawiała sobie, że się przesłyszała. Widocznie zdrzemnęła się i śni jakiś koszmarny sen, który na pewno zaraz się skończy. Tylko dlaczego pan Pettigrew stoi z ręką wyciągniętą do Tannera? Czyżby to był dowód jej porażki? Niezgrabnie wstała i krótko podziękowała za wzięcie jej oferty pod uwagę.

Tanner wyprzedził ją i otworzył drzwi.

- Dżentelmen z ciebie! - mruknęła z przekąsem. - Szkoda, że zapominasz o bon tonie, gdy w grę wchodzą pieniądze.

Tanner zrobił zdziwioną minę.

- Chciałabyś żyć z mojej łaski? Chyba czułabyś się urażona, gdybyś otrzymała pracę, bo ja zlekceważyłem sprawę, prawda?

- Oczywiście.

- Wiec czemu masz pretensje? Czyżby było tak źle, że to zamówienie miało uratować Printers Ink przed bankructwem? Zgadłem?

- Co ci do tego? Tobie nie poskarżę się nawet wtedy, gdy będę przymierała głodem - syknęła ze złością. - I dlaczego z taką ironią wymawiasz nazwę mojej firmy?

- Ja? Z ironią?

- Nie wypieraj się.

Kim wolałaby zostać sama, lecz Tanner uparcie szedł tuż obok.

- To ja powinnam dostać to zlecenie - wybuchnęła. - Podałam zaniżony kosztorys...

- Czy aby tylko tyle? Byłaś nadzwyczaj pewna swego. Ciekawe, czy to kwestia twoich pobożnych życzeń, czy miałaś wtyczkę w moim biurze. - Spojrzał na nią zezem.

Kim nie mogła pozwolić, by podejrzenie padło na niewinnych ludzi.

- Nie mam żadnej wtyczki i nikt mi nic nie mówił. Ale mój kosztorys i cena za usługę na pewno były niższe niż twoje.

- Może moja oferta okazała się lepsza pod innymi względami.

Na korytarz wyszedł młody mężczyzna.

- Pani Burnham! - zawołał. - Pani Burnham! Kim szła dalej. Uważała, że triumfujący rywal nie powinien słyszeć tego, co ów człowiek chciał jej powiedzieć.

- Zaczekaj. - Tanner przystanął. - Woła cię Pettigrew junior.

- Do widzenia. Nie trać czasu. - Zrobiła niewinną minę. - Wypada od razu zabrać się do pracy.

- Nie muszę się spieszyć. Kupiłem maszyny, które mają ten plus, że są szybkie i wydajne.

Kim z trudem opanowała irytację. A wiec pogłoski o nowoczesnym sprzęcie w konkurencyjnej firmie były prawdziwe. Ze słów Tannera wynikało, że od razu zakupił dużo urządzeń. Czy właśnie dlatego otrzymał zlecenie, na które tak bardzo liczyła? I czy z powodu ostatnich wydatków korzysta z każdej okazji - niezależnie od zysku - aby jak najprędzej spłacić raty?

- Mam nadzieję, że moja współpraca z Pettigrewami nie skończy się na jednym zleceniu - powiedział Tanner spokojnie. - Dlatego chętnie poznam drugie pokolenie. - Obejrzał się i dodał półgłosem: - W przeciwieństwie do ciebie nie dążę do zbytniej poufałości.

Kim groźnie łypnęła okiem, ale zaraz odwróciła się i spojrzała na nadchodzącego. Jasper Pettigrew był bardzo młody, bardzo chudy i w tej chwili bardzo czymś przejęty. W błękitnych oczach za grubymi szkłami widniało niemal uwielbienie.

- Dziękuję panu. - Kim uśmiechnęła się serdecznie. - Jest pan bardzo uprzejmy.

- Przykro mi, że nie mogłem nic więcej osiągnąć, ale ojciec... - Zerknął przez ramię. - Oj, muszę wracać.

- Rozumiem.

Jasper ukłonił się i odszedł.

- A więc to tak... - Tanner przepuścił ją w drzwiach. - Wydało się, czemu byłaś pewna, że masz umowę w kieszeni. Powinnaś się wstydzić! Wykorzystując swój nieodparty urok i stosując kobiece sztuczki, nakłoniłaś Jaspera, żeby wpłynął na decyzję ojca.

Kim dumnie uniosła głowę.

- Zaraz się dowiem, co bardziej krytykujesz: fakt, że stosuję kobiece sztuczki, czy to, że Jasper chciał wpłynąć na ojca.

- Nic więcej nie powiem. Przecież sama uznałaś mnie kiedyś za dżentelmena. Czy mogę postawić ci kawę?

Kim wewnętrznie zawrzała. Aluzja była oczywista. Jeśli Tanner nie chciał mówić, to znaczy, że jego opinia była niezbyt pochlebna. Zastanawiała się, jak można być z pozoru uprzejmym człowiekiem, a w gruncie rzeczy impertynentem. Jego zaproszenie na kawę dotarło do niej dopiero po chwili. Zaskoczona aż przystanęła.

- Co takiego? Mam iść z tobą na kawę? Dlaczego? - spytała ostrym tonem. - Litujesz się nade mną, bo zlecenie przeszło mi koło nosa? _

- Daj spokój, kawa to nie nagroda pocieszenia. Po prostu chciałbym z tobą porozmawiać. Pogadać po przyjacielsku, zapytać, co słychać, jak interesy...

- I myślisz, że ci coś powiem?

- Czyli jest źle?

- Tego nie powiedziałam - warknęła. - Czemu nagle interesują cię moje sprawy? Masz zamiar podesłać mi klienta? Chcesz odstąpić mi jakieś zamówienie?

- Jesteś strasznie nieufna, a ja zwyczajnie mam ochotę z tobą pogawędzić.

Kim zmrużyła oczy i prychneła.

- Ooo! Brak ci towarzystwa? Nie możesz znaleźć kobiety, która pójdzie z tobą na kawę i cierpliwie cię wysłucha? Mówisz takim błagalnym tonem, że aż wydaje mi się to podejrzane. Nie, nie będzie żadnej pogawędki. Mam na głowie ważniejsze sprawy niż zabawianie cię rozmową.

Tanner nie skręcił na parking, na którym zostawił samochód.

- Spróbuję zgadnąć, co to takiego - powiedział niezrażony. - Musisz pomalować paznokcie, czy wyrzucić te ważne sprawy z głowy? - Przyjrzał się jej uważnie. - Nie, jedno i drugie niepotrzebne... Już wiem! Trzeba uprzątnąć klatkę chomika.

Kim ze złości przygryzła wargę.

- O, prawie się uśmiechnęłaś - ucieszył się Tanner. - Usiłujesz to ukryć, ale przecież widzę...

- Muszę rozliczyć się z koleżankami za rozmowy zamiejscowe - wyznała niechętnie. - Do widzenia.

Oddaliła się już, gdy Tanner zawołał:

- Rozliczyć się za telefon? Myślałem, że masz więcej fantazji i wymyślisz coś oryginalnego. Rozczarowałaś mnie.

- To dobrze - krzyknęła. - Cieszy mnie, że jesteś rozczarowany.

Zapach pizzy wciąż jeszcze unosił się w powietrzu. Kim, Marissa i Brenna szybko ustaliły, która ile i za co płaci. Kim usiadła wygodniej i popatrzyła na rachunek.

- Żałosne - stwierdziła półgłosem. Marissa, która siedziała na podłodze koło walizki służącej jako stolik, zgarnęła z talerza resztki sera.

- O co chodzi?

- Ja ci wytłumaczę. - Brenna przycupnęła w rogu kanapy. - Jej chodzi o to, że trzy wybitnie atrakcyjne, zdolne i fascynujące kobiety dzwonią tylko do krewnych, a nie do adoratorów. W takim rozumowaniu kryje się fałsz.

Marissa pokręciła głową.

- Słowo „wybitnie" budzi zastrzeżenia.

- Mów za siebie - fuknęła Brenna. Kim uśmiechnęła się.

- Teraz ja wam coś wytłumaczę. Chodzi o to, że do każdej z nas pasuje tylko jeden z tych przymiotników. Prawda, Brenno? Ty niewątpliwie uważasz, że jesteś piękna, a nam pozostaje ustalenie, która jest zdolna, a która fascynująca.

Rzuciła rachunek na walizkę i pomyślała, że to, co powiedziała, jest zgodne z prawdą. Brenna ma niezwykłą urodę, ona dość przeciętną, a Marissa wygląda jak szara myszka. W tej chwili nie czuła się ani zdolna, ani fascynująca.

- Mnie jest wszystko jedno, ale możemy głosować albo ciągnąć losy - zaproponowała Marissa. - Najlepiej byłoby zapytać kogoś bezstronnego, tylko nie wiem kogo. Przedstawiciele płci brzydkiej, z którymi mam do czynienia, jeszcze przejmują się trądzikiem i mutacją, a na koleżanki patrzą krzywym okiem. - Niechętnie wstała. - A właśnie, muszę sprawdzić ich wypracowania.

- Zaczekaj. - Brenna przeciągnęła się jak kot. - Bynajmniej nie chodzi mi o takie wnioski, lecz o to, że mężczyźni powinni dzwonić do nas, a nie my do nich. Takich rozmów nie byłoby w naszym rachunku.

- Podpowiedz im, bo sami jakoś na to nie wpadli - ponuro wtrąciła Marissa. - Macie ochotę na czekoladę?

- Ja nie. - Brenna żałośnie westchnęła. - Rano zważyłam się i przybyło mi pół kilo, więc postanowiłam przez parę dni jeść tylko brokuły. Tej pizzy nie powinnam nawet powąchać. Wiesz co, belferko, gdybyś spędzała mniej czasu w szkole, a więcej w barach dla samotnych...

- Dziękuję. Tam jest okropnie. Robi mi się niedobrze na samą myśl, że mam słuchać wciąż tej samej śpiewki. Wiecie, co według mnie jest największym problemem dzisiejszych czasów? Brak okazji, żeby poznać w miarę ciekawych ludzi. Bywanie w barach dla samotnych jest beznadziejnie nudne, a dawanie ogłoszeń to przyznanie się, że człowiek znalazł się na dnie rozpaczy...

- Znalazłaś się tam? - podstępnie zapytała Brenna.

- Nie. Ale chciałabym mieć kogoś, z kim mogłabym pójść do kina.

- Ja wolałabym mieć dużo znajomych, a nie tylko jednego... od kina - wyznała Brenna.

- Internet jest niebezpieczny. - Marissa jeszcze bardziej posmutniała. - Nie ma żadnej pewności, że ludzie mówią prawdę. Skąd mam wiedzieć, czy dany facet jest tym, za kogo się podaje?

- Nawet nie wiadomo, czy to naprawdę mężczyzna - mruknęła Kim.

- Otóż to! Kolegów z pracy lepiej unikać, żeby nie skomplikować sobie życia.

- Pozostaje stary, sprawdzony sposób, czyli zapisanie się do chóru kościelnego albo...

- Próbowałam. - Marissa machnęła ręką. - Nawet parę razy. Zniechęciłam się zupełnie, gdy przystojny tenor zaczął odprowadzać do domu barytona.

Brenna głośno klasnęła, więc koleżanki spojrzały na nią zdziwione.

- Nie masz racji. Naszym problemem wcale nie jest brak mężczyzn, bo przecież mamy wielu znajomych.

- Ilu jest wśród nich takich, z którymi chciałabyś spędzić wieczór?

Brenna obojętnie wzruszyła ramionami.

- Na razie nie widzę ani jednego. Ale może wynika to stąd, że znam ich za dobrze?

- I w żadnym nie widzisz romantycznego kochanka. - Kim wyprostowała się. - Tu leży pies pogrzebany. Weźmy jako przykład takiego Tannera Calhouna...

- Ja wzięłabym go z pocałowaniem ręki - szepnęła Brenna. - Wprawdzie nigdy go nie widziałam, ale nasłuchałam się, jak go krytykujesz.

- I właśnie o to chodzi. Mnie on doprowadza do szału, a tobie może przypadłby do gustu. Ale skąd masz to wiedzieć, jeśli go nie znasz?

Brenna przymknęła oczy.

- Przestań, bo jak mnie pognębisz, poproszę Marissę o kawałek czekolady.

- Mam! Wiem, co trzeba zrobić! - zawołała Kim. - Musimy urządzić wymianę znajomych.

- Ale jak to przeprowadzić? - Marissa wzięła garść orzeszków. - Zaczniemy od podawania adresów?

Kim czuła szczególne podniecenie, oznaczające, że wpadła na dobry pomysł.

- Na pewno jest jakiś sposób. Trzeba się zastanowić... Urządzimy prywatkę. Jeżeli każda z nas zaprosi na przykład po trzy koleżanki...

Marissa gniewnie zmarszczyła brwi.

- Coś ty! Mamy zapraszać dziewczyny? Myślałam, że chodzi o to, żeby...

- Będzie nas dwanaście - przerwała jej Kim. - I jeżeli każda przyprowadzi dwóch znajomych... Brenna otworzyła jedno oko.

- Takich nie w jej guście?

- Owszem. Zaprosi kolegów, których dość dobrze zna, ale którzy jej nie pociągają. Tym sposobem na przyjęciu będzie ponad dwudziestu mężczyzn... Takich, których normalnie nie miałybyśmy okazji spotkać.

- Ale to trochę ryzykowne - ostrzegła Marissa.

- Wszystkim dziewczynom dokładnie wyjaśnimy zasady. Każda będzie musiała obiecać, że zaprosi rozsądnego i niezależnego kawalera...

- Normalnego - podpowiedziała Marissa.

- Niekaranego.

- Szczegóły dopracujemy później - zadecydowała Kim.

Wszystkie będziemy w tej samej sytuacji i dlatego każda z nas musi rozumieć, o co idzie gra.

- A jeśli mężczyźni zgłoszą sprzeciw, że ma ich być dwa razy więcej?

- Otrzymają zaproszenie na zwykłe przyjęcie. - Marissa położyła czekoladę na walizce. - Wcale nie muszą wiedzieć o dodatkowym celu spotkania. Wystarczy, jak im się powie, że to prywatka.

- Kiermasz kawalerów... Ponad dwudziestu kandydatów do wyboru... - Kim rozmarzyła się.

- Daj mi rachunek - powiedziała Brenna.

- Po co?

- Na odwrocie wypiszę listę gości. Ja już mam jednego odpowiedniego kandydata. W agencji fotograficznej, z którą teraz współpracuję, jest nowy człowiek... Marisso, kogo zaprosisz? Dyrektora?

- Może. Zastanowię się.

- A ty, Kim? Kto dostanie drugie zaproszenie?

- Drugie? - zdziwiła się Kim.

- Nie udawaj Greka, bo pierwszy kandydat jest pewny.

- Brenna zapisała coś i spojrzała znad kartki. - Tanner, prawda?

Idąc do pracy, Kim starała się omijać wzrokiem budynek po przeciwnej stronie ulicy. Budowla ze szkła i stali wznosiła się tam od dawna i zawsze kłuła ją w oczy. Kim przeklinała los za to, że nieustannie musiała rywalizować z Tannerem. Oboje zawsze ubiegali się o te same zlecenia. Jeszcze bardziej irytowało ją, że ich drukarnie mieściły się naprzeciw siebie. Dość długo nie rozumiała, dlaczego pan Charles Calhoun nie przeniósł się do lepszej dzielnicy. Potem doszła do wniosku, że widocznie był mściwy i sprawiało mu złośliwą satysfakcję, że dawny wspólnik, czyli jej ojciec, będzie z irytacją patrzył na jego okazałą siedzibę.

Pan Burnham rzeczywiście reagował tak, jak przewidział rywal. Do samej śmierci nie pogodził się z faktem, że byłemu wspólnikowi powodzi się świetnie, a on z trudem zarabia na utrzymanie rodziny.

Kim przez wiele lat obserwowała udrękę ojca i nauczyła się nie patrzeć na nienawistny budynek. Teraz jednak nie miała wyboru. Będzie musiała tam pójść, aby osobiście zaprosić Tannera na prywatkę.

Nie rozumiała, dlaczego pomysł, który wieczorem uznała za świetny, rano wydawał się jej głupi i kłopotliwy. Zresztą, przyjęcia to chyba już trochę staroświecka forma spotkań. Nie to co Internet, dzięki któremu ludzie szybciej nawiązują kontakt, mówią szczerze o pracy, o ambicjach zawodowych, o swoich problemach. Może tą drogą należałoby szukać idealnego partnera? To byłoby niewątpliwie nowoczesne i praktyczne rozwiązanie problemu.

Kim żałowała, że tak często opowiadała koleżankom o Tannerze. Teraz nie mogła zaprzeczyć, że spełnia on ich wymagania. Był kawalerem, umiejętnie zarządzał dużym zakładem i na ogół trzeźwo myślał. Tylko tym razem wyjątkowo się przeliczył - skoro ona podała zaniżony kosztorys, on najwyraźniej zamierzał wykonać pracę za bezcen, czyli nic nie zarobi. No, ale to jeszcze nie oznacza, że zwariował i słyszy głosy z zaświatów.

Czy jest finansowo niezależny? Nie wiadomo. Większość ludzi na wyższym stanowisku ubiera się elegancko, jeździ drogimi samochodami, lecz żyje na kredyt. Tanner jest chyba inny, ponieważ nie ma żadnych długów. Kim dowiedziała się o tym, gdy niedoszły zleceniodawca wyjaśniał, dlaczego rezygnuje z usług Printers Ink i przenosi się do firmy Calhoun i Sp.

Co do tego, że Tanner lubi kobiety, miała stuprocentową pewność. Obracali się w różnych kręgach, ale czasem bywali na tych samych bankietach urządzanych przez Izbę Handlową. Tannerowi najczęściej towarzyszyły blondynki, ale zdarzało się też, że przychodził z szatynką lub brunetką. A na przyjęciu przed Bożym Narodzeniem zjawił się z rudowłosą pięknością przy boku, która wpatrywała się w niego jak w obraz.

Na pewno nie cierpiał z powodu braku znajomych kobiet i właśnie dlatego tamto zaproszenie na kawę było intrygujące. Kun chwilami żałowała, że je odrzuciła, bo dzięki temu wróciłaby później do domu i nie miałaby okazji wymyślić kiermaszu kawalerów. W końcu od tych rozważań rozbolała ją głowa.

Zatrzymała się na progu, ponieważ przy biurku sekretarki stał wysoki mężczyzna podobny do sępa.

- Przykro mi - mówiła Marge - ale szefa jeszcze nie ma. Jeżeli jest pan umówiony...

- Co znaczy .jeżeli"? - gniewnie zawołał nieznajomy. - Jak pani śmie zakładać, że nie wiem, co mówię? Mój czas jest bardzo cenny, liczy się każda minuta! Skoro pani szef zapomina o obowiązkach służbowych, wycofuję się i idę do innej drukarni.

Kim gorączkowo zastanawiała się, kto to mógł być. Nigdy nie zapominała o spotkaniach z klientami. Dlaczego więc nie poznaje tego człowieka? Miała dobrą pamięć i powinna nawet od tyłu poznać kogoś, z kim już kiedyś rozmawiała.

Sekretarka zauważyła ją i uśmiechnęła się.

- O, jest już szef... - zaczęła uradowana.

- Najwyższy czas. - Mężczyzna przerwał jej w pół słowa i odwrócił się. - Zaczekałem tylko dlatego, żeby panu powiedzieć... - Zamilkł zdezorientowany. - Jak to? Pani... chyba... nie zarządza drukarnią.

- Słucham?

- Przecież zakładem kieruje facet.

Kim była przyzwyczajona do podobnych pomyłek.

- Rzeczywiście, dano mi imię, które zwykle noszą mężczyźni, i to często wprowadza ludzi w błąd. Nieznajomy pokręcił głową.

- W życiu nie słyszałem, żeby kobieta miała na imię Tanner.

Kim najpierw zirytowała się, szkoda przecież każdego klienta, ale jednocześnie ucieszyła się, bo to oznaczało, że nie zapomniała o umówionym spotkaniu.

- Pomylił pan adresy - powiedziała bardzo spokojnie. - Zapewne chodzi panu o firmę naprzeciwko. Mężczyzna speszył się.

- Przecież tu jest drukarnia.

- Tu jedna, a tam druga. Radzę się pospieszyć, bo mój sąsiad bardzo ceni swój czas i jest tak niecierpliwy jak pan. Po wyjściu choleryka westchnęła.

- Ale typek! Takich klientów bardzo chętnie odstępuję bliźnim. No dobrze, dzień zaczął się źle, ale może dobrze się skończy. 

- Wątpię - odparła Marge ze smutkiem. - Przyszła twoja macocha.

- Och! - Kim znużonym gestem potarła czoło. - Masz aspirynę?

- Przypadkowo mam.

- To dobrze. Dziękuję.

Połknęła tabletkę i z filiżanką kawy w ręce poszła do gabinetu. Przy biurku siedziała siwowłosa kobieta w czerwonym kostiumie. Kim rzuciła okiem na rozłożone na blacie papiery i znowu się zdenerwowała.

- Dzień dobry - powiedziała, hamując gniew. - O ile sobie przypominam, nie upoważniłam cię do sprawdzania bilansu zysków i strat.

Letha Burnham nawet nie podniosła oczu.

- Mam prawo przeglądać wszystkie dokumenty. Jestem przecież udziałowcem. Nie zapominaj o tym.

Wprawdzie Kim tak nie uważała, ale na wszelki wypadek ugryzła się w język.

Po chwili starsza pani odsunęła papiery na bok i wreszcie spojrzała na pasierbicę.

- Nie zarabiasz kokosów.

- Mieliśmy przejściowe trudności.

Cicho otworzyły się drzwi. Co prawda Marge zaczęła pracować w Printers;Ink dawno temu, jeszcze przed śmiercią matki Kim i przed powtórnym ożenkiem ojca, ale Kim pomyślała, że sekretarka mimo wszystko nie powinna wchodzić podczas niemiłych wizyt macochy. Dlaczego przeszkadza?

- Telefon do ciebie - poinformowała szefową Marge.

Kim nigdy nie kwestionowała decyzji sekretarki co do ważności spraw.

- Klient może poczekać, aż skończymy - ostro rzuciła pani Burnham.

Jednak Kim przesunęła telefon w swoją stronę.

- Słucham.

- Dzień dobry.

Siła złego na jednego! Kim przejęła Printers Ink przed trzema laty, a ani razu nie rozmawiała z Tannerem przez telefon. Dopiero dziś zamierzała do niego zadzwonić. Tymczasem on ją uprzedził. I w dodatku mówił głosem słodkim jak miód.

- Dziękuję ci za to, że mój pierwszy dzisiejszego dnia klient spóźnił się i miał... osobliwy humor.

- Nie moja wina! Ja nie wyprowadziłam go z równowagi • - zawołała Kim. - Okazało się, że pomylił adresy, wiec odesłałam go do ciebie.

- Czy rozmawiasz z...?

Pani Burnham nie wymówiła nazwiska, które rzadko przechodziło jej przez gardło.

Kim skinęła głową i odwróciła się tyłem do biurka.

- Awanturował się jeszcze u ciebie?

- Nie, był cichy i grzeczny. Nawet przeprosił za spóźnienie. Podobno uprzedziłaś go, że od wszystkich wymagani punktualności.

- Chciałam tylko, żeby poszedł pod właściwy adres.

- I zszedł ci z oczu.

- To też. Posłuchaj, korzystając z okazji, że rozmawiamy. .. - Głośno przełknęła ślinę. - Wiesz, teraz ja chciałabym zaprosić ciebie na kawę.

Zapadło tak długie milczenie, aż się przelękła, że Tanner odłożył słuchawkę. 

- Obojętnie kiedy - dodała niepewnym głosem. - Zostawiam ci wybór dnia i miejsca.

- Aleś mnie zaskoczyła! Skąd ta nagła zmiana? Mówisz takim błagalnym głosem...

Skrzywiła się, gdyż powtórzył jej ironiczne słowa.

- Chcę z tobą porozmawiać. Tylko tyle.

- Przyjdź do mnie o pierwszej. Zapraszam na lunch.

- Nie to miałam...

Ale Tanner rozłączył się szybko, więc nie dokończyła zdania. Powoli odłożyła słuchawkę, Nie przewidziała takiego obrotu sprawy. No cóż, przynajmniej będzie miała dość czasu, by zadać najważniejsze pytanie. Ciekawe, czy Tanner przyjmie zaproszenie.

Pani Burnham skrzywiła się i syknęła:

- Twój ojciec przewraca się w grobie.

- Przepraszam cię, ale mam dziś mnóstwo spraw do załatwienia. Lepiej od razu powiedz, czego znowu chcesz.

Kim miała wrażenie, że odległość miedzy drukarniami jest większa niż zwykle. Przepuściła kilka samochodów, ale ponieważ głupio jej było tkwić zbyt długo przy krawężniku, powoli weszła na jezdnię.

Budynek firmy Calhoun i Sp. był ogromny i dlatego Kim sądziła, że wewnątrz znajdują się wielkie, ponure hale, w których brzydko pachnie. Tymczasem znalazła się w niezbyt dużym atrium wyglądającym jak oranżeria w podmiejskim domu. Powietrze pachniało świeżością, łagodnie szemrała fontanna, a przy wygodnych fotelach stały donice z egzotycznymi roślinami. W górze mignęło coś żółtego - to przeleciał kanarek i usiadł na wysokim fikusie.

Same dziwy! Słychać śpiew ptaków i szum wody, zamiast charakterystycznych odgłosów maszyn. W Printers Ink stukot był nieustanny, jak bicie serca, i dlatego prawie się go nie słyszało.

Zza biurka wyszedł młody mężczyzna.

- Dzień dobry. Pan Calhoun polecił mi zaprowadzić panią do sali konferencyjnej. Pozwoli pani, że wezmę jej płaszcz.

Przeszli pod łukiem znajdującym się za rozłożystą palmą. Mężczyzna otworzył drzwi w połowie korytarza, skłonił się i odszedł.

Kun rozejrzała się i podeszła do przeciwległej ściany, całej ze szkła. Cicho gwizdnęła, gdy zobaczyła, że dwie trzecie budynku mieści się pod ziemią. Z zapartym tchem patrzyła na olbrzymie hale wyposażone w nowoczesny sprzęt i na uwijających się miedzy maszynami ludzi.

Po chwili usłyszała, że otwierają się drzwi, więc odwróciła głowę.

- To mój ulubiony widok - rzekł Tanner. - A jak tobie się podoba?

- Jest imponujący.

Kelner nakrył dla dwóch osób u szczytu stołu, a Kim zrobiła wielkie oczy.

- Zaprosiłem cię tutaj, żebyśmy mogli swobodnie porozmawiać - wyjaśnił Tanner.

Kim uważała, że raczej po to, by się pochwalić, zaimponować. Oczywiście, nie przyznała się, że osiągnął zamierzony cel.

- Co nagle skłoniło cię, żeby zaproponować mi randkę? - spytał Tanner. 

ROZDZIAŁ DRUGI

Powiedział tak dla żartu, więc zdziwił się, że oczy Kim gniewnie pociemniały. Dlaczego niewinne pytanie spowodowało taką reakcję?

- Co ty wygadujesz! Na jaką randkę?

- Nie denerwuj się - powiedział chłodno. - Nie masz poczucia humoru?

- Mam... Wczoraj nie mogłam iść na kawę, a dziś pomyślałam, że jednak warto się dowiedzieć, czemu zaproponowałeś mi spotkanie.

- Zaraz się dowiesz.

Kelner przygotował wszystko i wyszedł.

- Wyjątkowo sprawna obsługa - skomentowała. - Często zapraszasz tu gości na lunch?

Tanner zaprowadził ją do stołu i odsunął krzesło.

- Sporadycznie. Zawarliśmy umowę z restauratorem, który z dwudniowym wyprzedzeniem przysyła nam jadłospisy. Pracownicy coś sobie zamawiają i jedzą lunch na miejscu, a jeśli menu im nie odpowiada, idą do pobliskiego baru.

Kim popatrzyła na apetycznie zrumienionego kurczaka z ryżem i jarzynami.

- Zawsze tak dobrze karmisz ludzi?

- Owszem. Część płacą oni, resztę ja. Na dłuższą metę takie rozwiązanie wszystkim się opłaca. Jeżeli ludzie muszą wyjść z zakładu, wszyscy na tym tracą. A tak, zostają na miejscu, nie marnują czasu i energii na dojście tam i z powrotem.

- Racja. - Kim nabiła fasolkę na widelec. - Rzeczywiście niezły pomysł.

- Mam nadzieję, że smakuje ci to, co pozwoliłem sobie wybrać bez pytania. Oprócz kurczaka jest stek. Może byś wolała?

- Nie. Ale pomyślałam... - urwała.

- Intryguje cię, czemu się wysiliłem?

- Tak.

- Czy zdajesz sobie sprawę, że minęło prawie ćwierć wieku od dnia, gdy nasi ojcowie poróżnili się i ich drogi się rozeszły? Według mnie już najwyższy czas zapomnieć o tamtym nieporozumieniu.

Kim rzuciła mu nieufne spojrzenie i odłożyła widelec.

- Wybacz, ale to argument bez sensu. Mój ojciec zmarł dwa lata temu, a twój...

- Dużo wcześniej.

- Więc czemu akurat teraz mamy się godzić? Dlaczego nie w ubiegłym roku albo w przyszłym?

- Rok temu o tym nie pomyślałem, a do przyszłego nie warto czekać. Można coś zyskać w międzyczasie.

- Kto i co miałby zyskać?

Tanner wiedział, że Kim jest nieufna. Nie dziwiło go, że tak się dopytuje. Przez dwa lata rywalizacji na rynku dobrze ją poznał. Wolał zmienić temat.

- Czy nadal masz prasę Ripleya?

- Chodzi o kość niezgody? Nasi ojcowie pokłócili się, bo mój kupił tę maszynę, a twój skrytykował jego posuniecie.

Wprawdzie Tanner słyszał inną wersję, nie zamierzał jednak dyskutować..

- Opowieści krążące w rodzinach to osobny gatunek literacki - powiedział cicho. - To samo wydarzenie bywa odmiennie naświetlane przez różne osoby.

Kim wyprostowała się.

- Czy dajesz mi do zrozumienia, że twój ojciec oskarżał mojego o przywłaszczenie sobie pieniędzy należących do spółki?

- Niezupełnie. Zresztą to, co zdarzyło się dawno temu, jest już bez znaczenia. Masz tę prasę?

- Tak, ale uprzedzam, nie jest na sprzedaż.

- Wcale nie zamierzam jej kupić. Smarujesz może tę bułkę masłem?

- Nie, dziękuję. Dlaczego dopytujesz się, czy mam to stare urządzenie, skoro nie zamierzasz go kupić? To nie antyk ani dzieło sztuki. Dla ciebie chyba nie ma żadnej wartości.

- Chętnie przekażę ci niektóre zlecenia.

Zauważył, że piękne oczy zmieniły się i z jasnozielonych stały się ciemne jak wzburzone morze. To znaczy, że Kim ma się na baczności, jest ostrożna i bardzo nieufna.

- Dziękuję. To ładnie z twojej strony. - Zmrużone oczy zadawały kłam szczerości podziękowania. - Będziesz mi rzucał resztki z pańskiego stołu, tak?

- Coś mi się zdaje, że nikomu nie ufasz i jesteś równie drażliwa jak twój ojciec.

Kim zaczerwieniła się i wycedziła:

- Trzeba mieć tupet, żeby mi to mówić.

- Uspokój się. Jestem przekonany, że jak zawsze zawiniły obie strony. Według mnie najważniejsze jest teraz to, byśmy uznali dawne nieporozumienia za nieważne. Im prędzej pozbędziemy się balastu z przeszłości, tym dla nas lepiej. - Przełamał bułkę i posmarował masłem. - Mój nowy sprzęt jest szybki i wydajny. Czasami aż za bardzo.

- Pni, wielki problem.

- Bywa wielki, gdy chodzi o małe zamówienie. Na przykład jeden klient chce wysłać życzenia świąteczne i noworoczne w formie gazetki.

- Oryginalny pomysł.

- Ale z mojego punktu widzenia kłopotliwy. Nowe maszyny są tak szybkie, że pierwsze trzy tysiące kopii zwykle trzeba wyrzucić. Jeśli mamy wydrukować pół miliona, to taka strata jest kroplą w morzu, ale w danym wypadku...

- Ile kopii zamówiono?

- Pięćset. Zlecenie nie przyniosło żadnego zysku.

- Bo nie mogłeś zażądać od klienta tyle, ile praca była warta? Pomijając koszty własne. , - Otóż to. Czasem drobne usługi są bardzo kosztowne.

- Ja też miewam takie zamówienia. Czy zauważyłeś, że im mniejsze, tym bardziej uprzykrzone?

- Zauważyłem. W dodatku najmniej płacący klienci mają największe wymagania. Dziwne, prawda? Ale jeśli nawet nic nie zarobię, to nie jest takie istotne. Ważniejsze, że drobne zlecenia przeszkadzają w terminowym realizowaniu tych dużych.

- I intratnych? - spytała Kim ze źle skrywaną konia.

- Nie widzę nic złego w pracy z zyskiem - obruszył się Tanner. - Ale chodzi mi też o to, że dla mnie takie złe -

cenią są kłopotliwe, a na prasie Ripleya wykonałoby się je bez większego trudu. I bez naruszenia waszego rytmu pracy.

- Następnym razem przyślij mi takiego klienta i ja się nim zajmę - powiedziała poważnie.

- O, teraz ciebie trzymają się żarty! Przecież wiesz, że tego nie zrobię.

Kim uśmiechnęła się filuternie.

- Mimo wszystko warto było jednak spróbować... Oczywiście, zdaję sobie sprawę, że nikomu nie odstąpisz klienta z obawy, że potem duże zamówienie też dostanie ktoś inny.

- Zgadłaś. Po obliczeniu, ile pieniędzy straciliśmy na tym świątecznym drobiazgu, przyszło mi do głowy, że mógłbym zlecać podobne prace tobie. Dzięki temu nie zajmowałbym pras czymś, co nie przynosi zysku, a klienci byliby zadowoleni, bo im wszystko jedno, kto i co robi, byle praca została wykonana na czas. Ty też byłabyś zadowolona. Mogłabyś zarabiać na tym, na czym ja tracę.

- Wątpię, czy można tu mówić o moim zadowoleniu.

- Może nie masz powodu, by skakać z radości, ale musisz przyznać, że to przyzwoita propozycja. Moim zdaniem nawet całkiem dobra.

- Szczególnie dla ciebie, bo ty dodatkowo na tym skorzystasz. Jeśli będziesz stale podrzucać mi małe zlecenia, nie starczy mi czasu na szukanie większych. A skoro nie będziesz miał konkurencji, wyśrubujesz ceny.

Tanner zrozumiał, dlaczego ojciec nazywał niekiedy swego wspólnika Benem Buldogiem. Kim była bardzo podobna do ojca.

- Prawdę powiedziawszy - rzekł chłodno - i tak masz znikome szansę, żeby ze mną wygrać.

- Czyżby? - Głośno odsunęła krzesło i wstała. - Jeszcze zobaczymy...

- Siadaj i jedz. Nie skończyliśmy rozmowy. Ja już powiedziałem, dlaczego prosiłem o spotkanie, a teraz ty zdradź, co spowodowało, że chciałaś umówić się ze mną.

Kim niechętnie usiadła. Z powodu impertynencji Tan - nera zdenerwowała się do tego stopnia, że zapomniała o przyjęciu. Czy miała jednak prawo pozbawić Brennę okazji poznania człowieka, o którym tyle się nasłuchała? Sama wolałaby już nigdy więcej nie oglądać Tannera. Ale może mimo wszystko warto go zaprosić? Tylko po to, by odstąpić go koleżance. Czyż to nie wystarczająca satysfakcja? Tanner poczuje się mile połechtany, a ona będzie się cieszyć, że facet nie wie, co go czeka. Tak, odpłaci mu z nawiązką!

- Och, byłabym zapomniała. - Niedbale machnęła ręką. - Chciałam zaprosić cię na przyjęcie. Tanner nie zdołał ukryć zaskoczenia.

- Hmmm... Teraz rozumiem twoją dziwną reakcję, gdy zażartowałem o randce.

- Wątpię.

- Jeśli nie randka, to co?

- Po prostu przyjęcie.

- Z jakiej okazji?

- I kto tu jest podejrzliwy? Nie rób takiej zdumionej miny. Doszłyśmy z koleżankami do wniosku, że dobrze byłoby zaprosić parę osób. To wszystko.

- Czy te osoby przypadną mi do gustu? Kim posądzała Tannera o to, że zastawia na nią pułapkę, ale odparła:

- Chyba tak. Na ogół dobiera się gości, którzy mają ze sobą coś wspólnego, których interesuje polityka, jedna dziedzina sportu albo... wymiana partnerów... Co jest waszym kryterium?

Waśnie to ostatnie, pomyślała Kim.

- Wszystkich gości będzie łączyć fakt, że nas znają. Brenna jest modelką, a marzy o karierze aktorki. Marissa uczy angielskiego w prywatnej szkole, a...

- Ty zarządzasz małą drukarnią po ojcu.

Nie taką znów małą, poprawiła go w duchu Kim.

- Często urządzacie podobne przyjęcia? Za nic nie mogła się przyznać, że to będzie dopiero ich pierwszy raz.

- Niezbyt.

- Macie tak różne zawody, że wasi znajomi mogą okazać się całkiem zajmującymi ludźmi.

- Jedni są bardziej interesujący, inni mniej, ale sądzę, że będziesz dobrze się bawił.

- Miło mi, że myślisz o mojej przyjemności.

- Początek w sobotę o siódmej. Podała adres i z satysfakcją zauważyła, że w oczach Tannera mignęło uznanie.

- Mieszkania w blokach nad jeziorem są najdroższe w mieście.

- Czyżbym zburzyła twoje wyobrażenie o mojej biedzie i upadającej firmie? Widzisz, całkiem nieźle sobie radzę bez jałmużny.

- Jeśli mieszkacie w trójkę, to czynsz na pewno jest do przyjęcia. Mimo wszystko przemyśl moją propozycję. Miałabyś stałe dochody.

- Na pewno przemyślę.

Tanner wziął dwa talerzyki.

- Który deser wolisz? Oba wyglądają apetycznie.

Czynsz w wieżowcach był duży, lecz mieszkania dość małe. Kim, Marissa i Brenna straciły mnóstwo czasu i energii, by poprzesuwać meble i zrobić więcej miejsca dla prawie czterdziestu osób. Zależało im, aby goście mogli swobodnie się poruszać i ze wszystkimi porozmawiać.

- Będzie straszny tłok - martwiła się Marissa. - A radziłam wynająć salę na parterze.

- Ale tam nie byłoby odpowiedniego klimatu - argumentowała Brenna. - A jeśli kiermasz kawalerów ma przynieść spodziewany efekt, na przyjęciu musi panować sprzyjająca atmosfera. Nasi goście powinni ze sobą naprawdę rozmawiać, a nie tylko nawiązać zdawkowy kontakt.

Marissa nadal miała zatroskaną minę.

- Miejmy nadzieję, że pary nie będą znikać w sypialni. Szkoda, że większości zaproszonych w ogóle nie znamy.

- Przestań krakać - zganiła ją Brenna. - Przecież zapraszamy tych ludzi właśnie po to, żeby ich poznać.

- Nigdy nie ma kompletu, na żadnym przyjęciu - odezwała się Kim. - Do nas też nie wszyscy przyjdą. Brenna rzuciła jej podejrzliwe spojrzenie.

- Masz na myśli kogoś konkretnego? Ostatnio prawie wcale nie opowiadasz o Tannerze. Przyjdzie?

- Jeśli się nie zjawi, na pewno będzie miał ważny powód. Obiecał wpaść.

- Kim zmyła szpinak z palców. - Wiecie, co będzie na początku? - Zmieniła głos. - Dobry wieczór. Jestem Sally. Przyprowadziłam mojego byłego męża. Bardzo dobry, ale nudny, dlatego się z nim rozwiodłam. Zaprosiłam też malarza, który odnawia mi mieszkanie. Sprzykrzyły mi się jego natrętne propozycje, więc chętnie go odstąpię. -

- Już widzę minę biednego męża - wtrąciła się Marissa.

- Ja powitam pierwszych gości - oświadczyła Brenna.

- Dziewczyny obiecały przynieść jakąś swoją specjalność, więc wezmę je na bok, odbiorę jedzenie i poproszę o informacje o kawalerach. Wystarczy imię, nazwisko, miejsce pracy.

- Zamierzasz ścigać tych, którzy nie przyjdą?

- Nie. Ale będę wiedziała, na kim można polegać. Może zrobimy powtórkę.

- Wątpię.

Kim właśnie się przebierała, gdy rozległ się pierwszy dzwonek. Nim skończyła toaletę, w mieszkaniu już panował gwar. Kilka osób stało przy szafkach oddzielających pokój od kuchni i częstowało się zakąskami. Marissa była zajęta płytami, a Brenna szukała czegoś w lodówce. Kim spojrzała na mężczyznę opartego o filar, wpatrującego się w puste, wbudowane w ścianę akwarium.

- Ciekawe, czemu nie ma rybek - zagadnął nieznajomy.

- Bo jeszcze nie zdążyłyśmy kupić. Akwarium zostawili poprzedni lokatorzy. Wprawdzie rybki niezbyt nas interesują, ale szkoda niszczyć ścianę.

- O, to ty tu mieszkasz? Czuję się jak intruz, bo nie zostałem oficjalnie zaproszony.

- Nie szkodzi. Serdecznie witam. Można wiedzieć, z kim przyjechałeś?

- Z siostrą. Uparła się, że muszę jej towarzyszyć.

- Aha.

- Betsy twierdzi, że nie czuje się bezpiecznie w tej dzielnicy. Nie wiem, co jej się stało. Dotychczas wszędzie jeździła sama, a dziś nagle boi się własnego cienia.

Kim usiłowała przypomnieć sobie, gdzie i kiedy spotkała Betsy lub o niej słyszała. Czy to nie nauczycielka ze szkoły Marissy? Dziwne, że miała odwagę pracować w szkole o złej reputacji, na peryferiach, a bała się spokojnej dzielnicy Lakę Shore Drive.

- Miło mi, że przyjechałeś. Jestem Kim.

- Dań. Moja siostra natychmiast gdzieś się ulotniła, a ja sterczę tu jak kołek.

- Bardzo mi przykro. Zaraz przedstawię cię Marissie. A może ją znasz?

- Chyba nie.

W tym momencie rozległ się dzwonek.

- Przepraszam na chwilę. - Otworzyła drzwi. - Witam... Nie dokończyła, ponieważ na progu stał Tanner.

- Dobry wieczór. O, widzę, że cię zaskoczyłem - powiedział, uśmiechając się. - Mówiłaś, że początek o siódmej, więc...

- Myślałam... Nie potwierdziłeś, że przyjdziesz.

- Ale nie odrzuciłem zaproszenia. Nie mogłem. Połechtało moją próżność. Zresztą jestem...

- Wiem, wiem, jesteś dżentelmenem. Czuj się jak u siebie w domu. Wybacz, ale obiecałam Danowi, że poznam go z naszymi gośćmi. 

Przedstawiła Dana kilku osobom, po czym zostawiła go w towarzystwie Marissy i udała się w stronę kuchni. Nagle u jej boku zjawił się Tanner.

- Twój towarzysz był bardzo rozczarowany, że go opuściłaś - zauważył półgłosem.

- Marissa się nim zajmie.

Wzięła tacę, na której została jedna faszerowana pieczarka.

- Założę się, że wolałby być z tobą - ciągnął Tanner. - Patrzył na ciebie tak pożądliwie, jak ten olbrzym na pieczarkę.

Kim rozejrzała się i podsunęła tacę potężnie zbudowanemu nieznajomemu.

- Dziękuję. - Olbrzym uśmiechnął się zażenowany. - Są wyśmienite. Sama je przygotowałaś?

- Tak.

Brenna wyjęła z lodówki butelkę coli i podała stojącemu obok mężczyźnie, który próbował pić, nie odrywając oczu od dziewczyny. Kim szybko się wycofała i wpadła na Tan - nera. Ten objął ją i podtrzymał.

- Dobrze, że akurat byłem pod ręką - szepnął.

- Dlaczego za mną chodzisz? Baw się...

- Przecież się bawię. Zresztą, skoro ty mnie zaprosiłaś, nie wypada, żebym szukał towarzystwa innych dam. Wiesz, bardzo lubię faszerowane pieczarki.

Podeszła Brenna i uśmiechnęła się zalotnie.

- Tanner Calhoun, prawda? Nasłuchałam się o tobie tyle, że wszędzie bym cię poznała.

- Oj, to brzmi dość groźnie.

- Usiądźmy gdzieś z boku. - Brenna zaśmiała się perliście. - Zdradzę ci, co Kim o tobie mówiła.

- Idźcie stąd.

- A pieczarki?

- Przyniosę ci, jak będą gotowe.

- Dziękuję.

Brenna ujęła Tannera pod rękę i wyprowadziła z kuchni. Kim odetchnęła, zamknęła lodówkę i wstawiła pieczarki do piekarnika. W chwili gdy je wyjmowała, zjawił się ich zdeklarowany amator.

- Czy wszystko, co gotujesz, jest tak dobrze przyprawione? - spytał olbrzym.

- Potrafię ugotować tylko dwie rzeczy.

- Czyli co jeszcze?

- Spaghetti... z gotowym sosem.

- Dziwne. Skoro nie umiesz gotować, czemu tylko ty jesteś w kuchni?

- Bo moje koleżanki umieją jeszcze mniej. - Położyła jedną pieczarkę na talerzyku. - Przepraszam, muszę to komuś zanieść. Obiecałam.

Nie znalazła Brenny i Tannera razem. Widocznie już się nagadali. Brenna tańczyła teraz z jakimś wysokim blondynem, a Tanner rozmawiał z Marissa.

To chyba ironia losu, pomyślała Kim, przecież Brenna od dawna pragnęła poznać Tannera. Cóż, widocznie okazała się nie w jego guście. Dziwne jednak, że zainteresował się Marissa, która w niczym nie przypominała jego pięknych znajomych. Gdy podeszła bliżej, Tanner odwrócił się i spojrzał na nią bacznie, a Marissa popatrzyła na swego partnera z wyraźną troską.

- Proszę. Przyniosłam, co obiecałam. Nie patrz tak pożądliwie, bo ludzie pomyślą nie wiadomo co. 

- Czemu wydzieliłaś mi tylko jedną? - Tanner odgryzł kawałek pieczarki i sos trysnął mu na palce. - Oj, poparzę się!

- Twoja wina! Nie bądź taki łakomy, poczekaj, aż prze - stygnie.

Po powrocie do kuchni Kim ponownie ujrzała olbrzyma. Trzymał w ręce dwie torebki płatków kukurydzianych, a za paskiem miał zatknięty ręcznik zastępujący fartuch.

- Nie gniewasz się?

- Za to, że się tu kręcisz? Nie.

- Niektórym przeszkadza. Jestem Robert. - Wysypał porcję płatków na stół. - Zaraz coś z tego zrobimy.

- Mów w liczbie pojedynczej, bo ja będę tylko patrzeć. Z drugiej strony szafek przystanął chudy mężczyzna w okularach.

- Kto to widział szpinakiem psuć smak pieczarek! Czemu normalne jedzenie wyszło z mody? - mruknął pod nosem, biorąc garść chrupek.

Robert sprawdził ostrość dwóch noży.

- Do niczego. Głowę dam, że nie macie ani jednego porządnie naostrzonego.

W tej samej chwili zjawiła się koleżanka Brenny.

- No, proszę, ten jak zwykle w kuchni! Człowieku, czy ty nie potrafisz żyć bez gotowania?

- To twoje hobby czy zawód? - spytała Kim.

- Pracuję jako szef kuchni w „Captain's Table".

- Ale teraz jesteś na przyjęciu, nie w pracy.

- Wolę gotować, niż rozmawiać z nieznajomymi.

- A ze mną rozmawiasz.

- Ciebie już znam - odparł, nie patrząc na nią, a po chwili coś jej podał. - Spróbuj.

Weszła Brenna.

- Kim, poznałaś wszystkich gości?

- Nie, a ty?

Brenna znacząco spojrzała na Roberta.

- Wszystkich oprócz artysty, który ukrywa się w kuchni.

- Dziękuję za komplement - odpowiedział Robert.

- Ten twój Tanner jest czarujący - dodała ciszej Brenna. Kim włożyła do ust to coś, co przed chwilą dostała od Roberta.

- Nie lubię się narzucać, ale ktoś musi przełamać lody - ciągnęła Brenna. - Inaczej nic z tego nie wyjdzie.

Kim dostrzegła nadchodzącego Tannera, chciała więc uprzedzić koleżankę, ale, niestety, miała pełne usta. Wobec tego chrząknęła i machnęła ręką, co przeszło niezauważone.

- Nie pozwoliłabym, żeby Tanner tkwił przy mnie przez cały wieczór - oświadczyła Brenna stanowczo. - Mogłoby wyglądać, że nikomu się nie podobam.

- A jest wręcz przeciwnie. - Tanner oparł się o szafkę i popatrzył na gości. - To wasze przyjęcie wydaje mi się jakieś dziwne. Według mnie coś tu nie gra.

Brenna zaniemówiła, ale Kim zdążyła już przełknąć i odezwała się ironicznym tonem:

- Pewno czekasz, żebyśmy cię zapytały, co w tym widzisz złego. Więc zrobię ci przyjemność i pytam.

- Nie mówiłem, że widzę coś złego, ale proporcje są osobliwe. Mężczyzn jest więcej niż kobiet, a zazwyczaj bywa odwrotnie.

- Mam wielu kolegów...

- Przedstawisz mnie wszystkim po kolei? - Spojrzał na nią z ukosa. - Jeśli są twoimi kolegami... 

- Naszymi - sprostowała. - Ale mogę cię z nimi zapoznać. Zacznę od Roberta, który...

- Nazywa się? - przerwał Tanner.

- Yaskovitz - powiedział Robert.

- Dziękuję, że mnie wyręczyłeś. - Kim uśmiechnęła się serdecznie. - Wciąż mam kłopoty z wymową.

- A jak nazywa się tamten chudzielec w okularach?

- Który? Ten, co nie lubi szpinaku i w ogóle zieleniny? To Jake Jones. - Zerknęła na przyjaciółkę. - Chyba nie pomyliłam go z okularnikiem - komputerowcem?

- Z kim? - wykrztusiła Brenna.

- Chętnie go poznam.

Tanner złapał Kim za rękę i wyprowadził z kuchni.

- Poddaję się, bo nie wiem, jak on się nazywa. Przyszedł ze znajomą Marissy. O co ci chodzi? Przystanęli koło akwarium.

- O nic. Po prostu jestem ciekaw. - Uśmiechnął się przewrotnie. - Po pierwsze chciałbym wiedzieć, ilu facetów zdaje sobie sprawę, że zostali zwabieni na targ niewolników.

Kim osłupiała.

- Pewno żaden - ciągnął Tanner. - Dużo bym dał, żeby usłyszeć, co powiedzą, gdy prawda Wyjdzie na jaw.

ROZDZIAŁ TRZECI

Zastanawiał się, czy Kim rzeczywiście zzieleniała, czy to odblask światła z akwarium.

- Nie mam pojęcia, o czym mówisz - odezwała się nie - swoim głosem. - Jaki targ niewolników?

- Zaprzeczasz?

- Skąd przyszło ci do głowy, że ktoś mógłby...

- Wpaść na pomysł spędzenia tu kawalerów i sporządzenia ich listy? - dokończył Tanner. - Jestem gotów podać ci kilka powodów.

- To obraźliwe przypuszczenie! Tanner podziwiał jej opanowanie i to, że błyskawicznie odparowała cios, ale nie zamierzał ustąpić.

- Bardzo obraźliwe - powiedział. - Dla wszystkich obecnych tu ofiar. No, może zbyt dosadnie się wyraziłem, więc ujmę rzecz inaczej. Zaprosiłaś tych nieświadomych panów tylko po to, by o połowę mniejsza liczba pań miała okazję obejrzeć ich, przepytać, ocenić. Powody, jakimi się kierowałaś, chwilowo pomijam. Czy teraz wyraziłem się lepiej? No jak?

- Wcale nie. Skoro uważasz, że każde przyjęcie musi mieć określony cel, wiedz, że nami kierowała wyłącznie chęć bawienia się.

- Zmyślasz. Na takie wyjaśnienie nie dam się nabrać, bo wszystkie piękne panie wyglądają jak łakome dzieci w sklepie ze słodyczami...

- Mówisz zagadkami.

- Nie udawaj mało inteligentnej ślicznotki, bo dobrze wiesz, o co mi chodzi. Rozglądacie się, jakbyście miały zaledwie po dolarze, a na półkach leżało sto czekolad do wyboru.

- Dość ciekawe porównanie. - Kim lekceważąco wzruszyła ramionami. - Ale jest...

- Bardzo trafne. Zobacz sama. Twoja przyjaciółka rozmawia z jedną ofiarą, a zerka na drugą z listy.

Kim nawet nie raczyła spojrzeć we wskazanym kierunku.

- Nie znasz Brenny, wiec nie wiesz, że ona zawsze tak się zachowuje.

- Chodzi o tę drugą.

- O Marissę?

- Przestań udawać! Mnie możesz powiedzieć, co to właściwie jest. Szczególny pchli targ. Czy te miłe panie przyprowadziły kawalerów, których odrzuciły? Tych, którzy im się nie spodobali? Odstępują ich koleżankom i wybierają innych? Zgadłem?

Wiedział, że trafił w dziesiątkę, ponieważ Kim bardzo się zmieniła na twarzy. To trwało ułamek sekundy i dziewczyna błyskawicznie się opanowała.

- Nikt nie został odrzucony - odpowiedziała zaczepnie.

- Dobre i to. Zresztą, trudno odrzucić coś, czego człowiek nigdy nie posiadał.

Kim spuściła powieki, aby Tanner nie widział gniewnego błysku w jej oczach.

- Ustaliłyśmy, że zaprosimy znajomych, którzy nas zbytnio nie interesują, ale niekoniecznie tych, z którymi kiedyś chodziłyśmy.

- A jednak targ i wymiana - mruknął Tanner. - Chcecie przebierać jak w ulęgałkach i wziąć sobie, co wam odpowiada.

- Przestań! To wcale nie było wykalkulowane na zimno.

- Więc pod jakim hasłem odbywa się wasze przyjęcie? Osobiście nie lubię, gdy traktuje się mnie jak niepotrzebny element.

- Przekręcasz wszystko, co mówię.

- Powiedz wreszcie, jak nazwałaś tę „prywatkę", a przestanę zgadywać. Trochę cię znam, więc jestem pewien, że coś wymyśliłaś.

Kun przygryzła wargę.

- No? Lepiej się przyznaj, bo jak nie, to uprzedzę biedaków, że są na rykowisku.

- Kiermasz kawalerów.

Powiedziała to bardzo cicho, więc Tanner automatycznie pochylił się, by dosłyszeć. Poczuł zapach jej perfum i ogarnęło go podniecenie.

Człowieku, pilnuj się! - pomyślał.

- Zaproszonym powinno pochlebiać - dodała Kim nieco głośniej.

- Czemu?

- Bo... - Zawahała się i odwróciła wzrok. - Trzeba było spełnić określone warunki.

- Na przykład mieć sporą kwotę w banku oraz rokować nadzieję, że zarobi się na dostatnie życie rodziny?

- Uważasz, że kobiety interesują się wyłącznie pieniędzmi i stabilizacją życiową? 

- Ależ skąd! Na pewno poważnie myślą o genach kandydata, bo przecież trzeba dbać o następne pokolenia.

- Przestań kpić! Przyjęcie daje sposobność, żeby spotkać i poznać nowych ludzi. To nie bezduszne doświadczenie hodowlane.

- Cieszy mnie... Jakie były kryteria doboru?

- Nie powiem.

- Dobrze, wobec tego zapytam obecnych, co mają ze sobą wspólnego.

Kim złapała go za rękaw.

- Nie zrobisz tego! Obiecałeś, że nic nikomu nie powiesz, jeśli dowiesz się, jak nazwałam nasze przyjęcie.

- Nieprawda. Powiedziałem, że rozgłoszę, jeśli mi nie powiesz. Interesuje mnie, co różni kandydata, którego zakwalifikowano na kiermasz, od tego, który nie przeszedł eliminacji.

Kim mocno zacisnęła usta.

- Niektórzy traktują taką minę jako przewrotną zachętę do pocałunku.

- Tylko spróbuj mnie pocałować! - syknęła.

- Nie mówiłem o sobie. - Tanner lekko wzruszył ramionami. - Dobrze, nie będę psuł ci zabawy. Wystarczy, że wiem, co mi grozi, a inni niech wpadają w wasze sidła.

Kim ucieszyła się, że niebezpieczeństwo minęło, ale Tanner uśmiechnął się przekornie i dodał:

- To nawet lepszy pomysł niż wyprzedaż w garażu. Nie wiem jak inni, ale ja nie pozwoliłbym, żeby mi przyczepiono cenę i posadzono na stole.

Kim nie ufała mu ani służbowo, ani prywatnie, wolała wiec nie zostawiać go samego. Bała się, że powie lub zrobi

coś niepożądanego. Miał dość osobliwe poczucie humoru i mógłby zdradzić mężczyznom cel przyjęcia.

I choć niechętnie, musiała jednak uznać, że jeśli dotrzyma mu towarzystwa, jego irytująca spostrzegawczość nie doprowadzi do kompromitacji. Całkiem możliwe, że Tanner znał kilka z zaproszonych osób, ale wątpliwe, czy obracali się w tym samym środowisku. Kim miała nadzieję, że po przyjęciu nigdzie się nie zetkną. Dlatego łudziła się, że wystarczy przez kilka godzin pilnować, by Tanner z nikim nie rozmawiał na niebezpieczny temat. Z ponurą determinacją postanowiła towarzyszyć mu przez cały wieczór.

Wkrótce zorientowała się, że Tanner odgadł jej zamiar. Wprawdzie nic nie powiedział, ale w jego oczach zapaliły się wesołe iskierki. Po kwadransie wziął ją pod rękę, a pół godziny później uprzejmie oświadczył znajomej Marissy, że nie może rozmawiać z nią dłużej, bo Kun nie życzy sobie, by poświęcał uwagę innym kobietom. Juliet rzuciła Kim nieprzyjazne spojrzenie i odwróciła się na pięcie.

Po jej odejściu Tanner całkiem spokojnie powiedział:

- Gdybyś chciała, mogłabyś znaleźć jakiś ciekawszy sposób, żeby mnie zająć do końca przyjęcia.

- Niby jaki? Nie wyobrażaj sobie nie wiadomo czego.

- Nie masz ochoty na drinka w cichym lokalu? - zapytał z niewinną miną.

- Na drinka?

- A myślałaś, że zaproponuję ci coś zdrożnego?

- Nie. Po prostu uważam, że jest za późno, by gdziekolwiek iść. Przyjęcie i tak dobiega końca.

- Ale nie musi skończyć się dla nas. Znam miłą kawiarenkę niedaleko stąd. Przy dobrej kawie moglibyśmy bawić się przez całą noc. - Zwrócił się do przechodzącego obok chudzielca w okularach. - Umknęło mi pańskie nazwisko, ale wiem, że interesują pana komputery.

- Mnie? Komputery? - spytał zaskoczony mężczyzna. - Oczywiście, interesują. Jak wszystkich. Tanner porozumiewawczo mrugnął do Kim.

- Czy ma pan przy sobie wizytówkę? Chętnie wezmę, bo może kiedyś skorzystam z pańskich usług.

Mężczyzna wyjął wizytówkę, którą Kim mu wyrwała i schowała do kieszeni.

- Dziękuję. - Spojrzała na Tannera. - Prosiłam, żebyś choć raz przestał myśleć o interesach. - Pociągnęła go za rękaw. - Jesteś niepoprawny.

Chudzielec popatrzył na nich zaskoczony i odszedł.

Około północy Tanner rzucił jakby mimochodem, że nie lubi naprzykrzać się gospodarzom. Kim ucieszyła się, że nareszcie uwolni się od niego, ale natychmiast pomyślała, że nie powinien wychodzić razem z innymi. Lepiej, żeby w windzie z nikim nie rozmawiał.

- Zostań jeszcze trochę - poprosiła bez uśmiechu. Dużo później, po odejściu ostatnich gości, odprowadziła go do drzwi i niemal wypchnęła z mieszkania. Przyjaciółki patrzyły na nią zgorszone.

- Co cię napadło? - wybuchnęła Brenna. - Czemu nie odstępowałaś go na krok? Zapomniałaś o zasadach, które sama ustaliłaś? Skoro chcesz mieć Tannera dla siebie, nie trzeba było go zapraszać.

- Ja? Tannera? - zawołała Kim. - Przysięgam, że go nie chcę, ale musiałam przy nim tkwić, żeby ustrzec nas przed wpadką. Zagroził, że wszystkim zdradzi... - Bezsilnie opadła na krzesło. - Zapamiętajcie sobie, co powiem. Nigdy więcej nie chcę nawet słyszeć o kiermaszu kawalerów. - Przymknęła oczy. - Zrozumiałyście?

W nocy męczyły ją okropne sny i rano obudziła się z bólem głowy. W bawialni zastała Marissę, która zrozpaczona patrzyła na pobojowisko.

- Najpierw napijemy się kawy, dopiero potem zabierzemy się do sprzątania - zarządziła Kim.

- Wolałabym przeprowadzkę do innego mieszkania niż porządkowanie tego - jęknęła Marissa. - Sodoma i Gomora. No nie...

- Idź obudzić Brennę.

- Za żadne skarby. Jeszcze mi życie miłe. Jak chcesz, żeby nam pomogła, sama wyciągnij ją z łóżka.

Zadzwonił telefon i Kim nerwowo podskoczyła. Kto dzwoni w niedzielę o tej porze? Na pewno nikt do Brenny i Marissy, bo znajomi koleżanek wiedzieli, że przed południem nie należy im przeszkadzać. Pozostaje zatem macocha, która często odzywała się właśnie w niedzielę. Kim uśmiechnęła się z przymusem i podniosła słuchawkę.

- Dzień dobry. - Usłyszała radosny głos Tannera. - Dobrze spałaś?

- Nieźle. A ty?

- Nie bardzo. Rozważałem różne możliwości...

- Jakie? Chcesz mnie szantażować? Jeśli w tym celu dzwonisz, uprzedzam, że nie zamierzam...

- Chwileczkę, moja droga. Czy powiedziałem, że dzwonię do ciebie?

- Wiec z kim chcesz rozmawiać?

- Z twoją koleżanką, Marissą. To urocza istota i chętnie zapoznam się z nią bliżej. Pamiętam, że cel, jaki wam przyświecał, to poznawanie nowych ludzi. Rozmyślałem o tym w nocy i doceniłem pomysł z kiermaszem kawalerów. Gratuluję ci, bo chyba ty na to wpadłaś.

Kim pociągnęła łyk kawy.

- Jesteś tam? - zapytał Tanner. - Mam nadzieję, że prosząc do telefonu twoją koleżankę, nie ranie twych uczuć. Wczoraj byłaś nadzwyczaj miła...

Kim podała słuchawkę Marissie.

- Do ciebie. Miej się na baczności, on na pewno coś knuje.

Zabrała papierowe talerze oraz plastikowe kubki. Nie chciała podsłuchiwać. W kuchni zajrzała do lodówki, sprawdzić, co zostało na śniadanie.

Po chwili Marissą skończyła mówić półgłosem do słuchawki i zawołała:

- Musimy błyskawicznie posprzątać.

- Dlaczegóż to?

- Bo Tanner przyjeżdża.

- No i co z tego? - Kim obojętnie wzruszyła ramionami. - Widział ten bajzel wczoraj, więc się nie przestraszy.

- Ale nie chcę, żeby uważał nas za flejtuchy.

- Szczególnie ciebie.

- Nie przeczę. - Marissą zamknęła zmywarkę. - Jest szalenie miły, prawda? Oj, przepraszam, zapomniałam, że masz o nim inne zdanie. Przecież dlatego zaprosiłaś go na nasz kier...

- Znam go trochę dłużej niż ty.

- Może za długo i dlatego jesteś uprzedzona. Mam nadzieję, że będziesz uprzejma.

- Będę, choćbym miała pęknąć. Marissą popatrzyła na nią z troską.

- Wiesz co, idź na spacer.

- O, nie! Chcę widzieć reakcję Brenny, gdy zobaczy umizgi Tannera do ciebie.

- Umizgi! Co za staroświeckie określenie.

- Tanner też jest staroświecki. Bardzo się zgorszył, gdy usłyszał, że przejęłyśmy inicjatywę w szukaniu partnerów. Pogadaliście sobie od serca, prawda? Kiedy zdążyliście?

Marissą zasępiła się.

- Czemu pytasz?

- Z czystej ciekawości.

- Dobrze, że nie z zazdrości.

- Ja zazdrosna? - Kim wybuchnęła śmiechem. - Mówisz od rzeczy.

Weszła zaspana Brenna.

- Obudził mnie telefon. Kto...

- Nie do ciebie. Wyobraź sobie, że Marissą zaraz będzie miała randkę.

- Już? - Brenna głośno ziewnęła. - Ja nie umówiłabym się z takim, co dzwoni w niedzielę skoro świt. Ale muszę się umalować.

- Po co? On na nas nawet nie spojrzy. Riss, idź się ubrać, bo chyba nie powitasz swego Don Juana w piżamie.

Poranna toaleta Marissy zazwyczaj trwała raczej krótko, lecz tym razem zajęła jej bardzo dużo czasu. Natomiast Kim szybko umyła się, włożyła dżinsy i luźny sweter, po czym zabrała się do odkurzania pokoju. Gdy po pewnym czasie zadzwonił dzwonek do drzwi, wyłączyła odkurzacz.

- Nie wyobrażaj sobie, że skoro ci otwieram... - Urwała, ponieważ na progu stał Robert. - O, witaj.

- Dzień dobry. Jadę do pracy, ale przypomniałem sobie o waszych tępych nożach, więc wstąpiłem. Mam przy sobie ostrzałkę.

Wyjął spod pachy zawiniątko w ściereczce do wycierania naczyń.

- Myślałam, że już pracujesz. W niedzielę nie serwujecie lunchu?

- Owszem, ale ja przygotowuję kolację. Liczyłem, że o tej porze zastanę któraś z was. Ostrzenie nie potrwa długo.

- Jesteś bardzo miły, ale niepotrzebnie tak się fatygujesz. Robert rozwinął ściereczkę i oczom Kim ukazały się noże, nożyki, obieraczki, łopatki i drewniane łyżki.

- Lubię mieć własne narzędzia - wyjaśnił.

- Widzę.

- Ludzie boją się ostrych noży, a tymczasem tępe są bardziej niebezpieczne. Zamiast porządnie coś ukroić, człowiek często się kaleczy.

Znowu rozległ się dzwonek. Za drzwiami stał Tanner z dużą papierową torbą.

- Kupiłeś coś do jedzenia? Zamierzasz popisać się swoimi umiejętnościami kulinarnymi? - zapytała Kim złośliwie. - Będzie ostra rywalizacja.

- Staram się trzymać jak najdalej od kuchni.

- Więc, co tam przyniosłeś? Tanner zajrzał do torby.

- Człowiek mało wybredny ostatecznie może to zjeść.

Z kuchni wynurzył się Robert z nożem w jednej ręce i arkuszem papieru w drugiej.

- Uwaga! Uwaga! - Za jednym zamachem przeciął kartkę na pół. - Okazuje się, że to doskonały nóż i będzie wam służył długie lata.

Po chwili zjawiła się również Brenna.

- O, jakich miłych gości mamy w niedzielny poranek. - Popatrzyła na Tannera i na Kim, potem na Roberta. - Marrisa jeszcze nie jest gotowa. Tanner, tym razem wybaczam ci, że nas zaskoczyłeś, ale powinieneś był uprzedzić.

- On dzwonił... - zaczęła Kim.

- Sam się wytłumaczę - przerwał jej Tanner. - Ja umówiłem się z Marissą, a Robert chyba przyjechał do Kim. Zaskoczona Brenna na moment zaniemówiła.

- Właściwie... - zaczął Robert.

- Robert wstąpił, żeby naostrzyć noże - wyjaśniła Kim.

- Aha - mruknęła Brenna. - Bardzo dobrze, bo porządny nóż ułatwi mi otwieranie kopert. Robert skrzywił się z niesmakiem.

- Dobry nóż nie służy do cięcia papieru.

- Dlaczego nie? - zdziwiła się Brenna. - Sam przed chwilą rozciąłeś kartkę. - Odwróciła się do Tannera. - Powinnam pamiętać, że jesteś dżentelmenem i nie wpadasz bez uprzedzenia.

Robert chciał coś jeszcze powiedzieć, ale rozmyślił się i wycofał się do kuchni. Kim, zawstydzona gafą przyjaciółki, poszła za nim.

- Przepraszam cię za nietakt Brenny - powiedziała. - Jak można posądzać cię...

Uświadomiła sobie jednak, że tylko pogarsza sprawę. 

- Nie obraziłem się o to, że nie uważa mnie za dżentelmena - burknął Robert. - Ale otwiera koperty dobrym nożem... Toż to skandal.

- Uprzedziłam cię, że Brenna i Marissa w kuchni są gorsze ode mnie.

W bawialni rozległ się radosny okrzyk, a po chwili przybiegła roześmiana Marissa.

- Z czego tak się cieszysz? - spytała Kim.

- Zaraz zobaczysz. - Marissa rozejrzała się. - Muszę je włożyć do wody.

- Dostałaś kwiaty?

- Woda jest w kranie - odezwał się Robert. - W jednym zimna, w drugim ciepła.

- Tyle sama wiem - obruszyła się Marissa. - Szukam jakiegoś większego pojemnika, żeby prędko napełnić akwarium.

- Tanner przyniósł ryby? Po co?

- Wczoraj wspomniałam, że chciałabym zagospodarować akwarium, ale nie mogę się zmobilizować.

- Nie wiedziałam, że marzysz o rybkach.

- Chciałabym mieć jakieś żywe stworzenie, ale psy sprawiają za dużo kłopotu, a Brenna jest uczulona na koty.

- Chociaż sama ma ostre pazury - mruknął Robert, zawijając swoje narzędzia w ściereczkę. - Znikam, bo widzę, że macie robotę.

Kim znowu zrobiło się go żal. Zastanawiała się, co powiedzieć, aby złagodzić wrażenie. Było jej przykro, że Robert chciał wyświadczyć im przysługę, a Brenna tak źle go potraktowała.

- Spieszysz się? Jeszcze raz serdecznie dziękuję za pamięć i życzliwość.

Brenna siedziała na kanapie i przeglądała najnowszy numer ulubionego czasopisma.

- Uprzedzam, że nie chcę mieć nic wspólnego z rybami. Robert przystanął i popatrzył na rybki w plastikowych torebkach z wodą.

- Takie zwykłe złote?

Tanner wlał dzban wody do akwarium.

- Poradzono mi, żeby na początek - wziąć najmniej wymagające. Ten gatunek chowa się dobrze w każdych warunkach, a tropikalne wymagają fachowej opieki.

- Której tu nie będą miały - mruknął Robert.

- Trzymanie homarów byłoby rozsądniejsze - oświadczyła Brenna.

- Akwarium jest za małe.

- Homary byłyby w nim krótko. Kim, jeśli ładnie poprosisz, może Robert udzieli nam kilku lekcji gotowania.

Kim pomyślała, że Brenna bywa nietaktowna, ale miewa genialne pomysły. Czy można lepiej ułagodzić zranione uczucia Roberta niż przez odwołanie się do jego zawodowych umiejętności?

- Świetny pomysł - ucieszyła się. - Robert, co ty na to? Wtedy wysiłek ostrzenia noży nie pójdzie na marne.

- Lekcje gotowania? - spytał mile połechtany olbrzym. - Jeszcze nikogo nie uczyłem, ale mogę spróbować.

- Wyświadczysz nam wielką przysługę. Usatysfakcjonowany Robert uśmiechnął się i pożegnał. Kim zamknęła za nim drzwi i westchnęła, a Brenna popatrzyła na nią krytycznie.

- Wstydź się. Wyglądało, jakbyś błagała, żeby znowu do nas przyszedł. Nie wiesz, jak należy traktować mężczyzn. 

- Ty chyba też nie wiesz - wtrącił się Tanner. - Jakoś nie widać twoich wielbicieli.

Obrażona Brenna rzuciła czasopismo na stolik i wybiegła z pokoju. Marissa poszła po wodę, więc Kim skorzystała z okazji i powiedziała przyciszonym głosem:

- Wiem, że jesteś na mnie wściekły, ale nie mścij się na moich przyjaciółkach.

- Nie podoba ci się, że utarłem nosa Brennie?

- Po niej wszystko spływa jak woda po kaczce. Chodzi mi o Marissę. Ona ma dobre serce i jeśli je złamiesz... Tanner podniósł prawą rękę.

- Przysięgam, że nie zrobię jej krzywdy.

Kim nie posądzała go o wyrachowanie. Wiedziała jednak, że mężczyźni rzadko zdają sobie sprawę z następstw swoich czynów. Zresztą, niepokoiło ją jeszcze coś innego, chociaż na razie nie umiała tego nazwać.

ROZDZIAŁ CZWARTY

Prasa Ripleya robiła najwięcej hałasu ze wszystkich maszyn. W poniedziałek Kim poszła do hali, aby rozmówić się z pracownikiem obsługującym przestarzałą maszynę. Miała ochronne słuchawki, a mimo to huk zagłuszał nawet myśli.

Staroświecka prasa nie była ani elegancka z wyglądu, ani szczególnie wydajna, ale doskonale nadawała się do pewnych zadań. Sporządzenie jednej kopii trwało dwie sekundy, a maszyna mogła pracować przez kilka tygodni bez przerwy. Akurat drukowano miesięcznik dla właścicieli antykwariatów, którzy zazwyczaj doceniają wszystko, co stare. Niezbyt duże, lecz stałe zlecenie od nich zapewniało firmie część dochodów niezbędnych do przetrwania z miesiąca na miesiąc. Dla konkurenta z naprzeciwka takie zamówienie byłoby za małe i irytujące.

Kim zastanawiała się, czy odrzucając propozycję Tan - nera, popełniła duży błąd. Gdyby stale otrzymywała dziesięć podobnych zamówień, sytuacja finansowa Printers Ink byłaby dużo lepsza. Lecz czy warto za taką cenę współpracować z rywalem?

Zresztą, taka współpraca wiązała się również z pewnym ryzykiem. Nagle mogłoby się okazać, że nie zbywa już drobnych zleceń. Fakt, teraz jej drukarnia była Tannerowi potrzebna, ale przecież za kilka miesięcy sytuacja mogła ulec zmianie. Poza tym Kim bała się, że zostanie zarzucona drobnymi zamówieniami, przez co na inne zlecenia zabraknie jej czasu.

Bardzo się rozzłościła, gdy Tanner bez ogródek oznajmił, że jej firma nie ma szans konkurować z nim o większe zlecenia. Niestety, miał rację. Było jednak dużo mniejszych prac, które mogła wykonać lepiej i dużo mniejszym kosztem niż on.

Na przykład katalog dla Westway Cosmetics. Trzeba tylko dopracować szczegóły i złożyć ofertę tuż przed upływem ostatecznego terminu, czyli nazajutrz rano. Potem pozostaje cierpliwie czekać na decyzję zarządu spółki. Kim oczywiście nie wiedziała, kiedy to nastąpi. Lecz jeśli wybór padłby na nią, podpisałaby największy z dotychczasowych kontraktów.

Niewiele brakowało, a przeoczyłaby szansę, bo przed miesiącem omal nie zlekceważyła przesyłki. Zakładała, że firmie Westway Cosmetics chodzi o to, by nowy katalog był podobny do wydawanych w ubiegłych latach. Dlatego zamierzała wyrzucić papiery do kosza, ale w ostatniej chwili zauważyła coś, co ją zaintrygowało. Okazało się, że spółka postanowiła zmienić swój wizerunek. Kim czytała z rosnącym zainteresowaniem. Wymagania Westway Cosmetics mieściły się w ramach jej możliwości, a zlecenie byłoby bardzo intratne.

Tymczasem do hali weszła Marge z plikiem czeków i listów.

- Idę na pocztę - zawołała, aby przekrzyczeć huk. - Jeśli podpiszesz te papiery, wyślę wszystko razem.

Kim przeszła do sąsiedniego pomieszczenia i znużonym gestem zdjęła słuchawki.

- Muszę cię przeprosić - powiedziała Marge, unikając wzroku szefowej. - Niechcący zerknęłam na czek wystawiony dla pani Burnham.

Kim włożyła okulary i dokładnie sprawdzała, co podpisuje.

- Przecież starcza nam na płacenie rachunków - powiedziała na głos, a w duchu dodała: reszta to nie twoja sprawa.

Jednak nie ośmieliłaby się wypowiedzieć tego otwarcie. Marge zaczęła pracować w Printers Ink, zanim ona przyszła na świat. I choć sekretarka nie posiadała żadnych akcji, czuła się bardzo związana z firmą.

- Starcza ledwo, ledwo. Zapomniałaś o papierze, który niedawno kupiłaś bez zastanowienia?

Kim przygryzła wargę i nie przyznała się, że niestety zapomniała.

- No tak, kupowanie na wyprzedażach ma jeden minus. Trzeba płacić za dostawę. - Marge patrzyła na szefową z wyrzutem. - Ale wracając do czeku, złości mnie sam fakt, że twoja macocha tyle dostaje. Jej postępowanie to rozbój w biały dzień.

- Posiada akcje, interesuje się...

- Tylko wynikami, a nie pracą, którą trzeba wykonać, żeby zarobić pieniądze.

Kim złożyła ostatni podpis.

- Przed śmiercią ojciec prosił mnie, bym zadbała, żeby ona miała wszystko, co niezbędne.

- Hmmm... Czy bilet na Karaiby to artykuł pierwszej potrzeby? Widziałam, co napisałaś...

- Spójrz na to z innej strony i ciesz się, że przez dwa tygodnie moja macocha będzie za siedmioma górami i morzami. Zarobimy na te jej wakacje, bo dostaniemy duże zlecenie od Tylera - Royale'a...

- Przysłano wreszcie? Nic nie widziałam.

- Przyjdzie lada dzień. Jak się z tym uporamy, będziemy leżeć na pieniądzach.

- Do czasu, gdy twoja macocha wymyśli kolejną pilną potrzebę - mruknęła Marge i natychmiast dodała: - Przepraszam.

- Za co? Że mówisz, co myślisz? Marge przecząco pokręciła głową.

- Za to, że wtedy pozwoliłam jej wejść do gabinetu. Byłam pewna, że najważniejsze dokumenty są w najniższej szufladzie biurka.

- Były, wiec nie rób sobie żadnych wyrzutów. Ona potrafi wszystko wywąchać, jak pies myśliwski.

- Nawet jest podobna do psa. Kim uśmiechnęła się mimo woli.

- O, jest tutaj - zawołał ktoś za uchylonymi drzwiami.

Kim odwróciła się i uśmiech zamarł jej na ustach. W drzwiach ujrzała elegancko ubranego Tannera. Czego on tu chce?

- Dzień dobry.

- Musiałeś daleko mnie szukać.

- Z przyjemnością się przeszedłem.

- Z przyjemnością?

Skrzywiła się niezadowolona, że Tanner zaglądał we wszystkie kąty. Nie miała wielkich tajemnic i akurat nie było żadnego zlecenia, które klient uważałby za poufne. Co innego, gdyby już rozpoczęto drukowanie ulotki reklamowej dla Tylera - Royale'a.

- Obeszliśmy chyba cały budynek - powiedział Tanner. - Wasza hala maszyn...

- Szalenie ciekawa, co? - mruknęła Kim.

- Bardzo. Pierwszy raz widziałem niesławną prasę Ripleya, którą naprawdę warto obejrzeć. Szkoda, że u was tyle falcówek stoi bezczynnie...

- Czy w tak zawoalowany sposób chcesz powiedzieć, że nie mamy co robić?

Tannerowi podejrzanie rozbłysły oczy.

- I numeratory... Nie pamiętam, kiedy widziałem taki typ w akcji.

- Niektórzy klienci proszą o numerowanie faktur po staremu. - Wzruszyła ramionami. - Rozumiem, że przyszedłeś w interesie.

- Oczywiście - odparł, zerkając na Marge.

- Sądząc po twoich znaczących spojrzeniach, chciałbyś rozmawiać w cztery oczy. - Kim westchnęła. - Chodźmy zatem do mojego gabinetu.

- Nie chciałbym odrywać cię od pracy. Zaczekam tutaj, aż skończysz.

I pewnie chętnie posłucha, o czym jest mowa, pomyślała zirytowana Kim.

- Mogę to odłożyć na później.

Dopiero otwierając drzwi gabinetu, przypomniała sobie, że na biurku leży prawie gotowa oferta. Że też zostawiła ją na wierzchu! Czy Tanner wcześniej tu zaglądał? Może nie, ale i tak już nic nie mogła na to poradzić. On zapewne potrafi czytać do góry nogami. Czy natychmiast zauważy ofertę?

Jak się zachować? Jeśli podbiegnie do biurka, wzbudzi podejrzliwość Tannera i wtedy każdy drobiazg wyda mu się bardzo ważny. Skoro jest już za późno, żeby się martwić, lepiej potraktować sprawę jako mało istotną i nie rozbudzać niepotrzebnie ciekawości konkurenta.

Szerokim gestem wskazała mu krzesło, a sama usiadła na brzegu biurka, podpierając się tak, by zasłonić część papierów.

- Sprawa widocznie jest poufna, skoro nie chciałeś mówić w obecności Marge. Czyli chodzi o jakiś kokosowy interes. A może o randkę z Marissą?

- O? - Tanner postawił dyplomatkę koło krzesła. - A co według ciebie wydaje się bardziej prawdopodobne?

- Nie prowadzimy sekretnych interesów, wiec chyba jednak chodzi o Marissę. Dobrze się bawiliście?

- A co ona na ten temat mówiła?

- Właściwie nic. Ale przez cały dzień chodziła rozpromieniona.

- Doprawdy?

- Nie myśl, że to twoja szczególna zasługa. Marissie bardzo łatwo sprawić przyjemność. Sam widziałeś, wystarczy kilka rybek i już jest zachwycona. - Pochyliła się nieco do przodu. - Co przyniesiesz następnym razem? i Szczeniaczka albo kotka?

- Może...

- Żartowałam.

- A ja nie. Gdy zabraknie mi pomysłów, zgłoszę się

ciebie.

- Po co? Od razu mogę ci poradzić. Kup bukiet pąsowych róż.

- Rozczarowałaś mnie. Kwiaty są zbyt oklepanym prezentem. Szczeniak dużo lepszym.

- Ale...

- Zresztą nie o to chodzi - przerwał Tanner. - Przyszedłem, żeby omówić nadzwyczaj poufną sprawę. Pamiętam, że nie interesują cię żadne dodatkowe zamówienia, ale mimo to dam ci jeszcze jedną szansę. Może zdążyłaś przemyśleć...

Kim zamierzała powtórzyć, że nie chce żadnej pracy od niego, tymczasem ku swemu zaskoczeniu powiedziała:

- Nie zaszkodzi, jeśli posłucham.

- Rozsądnie rozumujesz - pochwalił Tanner.

Tak, postanowiła wysłuchać go, ale nie przyjmie żadnego zlecenia. Chciała w ten sposób poznać jego Unię postępowania. Wiedza o tym, jak konkurent prowadzi interesy, zawsze może się przydać. Warto dowiedzieć się, jak zarządza firmą, jakich ma klientów i jakie prace mu zlecają.

Pomyślała, że to niemal szpiegostwo, ale pocieszyła się, że jeszcze nie przestępstwo. Przecież nie odbierze konkurentowi klienteli, a jedynie dzięki nabytej wiedzy wprowadzi ulepszenia u siebie.

Tanner postawił dyplomatkę na kolanach. Kim najchętniej położyłaby się na biurku i całym ciałem zasłoniła przygotowaną ofertę. Jej myśli natychmiast pobiegły niewłaściwym torem i wyobraziła sobie, że leży razem z Tannerem, w jego ramionach... Zmieszała się.

- Co ci jest? - zaniepokoił się.

- Nic.

- Wyglądasz, jakby coś cię zabolało.

- Nic mi nie jest. Mów, z czym przyszedłeś.

- Chodzi o cotygodniowy biuletyn dla pracowników firmy, która miedzy innymi produkuje taśmy przenośnikowe. 

- Och, fascynujące.

- Nie musisz nic czytać, wszystko jest gotowe. Ty tylko drukujesz. - Wyciągnął z dyplomatki złożony arkusz. - Żadnych ozdobników, zwykły czarno - biały druk.

- Ile kopii i za jaką cenę?

- Dziewięć tysięcy kopii tygodniowo. Hę zażyczyłabyś sobie bezpośrednio od nich?

Kim zastanowiła się przez chwilę i obliczyła cenę za usługę.

- Za każdą kopię dam ci trzy centy więcej, a i tak jeszcze trochę zarobię. Kim gwizdnęła.

- Nie wstydzisz się mówić, ile zarabiasz, prawda?

- Tak należy postępować. Klienci to specyficzny gatunek ludzi, nie doceniają człowieka, który zbyt dobrze ich traktuje. Uważają, że jeśli ktoś podaje niską cenę, jest kiepski.

- Dziękuję za udzielenie mi pierwszej lekcji. Dzięki twoim naukom z pewnością dojdę do magisterki.

- Myślałem, że już masz.

- Tak jakby. - Wyciągnęła rękę po biuletyn. - Pokaż, | jak to wygląda.

- Zawieramy umowę?

- Najpierw chcę zobaczyć, a potem zadecydować.

- Nic ci nie pokażę, póki się nie zgodzisz. Wolę zbyt wcześnie nie ujawniać nazwy zleceniodawcy.

- Stałe zlecenie? Co tydzień?

- Tak. Oprócz tygodnia między Bożym Narodzeniem a Nowym Rokiem, gdy zakłady są zamknięte.

- Hm, chyba damy sobie radę. Tak, na pewno.

- Brawo. - Tanner podał jej biuletyn i wyjął kopertę. - Oto kopia do pierwszego wydania. Wszystko musi być u klienta najpóźniej w środę rano. Gdy we wtorek przyślesz to do mnie, czek już będzie wypisany.

- Umowa stoi.

Kim przeczytała nazwę korporacji. Universal Conveyer! Nic dziwnego, że Tanner nie chciał zdradzić, jakiego ma klienta.

- Co znaczyło twoje „tak jakby"?

- Słucham? - Z trudem przypomniała sobie, o co chodzi. - Zrobiłam dyplom, ale nie zdążyłam już obronić pracy magisterskiej, bo ojciec właśnie zachorował. Nie zatrudnisz osoby bez tytułu?

- Nie o to chodzi. Zaskoczyło mnie, że tak łatwo cię namówiłem. Bardzo jestem ciekaw, dlaczego tak naprawdę zmieniłaś zdanie.

- Czemu się dziwisz? - zawołała. - Proponujesz dobrą stawkę i pracę na znośnych warunkach, a ogarniają cię wątpliwości, bo się zgodziłam.

Wybuchnęła, ponieważ czuła się trochę winna. Nie zamierzała ubiegać się o zamówienia z zakładów Universal Conveyer ze względów etycznych oraz dlatego, że przekraczały jej możliwości. A mimo to pomyślała, że gdyby miała lepszy sprzęt...

- Sądziłem, że będę zmuszony uciec się do szantażu - wyznał Tanner.

- Ciekawe, czym chciałeś mnie zaszantażować?

Czy zamierzał wykorzystać fakt, że widział przygotowaną ofertę dla Westway Cosmetics? Zdenerwowała się. To ona ma skrupuły, a on żadnych. 

- Sama podsunęłaś mi pomysł.

Kim pluła sobie w brodę, że ma za długi język.

- Jaki miecz miał zawisnąć nad mą głową?

- Od Marissy dostałem listę zaproszonych kawalerów.

- Nie wiedziałam, że była jakaś lista.

- Brenna zrobiła. Dzięki temu mogę w każdej chwili skontaktować się z waszymi gośćmi. Gdybyś uparta się i nie chciała brać zleceń ode mnie, zagroziłbym ci, że zaproszę wszystkie wasze nieświadome ofiary na przyjęcie do mnie i powiem im, o co wam chodziło.

Kim zamknęła drzwi i gniewnie spojrzała na Marissę, która malowała sobie paznokcie.

- Czekasz na telefon? - zapytała z wyraźną ironią.

- Nie.

- To dobrze. Tanner dostał, co chciał, więc pewnie więcej już nie zadzwoni. Czemu dałaś mu listę?

- Bo mnie prosił. - Marissa spojrzała przelotnie na przyjaciółkę. - Co złego tym razem ci zrobił? Kim opowiedziała o pomyśle szantażu.

- Ale dowcipnie! - Marrissa roześmiała się. - Trzeba przyznać, że Tanner ma niezwykłe poczucie humoru.

- Poczucie humoru? Riss, nie łudź się. Umawiasz się z takim typem, robisz, co on chce, więc zasługujesz na to, żeby wyprowadził cię w pole.

- Przecież twierdzisz, że więcej nie zadzwoni - przypomniała Marissa ze spokojem. - Może masz rację. Ale dziś jeszcze tu przyjdzie, bo zabiera mnie na szkolny kiermasz.

- Ha! Ha! Znowu kiermasz! - Kim wybuchnęła śmiechem. - Tanner wybiera się na zabawę dla dzieci?

- Czemu tak się dziwisz?

- Jakim sposobem namówiłaś go na coś podobnego?

- Powiedziałam, że mam jeden wolny bilet.

- I on chętnie skorzystał?

- Uważa, że to może być przyjemna zabawa.

- Nie wiedziałam, że jesteś taką uwodzicielką.

- Jeśli chcesz, postaram się o bilet dla ciebie. Wystarczy pięć dolarów i będziesz mogła chodzić za Tannerem przez cały wieczór.

- Dziękuję, postoję. Przyniosłam do domu pracę, a poza tym nie chcę przeszkadzać ci na randce.

- A właśnie... Były dwa telefony do ciebie. Jeden pan nie raczył się przedstawić, a drugi... - Przerwała, zakręciła buteleczkę z lakierem i pomachała ręką. - Pamiętasz Dana?

- To ten, co przywiózł siostrę?

- Tak. Powiedziałam, że wrócisz około siódmej.

- A widzisz? Nie mogę iść z wami, bo muszę czekać na telefon.

Przebrała się w spodnie i sweter i zasiadła do pracy. Chciała ją skończyć po południu, ale przeszkodził jej Rick. Zadzwonił z pewnymi zastrzeżeniami. Początkowo nie zgadzała się z jego opinią, ale w końcu musiała przyznać, że przy dużych zleceniach nie można pozwalać sobie na popełnianie błędów.

Była bardzo zaabsorbowana i gdy weszła Brenna, nawet nie podniosła głowy.

- Jaki miałaś dzień?

- . Ciężki. Trudno zadowolić dwóch facetów, jeżeli mają różne pomysły na zdjęcia. Ten, którego zaprosiłam na kiermasz, widocznie źle mnie zrozumiał. Stale łazi za mną i naprzykrza się z niedwuznacznymi propozycjami. Odsapnę chwilę i zamówię sobie jakieś smakowite, tuczące danie. Ty też zjesz coś dobrego?

- A brokuły na parze?

- Musiałabym je sama ugotować, a nie chce mi się.

Brenna usiadła wygodniej, zamknęła oczy i nawet nie drgnęła, gdy rozległ się dzwonek. Kim pospiesznie schowała papiery i poszła otworzyć.

Na progu stał Tanner. Miał na sobie dżinsy, koszulę rozpiętą pod szyją i skórzaną kurtkę. Zerknął ciekawie w głąb mieszkania.

- Marissa jeszcze się ubiera, więc musisz zaczekać - poinformowała go Kim. - Usiądź sobie, jeśli znajdziesz wolne krzesło.

Tanner przystanął koło akwarium, w którym pływały trzy rybki. Postukał w szkło i dwie odwróciły się w jego stronę, a trzecia popłynęła dalej.

- Trzeba wymienić żarówki, bo w tym świetle łuski mają kolor mosiądzu - powiedział.

Zadzwonił telefon. Nie otwierając oczu, Brenna bezbłędnie trafiła ręką na słuchawkę,

- O! - zdziwił się Tanner.

- Potrafi znaleźć słuchawkę, nawet gdy telefon wyrwie ją z głębokiego snu - wyjaśniła Kim.

- Słucham? Do ciebie.

Brenna, wciąż z zamkniętymi oczami, wyciągnęła rękę w stronę Kim.

Dziewczyna zerknęła na zegarek. Było pięć po siódmej, co oznaczało, że Dań uwierzył w jej punktualny powrót do domu. Pochlebiało jej, że tak bardzo zależy mu na rozmowie, ale wolałaby, żeby zadzwonił później, gdy zostanie już sama.

Po sekundzie namysłu przeszła do kuchni, aby mieć choć złudzenie prywatności.

Dań zdążył podziękować za udane przyjęcie, gdy zajrzała Marissa i głośno zapytała:

- No i co? Idziesz na zabawę?

- Na jaką zabawę? - zdziwił się Dań. - Przecież to nie karnawał.

- Zaproś go, jeśli nie chcesz siać pietruszki - dodała Marissa.

- Nie...

Marissa wyrwała jej słuchawkę.

- Dań, wybierzesz się z nami? Tak, Tanner, ja i wy dwoje. Kim ma ochotę, ale... Gdzie? W mojej szkole. Opowiadałam ci o niej, pamiętasz? W sali gimnastycznej. Dobrze, do zobaczenia za pół godziny.

Odłożyła słuchawkę i zadowolona zatarta ręce. Kim przyjrzała się jej spod zmrużonych powiek.

- Nie podoba mi się, że podejmujesz decyzję za mnie.

- Czasem ktoś musi. Zresztą, to dla twojego dobra. Na pierwszej randce człowiek zwykle czuje się skrępowany, a z nami będzie ci łatwiej.

- Wcale nie zamierzałam się umawiać...

- Nie bądź dziecinna. Po co zapraszać dwudziestu przystojnych kawalerów, jeśli nie chcesz żadnego poznać bliżej?

- To nie fair wobec kogoś, kto nie za bardzo mnie interesuje. Czemu Dań ma marnować wieczór, skoro żaden ciąg dalszy nie nastąpi?

- A jeśli dla niego to nie będzie strata czasu? 

- Riss...

- Skąd masz pewność, że nie będzie dalszego ciągu? Daj mu szansę. Może to najmilszy człowiek pod słońcem.

Na taki argument Kim nie znalazła odpowiedzi. Poza tym uznała, że już za późno, by dzwonić do Dana i wszystko odkręcać. Zresztą, nie miała jego numeru.

Randka w szkole! Też pomysł!

Znowu rozległ się dzwonek.

- Ale zrobił się ruch - mruknęła pod nosem.

- Przecież o to wam chodziło - słusznie zauważył Tanner.

W drzwiach ukazał się uśmiechnięty Robert z nieodłącznym zawiniątkiem pod pachą. Obrzucił obecnych pytającym spojrzeniem i zatrzymał wzrok na Kim.

- Dzwoniłem wcześniej i dowiedziałem się, że o siódmej będziesz w domu.

- A, to ty dzwoniłeś incognito - powiedziała Marissa. - Przepraszam, ale plany się zmieniły i wychodzimy. Robert posmutniał.

- Wszystkie?

Kim zrobiło się go żal, więc powiedziała:

- Nie, Brenna zostaje.

- Brenno, masz szczęście - zawołała uradowana Marissa. - Jeśli będziesz miła, może Robert ugotuje ci brokuły.

- Co? - Brenna zalotnie spojrzała na Roberta. - Do diabła z brokułami. Siadaj koło mnie i pogadamy o fettuc - cine carbonara.

ROZDZIAŁ PIĄTY

W windzie Kim powiedziała:

- Biedny Robert! Nie wypada go tak traktować.

- Czemu? - zdziwiła się Marissa. - „Biedny" Robert jest dorosły i gdy będzie miał dość Brenny, po prostu sobie pójdzie. Przecież nie zostawiliśmy go w klatce z tygrysem ludojadem.

- Brenna jest gorsza od tygrysa - mruknął Tanner.

- Jak śmiesz tak mówić! - oburzyła się Kim. - Nie znasz jej. Bywa nietaktowna, ale...

- Zdecyduj się, po czyjej jesteś stronie. Martwisz się o tego biedaka czy nie? - spytał Tanner.

Kim przygryzła wargę i postanowiła nie odzywać się do niego przez cały wieczór. Po chwili zreflektowała się. Przecież on tego nawet nie zauważy, będzie uprzejmie słuchał Marissy, która już zaczęła opowiadać o swoich uczniach.

Niewielki parking przed szkołą był zapełniony. Tanner zatrzymał auto między dwiema półciężarówkami. Kim z dezaprobatą popatrzyła na wąskie przejście między samochodami.

- Szkoda, że nie wybrałeś węższego miejsca - rzuciła poirytowana. - Nie musiałabym się głowić, jak wysiąść.

Tanner złapał ją za ręce i bezceremonialnie wyciągnął z auta.

- Co mówiłaś? 

- Że... bardzo dziękuję - syknęła.

- O, widzę Dana - zawołała Marissa. - Stoi na schodach. Świetnie.

- Tak prędko dojechał? - zdumiał się Tanner.

Dlaczego dziwi go fakt, że ktoś na mnie czeka? - zżymała się Kim w duchu. Odeszła szybkim krokiem, zostawiając Marissę i Tannera w tyle.

- Już mam bilety - oznajmił Dań. - Wchodzimy, czy zaczekamy na Marissę?

- Muszę zapytać ją, jak długo zamierza tu zostać i kiedy wracamy do domu.

- Ja cię odwiozę.

- Dziękuję.

Kątem oka obserwowała Marissę i Tannera. Przystanęli. Uśmiechnięta przyjaciółka coś powiedziała i wzięła swego towarzysza pod rękę. Kun widywała Tannera z zupełnie innymi kobietami, więc wystraszyła się, że Marissie grozi niebezpieczeństwo. Czy to może być dobry znak, że umówił się z osobą, dzięki której ma okazję uświadomić sobie, co tracił w kontaktach z blondynkami? A jeśli - nawet niechcący - zrani uczucia dobrej i wrażliwej istoty? Kim nieznacznie wzruszyła ramionami. Ostrzegła przyjaciółkę. Nic więcej nie mogła zrobić.

- Chodźmy. - Uśmiechnęła się do Dana. - Ty kupiłeś bilety, ja zafunduję lemoniadę.

Uczniowie niezbyt pomysłowo udekorowali salę balonikami i serpentynami z bibułki, podłogę zakryli brezentem, a stoiska rozmieścili bez wyraźnego planu. Za szklaną ścianą znajdował się basen, nad którym wisiało składane krzesełko przyczepione do tarczy strzelniczej. Koślawy napis na ścianie obwieszczał, że za dolara można spróbować opryskać wodą dyrektora szkoły. Kilku chłopców stało w kolejce. Dyrektor miał mokre włosy, więc komuś już się udało.

- Podziwiam go, że zgodził się wziąć udział w takiej zabawie - zauważył Dań.

- Jak twierdzi Marissa, to wyjątkowy pedagog i ma doskonały kontakt z uczniami. Był u nas na przyjęciu. Poznaliście się?

Sama nie miała wtedy okazji porozmawiać z dyrektorem, ponieważ nie odstępowała Tannera.

- Chyba...

- Masz jakieś wątpliwości?

- Bo z mokrymi włosami wygląda inaczej.

- Aha. O, tam jest stoisko, którego szukam. Niestety, nie widzę lemoniady. Napijesz się kawy?

- Chętnie.

Kupili kawę i powoli szli wzdłuż stoisk, w których różne kluby i szkolne koła zainteresowań prezentowały swoje popisowe wyroby. Kim łakomie patrzyła na placuszki i ciastka w czekoladzie. W rogu sali kwintet muzyczny stroił instrumenty.

Dań rozglądał się z takim zainteresowaniem, jakby nigdy w życiu nie widział nic ciekawszego. Gdy obeszli salę dwa razy, znudzona Kim dyskretnie ziewnęła.

- Ja na chwilę usiądę, ale ty idź dalej, jeśli masz ochotę.

Dań sprzeciwił się bez przekonania, ale niebawem odszedł. Popijając kawę, Kim przez parę minut obserwowała dzieci i dorosłych.

- Czy już chcesz wezwać taksówkę? - usłyszała nieoczekiwanie za plecami.

Przy stoliku stanął Tanner.

- Jeszcze nie, ale chyba niedługo to zrobię. Dań na pewno nie zauważy, że zniknęłam. Gdzie Marissa?

- Pilnuje stoiska z książkami. Mnie odesłała i życzyła dobrej zabawy.

- Weź udział w konkursie. Może wygrasz placek.

- Nie przepadam... Co ty zrobiłabyś z nagrodą?

- Oddałabym z powrotem, bo wiem, że uczniowie w ten sposób zbierają pieniądze - sprzedają tę samą rzecz po kilka razy. Czy Marissa namówiła cię na fanty?

- To tajemnica.

Kim rzuciła pusty kubek do kosza.

- Kawa była nawet niezła.

- Strasznie tu gorąco - zauważył Tanner. - Chcesz odetchnąć świeżym powietrzem?

Kim już wcześniej zastanawiała się, dlaczego jest duszno. Okna wprawdzie otwarto, lecz były tak wysoko, że nie czuło się powiewów świeżego powietrza, a od różnych zapachów chwilami aż kręciło się w głowie.

- Chętnie wyjdę.

Automatycznie skierowała się ku głównym drzwiom, lecz Tanner pociągnął ją w przeciwną stronę. Wprowadził ją do wąskiego korytarza i otworzył boczne drzwi wiodące na taras.

- Skąd wiedziałeś o tym wyjściu?

- Od Marissy.

Kim odniosła wrażenie, że się speszył. Czyżby byli tu razem? To niepodobne do Marissy, która nigdzie - a tym bardziej w szkole - nie szukała ciemnych zakątków odpowiednich do wymieniania ukradkowych pocałunków. Chyba Tanner nie zawrócił jej w głowie do tego stopnia, że się zapomniała?

- Myślałam, że chodziłeś do tej szkoły.

- To ona już tak długo istnieje?

Stanęli przy balustradzie, z daleka od siebie. Dziedziniec był skąpany w księżycowym blasku, a z sali dobiegały przyciszone dźwięki sentymentalnej melodii.

- Muzycy powinni grać tutaj - odezwała się Kim półgłosem. - Idealne miejsce... Nogi same rwą się do tańca...

- Może celowo umieszczono ich tam, żeby nie było kłopotów - odparł Tanner. - Chłopcy są w niebezpiecznym wieku, więc lepiej nie kusić licha - dodał i ukłonił się szarmancko. - Ale skoro warunki są odpowiednie, a mademoi - selle rwie się do tańca... Czy uczyni mi pani ten zaszczyt?

Kim parsknęła zduszonym śmiechem.

- Daj spokój. Ja tylko...

- Chcę zatańczyć - dokończył Tanner. - Według zasad bon tonu powinienem poprosić Dana o pozwolenie, ale nim go znajdę, orkiestra zagra inny kawałek i okazja przepadnie. - Wyciągnął ręce. - Chodź.

Kim uznała, że nie warto się opierać. W końcu to tylko jeden taniec. Jednak wewnętrzny głos ostrzegał ją, że lepiej nie zbliżać się do Tannera, nie tańczyć z nim. Nie posłuchała, zamknęła oczy, rozkoszując się melodią.

Nie od razu zorientowała się, że muzyka umilkła. Poczuła gorący oddech na policzku i otworzyła oczy. Przemknęła jej myśl, że mogłaby zarzucić Tannerowi ręce na szyję i...

Co mi przychodzi do głowy? - zreflektowała się. Przecież on przyszedł tu z Marissa. 

- Musimy wracać - odezwała się zmienionym głosem. - Zapomniałam, że chcę jeszcze coś sprawdzić. Przekazałam na aukcję dość nietypową rzecz, wiec zobaczę, czy dobrze ją oznaczono.

Tanner natychmiast opuścił ręce, a Kim speszyła się jeszcze bardziej. Czy łudziła się, że przytuli ją wbrew jej woli?

W sali było zdecydowanie mniej powietrza niż przedtem.

- Aukcja już się zaczęła.

Kim liczyła, że niebawem uwolni się od Tannera. Szli właśnie wąskim przejściem między stoiskami, gdy nagle potknęła się. Spojrzała pod nogi. Na podłodze leżały rozrzucone książki. Okazało się, że przechodzą obok stoiska bibliotecznego, w którym przed chwilą spadły półki. Marissa właśnie podtrzymywała ściankę, a Dań przykręcał śrubki.

- Patrzcie, co się stało - zawołała zasapana Marissa. - Półki rozleciały się, bo chłopcy niedbale je zmontowali. Całe szczęście, że Dań był w pobliżu. Dzięki niemu nie zginęłam pod lawiną książek.

- Dziękuję ci za uratowanie mojej przyjaciółki. Dań popatrzył na Tannera z wyrzutem. To on powinien wybawić Marissę z opresji.

- Pomogę ci ułożyć książki - zaofiarowała się Kim.

- Nie warto. Zanim Dań zmontuje półki, impreza dobiegnie końca. Jutro uczniowie pozbierają książki i zaniosą je do biblioteki. Idźcie stąd, bo tylko przeszkadzacie. Spróbujcie coś wygrać. Aha, przydałoby się ciasto do wieczornej herbaty.

- Bardzo lubię tort czekoladowy - odezwał się Dań.

Wprawdzie Kim zżymała się w duchu, ale posłusznie odeszła. Ciekawe, czy Marissa domyśliła się, co zaszło na tarasie. No, właściwie nic się nie stało. Przelotna myśl nie jest zdrożnym uczynkiem. W sprzyjających warunkach - księżyc w pełni, ładna muzyka i przystojny mężczyzna - pokusa jest zrozumiała, lecz Kim była zadowolona, że jej nie uległa. Zresztą Marissa i Tanner nie ogłosili zaręczyn, wiec nawet gdyby pocałowała sympatię przyjaciółki, nie popełniłaby przestępstwa. Byłoby to zachowanie nietaktowne, niemądre, może trochę ryzykowne, ale nie niemoralne.

Nie rozumiała, dlaczego ma wyrzuty sumienia.

Wolałaby wrócić do domu z Marissa i Tannerem, lecz Dań uparł się, że ją odwiezie. I zepsuł jej humor, ponieważ przez całą drogę ostro krytykował Tannera za to, że w krytycznym momencie nie było go przy Marissie.

Chcąc, nie chcąc, stanęła w obronie przeciwnika.

- Tanner twierdził, że odesłała go i kazała mu się zabawić.

- To nie ma nic do rzeczy. Na pewno zrobiła tak z dobrego serca, a nie dlatego, by się go pozbyć. Nie chciała, żeby się nudził. Zresztą, nieważne, co powiedziała. Powinien być pod ręką, gdy go potrzebowała.

- Skąd miał wiedzieć, że półki się zawalą?

- Ja od razu zauważyłem, że są źle zmontowane.

- To zrozumiałe. Słyszałam, jak mówiłeś Marissie, że lubisz obrabiać drewno.

- Jestem stolarzem. Ale każdy, kto ma oczy, powinien widzieć, że konstrukcja jest chwiejna - upierał się Dań. - Najgorsze, że Tanner zniknął jak kamfora. Ciekawe, gdzie był i co robił. Nie dotrzymywał towarzystwa dziewczynie, z którą przyszedł.

- Podobnie jak ty - mruknęła Kim.

- Co takiego? 

- Nic.

W milczeniu zajechali przed blok.

- O, znowu pełen parking. Zatrzymaj się pod tamtym drzewem, a ja prędko wyskoczę.

- Myślałem, że zaprosisz mnie na wygrane ciasto. Kim zerknęła na pudło, które zamierzała „przez nieuwagę" zostawić w samochodzie.

- Lepiej nie narażać się na to, że straż miejska zabierze auto zostawione poza parkingiem.

Niezrażony Dań znalazł jednak wolne miejsce.

- Stanę tutaj.

- Do licha, nie zauważyłam. Chyba muszę wybrać się do okulisty...

W windzie nacisnęła już przycisk, ale Dań przytrzymał drzwi.

- Zaczekaj, oni też idą.

- Kto? - Kim obejrzała się i zobaczyła Marissę z Tannerem. - Aha.

Gdy weszli do mieszkania, Brenna siedziała na podłodze w pozycji lotosu. Kim zauważyła, że Tanner patrzy na jej przyjaciółkę podejrzliwie, więc podeszła do niego.

- Na dywanie nie widać śladów krwi - szepnęła.

- Ale zobacz, jaki ona ma brzuch - rzekł Tanner również szeptem, - A Roberta ani śladu.

- Wstydźcie się! - Marissa popatrzyła na nich zgorszona. - Bren, jak minął wieczór?

- Bardzo przyjemnie. Robert nauczył mnie robić nisko - kaloryczne fettuccine carbonara.

- Nauczył cię? - zdumiała się Kim. - Ty gotowałaś?

- Ściślej mówiąc, pokazał mi, jak się robi. Jestem mało pojętna, więc mam nadzieję, że gdy nabiorę ochoty na to samo, Robert znowu udzieli mi lekcji pokazowej.

- No, no, nie przypuszczałem, że on jest taki bystry - rzekł Tanner. - Nakarmił ją byle czym, aby tylko ocalić siebie. Genialne posunięcie.

Biurowiec firmy Westway Cosmetics znajdował się dość daleko od Printers Ink. Nie chcąc tracić czasu na jazdę w tę i z powrotem, Kim zabrała ofertę do domu, żeby oddać ją rano, w drodze do pracy. Z bliska biurowiec wywierał imponujące wrażenie, a wystrój wnętrza świadczył, że nie szczędzono pieniędzy na jego wykończenie. Posadzkę zakrywał niebieskoszary dywan, na ścianach wisiały gustowne akwarele, a kryształowe żyrandole i kinkiety mieniły się różnymi kolorami. Wszystko było starannie skomponowane.

Kim doszła do wniosku, że ludzie, którzy zadbali o taki wystrój wnętrza, niewątpliwie zechcą otrzymać wytworny katalog. Przez chwilę miała ochotę zawrócić i uciec. Pomyślała jednak, że nie ma powodu do obaw. Nie do niej należy zaprojektowanie katalogu. Ona ewentualnie otrzyma zlecenie na wydrukowanie przygotowanego wzoru. Uniosła wyżej głowę i ruszyła za ochroniarzem.

- Dzień dobry.

Sekretarka oderwała wzrok od komputera i spojrzała na nią, więc Kim uśmiechnęła się i podała wizytówkę.

- Jestem Kimberley Burnham. Przyszłam do pani Wal - lace w sprawie nowego katalogu.

- Proszę zostawić ofertę u mnie. Kim zrzedła mina. Niezręcznie wyjęła lśniącą białą teczkę i przez moment trzymała jak drogocenny skarb. 

- Gdyby pani Wallace miała jakieś pytania...

- Na pewno skontaktuje się z panią.

Sekretarka obojętnie położyła teczkę na pliku kopert.

W tej samej chwili otworzyły się drzwi gabinetu.

- Dziękuję, że osobiście nam doręczyłeś. Doceniamy takie podejście.

Na progu ukazał się Tanner - w nowym garniturze, śnieżnobiałej koszuli i czerwonym krawacie - ściskający rękę postawnej blondynki.

Kim zirytowała się. Ją potraktowano zdawkowo, a jej przeciwnika poproszono do gabinetu. To dowód, że w tym wypadku nie ma mowy o prawdziwej konkurencji i niepotrzebnie wysłano zawiadomienia o przetargu.

- Dzień dobry, Tanner - powiedziała chłodno. - Tanner odwrócił się i ukłonił.

- Dzień dobry. Co za niespodzianka! Ty też ubiegasz się o zlecenie? Gdzie twoja oferta?

Mówił tonem, który Kim uznała za lekceważący. Bała się, że wybuchnie, więc przygryzła wargę i bez słowa wskazała swoją teczkę.

- Znasz Jerri Wallace? - spytał Tanner. - Jerri, to Kim Burnham z Printers Ink.

Blondynka nie zdołała ukryć zdumienia.

- Z konkurencyjnej drukarni? - Podała Kim rękę. - Miło mi panią poznać. Czy już złożyła pani ofertę?

Sekretarka podała szefowej białą teczkę, a Tanner zapytał:

- Zostajesz?

- Nie. - Spojrzała na Jerri Wallace. - Wszystko jest w tej teczce, więc nie chcę zabierać pani czasu.

- Wyjdziemy razem - zaproponował Tanner.

- Dobrze.

- Do zobaczenia za tydzień - powiedziała Jerri.

Przed sekretariatem stał ten sam ochroniarz. Kim zacisnęła pięści ze złości. Widocznie wiedział, że ona długo nie zabawi.

- Ja odprowadzę panią Burnham - zwrócił się do niego Tanner.

Po odejściu ochroniarza Kim przystanęła.

- Ale masz tupet! - syknęła. Tanner wysoko uniósł brwi.

- Co ja takiego zrobiłem? Masz mi za złe, że cię odprowadzam?

- Nie, ale mierzi mnie, że ja dostałam obstawę, a tobie wolno eskortować innych.

- O co ci chodzi?

- Jeszcze ci trzeba tłumaczyć? To przecież jasne, że nie mam najmniejszej szansy na zlecenie od nich, niezależnie od tego, jakie rozwiązania i kosztorysy podaliśmy.

- Masz takie same szansę jak inni.

- Z wyjątkiem ciebie. - Zmieniła głos i zjadliwie zakończyła: - Bardzo uczciwa konkurencja.

- Znam Jerri jeszcze ze studiów, ale ten fakt nic nie znaczy.

- O, to mi ulżyło! Wczoraj martwiłam się, że zobaczysz moją ofertę leżącą na biurku... Na pewno śmiałeś się w kułak, że próbuję ją zasłonić.

- Niczego nie widziałem. A nawet gdyby, to nic bym nie odczytał.

- Bo nie potrzebowałeś.

- Wybacz, ale to nie pora i miejsce na kłótnię. 

- Ja już skończyłam.

- Cieszy mnie. - Gdy wyszli z budynku, zaproponował: - Podwiozę cię do stacji metra.

- Dziękuję, nie skorzystam.

- Wsiadaj. - Otworzył drzwi samochodu. - No?

- Właściwie, czemu nie? Przynajmniej zaoszczędzę trochę czasu.

Ledwo ruszyli, Tanner odezwał się ostrym tonem:

- Zarzucasz mi, że mam konszachty z dyrektorką Westway Cosmetics i posługując się nieuczciwymi metodami, usiłuję zdobyć zlecenie, choć prawdopodobnie mój kosztorys jest wyższy niż twój.

- Na pewno w ten sam sposób dostałeś zamówienie od Pettigrew. „Może moja oferta jest lepsza pod innymi względami" - powtórzyła jego słowa. - Musi przecież być coś, co jest warte dodatkowych kosztów.

- To bardzo poważne oskarżenie. Nie lubię, gdy moja uczciwość jest kwestionowana.

- Przepraszam. Trochę się zapędziłam.

- Zobaczymy, jaki będzie wynik. Może zwycięży jakiś nowicjusz, który ma jedną fotokopiarkę i uważa się za drukarza pełną gębą.

Kim nie dała odwieść się od tematu.

- Musisz przyznać, że sprawa wygląda podejrzanie. Inne oferty lądują na biurku sekretarki, a ty zostałeś dopuszczony przed oblicze najważniejszej osoby.

- Moja oferta też wylądowała na biurku, ale sekretarka powiedziała, że Jerri chce się ze mną widzieć. Mogę ci zdradzić, że w innej sprawie.

Nieprzekonana Kim zamilkła.

- Jedziesz do pracy? - zagadnął po chwili Tanner.

- Tak. Czemu pytasz?

- Podwiozę cię do biura.

- Nie musisz.

- Ale to po drodze.

- Fakt, nawet ci wygodniej zawieźć mnie na miejsce niż do metra.

- Masz rację, ale niepotrzebnie mówisz to głośno. Naprawdę wolałabyś czekać na peronie, niż jechać ze mną? Kim nie odpowiedziała.

- Jak spędziłaś czas z Danem?

- Przyjemnie. To bardzo miły człowiek.

- Usuń go z listy.

- Czemu?

- Określenie „bardzo miły człowiek" źle rokuje. Nie wyglądałaś na zachwyconą, gdy poprosił, żebyś odprowadziła go do windy.

Kim była zła, że Tanner nie tylko wszystko widzi, ale ośmiela się komentować. Nie lubiła ludzi wtrącających się w cudze sprawy.

- Kto figuruje jako następny na twojej liście? - dopytywał się Tanner. - Jak ich poszeregowałaś? Od najlepszych do najgorszych czy na odwrót? Kogo wyeliminujesz najpierw? Wczorajsza randka z Danem okazała się pomyłką, prawda?

- Nie będę z tobą omawiać moich osobistych spraw.

- Jak chcesz. Ale gdybyś potrzebowała rady...

- Dobrze wiedzieć, że jesteś chętny. A tymczasem ja tobie dam dobrą radę. Strzeż się Dana.

- Martwi się, że będę ją nachodził? - Właśnie dojechali do Printers Ink. Tanner zmienił temat: - Zamierzasz ubiegać się o zlecenie od Hallowella?

- Nie mam odpowiedniego sprzętu.

- Dobrze, ze zdajesz sobie z tego sprawę.

Kim zacisnęła pięści i policzyła do dziesięciu, aby powstrzymać się przed wybuchem. Czy ten facet uważa, że ona nie potrafi wykonać żadnego bardziej skomplikowanego zadania? Wzburzona wyskoczyła z samochodu i zatrzasnęła drzwi.

Tanner wychylił się przez okno.

- Szkoda, bo moglibyśmy pojechać tam razem. To byłaby prawie randka! Och, przepraszam, mojego nazwiska na pewno nie ma na liście szanownej pani.

Uśmiechnął się szelmowsko i odjechał.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

Gdyby Tanner znajdował się na liście, taka uwaga zdyskwalifikowałaby go zupełnie. Kim była przekonana, że w zwykłych okolicznościach nie podwozi znajomych ubiegających się o te same zlecenia. Dlaczego teraz wpadł na ten pomysł? Dobrze, że nie wie, jak bardzo ją zirytował i na jakie tory skierował jej myśli. Z satysfakcji zacierałby ręce.

Marge spojrzała na nią krytycznie.

- Ale dziś się spóźniłaś! Rick cię szukał, bo chce zapytać o jakąś robotę.

- O ulotkę reklamową dla Tylera - Royale'a?

- Nie wiem. Kręcił się tu dość długo, ale w końcu nie wytrzymał nerwowo i poszedł sobie. Obiecałam, że jak tylko przyjdziesz, od razu poślę cię do niego.

- Pozwól mi się rozebrać.

Wróciła bez płaszcza, a Marge wymownie popatrzyła na pąsowy kostium.

- Z jakiej okazji tak się wystroiłaś?

- Byłam w Westway Cosmetics. Nie powiedziała jednak, jak ją potraktowano, żeby sekretarka nie dolała oliwy do ognia.

- Myślałam, że chciałaś odpowiednio prezentować się w mercedesie. - Marge poprawiła okulary. - Przypadkiem widziałam, z czyjego auta wysiadłaś. Od kiedy Tanner dorabia jako taksówkarz?

- Jeszcze nie dorabia, ale to niezła myśl. - Kim uśmiechnęła się przewrotnie. - Przy następnym spotkaniu podsunę mu twój pomysł. Idę do hali maszyn.

- Uważaj, żebyś nie poplamiła kostiumu.

W hali było wyjątkowo cicho. Prasa Ripleya drukowała ostatnią partię biuletynu, który należało dostarczyć Tannerowi tego popołudnia. Stos zadrukowanych stron rósł powoli, ale bezustannie.

Rick majstrował przy sąsiedniej maszynie.

- Awaria? - zapytała Kim.

Rick wyprostował się i odłożył klucz.

- Nie. Robię przegląd, żeby zabić czas.

- Podobno coś cię gnębi.

- Dostałaś kopię ulotki dla Tylera - Royale'a?

- Nie.

- Kiedy ją wreszcie przyślą?

- Nie podali dokładnej daty.

- Zawsze zwlekają do ostatniej chwili, a tu zlecenie dla szkoły czeka. Co mam robić? Jeśli zacznę drukować podręczniki, a przyjdzie kopia ulotki, będę musiał przerwać.

- A po ponownym ustawieniu maszyny może się okazać, że w podręcznikach będą drobne różnice.

- Otóż to. Nie wiem, czy dyrektor szkoły jest bardzo wymagający. Wiadomo natomiast, że ludzie z Tylera - Royale'a zawsze się spóźniają, choć innych poganiają. Więc, co mam robić: siedzieć i czekać, czy drukować podręczniki?

- Weź się za podręczniki - zadecydowała Kim. - Nawet jeśli będą drobne różnice, kto je zauważy? Chyba nikt nie będzie sprawdzał wszystkich egzemplarzy strona po stronie.

- Podałaś najniższy możliwy kosztorys, prawda?

- Tak, ale to nie znaczy, że szkoła dostanie produkt gorszej jakości. Uprzedziłam dyrektora, że zapłaci mniej, bo podręczniki będą drukowane w przerwach miedzy innymi zleceniami.

- Niedługo możemy tu mieć urwanie głowy, więc rozsądniej będzie zacząć robotę. Zaraz za to się zabiorę. Jak wypadła wizyta w Westway Cosmetics?

- Inaczej niż myślałam. - Kim westchnęła. - Lepiej nie liczyć na pracę od nich.

- Nie ma nadziei?

- Słaba.

- Szkoda, bo cieszyłem się na tę robotę. Początkowo uważałem, że to szaleństwo, ale moglibyśmy pokazać, co potrafimy. Nie mieliśmy takiego zlecenia od...

- Rozejścia się wsporników - dokończyła Kim głuchym głosem. - Nigdy nie wspominasz tamtych czasów.

- Ale chyba nadeszła pora, bo niedługo minie dwadzieścia pięć lat Ty wtedy byłaś dzieckiem.

- Miałam cztery latka.

- A ja kilkanaście i dopiero zaczynałem uczyć się fachu.

- Czemu zostałeś z moim ojcem, zamiast odejść z panem Calhounem? Czy oni zadecydowali, kto do kogo przechodzi? Zawsze mnie to intrygowało.

- Nie wiem, co omawiano w gabinecie, ale czasami krzyki dochodziły aż tutaj, mimo huku maszyn. Zostałem, bo twój ojciec mnie o to prosił. Prosił wszystkich, ale innych pociągała zmiana, nowość, więc się przenieśli. Zostałem ja i główny maszynista. Gdy on przeszedł na emeryturę, objąłem jego stanowisko.

- Teraz to pusty tytuł - rzekła Kim. - Miałam nadzieję, że stała praca dla Westway Cosmetics zmieni tę sytuację i pozwoli mi zatrudnić parę osób. Wtedy ty tylko nadzorowałbyś innych, a tak, musisz wszystko robić sam.

- Może tak jest lepiej. Mniejsze napięcie to też plus. Współpraca z Westway Cosmetics wiązałaby się przecież z dużym ryzykiem.

Kim doceniła próbę pocieszenia, lecz w głosie Ricka słyszała nutę rozczarowania.

Oczywiście, trudno otrzymać każdą pracę, o którą człowiek się ubiega. Gdy konkurencja jest uczciwa, łatwiej pogodzić się z przegraną. Ale w tym wypadku...

Kiermasz kawalerów przyniósł spodziewany efekt i telefon dzwonił bez przerwy. Tego wieczoru Kim wróciła do domu pierwsza i włączyła automatyczną sekretarkę. Nie zdziwiła się, że większość ludzi dzwoniła do Brenny, ale zaskoczyła ją liczba telefonów do Marissy. Do niej zadzwoniły tylko dwie osoby. Ledwo usłyszała głos Roberta, znowu • { poczuła się wobec niego winna. Kończyła notować numery, gdy weszła Brenna.

- Wiesz, zgłosiło się sporo panów, którzy byli na przyjęciu. Zadzwonisz do wszystkich?

- Nie. - Brenna wzruszyła ramionami. - Bo wiem, jak należy postępować z mężczyznami. Pierwszy telefon zostawia się bez odpowiedzi, drugiego wysłuchuje się bez entuzjazmu. Dopiero gdy facet zadzwoni po raz trzeci...

- Większość chyba zrezygnuje po drugiej próbie.

- Tacy nie są warci zachodu.

Kim wyznawała inne zasady i dlatego wybrała numer Roberta. Musiała chwilę poczekać, aż odbierze telefon, a gdy się odezwał, powiedziała:

- Przepraszam, że odrywam cię od pracy, ale myślałam, że mam oddzwonić, jak tylko wrócę.

- Miło mi, że dzwonisz. - Robert był zaskoczony, ale zadowolony. - Chciałbym po pracy wpaść do was i przywieźć coś słodkiego. Oczywiście, jeśli można...

Kim pomyślała, że zapamiętał nauczkę i woli nie przyjeżdżać bez uprzedzenia. Może chce wiedzieć, kogo u nich zastanie.

- Nie zamierzam wychodzić, a Brenna i Marissa chyba też będą w domu.

Brenna przecząco pokręciła głową.

- Ja wychodzę, bo umówiłam się z jednym maklerem, który był na przyjęciu. Kim zakryła słuchawkę.

- Już dzwonił trzy razy? Ciekawe, ja tego jakoś nie zauważyłam.

- Wiec do zobaczenia - powiedział Robert. - Dziś mamy naszą specjalność: creme brulee. Najlepiej smakuje zaraz po wyjęciu z piekarnika, a następnego dnia, niestety, bywa do wyrzucenia.

- Chętnie pomożemy zjeść resztki.

- Resztki? - oburzył się Robert. - Jak możesz...

- Przepraszam. Wiem, że nie to miałeś na myśli. Już mi ślinka leci, bo creme brulee bardzo rzadko pojawia się na naszym stole. Do zobaczenia. 

- Creme brulee? - powtórzyła Brenna. - Dobrze, że wychodzę, bo nie oparłabym się pokusie.

- Może Robert zna wersję niskokaloryczną.

- Wątpię. - Brenna włożyła płaszcz. - Zjedz moją porcję, niech ci idzie na zdrowie.

- Nie czekasz na maklera? Rzekomo wyznajesz zasadę, że nie należy wychodzić mężczyznom naprzeciw.

- Umówiliśmy się nie na randkę, lecz na drinka.

Kim nie zdążyła zapytać, jaka to różnica, ponieważ zadzwonił telefon. Sądząc, że to Robert o czymś zapomniał, podniosła słuchawkę i uśmiechnęła się.

- Słucham.

- Co za niespodzianka. - W słuchawce usłyszała głos Tan - nera. - Gdy niczego nie podejrzewasz, masz bardzo miły głos.

- Wszystko zależy od tego, z kim rozmawiam.

- Nadal jesteś na mnie zła?

- Wcale nie byłam zła - sprostowała. - Tylko zdegustowana.

- Cieszy mnie. Jak często obsługujesz telefon w waszej centrali randkowej? Robicie to na zmianę, czy ciągniecie losy?

- Po prostu zapomniałam, że mamy sekretarkę. Zadzwoń jeszcze raz i nagraj wiadomość.

- Wolę rozmawiać z tobą.

- Ale na mnie nie można tak polegać jak na maszynie. Już notuję, co mam przekazać: „Marisso, dzwonił Tanner. Uprzedził, że więcej się nie spotkacie". Nie, mam lepszą wersję: „Tanner chce się oświadczyć". A najlepiej będzie, jeśli zostawię obie wiadomości do wyboru.

- Wcale nie chciałem rozmawiać z Marissą. Tego Kim się nie spodziewała.

- Dzwonię z dwóch powodów - spokojnie wyjaśnił Tanner. - Po pierwsze, żeby spytać, czy chcesz z nami zarządzać tutejszym terenem. Należę do komitetu nominacyjnego i stąd wiem, że wysunięto twoją kandydaturę.

- Dziękuję za wyróżnienie, ale nie mogę przyjąć zaszczytu. Nie nadaję się do takich funkcji. Mam zbyt buntownicze usposobienie.

- Czasem przydaje się osoba, która kwestionuje propozycje pozostałych.

- I jest utrapieniem dla całego zarządu?

- To też bywa potrzebne. Nie podejmuj decyzji pochopnie. Zawsze warto się zastanowić. Szkoda tracić szansę wpływania na gospodarowanie wspólnym terenem.

- Wobec tego poczekam ze trzy dni i potem odmówię. A drugi powód?

- Mam sprawę do Brenny.

- Chcesz rozmawiać z pogromczynią mężczyzn? Niemożliwe,

- Mówiłaś, że powinienem dać jej szansę. Wziąłem sobie twoje słowa do serca. Kim nie potknęła haczyka.

- Ciekawe, co Marissą na to.

- Zapytaj ją.

- Dobrze, zapytam. A jeśli chodzi o Brennę, właśnie poszła na randkę.

- Niech zgłosi się do mnie po powrocie.

- Uprzedzam - rzekła Kim słodziutkim głosem - że ona ma zasady i nie dzwoni do nowo poznanych mężczyzn. A przynajmniej nie po pierwszym telefonie...

- Założę się, że do mnie zadzwoni. 

- Lepiej nie ryzykuj. Jeśli stawka będzie wysoka, mogę nie przekazać wiadomości i ona nie zadzwoni, wiec wygram zakład.

- A ja kiedyś zapytam, dlaczego się nie odezwała i wtedy znajdziesz się w głupiej sytuacji. No, o co zakład?

- Naprawdę chcesz się założyć?

- Tak.

- Dobrze. Załóżmy się o kawę, na którą mnie zapraszałeś.

- Rozczarowałaś mnie. Taka niska stawka świadczy o braku pewności siebie. Chyba stać cię na to, żeby zaryzykować coś ciekawszego?

- Pod jakim względem? Jeśli spodziewasz się czegoś szalonego... Na przykład, że się z tobą prześpię...

- O, to już lepsze. Zgadzam się.

- Wcale nie chciałam...

Urwała speszona, ale pomyślała, że Tanner żartuje i oboje wiedzą, że zakład jest absurdalny. Nie ma powodu do paniki. Trzeba zachować spokój, bo w przeciwnym razie Tanner nabierze podejrzeń i będzie zastanawiał się, dlaczego ona traktuje żart poważnie. Doszła do wniosku, że może zaryzykować. Zna przecież Brennę, wiec wygra.

- Czemu zamilkłaś?

- Bo myślę... Musimy ustalić warunki.

- Co tu ustalać, gdy wszystko jasne? Jeśli ja wygram, ty prześpisz się ze mną, w przeciwnym razie, ja prześpię się z tobą. Dobranoc, życzę pięknych snów.

W połowie samotnego wieczoru Kim z rozrzewnieniem pomyślała o szkolnym kiermaszu. Wprawdzie rozrywka była na poziomie dorastającej młodzieży, ale lepsza niż nudna powieść. Ziewnęła, zamknęła książkę i szczelniej otuliła się kołdrą odziedziczoną po babci. Zrobiło się późno. Widocznie Robert wciąż jeszcze był zajęty, a makler Brenny wyjątkowo interesujący. Marissa też nie wróciła, a Kim wolałaby powiedzieć jej o telefonie od Tannera bez świadków.

Z drzemki wyrwał ją zgrzyt klucza w zamku. Marissa weszła z Robertem niosącym dużą papierową torbę.

- Patrz, kogo spotkałam przy windzie. Robert mówi, że czekasz na niego.

Kim odrzuciła kołdrę i chciała wstać.

- Siedź - zarządził Robert. - Idę prosto do kuchni.

- Powroty do domu stają się coraz ciekawsze - powiedziała Marissa półgłosem. - Nigdy nie wiadomo, kto nas odwiedzi. - Usiadła na kanapie. - Nie cierpię szkolnych zebrań. Tyle pustego gadania, a...

- Riss - przerwała jej Kim - dzwonił Tanner.

- Czego chciał? - spytała Marissa, ziewając.

- Rozmawiać z Brenną. Uważam, że powinnaś o tym wiedzieć.

Marissa westchnęła.

- Rozumiem i przykro mi - ciszej dodała Kim. W tym momencie do pokoju wszedł Robert z tacą.

- Oto obiecany deser. - Postawił creme brulee na stoliku. - Zapraszam panie.

- Takiego arcydzieła nie wypada niszczyć - orzekła wesoło Kim.

- Mów za siebie. - Marissa wzięła łyżeczkę. - Ja zgłodniałam.

Robert usiadł na krześle naprzeciw nich.

- Czemu się nie częstujesz? - zapytała Kim. 

- I tak jem za dużo. Przyniosłem trzy porcje, bo Brenna miała być w domu.

- Niestety, wyszła.

- Ale właśnie wraca. Brenna przystanęła na progu.

- Urządziliście przyjęcie beze mnie? - zawołała z wyrzutem. - Wstyd!

Robert wyprostował się.

- Dla ciebie też przyniosłem.

- Jesteś wspaniały, ale ja nie mogę tego jeść.

- Dzwonił Tanner. - Marissa oblizała łyżeczkę. - Chciał z tobą rozmawiać. - Brenna uśmiechnęła się triumfalnie.

- Dość długo zwlekał i ciekawa byłam, kiedy się namyśli. Nie wiedziałam, że jest nieśmiały. Zostawił numer?

- Po co ci? Chyba nie zadzwonisz? - zawołała Kim.

- Od każdej reguły są wyjątki... Ale masz rację, nie będę schlebiać jego próżności. - Usiadła i niby od niechcenia przesunęła creme brulee bliżej siebie. - Już z powodu uwielbienia Marissy tak się puszy, że trudno to znieść.

- Mojego uwielbienia?

- Oczywiście. - Brenna zjadła trochę i z lubością przymknęła oczy, gdy nagle zdała sobie sprawę z tego, co robi i krzyknęła: - Robercie, jesteś niemożliwy! - Pogroziła mu palcem. - Nie masz pojęcia, ile mnie kosztowała pokuta za twoją lekcję gotowania.

- Czemu pokutowałaś? - zdziwił się Robert. - Zdawało mi się, że fettuccine ci smakowało.

- Niestety, aż za bardzo. Powiedziałam tym dwóm żarłokom, jakie było pyszne, wiec chcą, żebym je nauczyła przyrządzać.

Kim porozumiewawczo zerknęła na Marissę.

- Wolałabym wziąć lekcję u samego mistrza.

- Słusznie. - Brenna klasnęła w ręce. Wiecie co, wydamy elegancką kolację dla trzech par. Robert nauczy nas gotować, przyrządzimy jakieś specjały i uraczymy się razem z gośćmi. Ja zaproszę Tannera. Marissa, ty kogo? - Brenna uśmiechnęła się do Kim. - Znowu wpadłaś na genialny pomysł. Mam powód, żeby zadzwonić do Tannera.

Kim jako dziecko zawsze dostawała do zabawy mnóstwo kartek, które wyrzucano, ponieważ były poplamione lub nierówno zadrukowane. A jednym z pierwszych wrażeń, jakie zapamiętała, był zapach farby. Zawsze, wchodząc do hali maszyn, z przyjemnością wdychała znajomą woń. Często tu pomagała, lecz nigdy nie obsługiwała prasy Ripleya. Rick niepodzielnie władał swym królestwem, a poza tym nauka wszystkich tajników zajęłaby zbyt wiele czasu.

Tym razem Marge zastała szefową przy próżniowym pakowaniu podręczników dla szkoły Marissy.

- Przyszedł Tanner. Powiedziałam mu, że jesteś bardzo zajęta, ale on gotów jest zaczekać.

- Czegóż znowu chce?

Była pewna, że nie chodzi o biuletyn. Gdyby Tanner zamierzał wytknąć usterki, nie czekałby kilka dni, ale od razu zgłosiłby zastrzeżenia. Ciekawe, czy nawiąże do niemądrego zakładu. Bo chyba nie oczekiwał tego od niej.

Kim weszła do sekretariatu, podała Marge kilka podręczników i zwróciła się do Tannera:

- Czym mogę szanownemu panu służyć?

- Pomyślałem, że podwiozę cię do Westway Cosmetics. 

Na pewno Jem zawiadomiła cię, że dziś po południu ogłosi decyzje.

- Owszem, ale nie zamierzałam jechać - odparła Kim ostro. - Szkoda tracić czas tylko po to, żeby dowiedzieć się, że nie dostanę tego zamówienia.

- Skąd ten pesymizm? Moim zdaniem, zawsze warto się pokazać. Wytrwałość popłaca i ten, co często przychodzi, prędzej coś utarguje.

Tanner mówił obojętnym tonem, co tylko jeszcze bardziej ją irytowało.

- Ale choćby przychodził sto razy - wybuchnęła - nic nie sprzeda, jeśli klient już od kogoś innego kupił to, czego potrzebuje.

Jednak w duchu przyznała Tannerowi rację. Przecież chciała, żeby Jerri Wallace ją zapamiętała i dlatego poszła osobiście złożyć ofertę. Wiedziała, jak działają pewne mechanizmy. Ludzie z reguły wolą współpracować z tymi, których znają. Obawiają się powierzania dużych zamówień nieznajomym.

Poza tym Kim była ciekawa, jak szefowa Westway Cosmetics uzasadni wybór. To pomogłoby jej zorientować się, czy w przyszłości warto ubiegać się o inne zlecenia z tej firmy. Najbardziej jednak intrygowało ją, dlaczego Tanner przyszedł. Posądzała go o jakieś ukryte motywy.

- No? Jedziesz?

- Ostatecznie mogę się wybrać, ale nie musisz mnie wozić. Tanner spojrzał na zegarek.

- Jeśli chcesz zdążyć, muszę.

- Jak ładnie, że o mnie myślisz.

Traktował ją tak szarmancko, że aż było to podejrzane.

- Przyznaj się, o co naprawdę ci chodzi - zagadnęła, ledwo wsiedli do samochodu.

- Uważałem, że nie będzie ci miło, jeśli przy Marge wspomnę o naszym zakładzie. Wyobraź sobie, że Brenna do mnie zadzwoniła.

- I pewnie zastanawiasz się teraz, kiedy otrzymasz wygraną? Od razu ci mówię, nic nie dostaniesz.

- Jesteś oszustką!

- Wcale nie. Po pierwsze, nie przegrałam, bo Brenna zadzwoniła do ciebie z zaproszeniem, a to co innego. Spytaj ją, to ci powie, jak było.

- Naprawdę chcesz, żebym poprosił ją o wyjaśnienie?

- Czemu nie? Wstydzisz się przyznać, że chcesz wskoczyć do mojego łóżka? Nie rozumiem, czemu miałoby krępować cię mówienie o czymś, co masz zamiar zrobić.

- Myślałem, że byłoby to krępujące dla Brenny.

- Wątpię. Ona ma bardzo liberalne poglądy na te sprawy.

- Uważasz, że stanie po twojej stronie?

- Tak.

- W takim razie przegrałem. Oczywiście, w każdej chwili jestem do twojej dyspozycji.

Kim pomyślała, że należało spodziewać się takiego obrotu sprawy.

- Dziękuję - odpowiedziała na pozór obojętnie. - Nawet teraz?

- Jeśli sobie życzysz.

Zrobiło się jej słabo, wiec zacisnęła pięści.

- Ale niestety, spieszymy się - dodał Tanner.

- Właśnie... Chyba nie chcesz tłumaczyć swojej znajomej, dlaczego się spóźniliśmy. 

Kim ucieszyła się, że dojeżdżają do Westway Cosmetics i nie wpadnie we własne sidła. Tym razem nie przydzielono im ochroniarza, co pogorszyło jej i tak zły nastrój.

Tanner ukłonił się zebranym i poprowadził Kim do ostatnich wolnych krzeseł.

- Ci wszyscy ludzie chcą drukować katalog? - spytała szeptem.

- Tak. Było nawet parę ofert spoza Chicago.

- Przy takiej konkurencji tym bardziej będziesz zadowolony, gdy dostaniesz zlecenie.

- Jesteś pewniejsza mojego zwycięstwa niż ja sam.

- Czyżby?

Ledwo usiedli, sekretarka szepnęła coś do słuchawki, a potem głośno powiedziała:

- Pani Wallace prosi.

- No, no! - syknęła Kim. - To niby zbieg okoliczności, że spektakl zaczyna się tuż po twoim przyjściu?

- Zawsze i wszędzie zjawiam się na czas. Obecni przeszli do sąsiedniej sali i zajęli miejsca. Jerri stanęła przy pulpicie.

- Podjęcie decyzji było bardzo trudne - zaczęła.

- Myślałby kto - mruknęła Kim.

- Oferty są bardzo zbliżone, niektóre kosztorysy różnią się o nieistotne kwoty. Otrzymaliśmy ciekawe propozycje, z nowatorskimi pomysłami. Na przykład z Printers Ink. Wybraliśmy jednak najtańszą ofertę z firmy, z którą już wcześniej mieliśmy kontakt Czyli z Calhoun i Sp. Tanner, gratuluję.

- Absolutna niespodzianka - wycedziła Kim przez zaciśnięte zęby. - Różnica kilku centów...

- Chyba nie sadzisz, że podglądałem?

- Nie musiałeś.

- Dziękuję państwu za przybycie. - Jerri zamknęła teczkę.

- Mam nadzieję, że jeszcze nie raz się spotkamy. Zebrani zaczęli wychodzić, a Tanner zawołał:

- Jerri, czy można? Dyrektorka skinęła głową.

- Kim, idziemy do gabinetu.

- Poczekam na ciebie tutaj. Tanner chwycił ją za rękę.

- To może być pouczające. Jerri, pamiętasz panią Kim Burnham z Printers Ink, prawda? Czy pozwolisz mi rzucić okiem na nasze oferty?

- Tego się nie praktykuje, ale jeśli pani Burnham wyrazi zgodę...

- Wyrażam.

Tanner usiadł w fotelu i rozłożył papiery.

- Czasem musimy ustępować Tannerowi - wyjaśniła Jerri.

- Skorzystam z okazji i o coś zapytam. Czy pani śliczny kostium był szyty na zamówienie?

- Nie, kupiłam go u Tylera - Royale'a. Często dla nich drukujemy. Zwykle są to reklamy, stąd wiem, co mają w sklepach, i dlatego tam robię zakupy.

- Wybiorę się do nich.

Tanner odłożył papiery na biurko.

- Rozwiązanie Kim jest niezwykle ciekawe. Jerri, ja na twoim miejscu przejrzałbym oferty jeszcze raz i zmienił decyzję. Kim ceni się wyżej niż ja, ale jej propozycja jest dużo lepsza. 

ROZDZIAŁ SIÓDMY

Kim była pewna, że się przesłyszała. Nieprawdopodobne! Tanner mówiący coś takiego! Niemożliwe, żeby odstąpił jej tak intratne zlecenie. Przecież dla niej to największe zamówienie ze wszystkich, jakie ostatnio udało jej się zdobyć! Tanner zrezygnował, choć wygrał przetarg. Dlaczego odrzucił możliwość dobrego zarobku?

Szefowa Westway Cosmetics była zaskoczona bodaj jeszcze bardziej. Jasne! Przecież normalnie Tanner nigdy tak się nie zachowywał. Jego postępowanie było bezprecedensowe.

Co się za tym kryje?

- Dobrze, przejrzę obie oferty jeszcze raz.

Jerri mówiła niepewnym głosem i miała zbolałą minę, jak po silnym uderzeniu. Czyżby propozycja Tannera była dla niej ciosem? Czy rzeczywiście obyło się bez oszustwa? Czy Tanner naprawdę złożył najkorzystniejszą ofertę?

Jeżeli istotnie jego rozwiązanie było najlepsze, a kosztorys najniższy, dlaczego Jerri uzasadniała swą decyzję? Nie musiała się przecież tłumaczyć, że wybrano najlepszą ofertę, w dodatku drukarni, z którą firma już wcześniej współpracowała.

Tanner wygrał przetarg, a teraz się wycofuje. Dlaczego nie przyjął zlecenia?

- Najpóźniej jutro podejmę ostateczną decyzję - oświadczyła Jerri.

- Nie ma pośpiechu. - Tanner wstał. - Do widzenia. Kim wstała jak automat, pożegnała szefową Westway Cosmetics i dopiero na parkingu odzyskała mowę.

- Jakie minusy ma ta praca?

- Czemu uważasz, że są jakieś minusy?

- Bo jej nie chcesz.

- Wcale nie powiedziałem, że nie chcę.

- Wytłumacz mi w takim razie, co oznacza twoje zachowanie? Gdyby zależało ci na tej robocie, nie proponowałbyś, żeby ją dano mnie. A musiało ci bardzo zależeć, bo poświęciłeś mnóstwo czasu, żeby opracować szczegóły i obliczyć kosztorys z dokładnością do jednego centa. I teraz nagle rezygnujesz. Dlaczego zmieniłeś zdanie?

- O jednym mogę cię zapewnić. Nie próbuję przerzucić złego zlecenia na ciebie.

- A co innego robisz? Nie jesteś filantropem, nie należysz do Armii Zbawienia, nigdy nie słyszałam, żebyś wspomagał potrzebujących... - Urwała na chwilę. - Czyżbyś robił to z litości? Printers Ink ledwo zipie, trzeba pomóc Kim i na rzecz biedaczki zrezygnować z dochodu.

- Człowiek rozsądny tak nie postępuje. Gdybym kierował się miłosierdziem, powiedziałbym Jerri, co robię i dlaczego.

- Nie wierzę. Wtedy wyszłoby na to, że uważasz interesy z nią za mało ważne i dlatego odstępujesz je byle komu, prawda?

- Nie jesteś byle kim. Poza tym nie mam zwyczaju mówić, że ktoś wykona zadanie lepiej niż ja, jeśli nie jestem o tym absolutnie przekonany. Gdybym poręczył za ciebie, a ty zawaliłabyś sprawę, straciłbym twarz.

- A do tego nie możesz dopuścić, prawda? Powiedzmy, że ci wierzę... Jeśli nie odstępujesz mi zlecenia z litości, to czemu?

- Bo ty lepiej...

- Przyznaję. Ale nie przejrzałeś ofert na tyle dokładnie, żeby twierdzić, że jest miedzy nimi istotna różnica.

- Może wiedziałem, czego szukać, i dlatego szybko znalazłem?

- Albo zwyczajnie udawałeś. Oczywiście, zamiast J wspierać mnie i dawać zlecenia, rozsądniej byłoby zupełnie wyeliminować rywalkę.

- Po co miałbym dawać ci pracę, gdybym chciał pozbyć się ciebie z rynku?

- Nie widzisz różnicy? Te drobne zlecenia, które mi odstępujesz, umożliwiają ci zwiększenie produkcji, a co za tym idzie zysków. No i zjednujesz sobie klientów, bo okazujesz się człowiekiem gotowym zrobić wszystko, żeby ich l zadowolić. Postępujesz tak nie dla mojego dobra, lecz dla l własnej korzyści.

- A nie bierzesz pod uwagę, że to będzie korzystne dla obu stron?

Pytanie zaniepokoiło Kim.

- Mówimy o interesach, a nie o seksie! - wybuchnęła. - Myślisz, że z wdzięczności zaraz polecę z tobą do łóżka? Tanner obojętnie wzruszył ramionami.

- Przypominam, że ty ustaliłaś warunki, a ja łaskawie J się zgodziłem.

- Zmieniasz temat! Dlaczego? Bo trafiłam w sedno? |

Widocznie odgadłam motywy twojego postępowania. Eliminujesz konkurencję! Przypuszczasz, że nie podołam zadaniu, zbankrutuję i już nigdy nie wejdę ci w paradę.

- Skąd ta pewność, że mam ukryty powód, inny niż ten, że naprawdę uznałem twoją ofertę za lepszą?

- Wcale tak nie uważasz. Coś się za tym kryje. Albo jesteś przekonany, że potknę się i zbankrutuję, albo zorientowałeś się, że podałeś zbyt niski kosztorys. Przypomniałeś sobie, że czegoś nie uwzględniłeś, coś przeoczyłeś. Może chciałeś użyć tańszego papieru, a Jerri żąda najlepszego...

- Doskonale wiem, jakie ona ma wymagania.

- Więc musi być coś mniej oczywistego. Tanner rzucił jej wiele mówiące spojrzenie.

- Trafiłaś w samo sedno. Czy wiesz, co Jem pomyślałaby o mnie, gdyby zorientowała się, że przedłożyłem własną korzyść nad dobro Westway Cosmetics?

- Masz gotową odpowiedź na każde pytanie. Ale i tak sądzę, że gdybyś mógł się obłowić, nie przerzucałbyś zlecenia na mnie, udając, że masz dobre serce.

- Jesteś strasznie podejrzliwa.

Kim nie dała odwieść się od tematu.

- Kiedy spostrzegłeś swój błąd? Dopiero tam, na miejscu, czy wcześniej? Może zabrałeś mnie, bo za późno uświadomiłeś sobie, że zawaliłeś sprawę? Wiedziałeś, że wygrasz przetarg, ale nie mogłeś się już wycofać i dlatego obmyśliłeś ten chytry plan. Gdyby Jerri zleciła pracę komuś innemu, odetchnąłbyś i zafundowałbyś mi kawę. Ale stało się inaczej i musiałeś pozbyć się ciężaru. Dlatego wymyśliłeś bajeczkę, że moja oferta jest lepsza.

Tanner zaczął klaskać. 

- Brawo! Brawo!

- Uważaj, jak jedziesz! - krzyknęła Kim.

- Uważam, ale musiałem nagrodzić oklaskami najlepszą historyjkę, jaką ostatnio usłyszałem. Moja droga, minęłaś się z powołaniem. Powinnaś pisać opowiadania fantastyczne.

- Jeszcze raz mówię, że masz jakiś ukryty powód - z uporem powtórzyła Kim. - Przyznaj się, żebym wiedziała, na czym stoję.

- Nie poczuwam się do winy. - Zatrzymał się na skrzyżowaniu i wyjął telefon. - Zadzwonię do Jerri i powiem jej, że miałem zaćmienie umysłu, a teraz mi przeszło i przyjmuję zlecenie.

Kim, choć ze złością, musiała przyznać w duchu, że Tan - ner jest doskonałym aktorem. Wprawdzie nie wierzyła, by wykonał taki telefon, a jednak ogarnęły ją wątpliwości. A jeśli mówił poważnie?

- No i co? Jesteś tak pewna swego, że zmarnujesz okazję złapania dobrego zamówienia?

Kim wystraszyła się. Przez swoją nieufność może w końcu naprawdę zaprzepaścić największą życiową szansę. Nie, nie, nie powinna myśleć w ten sposób. Przecież w rzeczywistości chodzi o to, czy jest gotowa zaufać Tannerowi i narazić Printers Ink.

- Muszę przestudiować twoją ofertę - oświadczyła ponuro. - Ty widziałeś moją, więc mam prawo obejrzeć twoją.

- Nie znajdziesz w niej nic szczególnego.

- Ale przynajmniej na własne oczy zobaczę różnice.

- Chcesz mieć pewność, że nie podałaś zbyt niskiej ceny za usługę? A może chcesz sprawdzić, czy będziesz musiała dopłacić?

- Chodzi o jedno i drugie. Tanner popatrzył na nią uważnie.

- Kimberley, czyżbym słyszał w twoim głosie nutę niepewności? Bo chyba nie jest to żal, że stawiasz mi niesłuszne zarzuty?

Zatrzymali się przed Printers Ink, ale Kim nie ruszyła się z miejsca.

- Chyba przyznasz, że moja nieufność jest uzasadniona. Po tylu latach...

- Och, znowu wracasz do kłótni naszych ojców. Zrozum wreszcie, my nie mamy z tamtym konfliktem nic wspólnego. Przemyśl sprawę i daj mi znać.

Po powrocie do firmy Tanner wszedł do swego gabinetu, ale zamiast usiąść za biurkiem, stanął przy oknie. Patrzył na oświetlony słońcem budynek Printers Ink i zastanawiał się, czy mądrzej byłoby nie ingerować. Może powinien nabrać wody w usta i zatrzymać to zlecenie. Cóż, teraz za późno na żal, klamka zapadła. Nie dziwiło go, że Kim wątpiła w szczerość jego motywów. Nawet jeśli intuicja rzadko ją zawodziła, tym razem nie miała racji. Ale rozumiał jej podejrzliwość. Rozstanie z partnerem nie wyszło panu Burnhamowi na dobre. Tanner nie wiedział - i nie chciał wiedzieć - czy był to jedynie zbieg okoliczności, czy też jego ojciec rzeczywiście przyczynił się do tego, że byłemu wspólnikowi wiodło się gorzej. Mówił prawdę, gdy zapewniał Kim, że nieporozumienie sprzed lat dziś nie ma już najmniejszego znaczenia.

Czy nieufna konkurentka kiedyś przyzna mu rację?

Był przestój, więc Kim miała czas na rozmyślania. Część podręczników zapakowano, biuletyn już oddano, a Tyler - Royale nadal milczał. Kim poradziła Rickowi, by poszedł do domu, jednak on wolał zostać i spokojnie przeczyścić j prasę Ripleya.

Maszyny nie pracowały, ale cisza dźwięczała w uszach jeszcze głośniej niż huk i przypominała, że każdy przestój oznacza mniej pieniędzy, a największe zlecenie być może znajduje się właśnie w zasięgu ręki. Chyba że Tanner zadzwonił do Jerri i przekonał ją, że nie warto rozpatrywać oferty z Printers Ink.

Kim uważała swoje rozumowanie za słuszne. W każdej branży rezygnacja konkurenta z intratnego zamówienia budzi nieufność. Tanner na pewno miał jakiś ważny powód. Koniecznie trzeba dowiedzieć się, dlaczego nie chciał drukować katalogu dla Westway Cosmetics. W przeciwnym razie można wpaść w nieprzyjemną pułapkę.

Tymczasem najlepiej zająć się czymś konkretnym. Dlatego Kim zadzwoniła do Tylera - Royale'a, aby rozmówić się z panią Binden.

- Szefowa jest na zwolnieniu - powiedziała zastępczyni. - Przykro mi, ale ja nic nie wiem o okólniku, jednak rozejrzę się i sprawdzę, czy coś przygotowano. I zostawię szefowej wiadomość. Pani Binden zadzwoni do państwa zaraz po powrocie.

Kim podała swój numer i poszła do sekretariatu.

- Zawsze gdy jest tak cicho, robię się nerwowa - powiedziała Marge.

- A powinnaś się cieszyć, że możesz odetchnąć. Krótki przestój to jeszcze nie tragedia. Niedługo będziemy mieli dużo pracy.

Na wszelki wypadek wolała jednak nie wspominać o Tannerze i Westway Cosmetics. Kwadrans później usłyszała sygnał włączającego się faksu. Pomyślała, że na pewno nadeszła wiadomość w sprawie okólnika. Po chwili do gabinetu weszła Marge.

- Wygląda na to, że w naszej konkurencji dzieją się dziwne rzeczy. Patrz, przez pomyłkę wysłano do nas coś, co powinno iść do klienta. Dziwię się tylko, że oni znają nasz numer.

Kim spojrzała na wydruk i zrobiła wielkie oczy. Tanner przesłał swoją ofertę!

- To nie pomyłka.

Prosiła Tannera bez większej nadziei i myślała, że najwyżej pozwoli jej pobieżnie rzucić okiem na część dokumentacji. A tymczasem przysłał całość. Niepojęte!

Miała zatem możliwość swobodnie, bez pośpiechu przejrzeć i porównać wszystkie dane. A co najważniejsze, mogła prześledzić tok rozumowania Tannera i wydedukować, czym się kieruje, ustalając ceny. W przyszłości spożytkuje tę wiedzę. Zdawała sobie sprawę, że to niezbyt etyczne wykorzystanie poufnej informacji, lecz pocieszała się, że nie zdobyła jego oferty podstępem. Tanner przesłał ją z własnej woli. Czy liczył na to, że z wdzięczności coś dostanie?

- Marge, bądź tak dobra i zrób mi kawę. Muszę mieć jasny umysł.

Rozłożyła na biurku obie oferty, aby móc je szczegółowo porównać. Ale zdążyła przestudiować zaledwie jedną stronę, gdy rozległo się pukanie i do sekretariatu wszedł wysoki mężczyzna w ciemnym blezerze i spodniach khaki. Przystanął koło biurka Marge, rozejrzał się, po czym skierował się wprost do gabinetu.

Kim wstała i uprzejmie zapytała: 

- Pan w jakiej sprawie?

- Przyjechałem po podręczniki. Zawiadomiono nas, że są już gotowe.

Dopiero teraz przypomniała sobie, gdzie widziała tego człowieka.

- Nie sądziłam, że podręczniki osobiście odbierze sam dyrektor szkoły.

- W naszej szkole każdy jest przygotowany, by w razie potrzeby móc zastąpić kolegę. Bywam więc od czasu do czasu sekretarzem, trenerem albo woźnym. Aktualnie jestem zaopatrzeniowcem.

- Tak, Marissa opowiadała, że tworzycie wyjątkowy zespół. Masz wyjątkowo utalentowaną kadrę. Podręczniki są już w ekspedyturze. Gdzie zostawiłeś samochód?

- Z boku budynku.

- To dobrze, bo łatwiej będzie ładować paczki. Poprowadziła gościa korytarzem.

- Dziękuję za komplement - powiedział dyrektor.

- Jaki?

- Ze jesteśmy utalentowani.

- Marissa dużo opowiada o szkole. Podziwiam, jak doskonale radzicie sobie z rozbrykanymi chłopcami w trudnym wieku.

Dyrektor uśmiechnął się zadowolony.

- Szkoda, że nie miałem okazji porozmawiać z tobą na kiermaszu w szkole albo u was na przyjęciu. Wprawdzie próbowałem, ale byłaś bardzo zajęta.

- Tak? Nie pamiętam. W szkole był straszny tłum, więc jestem zaskoczona, że mnie zauważyłeś. Stale byłeś oblężony.

- Pańskie oko - nawet zalane wodą - konia tuczy.

Kim wybuchnęła śmiechem.

- Jesteśmy na miejscu. Zawołam Ricka, żeby pomógł nosić paki.

- Chwileczkę.

Osobliwa nuta w głosie dyrektora sprawiła, że Kim odwróciła się zdziwiona.

- Chciałbym zaprosić cię na kolację... w ramach wdzięczności za podręczniki.

- Podziękowanie należy się Rickowi, a nie mnie. On wszystko zrobił.

- Myślałem, że moglibyśmy spędzić wieczór tylko we dwoje...

Kim nie bardzo wiedziała, jak zareagować.

- Przepraszam, nie chciałam cię urazić.

- Powinienem wyrażać się jaśniej. Zapraszam cię na kolację wcale nie z powodu podręczników.

Kim zawahała się. Na wieczór zaplanowała jedynie rozszyfrowanie oferty i zachowania Tannera, co nie stanowiło dostatecznej wymówki. A przecież celem pamiętnego kiermaszu kawalerów było poznawanie nowych ludzi.

- Dziękuję.

Poprosiła Ricka, by pomógł dyrektorowi, wróciła do gabinetu, zamknęła drzwi i zadzwoniła do domu. Ulżyło jej, gdy usłyszała głos Marissy.

Obserwując Gregga, chwilami żałowała, że wymyśliła kiermasz kawalerów. Dlaczego od razu nie przyszło jej do głowy, że to nienaturalny i wyrachowany sposób nawiązywania znajomości? Pocieszała się, że Gregg sam zaproponował spotkanie, niczego na nim nie wymusiła. Mimo to miała wyrzuty sumienia, jakby coś przed nim ukrywała. Podobne niejasne uczucie dręczyło ją, gdy Marissa namówiła Dana, żeby przyjechał do szkoły, i gdy zostawili Roberta z Brenną. Gdyby uprzedzono mężczyzn o celu przyjęcia, sytuacja byłaby jasna.

A teraz było już za późno. Jedyne, co można zrobić, by uniknąć takich błędów w przyszłości, to odrzucać zaproszenia od ludzi, którzy uczestniczyli w tamtym niefortunnym przyjęciu. Albo szczerze wyznać, o co wtedy chodziło. Niestety, szczerość mogłaby się okazać przykra dla wszystkich zainteresowanych. Dziewczyny na pewno by się obraziły, a mężczyźni najprawdopodobniej też.

Wprawdzie Tanner domyślił się wszystkiego i jego to bawiło, lecz Dań i Robert uznaliby, że ich wykorzystano. Ciekawe, do jakiej grupy należy Gregg. Miał poczucie humoru, gdyż w przeciwnym razie nie zgodziłby się na oblewanie wodą. Ale jej żartobliwa propozycja, by zaprosił na kolację Ricka, padła na jałowy grunt.

Jednak Kim nie zamierzała sprawdzać, jakiego rodzaju jest poczucie humoru dyrektora szkoły. Lepiej uczyć się na błędach i unikać ich powtarzania. Przysięgła sobie, że nigdy więcej nie urządzą kiermaszu kawalerów. Była przekonana, że to postanowienie łatwiej wprowadzić w życie, niż zrezygnować z czekolady.

Gregg dopił kawę, uregulował rachunek i jakby mimochodem rzucił, że lekcje w jego szkole zaczynają się bardzo wcześnie. Kim, zadowolona z takiego obrotu sprawy, mruknęła, że i ona musi iść rano do pracy. W samochodzie zdziwiło ją, że Gregg, choć podobno się spieszył, jechał bardzo wolno. Odniosła wrażenie, jakby chciał coś powiedzieć, ale brakowało mu odwagi.

Minęli ostami zakręt.

- Dziękuję za miły wieczór - odezwała się. - Nie musisz mnie odprowadzać, bo to bezpieczna okolica. Koleżanki są zapewne...

- Właśnie o tym myślę. - Gregg zjechał na bok, nie na parking. - Może wstąpimy do mnie?

- Niedawno martwiłeś się, że zrobiło się późno, a teraz miałbyś ochotę odwozić mnie z powrotem jeszcze raz?

- Bynajmniej. - Gregg uśmiechnął się znacząco. - Nie udawaj, że nie wiesz, o co chodzi. Po co innym zakłócać spokój, jeśli możemy być sami?

Kim wzdrygnęła się.

- Czyżbyś dawał mi do zrozumienia, że po wspólnej kolacji obowiązuje spędzenie razem nocy?

- Wszyscy tak postępują.

Poprzednio Kim nie zauważyła nieprzyjemnej nuty w jego głosie. Czyżby pojawiła się dopiero teraz?

- Ale ja nie - odparła chłodno. Gregg chwycił ją za rękę. 

- Kolacja sporo kosztowała.

Kim spojrzała na niego takim wzrokiem, że gdyby spojrzenie mogło zabijać, dyrektor padłby trupem.

- Czuję się zaszczycona, że wysoko cenisz moją usługę - syknęła, pogardliwie wydymając usta. Gregg speszył się i rozluźnił uścisk.

- Nie to... miałem na myśli...

- Jest mi obojętne, co myślałeś. Przyślę ci pieniądze za to, co zjadłam. Dobranoc.

Wyskoczyła z samochodu i z całej siły trzasnęła drzwiami. Wzburzona wbiegła do mieszkania, niemalże wpadając na Marissę karmiącą rybki.

- Nigdy więcej żadnego kiermaszu kawalerów - oświadczyła kategorycznie. - Kryteria nie były jasno sprecyzowane. Do wymaganych cech kandydatów należało dodać rozsądek i wrażliwość.

Marissa położyła palec na ustach i zerknęła w stronę kuchni. Przy szafce Tanner układał pasjansa.

- Nie udała się randka? - spytał uprzejmie. - A swoją drogą wciąż mnie nurtuje, jakie kwalifikacje należało posiadać, by zostać zaproszonym na to wasze przyjęcie. Skoro zapomniałyście o rozsądku i wrażliwości, to czego od nas wymagałyście?

- Co ty tu robisz? - krzyknęła Kim. - Brenna pracuje...

- Przyszedłem do ciebie.

- Niezły wykręt. Chcesz kokietować trzy dziewczyny w jednym mieszkaniu. Bardzo wygodny układ.

- Kto mówi o kokietowaniu? - Tanner położył kolejną kartę. - Ja nie kłamię. Naprawdę, chciałem jedynie zobaczyć się z tobą, nie zamierzałem zapraszać cię na kolacje.

Marissa twierdziła, że szybko wrócisz i pozwoliła mi zaczekać.

Kim groźnie łypnęła okiem na Marissę, ale przyjaciółka obojętnie wzruszyła ramionami. Czyżby była lepszą aktorką niż Brenna?

- Dobrze, że zostałem - podjął Tanner. - Cóż takiego zaszło? Czy adorator kazał ci zapłacić za połowę kolacji? Nie, chyba nie, bo to by świadczyło, że jest rozsądny.

- Nie zamierzam odpowiadać.

- Wobec tego zmienię temat. Czy rozgryzłaś już moją ofertę i doszukałaś się czegoś interesującego?

- Nic nie znalazłam.

- Bo nic tam nie ma.

- Przyszedłeś, żeby zapytać, co sądzę o twojej ofercie?

- Nie. Chciałem ci powiedzieć, że rozmawiałem z Jem. Do ciebie się nie dodzwoniła, bo już wyszłaś z pracy.

- Co mówiła?

Tanner bez pośpiechu przełożył kilka kart, choć Kim z trudem panowała nad sobą. W końcu beznamiętnym tonem oświadczył:

- Jeśli chcesz, możesz dostać zlecenie.

Kim spędziła bezsenną noc. Nie wiedziała, czy ma się obawiać, czy też cieszyć, że otrzymała pracę dzięki Tannerowi. Starała się przewidzieć wszystkie możliwe pułapki. Wyliczyła wiele trudności, a wciąż przychodziły jej do głowy nowe.

Rano od razu odsłuchała wiadomość od Jerri. Dla uspokojenia nerwów wykonała kilka ćwiczeń oddechowych i dopiero potem podniosła słuchawkę.

- Jeszcze raz dokładnie przejrzałam państwa oferty - powiedziała Jerri. - Ufam Tannerowi i jego rekomendacji, wiec dam pani to zlecenie... oczywiście, jeśli praca dla nas nadal panią interesuje.

- Owszem, interesuje - odpowiedziała Kim lekko drżącym głosem.

- Wobec tego natychmiast prześlę umowę. Leży gotowa na biurku, więc niebawem ją pani dostanie. Po otrzymaniu podpisanej kopii, dostarczę materiał przez posłańca. Mam nadzieję, że za dziesięć dni otrzymam wydrukowany katalog. Zatrudniając nieznaną firmę, trochę ryzykuję, ale liczę, że pani mnie nie zawiedzie.

,3o w przeciwnym razie będzie źle". Niedopowiedziane słowa zawisły w powietrzu.

Kim podpisała umowę mniej pewną ręką niż zwykle, wręczyła ją Marge do wysłania faksem i poszła powiedzieć o zdobyciu zamówienia Rickowi. Na progu hali maszyn zdrętwiała. Blady, spocony Rick leżał na podłodze i otwartymi ustami łapał powietrze.

ROZDZIAŁ ÓSMY

Stanęła jak wryta i przerażona patrzyła na skuloną postać. Przecież Rick był niezawodny, więc niemożliwe, żeby zasłabł, żeby coś go bolało. Po chwili opanowała się, kazała wezwać pogotowie i uklękła przy Ricku.

Jego poszarzała twarz i zbolałe oczy przeraziły ją mniej niż fakt, że nie sprzeciwił się wezwaniu karetki. To zupełnie niepodobne do człowieka, który nawet z grypą przychodził do pracy. Kiedyś złamał nogę w kostce, ale i wtedy nie wziął zwolnienia i o kulach kuśtykał przy maszynach. Koledzy pokpiwali z niego i jego oddania firmie. Mówili, że nawet atak woreczka żółciowego zaplanował na okres urlopu.

- Czujesz ból w piersiach?

- Nie... to kręgosłup... nie serce... - odparł Rick urywanym, głuchym głosem.

- Leż bez ruchu, ale jeśli możesz mówić, powiedz, co się stało.

- Pochyliłem się... i coś trzasnęło...

- W kręgosłupie?

- Nie, w maszynie. Chyba za mocno się oparłem.

- Odskoczyłeś wystraszony, straciłeś równowagę i upadłeś?

- Tak. Uderzyłem plecami o kant i jak kłoda zwaliłem się na podłogę. - Spróbował unieść nogę, ale skrzywił się z bólu. - Słyszałem, jak coś chrupnęło. 

- Nie ruszaj się. Pogotowie zaraz tu będzie.

Po odjeździe karetki Kim wróciła do gabinetu roztrzęsiona. Na biurku leżała podpisana umowa z Westway Cosmetics, co oznaczało, że zegar zaczął tykać i czas ucieka. Normalnie dziesięć dni w zupełności starczyłoby na wydrukowanie katalogu, ale właśnie zabrakło fachowca, który wykonałby takie zadanie.

Kim miała ochotę walić głową w mur. Oczywiście, bardziej martwiła się o Ricka niż o katalog. Uraz kręgosłupa nie wróży nic dobrego, ale Rick niebawem znajdzie się w szpitalu, pod dobrą opieką. Chwilowo nic więcej nie mogła dla niego zrobić.

Rozległ się dzwonek. Drzwi były uchylone, więc zobaczyła, że twarz Marge zmieniła się w kamienną maskę. Taką reakcję wywoływała tylko jedna osoba, która teraz powinna być bardzo daleko.

Pani Burnham ledwo raczyła odpowiedzieć na powitanie sekretarki i weszła do gabinetu.

- Co za niespodzianka! - Kim wstała. - Czyżby nie służył ci klimat na Karaibach?

Macocha usiadła i założyła nogę na nogę.

- Otóż, wcale nie wyjechałam. Jesteś zaskoczona tym, że poświęciłam się i zrezygnowałam z wyprawy, co? Twoje zachowanie podczas mojej poprzedniej wizyty w firmie dało mi dużo do myślenia, więc sprawdziłam to i owo.

Kim przypomniała sobie ostatnie spotkanie z macochą, podczas którego zadzwonił Tanner.

- Dlaczego zwyczajny telefon skłonił cię do przeprowadzenia śledztwa?

- Bo Calhounowie nigdy nie robią niczego bez powodu.

A ten przedstawiciel ich klanu ma więcej wdzięku niż inni, co wcale nie znaczy, że jego motywy są uczciwsze.

- Rozmawiałaś z nim?

- Bardzo krótko.

Kim pomyślała, że być może Tanner kierował się współczuciem, skoro poznał jej macochę, ale taka konkluzja przeczyła wnioskom, do jakich doszła po dokładnym przejrzeniu jego oferty. Nie otrzymała pracy z litości, co do tego nie miała wątpliwości. Oczywiście, wycofanie się było wspaniałomyślnym gestem, ale Tanner słusznie ocenił, że jej oferta jest lepsza. Czy takie wyjaśnienie wystarczy? Zważywszy, że mógł na tym zamówieniu nieźle zarobić?

- Czego się dowiedziałaś?

- Bardzo mało i dlatego nie przyszłam wcześniej. Ale ostrzegam cię. Miej się na baczności, bo Tanner chce coś od ciebie wyciągnąć. Na razie nie wiem co.

Po tych słowach pani Burnham wstała i wyszła bez pożegnania. Tym razem nie domagała się rzekomo należnych jej odsetek, co było bardzo niepokojące. Jeśli macocha była wzburzona do tego stopnia, że zapominała o pieniądzach, to sytuacja musi wyglądać naprawdę źle.

- Pamiętaj, Tanner chce coś od ciebie wyciągnąć - powtórzyła, stojąc w drzwiach.

Może to i prawda, chociaż macocha nie miała zbyt dobrej intuicji i wszystko przesłaniały jej pretensje do całego świata. Lecz jeżeli Tanner rzeczywiście chce coś dostać, będzie miał idealną okazję. Na pewno nawet nie przypuszcza, że ona musi błagać go o pomoc.

Kim wolnym krokiem szła do siedziby konkurenta. Nadal było tam pięknie, kanarek ładnie śpiewał, w fontannie przyjemnie szumiała woda. Jej monotonny plusk z pewnością działałby kojąco, gdyby Kim wybrała się tu w innej sprawie.

Nie była umówiona, więc recepcjonista zrobił zdziwioną minę. Zadzwonił do szefa i powiadomił go, kto przyszedł. Widocznie odpowiedź tak go zaskoczyła, że odłożył słuchawkę, jakby parzyła w rękę.

- Pani pozwoli za mną.

Minęli salę konferencyjną i doszli do końca korytarza. Recepcjonista zastukał do ostatnich drzwi, otworzył je i wpuścił gościa.

Tanner stał przy oknie wychodzącym wprost na Printers Ink. Ciekawe, czy odziedziczył gabinet po ojcu, czy przeniósł się tutaj po przejęciu firmy.

- Dziękuję, że od razu mnie przyjmujesz - powiedziała Kim. - I przepraszam, że niezapowiedzianą wizytą przeszkadzam ci.

- Widziałem, jak przechodziłaś przez jezdnię. - Tanner zapraszającym gestem wskazał fotele w rogu pokoju. - Nie przeszkadzasz mi. Przeciwnie, jest mi miło.

Kim zdziwiła się, bo jego słowa zabrzmiały tak, jakby naprawdę na nią czekał. Usłyszała w jego głosie jakąś intrygującą nutę, ale nie miała czasu zastanawiać się, co ona znaczy.

- Wiesz, mam kolejne zlecenie dla ciebie. Kim ogarnął pusty śmiech. Jak mogła posądzać Tannera o żywszą sympatię? Przecież on uwodził jej koleżanki.

- Zamierzałem właśnie wybrać się do ciebie, ale przez okno zobaczyłem karetkę i uznałem, że masz jakieś kłopoty.

- Rzeczywiście, mam. I dlatego nie mogę przyjąć żadnego nowego zlecenia.

- To, o którym mówię, nie jest pilne. Można wiedzieć, dlaczego przyszłaś? Chyba nie z przeprosinami?

- Nie. - Kim przygryzła wargę. - Ale żałuję, że tak mi się wczoraj wyrwało.

- Możesz wyrażać się jaśniej? Co ci się wyrwało?

- Wszystko - odparta poirytowana. - Przepraszam za zarzut, że dajesz mi pracę z litości, że chcesz się wykpić, że planujesz moją zgubę. Czy wyznałam wszystkie grzechy?

- Główne. Przepraszasz szczerze?

- Tak. - Westchnęła. - Wiesz, gdybyś chciał doprowadzić mnie do ruiny, lepiej nie mógłbyś tego zaplanować.

- Napijesz się kawy?

- Bardzo chętnie.

- A ja słucham.

- Ricka zabrało pogotowie. Dopiero prześwietlenie wykaże, czy ma połamane kości, ale pewno wypadł mu dysk, bo krzyczał z bólu. - Wypiła łyk mocnej, aromatycznej kawy. - Nawet jeśli ma tylko naderwane mięśnie, na razie nie będzie mógł pracować.

- Bez niego nie wydrukujesz katalogu.

- I dlatego muszę wycofać się z umowy.

- Nie możesz.

- Ogłuchłeś czy co? Przecież wyraźnie mówię, że bez Ricka wszystko się wali.

- To ryzyko polegać na jednym fachowcu.

- Ciebie stać na nadliczbowych pracowników, ale mnie nie. Podszkoliłam się i potrafię zastąpić każdego, z wyjątkiem Ricka. Nawet nie spróbuję uruchomić prasy Ripleya, bo zamówienie jest za duże, a termin za krótki. Nie mam wyboru. Muszę się wycofać. 

- Zaprzepaścisz szansę otrzymywania dalszych zleceń od Jerri.

- Myślisz, że tego nie wiem? - spytała podniesionym głosem. - Już i tak mi ciężko, więc mnie nie dobijaj.

- Chciałem tylko podkreślić wagę problemu.

- Jakbym sama nie wiedziała! Przemyślałam wszystkie za i przeciw i najlepiej będzie, jeżeli od razu się przyznam, że nie wykonam katalogu w terminie. Lepsze to niż oddanie byle jakiej roboty.

- Prawda. Tego Jerri by ci nie darowała.

- Przyszłam prosić cię, żebyś wziął to zlecenie. Jeżeli się zgodzisz, zadzwonię do Jerri, przeproszę ją i powiem, że znalazłam rozwiązanie.

- Jest inne.

- Jakie?

- Dam ci kogoś, kto poradzi sobie z twoim sprzętem.

Kim zdębiała. To niemożliwe! Na pewno się przesłyszała, bo Tanner spokojnie pił kawę i wyglądał tak, jakby powiedział coś zwyczajnego.

- Czemu chcesz to zrobić? - spytała, gdy odzyskała mowę. - Masz okazję zniszczyć Printers Ink, a chcesz mnie ratować?

- Nie zamierzam cię niszczyć.

- A tak, zapomniałam, że przydaję się do wykonywania prac, których nie lubisz.

- Mam inny powód. Dolać ci kawy?

- Nie, dziękuję. O czym mówisz?

- Uważam, że rozejście się wspólników było kardynalnym błędem.

- Co ma piernik do wiatraka?

- Powinniśmy znowu połączyć firmy.

- Co? Mamy zostać wspólnikami?

- Raczej widzę to tak, że Printers Ink stanie się filią Calhoun i Sp.

- Chcesz mnie wykupić - szepnęła Kim martwym głosem.

- Wcale nie. Myślę o fuzji.

- Nic nie rozumiem.

- Gdyby zależało mi tylko na pracy, którą teraz wykonujesz, nie potrzebowałbym twojej drukarni. Wystarczyłoby kupić odpowiednie maszyny. Mam dość miejsca i ludzi. Ale nie potrzeba mi już dodatkowych obowiązków.

- Ja mam cię zastąpić?

- Chcę, żebyś robiła to, co dotychczas - sprostował Tanner. - Printers Ink to ty, wiec jeśli nie będziesz kierować drukarnią, cofam propozycję.

Kim zakręciło się w głowie.

- Widzę w tym korzyści dla obu stron - ciągnął Tanner. - Ty będziesz miała więcej personelu, wyspecjalizujesz się. Ja natomiast będę brał te małe zlecenia, zamiast ich unikać.

- I przestaniesz martwić się, czy je przyjmę, bo to będzie mój służbowy obowiązek. Będę pracować dla ciebie i przed tobą odpowiadać.

- W pewnym sensie tak. Spójrz prawdzie w oczy. Nie masz aktywów, żeby być pełnoprawnym wspólnikiem.

- Wiem. Dlatego przyszłam... Czy jedno z drugim jest związane?

- Jak to, związane?

- Jeśli nie zgodzę się, żebyś mnie wykupił, nie udzielisz mi pomocy, tak?

Pomysł wyraźnie zaskoczył Tannera, a Kim pluła sobie w brodę, że znowu podsunęła mu myśl, która jemu nie przyszła do głowy.

- Czy ty byś tak postąpiła? - zapytał cicho. - Nie, nie ma związku miedzy jedną sprawą a drugą. Wydawało mi się, że nadszedł moment, by poruszyć kwestię fuzji.

- Gdy leżę na obu łopatkach.

- Może leżysz, ale nie na obu. Masz czas, zastanów się. A fachowca i tak ci przyślę. - Podszedł do biurka i podniósł słuchawkę. - Harry, czy bez Chrisa poradzisz sobie przez tydzień, najdłużej dziesięć dni?

Kim zacisnęła pięści, żeby się opanować. Tym razem macocha miała rację. Okazało się, że Tanner chce jej zabrać Printers Ink, czyli wszystko.

Brenna zaplanowała wystawną kolację i wysłała przyjaciółki po zakupy.

- To chyba wszystko - powiedziała zasapana Marissa.

- Powieszę ją za takie wykorzystywanie - zagroziła Kim.

- Nie złość się. Lepiej pomyśl, jak sobie podjesz. - Marissa popatrzyła na polędwicę. - Warto się trochę pomęczyć, żeby zjeść dobrą pieczeń. I mus czekoladowy.

- Kogo zaprosiłaś?

- Dana.

- O, to nawet ciekawe. Do szkoły zabrał mnie, a teraz asystuje tobie. Tanner wtedy wybrał się z tobą, ale nadskakuje Brennie. Tylko biedny Robert wciąż siedzi w kuchni. Chyba jest zadowolony, że tym razem bez Brenny. Może po kolacji w coś zagramy?

- W co?

- Mnie dobrze zrobi „Człowieku, nie irytuj się".

- Ale masz humor! Rzadko jesteś w podłym nastroju. Co cię ukąsiło?

Kim nie wiedziała, co jej najbardziej dokucza. Współczuła Robertowi i ze względu na niego była zła na Brennę. Uważała, że kapryśna modelka cynicznie wykorzystuje dobrodusznego kucharza, aby spotkać się z Tannerem. Czy naprawdę tak jest? Przecież nikt Roberta do niczego nie zmusza, więc może on nie buntuje się przeciwko gotowaniu wystawnej kolacji?

Oczywiście, denerwowała się z powodu katalogu. Chris natychmiast zgłosił się do pracy i był dobrym fachowcem. Rosły stosy zadrukowanych arkuszy, a mimo to Kim miała wątpliwości, czy wykona zamówienie w terminie.

Martwiła się o Ricka, który wyraził zgodę na dłuższy pobyt w szpitalu. Badania nie wykazały żadnego złamania, a mimo to lekarze nie wypisywali pacjenta. Kim zdawała sobie sprawę, że Rick już nigdy nie będzie pracował jak dawniej, nie będzie mógł dźwigać paczek.

Irytowały ją zbyt częste telefony od macochy. Nie zamierzała mówić jej o propozycji Tannera. Sama odpowiadała za losy Printers Ink. Decyzja co do przyszłości firmy należała wyłącznie do niej, niezależnie od roszczeń macochy.

Jednak perspektywa połączenia się z firmą syna dawnego wspólnika ojca wzbudzała jej niepokój. Kim nie potrafiła bez oporów oddać drukarni, którą ojciec z wielkim trudem urządził. Uważała, że zgoda na fuzję byłaby zdradą wobec niego, bo po odejściu wspornika przez lata musiał walczyć o utrzymanie drukarni. Poza tym nie mogła zrezygnować z niezależności i zostać podwładną niedawnego zawziętego rywala, prawie wroga. Bardzo, niechętnie przyznawała jednak, że są również plusy takiego rozwiązania. Jeżeli Printers Ink zostanie filią Calhoun i Sp., zniknie troska o pieniądze i zlecenia oraz odpadną kłopoty z zastępstwem w razie choroby Ricka.

- Kim! - Marissa schwyciła ją za rękę. - Jeśli chcesz zemdleć, to bądź łaskawa się położyć. Będzie mniej kłopotu i nie potłuczesz się.

- Przepraszam, myślałam...

- O czym?

- O sprawach zawodowych.

- Najpierw pomyśl o tym. - Marissa pokazała rachunek. - Patrz, ile wydałyśmy. Brenna musi zapłacić co najmniej jedną trzecią. Niech wie, jakie kosztowne ma pomysły. - Wymownie spojrzała na Kim. - Przyznaj się z ręką na sercu, czy kryje się za tym mężczyzna.

- Daję ci słowo, że nie. Ale gryzie mnie sumienie z powodu Roberta. Nie umówił się ze mną...

- Dziś nikt nie przychodzi na randkę.

- Lepiej nie mów tego Brennie.

- Przecież ona wie, że Tanner nie myśli o niej poważnie.

- Czyli nie będzie rozczarowana, w przeciwieństwie do ciebie.

- Naprawdę myślałaś, że mi przykro?

- Oczywiście. A co, nie mam racji?

- Nie. Pamiętaj, co powiedziałam: zaprosiłyśmy znajomych na dobrą kolację, a nie na randkę. Po prostu chcemy spotkać się z nimi i porozmawiać.

W kuchni zastały Roberta i Brennę. Robert już był w fartuchu i rozłożył swe przybory, a Brenna układała kwiaty w wazonie.

- O, dobrze, że jesteście - ucieszył się Robert. - Kupiłyście to, co było na liście?

- Tak. Myślałam, że ogołocimy wszystkie półki - zażartowała Kim.

- Brenna, posuń się - poprosiła Marissa. - Musimy wyłożyć zakupy.

- Artystom się nie przeszkadza. Brenna spokojnie wyjęła z wazonu dwa tulipany, przycięła je i włożyła z powrotem.

- Robert jest większym artystą - słusznie zauważyła Marissa. - Jemu potrzeba więcej przestrzeni do twórczej pracy. Robert opróżnił torby.

- Gdzie jest śmietanka do pieczonych ziemniaków?

- Włożyłeś do lodówki.

- To była kremówka do musu czekoladowego. Miałyście też kupić zwykłą.

- Oj, moja wina - przyznała się Marissa. - Myślałam, że przez pomyłkę wpisałeś dwa razy to samo.

- Nigdy nie mylę się w kwestiach kulinarnych. Czasem eksperymentuję - nie zawsze z dobrym skutkiem - ale błędów nie popełniani.

- Weź mleko - poradziła Kim.

- Wziąłbym, gdyby było świeże, ale to w lodówce już tydzień temu było stare.

- Bardzo mi przykro. Uprzedziłam cię, że marne z nas gospodynie. No cóż, skoro musi być śmietanka, skoczę do sklepu.

Wychodząc, usłyszała jeszcze, jak Robert kazał Brennie przygotować czekoladę. Na dworze wiał chłodny wiatr, więc Kim postawiła kołnierz i ruszyła raźnym krokiem. Ze sklepu wracała już wolniej, bo nie za bardzo pociągała ją rola pod - kuchennej.

Zauważyła zamykające się drzwi windy, wiec podbiegła i krzyknęła:

- Proszę zaczekać!

Z windy wyjrzał Tanner.

- Jak miło, że chcesz dotrzymać mi towarzystwa.

Kim zaklęła pod nosem. Ostatni raz widziała się z Tannerem przed trzema dniami. Czy teraz od razu zapyta ją o decyzję?

- Jak Chris sobie radzi? - zagadnął.

- Bardzo dobrze, wiec znaczna część zamówienia jest już gotowa. Nie przyszedłeś przypadkiem za wcześnie?

- Brenna prosiła, żebym pomógł ustawić stół.

- Wczoraj go pożyczyłyśmy. Nie rozumiem, czemu Brenna nie poprosiła tych, co go przynieśli, żeby od razu rozłożyli.

- Zabrałby dużo miejsca.

- Raczej chciała, żebyś czuł się potrzebny, związany z nami.

Tanner chyba zrozumiał aluzję, ale nie speszył się ani trochę. A nawet jakby poweselał.

- Z kim jesteś umówiona?

- Teoretycznie z Robertem.

- I będziesz tkwiła w kuchni? Mało pociągająca perspektywa. Jednak chyba lepiej, że nie umówiłaś się z tym typem, z którym niedawno byłaś na kolacji.

- O, dobrze, że mi przypomniałeś. Miała szczery zamiar posłać Greggowi czek, ale zupełnie zapomniała.

- Co wtedy zaszło? Powiedz mi łaskawie, bo domysły doprowadzą mnie do szału.

Przemilczany epizod niepotrzebnie zaczynał nabierać większej wagi, niż było w istocie. Kim pomyślała, że jeśli powie teraz prawdę, najprawdopodobniej wyda się Tannerowi niezbyt mądra, co było mało przyjemne, ale mogło mieć jeden duży plus - wobec takiego stanu rzeczy Tanner nie podtrzyma propozycji fuzji. Tak więc odpadnie jej podjecie trudnej decyzji.

- Najpierw zadam ci pytanie. Czy uważasz, że dziewczyna, którą zaprosiłeś na kolację, musi się z tobą przespać?

- Aha, czyli na to liczył. Nie, nie uważam. Co innego gdybym zafundował jej dwie kolacje... Kim rzuciła mu wściekłe spojrzenie.

- Nie złość się. Ale oczekiwałbym tego od kobiety, która się ze mną założyła...

- Przecież nie przegrałam.

- Czy wiesz, że wobec niedotrzymania obietnicy wszelkie posunięcia są dozwolone?

- Wszelkie? Czy to znaczy, że grozi mi niebezpieczeństwo nawet w tej chwili?

- Teraz jesteś bezpieczna, bo nie lubię amorów w windzie. Wolę w łóżku czy choćby na wygodnej kanapie. - Mrugnął porozumiewawczo. - Gdy zakładaliśmy się, była mowa o łóżku... Nie rób takiej zgorszonej miny. Gdzie twoje poczucie humoru?

Kim próbowała się roześmiać, ale tylko jęknęła, bo, ku jej zaskoczeniu, słowa Tannera podnieciły ją, zamiast rozbawić. Wyobraziła go sobie w dużym łóżku... 

Nie bądź śmieszna! - skarciła się w duchu. Zachowaj zimną krew! Opanuj się!

Oczami wyobraźni ujrzała go zdejmującego koszule i... oblizała wargi. Zbyt późno zorientowała się, że Tanner wymownie patrzy na jej usta.

Nieoczekiwanie oboje jednocześnie przysunęli się do siebie, jakby ich coś ku sobie popchnęło. Tanner objął ją i pocałował. Nie za mocno, ale i nie za słabo. Panował nad jej i swoim podnieceniem, ale wiedział, jak rozbudzić pożądanie kobiety.

Kim bezwiednie przytuliła się do niego, a wtedy pocałował ją inaczej. Mocniej i namiętniej. Odskoczyła od niego na sekundę przed zatrzymaniem się windy. Była na siebie zła. Przecież Tanner umówił się dziś z Brenną. Ciekawe, czy otrzymał zaproszenie jedynie na kolację, czy na coś więcej. Na szczęście przypomniała sobie zapewnienie Marissy, że tego wieczoru nie będzie żadnych randek. Poczuła się trochę rozgrzeszona, bo wobec tego nie popełniła przestępstwa, nie ukradła niczego, co należało się Brennie. Ale ta myśl wcale nie poprawiła jej samopoczucia, wręcz przeciwnie. Doszła do smutnego wniosku, że Tanner jest oportunistą, a ona stale o tym zapominała.

- Kim - odezwał się Tanner zmienionym głosem.

- Brenną czeka...

W domu poszła prosto do kuchni.

- Już jestem.

- Świetnie - pochwalił Robert, nie patrząc na nią, ponieważ wstawiał mięso do piekarnika. - Zaraz zabiorę się za ziemniaki.

Podczas kolacji Kim starała się omijać Tannera wzrokiem. Nie było to łatwe, bo siedział naprzeciw niej i działał jak magnes. W połowie wieczoru spostrzegła, że jej zmysły uległy wyostrzeniu, szczególnie wzrok i słuch. Miała wrażenie, że Brenną zachowuje się inaczej, mówi głośniej, więcej gestykuluje. Dlaczego? Czy domyśla się, co zaszło w windzie?

Marissa sprzątnęła talerze i przyniosła deser. Porcje musu były ładnie przybrane, ale Robert nałożył je do plastikowych pojemników po margarynie i twarożkach.

- Przepraszam, brakuje nam odpowiednich naczyń - wyjaśniła Marissa pogodnie. - Dobrze, że długo nie rozmrażałyśmy lodówki i znalazłam choć tyle pojemników. Tanner, nie patrz tak na mnie, bo wszystkie starannie umyłam.

Usiadła obok Dana i ochoczo zaczęła jeść, ale po chwili skrzywiła się i odłożyła łyżeczkę.

- Robert, czemu to takie gorzkie?

- Czekoladowy...

- Smakuje, jakby wcale nie było cukru.

- Niemożliwe.

Robert postawił tacę z kawą, zjadł trochę musu i też się skrzywił.

- Faktycznie, brak cukru.

- A mówiłeś, że nie popełniasz błędów! - Marissa nabrała sporą porcję musu i rzuciła w niego. - Masz za to, że Brenną zawróciła ci w głowie.

Robert odwzajemnił się większą porcją, która wylądowała na głowie Marissy. Brenną źle wycelowała i jej mus znalazł się na nosie Dana.

Kim zasłoniła się serwetką. Po chwili ukradkiem wyjrzała i popatrzyła na Tannera, który z rozbawieniem przyglądał się niewybrednej zabawie. Nagle odwrócił głowę i uśmiechnął się do niej.

A Kim poczuła, że traci grunt pod nogami, bo w tym momencie poznała przyczynę swych udręk i złości. Wcale nie cierpiała z powodu nielojalności wobec przyjaciółek. Gnębiła ją zazdrość o Tannera. Zaprosiła go na przyjęcie - kiermasz, bo nie budził w niej żadnych cieplejszych uczuć. Ale pomyliła się. I to bardzo. Dopiero teraz zrozumiała, że pragnie mieć go wyłącznie dla siebie. Do końca życia.

ROZDZIAŁ DZIEWIĄTY

Następna zmiana polegała na tym, że dźwięki przycichły, a barwy zbladły. Wszystko, z wyjątkiem Tannera, zdawało się przymglone. Jego twarz została w polu widzenia, a inne znikły. Kim była porażona nagłym odkryciem i czuła się tak, jakby wpadła do lodowatej wody.

Nieświadome uczucie zrodziło się przed kilkoma miesiącami albo jeszcze wcześniej. Zakochała się w Tannerze, wcale o tym nie wiedząc. A może nie chciała zauważyć pierwszych oznak? Dopiero z perspektywy czasu zrozumiała, jak było naprawdę.

Na widok Tannera zawsze ogarniała ją irytacja, chęć rywalizowania, zazdrość. Tłumaczyła sobie swoje reakcje tym, że rywal - mający lepsze wyposażenie i liczniejszy personel - był nie do pokonania. Teraz wszystko zrozumiała - zamiast groźnego przeciwnika widziała w nim atrakcyjnego mężczyznę. Sądziła, że chodzi o kwestie zawodowe, gdy tymczasem było inaczej. Czuła się zagrożona, ale nie uświadamiała sobie, że to sam Tanner ją intryguje.

Dlatego krytycznym okiem patrzyła na kobiety u jego boku. Była przekonana, że nie traktuje ich poważnie, a podświadomie uważała, że czeka właśnie na nią.

Mówiąc Marissie, że nie chce zwodzić Dana, powiedziała prawdę. W głębi serca czuła bowiem, że żaden mężczyzna nie zajmie miejsca przeznaczonego dla Tannera.

Gdyby to od niej zależało, nie zaprosiłaby Tannera na kiermasz kawalerów. Wyjaśniłaby przyjaciółkom, że nie warto zapraszać człowieka, z którym nie można wiązać żadnych nadziei. Tym samym rozminęłaby się z prawdą, ponieważ jedynym powodem, dla którego nie zamierzała zaprosić konkurenta był fakt, że chciała go mieć wyłącznie dla siebie.

Niestety, nie należał do niej!

Uległa jednak Brennie i zaprosiła go. Już wtedy coś przeczuwała i dlatego tak zdecydowanie odizolowała go od gości. Bała się, że zwróci uwagę na inną kobietę, więc nie odstępowała go, a mimo to nie upilnowała. Tannerowi najpierw spodobała się skromna, serdeczna i bezpretensjonalna Marissa, a potem piękna i pewna siebie Brenna.

Teraz Kim musiała uczciwie przyznać, że bynajmniej nie martwiła się o Marissę. Gdy Tanner umówił się z jej drugą koleżanką, zirytowała się, lecz nie ze względu na dobro przyjaciółki. Byłoby jej bardzo przykro, gdyby Marissa lub Brenna cierpiały z powodu Tannera, ale ich zranione uczucia nie spędziłyby jej snu z powiek. Nic dziwnego, że miała wyrzuty sumienia. Myślała niby o przyjaciółkach, a sama pragnęła zdobyć Tannera i dlatego nieświadomie starała się zwrócić na siebie jego uwagę.

Na szkolnym tarasie zaprosił ją do tańca, ale przecież sama podsunęła mu tę myśl. Poniewczasie wstydziła się swego postępku. Niedorzeczny zakład też ją skompromitował. Wmawiała Tannerowi, że nie zgodziła się na warunki, a przecież sama je ustaliła. W taki zawoalowany sposób złożyła mu miłosną propozycję. Nie wpadłaby na taki pomysł, gdyby Tanner jej nie pociągał, gdyby nie marzyła o nim. Coraz częściej wyobrażała sobie ich pierwszą randkę.

A incydent w windzie? Przytuliła się do niego i całowała go, a potem rozgrzeszyła się przed sobą, że jej postępowanie wcale nie było nielojalne wobec przyjaciółek. Widziała, jak Tanner zareagował na pocałunki, jaki był poruszony. Dlaczego nie pozostał obojętny? Czy wtedy uświadomił sobie, że ona jest godna pożądania? Nie. Raczej zdziwił się, że mu uległa i bał się jej następnego kroku.

Kim zdawała sobie sprawę, że postąpiła w sposób niewybaczalny. Co teraz zrobić? Jak wybrnąć z niezręcznej sytuacji? Po krótkim namyśle uznała, że najlepiej zachowywać się zupełnie naturalnie. Jakby nic się nie stało. Rozejrzała się wokół, stwierdziła, że batalia skończona, więc zwróciła się do Roberta:

- Chodź do łazienki. Zmyję tę plamę, bo inaczej twój krawat będzie do wyrzucenia.

- Zostaw go - powiedziała zdyszana Brenna. - Krawat i tak ma kropki we wszystkich kolorach tęczy, więc jeszcze jedna plama nikomu nie wyda się podejrzana.

Robert zrobił strapioną minę - ciekawe, czy z powodu słów Brenny, czy z powodu pożałowania godnego stanu krawata?

- Mylisz się - zaprzeczyła Kim. - Każdemu wyda się podejrzane, bo w tęczy nie ma koloru czekoladowego. Robert, idziesz? Do gotowania mam dwie lewe ręce, ale na wywabianiu plam znam się jak nikt inny.

Tuż przed zaśnięciem ostatecznie zadecydowała, że połączenie firm nie wchodzi w rachubę, ponieważ oznaczałoby to częste spotkania z Tannerem. Wprawdzie zostałaby w swojej drukarni i realizowała osobne zlecenia, lecz wzajemne kontakty miałyby miejsce regularnie, co było niewskazane. Trudno widywać ukochanego i obojętnie rozmawiać, mając świadomość, że dla niego jest się tylko i wyłącznie pracownicą.

Odtąd kłopotliwe będą nawet sporadyczne spotkania na neutralnym gruncie. Trzeba będzie robić dobrą minę do złej gry lub w ostateczności zrezygnować z ubiegania się o te same zlecenia.

Nie, to ostatnie wyjście było nie do przyjęcia! Jeżeli miałaby rezygnować z pracy z obawy przed Tannerem, lepiej od razu zamknąć drukarnię. Nie rozumiała, jak znalazła się w tak niekorzystnej sytuacji. Jedynym wyjaśnieniem było to, że proces odbywał się powoli, niezauważalnie. A nawet jeśli wystąpiły jakieś oznaki, zlekceważyła je. Uczucie stawało się coraz wyraźniejsze, a ona wciąż udawała, że nic nie widzi.

Ale dłużej nie mogła udawać.

Doszła do wniosku, że oszukiwała się również w sprawie fuzji. Nie chodziło jej wyłącznie o dobro firmy. Nie miała wyjścia i musiała odrzucić propozycję Tannera. Jak to zrobić i pozostać w dobrych stosunkach z rywalem? Dopiero połowa katalogu została wydrukowana. Tanner nie jest mściwy, ale prawdopodobnie zażąda, aby odesłała mu Chrisa. Odstąpienie pracownika ewentualnemu partnerowi i wspomaganie konkurencji to dwie różne rzeczy.

Długo zastanawiała się, jaki podać powód. Nie wystarczy suche oświadczenie, że do fuzji nie dojdzie. Oczywiście, nie może też powiedzieć, że współpraca z człowiekiem, którego kocha, stwarza jej pewne problemy. Tanner wybuchnie śmiechem. Trzeba znaleźć jakiś rozsądny argument. Dobrze, że jest trochę czasu do namysłu. Sam jej poradził, żeby się dobrze zastanowiła.

Zrobi to po ukończeniu i oddaniu katalogu. Odeśle Chrisa, a potem odrzuci propozycję fuzji. Wolałaby, żeby Tanner nie odgadł jej uczuć. Niech uważa, że jest wyrachowana i celowo zwlekała z odpowiedzią. To lepsze niż wyznanie prawdy.

Przez trzy dni Chris jako pierwszy stawiał się do pracy, wiec Kim dała mu klucze. Odtąd zawsze już pracował, gdy pozostali dopiero przychodzili do drukarni. Nazajutrz po wystawnej kolacji Kim przyjechała bardzo wcześnie, ale Chris już był. Dlaczego? Czy chciał jak najprędzej wydrukować katalog i wrócić do macierzystej firmy?

Zdjęła płaszcz i, jak zwykle, najpierw poszła do hali maszyn. Nie zastała tam Chrisa, a prasa Ripleya pracowała na zwolnionych obrotach. To wydało się jej podejrzane. Wprawdzie stary sprzęt nie wymagał takiego nadzoru jak nowoczesny, lecz mimo to należało pilnować maszyn. Chris powinien wiedzieć, że zawsze może zdarzyć się coś nieprzewidzianego.

Gdzie on jest?

- Halo! - zawołała.

Ku jej zaskoczeniu Chris natychmiast wyjrzał z magazynu.

- O! Dzień dobry pani.

- Usłyszał mnie pan mimo huku? - zdziwiła się.

- Moje słuchawki nie tłumią ludzkiego głosu.

- Wystraszyłam się, bo pomyślałam, że znowu stało się nieszczęście. Co pan robił w magazynie? 

- Rozglądałem się - odparł nieco speszony Chris.

- Można wiedzieć, czego pan szukał?

- Pomysłów.

- Tam można znaleźć jedynie bardzo przestarzałe.

- Ale magazyn jest ciekawy. Jak muzeum.

- Niech pan nie robi ze mnie bardziej staroświeckiego drukarza niż jestem. Od dawna mam zamiar wyrzucić te rupiecie.

- Och, nie! Niech pani tego nie robi.

- A to czemu?

- Bo tam są prawdziwe skarby.

- Nie chcę pana rozczarować, ale jest różnica między starymi rzeczami i rzeczami cennymi. Tam nie ma nic, co można by nazwać obiektem muzealnym. Sam budynek ma dopiero pięćdziesiąt lat.

Chris pokręcił głową.

- Widocznie ktoś zdobył gdzieś stary sprzęt. Tam stoi ręczna prasa z dziewiętnastego wieku.

Kim od lat nie zaglądała do magazynu i nie przypominała sobie takiej maszyny.

- Przyznam się pani - dorzucił Chris z tajemniczą miną - że mam zamiar otworzyć własną drukarnię. Nie odpowiada mi szaleńcze tempo...

- Niech pan nie postępuje zbyt pochopnie. Utrzymanie własnej firmy bywa sto razy gorsze niż „szaleńcze tempo".

- Wcale nie musi tak być. Chcę osiąść w jakiejś atrakcyjnej miejscowości turystycznej - może w Górach Skalistych - i wykonywać fotografie w dawnym stylu. Marzy mi się lokalna gazeta według wzoru z końca dziewiętnastego wieku, plakaty z tamtego okresu.

- W ten sposób chyba trudno zarobić na życie.

- Ja niewiele potrzebuję. Jeśli pani naprawdę chce się pozbyć tych starych urządzeń... Niestety, nie stać mnie, żeby od ręki zapłacić tyle, ile są rzeczywiście warte, ale może jakoś się dogadamy.

- Dostanę procent od zysków? - spytała Kim z ironią. - Zawiadomię pana, gdy zechcę zrobić porządek, a tymczasem chyba...

- Trzeba drukować katalog.

- Właśnie.

Wróciła do sekretariatu.

- O, wcześnie dziś przyszłaś - zdziwiła się Marge. - Nie mogłaś spać po obżarstwie?

Kim zignorowała sarkastyczne pytanie.

- Wiesz, co Chris powiedział? Według niego w magazynie jest dużo skarbów. Niemożliwe, żebyśmy mieli bardzo stare maszyny, prawda?

- Możliwe, bo twój ojciec odkupił drukarnię, której początki sięgają okresu sprzed 1871 roku. Nie wiedziałaś, że właśnie ten zakup stał się kością niezgody?

- Myślałam, że chodziło o prasę Ripleya.

- Ona też tam była, ale twój ojciec musiał kupić całe wyposażenie. Pan Calhoun właśnie o to zrobił dziką awanturę, bo nie rozumiał, czemu twój ojciec wyrzuca pieniądze na rupiecie.

- Nie zamierzam popierać jego stanowiska...

- Może miał rację, ale strasznie się wściekł i gdy się rozstawali, nie uznał tego za aktywa. A wtedy twój ojciec ujął się honorem, wyłożył swoje pieniądze i oświadczył, że sprzęt ze starej drukarni będzie jego osobistą własnością. Potem nie chciał przyznać, że wziął rupiecie, wiec upchnął wszystko w magazynie.

Kim weszła do gabinetu i zamyśliła się. Usiłowała przypomnieć sobie, co Tanner mówił podczas lunchu w sali konferencyjnej. Gdy napomknęła, że prasa Ripleya spowodowała rozłam, wspomniał coś o różnicach w interpretacji tych samych wydarzeń. Ojciec powiedział jej, że poróżnił się z panem Calhounem o cenną starą maszynę. A Tanner zapewne słyszał, że chodziło o złom.

- Teraz to bez znaczenia - powiedziała na głos.

Tanner też uważał, że kłótnia ich ojców już się nie liczy i pytał tylko o prasę Ripleya. Lecz skoro Chris potrafił docenić wartość innych urządzeń, Tanner też może o nich myśleć. Dlaczego Chris myszkował w magazynie? Chyba nie poszedł tam odpocząć od razu na początku dnia pracy. A może to był zwiad? Może Tanner polecił mu sprawdzić, czy w Printers Ink są jeszcze jakieś inne cenne urządzenia. Poniewczasie uderzyło ją, że Tanner zbyt chętnie odstąpił pracownika, a Chris zawsze przychodził do pracy pierwszy i wychodził ostatni. Nawet w sobotę pracował bez szemrania! Dlaczego? Czy zależy mu na wykonaniu pracy w terminie, czy raczej szpieguje i donosi swemu szefowi?

Niecierpliwie machnęła ręką. Przecież to naprawdę nieistotne. Jeżeli Tanner wymyślił fuzję, bo chodziło mu o przejęcie starych maszyn, to się przeliczył. Postanowienie, by odrzucić jego propozycję było w niej coraz mocniejsze, a mimo to wciąż się wahała. To prawda, że jej aktywa są mizerne i nie może być równorzędnym wspólnikiem, ale jeżeli te stare maszyny są naprawdę cenne...

Ciekawe, ile mogą być warte?

Od gonitwy myśli dostała bólu głowy. Zadzwonił telefon.

- Dzwoni pan Jasper Pettigrew. - Kim usłyszała w słuchawce głos Marge.

- Starszy czy młodszy?

- Nie wiem. Mówił tak cicho, że z trudem rozumiałam, o co chodzi.

- Czyli junior. - Podniosła słuchawkę. - Słucham?

- Niedługo ogłosimy nowy przetarg - powiedział Jasper ledwo dosłyszalnie. - Chciałem, żeby pani zawczasu wiedziała i mogła się przygotować.

- Nie złożę oferty. Nie warto.

Pamiętała oświadczenie Tannera, że zamierza długo współpracować z Pettigrewami. Nie mogła z nim konkurować, podając zaniżony kosztorys, bo praca byłaby zupełnie nieopłacalna.

- Warto, warto - rzucił zniecierpliwiony Jasper.

- Czy przekonał pan ojca, żeby dał mi zlecenie? Zarząd postanowił ogłosić przetarg...

- Wszystko załatwiłem jak trzeba. Pan Calhoun więcej nie będzie startował. - Jasper był wyraźnie z siebie zadowolony. - Podsunąłem ojcu myśl, żeby zamówił połowę rocznych sprawozdań. Po ich otrzymaniu powie panu Calhounowi, że znalazł drobny błąd i trzeba będzie jeszcze raz drukować. Zaproponujemy, że sprawozdania z błędem sami zniszczymy, aby zaoszczędzić mu kłopotu.

Bezczelność Jaspera wołała o pomstę do nieba. Kim ledwo nad sobą panowała.

- Ale ponieważ to mały błąd - wycedziła - wykorzystacie pierwszą partię i za pół ceny będziecie mieli tyle kopii, ile trzeba. 

- Ojcu pomysł się spodobał - dodał Jasper skromnie.

- Nie wątpię.

- Ale nie w tym celu to wymyśliłem. Chodziło mi o to, żeby pan Calhoun przestał starać się o zlecenia od nas.

- Przestanie - syknęła Kim.

- Od razu wyślę do pani specyfikacje. W przyszłym tygodniu roześlemy je także do innych drukarni, ale pani będzie miała przewagę.

Kim pomyślała, że jako pierwsza wyrzuci je do kosza. Odłożyła słuchawkę i przez parę minut siedziała pogrążona w myślach. Nie miała najmniejszej ochoty rozmawiać z Tannerem, ale uważała, że powinna go ostrzec przed machinacjami Pettigrewów. Udzielając jej pomocy, zachował się bardzo przyzwoicie, więc powinna spłacić dług wdzięczności.

Tanner zdziwił się na jej widok, lecz nie dał tego po sobie poznać. Nie wiedział, w jakiej sprawie przyszła. Najbardziej prawdopodobnym powodem wydawała się kwestia fuzji. Doskonale rozumiał opory Kim. Na pewno trudno jej zrezygnować z zarządzania rodzinną firmą.

- Co cię sprowadza? - zapytał uprzejmie.

- Zamówienie od Pettigrewów. Jej odpowiedź zaskoczyła go.

- Daj spokój. Za późno na kłótnię. Umowa została podpisana i rozpoczęliśmy drukowanie.

- Oni chcą cię nabrać.

Wysłuchał jej zwięzłej relacji, nie przerywając ani słowem. Uwierzył, że to prawda dopiero wtedy, gdy wyjawiła, kto był autorem pomysłu.

- Podejrzewam, że wykoncypował coś takiego, bo uważa siebie za mojego stronnika - zakończyła Kim, lekko się rumieniąc.

- Nie posądzałem go o taką przebiegłość.

- Ja też.

- Czy to z powodu braku zaufania nie zaprosiłaś go na przyjęcie? - spytał Tanner z szelmowskim uśmiechem.

- Nie odpowiadał wielu kryteriom.

- Chciałbym wierzyć, że wszyscy ci, którzy przeszli wtedy eliminacje, są godni zaufania. Wiesz, weszłaś z taką miną, że trochę się wystraszyłem. Myślałem, że Chris źle pracuje.

- Wręcz przeciwnie. Katalog będzie gotowy na czas. Jest jeszcze jedna kwestia...

Tanner patrzył na nią z coraz większym zainteresowaniem. O co może chodzić?

Kim też uważnie go obserwowała. Trzeba wykorzystać nadarzającą się okazję i sprawdzić, czy Tanner wie, co jest w magazynie. Czy wysłał Chrisa na przeszpiegi? Czy proponując jej fuzję, celowo nie powiedział, o co naprawdę chodzi?

- Niedługo możesz stracić Chrisa. On zamierza uniezależnić się i pracować na własne konto.

- Każdy początkowo marzy o samodzielności, a potem widzi, jaka jest rzeczywistość.

- Powiedział, że chętnie weźmie moje stare urządzenia. Te rupiecie, które ojciec wstawił do magazynu. Mam ochotę skorzystać z jego oferty i pozbyć się staroci.

Bacznie obserwowała Tannera, ale on niczym nie zdradził, że ten temat go interesuje. Wiedziała, że jest nadzwyczaj opanowany, jednak gdyby Chris działał na jego polecenie, musiałby choć nieznacznym drgnieniem powiek zareagować na wiadomość, że jego szpieg ma własne plany. Tymczasem nic.

- Czyżby się łudził, że, mając taki sprzęt, będzie mógł ze mną konkurować?

- Jemu nie chodzi o rywalizację. Ma na myśli coś zupełnie innego.

- Zaproponowałaś mu cały etat?

- Skądże. Nie stać mnie na zatrudnienie dodatkowego pracownika. A właśnie, mam mu zapłacić, czy dostanie normalną pensję u ciebie, a ja potem rozliczę się z tobą?

- Po co decydować w pośpiechu? Jeżeli się połączymy, nie będzie problemu.

Wprawdzie Kim spodziewała się, że kwestia fuzji wcześniej czy później wypłynie w tej rozmowie, a mimo to zdenerwowała się. Tanner był niezwykle pewny siebie, jakby decyzja po jego myśli już zapadła.

- Nie połączymy się.

Zaskoczony Tanner bawił się piórem, nie patrząc na nią.

- To ostateczna odpowiedź czy wybieg, żebym zaproponował lepsze warunki?

- Ostateczna decyzja.

- Mogę wiedzieć, dlaczego odmawiasz? Kim wymyśliła sobie wiarygodną historyjkę, ale nie zdążyła dopracować szczegółów.

- Ze względu na macochę, która dobrze pamięta awanturę sprzed lat i nadal o wszystko oskarża twojego ojca. Połączenie firm byłoby dla niej bardzo przykre.

- O ile wiem, pani Burnham nie ma nic do powiedzenia w sprawie Printers Ink. Odziedziczyła cały osobisty majątek męża, a drukarnia przeszła wyłącznie na ciebie.

Kim poczuła się nieprzyjemnie zaskoczona, że Tanner tyle wie o sprawach majątkowych jej rodziny. Chociaż z drugiej strony nie powinno jej to dziwić. Zanim zaproponował fuzję, na pewno przeprowadził dokładny wywiad. Był stuprocentowym człowiekiem interesu.

- To prawda, że macocha oficjalnie nie jest wspólniczką, ale ma akcje i bardzo się interesuje kondycją firmy. Wypada mi uszanować jej uczucia. Jak długo będzie przeciwna fuzji... - Wzruszyła ramionami. - Bez jej zgody nie mogę podjąć tak ważnej decyzji.

- Nie wiedziałem, że nadal chce walczyć z rzekomym wrogiem - mruknął Tanner.

Kim wystraszyła się. Czyżby macocha powiedziała Tannerowi coś, co pozostawało w niezgodzie z jej wymówką?

- Nigdy nie wybaczyła twojemu ojcu, bo wychodząc za mąż, spodziewała się kokosów, a po kłótni wspólników okazało się, że będzie miała dużo mniej. O zmianę na gorsze obwiniała wyłącznie twojego ojca.

- W takim razie ucieszy ją fakt, że los się zemścił, bo Calhoun i Sp. przyznaje, że nie radzi sobie bez Printers Ink. Ta ironia powinna się jej spodobać.

- Jak to, nie radzisz sobie bez mojej drukarni? Co to znaczy?

- Ależ ty jesteś nieufna. Tak tylko się wyraziłem. Nikogo nie skrzywdzimy, jeśli powiesz macosze, że się poddałem, uznałem za pokonanego.

- Nie lubię udawać. - Kim wstała. - Muszę wracać do pracy. A skoro wyczerpaliśmy temat... 

Tanner bez słowa odprowadził ją do drzwi.

Kim podziwiała go za spokój, z jakim przyjął odmowę. Na ulicy nie oparła się pokusie i obejrzała się, ale gdy zobaczyła go w oknie, prędko odwróciła głowę. Zrobiło się jej smutno na myśl o straconych dodatkowych zleceniach. Tydzień później wysłano katalogi i Kim wreszcie odetchnęła. Jerri była zachwycona i od razu zaczęła snuć plany następnego zamówienia. Kim wysłuchała jej i obiecała, ze się zastanowi. Nie zamierzała palić za sobą mostów, ale wiedziała, że nie będzie ubiegać się o zlecenia z Westway Cosmetics.

Dobrze spełnione zadanie zawsze daje dużo satysfakcji, ale wszyscy byli zmęczeni i poirytowani. Dopiero teraz Kim uświadomiła sobie, ile zaryzykowała. Gdyby nie pomoc Tan - nera i wytężona praca Chrisa, nie dotrzymałaby terminu. Tym razem szczęście jej dopisało, jednak w przyszłości nie można na to Uczyć. Lepiej pozostać przy dotychczasowych zleceniach.

Takie prace jak drukowanie ulotek reklamowych dla Tylera - Royale'a nie były wprawdzie ambitne, ale stałe, i to one umożliwiały regularne uiszczanie opłat. No właśnie, przynajmniej wydawały się stałe. Ostatnio myślała jedynie o katalogu, przez co inne zamówienia poszły w niepamięć.

Uporządkowała biurko, aby zorientować się w kolejności zadań. Najważniejsze było zlecenie od Tylera - Royale'a, więc najpierw zadzwoniła właśnie tam. Zanim połączono ją z panią Binden, do gabinetu weszła macocha.

- Przepraszam, jestem zajęta - szepnęła Kim.

- Chcę ci tylko powiedzieć, że jutro wreszcie wyjeżdżam na Karaiby.

- Wiec jednak jedziesz?

- Teraz, gdy wszystko zostało załatwione, mogę sobie na to pozwolić. Chciałam cię uprzedzić, że przyjedzie ekipa po te rzeczy, które sprzedałam.

- Co sprzedałaś? Nic tu nie jest twoją własnością.

- Teraz już nie. Myślałam, że twój ojciec zostawił mi same rupiecie, a okazuje się, że były one dość wartościowe.

- Jeśli mówisz o urządzeniach w magazynie...

- Nie próbuj wmawiać mi, że są twoje - rzekła pani Bumham lodowatym tonem. - Te maszyny nie należały do wspólników, a tym samym nie znajdowały się na stanie Printers Ink. To była prywatna własność twojego ojca, a tę zapisał mnie.

Kim przypomniały się słowa Marge, że ojciec z własnej kieszeni zapłacił za wyposażenie starej drukami.

- Kto to kupił? - spytała, chociaż znała odpowiedź.

Tylko dwóch ludzi wiedziało o istnieniu przestarzałego sprzętu. Chris nie miał wystarczająco dużo pieniędzy, żeby zadowolić macochę, więc kupcem musiał być Tanner.

- Bardzo miły młodzian - odparta pani Burnham. - Zupełnie niepodobny do ojca. Uprzejmy, ustępliwy, hojny. Naraz rozległ się dzwonek telefonu.

- Pani Kim Burnham? - odezwał się głos w słuchawce. - Przykro mi, ale mam niedobrą wiadomość. Wczoraj przegrałam sprawę. Niestety, nie dostanie pani naszego zlecenia. Dyrektor nie słuchał moich argumentów. Jego zdaniem pan Calhoun przysłał lepszą ofertę. 

ROZDZIAŁ DZIESIĄTY

Kim zamarła. Nie rozumiała ani macochy, ani pani Binden. Jeden taki niespodziewany cios mógłby ogłuszyć, a dwa jednocześnie były porażające. Nie mogła sobie darować, że uwierzyła Tannerowi, a on zwiódł ją swym ujmującym zachowaniem. Był uprzejmy, miły, więc sądziła, że taki jest z natury i wyświadcza przysługi z dobrego serca, a nie interesownie. Podziwiała go za spokój, z jakim przyjął odmowę, a powinna spodziewać się raczej odwetu.

Tanner nie denerwował się, nawet wiadomość o podstępie Jaspera nie wyprowadziła go z równowagi. Jednak to, że nie wpadał we wściekłość, nie oznaczało, iż nic go nie złościło. Zimny gniew bywa groźniejszy niż furia, bo trwa dłużej. Tanner pomógł jej, gdy Uczył na fuzję, a teraz postępował jak rekin, który poczuł krew i okrąża ofiarę.

Tym razem nie czekała, aż zawiadomią Tannera o jej przybyciu. Bez słowa minęła recepcjonistę i wpadła do gabinetu jak bomba.

- O, kogo widzę! - Tanner wstał. - Musisz mieć pilną sprawę.

Kim oparła się o biurko i spojrzała na rozłożone papiery.

- Czy to jest zlecenie, które mi ukradłeś?

- Używasz mocnych słów.

- A nie mam racji? Może powiesz, że sama ci je odstąpiłam? Zresztą w pewnym sensie tak, bo powiedziałam twojej przyjaciółce, że Tyler - Royale jest moim stałym i największym zleceniodawcą. Udawałeś, że porównujesz oferty, ale pilnie słuchałeś i... wyciągnąłeś odpowiednie wnioski.

- Mylisz się, wcale was nie słuchałem. Nie pamiętam, żebyś w mojej obecności wymieniła choć jednego swojego klienta.

Kim wlepiła w niego oczy pełne niedowierzania.

- Dostałem zawiadomienie o przetargu - ciągnął Tanner - więc złożyłem ofertę, a to trudno nazwać kradzieżą. No, jedną sprawę wyjaśniliśmy. Co jeszcze mogę dla ciebie zrobić? Mam się powiesić?

- Dobrze by było... Jednak planujesz moją zgubę.

- Uważaj na słowa. Znowu podpowiadasz mi coś, co nie przyszło mi do głowy.

- Myślałby kto, że masz słabą! Co jest w moim magazynie? Nie udawaj, że nie rozumiesz, o co pytam. Macocha przyznała się do transakcji z tobą.

- Naprawdę nie wiesz, co masz w magazynie? Moja droga, rozczarowałaś mnie. Przecież dawno mogłaś sama sprawdzić.

Kim nie przyznała się, że zaraz po wyjściu macochy pobiegła tam. Długo szukała, zaglądała we wszystkie kąty, lecz nie znalazła niczego, co przedstawiałoby większą wartość. Co mogło kosztować tyle, ile Tanner rzekomo zapłacił? Czy Chris wprowadził go w błąd? Czy ona sama coś przeoczyła?

- Według mnie to sterta rupieci warta zaledwie parę dolarów. Co znalazłeś wśród nich tak cennego, że wyrzuciłeś tyle pieniędzy?

- Nie twoje „rupiecie", wiec nie powinno cię obchodzić, co i za ile kupiłem. Ale skoro grzecznie pytasz... Urwał, więc Kim wycedziła przez zaciśnięte zęby:

- Proszę, powiedz mi, co tam jest takiego cennego.

- Nic. Absolutnie nic.

- Chyba nie myślisz, że ci uwierzę?

- Ale to prawda. Kupiłem nie urządzenia, lecz poparcie twojej macochy. Kim oniemiała.

- Wspomniałaś, że sprzeciwia się fuzji - wyjaśnił Tan - ner. - Teraz już nie.

- Za grube pieniądze kupiłeś złom, żeby postawić na swoim? - wykrztusiła Kim.

- Z tego, co mówiłaś, wynikało, że twoja macocha nie ma serca. Gdybym zdradził jej, o co mi chodzi, do sądnego dnia nie wyraziłaby zgody. Dlatego zaproponowałem kupno przestarzałych urządzeń.

- Pieniądze to ona lubi - mruknęła Kim. - Szczególnie bez pracy.

- Teraz już nie będzie się sprzeciwiać, więc możemy połączyć firmy.

Kim zrobiło się słabo. Tanner wytrącił jej broń z ręki. Nie miała wyjścia i musiała albo zgodzić się, albo na poczekaniu wymyślić inną historyjkę. Wyznanie prawdy dałoby gwarancję, że więcej się nie spotkają i nie poruszą drażliwego tematu. Wstyd przyznać się do skrywanych uczuć, ale przynajmniej potem Tanner już nigdy nie ponowi propozycji.

Czy to najlepsze rozwiązanie? Na dłuższą metę chyba nie. Widok Tannera zawsze będzie w niej wywoływał przykre wspomnienie o własnej głupocie. Niestety, nie da się uniknąć służbowych spotkań podczas przetargów, no i prywatnie, z okazji wizyt Tannera u Brenny lub Marissy. Na pewno będzie patrzył na nią wtedy z politowaniem. O nie, to jest nie do zniesienia. Nie chciała wyglądać jeszcze żałośniej.

- Kim, droga wolna. Decydujesz się?

- Nie.

- Porozmawiaj z macochą.

- Nie warto. Stanowczo odmawiam.

- Dlaczego?

- Nie muszę się tłumaczyć.

- Rzeczywiście nie musisz. Ale jeśli powodem jest kłótnia naszych ojców...

Chciała zaprzeczyć, lecz w porę ugryzła się w język. Lepiej, by Tanner pozostał w przekonaniu, że to z powodu zadawnionych pretensji, niż gdyby domyślił się prawdziwej przyczyny.

- Powiem ci jeszcze tylko jedno - oznajmił innym tonem. - Mnie możesz oszukiwać, ale siebie nie powinnaś.

Kim patrzyła na złote rybki i wspominała dzień, w którym Marissa je dostała. Dziwiła się, że tak niedawno życie było mniej skomplikowane. Wtedy jeszcze nie wiedziała, że pragnie Tannera.

- Jesteś dziwnie milcząca - odezwała się Marissa.

- Przepraszam, zamyśliłam się. - Kim drgnęła nerwowo.

- Widziałaś ostatnio Tannera? - spytała Marissa, umykając wzrokiem.

Mówiła jakby z żalem. Czy dlatego, że Tanner ich nie odwiedzał i nie dzwonił?

- Przepraszam cię, Riss. 

- Za co?

- Że ci go przedstawiłam. I przepraszam za ten idiotyczny pomysł z kiermaszem kawalerów. To była klapa.

- Przesadzasz.

- Czyżby? Przecież znowu siedzimy same i spędzamy nudny wieczór w domu. Jak przed przyjęciem, które miało nam urozmaicić życie.

- Miałyśmy kilka miłych wieczorów... Ale nie odpowiedziałaś na pytanie, czy widziałaś Tannera.

- Tylko przez okno. Wysiadał z samochodu... Jeszcze raz przepraszam, że przeze mnie źle ulokowałaś uczucia.

- Nie ma za co, ja go nigdy nie interesowałam. Kim wątpiła, czy to prawda. Marissę chyba bolało, że Tanner ją rzucił i zaczął zalecać się do Brenny.

- Dobrze, że przyjmujesz to tak spokojnie, ale...

- Interesował się tobą.

Te słowa spadły jak grom z jasnego nieba. Czy to możliwe? Czy Marissa coś zauważyła?

- Więc czemu umawiał się z tobą i z Brenną?

- Bo dzięki temu mógł tu przychodzić i widywać ciebie.

Marissa zazwyczaj patrzyła na świat przez różowe okulary i większość spraw interpretowała opacznie. Tym razem Kim w duchu przyznała jej rację, bo Tanner - owszem - zwrócił na nią uwagę, ale chodziło mu o własne interesy. Zapewne dużo wcześniej obmyślił fuzję i konsekwentnie dążył do realizacji swego planu. Pierwszy krok to zaproszenie jej na kawę. Kiermasz kawalerów też był mu na rękę - przybliżał go do celu.

- To jeszcze nie wyjaśnia, czemu czarował was obie jednocześnie.

- Ja wpadłam na taki pomysł - przyznała się Marissa. - Wiem, że jesteś lojalna i nie odbiłabyś mi chłopaka. Pomyślałam, że jeśli Tanner będzie do nas przychodził, prędzej się przekonasz, jaki jest naprawdę.

Zadzwonił telefon, więc urwała i podniosła słuchawkę.

- Jesteś beznadziejną romantyczką - mruknęła Kim.

- Chwileczkę, Dań. - Marissa zakryła słuchawkę. - A według ciebie, jaka miałabym być?

- Rozsądna. Powiedz Danowi, że wyszłam.

- On nie dzwoni do ciebie. Nie spisuj kiermaszu kawalerów na straty.

- Czemu?

- Może tobie pozostaje obserwowanie rybek, ale Brenną umówiła się z Robertem, a ja jutro jadę do Wisconsin.

- Po co?

- Dań chce mnie przedstawić swoim rodzicom.

Kim odłożyła faks od Jaspera bez czytania, później jednak przejrzała go. Była ciekawa, jak Tanner zareagował na podstęp, ale nie sądziła, że kiedykolwiek się o tym dowie. Wciąż dźwięczały jej w uszach słowa Marissy. Owszem, Tanner był nią zainteresowany, chociaż nie tak, jak myślała naiwna przyjaciółka. Chodziło mu o zagarnięcie Printers Ink. Marissa wierzyła, że każde spotkanie dwojga ludzi prowadzi do wielkiej miłości. Ciekawe, jak oceniłaby niemądry zakład oraz pocałunek w windzie. W jej oczach drobiazgi urastały zazwyczaj do bardzo dużych rozmiarów.

Pamiętała też słowa Tannera. Co on miał na myśli, mówiąc, że nie powinna się oszukiwać? Jakby coś podejrzewał. Czyżby domyślił się jej uczuć? 

- Dzwoni pan Pettigrew - zawołała Marge.

- Pani Burnham, gdzie pani oferta? - zapytał Jasper bez powitania. - Termin upływa o trzeciej, a do nas wpłynęła tylko jedna propozycja. Wiem, że lubi pani czekać do ostatniej chwili, by nikt nic nie podpatrzył, ale tym razem to przesada.

Kim pomyślała, że najprawdopodobniej Tanner rozpowiedział o nieuczciwości Jaspera i nikt nie chce starać się o zlecenie od oszustów. To skuteczna sankcja, ale chyba Tannera stać na bardziej wyrafinowaną zemstę.

- Jedna oferta to i tak dużo. Radzę ją przyjąć.

- Ale to jest oferta od pana Calhouna! - krzyknął Jasper. - A przecież chodziło o to, żeby raz na zawsze go zniechęcić.

- On coś przygotował? - zdumiała się Kim. .

- Tak. Jeśli pani nie zdąży, znowu on dostanie zamówienie.

Kim nie rozumiała, dlaczego Tanner złożył ofertę. Widocznie sądził, że wymyśliła taką bajeczkę, by usunąć konkurenta i zabezpieczyć się na przyszłość. Nie mogła pozwolić, by żył w przekonaniu, że chciała go oszukać.

- Widział pan jego ofertę?

- Nie. Pan Calhoun przyjechał przed kwadransem i czeka, aż zegar wybije trzecią. Może ma kilka propozycji do wyboru, w zależności od tego, ilu będzie chętnych.

Kim zerknęła na zegarek, narzuciła płaszcz i wybiegła. Dojazd zdawał się dłuższy niż zwykle. Za pięć trzecia wpadła zdyszana do poczekalni. Tanner spojrzał na nią przelotnie i spokojnie pochylił się nad swoimi papierami. Usiadła obok niego.

- Ciekaw byłem, czy przyjedziesz - powiedział półgłosem. - Ledwo zdążyłaś.

- Nie wierzysz, że oni uknuli spisek, prawda? Myślisz, że chcę mieć wolne pole do działania i dlatego wymyśliłam tę bajkę.

- Uwierzyłem ci.

Kim zakrztusiła się i zaczęła kasłać, a Tanner cierpliwie czekał, aż przestanie.

- Biegłaś przez całą drogę? Żeby mnie ratować?

- Nie.

- W takim razie składasz ofertę.

- Jeszcze nie zgłupiałam. Czemu miałabym brać zlecenia od takich ludzi?

- Nie wiem. Nie składasz oferty, nie chcesz mnie ratować... Dlaczego przyjechałaś?

Kim nie wiedziała, co odpowiedzieć. Gdyby nie wybiegła bez zastanowienia, gdyby choć przez chwilę pomyślała... Czemu stale wyciąga błędne wnioski?

- A ty, co tu robisz? - zapytała ostro. - Widocznie cienko śpiewasz, jeśli ubiegasz się nawet o takie zlecenie.

- Łudziłem się, że połączenie z pewną firmą uchroni mnie przed plajtą - odparł beznamiętnie.

- Żarty się ciebie trzymają. Nasze roczne dochody tobie starczyłyby zaledwie na kilka dni.

- Skoro fuzja nie doszła do skutku, muszę wszędzie szukać zarobku. Powiem ci, co tu robię. Otóż chciałem mieć pewność, że ten, kto weźmie to zlecenie, będzie wiedział, z jakimi typami ma do czynienia.

To oznaczało, że uwierzył. Kim ucieszyła się.

- Chodźmy. - Tanner wziął ją za rękę. - Minęła trzecia i nikt już nie przyjdzie.

Kim nie wypadało zostać ani upierać się, że pojedzie metrem. Czuła się jak w potrzasku i obiecała sobie solennie, że odtąd zawsze zastanowi się, nim coś powie lub zrobi.

- Zadzwoniłem do Pettigrewa seniora - odezwał się Tanner - i powiedziałem, że nie rozumiem, dlaczego takie dobre przedsiębiorstwo ma tak mało akcjonariuszy.

- Myślałeś, że w ten sposób skłonisz go do przyznania się, że zamówił za mało egzemplarzy?

- Trochę go zwiodłem, bo dałem mu do zrozumienia, że zastanowię się nad zainwestowaniem u niego, jeżeli przekona mnie, że jest więcej akcjonariuszy gotowych zaryzykować.

- I podał ci jakąś liczbę?

- Musiał, w przeciwnym razie przyznałby się, że oszukuje. Dowiedziałem się, czego chciałem, i na tym koniec. - Przelotnie zerknął na Kim. - Jak się miewają twoje urocze koleżanki?

- Nie tęsknią za tobą.

- Bo Marissa chodzi z Danem, a Brennę otacza tłum przystojnych maklerów.

- Zgadłeś tylko w połowie. Skąd wiesz o Marissie?

- Sama mi podpowiedziałaś, mówiąc, że Dań jest wobec niej opiekuńczy. A czemu Brennie brak świty?

- Okazuje się, że Robert przychodził niby do mnie, bo bał się umówić z nią bezpośrednio. Dziś Brenna spokojnie oznajmiła, że przytyła dwa kilo.

- Jeśli nie ma tego Robertowi za złe, to znaczy, że się zakochała.

Kim poczuła się trochę zaskoczona, bo Tanner wcale się tym nie zmartwił. Widocznie nie traktował jej przyjaciółek poważnie. Ale czy on w ogóle traktuje kobiety poważnie?

Minęli ostatni zakręt przed Printers Ink.

- Dziękuję, że mnie podrzuciłeś. Tanner nie zatrzymał się jednak przed wejściem, lecz za bramą. Zaparkował obok samochodu Marge.

- Zapomniałeś, że nie połączyliśmy się? Nadal pracujesz po drugiej stronie ulicy - przypomniała mu Kim, siląc się na żartobliwy ton.

- Nie mogę iść do siebie, bo umieram z ciekawości.

Kim przygryzła wargę i nie odpowiedziała. Gdy wysiadła, Tanner wziął ją pod rękę, zaprowadził do gabinetu i zamknął drzwi.

- Nie pytasz, dlaczego umieram?

- I tak mi powiesz.

- Masz rację. Czemu przybiegłaś mnie ratować?

- Już ci mówiłam, że nie...

- Moja droga, nie umiesz kłamać.

- A ty jesteś... Przyznaj się, czemu tak uparcie dążysz do połączenia?

- Bo to korzystne dla obu firm.

- Aha.

- I dla nas osobiście - dodał Tanner ciszej. - Lepiej współpracować, niż konkurować. - Zrobił dwa kroki. - Może spodoba się nam...

Kim była ciekawa, jak daleko Tanner się posunie, by dostać to, czego chce. I czy ona mu na to pozwoli.

- Jak bardzo zależy ci na fuzji? - spytała lekko drżącym głosem.

- Chcesz wiedzieć, czy do tego stopnia, że postanowiłem cię uwieść?

- Tak. 

- No, aż tak bardzo mi nie zależy.

Powinna być zadowolona, a tymczasem ogarnęło ją rozczarowanie.

Nagle Tanner objął ją i pocałował. Długo, namiętnie. Nie miała nawet czasu zastanowić się, co to znaczy. Zaczęła dygotać, jak gdyby stała na mrozie. Chciała się odsunąć, ale jej nie pozwolił.

- Mało ci?

- Oczywiście. - Tannerowi podejrzanie zalśniły oczy. - Wolisz, żebym cię nadal całował, czy najpierw coś wyjaśnił?

- Wyjaśnij - odparła niezgodnie z prawdą. - Bo przeczysz sobie. Twierdzisz, że fuzja nie interesuje cię na tyle, żeby zrobić coś, na co nie masz ochoty, a potem i tak to robisz.

- Nigdy nie mówiłem, że nie chcę cię całować. Chyba wyraźnie dałem ci do zrozumienia, że mam ogromną ochotę nie tylko na pocałunki.

- Przestań! Nie traktowałam naszego zakładu poważnie.

- Szkoda, bo ja tak. A nawet proponuję podwoić stawkę. Jak będzie? - Nagle spoważniał. - Żarty na bok. Fuzja to świetny pomysł. Ale te wszystkie powody, które ci podałem, nie były prawdziwe. A raczej nie najważniejsze.

Kim zmarszczyła brwi.

- Chciałem naprawić błąd naszych ojców, bo łudziłem się, że zobaczysz we mnie nie tylko konkurencję. Kim przestała oddychać.

- Ja w tobie widzę piękną, zdolną kobietę, którą pragnąłbym poznać bliżej. A na to nigdy mi nie pozwalałaś. Kim nie przyznała się, że postępowała tak ze strachu.

- Na kiermaszu chciałaś się mnie pozbyć, odstąpić koleżance. Zrezygnowany postanowiłem skorzystać. Tyle tam było miłych pań. Po co narzucać się tej, która mnie nie chce? Ale Marissa mnie rozszyfrowała i obiecała pomóc.

- Po co?

- Żebyś ujrzała we mnie mężczyznę, a nie wroga. Skrytykowała pomysł z fuzją, ale uważała, że gdy zobaczysz, jak czaruję inne kobiety...

- Zapragnę cię dla siebie?

- Tak.

- Omotałeś mnie, wykorzystując moje przyjaciółki.

- One same się zaofiarowały. Przepraszam cię, bo to było niezbyt uczciwe, ale...

- Miała rację.

- Kto?

- Marissa. Oszukiwałam się, udawałam, że nic nie czuję, ale gdy widziałam cię z inną, byłam bardzo nieszczęśliwa. Wszystkich mężczyzn, z którymi się umawiałam, porównywałam z tobą.

Tanner przytulił ją mocno. W jego ramionach czuła się cudownie.

- Jesteś doskonałą aktorką i dobrze się maskowałaś. Gdy powtórnie odrzuciłaś propozycję fuzji, pomyślałem, że mnie nie cierpisz.

- A było inaczej.

- Szkoda, że dopiero dziś się zdradziłaś.

- Mogłeś wcześniej powiedzieć, o co chodzi.

- Wtedy nie widziałbym, jak biegniesz mnie ratować. Za żadne skarby świata nie zrezygnowałbym z tego widoku. Tyle entuzjazmu...

- Ty z jeszcze większym odgrywałeś swoją rolę. Po przyjęciu Brenna odprowadziła cię do windy i wróciła rozpromieniona.

- Myślałaś, że się całowaliśmy?

- Wiem, co robisz w windzie...

- Kochanie, myliłaś się. Brenna była uszczęśliwiona, bo dałem jej wizytówkę znajomego, który akurat szukał modelki.

- Czyli...

- Robert będzie musiał dobrze Brenny pilnować. No, ale on jest odważny i silny. A wracając do nas, mówiłem, że nie lubię kochać się byle gdzie, ale tutaj mogę.

- Szanujmy tradycję...

- Dobrze. Kiedy weźmiemy ślub? Kun uśmiechnęła się przekornie.

- Niedługo. Na razie wracaj do pracy, żeby nie ulec pokusie.

- Moje rozumienie tradycji jest inne niż twoje. - Tanner ujął jej twarz w dłonie. - Czy wreszcie powiesz mi, jakie były zasady przydzielania zaproszeń na kiermasz?

- Teraz i tak odpadasz w przedbiegach, więc nie musisz już wiedzieć.

- Uparciuch z ciebie. Obiecaj przynajmniej, że nie będzie żadnej wymiany z koleżankami.

- A jak nie obiecam?

- Postaram się, żebyś zmieniła zdanie. Najdroższa, czeka nas wielkie szczęście.

- Wkrótce się przekonamy.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Michaels Leigh Kiermasz kawalerow
Michaels Leigh Kiermasz kawalerow
Michaels Leigh Kiermasz kawalerów
Michaels Leigh Kiermasz kawalerow
Michaels Leigh Sprzedaj mi marzenie
Michaels Leigh Kim jesteś Święty Mikołaju
Michaels Leigh Siła perswazji
605 Michaels Leigh Wspolne noce wspolne dni
Michaels Leigh Slub na zyczenie
Michaels Leigh Idealne rozwiązanie
Michaels Leigh A New?sire

więcej podobnych podstron