06 Paver Michelle Tropiciel Duchów


Paver Michelle

Tropiciel Duchów

Przełożył Krzysztof Mazurek

Rozdział 1

Torak nie ma ochoty wchodzić do obozowiska, w którym panuje martwa cisza.

Ognisko wygasło. Topór Fin-Kedinna leży w popio¬łach. Łuk Renn został wdeptany w błoto. Jedynym śla¬dem po Wilku są przecinające się ścieżki łap.

Topór, łuk i ślady łap są przyprószone czymś, co wy¬gląda jak brudny śnieg. Kiedy Torak podchodzi bliżej, w powietrze wzbija się chmara szarych ciem. Z gryma¬sem na twarzy opędza się od nich dłonią. Kiedy jednak odsuwa się nieco, ćmy znów powracają w to samo miej¬sce, żeby się pożywić.

U progu szałasu chłopiec się zatrzymuje. Bada dło¬nią framugę i czuje, że ma pod palcami coś lepkiego.

W nozdrza uderza go słodki, duszący odór. Nie waży się wchodzić dalej.

W środku jest ciemno, ale jego wzrok odróżnia chmarę unoszących się i opadających szarych ciem - a pod nią trzy nieruchome kształty. Jego umysł nie chce przyjąć do wiadomości tego, co widzi, ale serce już wie.

Odsuwa się o krok. Upada. Nad nim zamyka się ciemność.

Torak siada nagle wyprostowany i przerażony.

Był w szałasie, skulony w śpiworze. Serce waliło mu w piersi jak szalone. Szczęki bolały od zaciskania zębów. Nie spał. Mięśnie miał napięte do granic wytrzymałości od ciągłego czuwania. A jednak widział przecież te trzy ciała. Czuł się tak, jak gdyby Eostra sięgnęła wprost do jego umysłu i powykrzywiała mu myśli.

Ona chce, żebyś właśnie to zobaczył - mówił sobie w duchu. - To nieprawda. Fin-Kedinn jest tu, obok cie¬bie, śpi w szałasie. A Wilk i Ciemnofutra, i małe wilczki są bezpieczne w wilczej jamie. Renn nie dzieje się krzyw¬da, jest na terenie Klanu Dzika. To nieprawda.

Coś wpełzło mu na szyję po obojczyku. Zmiażdżył to w dłoni. Szara ćma zostawiła ślad jakby kurzu i led¬wo wyczuwalny zapach zgnilizny.

W głębi szałasu inna ćma usiadła na rozchylonych ustach Fin-Kedinna.

Torak rozkopał śpiwór i przysunął się do swojego przybranego ojca. Ćma uniosła się w powietrze, za¬toczyła koło i trzepocząc skrzydłami, wyfrunęła w ciem¬ność nocy.

Fin-Kedinn jęknął przez sen. Koszmary nocne prze¬nikały już prosto w jego sny. Torak wiedział jednak, że nie może go zbudzić. Gdyby to uczynił, obrazy zła nękałyby przywódcę Klanu Kruka całymi dniami, bez końca.

Własna wizja uczepiła się Toraka jak brudny ślad za¬bitej ćmy. Założył skórzane spodnie, kurtę i buty i wy¬szedł z szałasu.

Księżyc w miesiącu Czarnych Cierni rzucał długie, błękitne blaski na przecinkę. Wokół niej oddech Lasu płynął pośród sosen.

Kilka psów uniosło głowy, kiedy Torak przechodził obok nich, ale w obozowisku panowała cisza. Trzeba było znać Klan Kruka tak dobrze jak on, żeby zro¬zumieć, że wszystko jest źle, że wszystko jest nie tak. Szałasy skuliły się jak przerażone tury wokół ogniska płonącego całą noc. Saeunn otoczyła przecinkę płoną¬cymi gałęziami jałowca przywiązanymi do kijów, aby odpędzić ćmy.

Usadowione w rozgałęzieniu brzozy Rip i Rek skuli¬ły się, główki ukrywając w skrzydłach. Spały spokojnie. Jak na razie szare ćmy nękały tylko ludzi.

Nic sobie nie robiąc z gardłowych protestów kru¬ków, Torak zdjął ptaki z gałęzi i podszedł do ogniska, czując na ramionach senne, pierzaste ciepło.

Gdzieś w Lesie ryknął jeleń.

Kiedy Torak był mały, uwielbiał słuchać jeleni ry¬czących w mgliste jesienne noce. Zwinięty w śpiworze, wpatrywał się w pełgające węgle ogniska i wyobrażał

7

sobie, że widzi maleńkie, wyłonione z ognia jelenie, uderzające się porożami w ognistych dolinach. Czuł się bezpieczny, wiedząc, że ojciec nie dopuści do niego ciemności i demonów.

Teraz już wiedział, gdzie leży prawda. Trzy jesienie temu, nocą taką jak ta, siedział skulony w rumowi¬sku, które kiedyś było ich szałasem, i patrzył, jak wraz z krwią uchodzi z jego ojca życie.

Ryk jelenia ucichł. Drzewa jęczały i trzeszczały w nocnym śnie. Torak chciał, żeby ktoś się obudził.

Tęsknił za Wilkiem, ale wiedział, że jeżeli zawyje, żeby go przywołać, zbudzi całe obozowisko. Nie mógł znieść myśli o długim marszu w poszukiwaniu stada.

Jak do tego doszło? - zastanawiał się. - Boję się sam wyjść do Lasu.

- To się zaczyna tak - powiedziała mu Renn pół księżyca wcześniej. - Ona wysyła coś małego, co przy¬chodzi nocą. Coś, czego nie da się odpędzić. A szare ćmy to tylko początek. Lęk będzie narastał. Ona tym się żywi. I z tego czerpie siłę.

Gdzieś w dali usłyszał pohukiwanie sowy - pu-huuu, pu-huuu.

Chwycił kij i z wściekłością dźgnął nim w ogień. Już dłużej tego nie zniesie. Był gotowy - miał kołczan pe¬łen strzał, opuszki palców bolały go od szycia nowego ubrania na zimę. Naostrzył krawędzie toporka i noża tak dokładnie, że mógłby rozdzielać nimi włos na pół.

Szkoda, że nie wie, jak ją znaleźć. Eostra ukryła się gdzieś w swojej jamie na Górze. Jak pająk zarzuciła sieć na cały Las. Jak pająk wyczuwała najmniejsze drżenie w najdalszej pajęczej nici. Wiedziała, że Torak wyruszy, by na nią zapolować. Chciała, żeby spróbował. Ale jesz¬cze nie teraz.

Torak zmarszczył brwi i próbował zatopić wzrok w rozżarzonych węglach ogniska.

Obudził się, usłyszawszy głos przywołujący go po imieniu.

Ustawione w stos pnie zapadły się w ognisko. Kruki powróciły na swoje drzewo. Ten głos wcale mu się nie przyśnił. Naprawdę go usłyszał. Był mu dobrze znany - tak znany, że nie potrafił tego znieść. Był również cał¬kiem nieprawdopodobny.

Torak wstał i wyciągnął nóż. Kiedy doszedł do gałę¬zi jałowca, osłaniających kręgiem obozowisko, przysta¬nął. Po chwili spiął mięśnie barków i przeszedł obok ochronnego kręgu, zanurzając się w Las.

Księżyc lśnił jasno. Czubki świerków zatopiły się w białym morzu mgły.

Ponad nim, gdzieś na zboczu, coś się kryło, scho¬dząc z poświaty księżyca w mrok.

Torak poczuł, że oddycha bardzo szybko i płytko. Nie śmiał za tym iść. A jednak musiał. Wspinał się, ka¬lecząc dłonie o krzewy, kiedy podciągał się i przepychał przez poszycie.

Gdy był w połowie drogi na górę, zatrzymał się i nadstawił uszu. Nic, tylko ledwie słyszalne kapanie kropel wody, które rodziła mgła.

Coś połaskotało go w rękę, w której trzymał nóż.

U nasady kciuka chłopca siedziała szara ćma, która pożywiała się strużką krwi.

- Toraku... - usłyszał błagalny szept dochodzący spo¬śród drzew.

Torak poczuł, jak lęk rozpływa się w piersi i ściska mu serce. To jest zupełnie nieprawdopodobne.

Wspiął się wyżej.

W wirującej mgle dostrzegł wysoką postać, stojącą przy olbrzymim głazie.

- Pomóż mi... - usłyszał szept, który niósł się wraz z oddechem.

Niepewnie ruszył w tamtym kierunku.

Postać roztopiła się w cieniach.

Nie znalazł żadnych śladów, tylko gałązkę, która de¬likatnie kołysała się na wietrze. A jednak tuż obok gła¬zu spostrzegł resztki małego ogniska. Pniaki były zim¬ne, pokryte popiołem. Wpatrywał się w nie. Ułożono je na kształt gwiazdy. To niemożliwe. Tylko on i ten drugi układali pnie na ognisku w ten sposób.

Spójrz za siebie, Toraku.

Odwrócił się gwałtownie.

Dwa kroki od niego ktoś zatopił strzałę w poszyciu.

Torak natychmiast rozpoznał pióra. Wiedział, kto zrobił tę strzałę. Tak bardzo chciał jej dotknąć.

Próbował zwilżyć usta, ale miał suchy język.

- Czy to ty? - zawołał, a jego głos był szorstki ze strachu i tęsknoty.

- Czy to ty? ...Tato?

T o nie mógł być on - powiedział Fin-Kedinn.

- To był ojciec - odparł Torak, zwijając śpiwór. - Jego strzała, jego ognisko, jego głos. Jego duch.

Fin-Kedinn dźgnął końcem drewnianej laski w zie¬mię przed szałasem.

- Głosy da się naśladować. Ci, którzy go znali, wie¬dzieli, jak buduje ognisko. A co do strzały...

- Wiem - wszedł mu w słowo Torak. - Każdy mógł ją znaleźć. A to dlatego, że zostawiłem go w lesie. Bez gałęzi jarzębiny, bez rytualnych zaśpiewów. Tylko z nie¬udaną próbą wyrysowania Znaków Śmierci. Nic dziw¬nego, że nie może zaznać spokoju.

Torak sięgnął po paski suszonego mięsa, wiszące u powały szałasu, i wcisnął je do sakwy na żywność.

Suszone mięso jelenia - mówił resztkami sił umierający ojciec. - Zabierz je. Jednak Torak zostawił je w pośpie¬chu i ruszył z pustymi rękami.

- Miałeś zaledwie dwanaście wiosen - powiedział ci¬cho Fin-Kedinn. - Zrobiłeś to, na co cię było stać.

- Za mało. Teraz ojciec błaga mnie o pomoc.

- Albo Eostra chce, żebyś tak myślał.

Torak zesztywniał. W tych czasach tylko nieliczni ważyli się wypowiadać na głos jej imię.

- Tak właśnie czyni ta kobieta - powiedział przy¬wódca Kruków. - Wkrada się w myśli i sny. Żywi się lękiem.

- Wiem.

- Naprawdę? Wyobrażasz sobie, jaką ona ma władzę? Pstryknięcie palcami i ma pod swoją komendą tokoro- ty. Ma opal ognia. A pozostali Pożeracze Dusz bali się jej bardziej niż śmierci. I ty chcesz ją odszukać sam, na własną rękę?

Torak zamilkł. Mgły zgęstniały, a w budzącym się obozowisku ludzie pojawiali się i znikali jak duchy. Widział skurczone, przerażone twarze. Zastanawiał się, czy mgły nie zesłała na nich Eostra.

Otworzył mieszek z lekami i znalazł kawałek czar¬nego korzenia, który wybłagał od Saeunn na wypadek, gdyby miał chodzić z duchami. Ale czy rzeczywiście zda się na coś w konfrontacji z Szamanką Klanu Pu¬chacza?

- Może i masz rację - odparł. - Może to, co widzia¬łem w nocy, to jej sprawka. Ojciec przez jakiś czas nale¬żał do Klanu Pożeraczy Dusz. Może ona ma jakąś wła¬dzę nad jego duchem. A jednak muszę coś zrobić.

-Jeszcze nie. Ćmy zjawiły się dopiero kilka dni temu. Nawet Saeunn nigdy w życiu nie widziała ni¬czego podobnego. Miałem wieści od Durrain z Klanu Czerwonego Jelenia, która się ze mną zgadza. Musimy zebrać wszystkie klany. Jeśli tego nie uczynimy, jeśli poddamy się lękowi, wpadniemy w szpony Eostry.

- Ja już dłużej nie mogę czekać! - wybuchnął Torak. - Za każdym razem, gdy chciałem wyruszyć, odpowiada¬łeś: nie! Mówiłeś, że Góry są olbrzymie, że można szu¬kać całe życie i nigdy jej nie znaleźć. Ja jednak wiem, że nas zaatakowała. Kto wie, co na nas ześle? Zrozum, Fin-Kedinnie, stawienie jej czoła to moje przeznacze¬nie. Czy muszę czekać, aż zaciśnie swoje szpony na ca¬łym Lesie?

- Więc co zrobisz? Ruszysz w Góry i zaufasz swoje¬mu szczęściu?

- Nie będę go potrzebował! Ona chce mojej mocy. Kiedy będzie gotowa, sama mi powie, gdzie jest.

- Kiedy będzie gotowa, Toraku! Kiedy będziesz zu¬pełnie sam. Kiedy będzie za późno. Nie, nie pozwolę ci iść.

- Nie zatrzymasz mnie.

Patrzyli sobie prosto w oczy. Fin-Kedinn miał szer¬sze ramiona i był silniejszy, ale Torak już nie musiał go słuchać.

Sięgnął po mieszek z lekami i zacisnął mocno rze¬mień.

- Kiedy wróci Renn, powiedz jej, że mi przykro. To byłoby zbyt niebezpieczne, gdybym pozwolił jej pójść ze sobą. Przynajmniej jedną moją decyzję pochwalisz - dodał z goryczą.

Odkąd ukończył piętnaście wiosen - a jest to wiek, który zgodnie z prawem klanowym pozwala chłopcu szukać sobie towarzyszki życia - wydawało mu się, że Fin-Kedinn próbuje ich rozdzielić.

Fin-Kedinn odrzucił kostur, zrobił kilka kroków, a później zawrócił.

- Rozumiem nieodpartą chęć skontaktowania się z umarłymi. Naprawdę rozumiem, bo kiedy umarła twoja matka... Ale Toraku. Tę chęć trzeba powstrzy¬mać. Żyjący i umarli nie mogą być razem. Żyjących to nie pocieszy, tylko wtrąci w otchłań szaleństwa!

Przemawiał z taką zapalczywością, że przez chwilę Torak był poruszony. Później założył na ramię kołczan i łuk, a w dłoń chwycił toporek.

- To mój ojciec - powiedział.

- Twój ojciec. Twoje przeznaczenie. Ale to nie jest tylko twoja bitwa! To zagraża nam wszystkim!

Niedługo potem Torak odszedł z obozowiska Kru¬ków. Gęsta mgła ciążyła mu na duszy, ale nie widział

- Dlatego właśnie muszę odejść. Tutaj nic więcej nie zdziałam.

już szarych ciem, nie odczuwał bezpośredniego zagro¬żenia, kiedy kierował się na wschód.

Około południa mgły uniosły się i wyjrzało słońce. Na bursztynowych zaroślach i srebrzystozielonym, bro¬datym mchu mieniły się różnokolorowo paciorki kro¬pel wody. Resztki wierzbówki połyskiwały purpurowo pod złocistymi brzozami i płonącymi czerwienią jarzę¬binami - był to ostatni rozbłysk kolorów Lasu, który niebawem spocznie w zimowym śnie. Jesień była hojna, darzyła ich obfitością jagód, a poszycie szeleściło od maleńkich stworzonek, cieszących się dostatkiem poży¬wienia. Sójki spierały się o żołędzie. Wiewiórki zakopy¬wały orzechy laskowe pod stosami liści.

Rip i Rek przeleciały nad głową Toraka, klekocząc jak dzięcioły i udając, że nic sobie nie robią z jego obecności. Były nadąsane i obrażone, bo musiały odle¬cieć z obozowiska Kruków, gdzie obrastały tłuszczem od składanych im ofiar, zwłaszcza Rip. Stracił pióro ze skrzydła, walcząc wiosną z Czarownikiem Dębu, a póź¬niej odrosło ono zupełnie białe. To z kolei było zna¬kiem, że klan musi go czcić.

Torak ledwo co zauważał kruki. Nie znosił zostawiać Renn. Dziewczyna nigdy mu nie wybaczy. A jednak wiedział, że tak właśnie musi być. Jego wizja obozowi¬ska pełnego trupów może się ziścić. Kiedy stanie twarzą w twarz z Szamanką Klanu Puchacza, będzie musiał być sam, bez Renn.

I bez Wilka.

Dlatego właśnie postanowił obrać okrężną, nie pro¬stą drogę w Góry. Najszybciej byłoby przejść rzeczny nurt Popielawy i ruszyć na południowy wschód, w górę Rwącej Rzeki, a później wprost w doliny. Zamiast tego Torak udał się na północny wschód, w górę rzeki zwa¬nej Końskim Skokiem, ku krawędzi, z której widać było miejsce, gdzie Wilk i Ciemnofutra przenieśli niedawno małe wilczki.

Chciał się pożegnać.

Wilki obrały sobie na schronienie skrawek równiej¬szego terenu na samym szczycie góry, odgrodzony z jednej strony jesionami, a z drugiej krzewami jeżyn. Torak dotarł tam późnym popołudniem. Ciemnofutra i małe wilczki witały go ze szczególną radością, ale Wil¬ka tam nie było - polował.

Chłopiec poczuł ulgę. Teraz będzie musiał zbudo¬wać sobie szałas i poczekać na wilczego brata. Może odłożyć pożegnanie na jutro.

Gdy nastał mrok, Torak rozpalił ognisko, zbudował wsparty na jesionie szałas z gałęzi i powiesił rzeczy z dala od zasięgu ciekawskich pyszczków. Teraz tylko dwa wil¬czki plątały mu się pod nogami. Ten, który miał uszy przypominające kształtem uszy lisa, a którego Renn na¬zwała Klik, zmarł na jakąś chorobę miesiąc wcześniej.

Kiedy skończył budować szałas i poszedł nazbierać jeżyn, wilczki podążyły za nim. Cień, czarne szczenię, które uwielbiało przeżuwać jego buty, i Kamyczek, któ¬ry pierwszy wyłonił się z Jamy i powitał Toraka latem.

Jeżyny były tak dojrzałe, że rozpadały się Torakowi w dłoniach, a wilczki zlizywały je z jego rąk. Cień opar¬ła się przednimi łapkami o jego kolano i uniosła na tylnych łapach, po czym obdarzyła go lepkim, wilczym pocałunkiem, podczas gdy Kamyczek z pyszczkiem za¬barwionym na purpurowo przypuścił atak na szałas. Chwycił w zęby gałąź, pociągnął tak, że cały szałas się zatrząsł, po czym opadł na grzbiet i potoczył się w kie¬runku matki.

Kiedy Torak przyglądał się, jak Ciemnofutra obli¬zuje sierść swoich małych, wiedział, że postępuje właś¬ciwie. Wilczęta miały dopiero trzy miesiące - były zbyt małe, by udać się w Góry. A Wilk nigdy by ich nie zostawił.

Rozmyślając o tych wszystkich sprawach, Torak wczołgał się do śpiwora.

Noc była mroźna, więc chłopiec cieszył się ze swojego zimowego ubrania - z bluzy i kalesonów uszytych z ka¬czej skóry, z kurty i zewnętrznych spodni zrobionych z ciepłych skór reniferów oraz butów ze skóry bobra. Nie spał długo, gdyż zbudziły go radosne popiskiwania.

Wrócił Wilk. Ciemnofutra i wilczki machały radoś¬nie ogonami, połykając mięso, które przyniósł im w py¬sku. Rip i Rek krążyły wokół uczty, szukając resztek. Ciemnofutra była dla nich zbyt przebiegła, a wilczki znały już złodziejskie skłonności kruków i odganiały je warczeniem i taranowaniem.

W świetle księżyca na wilczym legowisku migotał szron, a oczy wilków połyskiwały srebrzystym światłem. Wilk podbiegł truchtem do Toraka, toczyli się i prze¬wracali razem, trącali się nosami i obsypywali wilczymi pocałunkami.

- Polowanie jest dobre, a wilczki silne! - powiedział Wilk.

Torak spojrzał w górę i zobaczył, że czarny niebo¬skłon jest upstrzony białymi, puszystymi śnieżynkami.

To był pierwszy śnieg, jaki małe wilczki widziały, i strasznie im się spodobał. Goniły śnieżynki, łapały je w pyszczki, czaiły się na tę dziwną, milczącą zwierzynę, trącały ją łapami i zlizywały z futer. Torak ukląkł, a wil¬czki wdrapały się na niego, trącając go małymi, chłod¬nymi noskami. Wilk i Ciemnofutra przyłączyli się do zabawy i wszyscy gonili się, ścigali po zboczu góry, wo¬kół legowiska, hamując tak blisko grani, że trącane ła¬pami i nogami kamyczki spadały w przepaść.

W końcu Torak przykucnął przy ogniu, a wilki unio¬sły w górę pyski i zawyły do księżyca. Torak przysłu¬chiwał się niepewnemu, przerywanemu wyciu małych i silnym, pewnym głosom dorosłych wilków. Myśl, że będzie musiał stąd odejść, wydała mu się nie do znie¬sienia. A najgorsze było to, że nie mógł nic powiedzieć Wilkowi, bo zmusiłoby go to do okropnej decyzji - albo iść za nim i opuścić rodzinę, albo zostać z małymi i z Ciemnofutrą i opuścić wilczego brata.

Wyczuwając przygnębienie chłopca, Wilk przestał wyć i podbiegł do niego. Jego grube, zimowe futro błyszczało od śniegu, ale język był ciepły, gdy lizał To- raka po policzku.

- Jesteś smutny - powiedział.

- Nie - skłamał Torak.

Wilk nie powtórzył pytania, ale oparł się mocno o nie¬go, ciesząc się i nabierając pewności przy wilczym bracie.

Bezpieczny ze stadem, Torak spał bez lęku, nie śniły mu się szare ćmy Eostry i był wypoczęty o świcie. Wil¬czki leżały wtulone w siebie i przyprószone śniegiem, a Ciemnofutra i Wilk zwinięte w kłębek tuż obok nich.

Torak cichutko zagasił ognisko, a potem założył na ramię łuk i kołczan.

Łapy Wilka zadrżały przez sen, ale kiedy Torak ukląkł przy nim, otworzył oko i poruszył ogonem.

- Idziesz polowaći - spytał, nadstawiając ucha.

- Tak - odparł Torak w wilczej mowie. Zanurzył twarz w sierści swego wilczego brata i z radością wdychał jego ukochany zapach. Po chwili odsunął się od przyjaciela.

Ranek był przejmująco zimny, a pod butami Tora- ka pękała cienka warstwa lodu, który utworzył się na śniegu. Wyżej w górach wiatr odsłaniał płaskie połacie kosodrzewiny, krzewy niedźwiedzich jagód, które od¬znaczały się na tle śniegu jak szkarłat wylanej krwi. Już na ścieżce Torak znalazł nieżywą szarą ćmę. Dotknął jej czubkiem buta i zamienił w pył.

Szedł dalej, znajdując coraz więcej martwych ciem, rozsianych po poszyciu. Wykończył je mróz.

A może - pomyślał niepewnie - Eostra już ich nie potrzebuje. Może zrobiły już to, co do nich należało.

Rozdział 3

Słyszysz je? - szepnął rozgorączkowany chłopiec.

- Kogo? - odparła Renn.

- Demony...

Renn sięgnęła do ogniska, uniosła płonącą gałąź i oświetlała wszystkie kąty szałasu Klanu Dzika.

- Popatrz, Aki. Tu nie ma żadnych demonów.

- Ściągają je ćmy - mruczał pod nosem, kołysząc się w tył i w przód. - Teraz już nigdy mnie nie zostawią.

- Ale przecież tu nic nie ma.

Chwycił ją za ramię i szepnął prosto do ucha:

- Demony są w moim cieniu!

Renn wyprostowała się i otrząsnęła.

Aki rozglądał się wokół oczyma, które nawiedziły duchy.

- Słyszę je cały czas. Słyszę zgrzytanie ich szczęk. Słyszę ich gniewne oddechy. Rano, kiedy mój cień jest długi, widzę je. W środku dnia, kiedy mój cień podpeł- za do mnie coraz bliżej, są gdzieś pod skórą, wczepione w moje dusze. Ała! Odejdź! - rzucił się z rozczapierzo¬ną dłonią na swój własny cień.

Renn zastanawiała się, co robić. Była wyczerpana. Całymi dniami robiła, co mogła, żeby odpędzić ćmy od obozowiska Klanu Dzika. Szamanka Klanu leżała na posłaniu, zmożona gorączką. A teraz jeszcze to.

Palce Akiego zaczęły krwawić, kiedy wczepiał się nimi w matę. Renn próbowała go powstrzymać, ale był zbyt silny. Zawołała o pomoc. Ojciec Akiego wpadł do środka i objął syna ramionami. Inny mężczyzna, wy¬czerpany gorączką, uniósł spiralny amulet i uczynił znak dłonią.

- Chłopiec mówi, że widzi w swoim cieniu demony - powiedziała mu Renn.

Czarownik Klanu Dzika skinął głową.

- Widziałem już dwóch takich z podobną choro¬bą. Renn, jeżeli ona jest tutaj, rozprzestrzeni się też na Kruki. Ja czuję się już dość dobrze. Wracaj do swojego Klanu.

Klan Dzika rozbił obóz nad Rzeką Dudniącej Ska¬ły, mniej niż dzień marszu na północ od Kruków, ale gęsta mgła spowalniała Renn. Przedzierając się przez nią, myślała o szarych ćmach i o Eostrze, Zamasko¬wanej. Wzdrygała się nerwowo na odgłos każdego opadającego liścia. Żałowała teraz, że nie przyjęła pro¬pozycji przywódcy Klanu Dzika, który chciał jej towa¬rzyszyć.

Pytania kłębiły się w jej zmęczonym umyśle. Jak po¬wstrzymać te szare ćmy? Jak walczyć z chorobą cienia? Co będzie, jeśli Saeunn okaże się zbyt stara i słaba, by sobie poradzić, co będzie, jeżeli wszystko spadnie na jej barki?

A pośród tych wszystkich myśli, jak podziemny prąd rzeki, gnębił ją lęk o Toraka.

Całymi dniami próbowała wyczytać coś z węgielków w ognisku. Poprzedniej nocy umieściła pod śpiworem gałązkę jarzębiny z lokiem jego włosów, która przynosi sny. Teraz tego żałowała. Wszystko układało się w ten sam sposób, pokazywało ten sam kierunek. Modliła się

0 to, żeby się mylić.

Wczesnym popołudniem mgły opadły, a Renn zro¬biła sobie przerwę i pożywiła się pod bukiem ciastkiem łososiowym. Otwierała mieszek z jedzeniem, kiedy po¬czuła, że tatuaże w kształcie zygzaka na jej nadgarstkach zaczynają kłuć. W milczeniu zacisnęła rzemień mieszka

1 przyjrzała się drzewu.

Po drugiej stronie pnia ktoś wyrył dziwny, postrzę¬piony znak. Miał mniej więcej szerokość dłoni i został gwałtownie wycięty, nie wyrzeźbiony, ale wyrąbany w gładkiej, srebrzystej korze.

Renn nigdy czegoś takiego nie widziała. Znak przy¬pominał olbrzymiego ptaka z rozpostartymi skrzydła¬mi. Albo górę.

I był świeży. Żywica drzewa sączyła się przejrzystymi kroplami z ran. Ten, kto to zrobił, był powodowany nienawiścią i chęcią zadania bólu.

Renn wyjęła nóż i omiotła oczami Las. Nadchodził zmierzch. Pod drzewami zbierały się cienie.

Znała tylko jedno stworzenie, które było zdolne po¬traktować inne z takim okrucieństwem. Tokorot. De¬mon w ciele dziecka.

Dotknęła blizny na zewnętrznej stronie dłoni, w miejscu, gdzie jeden z nich ugryzł ją dwa lata wcześ¬niej. Przed oczyma ujrzała skłębione, skołtunione, brudne włosy, ohydne, ostre zęby i szpony. Przez chwi¬lę Renn wydawało się, że widzi poruszające się gałęzie i słyszy chichot stworzenia, które przeskakuje z drzewa na drzewo.

Tu nic nie ma - mówiła sobie.

Ale biegła co sił w górę zbocza.

Już niedaleko. Przebiegnę nad granią i będę z powro¬tem w dolinie Popielawy, a stamtąd już tylko w dół.

Noc skuła ziemię przymrozkiem, gdy dziewczy¬na dotarła do obozowiska Kruków. Ludzie jej klanu, przytuleni jeden do drugiego, skuleni wokół ogniska, pozdrowili ją stłumionymi słowami. Nikt nie pytał, dlaczego jest wystraszona. W powietrzu zawisł lęk. Cza¬rownik Klanu Dzika miał rację - tutaj też było coraz gorzej.

Zachorowało dwóch młodych łowców - Sialot i Poi; twierdzili, że w ich cieniach czają się demony. Cały dzień ryli dziwne, zaostrzone znaki na wszystkim - na ziemi, drewnie, nawet na własnej skórze. Fin-Kedinn składał ofiarę nad rzeką. A Toraka nie było. Rankiem wyruszył w Góry.

Kiedy Renn usłyszała tę wiadomość, z jej gardła wy¬rwał się zduszony okrzyk i biegiem ruszyła do swojego szałasu.

Znalazła tam Szamankę Klanu Kruka, czytającą przepowiednię z pełgających węgli.

- Dlaczego go nie powstrzymałaś? - krzyknęła Renn.

Saeunn nie podniosła wzroku. Siedziała otulona płaszczem ze skóry łosia, karmiła ogień strużynami z olchowej kory, patrzyła, jak zwijają się w ogniu, i usi¬łowała wychwycić uchem syk dusz.

- Góra Duchów - powiedziała bezgłośnie. - Aha... Tak...

Renn rzuciła rzeczy na ziemię i podeszła bliżej.

- Góra Duchów. Czy to znak, który znalazłam na drzewie?

- Ona zrobiła sobie legowisko na Górze. Pragnie władzy nad umarłymi. Tak... Zawsze tego chciała.

Renn pomyślała o Toraku, który przedziera się przez Las, nie wiedząc, co go czeka. Zaczęła wciskać ciastka łososiowe do mieszka na pożywienie.

- I co, pójdziesz nocą? - szydziła Saeunn. - Kiedy dookoła latają te ćmy, na wszystkich pada choroba cie¬nia, a tokoroty czają się w lesie?

- W takim razie o świcie - Renn zatrzymała się w pół kroku.

- Nie wolno ci opuszczać obozowiska. Jesteś sza- manką. Musisz zostać i pomagać swojemu klanowi.

- Ty będziesz im pomagać - rzuciła Renn.

- Jestem stara - odparła Saeunn. - Wkrótce znajdzie mnie śmierć.

Zaniepokojona Renn spojrzała w jej oczy i napot¬kała kamienny wzrok. Przez ten krótki czas, kiedy jej nie było, Szamanka Klanu Kruka się postarzała. Pod zmierzwionymi włosami jej czaszka wyglądała krucho, jak dmuchawiec - jedno dotknięcie i zamieni się w pył.

Umysł jednak wciąż miała przenikliwy i ostry jak szpony kruka.

- Kiedy umrę - stwierdziła - ty będziesz Szamanką Klanu Kruka.

- Nie - powiedziała Renn.

- Nie masz wyboru.

- Mogą sobie poszukać kogoś innego. To się zda¬rza. Ludzie przecież wybierają czarowników i szamanki z innych klanów.

- Głupia dziewczyna! - prychnęła Saeunn. - Wiem, dlaczego chcesz odrzucić ten obowiązek! Ale myślisz, że jeśli udało mu się przeżyć tę ostatnią bitwę - jeże¬li udało mu się pokonać Pożeracza Dusz i przeżyć po to, żeby nam o tym powiedzieć - uważasz, że zostanie z Krukami? To wędrowiec, ma wędrówkę we krwi! Ty zostaniesz, a on odejdzie. Tak właśnie będzie!

Renn w tej chwili nienawidziła Saeunn z całej duszy. Chciała potrząsnąć nią za te kruche ramiona tak moc¬no, jak tylko potrafiła.

Saeunn odczytała dobrze jej myśli i zachichotała.

- Nienawidzisz mnie, bo mówię prawdę! Ale ty ją też znasz. Czytałaś przecież znaki.

- Nie - szepnęła Renn.

Saeunn chwyciła ją mocno za nadgarstek.

- Powiedz Saeunn, co widziałaś.

Szpony szamanki były lekkie i zimne jak szpony ptaka, ale Renn nie potrafiła wyrwać dłoni.

- Kryształowo czysty Las rozpada się na kawałki - jej głos się załamał.

- Powraca cień - dodała Saeunn.

- Biały opiekun kołuje pośród gwiazd...

- ...ale nie potrafi ocalić Słuchającego.

Renn przełknęła ślinę.

- Słuchający leży chłodny na Górze.

- Aha... - powiedziała bezgłośnie Szamanka Klanu Kruka. - Węgielki w ognisku nigdy nie kłamią.

- Na pewno się mylą! - krzyknęła Renn. - Udowod¬nię, że się mylą!

- Węgielki nigdy nie kłamią. On przeciwstawi się Eostrze sam. Bez ciebie. Bez Wilka.

-Nieprawda! - krzyknęła głośno Renn. - Ona nie potrafi nas od siebie oderwać, nie potrafi nas roz¬dzielić!

- Mylisz się. Potrafi. Widziałam to w pełgających wę¬gielkach ogniska. Widziałam to w kościach, które rzu-

Po tej potwornej nocy Renn zapadła w głęboki sen. Kiedy się zbudziła, wpadła w popłoch, bo połowa po¬ranka już umknęła.

Spadł pierwszy śnieg, a biały odblask kazał jej zmru¬żyć oczy, kiedy wyłoniła się z szałasu z bólem głowy i z ciężkimi ramionami. W obozowisku wrzało. Klan rozbierał szałasy i przy użyciu młodych drzewek i skór reniferów robiono sanie, a psy, które wiedziały, co to dla nich oznacza, szalały i kręciły się w kółko, nie mo¬gąc się doczekać, kiedy założą im uprzęże. Kruki zwija¬ły obozowisko.

Renn znalazła Fin-Kedinna, który rozbierał swój szałas.

- Dokąd? - spytała. - I dlaczego teraz?

- Na wschód, w góry. Tam zbiorą się klany. Będą bez¬pieczniejsze bliżej Głębokiego Lasu. - Zobaczył wyraz jej twarzy i zatrzymał się w pół kroku. - Idziesz za nim.

- Tak. - Renn spodziewała się, że będzie próbował ją zatrzymać, ale on wrócił do pracy. Miał poszarzałą twarz. Widziała, że nie zmrużył oka.

- Dlaczego teraz zwijamy obozowisko? - spytała jeszcze raz.

całam na ziemię. A one mi mówią - tak, wiesz to w głę¬bi serca - mówią mi, że chodzący z duchami umrze!

- Mówiłem ci. Wszyscy będą bezpieczniejsi bliżej Głębokiego Lasu.

- Będą bezpieczniejsi? Ale czy z nimi nie idziesz?

- Nie. Thull będzie ich prowadził, kiedy mnie nie będzie. Saeunn będzie mu doradzać, gdy zbiorą się klany.

-Co takiego? - Renn patrzyła na niego z niedo¬wierzaniem. - Ale... Przecież oni potrzebują cię teraz bardziej niż kiedykolwiek! Nie możesz odejść!

Fin-Kedinn spojrzał jej prosto w oczy.

- Uważasz, że zostawiłbym mój lud, gdybym nie był przekonany, że to jedyny sposób? Od wielu dni o ni¬czym innym nie myślę. Teraz jestem pewien.

- Ale dlaczego? Dokąd idziesz?

Zawahał się.

- Muszę znaleźć tę jedną, jedyną osobę, która będzie potrafiła pomóc Torakowi. Która pomoże nam wszyst¬kim.

- A kto to taki?

- Teraz nie mogę ci powiedzieć, Renn.

Wzruszyła ramionami.

- Nie możesz czy nie chcesz?

Milczał.

Renn czuła, że łzy napływają jej do oczu i odwróciła się do niego plecami. Wszystko działo się tak szybko. Najpierw Torak, a teraz Fin-Kedinn.

Poczuła dłonie wuja na ramionach. Delikatnie ją od¬wracał. Widziała, jak śnieg prószy na białe futro jego kurty, widziała siwe włosy pobłyskujące w ciemnorudej brodzie.

- Renn. Popatrz na mnie. Spójrz na mnie. Nie mogę ci powiedzieć. Bo przyrzekłem na wszystkie moje dusze, przyrzekłem, że nigdy tego nie wyjawię.

Na brzegach Rzeki Końskiego Skoku wyrosły lodo¬we kwiaty. Drzewa błyszczały od szronu. W miesiącu Czarnych Cierni było za zimno na księżyc. Coś było nie tak.

Renn zgadywała, że skoro Torak powziął decyzję, że ta wyprawa jest dla niej zbyt niebezpieczna, zechce rów¬nież pozostawić Wilka; a to oznaczało, że najpierw uda się do jego legowiska, by się pożegnać. Żeby oszczędzić na czasie, przeszła przez rzekę i ruszyła łagodniejszym, południowym brzegiem. Nie wyglądało na to, by Torak zrobił to samo. A przynajmniej nie znalazła żadnych jego śladów.

Była zbyt zaniepokojona, żeby się na niego złoś¬cić. Chłopak żył z ciężarem przeznaczenia na barkach przez trzy zimy, a całe lato Renn przyglądała się, jak rośnie i potężnieje strach. Nigdy o tym nie mówił, ale czasem, kiedy siedzieli przy ogniu i bawili się z mały¬mi wilczkami, widziała, że coś tężeje wokół jego oczu i ust, wiedziała, że Torak myśli o tym, co przyniesie mu przyszłość.

Żałowała tylko, że jest przekonany, iż wszystko musi robić sam.

Wyruszyła późno, więc gdy przyszedł czas na zna¬lezienie nocnego obozowiska, nie była nawet w zasię¬gu głosu od legowiska wilków. Poirytowana zaciskała szczęki. Torak miał nad nią dzień przewagi, a potrafił szybko chodzić.

Dzień przewagi, a to już wystarczy.

Rozdział 4

T

orak zmarnował cały ranek, szukając miejsca, w któ¬rym będzie mógł przejść przez Koński Skok. Pół¬nocny brzeg rzeki stawał się coraz bardziej stromy, w miarę jak chłopiec podążał w górę jej biegu, więc w końcu musiał zawrócić i iść po własnych śladach.

Był zrozpaczony i wściekły. Przecież dorastał w tych dolinach. Jak mógł je tak szybko zapomnieć?

Już tęsknił za Wilkiem. W przeszłości rozłączali się, ale tym razem było inaczej. Chwilami odczuwał na¬dzieję, że Wilk go odnajdzie, że lada moment zobaczy ten szary cień, podążający ogromnymi susami w jego kierunku, przemykający między drzewami.

W jedną noc Las pokryła biel. Torak zobaczył śla¬dy przeciągania tam, gdzie borsuki zbierały gałęzie na zimowe leże, i odsłonięte miejsca na trawie, gdzie reni¬fery rozkopywały kopytami śnieg, żeby dostać się do porostów i mchów.

Znak na korze cisu wołał do niego z odległości dzie¬sięciu kroków.

Torak nie był pewien, co to oznacza - może górę, w której kierunku leci ptak z rozpostartymi skrzydłami - ale wyczuwał intencje.Jestem tu - przemawiała Szaman- ka Klanu Puchacza. Czekam.

Torak poczuł, że drży z wściekłości. Ktoś wyrąbał znak, rozbijając korę, wdzierając się w miękkie tkanki drzewa. Tak, jak gdyby Eostra groziła całemu Lasowi.

Niewiele myśląc, wytrząsnął z matczynego rożka na leki trochę czerwonej glinki i wklepał ją w ranę drzewa. Proszę. To był szczególny róg, zrobiony z poroża Du¬cha Świata, więc może ochra, którą zawierał, pomoże drzewu zagoić ranę.

Posłał również niepokorny znak Pożeraczce Dusz. To dzieło Toraka.

Kiedy stamtąd odchodził, usłyszał w oddali pytające szczeknięcia Ciemnofutrej: Gdzie-jesteśf A Wilk odpo¬wiedział z innego miejsca wyciem: Tuuutaj! Wydawało się, że są szczęśliwi. Torak powiedział sobie, że postąpił słusznie, opuszczając także ich.

Jednak wciąż brakowało mu Wilka.

Wilk przespał całe Światło, ale kiedy przyszła Ciem¬ność, wyruszył na polowanie. Zostawił swoją współto- warzyszkę uczącą szczenięta, jak unikać rogów tura. Znalazła stary róg i podrzucała go w górę i w dół, a wil¬czki robiły resztę: skakały, żeby go złapać, i obrywały ostrym końcem po nosie.

Kiedy Wilk biegł przez Las, złapał zapach zwierzy¬ny, ucztującej na orzeszkach leśnych i pożywiającej się grzybami. Widział, że jakiś czas temu renifer ocierał się o świerk swoimi gałęziami wyrastającymi z głowy. Wilk uniósł się na tylnych łapach i zlizywał przepysz¬ne, krwawe ślady z kory.

Coś jednak go zaniepokoiło.

Było tak zimno, że ziemia pod jego łapami wiała chłodem jakby była skałą, nawet drzewa drżały. Ten chłód był dziwaczny. Niebezpieczny.

A Wysoki Bezogon coś przed nim ukrywał. Powie¬dział, że idzie na polowanie, ale Wilk wyczuł, że nie chodzi wcale o zwierzynę łowną. Dlaczego więc Wysoki Bezogon mu nie powiedział? Jak mógł ukrywać takie rzeczy przed wilczym bratem?

Najgorsze ze wszystkiego było to, że Wilkowi we śnie pokazała się Ta o Kamiennej Twarzy. Przyszła przez syczącą Ciemność, a Wilk czuł przerażenie, które chwyta go za futro pod gardłem. Jej przenikliwe wycie gryzło go w uszy i raniło jak strzaskana kość. Jej za¬pach był zapachem Bez Oddechu. Jej okropna twarz była zesztywniała - oczy to nie oczy, ale puste otwory, a jej pysk nie poruszył się ani na moment. Kiedy Wilk cofał się przed nią przerażony, ona wsadziła przednią łapę do Jasnej Bestii, Która Kąsa Gorącem - wyjęła ją i łapa nie była pogryziona.

Kiedy się obudził, już jej nie było. Teraz jednak, kiedy Wilk szedł za tropem młodego jelenia przez wierzbówkę, zastanawiał się, czy to właśnie dlatego Wysoki Bezogon odszedł. Poszedł polować na Tę o Ka¬miennej Twarzy?

Jeżeli to prawda, to nie mógł przecież pójść bez swo¬jego wilczego brata. A jednak... Jakże Wilk mógł iść z nim, kiedy musi opiekować się młodymi?

Wilk próbował to jakoś rozgryźć, gdy nagle poczuł w nozdrzach niedobry zapach. Złapał woń Tej o Ka¬miennej Twarzy i zapach potężnego głodu zabijania. I zapach puchacza.

Zjeżyła się na nim sierść.

Zapomniał o jelonku i ruszył w pościg.

Była to pora, gdy światło zaczyna przygasać - klany nazywają ją porą demonów.

Rip i Rek przez jakiś czas nie mogły sobie znaleźć miejsca, ale Torak nie wiedział dlaczego. Może tak jak on tęskniły za Renn i Wilkiem. Może chodziło o ten dziwny, bezwietrzny chłód.

Był głodny, więc zatrzymał się na skale ponad rze¬ką, rozpalił niewielkie ognisko i zaczął żuć pasek wysu¬szonego końskiego mięsa. Tutaj brzegi nadal były zbyt strome. Żeby zejść do rzeki, musiałby wrócić niemal dwie trzecie drogi do wilczego legowiska. Nie był z sie¬bie zadowolony.

Rzucił kilka skrawków mięsa w kierunku Ripa i Reka, ale ku jego zdziwieniu nie zareagowały. Pofru¬nęły na szczyt sosny i wydawały z siebie długie, przeni¬kliwe krakanie - kra-kra-kra. Intruz.

Torak rozejrzał się, ale niczego nie dostrzegł.

Rip i Rek były czymś podekscytowane, odlecia¬ły, kłapiąc dziobami i furkocząc w powietrzu skrzyd¬łami.

Kiedy ma się za towarzyszy podróży kruki, mądrze jest słuchać ich ostrzeżeń. Torak wyciągnął nóż z po¬chwy i po raz drugi, tym razem dokładniej i ostrożniej, zaczął rozglądać się dookoła.

U podnóży głazów, niedaleko ogniska znalazł knot puchacza. Odchody puchacza są małe, lecz ten był wiel¬ki - dłuższy niż jego dłoń i trzy razy grubszy niż kciuk. Przyglądał się, ale nie chciał tego dotykać; zobaczył, że w odchodach jest sierść i kości, w większości łasicy i za¬jąca. Nic dziwnego, że kruki odfrunęły. Tak jak wiele innych stworzeń, i one bały się puchacza.

Torak wyobraził sobie olbrzymiego ptaka lądującego na skałach ze zdobyczą w szponach. Wyobraził sobie, jak rozrywa na strzępy małe zwierzę i połyka mięso, a później zrzuca kości na kamienie.

Wstał i przyjrzał się uważnie skałom powyżej. Już po chwili zobaczył, jak wielki puchacz unosi zakończone pędzelkami uszy i syczy w jego kierunku.

Ptak był tak blisko, że Torak mógł go dotknąć. Po¬czuł przerażenie w sercu, gdy przed oczyma mignęły mu olbrzymie szpony i okrutny, zagięty dziób. Patrzył w nigdy niemrużące się, pomarańczowe oczy. Cofnął się o krok. Źrenice ptaka były jak czarne dziury nicości. Nic oprócz przemożnej chęci niszczenia.

Puchacz krzyknął przenikliwie, rozpostarł olbrzy¬mie skrzydła i odleciał, zmuszając Toraka do przykuc¬nięcia.

Patrzył, jak ptak znika w Lesie. Poczuł, że jego dło¬nie są lepkie od potu.

Szybko zgasił ognisko i zabrał swoje rzeczy.

Nieopodal znalazł rozszarpaną kunę. Puchacz nie był głodny. Zabił dla przyjemności.

Torak dostrzegł pióro z jego skrzydła, zabrudzone czymś ciemnym. Było czarne, pokryte nieczystym py¬łem, śmierdziało zgnilizną. Takie właśnie znalazł, kiedy Pożeracze Dusz porwali Wilka.

I wtedy wszystko zrozumiał.

Puchacz poleciał na zachód.

W kierunku legowiska.

W kierunku młodych wilczków.

Rozdział 5

T

orak nie mógł dotrzeć do legowiska, drogę zagra¬dzały mu krzaki jeżyn.

Ciął na oślep nożem, rozsuwał kłujące krzewy goły¬mi dłońmi. Nie widział, co się dzieje, ale słyszał przeni¬kliwe krakanie i powarkiwanie rozwścieczonej wilczycy. Ciemnofutra sama broniła młodych. Wilk był wciąż na polowaniu.

W końcu Torak przedarł się i wpadł, niemal się wy¬wracając, do legowiska. Zobaczył Kamyczka kulącego się pod krzakiem jałowca na samym skraju skały; Cień leżała przy jesionie na końcu legowiska - znieruchomia¬ła, bezładnie rzucona kupka czarnego futra. Widział, jak Rip i Rek przeszkadzają puchaczowi próbującemu łukiem podobnym do półksiężyca opaść w kierunku ziemi i porwać wilcze szczenię. Zobaczył, jak Ciemno¬futra wykonuje skok, by bronić młodego.

Torak wyrwał toporek zza pasa i pospieszył jej z po¬mocą. Puchacz zatrzepotał skrzydłami i odfrunął poza jego zasięg. Torak poczuł w nozdrzach odór, kiedy ptak zawrócił i leciał w jego kierunku. Uderzył wyciągniętym ramieniem. Puchacz zadał mu potężny cios w czoło. Kiedy oszołomiony Torak upadał na kolana, zobaczył kątem oka, jak ptak z wyciągniętymi do przodu szpo¬nami, leci w kierunku miejsca, w którym ukrył się Ka¬myczek.

Wycierając krew z czoła i oczu, Torak z trudem wstał na równe nogi i pobiegł odpędzić wielkiego ptaka. Był już prawie na miejscu, kiedy Ciemnofutra skoczyła, rozpaczliwie usiłując ocalić wilcze szczenię. Puchacz za¬wrócił w powietrzu z oszałamiającą prędkością, a szczę¬ki wilczycy chwyciły tylko powietrze. Ku przerażeniu Toraka Ciemnofutra znalazła się nagle na samej krawę¬dzi skały. Próbowała wbić pazury w kamień i zahamo¬wać. Szorowała łapami po zamarzniętej ziemi. Spadła.

Torak zobaczył, jak wpada do wody pod skałą. Znik¬nęła pod powierzchnią. Po chwili wynurzyła się, wal¬cząc o życie, ale prąd rzeki był zbyt silny. Znów znala¬zła się pod wodą.

Puchacz atakował krzak jałowca, pod którym ukrył się Kamyczek, a kruki dzielnie broniły młodego wil¬czka. Wrzeszcząc na całe gardło i wymachując topor¬kiem, Torak rzucił się do ataku. Kątem oka dostrzegł Wilka, który wypadł z Lasu i skoczył ku napastnikowi.

Puchacz zatoczył koło, unikając toporka, kła i pazura. Zawracał. Już dziś zabijał i znów chciał zabić.

Torak zobaczył Kamyczka, trzęsącego się ze strachu pod krzakiem jałowca. Jeżeli pozostanie w ukryciu, ma szansę, ale na otwartej przestrzeni...

Torak warknął komendę: Zostań - ale w tym mo¬mencie Kamyczek nagle poczuł w sobie odwagę. Ruszył pędem z ukrycia w kierunku krzaków jeżyn. Puchacz chwycił wilczka w szpony i uniósł się w górę.

Torak rzucił toporek na ziemię i szybko zdjął z ra¬mienia kołczan i strzały. Miał śliskie od potu i krwi palce, nie potrafił nałożyć strzały na cięciwę.

Z niewiarygodną siłą puchacz wzbił się ku niebu i już był poza jego zasięgiem. Kamyczek zwisał bez¬władnie w jego szponach. Ptak, jakby szydząc z nich, krążył nad ich głowami. Po chwili szerokim, leniwym łukiem skierował się na południe.

Rip i Rek ruszyły w pościg, kracząc jak opętane.

Wilk zniknął za skrajem skały.

Torak stał osłabiony, kołysząc się z nogi na nogę, i widział, jak jego wilczy brat pędzi po kamieniach w dół, w kierunku rzeki, węsząc zapamiętale i próbu¬jąc złapać zapach swojej współtowarzyszki. Po chwili, nie mogąc złapać tropu, Wilk pobiegł po pniu zwalo¬nej sosny na drugą stronę rzeki i zniknął w Lesie, po¬dejmując skazaną na klęskę próbę uratowania małego wilczka.

Rozdział 6

P

uchacz wciąż szydził z Wilka. Wrócił na chwilę z małym wilczkiem zwisającym ze szponów, żeby sprawdzić, czy Wilk za nim biegnie, a później poszybo¬wał i zniknął w oddali. Łapy Wilka niemal nie dotykały ziemi, kiedy biegł za ptakiem.

Pędził długimi skokami w górę zbocza, później w dół, ku dolinie, gdzie kiedyś był jego Początek. Stu¬kał pazurami w biegu po Jasnym Twardym Chłodnym, które kiedyś było Szybkim Mokrym.

Puchacz szybował tak nisko, że Wilk słyszał szum jego skrzydeł. Po chwili uniósł się nad szczyty drzew i zniknął.

Wilk biegł bez wytchnienia, tak jak tylko wilki potra¬fią biec. W końcu jednak się zatrzymał. Wiatr miał za ogonem, nie potrafił złapać tropu, nie widział Góry, bo zasłaniały ją drzewa. Już nie słyszał krakania kruków.

Wilk czuł w głębi futra, że tym razem puchacz nie wróci.

Otworzyła się w nim wielka pustka.

Ciemnofutrej nie było. Małych wilczków nie było. To niemożliwe.

Wilczki były jak część jego ciała i duszy. Wolałby stracić łapę niż młode. A on i Ciemnofutra byli jak jeden oddech, jak jeden wilk, kiedy polowali w Lesie. Jak jeden wilk wyczuwali, które z młodych za bar¬dzo się oddala, a które utknęło w krzakach. Kiedy on i Ciemnofutra wyli, ich głosy razem wznosiły się ku Górze.

To niemożliwe.

Wilk uniósł pysk i zawył.

Wycie Wilka przyniosło Torakowi wszechogarniają¬cą pustkę i ciemność, kiedy chłopak klęczał u szczytu

skały. Taka rozpacz. Żal bez dna.

Doszedł do wniosku, że jego wilczy brat nie poradzi sobie z tym sam. Postanowił pójść za nim i odnaleźć sposób, by go pocieszyć.

Ale kiedy wstał, legowisko zaczęło wirować. Dotknął czoła. Na palcach ujrzał kolor szkarłatu. - Muszę coś z tym zrobić - pomyślał zamroczony. A jednak nie sięgnął do woreczka z lekami.

Legowisko było jednym wielkim chaosem rozjątrzo¬nego śniegu. Cień leżała przy jesionie, jak gdyby spa¬ła. Nie było widać krwi. Puchacz pewnie porwał ją do góry, a później zrzucił na ziemię. Upadek zabił ją na¬tychmiast.

Klęcząc przy maleńkim ciele, Torak wyobraził sobie jej małe duszyczki, które tupią wokół niego, szukają Wilka, Ciemnofutrej i swego wilczego brata. Nie mógł już jej pomóc. Pomyślał, że wilki pewnie nie mają ry¬tuału śmierci i nie trzeba im nakładać na czoła Zna¬ków Śmierci. Kiedyś spytał o to Renn, a ona odparła, że wilki ich nie potrzebują. Uszy i nosy wilków są tak czułe, że ich dusze zawsze są razem, nigdy nie zmieniają się w demony, dlatego Torak po prostu pomodlił się do przewodnika wszystkich wilków, prosząc, żeby ten przyszedł i szybko zabrał ducha Cień, zanim mała się wystraszy.

Ciało małego wilczka zaniósł pod krzak jeżyn i uło¬żył na legowisku z paproci. Zostawił je tam, by pilno¬wały go księżyc i gwiazdy. Za jakiś czas to ciało, jak wszystkich innych stworzeń, stanie się pożywieniem in¬nych mieszkańców Lasu.

Było ciemno. Wokół księżyca widniała obręcz, co znaczyło, że może się zrobić jeszcze zimniej. Dziś w nocy nie będzie mógł pójść za Wilkiem. Będzie mu¬siał się tu przespać. Wyruszy o świcie.

Nieczuły na chłód, niemal przez sen zebrał swoje roz¬rzucone na śniegu rzeczy, a później rozniecił ognisko tuż przed szałasem, w którym spał zeszłej nocy. Z wo¬reczka z lekami wyjął kawałek suszonego krwawnika i przycisnął sobie do czoła, a później zabandażował opaską ze skóry jelenia, którą nosił na głowie, kiedy był wyrzutkiem.

Ciężki zapach krwawnika przypomniał mu dzień, w którym uderzył czołem o kamień, spadając w dół wodospadu, i chwilę, kiedy Renn opatrywała mu ranę. Brakowało mu jej. Zastanawiał się, czy nie postąpił źle, odchodząc z obozowiska Kruków bez dziewczyny. Był wtedy przekonany, że musi być sam. Może jednak była to sztuczka Eostry. Może chciała, żeby był sam? A teraz w brutalny sposób zapewniła sobie jego samotność, wy¬syłając swojego skrzydlatego stwora, by dokonał rzezi na stadzie i odciągnął od niego Wilka.

Z południa dochodziło wycie jego wilczego brata. Torak jednak nie zawył w odpowiedzi. Wiedział, że je¬dyne wycie, które Wilk chce usłyszeć, było tym, którego już nigdy nie usłyszy.

O świcie Torak odnalazł ścieżkę wiodącą stromo w dół zbocza i to czepiając się kamieni, to spadając, zszedł do brzegu rzeki. Ślady Wilka prowadziły przez pień sosny, która upadła i połączyła oba brzegi rzeki, ale Torak nie poszedł tym tropem. Zamiast tego ruszył w dół rzeki i przeszukał grunt pod skałą. Może - może -

Ciemnofutra nie zginęła, spadając do wody. Może uda¬ło jej się wyczołgać na brzeg i leży gdzieś potłuczona, ale żywa...

Śnieg był dziewiczy, na płyciznach świecił niespęka- ny lód.

Torak przeszedł na drugi brzeg Końskiego Skoku po pniu sosny. I znów nic. Ani śladu Ciemnofutrej. Nie ma jej.

Nie ma jej, nie ma jej - słyszał echo wycia osamotnio¬nego Wilka.

Torak ruszył tropem swojego wilczego brata. Tam, gdzie zmarznięty na lód śnieg jest zbyt twardy, by zo¬stawić ślady łap, wilk nie zostawia niemal żadnego śla¬du - zaledwie kilka płatków szronu, które w biegu strą¬ca z gałęzi, lekko odgięta gałązka krzaka - Torak jednak tropił Wilka na wyczucie, nie musiał tego analizować. Jego ślad prowadził na południe jedną stroną doliny, zboczem w górę, później w dół, do następnej - do jaru

0 stromych brzegach.

Torak natychmiast rozpoznał, gdzie jest - w dolinie Rwącej Rzeki. Gdy był mały, on i ojciec rozbili tu kiedyś obóz na początku lata i zbierali lipową korę na liny.

Rzeka była teraz zamarznięta, ale trzy lata temu pę¬dziła rwącym nurtem. Torak rozpoznał olbrzymią czer¬woną skałę, wyglądającą jak śpiący tur. Pod nią znalazł stado wilków leżących w błocie, zatopione przez rzekę.

1 małego, mokrego, trzęsącego się z zimna wilczka.

Przeszedł przez zamarzniętą rzekę i zaczął się wspinać.

Nagle zamarł.

Ktoś wbił strzałę w pień brzozy jakieś dziesięć kro¬ków nad skałą tura. Wskazywała na wschód, ku Wyso¬kim Górom.

Wstrzymując oddech, Torak wspiął się wyżej. Przy¬glądał się piórom strzały, ale nie odważył się jej do¬tknąć. Strzała należała do jego ojca.

To było tak, jak gdyby ojciec mówił głośno, bo To¬rak usłyszał w głowie jego głos. Pomóż mi. Uwolnij moje¬go ducha.

Może Fin-Kedinn miał rację, może to Eostra posłu¬giwała się strzałami ojca? Torak jednak nie mógł zapo¬mnieć tego zagubionego ducha, który wołał w noc. Je¬żeli Eostra wzywała go do swojego górskiego legowiska, wzywał go również ojciec.

A jednak - gdyby ruszył na wschód, w kierunku, któ¬ry błagalnie wskazywała strzała ojca, zostawiłby Wilka na pastwę losu.

Torak wstał i nie potrafił się zdecydować, zaciskał mocno pięści w rękawiczkach. Ma iść za umarłym czy szukać żywego?

Wiedział, co zrobiłby Fin-Kedinn.

Odwrócił się w kierunku niewidocznych teraz Gór, uniósł głowę i krzyknął do Szamanki Klanu Puchacza:

- Próbowałaś mnie rozdzielić z moim wilczym bra¬tem! Nie uda ci się. Nie pozwolę ci na to!

Odwrócił się plecami do strzały ojca i ruszył na po¬łudnie.

Odszukać Wilka.

Rozdział 7

Im dalej na północ szedł Fin-Kedinn, tym było zimniej.

Poprzedniej nocy zauważył pierścień dookoła księży¬ca, a gwiazdy błyskały z intensywnością, którą rzadko się widuje. Nadciąga burza. Klan będzie musiał wcześ¬niej rozbić obóz. On musi postąpić tak samo.

Przestąpił Rzekę Dudniącej Skały niedaleko obozo¬wiska Klanu Dzika, a następnie ruszył doliną Bystrzy¬cy. Był teraz mniej niż dzień marszu od Rzeki Wia¬trów, gdzie Kruki obozowały w czasach, gdy wszystkich prześladował demon niedźwiedzia. Przypomniał sobie dzień, w którym Renn i jej brat przyprowadzili dwóch jeńców - pojmanego młodego wilczka, który wił się w worku ze skóry jelenia, i obszarpanego, obdartego, rozwścieczonego chłopca...

Rzeka dudniła, zwielokrotnione echo odbijało się od skutych lodem brzegów, ale w Lesie panowała dziwna, przesycona oczekiwaniem cisza. Fin-Kedinn zdał sobie sprawę, że cały dzień nie widział ptaków, z wyjątkiem kilku ostatnich samotnych łabędzi, odlatujących na po¬łudnie.

Nie było też ludzi. Przymrozki zabiły pozostałe sza¬re ćmy, ale ofiary choroby cienia wciąż były przerażo¬ne, a ich lęk był potwornie zaraźliwy. Większość ludzi nie opuszczała obozowiska, tylko co odważniejsi wycho¬dzili do Lasu, kiedy zmuszał ich do tego głód.

Poczuł się lepiej, kiedy spotkał niewielką grupę my¬śliwych z Klanu Żmii - trzech mężczyzn i chłopca - spieszących na zachód, ku obozowisku. Upolowali dwie wiewiórki i trzy leśne gołębie. Nie było tego wiele, ale serdecznie zaprosili Fin-Kedinna na wspólny posiłek.

- Idzie fatalna pogoda - powiedział jeden z nich. - Niebezpiecznie chodzić samemu po Lesie. - Z szacun¬ku dla niego nie zapytał, co przywódca Klanu Kruka robi tak daleko od swoich ludzi.

Fin-Kedinn podziękował za zaproszenie i pominął milczeniem niewypowiedziane pytanie. Powiedział im natomiast o zebraniu wszystkich klanów.

- Kruki już wyruszyły. Rozmawiałem z Klanem Dzi¬ka, kiedy mijałem ich obóz, pewnie też już wyruszyli, a Durrain posłała wiadomość do Głębokiego Lasu.

Wracajcie do swoich ludzi i powiedzcie o tym swoje¬mu przywódcy. Jeżeli klany będą się trzymać razem, nie stracimy siły. Będziemy potrafili stawić czoło nawet Eostrze.

Fakt, że odważył się na głos wymówić jej imię, do¬dał im odwagi. A jednak myśliwy, który odezwał się do niego pierwszy, chwycił Fin-Kedinna za ramię.

- Chodź z nami, Fin-Kedinnie. Potrzebujemy cię. Nie możesz nas teraz opuszczać.

- Inni będą wam przewodzić - odparł Fin-Kedinn. - Ja muszę szukać tego, który potrafi pokonać Pożeracz- kę Dusz. Tego, który zna ciemne miejsca pod ziemią.

- Kogo? Dokąd zmierzasz?

- Na północ. - Tylko tyle Fin-Kedinn mógł im zdra¬dzić.

Nim zyskali sposobność do zadania kolejnych py¬tań, Fin-Kedinn już wyruszył. Walczył z upływającym czasem. Żeby znaleźć tego, którego szukał, musi oprzeć się na starej wiedzy, która ma już wiele zim.

Nie zaszedł daleko, gdy dogonił go chłopiec.

- Mój ojciec kazał to przynieść - powiedział zdyszany, wyciągając ku niemu dłonie z upolowaną wiewiórką.

Fin-Kedinn podziękował i kazał mu ją zatrzymać. Chłopiec spojrzał na niego nieśmiało.

- Mogę iść z tobą? Znam ziemie na północy, mogę ci służyć za przewodnika.

Przywódca Klanu Kruków powstrzymał uśmiech. Polował w tej części Lasu jeszcze przed narodzinami tego chłopca.

Mały miał dwanaście wiosen, długie ręce i nogi, inte¬ligentny uśmiech i oczy; wyglądał trochę jak Torak, gdy był w jego wieku.

- Ludzie mówią, że chodziłeś dalej niż ktokolwiek inny - odezwał się śmielej chłopiec. - Na Daleką Północ, na Wyspy Focze i w Wysokie Góry. Mógłbym z tobą pójść?

- Nie - odparł Fin-Kedinn. - Wracaj do ojca.

Podążał wzrokiem za chłopcem, który noga za nogą

szedł w kierunku swoich, a po chwili zaczął się uważnie rozglądać. Dźwięk, który wydawały buty chłopca, ła¬miące cienką warstwę lodu na śniegu, był zbyt kruchy, za głośno roznosił się między drzewami. Śnieg wyglą¬dał nie tak, jak powinien, mienił się na zielono.

Fin-Kedinn chwycił mocniej kostur. Nic dziwnego, że Las zwiera szeregi.

- Powiedz swojemu ojcu, żeby się pospieszył - krzyk¬nął w kierunku chłopca. - Wracajcie do obozowiska najszybciej, jak będziecie mogli!

Chłopiec odwrócił się.

- Wiemy! Idzie burza śnieżna.

-Nie! Gradobicie - to znacznie gorsze! Powiedz swojemu ojcu! Pędź!

Fin-Kedinn patrzył za chłopcem, aż ten bezpiecz¬nie dobiegł do swoich. Wtedy zaczął szukać wzrokiem odpowiedniego miejsca do postawienia szałasu. Jedno¬cześnie modlił się do Ducha Świata, żeby Torak i Renn - gdziekolwiek byli - zrozumieli znaki i schronili się w bezpiecznym miejscu.

Rozdział 8

Od chwili, gdy się przebudziła, Renn dręczyło jakieś przeczucie. Było zimno. Za zimno na śnieg. Po¬przedniej nocy wokół księżyca utworzył się pierścień. Tanugeak, Czarownik Klanu Białego Lisa, powiedział jej kiedyś, że to oznacza, iż księżyc opatula twarz ciaś¬niej kołnierzem kurty, bo nadchodzi zła pogoda.

Co gorsza, Renn słyszała w nocy wycie Wilka. Nigdy wcześniej nie wył tak, jak tym razem.

Rzeka Końskiego Skoku zaczynała zamarzać. Na płyciznach tworzyły się gęste, kruche, jasnozielone wiry. Przy dopływie Renn znalazła pokruszony lód i ślad łapy, a trochę dalej ślady butów na śniegu, z pewnoś¬cią należące do Toraka. Nie mogła wyjść ze zdziwienia.

To rak szedł w dół rzeki, a później z powrotem po własnych śladach. Dlaczego?

Niedługo potem zrównała się z legowiskiem po dru¬giej stronie rzeki i zadarła głowę do góry, przyglądając się skale. Zawyła, ale zza grani nie wychynęły wilcze py¬ski. Powiedziała sobie, że pewnie dorosłe zabrały młode na jakąś wyprawę. A jednak jej niepewność rosła.

Humor poprawił się jej dopiero wtedy, kiedy zna¬lazła zwalony pień sosny, po którym Torak przeszedł przez rzekę. Te ślady były świeższe, niż sądziła, szedł jak zwykle długimi krokami, więc na pewno nie jest ranny, a to znaczyło, że Wilk z pewnością nie wył z jego po¬wodu.

Szła tym tropem aż do doliny Rwącej Rzeki. Zna¬ła ją tylko z opisu Toraka. Opowiadał jej wtedy, gdzie pierwszy raz zobaczył Wilka. W połowie drogi pod górę Renn zauważyła strzałę przywiązaną do brzozy, wska¬zującą na wschód. To było bardzo dziwne. Pewnie To¬rak zostawił ją tu jako znak dla niej. Ale jeżeli jednak chciał, żeby podążyła za nim w tym kierunku, dlaczego po prostu nie poczekał?

Sama nie wiedząc dlaczego, przeszła obok strzały, nie przyglądając jej się z bliska, i pospiesznie podążyła dalej. Ku swojemu zdziwieniu nie znalazła więcej śla¬dów. Torak tędy nie przechodził.

Wróciła do brzozy i stanęła jak wryta. Ktoś przewią¬zał strzałę wilczą jagodą - trującą rośliną, którą uwiel¬biali Pożeracze Dusz, a zwłaszcza Seshru, jej matka. To- rak nigdy by po nią nie sięgnął. To nie był jego znak. To nie była jego strzała.

Powiew wiatru odrzucił jej kaptur na plecy. Zadrżała z zimna. Kiedy szła po śladach Toraka, wiatr wzmógł się, a niebo złowieszczo pociemniało. Idzie burza. Powinna natychmiast poszukać miejsca na obozo¬wisko.

Ale wtedy jeszcze bardziej oddali się od Toraka.

Walcząc z falą paniki, postanowiła zapomnieć o wszystkim, czego kiedykolwiek się uczyła, i iść dalej.

Wiatr się wzmagał, a ona znalazła ślady Toraka, któ¬re prowadziły do następnej doliny. Przystanęła pod ol¬brzymim, patrzącym na wszystko ostrokrzewem, żeby złapać oddech. Poczucie niepokoju jeszcze bardziej się wzmogło. Było przecież dopiero wczesne popołudnie, a zrobiło się ciemno jak o zmierzchu. Śnieg miał dzi¬waczny, zielonkawy kolor. Cały dzień nie widziała ży¬wego stworzenia.

Fin-Kedinn już dawno kazałby się zatrzymać.

Pierwsza reguła przeżycia - powiedział jej kiedyś - brzmi tak: nigdy nie odkładaj zbudowania szałasu na ostatnią chwilę.

A było to dobre miejsce na obozowisko - kawałek płaskiego terenu niedaleko ostrokrzewu, nieważne, że trochę daleko do rzeki.

Renn zagryzła wargę.

- Torak? - krzyknęła. - Torak!

Z wściekłością rzuciła swoje rzeczy na ziemię. Dlacze¬go poszedł bez niej? I dlaczego nie mogła go dogonić?

Kiedy już się zatrzymała, zdała sobie sprawę, jak mało ma czasu.

Pospiesz się, Renn. Wiesz, co robić. Najpierw og¬nisko. Rozpal je teraz, zanim się zmęczysz łupaniem drewna toporkiem, i zbuduj wokół niego szałas. Masz w woreczku dużo podpałki, trzymasz ją pod kurtą, żeby nie zmokła; masz kawałek podbiału, który złapie iskrę z kawałka zwiniętej kory, więc nie trzeba się długo tru¬dzić z krzesaniem.

Wszystko jedno. Drzewa jęczały, wiatr szarpał jej ubranie i uderzał gałązkami po twarzy. Był złośliwy i złowieszczy. Chciał, żeby jej się nie udało.

Renn zacisnęła zęby, rozpaliła ognisko, a później wy¬rwała zza paska toporek. Teraz trzeba zbudować szałas. Powyginać młode drzewka i związać gałązkami wierz¬by, zostawiając na górze otwór na dym. Szałas musi być długi i niski, żeby wytrzymał burzę, trzeba odciąć końcówki młodych drzewek, żeby wiatr ich nie powyry¬wał. - Przykro mi, duchy drzew, lepiej sobie znajdźcie nowy dom. - Wypełnić boki, przeplatając je gałązkami świerkowymi, pozaklejać dziury poszyciem i przywalić tyloma młodymi drzewkami, ile da się znaleźć.

Pomimo chłodu poczuła, że pot spływa jej po żebrach. Za dużo do zrobienia, drzewa już trzeszczały i chwiały się na wietrze. Miała wrażenie, że są przerażone.

Kuląc się przed lodowatym wiatrem, uplotła napręd¬ce drzwi wejściowe z leszczyny i świerkowych gałązek, później wczołgała się do środka, wciągając za sobą drew¬no na opał i świerkowe gałęzie na legowisko. W szałasie było gęsto od dymu, płynął tuż nad ziemią - był zbyt przerażony, żeby wylecieć. Kaszląc, Renn zamknęła drzwi szałasu. Otwór na dym wciągnął w górę niebieską mgiełkę i wewnątrz zrobiło się czysto.

Zbudowała dość duży szałas, by Torak też mógł się zmieścić. Teraz zrozumiała jednak, że się oszukuje. To- raka od dawna tu nie ma.

- Woda - powiedziała głośno, żeby rozproszyć lęki. Rzeka jest za daleko, będzie musiała rozpuścić śnieg. Ściągnęła przez głowę kurtę i kaftan, rzemieniami kaf¬tana ściągnęła go pod szyją i związała rękawy, żeby zrobić zaimprowizowany worek. Nałożyła z powrotem kurtę i wyczołgała się prosto w burzę.

Wiatr uderzył ją małymi gałązkami, kłuł w twarz igiełkami sosny. Najszybciej jak potrafiła zgarnęła śnieg do kaftana i wczołgała się z powrotem. Posługując się zapasową cięciwą łuku, zwiesiła skórzany worek ze śnie¬giem z młodego drzewa wspierającego szałas i podłoży¬ła pod spód naprędce wykonane wiaderko z kory brzo¬zy, żeby nałapać wody.

Wiatr wył. Szałas się trząsł. Nagle Duch Świata dźgnął włócznią chmury i zesłał na ziemię grad. Renn objęła ramionami kolana i modliła się za Toraka i Wilka.

Głuchy odgłos wstrząsnął szałasem.

Renn ocknęła się, wyrwana z zamyślenia. To nie była gałąź.

Założyła kaptur, odsunęła drzwi i wyjrzała na ze¬wnątrz. W twarz uderzył ją grad.

Tylko że ten grad - pomyślała - to deszcz - zamie¬nia w lód wszystko, na co spadnie.

Wykrzywiła twarz w strugach lodowatego deszczu, zobaczyła, jak bije w gałązki, gałęzie i drzewa i więzi wszystko, co żywe, w ciężkim lodowym płaszczu. Ko¬nary uginały się pod ciężarem lodu. Lód tworzył się już nawet na jej ubraniu.

Wyciągnęła rękę, próbując wyczuć to, co uderzyło w ścianę szałasu. Jej rękawiczka trafiła na coś okrągłe¬go, co z pewnością nie było gałęzią. Zacisnęła dłoń. To coś zapiszczało.

Skrzydła Rek były zmrożone lodem, ale kiedy Renn zabrała kruka do środka i otrzepała go ze śniegu i wody, ptak zaczął powolutku ogrzewać się w cieple szałasu.

Drżąc z przerażenia, kulił się na kolanach Renn. Kiedy Renn wpatrywała się w głębokie oczy kruka, wy¬czuła coś więcej niż tylko strach przed burzą. Skąd Rek przyleciał? Gdzie jest Torak?

Piorun rozdarł niebiosa. Las ryczał i wył głośno, Renn nigdy nie słyszała takich odgłosów. Coś ogłusza¬jąco pękało, łamało się i upadało na ziemię.

I po chwili całkiem wyraźnie usłyszała pośród burzy głos. Natężyła słuch. Czy to... czy to mógłby być Torak, który wołał ją po imieniu?

Wyjście na zewnątrz byłoby szaleństwem. Lecz jeżeli to jest Torak i potrzebuje pomocy?

Chwyciła płonącą gałąź z ogniska.

Burza uderzyła w nią z furią. Las bronił się przed atakiem. Widziała drzewa rozkołysane dziko na wie¬trze, rozpaczliwie próbujące się uwolnić od ciężaru lodu. Słyszała łamiące się gałęzie. Olbrzymia sosna pęk¬ła jak sucha trzaska na ognisku. Nawet konary wielkie¬go ostrokrzewu zwisły tak nisko, że wyglądało na to, iż olbrzymie drzewo pęknie na pół.

-Toraku! - krzyknęła Renn. Burza wyrwała imię chłopca z jej ust, jakby to był liść. - Toraku!

Żadnej nadziei.

W błysku pioruna zobaczyła, że z ostrokrzewu wy¬chynęła jakaś twarz. Włosy z sopli lodowych. W oczach złośliwy błysk.

Renn wrzasnęła.

Usłyszała grzmot pioruna.

Tokorot skoczył w ciemność.

Drzewo ostrokrzewu jęknęło i rozdarło się na pół.

Renn usunęła się z drogi, ale o mgnienie oka za póź¬no. Konar drzewa spadł jej na łydkę i przykuł do zie¬mi.

Walczyła dziko, ale drzewo nie puszczało. Toporek zostawiła w szałasie. Próbowała uderzać nożem w ga¬łąź. Drewno było twarde jak granit, ostrze odbijało się, nie zostawiając na nim śladu. Jak szalona zaczęła kopać ziemię pod kolanem. Zamarznięta na kość.

Lód przygniatał ją do ziemi, wysysał życie ze szpiku jej kości.

- Toraku! - krzyknęła. - Wilku! Wiatr wydarł jej głos z gardła i rzucił w ciemność nocy.

R

ozdział 9

Wzgórze, którego zbocze rozpościerało się gdzieś ni¬żej, było jednym wielkim zwałowiskiem pni drzew, wyrzuconych przez nurt rzeki.

Torak całe wieki na próżno szukał śladów wilczego brata. A teraz nawet nie może zejść na dół. Oczami wy¬obraźni widział Wilka biegnącego z lekkością nad pnia¬mi zwalonych drzew, ale jeśli on by tego spróbował, spuściłby lawinę.

- Głupiec - mruknął. Niedawno minął dobre miej¬sce do rozbicia obozu na kawałku płaskiego gruntu tuż przy ogromnym ostrokrzewie, ale był tak zajęty szuka¬niem Wilka, że przeszedł obok drzewa obojętnie. Dzi¬wiło go to, że wiedział wtedy, że robi błąd, ale i tak to zrobił.

Wiatr szarpał go za kaptur i uderzał gałązkami po twarzy. Drzewa ryczały ku niemu słowa ostrzeżenia: Schowaj się, szybko!

Rip wylądował na jego ramieniu z takim impetem, że Torak aż się zachwiał. - Kra! - odezwał się ptak. Ptaszysko wyglądało na potwornie poturbowane. To¬rak zastanawiał się, jak daleko on i Rek ścigali pu¬chacza.

Kruk odbił się, uniósł w powietrze i pofrunął w górę zbocza.

Właśnie stamtąd Torak przyszedł. Może Rip chciał, żeby chłopiec wrócił do tego miejsca, gdzie można roz¬bić obóz, kiedy wciąż jeszcze jest na to jakaś szansa?

Kra! Za mną!

Torak ruszył za ptakiem.

Nastał taki mrok, że prawie nic nie było widać. Prze¬dzierając się przez poszycie, wychwytywał kątem oka białe pióro na skrzydle Ripa. Po chwili z chmur runął na ziemię grad.

Nie, to nie grad - pomyślał, biegnąc. - To marznący deszcz. Toraku, złapała cię burza lodowa!

Zgięty wpół, wspinał się w górę zbocza. Brakło mu sił. Musiał znaleźć jakieś schronienie pod głazem, co¬kolwiek, by przeczekać burzę.

Nawet nie zauważyłby szałasu, gdyby Rip nie usado¬wił się na jego szczycie.

Szałas? Torak nie mógł uwierzyć własnym oczom. Rozpoznawał ten kawałek płaskiego gruntu, chociaż te¬raz to miejsce wyglądało inaczej, bo na ziemię zwaliło się drzewo ostrokrzewu. Ale tego szałasu tu na pewno nie było - za to dałby sobie rękę uciąć.

W rozbłysku pioruna ujrzał wyplecione z gałęzi drzwi, przywalone kamieniem. Otworzył je, wrzucił Ripa do środka i wczołgał się za nim.

Kiedy drzwi się zamknęły, ryk wiatru nieco osłabł, ale odgłos lodu uderzającego w ścianę był ogłuszający. Szałas był pusty, lecz - sądząc po ognisku - ten, kto je rozpalił, nie mógł zbytnio się oddalić.

Niewątpliwie ten ktoś wiedział, co robi. Kiedy Torak strzepywał lód z ubrania, spostrzegł, że ognisko jest roz¬palone na platformie z kijów, żeby nie gasło od chło¬du ziemi. Dookoła ktoś ułożył kamienie, żeby się nie rozpełzło. Z jednej strony ułożono drewno, z drugiej, w odpowiedniej odległości od płomieni, wisiał i sechł łuk i kołczan, a skórzany worek śniegu, zrobiony na¬prędce z kaftana, oddawał kapiącą powoli wodę do na wpół pełnego wiaderka z kory.

Rip nerwowo dziobał śpiwór. Coś się poruszyło. Wy¬chynął z niego Rek. Kruki pozdrawiały się, gulgocząc i przytrzymując za dzioby. Torak czuł słabość w żołąd¬ku. Dlaczego tu jest Rek?

Ten łuk. Ta skórzana koszula.

Renn.

To był jej szałas. Jej łuk, jej strzały i kołczan. Tam, z drugiej strony, pokruszone ciastko łososiowe, które zostawiła Rekowi. A, co do niej podobne, resztę żyw¬ności osłoniła przed zachłannością kruków, kładąc na mieszku z żywnością toporek.

Zostawiła broń, co znaczyło, że nie może być daleko.

Torak poczuł na plecach dreszcz strachu. Zimą wca¬le nie trzeba daleko odchodzić, żeby zginąć w burzy. Każdy klan zna historie ludzi, którzy zgubili się w za¬wiei śnieżnej, a których zamrożone na kość ciała znaj¬dowano później zaledwie kilka kroków od obozowiska.

Renn ułożyła obok stosu drewna zwitki chrustu na łuczywa. Torak wsadził jedną z nich w dogasające ogni¬sko. Zostawił wewnątrz swoje rzeczy i kruki, chwycił za toporek i rzucił się prosto w burzę.

- Renn! - krzyknął.

Nawet gdyby stała tuż obok niego, i tak by jej nie usłyszał.

Kiedy zaczął jej szukać, poleciały na niego gałęzie. Po¬chylił się, żeby nie oberwać, i krążył wokół szałasu. Łu¬czywo zgasło. Widział ledwie na krok przed sobą.

Jeszcze raz okrążył szałas, teraz szerszym łukiem. Wciąż nic.

Za trzecim razem błysk pioruna odbił się w przewró¬conym drzewie ostrokrzewu i Torak kątem oka zobaczył rudy kosmyk.

Rzucił się na kolana i zaczął rozplątywać i drzeć gałęzie.

-Renn!

R

ozdział 10

Wydawało się, że Renn nie oddycha. Oczy miała za¬mknięte, usta zsiniałe. Dopiero kiedy zawlókł ją do szałasu i przyłożył palec do szyi, wyczuł drżenie życia.

Zawołał ją po imieniu. Nie odpowiedziała. Chłód i mróz zamknęły ją głęboko w sobie. Mogłyby ją zabić, jeśli nie udałoby mu się jej rozgrzać.

Ubranie miała zesztywniałe od lodu.

Torak zdjął z niej kurtę przez głowę, po czym zdarł z siebie własną kurtę i kaftan. Skóra ptaka, z której był uszyty, była jeszcze ciepła od jego ciała, więc szybko założył ją na Renn. Ściągnął z niej zewnętrzne spodnie i wsadził dziewczynę do śpiwora, sprawdzając jedno¬cześnie na twarzy, dłoniach i stopach, czy nie ma tam śladów odmrożeń, ale niczego groźnego nie dostrzegł.

Kijem wytoczył z ogniska gorący kamień i zawi¬nął go we własny pusty bukłak na wodę. Włożył dłoń z gorącym kamieniem do jej śpiwora i położył go na jej brzuchu. Później rozwinął własny śpiwór, owinął ra¬miona dziewczyny i rozcierał jej plecy, modląc się, żeby się obudziła.

Renn zamrugała powiekami. Spojrzała na niego tak, jak gdyby był kimś obcym.

Wrzucił gorący kamień do wiaderka z wodą, która zaczęła mocno parować. Otworzył woreczek z lekami, znalazł suszoną tawułę i wrzucił do środka. Nalał trochę gorącego napoju do swojego kubka, przytrzymał głowę Renn i wlał jej kilka kropel do ust. Dziewczyna prychnę- ła. Zmusił ją, żeby się jeszcze napiła. Zaczęła drżeć. Lęk, który czuł w duszy, powoli opadał. Drżenie jest dobre.

Szałas był niski i było w nim mało miejsca, więc mu¬siał siedzieć pochylony, obejmując ją ramieniem. Kiedy zmuszał ją do picia, zobaczył, że jej policzki powoli od¬zyskują kolor, a usta straciły okropną, siną barwę. Gdy teraz na niego spojrzała, wiedziała już, kim jest.

- Wszystko będzie dobrze - powiedział. Musiał to powiedzieć bardzo głośno, żeby zabrzmiało szczerze i prawdziwie.

Spojrzenie Renn omiatało jego twarz.

- Znalazłeś mnie - szepnęła.

- A ty postawiłaś szałas. Rip mnie do niego zapro¬wadził.

Słysząc swoje imię, kruk wyciągnął szyję i nastroszył dumnie pióra.

Torak najlepiej jak potrafił zeskrobał lód z kaftanów i położył kaftan Renn po drugiej stronie ogniska, aby się suszył, a gdy założył swój, poczuł chłód i nieprzy¬jemny dotyk kaftana na gołej skórze. Chwilę później podał Renn ciastka łososiowe.

Dziewczyna ułamała kawałek ciastka i wręczyła go ptakom, dziękując uroczyście Ripowi za doprowadze¬nie do niej Toraka. Sama zaczęła jeść, trzymając ciastka w obu dłoniach, jak wiewiórka. Siedziała wyprostowa¬na, a rękawy kurty Toraka majtały wokół jej dłoni. Po¬liczki Renn były teraz mocno zaróżowione, a jej rude włosy wyglądały jak ocean ognia wokół twarzy. Torak miał wrażenie, że ogrzałby się wyłącznie dzięki blisko¬ści dziewczyny.

Ogień przygasał. Torak dorzucił drewna. Na ze¬wnątrz burza lodowa uderzała z całą mocą w Las. Czuł, że sam zaczyna się trząść. Burza niemal zabiła Renn. Jeszcze chwila, a byłaby martwa.

Powiedział jej, że ją przeprasza i że przykro mu, że tak ją zostawił, a ona rzuciła mu nieodgadnione spoj¬rzenie. Opowiedziała mu później o tym, co działo się po jego odejściu - o chorobie cienia i o tym, że Fin-Ke- dinn ruszył we własną tajemniczą podróż. Kiedy Torak już nie mógł dłużej wytrzymać, opowiedział jej o ataku puchacza i o śmierci Ciemnofutrej, Cienia i Kamyczka.

Renn słuchała tego w pełnej zdumienia ciszy.

- Cała trójka? - spytała w końcu.

Torak skinął głową.

- Nie wiem, jak Wilk to zniesie.

- Cała trójka - powtórzyła w zadumie Renn.

Torak już widział, że dziewczyna zaczyna się zasta¬nawiać, co to oznacza. Nie byłaby sobą ani krewną Fin- -Kedinna, gdyby było inaczej.

- Puchacz - powiedziała. - Coś musi być z nim nie tak.

- Widziałem jego oczy. Były... puste.

- Aha. Więc to nie demon.

- Chyba nie.

- Zastanawiam się, co Eostra mu zrobiła. - Mówiła to tonem szamanki, która ocenia dzieło innej szamanki, a Torak nie mógł się nadziwić, jak prędko Renn dochodzi do siebie. - Powiadasz, że poleciał na południe? - spytała.

- Tak. Porwał Kamyczka. Chyba po to, żeby odciąg¬nąć Wilka od wydarzeń. Jest gdzieś tam, w górze. Jeśli wciąż żyje.

Renn spojrzała mu w oczy. Teraz była bardziej dziewczyną niż szamanką.

- On żyje - rzekła. - Wilk wie, jak o siebie zadbać.

Torak nie odpowiedział. Miał w pamięci wycie swo¬jego wilczego brata. Nie brzmiało tak, jak gdyby Wilka obchodziło, czy żyje, czy zdechł.

Kiedy Torak kucał przy ognisku, w pełgającym świet¬le, wydało mu się, że pośród wycia wiatru i odgłosów gradu słyszy jakiś dziki śmiech.

- Ta burza - powiedział. - Eostra ją zesłała. Prawda?

Dostrzegł blask w oczach Renn.

- Eostra trzyma Las w lodowych szponach.

Słuchali wspólnie odgłosu łamiących się drzew.

- Kiedy poszedłeś - powiedziała Renn - zaczęła wy¬syłać znaki.

- Chyba jeden widziałem. Wyglądał jak ptak ze spi¬czastym dziobem, wyryty w cisowej korze.

Renn zawahała się, a on wyczuł, że próbuje podjąć decyzję o tym, ile mu powiedzieć, a ile zachować w ta¬jemnicy.

- Ten znak - powiedziała - oznacza, że Eostra zrobi¬ła sobie legowisko na Górze Duchów.

Góra Duchów. Nigdy o niej nie słyszał, ale na sam dźwięk tej nazwy przeszedł go zimny dreszcz.

- Fin-Kedinn mówił mi, że czczą ją klany z Gór - ciągnęła Renn. - Mówił też, że jeżeli uda nam się je znaleźć, to być może pomogą nam odszukać tę Górę.

Torak nie słuchał uważnie, bo rozmyślał jednocześ¬nie o tym, że w górach będą jaskinie. Uświadamiał to sobie z ciężkim sercem. Dotąd dwa razy w życiu za¬puszczał się do jaskiń - raz w czasach, kiedy panował demon niedźwiedzia, w poszukiwaniu kamiennego zęba, i raz na Dalekiej Północy, by ratować Wilka. Za każdym razem Wędrowiec ostrzegał go. - Kiedy już tam wejdziesz - mówił mu stary człowiek - nie do koń¬ca będziesz sobą. - Wędrowiec był szalony, ale od czasu do czasu miewał przebłyski zdrowego rozsądku. Jego ostrzeżenia miały w sobie wielką moc. Torak przeczu¬wał, że jeżeli zignoruje te przestrogi - jeżeli raz jeszcze zapuści się do jakiejś jaskini - szczęki ziemi zacisną się na nim na zawsze.

Renn wypowiedziała głośno jego imię i Torak znów był w szałasie.

- Wszystko w porządku? - spytała.

- Tak - skłamał.

Chwyciła go za rękę. Jej palce były szczupłe i ciepłe. Czerpał z nich siłę.

- Toraku - powiedziała. - Nie wiem, co Eostra chce zrobić na Górze. Wiem jedno. Chce cię oddzielić ode mnie i od Wilka. Chce, żebyś był sam. Ale to jej się nie uda.

Siedzieli obok siebie, a burza lodowa walczyła z La¬sem z niesłabnącą mocą. Teraz Renn spała, lecz Torak czuwał. Na razie są bezpieczni. Ale Wilk jest w niebez¬pieczeństwie. Torakowi wydawało się, że więź między nimi jest krucha i cienka jak nić, rozciągająca się przez ciemność nocy, a lodowata ręka Eostry wyciąga się, żeby ją zerwać.

Rozdział 11

Jasne Twarde Chłodne niszczyło Las, łamało drzewa,

rzucało zmarzniętymi ptakami z Gór i atakowało Wilka lodowatymi szponami.

A niech tam. Nie obchodziło go, co się z nim stanie.

Już nie pamięta, jak długo biegł, próbując chwycić w nozdrza zapach puchacza, nadstawiając uszu, żeby usłyszeć najcichsze popiskiwanie młodego wilczka. Jas¬ne Twarde Chłodne zjadło nadzieję.

Dobiegł do wzgórza porośniętego smaganymi wia¬trem sosnami, na którym wielki głaz ukrył małą Jamę. Nie zatrzymywał się, żeby zwęszyć, czy jest tam niedź¬wiedź, wbiegł do środka i padł jak martwy na ziemię przykrytą warstwą połamanych kości i leżących tu nie wiadomo jak długo odchodów.

Wiedział, że Wysoki Bezogon go szuka, ale nawet myśl o wilczym bracie nie mogła go zmusić do działa¬nia. Ciemnofutrej i wilczków nie było. Wilk bardzo za nimi tęsknił, ale one były Bez Oddechu. Nie rozumiał, jak mogło do tego dojść. Ciemnofutra i małe wilczki były... Nie.

Wilk zamknął oczy. On też chciał być nie.

Toraka zbudziła cisza.

Było mu zimno, ogień niemal wygasł, a ściany i szczyt szałasu ugięły się pod ciężarem śniegu i lodu do tego stopnia, że prawie ich przygniotły. Słyszał w ciszy swój głośny oddech, który mgiełką kładł mu się na policzki.

Drzwi były zamarznięte. Otworzył je, uderzając to¬porkiem, przez co zbudził Renn, która usiadła nagle na posłaniu, zanim ją zdążył ostrzec, i uderzyła czołem w gałęzie szałasu.

Przygotowując się na chłód, Torak wyczołgał się na zewnątrz i jego wzrok poraziła przenikliwa jaskrawość, bo cały Las zamienił się w lód.

Burza ścięła czuby drzewom, a to, co pozostało, za¬mieniła w błyszczące od lodu, ostre szpikulce. Zagajni¬ki spłaszczyła tak, że stały się zaledwie wzgórkami po¬kręconych kryształów. Drzewa, gałęzie, konary i liście były uwięzione w lodowym więzieniu Eostry.

Torak wstał powoli. Zrobił kilka kroków. Lód pod butami był twardy jak kamień. Zimne powietrze wbi-

jało mu się do płuc i do nosa niczym igły. Blask bijący od lodu był jak nóż, który zatapia się w mózgu. Gdzie¬kolwiek spojrzał, połamane drzewa jaskrawo błyszczały w słońcu. Zrujnowany Las miał w sobie okrutne piękno.

- Czujesz ich dusze? - spytała Renn, stojąca tuż za nim.

Skinął głową. Powietrze trzęsło się od dusz martwych drzew, które szukały nowych domostw.

- Nie potrafiły się dostać do młodych pędów - po¬wiedziała Renn. - Lód jest dla nich barierą.

- I co zrobią?

- Nie wiem. Trzeba mieć nadzieję, że niedługo mróz puści i wszystko stopnieje.

Torakowi nie wydało się to prawdopodobne. Cały świat był skuty martwym, bezwietrznym zimnem. Leża¬ła na nim dłoń Eostry.

Osłonił dłonią oczy od światła i dostrzegł na zboczu małego renifera. Zwierzę szło niepewnie na cienkich nóżkach, przerażone zdradzieckim, nowym światem, a jego matka, szukając porostów, uderzała w lód ostry¬mi przednimi kopytami. Nie potrafiła go przebić.

Torak pomyślał o lemingach zamkniętych w zamar¬zniętych jamach, o bobrach uwięzionych za ścianą lodu w głębinach rzek.

Pomyślał o Wilku.

Rip i Rek wyfrunęły z szałasu i usiadły na gałęzi drzewa, spuszczając na ziemię kaskadę maleńkich so¬pelków. Echo długo odbijało się od martwych drzew.

Renn zawołała Toraka po imieniu. W jej głosie był niepokój.

Przykucnęła dziesięć kroków od głazu, usiłując prze¬bić się wzrokiem przez gałązki powalonej sosny, opar¬tej o kamień. Kiedy Torak się zbliżał, powstrzymała go ostrzegawczym okrzykiem.

- Czekaj. Nie patrz.

Odsunął ją na bok. Między gałęziami zobaczył strzę¬pek szarego futra, otoczony czernią. Futro wilka.

Renn ciągnęła go za ramię. Odepchnął ją. Rozdzie¬rał gałęzie. Tak bardzo chciał dosięgnąć tego, co leży w lodowym grobowcu.

Renn wcisnęła się obok niego i dotarła tam pierwsza.

Cały świat Toraka skurczył się do rozmiarów tego małego, szarego skrawka futra pod skałą.

Usłyszał głos Renn, dobiegający jakby z oddali.

- To nie Wilk.

Wyczołgała się tyłem, ściskając w rękawiczce skrawek wilczej skóry.

Miał szerokość dłoni, był zwinięty i zamarznięty.

- Ktoś go tam zostawił - powiedziała. - My mieliśmy go znaleźć. Skóra jest zabarwiona, jej krawędzie są prze¬kłute, jakby do zszycia. Wygląda na to, że to jest resztka futra stworzenia klanowego, która do kogoś należała.

- Tak - Torak wziął to z jej dłoni i próbował roz¬winąć. Zamarznięte futro pękło i coś wypadło ze środ¬ka. Świat zakołysał się Torakowi przed oczami, kiedy podniósł maleńki amulet w kształcie foki, wyrzeźbiony

71

70

z błękitnej płytki. Znał każdy obły kształt głowy foki. Często liczył maleńkie pazurki na końcu płetw.

- To należało do mojego ojca - powiedział.

Renn wpatrywała się w niego w milczeniu.

- Jego matka była z Klanu Foki, zawsze nosił to przy sobie. - Chłopiec przełknął ślinę. - Zostawił to jako znak. Błagał mnie o pomoc. A ja odwróciłem się do niego plecami, żeby znaleźć Wilka.

- Musiałeś - powiedziała Renn. - Wilk cię potrzebuje.

- Odwróciłem się plecami do własnego ojca. Dlatego mi to zostawił.

- Nie - powiedziała zdecydowanym, twardym to¬nem. - To zostawiły tokoroty.

- Skąd wiesz? - krzyknął. - Skąd ty możesz o tym wiedzieć?

- Nie mam pewności, ale wiem jedno. Eostra wysłała swoje tokoroty, swojego puchacza i burzę lodową, żeby nas rozdzielić, ale się jej to nie udało. Nie uda jej się też oddzielić nas od Wilka.

- A ojciec? - spytał oskarżycielskim tonem. - Co z ojcem?

Renn odwróciła się w kierunku zniszczonego Lasu, później spojrzała na niego.

- Może to wcale nie on.

- A jeżeli tak? Co wtedy?

- A jeżeli to on - powiedziała bez wahania - ty je¬den miałeś prawo pójść za Wilkiem. Bo Wilk jest wśród żywych. A twój ojciec wśród umarłych. Nie wolno nam wtrącać się do spraw umarłych.

Torak obrzucił ją niechętnym spojrzeniem, ale Renn nie ustępowała.

- On nie żyje, Toraku. Nic ci go nie przywróci. Wilk bardziej cię potrzebuje.

W pełnej niechęci ciszy wrócili do szałasu, a w dro¬dze zebrali tyle drewna na opał, ile się dało. Dla osłony ich twarzy przed jaskrawym światłem odbijającym się od lodu Renn zrobiła maski z jeleniej skóry z wycięciami na oczy. Torak sprawdził zapasy żywności - mieli woreczek orzechów laskowych, kilka ciastek łososiowych, suszoną koninę i borówki. Chciał zabrać ze sobą futro opiekuna klanu ojca, ale Renn pokręciła przecząco głową.

- Nie, Toraku. Nie zabiera się rzeczy należących do umarłych.

Posłuchał jej, ale postanowił zatrzymać amulet w kształ¬cie foki. Kiedy Renn zobaczyła jego minę, nie zaprotesto¬wała, ale uparła się, żeby owinąć go w łyko jarzębiny, za¬nim Torak schowa amulet do rożka z lekami. Wyczuwał, że dziewczyna chce załagodzić sytuację, mimo to zacho¬wywał pełne uporu milczenie. Ona nie słyszała wołania jego ojca w środku nocy. Jak więc mogła zrozumieć?

Burza lodowa pozbawiła ich nadziei na odszukanie jakichkolwiek tropów, ale poprzedniego dnia Wilk po¬dążał na południe, toteż i oni poszli w tym kierunku. Marsz był prawie niemożliwy. Lód okazał się ponurym bratem śniegu. Kiedy przedzierali się przez zmrożone gałęzie, igiełki lodu pryskały w ich twarze i raniły po¬wieki. Ślizgali się i upadali, a wtedy lód jeszcze bardziej ich nękał. Wkrótce oboje byli posiniaczeni.

Niekiedy Torak zatrzymywał się, żeby zawyć. Szukam cię, wilczy bracie! Jego wycie wracało z Lasu bez odpowie¬dzi. W końcu dotarli do skutej lodem rzeki. Torak zo¬baczył ciało dzikiej kaczki, chwycone w pułapkę szuwa¬rów; jasnozielona głowa ptaka była zatopiona w lodzie. Przyłożył dłonie do ust i zawył.

Nadal żadnej odpowiedzi.

Rzeka była tak śliska, że musieli przechodzić przez nią na czworakach, a gdy dotarli na drugi brzeg, oka¬zało się, że dalszą drogę odcina im zwalony buk. Nie mieli więc wyboru - musieli podążać w górę rzeki.

Torak wył wilcze zawołanie, aż zdarł sobie gardło.

- Nie przestawaj - mówiła Renn. - Usłyszy cię. Za- wyje, odpowie.

Nikt jednak nie wył i nie odpowiadał, a Torak z każ¬dą chwilą coraz bardziej się bał, że już nigdy nie usłyszy głosu Wilka. Byli w dolinie Czerwonej Rzeki, gdzie de¬mon niedźwiedzia zabił jego ojca. Może tu Wilk znaj¬dzie swoją śmierć.

W połowie dnia Las przed ich oczyma przerzedził się, przenikliwy wiatr potrząsał liśćmi. Był to wiatr z górskich dolin. Dochodzili na skraj Lasu.

Gdy dotarli do zagajnika złamanych sosen, ujrzeli ol¬brzymi głaz, z którego zwisały sople dłuższe niż włócznie.

Pod tym głazem znaleźli Wilka.

Rozdział 12

Wilk żył, ale był bardzo słaby.

Lód oblepiał mu futro, pysk miał biały od zmrożo¬nego oddechu. Kiedy Torak zamachnął się toporkiem i ściął sople zwisające z głazu, odgłos ich spadania zbudził Wilka. Renn nie mogła otrząsnąć się z szoku - spojrzenie Wilka było puste. Nie zobaczyła w tych oczach najmniejszej iskierki, kiedy stanął przed nim jego wilczy brat.

Renn przyglądała się, jak Torak przysuwa się i kła¬dzie obok Wilka, próbuje go zapewnić spojrzeniem, dotknięciem i popiskiwaniem, że wszystko jest dobrze. Ogon Wilka ledwo się poruszył.

- Musimy go ogrzać - powiedział Torak, zrywając lód z sierści zwierzęcia.

- Rozpalę ogień - rzekła Renn - a ty osłoń nas sza¬łasem.

Pracowali w milczeniu. Torak ściągał zwalone młode drzewka, skuwał z nich lód i ustawiał, opierając o głaz, żeby zamknąć kawałek przestrzeni; Renn podsycała dy¬miące niechętnie ognisko. W cieple ognia futro Wilka zaczęło parować, lecz w jego oczach wciąż panowała pustka, ich bursztynowe światło było zdławione.

Renn położyła kawałek ciastka łososiowego koło jego pyska, ale Wilk nie zwracał na nie uwagi. Zanie¬pokojona, próbowała go skusić kilkoma suszonymi borówkami, ale je również zignorował. Kiedy do szała¬su, na sztywnych nogach, weszły Rip i Rek i wszystko ukradły, Wilk nawet nie poruszył nosem.

- Dzięki Duchowi znaleźliśmy go na czas - powie¬dział Torak, zamykając za sobą drzwi do szałasu. - Wy- dobrzeje, kiedy go ogrzejemy.

Renn przygryzła wargi.

- Daj mi swój rożek z lekami. Spróbuję rytuałów leczniczych.

Czując, że Torak nie spuszcza z niej wzroku, wy¬trząsnęła na dłoń trochę czerwonej glinki i roztarła ją na czole Wilka, mrucząc pod nosem zaklęcia.

- Wyzdrowieje - powiedział Torak. - Prawda, Renn?

Dziewczyna nie odpowiedziała. Wilk był chory,

choroba przeniknęła do jego dusz. A przez to można umrzeć

Gdy na niebie pojawił się księżyc, weszli do śpiwo¬rów. Torak leżał, obejmując ramieniem Wilka, próbu¬jąc go pocieszyć swoją bliskością tak, jak w przeszłości Wilk pocieszał jego. Niekiedy ogon Wilka drżał nerwo¬wo, ale Renn widziała, że Wilk się poddaje.

Następny dzień przyniósł ze sobą przenikliwy, lo¬dowaty błękit, nic nie zapowiadało odwilży. Kiedy do szałasu wkradło się światło, Renn zauważyła z przeraże¬niem, że Wilk wcale nie wygląda lepiej.

Torak też to dostrzegł, ale nic nie powiedział. Renn domyślała się, że wpatruje się w czeluść przyszłości, w której nie ma Wilka.

Zaniepokojona kończeniem się zapasów żywności, powiedziała, że pójdzie pozakładać wnyki. Torak nie chciał zostawiać Wilka, poszła więc sama, nie odeszła jednak daleko, obawiając się tokorotów. Po powrocie próbowała wszystkich znanych sobie rytuałów leczni¬czych. Wilk poddawał się im, ale zupełnie obojętnie. Nie zależało mu.

- Zrobiłam wszystko, co w mojej mocy - stwierdziła w końcu Renn.

- Musi być jeszcze coś - rzekł Torak.

- Jeżeli tak, to ja nie wiem, co to jest.

- Ale przecież jest w lepszym stanie, niż wtedy, kiedy go znaleźliśmy. Ledwo się poruszał, a teraz jest silniejszy.

- Toraku. Wiesz równie dobrze jak ja, co się dzieje.

Ujrzała na jego twarzy przerażenie.

- Ale przecież wciąż ma nas - upierał się. - My też jesteśmy częścią jego stada.

Miał rację. Renn nie wiedziała jednak, czy to wystar¬czy, żeby utrzymać Wilka przy życiu.

Z nadejściem zmierzchu wyszła sprawdzić wnyki. Myśliwskie szczęście jej dopisywało; w jedne złapał się zmarznięty na kość zając. Powiedziała sobie, że to do¬bry znak, ale w drodze powrotnej spostrzegła ślady na śniegu. Małe. Ludzkie. Ze szponami.

Toraka zastała na zewnątrz szałasu. Usta chłopca poruszały się w cichej modlitwie i przez jedną strasz¬ną chwilę Renn pomyślała, że Wilk nie żyje. Później zobaczyła lok ciemnych włosów, przywiązany do gałę¬zi. Torak składał ofiarę z części samego siebie Lasowi w nadziei na to, że Las podaruje Wilkowi życie.

- Toraku - powiedziała łagodnym tonem. - Nie wol¬no ci tego robić. - Sięgnęła w kierunku gałęzi, żeby od¬wiązać ofiarę z włosów, ale Torak odepchnął jej rękę.

- Co robisz? - krzyknął. - To dla Wilka!

-Wiem, ale pomyśl przez chwilę! Twoje włosy zawierają część twojej duszy świata. Dookoła kręcą się tokoroty. Jeżeli dopadną te włosy, nic już nie będzie można zrobić.

W nasyconej gniewem ciszy Torak obserwował Renn odwiązującą kosmyk włosów i wkładającą go do wo¬reczka z lekami.

- Uważasz, że Wilk umrze, prawda? - spytał. Ton jego głosu sygnalizował, że oskarża ją o zdradę.

- Jeśli nie będzie chciał żyć - odparła cicho - to nie ma takich zaklęć, modlitw czy ofiar, które zmusiłyby go do życia.

Torak ze złością odwrócił się do niej plecami.

Roztrzęsiona i czując się wciąż chora, Renn scho¬wała łup myśliwski w szałasie, dorzuciła do ognia i po¬głaskała Wilka, a później poprosiła Ripa i Reka, żeby go pilnowały. Następnie udała się poza obozowisko, chcąc obrysować je liniami mocy. Żeby odpędzić toko- roty.

ff

Renn miała rację, mówiąc o Wilku, ale za to, co po¬wiedziała, Torak niemalże ją znienawidził.

Tak naprawdę nie mógł znieść tego, co dzieje się z jego wilczym bratem. Nie radził sobie z myślą, że nie potrafi temu zapobiec. Nienawidził puchacza. A naj¬mocniej ze wszystkich nienawidził Eostry.

Źle spał, często się budził i obserwował Wilka wpa¬trującego się w płomienie.

- Jestem przy tobie, wilczy bracie - powiedział mu Torak.

- Tęsknię za nimi - odparł Wilk.

- Wiem. Jestem przy tobie.

Torak zatopił palce w ciepłe futro na klatce piersio¬wej swojego wilczego brata i poczuł bicie serca. Bardzo chciał, żeby to serce nie przestało bić.

Następnym razem, kiedy Torak się budzi, widzi wo¬kół siebie bezdenną ciemność. Nie ma Wilka. Nie ma Renn. Jest sam.

Idzie przed siebie, ale nie czuje gruntu pod nogami. Jest zimno, ale nie czuje wiatru na twarzy ani nie słyszy trzeszczących drzew. Jest tak ciemno, że nie widzi wy¬ciągniętych przed sobą dłoni.

To nie jest chodzenie z duchami, bo nie czuje skrę¬cającego go od wewnątrz bólu. To jest jeszcze gorsze. Jest wciąż sobą, Torakiem, ale czegoś mu brakuje. We¬wnątrz ma straszną, ziejącą, jak czarna paszcza, pustkę.

- Renn? Wilku? - woła, ale głos staje mu w gardle. Ten głos nie ma dokąd popłynąć. Jest sam pośrodku nicości.

- Renn! - woła Torak, wirując w nieskończonej ciemności. - Wilku!

Wilk zbudził się przerażony.

Słyszał warczenie Jasnej Bestii, Która Kąsa Gorącem i posapywanie jego śpiącej wilczej siostry. Wysokiego Bezogona nie było.

Niepokój opanował Wilka od nosa do końca ogona. Wysoki Bezogon był sprytny, ale w Ciemności ledwo co widział i czuł, był bezradny jak szczenię.

Nadstawiając uszu, Wilk złapał jakieś dźwięki na ze¬wnątrz Jamy. Usłyszał drzewa trzęsące się pod Jasnym Twardym Chłodnym, słyszał małe norniki, próbujące wykopać się z jam. Nie słyszał wilczego brata, ale wy¬czuwał, że Wysoki Bezogon go potrzebuje.

Przechodząc ostrożnie nad śpiącą wilczą siostrą, wy¬szedł z Jamy. Głód go osłabił, ale zmysły miał czujne.

Uniósł pysk i zaczął węszyć. Futro zjeżyło mu się na grzbiecie, kiedy złapał w nozdrza zapach demona.

Stawiając ostrożnie łapę za łapą, Wilk bezgłośnie su¬nął nad skutą lodem ziemią.

Wysoki Bezogon stał tylko kilka wilczych skoków dalej, pod świerkiem. Kołysał się z nogi na nogę. Oczy miał otwarte, ale one nic nie widziały i Wilk wiedział, że Wysoki Bezogon śpi.

Na drzewie, nad głową Wysokiego Bezogona, poru¬szył się jakiś cień.

W mgnieniu oka Wilk wszystko zrozumiał. Zobaczył szczenię demona Bezogonów, przykucnięte na gałęzi, tuż nad jego wilczym bratem. Wyczuł jego głód i niena¬wiść, zobaczył wielki, kamienny pazur w jego przedniej łapie, gotowy, by uderzyć. Wilk zawarczał gardłowo i ruszył przez Jasne Twarde Chłodne.

Coś uderzyło Toraka i przewróciło go na ziemię.

Kątem oka zobaczył błysk oczu demona, odblask ostrza noża, a później Wilk - Wilk - rzucił się długim skokiem na tokorota, który uciekał, wspinając się na drzewo, a potem zniknął w ciemności.

- Jesteś cały? - krzyknęła Renn, biegnąc w jego kie¬runku.

Otumaniony, z trudem podniósł się na nogi. Kie¬dy tokorot uciekał, skacząc z drzewa na drzewo, Torak i Renn słyszeli łamiące się, zamarznięte gałęzie, a Wilk - srebrna strzała w świetle księżyca - puścił się w pościg za demonem.

Torak próbował ruszyć za nim, ale kolana odmówiły mu posłuszeństwa.

- Wracaj do szałasu - powiedziała zdecydowanym tonem Renn.

- Muszę pomóc Wilkowi.

- Nie masz swojej kurty. Do szałasu, zanim zamar¬zniesz na kość!

Kiedy już byli w środku, Torak zdał sobie sprawę, że drży i trzęsie się cały, ale nie z zimna.

- Co się ze mną stało?

- Chodziłeś we śnie. - W świetle płomieni ogniska twarz Renn była jak spopielała. - Obudziłam się, a cie¬bie nie było. Wyszłam i zobaczyłam, że stoisz za linia¬mi mocy. Patrzyłeś, jakbyś mnie nie widział. To było straszne. Zobaczyłam tokorota na drzewie, mierzył pro¬sto w twoją głowę. I wtedy, jakby znikąd, pojawił się Wilk. Uratował ci życie.

Oczyma wyobraźni Torak zobaczył Wilka goniącego demona.

- Sądzę, że to Eostra kazała ci chodzić we śnie - po¬wiedziała Renn.

- Jak to?

- Też tego nie rozumiem. Sądzę jednak, że kiedyś już próbowała, w Głębokim Lesie. Pamiętasz?

Torak zacisnął powieki. Znów miał przed oczami ciemność, więc je otworzył.

- Ale po co? - wymamrotał.

- Myślę - powiedziała Renn - że chciała, żebyś prze¬kroczył linię z czerwonej glinki, którą narysowałam, by tokorot mógł cię dopaść. Ale dlaczego? - spytała sama siebie. - Zabicie ciebie nie ma przecież dla niej sensu, bo razem z tobą znikłaby twoja moc. Coś jest nie tak. Nic do siebie nie pasuje.

Torak złożył głowę na kolanach. Renn dotknęła jego policzka ręką i zapytała, jak się czuje, a on odparł, że w porządku. Spytała, jak się czuł, kiedy chodził we śnie, a on odparł:

- Pusty. Byłem w nicości. Byłem zagubiony. Renn aż zatkało. Torak spytał ją, co to znaczy, ale nie chciała powiedzieć. Wiedział, że nie mówi mu wszystkiego. Nie obchodziło go to. Wilk uratował mu życie, a teraz był tam, w ciemności, sam. Sam przeciw¬ko tokorotowi.

Demon zniknął w gęstwinie i Wilk stracił trop. Otrząsnął się niechętnie, odwrócił i pobiegł do Jamy.

Jasne Twarde Chłodne kąsało go w opuszki łap. Wilk był strasznie głodny i osłabiony; czuł się jednak lepiej niż od czasu, kiedy zaatakował puchacz. Wysoko trzymał ogon. Ocalił wilczego brata przed demonem. Po to właśnie jest.

Kiedy zbliżał się do Jamy, zobaczył krążące nad nim i kraczące kruki. Ostatkiem sił próbował, jak w za¬bawie, podskoczyć, żeby je odgonić. Kruki są razem z watahą, ale nie należą do niej; muszą znać swoje miejsce.

Wilcza siostra wyszła z Jamy i powiedziała coś ze zdziwieniem w mowie bezogonów. Na chwilę zniknꬳa w Jamie, a potem wyszła na zewnątrz; w przednich łapach niosła pełno tych małych, płaskich łososi, które nie mają oczu. Zgłodniały Wilk połknął je wszystkie i poczuł się znacznie lepiej. Zlizywał z jej łap okruszyn- ki, kiedy z Jamy wyszedł Wysoki Bezogon. Zobaczył Wilka i zamarł. Wilk zaczął popiskiwać i rzucił się na wilczego brata, tarzali się, wydając radosne odgłosy, ocierając się nosami, otoczeni cudownymi zapachami swoich futer.

Gorące Jasne Oko podniosło się z Góry, omiatając światłem Las, a Wilk czuł, że to dobrze. Nie było już Ciemnofutrej i małych wilczków, zawsze będzie za nimi tęsknił, ale rozumiał teraz, że nie mógł być z nimi. Wy¬soki Bezogon i wilcza siostra są również w jego stadzie i go potrzebują.

A Wilk nigdy nie opuszcza watahy.

Rozdział 13

Wilcze szczenię zupełnie nie rozumiało, co się dzieje. Jak dotarło tu, na ten bezleśny stok góry, tak daleko od legowiska? Gdzie jest reszta stada?

Mały przypomniał sobie kraczące kruki i strasz¬nego puchacza atakującego matkę. Przyglądał się im walczącym spod krzewu jałowca - jego matka skakała w górę, próbując chwycić w szczęki ptaszysko, a wielki puchacz atakował z wyciągniętymi szponami. Później nie widział już matki, jego ojciec walczył z puchaczem, a Wysoki Bezogon szczekał do szczenięcia, żeby się nie ruszało, ale on nie mógł. Rzucił się pędem do ucieczki i nagle poczuł szpony wbijające mu się w boki, nie czuł gruntu pod nogami, leciał.

Szarpał się i piszczał, ale nikt go nie słyszał. Jego ojciec i Wysoki Bezogon byli teraz mali jak mrówki, a ten straszny puchacz unosił go coraz wyżej i wyżej. Nawet kruki pozostały z tyłu. Nie było już Lasu, tylko otwarta, biała przestrzeń i tyczki, które wyglądały jak drzewa.

Szczenię popiskiwało przerażone.

Puchacz leciał strasznie długo. Później mały zbu¬dził się, czując wbite w boki wściekłe szpony, a z Góry nadlatywały kruki. Przeszkadzały puchaczowi w locie, ptak zakręcał gwałtownie i kołował. Mały próbował go ugryźć w nogę, ale nie dosięgał. Kruki atakowały raz po raz. Nagle puchacz go puścił i mały zaczął spadać.

Spadł jak szyszka do wody, w Jasne Miękkie Chłod¬ne, i leżał tam roztrzęsiony, zbyt przerażony, żeby się poruszyć.

Kiedy się uspokoiło, z trudem stanął na czterech ła¬pach i wystawił głowę.

Strasznego puchacza nie było.

Nie było już nic, ani kruków, ani Lasu. Nie było wil¬ków. Tylko wiatr i to białe.

Wykopał się z Jasnego Miękkiego Chłodnego, a póź¬niej ruszył w górę zboczem, żeby coś zwęszyć, tak jak jego ojciec. Okropnie trzęsły mu się nogi. Był głodny i bardzo, bardzo przestraszony. Uniósł pysk i zawył.

Nikt nie przyszedł.

Wilcze szczenię zjadło trochę Jasnego Miękkiego Chłodnego, ale chociaż przez chwilę czuło, że ma na¬pełniony brzuch, nie odpędziło to głodu.

Znużony szedł wzdłuż zbocza Góry. Wiatr osłabł i nadchodziło Ciemne. Czuł, że pazurki same mu się zaciskają, i wyczuwał, że wszystko - wzgórza, Jasne Miękkie Chłodne, nawet Góra - czeka na coś, co jest bardzo złe.

Doszedł do kępy małych, pokręconych wierzb, kur¬czowo trzymających się korzeniami zbocza. Przypo¬minały mu legowisko, postanowił więc daleko nie od¬chodzić.

Powęszył trochę i znalazł coś, co wyglądało jak Jama. Dochodził z niej interesujący zapach, którego nie po¬trafił sobie przypomnieć.

I właśnie wtedy coś uderzyło go w nos. Szczeknął i odskoczył do tyłu, i coś uderzyło go w udo. Teraz wa¬liło w niego z całej siły, w grzbiet, uszy i łapy. Spadało z Góry. Mały uniósł głowę. Oberwał w oko. W te pędy wskoczył pod wierzbę.

To, co na początku spadało ze stukotem, ryczało te¬raz jak piorun. Jasne Twarde Chłodne z hukiem łamało gałęzie, uderzając szczenię.

Jama. Trzeba koniecznie schować się do Jamy.

Zbierając się na odwagę, mały wpadł jednym sko¬kiem do Jamy.

Ha! Jasne Twarde Chłodne tu go nie znajdzie! Słyszał, jak warczy, wściekłe, że nie może go dopaść.

Jama była tylko trochę większa od niego, ale ten inte¬resujący zapach dochodził gdzieś z tyłu i był intensyw¬niejszy. Wilcze szczenię przypomniało sobie. Rosomak.

Rosomaki były niezwykle zadziorne, ale ten na szczęście się nie ruszał. Mały wilczek zaczął go obwą¬chiwać. Niepewnie wyciągnął łapę. Ten rosomak był Bez Oddechu.

Mały wilczek był przyzwyczajony do jedzenia mięk¬kiego, łatwego do przeżucia mięsa, które jego matka i ojciec wypluwali po polowaniu; teraz musiał walczyć i szarpać szczękami, wyrywając mięso z boku rosoma¬ka. Było twarde jak pień drzewa, ale po jakimś czasie z trudem udało mu się oderwać kawałek i przełknąć.

Jadł i jadł, aż rozbolały go szczęki i poczuł, że ma pełny żołądek. Później wytarzał się w zapachu zgniłego mięsa i zasnął.

Kiedy się obudził, Jasne Twarde Chłodne wciąż wa¬liło w zbocze góry, zjadł jeszcze trochę mięsa rosoma¬ka i znów zasnął. Obudził się, a później zjadł. I znów zasnął...

Za którymś razem obudził się i wokół niego pano¬wała cisza. W tamtym Teraz, dokąd poszedł we śnie on i jego wilcza siostra, wdrapywali się na matkę, dla zaba¬wy gryźli ją w ogon, a ona trącała nosem ich brzuchy.

W tym Teraz był sam.

Zapiszczał. Odgłos, który z siebie wydał w bezruchu otoczenia, przeraził go, zamilkł więc i pożuł jeszcze trochę mięsa rosomaka. Później krok za krokiem ruszył w kierunku wejścia do Jamy.

Jaskrawość paliła go w oczy. Żadnych zapachów. Je¬dyny dźwięk, który słyszał, to dziwne trzaskanie, chru¬panie i szum wiatru.

Mrużąc powieki, zobaczył, że wierzby leżą połamane pod ciężarem Jasnego Twardego Chłodnego. Cały świat leżał zakopany pod Jasnym Twardym Chłodnym.

Zebrał się na odwagę i wyszedł. Nagle poczuł, że gubi grunt pod łapami i upada. Wstał, wczepiając się w Zimne pazurkami.

Ponad nim wyrastała biała góra. Pod nim zbocze szło w dół, a później znów w górę. Mały wilczek nie od¬ważył się ruszyć z miejsca. Nie było dokąd się ruszyć. Uniósł pyszczek i zawył.

To było najsilniejsze, najmniej rozchybotane wycie, jakie kiedykolwiek mu się udało - ale nie odpowiedział na nie żaden wilk.

Zamiast tego z Góry przyfrunął kruk i wylądował tylko kilka wilczych skoków od niego. Po chwili poja¬wił się drugi.

Wilczek zaczął machać ogonem i popiskiwać z ra¬dości. To były jego kruki, należały do watahy! Położył uszy po sobie i ruszył w ich kierunku, ślizgając się po Jasnym Twardym Chłodnym.

Kruki odfrunęły, śmiejąc się. Wilczka to nie obeszło, bo znał ich sztuczki - często dziobały go w ogon i krad¬ły mięso. Puścił się pędem za nimi i zapomniał wcze¬piać się pazurami - po chwili ślizgał się w dół zbocza.

Wciąż kracząc ze śmiechem, kruki pofrunęły za nim.

Poirytowany wilczek stanął na łapkach i otrząsnął się.

Kruki uniosły się w niebo i odfrunęły.

- Wracajcie! - szczeknął.

Kruki zatoczyły nad nim koło i znów odfrunęły, machając ogonami, kiedy znikały za granią. Kra! Bieg¬nij za nami!

Mały wilczek z trudem ruszył za ptakami. To, co zobaczył, kiedy dotarł na szczyt wzgórza, przeraziło go nieopisanie. Nad nim wyrastała największa skała, jaką kiedykolwiek widział - znacznie większa niż kamień le¬żący za legowiskiem.

Kra! - krakały kruki.

Mały wilczek był przerażony, ale nie chciał zostawać z tyłu.

Zmrużył oczy, chroniąc je przed wiatrem, i ruszył za krukami w kierunku Gór.

Rozdział 14

Ile dni marszu mamy do Gór? - spytał Torak.

Renn pokręciła głową.

Stali, mając za plecami Las, i patrzyli na rozpoście¬rające się przed nimi skute zmrożonym śniegiem wzgó¬rza. Gdzieś w oddali - a jednak straszliwie obecne - wznosiły się w jaskrawym słońcu szczyty i granie Wyso¬kich Gór.

Torak czuł, że duch w nim słabnie. Z miejsca, w któ¬rym się znajdował, widział tysiące maleńkich grani i szczytów. Każdy z nich mógł być Górą Duchów. Jedy¬ną nadzieję pokładał w tym, że znajdą kogoś z górskie¬go klanu.

Wydawało mu się, że Renn słyszy jego myśli.

- Renifery będą szły, szukając schronienia w Lesie. Fin-Kedinn mówił, że klany z Gór zawsze idą za reni¬ferami. Jeśli będziemy mieli szczęście, to się na nich natkniemy.

Torak nie odpowiedział. Chciał się wczołgać z po¬wrotem do Lasu i ukryć.

Wilk podszedł i oparł się o niego. Torak zdjął ręka¬wiczkę i zanurzył palce w jego sierści. Wilk polizał go w nadgarstek. Była to krótka fala ciepła, którą po chwili skradł lodowaty wiatr.

- I pamiętaj - powiedziała Renn - że ona chce, żebyś ją znalazł.

- Ale nie ciebie - odparł Torak. - Ani nie Wilka czy Ripa i Reka.

-Już próbowała nas rozdzielić. I jej się nie udało.

- Nadal będzie próbować.

Wpatrywali się wspólnie w górski krajobraz. Wyją¬cy wiatr wzbijał tumany śniegu, który wirował i pędził w ich kierunku. Wracajcie, wracajcie!

Krukom podobało się to wprost niesłychanie. Pi¬kowały i wzbijały się w przenikliwie zimne, puste nie¬bo. Rek robił fikołki, a Rip składał skrzydła i wzlatywał w górę, po czym przystawał w powietrzu, opadał na zie¬mię jak kamień i lądował w kopnym śniegu, przewracał się na plecy i ślizgał się po stoku. Potem otrzepywał śnieg ze skrzydeł, leciał w górę i zaczynał od nowa.

Wilk szczeknął krótko i ruszył za nim, ale Rip wzbił się na wietrze i w mgnieniu oka znalazł się poza za¬sięgiem jego szczęk. Wilk stał na wzgórku, machając ogonem i patrząc w dół, na Toraka. Jego puchate futro było obsypane śniegiem, w oczach miał iskierki rado¬ści. No, chodź! - zaszczekał.

Jego chęć do zabawy dodała Torakowi odwagi. Od¬wrócił się do Renn.

- Chyba nam się uda.

Otworzyła usta, żeby zaprzeczyć.

- Musimy tylko - powiedział - znaleźć renifery.

Renn wskazała dłonią na Góry.

-Jak?

- Mamy Wilka, dwa kruki, twoją magię i moje umie¬jętności tropicielskie. Znajdziemy je.

Nie znaleźli.

Przez trzy dni uparcie wspinali się i schodzili ze wzgórz, i nie dostrzegli nawet jednego odcisku racicy na śniegu. Światło odbijające się od płaskiej powierzchni zboczy utrudniało ocenę odległości. Widok wzgórz i do¬lin coraz bardziej zapierał dech w piersiach, lecz Góry wcale się nie przybliżyły. Tu i ówdzie widzieli wąwozy, skute lodem stawy i jeziora, zamarznięte krzewy i zarośla. Niektóre dorastały im do piersi, inne tylko do kostek, ale zawsze zmuszały ich do zboczenia z kursu. Niekiedy przedzierali się przez zaspy śnieżne, podczas gdy na gra¬niach wiatr zwiewał śnieg, ukazując oblodzone piargi.

Próbowali trzymać się kursu na wschód, wyznaczając trasę zgodnie z ruchem słońca i gwiazd, jednak wkrótce się poddali, bo oszukały ich chmury, a później coś, co wyglądało z daleka jak renifer, ale okazało się pot꿬nym głazem.

Przeżyli dzięki temu, czego nauczyli się na Dalekiej Północy. Na twarze nakładali maski, które chroniły ich przed ostrym blaskiem śniegu i lodu, a skórę twarzy nacierali zrobioną przez Renn maścią ze szpiku kost¬nego, żeby uniknąć odmrożenia od zimnego wiatru. Zakopywali się w śniegu na noc, zastawiali pułapki na ptarmigany i jedli mięso ptaszków na surowo, oszczę¬dzając kończące się zapasy suchego drewna na ognisko, na którym mogli stopić nieco lodu. Swoje rzeczy trzy¬mali w wykopanych w śniegu jamach, żeby nie zasy¬pał ich wirujący śnieg, a bukłaki na wodę w śpiworach, żeby nie zamarzała. Noce były zimne. Śnili o stosach pięknego, suchego drewna.

Trzeciego dnia wędrówki ujrzeli z pewnej odległości mężczyznę i rzucili się pędem w jego kierunku. Oka¬zało się jednak, że to postać ludzka zrobiona z torfu. Zamiast brody miał sople lodu, a rozpostarte ramiona były porożami renifera, które z obu stron podpierała włócznia. Nie mieli wrażenia, że im zagraża, lecz że w jakiś dziwny sposób ich wita.

- Opiekun klanu? - spytała Renn z namysłem. - Może to Klan Jarzębiny? Oni budują szałasy z torfu.

- Zrobili go zeszłej jesieni - powiedział Torak. - Na porożach jest mech.

Omiótł wzrokiem wzgórza. Lasu już dawno tu nie było. Widział tylko białe pagórki. Śnieg pod butami krył lód, który odcinał ich zupełnie od ziemi. Eostra nie rozluźniła uścisku zaciśniętych szponów. Obserwo¬wała ich.

- Niedługo zacznie zmierzchać - powiedziała Renn. - Musimy się zatrzymać.

Rozbili obóz w zasięgu wzroku człowieka z torfu, tuż u stóp wzgórza, przy którym było zamarznięte je¬zioro, otoczone przymarzniętymi roślinami wodnymi. Renn powiedziała, że wykopie jamę w śniegu i później spróbuje odnaleźć czar odpowiedni dla klanów z Gór. Torak poszedł założyć haczyki na ryby i wnyki. Z za¬pasów została im tylko garść orzechów, a do tej pory udało im się złapać tylko jednego ptarmigana.

Wilk pobiegł na polowanie. Poleciały za nim Rip i Rek, które bezsprzecznie uważały, że ma większe szan¬se niż Torak.

Torak wyszedł na jezioro i toporkiem zrobił dwie przeręble w lodzie, a później założył jałowcowe haczy¬ki na lince z korzenia sosny, którą przyniósł z Lasu. Przykrył przeręble gałązkami i przysypał je śniegiem, by ponownie nie zamarzły. Następnie położył obok swój nóż, żeby odstraszyć Ripa i Reka. Były zdolne wyciągnąć linki dziobami i ukraść to, co złapie się na haczyk.

Torak wrócił na brzeg i okrążył jezioro. Wydawać by się mogło, że wokół panuje pustka, ale jego oko myśli¬wego mówiło mu, że tak nie jest. Zobaczył ślady szero¬ko rozpostartych skrzydeł tam, gdzie puchacz rzucił się na śnieg, próbując złapać leminga. Dalej dostrzegł kilka wgłębień w śniegu, a przy każdym z nich drobne odcho¬dy w miejscu, gdzie pardwy przytuliły się do siebie dla towarzystwa. Zobaczył też plątaninę tropów ptarmiga- nów, chociaż nie było ani śladu ich gniazd; te ptaki lu¬bią wysoko latać, a następnie nurkować w miękki śnieg, w którym pozostawiają delikatne, prawie niewidoczne bruzdy. Lubią również gałązki brzozowe, Torak odła- mał więc krótkie gałęzie karłowatej brzozy, starł lód i wcisnął je w śnieg, żeby zwabić ptaki, a w śniegu ukrył pułapkę z zapętlonej linki z kory. Podobną pułapkę na pardwy zastawił niedaleko wierzby. Dalej, na zboczu, znalazł tropy zająca. Podążył za nimi aż na grań sma¬ganą wiatrem i zastawił wnyki w miejscu, gdzie zając będzie musiał wyjść z bezpiecznego otoczenia zarośli i puścić się przez otwarty teren. Będzie na tym skupio¬ny, więc być może nie zauważy wnyków.

Torak był już tak głodny, że kręciło mu się w gło¬wie. W obozowisku czekała na niego tylko garść orze¬chów. Niebo miało głęboki granatowy kolor, było zim¬ne, usiane gwiazdami. Księżyc jeszcze nie wzeszedł, ale Torak zobaczył za zębatą ciemnością gór i ponad nimi daleki, nikły czerwony poblask zimowej gwiazdy. Oko Wielkiego Tura.

Gdy oko jest najwyżej - mówił ojciec, kiedy leżał umie¬rający - demony są najsilniejsze.

W wyobraźni Torak widział żywe obrazy Szamanki Klanu Puchacza i jej pachołków, nie potrafił jednak przywołać wyraźnych rysów twarzy ojca. Zdał sobie sprawę, że stał się kimś zupełnie innym niż był, kiedy umierał ojciec, i to go zaszokowało. Ojciec być może nawet by go nie rozpoznał. Może właśnie dlatego jego duch uciekł od niego w obozowisku Kruków?

- Tato - powiedział w ciemność. - To ja, Torak. Gdzie jesteś? Jak mam cię odnaleźć?

Jedyną odpowiedzią był szum wiatru, który niósł ze sobą świeży śnieg.

Renn, skulona w śpiworze, słuchała szeptu śniegu.

Była zmęczona i głodna, ale wiedziała, że nie zaśnie. Czar, który miał jej pomóc odnaleźć górskie klany, nie poskutkował. Ściana lodu zamknęła jej umysł. Wracaj¬cie - rozkazywała Szamanka Puchacza. - Nikt nie stanie na przeszkodzie Eostrze.

Renn była jak ogłuszona, ściskała w dłoniach pul¬sującą z bólu głowę. Czuła się tak źle, że kiedy Torak wrócił, musiała go poprosić, by rozsypał czerwoną glin¬kę wokół ich śnieżnej jamy. To nie była linia mocy, bo tylko szamanka jest w stanie ją zakreślić, ale lepsze było to niż nic. A może człowiek z torfu powstrzyma tokoroty?

Leżąc na boku, skulona, Renn przyglądała się nie¬bu przez maleńki otwór w śnieżnej jamie i próbowała zgadnąć, jaki Eostra ma w tym wszystkim cel.

Szamanka Puchacza pragnęła posiąść moc chodze¬nia z duchami, którą miał Torak, to było jasne. Ale jak chciała mu ją odebrać? I kiedy?

Torak wczołgał się do jamy. Renn usłyszała, jak zdej¬muje buty i przyklepuje je dłonią, żeby zrobić z nich prowizoryczną poduszkę, a później wchodzi do śpiwo¬ra. Spytał, czy czuje się lepiej. Powiedziała, że nie, a on odpowiedział, że mu przykro. Kilka chwil później jego oddech zupełnie się zmienił. Jak wilk miał umiejętność natychmiastowego zapadania w sen.

Około północy wstał na wpół zjedzony księżyc, a Renn poprosiła go o pomoc. Zawsze czuła, że księżyc jest jej bliski. Było jej przykro, kiedy zjadał go niebiań¬ski niedźwiedź, i czerpała siłę z faktu, że księżyc zawsze wraca.

Księżyc.

Renn wpatrywała się w niego zupełnie rozbudzona. Dlaczego przedtem tego nie zauważyłam? Nie zwra¬całam uwagi na księżyc!

Za kilka nocy będzie zaćmienie księżyca. I wtedy na¬dejdzie noc szczególna - Noc Dusz, kiedy Duch Świata zamienia mężczyznę z rogami jelenia w kobietę o czer¬wonych włosach z wierzbowych gałązek. Czas niebez¬pieczny, kiedy na świat wychodzą duchy, szukając kla¬nów, które straciły. Kiedy zmarli są najbliżej żywych.

Noc Dusz.

Na to właśnie czekała Eostra. Chwycona w zimne szpony lęku, Renn zrozumiała nagle, jak to wszystko łączy się z tym, co przewidziała Saeunn. Słuchający straci życie...

Do dziś Renn odsuwała od siebie tę myśl. Wkrótce jednak trzeba będzie powiedzieć Torakowi.

Usiadła i zobaczyła, że śpi głęboko i że marszczy brwi przez sen. Ostatnio sypiał, jak gdyby miał się ni¬gdy nie obudzić.

To niesprawiedliwe - pomyślała Renn. Dlaczego właśnie on musi być Słuchającym? Dlaczego właśnie on musi być inny?

Przewracając się na bok, Torak zakopał się głębiej w śpiworze, a włosy opadły mu na twarz.

Niedługo mu powiem - postanowiła Renn. - Ale jeszcze nie teraz. Poza tym ciemna noc na wzgórzach to niedobry moment na dzielenie się przepowiedniami, a linia z czerwonej glinki wokół obozowiska jest kru¬cha. Nie wiadomo, kto nadstawia uszu.

Rozdział 15

F

in-Kedinn patrzył, jak kuna wdrapuje się zwinnie na gałąź drzewa. Ruszył dalej ostrożnie i cicho. Ten, którego szukał, mógł nasłuchiwać.

Całymi dniami przeszukiwał miejsca, gdzie ten, na którego poluje, sam dawno temu polował. Na skraju Głębokiego Lasu ktoś z Klanu Rysia posłyszał jakieś po¬głoski, a Klan Nietoperza znalazł tropy, które doprowa¬dziły go znów na północ, do tego wąwozu. A cały ten czas Torak i Renn byli gdzieś tam, na północy, sami, próbując pokonać moc Eostry.

W wąwozie nie zadrżała nawet gałąź. Jakiś czas temu od tych skał odbijał się dźwięk wodospadu i górskiej rzeki, ale burza lodowa uciszyła potoki swoim mro¬żącym oddechem. Teraz fale będą musiały poczekać, aż skończy się zima. Jedna z nich, olbrzymia fala ota¬czająca głaz, dopiero wiosną spadnie na powierzchnię wody.

Fin-Kedinn dotarł do rozwidlenia na ścieżce. Można było pójść na wschód albo na zachód, głębiej, pośród wzgórz. Nie było żadnych śladów. Musiał polegać na tym, co powie mu Las, i na własnej wiedzy o tym, któ¬rego szuka.

Zrobił kilka kroków wybraną ścieżką. Dzięcioł usiadł na pniu sosny, obrócił na bok szkarłatną głowę i spoj¬rzał na niego jednym okiem. Kik! Kik! I odleciał.

Fin-Kedinn usłyszał z dala odgłos przeskakiwania wiewiórki z gałęzi na gałąź. Kilka kroków dalej na ścieżce znalazł na zwalonym pniu drzewa małą kupkę odchodów o ciężkim zapachu. Być może to ta sama kuna, którą dopiero co widział.

Zbyt wielu mieszkańców ma to miejsce. To prawdo¬podobnie zły wybór.

Zawrócił i ruszył drugą drogą. Wokół siebie widział świerki o zamarzniętych szyszkach. Pod jednym z nich jakiś tur uderzył w lód, żeby dostać się do rosnących pod drzewem aromatycznych ziół.

Samo to niewiele powiedziało Fin-Kedinnowi, ale pośród tego, co zostało z wierzbówki, znalazł odrapany z lodu korzeń sosny, na którym tylko częściowo bra¬kowało kory. Leżał na nim łamliwy, kruchy, brązowy włos. Fin-Kedinn odgadł, że kiedy odszedł tur, znalazł to miejsce czerwony jeleń i zaczął podgryzać korę, ale nie miał szans zjeść jej do końca. Ślady jego ucieczki w górę ścieżki były głębokie i rozchlapane. Coś go prze¬straszyło.

Nie niedźwiedź, bo te spały całą zimę. Ryś? Wilk? Fin-Kedinn uznał, że to żadne z tych zwierząt. Nie wi¬dział żółtych śladów zapachowych na śniegu, nie wi¬dział śladów pazurów na drzewach. Może - pomyślał - jakiś samotny łowca przestraszył jelenia, który rzucił się do ucieczki?

Zapadł zmierzch. Niedługo pojawią się pierwsze gwiazdy, chociaż na wpół zjedzony księżyc nie wstanie aż do północy. Fin-Kedinn nie uszedł daleko, kiedy za¬trzymał się, żeby nasłuchiwać. Gdzieś w oddali usłyszał ostrzegawcze wołanie sójki. Chwilę później doszedł do niego suchy poszum skrzydeł, a kiedy ptak przeleciał mu nad głową, zobaczył go i znów zawołał: kzzzak.

Był znacznie wyżej, gdzieś na grani, gdy zawołał pierwszy raz; Fin-Kedinn zgadywał, że to, co sójka zoba¬czyła, znajduje się bliżej szczytu. Znał to wzgórze. Przed nim znajdowało się skaliste zagłębienie - dobre miejsce, żeby się ukryć i obserwować to, co nadchodzi. A jeżeli się mylił, to sam może tam się rozgościć na noc.

Wspinając się, poczuł w nozdrzach zapach dymu z mokrego drewna.

Usłyszał pękającą gałąź. A może to trzaska ogień?

Podszedł, schował się za ostrokrzewem i rozejrzał dookoła.

Aha. Sprytnie. Nie w zagłębieniu skalnym, ale ni¬żej, w kotlince, trzydzieści kroków od ścieżki. Ognisko było ukryte za ogromnym głazem i rzucało tylko ledwo dostrzegalny odblask. Fin-Kedinn właśnie tego się spo¬dziewał. Ten, którego szuka, wie, jak się ukryć.

Cicho i niepostrzeżenie zszedł na dół, do kotlinki.

W mroku ujrzał cień, który nie był skałą. Cień sie¬dział w kucki nad pozostałością maleńkiego jelonka, a w dłoni ściskał trzonek toporka.

Fin-Kedinn poluzował nóż w pochwie i podszedł bliżej. Przystanął. Po chwili znów zrobił parę kroków.

Cień uniósł się, chwycił mocniej toporek i zamach¬nął się w jego kierunku.

Fin-Kedinn złapał napastnika za nadgarstek. Stali te¬raz twarzą w twarz, wpatrując się w siebie zmrużonymi oczami.

Nagle napięcie w mięśniach ramienia trzymającego toporek zelżało.

Fin-Kedinn poluźnił uchwyt.

- Czas się pogodzić, stary przyjacielu.

Rozdział 16

Haczyki na ryby były puste, a nocą rosomak przespacerował się po wszystkich zastawionych sidłach.

- W takim razie nie będziemy dziś jeść - powiedział Torak, wciskając ze złością linki na ryby do wspólnej sakiewki.

Renn zamrugała, patrząc na haczyki.

- Będziemy musieli jeść porosty.

Torak spojrzał na nią powątpiewająco.

- To ludzie jedzą porosty?

- Chyba tak - odpowiedziała, głos miała jednak nie¬pewny.

Torak pomógł jej zeskrobać kilka garści porostów spod lodu i włożyli je do bukłaka z wodą, żeby odtajały. Kiedy Renn rozpalała ogień, Torak poszedł poszukać

jeszcze czegoś do jedzenia. Po długich poszukiwaniach na mrozie udało mu się przynieść zaledwie kilka jagód i trochę zamarzniętego szczawiu.

Renn wrzuciła to wszystko do wody z porostami, gotującymi się w bukłaku, które rozgotowały się na ciemną, oślizgłą masę.

-Jesteś pewna, że człowiek może to jeść? - zapytał Torak po przełknięciu zawartości pierwszej łyżki.

- Tak. Klany z Gór to robią. Jeżeli czasy są ciężkie.

- To muszą być rzeczywiście ciężkie. Bardzo ciężkie.

- Może Wilk będzie miał więcej szczęścia. Może po¬dzieli się z nami tym, co upolował.

Torakowi nie w smak była myśl o wydzieraniu z gar¬dła Wilkowi tego, co udało mu się zabić, ale Renn mia¬ła rację. Już dwa dni minęły od czasu, kiedy zjedli ostat¬niego ptarmigana. Teraz koniecznie musieli znaleźć renifery - nie tylko po to, by napotkać klany z Gór, ale również po to, by jeść.

Wczesnym popołudniem dotarli do rzeki, która - ku ich zdziwieniu - wciąż jeszcze żyła. Płynęła z hukiem pośród granitowych skał, zwieńczonych kolejnymi trzema dziwnymi postaciami ludzi z torfu. W jej pły¬ciznach nie było lodu. Torak i Renn wyciągnęli z dna pędy długich zielonych porostów, przypominających końskie ogony, i przeżuwali surowe korzenie roślin, spęczniałe od wody.

Kiedy Torak się wyprostował, poczuł, że kręci mu się w głowie. Pędy i korzenie roślin nie zdołały zaspo¬koić głodu. Czuł, że zaczyna go boleć brzuch.

Renn opadła na kamień na brzegu rzeki i zdjęła maskę. Oczy miała podkrążone i zmęczone.

- Można zakładać, że w rzece są ryby, ale nie widzia¬łam ani jednej - powiedziała.

Spojrzeli po sobie. Jak długo jeszcze wytrzymają?

- Jak znajdziemy renifery - powiedział Torak - zjem całego z kopytami. Zacznę od szyi, a drugiego zabiję dla ciebie.

Uśmiechnęła się niepewnie.

Torak przykucnął na brzegu, żeby napełnić bukłak z wodą.

- A tak w ogóle, co to za rzeka?

- Nie wiem i nic mnie to nie obchodzi. Jeżeli szybko czegoś nie upolujemy, będę musiała zjeść skórę z wo¬reczka na leki.

Torak jednak nie słuchał jej. Ściągnął rękawiczkę i wyjął coś z rzeki.

- Co to jest? - spytała.

Pokazał jej jasnobrązowy włos długości kciuka.

Renifery.

- Muszą być w górze rzeki - powiedziała Renn.

Nasłuchiwali. Rzeka zbyt głośno uderzała o skały.

Jej brzegi były obsadzone wielkimi głazami i niedo¬stępne. Będą musieli albo obejść wzgórza, co zajmie dużo czasu, albo się na nie wspiąć. Postanowili się wspi¬nać. Będzie szybciej, a widok na to, co jest po drugiej stronie, będzie znacznie lepszy.

Wspinaczka okazała się trudniejsza, niż się spodzie¬wali. Torak był zaskoczony tym, jak bardzo osłabł. Wi¬dział czarne plamki przed oczami, każdy krok wymagał ogromnego wysiłku. Renn, idąca obok niego, oddycha¬ła ciężko.

Gdzieś nad nimi pojawił się Wilk, zatrzymując się na chwilę obok człowieka z torfu, zanim zbiegł do Toraka. Futro miał nastroszone, był podekscytowany. Renifery! Szybko! Polujemy!

Torak przetłumaczył to Renn.

Zobaczył, że jej oczy rozbłysły w wycięciach maski.

- Chodźmy.

Torak szybko powiedział swemu wilczemu bratu w wilczej mowie, że musi biec na polowanie bez nich, bo tak będzie miał większą szansę zabić renifera. Wilk nie protestował, zawrócił i zniknął za granią.

Dreszczyk emocji z powodu polowania dodał Tora- kowi i Renn nowych sił. Na szczycie wzgórza zaczęli się czołgać po śniegu. Renifery mają bardzo wyczulone zmysły. Jeżeli po drugiej stronie rzeczywiście są zwie¬rzęta, nie wolno ich wystraszyć.

Torak ściągnął łuk z ramienia i założył strzałę na cię¬ciwę. Renn już to zrobiła. Związała rude włosy w kucyk i wcisnęła je do kaptura, żeby zwierzyna nie zauważy¬ła czerwieni. Spojrzała kątem oka na Toraka, dotknęła dłonią piór opiekuna klanu i uśmiechnęła się do niego swoim krzywym uśmiechem, pokazując ostre zęby.

Wiatr chłodził Torakowi twarz. To dobrze. Jego za¬pach nie dotrze do zwierzyny.

Czołgali się ostrożnie naprzód. Dotarli do grani. Torak wstrzymał oddech.

Zobaczył poniżej, w dole, jak zbocze góry łagodnie schodzi ku rzece. Inna rzeka przepływała przez jej śro¬dek - rzeka reniferów. Chmury zmrożonych oddechów srebrzyły się w słońcu, widział tysiące pysków. Słychać było prychanie cieląt, posapywanie ich matek i nosowe fukanie galopujących samców. A w tle tych wszystkich odgłosów, jak bicie wielkiego serca, jednostajne dudnie¬nie tysięcy racic.

Torak do tej pory widywał tylko niewielkie grupy reniferów w Lesie. Przerażony, przyglądał się ogromne¬mu, niekończącemu się stadu, które powoli, lecz zde¬cydowanie przekraczało rzekę. Grań, na której leżał, opadała ostro ku zagajnikowi wierzb, później ciągnęła się ku rzece płaską powierzchnią kamiennych piargów, a potem zbocze wspinało się ku następnemu wzgórzu, porośniętemu gęsto wierzbami. Zgadywał, że przełęcz między wzgórzami była jednym z prastarych brodów, którymi zwierzęta przekraczały rzekę. Fin-Kedinn mó¬wił mu kiedyś, że stada idą śladami swoich przodków i tak dzieje się od tysięcy zim.

Patrzył między występami skalnymi i widział, jak łą¬czą się w ciasną, zbitą masę ciał. Widział ich uniesione głowy i rozcinające powietrze poroża, widział, jak reni¬fery płyną, później gwałtownie wyskakują i wspinają się, a następnie rozpraszają na drugim brzegu. Wiedział, że ta rzeka życia jest obiektem pragnień wielu myśliwych - orłów, wilków, kruków, rosomaków i ludzi.

Ale gdzie są ludzie?

Zobaczył Ripa i Relca wysoko na niebie. Kruki obra¬cały głowy i podlatywały to z jednej, to z drugiej stro¬ny, szukając padliny. Toralc zobaczył, jak jeleń staje na zadnich nogach i robi tak kilka kroków, żeby ostrzec inne zwierzęta przed niebezpieczeństwem, a następnie skacze na twardy grunt i puszcza się pędem za rosoma¬kiem, który pospiesznie się oddala. A gdzieś w pobliżu jest Wilk, jego szary cień krąży na skraju stada, szukając porzuconego młodego albo renifera zbyt chorego lub rannego, by podjąć walkę.

Ale nie ma ludzi. Tylko trzy postacie z torfu na prze¬ciwległym wzgórzu, stojące z rozłożonymi ramionami, zrobionymi z poroży.

- Stąd strzała ich nie dosięgnie - szepnęła mu Renn do ucha. - Musimy zejść niżej, do tego zagajnika.

Miała rację. Trzeba zapomnieć o ludziach. Teraz li¬czyło się jedynie pożywienie.

I będą musieli podejść bardzo blisko. Powodzenie w polowaniu na renifery zależy od tego, czy myśliwemu uda się szybko i cicho zabić zwierzynę bez zwracania na siebie uwagi stada. Jeżeli myśliwy chybi, zwierzęta uciekną, a on straci swoją szansę.

Renn wypowiedziała szeptem modlitwę do opiekuna klanu, a Torak poprosił Las, żeby przyniósł mu szczꜬcie. Ostrożnie ruszyli w dół zbocza, w kierunku wierz¬bowego zagajnika. Torak kątem oka zobaczył Wilka, przemykającego między reniferami. W myślach życzył mu dobrego polowania.

Wilk biegł przez gęsty, intensywny zapach, który sprawiał, że jego skóra prężyła się z głodu.

Czuł krew w miejscach, w których z głów reniferów odpadały poroża, nabierał w płuca cudownego zapachu młodych. Z ulgą stwierdził, że nie czuje innych wilków - nie ma tu watahy, która zaatakowałaby samotnego wil¬ka, przekraczającego granicę ich terenu łowieckiego.

Żeby zwierzyna uciekała, musi się jej pokazać.

Ogromny byk pochylił głowę i zadudnił kopytami w jego kierunku: Wara od moich samic! Wilk zrobił unik i uskoczył spod poroży.

Spośród masy zwierząt dobiegło go pełne lęku pobe¬kiwanie. Skoczył w tamtym kierunku. Cielę stało drżą¬ce na małej wysepce z kamyczków, w samym środku Szybkiego Mokrego. Wilk zwęszył jego strach. Nikt go nie chronił. Jego matka leżała martwa, jej szkielet był już do czysta obrany z mięsa.

Wilk pochylił głowę i ruszył brzegiem, a później w Mokre. Popłynął razem z reniferami, a one nie zwra¬cały na niego uwagi, wyczuwając, że nie poluje na nie.

Młode jednak go wyczuło. Beczało coraz głośniej. Wilk spostrzegł, że przesuwa się za żebra matki i po¬chyla głowę, żeby Wilk go nie zobaczył, wystawiając biały, puszysty zadek.

Wilk dotknął łapami kamyczków. Był już na wysepce.

Kiedy jednak wyłonił się z wody, z drugiej strony wysepki natarła na niego olbrzymia samica i próbowała go odgonić. Wilk uskoczył, żeby uniknąć jej uderzenia. Rzuciła głową w dół i chciała go ubóść. Wilk znowu uskoczył. Minęła go o włos, opryskując wodą i kamycz¬kami. Popełnił błąd. Ten obgryziony szkielet to nie była matka cielęcia. To ta wielka samica. Wilk prze¬biegł obok niej jak błyskawica i wskoczył do Mokrego.

Kiedy bezpiecznie dotarł na brzeg, obejrzał się za siebie. Cielę wskoczyło pod brzuch matki i ssało mle¬ko, ale ona wciąż wpatrywała się niechętnie w Wilka. Nie zbliżaj się!

Strząsając Mokre z futra, zlustrował wzrokiem sta¬do, szukając łatwiejszego łupu.

Z oddali dobiegł go odgłos bólu. Tam. Młody by¬czek próbował wspiąć się na brzeg rzeki. Jego rogi były ostre jak kły - jeden ruch głowy, a przebiłby nieostroż¬nego wilka.

Coś jednak było nie tak z jego nogą.

Rozdział 17

T

orak zauważył Wilka pośród reniferów, a po chwili znów stracił go z oczu.

- Te wierzby są za gęste - szepnęła mu Renn do ucha. - Stąd nie trafię.

-Jeśli nam się uda zejść do tych kamieni przy rze¬ce... - pokazał głową.

Odcinek między porastającymi wzgórze drzewami wysokości człowieka pokonali najciszej, jak potrafili. Torak ujrzał przez gałęzie renifery biegnące przez ot¬wartą przestrzeń w kierunku wody. Biegły tak, jak zwyk¬le biegną renifery - z uniesionymi pyskami, ich tylne nogi stąpały nieco na boki, a zady kołysały się z jednej strony na drugą.

Klęcząca przy nim Renn zdjęła maskę. Oczy jej błyszczały. Wiedział, że myśli o szpiku i o pieczonym udźcu tak soczystym, że kiedy człowiek nagryza go zę¬bami, krew spływa po podbródku.

Przestań, Toraku. Jeszcze niczego nie upolowałeś.

Zwierzęta były w stadzie, byki odwracały się na bok i trykały porożami, rozganiały samice i cielęta, ugania¬jąc się za sobą w pojedynkach. Największe byki mia¬ły nabrzmiałe karki i ciężkie grzywy od podgardla do kolan, niektóre nosiły na czołach krwawe odrosty tam, gdzie skóra nie zdążyła jeszcze przyschnąć. Torak wi¬dział fragmenty skór zwierząt, łopoczące na wietrze - renifery ocierały się o pnie i gałęzie drzew, a także o po¬stacie z torfu, stojące z otwartymi ramionami na wzgó¬rzach i brzegach rzeki. To było prawie tak - pomyślał - jak gdyby te postacie naganiały zwierzynę.

Zauważył, że renifery nie są tak spasione, jak można by się było spodziewać. Po spędzeniu całego lata na pa¬stwiskach powinny mieć na grzbietach grube poduszki tłuszczu, ale te nie miały. Torak zobaczył młodą krowę, która oderwała się od stada, uklękła i próbowała wygrze¬bać spod śniegu porosty. Ryła przednimi racicami w lo¬dzie, a później, zmęczona, niespiesznie pobiegła dalej.

W końcu on i Renn dotarli do stóp zbocza i ukryli się za nadbrzeżnymi głazami, otoczonymi niskopien- nymi wierzbami. Torak zobaczył renifery przepychają¬ce się, żeby się dostać do wody. Widział wilgotne, ró¬żowe języki, prześlizgujące się po żółtych zębach. Czuł zapach futer, słyszał dźwięk napinających się ścięgien, kiedy racice uderzały o zalodzoną ziemię. Założył strza¬łę na cięciwę łuku.

Renn zrzuciła kaptur, skoncentrowała wzrok na celu i wymierzyła.

Wilk zacisnął mocno szczęki i młody byczek ze zła¬maną nogą padł bez życia.

W szaleństwie głodu Wilk zanurzył kły w jego brzuchu i pod skórą ukazała się masa cudownie pysznych, oślizg¬łych wnętrzności. Połykał je szybko, zostawiając tylko woreczek pachnący mchem. Kiedy brzuch młodego bycz¬ka był pusty, a żołądek Wilka niemal pełny, zaczął jeść mięso, odgryzając kęsy gorącego, soczystego uda.

Kruki wylądowały i krok za krokiem szły w kierun¬ku zdobyczy. Wilk, nie unosząc pyska, odpędził je gard¬łowym warczeniem. Odeszły na sztywnych nogach, cze¬kając na swoją kolej.

Głód minął - Wilk nie mógł już jeść. Był teraz sprag¬niony. Pysk i futro pod gardłem były lepkie. Ruszył truchtem na brzeg rzeki i zanurzył pysk w Mokre, zo¬stawiając zdobycz krukom.

Kiedy uniósł głowę z Mokrego, chwycił w nozdrza zapach bezogonów. Wciągnął głębiej powietrze.

Nie jego bezogonów.

Innych.

Renn usiłowała wypuścić strzałę z łuku, kiedy upatrzo¬ne przez nią zwierzę potknęło się na mieliźnie i upadło. Z boku zwierzęcia wystawała drgająca włócznia.

Włócznia.

Torak spojrzał na nią i widząc zdziwienie w jej wzro¬ku, opuścił łuk. Skąd to się tu wzięło?

Włócznia powaliła renifera tak niepostrzeżenie, że inne zwierzęta przebiegały obok niego zupełnie nieza- niepokojone. Schowani za wierzbami Torak i Renn pa¬trzyli na brzeg. Te włócznie pochodzą z rzeki.

Tam. W samym środku, wewnątrz stada, znajdowała się łódka obciągnięta skórą. Z przodu łódki Torak zo¬baczył drewnianą głowę renifera, a z tyłu mały ogonek. Łódka była głęboko zanurzona w wodzie, sterowali nią myśliwi, których ledwo widział. Zobaczył czterech bar¬dzo sprytnie przebranych - do głów mieli przymoco¬wane poroża, twarze pomalowane na ciemnobrązowy kolor, a wokół ust i oczu białe obwódki, jak renifery. Kolejną łódkę zobaczył w dolnym biegu rzeki. Renn pokazała mu wyżej jeszcze dwie.

Torak spojrzał na skrawki skóry renifera, powiewają¬ce na wietrze na skraju zagajnika; na ludzi z torfu, sto¬jących z otwartymi ramionami. To sposób na zapędze¬nie reniferów w kierunku rzeki, gdzie czekali zaczajeni myśliwi, gotowi upolować zwierzynę, kiedy ta płynie, kiedy ma najmniejszą szansę na ucieczkę.

Renn pojęła to w mgnieniu oka.

- No, tośmy narobili - powiedziała szeptem. - Wpad¬liśmy w sam środek czyjegoś polowania!

Torak zobaczył myśliwego w jednej z łodzi, mierzą¬cego do białego renifera, który przebiegał przez rzekę. W momencie, kiedy brał zamach, żeby rzucić włócznię, nagle znikąd pojawił się kruk.

- No nie - mruknęła pod nosem Renn. Rip był po¬rządnie najedzony i miał ochotę na zabawę. Leciał ni¬sko i szczekał jak pies. Zdziwiony łowca rzucił włócz¬nię, ale nie trafił w żebra renifera, włócznia wbiła się w zad. Biały renifer wygramolił się z wody i pogalopo¬wał z włócznią wystającą z zadu.

W jednej chwili stado poczuło ból zranionego zwie¬rzęcia i wpadło w panikę. Torak zobaczył otoczone bia¬łymi obwódkami oczy i rozszerzone nozdrza. Panika zamieniła się w bezładny bieg. Renifery wierzgały, prze¬biegały sobie po grzbietach, mąciły wodę. Skórzane ło¬dzie kołysały się dziko. Torak zobaczył, że myśliwi kur¬czowo trzymają się burt. Po chwili zapomniał o nich, bo gdzieś z tyłu zaczęły trzaskać gałęzie, a renifery bie¬gły w ich kierunku przez sam środek zagajnika.

- Musimy się wspiąć na tę górę! - krzyknęła Renn.

Uciekli spomiędzy wierzb - Torak podsadził Renn

na najbliższy głaz i sam podciągnął się w górę. Wokół nich szalało stado, pędząca burza poroży i racic, po¬tężne, miażdżące wszystko ciała. Renn nie wspięła się dostatecznie wysoko. Kopyto wierzgającego samca za¬haczyło o jej włosy. Wrzasnęła i próbowała się uwolnić. W mgnieniu oka Torak wyciągnął nóż i przeciął kosmyk.

przerażony samiec walił łbem, gdzie popadnie, wierzgał kopytami i uderzył go w ramię. Torak upadł, przetoczył się bokiem, a rozjuszone kopyto uderzyło w ziemię tuż obok jego twarzy. Renn nachyliła się i chwyciła go za ramię. Renifer popędził brzegiem rzeki.

- Nic ci się nie stało? - zawołała Renn, próbując przekrzyczeć rumor pędzących zwierząt.

- Nic! A tobie? - wrzasnął Torak. Ponuro pokręci¬ła głową. Jednak spomiędzy włosów, tam, gdzie zostały wyrwane, ciekła krew. I nagle było po wszystkim. Ostat¬ni renifer wspiął się na drugi brzeg. Tupot racic ucichł. Stada nie było.

Renn ześliznęła się z głazu i objęła głowę dłońmi. Torak zeskoczył i stanął obok niej. Poniżej, nad rzeką, myśliwi wchodzili na płyciznę i wyciągali obciągnięte skórą łodzie. Kilku biegło już w kierunku zagajnika, dźgając włóczniami powietrze i szukając tych, którzy zepsuli im polowanie.

Torak zobaczył ich wykrzywione gniewem twarze, usłyszał głosy unoszące się w powietrzu jak bzyczenie rozwścieczonych os. Mieli prawo być wściekli. Jeden re¬nifer zabity, jeden ranny - a to znaczyło ruszenie jego tropem i być może kilka dni, zanim go wykończą. Nie¬wielka zdobycz dla tak dużego klanu.

Renn wciągnęła Toraka za głazy.

- Musimy uciekać, zanim nas zobaczą - wysyczała.

- Ale to nasza jedyna szansa znalezienia Góry.

- Masz rację, tylko że tamci są wściekli i wcale nie w nastroju, żeby udzielać nam wskazówek!

Myśliwy, który stał się ofiarą dowcipu Ripa, był naj¬bardziej rozwścieczony.

- Widzieliście? - krzyczał. - Demon, który wyglądał jak kruk! Zepsuł mi rzut i znikł, jakby się rozpłynął w powietrzu!

Torak już miał coś krzyknąć, ale Renn zakryła mu dłonią usta.

- Zwariowałeś? - szepnęła.

Torak przyglądał się łowcom. Zdjął dłoń Renn z ust, wstał i wyszedł zza głazów.

Zobaczyła, jak ogromny mężczyzna odwraca się i mruży oczy.

- Krukoslik! - krzyknął Torak, zdzierając z twarzy maskę śnieżną i biegnąc brzegiem rzeki.

Na pomalowanej twarzy zakwitł uśmiech.

- Torak! - Przywódca Klanu Górskiego Zająca wy¬dłużył krok, jednocześnie przykładając obie pięści do klatki piersiowej w geście przyjaźni. - Ale wyrosłeś! Czy to Renn? Schodźcie, chodźcie tu!

Zmieszana tym, że go nie rozpoznała, Renn usłu¬chała polecenia i wszyscy zaczęli się wokół nich groma¬dzić. Większość pochodziła z Klanu Górskiego Zająca, ale Renn zobaczyła również kilka naszyjników z kory jarzębiny i piór łabędzia, przyszytych do kapturów.

Wszyscy mieli szerokie kości policzkowe i uśmiechali się przyjaźnie. Ich gniew wyparował jak poranna mgła.

Torak próbował się usprawiedliwiać i przepraszać za to, że zepsuł im polowanie, ale Krukoslik tylko mach¬nął ręką.

- Renifery przekraczają drugą rzekę niedaleko stąd, tam też czekają na nie łowcy. Chodźcie! Wyglądacie na głodnych.

Ktoś zdążył już rozpalić ogień. Krukoslik podzię¬kował zabitemu zwierzęciu za jego ciało i życzył jego duchowi bezpiecznej podróży na Górę. Później trzech mężczyzn zręcznie zdjęło z niego skórę. Opróżnili żo¬łądki zwierzęcia, jeden wyczyścili i wlali do niego krew, wnętrzności i zawartość żołądka złożyli na skórze, a na¬stępnie poćwiartowali zwierzę. Nic się nie marnowało, a śnieg ledwo poczerwieniał.

Patrząc na ich zręczne ruchy, Renn przypomniała so¬bie Fin-Kedinna i poczuła tęsknotę za domem. Była rów¬nież roztrzęsiona po spotkaniu z reniferem, czuła pulso¬wanie w głowie. Kobieta z Klanu Jarzębiny zobaczyła, jak dotyka włosów, i bez słowa pomogła jej nałożyć opatru¬nek z liści szczawiu, który nieco uśmierzył ból.

Krukoslik dał Renn i Torakowi kubki i kazał im pić. Krew już krzepła na zimnie. Renn zakaszlała, kiedy upi¬ła pierwszy łyk, ale siła renifera szybko przywróciła siły i jej - dziewczyna poczuła, że pewniej stoi na nogach.

Syn Krukoslika, Chelko - młody łowca, który nie trafił w pędzącego renifera - podawał im kawałki su¬rowej wątroby, ciepłe i niewiarygodnie pyszne. Teraz

Renn poczuła się znacznie lepiej. Mruknęła pod no¬sem spóźnione podziękowanie opiekunowi klanu, bo wcześniej o tym zapomniała.

Krukoslik przysiadł przy nich, ale nie jadł. Gdy zmył kamuflaż z twarzy, ukazało im się oblicze niby naturalnie zaczerwienione, jakby mężczyzna całe życie siedział w blasku ognia. Podobnie jak reszta klanu miał na sobie tunikę za kolana, uszytą z futra renifera, zwią¬zaną powyżej bioder szerokim szkarłatnym pasem. Jego kasztanowe włosy były przycięte krótko tuż nad brwia¬mi, a na czole widniał czerwony zygzakowaty tatuaż klanowy. Czapka z zajęczego futra też była ufarbowana na czerwono, chociaż na czas polowania wywrócił ją na drugą stronę.

Oczy miał przenikliwe, ale łagodne. Kiedy Renn, nie wiedząc, co czyni, złamała zwyczaj klanowy, odwracając się plecami do ognia, łagodnie przywołał ją do porządku.

- Tego nie robimy, bo ogień tego nie lubi.

Był również jednak przywódca klanu przyzwyczajo¬ny do tego, by robić wszystko po swojemu. Kiedy To- rak zapytał o Górę Duchów, powstrzymał go.

- To nie jest właściwe miejsce. Chelko ruszy za zra¬nionym zwierzęciem, a wy pójdziecie do naszego obo¬zowiska. Tam porozmawiamy o rzeczach uświęconych.

Torak skinął głową i odwrócił się do Chelki.

- Nie gniewaj się, że ten kruk cię przestraszył. Powi¬nieneś wiedzieć, że on jest... jakby naszym przyjacielem.

Chelko zamrugał powiekami.

- Waszym przyjacielem?

- Nie chciał zrobić nikomu krzywdy - dodała Renn. - Jest młody, lubi się bawić i robić kawały.

Chelko podrapał się po podbródku i uśmiechnął się.

- A ja myślałem, że to demon.

- Prawdę mówiąc - rzekł Torak - to nasza wina, że nie udało wam się polowanie. Pomogę ci wytropić tego rannego renifera.

Chelko wyglądał na zadowolonego.

- Dobrze - powiedział Krukoslik. - Tak będzie do¬brze.

- Pójdę z wami - powiedziała Renn.

Ku jej zdziwieniu Torak pokręcił przecząco głową.

- Wciąż jesteś wstrząśnięta, powinnaś pójść z Kruko- slikiem.

- Nic mi nie jest! - zaoponowała.

- Zobaczymy się w obozowisku - powiedział Torak.

Wąskie jak szpary oczy Krukoslika spoglądały to na

Renn, to na Toraka.

- Dobrze - powiedział jeszcze raz. - Torak pójdzie z Chelkiem, a Renn ze mną. Kiedy znów się spotkamy i wszyscy porządnie się najemy, będziecie mogli powie¬dzieć, dlaczego tu przyszliście.

Renn wcale się nie podobała perspektywa długiego marszu do obozowiska, ale niepotrzebnie się martwiła. Myśliwi ukryli sanie z psimi zaprzęgami, by renifery ich nie dostrzegły, ale na gwizdnięcie sanie się pojawiły, powożone przez dzieci, które bardzo sprawnie obcho¬dziły się z zaprzęgami.

Sanie były zrobione z poroży związanych powroza¬mi z łyka wierzby, płozy pokryte zmrożonym błotem i wygładzone. Były mniejsze od tych, których używa¬no na Dalekiej Północy, było w nich miejsce na jedną osobę, a powożący stał z tyłu. Krukoslik na początku przedstawił Renn każdemu z psów. Dziewczyna miała wrażenie, że Krukoslik uważa, iż należą im się te same względy, co ludziom, dzięki czemu jeszcze bardziej go polubiła.

Ruszyli na północ, a sanie podskakiwały na zmro¬żonej ziemi. Krukoslik nie używał bicza, wydawał ko¬mendy psu przewodnikowi, który kierował pozostały¬mi. Kiedy powoził, poprosił Renn, by opowiedziała, co dzieje się w Lesie. Zmarszczył brwi i sięgnął palcami do skóry zwierzęcia opiekuna klanu, gdy opowiadała mu o ćmach i chorobie cienia. Był zaniepokojony, że Fin- -Kedinn wyruszył samotnie na poszukiwania, lecz rów¬nież zadowolony z tego, że Wilk był z nimi, choć po¬prosił Renn, żeby na głos nie wymawiała jego imienia.

- My, mieszkający blisko Góry, jesteśmy bardzo ostrożni, jeśli chodzi o imiona. Co do tego szarego, który jest twoim wilczym bratem, to jego plemię na¬zywamy łowcami duchów, ponieważ potrafią je tropić bardzo przemyślnie. Nie wymawiamy również na głos imion naszej łownej zwierzyny, bo ma ona bardzo czujne uszy i może podsłuchać plany naszych polo¬wań. Mówimy o nich rogate. - Troska wykrzywiła mu twarz. - Dobrze, że przyprowadziliście ze sobą łowcę duchów. Od trzech księżyców żaden z jego krewniaków nie pojawił się tu, nie widzieliśmy ich ani nie słysze¬liśmy na wzgórzach - oprócz tego martwego, którego myśliwi z Klanu Jarzębiny znaleźli na zachodzie. Przy pysku położyli mu trochę pożywienia, żeby nakarmić jego dusze, a później zostawili go w spokoju. Obawia¬my się, że inne uciekły... - Ściszył głos. - Z obawy przed tą złą.

Renn spojrzała przez ramię. Ostre, postrzępione wierzchołki gór niepostrzeżenie bardzo się przybliżyły.

Krukoslik nic już nie powiedział, jechali w milczeniu.

Cienie fioletowiały, kiedy dotarli do obozowiska. Z oddali wyglądało, jakby było maleńkie, przycupnię¬te przy brzegu szarego jeziora na tle niewiarygodnie ogromnych gór. Kiedy podjechali bliżej, Renn zobaczy¬ła wiele szałasów, oświetlonych złotym światłem - wiel¬ki skórzany namiot Klanu Górskiego Zająca, torfowe kopuły szałasów Klanu Jarzębiny i podłużne wybrzu¬szenia, otoczone ze wszystkich stron śniegiem, które - jak mówił Krukoslik - były szałasami Klanu Łabędzia.

- Nastały straszne czasy - powiedział. - Klany Gór muszą się trzymać razem. To nasza jedyna szansa.

Psy zaczęły szczekać, sanie się zatrzymały, a śnieg rozświetlił się promieniami złotego światła, kiedy z sza¬łasów wyszli myśliwi, żeby pozdrowić przybyłych. Kru¬koslik podał Renn płaską kość, żeby mogła zdrapać śnieg z ubrania. Zesztywniała z zimna ruszyła za nim do wnętrza szałasu.

Uderzył ją powiew gorąca i cudowny, przydymiony zapach ciepłego jedzenia i ludzi. Otoczone kamiennym kręgiem, na środku szałasu płonęło torfowe ognisko. Wokół niego, na reniferzych skórach ułożonych na kil¬ku warstwach sprężystych brzozowych gałęzi, siedzieli mężczyźni i kobiety, szyjąc coś lub ostrząc groty włócz¬ni. Z bukłaków na jedzenie dochodziły cudowne zapa¬chy. Renn poczuła nagle, że znów jest bardzo głodna.

Zdjęła zewnętrzne odzienie i powiesiła je do wy¬schnięcia na belce stropowej, a następnie podążyła za Krukoslikiem wokół ogniska, bacząc na to, by nie od¬wracać się do ognia plecami. Ci, obok których przecho¬dziła, pozdrawiali ją przyjaznymi skinieniami głowy, ale czuła się wystawiona na ludzkie spojrzenia i żałowa¬ła, że nie ma tu Toraka.

Krukoslik usadowił się na końcu szałasu.

- Najbliżej Góry - powiedział, kiedy usiadła obok niego.

Podziękował ogniowi i rogatym za pożywienie, wszy¬scy uczynili to samo, a Renn zmówiła cicho modlitwę do opiekuna swojego klanu. I wtedy zaczęto wiecze¬rzać.

Jakaś kobieta podała Renn miskę i wyjaśniła, że potrawa składa się głównie z tłuszczu - a dokładniej z kruszonego tłuszczu, szpiku kostnego i z grzbietu zwierzęcia, jak również z języka i najbardziej tłustych wnętrzności.

- Mięso jest dobre - powiedziała kobieta - lecz kiedy mieszka się w górach, tłuszcz jest o wiele lepszy.

Zupa wzmocniła Renn, ale tłuszcz przyklejał się jej do podniebienia i musiała popijać go herbatą z kwia¬tu wrzosu. Później zaserwowano mięso z renifera, na¬dziewane przeżutymi porostami - za to danie grzecz¬nie podziękowała - żeberka i chrupiące, upieczone na węglowym żarze uszy reniferów. Dla dzieci była gala¬retka z wygotowanych racic renifera, a któraś z matek dała swojemu ząbkującemu dziecku zamrożony palu¬szek szpiku, żeby mogło go pożuć. Starszych częstowa¬no oczami reniferów: najpierw zjadali z nich tłuszcz, a później wkładali w całości do ust i przeżuwali.

Krukoslik przepraszał, że nie ma jagód.

- To z powodu lodu - powiedział. Pierwszy i jedyny raz wspomniał wtedy o lodzie.

Kiedy Renn poczuła się najedzona, zwinęła się w kłębek i położyła na boku, słuchając trzaskania ognia i pomruku głosów. Była wyczerpana, wciąż dokuczało jej podskakiwanie sań na lodowych bryłach, ale po raz pierwszy od wielu dni poczuła się bezpieczna. Rozcią¬gające się z dala od nich, gdzieś za ścianami szałasu, wzgórza tkwiły w ciasnym uchwycie szponów Eostry. Tutaj można było o tym niemal zapomnieć.

Drzemiąc, słyszała trzaskanie drewnianych słupków, na których trzymał się namiot, słyszała, jak wiatr za- wiewa śniegiem o jego ściany. Ukryta w półmroku pa¬trzyła, jak nagie niemowlęta gramolą się na starszych, którzy nie odrywając się od pracy, powstrzymywali je od zbliżania się do ognia. Klany górskie żyją w więk¬szej niepewności niż wszystkie inne; może dlatego lu¬dzie ci z tak wielką przyjemnością lgną do wszystkiego, co dobre.

Renn widziała jednak, że sporo doświadczyli. Nie¬którym brakowało oka po spotkaniu z reniferem. Inni stracili odmrożone palce. Krukoslik powiedział, że miejscowi nie nadają imion swoim dzieciom, zanim te nie skończą ósmej wiosny, na wypadek, gdyby zachoro¬wały i trzeba było je zostawić, by umarły.

Renn zasnęła z tą myślą.

Obudziły ją głośne okrzyki i śmiech. Wracali Torak i Chelko.

Chelko rozradowany i dumny opowiadał wszystkim, jak Torak wezwał łowcę duchów, który pomógł im wy¬tropić rannego renifera.

- Zabiłem go jednym dźgnięciem włóczni. Później pojawiło się kilku ludzi z Klanu Jarzębiny z saniami i pomogli nam go przenieść.

Klan przyglądał się Torakowi z ostrożnym szacun¬kiem, a jakaś kobieta wyniosła głowę renifera za na¬miot, jako prezent dla Wilka.

Torak zauważył Renn i siadł obok niej, przynosząc ze sobą czysty, chłodny zapach nocy. Pochłaniając łako¬mie miskę gorącej zupy, spytał ją, czy czuje się lepiej.

- A jakże by nie - powiedziała zaczepnie.

Posłał w jej stronę udawany cios.

Rozmowy wokół nich zamieniły się w ciche pomru¬ki. Dzieci skuliły się w swoich śpiworach. Weszli cza¬rownicy i szamani wszystkich trzech klanów i zaczęli krążyć, mrucząc zaklęcia.

- Żebyśmy byli bezpieczni - mruknęła jedna z szama- nek w kierunku Renn. Miała na sobie naszyjnik z białych piór, a jej tatuażem klanowym było trzynaście kropek na czole, oznaczających trzynaście księżyców każdego cyklu. Oczy miała jasne, jakby spłowiałe od patrzenia na olbrzymie odległości, rozrzucała czerwoną glinkę na ściany kością udową łabędzia, ożywiając obrazy opieku¬nów klanu. Jeden z nich przedstawiał zająca - siedział na tylnych nogach i robił stójkę, wietrząc niebezpie¬czeństwo. Kolejny - łabędzia szybującego na szeroko rozpostartych skrzydłach. Inny zaś drzewo rozkładają¬ce w ochronnym geście konary jak ramiona. Na ścianie widniały również spirale, renifery i zwierzęta wyglądają¬ce jak bizony, o rogach łukowato wygiętych w dół.

Renn zadrżała. Szamanka Klanu Łabędzia przypo¬mniała jej o tym, że tylko grubość ściany namiotu, zro¬bionej z reniferzej skóry, dzieli ją od ciemności.

Torak siedział, obejmując ramionami kolana i przy¬glądając się iskierkom, które strzelały w górę z ognia w kierunku otworu w szczycie namiotu.

Renn poczuła nagle jakieś oddalenie spowodowane tym, że oboje tyle przed sobą ukrywają. Wiedziała, że i on ma swoje tajemnice. Kiedy podczas burzy lodowej opróżniał zawartość rożka z lekami, zauważyła kawa¬łek czarnego korzenia, dzięki któremu Torak chodził z duchami. Musiał go dostać od Saeunn. A nic jej nie powiedział.

To wszystko jednak nic w porównaniu z tym, czego ona mu nie powiedziała.

- Renn - rzekł cicho. - Pamiętasz swoje sny?

- Co takiego? - spytała, wyrwana z zamyślenia.

- Twoje sny. Kiedy się budzisz. Czy pamiętasz je po przebudzeniu?

- Przeważnie tak. Dlaczego pytasz?

- Od czasu, kiedy wyszliśmy z Lasu, ja nie potrafię. To wszystko jest jak ciemność. Nic nie widzę. Co to może znaczyć?

Przełknęła ślinę. Powiedz mu. Powiedz mu.

W tym samym momencie jakiś dźwięk przetoczył się dziwacznym, dudniącym echem i nocne powietrze za¬drżało.

Krukoslik zobaczył, że oboje podskoczyli.

- To jezioro - wyjaśnił. - Zamarza. Krzyczy w kie¬runku Góry, żeby mu przysłała śniegu, bo mu chłodno. Nam też trzeba śniegu. Już nie możemy się doczekać, kiedy roztopi się ten przeklęty lód, bo rogate głodują.

W oczach Toraka pełgały odblaski ogniska.

- Góra - rzekł. - Czas już, żebyś powiedział nam, co wiesz.

Rozdział 19

K

rukoslik dołożył torfu do ognia i w powietrzu roz¬niósł się gorzki aromat ziemi.

Renn spoglądała to na niego, to na Toraka. W czer¬wonym, stłumionym blasku ich twarze były ukryte w półcieniach i wydawały się nieznajome.

- My, którzy mieszkamy na krańcu świata - powie¬dział Krukoslik - nazywamy świętymi dwie góry. Górę Północy, która jest domem Ducha Świata, i Górę Po¬łudnia, która jest Górą Duchów. Niezależnie od tego, jak daleko polujemy od Góry Duchów, jest ona dla nas matką i ojcem. To ona tworzy rzeki, tam rodzi się śnieg. Ona podtrzymuje niebo. Zsyła nam słońce, które jest dawcą wszelkiego życia. Zabiera duchy rogatych i daje im nowe ciała. Jest też schronieniem dla duchów na¬szych ludzi, dla dusz umarłych, którzy zgubili drogę.

- Noc Duchów - zapytała cicho Renn. - Co się dzie¬je w Noc Duchów?

- Noc Duchów? - To rak odwrócił się do niej. - Uwa¬żasz, że ona na to właśnie czeka?

Dała mu w milczeniu znak, żeby nie przerywał.

- W Noc Duchów - powiedział Krukoslik - Góra oddaje nam zmarłych. Kiedy wyje wiatr, słyszymy ich głosy: dudniące racice rogatych, samotne, pełne rozpa¬czy krzyki głodnych duchów. - Twarz mu złagodniała. - Pocieszamy ich. Wystawiamy kupki porostów dla du¬chów rogatych, a dla naszych duchów budujemy sza¬łas. Wkładamy tam ciepłe ubrania, ich ulubione dania, a dla młodszych zabawki. I rozpalamy ognisko, żeby odpędzić ciemności. - To wspaniały czas! - uśmiech¬nął się. - Dzień i noc dotrzymujemy im towarzystwa, śpiewamy piosenki, opowiadamy różne historie. Póź¬niej wszystko się kończy, bo tak być musi, a my odsyła¬my ich do siebie. Wielu odnajduje ścieżkę do spokoju ducha. - Wskazał palcem na dymny otwór w namio¬cie. - Przyłączają się do swoich przodków, polują na olbrzymie stada, przemykające przez nieboskłon. Inni zaś nie - ci wracają na Górę. Będą jeszcze raz próbować kolejnej zimy, a my im pomożemy. Nigdy ich nie za¬wodzimy.

Torak powiedział na głos to, o czym myślała Renn.

- Ale tej zimy...

Spojrzenie Krukoslika pociemniało. Sięgnął dłonią do jednego z namalowanych na ścianie opiekunów kla¬nu i dotknął malunku palcami.

- To zaczęło się poprzedniej wiosny. Traciliśmy dzie¬ci. Znikały bez śladu. Podobnie zaprzęgi z psami. Ich resztki odnajdywano bardzo daleko. Później zjawiły się ćmy i choroba cienia. Tak, Renn, my też je mamy. A te¬raz lód doprowadza do śmierci głodowej rogate. Dopie¬ro mniej niż miesiąc temu nasi szamani i szamanki za¬częli podejrzewać, gdzie ta Zła uwiła sobie legowisko.

- Ale czego ona chce? - spytała Renn. - Co się wy¬darzy podczas Nocy Duchów?

- Tego nikt nie wie - odparł Krukoslik. - U pod¬nóży Gór słyszano potworne krzyki. Widziano między kamieniami i skałami małe demony o sowich oczach. Nasi szamani i szamanki mają wizje - widzą szary lęk, przeżerający wnętrzności Góry. - Przełknął głośno śli¬nę. - Boimy się, że ona zabrała sobie Górę na własność. Tak... Zawsze tak postępowała.

- Znałeś ją? - zdziwił się Torak.

- Nawet Zła była kiedyś młoda. Kiedy byłem chłop¬cem, żyli jeszcze ludzie z Klanu Puchacza. Byli dobrzy, widywaliśmy ich na spotkaniach klanowych. Eostra zawsze była odmieńcem. Głodna tajemnic zmarłych. - Spojrzał na nich. Szamani i szamanki przenieśli się do innego szałasu, pozostali spali. - Ludzie mówią - opo¬wiadał dalej - że kiedy stała się szamanką, odbyła zaka¬zany rytuał.

- Naprawdę? - Renn nie mogła uwierzyć.

- A co? - zapytał Torak. - Co zrobiła?

Krukoslik nachylił się.

- Ktoś z jej klanu zginął w kamiennej lawinie. To był chłopiec, miał nie więcej niż dziesięć wiosen. Lu¬dzie mówią, że Nocą Dusz, kiedy księżyc nie świecił, poszła do kopca, gdzie leżało ciało. Chciała sprawić, żeby chłopiec zmartwychwstał...

Renn położyła dłoń na piórach opiekuna klanu. Zacisnęła powieki. Zobaczyła smagane wiatrem zbocze Góry i wysoką kobietę o długich włosach, stojącą na wprost kopca.

Kopiec się unosi. Skały i kamienie opadają na boki. Eostra odwija rękaw i przesuwa ostrzem noża po przed¬ramieniu, oblewając krwią ciało bez życia. Umarły chło¬piec siada. Odwraca głowę. Jego zamglony wzrok spo¬tyka jej oczy. Z ust toczy pianę zgnilizny. Eostra, jak kochanka, pochyla się nad nim. Jej długie włosy piesz¬czą jego twarz, a głowę przysuwa coraz bliżej i bliżej, zlizuje trupią pianę z jego wydętych ust...

Renn otwiera oczy, jakby zbudzona ze snu. Torak kładzie dłoń na jej ramieniu.

- Renn - szepce.

Renn ociera usta dłonią.

Krukoslik, zmarszczony, spoglądał w ogień.

- Dostała to, czego chciała - powiedział. - I dzięki temu mogła z nimi rozmawiać. Bardzo szybko cały jej klan poddał się chorobie. A Eostra zniknęła.

- I przyłączyła się do Pożeraczy Dusz - powiedział Torak.

- Stała się Pożeraczką Dusz - poprawił go Kruko- slik, mocno akcentując słowa. - Musisz to zrozumieć, Toraku. Ludzie mówią, że Pożeracze Dusz nazywają siebie tak, by przestraszyć zwykłych mieszkańców tej ziemi, ałe w przypadku Eostry to nie jest przesada.

- Co masz na myśli?

- Ludzie z Klanu Łabędzia często chodzą wysokimi przełęczami. Niekiedy zapuszczają się nawet do Wąwo¬zu Ukrytych Ludzi. Widzieli ją. Mówią, że chodzi tam¬tędy z trójzębem, na który nadziewa dusze. Mówią, że jeżeli ktoś usłyszy jej wołanie, jest stracony.

Stracony... Palce Renn zacisnęły się mocno na pió¬rach opiekuna klanu.

- Ten okrzyk - mówił dalej Krukoslik - wyrywa ci du¬sze ze szpiku kości. Swoim trójzębem przekłuwa te dusze i nadziewa je. Pożera je. Eostra naprawdę zjada dusze.

Torak położył dłonie na kolanach.

- A ja muszę ją odnaleźć.

Renn spojrzała na niego z ukosa.

- Powiedziałeś „ja". A nie „my".

Nie odpowiedział.

Krukoslik pokręcił głową.

- Ludzie mówią, Toraku, że to twoje przeznaczenie. Ale po tym, co ci powiedziałem...

- Krukosliku, trzy zimy temu, gdy świat straszył niedźwiedź, pomogłeś mi znaleźć Górę. Czy pomożesz mi i teraz?

- Nie pytasz o drobnostkę - odparł Krukoslik. - Nasi szamani chodzili na Górę, ale już tam nie chodzą. Można się na nią dostać tylko jedną drogą, a to ściśle strzeżona tajemnica.

- Musisz mi powiedzieć.

Patrzyli na siebie w milczeniu, podczas gdy wiatr ję¬czał, a jezioro z płaczem wołało w kierunku Góry.

Krukoslik usiadł prosto. Znów był przywódcą kla¬nu, którego trzeba słuchać.

- Teraz pójdziemy spać. Dam ci odpowiedź jutro rano.

Renn obudziła się w nienaturalnej ciszy, która przy¬prawiła ją o gęsią skórkę.

Ognisko nie wydawało żadnego dźwięku. Ściany sza¬łasu poruszały się jak podnosząca się i opadająca w odde¬chu klatka piersiowa, ale Renn nie słyszała ani odgłosów ruchu, ani jęku wiatru. Torak odwrócił głowę i powie¬dział coś przez sen. Poruszył bezdźwięcznie ustami.

Renn powoli usiadła.

Na drugim końcu szałasu, w cieniu wejścia, ktoś stał.

Renn poczuła, jak serce wali jej w piersi.

Postać była wysoka. Stała odwrócona do niej pleca¬mi. Renn zobaczyła popielate włosy, zwisające w dłu¬gich lokach. Z ocienionej głowy wyrastały spiczaste uszy puchacza.

Renn chciała obudzić Toraka, ale nie mogła się ru¬szyć. Ręce leżące na jej kolanach były ciężkie jak z ka¬mienia.

Postać stojąca w drzwiach nie może się obrócić. Jeżeli się obróci - jeżeli spojrzy na nią - serce Renn przestanie bić.

Lecz postać odwracała się powoli.

Rozdział 10

Eostra, Zamaskowana, której bali się nawet Pożeracze Dusz. Jej jakby rzeźbione usta otwierały się i po¬łykały ciemność. Jej oczy bez zmrużenia patrzyły na Renn, która czuła, że jej dusze drżą ze strachu.

Martwy chłód opadł na szałas. Ogień obrócił się w popiół. Lód pokrył cienką powłoką skóry reniferów i twarze śpiących. Oddech Renn był jak gęsta chmura.

Obok niej spał Torak z ramieniem przerzuconym przez głowę. Szron osiadł na jego powiekach i świecił na skórze. Jego usta były sinobiałe.

Renn wymówiła głośno jego imię, ale się nie poru¬szył. Wykrzyczała je na cały głos. Tylko maleńki obło¬czek zamarzniętego oddechu wskazywał na to, że Torak jeszcze żyje.

- Oni nic nie słyszą - powiedział głos, który brzmiał jak grzechotanie kości. - Oni nic nie wiedzą. Tak chce Eostra.

- Nie jesteś prawdziwa - powiedziała Renn.

- To, czego chce Eostra, stanie się prędzej czy póź¬niej. Eostra rozkazuje niespokojnym zmarłym. Eostra rządzi Górą i Lasem, Lądem i Morzem. - W jej głosie nie było cienia emocji. Szamanka Klanu Puchacza nie odczuwała ich, panował nad nią wyłącznie głód władzy.

Renn powiedziała sobie, że i ona jest szamanką. Za¬częła zamawiać i rzucać czar odsyłania, żeby wygnać zło z szałasu.

Zamaskowana nawet się nie poruszyła, ale Renn po¬czuła na gardle jej lodowate palce, które zduszały czar.

- Nikt nie przeszkodzi Eostrze.

- Nie jesteś prawdziwa! - mówiła z trudem Renn. - Nie boję się ciebie!

- Wszyscy boją się Eostry. - Opierzone ramiona po¬woli uniosły się i rzuciły taki cień, jaki rzuca skrzydło ptaka. W mgnieniu oka Zamaskowana stanęła przy wy¬gasłym ognisku. Górowała nad Renn.

Między nimi leżał Torak. Renn spojrzała na jej nie¬czystą szatę, powiewającą w jego kierunku. Zobaczyła tętnicę pulsującą na jego szyi. Był narażony na ciosy, bezbronny.

- Nie możesz go mieć - powiedziała.

Straszliwa maska pochyliła się ku niej. Była nieznoś¬nie blisko. Popielate włosy ślizgały się po jej policzkach jak węże. Bił od niej odór zgnilizny.

-Chodzący z duchami - powiedziała Eostra - jest już stracony.

Renn wbiła wzrok w to bezlitosne spojrzenie. Ścisnꬳo ją w żołądku z przerażenia. Cała nadzieja znikła.

Krzyknęła i odwróciła wzrok. Zobaczyła dłoń Poże- raczki Dusz, zaciśniętą na rękojeści maczugi. Jej ciało miało krystaliczną gęstość granitu; jej szpony były na¬znaczone sinym kolorem, wyglądały jak paznokcie trupa. Spomiędzy palców biła ognista poświata. Opal ognia.

-Jego czas dobiega końca - powiedziała Zamasko¬wana.

Strach chwycił Renn za serce i wyrywał je z piersi, jak wędkarz wyrywa rybę z wody.

- Nie możesz tego wiedzieć na pewno.

- Eostra wie wszystko. On mi już nie ucieknie. - Wy¬ciągnęła porośnięte piórami ramię i przejechała szpo¬nami, jak grabiami, przez wygasłe ognisko. Otworzyła dłoń. Popiół delikatnie, jak prochy ze spalonych kości, pofrunął z sykiem na nieosłoniętą niczym twarz Tora- ka, wypełnił mu usta, przykrył powieki.

- Nie! - powiedziała Renn.

- Eostra wyssie całą moc z jego szpiku kostnego. Po¬żre jego duszę świata, a to, co zostanie, wypluje w nie¬kończącą się czerń nocy.

-Nie!

- Od jednego nosiciela do drugiego jej duch będzie wędrował przez wieki. Eostra zwycięży śmierć. Wszys¬cy będą bić czołem przed tą, która nigdy nie umiera. Eostra będzie żyła wiecznie!

- Nie! - krzyknęła Renn. - Nie, nie, nie, nie, nie! Dało się słyszeć okrzyki mężczyzn i szczekanie psów.

Wszyscy w szałasie zerwali się na równe nogi.

- Renn! - Zobaczyła, że pochyla się nad nią Torak. - Obudź się!

Wciąż krzyczała:

- Nie! Nie dostaniesz go!

Puchacz spojrzał na nią przeciągle znad obrzeża ot¬woru dymnego szałasu. Po chwili rozpostarł skrzydła i pofrunął w ciemność.

- To była wizja? - spytał Torak. - Renn? Czy to była jedna z tych twoich wizji?

- Ona była prawdziwa.

- Ale nie było jej tu, w szałasie.

- Właśnie że była.

Siedzieli oparci plecami o kupę torfu. Renn kurczo¬wo obejmowała ramionami kolana, Torak przytrzy¬mywał jej plecy. Krukoslik poszedł do szałasu Klanu Łabędzia, by porozmawiać z przywódcą. Większość m꿬czyzn była na zewnątrz, próbowali uspokoić psy. Po drugiej stronie ogniska kobiety uspokajały dzieci i rzu¬cały w kierunku Renn pełne lęku spojrzenia.

Już się nie trzęsła, ale czuła się wyczerpana, jak za¬wsze po intensywnej wizji. Ta była najgorsza ze wszyst¬kich. Wpatrywała się tępo w rozżarzone węgielki ognis¬ka. Nie widziała ani śladu popiołu, który Eostra roz¬sypała na ciele Toraka, tak jakby wykonywała obrządek śmierci.

- Powiedz mi, co zobaczyłaś - powiedział głosem tak cichym, że nikt poza nią go nie usłyszał.

Wyjaśniła mu, milknąc jednak co chwila, że Eostra chce rządzić niespokojnymi umarłymi i że chce zacząć chodzić z duchami.

- Ma zamiar zjeść twoją duszę świata. W niej właśnie jest cała twoja moc. Zje ją i wypluje resztę. Wtedy bę¬dzie chodzącą z duchami. Będzie się poruszać od ciała do ciała i żyć wiecznie.

- A ja już nie będę żył.

- Nie - Renn odwróciła się do niego. - To jest naj¬gorsza wiadomość. Nie umrzesz. Będziesz Zagubiony.

- Zagubiony? A co to znaczy?

Renn ciężko westchnęła.

- Tak jest wtedy - powiedziała - kiedy człowiek traci duszę świata. Jesteś wciąż sobą - masz duszę imienia i klanu, ale nic cię nie łączy z resztą świata. Szybujesz między gwiazdami w ciemnościach nocy, która nigdy się nie kończy. Jesteś wiecznie i nieskończenie żywy. Wiecznie i nieskończenie samotny.

Torf w ognisku dymił i trzaskał.

Torak już jej nie obejmował, pochylił się tak, żeby nie mogła zobaczyć jego twarzy.

- Kiedy chodziłem we śnie, czułem się tak, jak gdy¬bym był w nicości. Byłaś wstrząśnięta, kiedy ci o tym opowiadałem. To dlatego, prawda?

Skinęła głową.

- Ale dlaczego wtedy to poczułem?

- Nie wiem. Może Eostra próbowała swoich zaklęć. Nie mam pojęcia.

Odgarnął dłonią włosy z twarzy, a Renn zobaczyła, że ta dłoń drży.

- Czy to może się przydarzyć każdemu? Czy ja je¬stem podatniejszy?

- Uważam, że jesteś podatniejszy, bo potrafisz wcho¬dzić w dusze stworzeń. A poza tym... - zawahała się - złamałeś przysięgę.

Torak czekał, by powiedziała więcej.

- Kiedy przyrzekłeś pomścić chłopca z Klanu Foki, złożyłeś przysięgę na własny nóż, róg z lekami i wszyst¬kie trzy dusze. Możliwe, że kiedy złamałeś tę przysięgę, połączenia między nimi się osłabiły.

Torak milczał, wpatrując się w ogień.

- Ale, Toraku - powiedziała Renn zapalczywym to¬nem. - To wszystko, o czym mówimy, to zachcianki i życzenia Eostry, a nie to, co ma i musi się stać. Nie pozwolimy, żeby się stało. Możemy razem się temu przeciwstawić!

Torak rzucił jej nieprzeniknione spojrzenie.

Wkrótce zaczęło świtać, a do szałasu wszedł Krukos- lik, strzepując śnieg z butów i wpuszczając do środka światło dnia.

- Już postanowiono - powiedział. - Zabierzemy was do Wąwozu Ukrytych Ludzi, ale nie dalej. Będziecie musieli sami znaleźć dalszą drogę.

Rozdział 21

Torak nie miał czasu dokładniej zastanowić się nad tym, co powiedziała mu Renn. W obozowisku wrza¬ło, ludzie uwijali się, zaprzęgali psy i przygotowywali sanie.

Jego i Renn spędzono z posłań i wręczono ubra¬nia „odpowiednie na wyprawę w góry". Kiedy Torak wyszedł na zewnątrz, spostrzegł, że niebo przesłaniają ciężkie chmury, a szczyty gór są niewidoczne. Czuł je jednak jak obręcz zaciskającą się na piersi.

Z szałasu wyłoniła się Renn, która wyraźnie nie czu¬ła się dobrze w nowym stroju. Oboje mieli teraz na so¬bie wewnętrzne kurty i spodnie ze skóry nura. Puch był miękki w dotyku. Oprócz tego otrzymali długie za ko¬lana kurty z gęstego futra reniferów, spinane szerokim pasem z byczej skóry, skarpetki i wewnętrzne rękawicz¬ki z czegoś miękkiego i lekkiego, utkanego przez kobie¬ty z Klanu Łabędzia (mówiły, że to wełna bawołu śnież¬nego), wysokie buty i zewnętrzne rękawiczki z twardej skóry z czoła renifera.

Z pewnością nad tymi ubraniami ktoś męczył się i biedził całe dnie. Kiedy Torak wspomniał o tym Renn, spojrzała na niego ze zdziwieniem.

- Nie domyślasz się? Zrobiono je specjalnie na Noc Dusz. Dali nam ubrania dla duchów.

Podszedł do nich Krukoslik. Miał zatroskaną twarz - jego obozowisko nękała Pożeraczka Dusz, a on nie mógł im towarzyszyć. Grupka ludzi z Klanu Łabędzia zabierze ich tak daleko, jak się odważą.

Krukoslik przedstawił im przywódcę imieniem Ju- ksakai, szczupłego mężczyznę o niepokojąco blado- błękitnych oczach i wciąż ściągniętym czole. Skinieniem głowy wskazał Renn miejsce na saniach swojego syna, a Torakowi na swoich. Torak podziękował za pomoc, ale Juksakai tylko spojrzał na niego z ukosa z niechęcią i pokręcił głową.

Kiedy Torak wsiadł do sań, Krukoslik powiedział:

- Żałuję, że nie chcesz zmienić zdania, Toraku.

- Uważasz, że mi się nie uda - odparł Torak.

- Uważam, że jesteś dzielny, ale głupi. Tacy ludzie nie pożyją długo w Górach. Mam tylko nadzieję, że się mylę! - Dotknął skóry opiekuna klanu i zrobił krok w tył, cofając się od sań. - Do widzenia, Toraku. I niech opiekun twego klanu biegnie z tobą.

Juksakai wykrzyknął komendę do psów i po chwili sanie mknęły po śniegu.

Cały dzień tłukli się po lodzie, najpierw wspinając się ku podnóżom Gór, a później w samych Górach, któ¬re wciąż ginęły w chmurach. Przez jakiś czas Rip i Rek leciały niedaleko Toraka, ale wkrótce znów odfrunęły, jak gdyby ktoś je wezwał. Torak nie widział żadnych śla¬dów Wilka. Zastanawiał się, czy jego wilczy brat chwycił w nozdrza zapach puchacza i popędził za nim.

Wiatr był przeszywający. Nisko płynące chmury cią¬żyły Torakowi na duszy. Myślał o tym, jak to jest być Zagubionym w ciemności nieba, gdzieś daleko poza gwiazdami.

- Żywy po wieczność - powiedziała Renn. - Po wiecz¬ność samotny.

Rozbili obóz w zagłębieniu skalnym. Nad ich gło¬wami piętrzyły się niewidoczne Góry. Sanie nie pojadą dalej. Jutro będą musieli iść piechotą.

Ludzie z Klanu Łabędzia zbudowali szałasy, usta¬wiając oparte o siebie sanie na skałach i otaczając je skórami, które z kolei obciążali kamieniami. Nie było drzew, ale bardzo szybko rozpalono ognisko. Torak za¬pytał, jak, a Juksakai pokazał mu wrzosowatą roślinę, która pali się nawet, kiedy jest mokra. Pokazał Torako¬wi również ślady racic bawołu śnieżnego, mające kształt koniczyny, i strzępy delikatnej wełny, która zahaczyła się o poszycie.

- Uważaj. Bawoły są szybsze od bizonów i wspinają się na wzniesienia, na które ty nigdy nie wejdziesz. Są zwierzyną łowną Ukrytych Ludzi, my tylko zbieramy ich wełnę.

Łabędzie umiały łowić pod lodem i z zamarznięte¬go jeziora wydobyły sporo miętusa i pstrąga. Przy wie¬czornym posiłku Juksakai nieco się rozluźnił. Powie¬dział Torakowi i Renn, że jego klan poluje w Górach włóczniami ciskanymi ze skórzanych uprzęży, a potem pokazał im skórę łabędzia opiekuna klanu - czerwoną plecioną bransoletkę.

- Łabędzie - mówił - rzadko sięgają po coś, co po¬chodzi od opiekuna klanu. Dzieci noszą szpony, m꿬czyźni skóry, kobiety pióra, a przywódca klanu dziób.

Kiedy już zjedli, Juksakai uparł się, żeby Torak i Renn zgodzili się na coś, co nazywał kąpielą parową. Podczas tej kąpieli siedzi się z głową ukrytą pod zwie¬rzęcymi skórami, a woda, którą wylewa się na gorące kamienie, zamienia się w parę, którą się później wdy¬cha. Pozostali ludzie z Klanu Łabędzia nie brali w tym udziału, ale obserwowali ich w napiętej ciszy.

Kiedy było po wszystkim, Torak zapytał Juksakaia, dlaczego jego klan im pomaga.

- Nie pomagamy wam - odparł. - Pomagamy sobie samym.

- Co masz na myśli? - spytała zaniepokojona Renn.

Przywódca Łabędzi przyjrzał się Torakowi.

- Szukasz Pożeraczki Dusz, ukrytej na Górze. Może kiedy cię już dopadnie, ześle nam odwilż, a wtedy roga¬te będą mogły jeść.

Torak zrozumiał znaczenie parowej kąpieli - rytual¬ne oczyszczenie. Uśmiechnął się niepewnie.

- A zatem jestem ofiarą.

Juksakai nic nie odpowiedział.

Renn stała jak wryta.

Nocą psy były niespokojne, a Torak źle spał. Renn też wydawała się zmęczona, nie chciała spojrzeć mu w oczy. Torak czuł rosnące między nimi napięcie. Wie¬dział, że od jakiegoś czasu Renn nie mówi mu o wszyst¬kim. Wiedział, że jest tego więcej, i zastanawiał się, kie¬dy zbierze się na odwagę, by w końcu mu powiedzieć.

Kolejny pochmurny dzień, Góry wciąż ukryte. Łabę¬dzie poprowadziły ich przez zaśnieżoną przełęcz, którą płynął potok. Zrobiło się tak stromo, że Torak i Renn musieli się wspinać, pomagając sobie rękami. Nie mogli złapać tchu i zostawali z tyłu.

Łabędzie rozbiły obóz przy rzece, tuż przy wejściu do głębokiego wąwozu. Szybko postawiono dwa szała¬sy, rozciągając skóry na pozostawionych tam przez cza¬rowników i szamanów kamieniach i torfie - tak mówił Juksakai.

Renn usiadła zmęczona na kamieniu i złożyła głowę na kolanach.

Torak oddychał głęboko, ale czuł, że nie może zła¬pać tchu.

- Co się z nami dzieje? - dyszał ciężko.

- Podchodzimy do nieba - powiedział Juksakai. - Tu powietrze jest rozrzedzone. Duchy nie muszą oddychać. -

Nerwowo dotknął opaski na nadgarstku. - Dotąd wam towarzyszyliśmy. Od jutra jesteście zdani na siebie.

- To znaczy... - Renn usiadła gwałtownie.

- Wąwóz Ukrytych Ludzi - kiwnął głową Juksakai.

Torak postąpił kilka kroków i spojrzał w górę. Nad

jego głową wznosiły się strome skały, a nad nimi wisia¬ły dziwne, poskręcane granie, wyglądające jak olbrzy¬mie stwory patrzące w dół. Dalej, wzdłuż rzeki, biegła kamienna ścieżka. Z urwiska powoli spełzały chmury. Kłębiły się, wznosiły i opadały, zasłaniając im Górę, ale Torak czuł jej lodowaty powiew. Spostrzegł, że Łabę¬dzie mamroczą jakieś modlitwy, a Renn dotyka piór opiekuna klanu, związanych na nadgarstku.

Po kolacji, która przebiegła w milczeniu, Juksakai wziął kawałek ryby, z szacunkiem ukłonił się ku rzece i rzucił rybę w wodę.

- To po to, by ożywić żyły Góry - wyjaśnił.

Torak spytał, jak nazywa się ta rzeka, a Juksakai od¬parł zdecydowanie, że jej nazwy nigdy nie wymawia się głośno.

- Wy, w Lesie, nazywacie ją chyba Czerwoną Rzeką.

- Czerwona Rzeka? - Torak był zaskoczony.

- Znasz ją?

- Tak. Właśnie przy brzegach Czerwonej Rzeki zmarł mój ojciec.

Zostawił Juksakaia, zszedł ku brzegowi i patrzył na spienione wody rzeki. Czuł, że to jest jakiś omen, że przeszłość wdziera się w jego teraźniejszość jak stare ko¬ści wyłaniające się spod topniejącego lodu.

Niezwykłe światło zmierzchu zalało obozowisko. Kiedy Torak odwrócił się w kierunku urwiska, chmu¬ry rozstąpiły się i w końcu zobaczył swoją Górę Du¬chów. Wciąż była daleko, ale czuł jej majestat. Z jej po¬jedynczego, idealnie ukształtowanego szczytu schodził śnieg - a ten szczyt podtrzymywał niebiosa. Zdawało się, że jej białe zbocza rozświetla od wewnątrz własne, uświęcone światło.

Przez trzy kolejne lata Torak toczył własną walkę z Pożeraczami Dusz nad Morzem, w Krainie Lodu, w Lesie i nad Jeziorem - a teraz ta walka przyprowadzi¬ła go tutaj. Nagle pojął, że na tych dalekich zboczach spotka swoje przeznaczenie. Dla niego nie istniało już żadne dalej. Na tej Górze zakończy życie.

Tego właśnie Renn nie chciała mu powiedzieć. To ten lęk, który powoli w nim narastał.

Nagle poczuł panikę. Uciekaj. Niech kto inny wal¬czy z Eostrą. Przecież się o to nie prosiłeś.

Ale co z ojcem?

Ta myśl spadła w sam środek jego umysłu jak kamy¬czek rzucony na spokojną wodę jeziora. Jeszcze nie wie¬dział jak, ale w jakiś sposób duch jego ojca był z tym wszystkim związany. To było jego ostatnie zadanie w walce z ostatnią przedstawicielką Pożeraczy Dusz. Nie może się teraz odwrócić plecami do ojca.

Stojąc tak i wykręcając głowę w kierunku Góry, po¬czuł narastającą w duszy wielką samotność. Potrzebo¬wał Wilka.

Przyłożył dłonie do ust i zawył ku swojemu wilcze¬mu bratu.

Echo odbijało się od ścian Wąwozu Ukrytych Ludzi, słabło coraz bardziej, aż w końcu zamarło w ciszy.

Po jakimś czasie coś zawyło w odpowiedzi.

To jednak nie był Wilk.

Przybiegł do niego Juksakai. W jego bladoniebie- skich oczach Torak dostrzegł strach.

- Co to było?

- Nie wiem - odparł Torak. Powiódł oczami po ciemniejącym obozowisku. - Juksakai - powiedział os¬tro. - Gdzie jest Renn?

Rozdział 22

A cóż to takiego? - pomyślała Renn. - To nie Wilk. Nawet nie jakiś tam wilk. Pies? Głos psa tak nie brzmi. Dzięki Duchowi był jednak bardzo daleko.

Pospiesznie naciągnęła spodnie.

Kiedy wychodziła z obozowiska, już się ściemniało, ale teraz ledwo co widziała zbocza wąwozu. Noc przy¬chodzi szybko w Miesiącu Czarnych Cierni. Powinna była o tym pamiętać.

Poirytowana zdała sobie sprawę, że idzie w złym kie¬runku. Te wielkie bloki skalne, stojące ukośnie naprze¬ciw siebie... Wcześniej ich nie widziała.

Rozzłoszczona, wróciła po własnych śladach. To głu¬pie tak się oddalać od obozowiska, chciała tylko pójść kilka kroków wzdłuż strumienia, poza zasięg ludzkiego wzroku. Łabędzie ostrzegały ją, żeby oznaczała, gdzie idzie, gdyby miała oddalać się sama.

- Łatwo się zgubić w Górach, zwłaszcza dziewczynie z Lasu. - Uważała, że to niepotrzebne. Teraz jednak wy¬glądało na to, że miały rację.

Nie bała się. Nie było przecież zupełnie ciemno, obozowisko na pewno jest blisko. Chodziło tylko o to, że Torak będzie się z niej naśmiewał, a wolałaby mu nie dawać takiej szansy.

Kiedy wychodziła z wąwozu, pośliznęła się na języ¬ku czarnego lodu i niemal upadła. Postanowiła jednak dać mu szansę.

- Toraku! - krzyknęła.

Żadnej odpowiedzi.

- No, Toraku, to nie jest zabawne! Muszę wiedzieć, gdzie jesteś!

Nadal żadnej odpowiedzi. Tylko szum wiatru gdzieś w oddali. Skały, które obserwują ją w niechętnym mil¬czeniu.

Renn przypomniała sobie mgliście, że Łabędzie roz¬biły obóz tuż przy brzegach huczącej rzeki. Torak jej nie usłyszy.

I, głupia, nie powiedziała nikomu, dokąd idzie.

Znów usłyszała wycie w ciszy tych Gór. Znacznie bliżej niż przedtem.

Poczuła gęsią skórkę. Słuchała, jak zamiera echo.

Ktoś odpowiedział wyciem, zakończonym dwoma krótkimi szczęknięciami. Sygnał.

Rzuciła się biegiem, przedzierała się przez piargi. Musi być stąd jakieś wyjście.

Koniec drogi. Lita skała.

Potykając się, zawróciła i poszła w przeciwnym kie¬runku. Rękawiczki na wpół zsunęły się jej z dłoni i pod- fruwały na rzemykach jak złapane w pułapkę ptaki. Jej własny oddech wydał jej się głośny i zalękniony.

Ciemność gęstniała. Renn zatrzymała się, żeby po¬słuchać.

Żadnego wycia, żadnego nawoływania, żadnego zna¬czącego poszczekiwania. To było jeszcze gorsze. To, co na nią poluje, czai się w ciszy, bo tak postępują myś¬liwi.

Dotarła do kamiennej ściany. Wykręciła szyję i zo¬baczyła nad sobą poświatę gwiazd. Poczuła czerwone światło Wielkiego Tura. Nagle ogarnął ją paniczny lęk. Cóż ta Eostra stworzyła?

Coś poruszyło się w ciemności i usłyszała obijające się, spadające kamyczki.

Wytężając wzrok, próbowała przeniknąć ciemność. Po drugiej stronie zobaczyła stromiznę. Znalazła się z powrotem w wąwozie. A cienie wokół niej poruszały się i gęstniały.

Nad jej głową coś oddzieliło się od ciemności. Renn bardziej wyczuła niż zobaczyła, że to coś unosi pysk i obwąchuje powietrze.

Uciekała, skacząc po skałach i odbijając się od gła¬zów. Kamienie były świadkami jej biegu.

Zahaczyła stopą o jakąś szczelinę i upadła, a w kost¬ce poczuła rozdzierający ból. Nie mogła biec ani znieść nacisku ciężaru ciała na stopę.

Usłyszała za sobą stuk pazurów o skały.

Ukryj się. To twoja jedyna szansa.

Poruszając się po omacku, znalazła jakąś szczelinę skalną i wczołgała się do środka, ciągnąc za sobą wykrę¬coną stopę. Szukała gorączkowo czegoś, co pozwoliło¬by jej zagrodzić wejście. Nie potrafiła znaleźć niczego większego niż własna pięść.

Będzie musiała porzucić tę kryjówkę. Nie mogła. Nie mogła tego zrobić.

Po zboczu potoczyły się kamyczki. To stworzenie zbiegało z Góry do wąwozu.

Renn wyczołgała się na zewnątrz i szukała dłonią większego kamienia. Znalazła taki, ale był zbyt ciężki, żeby go podnieść, więc wpół potoczyła, wpół przeciąg¬nęła go do swojej kryjówki.

Stworzenie było tak blisko, że słyszała jego rzężący oddech.

Ciężki kamień przygniótł jej rękawiczkę na sznur¬ku. Łkając z przerażenia, wyszarpnęła ją, wcisnęła się w dziurę, postarała się jak najszczelniej zasunąć za sobą otwór i tak oto była zamknięta wewnątrz.

Coś uderzyło w ten kamień. Siła uderzenia zatrzęsła skałą. Renn trzymała się kamienia, który był jej jedyną ochroną. Wymacała szczelinę, której kamień nie wypeł¬nił. Szeroka na trzy palce. Renn miała wrażenie, że ko¬liba jest ogromna jak wąwóz.

Na zewnątrz cisza.

Pot lał się jej po plecach. Gorący oddech czegoś, co sapało po drugiej stronie, wpadał przez szczelinę i pa¬rzył ją w palce. Drżąc ze strachu, odsunęła ręce tak da¬leko, jak się dało.

Głęboki warkot z głębi gardzieli stworzenia prze¬toczył się przez skały. Renn zacisnęła mocno powieki. Teraz usłyszała dyszenie.

Drapanie ciężkich pazurów. Stworzenie próbowało się do niej dokopać.

Czuła jego smród. Wyczuwała bezgraniczny głód zniszczenia. Zaraz wywlecze ją, wrzeszczącą, z tej dziu¬ry. Zatopi kły w jej gardle, a ona będzie leżała w drgaw¬kach, ale wciąż żywa.

Nie mogła złapać oddechu. Wolała jednak się udu¬sić, niż poddać temu, co czekało na nią na zewnątrz.

Kiedy wciskała się coraz mocniej do dziury, poczuła, że nóż uwiera ją w biodro. Niezręcznie wyjęła go z po¬chwy. Kiedy stworzenie po nią przyjdzie, może uda jej się dźgnąć je ostrzem w szczękę. Ma szansę umrzeć z ho¬norem, chociaż pewnie nikt nie będzie o tym wiedział.

Nagle stworzenie przestało kopać.

Renn otworzyła oczy.

Usłyszała kłapnięcie szczękami, jak gdyby stworzenie raptownie podniosło głowę. Później szuranie łap po ka¬mieniach, którego dźwięk szybko się oddalał.

Czy to możliwe? Czy rzeczywiście odchodzi?

Renn przygryzła wargę. Zostań. Nie ruszaj się. Ono udaje. Na pewno.

A jednak - stworzenia nie było. Renn wciąż kuliła się w swojej kryjówce, kiedy usły¬szała znajome głosy, również Toraka, który nawoływał ją po imieniu.

Rozdział 23

N

ie jestem pewna, co to było - opowiadała Renn, kie¬dy Torak i Juksakai pomagali jej dojść do szałasu - ale uważam... - skrzywiła się gwałtownie, kiedy skręco¬ną stopą dotknęła ziemi.

- Zobaczyłem cień przypominający wielkiego psa - powiedział Torak. - I po chwili już go nie było. Jak gdyby ktoś go przywołał.

- Nie słyszałem żadnych głosów - powiedział Juk¬sakai.

- Nie mogłeś ich usłyszeć - odparł Torak i opowie¬dział mu o gwizdku z kości pardwy, który kiedyś zro¬bił, żeby przywoływać Wilka. - My niczego nie słyszy¬my, ale Wilk tak. Jeżeli to coś, co zaatakowało Renn, jest podobne do psa, to słyszy dźwięki, których my nie usłyszymy.

Renn, drżąc, siedziała przy ognisku. Pozostali łowcy z Klanu Łabędzia przyglądali się jej i Torakowi. Juksa- kai kazał im pójść do drugiego szałasu, a oni zbierali swoje rzeczy, unikając spojrzeń. Może wyczuwali od Renn zapach tego stworzenia.

Kiedy zostali tylko z Juksakaiem, Torak pomógł Renn ściągnąć buty i delikatnie podwinął nogawkę jej spodni. Próbowała się nie wzdrygnąć, lecz z bólu łzawi¬ły jej oczy.

- Ale co to było? - spytał jeszcze raz Juksakai.

Torak nie odpowiedział. Znalazł swój stary kaftan

z Lasu i zaczął wycinać z niego pas na bandaż.

- Eostra ma opal ognia - powiedziała Renn. - Robi tokoroty. Nie wiem, co zrobiła temu puchaczowi albo tym psom - jeżeli to rzeczywiście są psy - ale uczyniła z nich swoje stworzenia. Wydaje mi się, że one czują tylko chęć niszczenia.

Juksakai był przerażony.

Renn zwróciła się do Toraka.

- To wycie. Czy ty coś z tego rozumiesz?

Torak pokręcił głową.

- To nie była wilcza mowa ani mowa psa, którą bym rozpoznał. Brzmiało to jednak tak, jakby było ich wię¬cej. Może nawet cała wataha.

Renn patrzyła w ogień. Wciąż słyszała w głowie te po- warkiwania, ten łapczywy, charkotliwy oddech. Eostra wyhodowała armię zabójców. Dzięki nim wzięła Górę we władanie.

Roztrzęsiony Juksakai wlał do skórzanego bukła¬ka wodę z roztopionego lodu, dodał wysuszonej kory wierzbowej i roztarł ją kawałkiem rogu. Postawił bu¬kłak tuż obok Renn.

- Ja to zrobię - powiedział Torak.

- Poradzę sobie - mruknęła. Wyjęła z woreczka z le¬kami kawałki podbiału i włożyła je do bukłaka. Kie¬dy nasiąkły, zacisnęła zęby i położyła zimny okład na kostkę.

Czuła, że Torak ją obserwuje. Oboje wiedzieli, co to znaczy. Pięć księżyców temu, w Głębokim Lesie, skręci¬ła kolano. Dwa dni minęły, zanim wróciła do formy.

Głupia, głupia! - łajała się. Powiedziała ostrym to¬nem do Toraka, żeby podał jej bandaż, i związała moc¬no kostkę, zachowując kamienną twarz, żeby mu poka¬zać, że to nie boli.

Nie udało się go oszukać.

- Przez dobrych kilka dni nie będziesz mogła cho¬dzić - powiedział cicho.

Juksakai skinął głową.

-Jutro zaniesiemy ją do sań. Z nami będzie bez¬pieczna.

- Odpocznę jeden dzień i wszystko będzie dobrze - odburknęła Renn.

- Nie, na pewno nie - powiedział Torak.

Spojrzała na niego niechętnie.

Juksakai kierował wzrok to na nią, to na Toraka, a po chwili mruknął, że musi iść do swoich.

-Jeden dzień - powiedziała Renn, kiedy wyszedł. - Wtedy będziemy mogli pójść do Wąwozu razem.

Torak potarł bliznę na przedramieniu.

-Juksakai mówi, że do Góry są dwa dni marszu. A Noc Dusz już za cztery dni.

- Mamy zatem czas.

- Nie, Renn. To nie dla ciebie.

- Nie możesz decydować, co mam robić.

- Nie muszę. - Założył buty. - Teraz się pożegnam. Ruszam o świcie.

Dzwoniło jej w uszach. To niemożliwe. To nie dzieje się naprawdę.

- Ale... Nie możesz iść zupełnie sam.

- Nie będę sam. Będę miał przy sobie Wilka.

- Nie ma go tu.

- Przyjdzie.

- Skąd wiesz? Będziesz sam. Tego właśnie chce Eostra!

Torak nie odpowiedział. Coś w jego postawie i za¬chowaniu kazało jej na niego spojrzeć, spojrzeć napraw¬dę przenikliwie. To, co zobaczyła na jego twarzy, spra¬wiło, że wstrzymała oddech. Nie będzie musiała mówić mu o przepowiedni Saeunn.

- Już wiesz - powiedziała.

Skinął głową.

- Skąd?

- Kiedy zobaczyłem Górę - dotknął mostka - po¬czułem to. Tutaj.

Renn milczała przez chwilę, po czym powiedziała:

- Przepowiednie nie muszą się sprawdzać. Możemy zrobić coś, żeby ta się nie sprawdziła.

- Nie tym razem... - umilkł. - Wiele zim temu, kie¬dy nastała Noc Dusz, mój ojciec rozpalił wielkie ogni¬sko i złamał moc i władzę Pożeraczy Dusz. Ja muszę skończyć to, co on zaczął.

- Wiem. Ale...

- I może mi się uda, nawet wbrew woli Eostry. Cho¬dzi jednak o to, Renn... Chodzi o to, że kiedy próbuję myśleć o tym, co będzie później - o tym, że wrócę do Lasu, będę z tobą, Wilkiem i Fin-Kedinnem - nic nie widzę. Tylko ciemność.

Renn wpatrywała się w niego przerażona.

Przyglądała się, jak Torak zwija śpiwór i zbiera rzeczy.

- Dokąd idziesz? - spytała.

- Pójdę spać do drugiego szałasu i ruszę o świcie. Zostań tu. Odpocznij.

Na jego twarzy odmalował się znajomy wyraz uporu i Renn wiedziała, że dalsza dyskusja nie ma sensu.

-Jak tylko się poczuję lepiej - powiedziała z mocą w głosie - dogonię cię.

-Nie.

- Dogonię cię i udowodnię to. Masz. Weź moją opas¬kę na nadgarstek. Proszę cię. - Jakoś udało jej się roz¬wiązać opaskę i chwycić go za przegub. Odsunęła jego rękaw i przymocowała do przedramienia długi, wypole¬rowany zielony kamień. - Masz. Możesz mi to oddać, kiedy cię znajdę.

- Nie wolno ci próbować mnie znaleźć.

- Nie powstrzymasz mnie.

- Renn, posłuchaj wreszcie! Ten stwór nie zwracał na mnie uwagi, on szukał ciebie. Eostra chce mnie wziąć żywcem, dlatego nie pozwoli na moją śmierć przynaj¬mniej aż do Nocy Dusz, ty natomiast w ogóle jej nie ob¬chodzisz. A mnie tak. - Zarzucił łuk na ramię. - Zostań z Klanem Łabędzia. Wydobrzej. Wracaj do Lasu.

-Nie!

- Do widzenia, Renn. Cokolwiek by się stało, wiedz - musisz wiedzieć, jak bardzo ja... - przełknął głośno śli¬nę. - Niech opiekun twojego klanu leci z tobą. - Pochy¬lił się i pocałował ją w usta. Później odwrócił się i wy¬biegł prosto w ciemność.

W

iatr wył w górskich szczytach i omiatał zbocza.

Poruszał zagajnikiem, otaczającym zamarznięte je¬zioro, gdzie ludzie skupili się wokół ogniska.

Saniami ciągnionymi przez konie przyjechała grup¬ka z Klanu Jarzębiny, która przywiozła ze sobą trzech myśliwych z Lasu. Nieomal przeoczyli obozowisko Fin- -Kedinna, bo dobrze je ukrył, ale w końcu doprowadzi¬ły ich tam psy.

Etan z Klanu Kruka zwrócił się do swojego przy¬wódcy, a w jego głosie było słychać napięcie:

- Fin-Kedinnie, błagamy cię, wracaj z nami! Thull nie wysłałby nas, gdyby nie był w potrzebie. Choroba cienia powala klany. Tylko nieliczni czują się dość do¬brze, by polować. Ci, którzy mogą, nie zapuszczają się

zbyt daleko w obawie przed tokorotami. Zaczynają się walki o żywność.

Fin-Kedinn wysłuchał ich w milczeniu, a po chwili powiedział:

- Thull nie jest jedynym przywódcą klanowym. A inni?

- Przywódca Klanu Wierzby krótko utrzymywał ład, podobnie jak Durrain z Klanu Czerwonego Jelenia. Później i ich zaatakowała choroba. Schowali się do sza¬łasów, a teraz Saeunn umiera.

- Saeunn choruje na chorobę cienia? - spytał Fin-Ke¬dinn z niedowierzaniem w głosie.

- Nie. Utraciła wszystkie siły, opiekując się swoim ludem. Kiedy opuściliśmy obozowisko, jej stan pogar¬szał się coraz szybciej. Thull mówi, że bez niej nie po¬radzi sobie z klanem. Ma rację. Klany jego samego nie posłuchają.

- Będą musiały - odparł Fin-Kedinn. - Ja muszę do¬trzeć do Góry.

-Ale dlaczego? - Etan spojrzał niepewnie w kie¬runku zagajnika, gdzie w cieniu kryła się jakaś postać.

- Kto jest z tobą? - spytał jeden z myśliwych z Klanu Jarzębiny. - Dlaczego nie wyjdzie i nie przedstawi się?

Fin-Kedinn nie odpowiedział. Postać w zagajniku usunęła się głębiej w ciemność.

- Co chcecie tam osiągnąć? - spytał Etan. - Co taki człowiek jak Fin-Kedinn, choćby był wielki, może zdzia¬łać wobec tego wcielenia zła?

-Jeśli jest w ogóle jakaś szansa w walce z Eostrą - powiedział przywódca Klanu Kruka, mając odwagę na głos wymówić jej imię - to nie dzięki sile, ale dzięki magii. Podróżuję z kimś, kto zna się na tych rzeczach, kto wie, jak znaleźć Eostrę na Górze Duchów i jak trzy¬mać się poza zasięgiem jej i jej stworów. To wszystko, co mogę wam powiedzieć.

Etan spojrzał mu prosto w oczy.

- Może to pomoże ci zmienić zdanie, bo sama Saeunn przesyła tę wiadomość. Mówi, że tylko ty bę¬dziesz w stanie uspokoić klany.

- Saeunn przeciwstawiała się mojej decyzji o odej¬ściu - odparł Fin-Kedinn. - Oczywiście, że chce, żebym wrócił.

- Każe ci sobie przypomnieć, co widziała w węgiel¬kach w ognisku. Mówi, że chodzący z duchami umrze. Nawet ty nie będziesz potrafił tego zmienić. Mówi, że miejsce przywódcy Kruków jest wśród żywych. Powia¬da, że musisz wracać.

Ogień strzelał w palenisku. Myśliwi czekali na odpo¬wiedź Fin-Kedinna. Postać w zagajniku przyglądała się tej scenie i słuchała uważnie.

Fin-Kedinn wstał i podszedł do krawędzi drzew, gdzie samotny głaz pilnował jeziora. Gdzieś daleko, na tle gwiazd, wyrastały ciemne szczyty Gór. Mieli jeszcze dużo drogi do przebycia. Jeśli teraz wróci do Lasu, czy może być pewien, że jego towarzysz podróży da radę sam tam dojść?

Spojrzał na niebo. Nie wyczytał z niego żadnych odpowiedzi. Duch Świata był daleko stąd, toczył bitwy z Wielkim Turem. Ludzkie problemy i troski go nie zajmowały.

A gdzieś tam byli Torak i Renn - sami, podatni na ciosy, jak dwie maleńkie iskierki, które ogień w każdej chwili może wyrzucić w ciemność nocy.

Fin-Kedinn przycisnął pięść do głazu. Obowiązki wzywały go do Lasu, serce ciągnęło w kierunku Gór.

Wiatr osłabł i cicho szeptał. Granit pod jego dłonią był twardy jak najtwardsza skała.

Fin-Kedinn wrócił z ciemności i podszedł z powro¬tem do ognia.

R

ozdział 25

Wilk zatrzymał się w biegu pośród wietrznej Ciem¬ności. Wyczuł, że jego wilczy brat jest o ogromną ilość wilczych skoków stąd. Popełnił błąd. Nigdy nie powinien był uciekać w Góry.

Wilk przeżuwał głowę renifera nieopodal Jamy Bez- ogonów, kiedy nad jego głową zaczął krążyć puchacz. Wiedział, że to sztuczka, ale nie mógł nie pobiec. Przecież ten puchacz zabrał mu szczenię.

Biegł za nim przez Ciemności i Jasności, ale teraz puchacza nie było, a Wilk nie wiedział, gdzie się zna¬lazł. Jego łapy zapadały się w Jasne Miękkie Chłodne, a Góry wyrastały nad nim pod samo niebo. Wiatr przy¬nosił zapach ptarmigana i zająca, ale nie Wysokiego Bezogona.

Wilk uniósł pysk i szczeknął kilkakrotnie pytająco. Gdzie jesteś ?

Nie usłyszał ukochanego wycia w odpowiedzi.

Wiatr zmienił kierunek i Wilk odwrócił się ku nie¬mu - złapał w nozdrza zapach, którego nigdy przed¬tem nie czuł. Psy, ale coś z nimi jest nie tak. Wyczuwał, że są wielkie i silne, chytre i pełne nienawiści. Pazury same mu się wysunęły. Przeciwko takim jak one Wy¬soki Bezogon nie ma żadnej szansy, jest bezbronny jak szczenię.

Dzień był ponury, wiatr wył i jęczał w Wąwozie Ukrytych Ludzi. Torak nie słyszał już żadnego dziwne¬go wycia, ale unosił głowę zawsze wtedy, kiedy nieopo¬dal spadł jakiś kamyczek.

Od czasu do czasu natykał się na głaz, w którym ktoś wykuł spiralę. Juksakai mówił mu, że to jego przodko¬wie wykonali te znaki, żeby łatwiej było znaleźć szlak wiodący na Górę, ale nikt od wielu zim nie odważył się na nią wejść.

Kto w takim razie zdrapał z tych spirali cały lód?

I gdzie jest Wilk?

Torak próbował nie myśleć o tym, co psy Eostry mo¬gły zrobić jego wilczemu bratu. Nie mógł nawet zawyć, żeby go przywołać, chyba że w wyobraźni.

Miejscami Torak grzązł w śniegu po uda, gdzienie¬gdzie musiał wdrapywać się po skałach, z których wiatr zdmuchnął pokrywę śnieżną i lód. Zaczął się pocić, ale dzięki specjalnemu ubraniu na wędrówki w Góry nie było mu zimno. Jego kurta miała z przodu i z tyłu gę¬sty puch nura, a rzadsze pióra ptarmigana pod pacha¬mi, żeby mógł się swobodnie pocić. Skarpety z wełny bawołu śnieżnego były leciutkie jak puch, a jednocześ¬nie niewiarygodnie ciepłe. Suchy mech w butach zapo¬biegał tworzeniu się odparzeń, a krążki z surowej skóry na podeszwach pomagały się nie ślizgać.

Nic jednak nie chroniło Toraka od rzednącego po¬wietrza. Bolała go głowa. Tracił oddech. Najgorsza była jednak wiedza, że jest gdzieś, gdzie być nie powinien.

W Wąwozie Ukrytych Ludzi był cały labirynt niesa¬mowitych grani i uskoków, ostrych bocznych grzebieni i poskręcanych dolin. Ku niebu wyrastały wysokie ścia¬ny. Rzeka uciekła pod ziemię. To był świat z kamienia.

A Ukryci Ludzie wcale go tu nie chcą.

- Sprawią, że będziesz widział różne rzeczy - opowia¬dał mu Juksakai. - Kiedyś u samego wejścia do uskoku znalazłem nornika śnieżnego zmienionego w kamień. Innym razem widziałem ogromnego białego ptaka, któ¬ry znikał w skale.

- Ale kim są Ukryci Ludzie? - pytał Torak. Wie¬dział, że żyją w jeziorach, strumieniach i skałach; cza¬sami nawet ich wyczuwał, a wspomnienia tych wrażeń nie były dobre. Nigdy jednak nie zastanawiał się, kim są i skąd pochodzą.

- Kiedyś byli klanami, tak jak my - mówił mu Juksa¬kai. - Ale bardzo dawno temu, w czasie Wielkiego Gło¬du, zaczęli zabijać i zjadać ludzi. Duch Świata ukarał ich. Kazał im już na zawsze się ukrywać, a wolno im wychodzić tylko wtedy, kiedy nikogo nie ma w pobli¬żu. Właśnie dlatego nikt nigdy ich nie widzi. Nawet jeżeli się zbliżysz, znajdziesz tylko kamienie.

Torak wyczuwał, że Ukryci Ludzie patrzą na nie¬go ze szczelin w skalnej ścianie. Przeszedł obok kręgu spiczastych kamieni, które pochylały się lekko do we¬wnątrz. Kiedy spojrzał przez ramię na kamienny krąg, zobaczył niewyraźne poruszenie. Idąc, słyszał tłumione szelesty. Zamierały, kiedy przystawał, ale kiedy szedł da¬lej, ponawiały się.

Po południu Torak zatrzymał się, żeby złapać od¬dech.

- Nie chcę wam zrobić krzywdy - zwrócił się do mieszkańców skał. - Szukam Pożeraczki Dusz. Do was nic nie mam.

Nad głową usłyszał jakiś warkot. Uskoczył w bok. Z góry spadł głaz i roztrzaskał się na kawałki, a odłam¬ki uderzyły Toraka.

Później usłyszał szum wody. Poszedł za tym dźwię¬kiem i znalazł w wąwozie źródełko. Poszukał suchych porostów, z których Juksakai rozpalał ognisko, oraz przewieszki skalnej, którą mógłby obudować kamienia¬mi i zrobić sobie szałas.

Nocą słyszał świst kamieni, ale nie dochodziło go dziwne wycie. Nie było jednak też ani śladu Wilka.

Następnego dnia rano wiatr ustał. Cisza była niena¬turalna. Jakby zamierzona.

Maszerując wąwozem, wkrótce znalazł ślady na śnie¬gu. Niedawno pędziła tędy wataha psów. Torak odczy¬tał siedem śladów, wszystkie były większe niż te, które dotąd widział.

Poczuł suchość w ustach, wyciągnął nóż i szedł za tymi śladami aż za ostrą grań.

Zobaczył rozerwanego na strzępy młodego zająca. Ciemnoczerwone wnętrzności odbijały się od bieli śnie¬gu jak niepotrzebna, porzucona lina. Z rozszarpanej czaszki patrzyły na niego oczy w obwódkach z lodu.

Torak wyobraził sobie, jak zając rozpaczliwie klucząc, próbuje uciec psom. Rozerwały go na strzępy, rozciąg¬nęły mięso i mózg na przestrzeni trzydziestu kroków, ale nic nie zjadły. Zrobiły to dlatego, że potrafiły.

Czuł żal i obrzydzenie, kiedy cicho zmawiał modli¬twę za duszę zająca. Ale kiedy ruszał, modlił się już za siebie. Powiedział Renn, że Eostra chce go żywcem. Ale żywcem nie oznacza: w całości.

Zza kołnierza jego kaftana dochodził go zapach potu. Pies poczuje ten zapach z odległości dnia mar¬szu. Ten zapach mówił boję się.

Gdzieś za sobą usłyszał, że coś upadło na kamień.

Odwrócił się gwałtownie i westchnął z ulgą.

Siedzący na czaszce zająca Rek popatrzył na niego, zakrakał i wrócił do wydłubywania oka.

Kiedy Torak chował nóż do pochwy, zobaczył Wil¬ka, który pędził w jego kierunku przez śnieg.

- Biegłeś za puchaczem ? - spytał Torak, kiedy skończyli się po wariacku i radośnie witać.

- Tak - odparł Wilk. - Ale nie znalazłem szczenięcia.

- Przykro mi.

- A gdzie jest wilcza siostra f

- Bezpieczna - powiedział Torak. - Ale zraniła się w łapę.

- Tęsknisz za nią.

- Tak.

- ja też.

Wilk podniósł łeb i zaczął węszyć. Psy. Daleko.

- Są silne i jest ich dużo - powiedział Torak. - Wielkie niebezpieczeństwo.

Wilk oparł się o niego i pomachał ogonem.

Nie uszli daleko, kiedy znów natrafili na rzekę, która dudniła w kamiennym korycie pod skałami. Rip i Rek przyfrunęły i usiadły na szczycie grani przecinającej wą¬wóz, a później powróciły do Toraka, kracząc zniecierp¬liwione: No, chodź, to nic trudnego!

- A właśnie, że tak - dyszał ciężko Torak, gdy ra¬zem z Wilkiem zaczęli się wspinać. Boczna grań była jak zrobiona z noży. Jakaś złośliwa siła wyostrzyła ka¬mienie tak, że zamieniły się w tysiące ostrych krawędzi, stojących na sztorc. Nawet przez grube buty Torak czuł te ostrza i po chwili miał całe stopy w sińcach. Wkrótce zauważył, że Wilk utyka. Jego łapy były poprzecinane ostrymi kamieniami.

- Nie gniewaj się - powiedział Torak.

Wilk polizał go w ucho.

Na Dalekiej Północy Torak widział obute psy zaprzę¬gowe. Teraz pomógł Wilkowi tak, jak mógł - owinął mu łapy paskami jeleniej skóry ze swojej starej kurty. Wilk nieustannie pakował mu głowę w ręce, żeby zoba¬czyć, co się dzieje, a kiedy Torak zawiązał już pasy skó¬ry, musiał mu powiedzieć kategorycznym tonem, żeby tego nie zjadał.

Był tak skupiony na przyglądaniu się Wilkowi, że nie zorientował się nawet, kiedy dotarli na szczyt ostrej grani. Rozprostował się i wziął głęboki oddech. Za ple¬cami miał Wąwóz Ukrytych Ludzi, a przed nim wzno¬siła się Góra Duchów.

Jej szczyt przekłuwał chmury. Lśniące bielą zbocza ostrzegały go, żeby nie szedł dalej. Święte, uświęcone. Miejsce duchów, nie ludzi.

Ukląkł i wysypał na śnieg trochę czerwonej glinki na ofiarę. Przyciszonym głosem błagał Górę, żeby przeba¬czyła mu, że wchodzi na jej teren.

Chmury stały się gęste i ukryły Górę przed wzrokiem Toraka, a on nie wiedział, czy to dobry znak, czy też zły. Po jego prawej stronie piarżyste zbocze schodziło stromo do ocienionej doliny. Przed sobą widział w bla¬sku wirującej bieli olbrzymie pole ogromnych głazów, prowadzących w kierunku Góry. Na samym środku z niewielkiej, czarnej jaskini kaskadą spadała woda - to Czerwona Rzeka znów wypływała na powierzchnię.

Na jednym z głazów Torak zobaczył spiralne ozna¬czenia. Pełen lęku ruszył w jego kierunku. Wilk dreptał za nim ze spuszczonym ogonem.

Głazy były zdradziecko śliskie, oblodzone, a miej¬scami śnieg był tak głęboki, że trudno było przez niego przebrnąć. Przeszli obok drugiego i kolejnego znaku. Byli teraz na Górze.

A Torak musiał znaleźć miejsce, w którym rozbiją na noc obóz.

Doszedł do bocznej grani, gdzie nazbierało się dużo śniegu. Poczuł ulgę. Wolał odkopać śnieg i zrobić sobie jamę niż przestawiać w tym świętym miejscu kamienie.

Nie odważył się rozpalić ogniska. Skulony w śnieżnej jamie, podzielił się kawałkiem wędzonego mięsa renife¬ra z Ripem i Rekiem, a Wilk przeżuwał swoje obuwie - łapy już mu się goiły, więc Torak postanowił dać mu buty na kolację.

Noc gęstniała. Torak słuchał płynącego z dala głosu strumienia górskiego i ciszy samej Góry. Pozwoliła mu rozbić tu obóz, ale w mgnieniu oka może go zgnieść.

A Eostra... Co się dzieje z Pożeraczką Dusz, która czeka w głębi Góry? Pewna swojej absolutnej władzy, pozwoliła mu przedrzeć się przez Wąwóz; może jednak nasłać na niego swoją watahę, kiedy tylko zechce. A po¬jutrze jest Noc Dusz.

Torak czuł na przedramieniu ciężar opaski, którą dała mu Renn. Nigdy dotąd dziewczyna nie wydała mu się tak daleka, jak dzisiaj.

Torak śnił, że jest lato i że bawi się z Wilkiem nad jeziorem porośniętym żółtymi liliami wodnymi. Wilk skacze do wody i ląduje w niej z głośnym pluskiem. To¬rak nurkuje, a za nim ciągną się srebrne bąbelki pod¬wodnego śmiechu. Wciąż śmiejąc się, wyskakuje nad po¬wierzchnię wody ku słońcu. Ma poczucie, że wszystko jest dobrze, jego dusza świata jest złotą tkaniną, wycią¬gającą się do wszystkich żywych stworzeń. A na płyciz¬nach jest ojciec, stoi tam i uśmiecha się do niego.

- Spójrz za siebie, Toraku!

Torak obudził się błyskawicznie. Usłyszał huk spa¬dających kamieni. To alarmowały kruki.

W jednej chwili wzuł buty, chwycił w dłoń toporek i wyczołgał się ze śnieżnej jamy, wchodząc w ścianę mgły.

Rip i Rek były niewidoczne, poza tym Torak nie wi¬dział przed sobą nic w odległości dwóch kroków. Ką¬tem oka dostrzegł Wilka, szarą, niewyraźną chmurę, pędzącą po kamieniach.

Idąc niepewnie w jego kierunku, Torak zobaczył, że część bocznego grzebienia się zapadła, kilka kamieni toczyło się jeszcze przez chwilę.

Wilk zatrzymał się, jego czarne wargi odsłoniły zęby. Warczał.

Torak podążył śladem jego spojrzenia. We mgle do¬strzegł kolejne toczące się głazy.

Powarkiwania Wilka wstrząsały całym jego ciałem.

Torak zmrużył oczy.

To nie głazy.

To psy.

Rozdział 26

Niepohamowane i bezwzględne jak przypływ psy Eostry pędziły ku nim przez mgłę.

Były większe niż wilki czy psy, które Torak kiedykol¬wiek widział. Zauważył zmierzwione grzywy, sklejone błotem i brudem. Przekrwione oczy, puste, bez wyrazu, pozbawione jakichkolwiek uczuć.

Zdjął rękawiczki i wcisnął je za rękawy. Mocniej chwycił toporek. Stojący przy nim Wilk marszczył pysk i pokazywał kły.

Torak warknął z głębi gardła. Trzymajmy się razem.

Wilk zbliżył się do niego, nie spuszczając wzroku z watahy psów.

Psy podchodziły w ciszy, całkowicie skoncentrowane na polowaniu.

W Toraku obudziło się uczucie buntu. Niech będzie. W takim razie zobaczmy, jak walczycie.

Jedna z wielkich bestii rzuciła się na niego.

Zamachnął się toporkiem. Wilk skoczył. Stwór usu¬nął się i znikł, zatopił się we mgle.

Wyskoczył kolejny, później dwa naraz. Pojawiały się i znikały, ale zawsze rozproszone, żeby ich otoczyć.

Torak wiedział, co robią. Wilki i psy podobnie za¬czynają polowanie. Niech zwierzyna łowna walczy, niech biegnie. Znaleźć najsłabszego. Za tym podążyć.

Najsłabszy był Torak. Wiedział o tym. Wilk też wie¬dział. I psy wiedziały.

Chwycił w dłoń kamień i rzucił najsilniej, jak po¬trafił, trafiając jedną z bestii w bark. Pies tylko nasta¬wił ucha, jak gdyby to był jakiś natrętnie brzęczący ko¬mar.

Z nieba rzuciły się na nie kruki, wrzeszcząc przeraź¬liwie, dźgając grzbiety psów szponami. Wataha zigno¬rowała je. Rip i Rek podfrunęły wyżej, jak gdyby - po¬myślał Torak - już krążyły nad padliną.

Rzucał kamieniami, a psy wycofywały się w kłębiącą się białą mgłę. Czuł jednak, że krąg się zacieśnia.

Uchwyt toporka był śliski od potu. Taka broń nie¬wiele mu pomoże, chyba że w walce jeden na jedne¬go, ale nawet jeżeli do tego dojdzie, to on nie będzie miał szans. Jedyną dobrą bronią byłby łuk, ale ten był schowany w śnieżnej jamie, zaledwie kilka kroków stąd. W tej sytuacji mógłby być kilkaset kroków stąd - nie robiłoby to żadnej różnicy.

Z prędkością atakującego węża wielka, szara bestia ruszyła na Wilka. Wilk zwinął się, zawirował w powie¬trzu i zatopił zęby w udzie. Bestia zawyła z bólu i wy¬rwała się, z uda płynęła krew.

Wataha wciąż ich otaczała.

Wilk otrząsnął się, był cały i zdrowy.

Kątem oka Torak zobaczył coś czarnego, skaczące¬go w jego kierunku. Zamachnął się toporkiem i uderzył z całej siły w czaszkę. Stwór padł na ziemię z hukiem, a po chwili skoczył na nogi, jak gdyby nigdy nic.

Kiedy wataha krążyła wokół nich, przywódca - naj¬większa z bestii - podszedł na sztywnych nogach do przodu i zatrzymał się trzy kroki od Toraka. Torak czuł, że Wilk pręży się do ataku. Rzucił mu pospieszne słowo ostrzeżenia i nakazał mu nie ruszać się z miejsca.

Małe, puste oczy przywódcy watahy wpiły się w oczy Toraka i przez chwilę chłopiec wiedział, co dzieje się w umyśle bestii - widziała przed sobą nie człowieka, ale worek mięsa, które trzeba rozszarpać, aż nie będzie mógł się ruszać. To czarne serce biło tylko dlatego, że napędzała je wściekłość i złość na te biegające i wyją¬ce worki życia - tego życia, które trzeba zniszczyć.

Siłą woli Torak oderwał wzrok od oczu zwierzęcia.

Wyobraził sobie siebie nieżywego, leżącego na zie¬mi. Po chwili zdał sobie sprawę, że się myli, że to nie będzie jego ciało, Eostra chciała go wziąć żywcem. Tu chodziło o oderwanie od niego Wilka - o rozszarpanie na strzępy jego wilczego brata.

Skoczyły na niego dwa psy naraz. Wilk ruszył, żeby przejąć atak, wokół latały strzępy futra, kłapały kły. Przywódca stada zaatakował Toraka od tyłu. Topór uderzył płasko o żebra bestii, która cofnęła się z żałos¬nym wyciem, ale tylko o krok.

Kiedy Torak pospieszył na pomoc Wilkowi, przy¬wódca stada znów wyskoczył, chwytając w szczęki skraj jego zewnętrznej kurty i pociągając go w dół. Torak zamachnął się toporkiem. Bestia uchyliła się, ciągnąc go po śniegu. Była silna jak niedźwiedź. Torak pośli¬znął się i niemal stracił równowagę. Udawał, że słabnie, pozwolił stworzeniu przyciągnąć się bliżej, a później uderzył go obcasem buta między oczy. Na chwilę wiel¬kie szczęki poluźniły chwyt. Torak wyrwał się i ruszył w mgłę, by pomóc Wilkowi.

Przywódca stada otrząsnął się, kłapnął szczęką i opuś¬cił głowę przed następnym atakiem.

Trzy psy skoczyły na Toraka, cztery na Wilka. A jed¬nak, już podczas skoku, zwierzęta zaczęły szczekać, pisz¬czeć i skręcać się, jak gdyby ktoś uderzał je od tyłu. Z mgły leciały w ich stronę kamienie. Wataha straciła pewność, zwierzęta rzucały się na niewidzialnego napastnika.

Torakowi wydawało się przez chwilę, że widzi jakąś bladą postać, która znika we mgle.

- Kto to jesti - spytał Wilka.

- Bezogony - odparł Wilk.

Grad kamieni znów sypał się w kierunku psów - raz z jednej, raz z drugiej strony. Zdezorientowana wataha odwróciła uwagę od Toraka i Wilka i zaczęła szukać tajemniczego napastnika.

Roztrzęsiony Torak dotknął sierści swojego wilczego brata. Wilk krwawił z uda, lewe ucho miał poszarpane, ale jego spojrzenie było jasne, nawet nie dyszał.

Za to Torak dyszał ciężko. Trudno mu było złapać powietrze w płuca.

Myśli przebiegały przez jego głowę jak zające przez zimową łąkę. Ten, kto odwracał uwagę psów, nie będzie w stanie na długo ich odciągnąć, w końcu wrócą. A cho¬ciaż Wilk będzie się mógł bronić cały dzień, on, Torak, niestety nie. Wkrótce padnie. A wtedy zabiją Wilka.

Torak zobaczył za sobą wąską szczelinę po drugiej stronie skalnego grzebienia - pęknięcie w Górze. Wyco¬fywał się w jej kierunku.

Wilk rzucił mu ostrzegawcze spojrzenie. Nie!

Torak szedł dalej. Wilk ociągając się, ruszył za nim. Psy walczące z gradem kamieni nie zauważyły tego, co robią.

Śnieg był głęboki po kolana, ale w końcu Torako- wi udało się dotrzeć do szczeliny. Doznał ulgi, kiedy poczuł za plecami twardą skałę. Teraz wytrzyma cały dzień, będzie jadł śnieg i odpierał ataki, które będą mogły nadejść tylko z jednej strony.

Grad kamieni nagle ustał. Niewidoczny stróż znik¬nął. Przez chwilę Torak zastanawiał się, kto to może być; później zupełnie o tym zapomniał. Raz jeszcze wa¬taha nacierała na nich.

Stojący obok niego Wilk zjeżył się niechętnie. Szedł za Torakiem z lojalności, ale to było wbrew wszystkie¬mu, co wiedział - nawet wilk nie wycofuje się w miej¬sce, z którego jest tylko jedno wyjście.

A Torak nie potrafił wyjaśnić, dlaczego tak postąpił, ponieważ Wilk nie był w stanie myśleć tak, jak zwierzy¬na łowna. Dla Toraka było to nietrudne; widział już spotkania wilków z reniferami i wiedział, jak to działa. Wilki - podobnie jak psy - polują na zwierzynę w bie¬gu. Jeżeli jesteś zwierzyną łowną, masz najwięcej szans, kiedy staniesz i będziesz walczył.

Miał rację, ale nie docenił Wilka.

Przez moment bursztynowe spojrzenie spotkało się z jego wzrokiem. W tym właśnie momencie Torak wy¬czuł, co Wilk chce zrobić. Nie, Wilku, nie - tego właśnie chcą! Za późno. Wataha zrobiła miejsce, otworzyła się na maleńką szczelinę i Wilk ruszył w nią jak strzała wy¬puszczona z łuku. Psy rzuciły się za nim w pościg.

To wszystko stało się w mgnieniu oka, ale Torak wie¬dział, że musi wykorzystać szansę, którą dał mu Wilk.

Wcisnął toporek za pas, sięgnął ręką ku skale i za¬czął się wspinać.

Ostatnią rzeczą, którą zobaczył, zanim podciągnął się wyżej, był Wilk biegnący pędem w dół zbocza, ściga¬ny przez watahę Eostry.

Rozdział 27

W

ilk przeskakiwał ponad skałami, a psy pędziły za nim. Wilk nie znosił uciekać, ale musiał urato¬wać Wysokiego Bezogona.

Biegł w kierunku stromego zbocza Jasnego Miękkie¬go Chłodnego. Z głosu wiatru, który się stamtąd pod¬nosił, wiedział, że jest głębokie, może na wysokość całe¬go wilka. A więc wataha chciała go zagonić tam, gdzie nawet wilk musi się poddać. Ale on znał tę sztuczkę, sam ją stosował, polując na jelenie. Czy te psiska sądzą, że są w stanie jego przechytrzyć?

Zwolnił tempo i pozwolił psu, który był na czele wa¬tahy, zbliżyć się do siebie. Usłyszał kamienne bicie jego czarnego serca. Stworzenie kłapało szczękami, jak gdy¬by już próbowało smaku wilczego mięsa.

Za szybko. Kiedy Wilk dotarł do skraju Jasnego Miękkiego Chłodnego, obrócił się w miejscu na przed¬niej łapie i skoczył w bok na twardą skałę. Pies bieg¬nący za nim był zbyt ciężki i nie zdołał zawrócić na czas. Kiedy Wilk biegł pod górę, usłyszał za sobą rzu¬cającą się i warczącą bestię, która nie mogła się wydo¬być z Jasnego Miękkiego Chłodnego. Wilk postawił ogon na sztorc. Może i są od niego większe, ale on jest szybszy!

Chociaż nie aż tak szybki. Psy już skracały odległość między sobą a nim.

Biegł po kamyczkach piargu, obracając uszy, żeby nasłuchiwać - jedno ucho nastawił do przodu, spraw¬dzając, czy i tam nie czai się niebezpieczeństwo.

Wyczuł pędzącą ku niemu ciemność. W wietrze, któ¬ry się z niej wydobywał, słyszał dudniący dźwięk, jak gdyby spod ziemi. Nagle nie zobaczył już przed sobą kamieni, a Góra otworzyła się, żeby go połknąć. Za¬trzymał się w miejscu i spostrzegł, że szczelina ma wiele kroków. Z głębiny dobiegał wyjący chłód.

Wilk błyskawicznie podjął decyzję. Napiął mięśnie ud, sprężył się i skoczył. Przednie łapy zaczęły drzeć o skałę. Rzucając ogonem i drapiąc tylnymi łapami, podciągnął się jednym potężnym ruchem. I już był na górze.

Wyjąc z wściekłości, wataha biegła wzdłuż drugiej krawędzi szczeliny. Wilk uniósł pysk w geście pogardy. Żaden pies - nawet te psy - nie potrafią skakać tak da¬leko, jak wilk!

A jednak coś było nie tak. Było ich mniej niż przed¬tem.

Gdzie jest przywódca watahy?

Bestia stała na samym dole szczeliny skalnej i pa¬trzyła, jak Torak się wspina. Nie spuszczała z niego wzroku.

Kiedy Torak sięgał dłonią ku następnemu uchwyto¬wi, wyobrażał sobie Wilka biegnącego przez śniegi i ści¬gającą go watahę. W wyobraźni widział, jak Wilk się potyka. Widział, jak jakiś pies zatapia kły w jego boku. Już się na niego rzuciły, rozdzierały go na strzępy.

Trzonek toporka Toraka uderzał o jego udo i odry¬wał go od skały.

Nie mają Wilka - mówił sobie. - To tylko Eostra chce, żebyś w to uwierzył.

Ściana szczeliny miała wysokość czterech mężczyzn, ale była na tyle wąska, że mógł się zapierać stopą po drugiej stronie. W pobrużdżonym granicie było mnó¬stwo uchwytów na ręce i nogi, latem Torak wdrapał¬by się na górę jak wiewiórka. Jednak teraz skała była mokra i poprzecinana czarnym lodem. Palce były tak zmarznięte, że nie chciały się zaciskać. Rękawiczki po¬wypadały Torakowi z rękawów i wisiały na rzemykach, a on bał się je zakładać.

Przerywając na chwilę wspinaczkę, żeby złapać od¬dech, Torak obrócił głowę. Góra była zatopiona we mgle, ale widział szczyt skalnego urwiska. Był w poło¬wie drogi.

- Nie spiesz się, Toraku - po jego głowie obijał się spokojny, wyważony głos krewniaka imieniem Bale. Dwie wiosny wcześniej chłopiec z Klanu Foki uczył go wspinaczki skalnej. Bale był cierpliwy, nigdy nie narzu¬cał Torakowi więcej, niż ten był w stanie zrobić. - Pró¬buj trzymać ręce na takiej wysokości, żeby nie były wyżej niż barki, dzięki temu prawie cały ciężar ciała spocznie na stopach. I pięty w dół, Toraku. Jeżeli bę¬dziesz stał tylko na palcach stóp, zaczną ci się trząść nogi.

Pięty Toraka były skierowane w dół, a mimo to nogi mu się trzęsły.

Stwór stojący poniżej nastroszył się i zawarczał.

Torak spojrzał w dół.

Chłodne, chłodne, kamienne spojrzenie; bestia cze¬kała, żeby ten wór z mięsem wpadł w jej szczęki. Jej głód wysysał wszystkie dusze z Toraka.

Zacisnął powieki. Nie patrz - mówił sobie. - Nie myśl o tym. Pomyśl o czymś innym. Może o Wilku, Renn i Fin-Kedinnie.

Ciemność w jego głowie rozwiała się jak dym roz¬proszony przez oczyszczający wiatr. Torak otworzył oczy i zmusił swoje zdrętwiałe palce do poszukania ko¬lejnego uchwytu w skale.

Odzyskał odpowiedni rytm wspinaczki, najpierw dłoń, później stopa, znów druga dłoń, druga stopa. Gładko i płynnie, jak w tańcu. Już prawie jest na górze.

Toporek za pasem zahaczył się o występ skalny i wy¬rwał go do tyłu.

Trzymał się kurczowo obiema dłońmi, uniósł prawą nogę, żeby znaleźć następną szczelinę, ta była jednak zbyt wysoko, nie potrafił jej dosięgnąć, bo toporek był zaklinowany i nie pozwalał mu się ruszyć.

Szukał niżej prawą nogą miejsca, w którym chwilę wcześniej pewnie stał. Butem tarł o gładką skałę, nie mógł znaleźć podpory. Teraz lewa noga, na której spo¬czywał cały ciężar, zaczęła się trząść. Już nie potrafił dłużej się utrzymać, będzie musiał sięgnąć jedną dło¬nią, żeby uwolnić toporek. Wtedy jednak będzie miał tylko jedną rękę i jedną stopę uczepioną skały, a to nie wystarcza, żeby się przytrzymać. Znów wydawało mu się, że słyszy głos Bale'a.

- Jeśli niczego innego nie potrafisz zapamiętać, To- raku, zapamiętaj to. Zawsze miej trzy punkty pod¬parcia na skale. Przesuń albo rękę, albo nogę, nigdy jednak nie przemieszczaj ich w tej samej chwili.

Lewa noga drżała mu niekontrolowanie. Nie mógł na to zważać - musi się podciągnąć i wyjść z opresji.

Kłykcie obu pięści Toraka zbielały, z całych sił pró¬bował się uwolnić, podciągając się na rękach. Toporek, ocierający się o skalną ścianę, wydał potworny zgrzyt. Torak poczuł, że pas zaciska mu się coraz mocniej, kiedy rękojeść toporka przekręca się w dół. Ramiona drżały mu z napięcia. Jednym szarpnięciem, które nie¬mal odrzuciło go od ściany, zdołał się uwolnić. Pod¬ciągnął się wyżej i w końcu znalazł w skale oparcie dla stopy.

Otrząsając się z tego wszystkiego, z ulgą usiadł, prze¬rzucając nogę na drugą stronę skalnego grzebienia, jak na koniu. Kiedy przestał się trząść, ostatnim wysiłkiem podciągnął się na sam szczyt.

Jak łosoś, który wyskoczył z wody i wylądował na brzegu, Torak leżał, dysząc ciężko i łapiąc powietrze, przytulony policzkiem do zimnego głazu. Przed nim rozciągał się płaskowyż o szerokości jakichś pięćdzie¬sięciu kroków. Otoczony był ostrymi występami skal¬nymi, osnutymi gęstą mgłą i wysypany pokruszonymi głazami, które Góra zesłała tutaj w gniewie.

Gdy Torak powstał, uderzył w niego podmuch mro¬żącego do szpiku kości wiatru. Było tak zimno, że roz¬bolały go skronie. Odwiązał, a raczej wyplątał zza pasa, toporek, który nagle wyśliznął mu się z rąk i wpadł w rozpadlinę skalną. Przerażony chłopiec patrzył, jak spada na dno, obijając się o skały.

Nie było już widać ścigającej go bestii.

Torak spoglądał w dół, przejęty utratą toporka.

Poczuł na sobie czyjś wzrok.

Odwrócił się.

Dwadzieścia kroków od niego, na skałach pod ścia¬ną skalną stała Szamanka Klanu Puchacza.

Jej śmiertelna maska, przypominająca maskę zakła¬daną na twarz umarłego, była chorobliwie biała, jak zmiażdżone kości. Rozcięcie na usta wydawało z sie¬bie bezdźwięczny wrzask. Jedną ręką trzymała maczugę najeżoną pełgającym światłem i czerwonymi kamienia¬mi, w drugiej miała trójzębny harpun do nadziewania dusz.

Torak sięgnął po nóż. Wiedział, że na niewiele się zda w walce z Pożeraczką Dusz, ale nóż kiedyś należał do ojca, dawał mu siłę i pozwalał ustać na nogach.

Zło promieniujące od Szamanki Klanu Puchacza uderzało jak błyskawica i odrzucało go w tył.

Torak pomyślał o Wilku, za którym gonią wściekłe psy.

- Odwołaj je - powiedział, dysząc ciężko.

Pomalowane na biało oczy sowy pałały niechęcią. Ze

szczeliny ust nie wydobył się żaden dźwięk.

- Odwołaj psy, niech nie gonią mojego wilczego bra¬ta - krzyknął Torak. - Masz, czego chciałaś. Jestem tu!

Zamaskowana nie poruszyła się o krok, ale tuż za nią Torak zobaczył cienie rozpościerające się jak skrzydła. Poczuł jej gniew, który atakował jego umysł.

I wtedy z tej maski, która była jak ze złego snu, dobył się krzyk przeszywający mu czaszkę. Odbijał się echem od skalnych ścian, był coraz głośniejszy i głośniejszy, a Torak czuł wstrząsający ból, jak gdyby odłamki kost¬ne przeszywały mu mózg.

Obejrzyj się za siebie, Toraku.

Torak spojrzał przez ramię i natychmiast się uchy¬lił, ale było za późno. Puchacz uderzył go w skroń. Chłopiec nie mógł ustać, kołysał się z nogi na nogę na skraju przepaści. Puchacz nad jego głową robił krąg, by znów zaatakować.

W tej samej chwili z mgły wyłonił się olbrzymi biały ptak, który wystawiał szpony, żeby uderzyć w pucha¬cza. Puchacz zawrócił w locie, by uniknąć ciosu, zato¬czył jeszcze jeden krąg i natarł na chłopca.

Torak zrobił krok w tył i upadł.

R

ozdział 28

Torak obudził się, unosząc się na chmurze, która była cudownie ciepła.

Z wysiłkiem otworzył oczy. Przez mgłę zobaczył prze¬skakujące ponad nim białe renifery. Białe rosomaki spo¬kojnie przechadzały się pośród białych lemingów i pardw. Śnieżny bawół pasł się tuż obok kruka koloru szronu.

- Czy ja umarłem? - mruknął.

- Chyba nie - powiedział głos, który wydawał się płynąć z bardzo daleka.

Torak westchnął.

Później przyszło mu do głowy, że głos ma rację, bo wciąż jest w swoim ciele. Nie miał na sobie zewnętrz¬nych ubrań, tylko kurtę i cienkie spodnie. Chmura ła¬skotała go w nagie stopy.

- Gdzie jestem? - mruknął.

- Tutaj - odparł cicho głos.

Torak próbował coś z tego zrozumieć.

- Jesteście Ukrytymi Ludźmi?

Chwila milczenia.

- Ukrywam się. Ale nie jestem jednym z nich.

Mgła zaczęła się rozpływać. Torak poczuł zapach

dymu z ogniska. Usłyszał kapiącą wodę i trzask ognia. Poczuł duszność w piersiach, która nadchodziła tylko wtedy, kiedy był w jaskini.

Otworzył szeroko oczy.

Leżał na macie ze skór zająca, przykryty kocem z wełny wołu piżmowego. Jaskinia była tak wąska, że mógłby ją objąć ramionami, ale domyślał się, że musi być głęboka. Tuż za jego stopami światło dnia oblekało wiszące skóry, które zamykały wejście do jaskini. Bliżej niego od ognia bił pełgający blask. Torak zobaczył uło¬żone stosy wrzosu i wysuszonego łajna wołu piżmowe¬go oraz zwisające z powały zioła, grzyby i pstrągi, które suszyły się w dymie.

Na gipsowych ścianach jaskini wymalowano białe renifery i woły piżmowe. Lemingi, rosomaki i pardwy, których pełno było na wszystkich półkach skalnych, zostały wyrzeźbione w łupku i oproszone kredą. Bia¬ły kruk był prawdziwy. Przysiadł na skale i przyglądał się Torakowi. Skrzydła, nogi, szpony, nawet dziób miał biały, a oczy czarne i bystre, jak każdy kruk.

Torak usiadł niepewnie. Wciąż kręciło mu się w gło¬wie, był cały poobijany, ale poruszał rękami i nogami, więc zgadł, że śnieżny puch i grube warstwy ubrań za¬mortyzowały upadek. Pulsowało mu w skroniach. Pu¬chacz otworzył ponownie ranę na jego głowie, którą ktoś zabandażował.

Puchacz.

Wszystko nagle wróciło.

- Kto tu jest? - spytał. - Gdzie jest mój nóż? Gdzie jest Wilk?

Żadnej odpowiedzi.

Torak poczołgał się w kierunku wyjścia z jaskini.

- Stój! - krzyknął głos.

Torak usłyszał uderzenia biegnących stóp i postuku¬jące o kamień pazury. Odsunął skóry i uderzył go zim¬ny powiew wiatru. Czyjeś ręce wciągnęły go do środka, zanim spadł w głęboki wąwóz.

Gdy usiadł ciężko na ziemi, zobaczył, że skacze na niego Wilk. Po chwili obwąchiwał i lizał jego twarz, piszcząc z radości: Obudziłeś się! Nie znoszę tego twojego długiego snu! Jestem tu! Z tobą!

Torak sięgnął dłonią ku sierści Wilka. Był zdumio¬ny, gdy przed jego oczami pojawił się chłopiec, który uratował mu życie.

Chłopiec wyglądał mniej więcej jak on, był w jego wieku. Brudny i wychudzony, mrużył oczy rażone świat¬łem. Miał na sobie byle jak uszyty płaszcz z wełny wołu piżmowego, a Torak nie widział na jego skórze żadnych tatuaży klanowych. Ale nie to było najdziwniejsze.

Wyglądał tak, jak gdyby ktoś mu ukradł wszystkie kolory. Jego długie, splątane włosy były białe jak pa- jęczę sieci. Brwi i powieki miały odcień wyschniętej trawy, a twarz kolor świeżo oderwanej od skały kredy. Patrząc w jego bladoszare oczy, Torak myślał o niebie pełnym śniegu.

- Kim jesteś? - spytał chłopiec, a w jego głosie sły¬chać było dziwną mieszaninę lęku i tęsknoty.

- A ty, czym jesteś? - krzyknął Torak, z trudem wstając. - Zabrałeś mi ubranie i nóż. Oddawaj!

Chłopiec uśmiechnął się i Torak zobaczył, że braku¬je mu kilku zębów. Wyglądało na to, że nieczęsto się uśmiechał.

- Twój nóż jest w bezpiecznym miejscu. - Wskazał na półkę skalną. - Kręci ci się w głowie. Uśpiłem cię. Dużo gadałeś.

-Jesteś jednym z tych stworów! - warknął Torak. - Jej stworów.

- Czyich?

- Eostry!

- Tej, która przejęła kontrolę nad Górą?

- Nie udawaj, że nie wiesz!

- Wiem dobrze. Widziałem ją.

Torak zobaczył cienie pod oczami chłopca. Ten mały wytrzymał całe dnie i noce pełne lęku.

Albo świetnie kłamie.

- Na pewno jej pomagasz! Nie widzę innego powo¬du, dla którego miałbyś tu być.

- Byłem tu już wcześniej. Ja... - przerwał, odwracając głowę, żeby czegoś posłuchać. - Niedługo wrócę - za¬wołał.

- Kto tam jest? - spytał podejrzliwie Torak.

- Powinieneś odpoczywać - upierał się chłopiec. - Kręci ci się w głowie.

Kiedy to powiedział, Torakowi rzeczywiście zakręci¬ło się w głowie.

- Czy ty jesteś szamanem? - spytał. - Robisz tak, że¬bym się czuł dokładnie, jak chcesz?

- Szamanem? Chyba nie.

Wilk lizał rękę Toraka. Jak przez mgłę Torak zauwa¬żył, że rany jego wilczego brata zostały posmarowane białą maścią, widział, że jego wilczy brat czuje się bar¬dzo dobrze w towarzystwie obcego.

- Na początku nie pozwalał mi do ciebie podejść - powiedział chłopiec, wystawiając palce, żeby Wilk mógł je obwąchać.

- Dlaczego mnie uśpiłeś? - spytał Torak, walcząc o to, by ustać.

- Musiałem pójść i sprawdzić, czy się coś nie złapało we wnyki. Nie mogłem pozwolić ci uciec.

Torak przemknął obok niego i chwycił nóż.

- Oddaj mi ubranie. Wypuść mnie.

Jaskinia kręciła się wokół niego jak szalona. Chło¬piec łagodnym ruchem odebrał mu nóż i kazał mu się położyć na zajęczych skórach.

Kiedy Torak znów się obudził, był przykryty kocem z wełny wołu piżmowego.

A ręce i stopy miał związane.

- Wypuść mnie.

-Nie.

- Dlaczego?

- Bo uciekniesz.

- Nie mogę tu zostać!

- Dlaczego?

Torak przestał się miotać i gapił się na chłopca, któ¬ry go pojmał. Tamten nosił buty nieudolnie połatane kawałkami skóry leminga, jak gdyby nigdy nie uczył się szyć. Chłopiec siedział na kamieniu i wpatrywał się w niego.

- Kim jesteś? - spytał Torak.

Białe powieki zamrugały.

- Jestem Ciemny.

Torak prychnął.

- Dlaczego cię tak nazwano?

- Nikt mnie nie nazywał. Wyrzucili mnie, zanim dano mi imię, więc wybrałem imię Ciemny. Myślałem, że to coś pomoże.

Torak poczuł falę współczucia, którą szybko zdławił.

- Jeżeli nie masz nic wspólnego z Eostrą, to dlacze¬go cię nie zabiła?

- Trzymam na dystans jej psy i dzieci-demony ka¬mieniami, które wypuszczam z procy. Tak właśnie ci pomogłem, kiedy zaatakowały cię psy. A Ark pilnuje mnie, kiedy śpię.

- Kto to jest Ark?

Siedzący na skalnej półce biały kruk nastroszył pióra na głowie.

-Jeżeli Eostra chciałaby, żebyś nie żył - powiedział Torak - znalazłaby jakiś sposób.

- Tak. Sądzę, że lubi tę swoją władzę. Dla niej ja je¬stem tylko zabawką. - Uśmiechnął się do Toraka tym dziwnym, połowicznym uśmiechem. - Ale teraz mam ciebie. Już nie jestem sam.

Torak nie potrafił go wyczuć ani zrozumieć. Chło¬pak był chudy, ale udało mu się go wciągnąć do tej ja¬skini, nieźle go też związał. Wilk obwąchiwał więzy, ale kiedy Torak powiedział mu w wilczej mowie tak, żeby tamten nie zrozumiał, aby przeżuł więzy na nadgarst¬kach, Wilk po prostu polizał go po palcach.

- Jesteś głodny? - spytał Ciemny.

- Nie - skłamał Torak. - Kim ty naprawdę jesteś? Skąd się tu wziąłeś?

Ciemny wyciągnął zza pazuchy połówkę suszonego pstrąga i zaczął ją przeżuwać.

- Kiedy moja matka nosiła mnie w brzuchu, prze¬biegł przed nią biały zając, więc dlatego taki się urodzi¬łem. - Dotknął swoich białych jak sieć pajęcza włosów. - Matka mówiła, że jestem z Klanu Łabędzia, tak jak ona, ale kiedy podrosłem, zacząłem widzieć różne rzeczy, a ludzie mówili, że przynoszę pecha. Matka chroniła mnie, lecz kiedy miałem osiem lat, zmarła. Następnego dnia ojciec przyprowadził mnie do Wąwozu. Myślałem, że wytatuuje mi na skórze znaki klanowe, ale zostawił mnie tu. Cały czas oczyszczam oznaczenia szlaku, gdy¬by chciał wrócić i mnie odnaleźć. Jednak nigdy nie wrócił.

- Próbowałeś się stąd wydostać?

- Nie. Wiedziałem, że muszę tu zostać.

Torak zastanawiał się chwilę.

- Jesteś tu zatem od tamtego czasu?

Ciemny wskazał palcem na kamienne stworzenia wyrzeźbione na skalnych półkach.

- Jeden na każdy miesiąc.

- Ale to musi być... siedem zim. Jak przeżyłeś?

- Nie było łatwo - powiedział Ciemny, wyciągając ość spomiędzy zębów. - Przez pierwsze trzy zimy ktoś zostawiał mi jedzenie. A później już nie. Było mi zim¬no, zacząłem więc zbierać wełnę wołu piżmowego. Kie¬dyś zepsuły mi się zęby. Tak mnie bolały, że kilka mu¬siałem wybić sobie kamieniem... Byłem sam. A później znalazłem Arka. Niektóre kruki go dziobały, ponieważ jest biały. Nadałem mu imię Ark, bo tak się do mnie w pierwszej chwili odezwał - uśmiechnął się. - Lubi to imię, często je powtarza!

- A zatem przez cały ten czas byłeś tu sam z kru¬kiem?

- I z duchami.

Wilk wstał i podreptał głębiej w czeluść jaskini. Ciemny odwrócił głowę i zaczął nasłuchiwać.

- Ty... Ty widzisz duchy - powiedział Torak.

Ciemny łagodnie skinął głową.

W jaskini było spokojnie, powietrze znierucho¬miało.

- Czy to właśnie z duchem wcześniej rozmawiałeś? - spytał Torak.

-Tak. Z duchem mojej siostry. Ale przez to, że ona jest duchem, nie pamięta, że jest moją siostrą.

Torak rozejrzał się po ocienionych kątach jaskini, ale zobaczył tylko Wilka, który siedział, zamiatając ogonem kamienną podłogę.

- Widziałeś - zaczął niepewnie - ducha mężczyzny, który wygląda jak ja? Długie, ciemne włosy... Tatuaże Klanu Wilka...

- Nie. A kto to jest?

Torak nie odpowiedział.

- A czy my jesteśmy wewnątrz Góry? Góry Du¬chów?

-Tak.

- Są tu jeszcze inne jaskinie?

- Mnóstwo. Lubię chodzić do Jaskini Szeptów, słucham tam duchów. Nie byłem tam jednak od cza¬su, kiedy ją przejęła. Przyprowadziła ze sobą demony i przyniosła zimny, czerwony kamień.

Torak czuł, że jego serce zaczyna bić mocniej.

- A jak można się tam dostać? Do Jaskini Szeptów?

- Jest wiele dróg.

- Zabierz mnie tam.

-Nie.

- Musisz. Jak długo spałem?

- Hm... Prawie dwa dni.

- Dwa dni?! - krzyknął Torak. - Skoro tak, to dzi¬siaj jest Noc Dusz!

Jego okrzyki sprawiły, że Wilk natychmiast pod¬biegł.

Teraz Torak rozumiał już, dlaczego Eostra pozwoli¬ła mu uciec - bo wcale nie uciekł. To było po jej myśli, że zostawi go w kokonie, jak muchę w pajęczej sieci, do chwili, kiedy będzie chciała go wykorzystać.

- Posłuchaj, Ciemny - powiedział, siląc się na spo¬kojny ton. - Dzisiaj w nocy Pożeraczka Dusz zrobi coś okropnego. Nie wiem dokładnie co, ale wiem, że chce podbić wszystkich umarłych i z ich pomocą rządzić ży¬wymi. Musisz mnie wypuścić!

- Ale przez sen powiedziałeś, że ona chce cię zabić. Musisz zostać ze mną. Tu jesteś bezpieczny.

-Jutro już nikt nie będzie bezpieczny. Ona stanie się niesamowicie silna! Będzie miała pod swoją komen¬dą zmarłych, będzie rządzić Górami, Lasem i Morzem!

- Co to jest Morze? - spytał zaciekawiony Ciemny.

Torak ryknął tak głośno, że zatrzęsły się ściany jaskini.

Wilk nadstawił uszu i zapiszczał.

Ark zatrzepotał skrzydłami.

Olbrzymim wysiłkiem woli Torak opanował zdener¬wowanie.

- Może to cię przekona. Nie wiem jak, ale duch mojego ojca jest w to wszystko jakoś wmieszany i ma to związek z Eostrą. Jeżeli uda mi się ją powstrzymać, może i jemu pomogę. Teraz rozumiesz, dlaczego mu¬sisz mnie wypuścić?

Jakiś cień przemknął po niezwykłej twarzy Ciemne¬go, który nagle wydał się Torakowi znacznie starszy.

- Mój ojciec mnie zostawił. Nigdy po mnie nie wrócił.

Torak zacisnął szczęki.

- A jeżeli Ark potrzebowałby pomocy? Przecież zro¬biłbyś wszystko, żeby mu pomóc, prawda?

Ciemny zacisnął pięści tak mocno, że słychać było strzelające kostki. Torak widział, że jest wewnętrznie rozdarty.

- Siedzę tu całe lata i zimy - powiedział. - Jesteś pierwszą osobą, pierwszym żywym człowiekiem.

Ark wyczuwając to, co dzieje się w umyśle chłopca, podfrunął i wylądował na jego ramieniu.

Wilk lękliwie spoglądał to na Toraka, to na Ciem¬nego.

Torak czekał.

Ciemny pokręcił głową.

- Nie. Nie mogę cię puścić.

Rozdział 29

Jeden dzień - powiedziała Renn, wdrapując się na # głazy. - Tylko o to proszę. O jeden dzień!

Kamień świsnął obok jej głowy i uderzył o skałę.

- Przepraszam - mruknęła pod nosem do Ukrytych Ludzi. Nie podobało im się to, że tak głośno mówi. Chyba w ogóle jej nie polubili. Na razie ją tolerują, może z powodu maleńkich wiązek witek jarzębino¬wych, które zostawia przy każdym oznaczeniu szlaku.

Torak ruszył w drogę przed dwoma dniami. Klan Łabędzi chciał od razu odejść, ale Renn upierała się, żeby zostali u wylotu Wąwozu. Dzień w obozowisku przeżyła pełna niespokojnych myśli. Zaciskała zęby, czekając, aż przestanie ją boleć kostka. Następnego dnia skłamała Łabędziom, że czuje się lepiej, i ruszyła

za Torakiem. Nie próbowali jej zatrzymywać. Dali jej po prostu jedzenie na zapas i patrzyli, jak odchodzi.

Na początku wszystko szło dobrze. Łatwo było po¬dążać za śladami Toraka, a chociaż bolała ją kostka, mogła stąpać na chorą nogę. Podskakiwała nerwowo za każdym razem, gdy pojawiał się nieznany odgłos, ale intuicja szamanki podpowiadała jej, że stwory Eostry są daleko. Po południu dokonała odkrycia, które ją uszczęśliwiło - zobaczyła zbudowany z kamieni szałas, z pewnością dzieło Toraka. Została tam na noc i zasnꬳa, planując, co mu powie, gdy już go dogoni.

Obudziła się zesztywniała, zziębnięta i przerażona. Na porannym niebie wisiał blednący srebrny krążek księżyca. Jutro Noc Dusz.

Nie uszła daleko, kiedy znalazła kości zająca, obrane z mięsa przez kruki. Nie było w tym widoku nic dziw¬nego, lecz jej ręka bezwiednie dotknęła piór opiekuna klanu. W powietrzu wisiało coś niedobrego. Coś bar¬dzo złego się tu wydarzyło. Zło wtapiało się w skały.

Minął jakiś czas, ale Renn wciąż nie mogła dojść do siebie. Jej buty głośno zgniatały zmarzniętą roślinność skalną i czarne porosty, kruche jak żużel. Bulgotanie wody w bukłaku zabrzmiało jak odgłos kroków. Zatrzy¬mała się, żeby się upewnić, że nikt za nią nie idzie.

- Nie są prawdziwe - powiedziała głośno. - Tu nic nie ma.

Skały i kamienie nabrzmiały. Czuła, że patrzą na nią Ukryci Ludzie.

Eostra też ją obserwuje.

Nad granią zaczęły przelewać się chmury. Powoli i cicho połknęły Wąwóz i otoczyły Renn lepkim obję¬ciem. Eostra nie wysłała psów, żeby ją przepędzić. Wca¬le nie musiała.

Renn czuła i wychwytywała wzrokiem obecność Sza- manki Klanu Puchacza. Była jak wiszący cień we mgle. Mgła wdzierała się do gardła dziewczyny i odbierała jej oddech. Pulsowała obolała kostka. Nagle opuściła ją cała odwaga. Po co iść dalej, jeżeli i tak jest skazana na porażkę?

Miała dziwne wrażenie, że ktoś obserwuje ją z góry. W wyobraźni widziała samą siebie, kulejącą dziewczynę, kryjącą się w skalnym wąwozie. Nigdy nie znajdzie To- raka. Poszedł sam, bo sam chciał stawić czoła Eostrze - chciał umrzeć i być ze swoim ojcem. I wkrótce jego ży¬czenie się spełni.

Gdzieś w oddali zakrakał kruk.

Renn podniosła głowę. To był Rip.

Chwilę później, jeszcze dalej, usłyszała odpowiadają¬cego mu Reka.

Wsłuchując się w milknące krakanie, Renn zacisnęła pięści. Głosy Ripa i Reka nie wskazywały na to, że kru¬ki czują się pokonane. Były skupione na jakiejś własnej, tajemniczej kruczej sprawie; bez wątpienia chodziło o pożywienie.

Jak gdyby pod wpływem tej myśli Renn poczuła bur¬czenie w brzuchu. Mgła czy nie mgła, była głodna.

Otworzyła woreczek z jedzeniem i wyjęła dwa skraw¬ki wędzonego ozora renifera, sklejone ze sobą szpikiem kostnym. Usiadła na głazie i zaczęła jeść. To była naj¬lepsza rzecz, jaką jadła od bardzo, bardzo dawna.

Pomyślała sobie, że jej łuk też potrzebuje pożywie¬nia. Juksakai dał jej pęcherz wypełniony gęstym olejem ze stawów nóg reniferów. Jak twierdził, to lepsze niż cokolwiek innego, aby utrzymać w dobrej kondycji drewno i ścięgna, nawet w największym zimnie. Renn nałożyła trochę oleju na łuk. Później sprawdziła strzały - podarunek od Krukoslika. Miały bardzo dobre, kwar¬cowe groty i lotki z sowich piór.

- Dobre sowy - mruknęła pod nosem.

Mgła zawirowała wokół niej gniewnie.

Jedzenie, olej i strzały - przygotowali je dobrzy lu¬dzie. Ubranie, które dostała, miało utrzymywać jej siłę ducha i odwagę, jak również ciepłotę ciała. Lu¬dzie z Klanu Górskiego Zająca powiedzieli, że zawsze wszywają na przód płaszczy futro z piersi renifera. Bo w piersiach rogatych biją dzielne serca.

Dzielne serce. Renn wróciła myślą do Fin-Kedin- na. Usiadła wyprostowana.

- Jestem kość z kości i krew z krwi przywódcy Klanu Kruka - powiedziała mgle i te słowa dodały jej otuchy. - Jestem Renn. Jestem szamanką.

Kiedy ruszyła, mgła nie była już tak gęsta.

Czując się przygotowana do walki i pewna zwycię¬stwa, Renn zaczęła się zastanawiać nad tym, co wie o planach Eostry.

Szamanka Klanu Puchacza chciała żyć wiecznie. Chciała zjeść duszę świata Toraka i przejąć jego moc.

Renn zatrzymała się.

Do tej pory nigdy nie zadawała sobie pytania, jak Eostra chce to uczynić. Jeżeli jednak dociecze, w jaki sposób szamanka chce postąpić, może będzie miała ja¬kąś szansę, żeby ją powstrzymać.

Po dłuższym namyśle Renn stwierdziła, że może co najwyżej przeprowadzić rytuał zatrzymywania dusz, o którym kiedyś opowiadała jej Saeunn. Rytuał odprawia się wtedy, kiedy matka lub ojciec tak bardzo rozpaczają po śmierci dziecka, że grozi im popadnięcie w obłęd. Szaman lub szamanka łapie wtedy ducha, który dopiero co wyszedł z ciała, do pudełka z kory jarzębiny i zawiązuje mocno pudełko kosmykiem włosów zmar¬łej osoby. Żałobnik lub żałobnica musi wtedy mieszkać samotnie, z dala od klanu, przez sześć księżyców, ma¬jąc za towarzystwo jedynie dusze zamknięte w pudełku. Następnie uwalnia się dusze, otwierając pudełko i paląc włosy na szczycie wzgórza, tak by dym mógł się unieść wprost do Pierwszego Drzewa na niebie.

Renn ściągnęła rękawiczkę i podrapała się w głowę. Pomyśl. Co Eostra może mieć z tym wspólnego? Nagle jej dłoń zamarła.

Włosy.

Włosy człowieka utrzymują część jego Nanuak. Dla¬tego Znaki Śmierci, związane z duszą świata, rysuje się na czole.

I tego właśnie - podpowiedziała jej intuicja - szu¬kał tokorot, kiedy pojawił się tamtej nocy po burzy lodowej. Chciał włosów Toraka. Jeżeli Eostrze uda się zdobyć choć kosmyk włosów Toraka przed Nocą Dusz, będzie mogła przejąć jego duszę świata i jego moc.

To było okrutnie proste. I może właśnie dlatego Eostra posłała swoje tokoroty. Droczyła się z nimi i drażniła, mówiła im, że w każdej chwili może zdobyć włosy Toraka.

Renn rzuciła się biegiem. Przedzierała się przez za¬spy śnieżne i ślizgała po zmrożonym języku lodowym. Biegła obok krzewów leśnej jagody o karmazynowym kolorze rozchlapanej krwi.

Jakiś duży ptak zaczął krążyć nad nią i sfrunął w dół, niemal dotykając jej kaptura.

Już nie było słychać uderzeń skrzydeł. Renn ukryła się za skałą. Po chwili znów usłyszała ich szum. Zbyt hałaśliwe jak na puchacza - pomyślała.

Rip wylądował na kamieniu i zaczął, podekscytowa¬ny, kłapać dziobem. Kle-kle-kle-kle!

Renn roześmiała się nerwowo. Rip wzniósł się w po¬wietrze i odfrunął. Kra!

Nie ruszyła się z miejsca, a kruk wrócił.

Przygryzła wargę. Ślady Toraka prowadziły prosto, a Rip chciał, żeby poszła za nim do wąwozu.

Kra! - zakrakał niecierpliwie.

W końcu Renn ruszyła za ptakiem.

Nie uszła daleko, kiedy mgła rozstąpiła się, a Renn zobaczyła, że coś leży na skałach. Rip i Rek krążyły wo¬kół tego jak wokół padliny.

Renn poczuła, że robi jej się niedobrze. To napraw¬dę było padłe zwierzę.

Podeszła do niego w milczeniu, potykając się o włas¬ne nogi.

Rozdział 30

Oddech Ciemnofutrej dobywał się z jej płuc w char- kotliwych kaszlnięciach, żebra unosiły się ciężko i opadały.

Kiedy Renn przyklękła koło niej, wilczyca uniosła głowę i próbowała przywitać ją przyjaznym kłapnię¬ciem. Ten wysiłek zbyt dużo ją kosztował. Opadła bez życia na skałę.

Renn ściągnęła rękawiczkę i położyła dłoń na boku Ciemnofutrej. Czuła pod palcami wszystkie żebra. Wil¬czyca od wielu dni nie jadła.

Jak udało jej się dostać aż tak daleko?

Renn wyobraziła sobie, jak Ciemnofutra wygrzebu¬je się z rzeki po ataku puchacza i wyrusza poobijana, stęskniona za szczeniętami, z mocnym postanowieniem

znalezienia swojego towarzysza. Może przyciągnęło ją tutaj wycie Wilka, może siła więzi, która się między nimi wytworzyła. Wilki są odporniejsze na przeciwno¬ści niż najmocniejszy człowiek, przeżyła więc jakoś bu¬rzę lodową i przebrnęła przez ośnieżone wzgórza. Renn przypomniała sobie, że Krukoslik mówił o łowcach, którzy opowiadali, jak znaleźli martwego wilka i zosta¬wili pożywienie dla jego ducha. Może to była Ciemno- futra. Może jej życie ocaliła dobroć obcych ludzi.

Renn rozwiązała woreczek z jedzeniem i położyła kawałek mięsa przy pysku wilczycy. Ciemnofutra nie zwróciła na to uwagi.

Renn usłyszała furkot skrzydeł - tuż obok wylądo¬wał Rip, który zbliżał się ukradkiem do mięsa.

- Nie - upomniała go dziewczyna. - Ona bardziej tego potrzebuje.

Kruk spojrzał na nią z wyrzutem i odszedł na sztyw¬nych nogach, żeby dąsać się w ciszy.

Renn jeszcze bliżej przysunęła kawałek mięsa. Wciąż żadnej reakcji.

Zdziwiona dotknęła jednej z potężnych łap wilczycy.

Ciemnofutra napięła się, a z jej gardła wydobył się niski, ostrzegawczy pomruk.

Renn była teraz jeszcze bardziej zaniepokojona. Łapa wilczycy była gorąca. Zauważyła później, że jej nos jest suchy i się nie błyszczy. Język wilczycy był pokryty sza¬rym nalotem.

Renn przybliżyła się i od razu odsunęła, czując kosz¬marny odór. To nie głód powalił wilczycę. Szpony pu¬chacza wdarły się w jej przednią łapę od barku aż do łydki, a rana się jątrzyła. Renn zobaczyła spływającą z niej zielonkawą ropę.

Myśli przebiegały przez jej głowę w szalonym tem¬pie. Ciemnofutra leżała w zagłębieniu pod przewiesz¬ką skalną. Zrobienie z tego miejsca szałasu nie zajmie dużo czasu. Niedawno przechodząc przez wąwóz, mi¬jała wrzosowate rośliny, którymi Juksakai rozpalał og¬nisko. Miała w woreczku z lekami zioła - uzupełniła zapasy, zanim pożegnała się z Łabędziami - i zna prze¬cież zaklęcie uzdrawiające.

Przemknęła jej myśl, że postój prawdopodobnie zmniejszy jej szanse znalezienia Toraka, ale powiedziała sobie, że opóźnienie będzie niewielkie. Trzeba opatrzyć ranę, nakłonić Ciemnofutrą do jedzenia, a później zo¬stawić ją tu, żeby wydobrzała. Jak długo to potrwa?

Pewna tego, co robi, Renn pracowała szybko. Nie minęło wiele czasu, a stał już szałas i paliło się małe ognisko. U podnóża głazu, gdzie sokół przysiadł, żeby nacieszyć się swoją zdobyczą, znalazła maleńką czaszkę nornika śnieżnego, która była silnym lekiem na gorącz¬kę. Co więcej, fioletowe kropki na głazie doprowadziły ją do zarośli jałowca. A to będzie pożądany dodatek do zaklęcia uzdrawiającego.

Była już z powrotem przy Ciemnofutrej, zagrzała wodę i zrobiła wywar z pokruszonego korzenia szczawiu, kości i jagód jałowca. Wszystko to ochłodziła w śnie¬gu, a później zaczęła oczyszczać ranę, spuszczając cien¬kim strumyczkiem mieszaninę leczniczą na zraniony bark.

Powarkiwanie Ciemnofutrej było tak głębokie, że cała się trzęsła.

Renn przełknęła ślinę. Spróbowała jeszcze raz. To samo.

Żałowała, że nie jest Torakiem i nie zna wilczej mowy... Szkoda, że nie potrafi powiedzieć Ciemno¬futrej, że to dla jej dobra.

- Ciemnofutra, proszę - powiedziała. - Próbuję ci pomóc.

Ciemnofutra nastawiła ucho.

- Musisz mi pozwolić oczyścić ci ranę.

Zielonobursztynowe spojrzenie zabłysło w oczach

wilczycy, a później zgasło.

Może o to chodzi - pomyślała Renn. - Po prostu trzeba do niej mówić.

- Tak mi... - zająknęła się. - Tak mi przykro z powo¬du małych wilczków. I dlatego, że ten puchacz zrobił ci krzywdę. Ale Wilk żyje. Zobaczysz go już niedługo. Musisz mi tylko pozwolić sobie pomóc.

Ciemnofutra wciąż była nieufna, ścięgna na jej dłu¬gich nogach napięły się jak powrozy. Ale słuchała.

Renn mówiła dalej - miękko i nie przerywając. Modliła się, żeby wilczyca pojęła, że nie chce zrobić jej krzywdy. Kiedy upuściła kolejną kroplę leku na ranę, Ciemnofutra leżała spokojnie.

Przemywanie zranionej nogi było straszliwie powol¬ne. Renn robiła to delikatnie, na tyle, na ile się odważy¬ła, a później przygotowała maść.

Przeżuła jagody jałowca, a potem zmełła suchy ko¬rzeń szczawiu z czerwoną glinką i przeżutym jałowcem i zrobiła z tego ciepły okład.

Wymawiając cicho słowa zaklęcia, pochyliła się nad zwierzęciem, chowając maść za plecami.

Ciemnofutra odsłoniła groźne białe zęby.

Renn zamarła. Pot ściekał jej po plecach.

Kiedy wilk zamknął pysk i nie pokazywał już zębów, Renn powoli wyjęła zza pleców maść.

Ciemnofutra przesunęła pysk blisko twarzy Renn. Dziewczyna czuła na sobie jej gorący oddech. Patrzyła w otwarty pysk.

- Wszystko... Wszystko w porządku - mówiła łamią¬cym się głosem. - Pozwól, że to zrobię.

Wilczyca poluzowała szczęki. Położyła się i zamknꬳa oczy.

Drżąc, Renn przykryła ranę maścią. Ciemnofutra się nie poruszyła.

Kruki powoli zakradały się do mięsa i w końcu je ukradły. Renn była zbyt wyczerpana, żeby się tym przejmować. Słyszała, jak wadzą się o nie, a później roz¬poznała senne rozkładanie i składanie skrzydeł, co zna¬czyło, że kruki zamierzały spać.

Spać?

Wyczołgała się z szałasu.

Kiedy opatrywała rany Ciemnofutrej, dzień przemknął niezauważenie. Teraz Torak może już być na Górze Du¬chów. Jutro, kiedy zajdzie słońce, rozpocznie się Noc Dusz.

Zbyt późno Renn zrozumiała plan Eostry. Pożeracz- lca Dusz pozwoliła Ciemnofutrej dotrzeć tak daleko nie bez powodu - wilczyca miała utrzymać Renn z dala od Toraka. Nietrudno było zrozumieć, dlaczego nie nę¬kały ich psy. Były zupełnie gdzie indziej, w jakimś od¬ludnym miejscu otaczały Toraka i Wilka. Renn oczami wyobraźni widziała ich ohydne głowy wtopione w ra¬miona, kiedy skradały się, zbliżały powoli, żeby w koń¬cu zacząć zabijać.

Rozzłoszczona, odsunęła od siebie tę myśl i wczoł¬gała się do szałasu, obejrzała Ciemnofutrą, która spała i zapewne coś jej się śniło, bo od czasu do czasu miꜬnie poruszały jej się pod skórą.

Renn przygryzła wargę. Wiedziała, że musi spędzić tu noc, ale co potem? Czy powinna zostać i zająć się Ciemnofutrą? Czy powinna dać wilczycy szansę, a sama zrównać się z Torakiem?

Wilki dochodzą do siebie po zranieniu szybciej niż lu¬dzie, ale mimo to trzeba będzie przemywać ranę i zmie¬niać opatrunki. Być może kolejny dzień przepadnie.

Renn nie wiedziała, co robić. Czuła, że różne siły ciągną ją w przeciwnych kierunkach. Targało nią z jed¬nej strony uczucie lojalności, a z drugiej - miłości.

Ogon leżącej obok niej wilczycy uderzał przez sen o kamienną podłogę szałasu. Marszczyła pysk, jakby się uśmiechała. Z jej gardła wydobył się pełen zachęty, ra¬dosny pisk.

Renn z żalu zabolało serce. We śnie Ciemnofutrą nawoływała swoje szczenięta.

Chwilę później wilczyca się obudziła. Jej oczy zalśni¬ły żywszym blaskiem, później zwyciężył sen, a ona ci꿬ko westchnęła.

Renn delikatnie pogłaskała ją po przedniej łapie. Je¬żeli pójdzie za Torakiem, a Ciemnofutrą zdechnie, jak będzie mogła spojrzeć w oczy Wilkowi? Jak będzie mog¬ła spojrzeć w oczy sobie samej?

Wątpliwości było coraz mniej. Jeżeli teraz odejdzie od Ciemnofutrej, Eostra na pewno wygra potyczkę na Górze Duchów. Wilczyca przeszła dużo, przeżyła żal, gorycz i ciężkie chwile. Chociaż duch Renn nawoływał, żeby poszła za Torakiem, ona już postanowiła. Będzie rozsądna i zostanie.

Rozdział 31

T

orak wycofał się w napiętą od wściekłości ciszę. Ciem¬ny szperał w jego rzeczach i zadawał pytania. Co to jest, to zielone? Opaska na nadgarstek? Kto ją zrobił? Kto to jest przybrany ojciec? Czy on cię kocha? A czy ten woreczek jest zrobiony ze stóp łabędzia? Po co ten róg? Kto go zrobił? Twoja matka? A czy ona cię kocha?

- Tak! - krzyknął Torak. Nadchodziła Noc Dusz, a on tkwił w jaskini, związany jak ptarmigan, podczas gdy ten niebywały chłopiec przeglądał jego rzeczy.

- Ten róg na samym szczycie jest obwiązany czerwo¬nym włosem - zauważył Ciemny. - Czy to włos twojej matki?

- Nie. To włos dziewczyny imieniem Renn. Nie do¬tykaj.

Ciemny spojrzał na niego z ukosa.

- To twoja kobieta?

-Nie.

- Ale ją lubisz.

- Oczywiście.

- A ona ciebie.

- Tak! - rzucił wściekle Torak.

Blada twarz Ciemnego była teraz blisko. Jego bia¬łe powieki drżały. Nagle rzucił na ziemię róg z lekami i uciekł w ciemności. Chwilę później pojawił się znów z ubraniem Toraka.

- Masz - rzucił ubranie na ziemię.

Ark zakrakał i zatrzepotał skrzydłami. Wilk obwą- chał skóry. Torak przyglądał się Ciemnemu.

Chłopak szybko wyciągnął nóż i przeciął więzy Toraka.

- Jesteś wolny. Możesz iść.

Torak ubierał się, nie tracąc czasu. Kiedy wiązał pas, spytał:

- Dlaczego zmieniłeś zdanie?

Ciemny zdjął ze skalnej półki wyrzeźbionego w łup¬ku rosomaka i popatrzył na niego niechętnie.

- Wszyscy tutaj by za tobą tęsknili. Za mną nikt nie tęskni.

- Przykro mi - Torak zatrzymał się w pół kroku.

Ciemny odłożył rzeźbę.

- Wypuszczę cię.

Jaskinia była głębsza, niż Torak przypuszczał. Wilk szedł obok chłopca, a on podążał za pobłyskującymi w ciemności białymi włosami Ciemnego. Było coraz ciaśniej, widział jasne skóry reniferów i wołów piżmo¬wych. Pamiętając o tym, co jeszcze może znaleźć się w cieniach, zaczął:

- Twoja siostra, czy ona...

- To Noc Dusz. Poszła z innymi.

Torak poczuł na twarzy smagnięcie lodowatego po¬wietrza i zgadł, że dochodzą do wyjścia.

Ciemny wsunął za pas procę i założył na twarz ma¬skę śnieżną ze skóry ptaka. Torak odciął rzemienie z rę¬kawiczek, żeby się nie plątały. Ciemny odsunął kopnię¬ciem granitowy klin i przetoczył na bok głaz, ale kiedy ukląkł, żeby wyjść z jaskini, Torak powiedział:

- Czekaj. Chcę, żebyś coś zrobił.

Ostatnim razem, kiedy Torak miał na sobie Znaki Śmierci, ruszał polować na niedźwiedzia demona - to było trzy zimy temu. Wtedy pomogła mu Renn. Teraz Ciemny musi narysować czerwoną glinką koła na jego mostku, piętach i czole. Kiedy Ciemny mieszał ochrę cienkimi palcami, powiedział:

- Zapamiętam to. To dla umarłych.

Torak nic nie odpowiedział.

Dotknięcie Ciemnego było lekkie, zręczne i przyno¬siło ulgę.

- Trochę zostało - powiedział, kiedy skończył. - Mu¬sisz nałożyć to na włosy. Tam będą duchy. Nie chcesz przecież, żeby podchodziły zbyt blisko.

Czerwona pasta chłodziła głowę Toraka. Z jakiegoś dziwnego powodu czuł się lepiej, może dlatego, że jego matka, która była z Klanu Czerwonego Jelenia, również nakładała ochrę na włosy.

Resztki wtarł między uszy Wilka. Niedługo jego wil¬czy brat będzie samotny na Górze. Może to uchroni go od niebezpieczeństwa.

Myśl, że zostawi Wilka, była nie do zniesienia, ale rów¬nie nieznośna była myśl, że zabierze go ze sobą do Jaski¬ni Szeptów i będzie patrzył, jak jego brat, Wilk, umiera.

Wilk warknął poirytowany, wyrwał się i wyskoczył z jaskini, za nim Ark i Ciemny. Torak wyczołgał się za nimi prosto w kąsające zimno.

Znalazł się na stromym zboczu pokrytym śniegiem. Mgły już nie było. Niebo miało złowieszczo żółty ko¬lor. Już niedługo Góra wypuści z siebie duchy.

Kiedy oczy chłopca przyzwyczajały się do światła, Torak zdał sobie sprawę, że są na wschodnim zboczu Góry. Wąwóz, z którego się wydobył podczas wspi¬naczki po skałach, był gdzieś na zachodzie. Wznoszą¬ca się ponad nim Góra Duchów przebijała niebiosa, a jej szczyt płonął w promieniach zachodzącego słońca. Czas demonów zbliżał się nieubłaganie.

Nad ich głowami przeleciał Ark, machając białymi skrzydłami. Wilk biegał, zataczając koła, węszył zawzię¬cie i raz po raz zatrzymywał się, żeby przyjrzeć się cze¬muś, co schodzi po stoku Góry - czemuś, czego Torak nie widział.

Ciemny zamknął wejście do jaskini sprytnym ukła¬dem kamieni, który sprawiał, że było z zewnątrz niewi¬doczne.

- To jest droga do Jaskini Szeptów - powiedział, wskazując palcem kierunek. - Ale tam jest stromo, naj¬pierw będziemy musieli pójść na wschód, a później zro¬bić pętlę z powrotem.

Mocno ubity śnieg był zdradziecki i Ciemny poka¬zał Torakowi, jak wbijać się w niego czubkami butów.

- Musisz kopać butem prosto, w przeciwnym razie stopa ci się ześlizgnie.

W dole oderwał się ze zbocza kawałek zmrożone¬go śniegu i rozprysnął się u podnóża góry, prezentu¬jąc, co by się stało, gdyby Torak nieostrożnie postawił krok.

- Idź za mną - zawołał Ciemny przez ramię.

Jego głos brzmiał donośnie i Torak już miał go uci¬szyć, kiedy pomyślał, że przecież to nie ma żadnego znaczenia, bo Eostra wie, że tu są. Tego właśnie chce.

Uderzyło go szaleństwo czynu, którego chce doko¬nać. Nie miał toporka, nie miał łuku ani planu - wie¬dział tylko, że chce znaleźć drogę do Jaskini Szeptów i... Co wtedy? Jak sobie wyobraża przełamanie mocy Szamanki Klanu Puchacza? Będzie równie bezradny jak ten młody zając rozszarpany przez watahę.

Czy ja jestem szalony? - zastanawiał się. Czy to dlatego, że zbliżyłem się za bardzo do nieba?

Renn powiedziałaby mu dokładnie, co o tym my¬śli, podnosząc brązowe oczy do góry. Torak tak za nią tęsknił, że aż zrobiło mu się słabo.

- Tu musimy skręcić - powiedział Ciemny, czekając, aż Torak się z nim zrówna.

Wilk stanął przy nim, dysząc i machając ogonem. Wyczuwając stan ducha Toraka, zawrócił i jeszcze raz podbiegł do niego truchtem, wzbijając spod łap po- błyskujące w zachodzącym słońcu płatki śniegu. Jestem z tobą - powiedział Torakowi.

- Już niedaleko - rzekł Ciemny.

Szli dalej, mając przed sobą zachodzące słońce. To- rak spojrzał w dół i zobaczył, że cienie już wczołgują się powoli na Górę. Niedługo zacznie się Noc Dusz.

- To tam - powiedział Ciemny cicho. - Tędy się wchodzi. To jest Szrama.

Osłaniając oczy, Torak spojrzał na przecięcie na ścianie Góry. Po obu jego stronach ktoś dłutem wykuł znak dłoni w kamieniu. Ze środkowych palców emano¬wały linie siły, niedopuszczające zła.

Na próżno. Wyrzeźbione dłonie były porysowane śladami szponów, co zniweczyło ich moc, a Eostra mog¬ła wejść do środka.

Torak czuł chłodny oddech Szramy na policzkach i tężenie czerwonej glinki na swojej skórze. Tam, w środku, czekała na niego śmierć, albo jeszcze gorzej - niewyobrażalne męki Zagubionego.

Jego duch bronił się i szarpał. Nie zrobię tego! Niech ktoś inny walczy z Eostrą! To nie muszę być ja!

Ruszył w górę zawzięcie, wspinając się po zboczu. Noga osunęła mu się niespodziewanie i Torak uderzył się w kolano.

Kiedy podniósł głowę, zobaczył, że paniczna uciecz¬ka zaprowadziła go bardzo wysoko, ujrzał to, co do tej pory było ukryte przed jego spojrzeniem. Góra rzeczy¬wiście była najbardziej na wschód wysuniętym szczy¬tem, ale to, co leżało za nią, nie było wcale krawędzią świata. Poniżej, aż po horyzont, ciągnął się inny Las.

Zalękniony Torak rozpoznawał brzozy i jarzębi¬ny, dęby i buki, sosny i świerki broniące jak strażni¬cy swoich śpiących sióstr. A on, którego duch chodził z najstarszymi drzewami Lasu z zachodu, słyszał teraz wołanie Lasu ze wschodu. Ciągnę się bez końca, jestem bez¬graniczny - mruczał Las w zakamarkach jego umysłu. - Daję życie wszystkim, którzy we mnie mieszkają. Warto o mnie walczyć.

Torak poczuł w sercu i wszystkich swoich duszach bunt. Jeżeli teraz się podda, Eostra wygra i nigdzie już nie będzie bezpieczny. Pożeraczka Dusz rozedrze ba¬rierę dzielącą żywych od umarłych i równowaga świata zostanie zniszczona.

Słońce zapadło za horyzont. Las ściemniał. Nadszedł czas demonów.

Torak skierował się znów w dół zbocza, do miejsca, w którym czekali Wilk i Ciemny. Szedł ku Szramie.

Zatrzymał się o dwa kroki od nich.

- Opiekuj się Wilkiem - powiedział Ciemnemu. - Będę musiał go tu zostawić.

Ciemny był przerażony.

- Ale przecież idziemy z tobą! Przecież muszę ci po¬kazać drogę.

- Posłuchaj, Ciemny. Ja mogę tego nie przeżyć. Nie chcę, żebyś i ty zginął. A co do znajdywania drogi... -

Przełknął ślinę. - Sądzę, że ci, którzy są w środku, po¬prowadzą mnie.

Ukląkł, żeby po raz ostatni pożegnać się z Wilkiem. Pożegnać się z Wilkiem. To było zupełnie nie¬możliwe.

Nie wolno myśleć o Wilku, który zostaje na Górze - zdziwiony, niedowierzający, niemogący zrozumieć, dla¬czego wilczy brat go porzuca.

Wilk dotknął pyskiem jego policzka i Torak poczuł łaskotanie jego wąsów i ciepło oddechu. Wilczy bracie - powiedziały złociste oczy, jasne jak światło słońca odbi¬jające się w miodzie.

Wilk nie wiedział nic o przepowiedniach ani o sza¬lonych planach Eostry, poszedłby za swoim wilczym bratem nawet w straszliwą otchłań Szramy.

Powstrzymując łkanie, Torak zanurzył twarz w sier¬ści Wilka. Wilk cicho zapiszczał i polizał go w kark. Jestem z tobą.

Zostawić Wilka tutaj byłoby zdradą, której wilczy brat nigdy by nie zrozumiał, z której nigdy by się nie wydobył.

- Nie mogę - powiedział Torak łamiącym się gło¬sem. - Tam, gdzie idę ja, idzie i on.

Kiedy powstał, złapał kątem oka jakiś ruch wewnątrz Szramy.

Wilk opuścił głowę i zawarczał.

- Widziałeś? - szepnął Ciemny.

Gdzieś w głębi, na ocienionym kamiennym filarze przykucnął tokorot.

Przez splątane, brudne włosy przezierały zionące złośliwością oczy demona. W milczeniu stwór poka¬zał palcem zakończonym żółtym szponem na Toraka, a później skierował podobną do szkieletu rękę ku ciem¬ności wewnątrz jaskini.

Torak obejrzał się przez ramię, spoglądając na świat, który miał zostawić. Później, z Wilkiem u boku, wszedł w czeluść Szramy.

- Idę z wami! - krzyknął Ciemny.

Niewidzialne ręce przetoczyły głaz, zamykając wnę¬trze jaskini i nie wpuszczając go do środka.

I tak Góra połknęła Toraka i Wilka.

Rozdział 32

Renn upadła na kolana przed Świętą Górą.

Noc Dusz. Czuła obecność duchów, do których na¬leżała Góra.

Drżącymi dłońmi złożyła ofiarę z ochry i mięsa. Przyciszonym głosem błagała Górę, żeby ją przepuści¬ła. Później resztki czerwonej glinki strząsnęła sobie na włosy, żeby chroniła ją przed duchami.

Niebo nad jej głową było granatowe, gasł wieczór. Chłód przejmował do szpiku kości. Czuła, że powie¬trze, które wciąga do płuc, dźga ją jak nóż. Bolała ją kostka, a stopy miała zsiniałe od ostrych krawędzi łup¬ka, którymi usiane było zbocze góry.

Kilka kroków od niej poruszył się jakiś cień. Usły¬szała ciche szczeknięcie. Ciemnofutra przybiegła w jej kierunku. Ogon miała uniesiony wysoko, sierść zje- żoną, była podekscytowana. Jej oświetlone gwiazdami oczy pobłyskiwały srebrem.

Renn poczuła przypływ odwagi.

- No, chodź - powiedziała cicho. - Zobaczmy, jak wyglądają te twoje łapy.

Aby osłonić je od ostrego jak setki noży łupkowe¬go wzgórza, pocięła na pasy swój skórzany mieszek na żywność i zrobiła wilczycy ochraniacze na łapy. Obu¬cie spełniło swoje zadanie. Poduszki łap zwierzęcia były niemal nienaruszone.

Mocny sen i okład z maści sporządzonej przez Renn dokonały cudu, a kiedy Ciemnofutra wylizała do czy¬sta ranę i pożarła większość zapasów Renn, była jak nowo narodzona. W południe krążyła już wokół szała¬su, wprawdzie kulejąc, ale zniecierpliwiona i podekscy¬towana węszyła i szukała śladów zapachowych swojego towarzysza życia.

Renn jednak czuła lęk po straszliwych snach, w któ¬rych duchy szeptały jej coś do ucha głosem Toraka. A kiedy wyczołgała się z szałasu, okazało się, że kruki odleciały.

Razem z Ciemnofutrą w dobrym tempie wspinały się w górę, aż na samą krawędź Wąwozu Ukrytych Lu¬dzi. Wilczyca biegła przed nią truchtem, robiła pętle i wracała. Dziewczyna nie musiała znać wilczego języ¬ka, żeby zrozumieć zniecierpliwione szczeknięcia. Po¬spiesz się! Nie potrafisz iść szybciej?

Od czasu do czasu jednak Ciemnofutra przystawa¬ła i odwracała głowę, żeby przyjrzeć się czemuś, czego Renn nie widziała. Niekiedy machała ogonem. Innym razem jeżyła się i warczała.

Biały ptak przefrunął pod gwiazdami. Renn przy¬pomniała sobie białego opiekuna klanu ze swojej wizji i pobudził ją ten widok.

Po prawej stronie widziała ostre zbocze piargu. Przed sobą pole ogromnych głazów, prowadzące do Świętej Góry. Niebo było olbrzymie i bezlitosne. Nie widziała księżyca, który mógłby jej dodać odwagi. Tylko zimne gwiazdy i czerwony odblask Wielkiego Tura, a za nimi nieskończona ciemność.

Renn pomyślała, że Eostra już zwyciężyła. Może To- rak już jest Zagubionym? Cisza, w której Renn prze¬dzierała się przez bezkres kamiennych głazów, była straszliwa. Słyszała jedynie rozdzierający jej gardło oddech i szelest własnych ubrań. Ciemnofutra biegła przed nią, cicha jak duch. Czarnego wilka trudno zoba¬czyć w ciemności, Renn musiała iść za małymi obłocz¬kami oddechu wilczycy - chmurkami życia w potwor¬nej pustce.

Nagle zobaczyła, że Ciemnofutra biega przez śnież¬ny jęzor do ocienionego wąwozu, tam i z powrotem, węsząc podekscytowana. Znikła w rozpadlinie skalnej. Renn słyszała echo jej poszczekiwania i warczenia. Po chwili Ciemnofutra wyłoniła się i biegła ku dziewczy¬nie, machając ogonem.

Renn przyspieszyła kroku, żeby zobaczyć, co tam jest. Kiedy była blisko, poczuła gęsią skórkę. Ktoś wy¬kopał jamę w śniegu. Wokół niej - mnóstwo śladów łap. Ale nie Wilka.

Przerażona wczołgała się do jamy.

Słyszała swój zwielokrotniony oddech w ciasnej prze¬strzeni. Dłońmi wymacała kołczan i strzały. Mieszek z jedzeniem. Bukłak z wodą. Śpiwór zwinięty w tobołek i zamarznięty na kamień.

Łuk.

Ściągnęła rękawiczkę i przesunęła palcami po lodo¬watym drewnie. O, tu... jest - symbol Lasu, który Torak wyrzeźbił nożem zeszłego lata, podobny do tego, który wiele lat temu wyrzeźbiła jego matka na rogu z lekami.

Renn poczuła mdłości i odłożyła łuk. Miała przed sobą całą prawdę zamarzniętą na kość. Jakiś czas temu Torak wyczołgał się ze śnieżnej jamy, zostawiając tu wszystko. I nie wrócił.

Renn wyczołgała się na zewnątrz i zwymiotowała.

Ciemnofutra zapiszczała i puściła się biegiem do krawędzi grzebienia skalnego, tam stanęła i uważnie na¬słuchiwała.

Roztrzęsiona Renn wyprostowała się i wstała.

Ciemnofutra nie zwracała na nią uwagi. Popiskując, biegała w kółko, jak gdyby nie wiedziała, co robić. Póź¬niej puściła się biegiem w dół zbocza.

- Ciemnofutra! - zawołała Renn zdławionym gło¬sem. - Wracaj!

Stukot kamyczków umilkł. Ciemnofutrej nie było.

Dłoń Renn wyciągnęła się w kierunku piór opieku¬na klanu. Została sama na Górze Duchów.

W świetle gwiazd wypatrzyła trop wiodący w dół, do szczeliny, a później w górę, na śnieg - ścieżka skruszo¬nej cienkiej warstwy lodu, prowadząca na wschód.

Kiedy weszła do szczeliny, potknęła się o coś. To coś było przymarznięte do ziemi. Musiała się natrudzić, żeby to oderwać.

Toporek Toraka.

Renn wiedziała już, co się stało. Wspinał się po zbo¬czu szczeliny, żeby uciec przed watahą Eostry. Upadł. Skotłowany śnieg i ślad ciągnięcia to znak, że ktoś wlókł tędy jego ciało.

Renn upuściła toporek i stała, chwiejąc się na no¬gach w ciemności.

- Toraku! - Nie potrafiła opanować szlochu. - To- raku! Toraku! - Jego imię wracało do niej echem. - Toraku! Toraku! - powoli, lecz nieuchronnie zamierało na zboczu Góry.

Ze szczytu szczeliny wyjrzała jakaś twarz.

Renn jednym ruchem wyciągnęła strzałę z kołczanu i założyła na cięciwę.

- Nie strzelaj! - zawołał głos.

Renn naciągnęła łuk i była gotowa wypuścić strzałę.

Zwinna jak kuna postać opuściła się z krawędzi szczeliny i zaczęła schodzić do Renn.

Nie przestając mierzyć z łuku, Renn zrobiła krok do tyłu. Z zaskakującą zwinnością stworzenie zeszło w dół, skoczyło na ziemię i odwróciło się, żeby stanąć z nią twarzą w twarz. W mgnieniu oka, zaskoczona, zo¬rientowała się, że stoi przed nią biały jak kość chłopiec z burzą białych włosów na głowie.

- Czy ty jesteś Renn? - zapytał, dysząc ciężko po biegu.

Zdziwiła się.

- Szybko! - chwycił ją za nadgarstek. - Musimy rato¬wać Toraka!

Rozdział 33

P

łomienie pełgały po ścianach. Cienie wznosiły się i opadały. Tokorot siedzący na kamiennym filarze ściskał w dłoni plujące ogniem łuczywo i patrzył nie¬chętnie na Toraka.

Torak ujrzał pobłyskujące kły i włosy ciężkie od wszy. Widział spojrzenie tokorota, który nigdy nie mrugał, oczy miał obrysowane kredą, co upodabniało je do oczu puchacza. Stworzenie zeskoczyło z filara, za¬tapiając Toraka w ciemności.

Chłopiec zdjął rękawiczki, wyciągnął nóż z pochwy i poszedł za nim.

Tunel był zimny, Torak przedzierał się przez chmu¬ry własnego oddechu. Tu i ówdzie umykały spod jego stóp jakieś cienie. Dotknął dłonią skały, oślizgłej jak wnętrzności zabitego zwierzęcia. Coś pokrytego łuska¬mi uciekło mu spod ręki.

Czuł wokół siebie straszliwy ciężar Góry. Był we wnętrzu olbrzymiego, starodawnego tworu, który jed¬nym niewielkim, niedostrzegalnym ruchem mógł go zetrzeć na miazgę.

Za sobą słyszał ciche postukiwanie pazurów Wilka o skałę. Wilk przestał warczeć i nie próbował atakować tokorota, być może czując, że jest poza jego zasięgiem. Torak był jednak zaniepokojony tym, że tokorot nie zwracał uwagi na Wilka, jak gdyby wiedział, że nie sta¬nowi on dla niego żadnego zagrożenia.

Kiedy schodzili w głąb Góry, Torak zaczął żałować, że pozwolił swojemu wilczemu bratu pójść ze sobą. Eostra nigdy nie pozwoli Wilkowi dotrzeć do Jaskini Szeptów. Znajdzie jakiś sposób, żeby ich rozdzielić, a wtedy Wilk zginie.

Chłopiec zastanawiał się, ile jeszcze tokorotów czai¬ło się w ciemności. Gdzie jest wataha Eostry? Gdzie jest jej puchacz?

Torak kucnął i zapytał Wilka, czy to jedyny demon ludzkiego szczenięcia.

- Jest ich więcej - odparł Wilk, a jego wąsy łaskotały powieki Toraka. - Nie wyczuwam, gdzie są.

Idący przed nimi tokorot odsłonił kły i warknął na nich, żeby nie zostawali w tyle.

Szli bez końca, wciąż w dół i w dół. Już nie było tak zimno. Torak czuł bijące z dołu fale cieplejszego po¬wietrza. Z ciemności wyłaniały się dziwne znaki. Zyg¬zak narysowany kredą. Żółty odcisk dłoni. Niepokojące stworzenie o wielu nogach i rękach. Czy to ostrzeżenie, czy też zostawiono je tu, by demony nie wychodziły ze skały?

Idąc po omacku, Torak wyczuł dłonią gniazdo z ka¬myczków - gładkich i zaokrąglonych jak gałki oczne. Przypomniał sobie coś, co napotkał przed trzema laty - zagadkę Nanuak. Najgłębszy ze wszystkich zatopiony widok.

Stojący za nim Wilk cicho szczeknął.

Tokorot znikł za rogiem.

Torak w ciemności wykonał kilka kroków do tyłu i nagle się zatrzymał.

Za łukiem z białej skały widział odblask ognia, a wo¬kół niej chaotyczną plątaninę czerwonych odcisków dłoni. Wracaj, wracaj!

Wtedy wszystko zaczęło się dziać naraz. Torak zoba¬czył, że tokorot gasi łuczywo w kałuży i wdrapuje się na łuk. Tuż za jego plecami coś opadło w dół, uderzając o skałę. Ściana surowych skór odcięła mu drogę. Od¬grodzony od Toraka Wilk popiskiwał i drapał pazura¬mi, żeby się do niego dostać. Torak próbował przeciąć przeszkodę, ale skóry były twarde, nóż się od nich od¬bijał. Tokorot spadł na niego jak pająk, atakując twarz. Kiedy Torak upadł na kolana, tokorot wykręcił mu kaptur, żeby go udusić. Chłopiec ciął nożem na oślep. Tokorot wrzasnął i puścił kaptur. Torak chwycił go za ramię. Stwór wyrwał się z jego uścisku i znikł po dru¬giej stronie łuku.

Dysząc ciężko, zamroczony smrodem demona, To- rak podniósł się i stanął na równe nogi. Potknął się i upadł w tył. W nicość.

Wilk skakał i kłapał szczękami na demony, a one walczyły z nim wielkimi kamiennymi szponami.

Wilk udał, że odskakuje w bok, one ruszyły za nim; on natychmiast obrócił się na tylnych łapach i zatopił szczęki w pokrytej łuskami nodze. Szczenię-demon za¬wyło i wypuściło kamienny szpon. Inne ugryzło Wilka w bark. Zaatakował je zębami, minął je o włos. Oba demony uciekły w górę po skałach, gdzie nie mógł ich dosięgnąć.

Było za ciemno, żeby cokolwiek zobaczyć, ale je czuł. Słyszał ich oddechy, wszy wędrujące po ich skórze. Dla¬czego nie atakują?

Domyślił się błyskawicznie. Być może są demonami, ale są w ciałach bezogonów, więc mają słabiutkie, bez- ogonie uszy i oczy. Jeżeli Wilk pozostanie w bezruchu, nie będą wiedziały, gdzie jest.

Po cichu zamknął pysk i powoli nabrał powietrza do płuc.

Wokół czuł smród krwi i nienawiści; ten był silniej¬szy niż wszystko inne.

Po drugiej stronie bariery ze skór słyszał Wysokiego Bezogona, który wył z rozpaczy. Wilk nie mógł tego znieść, skoczył na skórę, a demony w mgnieniu oka znalazły się na jego grzbiecie.

Były szybkie, ale Wilk był jeszcze szybszy. Odwraca¬jąc się w skoku, zatopił kły w kościstej szyi. Kręgosłup pękł. Demon opadł bez życia. Wilk wyczuł tego dru¬giego i ruszył za nim. Stwór uciekł, gramoląc się gdzieś nad surową skórą.

Wilk podszedł, żeby obwąchać leżące sztywno bez- ogonie szczenię i upewnić się, czy rzeczywiście jest Bez Oddechu. Tak. Mięso było coraz chłodniejsze. Wilk jed¬nak widział demona, który przedtem chował się w tym ciele, jak wyślizguje się i ukradkiem rozgląda, gdzie by tu znaleźć nowe ciało. Wilk pogonił za nim, zapędził go w róg do Jamy, skąd nie mógł uciec, a później zago¬nił w skały. No, już. Teraz stąd nie wylezie.

Kiedy wrócił do skóry, znalazł Oddech, Który Cho¬dzi bezogoniego szczenięcia, drżący przy martwym cie¬le. To coś było zadziwione. Było tak długo w pułapce razem z demonem, że nie wiedziało, co robić.

Wilk poczuł, że mu go żal. To przecież tylko szcze¬nię. Trącając je nosem, prowadził tunelem w kierunku innych. No już. Idź tam, wyżej. Nie będziesz samotny, wielu twoich mijaliśmy po drodze w dół.

Pochlipujący Oddech, Który Chodzi pomaszerował w poszukiwaniu swojej watahy.

Z drugiej strony surowej skóry dochodziło wie¬le różnych dźwięków. Wilk usłyszał warczenie psów i postukiwanie pazurów szczenięcych demonów; sły¬szał szum skrzydeł puchacza, odległy szept Szybkie¬go Mokrego, a to wszystko wybrzmiewało z bardzo daleka.

Wyczuł zapach swojego wilczego brata i innego bez- ogona, którego kiedyś znał, ale teraz nie pamiętał. Póź¬niej powietrze poruszyło się i poczuł woń, od której się zjeżył - Tej o Kamiennej Twarzy, która ma straszny, sztywny pysk.

Nie mógł opanować dzikiej chęci dotarcia do swo¬jego wilczego brata i rzucił się skokiem na surową skó¬rę. Była za wysoko, nie do przejścia. Próbował ją drzeć kłami, ale była zbyt płaska, nie mógł jej ugryźć. Musiał znaleźć jakiś inny sposób.

Odwrócił się i ruszył w górę Jamy. Biegł, skakał przez wijące się tunele, uderzał nosem o skały i następował łapami na ostre kamienie. Wpadł do większej Jamy, w której powietrze wirowało od wielu woni.

Złapał zapach, który był wprawdzie daleki i słaby, ale dał mu nadzieję. Był to zapach nowego bezogona z białym futrem na głowie, a z nim - Wilk ledwo mógł uwierzyć temu, co mówi mu nos - z nim była wil¬cza siostra.

im jesteś? - spytała Renn.

- Ciemny - odparł chłopiec.

-Co takiego?! - wyrwała się z jego uchwytu i wy¬ciągnęła nóż.

- Tak się nazywam. Ciemny!

Renn odrzuciła włosy.

- Nie wiem, kim jesteś, a mówisz, że znasz Toraka. Skąd mam wiedzieć, że to prawda?

- Wiem, jak masz na imię, prawda?

- Mogłeś go zmusić, żeby ci powiedział.

- Masz rude włosy. A on ma kosmyk twoich włosów zawiązany wokół rogu z lekami. Widzisz? Co, już mi wierzysz?

- Gdzie on jest? - zawahała się Renn.

- Mówiłem ci, w Górze! Też próbowałem tam wejść, ale zamknęli mi wejście. Jest jeszcze inne. Idziesz czy nie?

Renn wciąż nie mogła się zdecydować.

Biały ptak usiadł na jego ramieniu.

Kruk. Biały opiekun klanu.

Renn odrzuciła bukłak z wodą i śpiwór.

- Chodźmy - powiedziała.

Znów chwycił ją za nadgarstek i pociągnął za sobą, a biały kruk frunął przed nimi. Chłopiec zwany Ciem¬nym musi mieć oczy nietoperza, skoro widzi w tym mroku - Renn ledwo co widziała zarysy drogi przed sobą - poza tym miał pewny krok.

- Nie pozwolę ci upaść - powiedział, jakby słyszał jej myśli. I sama, nie wiedząc dlaczego, uwierzyła mu.

Po mozolnej wspinaczce krętą trasą Renn znów roz¬bolała kostka, poczuła więc ulgę, kiedy zatrzymali się u stóp skalnej ściany.

W każdym razie wtedy myślała, że to skalna ściana. Chmury przesłoniły gwiazdy, noc była czarna jak ba¬zalt. Renn patrzyła, jak kruk odfruwa, widziała przebły¬ski bieli, po chwili połykane przez ciemność.

- Światło - mruknął chłopiec, klękając. Zapłonęło łuczywo z brzozowej kory, ukazując rysy jego dziwnej, bladej twarzy. - To tutaj - powiedział.

Renn poczuła, że coś ją ściska w żołądku. W ścia¬nie była zębata szczelina, która wyglądała jak usta z po- wyłamywanymi zębami, może borsuk by się przez nią przecisnął. Będą musieli czołgać się na brzuchu.

- Ja tam nie wejdę - powiedziała.

- Nie utkniesz. Ja pójdę pierwszy, przepchniesz swój łuk i toporek, ja je od ciebie odbiorę i wszystko będzie dobrze, zobaczysz.

Kiedy Renn wczołgiwała się tam za Ciemnym, czuła, jak kamienne szczęki zaciskają się wokół niej, jak wytła¬czają z jej płuc oddech. Pełzła jak robak do przodu, pró¬bując nie myśleć o ogromie Góry, która była ponad nią. Ogarnęła ją panika. Ramiona miała przyciśnięte do klatki piersiowej. Nie mogła się ruszyć. Utknęła tak, jak kiedyś, na Dalekiej Północy. Ale tym razem już stąd nie wyjdzie.

- Przeszliśmy - powiedział chłopiec, chwytając ją za kaptur i wyciągając w rozbrzmiewającą echem kamien¬ną przestrzeń.

Uderzyła się w czoło i zachichotała jak chichoczą głupie dziewczynki.

- Cicho! Niektóre z tych kamieni leżą tak luźno, że wystarczy najcichszy odgłos, żeby wywołać kamienną lawinę. I uważaj na dziury.

To, że widziała tylko na parę kroków, było przera¬żające. Poza obrębem światła łuczywa, które podskaki¬wało w górę i w dół wraz z rytmem kroków, ciemność była tak gęsta, że wciskała się w oczy.

Strzałą badała grunt przed sobą. Pośliznęła się. Stara¬jąc się utrzymać równowagę, oparła się o coś gładkiego i okrągłego. Czaszka. Pisnęła, a chłopiec wrócił biegiem. W świetle łuczywa ukazała się czaszka niedźwiedzia - olbrzymia, zatopiona w skale.

- Tak, dużo tu kości - powiedział Ciemny. - Z daw¬nych czasów, kiedy Góra była żywsza. Zatopiła wiele stworzeń.

Kiedy schodzili coraz niżej, Renn usłyszała wyraź¬nie kapanie wody. Czuła chłód bijący z niewidocznych skalnych tuneli. Kątem oka widziała wilgotne, szare fi¬lary, złączone jak korzenie ogromnego drzewa. Kiedy je mijała, w ciemności przemykały jakieś cienie. Odwraca¬ła oczy od Ukrytych Ludzi z Góry.

- Uważaj, tu jest stromo - ostrzegł ją chłopiec.

Przeszła nad skalnym grzebieniem i usłyszała szept

i szum płynącej gdzieś niżej wody.

Ciemny przystanął tak gwałtownie, że wpadła na niego z rozpędu.

- Co się dzieje? - spytała.

- Jest zamknięte - powiedział ponuro.

Tunel był zastawiony olbrzymim głazem. Na głazie ktoś gipsem wymalował obraz, który pulsował mdła- wym białym światłem. Olbrzymi puchacz. Ciało ptaka było odwrócone - Renn zobaczyła, że skrzydła ma zło¬żone na grzbiecie, ale głowa zwracała się w ich kierunku i patrzyła na nich niechętnie. Znaczenie tego symbolu było jasne. Eostra widzi wszystko.

- Wie, że tu jesteśmy - powiedziała Renn.

- Oczywiście, że wie - odparł Ciemny.

Odsunął się na bok, zabierając ze sobą światło, a pu¬chacz zatonął w cieniu. Renn wciąż czuła na sobie jego niechętne spojrzenie.

- Tu powinien być jeszcze jeden tunel - mruczał pod nosem Ciemny, przesuwając długimi, bladymi pal¬cami po skale, jak gdyby odczytując jej przekaz. - Aha. Jest!

Poprowadził Renn przez stos kamieni, a później w dół, do lepkiego otworu w skale. Tunel był wąski i musieli się przeciskać bokiem. Renn poczuła ulgę, wi¬dząc, że przejście się rozszerza.

Ciemny znów przystanął.

- Tego nie pamiętam.

Uniósł łuczywo i pokazał Renn jaskinię, na której sklepieniu były fałdy żółtawej skały. Przed nimi stały otworem trzy tunele. Ten po lewej był niski, uzbrojo¬ny w kamienne zęby, z których kapała woda. Środkowy otwierał się czerwonawym pniakiem, który wyglądał jak odcięta ręka. Trzeci był największy, przecięty w pół ka¬mienną włócznią, wyrastającą z podłoża.

- Którędy idziemy? - spytała Renn.

- Nie wiem. Nie czuję nic dobrego w żadnym z nich. Sądzę...

-Nie wiesz? - Renn przecisnęła się obok niego, podbiegła do pierwszego tunelu i położyła dłonie na jego krawędzi, omijając kamienne zęby. Skała pulsowa¬ła pod jej dłońmi nieczystym ciepłem Innego Świata.

Podeszła do tunelu z kamienną włócznią przy wej¬ściu. Czuła to samo pulsowanie demonicznego ciepła.

Zdesperowana wdrapała się na kamienny pniak i za¬częła macać ręką trzeci otwór. Przez chwilę wydawało jej się, że skała ugina się i wybrzusza pod jej palcami, jak gdyby wychodziły z niej szczęki demonów, próbu¬jące ją ugryźć.

- Wewnątrz wszystkich skał są demony - powiedzia¬ła, odsuwając się o krok.

- To właśnie chciałem ci powiedzieć - rzucił Ciemny.

- A zatem którędy pójdziemy?

- Nie ruszaj się - powiedział zmienionym głosem.

- Bo co?

- Cicho! - Gwałtownym ruchem uniósł łuczywo.

W szczelinie ponad swoją głową Renn zobaczyła jeszcze jednego kamiennego puchacza. Oczy miał za¬mknięte, otoczone kępkami piór, a uszy postawione.

- Zejdź najciszej, jak potrafisz - powiedział Ciemny.

Puchacz otworzył oczy i zasyczał na nią.

Renn upadła z okrzykiem, potrącając Ciemnego. Prze¬wrócił się na plecy. Łuczywo wypadło mu z ręki. Przez moment, zanim ogarnęła ich ciemność, Renn widziała, jak puchacz rozpościera skrzydła i odpływa łagodnym lotem.

Cisza. Plusk wody z daleka.

- No, to po łuczywie - powiedział Ciemny.

- Masz jeszcze jedno?

-Nie.

Renn, dysząc ciężko, stanęła na nogi.

- I co teraz zrobimy?

- Nie wiem.

Renn wcisnęła zaciśniętą pięść do ust. Gdzieś we wnętrzu tej strasznej Góry Torak samotnie zmaga się z Eostrą.

Jej nadgarstka dotknęła chłodna dłoń.

- To ty? - szepnęła.

- Co takiego? - spytał Ciemny, który stał kilka kro¬ków od niej.

Chłodne palce dotknęły jej policzka.

- Przestań! - krzyknęła.

- Ja nic nie zrobiłem!

Renn mocno zacisnęła powieki. Potem otworzyła je i zobaczyła. To było wręcz niemożliwe w tej ciemności, ale jednak zobaczyła.

- Też to widziałeś? - szepnęła.

- Widzę - powiedział cicho Ciemny. - Ale nie wiem, kto to jest.

Renn wiedziała. To było prawie nie do rozróżnie¬nia, jak gdyby zrobione z mgły, ale wydawało jej się, że świeci własnym światłem, tak jak duchy. Obawy Renn znikły, pozostało tylko niejasne poczucie straty.

Stała przed nią zgarbiona postać osoby, przeciw któ¬rej buntowała się przez całe życie. Ostatni raz spojrza¬ła w te oczy jak z krzemienia; ujrzała usta prawie bez warg, które nigdy się nie uśmiechnęły.

Postać bez słowa wyciągnęła kruche ramię i pokazała na tunel z kamienną włócznią.

- Dziękuję - mruknęła Renn. - Dziękuję... I niech opiekun klanu podąża z tobą. - Dotykając obiema dłońmi piór opiekuna klanu, ukłoniła się duchowi Sza- manki Kruków.

Kiedy się wyprostowała, już jej nie było.

Renn poprawiła łuk i kołczan na ramieniu. Później wyciągnęła dłoń i dotknęła ręki Ciemnego. - Chodź - powiedziała. - Już znamy drogę.

Rozdział 35

T

orak spadał w kamiennej lawinie. Było coraz bliżej do dna. Czuł rozrywający ból w barku i czaszce.

Potem leżał znieruchomiały. Straszliwie bolała go kość policzkowa, ale mógł ruszać nogami i rękami. Ja¬koś udało mu się nie zgubić noża.

Gdzieś ponad nim kamienna lawina znikała w ciem¬nościach. Nie da się tam wspiąć. Nie da rady wrócić. Ulżyła mu myśl, że przynajmniej Wilka tu nie ma. Może chociaż on ma jakąś szansę, by się stąd wydostać.

Czuł, że jest w obszernej, ocienionej grocie. Kamień kiedyś płynął tu jak miód - kapał, zbierał się w kałuże i zastygał. Torak zobaczył poskręcane kły skalne, zwi¬sające ze sklepienia; inne wyrastały z podłoża jaskini, by się z nimi spotkać. Jak zęby - pomyślał Torak. Naj¬starsze ze wszystkich, te miażdżące wszystko zęby z kamienia. Jestem w szczękach Góry.

Zobaczył przebłyski światła. Gdzieś poniżej dosłyszał delikatny szum wody. Bliżej siebie rytmiczne szczęka¬nie kości. Jakiś głos śpiewał.

Mocą kości

Mocą kamienia

Mocą oka demona

Eostra wzywa do siebie Niespokojnych Umarłych

Eostra wiąże ich ze sobą!

Torak, potykając się, szedł w kierunku światła. Nie warto się ukrywać. Ona wie, że tu jest.

I wtedy to zobaczył.

Podczas jakiejś pradawnej katastrofy kamienie zerwa¬ły się, układając się w stos wysoki na dwóch mężczyzn. Na stosie leżał blat z czarnego kamienia, na którym pło¬nął ogień. Za tym ołtarzem stała Szamanka Klanu Pu¬chacza, a u jej boku dwa grzechoczące kośćmi tokoroty.

Torakowi wydawało się, że jej pierzasta szata przycią¬ga ciemność. Jej maska świeciła ohydną bielą. W jednej trupiej dłoni ściskała maczugę, w której tkwił opal ognia, w drugiej zaś trójzębny harpun do nadziewania dusz.

Mocą kości

Mocą kamienia

Mocą oka demona...

Torak próbował coś powiedzieć, ale zaschło mu w ustach.

Uniosły się ramiona Zamaskowanej, a jej skrzydlaty cień zatopił grotę w ciemności. Tokoroty promieniały, ich emanujące złem twarze dzieci były rozjaśnione lę¬kiem i podziwem.

- Wiesz, że tu jestem - dyszał ciężko Torak. - Wiesz, że cię powstrzymam.

Zamaskowana ani na chwilę nie przestała śpiewać, ale okręciła trójząb i skierowała go w stronę chłopca. U podstawy stosu kamieni rozbłysło siedem par oczu. Ciemne postacie ruszyły w jego kierunku.

Wciskając nóż do pochwy, Torak zrzucił buty i za¬czął się wdrapywać na najbliżej wyrastający kamienny kieł. Wataha niemal go dogoniła. Podnosząc się na skalnej półce, szerokiej zaledwie na kilka palców, pod¬ciągnął nogi. Psy kotłowały się gdzieś na dole, skacząc i kłapiąc szczękami. Ich oddechy paliły go w nagie sto¬py, lecz pyski łapały powietrze. Bestie warcząc, odpada¬ły od kamiennego zęba i znów skakały, ich dusze i ser¬ca rozpalała nienawiść.

Na wyciągnięcie ramienia tuż ponad nim skała, na której siedział, sięgała niemal do zwisającego ze sklepie¬nia kamiennego zęba. Z jednej strony, mógł się wspiąć jeszcze wyżej. Z drugiej strony, mógł po niego zejść tokorot. Jakiś cień zatoczył koło i zbliżył się do niego na niebezpieczną odległość. Torak dźgnął nożem po¬wietrze. Puchacz znów zatoczył koło i wrócił do swojej pani.

Torak był zlany potem, ale trzymał się kamienne¬go zęba. Gorzki dym ognia płonącego na ołtarzu spra¬wiał, że kręciło mu się w głowie. Przez ten dym zoba¬czył, że Pożeraczka Dusz odkłada trójząb i zaczyna wią¬zać sznur wokół opala ognia. Tokoroty westchnęły głę¬boko. Rozedrgane pragnienia zatrzęsły ich kośćmi.

Światło ognia rozbłysło w rdzawym złocie i srebrze sznura Eostry, splecionego jak warkocz. Torak przyglą¬dał się, jak okręca sznur wokół kamienia, i czuł, że jego światło wciąga go głęboko w serce opalu ognia.

Był to straszliwy szkarłat śmiertelnej rany. Był ucie¬leśnieniem piękna, cierpienia i szalonych pragnień. Był rozbłyskiem Wielkiego Tura na zimowym niebie, roz¬świetlony bólem, którego sam był źródłem.

Nagle Pożeraczka Dusz zamilkła. W dźwięczącej w uszach ciszy wywoływała jedno po drugim imiona Niespokojnych Umarłych.

Torak doznał tak silnego szoku, że ciało niemal od¬mówiło mu posłuszeństwa. W końcu zrozumiał, co chciała zrobić. I nie potrafił jej powstrzymać. Mógł tyl¬ko trzymać się kurczowo wąskiego występu skalnego, jak gołąb, którego zaraz zaatakuje sokół.

Róg z lekami wrzynał się w biodro chłopca. Był pu¬sty, na nic mu się teraz nie zda.

A jednak.

Za cenę swego życia jego matka zawarła pakt z Du¬chem Świata. Duch Świata uczynił z niego chodzącego z duchami. Był jej to winien - po raz ostatni wykorzy¬sta swój dar.

Ocierając pot z oczu, zawołał do Pożeraczki Dusz:

- Myślisz, że już mnie masz! Myślisz, że nie potrafię cię dosięgnąć! Mylisz się! - Głos mu drżał, sam odkrył w nim nutę strachu.

Chłopiec wspiął się tam, gdzie łączyły się kły wy¬stające ze stropu i z podłogi i usiadł na ich łączeniu. Chociaż nogi miał opuszczone, wataha psów nie mogła go teraz dosięgnąć. Szybko przywiązał się do kamienia pasem. Następnie wyciągnął ze skórzanego woreczka czarny korzeń Saeunn i wcisnął go sobie do ust.

Czuł ból, rozrywający mu wnętrzności. Krzyknął głośno...

...a jego głos był szorstkim, wydobywającym się z gar¬dła zawołaniem Pożeraczki Dusz, która zwoływała Nie¬spokojnych Umarłych.

Jej oczami patrzył przez wąskie szpary w masce i wi¬dział ciało chodzącego z duchami, bez czucia siedzące¬go na kamiennym występie. Skórę miał szarą, szare były płomienie, które pełgały po ołtarzu. Wszystko było sza¬re, prócz opala ognia koloru zimnego serca.

Zanurzony głęboko w jej zimnym jak lód szpiku kostnym, duch Toraka próbował zmusić ją do tego, by chwyciła w rękę kamień i rozbiła opal ognia, ale nigdy jeszcze nie doświadczył spotkania z tak silną wolą. Jej wola mroziła jego wolę na kamień. W tym leżała jej siła - Eostra nie czuła żadnej przyjemności, bólu, ni¬czego oprócz chłodu wiecznego życia. Jej tokoroty nie były dziećmi nawiedzonymi przez demony, ale stwo¬rzeniami powołanymi po to, by wykonywać jej wolę. Jej psy to tylko broń, której używała i którą odrzucała jak pęknięty krzemień. Chłopiec na skale to przeszkoda na drodze do zdobycia mocy, którą pragnęła posiąść; wystarczy oderwać go od tej skały, a moc stanie się jej własnością. To było zło, zimne, zimne jak głaz. Duch Toraka tonął w nim jak w lodowatym stawie.

Głos Eostry nagle zamarł. Grzechotanie kości toko- rotów ustało.

Zamaskowana w milczeniu rzuciła kawał surowej skó¬ry na ogień, zdusiła płomień i przemówiła w ciemności.

Śliski jak foka... Przewrotny i sprytny,

Tenrisie... Pokaż się!

Niemal niepostrzeżenie grotę wypełniły bijące o ka¬mień fale. Dym za ołtarzem zgęstniał, stał się niemal spoisty i przybrał postać człowieka. Oczami Pożeraczki Dusz Torak ujrzał zniszczoną, choć wciąż noszącą ślady piękna twarz; usłyszał głos łagodny i silny jak Morze.

Przyszedł Tenris.

Wciąż śpiewając, Zamaskowana podniosła surową skórę z ołtarza. W powietrze uniósł się słup dymu, w górę skoczyły płomienie. Znów je zgasiła.

Mocny jak dąb, najsilniejszy,

Thiazzi... Przybądź!

Szelest liści. Teraz nad grotą górował olbrzymi cień.

Przybywa Thiazzi.

Z ust Eostry znów wydobył się zawodzący śpiew. Po¬nownie stłumiła i ożywiła ogień.

Szybki i zwinny jak nietoperz,

Nefie... Przybądź!

Szelest suchej skóry i skrzydeł nietoperza. Wirujący, gęsty dym stworzył zwartą postać kulawego.

Przybywa Nef.

Kuląc się ze strachu w szpiku kości Eostry, Torak mógł jedynie być świadkiem, jak szamanka wzywa Nie¬spokojnych Zmarłych; przybywali jeden po drugim na jej komendę, związani mocą opala ognia.

W ciemnych zakamarkach jej umysłu Torak ujrzał wizję przyszłości Eostry. Na Górze i Lodzie, w Lesie, w Je¬ziorze i na Morzu wszystkie klany będą drżeć z lęku przed Eostrą, która rządzi żywymi i umarłymi... Eostrą, która żyje wiecznie.

Eostra była niezwyciężona. Wszystko, o co Torak walczył przez ostatnie trzy zimy, okazało się bezsen¬sowne i na nic się zdało.

Pożeracze Dusz powrócili.

Rozdział 36

W głębinach Góry Wilk usłyszał szelest liści. Liście?

Zwolnił i zatrzymał się. Coś tu nie pasuje.

Czy to jeszcze jedna sztuczka Ukrytych? Nie mogli znieść, że on tu jest, nienawidzili każdego, kto był we wnętrzu Góry, rozrzucali wszędzie dźwięki i zapachy, żeby zdezorientować Wilka, żeby nie wiedział, skąd do¬chodzą.

Wilk biegł dalej, chociaż nie wiedział dokąd. Nie miał już nawet pojęcia, jak długo pędzi w czeluściach tej straszliwej, wijącej się Jamy. Stracił trop wilczej siostry, w nozdrzach miał tylko zapach mokrej skały i przestra¬szonego siebie. Chciało mu się pić, boki bolały go od

uderzeń szponów szczenięcych demonów i wciąż nie potrafił znaleźć Wysokiego Bezogona.

Dotarł do miejsca, w którym Jama się poszerzała, a na futrze poczuł oddech Góry. Znalazł trochę Mokre¬go w zagłębieniu skalnym i wypił je, nie zwracając uwa¬gi na kamienne kości leżące tuż obok. To była jeszcze jedna sztuczka; raz już spróbował takiej kości i mało nie złamał sobie kła.

Nagle uniósł głowę i zamarł. Do jego nozdrzy do¬szedł słaby zapach. Trzęsąc się z radosnego niepokoju, wciągnął głębiej powietrze w płuca, żeby się upewnić. Tak! To jego wilczy brat!

Zapach docierał gdzieś z góry. Wilk uniósł się na tylnych łapach i położył przednie na kamieniu. Było za ciemno, żeby coś zobaczył, ale czuł oddech maleńkiej Jamy. Skoczył - drapał pazurami po skale - i już był w środku.

Jama była tak mała, że musiał położyć uszy po sobie i czołgać się na brzuchu. Drapała go po bokach i ści¬skała tak, że prawie nie mógł oddychać. Potem wypluła go i Wilk spadł, uderzając nosem o kamień.

Wokół niego wirowały strumienie zapachów. Smród demonów, zapach Bez Oddechu Tej o Kamiennej Twa¬rzy, mocny zapach bezogona, którego przypomniał sobie teraz z dawnych czasów. I zapach wilczego brata.

Wilk pędził przez ciemność. Tunel był wąski i wił się jak wnętrzności, ale Wilk usłyszał warczenie watahy.

Dźwięk był pusty i wywnioskował z tego, że kieruje się teraz w stronę bardzo dużej Jamy.

Usłyszał znajomy świst Długiego Szponu, Który Lata, należącego do wilczej siostry, i szelest skrzydeł puchacza. Przyspieszył.

Po to tu przecież jest, żeby polować na demony.

Zbliżali się do wyjścia z tunelu, więc Renn przyspie¬szyła kroku.

- Nie tak szybko! - ostrzegł ją Ciemny.

Nie zwracała na niego uwagi. Słyszała grzechotanie kości i niosący ze sobą echo śmierci śpiew Pożeraczki Dusz.

Mocą koki

Mocą kamienia

Mocą oka demona

Eostra wzywa do siebie Niespokojnych Umarłych

Eostra wiąże ich ze sobą!

Renn próbowała przypomnieć sobie niszczące ten czar zaklęcie, ale lodowato silna wola Eostry skuła jej myśli jak kra skuwa wodę. Nikt nie przeszkodzi Zamasko¬wanej.

Renn dotarła do wyjścia z tunelu.

Ciemny szarpnął ją w tył.

Tunel otwierał się prawie przy stropie jaskini, na wy¬sokości, od której mogło się zakręcić w głowie. Drogi w dół nie było.

Zagryzając wargi, żeby nie krzyknąć, Renn upadła na kolana i wyjrzała za krawędź. Poprzez rząd wiel¬kich kamiennych zębów zobaczyła, że jaskinię dzieli na pół szczelina przypominająca czarny piorun. Bliżej nich, na ołtarzu spowitym dymem, płonął ogień. Jesz¬cze niżej jakieś cienie przesuwały się tam i z powrotem u podstawy filara, ale nie widziała, co jest na jego szczy¬cie. Nawet stąd czuła nienawiść bestii, wiedziała, że to wataha Eostry. Ale ani śladu Toraka.

Eostra wzywa Niespokojnych Umarłych...

Renn rzuciła na ziemię swój arsenał. Toporek i łuk pozostały całe, ale kołczan był ściśnięty. Po przedziera¬niu się przez szczelinę Renn miała tylko trzy nienaru¬szone strzały.

Eostra wiąże ich ze sobą!

Rozwiał się dym i Renn widziała przez chwilę Zama¬skowaną. Patrzyła, jak trupioblada dłoń przesuwa się nad maczugą, w której osadzony był opal ognia. Wi¬działa jego szkarłatne światło, przedzierające się przez ocienioną sieć sznurków przechodzących nad karma- zynowym kamieniem. Chwyciła strzałę. Eostra wyczuła zagrożenie i ukryła się w gęstym dymie.

- Czujesz je? - szepnął Ciemny, klękając tuż obok niej.

- Co czuję?

- Tam, w dymie. Coś strasznego.

- Nic nie widzę.

- Ja też nie. Ale je czuję.

Renn też je poczuła. W Jaskini Szeptów było coś więcej, nie tylko Eostra i jej pachołkowie.

- To dym - szepnęła. - Stanowi część zaklęcia. Nie patrz.

Ciemny jednak nie potrafił oderwać oczu. Ona też.

Pożeraczka Dusz przerwała nagle śpiew. W jaskini zrobiło się ciemno. Przemówiła, łamiąc ciszę.

Delikatna jak wąż kusicielko...

Seshru... Przybądź!

Renn miała gęsią skórkę.

Wydawało jej się, że jaskinię wypełnia wysoki dźwięk, odbijający się echem od ścian, przypominający długi syk.

To niemożliwe - mówiła sobie Renn. - To niemożliwe.

Patrzyła, jak dym kręci się i gęstnieje, tworząc włók¬nisty kształt.

Nie. Seshru nie żyje. Twoja matka nie żyje. Sama nakładałaś jej Znaki Śmierci. Patrzyłaś, jak chowają jej ciało.

Znów zaśpiew. Wciąż i wciąż, jakby nie chciał się zakończyć, ale Eostra wreszcie przerwała. Raz jeszcze przygasł płomień.

...Narranderze... Przybądź!

Z drugiej strony jaskini usłyszeli dźwięczny głos mężczyzny.

- Przybywa Narrander.

Renn wstrzymała oddech. Znała ten głos.

- Twój czar jest niepełny - oznajmił głos. - Jest w nim włos żywego człowieka.

Eostra milczała.

- Kim on jest? - spytał Ciemny.

Renn nie odpowiadała. Przeszłość łączyła się z ka¬wałków jak lód zamarzający na rzece, kiedy przyglądała się mężczyźnie wyłaniającemu się z cienia.

Szerokim łukiem leciał ku niemu puchacz. Odpędził go toporem. Olbrzym stał niepewnie. Podarte zwierzęce skóry uderzały o jego chude nogi i ręce. Renn wiedzia¬ła, że jeżeli podeszłaby bliżej, zobaczyłaby skołtunioną brodę, błyszczącą od czegoś śliskiego. Brudną, jedno¬oką twarz, szorstką jak kora.

Siódmy Pożeracz Dusz. Mówił o tym, kiedy się pierwszy raz spotkali. Zanim uderzył go krzemień, był młodym człowiekiem...

- Narrander umarł - usłyszeli syczący głos Eostry, wyłaniający się z gęstego dymu. - Umarł w wielkim po¬żarze.

- Kto inny umarł! - ryknął Wędrowiec. - Powinien był żyć! Teraz Wędrowiec wszystko zakończy!

- Nikt nie przeszkodzi Zamaskowanej.

Wędrowiec ryknął i rzucił się na stos kamieni, ale

zanim do niego dotarł, zatrzymał się w miejscu. Szcze¬lina skalna była zbyt wąska. Nie mógł przejść na drugą stronę.

- Powinien był żyć! - Jego wycie wypełniło jaskinię bólem.

Renn nagle zobaczyła małe, przygarbione postacie, uczepione skały ponad jego głową. Długo się nie namy¬ślając, wymierzyła. Ciemny założył kamień do procy.

Wycelowali. Po chwili jednak odłożyli broń. Toko- roty były poza ich zasięgiem.

- Nad tobą! - krzyknęli jednym głosem Renn i Ciem¬ny.

Wędrowiec spojrzał gwałtownie w górę, kiedy ude¬rzył go pierwszy kamień. Opadł na kolano. Kolejny ka¬mień sięgnął celu. Wędrowiec upadł na ziemię tuż na krawędzi szczeliny. Topór wypadł mu z ręki i chwilę później usłyszeli gdzieś z głębi plusk wody. Wędrowiec leżał bez ruchu. W tym momencie Renn nienawidziła Eostry bardziej niż kiedykolwiek.

- Widzę Toraka - syknął Ciemny. Pociągnął ją na bok i wskazał - w końcu i ona go zobaczyła. Torak był w połowie drogi w górę filara, wokół którego kręciła się wataha psów. Był przywiązany pasem, głowa opadła mu na pierś. Nie ruszał się.

- Toraku! - wrzasnęła Renn.

Żadnej reakcji.

Musi być albo ogłuszony, albo chodzić z duchami. Nie chciała uwierzyć w to, że nie żyje. Zacisnęła szczęki i przy¬gotowywała się do wypuszczenia strzały z łuku. Ile jest tych psów? Sześć? Siedem? A ona ma tylko trzy strzały.

Najeżona bestia skoczyła, próbując dosięgnąć gołej stopy Toraka. Zagrała cięciwa łuku Renn. Pies padł, charkocząc, strzała przebiła mu gardło.

Stojący obok niej Ciemny wystrzelił z procy. Szara bestia upadła i leżała bez ruchu. Ciemny zabił jeszcze jednego kamieniem, roztrzaskując mu czaszkę, a Renn strzeliła kolejnemu w pierś. Pies cofnął się kilka kro¬ków i spadł w przepaść, jego wycie było coraz słabsze, aż zamilkło.

Dwa psy ruszyły przez jaskinię, znikając w tune¬lu, jak gdyby zwęszyły zwierzynę łowną. Ten, któ¬ry został trafiony, krążył wokół kamiennego zęba, na którym przycupnął Torak. U podnóża pojawił się tokorot i zaczął się wspinać, w zębach miał nóż. Renn założyła ostatnią strzałę na cięciwę i wycelowa¬ła. Jej ręce drżały. Stwór był demonem, ale miał ciało dziecka.

Strzała przecięła ze świstem powietrze. Tokorot padł, piszcząc i trzymając się rękami za złamaną kość pod¬udzia. Ciemny ponuro załadował kamień do procy, ale tokorot poczołgał się w ciemność.

Wytężając oczy, żeby przebić wzrokiem dym, Renn szukała kolejnego celu. Dym jednak był zbyt gęsty, a jego zapach wdzierał jej się w umysł. Wyobraziła so¬bie Zamaskowaną, która patrzy z bezgraniczną radoś¬cią na opal ognia. Nikt nie przeszkodzi Eostrze.

Renn odłożyła łuk. Tej bitwy nie wygra strzałami.

Nieugięta wola Saeunn popychała ją do działania. Jesteś szamanką - mówiła sobie. Myśl jak szamanka.

Twój czar jest niepełny - powiedział przed chwilą Wę¬drowiec. - Jest w nim włos żywego człowieka.

Renn zamarła. Spojrzała na splot otaczający opal ognia. Wydawało jej się, że jest złożony z różnokoloro¬wych nici. Zobaczyła czerń, złoto, czerwień...

Włosy. Eostra zniewoliła Pożeraczy Dusz przy po¬mocy własnych włosów. Wplotła je w rzemień, który teraz przytrzymywał opal ognia, rzemień, który wiązał zmarłych Pożeraczy Dusz z nią samą - miał tam też być i włos Toraka, chciała związać jego duszę świata i ode¬brać mu moc.

- Toraku! - krzyknęła Renn. - Przetnij splot!

Torak, związany w szpiku kostnym Pożeraczki Dusz, walczył, żeby się uwolnić. Jego duch słabł. Eostra była za silna.

Ktoś krzyczał z daleka. Głos przypominał Renn. To niemożliwe.

Na chwilę ten krzyk rozproszył uwagę Eostry. Torak poczuł, że jej wola słabnie. To wystarczyło. Postanowił wykorzystać szansę.

Otworzył oczy. Był z powrotem w swoim ciele. Ktoś wciąż krzyczał:

- Przetnij splot wiążący opal ognia! Toraku! Przetnij, a czar pryśnie! Odeślesz ich na zawsze!

To rzeczywiście był głos Renn. Nie widział jej, ale zo¬baczył jej strzałę wystającą z gardła ogromnego psiska.

Splot. Poczuł nagły przypływ sił. Wiedział, co robić.

Szybko odwiązał się i ześliznął po kamiennym fila¬rze. Z mroku skoczył na niego pies. Torak dźgnął go nożem w brzuch i rozpruł go. Pies upadł, Torak kopnął martwe zwierzę na bok i dźgał ciemność. Nie widział żadnych tokorotów, żadnych psów, chociaż słyszał warkot jakiejś zaciekłej walki. Wolną ręką chwycił ka¬mień i ruszył niepewnie w kierunku stosu, na którego szczycie stał ołtarz. Renn ma rację, to rzeczywiście jest sposób. Czar pryśnie, a Pożeracze Dusz znikną z tego świata na dobre. A co będzie z Eostrą?

Raz jeszcze płomienie przygasły i śpiew ustał. Przez pełzający dym zobaczył, jak Eostra rozkłada skrzydła i wzywa ostatniego z Niespokojnych Umarłych.

Mądry jak wilk, ty, który masz silną wolę...

Nie! Torak próbował krzyczeć, ale język stanął mu kołkiem. Bezradny słuchał, jak Pożeraczka Dusz woła ukochane imię, którego on nie wypowiedział na głos przez ostatnie trzy lata.

Przez chwilę panowała cisza.

Wydawało mu się, że w jaskini odbija się echo wycia nie¬widzialnych wilków. Dym nad ołtarzem zatańczył i zgęst¬niał. Zaczął przybierać postać wysokiego mężczyzny.

Z dłoni Toraka wypadł nóż i uderzył głośno o skałę. - Tato.

Rozdział 37

P

ostać otoczona zasłoną dymu była niedostrzegalna jak cień rzucany przez księżyc w chmurną noc, ale Torak wiedział. Wiedział, że patrzy na swojego ojca.

Tato. To ja. Torak.

Martwe białe oczy patrzyły na niego, ale go nie roz¬poznawały. Duch jego ojca należał do Eostry.

Gdzieś z oddali krzyczała Renn:

- Przetnij splot! Odeślij ich na zawsze!

Odesłać własnego ojca? Na zawsze?

Nie potrafił. Znów miał dwanaście lat - był przera¬żony, nie wierzył własnym oczom, gdy patrzył, jak jego ojciec krwawi. Tato, nie umieraj. Proszę. Nie umieraj.

Łzy lały mu się po policzkach, kiedy potykając się, szedł w kierunku stosu głazów.

- Przetnij splot! - krzyczała Renn.

- Nie potrafię - szepnął Torak. - Tato... Nie mogę cię znowu stracić.

Zaczął się wspinać.

Usłyszał grzechotanie kości i zaśpiew Pożeraczki Dusz. Poczuł nagły ból z tyłu głowy i zobaczył, że pu¬chacz odfruwa z kosmykiem jego włosów w szponach. To nie ma znaczenia. Nie ma teraz znaczenia nic poza tym, żeby dotrzeć do taty.

Stał, otoczony gorzką mgłą, przed ołtarzem. Z dru¬giej strony ołtarza Zamaskowana śpiewała wśród Nie¬spokojnych Umarłych, otoczona nimi jak cieniami. Wyciągnął rękę w kierunku ojca. Postać spowita w dym nie zareagowała.

Torak wyobraził sobie, jak by mogło być, gdyby oj¬ciec żył, gdyby byli wciąż razem, a opal ognia by nie istniał. Żal skręcał mu wnętrzności, wbijał się ostrym nożem w serce.

Ale opal ognia naprawdę istnieje. Jest tu, w tej ma¬czudze, pulsuje jak otwarta rana.

Z okrzykiem na ustach Torak sięgnął przez kamien¬ny ołtarz, porwał maczugę i pociągnął ją w kierunku płomieni.

Uchwyt Pożeraczki Dusz był jak uchwyt kamiennej dłoni. Torak nie potrafił nic zrobić. Drugą ręką unio¬sła trójząb, żeby go dźgnąć. Torak rzucił w jej stronę kamień. Trójząb upadł z brzękiem na ziemię. Toko- rot wbił się zębami w przedramię chłopca. Ale opas¬ka Renn chroniła Toraka. Znów uderzył kamieniem, krusząc czaszkę demona jak skorupkę jajka. Trzymając maczugę w dłoni, walczył z Pożeraczką Dusz ponad płomieniami. Przez otwory w masce zobaczył błysk jej oczu. Zdecydowanym, zdesperowanym ruchem wyrwał maczugę i rzucił ją w ogień. Dusząc się od smrodu pło¬nących włosów, uniósł kamień, uderzył i roztrzaskał opal ognia na krwawe drobiny.

Wrzeszcząc dziko, Eostra włożyła obie dłonie w pło¬mienie, wydzierając z ognia kawałki opala i trzymając je przed sobą. Ostatnie strzępy płonących włosów zwi¬jały się od gorąca i rozpadały w pył.

Niespokojni Umarli zaczęli się rozpływać. Przez mgłę łez Torak przyglądał się temu bezradny, patrzył, jak postać jego ojca rozpływa się w ciemności.

A jednak w ostatniej chwili twarz w gęstym dymie się zmieniła. Stała się twarzą jego ojca, taką, jaka była, gdy żył, i rozświetliła się na widok syna.

- To raku... - powiedział cicho, jak gdyby westchnął przez sen.

I po chwili zniknął.

Torak stał roztrzęsiony przed ołtarzem. Wiedział, że Eostra wciąż ma w dłoniach kawałki opala ognia. Sły¬szał, że znów zaczyna swój zaśpiew.

Eostra wzywa chodzącego z duchami

Eostra wiąże go ze sobą!

Gdzieś z oddali usłyszał ostrzegawczy głos Renn.

- Toraku! Za tobą!

R

ozdział 38

Za tobą! - wrzasnęła Renn. Była gotowa do strzału, ale tokorot zanurzał się w cień, wlokąc za sobą zła¬maną nogę.

Wyglądało na to, że Torak wreszcie oprzytomniał. Zobaczył tokorota czołgającego się po stosie głazów. Zo¬baczył Eostrę wymachującą kawałkami opala ognia, unoszącą swobodną dłoń w kierunku puchacza, który opadał cichym łukiem w jej kierunku, trzymając w szpo¬nach kosmyk włosów chłopca.

W mgnieniu oka tokorot skoczył. Torak chwycił go za ramiona i przerzucił nad głową. Ten znów zaatako¬wał, był niezmordowany. Zmagali się, walczyli, a ich ruchy były zbyt gwałtowne, by Renn mogła celnie wy¬mierzyć. Stojący obok niej Ciemny ściskał w dłoni pro¬cę. Torak rzucił tokorota na ołtarz. Ten drgnął i skur¬czył się cały, jego kręgosłup pękł i martwy ześliznął się z czarnego, kamiennego ołtarza.

Dwa ciemne kształty ruszyły z cienia i wspinały się po głazach w kierunku Toraka. Renn i Ciemny wypuś¬cili pociski w kierunku psów. Trafili w ten sam cel. Stworzenie drapało łapami, próbując utrzymać się na krawędzi urwiska, a później spadło z wyciem. Torak odwrócił się i patrzył na urwisko, jakby dopiero teraz je dostrzegł. Drugi pies skoczył na niego.

Renn nie miała już strzał. Nerwowo badała dłońmi grunt wokół siebie, szukając kamieni.

- Nie mamy już ani jednego - dyszał ciężko Ciem¬ny. Chwycił jej toporek i rzucił z całej siły. Toporek uderzył w skałę kilka kroków przed stosem głazów.

Torak na kolanach walczył z psem, dłonie miał za¬nurzone w jego sierści i próbował odsunąć pysk zwie¬rzęcia od swojej twarzy.

Renn uderzała pięściami w skalną ścianę.

Nagle pojawiła się srebrna strzała, przecinająca ja¬skinię - to Wilk biegł ratować swojego brata. Miał po¬krwawione boki, jego białe kły błyszczały, a wzrok miał dzikszy niż kiedykolwiek. Jednym potężnym skokiem znalazł się przy nich i zatopił zęby w gardle psa, odry¬wając go od Toraka. Wilk i pies toczyli się po głazach, warcząca plątanina czerni i szarości. Wilk skoczył pew¬nie na nogi i stał tak, dysząc ciężko, sierść miał sklejo¬ną krwią. Pies leżał bez ruchu. Wilk rozdarł mu brzuch zębami, aż rozlały się wnętrzności.

Puchacz leciał nisko przez jaskinię, żeby odwrócić uwagę Wilka od Toraka. Zbyt nisko. Kiedy zniknął w ciemności, Renn zobaczyła Wilka kłapiącego szczę¬kami, chwytającego skrzydło ptaka i ściągającego go na ziemię, a potem rozrywającego go na strzępy.

Torak, całkowicie wyczerpany, opierał się o ołtarz. Z drugiej strony ołtarza Pożeraczka Dusz triumfalnie machała kosmykiem jego włosów.

- Eostra wiąże go ze sobą! - wrzeszczała. - Eostra żyje wiecznie! - Wkładając jego włosy w bez¬namiętne usta, chwyciła trójząb i dźgnęła go w klatkę piersiową.

Torak ustąpił na krok i uniknął ciosu. Krążyli wokół ołtarza - Eostra dźgała trójzębem, a Torak, na zmęczo¬nych nogach, unikał jej ciosów.

Z drugiej strony jaskini ruszył jakiś cień.

Renn wstrzymała oddech. Nie wierzyła własnym oczom - ujrzała Wędrowca na czworakach, odwracają¬cego głowę raz w tę, raz w tamtą stronę.

- Ukryci Ludzie! - Z jego gardła wydobywał się su¬chy, szorstki głos.

Torak i Pożeraczka Dusz wciąż krążyli wokół ołta¬rza.

- Ukryci Ludzie tej Góry! Wzywa was Wędrowiec! Zetrzyjcie z powierzchni ziemi tę wiedźmę!

Początkowo Renn nie czuła niczego.

Po chwili lekkie drżenie pod dłońmi.

Wędrowiec uniósł chude ramiona, a w jego głosie była coraz większa moc.

- Wędrowiec was wzywa! Niech zamkną się i zacisną szczęki Góry!

Kamienne zęby w jaskini zadrżały. Renn patrzyła, jak wielki, wystrzelony w górę filar łamie się i rozpada na kamienną podłogę jaskini.

- Pozbądźmy się na zawsze Pożeraczki Dusz!

Zwisająca ze stropu kolumna uderzyła w kamienny

ołtarz, który pękł wpół. Wciąż nie wypuszczając z dło¬ni kawałków opala ognia, Eostra zrobiła kilka niepew¬nych kroków w tył, odsuwając się od zgliszczy. Była na krawędzi urwiska. Straciła równowagę i z okropnym, nieziemskim okrzykiem, który wyrwał jej się z gardła, upadła.

Zanim jednak upadła i pochłonął ją wąwóz, ostrze włóczni chwyciło skraj płaszcza Toraka.

Przerażona Renn patrzyła, jak chłopak próbuje się uwolnić. Ciężar był zbyt duży. Nie miał noża, żeby od¬ciąć kawał skóry, w który wczepiona była włócznia.

-Torak u! - wrzasnęła Renn.

Torak upadł na kolana.

Pożeraczka Dusz pociągnęła go za sobą w czeluść wąwozu.

Jest głęboko w ziemi. Tu jest ciemno i zimno, w uszach ryk, w nozdrzach zapach zgnilizny. Czy jest już martwy?

Ktoś go niesie. Pewnie go zabierają w miejsce, gdzie chowa się ludzkie kości.

Teraz go kładą, ręce składają mu na twarz, mruczą cicho zaśpiew śmierci. Zostawiają go samego.

Nad nim kłębią się gwiazdy. Księżyce wstają, zacho¬dzą i znów wstają. Wszystko, co było, jest i będzie prze¬pływa przez niego. Jest małym dzieckiem w Jaskini, ssie mleko wilczej matki. Ucieka z przecinki, w której leży umierający ojciec. Spada w czeluście wąwozu we wnę¬trzu Góry Duchów.

Znów jest pod gwiazdami. Pochylają się nad nim mali, podobni do cieni ludzie. Spogląda w te dziwne szare twarze o ostrych rysach, w oświetlone poświatą księżyca oczy.

Gdzie jest Renn? - próbuje zapytać. - Gdzie jest

Wilk?

Widzi zmrużone powieki. Znów jest sam.

Gwiazdy wciąż krążą nad jego głową. Najchłodniejsze, najciemniejsze światło. Ostatnie światło, które człowiek widzi przed śmiercią.

Nie czuje bólu, tylko wielką pustkę. Nie chce umie¬rać w samotności.

Jest jednak taki zmęczony.

Stoi, patrząc na swoje ciało. Nie chce odchodzić, ale musi, jest tak zmęczony. Z niechętnym westchnieniem odwraca się od ciała i zaczyna się wspinać ku gwiazdom.

Pierwsze Drzewo świeciło jaśniej niż kiedykolwiek. Całe niebo było rozświetlone falującą, pobłyskującą zie¬lenią i czekało, by przywitać ducha Toraka.

Chłopiec o białych włosach wyciągnął Renn z wnę¬trza jaskini, kazał jej usiąść przy ognisku, okrył jej ra¬miona wełnianym płaszczem i włożył w dłonie parują¬cy kubek. Trzęsła się tak bardzo, że większość gorącego płynu się rozlała. Toraka i Wilka nie było. Zostawili ją samą w tej pustce.

Obojętnym wzrokiem spoglądała na białe kamienne postacie, które tkwiły w każdej szczelinie jaskini. Tu¬taj nic nie było realne. Ani ta jaskinia, ani koszmarna ucieczka przez tunel, podczas której zewsząd spadały skały i kamienie, a Ciemny ciągnął ją w bezpieczne miejsce. Torak nie żył. To nierealne.

Po drugiej stronie ogniska były trzy kruki - jeden biały i dwa czarne - ożywione, irytująco dziobiące się po skrzydłach.

- Zbudziły ich duchy - powiedział Ciemny, grzejąc dłonie nad ogniem. - Większość odeszła do swoich kla¬nów, ale kilka zawsze zostaje. - Mówił dalej - coś o swojej siostrze, której tu nie ma, więc może tym razem znalazła spokój w niebiosach - ale Renn przestała go słuchać.

Noc Dusz. Wyobraziła sobie górskie klany świętują¬ce ze swoimi umarłymi, potem swój własny klan gdzieś daleko w Lesie; może już czują, że skończył się czas po¬nurych rządów Eostry.

- Renn - powiedział Ciemny, przywracając ją na chwilę do rzeczywistości. - Torak wyrysował sobie Zna¬ki Śmierci. Przynajmniej jego dusze pozostaną razem.

Wilk przyglądał się ostatnim Chodzącym Odde¬chom, które znikały w czeluściach wąwozu.

Ale on nie ma opiekuna klanu - pomyślała ponuro. - Kto zatem przyjdzie go poprowadzić, kto pokaże mu drogę do Pierwszego Drzewa?

Szedł za nimi z wnętrza Góry, z nadzieją, że dopro¬wadzą do go Wysokiego Bezogona. Tak się jednak nie stało. Stał teraz w wyjącej Ciemności, wiatr kąsał go w futro i kradł zapachy.

Czuł strach. Teraz było inaczej niż wcześniej, kiedy on i jego wilczy brat się rozdzielali. Teraz było tak, jak gdyby ogromne Szybkie Mokre huczało, oddzielając ich od siebie - takie, przez które nie da się przejść.

Popiskując cicho, Wilk biegał po Jasnym Miękkim Chłodnym tam i z powrotem.

Gdzieś w tle wycia wiatru i szumu Mokrego usłyszał pisk tak wysoki, że to było jak usłyszeć światło. Znał ten pisk. Był to głos kości jelenia, którą Wysoki Bez- ogon zawsze nosił przy sobie, w której trzymał startą na pył ziemię, którą niekiedy go smarował. Dźwięk wy¬dobywający się z kości jelenia, której śpiew Wilk słyszał już dawno temu - jeszcze w Lesie.

Napełniony nadzieją i radością, ruszył w kierunku tego odgłosu - w dół zbocza, obok miejsca, w którym walczyli z psami, w kierunku Szybkiego Mokrego, któ¬re bulgocząc, wydobywało się z Góry.

Tuż obok leżał Wysoki Bezogon.

Wilk uderzył pyskiem w jego klatkę piersiową i poli¬zał w nos. Obudź się. Wysoki Bezogon się nie poruszył.

Wilk szczeknął mu w uszy. Drapał łapami, delikat¬nie gryzł chłodną twarz. Żadnej reakcji.

Świat Wilka rozpadł się na części. Nie. Nie. Wysoki Bezogon jest Bez Oddechu!

Ale róg wciąż śpiewa.

Śpiew zanurzył się głęboko w ciele Wilka i zmienił w tę dziwną, niezachwianą pewność, która niekiedy do niego przychodziła. Teraz wiedział już, co robić.

Mając przed sobą nowy cel, Wilk zaczął biegać w kół¬ko, łapiąc zapach. Jest - delikatny, ale bardzo dobrze znany. Zapach wilczego brata. Wilk rzucił się pędem w tamtym kierunku.

Nie dobiegł daleko, nawet nie do połowy Góry, kie¬dy go zobaczył. Był tego samego kształtu i wielkości, co Wysoki Bezogon, ale nieco mglisty na krawędziach - Oddech, Który Chodzi.

Wyczuł, że jest zagubiony i zdezorientowany. Zwol¬nił kroku, żeby go nie przestraszyć, i pomachał ogo¬nem. Oddech, Który Chodzi zobaczył go i przystanął, kołysał się z nogi na nogę i mrugał powiekami. Wilk ustawił się bokiem przy jego nogach i delikatnie po¬pchnął. Oddech, Który Chodzi zachwiał się. Wilk, deli¬katnie popychając go pyskiem i barkiem, prowadził go w dół zbocza. Kiedy dotarli do ciała, Wilk pchnął go do środka.

Wysoki Bezogon zatrząsł się nagle i westchnął.

Wilk lizał twarz swojego brata, żeby go ogrzać, a później położył się na nim, żeby tym razem Oddech, Który Chodzi nigdzie sobie nie poszedł.

Ciemny powiedział, że idzie po rzeczy Renn, które zostawiła na Górze, może ona też powinna pójść, bo na widok wschodzącego słońca poczuje się trochę le¬piej, jemu to czasem pomagało.

W nocy padał śnieg. Martwy chłód Eostry wyparo¬wał. Kruki ścigały się na tle rozjaśnionego nieba, płat¬ki świeżego puchu błyszczały w świetle wschodzącego słońca.

Ciemny się myli. To nie pomaga. To był jej pierwszy świt bez Toraka.

Stąpając po świeżym śniegu za śladami Ciemnego, myślała o czekającej ją długiej wędrówce, o powrocie do Lasu.

Będzie musiała opowiedzieć o tym, co się stało. Te¬raz, kiedy Saeunn nie żyje, klan będzie chciał, żeby to ona została szamanką Kruków. Czeka ją długie, wypeł¬nione samotnością życie. Nie mogła znieść tej myśli.

Doszli do śnieżnej jamy, którą kiedyś Torak wyko¬pał, i Ciemny wszedł do środka w poszukiwaniu jej rzeczy.

- To dziwne - powiedział, kiedy wrócił.

Renn nie mogła się skupić na tym, co mówi, ale kie¬dy wciąż nalegał, pozwoliła mu pokazać, co znalazł.

Wielkie, tępe ślady stóp na śniegu.

Pomyślała, że Wędrowiec znalazł drogę wyjścia. To dobrze.

Ale w głębi serca tego nie czuła.

Biały kruk zakrakał donośnie i zatoczył koło w po¬wietrzu, kierując się na zachód.

Ciemny ruszył w pogoń za ptakiem. Renn tkwiła w miejscu.

Światło odbijało się w skrzydłach kruka ostro jak od lodu, kiedy leciał w kierunku strumienia wypływające¬go z niewielkiej groty pośrodku kamiennego piargu.

Wylądował na pokrytym śniegiem wzgórku, nastro¬szył pióra i zaczął krakać, a z jego dzioba wydobywały się maleńkie chmurki oddechu.

- Renn! - zawołał Ciemny.

Renn pomasowała skronie. Czego on jeszcze chce?

Biały kruk uniósł się gwałtownie w powietrze i odfru- nął. Maleńki wzgórek się poruszył. Wydobył się z niego Wilk, który zaczął otrząsać się ze śniegu, a później za¬wrócił i ruszył w kierunku Renn.

- Wilku - głos jej się łamał. Popędziła w dół w kie¬runku piargu. Wilk skoczył na nią, wywrócił na plecy i pokrył jej twarz mokrymi wilczymi pocałunkami. Za¬rzuciła mu ramiona na kark, ale wydostał się z jej uści¬sku i popędził z powrotem w kierunku Ciemnego.

Biały kruk nie przestawał krakać, teraz przyłączyły się do niego Rip i Rek. Wilk, machając ogonem, krążył wokół śnieżnego wzgórka, a Ciemny klęczał tuż przy nim, krzycząc:

- Renn! To Torak! On żyje!

Rozdział 40

Wilcze szczenię obudziło się zdumione. To wycie wilka!

A jednak nie. To tylko kruki udające wilka. Często się tak bawiły. Śmiały się, kiedy mały biegał w kółko, szukając stada.

Poirytowany położył się bez życia na ziemię i przy¬krył nos ogonem.

Nie udało mu się jednak znów zasnąć. Był zbyt głod¬ny.

Wyczołgał się spod skały i stał teraz u stóp Jamy, węsząc w powietrzu.

Przyszło Światło, ale nie było kruków; nie mógł więc liczyć na mięso. Teraz było cieplej, Jasne Mięk¬kie Chłodne było głębsze. Od miejsca, w którym stało szczenię, białe zbocze opadało ostro, potem znów pięło się i stawało się Górą. Nawet ona wyglądała przychyl¬niej. Kiedyś szczenię chciało do niej dotrzeć, ale kruki je przepędziły. Małego to zezłościło. Potem usłyszał ok¬ropne dźwięki z góry - straszliwe, wściekłe psy, których głosy brzmiały tak, jak gdyby te potwory jadły wilcze szczenięta. Już więcej nie próbował.

Mrużąc oczy od jaskrawego światła, szczeniak wyszedł na Jasne Miękkie Chłodne i natychmiast zapadł się w nim po sam brzuszek. Lękliwie omiatał wzrokiem Górę, spraw¬dzając, czy nie ma tam tego okropnego puchacza. Ale nie było go. Może Duży Bezogon go przegonił.

Duży Bezogon przyszedł, kiedy było ciemno, a szcze¬nię, próbujące upolować leminga, wpadło w dziurę i nie mogło wyjść. Mały długo piszczał i poszczekiwał, kiedy Duży Bezogon zajrzał do środka. Miał silny, uspokaja¬jący zapach, więc wilcze szczenię pomachało ogonem. Duży Bezogon wyciągnął je na śnieg, rzucił mu ochłap pięknego, gładkiego mięsa i poszedł dalej.

Na wzgórzu było bardzo cicho. Nawet wiatr ustał. Ten spokój był przerażający. Tu jestem! - szczeknął wil¬czek.

Żadnej odpowiedzi. Mały zaczął popiskiwać. Tak bardzo brakowało mu stada, że to aż bolało.

Nagle przestał piszczeć. W oddali usłyszał głębokie, odbijające się echem krakanie kruków. Nadstawił uszu. To były jego kruki!

Szczeknął kilka razy.

Nie nadleciały.

W takim razie on sam do nich pójdzie.

Odważnie przedzierał się przez Jasne Miękkie Chłodne. Zapadło się pod nim i wilczek stoczył się ze zbocza.

Na samym dole wyprostował się i kichnął. Jama była bardzo wysoka, tak wysoka, że nie potrafiłby się do niej wspiąć. Co ma teraz zrobić?

Gdzieś między wzgórzami rozległo się wycie wilka.

Szczenię skoczyło na równe nogi. To nie żadna sztuczka kruków. To prawdziwy wilk. To matka!

Szczekał z całej siły. Tu jestem! Tu jestem!

Wycie ustało.

Wilczek szczekał i szczekał nieustannie, przedziera¬jąc się przez Jasne Miękkie Chłodne. Tu jestem!

Tracił już siły, kiedy zobaczył mroczny cień pędzą¬cy w dół zbocza - nagle skoczyła na niego jego matka, toczyli się razem, on popiskiwał i zatapiał nos w jej futro, ona trącała go pyskiem, a on wciągał w nozdrza ukochany, silny, mięsny matczyny zapach. Oddała mu z żołądka trochę jedzenia, on zaczął je połykać, a ona dokładnie go wylizała. Później oboje oparli się o siebie bokami i wyli ze szczęścia ku Górze.

Wilczek wciąż wył, kiedy matka szczeknęła i skoczy¬ła w bok.

Mały przestał wyć i otworzył szeroko oczy.

A tam, jak wiatr, przez Jasne Miękkie Chłodne pę¬dził ku nim jego ojciec.

Rozdział 41

Jest lato i Renn spaceruje z Torakiem pod szemrzącymi na wietrze drzewami.

- Nie idź nigdzie - mówi.

Torak odwraca się do niej i uśmiecha, a ona widzi w jego oczach maleńkie zielone iskierki.

- Ale Renn - odpowiada - Las ciągnie się po hory¬zont. Widziałem go z Góry.

- Proszę. Nie zniosę tego.

Dotyka jej policzka i odchodzi.

Renn zagryzła pięść i otuliła się szczelniej śpiworem.

Może do tego w ogóle nie dojdzie - mówiła sobie. - Wszystko jest w porządku.

Odwróciła się na drugi bok i patrzyła na światło fa¬lujące ponad belką stropową. Była z powrotem w Le¬sie, w ogromnym szałasie, w którym cały Klan Kruka mieszkał wspólnie przez zimę. Wszystko to było znajo¬me - ściany z pni drzew, uszczelnione mchem, dach ze skóry reniferów, otwarty ku gwiazdom nad ogniskiem. W nozdrzach czuła zapach dymu. Słyszała trzaski pale¬niska i cichy pomruk głosów.

Jesteś bezpieczna w swoim klanie - mówiła sobie. - Czasy Ciemności są już za nami, wróciło słońce. Klan Czerwonego Jelenia rozbił obóz tuż obok, a Torak jest...

Nagle usiadła sztywno. Nie widziała go w półmroku.

Nie było w tym jednak nic dziwnego. Dni są wciąż bardzo krótkie, więc polowania odbywają się już po ciemku, przy świetle księżyca i Pierwszego Drzewa.

Ludzie wokół niej siedzieli spokojnie, ostrząc krze¬mienie lub szyjąc. Trzy księżyce minęły od Nocy Dusz. Dla Klanów Otwartego Lasu Eostra i choroba cienia były tylko wspomnieniami.

Renn ubrała się i poszła szukać Ciemnego.

Jego białe włosy jaśniały, odbijały blaski po drugiej stronie szałasu. Siedział na pryczy i coś zawzięcie rzeź¬bił. Durrain, Szamanka Klanu Czerwonego Jelenia, mówiła mu coś, kawałkiem węgla drzewnego zaznacza¬jąc krój kurty na skórze jelenia.

Renn spytała, czy widzieli Toraka. Ciemny odparł, że chyba poszedł szukać wilków. Renn odwróciła się do niego plecami i udawała, że ogrzewa dłonie przy ogniu.

- Co się stało? - spytała Durrain.

- Nic - skłamała Renn.

Sądziła, że to niemożliwe, by zatęskniła za Góra¬mi, ale tak było. Tęskniła za tymi pierwszymi dniami w jaskini Ciemnego; za tym, co było później, kiedy wędrowała z Klanami Łabędzia i Górskiego Zająca. Torak powoli dochodził do siebie, zarówno fizycz¬nie, jak i na duchu, a ona była z nim cały czas. Opo¬wiedział jej o tym, jak Wilk sprowadził go ze świata umarłych, mówił jej o swoim ojcu. Ona z kolei powie¬działa mu o Wędrowcu i ostatnim podarunku Saeunn, który otrzymała we wnętrzu Góry. Omawiali sztukę magii Eostry i doszli do wniosku, że ich dusze świata ochroniła ochra z rogu na leki jego matki. Była z nim, kiedy zostawił Ukrytym Ludziom w ofierze amulet w kształcie foki, należący niegdyś do jego ojca; kiedy pomagała czarownikom górskich klanów zaganiać de¬mony z powrotem do Innego Świata - została przy rytuałach za dusze dzieci-tokorotów, bo gdyby sprawy potoczyły się inaczej, ona również mogłaby stać się tokorotem.

Z tym wszystkim mierzyli się razem, ramię w ramię. Jednak odkąd wrócili do Lasu, wszystko się zmieniło.

- Renn? - rzucił Ciemny.

- Co takiego? - odparła.

- Pójdziemy go poszukać?

- Och, daj mi spokój!

Nie zważając na karcące spojrzenie Durrain i krzywy uśmiech Ciemnego, który poczuł się urażony tą odpo¬wiedzią, tupiąc, ruszyła po swój łuk.

- Aha, Renn - powiedział Fin-Kedinn, siedząc z dru¬giej strony ogniska i robiąc strzały. - Pomóż mi, dobrze?

- Idę na polowanie.

- Ale najpierw mi pomóż.

Westchnęła ciężko i rzuciła łuk na ziemię.

Jej wuj wygładził już drzewce strzał z olchowego drew¬na i przywiązał do nich ścięgnami zwierzęcymi krze¬mienne groty. Tuż obok niego leżały małe stosy prze¬ciętych na pół piór pardwy, przebrane na lewe i prawe - przywiązywał po trzy lotki do drzewców. U jego stóp leżał przyjaźnie wyglądający pies.

Fin-Kedinn spytał Renn, dlaczego jest wściekła, a ona odparła, że wcale nie jest.

Dlaczego - pomyślała - on chce, żebym to głośno powiedziała? Wie przecież, co się stało. Toraka wciąż teraz nie ma. A ludzie kłaniają mi się, jak gdybym była nową szamanką Kruków, którą przecież nie jestem i nie będę, dopóki nie powiem „tak".

Fin-Kedinn najwyraźniej zgadywał jej myśli, bo po¬wiedział po chwili:

-Jesteś tu już jakiś czas, a nie zapytałaś mnie ani razu, jak umarła nasza szamanka.

Renn puściła jego pytanie mimo uszu i ostrzyła ko¬niec drzewca, na którym umieściła dość piór, by strzała leciała prosto.

- To się stało zaraz po tym, jak wróciłem z gór - za¬czął przywódca Kruków. - Zaczekała, bo chciała mieć pewność, że wrócę i że utrzymam jedność klanów. Wy¬brała chłodny, bezwietrzny dzień, zagajnik ostrokrze- wu pół dnia marszu od obozowiska. Położyliśmy ją na śniegu w śpiworze, a ona wypiła napój, który wcześniej przygotowała, żeby poczuć się senna. Śpiewaliśmy na¬szym przodkom, żeby im powiedzieć, że nadchodzi. Później powiedziała, żebyśmy już poszli. To była dobra śmierć.

Renn odłożyła nóż.

- Wiem, dlaczego mi o tym mówisz. Z tego same¬go powodu, dla którego prosiłeś Durrain, żeby została. Żeby się upewnić, że zajmę jej miejsce.

Fin-Kedinn przyglądał się jej w milczeniu.

- Dlatego się boisz?

- Nie boję się! - warknęła.

Pies położył uszy po sobie i przycisnął się bokiem do nogi Fin-Kedinna.

Renn patrzyła niechętnie w ogień.

- To niesprawiedliwe! - wyrzuciła w końcu z siebie. - Kłaniają mi się i nazywają szamanką, ale jego się boją. Niektórzy nawet robią znak ręką, żeby go odpędzić.

- On wrócił ze świata umarłych, Renn. To natural¬ne, że są niepewni i zdezorientowani. Wiedzą jednak, ile mu zawdzięczają.

- Tak, tak - powiedziała gorzko. - Zaczęli nawet o nim opowiadać historie - Słuchający, który rozmawia z wilkami i krukami. Po prostu nie chcą, żeby z nimi mieszkał.

- A Torak? Czego on chce?

Jak zawsze Fin-Kedinn wyczuł, co naprawdę ją nie¬pokoi.

- Nie wiem - powiedziała smutno.

Fin-Kedinn przesunął palcem po drzewcu strzały.

- Ludzie mówią, że na Początku wszyscy byli tacy jak Torak, znali dusze innych stworzeń. Teraz on jest jedyny. Durrain uważa, że być może ostatni, że w przyszłości być może nie będzie chodzących z ducha¬mi i wszystko, co pozostanie, to przyjaźń między psem i człowiekiem - niejasne wspomnienie o tym, jak kiedyś było naprawdę. - Przerwał. - Torak nigdzie nie należy, Renn. Klany to wiedzą. I on to wie.

Renn skoczyła na równe nogi.

- Nawet ty? Chcesz, żeby odszedł?

- Chcę? - Niebieskie oczy Fin-Kedinna rozbłysły. - Uważasz, że chcę, żeby odszedł?

- Więc każ mu zostać!

- Nie - powiedział przywódca Kruków. - On musi odnaleźć własną drogę.

Fin-Kedinn zatrzymał Toraka, kiedy ten wyruszał na poszukiwanie Wilka, i kazał mu pójść ze sobą w górę doliny, żeby sprawdzić wnyki. Torak już miał zaprote¬stować, lecz coś w głosie jego przybranego ojca kazało mu milczeć.

Do świtu było jeszcze daleko, ale księżyc świecił jas¬no, a drzewa rzucały długie, błękitne cienie na zamar¬zniętą rzekę. Torak i Fin-Kedinn szli po trzeszczącym lodzie, otoczeni chmurami swoich marznących w po¬wietrzu oddechów. Po drugiej stronie rzeki renifer prze¬stał kopać w śniegu i patrzył, jak przechodzą, a później wrócił do przeżuwania porostów.

Zbyt późno Torak zauważył, że Fin-Kedinn ma ze sobą mieszek z jedzeniem i posłanie; zapytał, czy po¬winien był zabrać również coś dla siebie. Fin-Kedinn odpowiedział, że nie. Wkrótce skręcili w boczny jar.

- Ale wnyki są w górnym biegu rzeki - powiedział Torak.

Fin-Kedinn w milczeniu szedł dalej. Śnieg był tutaj znacznie głębszy. W świetle księżyca drzewa połama¬ne podczas lodowej burzy rzucały dziwaczne, garbate cienie.

Wędrowiec siedział pod złamanym drzewem, wiążąc rzemienie na butach.

Torak zatrzymał się. Wydawało mu się rzeczą niemoż¬liwą, że ta obszarpana ruina człowieka była kiedyś wiel¬kim Czarownikiem. Tylko Fin-Kedinn zajrzał głęboko w serce Wędrowca i dostrzegł, że pozostały tam jeszcze szamańskie umiejętności i przebłysk zdrowego rozsąd¬ku, który każe mu przejść przez góry i znaleźć legowisko Eostry. Wiara przywódcy Kruków okazała się zasadna.

Fin-Kedinn przyłożył ściśnięte pięści do piersi na znak przyjaźni.

- Narranderze - powiedział cicho.

Wędrowiec jakby go nie słyszał.

Torak ostrożnie podszedł i usiadł przy nim.

- Wędrowcze - zaczął - ocaliłeś mi życie. Dzięku¬ję ci.

- Co? Co takiego? - burknął starzec.

- Wyniosłeś mnie z wnętrza Góry. Przykryłeś mi dłonie i stopy, żebym nie dostał odmrożeń.

Wędrowiec wyciągnął wesz z brody, zgniótł ją mię¬dzy kciukiem a palcem wskazującym i zjadł.

- To Ukryci ocalili wilczego chłopca. Wędrowiec tylko wyciągnął go na zewnątrz. - Przeżuwając kolejną wesz, zaśmiał się głośno. - Skała przecięła Zamaskowa¬ną na dwie części, jak komara! A gdzie jest Narik?

Zbliżył się do nich Fin-Kedinn.

- Chodź z nami do obozowiska, Narranderze. Bę¬dzie ci ciepło. Zaopiekujemy się tobą.

Wędrowiec okrył się szczelniej dziurawymi skórami i gestem dłoni kazał przywódcy Kruków odejść.

- Narik i Wędrowiec idą do swojej pięknej doliny. Sami się sobą zaopiekują.

Fin-Kedinn westchnął i położył na śniegu zawi¬niątka.

- Ubrania. Jedzenie. To dla ciebie, stary przyjacielu.

- Ubrania, jedzenie - przedrzeźniał go Wędrowiec. - Ale gdzie jest Narik?

Fin-Kedinn zawahał się.

- Narik zginął w wielkim pożarze - powiedział ła¬godnie. - Pamiętasz? Twój syn zginął.

Torak przyglądał się tej scenie bez słowa.

-Aha, jest Narik! - krzyknął Wędrowiec, wyciąga¬jąc z czapki rozespaną nornicę śnieżną.

- Wędrowcze - zaczął Torak powoli. - Powiedziałeś mi, że straciłeś oko, kiedy rozbijałeś krzemień. Może straciłeś je w wielkim pożarze, kiedy mój ojciec rozbił opal ognia?

Stary człowiek pogłaskał zwierzątko brudnym palcem.

- Wyskoczyło samo - powiedział ponuro - i zjadł je kruk. Kruki lubią oczy.

Fin-Kedinn popatrzył na niego poważnym wzro¬kiem.

- Pomściłeś śmierć Narika. Pomogłeś zakończyć straszliwe czasy rządów Szamanki Klanu Puchacza. Chodź z nami. Żyj w pokoju.

Stary człowiek mruczał coś do siebie i kiwał się do przodu i do tyłu w milczeniu.

Fin-Kedinn pokazał gestem Torakowi, że powinni odejść. Odwrócił się jeszcze raz do Wędrowca i powie¬dział:

- Żegnaj, Narranderze. Niech opiekun klanu płynie z tobą.

Kiedy wstawali, żeby odejść, Wędrowiec wyciągnął błyskawicznie dłoń, chwycił Toraka za kurtę i przyciąg¬nął do siebie długimi szponami. Chwyt miał silny. To- rak poczuł, że omiata go niezdrowy oddech, w jednym oku starca dostrzegł przebłysk jak srebrny grzbiet ryby w mulistym jeziorze.

- Wilczego chłopca coś dręczy, co? Kawałki dusz przykleiły się do jego ducha? Wielkiego Wędrowca, Lasu, Zamaskowanej? Jest jak Wędrowiec, tak, za blisko podszedł, więc musi być cały czas w ruchu!

Torak wyszarpnął się z okrzykiem. Wędrowiec za¬śmiał się charkotliwie, a później zaczął kaszleć.

Zostawili go w świetle księżyca pośród połamanych drzew, przyciskającego nornicę śnieżną do piersi.

Obaj milczeli, podążając w kierunku wnyków. Kiedy tam dotarli, znaleźli trzy pardwy i dwa zające sztyw¬niejące na śniegu. Fin-Kedinn oskubał z piór jedną z pardw, a Torak rozpalił ognisko i postawił przy nim płaski kamień, żeby się rozgrzał. Fin-Kedinn podzielił mięso pardwy i położył je na kamieniu. Kiedy już się posilili, wyjął zza pasa końcówkę rogu jelenia i zaczął ostrzyć nóż.

Odezwał się dopiero po chwili.

- Kiedyś mówiłem ci, że siódmy Pożeracz Dusz zgi¬nął w płomieniach. Powiedziałem ci tak dlatego, bo przyrzekłem Narranderowi nie wyjawiać nikomu, że przeżył.

Torak słuchał go w milczeniu. Po chwili odezwał się:

- Narik. Jego syn?

Fin-Kedinn nie odpowiadał przez chwilę. Później opowiedział historię, którą podzielił się z nim ojciec Toraka tamtej tragicznej nocy.

Narik miał osiem wiosen, kiedy Narrander dołączył do Uzdrawiaczy. Niedługo potem chciał się z nimi roz¬stać, ale mu nie pozwolili. Był uparty. Aby wymusić na nim posłuszeństwo, Szamanka Klanu Puchacza zabrała Narika... Fin-Kedinn pokręcił głową.

- Noc Dusz. Twój ojciec sprowadził ich na miejsce, które później zostało nazwane Spalonym Wzgórzem. Rozpalił wielkie ognisko. Rozbił na kawałki opal og¬nia. Czarownik Fok był straszliwie poparzony. Wędro¬wiec stracił oko. Wszyscy ocaleli... Oprócz Narika. Był związany, ukryty przez Zamaskowaną. Ojciec znalazł ciało. Oszalał z żalu.

Węgielki pękały w ognisku. Szara sowa przemknęła obok nich w drodze na polowanie.

Torak uniósł głowę i przyglądał się światłom Pierw¬szego Drzewa, które blakły wraz z nastaniem świtu. Myślał o Nariku i Narranderze, o swojej matce i ojcu,

0 mądrych szamanach i szamankach, którzy zeszli na złą drogę i stali się Pożeraczami Dusz. Tyle cierpienia.

1 po co to wszystko?

- Już po wszystkim, Toraku - powiedział cicho Fin- -Kedinn.

- Wiem. Ale myślałem... Myślałem, że będę się z tym lepiej czuł.

- To wymaga czasu.

- Jak długo jeszcze?

Przywódca Kruków rozłożył bezradnie ręce.

- Po śmierci twojej matki musiało minąć wiele zim, zanim uspokoił się mój duch i zaleczyły się jego rany.

- Co pozwoliło ci wrócić?

- Opieka nad moim klanem. Wychowywanie Renn. Jej imię zawisło między nimi jak obłok zmarznięte¬go powietrza.

Torak wstał i odszedł kilka kroków, a później wrócił.

- Wiem, że ona musi zostać. I może Wędrowiec ma rację. Może zawsze będę się włóczył po świecie jak zbo¬lała dusza. Ale nie mogę... Nie chcę jej stracić.

Chciał, żeby Fin-Kedinn zrobił coś, by było lepiej, ale przywódca Kruków miał kamienną twarz. W mil¬czeniu schował nóż do pochwy.

- Zaniosę zająca i pardwy do obozowiska - powie¬dział jakby mimochodem. - Ty zgaś ognisko i sprawdź, czy coś się nie złapało na haki w rzece.

Renn zapomniała o zabraniu jedzenia, więc o świcie była głodna i w złym humorze. Nie udało jej się znaleźć Toraka, chociaż widziała wiele śladów wilków; czuła się okropnie, myśląc o Ciemnym.

Klany z Gór tolerowały go tylko dlatego, że był z Torakiem, ale kazano mu spać w osobnym szałasie na skraju obozowiska. Klan Kruka również był wobec nie¬go nieufny, chociaż ludzie tego klanu zmienili zdanie, kiedy zobaczyli Arka - chłopiec z białym krukiem za¬sługiwał na szacunek. Sam Ciemny natychmiast polubił Las i uwielbiał być pośród ludzi. Wczoraj jednak Renn znalazła go w obozowisku, gdy z lękiem i niepewnością wodził palcami po małym, wyrzeźbionym w łupku ba¬wole, którego przyniósł ze swojej jaskini. Przypomniała mu, że Fin-Kedinn obiecał, że może zostać tak długo, jak chce, a on uprzejmie skinął głową; ale widziała, że tak naprawdę w to nie wierzy i że z niepokojem myśli o dniu, kiedy każą mu odejść.

A ty byłaś dla niego okropna - beształa się, powłó¬cząc nogami w kierunku obozowiska. - Bardzo mądrze, Renn. Tego właśnie mu trzeba.

Torak był na zamarzniętej rzece, robił przeręble w lo¬dzie narzędziem z rogu jelenia i wyciągał liny. Obok niego leżał stos siei, które natychmiast zamarzały, a Rip i Rek kręciły się w pobliżu, udając, że wcale ich to nie interesuje.

Torak spojrzał na zbliżającą się Renn i wrócił do pracy.

W przeciwieństwie do niej wciąż nosił płaszcz Klanu Górskiego Zająca, ściągnięty pasem, który podarował mu Krukoslik na pożegnanie. Pas był zrobiony z jele¬niej skóry, szeroki i ozdobiony wieloma rzędami zębów renifera. Renn pomyślała, że Torak wygląda dobrze, ale nie przypomina nikogo z Otwartego Lasu. Spytała go, czy nie przeszkadza mu to, że wygląda inaczej niż po¬zostali.

- A dlaczego? - powiedział, wzruszając ramionami. - Taki właśnie jestem.

Renn chwyciła róg jelenia i zaczęła drapać po lodzie.

- I nic cię to nie obchodzi?

- A dlaczego miałoby obchodzić? Nie mogę przecież tego zmienić.

Przez chwilę Renn wydawało się, że rzeczywiście jest kimś obcym - wysoki, młody człowiek o niepokojących, jasnoszarych oczach, w nieznanym klanowi ubraniu, z tatuażem wyrzutka na czole. Myślała, że Fin-Kedinn ma rację, że on d o nas nie należy. Zawsze będzie tylko i wyłącznie sobą.

- Chcę cię prosić, żebyś mi coś przyrzekł - powie¬działa głośno.

- Co takiego? - spojrzał na nią niespokojnie.

Chciała go prosić, żeby nie odchodził od klanu, ale

zamiast tego wypaliła:

- Proszę cię, nie chodź z duchami w mojej duszy. Nigdy.

-Co takiego? - zaczerwienił się. - Ale ja... Nigdy bym... To znaczy, dlaczego miałbym? Przecież i tak wiem, co myślisz.

Renn patrzyła na niego z niedowierzaniem.

- Ty... Ty wiesz, co myślę?

Przełknął ślinę.

- ...Tak, na swój sposób.

Rzuciła róg jelenia na śnieg i odeszła na sztywnych nogach.

- Renn...

Śnieżna kula uderzyła go prosto w twarz.

- Widzisz! - krzyknęła. - Nie wiedziałeś, że to zro¬bię, prawda?

Torak mrugał oczami i pluł śniegiem. Nad czymś się zamyślił. Renn uznała, że lepiej będzie wziąć nogi za pas.

Kiedy biegła w kierunku brzegu rzeki, usłyszała, że Torak podąża za nią. Uchyliła się. Śnieżna kula nie tra¬fiła w nią, ale prosto w Ciemnego, który przyszedł zo¬baczyć, skąd te wrzaski.

- Cooo... - Ciemny był zdumiony.

- To taka zabawa! - dyszała ciężko Renn, biegnąc obok niego. Krzyknęła, kiedy następny śnieżny pocisk Toraka uderzył ją mocno w ramię.

Ciemny szybko zrozumiał zasady i po chwili w po¬wietrzu było gęsto od śnieżnych kul. Renn dobrze ce¬lowała, ale Ciemny jeszcze lepiej. Torak najgorzej, ale nadrabiał to zawziętością. Podekscytowane krakanie kruków sprowadziło wilki, które wypadły biegiem z Lasu. Wilk podskakiwał, okręcał się w powietrzu i łapał śnieżne kule w locie; Ciemnofutra dostawała najwięcej trafień, bo była łatwym celem, a Kamyczek biegał w kółko, szczekając i plącząc się wszystkim pod nogami. W końcu Torak i Renn zaczęli rzucać w Ciem¬nego i zasypali go śnieżnymi kulami tak, że nie mógł wytrzymać ze śmiechu i upadł. Dysząc ciężko i trzyma¬jąc się za boki, Torak i Renn rzucili się na śnieg obok niego, Wilk i Ciemnofutra wpadli na nich, a Kamyczek wdrapał się na szczyt.

Leżeli tak, patrząc w niebo, przeżuwając leszczynowe ciasteczka, które przyniósł ze sobą Ciemny, i rzucając okruszyny krukom. Później jakaś chmura zakryła słoń¬ce i nagle zrobiło się zimniej.

Kamyczek oddalił się w kierunku rzeki i zaplątał w rybacką linę. Ciemny poszedł mu pomóc, a Wilk i Ciemnofutra ruszyli za nim.

Renn odwróciła się na brzuch i spojrzała na Toraka.

-Jeżeli masz odejść - powiedziała - zrób to szybko i miejmy to już z głowy.

Torak usiadł gwałtownie.

- Renn... -No?

Zmarszczył brwi.

- Renn.

Wstała i odeszła.

Wilki wróciły polować do Lasu, a pozostali do obo¬zowiska - zmęczeni, oblepieni śniegiem, zapomnieli całkiem o rybach, które zostały na lodzie.

Fin-Kedinn patrzył to na Toraka, to na Renn, póź¬niej kazał Torakowi wrócić po ryby, a Renn znaleźć Durrain, która o nią pytała.

- Ciemny, zostań tu jeszcze chwilę - powiedział uprzejmie. - Muszę z tobą pomówić.

O, nie - pomyślała Renn. Widziała, że Torak ociąga się i martwi o przyjaciela.

- Pójdę po swoje rzeczy - powiedział Ciemny z re¬zygnacją.

- Dlaczego? - rzucił ostro Fin-Kedinn. - Opuszczasz nas?

- Hm. Ale myślałem...

- Chcesz odejść?

Ciemny pokręcił głową.

- Więc zostań.

- To... To znaczy, na zawsze?

- Tu jest twoje miejsce. Tak?

Ciemny nieśmiało pokiwał głową.

- W takim razie zostań. - Nie czekając na jego odpo¬wiedź, Fin-Kedinn odwrócił się i odszedł.

Ciemny, zupełnie oszołomiony zwrotem wydarzeń, patrzył za odchodzącym Fin-Kedinnem. Torak uśmiech¬nął się szeroko i poklepał go po ramieniu. Renn zasta¬nawiała się, dlaczego jej wuj się nie uśmiecha.

Tej samej nocy obudziła się i zobaczyła, że siedzi w kucki przy ogniu. To nietypowe dla Fin-Kedinna, żeby nic nie robił. Tym razem po prostu siedział nieru¬chomo i patrzył w płomienie.

W lesie wyły wilki. Renn odróżniała już silną, rados¬ną pieśń Wilka, bardziej stonowane wycie Ciemnofu- trej i coraz bardziej zdecydowane poszczekiwania Ka¬myczka.

Patrzyła na Fin-Kedinna, który odwracał głowę i słu¬chał. Miał smutny wyraz twarzy, jak gdyby wilki mówi¬ły mu coś, czego nie chciał słyszeć.

Po chwili usiadł wyprostowany i rozluźnił ramiona.

Skinął głową.

C

iemność zbierała się pod drzewami, kiedy Wilk biegł przez Jasne Miękkie Chłodne, by spotkać swe¬go wilczego brata.

Dotarł na wzgórze stojące ponad wielką Jamą bez- ogonów i skoczył na zwalony pień drzewa, żeby chwy¬cić w nozdrza zapach niesiony przez wiatr. Przyglądał się kilkorgu bezogonom ze stada pachnącego kruka¬mi, którzy wyłaniali się z Lasu, niosąc suche gałęzie w przednich łapach. Biały kruk usiadł na szczycie Jamy, a bardzo miły bezogon z jasnym futrem na głowie wy¬szedł i zawołał go.

Czarne kruki przefrunęły nad głową Wilka i pozdro¬wiły go cichym krakaniem. Ponieważ był w dobrym hu¬morze, uniesieniem pyska pokazał im, że to zauważył.

Niedawno upolował małego jelonka i miał pełen żołą¬dek. Kiedy zostawiał Ciemnofutrą i małego, ochoczo ogryzali kości.

Głośny trzask pękającego Jasnego Twardego Chłod¬nego powiedział Wilkowi, że nadchodzi jego brat. Ale hałasuje - pomyślał ciepło Wilk.

Zaczął machać ogonem i wyszedł zza drzew, żeby Wysoki Bezogon go zobaczył. Pozdrowienie Wysokie¬go Bezogona było jakby stłumione. Siadł na zwalonym pniu drzewa i wpatrywał się w pustkę, a Wilk usiadł przy nim. Biedny Wysoki Bezogon. Wciąż nie wie, co powi¬nien zrobić.

Przez chwilę milczeli. I wtedy Wysoki Bezogon po¬wiedział:

- Twój Oddech, Który Chodzi. Widziałem go na Górze. Bardzo jasno świeci.

Wilkowi przynajmniej zdawało się, że to usłyszał. Czasem trudno było powiedzieć.

- Jesteś mądry - mówił dalej Wysoki Bezogon. - Za¬wsze pomagasz. Pomóż mi teraz. Powinienem zostać ze sta¬dem Kruków czy odejść?

Następnego dnia rano Torak wiązał swój śpiwór, kie¬dy w drzwiach szałasu pojawił się Ciemny. Spojrzeli na

Wilk złożył głowę na kolanach swojego brata i popa¬trzył mu w oczy. I wtedy mu powiedział.

siebie i Torak poczuł ulgę, zrozumiawszy, że nie będzie musiał swojemu przyjacielowi nic wyjaśniać.

- Będę za tobą tęsknił - powiedział Ciemny.

Torak próbował się uśmiechać.

- Mój ojciec powiadał, że najlepsze w życiu jest prze¬noszenie się do nowego obozowiska. - Zawiesił głos. - Oczywiście to jest powiedzenie Klanu Wilka, a ja nie jestem z Klanu Wilka.

- No cóż. Ja nie jestem z Klanu Kruka. A im praw¬dopodobnie to nie przeszkadza.

- Wiesz, że niektórzy ludzie nazywają cię już Białym Krukiem?

Ciemny uśmiechnął się. Ostatnio jakby nabrał pew¬ności siebie. Torak pomyślał, że to do niego pasuje.

- Co będziesz robił? - spytał Ciemny.

- No wiesz... Będę polował. Zobaczę te części Lasu, których nigdy nie widziałem. Będę z Wilkiem, Ciemno- futrą i z Kamyczkiem. - Namyślał się przez chwilę. - Je¬stem zmęczony, Ciemny. Chcę odnaleźć spokój między drzewami.

Ciemny skinął głową.

- Renn mówi, że tobie się zdarzyło zbyt wiele rze¬czy, a mnie jeszcze za mało.

Torak spojrzał na leżący na podłodze śpiwór i po¬myślał: Uwierz Renn, a zrozumiesz. Marszcząc brwi, kończył wiązać ostatni węzeł.

- Proszę - powiedział Ciemny, wyciągając dłoń. - Nie masz amuletu, więc ci zrobiłem.

Był to mały kamienny wilk, pięknie wyrzeźbiony w szarym łupku; oczy miał na wpół przymknięte, uno¬sił w górę pysk, żeby zawyć.

- Wydrapałem na jego brzuchu symbol Lasu - po¬wiedział Ciemny - i zabarwiłem na czerwono żywicą z olchy. To bardzo ważne. Czerwień oznacza ogień i Góry, ponadto przyjaźń. Powinieneś od czasu do cza¬su ją odświeżać. To znaczy kolor - żywicą.

Torak wziął amulet i założył go sobie na szyję.

- Dziękuję - powiedział. - Nie zapomnę o tym.

Znalazł Fin-Kedinna siedzącego nad rzeką i napra¬wiającego sieci. Przywódca Kruków przerwał pracę i pa¬trzył, jak Torak nadchodzi.

- Szkoda, że musisz nas opuścić - powiedział cicho.

- Ja też żałuję. Ale mój wilczy brat o czymś mi przy¬pomniał. O tym, że wilk nie może należeć do dwóch stad naraz.

Fin-Kedinn skinął głową w zamyśleniu.

- Wiesz, kiedy byłeś mały, a twój ojciec odszukał pewną bardzo starą kobietę podczas spotkań klano¬wych nad Morzem, powiedział jej tak:

- Chociaż mój syn nie jest z Klanu Wilka, sądzę, że jest praw¬dziwym wilkiem. W końcu rozumiem, co miał na myśli.

Torak głośno przełykał ślinę.

- Fin-Kedinnie... Nie wiem, jak ci dziękować za wszystko, co dla mnie zrobiłeś.

Przywódca Kruków zmarszczył brwi.

- Nie dziękuj mi. Tylko pamiętaj, Toraku, że gdzie¬kolwiek pójdziesz, będziesz miał wśród klanów przyja¬ciół. I mam nadzieję... Mam nadzieję, że któregoś dnia do nas wrócisz.

- Wrócę. Wkrótce się zobaczymy. Przyrzekam, mój przybrany ojcze.

Fin-Kedinn wstał. Jego niebieskie oczy błyszczały, gdy obejmował Toraka. Zetknęli się czołami.

- Do widzenia, mój synu - powiedział przywódca Kruków. - Niech opiekun klanu biegnie z tobą.

Torak odwrócił się i ruszył z obozowiska, nie oglą¬dając się na nic.

Był spokojny, słoneczny dzień Księżyca Pardwy, a choć wiosna jeszcze nie nadeszła, Las zaczynał się już powoli przygotowywać do zmiany pory roku. Gdzieś w oddali Torak słyszał postukiwanie dzięcioła. Na je¬sionie przysiadł mały, odważny gil, miażdżąc dziobem nasionka. Biały zając siedział na tylnych łapach, prze¬żuwając pociemniałe od zimna gałązki.

Torak nie uszedł daleko, gdy u jego boku pojawił się Wilk i truchtał, popatrując na niego raz po raz. Futro miał oproszone śniegiem, jego bursztynowe oczy jaś¬niały. Torak spytał go, gdzie jest wilcza siostra, a Wilk poprowadził go zboczem doliny.

Renn siedziała w słońcu na dużym kamieniu i zakła¬dała cięciwę na łuk. Obok niej leżała Ciemnofutra, gry¬ząc gałąź jakiegoś krzewu i czyszcząc zęby, a Rip i Rek przysiadły na gałęzi drzewa, zrzucając na Kamyczka sosnowe szyszki.

Ciemnofutra i wilcze szczenię ruszyły biegiem, żeby ich przywitać. Renn nawet nie odwróciła głowy. Zrzuci¬ła kaptur na plecy, jej rude włosy lśniły w słońcu. Torak zatrzymał się, żeby zachować ten obraz w pamięci.

- Przyszedłem się pożegnać - powiedział w końcu.

Spojrzała na niego, a później wróciła do pracy nad

łukiem.

- Z kim?

- Renn. Nie mogę zostać. Ty nie możesz opuścić klanu.

- A gdybym mogła, wolałbyś mi oszczędzić tego wyboru.

Nic nie odpowiedział.

Renn wstała i spojrzała mu prosto w oczy. Była blada i mówiła pewnym głosem.

- To nie ty będziesz dokonywał wyborów, tylko ja.

Coś w jej głosie sprawiło, że serce zabiło mu żwawiej.

- Ale... Ty przecież masz być szamanką klanu.

- Nie. Szamanem będzie Ciemny.

Ciemny.

- Fin-Kedinn zrozumiał to, zanim zrozumieli to inni - powiedziała Renn łamiącym się głosem. - Dlate¬go właśnie prosił Durrain, żeby została. Nie z mojego powodu, ale z powodu Ciemnego. Durrain mówi, że on ma niesamowite umiejętności. I chce tego, naprawdę chce. - Torak zauważył rumieniec na policzkach Renn. - Fin-Kedinn wszystko zrozumiał. On... - Przełknęła głośno ślinę. - On dał mi wybór.

Właśnie wtedy Torak dostrzegł resztę rzeczy Renn złożonych za głazem.

- Toraku - powiedziała Renn poważnym głosem. - Już kilka razy próbowałeś mnie opuścić. To jest ostat¬ni raz. Chcesz, żebym poszła z tobą, czy nie?

Torak próbował coś powiedzieć, ale nie mógł wydu¬sić z siebie ani słowa. Skinął głową.

- Głośniej - powiedziała stanowczo Renn.

- ...Tak. Chcę, żebyś ze mną poszła.

Już zaczynała się uśmiechać.

- Tak! - krzyknął głośno, unosząc ją w ramionach i okręcając tak, że jej rude włosy falowały w powietrzu. Kruki poderwały się z gałęzi i trzepocząc skrzydłami, la¬tały nad ich głowami, a wilki machały ogonami i wyły.

Gdzieś w dolinie Fin-Kedinn też ich usłyszał, wstał i uniósł kostur w geście pożegnania.

Torak i Renn wskoczyli na olbrzymi głaz, tak by Fin- -Kedinn mógł ich zobaczyć, i pomachali łukami, uno¬sząc je ponad głowy.

Później wzięli rzeczy Renn i ruszyli prosto w świt, za nimi truchtem biegły wilki, a nad ich głowami na niebie tańczyły kruki.



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Paver Michelle Tropiciel duchów
Paver Michelle 4 Wyrzutek
Paver Michelle 5 Złamana przysięga
Paver Michelle Złamana przysięga
Paver Michelle Cienie w mroku
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 03 Pożeracz Dusz
Paver Michelle 3 Pożeracz dusz
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 1 Wilczy brat
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 02 Wędrujący Duch
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 5 Złamana przysięga
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 4 Wyrzutek
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 2 Wędrujący duch
Paver Michelle 2 Wędrujący duch
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 01 Wilczy Brat
Paver Michelle Kroniki Pradawnego Mroku 3 Pożeracz dusz
Paver Michelle 1 Wilczy brat
6-Witajcie w nowej przestrzeni nowych mozliwosci 26.06.2010, DUCHOWA WIEDZA, Wyższe Wymiary SWIATŁA

więcej podobnych podstron