Smith Joan Zimowy bal


Joan Smith ZIMOWY BAL

Rozdział 1

Zapatrzony w wirujące za oknem płatki śniegu, baron Costain siedział przy swoim biurku w skromnie urzą­dzonym gabinecie rządowego budynku Horse Guards. Na zniszczonym dębo­wym blacie leżała przed nim broszura na temat procedury postępowania w sprawach tyczących tajemnic pań­stwowych, z którymi mógłby się ze­tknąć jako asystent lorda Cosgrave'a, szefa wywiadu jego królewskiej wyso­kości i angielskiego rządu.

Dotychczas, a był tu od tygodnia, jedynym dokumentem, jaki mu powie­rzono, była ta broszura. Lord Cosgrave najwyraźniej nie był zachwycony obec­nością Costaina i nie zamierzał w nic go wtajemniczać. Młodemu człowiekowi wydawało się to nie do zniesienia, tym bardziej że jego wiarygodność nie ulegała najmniejszej wątpliwości. Pochodził z jednego z najstarszych szlacheckich rodów Anglii, był młodszym synem księcia Halforda, znamienitego mini­stra w dwóch kolejnych gabinetach rządowych. Starszy brat Costaina zamierzał iść w ślady ojca, gdy tylko torysi zostaną rozgromieni. Halfordowie od wieków - pracowali dla króla i dla Anglii.

Osobista kariera lorda Costaina to dwa lata walki przeciw Francuzom w Hiszpanii. Niedawno odesłano go do domu, by odzyskał siły po postrzale w lewą nogę. Co właściwie przemawia na korzyść lorda Cosgrave'a prócz tego, że jest zagorzałym torysem oraz przyjacielem księcia Yorku i księcia regenta?

Książę Yorku i jego poplecznicy fatalnie rozegrali sytuację w Hiszpanii - wysłali Wellingtona przeciw Francuzom jedynie z garstką piechoty i niespełna czterystu kawalerzystami, zapominając zupełnie o służ­bach transportowych. Gdyby Wellington nie poradził sobie sprowadzając konie z Irlandii, wojsko zostałoby pozbawione dostaw żywności. Sztab niezmiennie do­magał się wycofywania, gdy zwycięstwo było prawie pewne, i ataku, kiedy klęska wydawała się nieuchron­na. No cóż, wszystko to zmieniło się teraz, lecz w służbach wywiadowczych Horse Guards nadal panował chaos.

Lord Castlereagh dał Costainowi do zrozumienia, że albo ktoś w biurze jest zupełnie nieodpowiedzialny, albo to zdrajca. Zginęły bez śladu ważne dokumenty, a z późniejszych wydarzeń wynikało, że prawdopodob­nie dostały się w ręce Bonapartego.

- Potrzebuję bystrego obserwatora, który wykryje, co się dzieje - powiedział mu Castlereagh. - Niestety, służbowo będziesz podlegał Cosgrave'owi, gdyż w in­nym wypadku twoja misja stałaby się publiczną taje­mnicą. Jestem pewien, że sobie poradzisz. Mam pełne zaufanie do twoich umiejętności i dyskrecji, Costain.

Lord Costain starał się jak najsumienniej wypełniać obowiązki służbowe, lecz jedynym efektem włamania do biurka Cosgrave'a i przeglądu jego papierów był plik wymiętoszonych liścików miłosnych. Kobieta na­zywała swego kochanka „Mój najdroższy Cosgrave”, a podpisywała się: „Twoja wierna gołąbeczka”. A Cos­grave w swej głupocie trzymał te listy w biurze, gdzie każdy mógł je znaleźć i wykorzystać, żeby wyciągnąć od niego tajemnice państwowe. Byłyby smakowitym kąskiem dla którejś z brukowych gazet. Jak człowiek, który nie potrafi zachować w tajemnicy swoich miłos­tek, może kierować wywiadem?

Rozległo się pukanie i do gabinetu wszedł starszy referent.

- To właśnie nadeszło - powiedział i wręczył Cos­tainowi list opatrzony woskową pieczęcią. - Niech pan to odda lordowi Cosgrave'owi, jak tylko wróci. Jest na jednym ze swoich zebrań. Ciągną się godzinami. Sek­retarza nie ma, a Burack poszedł na górę porozmawiać z Jenkinsem. Wolałbym, żeby ten list nie zginął.

W ciemnych oczach lorda Costaina pojawił się błysk ciekawości.

- Kto to przyniósł? - spytał.

Referent odpowiedział konfidencjonalnym tonem:

- Typ, który przedstawia się jako pan Jones. Niemie­cki akcent. Jego listy zawsze traktowane są z wyjąt­kową atencją. Zwykle przynosi je posłaniec. Tym razem zaryzykował przynieść wiadomość osobiście, co sugeruje, że jest szczególnie ważna.

- Gdzie ten James?

- Kiedy powiedziałem, że Cosgrave jest zajęty, dał mi list i wyszedł. Zajmie się pan tym?

Pokój referenta znajdował się piętro niżej. Tajemniczy pan Jones miał aż nazbyt wiele czasu, by zniknąć.

- Oczywiście - odpowiedział Costain przyglądając się listowi.

Gdy referent wyszedł, lord Costain zamknął drzwi gabinetu, wyjął z kieszeni scyzoryk i rozgrzał cieniutkie jak papier ostrze nad płomieniem lampy. Ostrożnie podważył wosk na kopercie i nie naruszając całości odkleił pieczęć. Zamierzał ją później podgrzać i umieścić na swoim miejscu. Gdy rozłożył papier, twarz mu spochmurniała.

- Do diaska!... - mruknął.

List napisany był po niemiecku. Po karierze w służbie dyplomatycznej Cosgrave mówił po niemiecku. Lord Costain nie. Nie mógł też zanieść tego do zatrudnionego w biurze tłumacza, gdyż pryncypał dowiedziałby się, że otworzył pismo.

Ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w nie­zrozumiałe słowa - zupełnie nic nie pojmował z tekstu. Kto zaufany mógłby przetłumaczyć mu tę wiadomość, i to szybko, zanim Cosgrave wróci do biura? Twarz Costaina nagle pojaśniała. Uśmiechnął się triumfująco pod nosem. W pobliżu biura zauważył niewielką tabliczkę na bocznych drzwiach jednego z domów przy King Charles Street. MR. REYNOLDS, DYSKRETNE TŁUMACZENIA, FRANCUSKI, WŁOSKI, HISZPAŃSKI, NIEMIECKI, ROSYJSKI.

Przewidując, że może okazać się to przydatne w przy­szłości, zasięgnął języka na temat pana Reynoldsa i dowiedział się, że jest to emerytowany pracownik służb dyplomatycznych, godny zaufania starszy czło­wiek, nie udzielający się zbytnio w towarzystwie. Cosgrave był teraz na zebraniu - jak to nazywano w Horse Guards - które mogło przeciągnąć się, aż uczestnicy opróżnią kilka butelek. Costain schował list i woskową pieczęć do wewnętrznej kieszeni i wyjrzał za drzwi. Musi wrócić z pismem zanim pojawi się Cosgrave, w razie gdyby referent wspomniał mu coś na ten temat.

Ciekawe, czy Cosgrave powie Castlereaghowi to samo, co przetłumaczy Reynolds. Castlereagh polecił Costainowi sprawdzać wszystkich, nie wykluczało to więc nawet szefa służb bezpieczeństwa. Costain nie sądził, by Cosgrave był zdrajcą, lecz dopuszczał moż­liwość, że jego znajomość niemieckiego nie jest dosko­nała. Przekłamane tłumaczenia pasowałyby świetnie do nieudolnych posunięć ludzi z kręgu księcia Yorku.

Włożył płaszcz i rękawiczki, sięgnął po trzcinową laskę i wyszedł z pokoju. Nie zauważony przez nikogo, szybko przemierzył korytarz i znalazł się na ogarniętej śnieżycą ulicy. Noga trochę go bolała przy tej zimnej, wilgotnej pogodzie, ale z radością stwierdził, że nie musi opierać się na lasce. Niedługo będzie mógł wrócić do Hiszpanii. Przygarbiony w zawiei, ruszył w kierun­ku domu przy King Charles Street.

Płatki śniegu wirowały w zmierzchającym grud­niowym świetle za oknem domu przy King Charles Street. Cathy Lyman podniosła wzrok znad książki i zapatrzyła się w śnieg.

Pomyślała, że już niedługo Boże Narodzenie i wielki zimowy bal - najważniejsze wydarzenie sezonu. Wie­działa, że święta nie będą obchodzone w domu tak uroczyście jak za życia papy, a i balu specjalnie nie wyczekiwała. Mama oświadczyła dziś rano, że bilety są niebotycznie drogie, dwadzieścia pięć funtów od pary. Nawet jeśli suma zostałaby przeznaczona na cele dobroczynne, lady Lyman nie mogła wyłożyć pięć­dziesięciu funtów, gdy dach wymagał wymiany dachów­ki. Gordon z pewnością również pragnąłby wziąć udział w balu, nie mogły też urazić Rodneya pomijając jego osobę.

Cathy westchnęła i wróciła do lektury. Smętna pogoda nie pasowała zupełnie do atmosfery powieści „Włoski romans” autorstwa pani Radcliffe. Cathy często czytała, kiedy nie miała żadnych tekstów do przetłumaczenia dla wuja Rodneya. Lubiła powieści pani Radcliffe, gdyż wprowadzały w jej monotonne życie odrobinę rozrywki.

Po śmierci papy mama oddała do użytku swemu bratu Rodneyowi Reynoldsowi zachodnie skrzydło domu. Znajdowała się tam biblioteka i gabinet, gdzie Rodney urządził swoje biuro. Mama cieszyła się, że ma u boku mężczyznę, a Rodney nie sprawiał jej żadnych kłopotów. Cathy z początku trochę zmartwił ten układ, ponieważ biblioteka była jej ulubionym miejscem, ale wuj spędzał właściwie większość czasu w pokoju obok.

Kariera dyplomatyczna Rodneya nie była oczywiście tak błyskotliwa jak dokonania sir Aubreya Lymana. Papa otrzymał tytuł baroneta za wyjątkowe zasługi w służbie zagranicznej i nawet upływ czasu nie zatarł niezwykłego, graniczącego z uwielbieniem szacunku, z jakim domownicy wyrażali się o sir Aubreyu. Jego zasługi nie zapewniły jednak rodzinie dostatku.

Posiadali dom, posag mamy i cudowne wspomnienia lat spędzonych w najświetniejszych stolicach Europy.

Cathy żałowała, że była wtedy dzieckiem i nie mogła brać udziału we wspaniałych balach i przyjęciach. Miała zaledwie piętnaście lat, gdy ojciec przestał pełnić służbę dyplomatyczną, zdążyła jednak zobaczyć na własne oczy pierwszą żonę Napoleona Józefinę, Metternicha i tego przebiegłego Francuza Talleyranda.

Możność zetknięcia się z takimi znakomitościami sprawiła, że nie oszołomiły ją zabiegi kilku skromnych dżentelmenów, którzy starali się o jej względy, odkąd zaczęła bywać w towarzystwie. Jednak z upływem lat wysokie aspiracje Cathy zbladły, ustępując miejsca pewnego rodzaju rezygnacji, jakby pogodziła się z lo­sem. Jej wstrzemięźliwy sposób bycia i naturalna skromność, przy małym posagu nie sprzyjały zła­paniu dobrej partii, nudną codzienność urozmaicały jej więc na razie przygody bohaterek z powieści pani Radcliffe.

Mama często użalała się, że wysoko urodzeni przy­jaciele zapomnieli o nich po śmierci ojca, lecz żal ten nie był na tyle dotkliwy, by zabiegała o dawnych znajomych. Czuła się szczęśliwa, że w końcu mieszka we własnym domu i nie pragnęła zamieniać go na żaden inny. Miała kilku bliskich przyjaciół, a wieści ze świata docierały do niej teraz za pośrednictwem gazet i krążących wśród ludzi plotek. Zresztą w gruncie rzeczy niewiele ją obchodziło, gdyż głównie żyła wspo­mnieniami z przeszłości.

Cathy jednak, mimo swych dwudziestu pięciu lat, nadal była zbyt młoda, by żyć przeszłością i powieś­ciami pani Radcliffe. Z niecierpliwością czekała, aż jej brat Gordon rozpocznie służbę w dyplomacji. Obiecał, że wszędzie ją będzie zabierał. Zdecydowali już, że na pierwszą placówkę Gordon uda się do Rzymu.

Niedawno wyrzucono go z Oksfordu za jakieś szcze­niące wybryki - głównym bohaterem zajścia okazał się osioł wprowadzony do sali wykładowej. Ku uldze oksfordzkich profesorów Gordon nie zamierzał tam wracać. Pilnie studiował natomiast języki obce pod kierunkiem Rodneya i przygotowywał się do ich wspól­nego pobytu we Włoszech. Cathy natomiast pomagała wujowi w pracach tłumaczeniowych i marzyła, że przydarzy się jej jakieś romantyczne zadanie. Prawdę mówiąc, nie mieli zbyt wielu zleceń. Głównym zajęciem wuja od czasu odejścia z dyplomacji był przekład pism niemieckiego filozofa Schillera, które Cathy napełniały śmiertelną nudą.

Tego popołudnia było tak zimno, że nie poszła nawet na swój codzienny spacer. Została w domu, żeby skończyć krótkie tłumaczenie dla wuja. Jakiś pan Steinem przyniósł bilecik napisany po niemiecku i na­leżało zredagować go w poprawnej angielszczyźnie. - Był to dość mało gustowny liścik, wyznaczający uko­chanej spotkanie w południowo-zachodnim krańcu parku St. James o północy. Czy ta kobieta jest mężatką? Zwracał się do niej „najdroższa Angelino”, co nic Cathy nie wyjaśniało, lecz niezamężna dziewczyna z pewnoś­cią nie miałaby dość tupetu na taką eskapadę.

Pracę przerwało jej lekkie pukanie do drzwi. Zer­knęła do gabinetu wuja, lecz Rodneya tam nie było. Często wymykał się na drzemkę późnym popołu­dniem. To pewnie pan Steinem przyszedł po swój list. Gdy otworzyła drzwi, z ulicy powiało zimne powietrze. Kilka płatków śniegu wpadło do domu.

Zobaczyła skuloną na wietrze, opatuloną w palto postać o szerokich ramionach.

- Przyszedł pan w samą porę, panie Steinem - po­wiedziała.

Mężczyzna zdjął kapelusz i ujrzała twarz w niczym nie przypominającą germańskich rysów pana Steinema. Pierwsza rzecz, która przykuła jej uwagę, to oczy - ciemne, błyszczące oczy pod delikatnie zarysowanymi brwiami, które nadawały twarzy tego mężczyzny wyraz lekkiego zdziwienia.

Gdy wszedł do pokoju, spostrzegła, że gość ma śniadą cerę i kruczoczarne włosy, przystrzyżone na modłę południa Europy. Włoch? Hiszpan? Francuz? Miał regularne rysy, mocno zarysowany, ale zgrabny nos i wyrazistą szczękę.

- Straszna pogoda - powiedział z akcentem angiel­skiego dżentelmena. Nerwowy uśmiech zdradzał jego napięcie.

- Tak. Spodziewałam się kogoś innego - wyjaśniła Cathy odwzajemniając uśmiech.

Białe gwiazdki śniegu pokrywały ramiona jego pła­szcza.

- Może zdejmie pan okrycie i strząśnie śnieg - za­proponowała.

- Chyba nachlapałem na dywan... - odezwał się zdejmując okrycie.

Cathy stwierdziła, że młody człowiek jest bardzo elegancko ubrany - Gordon natychmiast rozpoznałby wytworny żakiet od Westona. Kamizelka była złota w cieniutkie prążki, fular nienagannie zawiązany, a wysokie buty lśniły pod topniejącymi płatkami śniegu. Strząsnął płaszcz nad kamienną posadzką przed kominkiem i wdzięcznym ruchem odłożył go na krzesło.

Ten dżentelmen był zupełnie inny niż zwykli klienci. Byłby z niego wspaniały bohater powieści pani Radcliffe! Cathy poczuła dreszczyk zainteresowania.

- Czym mogę służyć, panie?...

Wyciągnął rękę.

- Nazywam się Lo... Lovell. - Pomyślał, że lepiej zachować w tajemnicy, kim jest naprawdę. - Chciał­bym rozmawiać z panem Reynoldsem.

Cathy poczuła mocny uścisk jego dłoni. Gdyby potraktował ją jak damę, skłoniłby się.

- Panna Lyman - powiedziała. - Może będę mogła panu pomóc. Robię czasem tłumaczenia dla wuja. Jeśli pański tekst jest po włosku lub hiszpańsku, muszę zawołać wuja. Ja zajmuję się jedynie francuskim i niemieckim.

- Czy wuj jest w domu?

- To pora jego drzemki. Jeśli się panu nie spieszy, pójdę po niego.

Costain bardzo się spieszył. Ta dama jest siostrzenicą Reynoldsa; na pewno można jej zaufać. W ciągu sekundy podjął decyzję.

- List jest po niemiecku - powiedział wyjmując pismo z wewnętrznej kieszeni. - Napis na tabliczce zapewnia dyskrecję. Mogę na to liczyć, prawda? Ten list nie jest adresowany do mnie. Pewien przyjaciel otrzymał go z zagranicy. Nie zna niemieckiego, a ja zauważyłem tabliczkę na państwa domu.

- Mieszka pan w okolicy, panie Lovell? - spytała biorąc list.

- Nie! Nie, mieszkam na Upper Grosvenor Square - zaprzeczył skwapliwie, wybierając naprędce jak najdalszy adres od swego Berkeley Square.

- A może pracuje pan w Whitehall i dlatego zauwa­żył pan tabliczkę wuja?

W jej inteligentnym spojrzeniu dostrzegł błysk cie­kawości. Skrywając niepokój odpowiedział:

- Nie, przechodziłem po prostu pewnego dnia przez park St. James i po drodze zauważyłem dom państwa i tabliczkę. Mój znajomy, ten, który otrzymał list, nie ma pojęcia, kto może pisać do niego po niemiecku. Jestem przekonany, że to zwykłe nieporozumienie. Brown to przecież popularne nazwisko.

Po co to powiedział? Może w liście jest inne na­zwisko?

„Wstydzi się przyznać, że to ckliwy liścik miłosny” - pomyślała Cathy. Czuła się rozczarowana tym mło­dym człowiekiem.

- Nie musi pan wyjaśniać historii tego listu, panie Lovell. Ja jedynie tłumaczę. Zaczeka pan? Widzę, że treść jest krótka.

- Tak, oczywiście.

- Proszę usiąść przy kominku, to nie zajmie mi wiele czasu.

- Dziękuję.

Usiadł na chwilę, ale zaraz wstał i zaczął niespokojnie przechadzać się po pokoju.

Cathy wyjęła czystą kartkę i przeczytała pismo. Zmarszczyła brwi orientując się, że nie jest to żaden miłosny liścik. Mowa była o klęsce „dżentelmena” pod Moskwą i niemieckich planach powstania przeciw „dżentelmenowi”, dopóki nie podniesie się z upadku. „Dżentelmenem” był z pewnością Napoleon Bonaparte, który najechał Rosję. Szczerze by ją zdziwiło, gdyby pan Lovell nie był szpiegiem.

Podniecenie Cathy rosło, w miarę jak docierała do niej treść listu. Jedyną niewiadomą stanowiło to, jakiego rodzaju szpiegiem jest pan Lovell. Miał wygląd południowca, akcent jednak typowo angielski. Elegan­cki strój nie pasował do mieszkańca Upper Grosvenor Square, a fakt, iż wiedział o dorywczym zajęciu wuja, sugerował, że rzeczywiście pracuje w Whitehall.

Zerknęła przez ramię i zobaczyła, że wpatruje się w nią skupiony. Opanowała podekscytowanie i prze­tłumaczyła list.

- Gotowe, panie Lovell - powiedziała spokojnym głosem, lecz dłoń jej drżała, gdy wyciągnęła ku niemu kartkę z tłumaczeniem.

Natychmiast znalazł się obok.

- Ile jestem winien?

Spojrzała mu uważnie w oczy.

- Miło mi było przetłumaczyć to dla pana. Proszę przekazać panu Brownowi, że nic nie jest winien.

Przez chwilę patrzyli sobie w oczy. Serce mu zamar­ło, gdy wyczytał w jej wzroku, że go przejrzała.

- Pani wie!... - powiedział bezbarwnym tonem.

- Tak, wiem - odparła spokojnie.

W niezdecydowaniu zacisnął usta i szybko przeczytał list. Co tej starej pannie może przyjść do głowy? Chciał jak najszybciej pędzić z wiadomościami do Castlereagha. Przełożony natychmiast porozumie się z Metternichem i Prusakami, by nakłonić ich do zerwania sojuszu z Korsykaninem. Costain wiedział jednak, że musi odnieść przesyłkę, zanim Cosgrave odkryje jego nieobecność. A przede wszystkim musi przekonać tę dziewczynę do zachowania tajemnicy.

- Zdaje sobie pani sprawę, że to ściśle tajna sprawa, panno Lyman?

- Oczywiście.

- Dyskrecja jest tu wyjątkowo pożądana.

- Moja rodzina ma długą tradycję służby dyploma­tycznej, panie Lovell. Umiemy dotrzymywać słowa.

- Proszę nikomu o tym nie wspominać, nawet najbliższym.

- Rozumiem. Tylko jedno mnie niepokoi. Dlaczego nie skorzystał pan z urzędowego tłumacza? Dlaczego tak ważny dokument przyniósł pan do mnie?

- Ponieważ nie do wszystkich można mieć zaufanie. Nie wiemy, kto za tym stoi, ale pewne informacje wydostają się z Horse Guards.

Po chwili zastanowienia uznała ten argument za rozsądny.

- Jeśli potrzebowałby pan w przyszłości podobnej pomocy, proszę na mnie liczyć. Oczywiście bez wyna­grodzenia.

- I niech pani nikomu nie mówi o mojej wizycie. Odrobinę naruszyłem zasady działania. Nie byłoby dla mnie korzystne, gdyby wyszło to na jaw.

- Rzeczywiście, postąpił pan trochę pochopnie, panie Lovell - stwierdziła bez nagany w glosie. - Może pan być zupełnie spokojny w kwestii mojej dyskrecji.

Boże! Oddał tajemnice państwowe w ręce jakiejś kobiety. Nawet Castlereagh nie puściłby płazem takiej nierozwagi. Przez moment jej się przyglądał. Podniecenie nadało blasku piwnym oczom obramowanym długimi rzęsami. Poza tym była dość ładna, o urodzie nie wyróżniającej się niczym specjalnym, miała ciem­nobrązowe, układające się w loki włosy i regularne rysy. To ten sztucznie wyszukany sposób bycia musiał nasunąć mu określenie „stara panna”, gdyż była prze­cież bardzo młoda. Wciąż jednak nic nie wiedział o jej charakterze.

Wspomniała o tradycji dyplomatycznej w rodzinie. Lyman... Czy słyszał coś o tym nazwisku? Był jakiś sir Aubrey Lyman.

- Czy jest pani córką sir Aubreya Lymana? - spytał.

- Tak - odpowiedziała z dumą.

- Ach, a jaką placówkę zajmuje obecnie?

- Zmarł pięć lat temu.

- Przykro mi - powiedział konwencjonalnie, za­stanawiając się, jak wyciągnąć jakieś informacje o cha­rakterze i reputacji rodziny. Nie miał jednak teraz na to czasu. - Moja rodzina miała okazję poznać go kilka lat temu - skłamał bez zmrużenia oka. - Czy mógłbym któregoś dnia złożyć państwu wizytę?

- Będzie nam bardzo miło.

Nieśmiały uśmiech Cathy powiedział mu, że zro­zumiała tę propozycję jako osobisty komplement. Czy zawsze musi wplątać się w coś nieprzewidzia­nego?

- Będzie pani w domu dziś wieczorem? - spytał.

- Och tak, rzadko wychodzimy. To znaczy, w taką pogodę - dodała pospiesznie. Nie chciała, żeby pan Lovell pomyślał, że nie prowadzi żadnego życia towa­rzyskiego.

- Zdaje się, że będziemy mieć w tym roku białe Boże Narodzenie. - Uśmiechnął się zakładając płaszcz. - Nie wiem, jak pani dziękować, panno Lyman. - Sięgnął po kapelusz i laskę.

- Proszę o mnie pamiętać, jeśli miałby pan inne dokumenty do tłumaczenia.

- Nie zapomnę.

Włożył kapelusz, otworzył drzwi i pożegnawszy się francuskim au revoir, zniknął w mroku.

Przeklinał się w duchu za lekkomyślność. Ta dziew­czyna z pewnością miała ochotę zobaczyć więcej taj­nych dokumentów! Lymanowie nie mogą sympatyzo­wać z Francuzami. Wydawało mu się, że słyszał o pobycie sir Aubreya we Francji kilka lat temu. Dyplomaci jednak byli znani ze swej chwiejnej lojalno­ści. Biuro tłumaczeń usytuowane w pobliżu Whitehall też wydawało się Costainowi podejrzane. Co prawda, nie odniósł wrażenia, by mieli tam zbyt wielki ruch. Musi zdobyć bliższe informacje na temat tych ludzi.

Cathy została sama w gabinecie. Czuła się tak podekscytowana, jakby znalazła się nagle w jednej z powieści pani Radcliffe. Brakowało tylko alei wysa­dzanej dębami i starego zamczyska, lecz bohater zna­komicie rekompensował te braki. Zastanowiła się, jak uda jej się ukryć tę cudowną tajemnicę przed Gordonem. Jakżeby go to zaintrygowało!

Rozdział 2

Lord Costain zjawił się w Horse Guards na tyle wcześnie, by bez pośpiechu przywrócić listowi jego pierwotną formę. Na szczęście ani sekretarza Cosgrave'a, ani młodszego asystenta, pana Buracka nie było w pobliżu.

Znowu podgrzał scyzoryk i starannie przykleił woskową pieczęć idealnie w tym miejscu, gdzie była poprzednio. Z niechęcią myślał, że musi przekazać tak istotną wiadomość człowiekowi, który przez ostatnie dwie godziny żłopał wino. Kiedy o wpół do szóstej Cosgrave'a nadal nie było w biurze, Costain dłużej nie zwlekał i sam zaniósł list do lorda Castlereagha. Wyznał mu szczerze, co zrobił.

Lord Castlereagh, minister spraw za­granicznych, był inteligentnym, eleganc­kim, dość przystojnym mężczyzną. Uwa­żnie wysłuchał opowieści, po czym po­wiedział:

- Rodney Reynolds, mówisz? To absolutnie pewny człowiek, chłopcze. Nie ma się czego obawiać. Korzys­tałem z jego usług w pewnych prywatnych sprawach.

- Ale ja rozmawiałem z jego siostrzenicą, panną Lyman. To ona przetłumaczyła list.

- Panna Lyman? Och, mój drogi, to nie było najfortunniejsze posunięcie. Młode damy znane są ze swej skłonności do paplania. Ale panna Lyman właściwie przestała bywać w towarzystwie. Rzadko widuje się ją w mieście. I ma doświadczenie w delikatnych spra­wach. Wiele lat spędziła z ojcem za granicą. Musisz podkreślić, jak ważna w tej sytuacji jest dyskrecja.

- Oczywiście, powiedziałem jej o tym.

- Przestrzegam cię tylko przed jednym: panna Ly­man ma nieco szalonego młodszego brata. Nie możemy dopuścić, by pokrzyżował nam szyki. Spotkaj się z nią i uprzedź, żeby nie wspominała o tym bratu. Nie muszę chyba uczyć cię, jak przekonać kobietę. - Mrug­nął porozumiewawczo do Costaina. - A teraz pokażę ten list Liverpoolowi. Ciarki przechodzą na myśl, że gdyby nie ty, dowiedzielibyśmy się o tym dopiero rano. Tak właśnie wygląda współpraca z ludźmi Yorka... - dorzucił ironicznie.

- Czy nie można by polecić, żeby wszystkie doku­menty były dostarczane bezpośrednio do pana, sir?

- Urzędnicy nie mogą swobodnie kręcić się po gma­chu parlamentu. Zadaniem Horse Guards jest zajmo­wanie się takimi sprawami i przesiewaniem informacji naprawdę istotnych. Ludzie uwielbiają sensacje i czę­sto wyobraźnia tak ich ponosi, że widzą francuski spisek za rogiem każdej ulicy. Cosgrave niedługo odejdzie ze służby. Kiedy znajdziemy odpowiedniego człowieka na jego miejsce... Dobra robota, Costain. Wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć. Bywaj.

- Schował list do wewnętrznej kieszeni i wyszedł w poszukiwaniu premiera.

Minęła piąta po południu. Cathy nie mogła doczekać się, kiedy zamknie biuro i w spokoju napije się herbaty. Postanowiła jeszcze chwilę poczekać, czy nie zjawi się pan Steinem. Podekscytowanie wielkim zimowym ba­lem przyćmiło pojawienie się tajemniczego pana Lovella. Jak wyjaśni mamie jego niespodziewaną wizytę wieczorem? Powiedział, że ich rodziny się znają, lecz jedyną osobą o nazwisku Lovell, jaką sobie przypomi­nała, była pewna modystka. Mamie zresztą nie podo­bały się jej kapelusze.

W uchylonych drzwiach do hallu ukazała się lśniąca czupryna.

- Herbata gotowa - powiedział Gordon. - Kucharka przygotowała gorące placki i konfitury malinowe.

- Czekam na klienta, który ma odebrać tłumaczenie - odpowiedziała Cathy.

Smukła, elegancka sylwetka wsunęła się za głową do pokoju. W wieku dziewiętnastu lat sir Gordon osiągnął już słuszny wzrost, nie miał jednak jeszcze męskiej budowy. Był podobny do Cathy, z takimi samymi kasztanowatymi włosami i piwnymi oczami, tylko nos i szczękę miał mocniej zarysowane. Jedyny syn i dziedzic znakomitego ojca, przystojny, nie cał­kiem pozbawiony rozumu i oczko w głowie matki, Gordon uważał, że sama jego obecność na tym świecie jest prawdziwym dobrodziejstwem dla ludzkości.

Wyjechał na uniwersytet jako nieokrzesany młokos, a opuścił go jako światowy młodzieniec, jego postawa życiowa nie była jednak zbyt jasno określona. Wrócił z Oksfordu z pstrokatą chustą na szyi i rozwianym i włosem poety, lecz kiedy zdecydował się na karierę dyplomatyczną, zmienił gust na korzyść klasycznych fularów, ostrzygł włosy i zaczął wyrażać się używając proroczego tonu, jaki w ostatnich latach życia po­brzmiewał w wypowiedziach ojca. Jeśli oczywiście chwilowo nie zapomniał o tej nowej pozie. Teraz był głodny i zachowywał się, zgodnie ze swoim wiekiem i charakterem.

- Do diaska, jest piąta. Jak długo masz zamiar czekać? Nie wypada, żeby ktoś z rodziny Lymanów świadczył płatne usługi dla gminu.

- To miłosna sprawa - odpowiedziała z pobłażliwym uśmiechem. Gordon cierpiał ostatnio z powodu nieodwzajemnionego uczucia do panny Elizabeth Stanfield i powinien zrozumieć ten argument.

- Kochanek powinien mieć więcej zapału i nie kazać na siebie czekać. Och, do diabła z nim, placki wystygną.

- Nie czekaj na mnie... - Przerwało jej pukanie do drzwi. - O, właśnie przyszedł.

Podskoczyła otworzyć drzwi i znieruchomiała wpat­rzona w gościa. Postawiony kołnierz i naciągnięta na nos chustka zasłaniały prawie całkowicie twarz męż­czyzny na progu. Widoczne były jedynie zmrużone oczy, ale Cathy wystarczył jeden rzut oka, by stwier­dzić, że z pewnością nie jest to pan Steinem. Ten człowiek był zupełnie innej postury.

Nieznajomy zerknął ponad jej ramieniem na Gordona w gabinecie i zanim zdążyła się odezwać, brutalnie odsunął ją na bok i wszedł do domu. Zamykając drzwi Cathy poczuta ciarki na plecach. Była w najwyższym stopniu zirytowana zachowaniem intruza. Dopiero kiedy odwróciła się i zobaczyła wycelowaną w siebie lufę pistoletu, ogarnął ją strach. Rzuciła przerażone spojrzenie bratu, który jak zahipnotyzowany wpat­rywał się w broń.

- Oddaj list, który zostawił tu Costain - odezwał się ochryple mężczyzna. Cathy miała wrażenie, że specjal­nie stara się zmienić głos, żeby ją przestraszyć.

- Nie rozumiem, o czym pan mówi... - odpowie­działa drżącym szeptem.

- Ten człowiek, który niedawno stąd wyszedł. Wia­domość z Austrii - ciągnął zniecierpliwiony. Poruszył dłonią z pistoletem.

Cathy pomyślała, że zaraz zemdleje. Owszem, wy­czekiwała jakichś ciekawych wydarzeń, lecz niekoniecz­nie w tym stylu i nie w takim tempie. A już na pewno nie spodziewała się mężczyzny wymachującego pisto­letem. Nagle przypomniała sobie pana Lovella. To może być szansa, by udowodnić mu - dlaczego ten człowiek nazwał go Costainem? - że jest osobą godną zaufania. Gdy intruz zauważył list na biurku, Cathy przyszło do głowy pewne rozwiązanie.

Chwyciła liścik miłosny pana Steinema i swoje tłumaczenie. Mężczyzna wyrwał jej z ręki obie kartki, zerknął na oryginał, a potem na tłumaczenie.

- To list miłosny! - burknął wściekły.

- Costain to właśnie zostawił - powiedziała niewin­nym tonem. - Widzi pan, że oryginał jest po niemiecku.

Gordon milczał, a kiedy minęło pierwsze przerażenie, głowa zaczęła mu pracować. Nawet dla najmniej spostrzegawczego umysłu było jasne, że mężczyzna z pistoletem nie jest rozwścieczonym mężem, jak sądził w pierwszej chwili. Nie szukał też miłosnego liściku. Pozostawało jedno wytłumaczenie: to szpieg.

- Musi być napisany szyfrem - odezwał się bez zastanowienia i natychmiast pożałował swych słów.

Napastnik popatrzył na niego z zainteresowaniem, jakby ta sugestia go przekonała. Nie opuszczając pistoletu, drugą ręką wcisnął kartki do kieszeni.

- Na podłogę, obydwoje - rozkazał.

- Ależ, człowieku!... - żachnął się Gordon.

- Rób, co mówi, Gordie - powiedziała Cathy siadając na podłodze.

- Połóżcie się twarzą do ziemi, stopy blisko siebie. - Kiedy usłuchali, zwrócił się do Gordona: - A ty zdejmij fular i zwiąż razem wasze nogi.

Gordon usiadł wpatrując się w pistolet, rozwiązał fular i spełnił polecenie. Zostawił jednak dość luźny węzeł.

- A teraz na ziemię - powiedział mężczyzna i kiedy leżeli płasko na podłodze, odłożył na chwilę pistolet. - Nie próbujcie żadnych sztuczek - ostrzegł ponuro, zdjął rękawiczki i zawiązał mocniej węzeł.

Gordon nie miał czasu, a może odwagi, żeby cokol­wiek zrobić. Intruz chwycił pistolet i wypadł z domu.

Oboje usiedli i zaczęli rozplątywać fular na kostkach.

- Na Jowisza, to szpieg! - zachrypiał Gordon, uszczę­śliwiony teraz, że niebezpieczeństwo minęło. - Nie powinienem wspominać o szyfrze. Nieopatrznie pod­sunąłem mu dobrą myśl.

Kiedy węzeł okazał się nie do rozplatania, wyciągnął z kieszonki scyzoryk i poświęcił swój fular.

Uwolniwszy się w końcu, podbiegł do drzwi, ale mężczyzny oczywiście nie było już widać.

- Na śniegu zostały ślady. Pójdę za nim. - Wy­skoczył w wieczorny mrok na ulicę.

Oszołomiona Cathy siedziała nadal na podłodze zastanawiając się, co ma teraz robić. Po chwili stwier­dziła, że przede wszystkim musi zawiadomić o zajściu pana Lovella.

Gordon pojawił się po kilku minutach, ze śniegiem na włosach i ubraniu.

- Zgubiłem go za rogiem. Tam są tysiące śladów na śniegu. Jak po przemarszu całej armii. A on zniknął.

- Prawdopodobnie czekał na niego powóz - powie­działa Cathy.

- Boże! Nareszcie coś się zaczęło dziać, a ja nie dość, że pozwoliłem uciec temu pętakowi, to powiedziałem mu o zaszyfrowanej wiadomości.

Cathy biła się przez moment z myślami, lecz zdecy­dowała, że w tej sytuacji musi zdradzić bratu sekret, gdyż sama nie pójdzie szukać pana Lovella do Whitehall. Powie Gordonowi konieczne minimum, tylko tyle, żeby jej teraz pomógł.

- To nie był list, którego on szukał, Gordie - powie­działa.

- Co? O czym ty, do diabła, mówisz? Przecież to było po niemiecku.

- Miłosny bilecik pana Steinema. Temu uzbrojonemu człowiekowi chodziło o inny list.

- Co ty wygadujesz?! Jaki list?

- Zabrał go ze sobą. Mężczyzna, który prosił o tłu­maczenie. Ten intruz musiał śledzić pana Lovella. Lovell wyszedł pięć minut przed pojawieniem się tego typa.

- Kim, na miłość boską, jest pan Lovell?

Gordon w osłupieniu wysłuchał zwięzłej relacji siostry.

- A mnie przy tym nie było!... - powiedział, kiedy skończyła. - Traciłem czas na powtarzanie nieregu­larnych czasowników w czasie wizyty szpiega! Dzięki ci. Boże, za ten miłosny bilecik. Nie muszę przy­najmniej czuć się jak zdrajca. A ty siedzisz tu spokojnie i twierdzisz, że tłumaczyłaś ściśle tajne dokumenty państwowe? Nie wierzę w ani jedno słowo z całej tej historii. Naczytałaś się za dużo powieści pani Radcliffe. - Popatrzył na sofę przy kominku, gdzie leżała rozłożona książka.

- Musisz mi pomóc, Gordie - powiedziała z tak przejętą miną, że zaczął jej wierzyć. Zresztą nie wy­myśliłaby sama takiej historii. - Muszę uprzedzić pana Lovella o wizycie tego człowieka. Lovell nie wie, że ktoś go śledzi. Grozi mu niebezpieczeństwo.

- Gdzie mogę znaleźć tego Lovella? - spytał Gordon.

- W Whitehall. Pracuje dla Horse Guards.

- A więc jednak szpieg! Whitehall jest dosłownie dwa kroki stąd.

- Tak, musimy tam iść. Szkoda, że lepiej nie przyj­rzałam się temu człowiekowi. Mimo zgarbionych ra­mion wyglądał na wysokiego. Cała twarz oprócz oczu była zasłonięta. Oczy zmrużone, miał lekkiego zeza.

- Nic podobnego. Ten typ był niski. I nie miał zeza, tylko tak wyglądało, kiedy patrzył spode łba. Zwróciłem na to uwagę. Zerknąłem też na jego ręce, kiedy nas wiązał. Rozpoznałbym te ohydne łapy bez wahania.

- Nosił jakiś pierścień?

- Nie, ale ma takie krótkie, grube palce jak kuzynka Marion.

- Och... - Cathy pomyślała, że niewiele to wnosi do rysopisu. - Może pan Lovell będzie wiedział, kto to jest. Chodźmy szybko.

- Chyba nie sądzisz, że pozwolę kobiecie mieszać się w taką sprawę! - wykrzyknął naśladując sposób bycia ojca.

„Nie pozwoli” kobiecie! To przecież ona przetłuma­czyła list. Cathy opanowała się i powiedziała spokojnie:

- Nie wiesz, jak wygląda pan Lovell.

- Skierują mnie do niego.

- Nie wiadomo, czy to jego prawdziwe nazwisko. Ten człowiek z pistoletem nazwał go Costain. Muszę iść z tobą, tylko ja go rozpoznam, a list był dokumen­tem wagi państwowej.

- Naprawdę?! - wykrzyknął Gordon. - Co tam było napisane?

- Przyrzekłam panu Lovellowi z nikim o tym nie rozmawiać.

- Do licha, mnie możesz powiedzieć. To tak, jakbyś z nikim nie rozmawiała... Przecież jestem twoim bratem.

- Nawet tobie nie mogę zdradzić treści, ale wiedz, że wiadomość była tak niezwykłej wagi, iż może mieć wpływ na przebieg wojny, Gordonie.

Gordon zasępił się, mrucząc znacząco „hmmm...”, wyraźnie bardziej zainteresowany okazją do ekscy­tującej przygody niż przebiegiem działań wojennych.

- Jeśli tak się upierasz... Chodźmy więc razem - powiedział.

- Tak, ale co powiemy mamie?

- Powiemy, że działamy dla króla i ojczyzny. To ją przekona.

- Mnie nie wypuści z domu - stwierdziła Cathy. - Poza tym obiecałam nikomu nie wspominać o liście. Zdradziłam się przed tobą tylko dlatego, że potrzebuję twojej pomocy. Powiesz mamie, że czekam na pana Steinema i że herbatę wypiję tutaj, w gabinecie. Bę­dziesz musiał wykraść jakoś i znieść na dół mój kapelusz i płaszcz.

- Powiem, że idę dotrzymać ci towarzystwa. Zo­stanie z nią Rodney, więc nie będzie o nic pytać. Radzę ci zamknąć drzwi na klucz - dodał przed wyjściem.

Cathy zamknęła drzwi i zaciągnęła niebieskie ak­samitne kotary w oknach. Przeszedł ją dreszcz na myśl, że ktoś mógłby podglądać z ulicy. Miała nadzieję, że pan Steinem się nie zjawi, straciła przecież i jego bilecik, i swoją wersję. Napisała raz jeszcze tłumaczenie z pamięci i postanowiła przyczepić kartkę do drzwi, kiedy będą wychodzić. Pan Steinem odbierze swój liścik nie płacąc za przekład.

Po chwili służąca przyniosła tacę z herbatą, a nie­długo potem wrócił Gordon z jej płaszczem i kapelu­szem. Ubrała się i wyszli z domu, przyczepiwszy najpierw list pana Steinema pinezką do drzwi.

- Mogę za to dostać tytuł lordowski - powiedział Gordon, gdy przedzierali się w śnieżycy. Odległość była niewielka, nie czekali więc na powóz. - Panna Stanfield nie raczy pewnie nawet spojrzeć na zwykłego baroneta.

Gordon miał na sobie wysokie buty i wilgoć nie dawała mu się we znaki, natomiast Cathy kompletnie przemoczyła pantofle i z zimna nie czuła prawie stóp. Wiatr zsunął jej kapelusz i targał włosy, ledwie przy­trzymywała fruwające poły płaszcza. Nie zwracała jednak na to uwagi. Zaraz spotka się z panem Lovellem, a dla jego uznania gotowa jest przejść na piechotę przez Alpy.

W wieczornym zmroku żółte mury Whitehall wy­glądały dość obskurnie. Światła w oknach dawały nadzieję, że zastaną jeszcze pana Lovella. Wkrótce wyłoniła się przed nimi wieża zegarowa Horse Guards. Weszli nie niepokojeni przez nikogo, mimo że postać młodej kobiety w tym męskim przybytku przyciągnęła kilka zdziwionych spojrzeń.

- Szukam niejakiego pana Lovella - powiedział Gordon do strażnika zdecydowanym tonem.

Mężczyzna przebiegł wzrokiem swoją listę.

- Nie ma tu żadnego pana Lovella, sir. Może chodzi panu o Admiralicję? Ministerstwo Marynarki Wo­jennej?

- A czy jest pan Costain? - spytała Cathy.

- Ma pani na myśli lorda Costaina, nowego po­mocnika lorda Cosgrave'a? Tak, jest. Niedawno gdzieś wybiegł, ale już wrócił. Drugie piętro, trzecie drzwi na lewo.

- To o niego chodzi - powiedział Gordon. - Dziękuję, dobry człowieku. - Kiedy oddalili się trochę od straż­nika, rzucił półgłosem do Cathy: - Wypadł z biura i zaraz wrócił. To musi być nasz człowiek.

Uwagę Cathy zwróciło coś innego:

- Powiedział o nim lord Costain!

- To bez znaczenia. Jestem pewien, że to on.

- Och tak, na pewno.

Weszli po schodach, skręcili w lewo i dotarli do trzecich drzwi. Były uchylone, a w pokoju paliło się światło. Mimo zdenerwowania Cathy poczuła miły dreszcz podniecenia. Gordon popatrzył na nią i spytał:

- A jeśli to nie on?

- Co masz na myśli?

- A jeśli ten typ, który przyniósł ci list, był za­granicznym agentem podającym się za Costaina, a ty przetłumaczyłaś i przekazałaś mu tak ważne informa­cje? Będziesz musiała się przyznać i wylądujesz w lochu twierdzy Tower.

- To musi być on - powiedziała raczej z nadzieją niż przekonaniem.

- Ja się tym zajmę. Jeśli okaże się, że to nie on, powiemy, że to po prostu pomyłka, że szukamy pana, a nie lorda Costaina. Popędzimy do domu i poprosimy o radę wuja Rodneya. Będzie wiedział, co robić. Zwróci się do kogoś ważnego, kto nie pozwoli wrzucić nas do lochów Tower, kiedy wyznamy, co zrobiłaś. Postąpiłaś odrobinę nierozważnie, moja droga. Powinnaś była wcześniej zwrócić się do mnie.

Cathy czuła serce w gardle, kiedy Gordon cicho zapukał w uchylone drzwi.

Rozdział 3

Proszę! - zabrzmiał autorytatywnie głos z wewnątrz. Jego głos.

Gordon zrozumiał z uśmiechu Cathy, że wszystko w porządku. Otworzył drzwi i wepchnął siostrę do środka.

- Jestem sir Gordon Lyman. - Gordon postąpił do przodu i skłonił się ceremo­nialnie. - Czy mam honor rozmawiać z lordem Costainem?

Costain spojrzał ponad jego ramie­niem na Cathy. W oczach miał mie­szaninę zdumienia, złości i oskarżenia. Zanim cokolwiek powiedział, rzuciła się do przodu.

- Stało się najgorsze, panie Lovell! To znaczy, lordzie Costain.

- Skąd zna pani moje nazwisko?

- Strażnik na dole powiedział nam, że nie ma tu żadnego pana Lovella, jest natomiast lord Costain.

- Nie jest pani zbyt przekonująca, panno Lyman - powiedział zamykając drzwi i wpatrując się w nią dziwnie przeszywającym wzrokiem. - Mało prawdopodobne, żeby strażnik przeskoczył z pana Lovella na lorda Costaina bez żadnej doda­tkowej sugestii.

- Ten uzbrojony mężczyzna nazwał pana Costain - powiedziała.

- Uzbrojony? Jaki mężczyzna? - spytał.

- Przyszedł do nas i zażądał listu, który przyniósł mi pan do tłumaczenia. Musiał sądzić, że pismo jest dłuższe i zajmie mi więcej czasu. To znaczy, że wciąż jest u mnie.

- Dobry Boże! Nic się pani nie stało? Nic pani nie zrobił?

- Nie. - Troska w jego głosie sprawiła Cathy przyje­mność.

- Ogromnie mi przykro, że panią w to wplątałem, panno Lyman. Ten człowiek... Może go pani opisać?

- Niezbyt dokładnie. Był cały zakutany w płaszcz i chustę, ale to wysoki mężczyzna, o skośnych oczach.

- Niski, o zwykłych oczach, po prostu je zmrużył - wtrącił Gordon. - I miał grube, krótkie palce.

- Mnie wydał się wysoki - upierała się Cathy.

- To dlatego, że sama jesteś kurduplem - stwierdził brat.

Costain popatrzył na oboje, powstrzymując lekki uśmiech.

- Proszę, niech państwo usiądą - odezwał się.

Jego najgorsze podejrzenia stały się rzeczywistością. Postrzelony braciszek znal już tajemnicę.

Po kwadransie wszystko zostało nareszcie wyjaś­nione.

- I dlatego musiałam powiedzieć Gordonowi, chcia­łam od razu pana poinformować, że ktoś pana śledzi, a nie mogłam wyjść sama w nocy - podsumowała Cathy.

Costain z dłonią przy czole w skupieniu przemierzał pokój.

- Kim może być ten mężczyzna?

Ich opis wprowadzał jedynie zamieszanie do sprawy. Wysoki i niski, o skośnych, zwykłych i zmrużonych oczach, z krótkimi palcami.

- Musiał iść za mną z tego budynku. Zastanawiam się, czy Cosgrave nie kazał mnie śledzić.

- Lord Cosgrave? - spytał Gordon. Jego twarz wy­rażała święte oburzenie.

- Tak, to mój bezpośredni przełożony.

Gordon natychmiast się podniósł.

- Rozumiem. Najlepiej będzie, jeśli już pójdziemy. Prawda, Cathy? - spojrzał na siostrę.

Costain wiedział, że stracił zaufanie młodzieńca. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że następnym krokiem młokosa będzie poinformowanie o całej sprawie Cosgrave'a. Błyskawicznie postanowił zdobyć serca obojga swoich gości, a gdy lord Costain podjął postanowienie, że użyje swego uroku osobistego, nawet tygrysa zmieniłby pewnie w kotka.

- Proszę pozwolić mi wyjaśnić sytuację - powiedział. - Teraz, gdy pozyskałem tak inteligentnych i zaufanych wspólników dla naszej sprawy, widzę, iż muszę wyja­wić wszystko. Oczywiście liczę na państwa całkowitą dyskrecję. Kieliszek sherry? Jego łaskawość przysłał mi kilka skrzynek z Northland Abbey. Może słyszeli państwo o księciu Halfordzie, mym ojcu?

Nie przerywając podszedł do szafki i wyjął srebrną tacę z kryształowymi kieliszkami i karafką sherry. Gordon zawahał się. Słowa „inteligentni i zaufani wspólnicy dla sprawy” brzmiały mu wciąż w uszach. Cathy udało się zachować obojętny wyraz twarzy, mimo wrażenia, jakie zrobiła na niej wzmianka o księ­ciu i słynnym Northland, jednej z najwspanialszych posiadłości w hrabstwie Kent. Nawet na mamie zrobi wrażenie fakt, że pan Lovell jest synem księcia.

- Może niewielki kieliszek - odpowiedział Gordon zajmując na powrót swoje miejsce. - Nie zdążyliśmy wypić dziś po południu herbaty. Nie uskarżam się, oczywiście! Straciliśmy jednak smakowity podwie­czorek.

- Kiedyś lubiłem herbatę, lecz w Hiszpanii nabrałem upodobania do sherry - powiedział Costain. Wspominał o wszystkim, co mogłoby zaimponować temu młode­mu człowiekowi.

- Był pan w Hiszpanii? - zapytał Gordon.

Cathy poczuła się trochę zawiedziona swoim boha­terem. Coraz bardziej przypominał zwykłego bufona, jakich pełno w londyńskich salonach.

- Trzeci syn Halfordów zgodnie z tradycją wstępuje w szeregi armii. Odesłano mnie do domu z kulą w nodze. Badajos... - dodał skromnie.

- Na Jowisza! Jak moglibyśmy panu pomóc, lordzie Costain?

Następny kwadrans zajęło Costainowi przekonanie swych młodych gości do absolutnego milczenia na ten temat, przy czym nie wspomniał słowem o podej­rzeniach wobec Cosgrave'a. Nie sądził, by postępowa­łem Gordona zawsze kierował zdrowy rozsądek. Podkreślił kilkakrotnie wagę dyskrecji wokół sprawy i zastrzegł, żeby nie robili niczego bez konsultacji z nim osobiście.

- Ściany mają uszy - powiedział, zerkając na za­mknięte drzwi. - Spotykanie się tutaj nie byłoby bezpieczne. To ja pojawię się u państwa w domu, żeby omówić szczegóły naszej współpracy.

- Może pójdę z panem dziś w nocy - powiedział Gordon.

Zdezorientowany Costain zamrugał oczami.

- Dokąd mielibyśmy pójść?

- Na wyznaczone spotkanie. W liście, który Cathy oddala temu intruzowi, była mowa o spotkaniu w południowo-zachodnim krańcu parku St. James o pół­nocy. Ponieważ ten człowiek jest przekonany, że to szyfr czy coś w tym rodzaju, byłoby logiczne, gdyby się tam zjawił, prawda?

- Ale jeśli to zaszyfrowany tekst, to park St. James nie oznacza wcale parku, a północ nie oznacza północy.

- No cóż, pewnie wkrótce domyśli się, że to nie jest szyfr i pomyśli że chodzi o tajne spotkanie. Może pan być pewien, że tam pójdzie.

- Może ma pan rację - z uznaniem kiwając głową powiedział Costain. - Lecz dziś w nocy nie skorzystam z pana pomocy, sir Gordonie.

- Co mam robić dziś w nocy? - dopytywał się Gordon.

- Powinien pan jak najczęściej bywać w towarzyst­wie i przyglądać się ludziom. Może rozpoznałby pan napastnika. Nigdy nie wiadomo, może zdradziłyby go oczy, a może... palce.

- Ależ to mogę zrobić w każdej chwili.

- Im szybciej pan przystąpi do poszukiwań, tym lepiej.

- Tak, ale ta straszna pogoda nie sprzyja ożywione­mu życiu towarzyskiemu.

- Zła pogoda nie powstrzyma Francuzów w ich knowaniach. Czy my, Anglicy, mamy pozwolić im się przechytrzyć?

- Na Boga, nigdy. Będę przebijać się przez zaspy, jeśli zajdzie taka potrzeba.

Costain zauważył, że panna Lyman przypatruje mu się spod oka. Ją też musi sobie jakoś zjednać.

- Mam nadzieję, że nie zapomniała pani o mojej wizycie dziś wieczorem?

- Nie, nie zapomniałam.

- Czy godzina dziewiąta będzie pani odpowiadać? Obiecuję, że nie zajmę zbyt wiele czasu.

- Proszę zostać tyle czasu, ile ma pan ochotę, lordzie Costain - powiedział Gordon. - Ja udam się dziś na kolację do klubu, może rozpoznam tam napastnika.

Gordon nie miał ochoty opuszczać biura, lecz musiał jeszcze załatwić kilka spraw: wytłumaczyć mamie, dlaczego w taką okropną pogodę wychodzi wieczorem na miasto i zmusić swego lokaja do zawiązania mu fularu w taki modny węzeł, jaki nosi lord Costain. Odstawił kieliszek i wstał.

- Cathy, czy możemy już iść?

- Tak. Oczekuję pana dziś wieczorem, milordzie.

Costain ujął jej dłoń i z uśmiechem spojrzał w oczy.

- Czas będzie mi się niepomiernie dłużył do naszego ponownego spotkania.

Wyszli, w drodze do domu niewiele rozmawiali. To nie szarpiący płaszcze i gwiżdżący w uszach wiatr zmuszał do milczenia - oboje pochłonięci byli swoimi myślami.

Costain rzucił się na fotel i zapatrzył w ich puste kieliszki. Co on narobił? Wplątał w sprawę dwoje dzieciaków i jeśli nie weźmie ich mocno w garść, gotowi są rozpaplać całemu światu o swojej błyskot­liwej karierze wywiadowczej.

Uczciwie musiał jednak przyznać, że to całkowicie jego wina. To on wciągnął ich w to wszystko i na nim spoczywa teraz odpowiedzialność za ich bezpieczeństwo i dyskrecję. Do tej pory okazali się pomocni. To miło ze strony panny Lyman, że uprzedziła go, iż jest śledzony. Kto to może być? Burack, ten spokojny człowiek, który zajmuje pokój obok i tak chełpi się swoją rzetelnością w pracy? Czy może prawa ręka Cosgrave'a, Harold Leonard? A może autentyczny francuski szpieg, jak podejrzewają Lymanowie? Francuz mógł śledzić Jonesa, zauważyć, że ten był w dziale tłumaczeń i obserwować, kto wychodzi zaraz potem. I o północy może kręcić się po parku St. James, żeby sprawdzić, czy ktoś się nie pojawi. Costain nie był jednak przekonany do tej wersji.

W domu przy King Charles Street lady Lyman czekała na powrót swych latorośli, w najwyższym stopniu poruszona ich niespodziewanym zniknięciem. Gdy weszli, siedziała w wygodnym fotelu przy ko­minku, a koronkowy szary czepek na jej głowie drżał pod wpływem irytacji starszej pani. Na pełnej twarzy malowało się rozdrażnienie.

- Wykradać się z domu, nie powiedziawszy mi słowa, w taką zawieję!... Zupełnie zniszczyłaś nowe pantofle, Cathy, nie wspomnę już o wspaniałej her­bacie, której nawet nie skosztowaliście. Jakaż to ważna sprawa nie mogła poczekać?

- Mówiłem już - odezwał się Gordon. - Zdarzył się wypadek na rogu ulic. Powóz przewrócił się do góry kołami. Jak mogłaś nie usłyszeć tego hurgotu, mamo, chyba zupełnie ogłuchłaś. W zaprzęgu musiał być kulawy koń, potknął się i pociągnął wszystko za sobą.

- Wiedziałam, że prędzej czy później dojdzie do wypadku - stwierdziła z satysfakcją lady Lyman. - Jak można zezwalać na ruch po ulicach tak wielu dyliżansom i wozom z towarami. A teraz oboje szybko przebierzcie się do kolacji.

- Ja wychodzę dziś wieczorem, mamo - powiedział Gordon. - Spotkałem kolegę ze szkolnej ławy, właśnie na rogu, przy wypadku. Co za straszny tłum tam się zebrał...

- Spotkaliśmy również lorda Costaina - dodała Ca­thy. - Pytał, czy może nas odwiedzić wieczorem.

Słowo „lord” wyraźnie poprawiło nastrój lady Lyman.

- Ach! A kim właściwie jest lord Costain? Nie przypo­minam sobie tego nazwiska. Hrabia czy markiz? - Spoj­rzała na syna, przekonana, że przez niego się poznali.

- Baron. Trzeci syn księcia Halforda. Był w Hisz­panii.

- Syn księcia Halforda? - Z zachwytu podskoczyła w fotelu. - Dlaczego od razu nie powiedziałeś? Kiedy ma przyjść? Cathy, biegnij na górę i każ Margold zrobić coś z twoją fryzurą. Wyglądasz jak ofiara sztormu. Gordonie, nie wiedziałam, że znasz lorda Costaina. Jak się poznaliście?

- Ależ jego można spotkać wszędzie.

- Tak, ale gdzie?

Cathy zręcznie wymknęła się na górę, pozostawiw­szy wymyślenie odpowiedzi bratu.

Starannie wybrała toaletę: najelegantszą suknię z zie­lonej tafty z mocno marszczoną spódnicą. Włożyła też niewielki szmaragdowy naszyjnik, który zwykle nosiła tylko na bale. Doskonale wiedziała, że nie może liczyć na zaloty takiego światowca jak lord Costain. Postanowiła solennie, że się w nim nie zakocha. Miał w sobie coś, co ją odpychało, był jednak przystojny i należał do najlep­szego towarzystwa - chciała zrobić dobre wrażenie.

Margold, pokojówka jej i mamy, wysuszyła wilgotne loki i ułożyła je en corbeille, wplatając we fryzurę zieloną wstążkę dla podkreślenia kasztanowatego od­cienia włosów. Cathy zarzuciła na ramiona obszyty frędzlami szal i zeszła na dół.

- Bardzo ładnie, moja droga - stwierdziła lady Lyman uważnie lustrując szczegóły stroju córki. - Czyż ona nie wygląda uroczo, Rodney?

Rodney podniósł siwą głowę znad gazety i mruknął pod nosem coś, co miało oznaczać aprobatę. Naprawdę myślał teraz tylko o kolacji. Zapach pieczeni baraniej wypełniał dom, a jedzenie i picie stanowiły jedyne przyjemności zmysłowe, jakie mu pozostały. Przecież nawet mól książkowy potrzebuje czasem jakiejś zmys­łowej podniety.

- Czy Steinem odebrał list? - spytał Cathy.

- Tak, wuju. - Listu nie było na drzwiach wej­ściowych, kiedy wrócili z Gordonem, a na progu leżało pół korony. Steinem z pewnością zabrał list i zostawił zapłatę.

Podczas kolacji honorowe miejsce po prawicy lady Lyman zajmowało na stole dzieło „Debretfs Peerage” - wykaz parów Wielkiej Brytanii. Szukała wszelkich informacji na temat Halfordów. Pochlebiało jej, że lord Costain słyszał o ich rodzinie i doszła do wniosku, iż to matka musiała mu o nich napomknąć. Przed ślubem nazywała się lady Mary Spencer, a lady Lyman poznała kiedyś pewną lady Margaret Spencer, najprawdopodob­niej jej siostrę.

Kiedy lord Costain pojawił się o wpół do dziesiątej, lady Lyman była całkowicie pochłonięta snuciem pla­nów zorganizowania skromnego przyjęcia w celu uczczenia zbliżających się świąt Bożego Narodzenia oraz w celu usidlenia lorda Costaina.

Panna Lyman siedziała natomiast jak na szpilkach. Zupełnie zesztywniała na odgłos kołatki u drzwi. A gdy wszedł do pokoju, w duchu przyznała uczciwie, że nigdy dotąd nie widziała tak przystojnego mężczyzny. Nie wyobrażała sobie, by mógł wyglądać lepiej niż dzisiejszego popołudnia w biurze, lecz teraz zdała sobie sprawę, że się myliła. Uroczy kontrast między śnieżnobiałą koszulą a jego śniadą cerą, lekki rumieniec wywołany wietrzną pogodą i nieskazitelnie skrojone czarne ubranie sprawiły, że wyglądał jeszcze bardziej pociągająco.

Podszedł bliżej, uśmiechnął się krótko do Cathy i złożył elegancki ukłon przed lady Lyman i jej bratem Rodneyem Reynoldsem.

- Proszę usiąść, lordzie Costain - powiedziała matka. - Co za niewdzięczna pogoda do spacerów. Nie do takiego klimatu przyzwyczaił się pan w Hiszpanii.

- Taka zmiana ma też zalety. Hiszpanie nigdy nie widują śniegu. Mam wrażenie, że pogoda zaczęła się poprawiać. Wyjrzał księżyc, można więc mieć nadzieję, że śnieżyca ustała.

Myśli lady Lyman najdalsze były w tej chwili od kaprysów pogody.

- Jak miewa się pana szanowna matka? - spytała i sięgnęła po dzwoneczek. Gdy zjawił się lokaj, po­prosiła natychmiast o herbatę, gdyż „lord Costain z pewnością jest skostniały z zimna”.

Trzaskające polana w kominku przyprawiały go raczej o parowanie z gorąca, ale cieszył się, że udało mu się uniknąć krzyżowego ognia pytań. Wiedział, oczywiście, dlaczego świetny kandydat na męża tak miło przyjmowany jest w domu, gdzie mieszka panna na wydaniu. Jeszcze jeden powód do zachowania ostrożności.

Zrozumiał od razu manewr lady Lyman, gdy stwie­rdziła, że odrobinę jej za ciepło przy kominku i że musi zamienić stówko z Rodneyem. Chciała zostawić go sam na sam z panną Lyman. Ponieważ i tak czekał na tę sposobność, wstał z uśmiechem i sza­rmancko pomógł gospodyni poprawić szal.

Kiedy odeszła, usiadł w fotelu obok Cathy. Pochyliła się i szepnęła konfidencjonalnie:

- Gordon wyszedł do miasta, tak jak pan suge­rował. Czy dowiedział się pan czegoś o napastniku?

- Jeszcze nie, ale zamierzam udać się na spotkanie o północy. Nie wspominała pani nikomu o tym wszy­stkim?

- Nie! Może pan liczyć na moją całkowitą dyskrecję.

- Byłem tego pewien - powiedział rzucając jej pełne uznania spojrzenie. Ani myślał omawiać spraw służ­bowych z postronnymi osobami i zręcznie zmienił temat:

- Czym zajmuje się pani w chwilach wolnych od zadań wywiadowczych, panno Lyman? - spytał z kpią­cym uśmiechem.

- Pomagam wujowi w niektórych tłumaczeniach i przepisuję na czysto tekst książki, którą wuj prze­kłada. Studiuję też włoski, gdyż kiedy Gordon wyjedzie na placówkę do Włoch, po wstąpieniu do służby dyplomatycznej, oczywiście, będę mu towarzyszyła w podróży.

- Och, a więc sir Gordon planuje karierę dyplomaty­czną? - „Boże, miej Anglię w swojej opiece” - pomyślał.

- Tak, podobnie jak nasz ojciec.

- Studia nad włoskim nie zajmują pani z pewnością całego czasu? Miałem na myśli rozrywki.

- Jak wszyscy... - odparła mgliście. - Przyjęcia, teatr, powieści, poezja. Rozumie pan...

Przypomniał sobie uwagę Castlereagha, że dziew­czyna nie udziela się towarzysko i poczuł, że najlepiej będzie wrócić do tematu lektur.

- Z pewnością jest pani wielbicielką Byrona? - spy­tał.

- Nie, u Byrona jest zbyt wiele szalonych pomysłów i niesamowitych zdarzeń jak na mój gust. Wolę panią Radcliffe.

- Wydawało mi się, że nie ustępuje nikomu w sza­lonych pomysłach i niesamowitych zdarzeniach! - stwierdził ze śmiechem.

- Tak, ale jej niewiarygodne historie są przynaj­mniej... - Zmarszczyła brwi.

- Prawdopodobne? - podpowiedział.

- Niezupełnie, lecz mogę postawić się na miejscu bohaterki, ponieważ jest dziewczyną. Natomiast po­stacie Byrona są dla mnie zbyt heroiczne. Bardziej przypominają pana - powiedziała z błyskiem w oczach.

- Heroiczny! Pani raczy żartować sobie ze mnie! Daję słowo, nie ma pani dla mnie litości.

- Doprawdy, nie zamierzałam pana urazić, milor­dzie. - Cathy zarumieniła się wdzięcznie. - Pomyślałam o pańskim pobycie w Hiszpanii i o pańskim tytule.

Costain przyglądał jej się uważnie przez chwilę.

- To określenie nie oznacza chyba aprobaty. Sądzę raczej, że pomyślała pani o tym błazeńskim występie w moim biurze dziś po południu, panno Lyman. Nie najlepiej to wypadło, ale chodziło mi o pani brata. Chciałem jedynie przeciągnąć go na swoją stronę.

Cathy odpowiedziała po krótkim namyśle:

- Tak, Gordon jest młody i na tyle niemądry, by zachłystywać się takimi rzeczami.

- Które nie są w stanie zaimponować tak wiekowej osobie jak pani... - Przyglądał jej się kpiąco. - Nie zauważyłem śladu siwizny w pani tycjanowskich puklach. W jakim wieku młoda dama wyrasta z takich dziecinnych niedorzeczności?

- Sądzę, że to zależy od młodej damy.

- I od jej wychowania. Podobno podróżowała pani za granicą?

- Byłam wtedy za młoda, żeby to docenić. A teraz, kiedy jestem starsza... - Umilkła, zastanawiając się, jak dała się wciągnąć w tak osobistą rozmowę. - Mó­wiliśmy jednak o poważniejszych sprawach. Chcę pana zapewnić, że jestem do dyspozycji we wszelkich zada­niach, jakie miałby pan dla mnie. Rozmawiałam z Gordonem, oczywiście w cztery oczy. Zgodziliśmy się, że najbardziej prawdopodobnym miejscem spotkania na­pastnika są okolice budynku Horse Guards, przej­dziemy więc jutro tamtędy kilka razy. Nie wejdziemy do środka, jeśli uważa pan to za ryzykowne, lecz ponieważ mieszkamy niedaleko, nie wzbudzimy żad­nych podejrzeń spacerując tam wcześnie rano, kiedy pracownicy przychodzą do biura, w południe, kiedy wychodzą na posiłek, i raz jeszcze pod koniec dnia.

Costain zrozumiał, że nie uniknie delikatnego tematu tak łatwo, jak myślał. Pojął również, że młodzi pomoc­nicy dadzą mu się we znaki.

- Może lepiej byłoby wziąć powóz. Napastnik na pewno rozpoznałby państwa, nawet jeśli wy nie doj­rzelibyście jego. Państwa obecność obudziłaby jego podejrzenia. Krótka przejażdżka w godzinach, o któ­rych pani wspomniała, zupełnie wystarczy.

Widział, że jest rozczarowana tą namiastką zadania. Na pocieszenie dodał:

- Będę państwa informował o wszelkich ważnych wydarzeniach, oczywiście. Nie chciałbym zabierać państwu całego dnia.

- Nic nie jest dla mnie ważniejsze niż pomoc panu, lordzie Costain. I mam nadzieję, że nie odbiera pan tego jako narzucania się.

- To bardzo miłe z pani strony.

Udało mu się znów sprowadzić rozmowę na tory literatury i teatru, a po półgodzinie wstał, by się pożegnać.

- Pół godziny. Bardzo taktowna wizyta - stwierdziła lady Lyman po jego wyjściu. - Kiedy znów nas od­wiedzi, Cathy?

- Wkrótce, mamo.

- Czy Boże Narodzenie spędzi w Londynie? Pamię­tasz o raucie, który zaplanowaliśmy?

Ponieważ pomysł powstał wyłącznie ze względu na Costaina, lady Lyman chciała być pewna, że nie za­braknie go wśród gości.

- Nie spytałam go.

- Głuptasie! Zapytaj przy następnej okazji. Nie będę brać na siebie całego kłopotu urządzania tego przyjęcia, jeśli on pojedzie na święta do rodzinnego Northland Abbey.

- Nie myśl, że on się do mnie zaleca, mamo - powie­działa z powagą Cathy.

- Nie zaleca się do ciebie, a chodzi po mieście w taki wieczór i siedzi z głową tuż obok twojej, szepcząc coś przez pół godziny? Moje dziecko, trochę wiem o życiu. Ten młodzieniec ruszy do boju jeszcze przed końcem zimy. Muszę zajrzeć do Debretfs Peerage i sprawdzić, jaka posiadłość przypada trzeciemu synowi. Szkoda, że nie jest najstarszym synem - markizem, ale w końcu baron to też dobrze.

Mama usiadła z książką koło lampy, Rodney udał się do gabinetu, a Cathy przy kominku czekała na powrót Gordona.

Rozdział 4

Gordon wrócił o jedenastej, zmarz­nięty, zły i absolutnie przekonany, że lord Costain jest tak przebiegły, jak sądził na początku.

- Musimy porozmawiać - powiedział przechodząc obok Cathy w salonie, po czym zbliżył się do matki, by krótko zrelacjonować, jak spędził wieczór.

- Wszędzie pustki. Można by strzelać z działa na Bond Street i nie drasnąć żywej duszy. Przemarzłem do szpiku kości, natychmiast idę do łóżka. Dobranoc.

Jego naglące spojrzenie sugerowało, by Cathy również jak najszybciej się pożegnała.

Po kilku minutach spotkali się na scho­dach na górze.

- Przyszedł? - spytał Gordon. Nie mu­siał tłumaczyć, o kogo chodzi.

- Tak, zgodnie ze swoją obietnicą.

- Co mówił?

- Chce, żebyśmy jutro śledzili okolice Whitehall ukryci w powozie. Napastnik mógłby nas rozpoznać.

Perspektywa kolejnej przygody poprawiła Gordonowi humor i nieco lepiej nastawiła go do Costaina.

- Dobra myśl. Dziś w nocy pójdę do parku, na wszelki wypadek - powiedział.

- Powiedział ci, że się tym zajmie.

- Jak byś się poczuła, gdyby znaleziono jego trupa w jakimś rowie? - spytał złowieszczo Gordon. - Muszę tam iść. Wydaje mi się, że Costain tego oczekuje, ale obawia się narażać kogoś z zewnątrz. Etyka zawodo­wa... - dorzucił z tajemniczą miną.

Cathy wyobraziła sobie ścięte rysy pięknej twarzy lorda Costaina i jego nieruchome ciało porzucone w rowie. Zdecydowała bez zastanowienia:

- Idę z tobą.

Wciąż nie była pewna, czy jest zakochana w Costainie, lecz rozmowa dzisiejszego wieczoru przechyliła szalę na korzyść takiej możliwości. Gdy rozmawiali we dwoje nie robił wrażenia takiego bufona jak przy Gordonie. Poza tym rosyjska księżniczka Katarzyna Bagration poradziła jej, kiedy Cathy miała czternaście lat, by jak najszybciej pozwoliła sobie złamać serce - w przyszłości będzie dzięki temu odporniejsza na strzały Kupidyna. Lord Costain świetnie pasował do roli pożeracza damskich serc.

- To zadanie dla mężczyzny - stwierdził protek­cjonalnie Gordon.

- Wymkniemy się przez drzwi z gabinetu - brzmiała odpowiedź. - Rodney nie pracuje dziś w nocy. Weź­miesz pistolet?

Gordon skapitulował. Mimo iż czuł się mniej więcej mężczyzną, Cathy była od niego starsza o pięć lat i w pewnym sensie przywykł do podporządkowywania się jej woli.

- Nie mam pistoletu. Swoją broń trzymam w Manton's Shooting Gallery. Muszę przynieść ją do domu, teraz może się przydać.

- W takim razie musimy uzbroić się w coś innego. Weź swoją laskę, a ja zabiorę laskę wuja.

- Lepiej zdejmij naszyjnik. Spotkamy się w gabinecie o wpół do dwunastej.

- Park jest pięć minut stąd.

- Strzeżonego pan Bóg strzeże. Pójdziemy wcześniej i ukryjemy się w zaroślach.

- Masz rację.

Cathy pobiegła do swego pokoju. Zdjęła naszyjnik i zmieniła suknię na cieplejszą, po tym jak wymarzła dziś po południu. Włożyła solidne buty, płaszcz i otuliła się wełnianym szalem, który mógł również posłużyć do zakrycia głowy, jeśli byłaby taka konieczność.

Spotkali się w gabinecie o umówionej porze. Gordon przyszedł wcześniej i zapalił lampę. Rzucił okiem na siostrę i stwierdził:

- Dzięki Bogu, na dworze jest ciemno. Wyglądasz jak żebraczka. Wstyd się z tobą pokazać. Trzymaj. - Podał jej laskę wuja, zgasili lampę i cicho wymknęli się z gabinetu.

- Masz klucz? - spytał Gordon, zanim zamknął drzwi.

- Nie.

- Musimy więc zostawić je zamknięte tylko na klamkę, żeby potem dostać się do domu. W gabinecie nie ma nic wartego kradzieży.

Ruszyli po świeżym śniegu. Zamieć przeszła, a na czarnym niebie połyskiwały gwiazdy. Ostry, zimny wiatr smagał ich twarze. Nikogo nie było w zasięgu wzroku, lecz na śniegu zauważyli jakieś ślady. Słyszeli tylko wiatr poruszający gałęziami drzew i stłumiony śniegiem odgłos własnych kroków.

Wkrótce ukazał się czarny, groźny zarys parku St. James - dziewięćdziesiąt akrów mrocznej przestrzeni. Nagie gałęzie rysowały się ostro na tle nieba. Nietknięta powierzchnia śniegu sugerowała, że przyszli pierwsi.

- Nie powinniśmy zostawiać śladów. Mogłyby spło­szyć szpiega - powiedział Gordon.

Poszli na zachód wzdłuż Birdcage Walk, weszli do parku od południowej strony i między drzewami przedarli się z powrotem do południowo-zachodniego krańca. Mgła unosząca się nad jeziorem wypełniała powietrze wilgocią. Według Gordona spotkanie miało się odbyć nie w głębi parku, lecz na jego skraju. Ustawili się więc za gęstymi krzewami niedaleko narożnika parku, przykucnęli i czekali.

Od czasu do czasu rozlegały się głosy nocnych zwierząt, co przyprawiało ich o dodatkowy dreszcz emocji. Gordon skarżył się, że palce odpadają mu z zimna, nie czuje nóg i z pewnością złapie śmiertelne zapalenie płuc. Nigdy dotąd jednak nie bawił się tak wyśmienicie. Jakiś samotny mężczyzna przeszedł w po­lu ich widzenia po Birdcage Walk.

- To chyba lord Eldon, prawda? - szepnął Gordon. - Rozpoznałbym go na pięć mil.

Mężczyzna nie zatrzymując się poszedł dalej.

Za dziesięć dwunasta według zegarka Gordona do­strzegli człowieka, który wślizgnął się ukradkiem do parku i stanął za drzewem. Podobnie jak oni wybrał okrężną drogę, żeby nie zostawić śladów na śniegu w okolicy miejsca spotkania.

- To Costain! - w podnieceniu stwierdziła Cathy. - Przyszedł wcześniej, tak jak my. Damy mu znak, że tu jesteśmy?

- Lepiej nie. Siedźmy cicho i obserwujmy, co się dzieje.

Po chwili na skraju parku zatrzymał się powóz i wysiadł z niego mężczyzna w wieczorowym stroju. Zatrzymał się, rozejrzał dookoła, a potem zniknął w mroku.

- Czy to nasz napastnik? - szepnęła Cathy.

- Nie mam pojęcia. Zaczekamy, kto jeszcze się pojawi.

Następną postacią okazała się dama, która podjechała eleganckim czarnym powozem. Towarzyszył jej jakiś służący. Kobieta była wysoka, szczelnie otulona czar­nym płaszczem. Mężczyzna, który pojawił się po Costainie, podbiegł do niej i oboje wsiedli do powozu damy, który jednak nie ruszył od razu.

- A może szpiegiem jest kobieta? - powiedziała ze zmarszczonym czołem Cathy.

- Bardziej prawdopodobne, że ta dama jest męż­czyzną - odparł Gordon. - Była wysoka jak drabina. Do kroćset, to mężczyzna w przebraniu. Musimy ich zaczepić, jakoś zatrzymać.

- A może lepiej ich śledzić?

- Nie mamy powozu. Dlaczego, do diabła, Costain nic nie robi?

W tym momencie powóz ruszył. Gordon wychylił się z ukrycia i krzyknął:

- Lordzie Costain! Ma pan zamiar siedzieć spokojnie i patrzeć, jak uciekają? - Echo jego głosu przerwało nocną ciszę.

Costain odezwał się zaskoczony:

- Sir Gordon?

- Oczywiście, że to ja. Gońmy ich.

Gordon rzucił się w stronę, skąd dobiegł głos Costaina, a Cathy tuż za nim. Ta noc okazała się sromot­nym rozczarowaniem. Spodziewała się po swym boha­terze heroicznych czynów, ataku, strzałów z pistoletu albo chociaż aresztowania złoczyńców.

- Costain? - zawołał znów Gordon.

Stał wśród drzew i nigdzie go nie mógł dojrzeć. Dlaczego nie odpowiada? Usłyszał szarpaninę w krzakach nieopo­dal, a potem odgłos szybko oddalających się kroków.

- Na Jowisza, wziął nogi za pas i zniknął. Costain! - zawołał za uciekającym. - To już przechodzi ludzkie wyobrażenie! - Wściekły postąpił krok naprzód, za­chwiał się i runął twarzą na ziemię. Powietrze przeszył jego nieludzki jęk.

- Co się stało, Gordie? - Cathy pochyliła się, żeby pomóc mu wstać.

- Ciało! Leżę na czyimś ciele!

Poderwał się, jakby ciało było zarażone dżumą. Po chwili przyjrzał się i zobaczył ciemną głowę postaci w czarnym płaszczu.

- Lepiej sprawdźmy, kto to jest - głucho stwierdził Gordon.

Właściwie już się domyślał. Ciemna głowa wydawała się znajoma. Ukucnął i delikatnie odwrócił ciało.

Cathy zobaczyła bladą twarz lorda Costaina. Ciemna strużka spływała mu po skroni we włosy. Nigdy w życiu nie zemdlała, teraz jednak zrobiło jej się ciemno przed oczami i musiała chwycić się brata, by nie upaść.

- Zabiłeś go! - wydusiła bez tchu.

- Ja? Ależ skądże! Nie mam nawet pistoletu.

Pochyliła się i dotknęła policzka Costaina.

- Jest zimny - powiedziała.

- Oczywiście, że zimny, leży przecież na śniegu. Sprawdź serce.

Drżącymi dłońmi odchyliła połę płaszcza i wsunęła rękę pod żakiet. Pod palcami poczuła ciepło emanujące z szerokiej piersi. Wyczuła też słabe bicie serca. Popat­rzyła na jego nieruchomą twarz, jakby nie żyt, i serce przestało jej bić.

- Natychmiast sprowadź lekarza - powiedziała.

Costain zamrugał powiekami, otworzył oczy i spoj­rzał na nią półprzytomnie.

- Lewe skrzydło! - powiedział. - Na miłość boską, osłaniajcie lewe skrzydło! Są ich setki.

Cathy odskoczyła do tyłu.

- On bredzi, Gordonie.

- Chyba wydaje mu się, że jest w Hiszpanii. W każ­dym razie żyje. Costain!...

Lord Costain spojrzał w niebo i zmarszczył brwi. Co to jest, to białe na drzewach? Śnieg? Śnieg!

- Boże... - wymamrotał i usiadł potrząsając głową. - Widzieliście go? Przyjrzeliście mu się dobrze?

- Widzieliśmy tyle, co trzeba - powiedział Gordon. - Dlaczego pan za nim nie poszedł? Według mnie dama, z którą się spotkał, to przebrany mężczyzna.

- Nie, to była Angelina Mc... er, prawdziwa kobieta. Bilecik okazał się po prostu miłosnym liścikiem i ni­czym więcej. Wasz napastnik niesłusznie uwierzył, że treść jest napisana jakimś szyfrem. Pytałem, czy przyj­rzeliście się człowiekowi, który zdzielił mnie w głowę.

- Nie mieliśmy nawet pojęcia, że jest w parku - odpowiedział Gordon. - Musiał przyjść inną drogą i przemknąć się za panem.

- Lepiej się pan czuje, lordzie Costain? - spytała Cathy.

Niepewnie sięgnął ręką do głowy.

- Tak, niech tylko przestanę widzieć podwójnie...

Gordon pomógł mu wstać i podtrzymał, dopóki Costain nie odzyskał równowagi.

- Lekarz musi obejrzeć tę ranę, lordzie Costain - powiedziała Cathy.

Wyjął chusteczkę i wytarł krew na skroni.

- Skąd wzięliście się tutaj? - spytał przytomniejszym tonem. - Powiedziałem przecież, że się tym zajmę. To nie jest miejsce dla damy, panno Lyman.

- Też jej to mówiłem, ale to jak rzucać grochem o ścianę - stwierdził Gordon. - Z drugiej strony dobrze, że przyszliśmy. Inaczej leżałby pan w śniegu całą noc i dostał zapalenia płuc. Idź do domu, Cathy. Zawiozę Costaina do lekarza. Czy przyjechał pan powozem, milordzie?

- Nie, wynająłem fiakra, lecz świetnie dam sobie radę - zapewnił. - Proszę zabrać siostrę do domu, sir Gordonie.

- Nie zostawimy pana w takim stanie na ulicy - powiedziała stanowczo Cathy. - Mieszkamy dwa kroki stąd. Musi pan najpierw pójść z nami. - Od­wróciła się do Gordona. - Zaprowadzimy go do gabi­netu. Nikt nie zauważy.

- Doskonały pomysł. Dobrze, że pomyślałem o zo­stawieniu otwartych drzwi.

- Proszę tylko pomóc mi znaleźć dorożkę - protesto­wał Costain. - Nie chcę sprawiać państwu więcej kłopotu.

Nigdzie nie widać było jednak żadnej dorożki, a gdy dotarli do King Charles Street, Costain poczuł się tak słaby, że zgodził się odrobinę odpocząć. Pomogli mu wejść po schodkach prowadzących do gabinetu i posadzili na kanapie przed zimnym kominkiem. Gordon zajął się rozpalaniem ognia, a Cathy podała Costainowi kieliszek sherry.

- Poproś Simmonsa o dzbanek wody i plaster, Gordonie - poleciła bratu Cathy. - Powiedz mu, że skaleczyłeś się w palec.

Gordon obwiązał sobie rękę chusteczką do nosa wyszedł poszukać Simmonsa. Po chwili przyniósł do gabinetu wszystko, co potrzebne.

- Przykro mi, że sprawiam tyle kłopotu - powtórzył dwa czy trzy razy Costain, kiedy Cathy opatrywała mu ranę. Był bardzo blady.

- Mam nadzieję, że nie bardzo boli - powiedziała, przecierając ostrożnie rozcięcie na skroni.

Uśmiechnął się słabo i powiedział:

- Nasze pielęgniarki w Hiszpanii nie miały tak delikatnego dotyku.

Kiedy pochylona nad nim Cathy kończyła opatrunek, zauważył cień ciemnych rzęs na jej policzku. Potem podniosła oczy i zobaczył w nich prawdziwą troskę. Jego spojrzenie wywołało rumieniec na jej twarzy. Gdy odsunęła się, żeby poprawić mu poduszkę, Costaina uderzyło, jaka jest drobna. Poczuł się dziwnie poruszo­ny. Uroda panny Lyman nie należała do rodzaju, który zwala mężczyznę z nóg od pierwszego wejrzenia. To był raczej jakiś spokojny urok, który można docenić dopiero po pewnym czasie. Wydała mu się nieśmiała.

- Pewnie przeklina mnie pani w duchu - powiedział,

- Wprost przeciwnie, milordzie. To nasza wina. Gdyby nie krzyk Gordona, może ten człowiek nie zauważyłby pana.

- Nie ma o czym mówić. Uderzył zaraz po krzyku Gordona, ale musiał podkraść się dużo wcześniej. Nędzny ze mnie „guerrillero”. Uczono mnie działania w takich sytuacjach. Pretensje mogę mieć jedynie do śniegu. Zupełnie stłumił odgłos kroków tego zbira.

Skrzywił się, gdy dotknęła rany.

- Przepraszam. Nie widział pan, jak wyglądał?

- Jedynie w przelocie. Podszedł z tyłu i w momencie gdy go usłyszałem, wymierzył cios. Mam wrażenie, że chciał po prostu uciec nie zauważony.

- Więc pewnie obawiał się, że może go pan rozpo­znać - wywnioskowała Cathy.

- Widziałem tylko rękę - powiedział Costain.

- Z grubymi palcami? - spytała przekornie.

Costain odwzajemnił jej porozumiewawczy uśmiech. Miło mu było, że Cathy krząta się wokół niego, mimo że w Hiszpanii nie znosił takich zabiegów. To oczywiś­cie dlatego, że jest kobietą, pomyślał. Naprawdę dość atrakcyjną kobietą, szczególnie gdy się uśmiecha.

- Miał rękawiczkę. Może to zwykły złodziej? Chociaż nie. Złodziej nie uderzyłby wiedząc, że zaraz ktoś nadejdzie mi na pomoc.

- Na pomoc czy wprost przeciwnie? - spytała nasą­czając plaster lekarstwem.

- Powiedzmy: w dobrej wierze, by nie nazywać rzeczy po imieniu.

- Może czasem lepiej nazywać rzeczy po imieniu. Czy nie zniknął pański portfel?

Costain sięgnął do kieszeni.

- Nie. Zegarek również jest na swoim miejscu. Sądzę, że człowiek, który państwa napadł w domu, poszedł do parku w nadziei, iż spotkanie kochanków okaże się czymś innym. Szkoda, że mnie tam zobaczył.

Cathy pochyliła się nad nim i delikatnie przyłożyła plaster.

- Mam nadzieję, że rana zbyt panu nie dokucza.

Podniósł rękę, żeby lepiej przykleić opatrunek i mus­nął palcami jej dłoń. Cathy natychmiast cofnęła rękę.

- Proszę, niech pani to zrobi - powiedział opusz­czając ręce.

Delikatnie przycisnęła plaster.

- Boli?

- To zupełny drobiazg dla weterana spod Badajos, panno Lyman. Ta mata fanfaronada to specjalnie dla pani. Proszę nie powtarzać tego Gordonowi. Lecz nie miałem na myśli guza na głowie żałując, że napastnik mnie widział. Fakt, iż wiedziałem o spotkaniu w parku, upewni go, że współpracujemy. Skąd inaczej wiedział­bym o tym? To może być niebezpieczne...

Przyglądał jej się przez chwilę. Cathy pomyślała, że większe niebezpieczeństwo dla niej kryje się w jego hipnotyzujących oczach.

- Nie spostrzegła pani, jak wyglądał mój napastnik? - spytał w końcu.

- Musiał już tam być, zanim ktokolwiek z nas się pojawił.

Costain skinął potakująco głową.

- Gordonowi się to nie spodoba, ale naprawdę muszę was poprosić o wycofanie się ze sprawy.

- Ma pan rację. Więcej przez nas kłopotu niż pożyt­ku - zgodziła się niechętnie. - Żałuję, że ominie mnie taka przygoda.

- Zaczyna pani gustować w szalonych pomysłach i niesamowitych zdarzeniach, czyżbym się mylił? Niech pani będzie ostrożna, bo polubi pani Byrona.

- To będzie wyłącznie pana wina.

Gordon wrócił z herbatą na tacy.

- Coś niesłychanego przyszło mi właśnie do głowy - powiedział z uśmiechem od ucha do ucha. - Wspo­mniał pan, że byłoby podejrzane, gdybym kręcił się w pobliżu Horse Guards...

- W istocie, sądzę, że to nie najlepszy pomysł - prze­rwał mu Costain.

- Ma pan rację. Muszę po prostu postarać się tam o pracę na cały etat.

Cathy prawie usłyszała jęk duszy Costaina.

- Obecnie nie zatrudniają nikogo - odparł szybko.

- Nic nie szkodzi. Mama wszędzie ma znajomości. Nigdy by pan nie podejrzewał, ile koneksji towarzys­kich może mieć tak domatorsko nastawiona osoba. Ona to załatwi. Czy sądzi pan, że mógłbym dostać pokój obok pańskiego?

- Jest zajęty. W Horse Guards wymagane są pewne kwalifikacje, sir Gordonie.

- Proszę mówić mi Gordie. Jak wszyscy przyjaciele. A jeśli chodzi o kwalifikacje, do licha, mam zaliczone dwa lata Oksfordu. Umiem paplać po francusku jak ćwiczona papuga. Papa zadbał, byśmy poznali języki obce. Potrafię też czasem coś nabazgrać. Będę robił, co każą: przepisywał pisma czy cokolwiek innego. Niech tam! Mogę nawet parzyć herbatę.

- Gordie, doskonale wiesz, że to nonsens - odezwała się Cathy. - Jakie my mamy pojęcie o kontrywiadzie? Przeszkadzamy tylko lordowi Costainowi w jego dzia­łaniach. Właśnie obiecałam, że nie będziemy się więcej wtrącać do tej sprawy.

- Mów za siebie - z rozdrażnieniem stwierdził Gordon. - Jutro stawię się w Whitehall z prośbą o zatrudnienie.

Costain zrozumiał w lot, że należy tego uniknąć za wszelką cenę.

- Gordie, wydaje mi się, że lepiej będzie zachować anonimowość - powiedział. - Może pan być bardziej dla nas użyteczny jako wolny strzelec. - Spojrzał ponad ramieniem Gordona na Cathy, która z roz­bawieniem potrząsnęła głową.

Gordon wyraźnie się zainteresował. Tak naprawdę nie pociągało go siedzenie za biurkiem. A określenie „wolny strzelec” brzmiało zachęcająco.

- Co ma pan na myśli, Costain?

- Niezwykle by mi pomogło, gdyby mógł pan śledzić pewne osoby - odpowiedział, naprędce wymyślając jakieś zadanie, które zajęłoby chłopaka.

- To, oczywiście, wymagałoby przebrania - stwier­dził ze śmiertelną powagą zawodowca Gordon.

- Och, naturalnie! Przebranie to podstawowa sprawa.

- Kogo mam śledzić?

- Pewnego pracownika biura. - Costain umilkł, zastanawiając się nad kimś najmniej znaczącym. - Pana Leonarda, sekretarza Cosgrave'a - ciągnął. - Mieszka przy Half Moon Street. - Ponieważ pan Leonard całymi dniami przesiadywał w biurze, dodał: - Oraz jego żonę. Dobrze byłoby, gdyby zorientował się pan w jej poczynaniach.

- Żona działająca w cieniu, co? To mi pachnie czymś podejrzanym.

Costain i Cathy wymienili rozbawione spojrzenia.

- W najwyższym stopniu - przytaknął Costain.

- Może ją pan opisać?

- Nie, pańskim zadaniem będzie wyśledzić, w którym domu przy Half Moon Street mieszkają Leonardowie. Jeśli zobaczy pan damę wychodzącą z tego domu, proszę nie spuszczać jej z oka.

- Nie wymknie się. Może pan na mnie liczyć.

- Anglia na pana liczy.

- Anglia nie mogłaby znaleźć się w lepszych rękach.

Gordon wziął sobie głęboko do serca nowe zadanie i przez następne pięć minut pochłonęło go całkowicie omawianie szczegółów maskującego stroju. Zamierzał przebrać się za kapelana, używając starego płaszcza ojca i podniszczonego kapelusza.

Kiedy lord Costain poczuł się na tyle lepiej, by wyjść, Gordon wybiegł na ulicę w poszukiwaniu dorożki.

Cathy podeszła z gościem do drzwi.

- No, cóż... - powiedziała cicho. - Chyba musimy powiedzieć sobie do widzenia, lordzie Costain.

Zdziwiony uniósł brwi.

- To dezercja! Zostawi mnie pani na pastwę Gordiego, mimo że to pani właśnie ściągnęła mi go na głowę? Spodziewam się pani pomocy w wymyślaniu dla niego kolejnych zadań wagi państwowej.

- Podejrzewałam, że pani Leonard to podstęp.

- Odwiedzę państwa jutro po drodze na raut u lady Martin i wysłucham raportu Gordona. - Przez chwilę się wahał, po czym powiedział: - Możliwe, że napastnik tam będzie, sir John Martin pracuje przecież w Horse Guards. Mogłaby go pani rozpoznać. Zastanawiam się... Czy pani matka pozwoliłaby pani pójść ze mną na to przyjęcie?

- Tak, nie miałaby nic przeciw temu - odpowiedziała bez cienia kokieterii.

- Czy odpowiada pani godzina dziewiąta?

- Doskonale, milordzie - zgodziła się tłumiąc nie­oczekiwaną radość.

- W takim razie, à demain. - Skłonił się i wyszedł w chwili, gdy Gordon zatrzymał dorożkę.

W drodze do domu Costain zastanawiał się, czy nie zachował się niegrzecznie. Lady Lyman z pewnością miała na niego oko jako ewentualnego zięcia. Miał zamiar wrócić do Hiszpanii, gdy tylko upora się z zadaniem w Horse Guards, a lekarz uzna ranę w nodze za wyleczoną. Nierozsądnie byłoby angażować się w znajomość z damą, jeśli nie pragnie jej poślubić. Cathy Lyman nie wyglądała na osobę, która traktuje takie sprawy lekko. Nie ma w sobie nic z pustej flirciarki czy kokietki. A poza tym nie jest już dziec­kiem. Z pewnością myśli o zamążpójściu.

Pomyślał, że najlepiej będzie zaprosić również Gor­dona na ten raut u lady Martin, sugerując czysto profesjonalne intencje.

Myśli Cathy tej nocy nie krążyły wokół tematu małżeństwa. Costain dał jasno do zrozumienia, że ich wspólne wyjście ma charakter zawodowy. Czuła, jakby lord Costain był kimś nieosiągalnym, i marzyła jedynie, żeby mama go nie spłoszyła. Jakże miło byłoby pójść z tak przystojnym mężczyzną na kilka przyjęć, nawet gdyby nie łączył ich żaden romans. Może spotkałaby kogoś, kto by ją pokochał, a jeśli nie - no, cóż, przynajmniej spędziłaby wesoło czas w oczekiwaniu wyjazdu do Włoch z Gordonem.

Rozdział 5

W pełni usatysfakcjonowana infor­macjami wyczytanymi w „Debretfs Peerage”, nazajutrz wieczorem lady Lyman włożyła swą najelegantszą toaletę w związku z wizytą trzeciego syna księ­cia Halforda. Raczyła nawet pożyczyć Cathy na raut u lady Martin swój dia­mentowy naszyjnik.

- Widział już przecież twoje szmarag­dy - skomentowała krótko. - Nie chce­my, by pomyślał, że masz tylko jeden przyzwoity naszyjnik. Zresztą i tak po­stanowiłam podarować ci go w prezencie ślubnym, Cathy.

- To tylko raut, mamo. Nie powinnaś wiązać z tym szczególnych nadziei - po­wiedziała Cathy, szczęśliwa jednak, że może włożyć tego wieczoru diamenty.

Przyozdobiły specjalnie na tę okazję dość skromną w kroju wiśniową suknię z pięknego jedwabiu. Toaleta wyglądała jak nowa, mimo że Cathy miała ją już od trzech lat. Nauczyła się kupować niezbyt ekstrawaganckie stroje, które nie wychodziły szybko z mody i przyozdobione nowym szalem, wstążką czy klejnotem świetnie służy­ły przez kilka sezonów.

- Tylko raut?... Zaprosił też przecież Gordona. Moja droga, to najlepiej świadczy o poważnych zamiarach. Dżentelmen nie zaprasza brata swej damy, dopóki jego intencje nie są sprecyzowane.

- Twoja matka ma rację - odezwał się Rodney. - Nie zadawałby sobie tyle trudu, gdyby nie chodziło o ciebie. - Nie wierzył w ani jedno swoje słowo, lecz lubił przyznawać siostrze rację, szczególnie w sytuacjach, kiedy nic go to nie kosztowało.

Zanim gość pojawił się tego wieczoru, lady Lyman znała już nazwę jego posiadłości. Z księgi parów Wiel­kiej Brytanii dowiedziała się, że lord Costain jest dziedzi­cem Pargeter w Wiltshire. Kiedy przyszedł, sondując delikatnie jego stan majątkowy, spytała:

- Zamierza pan spędzić Boże Narodzenie z rodziną, lordzie Costain, czy też we własnej posiadłości w Wilt­shire?

- Jeśli wyjadę z miasta, spędzę święta u rodziców - odpowiedział niejasno.

- A kto zajmuje się majątkiem Pargeter podczas pańskiej nieobecności? Nierozważnie jest pozostawiać na zbyt długo posiadłość pod opieką służby. Kończy się to najczęściej ogromnymi stratami, jeśli nie upad­kiem. Czy hoduje pan bydło w Pargeter?

- Tak - odparł. - Zarządcą jest mój kuzyn, który wspaniale dba o gospodarstwo. Sądzę, że lepiej daje sobie radę, niż ja bym to zrobił.

- To spory majątek, nieprawdaż?

- Kiedyś posiadłość była niewielka, lecz z biegiem lat, zanim się urodziłem, osiągnęła około tysiąca ak­rów, o ile się nie mylę.

- Ach... - Pokiwała głową. - A dom? Czy to jedna z tych historycznych siedzib?

- Datuje się z czasów królowej Anny, madame. Interesują panią stare zamki?

Udało mu się sprowadzić rozmowę na temat ar­chitektury i uciec od spraw osobistych, nie zrażając przy tym gospodyni.

Kiedy wyruszyli na przyjęcie, stwierdził, że Gordon chyba nieprzypadkowo nie towarzyszy im w drodze, lecz jedzie oddzielnym powozem. Wyglądało to na przemyślany manewr, by zostawić go z Cathy sam na sam. Lady Lyman myślała o wszystkim. Jej pytania zdradzały jasno tok myślenia i Costain poczuł, że musi wyjaśnić dziewczynie, jak się sprawy mają.

- Żałuję, że nie mogę więcej czasu spędzać w Pargeter - powiedział. - Ze względu na mój rychły wyjazd do Hiszpanii nie chcę przeszkadzać kuzynowi Paulowi w zarządzaniu majątkiem według jego uzna­nia.

Wydawała się zupełnie nie poruszona tą informacją.

- Z pewnością czeka pan, aż noga zupełnie wy­zdrowieje. Czy odczuwa pan poprawę?

- Och tak. Głowa też miewa się dużo lepiej. Pani opatrunek zdziałał cuda. Wyjechałbym jutro, gdyby nie zadanie, jakie powierzył mi Castlereagh. Lekarz twierdzi, że nogę trzeba jeszcze trochę oszczędzać. Upiera się, bym został w Anglii do wiosny. - To dawało mu duży margines czasu bez narażania się na niepotrzebne powikłania. - Może wyjadę wcześniej - dodał niezręcznie. - Praktycznie mogę wyjechać każdego dnia, gdy tylko wyjaśni się sprawa w Horse Guards.

Cathy odwróciła się do niego w powozie i powiedziała bez ogródek:

- Proszę nie zwracać uwagi na mamę. Zachowuje się tak samo w stosunku do wszystkich moich gości. Nie próbuję pana złapać na męża, jeśli o to chodzi.

- Ależ droga panno Lyman! - Roześmiał się ner­wowo. - Nie pochlebiałbym sobie tak bardzo, proszę mi wierzyć.

- Oczywiście - zgodziła się skwapliwie. - Jest pan jedynie młodszym synem, lecz kiedy czyjaś córka zbliża się do dwudziestu pięciu lat, matki obniżają swe wymagania.

- Doskonale więc... Ponieważ jesteśmy szczerzy, a bardzo sobie cenię szczerość w podobnych sprawach, powiem pani, że skłamałem. Posiadłość Pargeter liczy dwa i pół tysiąca akrów pierwszorzędnych pastwisk.

- Nie powtórzę tego mamie - powiedziała Cathy i roześmiała się, nie było jej jednak szczególnie wesoło.

- To oczyszcza atmosferę między nami!

- Czy w Horse Guards wydarzyło się dziś coś cieka­wego? - spytała, by podkreślić w jakim świetle widzi ich wspólne wyjście.

- Sądzę, że Harold Leonard zaczyna mi odrobinę ufać. Rano powierzył mi pewne pismo, gdyż sam nie czuł się na sitach tym zająć. Miał gorączkę, to chyba silne przeziębienie, i wcześniej wyszedł do domu. Pan Burack nie wyglądał na uszczęśliwionego, że powie­rzono mi jakiś dokument do rozpatrzenia. Lord Cosgrave wpadł w szał z jakiegoś powodu i rzucił kałama­rzem w ścianę.

- A lord Costain?

- Zajął się odpowiedzią na niezbyt ważne pismo: prośbę rządu o pewne informacje, po czym ślęczał nad regulaminem formalnej procedury w odniesieniu do tajnych dokumentów. Nawet w tak rzadkich sytuac­jach jak dzisiejsza muszę wiedzieć dokładnie, co zrobić z danym dokumentem. A co zdziałał dziś nasz tajny agent?

- Detektyw zakochał się w pani Leonard - stwier­dziła Cathy.

- W pani Leonard? Musi lubić starsze damy. Jestem zdumiony. Jej mąż to stary, nudny fajtłapa.

- Och, żona jest zupełnie inna! Gordon twierdzi, że to diament pierwszej wody, co znaczy, że nie jest ani szpetna, ani stara.

- Jeśli odkrył coś, co ją kompromituje, musimy to tak wyolbrzymić, by przestał sobie wyobrażać, że jest w niej zakochany.

Cathy popatrzyła na Costaina zaskoczona.

- Więcej się po panu spodziewałam, miłośniku Byrona! Urok grzechu sprawi jedynie, że stanie się dla niego bardziej pociągająca. Musimy użyć spartańskiej metody.

- Ma pani na myśli namoczenie go w zimnej wodzie?

- Gra na flecie - oświadczyła. - Spartanie mieli tak naturalny pociąg do walki, że uczono ich gry na flecie, by złagodzić gwałtowny temperament. Gordona tak podniecają romanse i intrygi, że jedynym sposobem powściągnięcia jego apetytu będzie wmówienie mu, iż pani Leonard jest osobą godną szacunku. Oczywiście, nie twierdzę, że nie jest - dodała pospiesznie. - Nic nie wiem o tej damie.

- Ja też nie, lecz znam jej męża i jeśli pani Leonard jest podobna do niego, nie sądzę, by cokolwiek groziło Gordonowi.

Przyjęcie było w pełnym toku, gdy przybyli na miejsce. Lady Martin udekorowała sufit swego ogrom­nego salonu witkami trzciny i czerwonym aksamitem z okazji zbliżającego się zimowego sezonu. Koloryt wiosennych, pastelowych sukien pań zajęły miejsce barwy miedzi, zieleni i wiśni.

Gospodynię cieszyło, że złapała tego wieczoru w swo­ją sieć lorda Costaina i z zaciekawieniem przyglądała się, kogóż to ze sobą przyprowadził. Twarz towarzy­szącej mu damy wydawała jej się skądś znajoma, nie mogła sobie jednak przypomnieć nazwiska.

- Pozwoli pani przedstawić sobie pannę Lyman - powiedział Costain.

- Panna Lyman? Czyżby córka sir Aubreya? Spot­kałam panią wieki temu we Francji. Pewnie pani nie pamięta.

Costain spostrzegł rumieniec zażenowania na twarzy Cathy.

- Tak, pamiętam - odpowiedziała. - To było na przełomie wieków, wydaje mi się, podczas przyjęcia noworocznego, w którym mogły uczestniczyć również dzieci.

- A więc pani jest Cathy Lyman - powiedziała lady Martin, uważnie lustrując postać dziewczyny od stóp do głowy.

- Dzieci wyrosły na czarujące damy, nie sądzi pani? - spytał Costain.

- W istocie! A jak miewa się pani matka, panno Lyman?

- Cieszy się świetnym zdrowiem, madame. Przekażę mamie, że pytała pani o nią.

Przeszli do sali balowej, gdzie zaczynał właśnie rozbrzmiewać walc. Costain niepewnie zerknął na Cathy. Noga nieco mu dokuczała po eskapadzie do parku St. James. Dałby sobie świetnie radę z innym tańcem, lecz w walcu partnerka odczuje każde jego potknięcie.

Podniosła na niego lekko zirytowane spojrzenie.

- Nie, nie jestem mistrzynią walca - powiedziała. - Taki taniec nie istniał w czasach, gdy odbierałam edukację.

Uniósł brwi.

- A jaki taniec był modny w zamierzchłych czasach, kiedy odbierała pani edukację, mademoiselle? - spytał żartobliwie.

- Podrygiwaliśmy w kółku w takt bębenka, ponie­waż nie było wtedy jeszcze prawdziwych instrumen­tów muzycznych.

- Proszę przyjąć wyrazy mego podziwu, wspaniale się pani zachowała do naszych czasów. Jest pani odrobinę starsza, niż sądziłem, i na tyle wiekowa, by wyzbyć się barbarzyńskich manier mrocznej prze­szłości.

- Sędziwy wiek nie przeszkodzi mi jednak. Zatańczę walca! Kiedyś przychodził do nas wynajęty przez mamę dla Gordona nauczyciel tańca.

- Nie dla Cathy?

Po raz pierwszy użył jej imienia. Zauważyła to, lecz nie zareagowała.

- Gordon naturalnie potrzebował partnerki - od­parła.

- Oto kobieta z charakterem... - powiedział przy­glądając jej się z lekkim uśmieszkiem. - W oczach lady Martin pozostała pani grzeczną dziewczynką, wobec mnie jednak nie oszczędza pani swoich ostrych pazur­ków. Czym sobie na to zasłużyłem?

- Niczym, ale był pan tego bliski.

- Ależ nie, źle mnie pani zrozumiała. Proszę o odro­binę cierpliwości, zanim znów mnie pani porani. A po­pełnię pewnie tego wieczoru tyle niezręczności, że będzie ku temu okazja. Batem się, czy nie okażę się dla pani kiepskim partnerem w walcu. - Znacząco zerknął na nogę.

Cathy podniosła dłoń do ust.

- Och, pańska noga! Przepraszam, Costain. Zupełnie nic nie widać, kiedy pan chodzi. Zapomniałam...

Costain nie lubił użalać się nad swoją raną. Machnął ręką i powiedział:

- Nie chodzi o nogę, lecz o dwie lewe nogi, dlatego się zawahałem. Zresztą, jeśli pani pozwoli, jestem gotów.

Cathy przygryzła wargę.

- Na pewno?

- Chodźmy - powiedział stanowczo. - Tracimy tę piękną muzykę.

Chwycił ją w ramiona i dołączyli do wirujących par. Cathy z ogromną przyjemnością stwierdziła, że jest obiektem powszechnego zainteresowania. Wiedziała, że zawdzięcza to osobie swego partnera, nie psuło jej to jednak zupełnie doskonałego humoru. Costain dob­rze tańczył walca, szczególnie, jeśli wziąć pod uwagę jego sztywną nogę. Falujący i wirujący w takt muzyki tłum wprowadzał nastrój euforii. Takie powinno być życie. Właśnie tak wyobrażała sobie przyszłość, kiedy była młodsza.

Gdy Costain z uśmiechem pochylił głowę, przez moment pomyślała, że mu się podoba. W jego oczach dostrzegła jakiś szczególny błysk.

- Widzę, że lady Jersey przygląda się pani ze zmar­szczonym czołem, panno Lyman. Nie wygląda na przekonaną, że pani podeszły wiek upoważnia do walcowania bez jej zezwolenia.

- Może powinnam była przyjść w panieńskim czepeczku...

- Nie, raczej w turbanie. Świetnie pasowałby do pani urody. Z trzema piórami przypiętymi broszą. Koniecznie trzy piękne pióra. Dwa nie dają należnego efektu.

- Nie dlatego wpina się trzy pióra. Trójka jest szczęśliwą liczbą - powiedziała.

Cathy nigdy nie była mistrzynią salonowych roz­mówek tego rodzaju, ale teraz taniec wprawił ją w tak euforyczny nastrój, że to przekomarzanie się sprawiało jej przyjemność.

- Nie przyszłoby mi na myśl, że wierzy pani w tak niedorzeczny przesąd, panno Lyman. Wszyscy wiedzą, że najszczęśliwszą liczbą jest siódemka. Proszę wyob­razić sobie damy wystrojone w tyle piór. Istny strusi ogon na głowie! Swoją drogą, cóż za malowniczy obraz: tłum strusi walcujących w salonie lady Martin.

- Och, co też pan wymyśla!... - Roześmiała się.

Dostrzegł w jej oczach blask i poczuł się winny. To, co dla niego było zwykłym żartem, ona wydawała się odbierać jako flirt. Zmienił nieco ton:

- Zauważyła pani kogoś podobnego do napastnika?

Pytanie sprowadziło Cathy brutalnie na ziemię. Była dotąd tak pochłonięta Costainem, że nawet się nie rozejrzała. Zrobiła to jednak teraz. Wszyscy mężczyźni wokół byli raczej przeciętnego wzrostu i postury, żaden nie wyróżniał się niczym specjalnym. Tak nie­wiele pamiętała, że jakiekolwiek porównania nie miały sensu.

- Nie - powiedziała. - Może Gordon ma więcej szczęścia.

- Poszukamy go później. Teraz cieszmy się muzyką.

Czar wieczoru prysł w tej chwili, lecz Costain za­chowywał się bardzo uprzejmie. Po każdym tańcu podchodził do niej i przedstawiał kolejnych dżentel­menów. Odnowiła również znajomość z kilkoma daw­niej spotkanymi osobami, co sprawiło jej prawdziwą radość. Tylko jedno psuto jej humor. Dlaczego Costain przedstawia jej takich starych mężczyzn? Dwóch z nich było wdowcami, a jeden nawet lekko siwiał. Czyżby uważał, że jest za stara dla jego rówieśników? Ma przecież co najmniej pięć lat mniej od Costaina.

Ucieszyła się, gdy pod koniec kotyliona podszedł do nich przystojny młody dżentelmen.

- Costain - powiedział z uśmiechem. - Czy mogę zatańczyć z twoją uroczą partnerką?

Widząc, że Cathy przygląda mu się z sympatią, Costain odpowiedział:

- Oczywiście. Panno Lyman, oto mój kolega, pan Burack.

Składając ukłon, Cathy nie bez przyjemności przyj­rzała się dokładnie panu Burackowi. Był to postawny młody człowiek o włosach z takim samym kasztanowatym odcieniem jak jej, brązowych oczach i miłym uśmiechu. Jego żakiet był równie nienagannie skrojony jak ubranie Costaina i podkreślał jeszcze lepiej zgrabną sylwetkę.

Kiedy odeszli na parkiet, Burack spytał:

- Od dawna zna pani Costaina?

- Nie, proszę pana. Czy panowie są starymi przyja­ciółmi?

- Poznałem go dopiero tydzień temu, gdy zaczął pracować dla Cosgrave'a. Bohater wojenny, z tego co słyszałem.

- Tak, został postrzelony w nogę pod Badajos.

- Dziwne, że tak świetnie tańczy - skomentował pan Burack.

- Rana szybko się goi - odpowiedziała spoglądając na niego podejrzliwie. Czyżby sugerował, że Costain symuluje? - Lord Costain nie może doczekać się wyjaz­du do Hiszpanii - dodała.

- Wydaje mi się, że trudno mu wytrzymać bez przygód. U nas w Horse Guards jest dość nudno. Chyba niechętnie przyjął tę pracę.

- Sądzę, że lord Costain należy do mężczyzn, którzy lubią działać i służyć krajowi.

- Jakże to szlachetne.

Ton pana Buracka nie zdradzał jednak szczerego podziwu. Cathy wyczuta w jego zachowaniu coś w rodzaju urazy. Czy była to tylko zwykła męska zazdrość o zasługi wojenne? Czy obawiał się, że Costain przyćmi jego osobę również w pracy?

Kolejne pytanie Buracka wprawiło ją w stan alarmu:

- Jak państwo się poznali? - Przeszywał ją świd­rującym wzrokiem.

- Nasze rodziny znają się od dawna, panie Burack - powiedziała chłodno i natychmiast zmieniła temat: - To chyba pierwsze przyjęcie w sezonie, prawda? Jak pięknie pachną gałązki jedliny.

Pan Burack wyglądał na zawiedzionego, lecz dobre wychowanie nakazywało przerwać rozmowę na temat Costaina, Jeśli dama tak jednoznacznie się temu sprze­ciwiała.

Pod koniec tańca powiedział:

- Czy pozwoli pani złożyć sobie wizytę któregoś dnia, panno Lyman?

- Jeśli ma pan ochotę - odpowiedziała bez entu­zjazmu.

- Gdzie pani mieszka?

- Przy King Charles Street, niedaleko miejsca, gdzie pan pracuje.

- Ach tak!... - W jego głosie brzmiało zdziwienie.

Costain pojawił się zaraz po zakończeniu tańca.

- Napijmy się wina - powiedział i odciągnął Cathy na bok.

- Wypytywał mnie, lordzie Costain! - powiedziała wzburzona. - Czy to możliwe, by powodem kłopotów w Horse Guards był pan Burack?

Costaina zainteresowała ta sugestia.

- Jest podobny do napastnika?

Cathy zatrzymała się w drzwiach salonu i obejrzała za siebie. Wyobraziła sobie Buracka w kapeluszu wciśniętym na oczy, z chustką zakrywającą resztę twarzy.

- Wydaje mi się, że to był starszy, szczuplejszy mężczyzna. Może, gdyby przygarbił ramiona...

- A głos? - pytał coraz bardziej zaciekawiony Costain.

- Jest zupełnie inny, ale napastnik umyślnie mówił niskim tonem, żeby mnie przestraszyć.

- Dziwne, że tak koniecznie chciał panią poznać.

Cathy znów poczuła wzrastającą irytację:

- Zdarza się czasem, że jakiś dżentelmen pragnie być mi przedstawiony.

Costain na chwilę spuścił głowę zagryzając wargi, a potem roześmiał się.

- Uprzedzałem panią, że moja niezręczność prędzej czy później wyprowadzi panią z równowagi. Jeśli mogę naprawić jakoś błąd, to powiem, że lord Duncan i sir Andrew Longford usilnie prosili o okazję poznania pani.

- Najwyraźniej moje uroki doceniają jedynie dojrzali mężczyźni. - Nie była zbyt ucieszona, gdyż obaj wymienieni panowie zbliżali się do czterdziestki.

- Burack nie jest starcem - zauważył, a kiedy potrząsnęła głową poprawiając włosy, dodał: - I Co­stain, przedwcześnie dojrzały jak na swój młodzieńczy wiek dwudziestu dziewięciu lat, również docenia pani czar.

- Chodźmy sprawdzić, czy Gordonowi się nie po­szczęściło - powiedziała i wyszli z salonu.

Młody Lyman wyszedł im na spotkanie z bocznego saloniku. Cathy natychmiast podzieliła się z nim swymi podejrzeniami wobec Buracka.

- Co właściwie chciał z ciebie wyciągnąć? - spytał Gordon.

- Od jak dawna znam lorda Costaina, jak się po­znaliśmy i stwierdził, że to dziwne, iż tak dobrze tańczy ze zranioną podobno nogą.

- Daję słowo, ten typ to zwykły prostak! - wy­krzyknął Gordon. - Jest albo zielony z zazdrości, albo to nasz szpieg.

- To rzeczywiście mogła być zazdrość - zastanowiła się Cathy, po czym gwałtownie odwróciła się do Costaina. - Nie o mnie oczywiście. Miałam na myśli pański tytuł i zasługi wojenne.

- Głupie gadanie! To prostak w przebraniu dżen­telmena - zadrwił Gordon. - Zapomnijmy o nim. Mam coś naprawdę interesującego do zameldowania, Costain.

Rozejrzał się wokół. Tłum kierował się do bocznego saloniku, gdzie szpaler służących ustawiał gorące potrawy na stole. W powietrzu unosił się aromat homarów duszonych w winnym sosie i zapach pie­czeni.

- Znajdziemy jakieś spokojne miejsce - powiedział Gordon i ruszył korytarzem.

Zatrzymał się przy drzwiach biblioteki i skinął głową, żeby weszli za nim.

- A co z kolacją? Jestem głodna - spytała Cathy.

- Do licha, czy tobie wydaje się, że praca wywiadow­cy polega na tańczeniu walca i zajadaniu smakołyków? - zbeształ ją brat. - Przez cały dzień włóczyłem się po lodowatych zaułkach wśród świszczącego wietrzyska, by nie stracić z oczu pani Leonard. Muszę przekazać mój raport lordowi Costainowi.

- Zjemy później - pojednawczo powiedział Costain i wprowadził Cathy do biblioteki.

Rozdział 6

Zapobiegliwa gospodyni przygotowa­ła w bibliotece karafkę sherry i kieliszki, gdyby ktoś z gości zechciał się tu schro­nić. Gordon podszedł do stolika przy palącym się kominku, nalał trunku i roz­dał kieliszki.

- Na zdrowie - powiedział i przysiadł­szy na krawędzi fotela, pochylił się do Costaina, który swobodnie rozsiadł się na kanapie obok Cathy. Oczy Gordona błyszczały z podniecenia.

Costain był zmęczony po całym dniu pracy i tańcach tego wieczoru. Miał ocho­tę odprężyć się przy ogniu kominka i wi­nie. Rodzeństwo Lymanów najwidoczniej wzięło sobie do serca swój udział w szpiegowskiej aferze, ale ponieważ nie groziło im żadne realne niebezpieczeństwo, po­stanowił traktować sprawę jak pewnego rodzaju grę.

- Co pan odkrył, Gordonie? - spytał.

Klnę się na Boga, Costain, pani Leonard to strzał w dziesiątkę. Siedzi w tym po czubek swego ślicznego noska. Ma powiązania ze wszystkimi Francuzami w mieście.

- Co pan powie?

- Tak, sir. Francuska krawcowa szyje jej suknie, madame Marchand. Francuska modystka dostarcza jej kapeluszy, mademoiselle Dutroit, której pracownia znajduje się tuż obok salonu madame Marchand. To prawdziwa klika. A ona, pani Leonard, była dziś również w sklepie z zabawkami po drugiej stronie ulicy. Właściciele używają nazwiska Whitfield, udając, że są Anglikami, lecz połowa rzeczy w sklepie po­chodzi z Francji. Jak sprowadzają to wszystko, kiedy jesteśmy z Francuzami w stanie wojny? Mają lusterka, perfumy i wszystkie te śmieszne drobiazgi, które kobiety ustawiają na toaletkach. - Wzburzenie sprawi­ło, że nieświadomie parodiował w tej chwili sposób bycia swego ojca. Przemowa nabrała na koniec tonu wyroczni. - To niedopuszczalne, by Francuzi do tego stopnia panoszyli się na Bond Street. Powinien się pan tym zająć.

- Większość eleganckich kobiet ubiera się u francu­skich krawcowych, Gordie - zauważyła Cathy, spog­lądając pytająco na Costaina.

- A francuska modystka? Odpowiedz mi na to pytanie!

- Mama ostatnio kupiła kapelusz u mademoiselle Dutroit. Sama chciałabym mieć ten piękny czerwony, który widziałam u niej na wystawie. Ze wspaniałą czarną kokardą z przodu.

- Pociesznie byś w czymś takim wyglądała, Cathy. Do kapelusza w tym stylu trzeba mieć odpowiednią twarz. Poza tym pani Leonard kupiła go dzisiaj. Wyglądała w nim wprost bosko!

- Ależ cena była zawrotna! - powiedziała Cathy. - Pani Leonard musi być bogata.

- Jeśli jest bogata, to są to jej własne pieniądze - stwierdził Costain w zamyśleniu pocierając brodę. - Harold Leonard ma jedynie skromną pensję. Często narzeka na wysokie koszty życia w Londynie. Jakiego rodzaju kobietą jest pani Leonard?

- Dama pierwszej klasy. Dobry powóz, piękne czar­ne futro, kruczoczarne lśniące włosy, delikatna jasna cera, ciemne oczy i cudowna figura.

- Albo ma przyjaciela, albo własny majątek - zdecy­dował Costain. - To dziwne, że młoda piękność zwią­zała się z panem Leonardom, który nie może poszczycić się ani sławą, ani bogactwem.

- Zapytamy mamę - powiedział Gordon. - Ona zna wszystkich albo kogoś, kto zna wszystkich. Nie uwie­rzy pan, ale przyjaźniła się w młodości z księżną Devonshire. Do dziś otrzymuje na urodziny życzenia od księcia regenta.

Ponieważ Gordon nie zdradzał objawów niebezpiecz­nego zaślepienia panią Leonard, a ona wydawała się dość aktywna, by chłopak miał zajęcie, Costain skłonny był pozwolić mu nadal ją śledzić.

- Szkoda, że pan Leonard zapadł na zdrowiu, gdyż mielibyśmy okazję ujrzeć dziś jego niezwykłą żonę - powiedziała Cathy.

Gordon popatrzył na nią zdumiony.

- Co ty wygadujesz? Ona tu jest! Jak ci się wydaje, dlaczego mimo obecności panny Stanfield kręciłem się koło salonu do gry w karty? Nie spuszczałem z oka pani Leonard.

- Ona tu jest? - Cathy odstawiła swój kieliszek.

- Właśnie ci powiedziałem.

- Chodźmy ją zobaczyć - stwierdziła wstając.

- Popatrzeć nie zaszkodzi - powiedział Costain nie­chętnie podnosząc się z kanapy. - Lecz niech pan nie zwraca na siebie uwagi, Gordonie. Takie sprawy wy­magają dyskrecji.

Gordon w skupieniu dotknął palcem nosa.

- Mama będzie tu nieoceniona... Przykro mi, że nie mogę pana przedstawić pani Leonard, gdyż sam nie zdołałem jeszcze oficjalnie zawrzeć znajomości, mimo iż rozmawiałem z nią. Upuściła kartę na podłogę, a ja jej podałem. Powiedziała: „Dziękuję”. W zapomnieniu wyrwało jej się kilka słów po francusku do partnera w grze. To chyba było: N'est-ce pas?

- Każdy używa tego zwrotu! - roześmiała się Cathy.

- Tak, lecz ona wypowiedziała to ze specjalnym akcentem - podkreślił.

- Może fakt, iż pracuję z jej mężem, ułatwi zawarcie znajomości - powiedział Costain. - Proszę mi to zo­stawić.

Kiedy weszli do salonu, gdzie posilali się goście, Gordon wskazał im ową niezwykłą damę. Pani Leonard wyglądała tak, jak ją opisał: była to piękna brunetka w dojrzałym wieku, ubrana strojnie i dość wyraźnie uszminkowana. Na szyi miała ciężki sznur pereł, a wspaniała diamentowa brosza we włosach pod­trzymywała trzy zdobiące fryzurę pióra. Costain pa­trzył jak urzeczony. Nie mógł uwierzyć, że ten stary nudziarz Harold Leonard ma tak olśniewającą żonę. Różnica wieku była tak duża, że mógłby chyba być jej ojcem. Po lewej stronie pani Leonard zauważył jedno wolne miejsce.

- Poproszę lady Martin, żeby posadziła mnie obok niej - powiedział. - Po drugiej stronie stołu widzę dwa wolne miejsca. Może zaprowadzi pan tam siostrę, Gordonie?

- Oczywiście. Najwyższy czas coś przekąsić, umie­ram z głodu. Chodź, Cathy.

Cathy spojrzała na Costaina z wyrzutem.

- Mam nadzieję, że zje pan kolację w miłym towa­rzystwie, lordzie Costain - powiedziała i zamaszyście odeszła za bratem.

Wokół panował zgiełk i szum różnych rozmów, nie słychać więc było, o czym mówią goście po drugiej stronie stołu. Do Cathy dotarły jednak urywki kon­wersacji. Costain przedstawił się i ze świetnie udanym zaskoczeniem ucieszył się na wieść, że pani Leonard jest żoną jego kolegi z biura.

- Jest pani tak młoda! - stwierdził pełnym podziwu tonem, po czym roześmiał się tym znanym Cathy, pół uwodzicielskim, pół nieśmiałym śmiechem i dodał: - Ależ jestem nietaktowny, można by pomyśleć, że pan Leonard jest wiekowym staruszkiem.

Pani Leonard zamrugała swymi długimi rzęsami.

- Wybaczam panu, lordzie Costain. Często słyszę podobne uwagi. To prawda, że jest między nami pewna różnica wieku, lecz staram się dobrze grać rolę matrony. Stąd pióra przy fryzurze... - dorzuciła kokiete­ryjnie.

- Są absolutnie urocze, madame. Bardzo gustowne.

Jakżeż on umie prawić komplementy, pomyślała Cathy. Tak samo uśmiechał się do niej w walcu. Jakiś pan Hargrave po jej lewej stronie próbował podtrzymywać grzeczną konwersację i kiedy znów wróciła do podsłuchiwania, zauważyła, że Costain wtrąca do rozmowy francuskie wyrażenia:

- Nie, jeszcze na to za wcześnie. Entre nous, nie mam zbyt wielkiej ochoty spędzać świąt en familie. A co pani planuje na Boże Narodzenie?

Musiała spytać go, gdzie spędzi święta. A potem powiedziała czystą angielszczyzną:

- Chciałabym wywieźć męża na tydzień na wieś. Niestety, dotąd nie otrzymaliśmy żadnego zaproszenia. Zresztą jestem pewna, że on i tak nigdzie się nie ruszy. Mąż jest tytanem pracy, a ja nie mogę wyjechać z miasta bez niego.

- Doskonale znamy w Horse Guards jego oddanie pracy. Wszystkich nas zawstydza. Ale nawet Bóg pozwolił sobie przecież na odpoczynek siódmego dnia.

Cathy poczuła szturchnięcie w łokieć. Odwróciła się do Gordona.

- Czy on chce coś z niej wyciągnąć, czy ją uwodzi? - syknął jej do ucha.

- Prawdopodobnie i jedno, i drugie - odpowiedziała z miną nieco rozbawionej obojętności.

Zainteresowanie Gordona wyraźnie wzrosło.

- Pracownik wywiadu rzeczywiście powinien ucie­kać się czasem do takich metod. Muszę to zapamiętać.

- Nie waż się próbować z nią żadnych sztuczek, Gordie. Jest od ciebie dużo starsza i o wiele przebieglejsza, niż sądzisz.

Po kolacji Gordon gdzieś zniknął, a Costain pod­prowadził do Cathy panią Leonard.

- Panna Lyman jest starą przyjaciółką mej rodziny - powiedział do pani Leonard. - Cathy, oto pani Leonard. Jej mąż jest moim kolegą z biura.

Kobiety wymieniły kurtuazyjne uśmiechy.

- Czy ten przemiły chłopiec u pani boku to brat, panno Lyman? - spytała dama.

- Tak. A czy pani ma liczną rodzinę, madame? - Cathy chciała przypomnieć Costainowi, że jego towarzyszka jest mężatką.

- Niestety, ominęło mnie to szczęście, mam jednak ukochaną małą suczkę. Jest dla mnie wszystkim! Nazwałam ją May, gdyż pojawiła się u mnie w maju. Jest spod znaku Byka, podobnie jak ja. To ziemski znak. Tak miła i czuła, oczywiście jeśli nie jest atakowana. Wtedy staje się dość złośliwa. Ma upodobanie do sztuki, a w szczególności uwielbia muzykę. To nasza wspólna cecha. Interesują się państwo horoskopami?

Z błyskiem w oczach popatrzyła na rozmówców. Obydwoje przyznali, że nie mają o tym pojęcia.

- Och, to fascynująca dziedzina - stwierdziła. - Żyję wśród gwiazd. To one powiedziały mi o upodobaniu May do muzyki. Gdy moja psinka jest czymś zdener­wowana, gram dla niej na fortepianie. Ostatnio szcze­gólnie przepada za walcem.

Cathy nie wiedziała, co powiedzieć na ten stek bzdur.

- Ja mam kotka... - wybąkała.

- Ja też miałam, lecz May była zazdrosna. Musiałam go oddać.

Pani Leonard odwróciła się do Costaina, by spytać o jego znak zodiaku. Dowiedziawszy się, że jego urodziny przypadają w październiku, uśmiechnęła się z satysfakcją.

- Tak też sądziłam! Lew. Przywódca z natury! - stwierdziła, dodając, jakie to rozliczne zalety charakteryzują ten znak.

Gwiezdny rodowód Cathy jej nie zainteresował.

Kiedy znów rozbrzmiała muzyka, pani Leonard wydała z siebie smętne westchnienie i powiedziała:

- Chyba dla mnie już czas wracać do gry w karty. Wy, młodzi, biegnijcie się bawić.

Costain złapał przynętę i spytał, czy nie zechciałaby z nim zatańczyć.

- Naprawdę, nie powinnam, gdy mój biedny mąż został w domu złożony chorobą, ale ten jeden raz... Mam nadzieję, że to prawda, iż ludzie podziwiają nas za cnoty, ale lubią za ułomności. Ja mam strasznie dużo wad.

Lord Costain żywo zaprzeczył temu samooskarżycielskiemu wyznaniu.

- Doprawdy, trudno w to uwierzyć... Nie, to wprost niemożliwe. Mąż wyraża się zawsze o pani z najwięk­szą atencją.

Jakimś niewidzialnym gestem Costain przywołał jednego z przyjaciół, który zajął się Cathy, i zniknął z panią Leonard. Po zakończeniu tańca wrócił już bez partnerki. Cathy ogarnęła furia na widok jego zadowo­lonego uśmiechu. Sztywnym tonem spytała, czy ze­chciałby odwieźć ją do domu, gdyż rozbolała ją głowa.

- Może pan tu wrócić, jeśli dobrze się pan bawi - dodała patrząc w stronę damy, której towarzystwo okazało się tak zajmujące.

- Posunąłem się na tyle, na ile pozwala przyzwoitość pierwszego dnia znajomości - odparł nie ukrywając, że zrozumiał aluzję.

- Nie wątpię.

Costain pożegnał się z gospodynią i natychmiast wezwał powóz. Gordon postanowił zostać na przyjęciu i spróbować poprosić do tańca pannę Stanfield.

- Naprawdę rozbolała panią głowa czy to napad złego humoru? - spytał w drodze do domu Costain.

- Czy nie ma prawa rozboleć mnie głowa po tym, jak publicznie mnie zlekceważono? - odpowiedziała pytaniem. - Sądzi pan, iż nikt nie zauważył, że mężczyzna, z którym przyszłam, ośmieszył mnie, zostawiając samą przy kolacji?

- Poszliśmy na to przyjęcie w konkretnym celu, a pani Leonard stanowiła wspaniały trop.

- Zastanawiam się, czy pan Burack nie był lepszym tropem.

- Widuję go codziennie. Zostając dłużej sprawdzili­byśmy, czy trzyma się blisko pani Leonard. To byłoby interesujące. Dziwi mnie, że nie zbliżył się do niej przez cały wieczór. Pracuje w Horse Guards dłużej ode mnie i musiał wcześniej ją poznać. Ten dystans między nimi wydaje mi się podejrzany.

- Musi pan wypytać o pana Buracka, gdy złoży jej pan wizytę - stwierdziła z chłodną obojętnością.

- Lepiej, żeby Gordon nadal ją śledził. A może... zamiast niej powinien obserwować Buracka. To jasne, że pani Leonard nie jest żadnym szpiegiem.

Dla Cathy było jasne, że lord Costain wpadł w sidła kuszącego flirtu.

- Radzę wziąć ze sobą w prezencie kość dla May, gdy odwiedzi pan panią Leonard, lordzie Costain - po­wiedziała. - Przeczuwam, że droga do serca tej damy wiedzie przez jej pieska.

- Czyta pani w moich myślach, madame. Poproszę kucharza, żeby wybrał mi jakiś smaczny kąsek.

Dłuższą chwilę milczeli. Słychać było jedynie stukot kopyt i echo turkotu kół.

Gdy skręcili w King Charles Street, Cathy powie­działa:

- Dowiedział się pan, skąd pani Leonard ma pienią­dze? Jej diamentowa brosza wyglądała na bardzo kosztowną.

- Trudno pytać o takie rzeczy przy pierwszym spotkaniu.

- Może gdy lepiej się państwo poznają...

Powóz zatrzymał się przed domem.

- Odprowadzę panią do drzwi - powiedział. - Proszę się nie dziwić, że mój powóz tu zostanie. Chcę zamienić słowo z Gordonem. Mówił, że nie zabawi długo u lady Martin.

- Oczywiście.

Zanim otworzył przed nią drzwi, odezwał się:

- Nie wiem, co przyniesie jutro. Czy może pani zarezerwować dla mnie wieczór, gdyby wyniknęło coś ważnego?

Zarezerwowanie wolnego wieczoru nigdy nie stano­wiło dla Cathy kłopotu, nie powiedziała tego jednak głośno.

- Często spędzamy zimowe wieczory w domu. Są­dzę, że jutro będę wolna.

Pomyślała, że Costain uśmiechnie się i uda przynaj­mniej, że się cieszy, ale on ze zmarszczonym czołem wpatrywał się w kołatkę u drzwi.

- Nie ma pani przypadkiem jakiejś książki o astro­logii?

- Nie sądzę. To przecież same niedorzeczności.

- Wiem, ale ktoś kiedyś powiedział mi chyba, że jestem Wagą. Pani Leonard stwierdziła, że mój znak to Lew.

- Myśli pan, że odgrywała komedię? Po co udawała­by eksperta w tak idiotycznej dziedzinie jak astrologia, jeśli to nieprawda?

- Może właśnie dlatego, że to idiotyczna dziedzina. Prawie uwierzyłem, że ta dama nie jest zbyt lotną osobą. Astrologia w połączeniu z tym uwielbieniem dla pieska...

Cathy przygryzła wargę.

- Sądzi pan, że udaje idiotkę, a w gruncie rzeczy jest przebiegła jak lis? Zapytam wuja Rodneya o astrologię. On zna się na wszystkim. To znaczy na wszystkim, co dziwaczne i bezużyteczne.

- Zirytowało panią, że z nią flirtowałem, lecz, rozu­mie pani, to wynikało jedynie z konieczności - powie­dział uśmiechając się pod nosem.

- Nie to mnie zirytowało! Poczułam się po prostu ośmieszona, kiedy przylgnął pan do niej podczas kola­cji, a mnie podrzucił na oczach wszystkich Gordonowi. Każda kobieta ma swój honor.

Leniwie uniósł brew.

- Podobnie jak każdy mężczyzna, panno Lyman. Mogłaby pani przynajmniej udać, że popsułem pani humor.

- Ma pan na myśli zazdrość, milordzie?

- Jeśli koniecznie chce pani nazywać rzeczy po imieniu.

- Owszem, i niemiłe zmieszanie nazywani również po imieniu, a nie zazdrością.

Jeśli dama czuje się zmieszana przez mężczyznę, to wyłącznie jego wina. Proszę mi wybaczyć. To się nie powtórzy.

- Rozumiem. Są ważniejsze sprawy od przyjem­ności.

- W takim razie rozumie pani również, że większą przyjemność sprawiłoby mi towarzyszenie pani przy kolacji. Nigdy nie byłem dobry w prawieniu nieszcze­rych komplementów. Męczą mnie takie sytuacje.

- Dlaczego więc pan się zmusza? - syknęła.

- Pani Leonard oczekiwała komplementów.

- Och, ta pani Leonard!

- Dobry Boże! Nie sądzi pani chyba, że wobec pani jestem nieszczery? Doprawdy, panno Lyman, myś­lałem, że lepiej się rozumiemy.

Ponieważ porozumienie między nimi opierało się na współpracy w wiadomej sprawie i nigdy nie było mowy o osobistych uczuciach Costaina wobec niej, Cathy nie wiedziała, co odpowiedzieć.

Po chwili odezwała się:

- Wuj ma coś o astrologii. Pamiętam, że widziałam na półce jakąś obskurną, tanią książkę w czerwonej, pokrytej dziwnymi symbolami okładce. Kozły, barany i takie rzeczy. Zaraz to sprawdzę. Ale, proszę pomyśleć, Jeśli ona rzeczywiście grała komedię... - Cathy urwała w zamyśleniu. - To co? Jak mogłaby mieć dostęp do tajemnic państwowych? Pan Leonard z pewnością nie może zabierać dokumentów do domu, prawda? Musiał­by je kopiować w biurze, a to znaczyłoby, że z nią współpracuje.

- Albo ktoś inny z biura. Pamięta pani, jaki Burack był wścibski? I starannie unikał pani Leonard. To mógłby też być kto inny, wspominam o Buracku, gdyż jego pani zna.

- Gordon powinien nadal śledzić panią Leonard. Jeśli nie jest pan Lwem... - dodała i roześmiała się na myśl, że sprawa najwyższej wagi może wiązać się z takim śmiesznym drobiazgiem.

- Jutro powie mi pani, jaki jest mój znak. Pozwolę sobie zajrzeć do państwa po południu. Może koło czwartej, w porze herbaty?

- Mama będzie zachwycona - przytaknęła w zamyś­leniu.

Costaina odrobinę zaskoczyła ta obojętna odpowiedź. Lecz dał przecież do zrozumienia, żeby nie liczyła na nic poważnego między nimi. Musi więc teraz udawać, że jej brak entuzjazmu nie robi na nim wrażenia.

Otworzył drzwi i Cathy weszła do domu. W progu odwróciła się jeszcze na chwilę i powiedziała uprzej­mie:

- Nie muszę chyba zapewniać pana oficjalnie, że spędziłam uroczy wieczór, prawda?

- Oczywiście. To jedna z zalet tej sytuacji. Nie musimy się oszukiwać. Jednak w imię zupełnie obie­ktywnej prawdy pragnę stwierdzić, że mnie było bardzo miło.

- Proszę to powiedzieć pani Leonard.

Niezadowolony Costain zmarszczył czoło, na co Cathy z zagadkowym uśmiechem zamknęła drzwi.

Nie to miał na myśli! Chodziło mu o zupełnie co innego. Bardzo dobrze czuł się w towarzystwie panny Lyman. Miło było przebywać u boku młodej damy, która nie próbowała cały czas złapać go na męża. Rozdrażniło ją, że na oczach wszystkich zabawiał inną kobietę podczas kolacji i trudno się temu dziwić. To nie było uprzejme z jego strony. Każda inna kobieta dąsałaby się godzinami.

Panna Lyman powiedziała mu po prostu, że postawił ją w niezręcznej sytuacji, i to wszystko. Kiedy starał się oczarować ją odrobinę, żeby naprawić gafę, nie zwróciła na to najmniejszej uwagi. Myślała tylko o sprawie, tak jak i on powinien. A pani Leonard... Czy ten trop wart jest zachodu? Nawet jeśli wyciągała od kogoś tajemnice państwowe, Costain wątpił, żeby informatorem był jej mąż. Bardziej pasował do tego pan Burack. Ale jeżeli wykorzystuje romans do szpie­gowskich celów, to może interesują ją jeszcze inne kontakty z ludźmi związanymi z Horse Guards?

Rozważał w myślach różne możliwości do chwili, kiedy usłyszał powóz Gordona. Wyszedł mu na spot­kanie.

- Och, pan wciąż tutaj, Costain. Czeka pan na mnie?

- Chcę o coś pana zapytać. Czy pani Leonard roz­mawiała po moim wyjściu z panem Burackiem?

- Nie, opuściła przyjęcie niedługo po panu. Ale... Teraz sobie przypominam, pan Burack wyszedł tuż po niej.

- Rozumiem!

- Myśli pan, że coś ich łączy?

- Możliwe.

- Kogo więc mam jutro śledzić?

- Panią Leonard, ale proszę zachować dyskrecję. Widziała pana z Cathy, a wie, że ja jestem znajomym pana siostry. Nie może się niczego domyślać.

- Wynajmę fiakra i będę krążył w okolicy Half Moon Street. Jeśli wyjdzie z domu, pojadę za nią. Oczywiście muszę wymyślić inne przebranie. Przykleję sobie brodę i na strychu wynajdę jakieś stare ubranie. I okulary. Za życia papy urządzaliśmy czasem zabawne przedstawienia. Jak mam się z panem kontaktować, jeśli nie powinienem pokazywać się w biurze?

- Jutro przyjdę do państwa na herbatę. Będzie pan w domu o czwartej?

- Tak, jeśli pani Leonard nie dopuści się jakiegoś szaleństwa. Gdybym nie mógł spuścić jej z oka, prześlę panu wiadomość.

- Doskonale. Dziękuję za pomoc.

- W końcu to ja zasugerowałem obserwację pani Leonard - stwierdził skromnie Gordon, zapominając, kto naprawdę wpadł na ten pomysł. - Pewnie nigdy nie przyszłoby to panu do głowy.

- Cathy czeka na pana w domu. Proszę spytać ją o Lwa - rzucił tajemniczo.

- Czy to nasze hasło w sprawie pani Leonard?

- Nie. To mój pseudonim.

- Słucham?

Costain mrugnął okiem, skłaniając się dotknął kape­lusza i wsiadł do swojego powozu.

Gordon wbiegł do domu, by natychmiast poroz­mawiać z Cathy.

Rozdział 7

Gordon wpadł jak burza do gabinetu i rozejrzał się wokół, czy są sami.

- Co masz mi powiedzieć o Lwie? - spytał grobowym tonem.

Cathy podniosła wzrok znad książki i oświadczyła triumfalnie:

- On nie jest Lwem, jest Wagą. Wiesz, co to znaczy?

Gordon nie miał najmniejszego pojęcia, o czym siostra mówi. Po chwili skupienia powiedział jednak:

- Twierdzisz, że lord Costain nie jest lordem Costainem? Kim do diabła jest? Aha! Lovell!

- Oczywiście, że jest lordem Costai­nem, Gordonie, lecz urodził się w paź­dzierniku.

- W październiku? I co z tego wyni­ka?...

- To znaczy, że nie jest Lwem.

- Ale co to za różnica?

Cathy wyjaśniła i Gordon po chwili zrozumiał, o co chodzi.

- Tak więc pani Leonard udaje znawczynię astrologii, a nie ma to nic wspólnego z prawdą. Zastanawiam się teraz, czy May rzeczywiście jest spod znaku Byka... - Wpadł w głęboką zadumę.

- Tak, jeśli pies urodził się w maju, jest spod znaku Byka, tak samo jak pani Leonard. Ale nie o to chodzi. Prawdopodobnie ktoś jej powiedział, że jest Bykiem. Ja na przykład wiem, że jestem spod Bliźniąt, mimo że zupełnie nie interesuję się astrologią. Pani Leonard opowiedziała całą tę historię po to, byśmy wzięli ją za głupią gęś.

- Jedna rzecz, co do której nie skłamała, to miłość do tego przeklętego psa. Wszędzie go zabiera, a to stworzenie podszczypuje przechodniów w łydki i cały czas piskliwie jazgocze. Uszyła suczce zimowe futerko i toczek na główkę. Francuski fason - dodał przypomi­nając sobie strój pieska.

Kiedy wyczerpali temat pani Leonard, Cathy spytała, jak mu poszło z panną Stanfield. Gordon oświadczył ze stoickim spokojem, że odmówił zaproszenia na herbatę następnego popołudnia.

- Dokładnie rzecz biorąc, stałem obok lorda Harcourta, kiedy go zapraszała, i spojrzała również na mnie. Sądziłem, że będzie urażona, gdy powiedziałem, iż jestem bardzo zajęty, ale zdaje się, że moja odmowa wzbudziła jej zainteresowanie. Poprosiła, bym odwie­dził ją w najbliższych dniach. Powtórzyłem, że mam ostatnio niewiele czasu. No, bo jakże miałbym pójść z wizytą w tych łachach ze strychu i peruce. A Lew chce, żebym używał przebrania. Między nami mówiąc, ten pseudonim pasuje do Costaina.

- Nie jest Lwem, lecz Wagą.

- Daj spokój, jak mężczyznę można nazywać Wagą! To takie dziwaczne. Jaki jest mój znak? Urodziłem się pod koniec listopada.

- Strzelec - powiedziała Cathy, sprawdziwszy w książce..

- To też do niczego się nie nadaje. Za mało ory­ginalne.

Niedługo potem poszli się położyć. Lady Lyman lubiła wcześnie chodzić spać, więc o szczegółową relację z rautu poprosiła dopiero następnego ranka przy śniadaniu. Była zadowolona z tego, co usłyszała, i wręcz zachwycona wiadomością, że lord Costain pojawi się na herbacie po południu. Gdy zaczęła mówić o ślubie w czerwcu, Cathy poinformowała, że lord Costain zamierza wkrótce wyjechać do Hiszpanii i skie­rowała rozmowę na panią Leonard.

- Słyszałaś coś o niej, mamo? - spytała.

- Jakie było jej panieńskie nazwisko?

- Nie wiem.

- Pamiętaj, moja droga, że moje wspomnienia datują się sprzed dobrych kilku lat. Najprawdopodobniej była jeszcze panną, gdy ją spotkałam. Nie przypominam sobie żadnej pani Leonard.

- Ma około trzydziestu pięciu lat, może więc zaczęła bywać w towarzystwie, kiedy byłaś w Londynie.

Cathy opisała panią Leonard, lecz lady Lyman oświadczyła, że znała z tuzin ciemnowłosych piękności.

- Jeśli dowiesz się, jak nazywała się z domu, bez wątpienia ci pomogę. Tymczasem wypytam o nią znajomych. Jeśli bywa w towarzystwie, ktoś na pewno ją zna. A teraz wróćmy do ciebie i Costaina, moja droga. Ponieważ zamierza jechać do Hiszpanii, musimy brać pod uwagę ślub w zimie. Z pewnością zadba przed wyjazdem o spłodzenie potomka. Na rozwiązanie musisz być w domu, Cathy. Teraz rozumiem jego zachowanie wobec ciebie. Wydawało mi się to nieco dziwne, ale temu biedakowi strasznie się spieszy. Mam nadzieję, że zdrów i cały wróci z Hiszpanii. A gdyby nie wrócił, musisz mieć syna. Córka na nic ci się nie zda. Nie odziedziczy Pargeter. Nie chcesz chyba skoń­czyć w przytułku.

- Nie sądzę, by chciał się żenić przed wyjazdem, mamo - powiedziała Cathy.

- Bardzo słuszne stwierdzenie, moja droga. Dama nigdy nie myśli o ślubie przed oświadczynami. Jak sądzisz: skromne czy huczne wesele?

- Nie snujmy żadnych planów, mamo.

Lady Lyman zgodnie kiwnęła głową.

- W takim razie cichy ślub. Może tak będzie najlepiej, wziąwszy pod uwagę porę roku. Trudno zmuszać gości do podróżowania po oblodzonych drogach. Mam nadzieję, że książę i księżna przyjadą!

- Żadnych planów, mamo. Obiecałam wujowi Rodneyowi przepisać piąty rozdział - powiedziała Cathy i uciekła do gabinetu.

Rodney jeszcze nie wstał, co pozwoliło Gordonowi wykorzystać jego gabinet jako garderobę i przeobrazić się w staruszka z siwą brodą. Włożył okulary, stary czarny płaszcz oraz wziął laskę wuja.

- Nigdy w życiu bym cię nie rozpoznała - stwierdziła Cathy, kiedy wkroczył na trzęsących się nogach, stukając laską w podłogę, jakby niepewnie sprawdzał drogę, żeby się nie potknąć.

- Widzisz coś przez te okulary? Szkła strasznie powiększają ci oczy.

- Muszę je podnosić, żeby coś widzieć. Przymierza­łem stary monokl papy, ale ciągle spadał, a z laską w jednej ręce nie mogę jeszcze co chwila łapać spadają­cego monokla. Z jaką przyjemnością odwiedziłbym w tym stroju Charliego Edisona!

- Wrócisz na czwartą, żeby zobaczyć się z lordem Costainem?

- Oczywiście. Przecież przyjdzie tylko po to, żeby ze mną porozmawiać. Nalegał na to spotkanie.

Cathy przyjęła tę odpowiedź z dobrą miną do złej gry. Co ona sobie wyobraża? Że Costain przychodzi zalecać się do niej?

Zasiadła do nudnego przepisywania tłumaczenia wuja. Tekst Schillera wymagał wielkiego mozołu, pewnie dlatego, że nie wzbudzał w niej zupełnie zainteresowania. W ciszy gabinetu rozlegało się tylko skrzypienie pióra Cathy i pomruk wiatru hulającego po ulicach. Od czasu do czasu porwane przez wicher liście uderzały w szyby okna.

Pisała przez całe przedpołudnie i po kilku godzinach nieprzerwanej pracy z przyjemnością przywitała stałe­go klienta, pana Holmesa. Przygotowywał tłumaczenie z francuskiego na angielski poetyckiego zbioru „Les Jardins” Jacquesa Delille'a. Niezbyt dobrze znał fran­cuski i poprosił Cathy o dosłowny przekład, któremu potem zamierzał nadać poetycką formę.

Za kwadrans czwarta u drzwi znowu rozległo się pukanie. Na progu stał skulony w porywach wiatru lord Costain. Miał czerwony nos i zaróżowione po­liczki, a ciemne oczy błyszczały młodzieńczo.

- Co za dzień! Można by pomyśleć, że mieszkamy w Kanadzie. A biedny Gordon na służbie.

Otrzepał buty na wycieraczce i wszedł do ciepłego pokoju, gdzie ogień wesoło strzelał w kominku. Na stołach leżały stosy pootwieranych książek.

- Miałem nadzieję, że panią tu zastanę. Możemy porozmawiać w cztery oczy przed spotkaniem z lady Lyman. Jak miło widzieć panią w wirze pracy, panno Lyman.

Cathy przyłożyła palec do ust.

- Wuj Rodney jest w swoim gabinecie. Zamknę drzwi.

Costain zaczął rozpinać płaszcz.

- Kto przyszedł? Czy to do mnie? - rozległ się głos Rodneya.

- Nie, wuju. To mój znajomy. Zamknę drzwi, żebyś­my ci nie przeszkadzali.

- Nie czas jeszcze na herbatę?

- Za chwilę - powiedziała i zamknęła drzwi.

Kiedy wróciła, Costain oglądał francuską książkę przyniesioną przez poetę.

- Francuska poezja - powiedział, unosząc ze zdzi­wieniem brwi. - Nie sądziłem, że jest pani romantyczką.

- Nie wszyscy mogą być romantykami. Tłumaczę to dla klienta - powiedziała odrobinę dotknięta.

- Czyżby ta czarująca suknia skrywała duszę praw­dziwej sawantki, panno Lyman? - spytał lekko.

- Z pewnością nie. W taką straszną pogodę nosi się grube wełniane trykoty, a nie kolorowe jedwabie.

- Zrozumiała mnie pani zbyt dosłownie.

- Wiem, co ma pan na myśli. Nie uważam się za sawantkę. Przygotowuję jedynie surowe tłumaczenie. Dopiero mój klient nada tekstowi literacką formę.

- Można? - spytał zerkając na przekład. Powoli przeczytał dłuższy fragment, z uznaniem kiwając głową. - Na pani miejscu przeczytałbym dokładnie tłumaczenie, gdy książka już się ukaże. Użyła tu pani bardzo trafnych sformułowań.

- Nie, to monsieur Delille ich użył, ja tylko przetłuma­czyłam - upierała się, lecz miło jej było słyszeć pochwały.

Pokazała Costainowi książkę o astrologii.

- Czy możemy wygodnie usiąść przy kominku? - spytał. Wziął książkę i poprowadził Cathy do kanapy.

- Kiedy przypadają pana urodziny, milordzie?

- Trzynastego października. Już za późno, by ku­piła mi pani podarek w tym roku. Ale w przyszłym, jeśli nadal pozostaniemy... przyjaciółmi, może pani wysłać mi do Hiszpanii jakiś drobiazg. Na przykład blok lodu. To bardzo by się tam przydało. Ale widzę, że zaczynam niecierpliwić panią swoją paplaniną. Staram się po prostu wyżebrać od pani jakiś prezent. Czy jestem Lwem?

- Nie. Jest pan Wagą. A pani Leonard jest bezczelną flirciarką - oświadczyła.

- Zastanówmy się spokojnie. Może jest po prostu jedną z tych dam, które nie mają rozumu w nadmiarze. Czy lady Lyman powiedziała coś pani o niej?

- Nie. Obiecała wypytać znajomych. Coś nowego zdarzyło się w Horse Guards?

- Pan Leonard wrócił do pracy. Dowiedziałem się, że żona ma na imię Helena. Wspomniałem, że spotkaliśmy się wczoraj wieczorem. Dyskretnie wyciągnąłem od niego, że są małżeństwem zaledwie od kilku lat. To drugie małżeństwo dla obojga. Pan Leonard jest z niej tak dumny, jakby była królową. Potrząsa tylko siwą czupryną i powtarza, iż nie wie, co ona w nim widziała. Ja też nie wiem i pewnie każdy, kto ma oczy, też by się zastanawiał.

- Mama dopytywała się o jej panieńskie nazwisko.

- Spróbuję się tego dowiedzieć.

- Czy znajomość państwa jest na tyle zażyła, by mógł pan dowiedzieć się, skąd pani Leonard ma taką piękną biżuterię?

- Nie, ale pan Leonard wspomniał, że jej pierwszy mąż był zamożniejszy od niego. Może diamentowa brosza i perły są prezentem od niego?

- Nie znamy też nazwiska tego pierwszego męża?

- Staram się być ostrożny. Nie mogę zadawać zbyt wielu pytań, by nie wzbudzić podejrzeń.

Cathy skinęła potakująco głową. Po chwili spytała:

- A jak miewa się pan Burack?

Popatrzył na nią znacząco.

- Zastanawiałem się, kiedy zapyta pani o niego. Przyłapałem go w moim pokoju. Szukał rzekomo kopii listu z Admiralicji do Cosgrave'a. Z pewnością wie, jak mało prawdopodobne jest, by powierzono mi taki dokument. Nie muszę pani przekonywać, że szukał czegoś innego.

Cathy przez chwilę milczała, a potem powiedziała:

- Ponieważ wie, że nie ma pan dostępu do tajnych dokumentów, może szukał bileciku do albo od pani Leonard - zasugerowała z niewinną miną. - Jeśli jest jej kochankiem i źródłem wpływów finansowych, może być o pana zazdrosny.

- Widzę, że zaczynamy mówić bez ogródek. To możliwe. Ale mam inny pomysł. Dziś otrzymałem prywatny list z Hiszpanii, od kolegi z wojska. Pyta o moje zdrowie. Burack mógł to zauważyć albo dowie­dzieć się od posłańca. Zwykle nie dostaję w biurze osobistej korespondencji, lecz kiedyś napisałem koledze o propozycji Castlereagha i że zamierzam ją przyjąć.

- I sądzi pan, że Burack wziął list za oficjalne pismo. Zostawił go pan w biurze?

- Nie, schowałem do kieszeni, żeby w domu spokoj­nie odpisać. Nic nie wspominałem mu o liście. Jeśli się o tym dowiedział, musi uważnie śledzić wszystko, co dzieje się w biurze. Takie oddanie pracy nie jest częstym zjawiskiem. Szczególnie w Horse Guards - dodał ze znużoną miną.

- Wygląda pan na wyczerpanego. Chyba za bardzo się pan przepracowuje. Herbata dobrze panu zrobi.

Tak miło było siedzieć przy kominku, że Costain nie miał ochoty nigdzie iść.

- Nie moglibyśmy wypić herbaty tutaj? - Patrzył jak Cathy z niedowierzaniem szeroko otwiera oczy. - Czy to było bardzo nietaktowne z mojej strony? Nie miałem na myśli nic zdrożnego. Pani wuj jest obok.

- Chodzi... o to, że mama na nas czeka - powiedziała trochę zażenowana.

Cathy chętnie zostałaby w gabinecie, przy zamknię­tych drzwiach do biura wuja, lecz matka uważała ten podwieczorek za wspaniałą okazję i starannie się do niego przygotowała.

- Zawołam wuja i pójdziemy razem.

Costain spojrzał na swój kapelusz i płaszcz, ale nie wziął rzeczy ze sobą. Cathy pomyślała, że będzie tu musiał po nie wrócić, nie przyszło jej jednak do głowy, że zrobił to, by móc być z nią sam na sam.

Zapukała do drzwi gabinetu i wuj wszedł do bi­blioteki.

- Ach, lord Costain, znowu z wizytą u naszej Ca­thy... - Nie powiedział nic więcej, potrząsnął tylko energicznie głową z pełnym zrozumieniem i akceptacją. - Mam nadzieję, że kucharka przygotowała jakieś łakocie. W taki dzień nie ma nic lepszego od smakowi­tego podwieczorku.

W kwestii łakoci zawiódł się sromotnie. Na cześć wielbiciela Cathy lady Lyman zarządziła tego popołu­dnia oficjalny posiłek: zimne mięso, ser i chleb. Nie zaprosiła wszystkich przed ciepły kominek, lecz do jadalni, gdzie cała służba stała w pogotowiu, by podawać półmiski i napełniać filiżanki. Ciemne boazerie pokoju pochłonęły ostatnie promienie dziennego świat­ła, a lampy były tak wysoko na ścianach, że prawie nie widzieli talerzy. Jakby jedli w piwnicy. Konwersa­cja, opierająca się na dociekliwych pytaniach lady Lyman i ogólnikowych odpowiedziach Costaina, nie toczyła się zbyt swobodnie.

Poza tym pojawiły się dwa inne wątki: niespokojne uwagi gospodyni, gdzież to podział się w tak straszną pogodę Gordon, oraz regularnie co pięć minut po­wtarzane przez Rodneya westchnienia, że chętnie zjadł­by coś słodkiego.

Ponieważ w jadalni było chłodno, filiżanki z herbatą zabrali na koniec do salonu. Najszybciej, jak było to możliwe bez urazy dla gospodyni, Costain wstał, by się pożegnać.

- Może odprowadzisz lorda Costaina do drzwi, Ca­thy? - zasugerowała z porozumiewawczym mrug­nięciem lady Lyman.

Przeszli we dwoje z salonu do biblioteki.

- Powinnam przeprosić za wszystkie te pytania mamy - powiedziała Cathy starając się zachować spokój.

- Jestem przyzwyczajony do ciekawości mam - od­powiedział. - Lecz jedna sprawa zainteresowała nas oboje w równym stopniu. Gdzie, do diabła, podziewa się Gordon? Mieliśmy spotkać się tu o czwartej.

Zanim zdążył włożyć płaszcz, drzwi nagle się ot­worzyły i do gabinetu wkroczył chwiejnym krokiem staruszek z siwą brodą i oszronionymi okularami na nosie. Potknął się o kraniec dywanu.

- Czy to Lew? - Gordon zdjął szkła.

- Co pana zatrzymało? - spytał Costain.

- Niech pan lepiej usiądzie. Moje odkrycie zwali pana z nóg - oświadczył młodzieniec.

Zrzucił płaszcz i upadł na kanapę przed kominkiem, żeby zaczerpnąć tchu, zanim obwieści, czego się do­wiedział.

Rozdział 8

Po chwili Gordon przyszedł do siebie, wstał i dumnie wyprężył pierś.

- Pani Leonard ma francuskiego ko­chanka - oświadczył i czekał na wybuch entuzjazmu swej publiczności, który jed­nak nie nastąpił.

Gdyby nie zdumione westchnienie Cathy, oświadczenie wypadłoby zupełnie blado. Lekkie uniesienie brwi lorda Costaina zupełnie nie usatysfakcjonowało Gordona.

- Jest pan pewien, że to Francuz? - spytał Costain.

- Daję sobie głowę uciąć, że to Fran­cuz. Spotkali się w pomieszczeniu nad sklepem francuskiej modystki.

- Skąd wiesz? Wszedłeś za nią do skle­pu? - dopytywała się Cathy.

- Przez dwadzieścia minut marzłem pod sklepem, a potem zajrzałem przez okno do środka, zdjąwszy przedtem te przeklęte szkła. Nie było jej tam, wszedłem więc udając, że potrzebny mi kapelusz dla wnuczki. Musiałem kupić ci kapelusz, Cathy.

- Tak? Jak wygląda? - spytała z ożywieniem.

- Okropny czarny placek, najtańszy, jaki mademoiselle miała w sklepie, co nie znaczy, że był tani. Z czarną woalką przyda się na pogrzeb. Musiałem coś kupić, żeby nie wzbudzić podejrzeń. Jestem pewien, że pani Leonard nie było w sklepie, mimo iż widziałem, jak tam wchodziła.

- Czy nie domyśliła się czasem, że ją pan śledzi, Gordonie? - spytał Costain. - Jeśli tak, mogła wymknąć się tylnym wyjściem.

- Jestem absolutnie pewien, że niczego nie zauwa­żyła. Jechałem za nią tylko kilka przecznic. Wyszła z domu dopiero koło drugiej i udała się prosto do sklepu panny Dutroit. Nie mogła spostrzec mojej dorożki, gdyż używałem stu forteli: kazałem zatrzy­mać się za rogiem, gdzie powóz był niewidoczny, i od czasu do czasu robiłem rundkę w okolicy. W po­łudnie zmieniłem nawet fiakra. Dlaczego chciałaby mi uciec, jeśli ma czyste sumienie?

- Najwidoczniej chciała uciec - stwierdził Costain - ale nie musi to znaczyć, że jest szpiegiem. Niewierne żony zazwyczaj mają się na baczności. Jeżeli prowadzi takie życie, może obawiać się, że mąż kazał ją śledzić. Choć pan Leonard nie wygląda na podejrzliwego oso­bnika - dodał zamyślony.

- Żona jej kochanka też mogłaby kazać ją śledzić - wtrąciła Cathy.

Costain uśmiechnął się z uznaniem.

- To tylko kobiecie mogło przyjść do głowy. Nie przyjrzał się pan mężczyźnie, z którym się spotkała? - zwrócił się do Gordona.

- Nie, lecz kiedy zbliżała się czwarta, a oni nadal się nie pokazywali - byłem przecież umówiony z panem - wysiadłem z powozu i poszedłem na tyły sklepu, szukając drugiego wyjścia. Zobaczyłem odjeżdżającą właśnie dorożkę. Nie mogłem biec za nimi, bo zdradził­bym, że nie jestem staruszkiem. Ale pani Leonard na pewno wsiadła do tej dorożki z jakimś mężczyzną. Wiem, że to ona, mimo iż nie widziałem jej twarzy. Miała na sobie ten czerwony kapelusik z czarną wstąż­ką. Sądzę, że zamierzała przesiąść się później do swo­jego powozu i pojechać do domu jak przykładna cnotka. Popędziłem do domu, by panu złożyć raport. Aha, ten mężczyzna był grubawy.

- Świetna robota, Lyman - powiedział Costain, jednak zdrowy rozsądek mówił mu, że jeśli pani Leonard ma kochanka, nie ma to żadnego związku ze sprawą w Horse Guards. Jest dość młodą, urodziwą kobietą, żoną dużo starszego mężczyzny. Niewierność w takich wypadkach nie jest rzadkością. Bardzo mo­żliwe, że małżeństwo zaaranżowała rodzina wbrew jej woli.

- Nie odstąpię jej na krok i następnym razem spró­buję lepiej przyjrzeć się temu mężczyźnie - powiedział Gordon. - Szkoda, że to była wynajęta dorożka, inaczej rozpoznałbym powóz. Rozpoznaję większość prywat­nych zaprzęgów w mieście.

- Niech pan zmieni przebranie, na wypadek, gdyby widziała pana na tyłach sklepu - zasugerował Costain.

- Z przyjemnością - westchnął z ulgą Gordon. - Następnym razem nie będę staruszkiem. Przebiorę się za służącego. Wszędzie ich pełno i nie zwracają niczyjej uwagi.

- Powinieneś przebrać się za kobietę - stwierdziła Cathy. - Mógłbyś swobodnie krążyć po takich miejs­cach jak sklepy modystek.

- Nie sądzisz chyba, że wyjdę na ulicę w sukni! A tobie by się spodobał taki pomysł?

- Och tak - roześmiała się Cathy. - Chciałeś pewnie spytać, jak czułabym się w spodniach. Myślę, że całkiem nieźle. W przebraniu damy mógłbyś nosić ten czarny kapelusik, który zakupiłeś. Ja go nie chcę. A właśnie, gdzie on jest?

Gordon rozejrzał się dookoła.

- Do diabła, musiałem zostawić go w dorożce. Szkoda. - odwrócił się do Costaina. - Odkrył pan coś ciekawego?

Costain wspomniał o wizycie, jaką złożył w jego pokoju pan Burack.

- Nie zdziwiłoby mnie, gdyby to z nim właśnie widywała się pani Leonard. Płaszcz mógł przecież czymś wypchać, żeby wyglądać na grubasa - powie­dział Gordon.

- A mnie by to zdziwiło - stwierdził Costain. - Nie wychodził z biura. Cosgrave znów poszedł na jakieś zebranie, a Burack od drugiej do czwartej, kiedy wyszedłem, pracował w swoim pokoju nad korespon­dencją.

- Poza tym Burack nie jest Francuzem - przypo­mniała Cathy.

- Twierdzi, że nim nie jest... - Gordon zorientował się, że przesadził, i postanowił zmienić temat. - Co robimy dziś wieczorem, Costain?

Życie towarzyskie nie było zbyt ożywione zimą. Costainowi nie przychodziło do głowy żadne miejsce, gdzie mogliby razem pójść. Na wspomnienie przypie­rających do muru pytań lady Lyman pomyślał, że lepiej nie narzucać Cathy zbyt często swego towa­rzystwa.

- Wszyscy zasłużyliśmy na chwilę wytchnienia - po­wiedział patrząc na dziewczynę.

Z trudem nie okazała rozczarowania.

- Będę mogła nadrobić w końcu zaległą korespon­dencję - powiedziała.

- Pani Leonard nie ma chyba tupetu spotykać się z kochankiem, gdy mąż jest w domu - odezwał się Gordon. - Pójdę dziś do klubu i rozejrzę się za grubymi paluchami i skośnymi oczami. Wpadnie pan jutro o tej samej porze, by wysłuchać mego raportu?

Costain obawiał się trochę tego „wpadania” codzien­nie na herbatę.

- Będę z państwem w kontakcie, może listownie.

- A jeśli wyniknie coś nie cierpiącego zwłoki? - Gor­don nie dawał za wygraną. - Nie chce pan, bym przychodził do biura, lecz jeśli ten lis, Burack, węszy w pana korespondencji, nie powinienem też chyba pisać?

- Może wpadnę do państwa jutro na chwilkę po porze herbaty, w drodze do domu? - spytał Costain. - Przyjdę tutaj, do biura, żeby nie narzucać się rodzinie.

Wydawał się po prostu uprzejmy, lecz Cathy zro­zumiała, co ma na myśli. „Boi się, że chcemy go zaciągnąć do ołtarza” - pomyślała, a głośno powie­działa: - Możesz spotkać się tutaj z lordem Costainem, Gordonie. „Niech nie myśli, że będę go ścigać”.

Na tym stanęło i Costain wkrótce wyszedł. Gordon czuł się zlekceważony przez Lwa, po tak wyczer­pującym dniu pracy i rewelacyjnych odkryciach.

- Wydaje mi się, że Lew nie docenia moich wysiłków - burknął. - Taki typ jak Costain myśli jedynie o roz­puście. Tak naturalnie mówił o trybie życia tej kobiety. Nie zadawaj się z takimi mężczyznami, Cathy. Bardzo mądrze zaaranżowałaś nasze jutrzejsze spotkanie tutaj.

Cathy westchnęła zapatrzona w ogień na kominku.

- Masz rację, Gordonie. Jemu zupełnie na mnie nie zależy.

- Do diabła, nie rób takiej miny. Znajdziemy ci męża we Włoszech. Jeśli oczywiście pojadę do Włoch... - dodał. - Myślałem o tym, że tego rodzaju praca odpowiada mi pod każdym względem. Kiedy wsadzę już za kratki panią Leonard i jej przyjaciół, poroz­mawiam z Cosgrave'em na temat stałej pracy.

- A wtedy jak znajdę męża? Chciałabym... och, chcia­łabym, żebyśmy częściej wychodzili z domu. Wczoraj wieczorem było tak cudownie u lady Martin. Przypo­mniały mi się dawne czasy, kiedy papa jeszcze żył.

Gordon okropnie się czuł, myśląc o porzuceniu kariery dyplomatycznej. Dla Cathy byłoby to wielkim rozczarowaniem. Siedziała ciągle w domu z mamą, wujem Rodneyem i garstką ich starych przyjaciół, a była przecież młodą panną. Postanowił, że musi postarać się jej o jakiegoś konkurenta, inaczej zwali się jemu i pannie Stanfield na głowę, kiedy już się pobiorą.

- Coś ci powiem - odezwał się. - Nie muszę iść dziś do klubu. Wyjdziemy razem.

- Jesteś gdzieś zaproszony? - spytała z nadzieją, gdyż Gordon częściej bywał wśród ludzi niż ona.

- W środku zimy nie urządza się wielu przyjęć, ale teatry są otwarte. Zabiorę cię na jakąś sztukę. W teat­rze możemy równie dobrze rozglądać się za napast­nikiem. Weźmiemy ze sobą lornetkę i przyjrzymy się dokładnie całej widowni.

- Wspaniale! Sprawdźmy, jakie sztuki są dzisiaj grane.

Było już późno, Gordon przebrał się więc w strój wieczorowy, a Cathy wybrała na tę chłodną aurę taftową suknię z długimi rękawami i szykowny, ale ciepły szal z mohairu. Czuła miłe podniecenie. Jakiż Gordon jest miły! Nie obawiała się zbytnio, że entuz­jazm do pracy w Horse Guards długo potrwa. Wkrótce znudzi mu się wystawanie na rogach ulic i doceni uroki włoskiego klimatu.

Natomiast prawdziwym rozczarowaniem była ase­kuracyjna postawa Costaina - tak bardzo obawiał się, by ich nie kojarzono. To prawda, zachowywał się bez zarzutu, ale nie zależało mu na niej. Jeśli zdarzyło mu się spojrzeć jej w oczy z większym zainteresowaniem lub powiedzieć coś miłego, wynikało to jedynie z jego naturalnego sposobu bycia. Jak stwierdził Gordon, należał do klasy niezbyt przejętej zasadami moralności. Damy, jeśli nie są za stare, są po to, by z nimi flirtować. Nie umiał inaczej postępować z kobietami, zachowywał jednak pełną kontrolę nad sytuacją.

Gdyby jej życie tak bardzo nie zmieniło się po śmierci papy, bez trudu dałaby sobie z nim radę. Uśmiechałaby się i odwzajemniała puste frazesy, uznając to za rzecz zwykłą. Nie była w tym jednak najlepsza. I nie zamie­rzała się zmieniać.

Lady Lyman była niepocieszona zniknięciem Costaina.

- Pewnie ma jakieś pilne zadanie w pracy - skon­statowała. - Datę naszego przyjęcia wyznaczyłam na dwudziestego grudnia, Cathy. Musimy dziś wypisać zaproszenia.

- Gordon zaprosił mnie dziś do teatru, mamo.

- Co to za sztuka, Gordonie? Szekspir?

- Szekspir? - parsknął Gordon. - Nic w tym stylu. Kto chce słuchać tego przestarzałego nudziarza? Mia­łem go wystarczająco dość w szkole, mamo.

- „Wystarczająco” znaczy wystarczająco - poinfor­mował siostrzeńca Rodney.

- Słucham?

- „Wystarczająco” oznacza dość; nie musisz dodawać „dość”.

Gordon nic nie rozumiejąc potrząsał głową. Starszy pan jakby obudził się ze snu.

- Co to znaczy „wystarczająco”, Gordonie? - spytał.

- To znaczy wystarczająco.

- To znaczy dość, nie musisz więc mówić „wystar­czająco dość”. To klasyczna tautologia. Jeśli masz nadzieję zostać dyplomatą, naucz się mówić poprawnie po angielsku.

- W takim razie po co uczę się włoskiego? - Chłopak zwrócił się do matki. - Grają zabawną farsę w Royal Coburg. Tam właśnie się wybieramy.

- Ależ, mój drogi, sądzisz, że wypada zabrać Cathy na południowy brzeg Tamizy?

- Do licha, nie przeprowadzamy się tam przecież. Całe miasto mówi o nowej farsie w Coburg. Nic dziwnego, że Cathy nie ma stałego adoratora, jeśli trzymasz ją cały czas pod kloszem.

Twoja siostra zawarła niezwykle korzystną znajomość, Gordonie. Mam na myśli lorda Costaina. Mogło­by mu się nie spodobać, że Cathy biega po mieście jak latawica.

- Jeśli Cathy jest latawicą, to ja jestem małpą. Costain nie jest tak nadętym absztyfikantem jak są­dzisz, mamo. Nie jest niewiniątkiem.

- Absztyfikant? - Lady Lyman dostała kolorów. - Nazywasz syna księcia Halforda „absztyfikantem”?

Rodney rzucił gniewnie:

- Naucz się mówić po angielsku, chłopcze. To odróż­nia ludzi od zwierząt. W Ministerstwie Spraw Za­granicznych...

- Wcale nie jestem przekonany, czy zostanę dyp­lomatą.

- Bardziej przysłużyłbyś się ojczyźnie, spuszczając nieco z tonu - sarkastycznie stwierdził Rodney.

Lekkie napięcie towarzyszyło im do końca posiłku. Przed wyjściem do teatru Cathy powiedziała:

- A propos, mamo. Dowiedziałam się czegoś nowego o pani Leonard. Ma na imię Helena i była już raz mężatką.

- Kiedy? Jak nazywał się jej mąż?

- Nie wiem.

- Helena... - powtórzyła lady Lyman marszcząc w skupieniu czoło. - Coś mi to mówi. Przypomnij mi o tym rano, moja droga. Nie pojmuję dlaczego, ale pamięć opuszcza mnie z dnia na dzień. Lepiej jednak pamiętam dawniejsze niż obecne czasy, więc bądź dobrej myśli.

- Spytaj Rodneya - wtrącił Gordon. - On nie stracił jeszcze rozumu.

- Mówiłam o pamięci, mój drogi - sprostowała lady Lyman. - Młodzież naprawdę strasznie się ostatnio wyrażą.

Wyszła do salonu przygotować się do partii kart w gronie bliskich przyjaciół, głównie, jak ona, wdów po dyplomatach. Pani Leadbeater pamiętała Helenę Johnson.

- Zaczęła bywać w towarzystwie tego samego roku co moja córka Anna. Bez pokaźnego posagu, dwa tysiące funtów, jeśli się nie mylę. Wiemy, że suma poniżej dziesięciu tysięcy nie stanowi żadnej atrakcji, chyba że panna pochodzi z utytułowanej rodziny. Jej z pewnością to nie dotyczyło, była jednak bardzo ładna. Złapała jak na nią świetną partię, trochę pod­starzałego niejakiego pana Fotheringtona. Niestety, nie miał zbyt pewnej reputacji. Podobno przy okazji jego śmierci wyniknął jakiś skandal. Popełnił samobójstwo, jeśli dobrze pamiętam.

- Z czym wiązał się ten skandal? - dopytywała się lady Lyman.

- To chyba zdarzyło się za granicą, nie znam szcze­gółów, ale zdaje mi się, że wchodziły w grę jakieś długi karciane, mniej więcej w 1802 roku. Wysłano go do Francji... O co to mogło chodzić?...

Lady Lyman nagle coś sobie przypomniała.

- Wtedy podpisano traktat pokojowy w Amiens, prawda? Anglia była wówczas jedynym krajem w sta­nie wojny z Francją. Korsykanin próbował namówić rosyjskiego cara do zawarcia sojuszu z Prusami i kilko­ma innymi krajami. Car jednak. Paweł I, jak sądzę, Został zamordowany, zanim doprowadzono do czego­kolwiek. Nelson osiągnął sukces w Kopenhadze i wszyscy byliśmy przekonani, że wojna się nie skończyła, lecz Wielka Brytania była już wyczerpana walką i podpisano pokój w Amiens.

Lady Lyman wpatrywała się wyczekująco w panią Leadbeater.

- Fotherington musiał być w to zamieszany. - Dama skinęła głową. - Może przekazywał wrogowi jakieś tajemnice za pieniądze, którymi spłacał długi? Nigdy nie wrócił do Londynu. Potem słyszeliśmy, że strzelił sobie z pistoletu w usta, żeby ratować honor. - Wszys­cy obecni byli pod wrażeniem niesamowitej opowieści. - Helena zniknęła z powierzchni ziemi. Dopiero dziś wieczorem, pierwszy raz od tamtego czasu, usłyszałam jej nazwisko.

- Powtórnie wyszła za mąż, prawda? - zapytała jedna z pań.

- Tak. Wróciła i jest żoną niejakiego pana Leonarda, pracownika Horse Guards - obwieściła lady Lyman.

- Nie słyszałam o niej nic złego, oprócz tego, że była niezwykle pociągająca - pobłażliwie dodała pani Leadbeater. - To przecież nie jej wina, że Fotherington zszedł z dobrej drogi. Biedna dziewczyna została bez jednego pensa. Pamiętam, że wszyscy się nad nią litowali. Była dość lubiana. To moja lewa - powiedziała zgarniając karty ze stołu. - Pani wychodzi, lady Lyman.

Gra toczyła się dalej, a rozmowa zeszła na temat lorda Byrona i lady Caroline Lamb.

Rozdział 9

Teatr Royal Coburg nie mógł porów­nywać się pod względem eleganckiego wyposażenia ze słynnym Drury Lane, lecz były tu przynajmniej loże i Gordon zamierzał wykupić jedną z nich dla siebie i siostry.

- Jak to, wszystkie loże są wyprzeda­ne? - spytał biletera, który właśnie udzie­lił mu tej informacji.

- Mogę dać panu miejsca na galerii.

- Na galerii! Dobry człowieku, ja jes­tem z damą!

- Nic nie szkodzi, Gordonie - powie­działa z westchnieniem żalu Cathy. - Mo­że wykupiłbyś teraz miejsca na jutrzejszy wieczór?

- Do diaska, przedarliśmy się po tym oblodzonym moście w taką pogodę. Nie spodziewasz się chyba, że poświęcę wszy­stkie wieczory na zabawianie siostry. Poczekaj, Cathy, zajrzę do środka. Wiem, że Edison i Swinton mają swoją lożę, pytali kiedyś, czy nie wykupiłbym jej z nimi na spółkę. Może zmieścimy się jakoś razem.

Podskoczył na górę, a Cathy została sama, trochę zażenowana spojrzeniami ludzi spieszących na spek­takl. Widzowie stanowili dość pstry tłum, lecz zauwa­żyła też sporo eleganckich osób z towarzystwa. Gordon wrócił niebawem.

- Tak jak myślałem. Edison serdecznie nas zaprasza. W loży jest tylko jeden wolny fotel, ale ja mogę stać. Parker ma wyjść za jakieś pół godziny. Nie wytrzyma jednego wieczoru bez kart. Chodź. Czekają na nas. Znasz Edisona i Świniona.

Rzeczywiście, rozpoznała dwóch młodych dżentel­menów, bliskich kolegów Gordona, którzy wstali, żeby się skłonić. Swinton nalegał, by Cathy zajęła jego miejsce z przodu. Przedstawiono jej trzech pozostałych panów, ale w zamieszaniu nie zapamiętała ich nazwisk. Dziwnie czuła się wśród samych mężczyzn. Na począt­ku miała wrażenie, że krępuje ich nieco jej obecność, ponieważ co chwila dochodziły ją uwagi w stylu: „Wyrażaj się przyzwoicie, człowieku, jest z nami dama”.

Panowie jednak szybko zapomnieli, że jest damą, i w loży zaczęło huczeć od wybuchów śmiechu, niewy­brednych, szczeniackich żartów i odżywek godnych wytrawnego dorożkarza.

Obowiązek przyzwoitego zachowania spadł na jej sąsiada, Edisona. Był to korpulentny blondyn o okrągłej twarzy, w rozchełstanym fularze i żakiecie z wy­pchanymi ramionami. Dwa czy trzy razy spytał, czy jej wygodnie, a kiedy zapewniła, że tak, konwersacja zamarła, a Edison zaczął przyglądać się przez lornetkę widzom w innych lożach i kompletnie o niej zapomniał.

W pewnym momencie Cathy przeraziła się, że mło­dzieniec wypadnie przez balustradę, gdy po przeciwnej stronie widowni dojrzał pannę Stanfield. W podnieceniu zapomniał nie tylko o dobrych manierach, ale również o prawie przyciągania ziemskiego. Cathy w ostatniej chwili złapała go za żakiet, dzięki czemu nie wyleciał z loży.

Przedstawienie okazało się bezmyślną farsą, której główną atrakcją były krzyki i bieganina po scenie, a gra aktorska polegała na strojeniu min do pub­liczności. Jednak śmiało wydekoltowane suknie pań na scenie oraz sprośne dialogi podobały się męskiej części widowni. Cathy szybko się znudziła i odwróciła lornetkę w kierunku innych lóż.

Najpierw przyjrzała się pannie Stanfield. Ciekawa była, co takiego ma w sobie ta dziewczyna, że młodzi dżentelmeni dostają na jej widok małpiego rozumu. Była drobną blondynką o pełnej buzi, błyszczących oczach i nadąsanych ustach. Jej suknia uszyta była z masy koronek i wstążeczek, a włosy zwijały się w drobne loczki. Z gracją poruszała wachlarzem, lecz poza tym Cathy nie zauważyła w niej nic szczególnego. Pomyślała, że taką właśnie rozkapryszoną piękność poślubi kiedyś lord Costain.

Przesunęła lornetkę na sąsiednią lożę, a potem na kolejne, studiując toalety dam i twarze co przystojniejszych dżentelmenów. W najdalszej loży po jej lewej Bronie zobaczyła panią Leonard i poświęciła dłuższą chwilę, by dokładnie jej się przyjrzeć.

Ta kobieta rzeczywiście miała w sobie coś niezwykłego. Uwagę Cathy przykuł wyraz jej bladej pięknej twarzy o klasycznych rysach. Była jedną z tych rzadko spotykanych kobiet, których uroda jaśnieje najwspa­nialej, gdy na twarzy maluje się spokój. Poprzedniego wieczoru robiła wrażenie po prostu bardzo przystojnej damy, a teraz, siedząc tak spokojnie w cieniu loży, wyglądała naprawdę pięknie. I niewypowiedzianie smutno. Gdyby nie diamenty połyskujące na szyi, mogłaby pozować do portretu Madonny jakiemuś renesansowemu mistrzowi. Miała na sobie skromną czarną suknię, która nadawała jej o wiele więcej dystynkcji niż wszystkie koronki panny Stanfield. Cathy pomyślała, że chciałaby mieć taką klasę. Obok pani Leonard siedziała jakaś starsza dama.

Cathy zastanowiła się, czy przyzwoitka nie jest czasem Francuzką. Miała właśnie stuknąć łokciem pana Edisona i zapytać o nazwisko damy, kiedy tuż przy pani Leonard ukazało się męskie ramię oferujące pudeł­ko czekoladek. Cathy nastawiła lepiej ostrość lornetki, żeby przyjrzeć się twarzy mężczyzny. To prawdopo­dobnie Harold Leonard. Okazał się niczym nie wyróż­niającym, siwym panem. Mógłby być jej ojcem. Popat­rzyła na drugiego mężczyznę obok Leonarda. Ten wydawał się ciekawszy - dojrzała zarys ciemnej czup­ryny i przystojny profil.

Wtedy młodszy mężczyzna odwrócił się i Cathy rozpoznała lorda Costaina. Siedział w loży pani Leonard! Jak to możliwe? Nic dziwnego, że na nią nie chciał nawet spojrzeć... Ależ idealną parę tworzyli! Przyglądała się dłuższą chwilę, po czym trąciła pana Edisona i spytała:

- Kim jest kobieta obok tej czarnowłosej piękności w narożnej loży? Zna ją pan?

Pan Edison skierował lornetkę we wskazanym kie­runku i wydał z siebie ciche westchnienie.

- Nie mam pojęcia, ale ta brunetka to z pewnością niezwykła dama. Spytam Świniona. Może on wie.

Chwilę później Edison pochylił się i szepnął:

- Nie wiem, kim jest starsza dama, ale ta piękność to pani Leonard. Stary niezdara za nią to mąż. Szkoda jej!

- Dziękuję. Byłam po prostu ciekawa. Dama obok wydawała mi się znajoma.

- Swinton zna wszystkie piękności w mieście. Ta nie należy akurat do śmietanki towarzyskiej, ale urodą bije je wszystkie na głowę. Caro Lamb nie sięga jej w tym względzie do pięt.

- Tak... - przytaknęła oszołomiona Cathy.

- Panno Lyman, czy pani wygodnie?

- Och tak, dziękuję. - Wysiliła się na uśmiech odkładając lornetkę na kolana, żeby Costain nie za­uważył, że go podpatruje.

Wrzaski na scenie i śmiech publiczności przestały do niej docierać. Costain i Helena Leonard razem. Co to znaczy? Czy Costain wystrychnął ich na dudka? Dlaczego kazał ją śledzić, jeśli nie obchodziło go wcale, co Gordon odkrył? Odpowiedź pojawiła się po chwili zastanowienia.

To on jest kochankiem Heleny i kazał ją śledzić, żeby upewnić się, czy kochankowi jest tak samo niewierna jak mężowi. I bardzo dobrze, że dowiedział się prawdy!

W czasie przerwy podzieliła się z Gordonem swoim spostrzeżeniem. Postanowił, że zostaną na miejscach, kiedy koledzy wyszli przejść się po foyer. Najpierw wydawało się, że Leonardowie i Costain nie będą wychodzić, gdyż zamówili sobie wino do loży. Siedzie­li we czwórkę popijając trunek i gawędząc.

Cathy i Gordon przesunęli się w róg swojej loży i podglądali przez lornetki. Starsza dama rozmawiała z panem Leonardom, a Costain zabawiał Helenę. Od czasu do czasu pan Leonard wtrącał coś, zwracając się do nich. Biedny człowiek. Nie spodziewał się, że zdrajca siedzi tuż u jego boku.

Nagle pani Leonard wstała. Costain również się podniósł i wyprowadził ją pod ramię z loży. Pan Leonard i starsza dama zostali na miejscach.

- Costain zrobił sobie z nas pośmiewisko! - ze złością powiedziała Cathy. - Jest jej kochankiem i podejrzewa, że Helena ma innego. Dlatego kazał ci ją śledzić. Chce wiedzieć, kim jest drugi kochanek.

- Tego nie wiemy na pewno. Zbyt pochopnie wy­ciągasz wnioski. Nie byłby na tyle bezczelny, by pokazywać się publicznie z kochanką i jej mężem. Nie wierzę w to.

- Jego na wszystko stać. Dlaczego nie powiedział nam, że tu się wybiera, kiedy spytałeś, co dziś wieczo­rem robimy? Czuł się bezpieczny, gdy wspomniałeś o wypadzie do klubu, a ja powiedziałam, że zostaję w domu pisać listy. Zaczynam się zastanawiać, dlacze­go Cosgrave nie powierza mu żadnego ważnego zada­nia, Gordie. Może lord Costain wykorzystał moje tłumaczenie dla jakichś niecnych celów? A ja pomogłam wrogowi.

- Nawet gdyby tak było, a nie wierzę w to ani trochę, byłabyś w to jedynie niewinnie wmieszana. Nikt nie uciąłby ci za to głowy. Wymknę się teraz, muszę zamienić słówko z Lwem.

- Nie! Nie może się niczego domyślać.

Młodzieńcza twarz Gordona przybrała szelmowski wyraz.

- Zagrajmy w podwójną grę - powiedział. - Pod­kradnę się za nimi i spróbuję podsłuchać, o czym mówią. Szkoda, że nie jestem przebrany.

Cathy siłą powstrzymała się, żeby nie pobiec za bratem. Wiedziała jednak, że to nie ma sensu. Wszyscy mężczyźni byli podobnie ubrani i bez niej Gordon ma większe szanse podejść do nich blisko, nie zauważony wśród tłumu dżentelmenów w jednakowych czarnych strojach.

- Nie mogę zostać sama w loży, Gordie. Zaprowadź mnie do pana Edisona.

- Dobrze, ale pospiesz się. Minęła już połowa przerwy.

Wyszli na korytarz. Nawet jeśli pan Edison nie był zachwycony, że znowu musi się zająć siostrą przyja­ciela, nie dał tego po sobie poznać. Cathy zresztą odniosła wrażenie, że cieszy go okazja do defilowania u boku damy na oczach panny Stanfield. Do końca przerwy krążyli w pobliżu strojnej w falbanki piękności i jej świty. Pan Edison dostawał nagłego ataku wesoło­ści za każdym razem, kiedy przechodzili obok.

- Ależ to zabawne! - Zaśmiał się serdecznie na jakąś nic nie znaczącą uwagę Cathy i zatrzymał dosłownie o krok od panny Stanfield. - Cha, cha! Ależ z pani dowcipna osoba, mademoiselle! Świetnie to pani ujęła. Przedni dowcip, doprawdy! Można pęknąć ze śmiechu! - Zezując zerknął w bok, czy został zauważony.

- Nie chciałabym spowodować takiego nieszczęścia, panie Edison - powiedziała Cathy.

- Trochę by było szkoda, prawda? Cha, cha!

- Och, nie mogę nawet myśleć o tak niepowetowanej stracie.

- W rzeczy samej! Świetnie to pani ujęła.

Znowu rzucił okiem w stronę panny Stanfield, lecz gdy odeszła, nagle stracił humor.

- No, cóż... Czy podoba się pani sztuka? - spytał.

- Tak, bardzo. - „Szczególnie w czasie przerwy” - pomyślała.

Cały czas wypatrywała Costaina i pani Leonard, ale nigdzie ich nie było. Miała dość czasu, by przyjrzeć się wszystkim w foyer. Tutaj ich nie było. Jedyny wniosek to, że opuścili teatr. Miała nadzieję, że Gordon za nimi poszedł.

Kiedy rozległ się dzwonek, pan Edison odeskortował ją do loży. Po drodze spostrzegła w tłumie pana Buracka. Rozglądał się za kimś. Skinął głową na jej widok i dalej wypatrywał kogoś wśród przeciskających się do sali widzów.

Zaraz po zajęciu swego miejsca Cathy popatrzyła w stronę loży pani Leonard - byli tam tylko jej mąż i starsza dama. Przez lornetkę dojrzała przewieszoną na poręczy fotela pani Leonard pelerynę. Zamierzała więc wrócić.

Nagle tuż za nią pojawił się Gordon. Stuknął Cathy w ramię i pociągnął w głąb loży.

- Swinton wyszedł. Możemy usiąść tu razem i po­rozmawiać.

Rzuciła ostatnie spojrzenie na lożę Leonardów w mo­mencie, gdy Costain wprowadził Helenę. Uśmiechali się oboje niewinnie. Cathy usiadła obok brata, kiedy kurtyna poszła w górę.

- Co się stało? Gdzie oni byli? - spytała.

- Sprowadził ją na dół zaczerpnąć świeżego powiet­rza. Niczego więcej nie udało mi się podsłuchać. Twier­dziła, że jej słabo. Podkradłem się za nimi na dół, ale nie mogłem wyjść do hallu, żeby się nie ujawnić. Byli tam tylko bileter i jakichś dwóch posłańców. Oczywiś­cie, będziemy ich śledzić w drodze do domu.

- Jak to? Przecież pan Leonard jest z nimi.

- W takim razie pojedziemy za Costainem.

Cathy spodobał się ten pomysł. Sztuka strasznie się dłużyła i zupełnie przestała ją interesować. Teraz musi zdecydować, co robić, gdy lord Costain okazał się zdrajcą ojczyzny. Naturalnie należy zawiadomić wła­dze. Najrozsądniej będzie zwrócić się do jego pryncypała, lorda Cosgrave'a. Nie ufał przecież Costainowi od początku, uważnie jej więc wysłucha.

Jutro pójdą z Gordonem do Horse Guards i postarają się o rozmowę z Cosgrave'em. Trzęsła się w środku na myśl o tym wszystkim. Jak Costain mógł tak postąpić? Jest oficerem i szlachcicem. Co zyskuje zdradzając ojczyznę? To wyłącznie wina pani Leonard. Ta piękność sprowadziła go na złą drogę. Musi ją bardzo kochać.

Cathy nie miała siły na dodatkowe eskapady tego wieczoru. Zresztą Costain na pewno nie poważy się na nic w obecności męża pani Leonard.

- Jedź za nimi sam, Gordonie. Strasznie boli mnie głowa.

- Jak, do diabła, mam za nimi jechać, jeśli muszę cię odwieźć do domu? Może Edison...

- Nie chcę go o to prosić. Gdybyśmy wyszli teraz, Dążysz odwieźć mnie do domu i wrócić na tyle szybko, żeby nie stracić z oczu Costaina.

- Masz rację. Zupełnie zresztą straciłem wątek sztu­ki, przyjdę to obejrzeć innym razem. Idziemy.

Gordon szepnął coś Edisonowi i wyszli z teatru. Pod domem Gordon powiedział:

- Jeśli chcesz, poczekaj na mnie w gabinecie. Tam będzie można spokojnie porozmawiać.

- Dobrze. Ciekawa jestem, jak sprawy się potoczą.

Wiedziała, że teraz nie zaśnie, może więc równie dobrze czekać w gabinecie.

Lady Lyman właśnie się położyła, gdy Cathy weszła do domu. Dziewczyna przyjęła z ulgą, że nie musi silić się na uśmiechy i udawać zachwyconej uroczym wie­czorem w teatrze. Poszła do gabinetu i rozpaliła ogień w kominku. Potem nalała sobie kieliszek sherry, usa­dowiła się na kanapie i zapatrzona w płomienie sączyła trunek.

Ogień jej nie rozgrzewał. W środku czuła się zimna i pusta. Costain to zdrajca, a jej obowiązkiem jest go zdemaskować. Nie miała pojęcia, kiedy wróci Gordon, najwcześniej jednak za godzinę. Skuliła się na podusz­kach kanapy i starała się uspokoić.

Ogarniała ją właśnie cudowna wizja, gdy rozległo się pukanie do drzwi gabinetu. Gordon postanowił nie wchodzić do domu głównym wejściem. Wstała i pod­biegła go wpuścić. Kiedy otworzyła drzwi, do pokoju wszedł, nie czekając na zaproszenie, lord Costain.

- Panno Lyman, wiem, że jest późno, ale czy pozwoli pani na chwilę rozmowy?

Rozdział 10

Cathy wpatrywała się w niego onie­miała. Po prostu coś ją sparaliżowało.

Costain patrzył na jej drżące usta i sze­roko otwarte, przestraszone oczy. Ner­wowo zamrugała powiekami.

- Jaki ze mnie idiota! Śmiertelnie panią przestraszyłem. Proszę wybaczyć, panno Lyman. To tylko pani stary, wierny lew... Lew - powtórzył z łagodnym uśmiechem. Delikatnie ujął ją za nadgarstki. - Zamarz­nie pani. Zamknijmy drzwi. - Objął ją ramieniem i wprowadził do pokoju.

Wyrwała się i spytała ostro, z trudem wciąż chwytając oddech:

- Co pan tu robi?

- Proszę się uspokoić, nie przyszedłem kraść pani książek - odpowiedział urażo­nym tonem. - Spostrzegłem światło w oknie, sądziłem, że może czeka pani na mnie. Widziałem, jak obserwowała mnie pani w teatrze.

Na jego przystojnej twarzy pojawił się uśmiech, kiedy zdejmował płaszcz. Rzucił go na bok i pewien, że nie jest wcale tak niemile widziany, zbliżył się do kominka.

- Och, jak przyjemnie... - powiedział ogrzewając dłonie przy ogniu.

- Wydaje mi się, że widziałam pana w jednej z lóż - odezwała się po chwili.

Kiedy usiadła na kanapie, usiadł obok. Nie wiedziała, jak właściwie zareagować, ale postanowiła zachowy­wać się jak najbardziej naturalnie. Costain wyobraża sobie, że jeden jego uśmiech i miłe słowo zamąci jej natychmiast w głowie. Niech sobie wyobraża! Żeby się tylko nie przeliczył w swojej próżności.

- Byłem w towarzystwie państwa Leonard - powie­dział. - Z pewnością rozpoznała pani piękną Helenę. Ten starszy człowiek to Harold.

Skinęła głową.

- Domyśliłam się. A druga dama?

Costain wyciągnął długie nogi w stronę ciepłego kominka i wydał z siebie westchnienie zadowolenia.

- Sąsiadka i kuzynka, niejaka pani Newhart. Nie ciekawi pani, jak udało mi się zbliżyć do Heleny?

- Zastanawiałam się, dlaczego jest pan w towa­rzystwie państwa Leonard. - Umyślnie użyła liczby mnogiej.

Uniósł brew i stwierdził zuchwale:

- Punkt dla pani. Harold również tam był, ale to bez znaczenia.

- Zauważyłam, że zapomniał pan o nim podczas przerwy.

- Och, zrobiłem to specjalnie. Nie jestem aż tak strasznie zapominalski. Lecz dotykamy tu sedna sprawy. Opowiem od początku. Postanowiłem wyrę­czyć dziś wieczorem Gordona i śledzić panią Leonard - tłumaczył. - Dlatego nie umówiłem się z panią. Pojechałem za Leonardami do Royal Coburg i wszed­łem do teatru, mając nadzieję przyłączyć się do nich. Loże były wyprzedane, a pan Leonard, widząc, że zbieram się do odejścia z kwitkiem, zaproponował miejsce w ich loży. Oczywiście nie wahałem się ani chwili.

- Oczywiście.

- Prawdziwy ze mnie demon pracy, jak pani widzi... - powiedział robiąc skromną minę i powstrzymując uśmiech. - W czasie przerwy pani Leonard stwierdziła, że jej słabo. - Podniósł brwi, jednoznacznie dając do zrozumienia swoje powątpiewanie co do szczerości Heleny. - A ja, jako dżentelmen bez skazy, zapropono­wałem, że wyprowadzę ją na zewnątrz dla zaczerp­nięcia świeżego powietrza.

- Czyżby pan Leonard nie mógł sam zadbać o żonę?

- Z pewnością, lecz ma już swoje lata i pewne dolegliwości. Nie tylko damy padają ofiarą nieubłaga­nego upływu czasu. Chciał z nią wyjść, ale gdy żona wyraziła głęboką troskę o jego zdrowie, zaproponowa­łem, że go wyręczę. Tak więc zszedłem z nią na dół i poprosiłem o otworzenie drzwi, żeby przewietrzyła się nieco. Biedaczka omal nie zamieniła się na tym świeżym powietrzu w sopel lodu... Ja zresztą też.

- Dziwne, że nie wzięła ze sobą peleryny.

- Świetnie posługuje się pani lornetką! Czy może Gordon pani o tym powiedział? Jeśli śledzi ją tak niezdarnie jak dziś wieczorem, obawiam się, że nie jest to dla niej żadna tajemnica. Muszę powiedzieć pani bratu, by tego zaprzestał.

Cathy pominęła jego pytanie.

- Dowiedział się pan czegoś interesującego?

- Pani Leonard nie stanowi żadnego zagrożenia. - Wdzięcznym gestem machnął ręką.

- Długie wizyty w sklepie mademoiselle Dutroit są równie niewinne? Musi uwielbiać kapelusze.

- Któraż kobieta jest inna? Ona też, ale poza tym ma talent do wymyślania fasonów. Pracuje dla panny Dutroit, by podreperować swoje finanse. Pensja Leonar­da nie jest zawrotna.

Coś w jego sposobie bycia denerwowało Cathy. Może ten uśmiech podziwu, gdy mówił o pani Leonard.

- Jak dowiedział się pan tego wszystkiego zaledwie przez połowę przerwy, milordzie?

- Umiem czasem zdobywać informacje, które mnie interesują. - Roześmiał się. - Nie tylko wy, panie, jesteście mistrzyniami sprytnego wypytywania... Ga­wędziliśmy o tym i owym. Pani Leonard miała ciężkie życie. Była już raz zamężna. Pan Fotherington zostawił ją bez środków do życia. Pracowała jako modystka, gdy poznała pana Leonarda na skromnym spotkaniu towarzyskim u wspólnych znajomych. Był wdowcem, ona wdową, oboje samotni i oboje w nie najlepszej sytuacji życiowej. Nietrudno dopowiedzieć sobie resztę. Sądzę, że to małżeństwo z rozsądku, ale jest między nimi prawdziwe uczucie, to, co starsze pokolenie nazywa „wzajemnym szacunkiem”.

- Taka piękność mogła chyba liczyć na lepszą partię niż pan Leonard.

- Rzeczywiście, można by tak sądzić, lecz ona bardzo mało bywała wśród ludzi. Wyczułem jakby na osobę pierwszego męża padał jakiś cień, mimo że nie powie­działa wprost nic na ten temat. Może po prostu nie spłacone długi? To zawsze źle wpływa na reputację wdowy. A kogo mogła spotkać pracując w sklepie modystki? Głównie kobiety. Z tego, co zauważyłem, damy niechętnie wyciągają pomocną dłoń do kobiet piękniejszych od siebie.

- W imieniu mniej pięknych kobiet muszę sprzeciwić się tej cynicznej uwadze, milordzie. Pochopne uogól­nienia są często zawodne.

- Te zmarszczone brwi mówią mi, że nieumyślnie panią uraziłem. - Szarmancko skłonił głowę. - Blasku pani urody nie może oczywiście przyćmić żadna inna kobieta.

Komplement nie był wyszukany, a światowy ton Costaina nie zmienił jego trywialności. Cathy zdecydo­wała, że najlepiej będzie zignorować tę uwagę.

- Sądzi pan więc, iż pani Leonard jest zbyt piękna, by być wplątana w tę sprawę? - spytała ironicznie.

- Teraz, panno Lyman, jest pani okrutnie niespra­wiedliwa. Jestem zaszokowany ostrością pani prowo­kacji. Nie uroda, lecz historia życia pani Leonard przekonuje mnie o jej niewinności. Jedyne, co mógłbym jej zarzucić, to odrobinę zbyt swobodne maniery, na co słusznie odpowiedziałaby pani natychmiast: „Przyganiał kocioł garnkowi”, nie będę więc wspominał, że wydaje się zainteresowana propozycjami, gdyby poja­dł się odpowiedni mężczyzna.

- A pojawił się?

- Nie, panno Lyman, nie robiłem pani Leonard żadnych propozycji. Poza względami moralnymi uważam, że nie należy mieszać przyjemności z interesami, a ja pracuję z mężem tej damy.

Cathy nalała gościowi kieliszek sherry, żeby zyskać na czasie i przez moment zebrać myśli. Costain może mówić prawdę. Zazdrość o panią Leonard nie powinna rzutować na jej osądy. Jeśli kłamie, to bardzo szybko wymyślił wiarygodną historię z wszelkimi detalami i opowiedział ją bez zająknięcia. Nie miał też miny winowajcy ani nie próbował za nic przepraszać. Po­stanowiła zawiesić ostateczny werdykt, dopóki spokoj­nie się nie zastanowi i nie porozmawia z Gordonem.

Podała mu kieliszek.

- Według pana pani Leonard jest niewinna?

- Jest dość sprytna i niezbyt cnotliwa, ale nie bardziej niż większość kobiet. - Wypił łyk sherry i spytał: - Gdzie jest Gordon?

- Wybrał się dokądś po teatrze.

- Och, a ja myślałem, widząc światło w oknie, że czekają państwo oboje, aż przyjdę się wytłumaczyć. Pani też powinna wytłumaczyć mi się z czegoś, panno Lyman. Co z tymi listami, które miała pani napisać dziś wieczorem?

- Zamiast pisać, postanowiłam iść do teatru.

- To świadczy o niepokojącej niestałości charakteru - stwierdził grożąc jej palcem. - Nie spodziewałem się tego po pani.

- Następna okazja, by użyć powiedzenia: „Przyganiał kocioł garnkowi”?

- Ależ nie! Jestem przekonany, że przełożyła to pani po prostu na później. Który z licznych dżentelmenów w loży odciągnął panią od korespondencji? Czy ten blondyn, którego uratowała pani od upadku przez balustradę? Muszę pogratulować pani refleksu i cierp­liwości wobec braku manier niektórych dżentelmenów. Gdyby obok mnie siedział ktoś tak rozkojarzony, pomógłbym mu polecieć na dół.

- Pan Edison jest jedynie znajomym.

- Od znajomych również wymaga się taktu. To rodzaj mężczyzny, który zostawiłby swoją towarzysz­kę samą podczas kolacji. Ale to nie byłoby dla pani nic nowego. Czy dała mu pani taką lekcję jak mnie?

- To właściwie przyjaciel Gordona.

- Zastanawiałem się, dlaczego tak gapi się na pannę Stanfield, gdy obok niego siedzi o wiele bardziej czaru­jąca dama.

- Zna pan pannę Stanfield?

- Widzę, że porównania niewieścich uroków nie oburzają pani, gdy wypadają na jej korzyść! Elizabeth Stanfield jest moją bliską kuzynką. Ponad dziesięć lat różnicy wieku sprawiło, że nigdy nie byliśmy ze sobą związani. Odkąd zaczęła bywać, zajmuje się głównie flirtami. Obawiam się, że jej zachowanie coraz bardziej oscyluje na granicy dobrego smaku. Ale kim ja jestem, by wypowiadać się na temat przyzwoitych manier? Nachodzę samotną kobietę o tej porze! Muszę już iść. - Odstawił kieliszek i wstał, żeby się ubrać. - Powtórzy pani Gordonowi, by przestał śledzić panią Leonard?

Swobodne zachowanie Costaina prawie przekonało Cathy. Ostatnia uwaga znów wzbudziła jej czujność. Może chce pozbyć się Gordona i skorzystać z „otwartości” tej damy, jako ewentualnej kochanki? A może już są kochankami? „Mimo wszystko ta straszliwa wizja nie ma nic wspólnego ze szpiegostwem i sprawą w Horse Guards” - starała się wbić sobie do głowy.

- Powtórzę mu - odpowiedziała.

Costain zapinał płaszcz. Zaskoczony jej niepewnym tonem podniósł wzrok i podszedł bliżej.

- Co się stało? - spytał po prostu i nie czekając na odpowiedź, stwierdził: - Nie wierzy mi pani.

- Możliwe, że mówi pan prawdę.

- Ja mówię prawdę. Dlaczego miałbym coś ukry­wać?

- Nie powiedziałam, że pan coś ukrywa.

- Ale nie wierzy mi pani.

Przyparta do muru, odpowiedziała desperacko:

- Może to pani Leonard coś ukrywa?

Costain uniósł brwi i w zamyśleniu opuścił głowę na bok.

- To możliwe. Nie byłbym pierwszym mężczyzną, który dał się zwieść pięknej kobiecie. Zastanawiam się, czy...

- Proszę jedynie nie zapominać o takiej możliwości, milordzie - powiedziała i podeszła do drzwi.

- Co do jutrzejszego wieczoru...

Umilkł z dłonią na klamce. Nie zamierzał tak często widywać panny Lyman. Jednak jej nieufność sprawiała mu przykrość z jakiegoś niezrozumiałego powodu. Zdał sobie sprawę, że zależy mu na jej dobrej opinii. I równie jasno zdał sobie sprawę, że nabrał wyjątkowej awersji do tego blondyna, który siedział obok niej w teatrze.

Wpatrywała się w niego, nie był to jednak rozanielony wzrok zakochanej kobiety. W jej oczach czaiło się coś na kształt niechęci.

- Może pani i pan Edison coś już zaplanowali? Nie mam przecież prawa sądzić, że czeka pani na moje propozycje. - W jego głosie brzmiała nuta pytania.

- Nie wiem... Nie jestem jeszcze pewna, co będziemy robić jutro wieczorem. Może...

- Czy mogę wpaść po pracy?

- Tak, powiem Gordonowi, że pan przyjdzie.

- A pani będzie w domu?

Spojrzała mu prosto w oczy. Widział, jak na jej twarzy pojawia się lekki uśmiech.

- Ja prawdopodobnie również będę w domu - od­powiedziała.

- Powiedziałem pani prawdę.

- Wiem - usłyszała własny głos.

Nie miała pojęcia, skąd wziął się ten łagodny ton i to potwierdzenie. Wątpliwości po prostu zniknęły. Po­czuła, że powiedział prawdę.

Costain rozchmurzył się, a potem nieśmiało uśmiech­nął. Wyglądał, jakby chciał coś jeszcze dodać. Włożył jednak tylko kapelusz i podszedł do drzwi.

- Dobranoc, panno Lyman - powiedział i wyszedł.

- Dobranoc.

Kiedy zniknął w mroku, cicho zamknęła drzwi.

Usiadła w cieple koło kominka, czekając na powrót Gordona. Czuła, że w znajomości z Costainem nastąpił jakiś przełom. Zależało mu na jej dobrej opinii, a jaki mógł być tego powód, jeśli mu się nie podoba? Nie dopuszczała nawet myśli, że mógłby ją... kochać. Nie zrobił ani nie powiedział nic, co by to sugerowało, ale wydawało się, że traktuje ją w jakiś szczególny sposób, w jaki nie traktował dotąd żadnej kobiety.

Wkrótce pojawił się nachmurzony i gderający od progu Gordon.

- Zgubiłem Lwa. Po prostu zniknął po zakończeniu sztuki. Nie skorzystał z powozu Leonardów, gdyż po jego zniknięciu postanowiłem jechać za nimi. Nie było go w ich powozie. Czekałem całe wieki pod ich domem, na wypadek gdyby pani Leonard chciała wymknąć się po ułożeniu staruszka spać. Nigdzie nie wychodziła.

- Lord Costain był tutaj - powiedziała Cathy. - Wy­jaśnił, skąd wziął się z nimi w teatrze.

Zdała bratu zwięzłą relację, przemilczając bardziej osobiste fragmenty rozmowy, które zamierzała za­chować dla siebie jako słodki sekret.

- I ty mu uwierzyłaś! - wykrzyknął Gordon, kiedy skończyła.

- Tak, i jestem przekonana, że mówił prawdę. Nie pominął żadnego szczegółu, który wzbudzał nasze podejrzenia.

- A moje podejrzenia nadal budzi powóz czekający na tyłach sklepu modystki i mężczyzna, który odjechał nim z panią Leonard. Jej mąż nie wchodzi w grę, gdyż był wtedy w biurze. Z tego, co wiemy, mógł to być sam Costain. A możemy mu ufać jedynie na podstawie jego stów.

- Mówiłeś, że to był potężny, tęgi mężczyzna.

- Przecież z tymi szkłami na nosie ledwie widziałem, czy to w ogóle był mężczyzna.

Nalał sobie sherry.

- Jeśli ona ma bogatego przyjaciela, po co zawraca sobie głowę wyrabianiem kapeluszy? Historia Costaina zupełnie nie trzyma się kupy. A jeżeli śledził Leonardów z daleka, jak to się stało, że go zauważyli i zaprosili do swej loży?

- Kiedy opowiadał, wydawało się to naturalne... - Pod wpływem wątpliwości Gordona wersja Costaina rzeczywiście rozpadała się jak domek z kart.

- Costain uważa nas za parę głupków, ale głęboko się myli. Potrafię kojarzyć podstawowe fakty, nawet jeśli tobie przychodzi to czasem z trudem. Opowiedział ci czarującą historyjkę, a ty uwierzyłaś w te bzdury. Domyśliłem się po tym słodkim uśmiechu, który miałaś na twarzy, kiedy przyszedłem, że coś się wyda­rzyło. Obawiałem się nawet, czy Edison cię nie zbała­mucił.

- Nie bądź niemądry, Gordonie. Wiesz, że on szaleje za panną Stanfield. Och, czy mówiłam ci, że ona jest bliską kuzynką Costaina?

- Naprawdę!

- Tak, wspomniał mi o tym.

Na twarzy Gordona pojawił się błogi uśmiech.

- Kiedy?... Czyżby pytała o mnie Costaina?

- Nie, w mojej obecności podśmiewał się z zachowa­nia twego kolegi w teatrze. Edison nie odrywał od niej wzroku. A Costain wspomniał przy okazji, że panna Stanfield jest jego kuzynką.

- Boże! Pierwsza wielka szansa zbliżenia się do niej, a ja obrzuciłem Costaina obelgami.

- Co zrobiłeś?... Co mu powiedziałeś? Myślałam, że nie pojechałeś za nim.

Gordon wyglądał na zmieszanego. Po chwili powie­dział z uśmiechem:

- Właściwie nic mu nie powiedziałem, dzięki Bogu. Chodzi mi o to, co mówiłem tobie. Costain nie musi wiedzieć, że uważam go za nędznego kłamcę, dopóki nie pomoże mi zdobyć względów panny Stanfield. To znaczy... Właściwie, co mamy przeciw niemu? To jasne jak słońce, że jest kochankiem pani Leonard. Kazał mi ją śledzić, żeby sprawdzić, kto jeszcze się koło niej kręci. Nic poza tym. I nie ma to żadnego związku ze szpiegostwem. Przygoda miłosna, ot co.

Nie stanowiło to wielkiego pocieszenia dla Cathy, ale ponieważ to ona spowodowała całe zamieszanie, nie mogła teraz napadać na Gordona.

- Co według ciebie powinniśmy zrobić?

- Zaaranżujemy wyjście z Costainem i jego kuzynką. Ty i Costain, ja i panna Stanfield.

- Mam na myśli naszą pracę, Gordonie.

- Ach, to! Oczywiście, będę nadal śledził panią Leo­nard. Costain dostarcza jej z pewnością dość atrakcji i nie ma innego kochanka. Wynika z tego logiczny wniosek, że mężczyzna, z którym spotkała się na tyłach sklepu, jest szpiegiem. Kim innym mógłby być? Wyśledzę go, dowiem się, kto to, i oddam w ręce Cosgrave'a. Posada w biurze murowana. Szkoda trochę wyjazdu do Włoch, ale i tak na pewno wyszukam ci narzeczonego. Mogłabyś złapać Swintona, gdybyś tro­chę o siebie zadbała. Powiedział, że nie jesteś tak stara, jak sądził.

Cathy wróciła do sedna rozmowy:

- Uważasz więc Costaina za niewinnego?

- Oczywiście. Biedak, miłość przyćmiła mu odrobinę rozum, ale to bez znaczenia.

- Ale dlaczego zlekceważył mężczyznę, którego wi­działeś na tyłach sklepu?

- Nie zlekceważył go. Po prostu wziął go za swego rywala, a krępował się przyznać przy tobie do związku z tą latawicą.

- Sądzisz, że to wszystko tłumaczy? - spytała cicho.

- To jasne jak słońce. Ach, kawał dobrej roboty odwaliłem dziś wieczorem. Bliski kuzyn panny Stanfield, mówisz... Już widzę wykrzywioną głupio gębę Edisona, kiedy powiem mu, że umówiłem się z panną Stanfield.

Pogasili lampy i cicho weszli na górę, żeby nie budzić domowników. Gordon zasnął szybko snem sprawiedliwego, Cathy natomiast czuła taki zamęt w głowie, że przez kilka godzin przewracała się w łóżku, próbując znaleźć w tym wszystkim jakiś sens.

Doszła do wniosku, że Costain jest albo kochankiem pani Leonard, albo bardzo nieudolnym szpiegiem. Trudno jej było jednak uwierzyć, że jest głupi. Po­chłonięta rozmyślaniami, zapomniała nawet, że ju­trzejszy wieczór to data wielkiego zimowego balu.

Rozdział 11

Miło spędziłaś wieczór w teatrze? - brzmiało pierwsze pytanie lady Lyman, gdy córka weszła rano do pokoju śniada­niowego.

- Bardzo miło, mamo.

Jedno spojrzenie na mizerną twarz Cathy pozwoliło jej stwierdzić, iż dziew­czyna niewiele spała tej nocy. Ponieważ słyszała, jak córka szła do sypialni koło północy, wywnioskowała natychmiast, że Cathy nie mogła zasnąć. Długoletnie doświadczenie w czytaniu z kobiecych twarzy i dusz sugerowało, że romans jej pociechy przeżywa kryzys. A to z kolei doprowadziło do jasnej konkluzji - lord Costain był w teatrze z inną damą.

- Widziałaś może lorda Costaina? - spytała.

- Był w teatrze w innym towarzyst­wie - odpowiedziała Cathy, udając obo­jętność.

Lady Lyman nie chciała upokarzać córki pytaniem, czy w towarzystwie tym była jakaś młoda kobieta. Życie u boku dyplomaty nauczyło ją, że jeśli umowie między dwiema stronami grozi zerwanie, należy szu­kać ratunku w nowej inicjatywie. A jeśli Lymanowie przestali być stroną, której się nadskakuje, teraz oni muszą przejąć inicjatywę.

Cathy tak bardzo zależało na wielkim zimowym balu. Bilety były strasznie drogie, ale możliwość ozdo­bienia rodzinnego drzewa genealogicznego takim klej­notem, jak lord Costain, warta była pięćdziesięciu funtów.

Odchrząknęła przed złożeniem oświadczenia, a kiedy skupiła na sobie należną uwagę, powiedziała:

- Wczoraj lady Eagleton wymusiła na mnie zakup biletów na bal dobroczynny u lady Somerset, ten ich słynny zimowy bal. Pomyślałam, że napiszę słówko do lorda Costaina z zapytaniem, czy nie zechciałby ci towarzyszyć, Cathy. Bal odbywa się dziś wieczorem.

- Dziś wieczorem? - wykrzyknęła Cathy.

To już? Odliczała żmudnie dzień za dniem w ka­lendarzu, ale gdy pojawił się w jej życiu Costain, zapomniała nawet o wielkim zimowym balu.

- Chyba nie zapomniałaś, moja droga? Męczyłaś mnie o to godzinami.

- Och nie, mamo! Nie możesz zapraszać Costaina.

„Nowa znajoma Costaina musi być bardzo ładna!” - pomyślała lady Lyman.

- Szkoda zmarnować bilety. - Żałowała teraz kłam­stwa, że już je kupiła.

Do pokoju wszedł Gordon, poprawiając pod brodą Fular olbrzymich rozmiarów.

- Dobry Boże, a to co za cudo na twojej szyi? - spytał Rodney.

- To nazywa się fular, wuju - sarkastycznie po­informował Gordon. - W stylu orientalnym, dla ścisłości. Wszyscy dżentelmeni noszą takie w tym sezonie.

Rodney potrząsnął głową.

- Zanim się obejrzysz, wyjdzie z mody. Nie powi­nieneś zachowywać się jak fircyk. To śmieszne.

- Śmieszne? Dowiedz się więc, że Edison i Swinton przysyłają dziś swoich lokajów, by mój nauczył ich odpowiednio układać węzeł.

- Swinton jest tyle samo wart, co kiedyś jego ojciec. Chorągiewka na wietrze.

- Jaki to ma związek ze mną? - spytał Gordon. - Ja nie jestem niewolnikiem mody. Ja ją ustalani.

- Jeśli chcesz mieć szacunek u ludzi, nie przechwalaj się tak.

Gordon nalał sobie kawy i zrezygnował z dyskusji. Stary głupiec ten wuj Rodney, jakie on może mieć pojęcie o modzie? Ciągle nosił te same, przestarzałe czarne ubrania. Znalazł się znawca...

- Czy dobrze usłyszałem, że kupiłaś bilety na wielki bal, mamo? Chyba wygrałaś na loterii.

Lady Lyman natychmiast wykorzystała okazję, by podjąć wątek:

- Staram się ulżyć tym, dla których los okazał się niełaskawy. Gordonie, czy pójdziesz z Cathy? To będzie wspaniałe przyjęcie, sądząc po cenie biletów.

- Nie zabiorę siostry na żaden bal i koniec. - Gordon groźnie się nachmurzył. Co pomyśli panna Stanfield, widząc, że wszędzie ciągnie się za nim siostra?

- W takim razie ja z tobą pójdę, Cathy - stwierdziła matka.

Na twarzy Gordona pojawił się wymuszony uśmiech.

- I ogłosisz całemu światu, mamo, że Cathy nie jest w stanie przygruchać sobie kawalera?

Po krótkiej sprzeczce, która nie doprowadziła do żadnych konkluzji, rozmowa zeszła na inne tory. Cathy jednak marzyła, by pójść na ten bal, najchętniej z jakimś czarującym dżentelmenem.

- Cieszę się, że wcześnie ostatnio wstajesz, Gordonie - powiedziała matka, stukając w skorupkę jajka. - Nad czym dziś będziesz pracował?

- Czasowniki nieregularne - odpowiedział ochoczo. Od kilku tygodni, jeśli czasem naszedł go nastrój, zaglądał do gramatyki.

- Sądziłam, że już je opanowałeś. - Lady Lyman odwróciła się do Rodneya. - Jak mu idzie? Czy robi postępy?

- Skończyłeś to tłumaczenie, które mam sprawdzić, Gordonie? - spytał wuj. - Czy może byłeś zbyt zajęty wiązaniem fantazyjnego fularu?

- Prawie skończyłem, wuju - skłamał chłopak. - Nie­długo będzie gotowe.

Rzucił Cathy błagalne spojrzenie o pomoc. Natych­miast wtrąciła się do rozmowy:

- Dowiedziałaś się wczoraj wieczorem czegoś o pani Leonard, mamo? - spytała.

- Tak, miałam ci powiedzieć, ale ta moja słaba pamięć... Nazywała się z domu Helena Johnson i wy­szła za niejakiego Fotheringtona, członka parlamentu. Biedak tonął w długach. Strzelił sobie w łeb, zostawia­jąc żonę bez środków do życia.

Cathy pomyślała, że to zgadza się z tym, co pani Leonard powiedziała Costainowi.

- Z czego żyła po jego śmierci?

- Musiała pracować. Zdaje się, że miała zdolności do modniarstwa i w tym fachu się zatrudniła. Ale nikt nie wie, jak poznała pana Leonarda.

- Fotherington, pamiętam go - odezwał się Rodney, wygrzebując ostatnie kawałeczki jajka ze skorupki. - To było niezłe ziółko. Hazardzista i kanalia.

- Doszło do jakiegoś skandalu z długami - ciągnęła lady Lyman. - Podobno podejrzewano go o sprzedawa­nie tajemnic państwowych w Amiens, podczas per­traktacji pokojowych.

Gordon gwałtownie podniósł głowę, rzucając siostrze dzikie spojrzenie.

- Co mówisz, mamo? Była zdrajczynią?

- Nie pani Leonard, Gordonie. Jej mąż, Fotherington. Helena - tak ma na imię - była lubiana. Nikt jej o nic nie obwiniał.

- Rozumiem... - Gordon starał się nie okazać niedo­wierzania. Wstał znad nietkniętych jajek na swoim talerzu. - Czas zająć się czasownikami nieregularnymi. Nie masz czasem czegoś do przetłumaczenia, Cathy?

- Nie, ale muszę przepisywać książkę wuja.

Wstała i wymknęli się do gabinetu, by omówić ostatnie rewelacje.

Lady Lyman skierowała na brata świdrujące spoj­rzenie.

- Lord Costain zrobił jej jakąś przykrość. Musimy ją pocieszyć, Rodney.

- Zabiorę ją na bal, jeśli sądzisz, że to pomoże.

- Kupię bilety u lady Eagleton i również tam pójdę. Postaram się coś zaradzić na kłopoty z lordem Costainem. Taka świetna partia. Boję się, by Cathy nie załamało takie rozczarowanie. W tym wieku nie może już sobie na to pozwolić.

- Małżeństwo to przeceniana instytucja - oświadczył Rodney.

- Małżeństwo to wspaniała instytucja. Niedoceniane są jedynie kłopoty wdowieństwa. Poza tym stwier­dzam, że Gordon robi postępy. Złościł się i skarżył, że nie ma nic do roboty, a teraz studiuje od rana do wieczora. Zastanawiam się, czy warto urządzać ten raut na Boże Narodzenie.

Rodney sięgnął po zostawione przez Gordona jajka i zabrał się do jedzenia.

Gordon w tym czasie biegał podniecony po gabinecie.

- Na Jowisza, zdrada...

- Mama powiedziała, że zdrajcą był pan Fothering­ton - przypomniała bratu Cathy.

- Z pewnością za namową żony.

- Dobrze byłoby obserwować panią Leonard jeszcze przez jakiś czas. Bądź czujny, Gordonie.

- Nie martw się, moja droga. Przemyciłem na dół liberię służącego. Muszę się przebrać, zanim wuj nadejdzie.

- Mama nie puści go tak szybko. Śniadanie to jej ulubiona pora pogawędek. A co do wielkiego balu, Gordonie, nie uważasz, że moglibyśmy pójść razem? Szkoda byłoby zmarnować bilety.

- Nie zmarnują się. Bal jest na cele dobroczynne, z tego co słyszałem.

Wymknął się do biura wuja, przerywając rozmowę o balu. Wkrótce wyłonił się w ciemnozielonej liberii Lymanów i krótkim płaszczu na ramionach.

- Wrócę o piątej na spotkanie z Lwem.

Zawadiacko wcisnął na bakier trójgraniasty kapelusz służącego.

- Przyjdź wcześniej, jeśli coś wykryjesz - poprosiła Cathy. - Tak strasznie się denerwuję tą sprawą.

- Drogie dziewczę, nie ściągaj brwi, bo resztki twojej urody znikną pod zmarszczkami. Polegaj na mnie. Nikt nie oczekuje działania od damy.

Otworzył drzwi, wyjrzał, czy nikogo nie ma na ulicy, i czmychnął w kierunku Half Moon Street. Ociepliło się tak, że śnieg stopniał i spływał teraz strumykami do rynsztoków. Gordon cieszył się, że przestało tak niemiłosiernie wiać.

Cathy nie miała wątpliwości, że Gordon świetnie się bawi. Dla niego to wszystko było grą. Natomiast jej podniecenie przygodą zmieniło się w niepokój. Jakkol­wiek próbowała spojrzeć na wydarzenia, dawny obraz lorda Costaina rozwiał się bezpowrotnie. Jak udało mu się tak kompletnie ją omamić poprzedniego wie­czoru? Wielokrotnie przypominała sobie szczegóły wszystkich ich spotkań i wiedziała już, że dawny Costain nie istnieje.

Po długim namyśle stwierdziła, że padł ofiarą pod­stępu pani Leonard. W ten sposób mogła się nad nim litować, a nie pogardzać. Nie umiałaby go jednak szanować. Kiedyś zażartował, że to staroświeckie pojęcie, ale dla Cathy miłość bez szacunku nie była możliwa.

Rozdział 12

Cathy zupełnie nie mogła skupić się tego ranka nad kopią tłumaczenia wuja Rodneya. O jedenastej zjawił się klient z listem po francusku, napisanym drżącą nieco ręką na starym, pożółkłym papie­rze. Pan Culpepper nie wyglądał na londyńczyka - radca prawny, może lekarz - jak się domyślała po skromnym stroju.

- Znalazłem to w rodzinnej Biblii - wyjaśnił. - Moi przodkowie byli Fran­cuzami, ale nikt w rodzinie nie mówi już po francusku. Mamy nadzieję, że treść tego listu pozwoli nawiązać kontakt z pe­wnym szacownym rodem we Francji - zakończył z dumą.

Cathy przeczytała uważnie tekst.

- To jest napisane starofrancuskim - powiedziała. - Data, widzi pan, jest z 1649 roku. Będę musiała sprawdzić pewne rzeczy, żeby dokładnie przetłu­maczyć. Może mi pan to zostawić?

- Oczywiście, ale nie na długo. Przyjechałem z Devon i chciałbym wyruszyć do domu jutro o świcie.

- Zrobię, co w mojej mocy, sir. Proszę przyjść po południu.

Tłumaczenie pomogło jej odwrócić uwagę od na­trętnych myśli. Obawiała się, że pan Culpepper będzie zawiedziony. List był pogróżką wobec sąsiada, że zostanie pozwany do sądu w sprawie krowy. Nic nie sugerowało, że autor jest arystokratą, mimo że musiał być szlachcicem, gdyż w tamtych czasach umiejętność pisania była przywilejem wyższych klas.

Podczas południowego posiłku lady Lyman wspo­mniała, że Gordon prosił o przyniesienie tacy z jedze­niem do jego pokoju. Nie chciał przerywać nauki. Cathy domyśliła się, że brat wciągnął do spisku swego lokaja. Ciekawa była, gdzie naprawdę jest teraz Gordon. Może patrzy, jak Costain wchodzi na południową schadzkę do domu swej kochanki?

Jedzenie stawało jej kością w gardle. Kiedy na stole pojawiła się szarlotka na deser, powiedziała:

- Nie jestem już głodna, mamo. Pan Culpepper może się zjawić lada moment, muszę iść do gabinetu.

- Powinniśmy mieć na drzwiach tabliczkę, kierującą klientów do frontowych drzwi, jeśli w gabinecie nikt nie otwiera - stwierdził Rodney.

Był to powód stałych sprzeczek z lady Lyman.

- Nie będę przyjmować byle kogo od frontu, Rodney. Możesz kierować ich do tylnych drzwi, jeśli chcesz. Na to się zgadzam.

- Trudno wysyłać klientów do kucharki! - skwito­wał Rodney.

Cathy wymknęła się w trakcie tej rytualnej dyskusji. Zaskoczyło ją pukanie do drzwi, gdy tylko przekro­czyła próg gabinetu. Nie spodziewała się tak wcześnie pana Culpeppera. Przyspieszyła kroku, gdyż ktoś głoś­no stukał, jakby dobijał się niecierpliwie od dłuższego czasu.

Ujrzała młodego człowieka, którego widziała tylko raz, lecz od razu go rozpoznała.

- Pan Burack! - wykrzyknęła. Przez głowę prze­mknęło jej, że coś strasznego spotkało Costaina. Zde­maskowano go. - Co się stało? - spytała zdener­wowana.

- Czy mogę wejść na chwilę, panno Lyman? Przykro mi, że przeszkadzam w porze posiłku. Sprawa jednak jest pilna, a tylko teraz mogę wyrwać się z biura.

Burack wszedł do gabinetu, spoglądając za siebie, czy nikt go nie obserwuje. Rozpiął płaszcz, lecz nie usiadł, czego Cathy w zmieszaniu nie zaproponowała gościowi. Ona również stała.

- Czy jesteśmy sami? - spytał zniżonym głosem.

- W tej chwili tak. O co chodzi? Co pana sprowadza? Czy to ma związek z lordem Costainem? - wyrzuciła z siebie jednym tchem.

- Tak. Widzę, że pani również ma pewne podej­rzenia.

Załamała ręce.

- Co on zrobił? - szepnęła.

- Nie jestem tego pewien. Mam jednak powody do podejrzeń, że wykorzystuje swoje stanowisko do przekazywania wrogom naszych planów wojennych.

Cathy miała suche usta. Z trudem przełknęła ślinę, zachęcając Buracka wzrokiem do dalszych wyjaśnień.

- Otrzymał ściśle tajny dokument, którego nie miał prawa widzieć, a co gorsza, wyniósł go z biura. Przyniósł go z powrotem, ale nie wiemy, czy nie sporządził kopii ani co z nią zrobił.

- Kiedy to było?

- Cztery dni temu. Odkryłem to przez przypadek. Jeden z urzędników spytał mnie, czy lord Cosgrave otrzymał pewien list. Wiedziałem, że nie, ponieważ był na zebraniu. Zapytałem urzędnika, gdzie zostawił list. Powiedział, że przekazał go lordowi Costainowi. A on wyszedł z biura. Z pewnością z listem, gdyż przeszukałem jego pokój, podobnie jak biuro lorda Cosgrave'a i pana Leonarda.

Chodziło o list, który tłumaczyła dla Costaina.

- Dlaczego mi pan o tym mówi? - spytała.

Burack przecież nie wiedział o pierwszej wizycie Costaina! Milczeniem może przynajmniej go chronić.

- Widziałem kiedyś tabliczkę na państwa drzwiach. List był po niemiecku. Costain nie zna niemieckiego. Są państwo przyjaciółmi, pomyślałem więc, że może zechciała mu pani pomóc - nie zdając sobie oczywiście sprawy, że nie ma prawa go czytać - dodał pospiesznie. Wydawał się szczery. - Nie oskarżam pani o nic, panno Lyman.

- Czy lord Cosgrave o tym wie? - spytała, by mieć chwilkę na podjęcie decyzji.

- Oczywiście, na jego polecenie tu jestem.

Lord Cosgrave wie, nie ma więc sensu tego ukrywać.

- Przetłumaczyłam list dla lorda Costaina - powie­działa. - Twierdził, że to pilne, i prosił o szybkie tłumaczenie.

- Dlaczego więc nie oddał listu lordowi Cosgrave'owi, który płynnie mówi i pisze po niemiecku?

- Doprawdy?

Poczuła, jakby strzała przebita jej serce. Costain jej o tym nie powiedział. Tłumaczył się, że nie ma zaufania do tłumaczy, jak jednak mógłby nie ufać zwierzch­nikowi?

- Ależ tak. Czy Costain prosił panią o tłumaczenie jakichś innych pism?

- Nie.

- Domyślam się, że zobowiązał panią do dyskrecji?

- Tak.

A ona złamała dane mu słowo.

- Często do państwa przychodzi? Utrzymuje z panią miłe stosunki, by zapewnić sobie pomoc w razie potrzeby?

- Tak... - szepnęła.

- Doskonale!

Cathy popatrzyła na niego jak na szaleńca.

- Jeśli nasze podejrzenia są słuszne - ciągnął Burack - przyniesie pani więcej listów. Musi pani natychmiast nas powiadomić. Jeśli złapiemy go na gorącym uczyn­ku, nie będzie mógł zaprzeczyć.

- Jak miałabym panów powiadomić?

- Proszę powiedzieć, że ma pani trudności, że musi pani zatrzymać list, i natychmiast wysłać wiadomość do Horse Guards.

- Ale jeśli będzie to krótka notatka, jak poprzednio, moje wykręty wzbudzą jego podejrzenia.

- To prawda... - Skinął głową. - Poproszę lorda Cosgrave'a, by przydzielił mu „anioła stróża”, jeśli będzie wychodził z biura. Niech pani odda mu tłuma­czenie z fałszywymi informacjami. Kiedy wyjdzie, zostanie zaaresztowany. Mimo to zależy mi na wiadomości od pani, gdy tylko opuści państwa biuro. Daleko nie ucieknie, a chciałbym osobiście złapać tego drania. Na samą myśl, że może wykorzystywać stanowisko do zdrady ojczyzny... - Oburzony potrząsnął głową.

- Nie mogę w to uwierzyć, panie Burack. Jest oficerem. Walczył dla kraju. Nie musiałby tego robić dla pieniędzy. Jest bardzo zamożny.

- Jego słabość to kobiety - smutno stwierdził Bu­rack. - Jakaś dama dobrała mu się bez wątpienia do skóry.

Cathy miała na końcu języka nazwisko pani Leonard, powstrzymała się jednak.

- Kim ona może być? - spytała.

- To może być każda kobieta. Costain widuje wiele osób.

- Może pani Leonard? - zasugerowała, uważnie mu się przyglądając.

Pan Burack szeroko otworzył oczy.

- Pani Leonard? Chyba pani żartuje?

- Wprost przeciwnie. To ona mogła sprowadzić go na złą drogę.

- Po co interesowałaby się Costainem? Pan Leonard ma częściej dostęp do tajnych dokumentów i jest ogromnie zakochany w żonie. Mówi o niej z praw­dziwą czcią.

- Nie chciałam powiedzieć, że to on jest zdrajcą.

Burack wzruszył ramionami.

- Nie wierzę, żeby pani Leonard była w to zamiesza­na. Widziała ją pani z Costainem wczoraj wieczorem w Royal Coburg?

- Tak.

- Ja również tam byłem. Śledzę Costaina, odkąd wziął ten list. Nie odkryłem jeszcze, kim jest ta dama, lecz zdrowy rozsądek podpowiada, że to Francuzka. Nadal będę krążył wokół niego.

- Powiadomi mnie pan?

Kiedy popatrzył na nią zdumiony, poczuła się nie­swojo. Na pewno zastanawia się, dlaczego Cathy tak osobiście interesuje się tą sprawą.

- Nie mogę niczego zdradzić, dopóki dochodzenie jest w toku, panno Lyman. Wszystkich nas obowiązują ścisłe zasady dyskrecji w tych trudnych czasach. Jestem pewien, że pani to rozumie. Kiedy sprawa zostanie zamknięta, opowiem wszystko, jeśli pani zechce.

- Dziękuję.

Pan Burack stał przez chwilę w milczeniu, tylko się jej przyglądając.

- Kłopot polega na tym, że nie mam koneksji w krę­gach, gdzie bywa lord Costain.

Cathy przypomniała sobie o biletach na bal, zaku­pionych przez mamę, i o tym, że nie ma z kim pójść. Oto przystojny dżentelmen, który marzy, by dostać się do towarzystwa.

- Wybiera się pan na bal lady Somerset dziś wieczo­rem? - spytała napiętym głosem, który ledwie rozpo­znała jako swój.

- Och, nie. Bilety są droższe niż moja miesięczna pensja.

- Mam wolny bilet. To znaczy, mama zakupiła dwa. Pomyślałam, że może...

W ładnych oczach Buracka rozbłysła radość.

- Czy sądzi pani, że mógłbym jej towarzyszyć?

- Tak.

Przez jego twarz przemknął cień.

- Costain pomyśli, że to dziwne widzieć mnie u pani boku.

- Poznaliśmy się przecież oficjalnie - przypomniała mu. - Lord Costain nie powinien być zdziwiony, że mnie pan odwiedził. Zresztą naprawdę pan o to pytał.

- Tak, a pani uprzejmie się zgodziła. Nie miałem możliwości wyrwać się do tej pory z pracy. A co do, balu, nie chciałbym, żeby Costain zorientował się, że go obserwuję - powiedział niepewnie.

Ku swemu zdziwieniu Cathy stwierdziła, że flirtowa­nie z mężczyzną, do którego nic nie czuje, nie sprawiam jej żadnej trudności. Zrobiła słodką minkę i powiedziała:

- Dlaczego miałby myśleć coś niestosownego? Poka­zuję się z kilkoma różnymi dżentelmenami.

- Zauważyłem w teatrze. Doskonale, tak więc zro­bimy. Przyjadę po panią o wpół do dziewiątej. Nie wiem, jak pani dziękować. Nie spodziewałem się tak oddanej współpracy.

Pan Burack wyglądał naprawdę czarująco, kiedy się uśmiechał. I młodziej. Podziękował kilkakrotnie, a na koniec stwierdził:

- Muszę iść. Nie wspomnę nawet o konieczności dyskrecji. Bezpieczeństwo Anglii od tego zależy, panno Lyman.

- Oczywiście - powiedziała cicho.

Pan Burack ukłonił się i wyszedł. Cathy złapała się na porównywaniu jego zachowania ze sposobem bycia Costaina. Bez wątpienia pan Burack był bardziej po­wściągliwy. Costain nie przykładał nawet wagi do zawodowej dyskrecji. Teraz, kiedy wiedziała, że Cosgrave również go podejrzewa, widziała tysiąc uchybień w jego zachowaniu.

Wyniósł list i poprosił o tłumaczenie kobietę, której nigdy wcześniej nie widział - powinno to było dać jej do myślenia. A wszystkie jego wizyty, przyjacielski ton i czarujące spojrzenia... Burack miał absolutną rację. Costain podtrzymywał miłą znajomość, żeby gotowa była przetłumaczyć mu w tajemnicy kolejny tekst, jeśli wynikłaby taka konieczność. Wykorzystał ją, ale Cathy weźmie swój odwet.

Dołoży starań, by lord Costain został złapany wraz ze swoją francuską kochanką. Jak to się stało, że podejrzewali z Gordonem panią Leonard? Nie potrze­bowała przecież Costaina, gdy jej własny mąż zaj­mował wyższe stanowisko w Horse Guards. Costain namówił jej brata do tej błazenady, żeby ich wywieść w pole. W rezultacie nie wyglądało na to, że piękna Helena jest jego flamą. Skierował podejrzenia na nie­winną kobietę, chroniąc w ten sposób swoją prawdziwą kochankę. Czy mężczyznom nigdy nie można ufać?

Nagle przypomniała sobie, że Costain ma tu przyjść dziś po popołudniu. Za dwie godziny zapuka do drzwi, a ona będzie musiała uśmiechać się i udawać radość na jego widok.

Cathy nie płakała często, lecz w tej chwili miała na to ochotę. Uciekła do swojego pokoju, żeby wuj nie zobaczył jej w tym stanie.

Rozdział 13

Pracując tego popołudnia nad przepi­sywanym tłumaczeniem, Cathy nie du­mała nad zawiłościami filozofii pana Schillera, lecz nad perfidią lorda Costaina. Tuż przed czwartą, zwykłą porą drzemki wuja, wyniknął kolejny problem. Rodney nie wyszedł z gabinetu. Rozsiadł się z faj­ką w zębach i po raz kolejny zaczął roztaczać żale, jak to Schiller, sprowa­dzony przez Goethego z drogi filozofii, poświęcił się przyziemnemu zajęciu pisa­nia tego, co nie oświecone masy nazywa­ją najdoskonalszymi dramatami stwo­rzonymi w języku niemieckim. Przemo­wa wuja trwała około kwadransa.

- Wielka to szkoda, ale tak już bywa. Dramat zyskał, filozofia straciła. Takie osobowości jak Goethe albo nasz lord Byron są w stanie dokonać wielkich spus­toszeń. Zawsze szuka się kogoś, kto sprowadzi ze słusznej drogi. Nie mówię tego osobiście do ciebie - dodał, kiedy rzuciła mu zbolałe spojrzenie.

- Czy nie czas na herbatę, wuju? - spytała.

- Idź sama. Ja poczekam na pana Culpeppera i od­dam mu tłumaczenie listu. Wypiję herbatę tutaj, nie przerywając pracy. Doskonale się dziś czuję.

- Wydawało mi się, że czuję zapach placków... - wspomniała niewinnie.

- Tak? Gorące placki? No cóż, mogę chyba przerwać na pół godziny. Ciało potrzebuje strawy tak samo jak duch.

Cathy była pewna, że nie wróci. Jak Schillera, łatwo go było sprowadzić ze słusznej drogi. O wpół do piątej przyszedł pan Culpepper. Przeczytał tłumaczenie bez entuzjazmu, ale humor poprawił mu się nieco, kiedy Cathy wspomniała, iż umiejętność pisania i czytania była w siedemnastym wieku rzadkością.

- To prawda - przytaknął skwapliwie. - Musiał być szlachcicem, a może i arystokratą?

Miał wielką ochotę zostać i porozmawiać na ten temat, ale jakoś udało jej się grzecznie wypchnąć go za drzwi. Była za dziesięć piąta. Za wszelką cenę próbowała się uspokoić. Burack nalegał, by zachowywała się naturalnie, ale jak może przyjacielsko traktować zdrajcę?

O piątej zjawił się rozdygotany Gordon, z oświad­czeniem, że król i ojczyzna winni mu są medal. Nagle w ciągu dnia zerwał się wiatr i nacierpiał się bardziej niż żołnierze w Hiszpanii.

- Oni przynajmniej spełniają swój obowiązek w słoń­cu. Zmarzłem na kość. Służba musi mieć cieplejsze ubrania. To nieludzkie kazać im sterczeć na mrozie w tych cienkich szmatkach.

Podszedł do kominka rozetrzeć skostniałe palce.

- Zwykle nikt im nie każe sterczeć cały dzień na mrozie - zauważyła i przeszła zaraz do relacji na temat wizyty pana Buracka.

- Burack? - Gordon zmrużył oczy. - Z pewnością Cosgrave polecił mu śledzić Costaina.

- Tak. Jak się domyśliłeś?

- Domyśliłem? - parsknął dotknięty. - To nie są domysły. Odkryłem, kto jest kochankiem pani Leonard. Nikt inny jak lord Cosgrave we własnej osobie. Nie spodobało mu się, że mężczyzna o tak przyzwoitym wyglądzie kręci się wokół niej, i postanowił zniszczyć karierę Costaina. Dziś po południu był u pani Leonard.

- Lord Cosgrave! Musiałeś się pomylić, Gordonie.

- Akurat!... Rozpoznałbym go, nawet gdyby zakutał się od stóp do głowy. Był zamaskowany jak ten napastnik u nas w domu, tylko tęższy. Boi się, że ktoś wykryje jego matactwa, rozumiesz, i dlatego wybrał Lwa na kozła ofiarnego. To wyjaśnia dorożkę pod sklepem modystki - jego własny powóz ma wymalo­wany herb.

- Ale jeśli Costain okazałby się winny, nie możemy wspomnieć mu ani o wizycie Buracka, ani o podej­rzeniach Cosgrave'a.

- Czuję, że Costain jest czysty jak łza. Powiem mu, że widziałem Cosgrave'a z panią Leonard. To bardzo ważne. Zgnilizna sięga samych szczytów. Jestem prze­konany, że książę Yorku maczał w tym palce. Pamię­tasz sprawę pani Clarke? Wszyscy wiemy, na co go stać szczególnie w spółce z chere amie, która brała łapówki za patenty oficerskie.

- Jaki to ma związek z lordem Cosgrave'em?

- Pieniądze, dziewczyno! Pieniądze kryją się za sprze­dawaniem tajemnic państwowych, tak samo jak paten­tów oficerskich. Cosgrave i York nieźle się obłowili.

- Dobrze, ale nie możemy powiedzieć Costainowi reszty... o wizycie Buracka. - Cathy nie wiedziała właściwie, co myśleć o tej kolejnej zmianie sytuacji.

- Zdaj się na mnie. - Gordon wypiął pierś i zrobił ważną minę, tak jak kiedyś jego ojciec.

Gdy Cathy wciąż biła się z myślami, usłyszeli kołatkę i wszedł lord Costain. Przypomniała sobie nagle prze­strogę wuja Rodneya o silnych osobowościach i polece­nie Buracka, by zachowywać się naturalnie. „Czy ten człowiek mógł dopuścić się zdrady?” - pytała się w duchu. Miała natomiast pewność, że mógłby spro­wadzić ją z dobrej drogi.

Swoboda Costaina zmobilizowała ją do przyjęcia lekkiego tonu. Jeśli on wkracza z uśmiechem i komple­mentami na temat jej sukni, ona też odegra swoją rolę.

- Miała pani dziś interesujących gości? - spytał widząc, że Cathy patrzy jak na ducha. Dlaczego jest taka sztywna? Karafka z sherry stała na stoliku. Zdziwiło go, że nie proponuje mu kieliszka.

Zaczęła mówić coś nerwowo o liście pana Culpeppera, modląc się, żeby Gordon nie wspomniał o drugim gościu. Wyraz jego twarzy upewnił ją, że brat coś knuje.

- Co nowego w Horse Guards? - spytał ze zmrużo­nymi w skupieniu oczami.

- Praca jak zwykle. Lord Cosgrave wyszedł wcześnie, ale nic interesującego się nie zdarzyło.

- Może chciałby pan wiedzieć, dokąd pojechał lord Cosgrave? - Podniecenie błyszczało w oczach Gordona.

- Widział go pan gdzieś? - zapytał bez szczególnej ciekawości Costain.

- Trudno było nie zauważyć, jak jedzie wprost do pani Leonard, z teczką pod pachą. I wychodzi pot godziny później z pustymi rękami. Pani Leonard przez cały dzień nie ruszyła się z domu i miała tylko kilku gości. Cosgrave'a, wczesnym popołudniem, i niedługo po jego wyjściu mademoiselle Dutroit, która przybyła z pudłem na kapelusze. Bawiła tam około godziny. To jasne, że wyniosła kopie dokumentów dostarczonych pani Leonard przez Cosgrave'a.

Costain uniósł brwi z lekkim zainteresowaniem.

- Pan Leonard został dziś w domu ze względu na chorobę. Atak podagry. Sądzę, że Cosgrave zaniósł mu jakąś pracę do wykonania.

- W czasie choroby? - z niedowierzaniem spytał Gordon.

- Nie leży w łóżku. Niedowład palców utrudnia mu chodzenie, może jednak czytać i pisać. - Popatrzył w ogień na kominku i dodał: - Pan Leonard często zostaje w domu. Jeśli Cosgrave ma zwyczaj posyłać mu dokumenty do opracowania, bystra żona znalazła­by z pewnością sposób, żeby rzucić na nie okiem.

- Ach tak... - Gordon upewnił się co do niewinności kuzyna panny Stanfield, jak i jego pryncypała. To pani Leonard jest wszystkiemu winna. - Mówiłem ci, że to czyste wymysły, Cathy.

Zmroziła brata wzrokiem, ale on parsknął cichym śmiechem i dorzucił:

- Proszę nie brać sobie do serca groźnych min mojej siostry, Costain. Ja nie podejrzewałem pana ani przez moment.

Ciemne oczy Costaina powoli zwróciły się na Cathy.

- Przepraszam, a o co?

Miała wrażenie, że jego wzrok wbija jej się w mózg.

- O nic... - odpowiedziała, ale rumieniec oblał jej twarz.

- Proszę... Dama nie czerwieni się tak uroczo bez powodu. Sądzili państwo, że jestem w zmowie z panią Leonard?

- Ależ skąd - broniła się Cathy, a rumieniec stawał się coraz ciemniejszy.

- Myśleliśmy tylko, że padł pan jej ofiarą - zapewnił Gordon. - Proszę się uspokoić, Costain, to Burack nabił dziś Cathy głowę tymi nonsensami.

- To nieprawda! - sprzeciwiła się dziewczyna, ale było już za późno, by ukryć wizytę pana Buracka. - Twierdził, że pani Leonard nie ma ze sprawą nic wspólnego.

- O tym mi nie mówiłaś - zauważył Gordon.

- Nie miałam dość czasu przed przyjściem lorda Costaina. Pan Burack nawet nie brał tego pod uwagę.

- A skąd wziął się w waszej rozmowie wątek pani Leonard? - spytał Gordon.

- Ja o niej wspomniałam - mętnie tłumaczyła Cathy.

- A w jakim celu, można wiedzieć? - nie dawał za wygraną brat.

Unikała wzroku Costaina odpowiadając na to py­tanie.

- Powiedział coś o słabości Costaina do kobiet.

Costain słuchał tej wymiany zdań z drwiną w oczach, przenosząc wzrok z Gordona na Cathy, jakby oglądał kiepski mecz.

Cathy wstała i wygładziła fałdy sukni.

- Specjalnie prosił, byśmy nie mówili nic lordowi Costainowi - przypomniała bratu.

Costain odchrząknął i odezwał się w końcu:

- Co jeszcze opowiedział o mnie kolega?

- Nic! To wszystko. - Cathy zacisnęła usta.

- Wpadł, żeby poinformować, że podejrzewa mnie o zdradę, i nie podał nawet żadnych powodów?

- Tamtego wieczoru u lady Martin spytał, czy może mnie kiedyś odwiedzić.

- Miał chyba na myśli wizytę w salonie pani mamy?

- Przyszedł tu z powodu listu, który Cathy dla pana przetłumaczyła - wtrącił się Gordon.

- A skąd pan Burack o tym wiedział, jeśli pani mu nie powiedziała, panno Lyman?

- Nie powiedziałam mu!

- W takim razie wiedział już wcześniej. Wykrył, że zabrałem list, i domyślił się, iż zwróciłem się do najbliższego biura tłumaczeń, czyli do pani. A pani była tak uprzejma i potwierdziła jego podejrzenia.

- Nie, na początku nie... Powiedziałam mu, że nie zrobiłby pan czegoś takiego. I wtedy powiedział mi o pańskiej słabości do... do kobiet - dokończyła wpat­rując się przez okno w nagie gałęzie wiązu.

- Ciekawe, skąd pan Burack czerpie swoje fałszywe informacje. Nie bywamy w tych samych kręgach - stwierdził sucho Costain.

- Nie ma powodu denerwować się na Cathy - po­wiedział Gordon. - Jest tylko kobietą. Nie powinniśmy byli jej w to wplątywać. Według mnie Burack jest podejrzany. Dlaczego tak skwapliwie bronił pani Leo­nard, kiedy ślepy by zauważył, że ona tkwi w tym po uszy? A pana, lordzie Costain, Burack używa jedynie dla zmylenia tropu. Myślę, że to za nim powinienem pochodzić. Zwróciłaś uwagę na jego palce, Cathy?

- Nie.

- Może mieć pan rację co do Buracka - cicho powie­dział Costain.

Cathy stała zesztywniała na myśl o umówionym spotkaniu. Gordon pokiwał zgodnie głową.

- Oczywiście, pani Leonard też jest w to zamieszana. Mam na myśli cały ten śmierdzący interes z Amiens.

- Amiens? - Uniesione brwi Costaina prawie zniknęły pod włosami nad czołem.

- Nie mówiliśmy panu? Ona zawsze była szpiegiem, od czasu podpisania pokoju w Amiens, chyba w 1802. Oczywiście dowiedziawszy się o tym, nadal ją śledziłem.

- Niektórzy twierdzą, że pan Fotherington był szpie­giem, ale i to są tylko plotki - podkreśliła Cathy.

- Nie ma dymu bez ognia - upierał się Gordon. - Dlaczego wpakował sobie pistolet do gardła, możesz mi odpowiedzieć?

- Może jedno z państwa opowiedziałoby mi tę histo­rię od początku, zaczynając od tego pana Fotheringtona - poprosił Costain i wsłuchując się w ich sprzeczne wyjaśnienia, pojął w końcu sedno sprawy.

Potem zwrócił się do Cathy:

- Rozumiem, że nie poinformowała pani o tym swego przyjaciela Buracka, panno Lyman?

- Nie poruszaliśmy tego tematu. Wspomniałam tylko panią Leonard jako możliwą podejrzaną, lecz nie chciał o tym słyszeć. Widzi pan, on sądzi, że pańska przyjaciółka jest Francuzką. - Mówiąc to, Cathy coraz bardziej podejrzewała Buracka o świadome osłanianie pani Leonard.

- Jeśli Helena była we Francji podczas podpisywania traktatu w Amiens, musi mieć jakichś francuskich przyjaciół - rzucił w zamyśleniu Costain.

- Ona ma tylko francuskich przyjaciół! - stwierdził Gordon. - Panna Dutroit, pani Marchand, a Whitfield też mi wygląda na Francuza.

Costain głośno się zastanawiał:

- Pani Leonard i Burack... Może...

- Cathy twierdzi, że Burack jest biedny jak mysz kościelna, ledwie związuje koniec z końcem. Chodzi mu o pieniądze, tak samo jak pani Leonard, i próbują zrzucić winę na pana.

Cathy słuchała, nie mogąc opędzić się od natar­czywego obrazu Buracka. Nie sadziła, że ją okłamuje. Wyglądał tak przekonująco, szczerze... I prosił o dys­krecję, i podkreślał, że przyszłość Anglii jest w jej rękach. Jego pełne powagi zachowanie wzbudziło jej ufność, w porównaniu z nonszalanckim tonem Costaina...

- Co mam jutro robić? - zapytał żarliwie Gordon. - Burack będzie cały dzień w pracy. Nie ma sensu wtoczyć się przed oknami Horse Guards. Mam znów obserwować panią Leonard?

- Tak sądzę.

- Muszę się przebrać, zanim mama mnie zobaczy. Jutro oczywiście wymyślę inny strój. Przemarzłem w tym nie do wyobrażenia. Proszę poczekać, aż wrócę, Costain, musimy postanowić, czy kontynuować ob­serwację dziś wieczorem.

Wyszedł, a Costain, z ironicznym uśmiechem na ustach i płonącym wzrokiem, powoli odwrócił się do Cathy.

Rozdział 14

Cathy bawiła się fałdami sukni, uda­jąc, że wzrok Costaina zupełnie jej nie peszy. Jego lekki uśmiech zmienił się w ironiczny grymas.

- O co jeszcze oskarżał mnie Burack? - spytał sucho.

- O nic, nie był pan jedynym tematem naszej rozmowy.

- Ciekaw jestem, co pomyśli o tej wizycie. Domyślam się, że kazał mnie śledzić.

- Pomyśli pewnie, że podtrzymuje pan miłe stosunki, by skorzystać z mojej pomocy w tłumaczeniu, jeśli zajdzie po­trzeba.

W napięciu czekała na odpowiedź.

Wstał z kanapy i ze zmarszczonym czołem zaczął chodzić po pokoju.

- Czy pani nie widzi, o co mu chodzi? Chce mnie skompromitować. Dziś przy­szedł do pani jeszcze niezbyt pewny siebie, ostrzegał tylko i opowiadał o „innych sprawach”, żeby zdobyć pani przychylność. Następnym razem poprosi o pomoc. Niech pani nie będzie zaskoczona, jeśli spyta, co było w liście, który przyniosłem do tłumaczenia.

- Sądzi pan, że będzie następny raz, milordzie? - spytała ostro.

Zdenerwowanie tłumiło jej głos. Skąd ma wiedzieć, który z nich jest niewinny? Zdaje się, że musi obser­wować rozwój wypadków, dopóki szala nie przechyli się na korzyść jednego z nich.

- Może zrobimy z tego użytek? - spytał Costain. - Posłaniec przyniesie mi do Horse Guards list. Wy­mknę się z biura i przybiegnę do pani. Napiszę notatkę po angielsku, a pani przetłumaczy ją na niemiecki. Oddamy Burackowi kopię. To bez znaczenia, gdyż treść będzie zmyślona.

- Jaki miałoby to cel?

- Pójdę za nim i dowiem się, dokąd niesie kopię.

- Ależ on będzie śledzić pana.

- Tak, jeśli jest niewinny. A jeżeli zabierze kopię gdzie indziej... No cóż, to byłoby ciekawe, n'est-ce pas?

- Sądzi pan, że mógłby zanieść ją do pani Leonard?

- Albo nawet do sklepu modystki - odpowiedział.

Cathy zastanawiała się, czy może zdradzić pana Buracka. A jeśli Costain jest zdrajcą? Czy wtrącają do lochów Tower? Z drugiej strony, jeśli to Burack szpie­guje dla wroga, absolutnie trzeba mu przeszkodzić. Często marzyła, żeby zdarzyło się coś ekscytującego, gdy godzinami ślęczała w tym pokoju nad tłumacze­niem wywodów filozoficznych pana Schillera. Nie spodziewała się jednak, że wprowadzi to taki zamęt w jej życiu. Teraz najchętniej zapomniałaby i o lordzie Costainie, i o panu Buracku.

Costain widział na jej twarzy odbicie wewnętrznego zmagania.

- To niczemu nie zaszkodzi - powiedział. - Jeśli Burack jest niewinny, będę szczęśliwy z pozyskania współpracownika. We dwóch moglibyśmy o wiele więcej zdziałać w Horse Guards. Nie chcę pani jednak do niczego zmuszać. Poczekajmy, czy Burack poprosi panią o dalsze informacje.

- Dobrze... - odezwała się cicho.

Nie powie Costainowi, że ta prośba już padła, spraw­dzi też jednak Buracka. Nie zagraża to przecież w żaden sposób Anglii. Wiadomość będzie fałszywa, nawet więc jeśli Burack przekaże ją swym francuskim wspólnikom, nic się nie stanie.

Costain patrzył na nią z wyrzutem.

- Widzę, że słabnie pani oddanie dla tej sprawy, panno Lyman.

- Wprost przeciwnie. Jestem jak nigdy dotąd zdecy­dowana pomóc memu krajowi.

- Nie może pani jednak narażać się na niebezpieczeń­stwo. Jeśli dostanie pani pilną wiadomość od Buracka z prośbą o spotkanie w jakimś dziwnym miejscu, niech pani nie idzie.

- Czego chciałby ode mnie? Nie stanowię żadnego zagrożenia.

- Nie, ale jeśli mnie o coś podejrzewa, byłaby pani świetnym towarem przetargowym. Myśli, że jesteśmy starymi przyjaciółmi. Mam na myśli porwanie - dodał otwarcie, widząc jej niepewną minę.

Szeroko otworzyła oczy na myśl, że tego wieczoru umówiła się z Burackiem.

- Nie chciałem pani przestraszyć, lecz musi pani wiedzieć o ewentualnym niebezpieczeństwie - powie­dział łagodniejszym tonem.

- Ale... - umilkła na chwilę, niezdecydowana, czy wyjawić umówione spotkanie z Burackiem. - Trzeba też ostrzec Gordona.

- Oczywiście, ale bardziej prawdopodobne jest po­rwanie damy. Inaczej traktuje się wiadomość o po­rwaniu bezbronnej, narażonej na przemoc mężczyzn kobiety.

- Costain! Pan chce, żebym umarła ze strachu!

Pochylił się i mocno ujął jej dłonie.

- Tak. Właśnie o to mi chodzi. Niech pani nie podejmuje najmniejszego ryzyka, wobec Buracka ani nikogo innego. To byłaby moja wina, gdyby coś się pani stało.

Kiedy spojrzeli sobie w oczy, poczuł, że tonie w jej spojrzeniu. Czy zupełnie oszalał, żeby wciągać w tę niebezpieczną sprawę niewinną dziewczynę? Jeśli cokol­wiek jej się stanie... Przełknął ślinę i powiedział:

- To ja wplątałem panią w to wszystko. Nie takie miałem intencje, proszę mi wierzyć.

Cathy delikatnie cofnęła ręce. Ciepło jego dłoni przyprawiało ją o drżenie. Wzbudzał w niej coraz większe zaufanie, był tak szczerze zatroskany i czuły.

- To nie pana wina - powiedziała pojednawczym tonem. - Gdybyśmy nie poszli z Gordonem do parku tamtej nocy, nie wmieszalibyśmy się do tego stopnia w tę sprawę.

- Wina jest po mojej stronie. Po pierwsze nie powinienem był tu przychodzić. Nie musi pani nadal w tym uczestniczyć. Mogę przecież zanieść ten fałszywy list do tłumaczenia gdzie indziej. W Londynie są dziesiątki biur tłumaczeń. Znajdę kogoś innego...

- Nie! - zaprotestowała głośno. - Nie... - powtórzyła spokojniej. - Kobieta nieczęsto ma szansę uczestniczyć w ważnych wydarzeniach. Jeśli mogę pomóc, chcę to zrobić.

Uśmiech podziwu Costaina sprawił jej radość.

- Odważna z pani kobieta, panno Lyman. - Leciutko musnął palcami jej policzek. - Ale będzie pani ostrożna - dodał łagodnie. - Nie chcę, żeby cokolwiek się pani stało.

Udała, że ten gest nie zrobił na niej wrażenia, i odpowiedziała przytomnie:

- Oczywiście.

Już miała powiedzieć o spotkaniu z Burackiem, kiedy zmieniła zdanie.

- Kiedy przyniesie pan list do przetłumaczenia?

- Za kilka dni. Potrzebuję trochę czasu na przyj­rzenie się prywatnemu życiu Buracka i pani Leonard. - Westchnął ciężko. - To nie będzie łatwe dla Harolda, jeśli jego żona jest zamieszana w tę sprawę. Jest dla niego całym światem.

Gordon wrócił przebrany w wieczorowe, czarne ubranie.

- Zdecydował pan, szanowny Lwie, co robimy dziś wieczorem? - spytał.

- Mam na imię Daniel - odpowiedział Costain pat­rząc na Cathy.

W jego ciepłym spojrzeniu wyczula coś osobistego.

- Tak - odezwał się Gordon - ale w interesach, wie pan, lepiej mieć się na baczności. Będę nadal nazywał pana Lwem.

- Miło mi, że kojarzę się panu z królem dżungli. Nasze trudne czasy rzeczywiście przypominają dżun­glę. A co do dzisiejszego wieczoru, lady Somerset urządza wielki bal dobroczynny. Możemy pójść wszyscy razem. - Spojrzał z nadzieją na Cathy, której serce zamarto w tym momencie z żalu. - Lady Cosgrave należy do grona organizatorek. Cosgrave sprzedał mi w zeszłym tygodniu bilety. Nie zdziwiłbym się, gdyby kupili je również Burack i Leonard.

Cathy znów otworzyła usta, ale zanim cokolwiek powiedziała, odezwał się Gordon:

- Leonard nie pójdzie na bal, jeśli cierpi na podagrę.

- Co nie znaczy, że pani Leonard się nie pojawi - stwierdził Costain. - Wszyscy się tam wybierzemy. Mam sześć biletów. To było dla dobrej sprawy. Chcia­łem zaproponować kilka Liz Stanfield.

Gordon wyglądał, jakby strzelił w niego piorun.

- Panna Stanfield! Może pójść razem z nami? - wy­dusił odzyskawszy władze umysłowe. - To znaczy, chyba za późno, by umówiła się z kim innym.

- Wpadnę do nich teraz po drodze i spytam, czy jest zainteresowana.

- Proszę podkreślić, że to dla dobrej sprawy - powie­dział Gordon. - Niech ją pan namówi.

- Nikt do niczego nie zmusi Liz, ale sądzę, że pójdzie. Wczoraj wieczorem uskarżała się, że tak nudno tej zimy. - Costain spojrzał na Cathy. - Przyjadę po panią...

W końcu wydobyła z siebie głos:

- Ja właśnie... idę na bal z panem Burackiem.

- Co?! - Costain nie wierzył własnym uszom.

- Idę na bal z panem Burackiem - powtórzyła jak echo.

- Czy pani oszalała? Kiedy to się stało? Dlaczego nic mi pani nie powiedziała?

- Umówiliśmy się dziś po południu, kiedy złożył mi wizytę.

- Dopiero co tłumaczyłem pani, żeby trzymała się pani od niego z daleka! Gordonie, niech pan jej powie, że to szaleństwo.

- Lepiej bawiłabyś się w naszym gronie.

- Nie może pani iść z nim sama. To niebezpieczne. - Costain zaczął nerwowo przemierzać pokój.

- Ale jeśli wycofam zaproszenie, to będzie naprawdę dziwne i niegrzeczne - niepewnie argumentowała Cathy.

- To prawda - zgodził się Costain i rzucił przez ramię: - Gordonie, będzie pan musiał z nią iść.

- Ani mi się śni. Idę z panną Stanfield.

- Mam dodatkowe bilety. Niech pani poprosi matkę lub wuja, żeby pani towarzyszyli. - Costain odwrócił się znów do Cathy.

Gordon uczepił się takiego rozwiązania:

- Mama i tak się tam wybierała, prawda, Cathy? Kiedy nie zgodziłem się tam iść, powiedziała, że wyko­rzysta drugi bilet i pójdzie z tobą.

To wyznanie jeszcze bardziej rozzłościło Costaina. Odezwał się zirytowanym głosem:

- Jeśli dobrze rozumiem, sama go pani zaprosiła, panno Lyman. Podejrzewam, że przemilczała pani w swojej relacji co ciekawsze fragmenty wizyty Buracka.

Gordon głośno parsknął śmiechem.

- Na Jowisza, dałbym głowę, żeby widzieć, jak Cathy zbiera się na odwagę wystąpienia z zaprosze­niem wobec mężczyzny. To należy gdzieś opisać!...

Costain sięgnął do kieszeni i podał jej dwa bilety.

- Proszę obiecać, że nie pojedzie pani sama z Burackiem.

Wyczytała w jego oczach wściekłość i jednocześnie coś przypominającego autentyczną troskę. Może nawet odrobinę zazdrości...

- Dobrze - powiedziała i wzięła bilety.

- O której ma po panią przyjechać? - spytał opano­wując drżenie głosu.

- O wpół do dziewiątej.

Costain zwrócił się do Gordona:

- Będę tu o ósmej. Pojedziemy po Liz i wrócimy o wpół do dziewiątej.

- Po co, do diabła? - Gordon nic nie rozumiał.

- Sprawdzić, czy pańskiej siostry nie porwano - do­bitnie powiedział Costain.

- Ależ pan przesadza... - Cathy w głębi duszy poczuła miłe ciepło; jest zazdrosny o nią i Buracka.

Costain wstał i sięgnął po płaszcz.

- Będzie pan gotowy dokładnie o ósmej, Gordonie? Wpadnę teraz do Stanfieldów i powiem Liz, że jeśli nie będzie punktualna, pojedziemy bez niej.

Gordon z trudem pojmował, jak ktokolwiek może tak oschłym tonem wyrażać się o pannie Stanfield.

- Ja już jestem gotowy - odpowiedział.

- W takim razie do zobaczenia. - Costain skłonił się sztywno i szybko wyszedł.

Gordon popatrzył na siostrę zdegustowany.

- Szkoda, że zaprosiłaś tego łajdaka. Skąd przyszło ci coś takiego do głowy? Costainowi to się ani trochę nie spodobało.

- To nie jest sprawa lorda Costaina - odparła ze złością, ale w rzeczywistości żałowała, że tak się pospieszyła. Mogła pójść na bal u boku Costaina.

- Cokolwiek jeszcze wymyślisz, nie rujnuj moich szans u panny Stanfield, Cathy. Wiesz, jak mi na niej zależy. Ten wieczór jest niezwykłą okazją.

Nie czekając na odpowiedź siostry, popędził na górę poprawić strój.

Gdy Costain wsiadł do czekającego przed domem powozu, zdał sobie sprawę, że jego złość na pannę Lyman nie ma najmniejszych podstaw. Nie miała powodu o nic podejrzewać Buracka, kiedy zapraszała go na bal. Może robić, co jej się podoba.

Złość jednak nie mijała. Dlaczego jego nie zaprosiła, jeśli miała bilety? Inne dziewczęta ciągle go gdzieś zapraszają. Matka Cathy nie robiła tajemnicy, że go akceptuje, nie to więc jest problemem. Nie, ona po prostu woli pana Buracka od niego. Zraził ją obcesowymi manierami.

A dziś wieczorem panna Lyman wychodzi z męż­czyzną, który najprawdopodobniej jest szpiegiem. Wła­śnie Burack może być tym zamaskowanym napast­nikiem. To on poszedł za nim na King Charles Street. Skąd inaczej dowiedziałby się, że Lymanowie są wmie­szani w sprawę? Będzie go uważnie obserwował dziś wieczorem.

Rozdział 15

Co to za straszliwy zapach? - spytała lady Lyman, gdy sir Gordon, zlany wodą lawendową i wystrojony w ekstrawa­gancko zawiązany fular, usiadł do ko­lacji. - Zużyłeś chyba cały flakon per­fum, Gordonie. To nie przystoi dżen­telmenowi.

- Tylko kropelka za uszami - odpo­wiedział. - Jesteś strasznie staroświecka, mamo. Teraz wszyscy tego używają.

- Za moich czasów perfumy były dla dam - oświadczył Rodney.

- Mamy dziewiętnasty wiek, wuju - tłumaczył Gordon.

- Nie zauważyłam, by lord Costain używał pachnideł - powiedziała lady Lyman, uśmiechając się do córki. - Jak miło z jego strony, że podarował ci dodatkowe bilety, nawet jeśli nie idziesz w jego towarzystwie. Bardzo słusznie postąpiłaś, moja droga, zapraszając pa­na Buracka. To z pewnością otworzyło oczy lordowi Costainowi. Odrobina rywalizacji tylko go zmobilizuje.

Podano rybę w białym sosie.

Lady Lyman była zadowolona ze swojej latorośli. Cathy ładnie wyglądała w ciemnoniebieskiej sukni. Ciemny kolor i surowy fason dodawały jej szyku.

Wiedziała, że sama również elegancko prezentuje się w stonowanej, fiołkoworóżowej sukni dopasowanej do jej urody i wieku. Przyjemnie będzie spędzić wieczór wśród starych znajomych, na naprawdę eleganckim przyjęciu. Znów nabrała ochoty do urządzenia rautu z okazji Bożego Narodzenia.

Był to główny temat rozmowy podczas kolacji. Gordona zobowiązano do najęcia muzyków. Lady Lyman nie wykazywała wielkiego zainteresowania panem Burackiem, lecz kiedy przyszedł po Cathy i przekonała się, że wygląda jak prawdziwy dżentel­men, obdarzyła go łaskawym uśmiechem.

Matka i wuj wsiedli do powozu z Cathy i panem Burackiem, młodzi nie mieli więc okazji do osobistej rozmowy. Costain i jego towarzystwo jechali za nimi. Gdy oba powozy zatrzymały się przed wspaniałą rezydencją przy Curzon Street, lady Lyman chwyciła Costaina pod ramię i wchodząc z nim na schody, wylewnie dziękowała za podarowane bilety.

Raut zaplanowała na dwudziesty grudnia, Costain będzie miał więc dość czasu, by porozumieć się ze swoją matką w sprawie zaproszenia Cathy do Northland na Boże Narodzenie.

- Tydzień przed świętami urządzani niewielki raut. Mam nadzieję, że zaszczyci nas pan swoją obecnością, lordzie Costain.

- Będzie mi niezmiernie miło, madame - odpowie­dział, nie pytając nawet o datę. Nie spuszczał z oczu Cathy i Buracka, którzy zbliżali się właśnie do fron­towych drzwi. Lady Lyman stwierdziła, że zaproszenie zostało przyjęte.

Cathy ogarnęło przyjemne podniecenie, kiedy ich zaanonsowano. Jednak tu przyszła! Udało jej się przyjść na ów wielki bal. Tuż za nią szedł lord Costain, przyćmiewając swoją obecnością jej partnera. Cathy popatrzyła na eleganckich gości, panie w lśniących diamentach i dżentelmenów krążących wokół swych dam. Hall przystrojono jedliną i czerwono-złotymi wstęgami oplatającymi filary. W rogu stała ogromna choinka z przywieszonymi na gałęziach złotymi pude­łeczkami i kawałkami waty, które wyglądały jak prawdziwy śnieg. Cathy pomyślała, że pudełeczka mogą zawierać drobiazgi dla pań.

Kiedy wszyscy zeszli do sali balowej odwróciła się, szukając wzrokiem Costaina. Nad wejściem wisiał ogromny złocony napis: „Szczęśliwych Świąt Bożego Narodzenia”.

- Kim jest to dziewczę obok niego? - spytała lady Lyman.

- To panna Stanfield, mamo. Bardzo podoba się Gordonowi.

Panna Stanfield, nie zważając na zakochanego Gordona, wybrała na pierwszego partnera swego kuzyna.

- Dość przeciętna uroda - stwierdziła lady Lyman, przeszywając wzrokiem dziewczynę. - Kiedy patrzysz na zbyt strojną suknię, wiesz od razu, że właścicielka nie grzeszy dobrym gustem. Cekiny, koronki i jeszcze kokardy!... - Panna Stanfield miała na sobie błękitną suknię obwieszoną ozdóbkami jak świąteczne drze­wko. - Zobacz, jak niedyskretnie przewraca oczami do kawalerów.

- Jest bliską kuzynką lorda Costaina - powiedziała Cathy.

Ta informacja złagodziła nieco osąd lady Lyman, szczególnie, że panna Stanfield okazała się niegroźna jako konkurencja.

- Rzeczywiście, dość ładna - zdecydowała. - Ozdoby przy sukniach są chyba ostatnio w modzie. Właściwie mogłabyś przekonać się do kilku kokardek, Cathy.

Cathy weszła na parkiet z panem Burackiem. Kiedy dołączyli do otwierającego bal menueta, pomyślała, że on nie może być niebezpiecznym szpiegiem. Był nieśmiały i uroczy. Wyczuła, że jego sztywne za­chowanie dziś po południu wynikało jedynie z po­czucia obowiązku.

- Jakże miło mi towarzyszyć pani na tym balu, panno Lyman - powiedział. - Pani matka również bardzo uprzejmie mnie potraktowała. Nie tak protekc­jonalnie, jak się obawiałem.

Nagle zdziwiło ją, że jej partner wygląda właściwie na młodego chłopaka.

- Czy długo pracuje pan w Horse Guards, panie Burack?

- Dopiero kilka miesięcy, odkąd ukończyłem Oks­ford.

Dobre nieba! Nie jest wiele starszy od Gordona. Jakże można by go podejrzewać o perfidną zdradę?

- Odkrył pan coś nowego w biurze? - spytała, by przypomnieć mu, dlaczego razem się tu znaleźli, po­nieważ wydawał się o tym zapominać.

- Nic szczególnego nie wydarzyło się tego popołu­dnia. Och, widzę, że przybyła pani Leonard. - Zerknął na wejście, gdzie dama właśnie pojawiła się ze swą starszą znajomą. - Pan Leonard został w domu ze względu na podagrę.

Cathy odwróciła się, by spojrzeć na Helenę. Naj­wyraźniej dołożyła starań, by podkreślić dziś swoją urodę. Wyglądała olśniewająco w jedwabnej sukni i diamentach na szyi. Suknia wydawała się na pierwszy rzut oka czarna, lecz gdy pani Leonard poruszała się, materiał połyskiwał barwą ciemnego wina. Zanim zrobiła dwa kroki, podszedł do niej jakiś mężczyzna.

- Jest bardzo piękna - powiedziała Cathy.

- Sądzi pani? Jak na kobietę w jej wieku, może... Ta dama, która z nią przyszła, jest przystojna. Kto to może być?

- Młodsza z dam to pani Leonard, panie Burack - powiedziała Cathy, zdziwiona, że jej nie zna.

- Twierdzi pani, że ta piękność jest żoną starego Leonarda? Dobry Boże! Nic dziwnego, że tak pieje na jej temat. Myślałem, że to ta stara. W teatrze byli razem. Teraz rozumiem, dlaczego sugerowała pani, że lord Costain może być jej kochankiem.

To zupełnie przekonało Cathy, że pan Burack jest stanowczo za mało poinformowany, żeby być szpiegiem.

- Kim jest ten mężczyzna obok niej? - spytała.

- Pan Fortescue, z Horse Guards.

- Może on jest jej wspólnikiem? - spytała, odsuwając myśl, że kochankiem tej kobiety mógłby być Costain albo Burack. Na pewno jest to ktoś inny. - Oczywiście, jeśli ona rzeczywiście jest szpiegiem.

- Fortescue jest tylko łącznikiem rządowym w ja­kichś sprawach finansowych.

Pod koniec menueta Costain postanowił wyrwać Cathy z ramion Buracka. Jak na jego gust, byli zbyt uśmiechnięci. Musiał jednak odeskortować Liz do Gordona. Zanim to zrobił, Gordon wyrósł spod ziemi tuż obok w towarzystwie jakiejś panny Swanson.

- Czas na nasz taniec, nieprawdaż, panno Stanfield? - Gordon chwycił Liz za łokieć, a Costain nie miał innego wyboru, jak z uśmiechem poprosić pannę Swanson do następnego tańca.

Nie spodobało się to ani lady Lyman, ani jej córce, ale ponieważ niezwykle interesujący hrabia pragnął zostać przedstawiony Cathy, nie smuciły się zbyt długo. Po drugim tańcu Costain posłał Cathy gniewne spojrzenie i przeszedł przez salę, by zaprosić panią Leonard. Kiedy Cathy wróciła do matki, która od­mówiła sobie przyjemności gry w karty, żeby sekun­dować córce i służyć jej swym długoletnim doświad­czeniem w sprawach towarzyskich, lady Lyman po­wiedziała:

- Przysięgłabym, że to Helena Fotherington tańczy z Costainem! Pamiętasz, pytałaś o nią kilka dni temu. Ani trochę się nie zmieniła. Jak ona to robi? Muszę się z nią przywitać. To da Costainowi okazję do tańca z tobą. Chodź, Cathy.

Cierpiała katusze zażenowania, kiedy mama zdybała Costaina i przedstawiła ją raz jeszcze pięknej pani Leonard jako „swoją małą córeczkę Cathy. Jak szybko dzieci dorastają!...”

Pani Leonard uśmiechnęła się uprzejmie.

- Poznałam już pani córkę, lady Lyman - powiedziała, lecz jej pytający wzrok nie sugerował, by przypominała sobie matkę.

- Spotkałyśmy się we Francji, w Amiens - stwier­dziła lady Lyman. - Może pamięta pani mego zmarłego męża, sir Aubreya Lymana?

- Oczywiście. Z żalem dowiedziałam się o jego odejściu. Czy ma pani inne dzieci, lady Lyman?

- Syna, ma na imię Gordon. Gdzieś tu jest.

- Jakże pani szczęśliwa. Ja nie mam dzieci, tylko kochanego pieska. Dotrzymuje dziś towarzystwa me­mu mężowi. Harold cierpi na podagrę. Nalegał, żebym przyszła, ponieważ lady Cosgrave jest jedną z or­ganizatorek balu. Spędziłyśmy tu obydwie całe popołu­dnie, doglądając przygotowań. Ledwie zdążyłam poje­chać do domu na kolację i zmienić strój. - Wzrok pani Leonard cały czas krążył po sali w poszukiwaniu następnego partnera.

Po chwili zwróciła uwagę pewnego znanego rozpus­tnika i oboje zniknęli w tłumie.

- Panno Lyman, czy mogę mieć honor zaprosić panią do następnego tańca? - spytał Costain.

Ponieważ tancerze nie ustawiali się w rzędach na parkiecie, Cathy domyśliła się, że przyszedł czas na walce. Poczuła nerwowy dreszcz, kiedy Costain ją objął.

- Co pani na to? - spytał spoglądając znacząco. - Pani Leonard spędziła tu całe popołudnie, jeśli wierzyć jej słowom. Czyżby Harold przez godzinę sam zabawiał pannę Dutroit? Jak to się stało, że Gordon nie widział, jak wychodziła z domu?

- Podejrzewam, że wymknął się na chwilę z poste­runku, żeby coś przekąsić, i wtedy właśnie wyszła, jeśli naprawdę tu była.

- Nie rozumiem, dlaczego miałaby kłamać na ten temat - powiedział.

Cathy wzruszyła ramionami i stwierdziła, że panna Dutroit wypita pewnie herbatę ze służbą. To prze­dłużyło jej wizytę. Costain zauważył, że przy nim Cathy jest mniej ożywiona niż przy Buracku.

- Pan Burack z pewnością żałuje, że odebrałem mu walc z panią - powiedział trochę sztywno.

- Jest bardzo miły. Nie sądzę, by był szpiegiem.

- Łatwo panią przekonać! Pani Leonard też jest „miła”. Czy to odsuwa wszelkie podejrzenia?

- Pan Burack nawet jej nie rozpoznał. Myślał, że to ta starsza dama, z którą przyszła, jest panią Leonard.

- Tak pani powiedział. Ciekawe...

- A według pana znal ją wcześniej?

- Nie wiem - przyznał niechętnie Costain. - Mógł ją jednak poznać.

- Mówiła coś interesującego? - spytała Cathy, czując, że udziela jej się jego złość.

- Nie.

- Pewnie z jakiegoś innego powodu nie mógł się pan doczekać tańca z nią. Jest niezwykle atrakcyjna.

- Mam nadzieję, że nie jestem aż tak naiwny, by wierzyć, że ładna buzia świadczy o niewinności. Czy Burack powiedział coś ciekawego?

- Pracuje w Horse Guards dopiero od kilku miesięcy. Niedawno skończył Oksford. Jak może być w to zamieszany? Nawiązanie odpowiednich kontaktów wymaga czasu.

To nie był nastrój, w jakim Costain chciał spędzić te kilka chwil z Cathy, gdy rozmawiali w cztery oczy. Czekał na ten moment, by poznać ją trochę lepiej, a teraz zachowuje się jak nieokrzesany gołowąs.

- Może ma pani rację - przytaknął, a po chwili milczenia powiedział bardziej przyjacielskim tonem: - Pani mama zaprosiła mnie na raut w przyszłym tygodniu.

- Przyjdzie pan? - spytała z najzupełniej obojętną miną.

- Z przyjemnością. Przyprowadzę Liz, jeśli nie ma pani nic przeciw temu. Mam na myśli swoją kuzynkę, pannę Stanfield.

- Wiem.

Chłód Cathy coraz bardziej intrygował Costaina. Coś się w niej zmieniło i po namyśle doszedł do wniosku, że to wina Buracka. Prowadzenie sensownej rozmowy wydało mu się absolutnie niemożliwe przy muzyce i wśród tego tłumu.

- Przejdźmy do bocznego salonu - powiedział i nie czekając na odpowiedź poprowadził ją w tańcu na kraniec parkietu.

W drzwiach sali balowej natknęli się na zrozpaczo­nego Gordona.

- Mam nadzieję, że dokonuje pan pasjonujących obserwacji, gdyż poza tym wieczór jest sromotną klęską.

- Tańczyłeś przecież z panną Stanfield? - przypo­mniała Cathy.

- Tak, dziarski ludowy taniec. Co mężczyzna może zdziałać przy takiej okazji? Nie zgodziła się zatańczyć ze mną walca.

- Nie może tańczyć z tobą dwa razy, prawie się nie znacie - pocieszała brata Cathy.

- Nie musiała przyjmować propozycji Edisona, pra­wda? Zobacz, jak ten pajac się szczerzy.

Popatrzyli na parkiet, gdzie Edison z afektowanym uśmiechem przyklejonym do ust zerkał raz na pannę Stanfield, raz na wściekłego konkurenta.

- Chętnie dałbym mu w gębę - stwierdził ponuro Gordon.

- Chodźmy lepiej razem do salonu wypić kieliszek wina - zaproponował Costain. - Musimy coś omówić. Są nowe szczegóły - dodał, by zachęcić nieszczęśnika.

- Co takiego? Sprawdziłem palce Cosgrave'a. To nie on nas napadł, mimo że z pewnością knuje coś z panią Leonard. Zauważyłem, jak szeptali za palmą. Kobie­ty... - westchnął z ironiczną miną. - Idę zaczerpnąć świeżego powietrza. Jeśli panna Stanfield zwróci przez przypadek uwagę na moją nieobecność, możecie po­wiedzieć, że poszedłem zapalić cygaro. Ale na pewno nie spostrzeże nawet, że zniknąłem.

Nie palił cygar, ale ta uwaga wydała mu się szykow­na. Skierował się do wyjścia.

- Włóż płaszcz, Gordonie - zawołała za nim Cathy. - Zaziębisz się...

- To i dobrze! - Braciszek wymaszerował energicznie na zewnątrz.

- Coś wisi w powietrzu - powiedział z kpiącym uśmiechem Costain. - Dzisiejszy wieczór nie sprzyja romantycznym schadzkom.

- Jeśli ma pan ochotę wyjść z Gordonem...

- Nie o to mi chodziło, panno Lyman.

Ujął ją mocno za ramię i poprowadził do bocznego salonu.

Rozdział 16

Na Curzon Street roiło się od po­wozów.

- Biedne, omamione złudami istoty - mruknął pod nosem Gordon, przyglą­dając się podekscytowanym twarzom spóźnionych gości. Podążali ochoczo na targowisko próżności. Spodziewają się przyjemnego wieczoru na wielkim zimo­wym balu, a zanim kur zapieje, do grona nieszczęśników takich jak on dołączy co najmniej tuzin złamanych serc. Panny dadzą się uwieść łowcom posagów, żony zapragną zdradzić mężów, ogniska do­mowe legną w gruzach. Miłość to okru­tna pani.

Gordon pławił się w swym czarnym nastroju i drażniło go, że ciągle musi się komuś odkłamać i rozmawiać ze znajo­mymi. Kiedy jeden z kolegów spytał, czy panna Stanfield jest na balu, nie wy­trzymał:

- Znajdziesz ją walcującą w ramionach Edisona - rzucił i ruszył przed siebie, byle dalej od tego przybytku zatracenia.

Wiatr rozwiewał mu poły fraka, gdy szedł szybko mroczną ulicą. Kopnął jakiś mały przedmiot, który leżał na drodze. Był to kamień, nie zaś zmarznięte jabłko, jak sądził. Zawył cicho z bólu. Teraz bolało go już wszystko.

Jeśli panna Stanfield woli spędzać czas z tym durnym zarozumialcem Edisonem, to jej strata. Zrozumie swój błąd, gdy przeczyta w gazecie o śmierci sir Gordona Lymana na zapalenie płuc. Oczami wyobraźni ujrzał uroczysty pogrzeb wagi państwowej, z zaprzęgiem w czarnych pióropuszach i długim orszakiem żałob­ników. Świat dowie się jakoś, że to on, samotny w swej walce, udaremnił zakusy francuskiego wroga i uchronił kobiety i dzieci Anglii od zguby.

Kiedy dotarł do rogu ulicy, zdecydował wrócić na bal. Lew wspomniał o nowych szczegółach w sprawie. O nie, żadnego zapalenia płuc do rozstrzygnięcia spra­wy. Spostrzegł, że jest na rogu Half Moon Street, dwa kroki od domu Leonardów. Przejdzie tamtędy szybko i sprawdzi, czy ktoś wchodzi lub wychodzi. Mało to prawdopodobne, gdyż pani Leonard jest na balu, ale gdyby na przykład dojrzał czającą się w pobliżu pannę Dutroit... Ciekawe.

Obserwował dom z dość daleka, nie spodziewając się zresztą żadnego rezultatu. Tym bardziej zdziwiło go, że ktoś otwiera frontowe drzwi. Starszy mężczyzna wypuścił pieska pani Leonard za potrzebą. Co za przebrzydłe stworzenie, jazgotało od samego progu. Pies ruszył oczywiście wprost na niego, demaskując tajną misję. Gordon zaczął spokojnie iść, jakby po prostu tędy przechodził, a przeklęty zwierzak biegł za nim i łapał zębami za łydki, co dawało się niemile odczuć, gdyż Gordon nie miał na sobie wysokich butów.

- Wracaj, May! - zawołał starszy człowiek. Czy to pan Leonard? Wyglądał na niego, ale starzy ludzie są wszyscy do siebie podobni.

Gordon nie zatrzymywał się, a mężczyzna zbiegi w tym czasie ze schodów, wciąż wołając psa. Na ulicy zaturkotał jakiś powóz, a mężczyzna obawiając się, że wystraszone hałasem zwierzę wybiegnie na jezdnię, krzyknął:

- Zatrzymaj ją, chłopcze!

Gordon podskoczył i chwycił psa prawie spod kot powozu.

Pasażer opuścił okno i zawołał:

- Od kiedy to wyłapujesz bezpańskie psy, Lyman? - Oczywiście był to Graham Grant. Niedługo całe miasto o tym usłyszy.

- Proszę - powiedział oddając bestię właścicielowi.

- To pupilka żony. Nie chcę, żeby coś jej się stało. Dobry piesek, chodźmy do domu.

Pupilka żony. Tak więc jest to pan Leonard. Pies złapał go za rękę i mężczyzna puścił go sycząc z bólu. Zwierzak, zdecydowany na samobójczą śmierć, popę­dził za powozem Granta, a pan Leonard za nim. Nie poruszał się tak szybko jak młody człowiek, lecz bardzo sprawnie jak na osobę cierpiącą na podagrę. Coś tu Gordonowi nie pasowało.

Leonard obejrzał się przez ramię, dysząc ciężko.

- Może ją pan złapać? Nie dogonię jej sam. - Z tru­dem chwytał oddech.

Gordon puścił się za psem i wziął go na ręce. Rozbawiło to tak Granta, że kazał zatrzymać powóz, by uśmiać się do woli i wyszydzić kolegę.

Starszy pan ciągle miał zadyszkę.

- Zaniosę go panu do domu - powiedział Gordon i ruszyli w stronę znajomego budynku.

Pan Leonard, wciąż bez tchu, przytrzymywał się ramienia chłopaka. Nie utykał jednak. Kiedy posuwali się ciemną ulicą, Gordon przemyśliwał, jak by tu wykorzystać tego psa i dostać się do domu. Może wypatrzyłby coś ciekawego.

Przy drzwiach Leonard powiedział:

- Bardzo panu dziękuję, panie...

- Gordon. Moje nazwisko Gordon. - Nie powinien się przecież zdradzać.

Pan Leonard uśmiechnął się z wdzięcznością.

- Mogę zaproponować panu kieliszek wina, panie Gordon? Obawiam się, że pan zmarzł. Nie ma pan płaszcza.

- Dziękuję, sir. Wyszedłem tylko na chwilę z balu, odbywa się tuż za rogiem. Nie pogardzę kieliszeczkiem. Pogoń za psem wzmaga pragnienie, nie powiem.

Wniósł psa do środka i pan Leonard odebrał go z jego rąk. Gordon spod oka rozejrzał się po hallu. Ani parkiet na podłodze, ani lustro w zdobionej ramie nie miały w sobie nic podejrzanego.

- Tylko zamknę May - powiedział pan Leonard. - Troszkę jest dziś hałaśliwa. Przejdźmy do mego gabinetu.

Leonard nie spieszył się z podaniem swego nazwiska. Powinien się przedstawić. A może zamierza udawać kogoś innego?

Gospodarz zniknął z psem, a Gordon wszedł do gabinetu. Rzucił szybkie spojrzenie przez ramię i popę­dził prosto do biurka Leonarda. Było zarzucone jakimiś listami - listami do i z Horse Guards. To mogły być papiery, które przyniósł mu Cosgrave. Podniósł jeden z listów i rzucił okiem. Zorientował się, że ma przed sobą podpis Beau Douro. Człowieka, który rozpędził na cztery wiatry armię Korsykanina w Hiszpanii! Poczuł drżenie w palcach, jakby siła sygnatariusza listu spłynęła na jego ciało.

Zerknął na datę i z trudem uwierzył, że pismo przyszło tak szybko. Statki nie przewożą poczty tak prędko. Odwrócił kartkę i przeczytał, że list przesłano gołębiem pocztowym. Treść niewiele mówiła Gordonowi - coś o przesuwaniu oddziałów przez Pireneje. Z pewnością były to rozstrzygające manewry, a list leży tu oto, nie dość, że poza budynkiem Horse Guards, to dostarczony do domu szpiega przez samego szefa służb wywiadowczych.

Gordon usłyszał jakiś dźwięk przy drzwiach i rzucił się na najbliższe krzesło. Usiłował właśnie przyjąć swobodny wyraz twarzy, gdy wszedł pan Leonard z winem na tacy.

- Proszę bardzo... - powiedział stawiając tacę na biurku, po czym napełnił dwa kieliszki.

- Z pieskiem wszystko w porządku? - spytał Gor­don, gdy gospodarz podał mu wino.

Pan Leonard podniósł kieliszek do ust.

- Suczka zawsze jest niespokojna, gdy nie ma mojej żony. Tylko jej słucha.

Gordon zerknął na kieliszek gospodarza i spostrzegł grube, prawie kwadratowe palce obejmujące szkło. Serce podskoczyło mu do gardła. Ostatnim razem, gdy widział tę rękę, dzierżyła wycelowany w niego pistolet. Usłyszał charczące westchnienie i w pomieszaniu zdał sobie sprawę, że wydarło się z jego własnych ust. Przełknął ślinę, starając się opanować zdenerwowanie.

- W dzieciństwie miałem spaniela - odezwał się drętwym głosem, który odbił się głuchym echem od ścian. Odchrząknął i dodał, nie tknąwszy jeszcze trun­ku: - Doskonałe sherry.

- Proszę skosztować - zachęcił gościa pan Leonard, popijając ze swego kieliszka.

Gordon pociągnął duży łyk.

- Piesek bywa kłopotliwy, nieprawdaż? - spytał, mając nadzieję, że Leonard weźmie go za nieszko­dliwego głupka, cały czas jednak wysilał umysł, jak zdemaskować i schwytać wroga. Czy powinien pędzić z powrotem na bal po pomoc Lwa? Ocenił wzrokiem ramiona Leonarda, pomyślał o jego po­deszłym wieku i niedołężności w porównaniu z jego własną siłą młodości i stwierdził, że sam da sobie radę.

- Z psami zawsze jest kłopot w mieście.

Próbował nie gapić się wciąż na te straszne palce, ale oczy bezwiednie wracały do dłoni gospodarza. Musi odwrócić wzrok albo Leonard zorientuje się, że został rozpoznany, mimo że jego twarz była szczelnie osło­nięta, gdy wdarł się do gabinetu. Poczuł lekki zamęt w głowie. Co się dzieje?

Potężne paluchy zaczęły rozmazywać mu się przed oczami. Potrząsnął głową. Najlepiej złapie ten mosiężny przycisk do papieru i zdzieli nim Leonarda w głowę.

Gospodarz plótł jakieś głupstwa o psotach May, coś o wkradaniu się do gabinetu i zjadaniu dokumentów. Z pewnością mówił o ważnej wiadomości z Hiszpanii. Gordon pociągnął z kieliszka i pokiwał głową. Czuł, że ogarnia go jakiś błogi stan. Zobaczył przed sobą twarz panny Stanfield, uśmiechniętą uro­czo i z uwielbieniem w niego wpatrzoną, bohatera, który samodzielnie pochwycił tego groźnego przestęp­cę. Dziwna słabość coraz bardziej go ogarniała... Nagle błysnęła mu myśl, że twarz Leonarda w dniu napadu była zasłonięta, lecz jego twarz nie. Dlaczego dotąd go nie rozpoznał?

Ze zdziwieniem stwierdził, że kieliszek jest pusty. Kanciaste palce podsunęły butelkę.

- Och, dziękuję... Może jeszcze kropelkę.

Widział, jak bursztynowy płyn wypełnia kieliszek i wylewa się, gdy jego drżące palce tracą władzę. Do diabła, będzie śmierdział jak furman, kiedy wróci na bal. Spróbował mocniej chwycić kieliszek, ale ważył co najmniej tonę. Ostatnią rzeczą, jaką spostrzegł, zanim stracił przytomność, był kryształowy kieliszek spada­jący na dywan. Po kilku sekundach jego bezwładne ciało również osunęło się na podłogę.

Gdy umilkły walce, goście zaczęli tłumnie napływać do salonu, gdzie przygotowano zakąski.

- Przykro mi, że Gordon tak się rozczarował dzisiej­szego wieczoru - powiedział Costain. - Poszukajmy Liz, trzeba jej przypomnieć, że przyszła tu z nami.

Cathy wyglądała na zaniepokojoną.

- Zastanawiam się, czy Gordon już wrócił. Dostanie zapalenia płuc na tym zimnie bez płaszcza.

- Zapytam służbę.

Weszli do hallu i Costain zbliżył się do człowieka przy drzwiach wejściowych.

- Nie wrócił, sir. To rzeczywiście niepokojące. Choć w tej części miasta powinien być bezpieczny.

Costain przekazał wiadomość Cathy.

- Ten idiota poszedł do domu na złość pannie Stanfield - skwitowała.

- Prosił, żeby jej powtórzyć, że niedługo wróci.

- Wyszedł bez płaszcza, a przyjechał pańskim powozem, więc... Może zapyta pan, czy nie zabrał powozu.

Inny służący zajmował się powozami gości. Costain wypytał go i wrócił, by powiedzieć Cathy, że nikt nie wzywał jego powozu.

Cathy zamrugała w zdumieniu oczami.

- Gdzie, na miłość boską, on się podziewa? Nie ma go od pół godziny.

- Najlepiej przejdę się po okolicy. Może go spotkam.

- Proszę nie zapomnieć płaszcza - powiedziała Cathy.

- Tak, mamo - odpowiedział żartobliwie, ale widać było, że sprawiło mu to przyjemność.

Portier wskazał mu kierunek, w którym udał się Gordon. Costain ruszył szybkim krokiem i po chwili zniknął w mroku. Był bardziej zirytowany niż przejęty dziecinnym zachowaniem chłopaka.

Gdy Cathy czekała w hallu przy wejściu, podszedł do niej, zadzierający jak zwykle nosa, pan Edison.

- Mam nadzieję, że Gordon się na mnie nie obraził. Wszędzie go szukam.

- Nie widział go pan? - spytała.

- Od czasu walców nie. Graham Grant wspomniał, że widział go goniącego psa po Half Moon Street.

Cathy zmarszczyła czoło. Brat spędził tam ostatnio wiele czasu, obserwując dom Leonarda. Bez wątpienia postanowił przespacerować się tamtędy i sprawdzić, czy nic się nie dzieje.

- Podobno pomagał jakiemuś staruszkowi łapać szczeniaka - dodał Edison. - Pewnie zaraz wróci.

- Niepokoję się, gdzie on się podziewa.

- Przyślę do pani Granta.

- Dziękuję, panie Edison.

Pan Grant, jeden z młodocianej gromady kolegów Gordona, pojawił się niebawem.

- Chciała pani ze mną rozmawiać, panno Lyman?

- Widział pan Gordona, panie Grant? Proszę powie­dzieć mi, gdzie to dokładnie było?

- Właśnie jechałem tutaj, gdy dostrzegłem Gordona uganiającego się za jazgoczącym psiakiem na Half Moon Street.

Opis pasował do psa pani Leonard, a jej mąż mógł być wspomnianym staruszkiem.

- Mały, hałaśliwy piesek, mówi pan?

- Tak. Mogę powiedzieć pani, z którego wybiegi domu, gdyż drzwi były otwarte i paliło się światło. Drugi dom od skrzyżowania z Curzon Street. Gordon wszedł z tym staruszkiem do środka.

- Dziękuję - powiedziała. - Tam z pewnością został. Nasi... znajomi tam mieszkają.

Cokolwiek nabroił znów Gordon, nie zamierzała stwarzać niepotrzebnego zamieszania.

- Miło mi, że mogłem pomóc, mademoiselle. - Pan Grant oddalił się w podskokach, by dołączyć do swego towarzystwa.

Cathy usiadła na krześle pod wielką ozdobną palmą i czekała na powrót Costaina. Była teraz przekonana, że Gordon wślizgnął się do domu Leonarda, żeby coś wyszpiegować. Ale dlaczego tak długo go nie ma? Poprosi o pomoc Costaina, gdy tylko się pojawi. Ale czy może mu ufać?

Costaina również nie było strasznie długo. Na tyle długo, by zaczęła obawiać się, że on również zajął się szpiegowaniem, podczas gdy najwspanialszy zimowy bal mija bez niego. Wrócił po ponad kwadransie, sam, z nachmurzoną twarzą.

- Pojawił się? - spytał Cathy, która poderwała się na jego widok.

- Nie. Nie znalazł go pan?

- Obszedłem całą okolicę. Wie pani, że jesteśmy o rzut kamieniem od domu Leonardów?

- Tak, i dowiedziałam się, że Gordon pomagał Leonardowi schwytać na ulicy małego pieska. Jeden z kolegów go tam widział. Gordon wszedł podobno do domu ze staruszkiem. Boję się, że coś mu się stało, Costain.

Jej blada twarz ściągnięta była niepokojem. Chcąc ją pocieszyć, Costain powiedział bez namysłu:

- Co mogło się stać? Najprawdopodobniej Gordon został zaproszony na kieliszek wina. Zgodziłby się z pewnością i rozejrzał po domu.

- Ale nie ma go tak długo.

Costain starał się nie okazać własnego niepokoju.

- Proszę się nie martwić. Leonard nie zna Gordona, a Gordon nie przyznałby się przecież do szpiegowania.

- Jeśli napastnik tam jest, rozpozna mojego brata. A Gordon jego nie.

Costain nie udawał dłużej obojętności.

- Złożę wizytę panu Leonardowi - powiedział.

Rozdział 17

W pierwszym odruchu Cathy poczu­ła wdzięczność, lecz natychmiast ogar­nęły ją wątpliwości. Nie może całkowicie zaufać Costainowi; nie ma przecież do­wodu na jego niewinność.

- Idę z panem - powiedziała, lecz już po chwili wiedziała, że to najgorsze, co mogłaby zrobić. Jeśli oboje z Gordonem dostaną się w ręce wroga, kto ich uratu­je? Chyba że Burack...

- To nie zadanie dla damy - odpowie­dział stanowczo Costain.

Wyglądał na szczerze przejętego.

- Nie może pan iść sam! Co pocznę, jeśli pan nie wróci? - spytała.

Zastanowił się przez chwilę.

- Jeśli nie wrócę za kwadrans, niech pani powie Burackowi, co zaszło. I niech zawiadomi Castlereagha.

Odrobinę podtrzymała ją na duchu ta odpowiedź.

- Ufa pan więc Burackowi?

- Wygląda na to, że człowiekiem, którego szukamy, jest Leonard. Jak sama pani mówiła, Burack dopiero co opuścił uniwersytet.

Pan Burack odnalazł w końcu Cathy. Podbiegł do nich ze słowami:

- Panno Lyman, wszędzie pani szukam... - Umilkł na widok ich poważnych twarzy. - Co się stało?

- Młody Lyman zniknął - odpowiedział Costain. - Widziano go przed domem Leonarda. Podejrzewamy, że jest tam przetrzymywany.

- Harold Leonard? - Burack pytająco spojrzał na Cathy.

- Może pan ufać lordowi Costainowi - powiedziała.

Burack po chwili milczenia przyjął to do wiadomości i spytał Costaina:

- Sugeruje pan, że Leonard jest tym źródłem prze­cieku?

- Na to wygląda. Był sam w domu przez całe popołudnie. Jego żona pomagała paniom w przygoto­waniach do balu. Lady Cosgrave to potwierdziła - dodał zwracając się do Cathy. - Cosgrave zaniósł mu kilka dokumentów. Później dość długo przebywała w ich domu francuska modystka.

- Trudno uwierzyć, że to pan Leonard - zastanawiał się wciąż Burack, ale zaraz dorzucił: - Jego żona jest rzeczywiście kosztowną damą, a nie zarabiamy wiele w Horse Guards.

- Niech pan lepiej biegnie po płaszcz. Na dworze jest zimno - powiedział Costain.

- Już idę - Skłonił się i pobiegł po płaszcz.

Cathy czuła, że ogarnia ją kompletna panika. Burack pojawił się za chwilę, wkładając w biegu płaszcz.

- Jak chce pan uwolnić Lymana? - spytał Costaina

- Właśnie staram się wymyślić coś genialnego Musimy wyciągnąć go stamtąd, zanim zdybiemy Leo­narda. Sądzę, że najlepiej będzie, jeśli pójdę tam i spy­tam o Gordona, twierdząc, że ktoś widział, jak wchodzi do środka. To upewni Leonarda, że wiemy, iż Gordon tam jest. Nie zrobi mu w takiej sytuacji krzywdy. Jeśli długo nie będę wychodził, zawiadomi pan Castlereagha.

- Tak jest. Miejmy nadzieję, że nie posunął się jeszcze do ostateczności.

Serce Cathy zamarło.

- Do ostateczności?... - Miał na myśli zamordowanie Gordona. - Ja też idę - powiedziała.

Obaj zaczęli protestować, ale nie ustępowała:

- Nie zostanę tu. To mój brat. Idę tam, z wami albo sama. Obaj możecie podejść do drzwi. Ja zostanę na zewnątrz, żeby zawiadomić Castlereagha, jeśli nie wrócicie.

- Nie możemy obaj atakować drzwi. To wzbudzi podejrzenia - stwierdził Burack. - Jakby miało się odbyć jakieś ważne zebranie w biurze czy coś takiego.

Brwi Costaina drgnęły i mimo poważnego spojrzenia w kąciku ust pojawił się cień uśmiechu.

- Dobrze. Niech pani weźmie płaszcz - powiedział do Cathy. - Zawołam powóz. Nie będzie pani samotnie czekać na ulicy.

Cathy pobiegła po płaszcz, nie wierząc jeszcze, że tak szybko się zgodził.

- Do dzieła - powiedział Burack, gdy tylko Cathy zniknęła.

Costain nie ruszył się z miejsca.

- Chwileczkę - powiedział.

- Nie możemy zabrać panny Lyman. To niebez­pieczne.

Proszę pomyśleć... Wynikła sprawa najwyższej wagi i lord Cosgrave zwołał spotkanie w domu pana Leonarda, ponieważ pan Leonard jest chory, a my wszyscy znajdujemy się tak blisko jego siedziby, tu, przy Curzon Street.

- Nie rozumiem, do czego pan zmierza, Costain.

- Dyskrecja, Burack, i bezpieczeństwo. Służba musi być odesłana do swoich pokoi, by nikt nie podsłuchał tajemnic państwowej wagi, które będziemy omawiać. Pan i ja, wysłani przodem, musimy sprawdzić, czy dom jest bezpieczny. To pozwoli na dokładne prze­szukanie.

- I odnalezienie Lymana... - Burack uśmiechnął się pod nosem. - Śmiały plan, Costain. Jeżeli się nie powiedzie, straci pan pracę.

- Wtedy pan zajmie się porządkowaniem Horse Guards. Czy Castlereagh kazał panu mnie śledzić?

- Nie wymienił pańskiego nazwiska. Kazał mi mieć oczy otwarte na wszelkie podejrzane machinacje w biu­rze. Pan zachował się bardziej podejrzanie niż ktokol­wiek inny, wymykając się z tym listem do panny Lyman.

- Poszedł pan za mną?

- Nie, ale dowiedziałem się o liście i pańskim wyjściu z biura zaraz po otrzymaniu go. Ponieważ wrócił pan tak szybko, domyśliłem się, że zaniósł go pan do najbliższego biura tłumaczeń, do pana Rodneya Reynoldsa. Dlaczego pan to zrobił? Cosgrave zna niemiecki.

- I pił wtedy przez cały dzień.

- To nic niezwykłego... - Burack westchnął. - Przy okazji wspomniałem o liście Haroldowi Leonardowi. Przyszedł do biura niedługo po pańskim wyjściu. Kiedy Leonard wypadł jak oparzony, sądziłem, że poszedł szukać Cosgrave'a. Zastanawiam się, czy sarn nie wymknął się za panem i nie śledził na King Charles Street.

- To by pasowało. Gdyby wspomniał coś Cosgrave'owi, usłyszałbym o tym. Cosgrave powiedział mi jedynie, że nie powinienem był zanosić pisma do Castlereagha. Nie wiedział, że oddałem je do tłumaczenia.

- Powinniśmy już od dawna razem pracować - stwierdził Burack. - Kiedy otrzymał pan ten tajem­niczy list z Hiszpanii, byłem pewien, że mam mojego szpiega.

- List od starego druha z wojska.

Burack pokiwał głową.

- A panna Lyman... Musi iść z nami?

- Mój woźnica był ze mną w Hiszpanii. Panna Lyman będzie bezpieczna w powozie. Och, właśnie nadchodzi.

Pani Leonard przyglądała się całej trójce z bocznego saloniku, skąd widać było hali. Obserwowała ich od kwadransa, gdy tylko dostała tę bulwersującą wiado­mość od Harolda. On ma talent do popełniania głupstw. Harold zapewniał ją w liściku, że nikt nie wie o wizycie młodego Lymana, najwyraźniej jednak Costain jakoś to odkrył.

Nie zmarszczyła czoła, gdyż od tego robią się zmar­szczki. Odwróciła się do towarzyszącego jej dżentel­mena i dotykając delikatnie dwoma palcami skroni, powiedziała:

- Proszę wybaczyć, czuję, że zbliża się atak migreny.

Niepostrzeżenie poszła na górę po okrycie, po czym wymknęła się z balu nie żegnając się nawet z gos­podynią.

Costain odprowadził Cathy do powozu. Wsiadł ra­zem z nią i wyjął z bocznej kieszeni pojazdu pistolet. Przerażona Cathy przyglądała się tylko w milczeniu.

- Niech pan będzie ostrożny, lordzie Costain - po­wiedziała stłumionym głosem.

- Czyżbym mógł mieć nadzieję, że zależy pani na mnie odrobinę? Pani mi pochlebia, mademoiselle.

Jedną ręką uniósł jej brodę. Oczy Costaina błyszczały na tle zamglonej w mroku, jasnej plamy twarzy. Pochylił głowę i musnął wargami jej usta. Było to tak lekkie i nierealne, jak dotknięcie skrzydła motyla, lecz Cathy poczuła się, jakby ten pocałunek przeniknął ją całą.

- Zawsze pragnąłem to zrobić - szepnął z ustami przy jej uchu. Potem wyprostował się i powiedział: - Omówimy tę pasjonującą sprawę ze szczegółami po uwolnieniu Gordona. Do zobaczenia.

Przesunął powoli dłoń po jej szyi, zostawiając na skórze swoje ciepło, i po chwili już go nie było. Zniknął za drzwiami powozu, który nagle wydał jej się pusty i zimny.

Słyszała, że mówi coś jeszcze do woźnicy, a potem powóz wolno ruszył. Zauważyła przez okno, jak szybko zmierzają z Burackiem ulicą, cicho coś omawiając. Woźnica dostał widocznie rozkaz, w którym dokładnie miejscu w pobliżu domu Leonarda ma się zatrzymać. Ściągnął lejce pod wielkim dębem. Cathy opuściła okno, żeby spojrzeć do tyłu. Costain i Burack razem weszli na schody i zastukali kołatką.

Jakże zwykły widok. Dwóch dżentelmenów odwie­dzających przyjaciela. Dziś jednak Cathy patrzyła na ten obrazek z przerażeniem. Gdy drzwi otworzyły się i zniknęli w środku, poczuła się, jakby nigdy więcej nie miała ich zobaczyć.

W domu pana Leonarda Costain zdjął kapelusz i podał go sędziwemu lokajowi. Zatrzymał płaszcz, gdyż zasłaniał wystający zza fraka pistolet. Pomyślał, że lokaj nie sprawi im żadnego kłopotu. Ledwie chodzi.

- Lord Costain do pana Leonarda - powiedział aro­ganckim tonem.

- Obawiam się, że pan Leonard jest dziś wieczorem niedysponowany, milordzie. Jeśli zechciałby pan zo­stawić wiadomość...

Costain rzucił wyzywające spojrzenie z wyżyn swego arystokratycznego nosa i powiedział tonem, jakiego Burack nigdy dotąd u niego nie słyszał:

- Wiadomość brzmi, dobry człowieku, że muszę się z nim natychmiast widzieć, niezależnie, czy jest w dob­rej, czy w złej dyspozycji. - Odwrócił się do Buracka i dodał z irytacją: - Zdaje się, że będziemy zmuszeni tłoczyć się w czasie zebrania w jego sypialni.

Lokaj przygryzł wargi i odezwał się niepewnie:

- Czy chodzi o... oficjalne sprawy, milordzie?

- Nie sądzisz chyba, że zrezygnowałem z pierw­szego zimowego balu dla przyjemności odwiedzenia twego pana?

Lokaj, speszony tą demonstracją złych manier, po­wiedział:

- Panowie będą łaskawi poczekać w salonie, zawia­domię pana Leonarda.

- Tylko szybko - rzucił Costain i spojrzał na za­mknięte drzwi salonu, za którymi rozlegało się skro­banie.

- To piesek pani - powiedział lokaj, przeszedł przez hali i otworzył drzwi.

Zanim zdążył go złapać, pies wypadł do hallu i zaczął skakać koło nóg gości. Burack popatrzył na zwierzaka z lekkim obrzydzeniem. Służący chwycił go na ręce i wskazał gościom salon.

Bystre oczy Costaina wypatrzyły na posadzce przy wejściu krople wody, z czego wynikało, że niedawno ktoś tu wszedł.

Burack patrzył, dokąd idzie lokaj. Najpierw otworzył jedne drzwi, lecz wpuścił tam tylko psa i zamknął je z powrotem. Później poszedł w głąb korytarza, zapukał do drzwi po lewej stronie i wszedł do środka.

Costain wszedł do salonu. Pokój nie był duży, lecz uroczo urządzony w odcieniach brzoskwini i zieleni. Ozdobne sztukaterie na ścianach i zgrabny kominek z białego marmuru wydawały się idealnym otoczeniem dla pięknej pani domu. W oczy rzucały się nowe meble na tle pięknego orientalnego dywanu i również jakby dopiero co zawieszone eleganckie zasłony w oknach. Miało się wrażenie, że wystrój pokoju był niedawno zmieniony - a to wymagało więcej funduszy, niż pan Leonard mógł osiągnąć uczciwą pracą.

Po chwili lokaj znów się pojawił.

- Pana Leonarda nie ma w gabinecie. Zupełnie nie wiem...

- Jeśli jest chory, to z pewnością należy szukać w sypialni - stwierdził znudzonym tonem Costain.

- Tak jest, milordzie.

Pies rzucił się na drzwi, gdy lokaj przechodził obok pokoju, gdzie go zamknął. Gdy służący się oddalił, Burack powiedział:

- Zajrzę do gabinetu.

- Dobrze, ale szybko.

Burack przekonał się, że w gabinecie pali się ogień w kominku i, co ciekawsze, na krawędzi biurka stoi nie dopity kieliszek sherry. Rozejrzał się i spostrzegł drugi kieliszek na dywanie, a obok ciemną plamę. Było tu więc dwóch mężczyzn. Gordon został albo uśpiony odpowiednim „lekarstwem” w winie, albo ogłuszony uderzeniem w głowę.

Burack przemknął z powrotem do salonu i zdał Costainowi relację. Zakończył pytaniem:

- Co on zrobił z ciałem?

- Miejmy nadzieję, że ciało jeszcze oddycha. Gordon szpiegował wokół tego domu. Leonard musiał go zauważyć. Ale nadal nie rozumiem, skąd ta popędliwość, po co porwał chłopaka? Obawiam się, że stary wpadł w panikę. Wolę nie myśleć, co może zrobić, jeśli go przyprzemy do muru. Dobrze byłoby rozejrzeć się, nie budząc jego podejrzeń.

- Nie ma tu chyba nikogo poza starym lokajem.

- I na pewno jedna albo dwie służące na dole. Nie mógł daleko wynieść Gordona. Jest pewnie w domu, najprawdopodobniej na tym piętrze. Leonard z pew­nością nie chciał, żeby widziały go służące. Nie sądzę, by cały dom był wtajemniczony w jego działalność. Po co miałby go ciągnąć na górę tylko po to, żeby potem znieść i... pozbyć się ciała?

Śmierć nie była obca doświadczonemu żołnierzowi, ale ta sytuacja, to co innego. Żołnierze wiedzieli, co może ich czekać, a Gordon był niewinnym cywilem. Costain czuł się za niego częściowo odpowiedzialny. Zgodził się na „współpracę” chłopaka, nie przewidując takiego obrotu spraw. Poza tym to brat Cathy. Nie spojrzałaby na niego do końca życia, gdyby Gordonowi coś się stało.

Miał jednak głębokie przekonanie, że chłopak został tylko odurzony. Sugerowało to rozlane sherry. Leonardowi puściły nerwy. Będzie chciał przemyśleć jeszcze sytuację, a morderstwo nie było z pewnością jego pierwszą myślą. Może jednak być ostatecznym wyjściem. Jak miałby teraz uwolnić Gordona? Muszą go znaleźć, zanim strach doprowadzi Leonarda do zabójstwa.

Costain odwrócił się do Buracka i powiedział cichym, dobitnym głosem:

- Kiedy wróci lokaj, pójdzie pan na górę wytłuma­czyć Leonardowi konieczność nagłego zebrania. Ja zostanę tu i poproszę służącego o herbatę. W ten sposób pozbędę się go i przeszukam pokoje.

- Tak jest.

- I, Burack... Niech pan powie Leonardowi, że Cosgrave czeka na nasz powrót i potwierdzenie, czy gospodarz na tyle dobrze się czuje, by uczestniczyć w zebraniu. To nam zapewni drogę powrotną. Ro­zumie pan?

- Oczywiście.

- Jeżeli panu uwierzy... Niech pan wymyśli jakąś niezwykłą historię, żeby w szoku nawet nie zastana­wiał się, czy nie ma tu podstępu.

Twarz Buracka wykrzywił uśmiech.

- Powiem, że Korsykanin nie żyje i musimy omówić dalszą strategię wojenną.

- Doskonale!

Usłyszeli zbliżające się kroki, lecz ich oczom nie ukazał się lokaj, ale sam pan Leonard. Wymienili rozpaczliwe spojrzenia. Cały plan legł w gruzach. Costain znowu mógł mieć pretensję jedynie do siebie. Nie przyszło mu do głowy, że Leonard utykając zejdzie do nich.

Gospodarz miał na sobie szlafrok i wspierał się na lasce. Costain przypomniał sobie, że niedawno biegł podobno całkiem żwawo ulicą.

- Co się stało, lordzie Costain? - spytał. - Dlaczego wyciągacie mnie z łóżka o tak późnej porze? Lokaj twierdzi, że to pilna sprawa.

Zanim Costain się odezwał, Burack wyrzucił z sie­bie:

- Korsykanin nie żyje. Spotykamy się wszyscy w pa­na domu, by to omówić.

Pan Leonard przełknął ślinę.

- Dobry Boże, Bonaparte nie żyje! Jak to się stało?

Burack spojrzał na Costaina, a ten odpowiedział zwięźle:

- Spadł z konia i skręcił kark. Nie wiemy jeszcze nic więcej. Może Castlereagh przedstawi szczegóły, gdy tu przybędzie. Mamy rozkaz przeszukać dom, jedynie dla bezpieczeństwa, i dopilnować, by służba była zamknię­ta w swoich pokojach. Sprawa jest zbyt poważna, nikt niepowołany nie może usłyszeć słowa z naszej dyskusji. Kto jest w domu oprócz lokaja?

- Tylko kucharka i służąca. Nie będą przeszkadzać. Wysłałem też do łóżka lokaja. Widzieli panowie, jaki jest wiekowy. - Umilkł, a potem spytał podejrzliwie: - Ale dlaczego zebranie ma się odbyć tutaj?

- Ponieważ nie czuł się pan na siłach iść do Whitehall, a musi pan oczywiście wziąć udział w rozmowie tej rangi - odparł Costain.

- Bzdury! To sprawa dla Liverpoola i Gabinetu. Nie mogę uwierzyć, że moja obecność jest tak istotna - powiedział Leonard. - Zebranie w prywatnym domu... Nigdy o czymś takim nie słyszałem.

Costain zauważył, że Leonard sięga do kieszeni szlafroka. Jego dłoń automatycznie przesunęła się do pistoletu pod płaszczem.

Zapadła grobowa cisza, gdy mężczyźni mierzyli się wzrokiem. Bez słowa wypowiedzieli sobie teraz swoją własną wojnę i Costain wiedział, że będzie to walka na śmierć i życie.

Rozdział 18

Każda minuta w powozie wydawała się Cathy wiecznością, gdy wpatrywała się w zamknięte drzwi domu przy Half Moon Street. Co tam się dzieje? Prze­śladowała ją myśl, że nie tylko Gordon, lecz także Costain i Burack leżą już mar­twi na podłodze - mimo że nie doszły jej odgłosy strzałów. W bladym świetle księ­życa spojrzała znów na zegarek. To nie­możliwe, by minęło dopiero pięć minut. Zegarek na pewno się zatrzymał. Lecz gdy przyłożyła go do ucha, tykał wciąż, musiał więc działać.

Przeniosła wzrok na drzwi domu Leonardów. Znała na pamięć każdy ich skrawek: cztery płyty wprawione w ma­sywne dębowe drewno, dwa długie pro­stokąty u dołu, dwa krótsze u góry. Kołatka miała kształt głowy lwa, z dzwonkiem zwieszającym się z jego pyska. Półkoliste okno nad drzwiami składało się z sześciu szybek o zaokrąglonych końcach w formie stokrotek.

Jak długo to już trwa? Znowu zerknęła na zegarek. Sześć minut. Nie wytrzyma tu kwadransa. Musi na­tychmiast jechać po Castlereagha - nie mogłaby jednak chyba ruszyć się z miejsca. A co miałaby zrobić, gdyby padły strzały? Nie odjechałaby przecież...

Z tyłu usłyszała turkot powozu. Odwróciła się z beznadziejnym pragnieniem, by był to Castlereagh. Na drzwiczkach nie było herbu, ale powóz rzeczywiście zatrzymał się przed domem Leonardów. Służący ze­skoczył na ziemię i otworzył drzwiczki. Cathy szeroko otwartymi oczami obserwowała, jak pani Leonard we własnej osobie rusza energicznie do wejścia domu, nie czekając, aż otworzy jej lokaj.

Nie wyszła znudzona wcześniej z balu; nie wróciła, żeby zmienić uwierający pantofelek ani poplamioną suknię. Jej zdecydowany krok zdradzał, że pilnie chce dostać się do domu.

Cathy myślała, że oszaleje, siedząc tu biernie. Już miała pociągnąć za sznurek wzywający woźnicę, gdy usłyszała, że sługa Costaina schodzi z kozła. Po chwili jego smagła twarz pojawiła się w okienku.

Otworzył drzwi i powiedział:

- Zawiozę panią teraz z powrotem na bal, panienko. Jego lordowska mość tak rozkazał, jeśli ktokolwiek wszedłby do domu.

Cathy już wstała z siedzenia.

- Nie mów głupstw! Musimy coś zrobić!

- Też niechętnie bym odjeżdżał - przyznał woźnica - ale jego lordowska mość zamienia się w tygrysa, jeśli nie słuchać rozkazów.

Zignorowała tę uwagę.

- Możesz zajrzeć przez okno? Zasłony nie są zaciąg­nięte.

- Tak jest. Ale pani musi zostać w powozie.

Mroczny uśmiech pojawił się na jego twarzy, kiedy czmychnął na drugą stronę ulicy. Od dawna nie przydarzyło mu się nic ciekawego.

Cathy nie była pewna, ale wydało jej się, że woźnica wyciągnął spod płaszcza pistolet. Zniknął za kępą ozdobnych cisów. W chwilę potem zobaczyła zarys głowy w tle oświetlonego okna. Cokolwiek zobaczył, sprowokowało go to do natychmiastowego działania. Podbiegł do powozu.

- Muszę tam wejść - powiedział. - Nie powinienem panienki zostawiać samej, ręczę za panienkę głową.

Jeszcze nie skończył zdania, kiedy wysiadła z po­wozu.

- Idę z tobą - oświadczyła stanowczo.

- Nie, panienko. Nie wolno.

Przebiegła przez ulicę.

- Chodź! - przynagliła woźnicę.

Potrząsnął głową i pobiegł za nią.

Lord Costain zamarł w bezruchu na dźwięk ot­wieranych drzwi. Ponieważ nie słyszeli wcześniej koła­tki, musiała to być pani Leonard albo jego nieposłuszny sługa. Nie sądził, żeby John Groom wpadł w panikę. Zanim jeszcze pani Leonard się pojawiła, odgłos kobie­cych obcasów wyjaśnił, kto przybył.

Costain pomyślał, że niepotrzebnie skomplikuje to sprawę.

Jednak gdy ujrzał stalowy wzrok Heleny, zrozumiał, że nie docenił tej wyjątkowej kobiety. Uśmiechnęła się uprzejmie, lecz uważny wzrok nie pominął pozycji jego ręki. Pies zaczął nieprzerwanie ujadać za za­mkniętymi drzwiami.

- Mój drogi - powiedziała pani Leonard do męża - wyjaśnij mi, co się dzieje. Dlaczego nie jesteś w łóżku?

Westchnienie ulgi gospodarza upewniło Costaina, kto rządzi na Half Moon Street.

- Lord Costain przyniósł właśnie niesamowitą wia­domość - odpowiedział. - Podobno...

- Wiadomość jest ściśle tajna, panie Leonard - prze­rwał ostro Costain.

Leonard zmarszczył czoło.

- Tak, ale jeśli Castlereagh wybrał mój dom, nie ma sensu ukrywać zebrania przed żoną, prawda?

- Zebranie? - spytała podejrzliwie Helena. - Jakie zebranie?

- Castlereagh, Cosgrave, ja i nie wiem, kto jeszcze.

Zdarzyło się coś zupełnie niespodziewanego, moja droga. Korsykanin nie żyje! Będą tu wszyscy za chwilę, by to omówić.

- Bzdura! Castlereagh i Cosgrave poszli razem zjeść kolację, kiedy wychodziłam. Nie będzie żadnego ze­brania. O co panu właściwie chodzi, lordzie Costain?

Poczuł, że ciemne oczy tej kobiety go przeszywają. Jej wzrok miał jakąś demoniczną siłę. Kości zostały rzucone. Leonard powtórzył wszystko żonie, lekcewa­żąc zupełnie obowiązek ścisłej tajemnicy. Ona jednak wiedziała, że to podstęp.

Kiedy sięgnął po pistolet, zerknął na Leonarda, czy ten nie wyciąga swojej broni. Ale on patrzył tylko niepewnie na żonę. Costain szybko wyciągnął pistolet ale w tym samym momencie rozległ się strzał i broń wyleciała mu z ręki. Poczuł ostry ból i kiedy spojrzał w dół, zobaczył krew na dłoni. Pistolet leżał na pod­łodze, a dymiąca broń w ręku pani Leonard była wycelowana w jego serce. Strzeliła w tej jednej sekun­dzie, gdy zerknął na Leonarda. A na dodatek pies ciągle wył za drzwiami.

- Moja droga! Czy to było konieczne? - słabym głosem jęknął Leonard.

- Weź ich broń, Haroldzie - poleciła tonem nawy­kłym do rozkazywania.

Harold pokuśtykał ze swoim pistoletem w dłoni i podniósł z podłogi broń Costaina. Włożył ją do kieszeni. Burack oddał swoją bez słowa.

- Co im powiedziałeś? - spytała męża pani Leonard.

- Nic, moja droga. Nic nie wiedzą.

Rzuciła mu pogardliwe spojrzenie.

- Nie przyszliby tu, gdyby nic nie wiedzieli. Mówi­łam ci, że ten chłopak szpieguje dom i mnie śledzi.

Wbiła wzrok w Costaina i Buracka. Zdawała sobie z pewnością sprawę z powagi sytuacji, nawet jeśli jej mąż nie dostrzegał, w jakim położeniu się znaleźli. I jest w stanie zastrzelić ich tak szybko, jak upudrowałaby sobie nos. Jedyną nadzieją Costaina było wynegocjowanie ich życia i uwolnienie Gordona, w za­mian za umożliwienie im ucieczki - przynajmniej na razie.

- Ma pani rację - powiedział Costain. - Wiemy wszystko. Pani i ten dom był od dawna pod ob­serwacją.

Skrzywiła się ironicznie.

- Niech pan zważa na słowa, milordzie. Jeśli nie mam nic do stracenia, nie zawaham się was zabić.

- Możemy jednak dojść do porozumienia - ciągnął Costain. - Nie zależy nam na skandalu w Horse Guards. Pan Leonard będzie oczywiście musiał ustąpić ze stano­wiska.

- Tak będzie najlepiej, moja droga - skwapliwie wtrącił Leonard.

- I zajmie się hodowlą kurczaków na farmie? Po moim trupie.

- Jedźcie więc do Francji - powiedział ze złością Burack. - Tam was serdecznie przywitają! Zdrajcy.

Pani Leonard szyderczo się uśmiechnęła.

- Na podłogę, twarzami do ziemi! Obaj! W tym jazgocie nie mogę się skupić. - Odwróciła się do męża. - Zwiąż ich, Haroldzie. Najpierw Costaina. Niczego nie próbuj, Burack albo twój przyjaciel za to zapłaci. - Pistolet w jej dłoni nawet nie zadrżał, pozostał wycelowany w Costaina, kiedy obaj z Burackiem niechętnie kładli się na podłodze.

- Sznur... - powiedział Leonard.

- Użyj paska od szlafroka.

Włożył swoją broń do kieszeni, wyciągnął pasek i nerwowo zbliżył się do Costaina. Burack nie śmiał drgnąć, żeby Helena nie strzeliła.

Kiedy Leonard się pochylił, poła szlafroka zawisła nad podłogą i Costain dostrzegł wystający niebieski pantofel. Ukradkiem wyciągnął rękę i chwycił Leonarda za kostkę. Starszy pan wylądował płasko na Buracku.

- Co się stało?... - Leonard osłupiał, a Burack w tym momencie sięgnął błyskawicznie do kieszeni jego szlafroka.

Nie wyczuł jednak pistoletu. Musiał być w drugiej kieszeni...

- Wstawaj, Haroldzie! - ostro rozkazała Helena.

- Moje ramię... - Niezdarnie starał się podnieść. - Musiałem zaplątać się w pasek od szlafroka - powie­dział zmieszany.

Kiedy wstawał, Burack również podniósł się za jego plecami.

- Na podłogę, Burack! - rzuciła sucho Helena. - Nie chowaj się za tym starym głupcem. Jego też zabiję i cała winę zrzucę na niego. To w końcu on dostarczał mi informacji.

- Och, Heleno, co ty mówisz? - Pan Leonard wes­tchnął z żalem. - Nie dbasz już nawet o pozory szacunku między nami? Po tym jak wszystko dla ciebie poświęciłem, nawet honor?

- Złodzieje nie mają honoru, Haroldzie.

Zza zamkniętych drzwi dobiegało warczenie psa, kiedy skierowała pistolet na męża. Zamiar wypisany był na jej obojętnej twarzy. Costain wiedział, że wszyst­kich ich zabije. Powie, że Leonard zastrzelił jego i Buracka, a potem popełnił samobójstwo, by uniknąć hańby.

Palce Heleny przesunęły się na spuście pistoletu.

Costain zareagował instynktownie. Rzucił się w jej kierunku. Nacisnęła na spust i w pokoju rozległo się echo wystrzałów. Patrzył osłupiały, jak Helena chwieje się na nogach, a na jej sukni pojawia się mokra plama. W pierwszej chwili pomyślał, że sama się zastrzeliła.

Drzwi w hallu nagle się otworzyły i do domu wpadł jego woźnica. Za nim zobaczył bladą twarz Cathy, która z przerażeniem patrzyła na padającą na podłogę Helenę. Kiedy odwrócił głowę, pan Leonard upadł twarzą tuż przy stopach żony.

Burack najszybciej zorientował się w sytuacji.

- Zabiła go! Ta obłąkana kobieta zastrzeliła włas­nego męża! - wykrzyknął.

Kiedy spojrzeli na ciała, Costain zobaczył pistolet w ręce Leonarda.

- A on zabił ją.

Leonard zamrugał oczami. Costain rzucił się do niego.

- Nie wińcie Heleny... - szepnął półprzytomnie Leo­nard. - Nie chciała zrobić nic złego. Ona... lubi piękne rzeczy, a ja pragnąłem... jej je ofiarować.

- Burack, pędź po lekarza - powiedział Costain.

- Nie! - szepnął Leonard, zaciskając palce na ramie­niu Costaina. - Pozwólcie mi umrzeć w spokoju... Nie na szubienicy. Zdrajca, zasłużyłem na to... - Siły go opuszczały. - Powiedzcie lordowi... Cosgrave'owi, że... Wybaczcie.

Costain pochylił niżej głowę.

- Komu przekazywaliście informacje? Musisz mi powiedzieć, Haroldzie.

- Zwykle Helena... się tym zajmowała. Modystka... Dutroit... jest kurierem. Bond Street... - Odwrócił głowę i zobaczył tuż obok pantofel żony. - Umieram tak, jak żyłem, u jej stóp.

Zamknął oczy i zastygł z ironicznym uśmiechem na ustach.

Zapadła zupełna cisza. Nawet pies przestał szczekać. Milczenie przerwała Cathy:

- Gdzie jest Gordon? Nie zabili go!

Znowu zawarczał pies.

- Niech ktoś uciszy tego przeklętego psa! - powie­dział Burack, ale nikt nie zwrócił na to uwagi.

Costain posłał woźnicę po Castlereagha. Burack znalazł w jadalni zapieczętowaną butelkę sherry. Przy­niósł ją razem z kieliszkami do salonu. Kiedy nalewał wino, Costain podszedł do ciał na podłodze i przesunął Leonarda tak, żeby leżał obok żony. Potem usiadł na kanapie przy Cathy.

- Dlaczego pan to zrobił? - spytała.

Ujął mocno jej dłoń.

- Teraz, kiedy nie żyje, nie leży już u jej stóp.

- Czy ona była tym szpiegiem?

- Nakłoniła go do zdrady. Jestem przekonany, że po to wyszła za niego za mąż. Nie zdziwiłbym się, gdyby historia z Fotheringtonem w Amiens wyglądała tak samo. To ona przekazywała tajemnice Francuzom, tak jak sądził Gordon.

- O Boże, Gordon... - szepnęła Cathy.

Costain odstawił kieliszek.

- Musimy go znaleźć. Według nas jest na tym piętrze. Burack...

- Wypuszczę najpierw tego przeklętego psa - powie­dział Burack.

Poszedł do pokoju po drugiej stronie korytarza i otwo­rzył drzwi. Pies nie rzucił się na niego, jak się spodzie­wał. Ze spuszczonym ogonem podreptał za kanapę.

Burack znalazł bezwładne ciało Gordona na podłodze. Chłopak miał poduszkę pod głową. Biedny, stary Harold; nie nadawał się do tej roboty. Był zbyt miękki. Burack pochylił się nad Gordonem i wyczuwszy bicie serca upewnił się, że działanie narkotyku niedługo minie.

Zawołał Cathy i z pomocą Costaina przenieśli go na kanapę.

- Najlepiej zamkniemy drzwi tego pokoju i nie wspomnimy o waszej obecności - powiedział do Cathy Costain. - Przyjdę po was później.

- Mama będzie się o mnie niepokoić.

- Wyślę jej wiadomość, że źle się pani poczuła i że odwiozłem panią do domu.

Burack chwycił psa za skórę na karku, zaniósł go na dół do kuchni i zamknął drzwi.

Rozdział 19

Wielki ruch panował w domu przy Half Moon Street tej nocy. Podjeżdżały tajemnicze, nie oznakowane powozy, a po pokojach kręcili się dżentelmeni w kapeluszach zasłaniających prawie cał­kiem twarze. W końcu z domu wynie­siono szczelnie okryte dwa duże przed­mioty.

Jako pierwszy nadjechał Castlereagh. Gdy usłyszał relację Costaina - nie do­wiedział się ani słowa na temat obecności rodzeństwa Lymanów tuż obok - usiadł z kieliszkiem w dłoni, by ustalić wersję, która ograniczy plotki i rozmiary skan­dalu. Costain wpadł na pomysł, by ogło­sić, że Leonardowie wszczęli kłótnię mał­żeńską, zakończoną tragicznie morderst­wem i samobójstwem.

- To nawet pasuje - ze smutnym uśmiechem stwierdził Castlereagh. - He­lena Leonard była w stanie nakłonić mężczyznę do zabójstwa. Cosgrave oczywiście nie miał pojęcia, w co jest wplątana, ale to koniec jego kariery. Nigdy nie umiał trzymać rąk z daleka od pięknych kobiet. Kiedy spytałem, czy jest jego kochanką, zaprze­czył. Nie możemy tolerować takich ludzi u szczytu władzy. Zasugeruję mu ciche odejście ze stanowiska, by uratował twarz. Miał w przeszłości pewne zasługi na swoim koncie. Nie ma potrzeby publicznie go upokarzać, ale usłyszy, co trzeba ode mnie za za­mkniętymi drzwiami. - Rzucił badawcze spojrzenie na Costaina. - Pozostaje problem mianowania jego na­stępcy.

- Radziłbym użyć tej sprawy jako pretekstu do rozprawienia się z Yorkiem i jego kompanią. Na tym stanowisku umieściłby pan wtedy swojego człowieka.

- Zgadzam się w zupełności. Wolałbym kogoś młod­szego.

Costain nie zareagował na badawcze spojrzenie ministra.

- Ponieważ śmierć Leonardów ma być potraktowana jako zwykłe zabójstwo i samobójstwo, powinniśmy zawiadomić Bow Street - powiedział.

- Tak. Pozwolimy Townsendowi zająć się zwłokami zgodnie z rutyną. Podpowiem mu tylko, by osobiście prowadził dochodzenie.

Kazał jednemu ze swoich ludzi posłać po szefa z Bow Street.

Gdy rozmawiali później o wyłapaniu innych człon­ków szpiegowskiej siatki, nadjechał Townsend, który po krótkiej rozmowie z ministrem zajął się wywiezie­niem zwłok.

Po jego wyjściu Costain powiedział:

- Wplątana w tę sprawę jest niejaka panna Dutroit modystka z Bond Street, i prawdopodobnie pani Marchand. Pewnie zechce pan obserwować ich sklepy przez kilka dni. Moim zdaniem, są jedynie posłańcami.

- Widzę, że nie próżnowałeś! - stwierdził z aprobatą Castlereagh.

- Miałem pomocnika. Młody Lyman, świetny chło­pak i wcale nie tak szalony, jak pan sugerował. Zresztą chciałby pracować dla Horse Guards.

- Porozmawiam z nim. Jak już mówiłem, potrzebu­jemy kogoś młodszego. - Odstawił kieliszek i wstał. - Myślę, że to wszystko na dziś. Dobra robota, Costain. Wracasz na bal?

- Zostanę tu jeszcze chwilę, by rozejrzeć się po domu. Burack mówił, że w gabinecie Leonarda są jakieś dokumenty.

Minister zwrócił się do Buracka:

- Zechce pan zanieść je jeszcze dziś do Horse Guards? Takie papiery nie powinny opuszczać biura. Cosgrave!... - potrząsnął głową.

Kiedy Burack wyszedł, Castlereagh powiedział:

- Wpadnij do mego biura jutro rano, Costain, poroz­mawiamy o następcy Cosgrave'a. Byłbyś zaintereso­wany tym stanowiskiem? Wiem, że planowałeś powrót do Hiszpanii. Każdy o wprawnej dłoni i bystrym oku może trzymać broń.

- To jednak nie wszystko, milordzie.

- Oczywiście. Nie zamierzałem deprecjonować na­szych wspaniałych żołnierzy. Chciałem powiedzieć, że bardziej przydałbyś się tutaj. Pomyśl o tym, chłopcze. Poklepał Costaina po ramieniu i wyszedł.

Burack wypadł z gabinetu za ministrem, by pod­kreślić swój udział w wydarzeniach tej nocy i uzyskać podwyżkę pensji. Costain skierował się natychmiast do pokoju, gdzie w świetle jednej świeczki siedziała Cathy. Głowę brata trzymała na kolanach. Wyglądała na zmęczoną i prze­straszoną. Miał ochotę mocno ją przytulić. Usiadł obok i pogłaskał ją po ramieniu.

- Dobrze się pani czuje? - spytał.

Uśmiechnęła się ufnie.

- Dziękuję, że nam pan tego oszczędził, Costain. Musielibyśmy przejść przez rozprawę sądową i wszys­tkie te nieprzyjemności, gdyby Castlereagh dowiedział się o naszej obecności. Czy już odjechał?

- Tak, ale Townsend niedługo wróci.

- Gordon przychodzi do siebie, ale ma straszny zamęt w głowie. Chciałabym zabrać go do domu. Musi położyć się do łóżka.

- Powiem woźnicy, żeby pomógł nam wsadzić go do powozu.

Nagle pojawił się pies. Węszył po podłodze i żałośnie piszczał. Gordon otworzył oczy.

- O Boże, znowu ten przeklęty szczeniak! - powie­dział i zamknął oczy.

- Może May czuje, że coś złego spotkało jej panią? - Cathy smutno popatrzyła na psa. - Biedactwo. Kto się nią zajmie?

May podeszła bliżej, usiadła u jej stóp i podniosła brązowe wilgotne oczka. Cathy wyciągnęła rękę, żeby ją pogłaskać. - Nie możemy zostawić jej tu samej.

- Nie jest sama - powiedział Costain. - W domu jest służba.

- Chciałabym zabrać ją do domu, ale mama będzie się gniewać.

- Ja ją wezmę. - Wsadził psa pod pachę, skąd rozległo się wdzięczne popiskiwanie.

W powozie May spokojnie siedziała przy nogach Costaina.

Gordon rozbudził się w drodze i zmusił Costaina, żeby wszedł z nimi do domu i opowiedział, co zdarzyło się, kiedy leżał nieprzytomny. May została pod opieką Johna Grooma. Cathy poleciła przynieść kanapki i ka­wę, jedli podczas gdy Costain ciągnął swą opowieść.

Ta rodzinna scenka przywitała powracającą z balu lady Lyman. Wszyscy troje mieli miny straceńców, gdy weszła do domu. Co tu się dzieje?... - pomyślała.

- Byłam pewna, że jesteś w łóżku, Cathy - stwier­dziła zdumiona. - To nie migrena wygnała cię z balu?

- Czuję się już lepiej, mamo.

- Wszystkiemu winien straszny głód, mamo - do­rzucił Gordon. - Kanapki i kawa nas uratują. Na pewno jesteś strasznie zmęczona, idź spać.

- Odzwyczaiłam się od powrotów nad ranem. Mar­nie wyglądasz, Gordonie. Połóż się szybko.

Gordon nie rozumiał, po co Costain poszedł za lady Lyman do schodów i całe pięć minut o czymś roz­mawiali. Ona natomiast nie posiadała się ze szczęścia. Zaproszenie dla całej rodziny do Northland Abbey na święta Bożego Narodzenia! To prawie oficjalne oświad­czyny ze strony Costaina. Nieładnie, że siedział wciąż u nich o tak późnej porze - było prawie wpół do trzeciej! Dziwne też, że Cathy kręci się z takim ożywie­niem, miała przecież migrenę. Lady Lyman była prze­konana, że Gordon się upił. Był tak straszliwie blady.

A bandaż na ręce Costaina świadczył niezbicie, że z kimś się szarpał, pewnie z Burackiem, o to, że porwał mu Cathy. Z takim porywczym mężem jej córka będzie miała pełne ręce roboty, ale małżonek niedługo wyje­dzie do Hiszpanii, więc wszystko dobrze się ułoży.

W salonie Gordon powiedział do siostry:

- Stara się chyba udobruchać mamę... - A kiedy Costain wrócił, spytał: - Wspomniałeś ministrowi o moim udziale w sprawie?

- Nie chciałbyś chyba chwalić się, że Leonard zwalił cię z nóg? A co do reszty, wie o twoim udziale. Ty naprowadziłeś nas na pannę Dutroit i panią Marchand. Za kilka dni cała banda znajdzie się za kratkami.

- A co z Cosgrave'em? Miał przecież romans z panią Leonard?

- Tak, ale nie więcej. Oczywiście, zostanie zdymis­jonowany, lecz bez postępowania karnego. Helena wykorzystywała związek z nim dla umocnienia pozycji męża w Horse Guards - w jakim celu, wiesz. Może szantażowała Harolda, że go opuści, jeśli nie zapewni jej dostatniego życia? Nie stać go było na to uczciwą drogą, więc pewnie podpowiedziała mu, jak dokonać tego nieuczciwie.

Gordon pokiwał głową.

- Gdybym dostrzegł te jego kwadratowe paluchy wcześniej, w minutę rozwiązałbym całą sprawę. My­ślę, że niesłusznie trzymałeś mnie z dala od biura, Costain. Gdy tylko podał mi kieliszek, wiedziałem, że to nasz człowiek. Nie przyszło mi natomiast do głowy, że od razu mnie rozpozna, po tym napadzie u nas w gabinecie.

- Pani Leonard spostrzegła również, że śledzisz ich dom - powiedział Costain. - Następnym razem musisz być ostrożniejszy.

- To się nie powtórzy. Ciekawe, dlaczego wróciła w połowie balu?

- W jej torebce był liścik od Harolda, że trzyma cię w domu. Pytał, co ma robić. Sądzę, że widziała, jak wychodzimy we troje z przyjęcia, i postanowiła wrócić do domu, żeby przejąć dowodzenie.

- Jak to się stało, że nigdy nie podejrzewałeś pana Leonarda, Costain? - spytała Cathy.

- Sądziłem, że jest zbyt ostrożny, by wplątać się w coś podobnego. Jestem przekonany, że nienawidził się za to. Był uosobieniem sumienności w pracy, zawsze przypo­minał wszystkim o zasadach. I pomyśleć, że w końcu własna żona go zdradziła. - Potrząsnął głową. - Przynaj­mniej nie dowiedział się, że romansowała z Cosgrave'em.

- A propos mojej pracy w Horse Guards, Costain - powiedział Gordon. - Będą potrzebować kogoś na miejsce Leonarda. A kto według ciebie zajmie stanowis­ko Cosgrave'a? Może mama go zna i wystara mi się o rozmowę?

Costain skromnie odchrząknął.

- Castlereagh zaproponował właśnie, bym ja objął to stanowisko.

Cathy nie usłyszała nawet okrzyku zachwytu brata. Patrzyła na Costaina z uśmiechem na drżących ustach.

- Więc nie wyjedziesz do Hiszpanii? - spytała.

- Prawie już mnie przekonał, że tu bardziej się przydam.

- Prawie cię przekonał?! - wykrzyknął zdumiony Gordon. - Ależ to byłoby wspaniale, ty, ja i Burack - co za ekipa!

- Poważnie myślę nad tą propozycją. Ale przedtem muszę wyjaśnić kilka spraw.

- Od czego to może zależeć? - dopytywał się niecier­pliwie Gordon.

Ciemne oczy Costaina zwróciły się na Cathy.

- Od pewnej damy.

Gordon nic nie pojmował.

- Oszalałeś, żeby uzależniać karierę od kaprysów kobiety? Na przykład panna Stanfield: nawet nie zauważyła, że zniknąłem z balu.

- Wprost przeciwnie, była zachwycona twoim ry­cerskim zachowaniem. Musisz grzecznie przeprosić, kiedy spotkacie się w czasie Bożego Narodzenia w Northland.

- Co? O czym ty, do diabła, mówisz? Przecież ja... Zapraszasz mnie do Northland?

- Wasza mama była tak miła przyjąć zaproszenie dla całej rodziny. - Zerknął na Cathy i zauważył, że jej policzki pokrywa lekki rumieniec i uśmiecha się nie­śmiało.

- I mówisz, że panna Stanfield tam będzie? - Gordon wciąż nie wierzył.

Costain rzucił niecierpliwe spojrzenie na rozemocjonowanego chłopaka.

- A jak inaczej mogę zdobyć kilka chwil w cztery oczy z twoją siostrą? - zapytał znaczącym tonem.

- Dobry Boże! Chyba nie powiesz, że Cathy jest tą damą, o której wspomniałeś?

- Może, jeśli napiszesz do panny Stanfield kilka miłych słów z przeprosinami, Gordonie... Zrób to natychmiast! - poradził z przekonaniem Costain.

- Na Jowisza, zrobię to z samego rana.

- Nigdy nie odkładaj do jutra tego, co możesz zrobić dzisiaj - nalegał Costain.

- Już jest jutro. To znaczy po drugiej nad ranem. Nie będę przecież wysyłał posłańca o trzeciej rano.

- Mógłbyś to napisać.

- Tak, ale...

Costain wstał, złapał Gordona za łokieć i popchnął do drzwi.

- Dobranoc, Gordonie. Pamiętaj, kto teraz zatrudnia ludzi w Horse Guards.

- Ona nie powiedziała tak, Costain - rzucił na koniec Gordon i wymaszerował z pokoju.

Costain wrócił na miejsce obok Cathy.

- Trudno o chwilę intymności wśród psów, braci i mam.

- Zatrzymasz psa? - spytała, mimo że w tej chwili nie to ją najbardziej obchodziło.

- To również zależy od odpowiedzi pewnej damy - powiedział ujmując ją za rękę. - Jak widzisz, ja też jestem szantażystą. Typ spod ciernej gwiazdy.

- Sądzę, że jesteś bardzo miły.

- Miły... Miły! Boże, czym sobie zasłużyłem na tak łaskawą ocenę?

- I odważny - dodała.

Objął ją ramieniem i przyciągnął.

- To już lepiej. Proszę, mów dalej.

- No cóż, jesteś baronem.

- Aha! Jestem tak nieciekawy, że ratuje mnie jedynie tytuł? Ale nie wiesz wszystkiego. Jestem również godny zaufania.

- Nie powinieneś był przynosić mi listu do tłuma­czenia.

- Nazwijmy to skłonnością do niezależnych działań. Również uczciwych. - Musnął kosmyk jej włosów na skroni.

- Skłamałeś w sprawie listu i w sprawie wydarzeń u Leonardów.

Pociągnął leciutko za kosmyk.

- To się nazywa inwencja. Polowanie na damę Buracka na balu trudniej usprawiedliwić.

- I zasłanianie się „dobrem dla sprawy”?

- A kumoterstwo w sprawie pracy Gordona jest według mnie jedynie rodzinną lojalnością. A propos rodziny... - Przytulił ją mocniej.

Cathy wpatrywała się w niego roziskrzonymi oczami.

- Tak, Costain?... - szepnęła bez tchu.

- Pochlebia mi twoja reakcja, mimo że jeszcze nie spytałem!

- Trudno byłoby przypisywać ci pośpiech w pew­nych sprawach.

Jego twarz spoważniała. Kiedy zaczął mówić, kpiarski ton ustąpił miejsca nieśmiałości.

- Ani zbyt wiele odwagi w tak delikatnej materii jak ta, ale jakiekolwiek są moje wady, bardzo cię kocham. Będę dobrym mężem, Cathy, jeśli mnie zechcesz. Wyj­dziesz za mnie?

Przez chwilę patrzyła na tego zachwycającego męż­czyznę, nie mogąc uwierzyć, że on ją kocha, jednak jego płonące oczy ją przekonały.

- Tak.

Gwałtownie przyciągnął ją do siebie i pocałował tak żarliwie, że zabrakło jej tchu. Przesuwał dłonie po jej plecach i talii, miażdżąc prawie w uścisku i całując coraz namiętniej.

Wiedziała, że teraz jej życie się zmieni. Koniec z prze­siadywaniem w gabinecie i czekaniem na przypadkowe pukanie do drzwi. Koniec z przeżywaniem romansów z książek i tłumaczeniem listów miłosnych obcych ludzi. Koniec z nudnymi świętami i wysłuchiwaniem nostalgicznych wspomnień mamy na temat chlubnej przeszłości. Teraz zacznie naprawdę żyć. Wielki zimo­wy bal przyniósł jej szczęście, nawet jeśli poszła tam u boku innego mężczyzny.

Niechętnie odsunęła się od Costaina. Z uśmiechem patrzyła mu w oczy.

- Pomyśl tylko, gdybyś nie przyszedł z tym listem albo gdyby wuj Rodney był w gabinecie, albo gdyby nie pojawił się pan Leonard, zmuszając mnie do od­szukania cię...

- Ale przyszedłem, wuja Rodneya nie było, a pan Leonard się zjawił. Takie było przeznaczenie.

W hallu rozległy się kroki.

- To nie brzmi jak dźwięk przeznaczenia. Raczej Gordon.

Braciszek zajrzał do pokoju.

- Costain, nie rzuciłbyś okiem na ten list do panny Stanfield? Może pójdziesz ze mną do gabinetu? A ty obwieść mamie nowinę, Cathy. Nie uwierzy. Och, gratuluję wam i w ogóle. Po jej rozanielonym uśmiechu domyślam się, że się zgodziła, Costain. A co do tego listu, sądzisz, że powinienem zacząć „Moja Droga Panno Stanfield” czy po prostu „Droga Panno Stanfield”, czy może...

Costain niecierpliwie uniósł brwi, a potem je opuścił.

- Przyjdę jutro do ciebie, Cathy. Rodzinna lojalność wymaga teraz spełnienia innych obowiązków. Á demain.

Odprowadził ją do schodów, delikatnie pocałował w policzek i patrzył, jak wchodzi na górę, co chwila odwracając się za siebie.

Gordon chwycił go pod ramię i zaczął ciągnąć do gabinetu.

- Znasz pannę Stanfield lepiej niż ja. Myślisz, że powinienem przeprosić czy też skarcić ją nieco za taniec z Edisonem?

Costain obejrzał się ostatni raz za ukochaną, po czym wszedł do gabinetu i westchnąwszy głęboko, skupił uwagę na dylemacie Gordona.

50

64



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Smith Joan Zimowy bal
Smith Joan Zimowy bal 2
Smith Joan Zimowy bal
Smith Joan Zimowy bal
Joan Smith Zimowy bal
Smith Joan Nie dla damy 2
Smith Joan Nie dla damy
Smith Joan Nie ta siostra
Smith Joan Koniec maskarady 2
Smith Joan Koniec maskarady
Smith Joan Nie ta siostra
Smith Joan Nawrócony 2
Nawrócony Smith Joan
Smith Joan Koniec maskarady
Smith Joan Koniec maskarady

więcej podobnych podstron