Forbes Colin Ekspres pod lawiną


COLIN FORBES

EKSPRES POD LAWINĄ

Tytuł oryginału

AVALANCHE EXPRESS

Przełożyła Monika Kluczyńska

dla Jane

Od autora

Chciałbym wyrazić podziw i wdzięczność dla nieżyjącego już sir Williama Collinsa, kawalera orderu Imperium Brytyjskiego, który dodał odwagi bardzo wielu autorom, łącznie ze mną, i który był moim zdaniem jednym z największych wydawców naszego stulecia.

CZĘŚĆ PIERWSZA

SPARTA

1.

Bazylea i Zurych, Szwajcaria

Pierwszego grudnia była środa. Pierwsza środa miesiąca, ustalony dzień. Było bardzo zimno, a na ulicach historycznego szwajcarskiego miasta, które w ubiegłych wiekach stanowiło centrum wielu politycznych intryg, leżał głęboki śnieg. Dworzec w Bazylei. Na torze pierwszym stał samotny wagon sypialny, na którym wisiała tablica z napisem:

WAGON - LIT MOSKWA - MIŃSK - BREST - WARSZAWA - BERLIN FRANKFURT - HELDELBERG - BAZYLEA Tablica przywodziła na myśl wizję romantycznej, niebezpiecznej podróży. Pusty wagon, z którego wysiedli już pasażerowie i obsługa, miał obcy, niemal złowrogi wygląd, zwłaszcza gdy wiedziało się, skąd przybył. Co tydzień ten pojedynczy wagon, przyłączany i odłączany od różnych składów, wędrował z serca komunistycznego imperium do Europy Zachodniej. Tu jego droga dobiegała końca.

Wyjechał z Moskwy w poniedziałek, dwudziestego dziewiątego listopada o czwartej po południu. Tego dnia odbyło się zebranie Biura Politycznego, poświęcone ocenie przebiegu wielkich manewrów wojskowych, którymi kierował osobiście marszałek Griegorij Traczkow.

Wagon wjechał na stację w Bazylei pierwszego grudnia dwadzieścia minut po dziewiątej. Teraz była dziewiąta czterdzieści pięć. Przed pobliską restauracją dworcową stało dwóch mężczyzn w ciemnych płaszczach i kapeluszach, którzy pozornie nie zwracali uwagi na pusty wagon. Niższy i bardziej krępy palił francuskiego papierosa, starając się nie okazywać przy tym wstrętu.

- Jak na razie nic się nie dzieje - mruknął po niemiecku.

- Cierpliwości, Gustawie - odparł jego wyższy i szczuplejszy towarzysz. - Nasza praca polega na czekaniu.

Młoda Angielka siedząca przy restauracyjnym stoliku niedaleko drzwi zerknęła na zegarek i wypiła łyczek kawy. Zapłaciła już rachunek i była gotowa do wyjścia. Elsa Lane miała najbardziej niepozorny wygląd pod słońcem. Nosiła wymięty prochowiec wojskowego kroju. Ciemne włosy zwisały w strąkach, wielki kapelusz z obwisłym rondem i okropne okulary w grubej, rogowej oprawie niemal całkowicie zasłaniały twarz. Stroju dopełniały znoszone pantofle ze ściętymi obcasami i odrapana walizka w przygnębiającym szarym kolorze. Elsa piła dalej kawę, dopóki zegarek nie wskazał punkt dziesiątej. Wstała z miejsca w chwili, gdy sekundnik dotarł do dwunastki.

Podniosła walizkę i wyszła z restauracji. Za drzwiami minęła dwóch ludzi w ciemnych płaszczach i kapeluszach. Młodszy z nich, ten o krępej budowie, spojrzał na nią i odwrócił z niechęcią wzrok.

Kroczyła powoli, przygarbiona, jakby ciążyła jej walizka, i rozglądała się wokół spojrzeniem krótkowidza. Gustaw, który zapalił właśnie drugiego gauloisea (w chwilach napięcia dużo palił, nawet zagraniczne papierosy) wskazał kciukiem na jej plecy.

- Ale pasztet! - syknął do kolegi.

- Patrz tam, gdzie trzeba! - zgromił go szeptem Fischer.

Takie nazwisko figurowało w paszporcie, który miał w kieszeni. Został on starannie podrobiony przez specjalistów z działu fałszowania dokumentów w podziemiach siedziby KGB przy placu Dzierżyńskiego.

Fischer zaczynał się niepokoić. Dworzec zapełniał się ludźmi czekającymi na transalpejski ekspres z Bazylei do Wiednia i na inne pociągi.

Dwaj mężczyźni podeszli bliżej torów, żeby móc łatwiej obserwować wagon sypialny, Elsa Lane zaś, jakby zdezorientowana, przystanęła pośród ruchliwego tłumu.

W tej samej chwili od strony głównego wejścia pojawił się niski, pulchny mężczyzna w białej kurtce stewarda. Pod osłoną tłumu zbliżył się szybko do tylnych drzwi wagonu sypialnego z Rosji. Wszedł pewnie, jakby miał do tego wszelkie prawo, i zniknął w środku.

Fischer, wyższy od towarzysza, wyciągnął szyję i ponad głowami ludzi dostrzegł, co się stało.

- Ktoś jest w wagonie - szepnął. - Ubrany jak steward. - Złapał za ramię krępego, który ruszył naprzód. - Jeszcze nie. Poczekaj, aż wysiądzie. Będziemy musieli czymś zakryć ten jego biały kitel... - Zdjął płaszcz i przewiesił go przez rękę. Czekali.

Steward w białej kurtce był w trzecim przedziale. Zamknął drzwi, podniósł blat narożnej umywalki i wsunął głęboko rękę w rurę odpływową. Trochę potrwało, zanim udało mu się oderwać kasetę, przyklejoną wewnątrz rury wodoodporną taśmą. W wagonie mógł się w każdej chwili pojawić szwajcarski strażnik kolejowy. Zwykle kaseta łatwiej dawała się wyjąć. Wzmocnił chwyt, pociągnął mocno i wreszcie miał ją w ręku. Oderwał z niej resztki taśmy, zbił je w kulkę i schował do kieszeni.

W hali dworcowej było coraz tłoczniej. Steward wysiadł z wagonu i poszedł szybkim krokiem w stronę wyjścia. Fischer i Gustaw przepychając się łokciami ruszyli jednocześnie za nim. Steward otarł się o Elsę, która utknęła w wirze spieszących się pasażerów, i szedł dalej do wyjścia. Wówczas go dogonili. Tłum nagle zrzedniał, został tylko jeden oparty o ścianę mężczyzna czytający gazetę. Był średniego wzrostu i miał sumiaste wąsy. Fischer pod osłoną trzymanego na ręku płaszcza wbił stewardowi w plecy lufę lugera kalibru 9 mm.

- Tylko spróbuj zwiać, a będzie po tobie. Dalej, przejdź tam...

Zaprowadzili stewarda w pusty kąt hali na prawo od wyjścia.

- Włóż ten płaszcz - rozkazał Fischer chowając lugera do kieszeni marynarki. Pobladły steward wykonał polecenie. Fischer zerknął na wąsatego mężczyznę w okularach, lecz ten najwyraźniej był bez reszty pochłonięty gazetą. - Teraz masz wsiąść do tego mercedesa przy chodniku - polecił. - Na tylne siedzenie...

Na dworze padał śnieg. Po tłocznej hali ulica wydawała się niemal pusta. Przed stacją oprócz mercedesa stała zaparkowana parę metrów przed nim furgonetka z pralni, bez nazwy firmy.

Gustaw wsiadł za stewardem na tylne siedzenie i obszukał go z wprawą. Fischer siadł za kierownicą i odwrócił się do tyłu.

- Cholera, nic nie mogę znaleźć. Tylko to - Gustaw pokazał kłębek porwanej i zmiętej wodoodpornej taśmy przylepnej.

- Przeszukaj go jeszcze raz, tylko się streszczaj, bo nie zdążymy na ekspres.

Pod osłoną oparcia Fischer owinął lufę lugera wełnianym szalikiem.

To stłumi odgłos strzału. Zostawią przykryte kocem zwłoki stewarda w samochodzie. Policja nieprędko je odkryje. Mercedes pochodził z wypożyczalni w Mannheim, w Niemczech. Szwajcarskie gliny pójdą tym śladem, a zanim dotrą do wypożyczalni, obaj z Gustawem zdążą dojechać do Wiednia.

Matt Leroy, wąsacz w ubraniu angielskiego kroju, wyszedł bez pośpiechu przed stację, uderzając się od niechcenia po udzie zwiniętą gazetą. Kierowca furgonetki z anonimowej pralni dostrzegł ten znak we wstecznym lusterku, rzucił kilka słów siedzącemu obok mężczyźnie, wysiadł i podszedł do mercedesa z naręczem czystych ręczników.

Pochylił się do okna i gdy Fischer gwałtownie odwrócił się ku niemu, powiedział cicho po niemiecku:

- Wysiądź z wozu i wejdź na tył furgonetki.

Fischer patrzył wybałuszonymi oczami na naręcze ręczników, z którego wyglądała lufa pistoletu.

- Ale pozwolisz, że najpierw się tym zaopiekuję...

Człowiek w kombinezonie zgarnął lewą ręką lugera z kolan Fischera i schował go do kieszeni. Gustaw na tylnym siedzeniu również patrzył w otwór lufy ukrytej w zwiniętym ręczniku. Zawiniątko dzierżył drugi ubrany w kombinezon mężczyzna, który przed chwilą szarpnięciem otworzył tylne drzwiczki. Steward również nie tracił czasu i zdążył już uwolnić Gustawa od jego automatycznego pistoletu.

Matt Leroy patrzył z wnętrza hali dworcowej, jak dwójka jeńców wsiada pod eskortą na tył furgonetki. Drzwi się zatrzasnęły, steward siadł za kierownicą i włączył silnik. Dopiero gdy furgonetka ruszyła z miejsca, Leroy pobiegł na perony. Widząc, że na wielkim zegarze jest osiem po dziesiątej, zwolnił do szybkiego marszu. Do odjazdu ekspresu "Transalpin" zostały jeszcze dwie minuty.

W pozbawionym okien pudle furgonetki Fischer usłyszał hałas silnika i poczuł, że ruszyli z miejsca. Dla odwrócenia uwagi ludzi, którzy ich ujęli, odezwał się do swojego towarzysza:

- Co on mógł stamtąd zabrać? I kiedy zdążył się tego pozbyć...

Wciąż mówiąc spróbował zadać siedzącemu obok mężczyźnie cios kolanem w krocze. Ten jednak odsunął się w porę, zatoczył pistoletem i rąbnął nim Fischera w skroń, robiąc lakoniczną uwagę:

- Bardzo głupie.

Skinął głową i uśmiechnął się do Gustawa, na którego kark w tejże chwili spadła rękojeść drugiego pistoletu. Oba ciosy były śmiertelne.

Ich ofiary leżały martwe na podłodze kołyszącej się na wybojach furgonetki.

Nazajutrz o świcie szwajcarski policjant, który patrolował brzeg Renu w okolicach Schaffhausen, zauważył nie opodal wodospadu olbrzymi kufer, który utknął pomiędzy dwoma wielkimi głazami.

Przeszkodę opływała rwąca, spieniona woda. Sprowadzenie wyposażonego w dźwig kutra policji rzecznej i zakotwiczenie go w odpowiedniej pozycji poniżej wodospadu zabrało cztery godziny.

Piąta upłynęła na wydobywaniu kufra z rzecznej pułapki. Po wyciągnięciu go na brzeg znaleziono w środku upchane ciasno zwłoki dwóch nagich mężczyzn, których w żaden sposób nie dało się zidentyfikować. Obaj zginęli od silnego ciosu w głowę.

Gdy Matt Leroy wychodził niespiesznym krokiem przed stację i klepnięciem zwiniętej w rulon gazety po nogawce dawał sygnał kierowcy anonimowej furgonetki, Elsa Lane wsiadała do ekspresu "Transalpin" z Bazylei do Wiednia. Miał on odjechać o dziesiątej dziesięć rano i zatrzymywać się dopiero w Zurychu. Korytarz trzynastego wagonu pierwszej klasy był pusty. Weszła do łazienki i zamknęła drzwi. Potem szybko zdjęła wymięty prochowiec, zniszczone pantofle, rogowe okulary i ogromny kapelusz. Ściągnęła z głowy czarną perukę i szybko przeczesała jasne włosy.

Postawiła zniszczoną szarą walizkę na pokrywie sedesu i odsunęła zamek błyskawiczny, spod którego ukazał się elegancki neseser ze świńskiej skóry. Wyjęła z nesesera buty od Gucciego, które wsunęła na stopy, a następnie pasującą do nich torebkę tej samej firmy i sobolowe futro, w które się ubrała. Zwinęła w tobołek zdjęty z neseseru szary pokrowiec, perukę, kapelusz, prochowiec i stare buty i to wszystko wsadziła pod drogą bieliznę. Po zamknięciu walizki zrobiła makijaż i przejrzała się szybko w lustrze. Okulary powędrowały do torebki od Gucciego. Gdy po chwili wyłoniła się z łazienki, nikt nie rozpoznałby w niej czupiradła, które weszło tam przed paroma minutami.

Ruszyła korytarzem do przedziału, gdzie miała zarezerwowane miejsce. Wyglądała teraz zupełnie inaczej, nie tylko dzięki zmianie stroju. Wydawała się wyższa i szczuplejsza, gdy przestała się garbić.

Szła sprężystym krokiem, a ruchy miała zwinne i energiczne. Dotarła do pustego przedziału i weszła do środka. Zdjęła sobole i położyła je na siedzeniu obok. Na trzecim postawiła elegancki neseser. Teraz mogła być pewna, że będzie miała cały przedział dla siebie. Usiadła, skrzyżowała smukłe, piękne nogi i spojrzała na zegarek: było osiem po dziesiątej. Za dwie minuty odjazd. Pierwszym przystankiem na długiej trasie do Wiednia miał być Zurych. Otworzyła torebkę, gdzie w zamykanej na suwak przegródce ukryła kasetę, którą dał jej steward.

Wyjęła cygarniczkę z kości słoniowej, wetknęła do niej papierosa, przypaliła go i głęboko zaciągnęła się dymem.

- Kurczę, znowu mnie ściska w dołku - powiedziała głośno do siebie. - Kiedy się wreszcie pozbędę tego strachu?

Przypomniała sobie, co powiedział jej kiedyś Harry Wargrave:

- Gdy przestajesz się bać, nic po tobie w tej robocie. Strach jest potrzebny, żeby zachować dobry refleks.

Podniesiona tym nieco na duchu rozluźniła napięte mięśnie, rozsiadła się wygodnie i czekała, aż jej puls wróci do normy. Jeszcze bardziej pokrzepił ją widok Matta Leroya, który szedł po peronie. Leroy minął jej okno i wsiadł do poprzedniego wagonu. Pomyślała, że tym razem zdążył w ostatniej chwili. Ciekawe dlaczego?

Ekspres ruszył z miejsca, wynurzył się spod wielkiej hali dworca Hauptbahnhof w padający śnieg i nabierając prędkości na jednogodzinny odcinek do Zurychu, skierował się na wschód.

Kilka minut później, gdy jechał już całym pędem, do przedziału Elsy wszedł szwajcarski konduktor. Bez pośpiechu sprawdzał bilety i korzystając z okazji przyglądał się ukradkiem pasażerce. Był wrażliwy na kobiecą urodę. "Wystrzałowa" - pomyślał dziurkując bilet i zerknął na nią jeszcze raz. Oddała mu spojrzenie, a w szarych, jakby nakreślonych jedną poziomą linią oczach był cień kokieteryjnego uśmiechu. Miała subtelne rysy, prosty nos, pełne, pięknie wykrojone usta i znamionujący upór podbródek. Twarz piękna, a zarazem niepozbawiona charakteru i stanowczości.

- Życzę pani przyjemnej podróży, madame - pożegnał ją, starannie wymawiając angielskie słowa i znacząco spojrzał w okno. - Mimo nie najlepszej pogody.

Wyszedł z przedziału zamykając za sobą drzwi.

"Spostrzegawczy facet" - stwierdziła w duchu Elsa chowając z powrotem do torebki bilet powrotny. Zwrot "madame" świadczył, że konduktor zauważył obrączkę na jej palcu, choć tak naprawdę w wieku dwudziestu ośmiu lat była osobą stuprocentowo samotną. To Harry Wargrave uparł się, żeby ją włożyła.

- Kobieta zamężna przyciąga mniejszą uwagę niż podróżująca samotnie dziewczyna - powiedział.

Konduktor spotkał na korytarzu Matta Leroya, który oparty o poręcz palił papierosa.

- Prosiłem o przedział dla palących - rzucił wyjaśniająco i niezgodnie z prawdą Leroy - i oto co mi dali.

Wskazał ręką za siebie na pusty przedział dla niepalących. Na jednym z siedzeń leżała jego torba podróżna. Z wymowy pasażera konduktor wywnioskował, że ma do czynienia z Anglikiem. Akcent ten był jednak efektem żmudnych starań. Leroy wyrobił go sobie podczas dwuletniej służby na stanowisku oficera ochrony w ambasadzie Stanów Zjednoczonych przy Grosvenor Square. By dopełnić obrazu, miał na sobie płaszcz z wielbłądziej wełny, zakupiony na Savile Row .

- Jest wiele wolnych miejsc w przedziałach dla palących - zaproponował konduktor przecinając bilet.

- Nieważne - zbagatelizował Leroy. - Już niedaleko do Zurychu.

W rzeczywistości umyślnie wybrał ten przedział, aby być blisko Elsy Lane. Konduktor ruszył dalej wzdłuż pociągu, a Leroy spojrzał na zegarek i pogładził bujne wąsy. W rozkładzie ich podróży jak zawsze nie przewidziano żadnej rezerwy czasowej. Pozostawało tylko mieć nadzieję, że przybędą do Zurychu bez opóźnienia. Leroy tak jak Elsa wykupił bilet powrotny, choć miał go nigdy nie wykorzystać. Zdaniem Harryego Wargravea był to następny ważny szczegół.

- Jeśli wasze bilety wpadną w oko komuś niepowołanemu, będzie wyglądało na to, że wracacie do Bazylei.

Ekspres wjechał na Hauptbahnhof w Zurychu dokładnie dwanaście minut po jedenastej. Elsa Lane stała już z neseserem na końcu wagonu, by móc wysiąść, gdy tylko pociąg się zatrzyma.

Minąwszy szybko barierkę, przy której sprawdzano bilety, zaniosła neseser na postój taksówek naprzeciw hotelu Schweizerhof. Wsiadła do pierwszego w kolejce wozu i zatrzasnąwszy drzwiczki powiedziała miękkim, niskim głosem:

- Na lotnisko, szybko. Jestem już trochę spóźniona...

Matt Leroy obrał inną drogę. Trzymając w ręku naszykowane kluczyki pobiegł do bocznego wyjścia wzdłuż tylnej ściany szerokiej hali, mijając ladę przechowalni bagażu. Dopadł citroena zaparkowanego przy stacji. Silnik zapalił za pierwszym przekręceniem kluczyka.

Wóz podstawiono zaledwie kilka minut przedtem. Leroy wyjechał przed budynek dworca w samą porę, by dostrzec Elsę w oddalającej się taksówce. Wyglądała przez okno, żeby mógł ją łatwo zobaczyć.

Jechał w dyskretnej odległości za nią na lotnisko położone piętnaście kilometrów za miastem.

Leroy przy swoich trzydziestu czterech latach miał zwodniczo stateczną prezencję inteligenta. Nie pasował do niej jednak uporczywy, czujny wzrok, jakim zza okularów w srebrnej oprawce śledził taksówkę, która jechała przed nim. Często zerkał we wsteczne lusterko, żeby sprawdzić, czy nikt ich nie śledzi. Wraz z grupą pomocniczą, która w Bazylei pozbyła się prześladowców stewarda, miał ochraniać Elsę i pilnować, aby bezpiecznie dotarła na lotnisko w Zurychu. Jak zawsze pod koniec comiesięcznej podróży kamień spadł mu z serca, kiedy taksówka Elsy zatrzymała się przed gmachem lotniska, a ona sama, trzymając w ręku swój neseser od Gucciego, wysiadła i wbiegła do środka. Zaparkował citroena i wszedł za nią.

W głębi sali dostrzegł wysokiego, ciemnowłosego Anglika, który sądząc z pozorów zajęty był przeglądaniem książek na stoisku. Leroy odetchnął: tu kończyło się jego zadanie. Teraz pałeczkę przejmował Harry Wargrave.

Harry Wargrave miał trzydzieści siedem lat i żył trzykroć intensywniej niż przeciętny zjadacz chleba w tym wieku. Miał metr osiemdziesiąt trzy wzrostu, szczupłą sylwetkę o zwinnych ruchach, długi nos, i wystające kości policzkowe i szerokie usta, w kącikach których krył się uśmiech. Jego brwi, równie ciemne jak gęsta czupryna, często lekko się unosiły, gdy mierzył ludzi nieco kpiącym spojrzeniem. Zarówno mina, jak i cała postać w płaszczu przeciwdeszczowym o wojskowym kroju sugerowały człowieka o beztroskim podejściu do problemów, który żyje na luzie i niczym się zbytnio nie przejmuje. Niejednej osobie przyszło żałować tego fałszywego mniemania, a kilka zabrało je ze sobą do grobu.

W wieku lat dziewiętnastu Wargrave zdobył ostrogi w lotnictwie i brytyjskiej marynarce wojennej. Miał oddzielną licencję na pilotowanie śmigłowców. Pływał na kutrach torpedowych. Twierdził, że ma kręćka na punkcie mechaniki:

- Jak widzę coś nowego, co się porusza, muszę się nauczyć to prowadzić - zwykł mawiać.

Przeniesiony do wywiadu marynarki w randze komandora-porucznika, został przydzielony do ambasady brytyjskiej w Waszyngtonie.

Miał pomagać w wykrywaniu działających w Stanach agentów radzieckiego wywiadu, którzy przekazywali Moskwie ściśle tajne wojskowe dane techniczne, będące wspólną własnością Amerykanów, i Brytyjczyków. Lecz to był dopiero początek. Po pewnym czasie, z powodu biegłej znajomości francuskiego, niemieckiego, włoskiego i serbo-chorwackiego, został przeniesiony do Secret Service, cieszącej się opinią najlepszej służby wywiadowczej na świecie, mimo wysiłków co poniektórych pisarzy, którzy opisywali ją jako bandę patentowanych głupców.

Po okresach służby w krajach Europy Zachodniej, podczas których miał okazję współpracować z kilkoma szefami wywiadów, wysłano go do Aten, lecz jego tamtejsza działalność wciąż była okryta tajemnicą.

- To największe pole bitwy naszych czasów - wyraził się raz o Bałkanach. - Jak człowiek tam przeżyje, to znaczy, że da sobie radę wszędzie.

W wieku trzydziestu sześciu lat przeszedł na emeryturę i wyemigrował do Kanady, gdzie dzięki pomocnym radom multimilionera i potentata przemysłowego, Williama Rivertona, pomnożył dziesięciokrotnie swój niewielki kapitał. Decyzję odejścia ze służby umotywował z właściwą sobie brutalną szczerością:

- Z tym jest tak jak ze startowaniem w wyścigach samochodowych. Trzeba się wycofać przed czterdziestką albo z ciebie zimny trup.

Ze swego stanowiska obserwacyjnego przy stoisku z książkami miał baczne oko na wszystko. Choć na pozór ani razu nie spojrzał w tamtą stronę, widział, jak Elsa Lane wchodzi za barierkę, na salę odlotów, a pracownik lotniska kładzie jej neseser na taśmie bagażowej.

Zerknął na zegarek: jedenasta trzydzieści siedem. Krucho z czasem, Elsie, chwała jej za to, jeszcze raz udało się zdążyć. Zresztą sam nalegał na błyskawiczny przebieg akcji. Doprowadziło to nawet do sprzeczki z Mattem Leroyem, lecz Wargrave zbijał wszystkie na pierwszy rzut oka całkiem sensowne obiekcje Amerykanina.

- Rozkład jest na styk, żadnego marginesu błędu - argumentował Leroy. - Za mało czasu na wszystko. Absolutne minimum na wyjęcie kasety z wagonu sypialnego, zaledwie kilka minut do odjazdu ekspresu, a jeszcze pociąg musi przyjechać punktualnie do Zurychu, żeby Elsa zdążyła na lotnisko i swój lot.

- Właśnie - przytaknął lakonicznie Wargrave.

- Rany boskie! To wszystko, co masz do powiedzenia?

- Im szybciej lis ucieka, tym większą ma szansę, że ogary nie wpadną na jego trop - stwierdził Wargrave z sardonicznym uśmiechem. - Napięty plan sprawi nam trudności, ale jeszcze większe sprawi przeciwnikowi. Widziałeś kiedy jastrzębia, który rzuca się na ofiarę? Pikuje błyskawicznie w dół, a potem podrywa się i znika. Będziemy go naśladować.

Ostatnia chwila, żeby wsiąść do tego samego samolotu, którym leciała Elsa. Już miał odejść od stoiska i przejść do odprawy, kiedy dostrzegł tuż obok siebie Matta Leroya. Amerykanin wziął do ręki książkę Harolda Robbinsa, Wargrave nadal stał w swobodnej pozie, niczym nie okazując nerwowego napięcia, które w nim narosło. Wedle ściśle przestrzeganych instrukcji Leroy mógł się do niego zbliżyć tylko w razie nagłego niebezpieczeństwa. Głośniki po raz ostatni wzywały pasażerów na lot 160 linii Swissair.

Leroy odłożył książkę na jakieś pisma. Dłuższą chwilę zajęły mu manipulacje z płaceniem i chowaniem portfela. Wargrave zawołał do siebie ekspedientkę i poprosił o egzemplarz tej samej powieści.

Dziewczyna położyła ją przed nim, obok książki Leroya. Zapłacił i poczekał, aż dziewczyna odejdzie, by obsłużyć innego klienta. Wziął kupioną przez Leroya książkę i rzucił się biegiem do bramki, przez którą wcześniej przeszła Elsa.

Wybrał miejsce po przeciwnej stronie przejścia, jeden rząd za Elsą Lane w pierwszej klasie samolotu DC-10. Elsa siedziała założywszy nogę na nogę i wyglądała przez okno. "Jest na co popatrzeć" - pomyślał z podziwem Wargrave, zapinając pas bezpieczeństwa. Zresztą ta poza była wynikiem polecenia, jakie sam dał Elsie rok temu, gdy zaczęły się ich comiesięczne wyprawy.

- W samolocie zawsze pokazuj nogi...

- Doprawdy? - spytała ironicznie dziewczyna. - Czyżby groziła mi utrata służbowej niewinności na wysokości dziewięciu kilometrów nad Atlantykiem?

- Nie są to zbyt sprzyjające okoliczności - przyznał. - Ani mi w głowie napastować cię w takich warunkach. Ale gdyby ktoś przyłapał mnie na patrzeniu w twoją stronę, od razu będę miał wiarygodne wytłumaczenie.

- Czy przypadkiem nie szuka pan jedynie pretekstu, by pod przykrywką czynności służbowych dać folgę lubieżnym ciągotom?

Wargravea zatkało. Nie po raz pierwszy w rozmowie z Elsą nie wiedział, co odpowiedzieć. Wciąż podziwiając jej długie, smukłe nogi wspominał, jak łatwo udało się dziewczynie wprawić go w konsternację.

Dopiero gdy silniki głośniej zawyły i samolot zaczął kołować na pas startowy, Wargrave przeniósł wzrok na pozostałych pasażerów.

"Niewłaściwa kolejność" - zganił się w duchu. Na pierwszym miejscu powinni być pasażerowie, potem nogi Elsy. Najpierw obowiązek! potem przyjemność. Kiedy będzie wolno wstać z miejsca, pójdzie do toalety, żeby wyjąć i przeczytać wiadomość, którą Matt Leroy zostawił w książce.

Leroy palił papierosa wygodnie usadowiony w zaparkowanym koło lotniska citroenie, z ogrzewaniem włączonym na maksimum, i czekał na start samolotu. Śnieg przestał padać, lecz nisko wiszące szare chmury groziły dalszymi opadami. Był dopiero grudzień, a meteorolodzy już przebąkiwali o tym, że nadciąga najsroższa od wielu lat zima. Była w tym pewna prawidłowość, bo ostatnie lato zapisało się jako najbardziej upalne od niemal ćwierć wieku. Na Europę spadła klęska suszy, nawet w południowej Anglii temperatura podskoczyła powyżej dziewięćdziesięciu stopni. "A teraz będziemy marznąć na kość. To się pewnie nazywa zachowanie równowagi w przyrodzie" - konkludował w myślach Matt. Spojrzał w górę i zobaczył samolot.

DC-10 wznosił się ostro w górę, zostawiając za sobą rozciągniętą szarą smugę spalin. Po chwili zniknął z oczu, wchłonięty przez gęste chmury. Nie leciał do Stanów Zjednoczonych ani do Wielkiej Brytanii, jak można by było przypuścić, gdyby akcja grupy Wargravea miała miejsce trzy lata wcześniej. Portem jego przeznaczenia był Montreal w Kanadzie.

2.

Montreal i Waszyngton

W Montrealu była trzecia trzydzieści po południu czasu miejscowego.

Na dziesiątym piętrze wieżowca Baton Rouge otworzyły się drzwi windy i wyszli z nich Elsa Lane i niosący jej walizkę Wargrave.

Wciąż była środa, pierwszego grudnia. Elsa spojrzała w obie strony korytarza i podeszła żwawym krokiem do drzwi, na których była tabliczka z napisem "Riverton Corp, Inc". Weszli do środka, gdzie za wielkim, zwalistym biurkiem siedziała recepcjonistka.

Wargrave, w ciemnych okularach, odezwał się do niej nie wyjmując cygara z ust i imitując amerykański akcent:

- Jesteśmy umówieni. Pani Perkins i Clyde Wilson. Pan Riverton nas oczekuje.

Elsa miała czarną perukę i rogowe okulary, które włożyła, kiedy jechali z lotniska wynajętym samochodem. Recepcjonistka nie obdarzając jej cieniem uwagi, powiedziała coś do interkomu i oznajmiła, że mogą wejść. Elsa pierwsza przekroczyła dobrze znajomy próg.

Wargrave wszedł za nią i zamknął starannie drzwi. Zza biurka znacznie mniejszego niż biurko recepcjonistki uniósł się na ich spotkanie niski, lecz mocno zbudowany mężczyzna o niezdradzającej uczuć twarzy pokerzysty. Był to William Riverton, legendarny król kanadyjskiego przemysłu.

- Miło widzieć was z powrotem całych i zdrowych - powitał ich krótko. Podszedł powolnym, miarowym krokiem do masywnych drzwi w bocznej ścianie, otworzył je i odsunął się, wpuszczając przodem gości. Podczas drugiej wojny światowej Riverton kierował jedną z tajnych organizacji kontrwywiadowczych na zachodniej półkuli.

Nawet teraz, w wieku siedemdziesięciu trzech lat, emanował niezwykłym magnetyzmem i olbrzymią siłą woli, utajoną w nieruchomych rysach i oczach. W spojrzeniu, jakim Wargrave obrzucił starego weterana, kryło się coś bliskiego przywiązaniu. Wielki przegrzany pokój, do którego weszli, nie miał okien. Oświetlały go umieszczone pod sufitem jarzeniówki. Rząd zegarów na jednej ścianie pokazywał czas w różnych miejscach globu: w Zurychu, Bukareszcie, Moskwie.

- Siadajcie, musicie być zmęczeni. Jak poszło? Napijecie się kawy? - spytał głos z amerykańskim akcentem.

Julian Haller uściskał Elsę, pomógł jej zdjąć płaszcz. Był dobrze zbudowanym mężczyzną po pięćdziesiątce, średniego wzrostu, o przerzedzających się siwo-białych włosach i szlachetnym zarysie czoła. Jego powitalny uśmiech promieniował pewnością siebie i pogodą ducha. Tylko oczy patrzyły badawczo, jakby szukając objawów napięcia i sprawdzając, czy wszystko w porządku.

- Tak dużo lepiej - stwierdził z aprobatą, gdy dziewczyna ściągnęła perukę i okulary.

- Dzięki, Julianie. - Elsa obdarzyła go najbardziej promiennym uśmiechem ze swojego repertuaru. - Kawa jest tym, czego mi w tej chwili potrzeba. Ta różnica czasu zupełnie mnie wykończyła.

- Dopiero co zaparzona, jakbyśmy się umówili - Nalał kawę z dzbanka i dodał śmietanki dokładnie według gustu Elsy. - Na tym małym stoliku jest szkocka dla ciebie, Harry - dodał. - Ed dał nam znać z lotniska o waszym przylocie. - Podał filiżankę Elsie i spojrzał na Wargravea, który pod przeciwległą ścianą wkładał wyjętą z torebki Elsy kasetę do magnetofonu. - Skąd ten pośpiech?

- Mieliśmy maleńki kłopot w Brukseli - odparł Wargrave. - Wygląda na to, że ktoś depcze po piętach Angelowi. Jacyś dwaj uzbrojeni faceci capnęli Neckermanna w chwilę po tym, jak przekazał kasetę Elsie.

Elsa obróciła się na krześle.

- Nigdy o niczym mi nie mówisz! - powiedziała oskarżycielsko. - Podczas jazdy z lotniska było mnóstwo czasu.

- Widać, że jesteś zmęczona. Pomyślałem, że lepiej z tym poczekać. - Wargrave zaczął składać relację z wypadków. Haller zapalił papierosa. Uśmiech zniknął mu z twarzy, zastąpiła go głęboka uwaga. - Leroy spisał się dobrze, wręcz znakomicie - zakończył Wargrave. - Zrozumiał, co się dzieje, i jego ludzie uratowali Neckermanna.

- A co z tymi dwoma, którzy go porwali?

- Pewnie wylądowali na dnie Renu - rzekł niefrasobliwie Wargrave. Dostrzegł grymas Elsy i pospiesznie zaczął mówić dalej: - No to włączam kasetę od naszego tajemniczego przyjaciela. Wszyscy gotowi?

Napięcie nagle wzrosło. Taśma zaczęła się przesuwać i zabrzmiał przyciszony, ochrypły, wyraźnie umyślnie zmieniony głos, przemawiający do nich poprawną angielszczyzną z Moskwy, z odległości sześciu i pół tysiąca kilometrów - głos, który, jak wiedzieli, należał do jednego z członków Biura Politycznego, znanego im tylko pod kryptonimem Angelo.

Gdy ucichł, w pokoju zapanowała cisza. Była to najbardziej katastrofalna wiadomość, jaką otrzymali od Angela. Elsa, zazwyczaj spokojna i opanowana, siedziała jak porażona, zapomniawszy o zapalonym papierosie, którego trzymała w palcach. Haller również zastygł nieruchomo za swoim biurkiem, z głową przekrzywioną lekko na bok, jakby wciąż słuchał chropawego głosu. Wargrave, który miał najwięcej zimnej krwi z całej ich trójki, wyjął kasetę i popatrzył na Hallera.

- A więc, jakie jest następne posunięcie?

- Złap pierwszy samolot do Waszyngtonu. Uprzedzę Bruna, że jesteś już w drodze. - Haller otworzył szufladę, sprawdził rozkład lotów i spojrzał na zegar, który wskazywał miejscowy czas. - Jeżeli się solidnie pospieszysz, Harry...

- Już się zmywam.

Haller własnym kluczem otworzył drzwi prowadzące do biura Rivertona. Wargrave włożył ciemne okulary i wybiegł z pokoju.

Mijając wielkiego przemysłowca uniósł na chwilę dwa palce w minisalucie i otrzymał w odpowiedzi skinienie głową. Po minucie siedział już za kierownicą samochodu z wypożyczalni. Jadąc z dozwoloną szybkością dotarł na lotnisko w samą porę, by zdążyć na najbliższy lot do Waszyngtonu. Kiedy samolot oderwał się od ziemi i zniknął w warstwie chmur, Wargrave rozparł się wygodnie w fotelu, nie zamykając oczu w obawie, że zaśnie. Kaseta tkwiła w wewnętrznej kieszeni jego marynarki. Po podróży przez wiele stref czasowych dopadało go już zmęczenie. Wiedział jednak, że na razie może pożegnać się ze spaniem. Leciał bowiem na spotkanie z Brunem.

Ten kryptonim oznaczał Josepha Moynihana, prezydenta Stanów Zjednoczonych.

Na lotnisku Dullesa James Ryder, duży, brzuchaty Amerykanin w ciemnych okularach i płaszczu z miękkiej wełny, nadającym mu wygląd człowieka na stanowisku, postąpił według ustalonego schematu.

Przystanął z walizką w ręku i spojrzał na tablicę przylotów, która zawiadamiała o lądowaniu samolotu z Montrealu. Wmieszał się w tłum ludzi, którzy wysiedli z samolotu, i razem z nimi podszedł do wyjścia. Tam się zatrzymał. Podczas gdy część podróżnych wsiadała do autobusu, a inni do taksówek, spoglądał z niecierpliwością na zegarek, jakby poirytowany tym, że jego własny środek lokomocji się spóźnia.

Dziesięć minut później do krawężnika podjechał niebieski cadillac.

Ryder stał bez ruchu. Z cadillaca wysiadł wysoki mężczyzna w liberii szofera. Obszedł samochód i otworzył tylne drzwiczki. Ryder bez słowa podziękowania wgramolił się do środka i usadowił na tylnym siedzeniu. Szofer siadł z powrotem za kierownicą.

- Dobra, jedziemy. Tylko szybko! - polecił Ryder i zaczął czytać wyciągnięte z kieszeni czasopismo.

W godzinach popołudniowego szczytu jechali do Białego Domu. Podczas całej jazdy nie zamienili ze sobą ani słowa. Gdy dotarli na miejsce, okazali dyżurnemu ochroniarzowi z Secret Service specjalne przepustki, opatrzone własnoręcznym podpisem Josepha Moynihana.

Nie było dalszych formalności i natychmiast zaprowadzono ich do poczekalni, z której wchodziło się do Owalnego Gabinetu. Tu zgodnie z instrukcją pracownik Secret Service zostawił ich samych i zamknął od zewnątrz drzwi.

Ryder usiadł na krześle i wydobył pismo z kieszeni, Harry Wargrave zaś zdjął czapkę z daszkiem, obciągnął kurtkę liberii i zastukał do drzwi prowadzących do gabinetu. Nawet szef ochrony prezydenta nie wiedział, że to właśnie szofer jest tym ważnym gościem. Wargrave po wylądowaniu samolotu udał się prosto do pomieszczenia na lotnisku, które przeznaczono wyłącznie do jego użytku i do którego tylko on miał klucz. Tam przebrał się szybko w przygotowaną liberię szofera.

Potem poszedł na parking po cadillaca i podjechał do miejsca, w gdzie czekał na niego Ryder. Ryder był członkiem prezydenckiej ochrony i służył po prostu za figuranta. Nie miał pojęcia, kim jest Wargrave, lecz nie zadawał żadnych pytań. Wykonywał rozkazy samego prezydenta, nie przekazując ich treści nikomu, nawet własnemu szefowi.

Wargrave zapukał do drzwi gabinetu. Otworzył mu sam Moynihan. Ruchem ręki zaprosił go do środka i zamknął za nim drzwi.

- Jakiś kryzys, Harry? - spytał nagląco.

- Naszym zdaniem tak, panie prezydencie.

Wargrave podszedł do biurka, na którym stał magnetofon, i włożył kasetę. Joseph Moynihan wrócił za biurko i nalał ogromną porcję szkockiej. Pchnął szklankę po blacie w stronę Wargravea.

Prezydent był wysoki i silnie zbudowany. Lubił swobodny strój.

Teraz też nie nosił marynarki. Wywierał imponujące wrażenie, nie tylko ze względu na wzrost i solidną budowę. Miał okrągłą twarz, ruchliwe błękitne oczy i rzadko potrafił wytrzymać w bezruchu dłużej niż kilka minut. Szorstki i bezpośredni, tryskał witalnością, a kiedy mówił, podkreślał swe wypowiedzi wyrazistą mimiką fizjonomii.

W wieku czterdziestu jeden lat był najmłodszym mężem stanu, jaki w tym stuleciu zasiadł w Białym Domu. Wyróżniał się też wśród innych polityków najbardziej antyradziecką postawą od wybuchu Rewolucji Październikowej. Przysiadł na skraju biurka, założył ręce na piersiach i w tej pozie słuchał nagranej relacji człowieka, który niegdyś otrzymał pseudonim Angelo.

- Raport od Angela. Europa Zachodnia stoi w obliczu poważnego niebezpieczeństwa. W zeszłym miesiącu odbyły się pod dowództwem marszałka Traczkowa wielkie próbne manewry, będące przygotowaniem do inwazji na Niemcy, Francję, Belgię i Holandię. Plan inwazji zakłada, że radzieckie czołgi dotrą do Hamburga w trzydzieści minut od godziny zero. W ciągu czterdziestu ośmiu godzin mają być założone trzy główne przyczółki mostowe na Renie. W inwazji weźmie udział sto sześćdziesiąt dywizji, w tym sto zmechanizowanych, pięćdziesiąt pancernych i dziesięć powietrznych. Przednie oddziały wojsk pancernych mają w ciągu tygodnia dotrzeć do portów nad kanałem La Manche. Próbną operację pod nazwą "Grzmot burzy" przeprowadzono na pograniczu Ukrainy i Kazachstanu, w skali odległości dokładnie odpowiadających tym, jakie Armia Czerwona będzie musiała przebyć w Europie Zachodniej...

Angelo sypał dalszymi szczegółami na temat przebiegu operacji "Grzmot burzy". Sztab radzieckich sił zbrojnych odwzorował wchodzący w grę obszar na podobnym topograficznie terenie zachodniej Rosji.

Wołga odegrała rolę Renu. Ustawiono fałszywe tablice drogowe - nieczytelne dla amerykańskich satelitów szpiegowskich, orbitujących prawie pięćset kilometrów nad powierzchnią Ziemi - z napisami "Paryż 30 km", "Hamburg 45 km", "Calais 80 km", a leżące w tych odległościach rosyjskie miasta zastąpiły zachodnie odpowiedniki.

W symulowanych działaniach wojennych jedno zgrupowanie sowieckiej armii odegrało rolę sił obronnych NATO. Głównym zgrupowaniem atakującej Armii Czerwonej, której liczebność - zgodnie ze stanem faktycznym - przeszło trzykrotnie przewyższała siły NATO, dowodził sam marszałek Traczkow. Przebieg manewrów wykazał, że armia jest w pełni zdolna do błyskawicznego, frontalnego ataku, na którym opierał się cały plan inwazji. Dowództwo zamierzało zająć w krótkim czasie jak największe terytorium i postawić świat przed faktami dokonanymi. W ten sposób malało ryzyko odwetowego ataku nuklearnego ze strony Stanów Zjednoczonych.

Nagranie dobiegało końca. Ostatnie słowa Angela zadźwięczały donośnie: "Amerykanie powinni natychmiast urządzić pokazową demonstrację siły, aby ukrócić wojownicze zapędy marszałka Traczkowa i jego popleczników, którzy są w tej chwili o krok od zdobycia przewagi głosów w Biurze Politycznym KPZR".

Taśma się zatrzymała. W Owalnym Gabinecie na krótko zapadła taka sama paraliżująca cisza, jak w wieżowcu Baton Rouge w Montrealu. Lecz reakcja minęła szybko: gdy Wargrave wyłączył magnetofon, Moynihan podniósł się z biurka, przerywając bezruch, w którym wytrwał słuchając nagrania.

- Chyba można określić to jako poważny kryzys - skomentował. - Przekazane przez satelity materiały potwierdzają, że w rejonie wymienionym przez Angela przeprowadzono wielkie manewry wojskowe. Rzecz jasna, wtedy nie wiedzieliśmy, o co w nich chodziło. W dodatku jest jeszcze kwestia lasera. Zarówno nasi, jak i moskiewscy naukowcy twierdzą, że są bliscy osiągnięcia przełomu w tej dziedzinie.

- Na czym ten przełom ma polegać?

- Pewnego dnia, możliwe, że już wkrótce, wysyłane na dalekie odległości wiązki laserowe będą mogły wprowadzać w błąd systemy sterujące pocisków samonaprowadzających. Oznacza to, że każdy pocisk wróci do punktu, z którego został wystrzelony. Jaki będzie skutek? Koniec nuklearnego straszaka. A co za tym idzie, Sowieci będą mogli używać w Europie swoich wojsk wyposażonych w broń konwencjonalną bez obawy, że uderzą w nich nasze rakiety.

- Co wobec tego należy uczynić, żeby wybrnąć z obecnej sytuacji? - spytał Wargrave.

- To! - Moynihan nacisnął guzik interkomu. - Ed, zwołaj za godzinę zebranie Rady Bezpieczeństwa. Nie obchodzi mnie, gdzie, u diabła, wszyscy się podziewają. Ściągnij ich tutaj w komplecie.

Wargrave w duchu podziękował opatrzności, że to właśnie Joseph Moynihan urzęduje w Białym Domu. Ilu poprzednich prezydentów mogło się wykazać taką szybkością decyzji? Jakby na potwierdzenie jego niewypowiedzianych myśli prezydent oświadczył energicznie:

- To zebranie jest tylko formalnością. Już postanowiłem, jakie kroki należy podjąć. Sparta odwaliła wspaniałą robotę. Chcę ci osobiście wyrazić uznanie, Harry. - Wyciągnął rękę i potrząsnął mocno prawicą Wargravea. Miał mocny uścisk. - Przekaż to samo Julianowi Hallerowi.

Dwadzieścia cztery godziny później, po powrocie do Montrealu, Wargrave zdał sobie sprawę z tego, jak potężny był impet reakcji Moynihana. Pod osłoną nocy trzy dywizje powietrzno-desantowe w Fort Worth w Teksasie wsiadły na pokład wielkiej floty powietrznej transportowców Lockheed C-SA. Prezydent, wciąż bez marynarki, aż do świtu konferował przez telefon kolejno z kanclerzem Niemiec Zachodnich, premierem Wielkiej Brytanii, prezydentem Francji i głównodowodzącym sił NATO w Brukseli. Przez cały ten czas wielkie samoloty transportowe odrywały się od ziemi i kierowały nad Atlantyk, w stronę sąsiedniego kontynentu. Miały dotrzeć do Europy rano, w pełnym blasku dnia, aby efekt psychologiczny był jak największy.

O dziewiątej, kiedy godzina szczytu osiągała swoje apogeum, spieszący do pracy londyńczycy z zaskoczeniem usłyszeli przetaczający się po niebie grzmot wielu silników. Gdy podnieśli oczy, zobaczyli nieskończoną rzekę amerykańskich samolotów lecących tuż pod pułapem chmur. Olbrzymia flotylla ciągnęła się aż po horyzont.

Niecałą godzinę później ta sama powietrzna armada przeleciała nad Brukselą, a po następnej wylądowała w Niemczech Zachodnich. By nie pozostawić żadnych wątpliwości co do znaczenia owej demonstracji, Moynihan nadał w telewizji krótkie, utrzymane w typowym dla niego bezpośrednim stylu, oświadczenie, przekazane przez satelitę do wszystkich zakątków globu:

- Nasze stanowisko było i jest jasne: amerykańska linia obrony nadal leży na wschodniej granicy Niemiec, która styka się z blokiem państw pod okupacją sowiecką. Wsparcie przysłane przez nas do Europy jest tego najlepszym dowodem, a w razie potrzeby na tym się nie skończy.

Pochwała prezydenta: "Sparta odwaliła wspaniałą robotę" dotyczyła siatki o takiej nazwie, specjalnej komórki wywiadowczej, której baza operacyjna mieściła się w Montrealu, w Kanadzie, poza granicami Stanów Zjednoczonych. Aby wyjaśnić, w jaki sposób powołano do życia ten unikatowy twór, musimy cofnąć się o rok do czasów, gdy wiceprezydent Moynihan świeżo objął stanowisko prezydenta po swoim poprzedniku, który zginął tragicznie w wypadku na nartach w Colorado.

3.

Praga, Czechosłowacja

W owym czasie Matt Leroy, który później ochraniał Elsę Lane podczas jej comiesięcznych wojaży z Bazylei na lotnisko w Zurychu, właśnie kończył pełnienie obowiązków oficera służby bezpieczeństwa w ambasadzie Stanów Zjednoczonych w Pradze. Ósmego grudnia pogoda była ładna, choć w Tatrach Wysokich spadło dużo śniegu.

Ambasador amerykański wydawał wieczorem przyjęcie dla kilku członków radzieckiego Biura Politycznego, którzy przebywali z wizytą w Czechosłowacji. Dla Leroya, który miał nazajutrz wracać do Stanów, zapowiadał się wieczór pełen wrażeń.

- Pierwszy raz mam szansę zobaczyć z bliska swojego głównego wroga - zwierzył się adiutantowi.

Ambasador nie podzielał jego entuzjazmu. Właśnie otrzymał instrukcję, wystosowaną osobiście przez świeżo zatwierdzonego na swoim urzędzie szefa państwa Josepha Moynihana. Depesza była utrzymana w charakterystycznym dosadnym tonie, który potem miał stać się powszechnie znany: "Nie nadskakujcie zbytnio ćwokom z Kremla. Proszę zachować pełną rezerwy uprzejmość i pod żadnym pozorem nie wznosić toastów z okazji tej ich cholernej polityki odprężenia, która z daleka jedzie fałszem".

Matt Leroy z wyrazem zamyślenia krążył wśród tłumu gości pod siejącymi blask kandelabrami i popijał drobnymi łyczkami swego burbona. Jego niby to nieobecne spojrzenie, które niczego nie omijało, badało wszystkich przenikliwie. Jednym z ważniejszych gości był minister handlu Anatolij Zarubin. Pierwszy zaczepił Leroya i trącił się z nim kieliszkiem.

- Za politykę odprężenia, przyjacielu, aby pomyślnie nam się rozwijała - wzniósł toast w bezbłędnej angielszczyźnie.

- Za odprężenie - powtórzył bez entuzjazmu Leroy.

Zarubin był niski i ciemnowłosy. Miał równo przycięty wąsik i promieniał pogodą ducha. Podobno był niezgorszym podrywaczem. Leroy po chwili rozmowy poczuł mimowolną sympatię do tego gadatliwego wesołka, który z fanatycznym podziwem wyrażał się o utworach jazzowych Davea Brubecka.

- Mam wszystkie jego płyty i wciąż je sobie puszczam - paplał bez wytchnienia. - Najbardziej lubię "Take Five". Mogę jej słuchać bez końca.

Zdaniem Leroya pozostali goście z Kraju Rad byli dużo mniej sympatyczni. Około dziewiątej przyjęcie zaczęło się rozkręcać.

Wódka lała się strumieniami, szczególnie w najbliższym otoczeniu marszałka Grigorija Traczkowa, potężnego mężczyzny pod sześćdziesiątkę. Sowiecki minister obrony przybył w pełnym umundurowaniu. Na jego szerokiej piersi błyszczało kilka rzędów orderów. "Wystarczyłoby tego na otwarcie lombardu przy Pierwszej Alei" - pomyślał cierpko Leroy. Marszałek wyraźnie starał się upić wszystkich obecnych i wznosił toast po toaście.

- Za politykę odprężenia! Precz z wyścigiem zbrojeń! Czy jest tu ktoś, kto nie chce ze mną za to wypić? Niech się pokaże, ten wróg pokoju!

Leroy, który dyskretnie go obserwował, dostrzegł gruby, mięsisty nos, agresywny zarys szczęk, wystające z nosa i uszu kłaki włosów.

"Wygląda wypisz wymaluj na takiego sukinsyna, za jakiego uchodzi - pomyślał. - Niech Bóg ma w swojej opiece jego podwładnych". Nie przerywał powolnej wędrówki wśród gości, szukając wzrokiem pewnego człowieka. Tak się dziwnie składało, że nie wiedział nawet, jak on wygląda. Czy w tym gęstym tłumie był gdzieś pułkownik Igor Karpiński?

Karpiński, zastępca dyrektora KGB, był dla szefów zachodnich służb bezpieczeństwa postacią na tyle nieuchwytną, że otrzymał przydomek Cień. Pewne było tylko to, że istniał. Jego dossier w Waszyngtonie składało się z kilku linijek, a nawet ich treść była mętna i hipotetyczna. "Krążą pogłoski o jego kontaktach z G.R.U, sowieckim wywiadem wojskowym... Przypuszcza się, że w różnych okresach odbywał pod fałszywymi nazwiskami służbę w sowieckich ambasadach na zachodzie". I to było mniej więcej wszystko.

W chwilę później Leroy zobaczył innego członka Biura Politycznego, którego podobizny nie powiesiłby sobie nad łóżkiem. Jego pojawienie się było pewną niespodzianką, gdyż nie figurował na sporządzonej przed przyjęciem liście gości. Leroy udając, że popija burbona, obserwował spod oka budzącą strach postać - generała Siergieja Marienkowa, dyrektora KGB. Szef tajnej policji trzymał się na uboczu, jakby wolał mieć wszystkich w zasięgu wzroku. Był to pięćdziesięciopięcioletni mężczyzna, niski, krępy i szeroki w barach.

Ubrany w elegancki granatowy garnitur stał całkiem nieruchomo, a jego twarz o mocnych szczękach miała nieprzenikniony wyraz. Widząc, jak przesuwa po zebranych spojrzeniem spod krzaczastych brwi, można było sądzić, że kataloguje w myśli wszystkich obecnych. "I tak pewnie było" - pomyślał Leroy. Marienkow, w przeciwieństwie do Karpińskiego, miał w Waszyngtonie teczkę grubą na siedem i pół centymetra.

Był między innymi znany z encyklopedycznej pamięci. "Założę się, że zna na pamięć cały personel naszej ambasady, łącznie z wykonywaną funkcją i kiedy chodzą na siusiu" - powiedział sobie w duchu Leroy.

Marienkow nieoczekiwanie ruszył powoli przed siebie obchodząc centralną grupę. O tej porze sala pełna była gwaru podniesionych głosów i nieustającego brzęku kieliszków. Anatolij Zarubin, który był duszą zabawy, niezmordowanie gadał i dowcipkował. Leroy skorzystał z okazji i kiedy Marienkow przechodził obok niego, podniósł kieliszek.

- Za ludzi dobrej woli i pokój na ziemi, panie generale?

Marienkow odpowiedział coś po rosyjsku, stuknął się z Leroyem, zmierzył go ciężkim spojrzeniem brązowych oczu i poszedł dalej. Ich krótkie spotkanie nie było zbyt wylewne, lecz Leroy nie po to je sprowokował. Nie mógł się powstrzymać, by nie spojrzeć z bliska choćby przez kilka sekund na szefa KGB.

Pod koniec wieczoru Leroya opanowało poczucie porażki. Nie wpadł mu w oko nikt trzymający się blisko Marienkowa, kto mógłby być Igorem Karpińskim. Samo przyjęcie było interesującym doświadczeniem, które może opisać w końcowym raporcie, lecz to cała korzyść. Wkrótce wyszło na jaw, że mylił się zasadniczo. Czekała go największa niespodzianka jego życia.

Po północy wrócił do swojego pokoju, żeby dokończyć pakowania. Rano miał lot do Frankfurtu. Pogrzebał w kieszeni w poszukiwaniu papierosów i zesztywniał. Palcami natrafił na nieznajomy przedmiot, którego przedtem tam nie było. Opadło z niego zmęczenie i uczucie przesilenia, które tak często pojawia się pod koniec przyjęcia, wróciła jasność umysłu. Wolno wysunął z kieszeni zaklejoną kopertę. Ktoś napisał na niej po angielsku drukowanymi literami: "Do rąk własnych prezydenta".

Leroy położył się tej nocy znacznie później, niż się spodziewał.

Wyciągnąwszy z łóżka swojego technika, poddał kopertę serii testów na obecność materiałów wybuchowych i wszelkiego rodzaju trucizn. Wynik był negatywny. Prześwietlił wciąż nie otwartą kopertę promieniami Roentgena i na kliszy pojawił się wyraźny zarys kasety. Dawało się dostrzec wydrapane na niej litery A. N.

- Skąd pan ją wytrzasnął? - zapytał w pewnej chwili technik West.

- Dostarczono mi ją - odparł Leroy nie dodając nic więcej. - Tak się składa, że to sprawa ściśle tajna, więc proszę o tym nikomu nie wspominać po moim wyjeździe.

O piątej rano rzeczy były gotowe do drogi, a Leroy siedział całkiem ubrany z poduszką podłożoną pod plecy i myślał. Wiedział, że jedynie ktoś z gości na przyjęciu mógł mu niepostrzeżenie wsunąć kasetę. Wymagało to dużej zręczności. Zaledwie kilka minut przed początkiem imprezy przebrał się w nowy garnitur. Jedynym logicznym, choć na pozór fantastycznym wnioskiem było, że kopertę z kasetą podrzucił mu któryś z Rosjan obecnych na przyjęciu. I to pod samym nosem generała Siergieja Marienkowa, szefa KGB! Leroy zdrętwiał na samą myśl. Ktokolwiek to jest, musi mieć nerwy ze stali. Albo był doprowadzony do ostateczności.

Im dłużej to rozważał, tym bardziej wydawało mu się to prawdopodobne. Nie było specjalną tajemnicą, że jego służba na tej placówce dobiega końca, znana też była data jego powrotu do Stanów. Z pewnością wiedzieli o tym również Rosjanie. Ktoś wziął pod uwagę, że kaseta zostanie w Pradze zaledwie kilka godzin po przejściu w jego posiadanie.

I jak, u diabła, mam ją dostarczyć do rąk własnych prezydenta? - zadał sobie pytanie. Z charakterystyczną niesubordynacją z góry założył konieczność ścisłej dyskrecji, co oznaczało pominięcie drogi służbowej i własnego szefa w Waszyngtonie. Przez całą drogę do Stanów głowił się nad sposobem dostarczenia kasety prezydentowi. Wylądował następnego dnia w Waszyngtonie ani trochę nie przybliżywszy się do rozwiązania problemu. Na szczęście problem rozwiązał się sam.

Następnego dnia do Waszyngtonu przyleciał z wizytą na zaproszenie prezydenta kanclerz Republiki Federalnej Niemiec. Matt Leroy został wezwany do Białego Domu, by zdać kanclerzowi bezpośrednią relację o sytuacji politycznej w Czechosłowacji. Nie przypadło to zbytnio do gustu przełożonemu Leroya.

- Diabli wiedzą, po jaką cholerę! Nie wystarczą mu raporty? - powiedział z rozdrażnieniem.

- Może kanclerz lubi doniesienia z pierwszej ręki - zasugerował Leroy mrugając niewinnie oczami.

Lecz to prezydent Moynihan był tym, który lubił doniesienia z pierwszej ręki. Wypowiedział się kiedyś na ten temat:

- Tylko facet z terenu ma jakieś pojęcie. Gryzipiórki zza biurek kochają opracowywać meldunki z terenu, to znaczy robić z nich groch z kapustą. Dzięki temu zachowują swoje posady, choć ich praca i tak zda się psu na budę.

W Waszyngtonie Leroy został przedstawiony Moynihanowi, który z miejsca ujął go pod ramię i skierował się wraz z nim w stronę kanclerza.

- Chwileczkę, panie prezydencie - powiedział szybko Leroy. W kilku słowach wyjaśnił sprawę koperty z kasetą. - Mam ją przy sobie - ciągnął ściszonym głosem. - Może zawierać dynamit.

- Doprawdy? - Moynihan obdarzył go szerokim, gorącym uśmiechem. - Powiedział pan, dynamit? Nie mogę się doczekać, kiedy ją otworzę.

- Mówiłem w przenośni - wyjaśnił pospiesznie Leroy. - Sprawdzałem jej zawartość tu i w Pradze. Na pewno nie ma w niej ładunku wybuchowego.

- Nie myślałem inaczej. Tylko żartowałem. A teraz będzie pan umiał wsunąć mi ją do kieszonki równie sprawnie, jak wsunięto ją panu w Pradze? W tym miejscu roi się od tajniaków.

- Zrobione, panie prezydencie.

- Miał pan niezgorszy tupet przychodząc z tym wprost do mnie z pominięciem swoich zwierzchników.

- Zgodziłbym się z pańską oceną - odparł Leroy.

- A nazywa się pan Matt Leroy? Zgadza się? Mogę w przyszłości potrzebować właśnie takiego niesubordynowanego drania jak pan. Niektórzy ludzie - ciągnął Moynihan z cieniem uśmiechu - wolą to określać jako inicjatywę. A teraz pójdziemy porozmawiać z naszym znakomitym gościem.

Moynihan przesłuchał kasetę późną nocą w zaciszu Owalnego Gabinetu. Nieznany mężczyzna, który ją nagrał, rozpoczął od wiadomości, że na przyszłość obiera sobie pseudonim Angelo. Będzie się z nimi porozumiewał tylko za pośrednictwem podobnych nagrań, a autentyczność każdej kasety potwierdzą wydrapane na obudowie litery A. N. Następnie przekazał informacje o tajnikach radzieckiej polityki, poglądach najbardziej wpływowych członków Biura Politycznego i obecnym rozmieszczeniu oddziałów Armii Czerwonej w Europie Wschodniej.

Po tym nastąpiło niezwykłe żądanie. Angelo wydał prezydentowi instrukcje, by ten utworzył zupełnie nową komórkę wywiadowczą, poza granicami Stanów Zjednoczonych, która zajmowałaby się dostarczaniem kaset z Europy do Ameryki Północnej.

- Wasza własna prasa i Kongres do tego stopnia odtajniły i osłabiły istniejące w Stanach agendy wywiadowcze, że lepiej nie udałoby się tego zrobić nawet KGB - ciągnął w poprawnej angielszczyźnie głos z kasety. - Dlatego należy stworzyć oddzielną siatkę, która będzie mnie ochraniała. Proponuję, żeby kierował nią Amerykanin, lecz w jej skład muszą wchodzić Europejczycy. Proszę nie zapominać, że terenem działania będzie Europa...

Dalej posypały się szczegóły techniczne. Odbiór kasety w pierwszą środę każdego miesiąca na dworcu w Bazylei. Będzie schowana w przedziale slipingu. Angelo podał numer wagonu i dokładnie sprecyzował kryjówkę. W każdy piątek po odebraniu kasety Głos Ameryki, który dociera do Europy Wschodniej, ma nadać o piątej po południu czasu moskiewskiego wybraną przez Angela melodię. Odbiór pierwszej kasety miała potwierdzić emisja utworu Counta Basieego "One O Clock Jump". Nagranie kończyło się ostrzeżeniem:

- Pracownikom siatki nie wolno pod żadnym pozorem podejmować prób odkrycia, kim jestem. Taki stawiam warunek. Jeśli chodzi o motywy, które mnie do tego skłoniły, to już moja prywatna sprawa. Następna kaseta dotrze do Bazylei... - tu następowała data.

Poprzedni prezydent, człowiek układny i liczący się z opinią publiczną, przed podjęciem jakichś kroków naradzałby się bez końca z sekretarzem obrony, nowym szefem CIA (którego mianował Moynihan w nadziei, że uda mu się postawić to ciało na nogi) i Bóg wie kim jeszcze. Lecz Angelo trafnie ocenił charakter nowego lokatora Białego Domu.

Rano Moynihan dyskretnie zasięgnął kilku informacji, nie wyjawiając, po co mu są potrzebne. Pod wieczór nabrał przekonania, że nagrane na kasecie ściśle poufne informacje są zgodne z prawdą, a co za tym idzie, że Angelo musi być członkiem sowieckiego Politbiura.

Wezwał Juliana Hallera z Agencji Bezpieczeństwa Narodowego. Moynihan, który służył kiedyś w marynarce, poznał Hallera na wojnie w Wietnamie i od tamtej pory pozostali przyjaciółmi. Haller również był weteranem marynarki. W czasie drugiej wojny światowej pływał na U.S.S "Savannah". Później przeniesiono go do wywiadu marynarki i właśnie tam zetknął się z człowiekiem, który pewnego dnia miał zostać prezydentem. Moynihan cenił sobie otwartą, bezpośrednią naturę Hallera. Był zdania, że przyjaciel jest jednym z niewielu ludzi, którzy bez owijania w bawełnę mówią, jak się sprawy mają, choć uważał, że nie jest całkiem normalny, bo nie ma żadnych ambicji politycznych.

Julian Haller wysłuchał w całkowitym milczeniu nagrania i opowieści Moynihana o ostatnich wypadkach. Prezydent był skłonny zastosować się do instrukcji Angela.

- Informacje nagrane na tej kasecie mogą pochodzić tylko od członka Biura Politycznego - podkreślił. - Kazałem to sprawdzić.

- Może to być zręcznie zastawiona pułapka - ostrzegł Haller. - Dają nam na początek porcję prawdziwych informacji, żebyśmy złapali przynętę, a potem będą nas karmić fałszywymi.

- Wziąłem to pod uwagę. Angelo wyjawił zbyt dużo, żeby była to tylko przynęta.

- I ja mam takie wrażenie - rzekł z rezerwą Haller. - Poza tym podał kilka prognoz na przyszłość, które - jeśli się sprawdzą - wzmocnią nasze do niego zaufanie. Jakie posunięcia proponujesz?

Moynihan, ubrany we flanelowe spodnie i rozpiętą pod szyją koszulę, wstał i oparł się tyłem o brzeg biurka. Była to jego ulubiona poza.

- Po pierwsze, Julianie, wyłożę ci pokrótce swoje poglądy. Mój poprzednik wobec Rosjan i wszystkich pozostałych nacji pod słońcem próbował opcji ugodowej. Komunały o otwarciu się na świat i powszechnym pokoju nie schodziły mu z ust. Bądźmy wszyscy braćmi i kochajmy się jak aniołki. Totalna bzdura! - Pociągnął tęgi łyk szkockiej i huknął szklanką w biurko.

- Miał dobre intencje - zaoponował bez przekonania Haller.

- Był naiwny i tyle. Naród czuje się bezpieczny tylko wtedy, gdy ma przywódcę, który jest silny i uczciwy. Obie te cechy są równie ważne. Od tej ugodowości i trzęsienia portkami przed byle czym cały zachodni świat od lat cierpi na ostrą paranoję.

- Jak temu zaradzić? - dał się wciągnąć w temat Haller.

- Ja tam nie mam słodkiego, ufnego charakteru. - Ruchliwe rysy Moynihana rozciągnęły się w szerokim uśmiechu. - Można nawet powiedzieć, że jestem obrzydliwie cyniczny, i dlatego sądzę, że tylko polityka silnej ręki może wyleczyć tę chorobę i zastopować Sowietów. Wprawdzie Leonid Siedow w niczym nie przypomina Stalina, ale dopóki my idziemy na ustępstwa, on musi nacierać coraz ostrzej, inaczej marszałek Traczkow razem ze swoją sforą dobiorą mu się do skóry i zyskają przewagę w Biurze Politycznym. Mają na to pewne szanse. Trzeba w porę pokrzyżować im szyki. Na Boga! Cóż nam się bardziej do tego przyda niż własne ucho wewnątrz Kremla - ucho Angela! No i jeszcze coś - dodał jakby mimochodem. - Rozważam właśnie pewien projekt...

- Czy to tajemnica państwowa? Jesteś pewien, że możesz mi ją zdradzić?

- Tak. Wtedy lepiej sobie uświadomisz, jak przydatna może się okazać twoja siatka. Myślę o przedstawieniu Chińskiej Republice Ludowej propozycji podpisania dwustronnego układu obronnego. Jeszcze nie teraz, lecz gdy nadejdzie na to właściwa pora.

- To rzeczywiście nie byle co - stwierdził oszołomiony Haller.

- Wtedy wezmę Sowietów w dwa ognie.

- Więc co robimy teraz? - spytał ponownie Haller.

- Ty znikasz. Oficjalnie odchodzisz na emeryturę. Wyniesiesz się ze Stanów i założysz za granicą tę specjalną siatkę. Angelo ma rację, nasze agencje wywiadowcze nie nadają się już do tej roboty. Niektórzy dziennikarze i kongresmeni posunęli się za daleko w tropieniu ciemnych sprawek wywiadu i wywlekaniu na forum publiczne różnych poufnych szczegółów. Pozbawili go w ten sposób tarczy ochronnej. - Moynihan poczerwieniał na twarzy i walnął pięścią w biurko. - A w tym samym czasie KGB idzie pełną parą naprzód ze swoją krecią robotą -szpiegostwo, sabotaże, werbowanie nowych agentów - mając na to wszystko błogosławieństwo Biura Politycznego! Kiedy obejmowałem ten urząd, złożyłem przysięgę, że będę bronił Stanów Zjednoczonych i, na Boga, dotrzymam jej!

- CIA jest w trakcie reorganizacji...

- CIA to centrala imbecyli absolutnych! Tak ja odczytuję te inicjały.

- Gdyby kiedyś wyszło na jaw, że poszliśmy na skróty, oskarżą nas o łamanie konstytucji.

- Przemyślałem i to. Człowiek, który dla bezpieczeństwa swego kraju nie potrafi złamać kilku przepisów i zaryzykować publicznego oskarżenia, nie jest godzien pełnić funkcji prezydenta.

- To niewątpliwie nowatorska interpretacja - przyznał Haller. - A więc Kanada - podjął energicznie. - Czy mogę powołać się na ciebie, żeby zyskać współpracę Williama Rivertona, tego wielkiego przemysłowca? Podczas ostatniej wojny miał do czynienia z wywiadem i mógłby dać stosowną przykrywkę naszej działalności, a może nawet bazą operacyjną?

- Zrób to. Znam go. Przekaż staremu wiarusowi moje najserdeczniejsze pozdrowienia. - Moynihan zamilkł na chwilę. - Czy to zadanie nie skomplikuje ci zanadto życia domowego? Przez cały czas trwania operacji będziesz musiał trzymać się z dala od ukochanej ojczyzny. Co na to powie Linda?

Haller miał unormowane życie osobiste. Był żonaty od trzydziestu lat. Jego żona była projektantką mody w Nowym Jorku. Korzystając z połączenia kolejowego "Metroliner" starali się jak najwięcej czasu spędzać z sobą, mimo że pracowali w różnych miastach. Moynihan sam odpowiedział na swoje pytanie.

- Znajdziemy jakiś sposób, żeby mogła często latać do Montrealu. A teraz co z personelem?

Haller wyszczerzył zęby w uśmiechu.

- To powinno być proste. Znam dobrze jednego faceta. Nazywa się Harry Wargrave. To Anglik, ma trzydzieści sześć lat. Był w wywiadzie marynarki i został sprawdzony przez naszą służbę bezpieczeństwa. Widzę w nim łącznika pomiędzy Montrealem a Waszyngtonem. Może mógłby robić jeszcze coś więcej. Jest teraz w Kanadzie, łowi ryby w okolicy Lake of the Woods i... - tu uśmiech Hallera się rozszerzył - myśli, że przeszedł na emeryturę.

4.

Montreal, Zurych, Moskwa

Haller wszczął energiczną działalność i w ciągu siedmiu dni utworzył specjalny zespół, który miał wywozić kasety Angela z Europy do Ameryki Północnej. Pomimo całej rzutkości Hallera stało się to możliwe tylko dzięki współpracy kanadyjskiego milionera Williama Rivertona. Ich rozmowa była zaskakująco krótka. Riverton przyjął Hallera w swoim biurze na dziesiątym piętrze Baton Rouge i tylko raz przeczytał list polecający od Moynihana.

- Muszę to spalić - poinformował siedzącego naprzeciw Hallera. - Zaraz wracam.

Gdy znów zasiadł na swoim miejscu, Haller poczuł, że powinien się wytłumaczyć.

- Prosimy pana o wiele... - zaczął przepraszająco.

- Jak zrozumiałem - przerwał Riverton - ma pan zorganizować ściśle tajny zespół wywiadowczy, którego praca jest skierowana przeciwko KGB. Zgadza się?

- Tak.

- To wszystko, co powinienem wiedzieć. Więcej mi nie potrzeba - stwierdził Riverton i szybko mówił dalej patrząc wprost przed siebie, jakby jego rozmówcy wcale tam nie było. Haller słuchał z uczuciem fascynacji, jak przemysłowiec rozwiązuje jedną kwestię po drugiej, zanim on zdąży je choćby poruszyć. Wyczuwało się niemal fale napięcia i koncentracji bijące z jego umysłu.

- Będzie wam potrzebna absolutnie pewna baza operacyjna. Za tymi bocznymi drzwiami na lewo mieści się kilka pokoi, które wykorzystywałem w tym celu podczas drugiej wojny światowej. Są do waszej dyspozycji na dowolnie długi okres czasu. Każę tam bezzwłocznie zainstalować elektroniczne zagłuszacze, które unieszkodliwią najbardziej zaawansowane systemy podsłuchowe, jakimi dysponuje KGB. Na dachu tego budynku jest kompleks anten radiowych, za pomocą których komunikuję się z siecią moich przedsiębiorstw na całym świecie. Mogę wam dostarczyć najnowocześniejszy nadajnik. Cały mój system łączności jest do waszej dyspozycji.

- Moglibyśmy ściągnąć nasz własny sprzęt... - zaczął Haller.

- Nierozsądne. Nic nie powinno przejść przez granicę. Człowiek, od którego list niedawno spaliłem, proponuje sposób finansowania za pomocą szeregu przelewów na kolejne rachunki bankowe, co utrudniłoby wyśledzenie, skąd pochodzą pieniądze. - Na twarzy Rivertona na chwilę pojawił się uśmiech. Potem znów zastygła w wyrazie powagi. - Wszystkie operacje finansowe można wyśledzić, jeśli się grzebie dostatecznie głęboko. Zdeponuję na specjalnym koncie sumę miliona dolarów, z której będziecie mogli czerpać według własnego uznania...

- I którą pewnego dnia będziemy musieli zwrócić - wtrącił Haller.

- Nie ma mowy. Jedno pytanie. Czy członkowie pańskiego zespołu będą tu bywali regularnie?

- Parę osób, dwie lub trzy, jak przypuszczam, co miesiąc. Prawdopodobnie będą to wciąż ci sami ludzie.

- W miarę możliwości proszę mnie uprzedzić dzień wcześniej. Dokonam rotacji wśród sekretarek - mam jeszcze inne biura w mieście. W ten sposób żadna z nich nie zobaczy pańskich ludzi więcej niż raz.

Zainstalowawszy się w przydzielonych mu pokojach, Haller wykonał serię telefonów. Jako pierwszego ściągnął do Montrealu Harryego Wargravea. Anglik, ostrzeżony o konieczności zachowania dyskrecji, zaprezentował się w kanadyjskim ubraniu i przemówił do recepcjonistki czystym miejscowym akcentem. Wargrave miał dar przyswajania sobie w ciągu kilku dni lokalnego akcentu w dowolnym regionie, w jakim mówiono znanym mu językiem.

- Potrzebna mi będzie Elsa Lane - oznajmił lakonicznie, gdy Haller wyjaśnił sytuację. - Nada się świetnie na kuriera do przewożenia kaset. Kobieta zawsze wzbudza mniej podejrzeń. Jej ojciec był brytyjskim admirałem. Elsa zna biegle francuski, włoski i niemiecki, i ma masę zimnej krwi. Poza tym kiedyś była moją podwładną z ramienia wywiadu marynarki w naszej ambasadzie w Waszyngtonie. Oznacza to, że została prześwietlona przez waszą służbę bezpieczeństwa.

- Rozumiem, że jesteś gotów zawiesić na kołku swoją emeryturę i dołączyć do nas? - spytał Haller obserwując uważnie Anglika.

Na ustach Wargravea pojawił się znany Hallerowi krzywy uśmiech. Był to znak, że coś mu leży na sercu.

- Coś nie tak? - spytał cicho Haller.

- Kiedy zadzwoniłeś, byłem o krok od pójścia do ołtarza z Kanadyjką irlandzkiego pochodzenia. Powiedziałem jej, że wpadła mi robota, z powodu której rzadko będę bywał w domu. Miałem na myśli tę robotę. Wściekła się i oznajmiła, że albo zostaję w domu, albo ze ślubu nici. Stanęło więc na tym, że nici.

- To niedobrze, Harry. - Haller, który miał duszę wrażliwą na cierpienia innych, był wyraźnie zmartwiony. Zapalił papierosa (palił trzy paczki dziennie) i podjął: - Gdybyś do niej wrócił, może pogodzilibyście się jakoś. Każdy przyzna, że dość się już napracowałeś w wywiadzie...

- Nie zrozumiałeś, w czym rzecz - przerwał mu Wargrave. - To dokładnie na odwrót. Powiem ci, że dzięki tej awanturze wykaraskałem się z niezłej kabały, a dziewczyna nie doznała szwanku na honorze. Już zaczynałem się nudzić. Wcześniej czy później zacząłbym tęsknić za czymś ciekawszym niż siedzenie za biurkiem od dziewiątej do piątej po południu. Znasz mnie przecież...

- Skoro tak uważasz.

Jako następny został zwerbowany Matt Leroy. Wybrał go Haller.

Matt był wprawdzie Amerykaninem, lecz miał ogromne doświadczenie w podjazdowej wojnie wywiadów. Co więcej, podczas pobytu w londyńskiej ambasadzie Stanów Zjednoczonych opanował brytyjski akcent do tego stopnia, że mógł uchodzić za rdzennego Anglika. Zresztą można powiedzieć, że od niego wszystko się zaczęło, jako że to właśnie on przywiózł kasetę z Pragi. Haller nie zapomniał o innym szczególe sprawy, związanym z Pragą: West, technik z ambasady, który przeprowadzał testy z zaklejoną kopertą, opuścił już drogą powietrzną Czechosłowację.

Po krótkim postoju w Waszyngtonie wsiadał właśnie do samolotu, który miał go zawieźć na następną placówkę - do Fairbanks na Alasce, najdalszego zakątka Stanów Zjednoczonych, jaki mógł wymyślić Moynihan.

Hallera czekało jeszcze spotkanie z jedną z kluczowych postaci przyszłego zespołu operacyjnego na Europę. Wargrave dostał pozytywną odpowiedź na swój telegram, w którym zapraszał Elsę Lane do Montrealu. Miała przylecieć po południu.

- Ona nadaje się do tego jak nikt - zapewniał Hallera, lecz ten rezerwował sobie prawo do własnej opinii. Mimo iż był anglofilem, chciał się przekonać, czy Elsa dorasta do zadania, jakie przed nią stoi.

Dokładnie na tydzień przed przybyciem Harryego Wargravea do Montrealu Elsa wracała swoim fordem escortem z londyńskiej wytwórni filmowej Pinewood Film Studios do mieszkania przy Regents Park. Była w różowym humorze i chciała jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Jechała z fantazją, przekraczając, ile się dało, dozwoloną prędkość. Żachnęła się niecierpliwie, gdy musiała stanąć na czerwonym świetle. Spojrzała w prawo, gdzie zatrzymał się obok niej porsche.

Prowadził go młody przystojniak.

- Co porabiasz dziś wieczorem, kiciu?! - zawołał do niej.

Elsa miała dwadzieścia siedem lat i była szarooką blondynką. Jej twarz o pięknie wymodelowanych rysach miała wyraz pewnej wyniosłości, który budził w mężczyznach instynkty zdobywcze. Pod pastelowo-błękitnym sweterkiem rysowały się jej jędrne piersi. Odwróciła głowę i utkwiła wzrok w światłach, na co kierowca porsche z żalem wzruszył ramionami. Po chwili skręciła w lewo oddalając się od niego.

Minęła muzeum figur woskowych Madame Tussaud. Była niemal na miejscu. Już za parę minut otworzy własnym kluczem drzwi do mieszkania Jerryego.

Było piątkowe popołudnie. Mimo dosyć wczesnej pory zapadł już zmrok, w którym błyszczały światła samochodów. Popatrzyła na siedzenie obok, gdzie leżał czarny neseser zawierający jej zestaw do charakteryzacji. Od roku pracowała w Pinewood jako główna charakteryzatorka. Tam właśnie poznała Jerryego Gifforda, kierownika produkcji, z którym mieli zamiar się pobrać. Jej wzroku nie przyciągnęły jednak przybory do pracy, a obwiązana srebrną wstążką paczuszka, która zawierała szpilkę do krawata z wprawionym drogim kamieniem. Był to prezent zaręczynowy dla Jerryego.

Zaparkowała przy krawężniku, wysiadła zabierając neseser i paczuszkę, zamknęła wóz i spojrzała na trzecie piętro, gdzie były okna mieszkania Jerryego. Zmarszczyła brwi na widok zaciągniętych zasłon.

Potem uśmiechnęła się do siebie. Pewnie zaspał rano i wypadł w pośpiechu, żeby się nie spóźnić do pracy. Pracował przy innym, filmie i nie widzieli się cały dzień. Szef zwolnił ją dzisiaj wcześniej, ale specjalnie nie dała o tym znać Jerryemu. Chciała wrócić przed nim i sprawić mu niespodziankę.

Obróciła klucz w zamku i weszła do mieszkania. Nagle zatrzymała się na progu. W bawialni ktoś włączył muzykę: sączyła się stamtąd hiszpańska melodia miłosna. Jerry musiał już wrócić. Elsa zamknęła cicho drzwi wejściowe i usłyszała coś jeszcze oprócz muzyki. Z sypialni dobiegały dwa głosy: kobiecy i męski. Stanęła jak wryta. Krew odpłynęła z jej twarzy. Powoli, bezszelestnie podeszła do uchylonych drzwi, stawiając z wysiłkiem stopy.

Miała poczucie, że porusza się jak we śnie. To nie mogło dziać się naprawdę. Rozróżniała już oba głosy. Jeden należał do Jerryego, drugi do Sheili, wysokiej, rudej dziewczyny z Teksasu, z którą Elsa mieszkała. Tuż przy drzwiach stanęła jak zahipnotyzowana. Rozległ się głos Sheili: "Lubisz w ten sposób?" i chichot.

Elsa zlodowaciała słysząc w ustach Jerryego wulgarne, grube określenia, których przy niej nigdy nie używał, nawet w łóżku. Tamta odpowiedziała mu w równie sprośnym języku, co było już mniej dziwne.

Elsa zajrzała do sypialni, gdzie na rozrzuconej po podłodze pościeli kotłowały się dwie postaci złączone w jedną. Zacisnęła powieki i wycofała się bezszelestnie. Wiedziała, że cały wstrząs wywołany tym odkryciem dotrze do niej później. Położyła paczuszkę ze spinką na stole w bawialni. W środku była karteczka z napisem: "Dla mojego ukochanego Jerryego od Elsy". Obok rzuciła swój klucz. Potem cicho wyszła, po raz ostatni zamykając za sobą drzwi.

Wróciła do własnego mieszkania w małych zaułkach Chelsea.

Prowadziła wóz całkiem automatycznie, stawała na czerwonych światłach i ruszała znowu na zasadzie odruchu, nie wiedząc, co robi.

Skręciła w ślepą uliczkę, koła zaturkotały na kocich łbach. Było jej przeraźliwie zimno. Gdy wysiadała z samochodu, uliczka wydała jej się strasznie pusta, lecz dziękowała za to losowi. W tej chwili nie była w stanie prowadzić banalnych rozmówek z sąsiadami.

Otworzyła drzwi mieszkania, składającego się z bawialni, kuchni i dwóch sypialni. Nalała sobie solidną porcję szkockiej, podniosła do ust, a potem wylała ją nietkniętą do zlewu. Weszła do sypialni, zamknęła drzwi i schowała fotografię Jerryego do szuflady. Z tej samej szuflady wyjęła naładowany rewolwer marki Smith & Wesson i położyła się na łóżku.

Dwudziestosiedmioletnia Elsa Lane leżała na łóżku z oczami utkwionymi w sufit. Jej puszyste, wyszczotkowane włosy rozsypały się po poduszce. Rewolwer spoczywał tuż przy prawej ręce. Przedtem poprawiła makijaż przed lustrem toaletki. Nie widząc w gruncie rzeczy swego odbicia, przeciągnęła szminką po wargach. Zrobiła coś jeszcze.

Wyjęła wszystkie kule z bębenka, dwie wsunęła na chybił trafił z powrotem i zakręciła nim jak w rosyjskiej ruletce. Miała zamiar strzelić sobie w skroń. Naciśnie trzy razy spust, przekręcając po każdym razie bębenek, o ile już za pierwszym nie padnie trupem. Jeśli wyjdzie z tego cało, zdecyduje się na dalsze życie.

Szanse jak trzy do jednego, czy jakoś inaczej. Była zbyt napięta lub zbyt zobojętniała - nie miała pewności czy jedno, czy drugie - żeby zajmować się rachunkiem prawdopodobieństwa.

Zapadł już zupełny zmrok i mimo odsłoniętych zasłon w sypialni było ciemno. Gdy tak leżała, przez jej zmącony umysł przesuwały się obrazy z przeszłości. Szkolne czasy w ekskluzywnej szkole publicznej Godolphin pod Salisbury. Śmieszne płaskie słomiane kanotiery z czerwoną wstążką.

Granatowe peleryny z czerwonym obszyciem i kapturami. Pamiętała dzień, gdy spóźniła się na kolację i w słabym świetle zmierzchu zobaczyła przed sobą wąż owiniętych w peleryny, zakapturzonych postaci, zdążających z internatu do budynku szkoły krętą ścieżką pomiędzy drzewami. "Istny sabat czarownic" - pomyślała wtedy.

Nie znosiła szkoły, wspólnych dormitoriów, które wykluczały jakąkolwiek intymność, zasady zespołowego ducha, którą podkreślano na każdym kroku. Już wtedy była samotniczką. Matka zmarła przy jej urodzeniu, a ojca, sir Geoffreya Lanea, admirała i szefa wywiadu marynarki, widywała tylko podczas wakacji. Nigdy nie zdradziła się przed nim ze swoją niechęcią wobec szkoły. Pomyśleć, że od tamtych czasów spotkała tyle dziewczyn, które dałyby sobie rękę uciąć, żeby chodzić do Godolphin! Nie wyłączając jej współmieszkanki, Sheili.

Zacisnęła palce na znajomej rękojeści rewolweru. Pora pierwszy raz nacisnąć spust.

A potem ten okropny college dla sekretarek, gdzie nie uczyli niczego poza tym, jak być damą. Podszlifowała tam sobie przynajmniej języki obce. Miała duże zdolności językowe i lubiła się uczyć.

Niezapomniany wieczór, gdy prosiła ojca o pracę, zaledwie kilka miesięcy przed jego śmiercią.

- Więc chcesz, żebym znalazł ci zajęcie w wywiadzie marynarki? - mruknął patrząc na nią sponad binokli.

- To przynajmniej jest ciekawe - błagała tracąc już nadzieję.

- Akurat! Zanudzisz się na śmierć - odparł. Potem rzucił jej jeden ze swoich rzadkich uśmiechów i uścisnął ją za ramiona. - No ale jeżeli tego właśnie chcesz...

Od tamtej chwili wszystko się zmieniło, życie na powrót nabrało barw. Po obowiązkowym okresie służby w admiralicji szybko awansowała. Przydzielono ją do ambasady w Paryżu. Podróżowała wówczas po całej Europie, czasami pełniąc funkcję kuriera, co w owych czasach było niespotykane. Potem, całkiem niespodziewanie, przeniesiono ją do Waszyngtonu, pod dowództwo Harryego Wargravea, komandora z Royal Navy, który kierował wywiadem brytyjskiej marynarki na obszarze Stanów Zjednoczonych. Ścisnęła mocniej w ręku rewolwer. Dostała go od Harryego, kiedy z francuskiej ambasady zniknął szyfrant, porwany przez KGB. Tak przynajmniej przypuszczano. Jego okaleczone zwłoki znaleziono później na cmentarzysku samochodów. Wówczas Harry zabrał ją na strzelnicę FBI i wyszkolił na wyborowego strzelca. Na pewno nie spudłuje z tej odległości...

Spokojnie przystawiła lufę do skroni. Czuła na skórze chłód metalu. Nie miała pozwolenia na broń. Pod koniec przydziału w Waszyngtonie wracała w misji służbowej z tajnymi dokumentami. Ponieważ chronił ją immunitet dyplomatyczny, ominęła bramki z wykrywaczami metalu na lotnisku imienia Kennedyego i najzwyczajniej w świecie przemyciła rewolwer w torbie. Nikt o niego nie spytał, gdy znudzona perspektywą papierkowej roboty zrezygnowała z pracy w admiralicji.

- Nie mierz w nikogo, dopóki nie jesteś zdecydowana strzelić w razie potrzeby!

Tak jej kiedyś poradził Harry. Przez całą jazdę do domu Elsa siłą powstrzymywała się od płaczu. Teraz jednak, kiedy przypomniała sobie Harryego Wargravea, jego opiekę i przyjaźń, w kąciku jej prawego oka zakręciła się jedna łza, która wolno spłynęła po policzku.

Pamięć podsunęła wspomnienie jego słów:

- Niczyje życie nie jest usłane różami. Wszyscy mamy swoje dobre i złe chwile. Jak jesteś w gigantycznym dołku, odstaw do lamusa te szkolne dyrdymały o zachowaniu zimnej krwi i powściąganiu emocji. Schowaj się w jakimś kącie i wrzeszcz, płacz do woli, żeby się wyładować. Wyrzuć wszystko z siebie, ale nigdy się nie poddawaj. Tego jednego ci nie wolno!

Elsa przestała powściągać emocje, rzuciła rewolwer na podłogę i wybuchnęła płaczem, który wstrząsał całym jej szczupłym ciałem.

Szlochała rozdzierająco w poduszkę przez całe dziesięć minut. Potem, wyczerpana i zobojętniała, wstała z łóżka i poszła się umyć do łazienki. Tym razem spojrzała uważnie na siebie w lustrze.

- Weź się w garść, ty głupia idiotko! - powiedziała do swego odbicia.

Wyjęła z rewolweru naboje, owinęła go w gazetę i wrzuciła do kubła na śmieci. Przedtem złamała młotkiem iglicę, tak by broń była bezużyteczna. Naboje wrzuci do skrzynki na listy przed pocztą. To najbezpieczniejszy sposób, żeby się ich pozbyć. Znajdzie je jakiś listonosz i pewnie w te pędy odda właściwym władzom.

Dziwne, że to właśnie myśl o Harrym wróciła jej poczucie rzeczywistości.

Sheila nie przyszła na noc do domu. Zadzwoniła nazajutrz rano, a w jej głosie z rozlazłym teksaskim akcentem słychać było zdenerwowanie i niepewność.

- Elsa, strasznie cię przepraszam za wczoraj... To tak jakoś samo wyszło.

- Między dziesiątą i dwunastą nie będzie mnie w domu - odpowiedziała rzeczowo i beznamiętnie Elsa. - Masz dwie godziny, żeby tu przyjść, spakować rzeczy i się wynieść.

- To niewiele czasu...

- Opłatę za pokój połóż na kredensie - poinformowała ją tym samym spokojnym tonem Elsa. Odłożyła słuchawkę, zjadła szybkie śniadanie, złożone z kawy i grzanki, i przed wybiciem dziesiątej wyszła z mieszkania.

Następnego ranka listonosz przyniósł paczkę. Jeszcze zanim ją otworzyła, wiedziała, co zawiera. Odesłana przez Jerryego spinka do krawata wylądowała w koszu, podobnie jak rewolwer, który zabrali już poprzedniego dnia ze śmieciami. Do tej pory trafił pewnie do zgniatarki i został z niego nieforemny placek. W pudełku nie było żadnej karteczki.

- Tchórzliwy gnojek - mruknęła Elsa.

Już wcześniej zadzwoniła do Pinewood Films i wypowiedziała pracę. Nie chciała nigdy więcej widzieć na oczy tej przeklętej wytwórni.

Umalowała się przed lustrem. Dołożyła starań, żeby wyglądać jak najpiękniej. Potem starannie obejrzała rezultat. Wiedziała, że podoba się mężczyznom. Postanowiła, że w przyszłości to ona będzie panią sytuacji. Będzie wodzić facetów za nos, bawić się z nimi w kotka i myszkę, a kiedy zupełnie stracą głowę, porzuci ich z zimną krwią.

Stanie się bezlitosną, wyrachowaną dziwką, która bierze odwet na mężczyznach. To może być nawet niezła frajda - prowadzić w życiu prywatnym taką samą oszukańczą grę, jak podczas pracy w wywiadzie. Przede wszystkim wyjedzie gdzieś za granicę. Do Paryża? Rzymu?

Zresztą wszystko jedno.

W niespełna tydzień później przyszedł długi i enigmatyczny telegram od Wargravea z propozycją pracy. Jedyna wskazówka, jakiej jej udzielił co do natury tego zajęcia, brzmiała: "Coś jak dawniej".

Elsa nie namyślając się długo zadzwoniła do oddziału Midland Bank na Piccadilly, gdzie - jak podał Harry w telegramie - czekały pieniądze na przelot. Upewniła się, czy może je podjąć. O krok od banku było biuro PANAM-u, gdzie od razu zarezerwowała miejsce w pierwszej klasie na najbliższy lot do Nowego Jorku. Zgodnie z instrukcjami miała się tam przesiąść na lot do Montrealu.

- W jedną stronę czy w obie? - spytał pracownik biura.

- W jedną - twardo odparła Elsa.

Elegancka, w granatowej garsonce i kremowym sweterku, usiadła na podsuniętym przez Hallera krześle. Haller zgodnie ze swoim zwyczajem nie usiadł naprzeciw niej po drugiej stronie biurka, lecz obok, aby stworzyć swobodny, towarzyski nastrój. Wargrave zajął miejsce nieco dalej i utkwił wzrok w wiszącej na ścianie wielkiej mapie Europy.

- Z charakteryzacji w filmie do wywiadu daleka droga - zaczął Haller. - Nie będę ukrywał, że zadanie, jakie miałaby pani dla nas wykonywać, jest trudne.

- Mam przez to rozumieć, że nie raczył pan zapoznać się z moim życiorysem? - spytała ostrym tonem Elsa.

Wargrave stłumił uśmiech nie odrywając wzroku od ściennej mapy. Jego nowy szef nie wiedział jeszcze, co go czeka.

Haller napotkał spojrzenie szarych oczu w poważnej twarzy, otworzył szufladę i rzucił na biurko tekturową teczkę.

- To jest pani dossier. Mógłbym je recytować z pamięci. Chciałem powiedzieć, że nie mając ostatnio kontaktu z tego rodzaju pracą mogła pani wyjść z wprawy - wyjaśnił łagodnie.

- Gówno prawda! - grubiańsko odpaliła Elsa. - Zanim przejdziemy dalej, muszę wiedzieć, kto będzie dawał mi polecenia. Pan czy Harry Wargrave? Jeżeli już pan zaakceptuje moją skromną osobę, chcę się jeszcze namyślić, czy przyjmę propozycję. A to, kto będzie moim zwierzchnikiem, będzie miało decydujące znaczenie.

Nie spuszczała z niego twardego spojrzenia. Haller musiał dołożyć starań, żeby nie okazać wrażenia, jakie wywarła na nim ta oracja.

"Dobry Boże - pomyślał - to ona mnie bierze w krzyżowy ogień pytań i ocenia, czy dorosłem do swej roli!" Nie domyślił się tego, na co Wargrave wpadł od razu, że Elsa z premedytacją wpadła w napastliwy ton, gdyż od pierwszego rzutu oka oceniła Hallera jako mężczyznę, który nie cofa się przed wyzwaniem.

- Wszystkie polecenia będzie pani wydawał bezpośrednio Wargrave - zapewnił ją nie tracąc opanowania. - Tak się składa, że ja również znam się na swojej robocie - dodał z lekką ironią. - Czy sprawiałoby pani jakąś różnicę, gdybym to ja był pani szefem?

- Pewnie, że tak - odparła. - Co ja o panu wiem, panie Haller? Mogłoby się okazać, że trudno nam się ze sobą dogadać - zakończyła z niewinnym uśmieszkiem. Skrzyżowała piękne, długie nogi, które przyciągnęły wzrok Hallera. - Tak mi wygodniej - dodała wyjaśniająco. - Niech pan nie myśli, że biorę pana na seks...

Wargrave odwrócił głowę i niemal się zakrztusił. Haller popatrzył jeszcze chwilę na nogi Elsy i najspokojniej w świecie posłał jej promienny uśmiech. Odpowiedziała mu tym samym.

- Zapewne chce pan wiedzieć, dlaczego pragnę powrócić do swego dawnego zajęcia?

- Owszem - przyznał Amerykanin. - Papierosa?

- Jak już pan skończy mnie maglować. Na razie dziękuję. Pracowałam przeszło rok w filmie jako charakteryzatorka. Na początku ciekawiła mnie nowa praca i nowi ludzie, ale po jakimś czasie to zajęcie mi spowszedniało. Ciągnęło mnie do czegoś mniej... banalnego, jakiejś poważnej, odpowiedzialnej pracy. To brzmi strasznie pretensjonalnie, ale - uśmiechnęła się z autoironią - mówię to poważnie i z pełną odpowiedzialnością.

Przez następne dziesięć minut Haller bombardował ją podchwytliwymi pytaniami szukając jakichś słabych punktów, cech, które mogły sprawić, że dziewczyna zawiedzie w krytycznej sytuacji. Napomknął wreszcie półgębkiem o rodzaju proponowanej pracy i obserwował uważnie reakcję Elsy.

Nie okazała strachu ani niezdecydowania. Odpowiadała jasno i z opanowaniem, patrząc mu prosto w oczy i gładząc kolano jednej nogi założonej na drugą. Obdarzony wielką przenikliwością w badaniu charakterów Haller czuł, że jego sympatia i - co ważniejsze - zaufanie do rozmówczyni szybko rosną. Jej zachowanie nie budziło żadnych zastrzeżeń. Raz tylko po zadanym pytaniu ręka Elsy zawisła na sekundę w powietrzu, lecz żaden z mężczyzn nie zwrócił na to uwagi.

- Czy nigdy nie myślała pani o tym, żeby wyjść za mąż?

- Często - odpowiedziała natychmiast - ale jak dotychczas nie spotkałam odpowiedniego mężczyzny. - Starała się nie patrzeć w stronę Wargravea.

Haller zapalił nowego papierosa i wypuścił ostatnią strzałę.

- Umie pani obchodzić się z bronią? Może zajść taka potrzeba.

- Tak. Najlepiej znam smith & wessona, kaliber 38. W Waszyngtonie, kiedy KGB porwało szyfranta francuskiej ambasady, Harry zaprowadził mnie na strzelnicę FBI i tam sporo ćwiczyłam. Chciał , żebym umiała się obronić.

Tuż przed odlotem do Europy, gdzie mieli organizować kanał przerzutowy, Wargrave, Elsa, i Leroy zastanawiali się we czwórkę z Hallerem, jaką nazwę nadać montowanej przez nich siatce.

- Musimy wymyślić jakiś kryptonim - powiedział Haller. - Prezydent będzie się nazywał Bruno. A my?

- Może Sparta? - zaproponował Wargrave, od czasu swojej działalności w Atenach obeznany z historią Grecji. - Brzmi twardo, po męsku, a w akcji na pewno nieraz przydadzą nam się spartańskie cnoty. Najważniejsze, że ta nazwa kojarzy się z Grecją. Jeśli dotrze kiedykolwiek do uszu KGB, nie wpadnie im do głowy, że chodzi o Szwajcarię.

- Niech będzie Sparta!

Przez następne dwanaście miesięcy operacja szła pełną parą. Wargrave zorganizował dla Matta Leroya grupę pomocniczą w Bazylei. Należał do niej Peter Neckermann, emerytowany sierżant niemieckiej Kriminalpolizei, którego Wargrave dobrze znał i któremu ufał.

Neckermann, ubrany w białą kurtkę stewarda, wsiadał do wagonu sypialnego i wyjmował kasety. Wargrave przydzielił mu do ochrony dwóch pewnych ludzi. Jeden pracował we francuskim wywiadzie i niedawno przeszedł na emeryturę. Drugi był Holendrem, którego polecił Harryemu generał Max Scholten, szef holenderskiego kontrwywiadu. Wszyscy członkowie grupy pomocniczej byli zdeklarowanymi wrogami komunizmu. Nie wiedzieli, na czym polega całość operacji.

Wargrave hołdował zasadzie ścisłej konspiracji i żadna informacja o działalności siatki nie wyszła poza krąg jego najbliższych współpracowników.

Mimo iż cały czas działał na terenie Szwajcarii, nie pisnął słówka również swojemu staremu przyjacielowi, pułkownikowi Springerowi, który był zastępcą szefa szwajcarskiego kontrwywiadu i któremu regularne podróże Wargravea do Bazylei mogły dać nieco do myślenia.

- Wcześniej czy później Springer zorientuje się, że coś za często pojawiam się na jego podwórku. Dobrze mnie zna i od razu zwęszy w tym jakąś krecią robotę.

- Musimy podjąć to ryzyko - odpowiedział Haller. - Już nie ma żadnych wątpliwości, że informacje przysyłane przez Angela są wprost bezcenne. To niesamowite, prawie jakby Bruno wkładał czapkę niewidkę i brał udział w zebraniach Biura Politycznego.

- Ten Angelo to na pewno Anatolij Zarubin.

- Na zdjęciu wygląda na niezłego czarusia - wtrąciła Elsa, rozglądając się po pozbawionym okien pokoju, który zawsze przyprawiał ją o klaustrofobię. - Sama bym się w nim zadurzyła - dodała perfidnie, rzuciwszy spojrzenie w stronę Wargravea.

- Lepszy wróbel w garści niż kanarek na dachu.

Mimo ostrzeżeń Angela za zamkniętymi drzwiami tajnej siedziby siatki snuto nieuniknione spekulacje na temat tożsamości autora nagrań.

- Ze wszystkich członków Biura Politycznego jeden Zarubin zasługuje na miano Europejczyka. Nie jest ograniczony i nieokrzesany jak reszta - wywodził Wargrave. - Sądząc z opinii ludzi, którzy z nim rozmawiali, ma olej w głowie.

- To zwykła marionetka. Ci z Kremla wyciągają go na scenę za każdym razem, gdy nabierają obaw, że ich nachalna propaganda polityki odprężenia już za bardzo zalatuje fałszem! - warknął Haller. Jego główna rola polega na rzucaniu nam piaskiem w oczy.

- Wracając do pułkownika Springera - kontynuował temat Wargrave - niewykluczone, że za jakiś czas będę musiał się z nim skontaktować, ale bez wtajemniczania go w całą sprawę.

- Rób, co uważasz za stosowne. Europa to już twoja działka.

Haller bowiem sprawował tylko ogólny nadzór nad operacją, nie ruszając się z Montrealu. Cała zamorska jej część leżała w rękach Wargravea, Elsy i Matta Leroya. Wargrave podniósł się już do wyjścia, lecz Haller powstrzymał go ruchem ręki. Z ponurą miną opowiedział o incydencie, jaki miał miejsce w Moskwie. Doniósł o nim pewien Rosjanin, podrzędny informator zwerbowany dla ich wywiadu.

- Anatolij Zarubin, który najprawdopodobniej jest naszym tajemniczym Angelo, często odbywa inspekcje na moskiewskich dworcach, aby dopilnować szybkiego załadunku towarów, które idą na Zachód. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że ich kraj cholernie potrzebuje twardej waluty, więc takie wizytacje ministra handlu nie budzą zdziwienia.

- I wtedy właśnie podrzuca kasety do wagonu sypialnego ekspresu "Moskwa" - dokończyła Elsa.

Incydent, o którym opowiedział im Haller, wydarzył się w poniedziałek, pierwszego listopada. Panował siarczysty mróz, a o trzeciej po południu było już ciemno jak w nocy. Szyny powlekała warstwa lodu.

Anatolij Zarubin, ubrany w futro i wciśniętą na oczy uszankę, szedł samotnie przez stację rozrządową wzdłuż ekspresu "Moskwa", który za kilka minut miał być podstawiony na peron.

Zarubin wsiadł do wagonu sypialnego i zaczął przeglądać przedziały. Był znany ze swego bzika na punkcie schludności i czystości.

"Ten pociąg jest ruchomym narzędziem propagandy - powtarzał często. - Na Zachodzie ludzie sądzą nas po tym, co widzą w naszych pociągach i samolotach". Szedł dalej w stronę lokomotywy, lecz nagle przystanął. Z przedziału w głębi korytarza wychynęła jakaś postać, niczym cień własnego cienia, i wymknęła się z wagonu. Zarubin przyspieszył kroku i po chwili dotarł do drzwi, które jeszcze huśtały się na zawiasach. Wyjrzał na zewnątrz i zdrętwiał.

Zadźwięczał wystrzał, ogłuszająco donośny w ciemnej ciszy, a po nim drugi. Oba rozległy się tak blisko, że przez chwilę Zarubina ogarnął strach, iż to on jest celem. Zeskoczył ze stopni i rozpłaszczył się na ziemi. Na prawo mignął mu jakiś kolejarz z latarką w ręku, który szedł przez tory. W tejże chwili kolejarz zgasił światło i zniknął za sznurem wagonów towarowych. Leżący na płask Zarubin został nagle oślepiony promieniem potężnej latarki, skierowanym prosto w jego twarz. Czekał na trzeci strzał i śmierć.

- Ach, to wy, Zarubin... - rozległ się głos Siergieja Marienkowa. - Podejdźcie tu, to coś zobaczycie - rzekł ponuro szef KGB.

Wciąż oszołomiony Zarubin podniósł się z ziemi i podszedł do Marienkowa. Szef KGB trzymał jeszcze w ręku pistolet, a u jego stóp leżała jakaś skurczona postać. Oświetlił latarką twarz zabitego.

- To Starow z G.R.U - wyjaśnił twardym głosem. - Okazał się sabotażystą. Widzicie ten granat, który ma w ręku? Chciał go podrzucić w wagonie. - Nagle zmarszczył brwi i spojrzał podejrzliwie na Zarubina. - A wy co tu robicie?

- Sprawdzałem stan przedziałów.

Żaden z nich nie zwrócił uwagi na kolejarza z latarką, który zdążył się oddalić na kilkaset kroków. Układał już w głowie zdania, jakimi opisze to zdarzenie człowiekowi, któremu przekazywał informacje.

Raport donoszący o zajściu powędrował do Waszyngtonu, a stamtąd trafił do Juliana Hallera. Wargrave wysłuchał całej relacji w milczeniu.

- Marienkow mógł się tam znaleźć w tym samym czasie, co Zarubin, przez zwykły przypadek.

- Coś za dużo tych przypadków. Już wcześniej miałem sygnały, że nasz przyjaciel Marienkow węszy na tej stacji - odparł Amerykanin. - Angelo dość długo igrał z ogniem. Wygląda na to, że jego czas dobiega końca.

Trzydziestego listopada Harry Wargrave zatrzymał się w hotelu Schweizerhof w Zurychu. Nazajutrz, pierwszego grudnia, wypadał dzień odbioru dwunastej z kolei kasety. W tym momencie Wargrave nie miał najmniejszego pojęcia, że przyniesie ona rewelacje o knutych przez rosyjskich reakcjonistów planach inwazji i wywoła dalekosiężne skutki.

Elsa Lane i Matt Leroy od wczoraj byli w Bazylei. Przenocowali w innym niż poprzednio hotelu, gdyż Wargrave ostrzegł ich, żeby nigdy nie zatrzymywali się dwukrotnie w tym samym miejscu. Są już na pewno gotowi do akcji. Wargrave miał jeszcze coś do załatwienia.

Postanowił, że najwyższy czas porozmawiać z pułkownikiem Springerem ze szwajcarskiego kontrwywiadu. Nie wiedział, czy tę nagłą decyzję podszepnął mu instynkt, czy też zaważyły tu słowa Hallera, że czas Angela być może dobiega końca. Coś jednak mówiło mu w głębi duszy, że stoją w obliczu niebezpieczeństwa, a w przeszłości ten głos wewnętrzny nigdy go nie mylił.

Zadzwonił do Springera z hotelu i umówili się, że wpadnie od razu.

O dwunastej w południe przekroczył próg małego, zagraconego biura, którego okna wychodziły na rzekę Limmat. Szwajcar podniósł się zza biurka i wyszedł gościowi naprzeciw z wyciągniętą na powitanie ręką.

- Witaj w Szwajcarii, Harry. Czasy są teraz nieco mniej gorące, niż kiedy widzieliśmy się ostatnio - powiedział doskonałą angielszczyzną.

Pułkownik Leon Springer miał trzydzieści trzy lata i stanowił dokładne przeciwieństwo chłodnego, pedantycznego Szwajcara z karykatur. Sympatyczny i gadatliwy, nie mógł chwili usiedzieć spokojnie i odpalał jednego papierosa od drugiego. Był drobny i szczupły, z wielkim, jastrzębim nosem. Zawsze się uśmiechał i w chwilach napięcia lubił opowiadać dowcipy. Podkręcił wypielęgnowany wąsik i nalał kawy.

Wargrave usiadł w wygodnym skórzanym fotelu i przyjął filiżankę aromatycznego naparu. Aluzja do ich ostatniego spotkania przypomniała mu jedną z najważniejszych spraw w jego karierze. Pomógł wtedy Springerowi w wykryciu komunistycznej siatki szpiegowskiej z bazą w Genewie. Zginęło trzech sowieckich agentów, dwóch zastrzelił własnoręcznie Wargrave.

- Co jakiś czas zawadzam o Szwajcarię w podróżach służbowych - powiedział. - Powinienem wcześniej się do ciebie odezwać.

Springer rozparł się na obrotowym krześle za swoim biurkiem i patrzył w okno, za którym miękki śnieg prószył na zabytkowe budowle i wieżyce jednego z najpiękniejszych miast Europy. Znów pogładził wąsa. Wargrave zauważył ten gest, który oznaczał, że przyjaciela coś nurtuje. Zmobilizował czujność.

- Więc porzuciłeś swoją dawną pasję dla bardziej spokojnego świata biznesu? - spytał Springer. W jego słowach zabrzmiał cień sceptycyzmu.

- Nie tak znów spokojnego - odparł swobodnym tonem Wargrave. - To istna dżungla i obowiązuje w niej ta sama zasada co w świecie wywiadu. Przetrwać może tylko najsilniejszy. - Wypił łyczek piekielnie mocnej kawy. - Jedyna różnica polega na tym, że do ciebie nie strzelają, w każdym razie nieczęsto.

- Przetrwać może tylko najsilniejszy - powtórzył Szwajcar. - Wielu naszych polityków musi sobie przyswoić tę prawdę, i to zanim będzie za późno. Wdzięczny jestem niebiosom, że przynajmniej w Waszyngtonie urzęduje Joseph Moynihan.

- Zgadzam się z tobą w zupełności - przyznał Wargrave i zmienił temat, żeby odejść od osoby Moynihana. - Jak ci ostatnio leci? Co u brygadiera Trabera? Mam nadzieję, że jak zawsze miewa się kwitnąco. Pozdrów go ode mnie.

Springer zamrugał oczami. Nie odebrało to przenikliwości jego spojrzeniu. Znalazł furtkę, jakiej szukał.

- Przekażę mu twoje pozdrowienia - zawiesił głos. - Co prawda zarówno jego, jak i moje samopoczucie pozostawia ostatnio wiele do życzenia. Mamy poważny problem. Ale chyba nie warto zwracać się do ciebie o pomoc w tej sprawie. Przecież skończyłeś z tego typu działalnością. Jesteś obecnie biznesmenem - zakończył wielce dwuznacznym tonem.

- Wal kawę na ławę, Leon.

- Masz dużo kontaktów i wiele osób zaciągnęło wobec ciebie zobowiązania. Czy mógłbyś znaleźć kogoś, kto zgodziłby się przyjechać do Szwajcarii i przeprowadzić dla nas pewne dochodzenie? - Znów zrobił pauzę. - Muszę lojalnie uprzedzić, że w grę wchodzi duże ryzyko. Wolałbym także, żeby ta osoba występowała incognito...

- Powiedziałem ci już! Wal śmiało.

W zachowaniu Springera zaszła zmiana. Pochylił się nad biurkiem, a jego oczy zabłysły nad jastrzębim nosem.

- Mamy powody przypuszczać, że w Andermatt ulokowała się jakaś sowiecka agentura. Jeden z moich ludzi pojechał tam i przepadł po czym odnaleziono go martwego w lodowcu Renu, wewnątrz jednego z lodowych tuneli. Początkowo wyglądało to na naturalną śmierć z wychłodzenia, ale moi specjaliści od mikrośladów znaleźli malutki znak po ukłuciu igłą przy podstawie czaszki. Wciąż nie wiemy, jaką truciznę mu wstrzyknięto.

- Czyli najwyraźniej coś się święci na gór szczycie?

- Właśnie. Rzecz w tym, że chciałbym umieścić tam obserwatora, najlepiej obcokrajowca, który mógłby świeżym okiem dostrzec coś, co nam umyka. Nie zdziwię się, jeśli odmówisz, tym bardziej że ta osoba będzie się mocno narażać.

- Załatwione. Masz to jak w banku.

Wargrave połknął trzema haustami gorącą kawę, nie chcąc za bardzo przeciągać wizyty. Mimo całej sympatii, jaką żywił dla szczwanego pułkownika, miał się przed nim na baczności. Zbyt długa rozmowa mogła być niebezpieczna. Zadowolony z siebie opuścił biuro Springera. Podał pretekst swoich częstych przyjazdów do Szwajcarii, a przysługa, jaką wyświadczy szwajcarskiemu wywiadowi, ugruntuje ich wzajemne dobre stosunki.

Gdy tylko Wargrave wyszedł z budynku, Springer połączył się przez zaszyfrowaną linię ze swoim szefem, brygadierem Traberem, który obecnie przebywał w swojej kwaterze głównej w Bernie, stolicy Szwajcarii.

- Jakieś wieści z frontu w Andermatt? - spytał niecierpliwie Traber, usłyszawszy głos Springera w słuchawce.

- Wreszcie pojawił się u mnie Wargrave. Wiedziałem, że wcześniej czy później to zrobi. Próbował wytłumaczyć w wiarygodny sposób swoje częste wizyty w Szwajcarii. Co ważniejsze, zgodził się wysłać kogoś do Andermatt.

- Domyślasz się kogo? - spytał Traber.

Springer zaśmiał się.

- Nie spodziewa się pan chyba, że mi to powiedział? Zawsze był jak kot, który chodzi własnymi drogami. Temu właśnie zawdzięcza swoje sukcesy. Umie żonglować jednocześnie w powietrzu trzema piłkami tak, żeby żadna nie spadła na ziemię. Ale możliwe, że uda mu się tam, gdzie nam się nie powiodło. To się zdarzało. - Springer znów zarechotał. - Oznajmił mi, że zajmuje się obecnie interesami.

- Interesami wywiadu, co?

- Jestem o tym przekonany. Na pewno taki jest prawdziwy powód jego comiesięcznych wizyt w Zurychu. Przylatuje z Montrealu w pierwszy lub ostatni wtorek każdego miesiąca, wynajmuje na jedną noc pokój - za każdym razem w innym hotelu - i w środę wraca do Montrealu. Skąd ten Montreal?

- Ty jesteś od tego, żeby to wyjaśnić.

- Nie mogę nic zrobić. Nasi ludzie na lotnisku sprawdzają go za każdym razem, i nic. Ale podejrzewam, że chodzi tu o jakiś naprawdę duży numer...

Wargrave wrócił do hotelu Schweizerhof okrężną, przebiegle zawikłaną drogą na wypadek, gdyby ktoś go śledził. Wprawdzie istniały na to niewielkie szanse, lecz przebiegłość od dawna stała się jego drugą naturą. Wziął taksówkę na Quaibrucke, ostatni most przed jeziorem, zapłacił kierowcy, odczekał trochę i w ostatniej chwili wskoczył do tramwaju. Kilka minut później wysiadł, kiedy drzwi pneumatyczne już się miały zamknąć, i ruszył szybko przez Bahnhofstrasse z powrotem do hotelu.

Wszedł do swego pokoju i natychmiast zamówił zamiejscową.

Musiał długo czekać. Wypalił kilka papierosów, gdy rozmowę łączono przez liczne europejskie centrale. Telefon zadzwonił o trzeciej, kiedy przyniesiono lunch. Wargrave rozmawiał niecałe trzy minuty używając w rozmowie wymijających ogólników, które osoba na drugim końcu linii bez trudu przełożyła sobie na normalny język. "Tak, Andermatt" - powiedział na koniec i odłożył słuchawkę. Nie przeczuwał nawet, że przeprowadził właśnie jedną z najbardziej decydujących rozmów w swojej karierze.

Wargrave wykonał ten telefon, we wtorek, trzydziestego listopada.

Nazajutrz rano na zatłoczonym dworcu w Bazylei Elsa Lane odebrała z rąk fałszywego stewarda dwunastą kasetę. W kilka sekund później Neckermann został porwany przez dwóch ludzi z KGB, którzy skończyli w kufrze w Schaffhausen nie opodal wodospadu na Renie.

Owa dwunasta kaseta zawierała ostrzeżenie przed marszałkiem Traczkowem i wyjaśniała cel manewrów "Grzmot burzy". Na skutek podanych w niej informacji prezydent Moynihan postanowił wysłać za morze jako przestrogę dla Rosjan wielką flotę powietrzną gigantycznych transportowców C-SA, która w nocy dotarła nad Niemcy Zachodnie. Było to pierwsze z wielu następstw, jakie na całym świecie wywołała wiadomość od Angela.

W piątek, trzeciego grudnia, o ósmej wieczorem czasu moskiewskiego zostało zwołane pilne zebranie Biura Politycznego. Długi sznur czarnych limuzyn marki Ził wjeżdżał w bramy Kremla. Kierowcami byli funkcjonariusze KGB ubrani w filcowe kapelusze i ciężkie niebieskie płaszcze. Najwcześniej przybył sekretarz generalny Leonid Siedow. Miał niedaleko ze swojego mieszkania na Prospekcie Kutuzowa. Jako drugi zjawił się generał Siergiej Marienkow, który mieszkał piętro wyżej w tym samym bloku co Siedow. Za nim wszedł minister handlu Anatolij Zarubin i pozostali członkowie narady.

Trzy minuty przed ósmą do sali konferencyjnej wkroczył marszałek Grigorij Traczkow. Jak zwykle był w mundurze, z błyszczącymi dystynkcjami wojskowymi na pagonach, z piersią obwieszoną medalami.

"Zawsze przychodzi ostatni, żeby wywrzeć większe wrażenie" - pomyślał zgryźliwie Siedow. Rozpoczął obrady, gdy tylko Traczkow ulokował swoją pokaźną tuszę na krześle. Narada miała burzliwy przebieg. Rzecznicy umiarkowania i zwolennicy twardej linii ścierali się ze sobą nie szczędząc ostrych słów.

Chociaż raz liberałowie mieli wystarczająco silne argumenty, żeby przypuścić walny atak na generała Traczkowa i jego popleczników.

Traczkow, co było niezwykłe, przez godzinę siedział w milczeniu i biernie słuchał zarzutów, jakie mu wytaczano.

- Sprowokowaliście Amerykanów do działania... Morale zachodnich państw kapitalistycznych niesłychanie wzrosło... Osłabiliście szanse towarzyszy we Francji i Włoszech na wejście do rządów tych krajów... To głupie pobrzękiwanie szabelką obróciło się przeciwko nam samym i cofnęło nas o całą dekadę...

Traczkow, niezgorszy taktyk takich zebrań, umyślnie odczekał, aż siła ataku nieco osłabnie, i jak przystało na wytrawnego generała, dopiero wtedy rozpoczął kontrnatarcie. Z przesadnym namaszczeniem otworzył teczkę, wyjął z niej napisany na maszynie raport i położył go przed sobą na lśniącym blacie stołu. Zanim przemówił, zaczerpnął głęboko oddech. Światło żyrandoli zapaliło blask na jego medalach.

- Mam tutaj ściśle tajny raport sporządzony przez pułkownika Igora Karpińskiego, zastępcę towarzysza generała Marienkowa, który również posiada kopię tego raportu. Jak wam wiadomo, towarzysze, pułkownik Karpiński pełni funkcję oficera łącznikowego pomiędzy G.R.U a KGB. Sprawa poruszona w raporcie była według niego takiej wagi, że dostarczył go bezpośrednio mnie...

- Chwileczkę! - przerwał mu sekretarz generalny, zajmujący miejsce u szczytu długiego stołu. Siedow był dobrze zbudowanym mężczyzną po sześćdziesiątce, średniego wzrostu, o gęstych szpakowatych włosach. Miał coś dziwnego w zarysie szczęki. Krążyły plotki, że niedawno musiał poddać się operacji z powodu jakiejś tajemniczej choroby. Zwrócił się do dyrektora KGB, który siedział spokojnie i patrzył beznamiętnie na Traczkowa spod krzaczastych brwi: - Generale Marienkow, czy nie wolelibyście sami przedstawić nam treści raportu?

- Nie mam nic przeciwko temu, żeby zrobił to towarzysz marszałek. Jak przed chwilą powiedział, trudno przecenić doniosłość tego dokumentu.

- Wobec tego pozwolicie, towarzysze, że będę kontynuował - ciągnął tubalnie Traczkow. - Operacja "Grzmot burzy" miała miejsce setki kilometrów od granicy strefy naszych wpływów ze strefą wpływów NATO, toteż nawet w świetle warunków tak zwanego układu o odprężeniu nie mieliśmy obowiązku o niej informować. Krążące po orbicie amerykańskie satelity mogły tylko zarejestrować, że odbywają się jakieś manewry, bez żadnych przesłanek co do ich celu. Jak dotychczas, urządzenia te nie potrafią odczytywać napisów na tablicach drogowych - dodał z przekąsem. - Jednak nie minęło kilka dni od zakończenia działań, a prezydent Stanów Zjednoczonych już daje nam odpowiedź i wysyła do Europy wielki kontyngent wojsk jako demonstrację ich militarnej potęgi...

- Wybaczcie, ale nie bardzo widzę, do czego zmierzają wasze wywody. Moglibyście wyłożyć to bardziej zwięźle?

- Proszę bardzo. O celu manewrów mógł poinformować Moynihana tylko ktoś zasiadający przy tym stole.

Rzuciwszy tę bombę Traczkow rozwalił się w krześle i słuchał z satysfakcją okrzyków zdumienia i protestu.

- To są oszczercze pomówienia! Tylko wariat mógł sobie coś takiego uroić! - gniewnie wołał Zarubin.

- Posunęliście się za daleko - stwierdził Paweł Susłow, partyjny ideolog o szczupłej twarzy. On również, podobnie jak Zarubin i Marienkow, był obecny przeszło rok temu na przyjęciu w amerykańskiej ambasadzie w Pradze, podczas którego Mattowi Leroyowi podrzucono pierwszą, kasetę. Był cichym człowiekiem, którego obecności na ogół się nie zauważało.

Siedow, który strawił pół życia na próbach utrzymania równowagi między liberałami i zwolennikami twardej linii, znów zabrał głos.

- Potrzeba solidnych dowodów na poparcie tak ciężkiego zarzutu - rzekł posępnie.

- Są tutaj. - Traczkow wyciągnął z teczki gruby plik papierów. - Karpiński przeprowadził drobiazgową analizę naszych poczynań i reakcji Amerykanów w ciągu ostatniego roku. Jakimś sposobem Moynihanowi wciąż udawało się przewidzieć nasze ruchy. Cały zawarty w tej teczce materiał nasuwa jeden jedyny możliwy wniosek. Mają informatora na samej górze.

Marienkow pochylił się naprzód i powiedział gwałtownie:

- Przeczytałem raport. Zawarte w nim dane są przekonujące i budzą głęboki niepokój. Proponuję, żeby od razu utworzyć zespół do przeprowadzenia dochodzenia w tej sprawie. Pracę będzie nadzorował towarzysz sekretarz generalny, ja sam i towarzysz marszałek Traczkow.

- Wszyscy powinniśmy zapoznać się z tym raportem! - warknął Zarubin.

Siedow po raz trzeci wkroczył do akcji.

- Proponuję, żeby poddać pod głosowanie projekt generała Marienkowa.

Projekt przeszedł niewielką większością głosów. Narada dobiegła końca w atmosferze zamieszania. Jej uczestnicy wychodzili z pokoju nie przestając się kłócić. Zostały tylko trzy osoby - sekretarz generalny, marszałek Traczkow i dyrektor KGB.

Rozpoczęło się polowanie na Angela.

5.

Montreal

Julian Haller siedział z Wargraveem i Elsą w przydzielonym im pokoju, sąsiadującym z biurem Rivertona w wieżowcu Baton Rouge.

- Tym razem musicie być bardzo ostrożni! - mówił ostrzegawczo. - Ta operacja może niedługo trzasnąć z hukiem. Czuję, że nadciągają kłopoty.

Był poniedziałek, trzeciego stycznia. Za dwa dni mieli odebrać w Szwajcarii trzynastą kasetę od Angela. Elsa pomyślała, że to pewnie pogoda wprowadziła Hallera w ponury nastrój. W Europie właśnie panoszyła się najsroższa zima od przeszło czterdziestu lat.

Wszędzie szalały burze śnieżne, zamykano jedno lotnisko po drugim.

Dziewczyna spróbowała wytrącić Amerykanina z posępnego nastroju.

- Pechowa trzynastka? Nie wiedziałam, że jesteś przesądny, Julianie. Od kiedy to taki realista jak ty hołduje ciemnym przesądom i wierzy w pecha.

- Tylko dalej tak niefrasobliwie, a masz wszelkie szanse, żeby wkopać się po uszy! - warknął nieskory do żartów Haller. Pożałował swego wybuchu, kiedy spostrzegł wyraz jej twarzy. - Słuchaj, siedzę w tej robocie od wielu lat. Potrafię wyczuć, kiedy operacja, która idzie gładko od kilku miesięcy, może nawalić.

- On ma rację, Elsa - przytwierdził Wargrave. - Pojawienie się ostatnim razem w Brukseli tych dwóch typów z KGB nie wróży nic dobrego.

- Przecież Matt ich załatwił! - wybuchnęła Elsa. - Wiedzieliśmy od samego początku, że to nie kaszka z mleczkiem!

- Podziwiam twoją pewność siebie - rzekł cicho Haller. - Mam kolejne meldunki, że Marienkow przeczesuje moskiewskie dworce, a ten gość to kawał twardziela i świetny zawodowiec. Wpadł na jakiś trop. - Pochylił się nad biurkiem i powiedział z naciskiem: - Znalazł koniec nici i będzie szedł za nią, dopóki nie dotrze do kłębka. Nawet z odległości sześciu i pół tysiąca kilometrów czuję, jak kręci się i węszy.

- Będziemy uważać - obiecał Wargrave. - W środę wieczorem wrócimy z następną kasetą. Tylko nie siedź tu dając się zjadać nerwom. Dobra?

Mimo tej przyjacielskiej przestrogi następne dwie doby były dla Juliana zmorą. Jego żona przyjechała z Nowego Jorku. Cieszyło go to i martwiło zarazem. Linda Haller, opanowana, roztaczająca kojący spokój kobieta, odwiedzała regularnie Montreal. Riverton załatwił dla niej kontrakt z kanadyjskim domem mody, co dawało jej powód do częstych wizyt. Nie miała pojęcia o działalności Sparty, lecz już dawno temu pogodziła się z faktem, że jest wiele rzeczy, o których mąż nie może jej powiedzieć.

- Masz jakieś kłopoty? - spytała, gdy w środku nocy znalazła go przy lodówce nalewającego sobie szklankę mleka.

- Powiedzmy, że nie jest to najweselsza chwila w moim życiu.

- Jakoś sobie z tym poradzisz. Jak zawsze.

- Najgorsze jest to, że narażam innych, porządnych, świetnych ludzi.

- Widzę, że nie ma co cię namawiać, żebyś postarał się zasnąć. Pograjmy lepiej w scrabble.

- Zawsze mnie ogrywasz - utyskiwał.

Otoczyła ramieniem jego szyję.

- Dziś wyjątkowo dam ci fory.

Popołudniowy lot z Zurychu był spóźniony z powodu złych warunków atmosferycznych. Haller zachowywał opanowanie, lecz w głębi duszy był zdenerwowany do ostateczności. To go popchnęło do czegoś, czego przedtem nie robił. Wszedł do biura Rivertona i spytał, czy nie mogliby trochę pogadać dla zabicia czasu. Milioner machnięciem ręki wskazał mu krzesło i zaczął opowiadać o swoich przeżyciach z czasów drugiej wojny światowej. Opowiedział, jak raz spędził trzydzieści sześć godzin czekając na sygnał o szczęśliwym lądowaniu dziewczyny zrzuconej na spadochronie do Francji.

- Czekanie o mało nie przyprawiło mnie o bzika - ciągnął Riverton nie patrząc na Hallera - ale to zawsze najgorsza rzecz w tej robocie. Lubiłem tę dziewczynę - miała sporo odwagi i wielkie poczucie humoru. Była trochę podobna do tej, która przyjeżdża tu co miesiąc...

Haller był zdumiony. Choć nie padło ani słowo na ten temat, wszystko wskazywało na to, że Kanadyjczyk przejrzał jego myśli. Haller też zdążył polubić Elsę.

- Co stało się z dziewczyną, o której pan opowiadał?

- Po tych trzydziestu sześciu godzinach nadeszła wiadomość, że jest bezpieczna. Wracając do pańskiej pracownicy, kiedyś była tutaj i odbyliśmy długą rozmowę. Rzecz jasna, nie mówiliśmy nic na temat jej zajęć zawodowych - dodał szybko. - Wie pan, że zanim zaczęła dla pana pracować, o mały włos nie wyszła za mąż?

- Nie. - Haller nie wiedział nawet, że Elsa kiedykolwiek rozmawiała z Rivertonem. Po zastanowieniu uznał w duchu, że nie ma w tym nic dziwnego. Riverton należał do tych rzadko spotykanych osób, którym ludzie lubią się zwierzać. W niewytłumaczalny sposób od razu budził zaufanie.

- Nieźle dostała w kość - ciągnął Riverton. - Była zakochana po uszy w jakimś kierowniku produkcji. Na mój rozum był starszy od niej, ale ona należy do dziewczyn, które pociągają starsi faceci. Wszystko było ustalone: data ślubu, gdzie spędzą miodowy miesiąc i tak dalej. Pewnego razu przyszła wcześniej do jego mieszkania. Dureń nie zamknął drzwi na klucz, a dzwonek nie działał. Weszła do środka i nakryła go w łóżku ze swoją przyjaciółką. Dlatego wzięła zaproponowaną przez pana pracę - żeby łatwiej zapomnieć.

- A ja nie miałem pojęcia...

- Czy przyjąłby ją pan, gdyby pan wiedział? Jest inteligentna, więc wolała trzymać buzię na kłódkę. - Riverton odwrócił się i wbił w Hallera twarde spojrzenie. - A jeśli kiedykolwiek puści pan parę, że to powtórzyłem, uduszę pana gołymi rękami. Gdyby jednak sytuacja stała się krytyczna, proszę pamiętać o jej przejściach. - Podniósł wzrok, kiedy do pokoju weszła Elsa, a za nią Wargrave.

- Przepraszam, że wpadliśmy tak bezceremonialnie - usprawiedliwiła się szybko Elsa - ale dziewczyna za ścianą powiedziała nam, że jest pan sam. Wiedzieliśmy, że Julian na pewno się denerwuje... - urwała, gdy zabuczał sygnał interkomu.

- Wszystko w porządku, panno Russel, spodziewałem się tych państwa - powiedział do głośnika Riverton.

Haller prowadził już ich przez drzwi w bocznej ścianie do ukrytego pomieszczenia biurowego. Zamknął drzwi i obrócił się na pięcie.

- Ed w ogóle nie dał znać z lotniska, że już jesteście.

- Coś nawaliło w sieci telefonicznej - wyjaśnił Wargrave.

Odebrał od Elsy trzynastą kasetę i wsadził ją do magnetofonu.

- Nasz lot się mocno opóźnił. W tej chwili jedyne czynne lotniska w Europie to Mediolan, Zurych, Londyn i Schiphol. Taka psia pogoda, że trudno uwierzyć. W niemal całej Europie szaleje śnieżyca. Cholera, mam nadzieję, że uciszy się, zanim wybierzemy się tam kolejny raz w lutym.

Haller zakrzątnął się wokół ekspresu, żeby zaparzyć kawę dla Elsy, która zdjęła futrzaną czapkę i ciemną perukę. Na jej płaszczu topniały płatki śniegu, które osiadły tam, gdy przebiegała niewielką odległość od samochodu do wejścia Baton Rouge. Haller nalał Wargraveowi dużego scotcha i postawił szklankę przy magnetofonie.

- Nikt wam tym razem nie wszedł w paradę?

- Absolutnie nikt - odparła Elsa wtulając się w fotel. - Wszystko poszło jak z płatka. - Zapaliła papierosa, a Haller nalał jej kawy. - Dzięki, Julianie, mogłabym wytrąbić parę litrów w taki ziąb. Widzieliśmy jadąc tutaj, że rzeka Saint Lawrence jest cała skuta lodem. - Połknęła haust kawy. - Uff, już mi lepiej. Ciekawe, co też tym razem Angelo ma nam do powiedzenia...

Umilkła, gdy rozległ się znajomy, ochrypły głos. Po chwili, mimo ciepła panującego w pokoju, ogarnął ją lodowaty chłód.

- Nie mogę dłużej kontynuować swojej działalności. Proszę was o wszczęcie natychmiastowych przygotowań do ewakuacji. Wywieziecie mnie drogą powietrzną z Rumunii w najbliższą sobotę, ósmego stycznia. To ostateczny termin. Sytuacja jest bardzo poważna...

Wargrave wyłączył taśmę i spojrzał szeroko otwartymi oczami na Hallera, który kryjąc zdenerwowanie, z pozornym spokojem zapalił nowego papierosa. Elsie poszarzała twarz. Wargrave stał przy magnetofonie oparłszy ręce na biodrach. Do połowy przymknął powieki, na jego ściągniętej twarzy wyraźniej zaznaczyły się wystające kości policzkowe. Myślał intensywnie.

- Musimy jak najszybciej złapać Bruna.

- Nic z tego - odpowiedział mu Haller. - Niespodziewanie odleciał dzisiaj do Pekinu. Nie będzie go przez tydzień. Jesteśmy zdani tylko na siebie.

- W takim razie wszystko na twojej głowie, Żółwiku - stwierdziła Elsa siląc się na uśmiech. Wymyśliła mu taki przydomek, gdyż nie bał się nadstawiać karku i podejmować ważnych decyzji bez opowiadania się przed Białym Domem.

- Na to wygląda - przyznał Haller. - Jak to kiedyś ujął jeden z naszych czcigodnych prezydentów: "Tu zaczynają się schody". - Skierował wzrok na Wargravea. - Włącz kasetę i dowiemy się całej reszty.

Angelo oznajmiał, że w ciągu ostatnich miesięcy zebrało się wiele poszlak świadczących o obecności wtyczki na najwyższym szczeblu władzy. Krąg podejrzanych stopniowo się zawężał. Obecnie wiadomo, że informatorem jest ktoś z członków Politbiura. Doborowe trio w składzie: Leonid Siedow, marszałek Traczkow i generał Marienkow wzięło na siebie zadanie wytropienie szpiega. Angelo obawia się, że wykrycie go jest tylko kwestią dni. Nie może dłużej odkładać ucieczki.

Dalej następowały równie szczegółowe jak na poprzednich kasetach instrukcje.

- Na zachód od Bukaresztu jest małe lotnisko wojskowe - tu określił współrzędne na mapie. - Samolot ma wylądować o jedenastej trzydzieści rano czasu miejscowego. Powtarzam: czasu miejscowego. Część rumuńskiego personelu będzie z nami współpracować. Musicie przysłać dobrego pilota. Potwierdzeniem zgody na ten plan będzie puszczenie na antenie Głosu Ameryki "Take Five" Davea Brubecka o godzinie siedemnastej czasu moskiewskiego szóstego stycznia w czwartek. Powtarzam: szóstego stycznia w czwartek. Jakakolwiek zwłoka może przynieść fatalne skutki.

Nagranie kończyło się powtórnym ostrzeżeniem, że zwłoka jest wykluczona. Elsa sięgnęła po nietkniętą szklaneczkę Wargravea i pociągnęła z niej solidny łyk. Rumieńce wróciły na jej twarz.

- Dziś jest środa - powoli wymawiała słowa, próbując opanować drżenie głosu. - Domaga się ewakuacji w sobotę. To niemożliwe.

- Owszem, to przedstawia pewne trudności - zgodził się Haller.

- Pewne trudności?! - Elsa omal się nie zakrztusiła.

Wargrave bez słowa podszedł do wielkiej ściennej mapy Europy, wiszącej za biurkiem Hallera. Wziął giętką linijkę z biurka Żółwia i przez chwilę dodawał odległości. Starannie zmierzył długość trasy przelotu z Mediolanu do Bukaresztu, a potem sprawdził wynik na wielkim globusie w kącie. Stukając linijką o zęby i nucąc cichą melodyjkę dokonał pewnych obliczeń na bloku do notowania. Potem podniósł wzrok na Hallera.

- Potrzebne mi aktualne europejskie rozkłady jazdy pociągów i samolotów.

- Już się robi!

Haller zniknął w tylnym pomieszczeniu, do którego Elsa i Wargrave nigdy nie wchodzili. Siedział tam emerytowany marynarz, operator radiowy, człowiek absolutnie godny zaufania, którego wynalazł dla Hallera Riverton. Niegdyś pracował dla wywiadu kanadyjskiego.

Chcąc się dodatkowo zabezpieczyć Haller dopilnował, aby radiooperator nigdy nie widział dwójki jego współpracowników. Na jednym stoliku stał nadajnik, na drugim urządzenie szyfrujące, które obsługiwał własnoręcznie sam Haller. Wargrave i Elsa kłócili się w przyległym pokoju.

- Dziś jest środa, a on się spodziewa, że wyciągniemy go w sobotę. To tylko trzy dni na wszystkie przygotowania! Zupełnie absurdalny pomysł!

- Izraelczycy mieli tylko tydzień na zmontowanie dużo większej akcji na lotnisku Entebbe . Mamy zapewnioną współpracę na miejscu w Bukareszcie, więc powinniśmy dać sobie radę w trzy dni. - Uśmiechnął się po swojemu, kącikiem ust. - Zresztą nie mamy innego wyjścia.

Pogrążył się w lekturze przyniesionych przez Hallera rozkładów jazdy, bazgrząc notatki na bloku. Haller obserwował go w milczeniu, paląc kolejnego papierosa i popijając mleko ze szklanki.

Wargrave rozprostował zdrętwiałe ramiona i spojrzał na Amerykanina.

- To będzie wprawdzie wyścig z czasem, jak raz powiedział jeden z naszych wybitnych generałów, ale rzecz jest wykonalna. W tej chwili jedyne czynne lotniska w Europie to Londyn, Schiphol pod Amsterdamem, Zurych, Mediolan i Wiedeń. Według moich informacji lotnisko w Mediolanie zostanie zamknięte lada chwila, a przy Zurychu widnieje znak zapytania, więc możliwe, że będziemy musieli wywieźć Angela pociągiem...

- Pociągiem! - Haller nie posiadał się z przerażenia. - Na litość boską! Musimy ewakuować go samolotem prosto do Stanów! Im szybciej, tym lepiej!

Wargrave potrząsnął przecząco głową.

- Nigdy nie byłeś w Europie z wyjątkiem jednej krótkiej podróży do Londynu, co, Julianie? Tak jak większości Amerykanów przemieszczanie kojarzy ci się tylko z samochodem i samolotem. W Europie mają najlepszą sieć pociągów na świecie. Jeżdżą tam ekspresy, które robią sto trzydzieści kilometrów na godzinę. Ekspres "Atlantic" może być naszą ostatnią deską ratunku.

- Nie jestem o tym przekonany! - sarknął Haller.

- Tak ci się teraz wydaje, ale nie pozostanie nam nic innego, jeśli lotniska w Mediolanie i Zurychu zostaną zamknięte w najmniej odpowiedniej chwili.

- No dobrze, przypuśćmy, że tak będzie - powiedział gniewnie Haller. - Jak wobec tego wygląda trasa naszej podróży?

- Łatwo przewidzieć wszystkie warianty sytuacji - zaczął wyjaśniać Wargrave. - Śnieżyca, która szaleje w Europie, omija jak do tej pory Holandię. Możemy więc liczyć na to, że lotnisko Schiphol pozostanie otwarte. Ekspres wyjeżdża z Mediolanu późnym popołudniem i jedzie bezpośrednio do Amsterdamu. Przejeżdża przez Zurych, więc jeśli Mediolan zostanie zamknięty dla ruchu powietrznego, a lotnisko w Zurychu będzie czynne, możemy tam się przesiąść na samolot.

- A gdyby Zurych też był zamknięty?

- Wtedy będziemy się tarabanić pociągiem do samego Amsterdamu! - w głosie Wargravea zaczęła przebijać irytacja. - Rany boskie, mogę zagwarantować całkowitą współpracę służb bezpieczeństwa we wszystkich krajach, przez które będziemy przejeżdżać! Spójrz prawdzie w oczy, Julianie, to może być jedyny sposób na wydostanie Angela z Europy. Trzeba będzie podstawić dwa samoloty z załogami w pełnym pogotowiu i z zapasem paliwa na lot do Stanów, jeden w Zurychu, drugi na Schiphol. Cholera, czy nie rozumiesz, że nie ma innej drogi?

Bystry umysł Hallera przetrawił podane przez Wargravea informacje i zaaprobował nowe rozwiązanie.

- Spokojnie, Harry. Rozumiem. Nie wiem, jak mi się to uda w tak krótkim czasie, ale załatwię dwa boeingi, które będą na was czekały na Schiphol i w Zurychu.

Wargrave z pochmurną twarzą przedstawił kolejne żądanie:

- Chcę mieć wyłączną kontrolę nad całą operacją.

- Jestem skłonny dać ci dużą swobodę, ale...

- Wyłączną kontrolę - powtórzył Wargrave. - Europa to moje podwórko.

- Dobrze - przystał Amerykanin. Klepnął leżącą na biurku teczkę. - Wiem, dlaczego to ma być właśnie Bukareszt. W sobotę delegacja sowieckich władz ma złożyć w Rumunii przyjacielską wizytę, żeby zatrzeć rozdźwięki między dwoma krajami. Skład tej delegacji przedstawia się nader interesująco... - przerwał i wypił łyk mleka.

- Daj spokój! - zniecierpliwiła się Elsa. - Nie trzymaj nas w napięciu. Kto z nich tam jedzie?

- Dziś rano dostałem raport. Na czele delegacji stoi Anatolij Zarubin. Wśród jej uczestników jest też Paweł Susłow, naczelny ideolog partyjny o ultramarksistowskich poglądach.

- Nie ma co, miłe towarzystwo - stwierdziła Elsa. Spojrzała na Wargravea. - Jak, u licha, przewieziemy Angela z Bukaresztu do Mediolanu?

- Samolotem - wyjaśnił Anglik. - Jeden taki forsiasty włoski playboy pożyczy nam mały odrzutowiec hawker-siddeley 125. Tak się składa, że znam faceta i wiem, że nie cierpi komunistów. Z Mediolanu do Bukaresztu jest około tysiąca trzystu kilometrów. Trzeba doliczyć tyle samo na powrót. HS 125 może przelecieć bez tankowania nawet cztery tysiące kilometrów, co zostawia nam duży zapas.

Haller zakręcił się na obrotowym krześle i popatrzył na ścienną mapę Europy.

- Czy nie lepiej dolecieć od razu do samego Zurychu?

- Wówczas zbliżylibyśmy się zbytnio do granicy węgierskiej. Rosjanie mogliby wysłać myśliwce przechwytujące, żeby nas zestrzelić. Poza tym przy takiej pogodzie nie mogę ryzykować przelotu przez Alpy Szwajcarskie.

Amerykanin wciąż nie odrywał wzroku od mapy.

- Jeżeli lotnisko w Zurychu rzeczywiście zostanie zamknięte, czeka nas cholernie długa jazda pociągiem przez całą Europę.

Wargrave skinął twierdząco głową i z niewesołym wyrazem twarzy spojrzał na Elsę.

- To będzie istny koszmar, na jawie i we śnie, jako że ekspres jedzie nocą. Chyba oboje zdajecie sobie sprawę, że gdy tylko Angelo wydostanie się z Bałkanów, generał Marienkow postawi na nogi wszystkie zakonspirowane w terenie siły spod znaku KGB - G.R.U, aby go ukatrupić, zanim uda nam się wywieźć go do Stanów. To będzie jak przejażdżka po polu minowym. Ale wciąż podtrzymuję, że to wykonalne. Niech to licho, musi być wykonalne!

Haller nie przeoczył spojrzenia, jakie Wargrave rzucił Elsie.

- Nie ma żadnej potrzeby, żeby Elsa brała w tym udział - oświadczył stanowczo.

- Akurat! - odparła ze spokojem Elsa. - Zaczęłam to razem z wami i nie wycofam się do samego końca.

- Decyzja należy do niej - rzekł łagodnie Wargrave. - Zresztą mogłaby nam się bardzo przydać.

- Stanowczo tego zabraniam! - warknął Haller.

- Myślałem, że dajesz mi pełną kontrolę nad przebiegiem operacji - przypomniał mu Wargrave. - Nie pora teraz na rozbijanie zespołu. Nawiasem mówiąc, dziś w nocy musimy lecieć z powrotem do Europy. - Tym razem nie spojrzał w kierunku Elsy, która zachowała kamienną twarz, mimo że wciąż czuła skutki ostatniej podróży przez Atlantyk sprzed paru godzin. - Wieczorem odlatuje samolot rejsowy linii Air Canada, który ląduje na Schiphol jutro po południu - ciągnął Wargrave. - Stamtąd polecimy do Zurychu i dalej do Mediolanu, gdzie dotrzemy jutro, czyli w czwartek, pod wieczór.

- Czy to aby nie przesadny pośpiech? - spytał Haller.

- Dzięki temu zostanie mi piątek na dogranie ostatnich szczegółów. Mogę to lepiej niż stąd zrobić na miejscu w Europie. W sobotę rano polecę odrzutowcem do Bukaresztu, żeby zdjąć Angela z lotniska.

- Sam będziesz prowadził samolot?

- Latałem już kilkakrotnie na tej właśnie maszynie z moim playboyem.

- Podobno włoskie dziewczęta są niczego sobie - mruknęła Elsa.

- A on umie wybrać najładniejsze - zapewnił ją Wargrave.

Podarł na kawałki zapisane kartki z bloku i spojrzał na Hallera. - Przed wieczornym lotem na Schiphol musimy wykorzystać czas co do minuty. Mam do napisania cały stos depesz, które trzeba zaszyfrować i wysłać do kilku szefów służb bezpieczeństwa w Europie: Scholtena w Hadze, Franza Wandera z niemieckiej BND, pułkownika Springera w Zurychu i pułkownika Molinariego z SIFAR-u w Mediolanie. Chcę ich uprzedzić.

- O czym uprzedzić? - spytał dociekliwie Haller.

- Że mogę potrzebować ich pomocy. Napiszę tylko tyle. Oczywiście nie puszczę pary z ust o Angelo. A przynajmniej jeszcze nie teraz. Możliwe, że będę musiał ich zawiadomić, jak wydostanę go już z Rumunii... - Mówiąc to jednocześnie pisał na bloku. - Czekają nas niezłe kwiatki, jeżeli naprawdę będziemy musieli taszczyć się z nim pociągiem aż na Schiphol. Pamiętaj, niech rozgłośnia Głosu Ameryki koniecznie puści nagranie "Take Five", by dać mu znać, że po niego jedziemy.

- Jakbym mógł zapomnieć. - Haller rozparł się na krześle, utkwił wzrok w suficie i powiedział coś, co powstrzymało bieg ołówka Wargravea. - Zapomniałem wspomnieć o pewnym drobnym szczególe. Delegacji do Bukaresztu będzie towarzyszył jeszcze trzeci członek Politbiura...

- Tak jest! Najlepsze należy zachować na koniec - zażartowała Elsa.

- Niejaki Siergiej Marienkow, dyrektor KGB.

CZĘŚĆ DRUGA

UCIECZKA

6.

Schiphol, Zurych, Mediolan

Wargrave, Haller i Elsa wylecieli z Montrealu na pokładzie samolotu linii Air Canada, lot 866, piątego stycznia o dziewiątej trzydzieści pięć. Atlantyk przelecieli nocą. W Londynie przesiedli się na lot 128 linii KLM, którego portem przeznaczenia było Schiphol pod Amsterdamem. Elsa i Wargrave po raz drugi w ciągu doby przekroczyli ocean i dziewczynie kręciło się w głowie ze zmęczenia.

- Mój wewnętrzny zegar już chyba nigdy nie poda właściwej godziny - powiedziała siedzącemu obok Hallerowi, gdy zbliżali się do holenderskiego wybrzeża.

- Trzeba się było nieco zdrzemnąć.

- Ha, ha, bardzo śmieszne - odparła jadowicie. - O mało cię nie zbudziłam, żebyś cierpiał jak ja. Spałeś nie jak żółw, a jak suseł.

- Nigdy nie mam z tym kłopotów - odparł z zadowoleniem Haller.

Gdy samolot zaczął wytracać wysokość, Elsa wyjrzała przez okno, żeby rzucić okiem na Holandię. Płaski pejzaż był tylko tu i ówdzie poznaczony śniegiem, jakby jakiś olbrzym narysował kredą na polach białe smugi. Od morza wiał gwałtowny wiatr, fale jak ogromne tarany waliły w tamy. Nad nimi unosiły się białe kłęby podobnej do dymu pary wodnej. Harry Wargrave siedział przy przejściu, dwa rzędy za Elsą i Hallerem. Stąd mógł obserwować swoich towarzyszy. Zapaliły się ostrzegawcze napisy, pasażerowie zapięli pasy i samolot zaczął lądowanie.

Generał Max Scholten, szef holenderskiego kontrwywiadu, czekał na Wargravea w biurze służby bezpieczeństwa na lotnisku. Rozmawiali w cztery oczy.

- Jakiś grubszy kłopot? - spytał Holender uścisnąwszy mu serdecznie rękę.

- Krótko rzecz ujmując, tak. Jak się sprawy mają tutaj?

- Sytuacja może wkrótce dojrzeć do wybuchu - i to bez żadnej przenośni - odpowiedział szef kontrwywiadu zapalając cygaro.

Generał Scholten, jeden z najbliższych przyjaciół Wargravea, był niskim, zażywnym mężczyzną o wydatnym brzuszku, amorkowatej, różowej twarzyczce, błyszczących niebieskich oczkach i radosnym uśmiechu człowieka zadowolonego z życia. Nikt nie dałby mu sześćdziesięciu lat. Jego dobroduszna powierzchowność zmyliła niejednego przesłuchiwanego, którego wypytywał w miły i przyjemny sposób, dopóki nie przyłapał go na sprzeczności w zeznaniach. Pod jowialnością krył duszę najbardziej zaciętego wroga komunistów wśród szefów służb bezpieczeństwa w całej Europie.

- Ze żmiją nie warto bawić się w dyplomację - powiedział raz Harryemu w swojej nienagannej angielszczyźnie. - Trzeba podkraść się od tyłu i odrąbać jej łeb.

Wargrave rozejrzał się po pomieszczeniu, którego skromne umeblowanie składało się ze stołu i dwóch krzeseł z twardymi oparciami. Domyślił się, że to pokój przesłuchań.

- Jakiego wybuchu? - spytał.

- Otrzymałem z godnego zaufania źródła informację, że grupa Geigera zamierza przenieść się do Holandii. Zaalarmowałem już oddział Venlo. - Pyknął z cygara. - Niestety, przekroczyć granicę Holandii jest dziecinnie łatwo.

- To faktycznie kiepska nowina - przyznał Wargrave.

Terrorystyczne ugrupowanie Geigera dokonało przez ostatni rok istnego spustoszenia w Niemczech Zachodnich. Rabowali banki, brali zakładników, porwali jednego z czołowych niemieckich polityków. Usiłowali nawet wysadzić w powietrze wielką elektrownię. A wszystko w imię światowej rewolucji i powszechnej wolności, cokolwiek to znaczyło. Wargrave wątpił, czy terroryści sami to wiedzą.

- Myślę, że finansuje ich KGB - zauważył spokojnie Scholten. - Oczywiście przez pośredników. Nie możemy jednak tego udowodnić. A szkoda. Taka nowina porządnie unurzałaby w błocie towarzysza Siedowa.

- Dlaczego się tu przenoszą?

- W Niemczech ziemia zaczęła im się palić pod stopami, więc wolą zmienić okolicę na spokojniejszą, gdzie według ich mniemania łatwiej będzie siać postrach. Z największą radością postawiłbym ich pod lufy oddziału Venlo - Scholten miał na myśli zorganizowaną przez siebie specjalną brygadę antyterrorystyczną, składającą się ze strzelców wyborowych. - Ale nie jesteś tu po to, żeby wysłuchiwać moich narzekań. Co u ciebie?

- Przyjechaliśmy do Europy, żeby ewakuować ważnego agenta - powiedział ostrożnie Wargrave. - Możliwe, że pojedzie z nami ekspresem "Atlantic". Później wyjawię ci więcej w szyfrowanej depeszy. Będziemy się porozumiewać w systemie Scarab.

- Jakaś gruba ryba? - spytał od niechcenia Scholten. - Czy też na tym etapie za dużo chciałbym wiedzieć?

- Gruba ryba i może ściągnąć na siebie silny ostrzał KGB z powodu informacji, które ma do przekazania!

Niebieskie oczy Scholtena zalśniły.

- Jeśli sprowokujecie do ujawnienia podziemną siatkę sowiecką, która będzie się starała go zlikwidować, da nam to niepowtarzalną okazję, żeby uciąć łeb żmiji.

- Byle tylko przy okazji nie zleciał mój, ty krwiożerczy stary draniu - rzekł uprzejmie Wargrave. - Co z samolotem?

- Twoi amerykańscy przyjaciele przysłali boeinga 707. Wylądował dziesięć minut temu, tuż przed wami. Stoi pod silną strażą w najdalszym zakątku lotniska. Samolot Swissairu do Zurychu odlatuje dopiero o szesnastej czterdzieści. Teraz może napijemy się po jednym z twoimi przyjaciółmi, o ile nie przeszkadzają temu względy bezpieczeństwa. Chętnie bym poznał tę ślicznotkę.

Wargrave był rozbawiony spostrzegawczością przyjaciela. A przecież Elsa z Hallerem oddzielnie opuścili samolot, aby nie widziano ich razem z Wargraveem. Siedzieli teraz w poczekalni. Oczy Scholtena zamigotały.

- Zauważyłem, jak się na ciebie obejrzała w pewien szczególny sposób, gdy schodziłeś po stopniach. Wyraźnie cię lubi.

- No to chodźmy do moich przyjaciół na tego kielicha - odparł Wargrave.

W poczekalni Haller właśnie otrzymał przywiezioną przez uzbrojonego kuriera wiadomość z ambasady Stanów Zjednoczonych w Hadze.

Przed wyjazdem z Montrealu nie mógł połączyć się zaszyfrowaną linią telefoniczną z Moynihanem, który w tym czasie leciał do Pekinu na pokładzie Air Force One i znajdował się właśnie nad Pacyfikiem.

Zadzwonił więc do zaufanego przyjaciela z ambasady Stanów Zjednoczonych w Ottawie i poprosił go o wysłanie prezydentowi krótkiej wiadomości. Brzmiała ona następująco: "Nasz przyjaciel wyrusza w dziewicze lasy i na nowe pastwiska". Depesza była podpisana "Żółw", gdyż prezydent znał przezwisko nadane Hallerowi przez Elsę.

Dostarczono ją Moynihanowi podczas pierwszego spotkania z przywódcą Chińskiej Republiki Ludowej. Górując jak wieża nad niskim, pękatym Chińczykiem, trzymającym w ręku los ponad ośmiuset milionów ludzi, prezydent natychmiast zrozumiał treść depeszy.

Oznaczała ona, że Sparta podjęła ewakuację Angela.

Wiadomość nie mogła nadejść w bardziej sposobnej chwili. Moynihan, zgodnie z planem wizyty, miał spędzić w Chinach dziesięć dni.

Od razu pojął, jakie wrażenie wywarłaby na kamiennie upartym chińskim przywódcy wiadomość o ucieczce członka Politbiura do Waszyngtonu oraz czym byłoby ujawnienie faktu, że od przeszło roku wywiad Stanów Zjednoczonych miał swojego informatora w samym Kremlu.

Po powrocie do ambasady, przebierając się na wielki wieczorny bankiet wydawany na jego cześć, napisał krótką odpowiedź, którą zaadresował do ambasady w Hadze. Polecił, by kurier zawiózł ją na lotnisko w porze lądowania samolotu, którym - jak poinformował go Haller - Sparta miała lecieć do Holandii.

To właśnie była depesza, którą odczytywał Haller w czasie, gdy Wargrave rozmawiał z generałem Scholtenem.

"Moment wybrany idealnie. Konieczny jednak jak największy pośpiech. Powtarzam, jak największy pośpiech. Bruno". Haller poczuł ulgę, lecz jednocześnie ogarnęły go czarne przeczucia. Wielka stawka, o jaką toczyła się gra, rosła z godziny na godzinę.

Twierdzenie generała Scholtena, że grupa Geigera ma zamiar przenieść się do Holandii, nie do końca odpowiadało prawdzie. W chwili kiedy toczyła się rozmowa Holendra z Harrym Wargraveem na Schiphol, przywódca terrorystów, Rolf Geiger, założył już swoją kwaterę główną w Amsterdamie.

Opinii publicznej na ogół wciąż nie jest znany fakt, że większość organizacji terrorystycznych, działających na Zachodzie, była finansowana i często uzbrajana przez sowieckie KGB lub G.R.U, aczkolwiek odbywało się to krętą, trudną do prześledzenia drogą. Kontakty często odbywały się przez Berlin Wschodni.

Rosjanom owa taktyka sowicie się opłacała. Nieustanne podsycanie fermentu na Zachodzie pozwalało sowieckiej propagandzie porównywać tamtejsze warunki życia ze "spokojem" panującym w Związku Radzieckim, "spokojem" państwa policyjnego, w którym wielki aparat KGB sprawował ścisły nadzór nad życiem obywateli. Terrorystyczna organizacja Geigera, która dokonała tylu aktów gwałtu w Niemieckiej Republice Federalnej, była doskonałym przykładem tej dywersyjnej taktyki.

Rolf Geiger udawał niemieckiego anarchistę, lecz w rzeczywistości był Armeńczykiem, a jego prawdziwe nazwisko brzmiało Dikran Kikojan. Urodził się w Erewanie, mieście położonym między jeziorem Sewan a granicą turecką. Był znakomitym agentem, manipulującym swoją grupą tak zręcznie, że jej członkowie nie mieli nigdy najmniejszych podejrzeń, iż są kontrolowani przez G.R.U.

Sam Kikojan w ogóle nie przystawał do utartych wyobrażeń o przywódcy terrorystów. Był niskim, wytwornym mężczyzną po czterdziestce, miał szczupłą twarz z długim nosem i wypielęgnowany ciemny wąsik, który pasował do eleganckiej fryzury.

W Londynie zyskałby miano fircyka. Poza tym był niezgorszym kobieciarzem o szarmanckich manierach i umiejętności doprowadzania dziewcząt do śmiechu. Teraz stał przy oknie na drugim piętrze starej kamienicy nad kanałem i odświeżał w pamięci rozmowę z Karpińskim, która miała miejsce trzy tygodnie wcześniej w Berlinie Wschodnim.

- Dalsze prowadzenie działalności w Niemieckiej Republice Federalnej przestało być dla was bezpieczne - oświadczył spokojnym głosem zastępca dyrektora KGB. - Słuszność mojej decyzji, że powinniście przenieść się do Holandii, potwierdza chociażby to! - "To" było egzemplarzem zachodnioniemieckiej gazety "Die Welt".

Popchnął gazetę po blacie stołu, przy którym obaj siedzieli, w stronę Geigera.

- Nigdy nie może obyć się bez ofiar - odparł nieomal bezczelnie Kikojan zakładając nogę na nogę i wygładzając starannie wyprasowane spodnie. Wyjrzał z okna położonego na pierwszym piętrze biura, które było kwaterą główną KGB na Berlin Wschodni. "Boże, cóż to za koszmarne miejsce" - pomyślał, przesuwając wzrokiem po betonowych pudłach mieszkalnych bloków.

- Gazeta - przypomniał Karpiński. Jego wyblakłe oczy patrzyły nieruchomo zza okularów w drucianej oprawce. To spojrzenie przerażało większość podwładnych. Lecz Kikojan - alias Rolf Geiger - nie czuł najmniejszego moresu przed Karpińskim, którego szczerze nie znosił. "Zwyrodnialec, który wyżywa się w tym, co robi, i nadyma jak ropucha własną władzą" - powiedział o nim kiedyś do swojej zastępczyni, Eriki Kern. Zapalił papierosa i zerknął na "Die Welt".

Na stronie tytułowej był artykuł o nieudanym napadzie na bank w Hamburgu, dokonanym przez grupę Geigera. Ilustrowało go wielkie zdjęcie jednego z zabitych terrorystów, ubranego w czarną wiatrówkę i narciarskie spodnie, z twarzą zasłoniętą czarną kominiarką, w której wycięto otwory na oczy. Ten wybrany przez samego Geigera "mundur" był znakiem firmowym członków jego grupy. "Sam ubiór też może budzić strach" - wyjaśnił im kiedyś.

- Więc przenosimy się do Holandii - stwierdził Geiger strzepując odrobinę popiołu z rękawa drogiego garnituru. - To da się załatwić w ciągu jednej nocy. Przewidziałem pańską decyzję i nawiązałem w Amsterdamie odpowiednie kontakty. - Zastukał laską ze złotą gałką o nogę biurka, co zirytowało Rosjanina. - Ma pan diamenty, o które prosiłem? - Spojrzał na zegarek firmy Patek. - Autokar Intouristu wkrótce odjedzie na punkt graniczny Checkpoint Charlie, więc lepiej się pospieszmy.

- Nie wszystko naraz. - Karpiński z trudem powściągnął zimną furię. Chętnie ukróciłby nonszalancję tego armeńskiego dandysa, lecz Geiger odnosił zbyt wiele sukcesów i był wysoko ceniony nawet przez marszałka Traczkowa. Geiger rozwścieczył go jeszcze bardziej wyjmując mu dalsze słowa z ust.

- Podobnie jak w Niemczech, czeka nas podwójne zadanie. Po pierwsze - stuknął mocno laską - mamy porwać kilka wybitnych figur publicznych, organizować napady na banki i zamachy bombowe w Hadze i Amsterdamie, aby wywołać powszechną panikę. Zgadza się?

- Tak - odpowiedział sztywno Karpiński.

- Po drugie, rozpoznać strategiczne obiekty sabotażu, które mają zostać zniszczone, kiedy Armia Czerwona ruszy do ataku. Most na Renie, przez który biegnie główne połączenie kolejowe między Belgią i Holandią, tamy, które powstrzymują morze, zakłady Phillipsa w Eindhoven... - Geiger znów spojrzał na zegarek. - Czy muszę ciągnąć listę do samego końca? Gdzie są diamenty?

Karpiński zacisnął usta i bez słowa otworzył szufladę biurka. Wyjął z niej woreczek z czarnego sukna i wysypał na blat niezgorszą fortunę w diamentach.

- Dziękuję - powiedział Geiger z przesadną uprzejmością.

Odkręcił gałkę laski, wysunął z wydrążonego wnętrza cienki zwitek tektury, wyjął z kieszeni kilka kawałków jedwabiu, owinął diamenty, schował je do laski i wepchnął z powrotem zwiniętą tekturkę, po czym z powrotem przykręcił gałkę.

- Zabawny paradoks - zauważył. - Korzystamy z owoców kapitalistycznego wyzysku, żeby go zniszczyć. - Karpiński nie musiał mu mówić, że diamenty zostały przeszmuglowane do Moskwy skomplikowaną drogą z południowej Afryki przez Angolę.

- Jaką drogą wracasz do Amsterdamu? - spytał Rosjanin, wciąż mierząc wzrokiem niskiego wytwornisia siedzącego naprzeciwko. Ani razu od rozpoczęcia rozmowy nie udało mu się spojrzeć w ciemne, ruchliwe oczy Geigera, który patrzył w bok, jakby chciał przez to wyrazić pogardę dla jałowych wysiłków Karpińskiego, żeby go zbić z pantałyku.

- Polecę z Berlina Zachodniego do Frankfurtu - odparł swobodnie Geiger. - Z Frankfurtu mam lot do Paryża, a stamtąd dojadę ekspresem "European" do samego Amsterdamu. W tym pociągu praktycznie nigdy nie przeprowadzają kontroli celnej...

- Wiem o tym bardzo dobrze. - Karpiński podniósł się dając do zrozumienia, że spotkanie dobiegło końca, lecz Geiger zdążył wstać pierwszy i wkładał swój płaszcz uszyty na Savile Row. Pierwszy raz spojrzał Karpińskiemu prosto w oczy i przygładziwszy wąsik wymanikiurowanym palcem, powiedział:

- Wolałbym, żeby wstrzymał się pan na jakiś czas z wzywaniem mnie do Berlina Wschodniego. Wiem, że piloci Intouristu otrzymali odpowiednie instrukcje i do mojego powrotu trzymają resztę grupy, z którą przyjechałem, w domu towarowym, lecz moim zdaniem ryzyko jest zbyt wielkie, aby je niepotrzebnie podejmować.

Geiger przypominał sobie tę oziębłą rozmowę trzy tygodnie później, patrząc z okna amsterdamskiej kamienicy na rząd składów po drugiej , stronie kanału. Pięć pięter nad ziemią, dokładnie nad dwuskrzydłowymi drzwiami, zwisały łańcuchy zakończone hakami. Kiedyś używano ich do wciągania towarów na górę. Odwrócił się szybko, gdy do mrocznego pokoju weszła jego zastępczyni, Erika Kern. Ładna, ciemnowłosa, o okrągłych kształtach, miała trzydzieści dwa lata i pochodziła z Niemiec Wschodnich. Zimny, nieprzystępny wyraz twarzy dodawał jej wabika. Poza Geigerem tylko ona wiedziała, że ich ugrupowanie jest kontrolowane przez G.R.U. Cała reszta grupy prostaczki, jak ich czasem określał Geiger - była przekonana, że walczą dla idei, aby wyzwolić wszystkie uciskane narody świata. Ta definicja nie obejmowała obywateli Związku Radzieckiego.

- Sprzedałeś diamenty? - spytała.

- Z łatwością, przecież to Amsterdam.

Geiger wskazał stojącą na stole aktówkę. Erika otworzyła ją i zobaczyła, że wypełniają ją po brzegi porządnie ułożone paczki holenderskich guldenów. Te fundusze o niemożliwym do wykrycia pochodzeniu były przeznaczone na działalność grupy Geigera.

- A więc na razie mamy spokój z Karpińskim - stwierdziła Erika.

Geiger przytaknął skinieniem głowy. Nie wiedział, jak bardzo się myli, i ani podejrzewał, że najbliższa przyszłość gotuje mu sporą niespodziankę.

Europa wciąż tkwiła w okowach srogiej zimy. W telewizji pokazywano dramatyczne obrazy Łaby pokrytej grubą skorupą lodu, pługów śnieżnych w Austrii, toczących z góry przegraną walkę, łyżwiarzy na zamarzniętym trzeci raz od początku wieku Jeziorze Zurychskim.

Lot 793 linii Swissair okazał się istnym piekłem. Po przekroczeniu granicy niemieckiej DC-9 wpadł w obszar gęstych opadów śniegu i gwałtownych turbulencji, które rzucały nim jak piłką. Elsa odwróciła wzrok od okna, a Haller daremnie próbował skupić się na czytaniu książki.

Wargrave, który ponownie usiadł z tyłu za nimi, założył ręce na brzuchu i co jakiś czas spoglądał na zegarek. Zaraz po lądowaniu w Zurychu musiał wykonać bardzo ważny telefon. Kiedy wysiadł z samolotu, wyszedł mu naprzeciw powiadomiony o jego przylocie funkcjonariusz policji, który miał zawieźć go do Springera.

- Chwileczkę - poprosił Wargrave - chcę tylko zadzwonić do narzeczonej.

Nakręcił numer w Andermatt i już po kilku sekundach ktoś odebrał telefon, uprzedzony telegramem, który Wargrave wysłał jeszcze z Montrealu. Wargrave chwilę mówił bardzo szybko do słuchawki, potem zadał kilka pytań i podał krótko instrukcje. Cała rozmowa trwała niespełna trzy minuty. Potem pozwolił zawieźć się do Springera.

Udzielił Szwajcarowi tych samych informacji, co Scholtenowi na Schiphol, choć z jednym małym wyjątkiem.

- Wysłałem kogoś do Andermatt i zdaje się, że złapał pewien trop. Jeszcze zbyt wcześnie, aby wiedzieć, dokąd go to zaprowadzi.

- Jestem ci nad wyraz wdzięczny.

- Jeszcze jedna sprawa. Na wszelki wypadek dałem tej osobie twój niezastrzeżony numer telefonu, bez podawania twojego nazwiska.

Przedstawi się jako Leros i poprosi pana Gehringa. Czy mógłbyś tak to urządzić, żeby połączono od razu z tobą lub, podczas twojej nieobecności, z brygadierem Traberem? Chciałbym otrzymać jak najszybciej każdą, choćby najbardziej enigmatyczną wiadomość od Lerosa. Wtedy będziesz już wiedział, jak się ze mną skontaktować.

- Leros prosi pana Gehringa - powtórzył Springer. - Zawiadomię naszego operatora w centrali, że takie połączenia mają absolutny priorytet. A co teraz?

- Łapię lot 1925 Swissairu do Mediolanu. Wszystko rozegra się w ciągu najbliższych czterdziestu ośmiu godzin. - Wargrave wyjrzał przez okno, za którym walił gęsty śnieg. - Czy przyleciał już boeing ze Stanów?

- Ma się zjawić za dwie godziny, tuż po twoim odlocie do Mediolanu. Zajmiemy się nim, jak należy - obiecał Sprinter. Przerwał, żeby zapalić papierosa. - Można spytać, czy ten agent, którego masz wywieźć z Europy, jest aż tak wielką osobistością?

- Prawdopodobnie największą od czasów wojny. - Wargrave zdecydował się puścić tu nieco więcej farby, niż wobec Scholtena. W końcu to w Szwajcarii najpierw zrobi się gorąco, a jeśli lotnisko w Zurychu będzie czynne, nie zawadzą w ogóle o Holandię.

- Zaplanowałem, że przyjedziemy z nim tutaj ekspresem "Atlantic" w sobotę wieczór, czyli pojutrze, bo przypuszczam, że do tej pory lotnisko w Mediolanie zostanie zamknięte.

- Aż tak szybko? Wobec tego może nie zawadzi, jeśli ogłoszę tajny alarm?

- Nie zawadzi - przytaknął Anglik. - Założymy w pociągu swoją własną centralkę łączności, aby być z wami w stałym kontakcie. Pułkownik Molinari zaofiarował mi pełną współpracę w Mediolanie. Mam też do ciebie raczej niecodzienną prośbę. Chodzi o załatwienie pewnej rzeczy, kiedy ekspres dojedzie do Chiasso.

Pokrótce nakreślił swój plan. Springer natychmiast wyraził zgodę.

- Uważajcie i powodzenia - rzucił za nim na pożegnanie.

Kiedy tylko za Wargraveem zamknęły się drzwi, Springer skorzystał z szyfrowanej linii i połączył się ze swoim szefem, który przebywał w Zurychu. Zdał krótkie sprawozdanie z tego, czego się dowiedział, po czym dodał własny komentarz:

- To może być okazja, na którą czekaliśmy. Mamy szansę wykurzyć zorganizowane u nas przez sowiecki wywiad grupy sabotażowe, które w razie wybuchu wojny będą usiłowały sparaliżować nasz przemysł i komunikację. Czy nie powinien pan powiadomić Berna?

Nie wiedząc o tym, rozumował podobnie jak Scholten, który nieco wcześniej doszedł do tych samych wniosków. W słuchawce zaległo milczenie. Po długiej chwili Traber odezwał się, a jego odpowiedź niezmiernie zdumiała Springera.

- Myślę, że jak na razie nie ma co zawracać głowy ministrowi spraw wewnętrznych. Powiedziałeś, że operacja zaczyna się w sobotę? To znaczy podczas weekendu, gdy większość polityków nie urzęduje i trudno się z nimi skontaktować. Załatwimy to na własną rękę.

Z pięć minut po tym, jak Wargrave dzwonił z lotniska w Zurychu do Andermatt, Robert Frey wyszedł z hotelu Starchen, wsiadł do furgonetki marki Volkswagen i pojechał do swojego domu, położonego kilkanaście kilometrów na zachód od miasteczka przy drodze na Gletsch. Frey, olbrzymi mężczyzna o ogorzałej od wiatru twarzy, był sławnym alpinistą i popularną postacią w Andermatt. Nawet z łańcuchami założonymi na opony prowadził ostrożnie. Zapadł już zmrok, a droga była śliska jak lód. Skręcił z głównej szosy, zatrzymał się przed chatą o spadzistym dachu i wszedł do sieni z wypolerowanych drewnianych bali.

Na spotkanie wyszedł mu Emil Platow, niski, żylasty Szwajcar o zaskakująco słowiańskim nazwisku, który wydawał się jeszcze mniejszy przy Freyu, piętrzącym się nad nim jak góra.

- Są jakieś wiadomości? - spytał Frey.

- Z Aten nadeszły właśnie informacje o tej twojej przyjaciółce, Annie Markos.

- No?

- Nic, do czego można by się przyczepić. Wynajmuje drogie mieszkanie. Chodzi plotka, że płaci za nie pewien minister...

- A więc jest jego kochanką. Dawaj szczegóły.

- To wszystko - odparł z niejakim zakłopotaniem Platow. - I jeszcze, że dwa dni temu pojechała z tym francuskim narciarzem Reneem Marchais w okolice lodowca Renu.

- Marchais dużo gada, jak sobie podpije - zauważył Frey. - Słuchałem go wczoraj wieczorem w barze w Storchen. - Zmarszczył brwi nasłuchując dalekiego dudnienia gdzieś na zewnątrz.

Rozpoznał łoskot spadających kamieni. "Jakieś pięć kilometrów stąd" - ocenił w myśli. W całej okolicy istniało poważne zagrożenie lawinowe.

- No cóż! - podsumował sarkastycznie. - Wychodzi na to, że tu na miejscu można się dowiedzieć o Annie Markos znacznie więcej, niż zawierają twoje informacje z Aten. Świetna robota, Emilu, nie ma co...

Ruszył długim krokiem do gabinetu, żeby nalać sobie solidnego kielicha.

Emil Platow istotnie nie dowiedział się wszystkiego. Anna Markos, niepospolicie przystojna i zgrabna Greczynka, pięć dni temu rano pojechała w towarzystwie Renego Marchais swoim wynajętym renault do Gletsch, położonego u stóp lodowca Renu. Była dopiero dziewiąta.

Anna zobaczyła nadjeżdżający z naprzeciwka policyjny patrol. Zatrzymała wóz przy małej stacyjce kolejowej w Gletsch.

- Miło mieć towarzystwo, choćby nawet policji - zauważyła przesuwając wzrokiem po śnieżnym pustkowiu. Na północy słońce odbijało się zielonkawymi refleksami od potężnego lodowca, który wyglądał jak zamarznięta spieniona fala przypływu, gotowa runąć w dolinę.

Rene Marchais, smukły, chłopięcy Francuz, który przyszedł po Annę do hotelu Storchen, uśmiechnął się szeroko.

- Łudziłem się, że będę się dzisiaj cieszył wyłącznie twoim towarzystwem. - Jak dotychczas jego wysiłki zwabienia Anny do sypialni nie odniosły skutku. Trwał w przekonaniu, że to tylko kwestia cierpliwości i czasu. Radiowóz stanął obok wozu Anny. Jeden z policjantów wysiadł, żeby z nimi porozmawiać. Spojrzał na parę nart leżących na tylnym siedzeniu renaulta.

- Niebezpiecznie tu jeździć na nartach, proszę pana - ostrzegł Reneego. - śnieg jest bardzo słabo związany, najdelikatniej mówiąc.

- To Rene Marchais - wtrąciła się do rozmowy Anna z ciepłym uśmiechem. - Jest dobrze znany w Chamonix, jako jedna z tamtejszych gwiazd. - Spojrzała na masy lodu na północy. - Czy to właśnie tam znaleźli zwłoki jakiegoś mężczyzny w jednym z tuneli?

Szwajcar przyjrzał jej się uważnie. Zazwyczaj niechętnie roztrząsał takie tematy z osobami postronnymi, lecz jego żona wyjechała w odwiedziny do krewnych w Lozannie i uśmiechała mu się okazja do pogawędki z atrakcyjną kobietą. On również spojrzał w górę na milczący lodowiec.

- Tak. To wciąż niewyjaśniona tajemnica. - Wzruszył ramionami. - Pewnie nigdy się nie dowiemy, co się stało...

- Czy nie było tam nikogo w owym czasie? Umarł samotnie w takiej pustce? - szczebiotała dalej Anna.

- Robert Frey przyleciał swoim helikopterem - odrzekł policjant. - Wylądował w pobliżu, żeby sprawdzić opad śniegu i określić stopień zagrożenia lawinowego. To należy do jego obowiązków.

- I nic nie widział?

- Nic. Sprawa robi się przez to jeszcze bardziej zagadkowa. Mógł nie widzieć nikogo z ziemi, lecz patrolując ten obszar z powietrza powinien zobaczyć każdego, kto by się tu kręcił. W całej okolicy nie było żywej duszy.

Anna nie odrywała wzroku od dalekiego lodowca.

- Zawsze uwielbiałam tajemnice. Można snuć tyle domysłów, co się tam właściwie wydarzyło... - Dostrzegła zmianę w wyrazie twarzy Szwajcara. - Przepraszam, to musiało być dosyć koszmarne.

- Nie radziłbym wam zapuszczać się dalej - uciął krótko policjant. Znów popatrzył na narty. - Ani jeździć na nartach, nawet jeśli ktoś przyjechał z Chamonix - dodał z przekąsem.

Anna zawróciła i pojechała za wozem policyjnym w powrotną drogę do Andermatt. Marchais zrzędził na policjanta:

- Ci Szwajcarzy zawsze są przesadnie ostrożni. Będę jeździł na wszystkich stokach koło Andermatt, bez względu na ich gadanie - oświadczył z chłopięcą przechwałką i zmienił temat: - Zaintrygowała mnie ta historia o trupie w tunelu lodowym.

- Chyba im się nie podobało, że o tym mówimy - odparła Anna.

- Z pewnością to dobry temat na wieczornego drinka. Kim był tajemniczy mężczyzna? Co robił na lodowcu? Zginął przez przypadek czy został zamordowany?

- Ponosi cię wyobraźnia - zganiła go Anna w doskonałej francuszczyźnie. - Umówię się z tobą na wieczór tylko pod warunkiem, że nie będziemy poruszać tego tematu.

- Będę milczał jak głaz - przyrzekł uroczyście Marchais.

Dwa dni później Rene Marchais zginął w wypadku na nartach na stoku powyżej Andermatt. Policji nie zadowoliły wyniki dochodzenia. Zakwalifikowali ten przypadek jako zabójstwo.

Szklanka z podwójną szkocką zeskoczyła z rozkładanego stolika, gdy samolot szarpnął i opadł w dół, bliżej szczytów Alp Szwajcarskich. Whisky chlusnęła na rękaw Żółwia, który siedział obok. Elsa wyjęła chusteczkę i zaczęła osuszać mokrą plamę.

- Może powinniśmy pojechać pociągiem - rzekła pogodnie. - No, no, panie Haller, jedzie od pana jak z gorzelni. I pomyśleć, że zawsze miałam pana za abstynenta.

- Nie lepiej, żebyś następną kolejkę też wylała na mnie, zamiast do własnego gardła? - burknął Haller.

Harry Wargrave siedział jak zawsze dwa rzędy dalej, tuż przy przejściu. Dzięki temu widział ich cały czas, a w razie niebezpieczeństwa miał większą swobodę ruchów. Gdy turbulencja się nasiliła, pogratulował sobie w duchu, że nie zdecydował się lecieć z Bukaresztu bezpośrednio do Zurychu, co oznaczało przelot nad Alpami. Dwusilnikowy odrzutowiec HS 125, który czekał na lotnisku w Mediolanie, był bardzo sprawną maszyną, lecz niezbyt odpowiednią do latania nad górami w szalejącej śnieżycy.

Wargrave tak jak Elsa dwukrotnie przeleciał przez Atlantyk w ciągu ostatniej doby. Kołowrót różnic czasowych sprawiał, że czuł się jak ogłuszony. W jego wymizerowanej twarzy wyraźnie odznaczały się kości policzkowe. Dziękował opatrzności, że przed karkołomnym lotem do Bukaresztu prześpi dwie noce w Mediolanie.

Oboje z Elsą nie zmrużyli oka podczas lotu z Montrealu na Schiphol.

Analizował w myśli stojące przed nim problemy, niezliczone szczegóły, których nie wolno było przeoczyć. Na tym etapie wszystko było cholernie zawiłe. Ludziom takim jak Springer i Molinari należało powiedzieć tylko tyle, by przygotować ich na rozwój sytuacji, lecz nie można było zdradzić tajemnicy, że osobą, której pomaga się w ucieczce, jest członek sowieckiego Politbiura. Samolot wytracał wysokość przed podejściem do lądowania w Mediolanie. Wargrave patrzył, jak Julian i Elsa rozmawiają pochyliwszy ku sobie głowy.

- Jeżeli lotnisko w Mediolanie pozostanie czynne, będziemy mogli polecieć z powrotem do Zurychu - mruknął Haller.

- To znacznie uprościłoby sprawę - przytaknęła Elsa lekkim tonem. - Pozostaje nam trzymać kciuki, modlić się i mieć nadzieję...

Zanim dokończyła zdanie, samolot wpadł niespodziewanie w następną dziurę powietrzną. Jej żołądek znów wywinął koziołka. Za oknem nie było nic widać przez zasłonę padającego śniegu. Elsa zastanawiała się, czy będą musieli lądować po omacku, co wiązało się z ryzykowną operacją sprowadzania pilota na dół przy pomocy radaru. "Chryste, mam nadzieję, że nie" - pomyślała, gdy zapaliły się napisy ostrzegawcze. Przechyliła się i zapięła zręcznie Hallerowi pas bezpieczeństwa.

- Ktoś tu mógłby trochę schudnąć - zażartowała. Potem zapięła własny pas i pewną ręką zgasiła papierosa. W głębi serca śmiertelnie bała się latania, lecz ten strach ukrywała przed wszystkimi, nawet przed Harrym, który myślał, że zna ją lepiej niż inni.

Samolot szwajcarskich linii lotniczych wylądował w Mediolanie o ósmej pięć wieczorem. Wciąż był czwartek, szóstego stycznia. Za niecałe trzydzieści sześć godzin Wargrave miał wylecieć po Angela do Bukaresztu podstawionym hawker-siddeleyem 125. Haller był pod wrażeniem zmysłu organizacji pułkownika Molinariego. Kiedy tylko weszli do hali lotniska, poprowadzono ich dyskretnie do wyjścia, omijając wszystkie formalności celne i paszportowe, i poproszono, by wsiedli na tył dużej krytej ciężarówki. Ku swemu zaskoczeniu znaleźli się w wygodnie urządzonym pomieszczeniu bez okien, które kontrastowało z wyglądem zewnętrznym wozu.

Zapadli w wygodne skórzane fotele i rozkoszowali się ciepłem będącym miłą odmianą po mrozie panującym na dworze. Ciężarówka ruszyła i bramą towarową wyjechała z lotniska. Molinari usadowiony na przednim siedzeniu przy małym stoliku rozmawiał szybko po włosku przez radiotelefon. Haller nie miał pojęcia, co mówi, lecz Wargrave i Elsa, którzy biegle władali tym językiem, zrozumieli, że zdawał komuś raport, iż dotarli na miejsce.

- Ten pojazd to nie byle co - zauważył Haller, gdy Włoch skończył rozmowę i obrócił się twarzą do nich.

- To wóz dowodzenia - odpowiedział po angielsku Molinari - używany głównie w operacjach antyterrorystycznych. Zabieram was do naszej specjalnej bazy, z której rzadko korzystamy. Będzie całkowicie do waszej dyspozycji.

- Jak daleko stamtąd na dworzec Milano Centrale? - spytał Wargrave.

- Dwa kilometry. Zaznaczyłeś w depeszy, że ma być blisko.

Pułkownik Luigi Molinari, szef SIFAR-u, urodził się w Piacenzie i miał wygląd typowego Włocha z północy. Liczył sobie czterdzieści trzy lata. Był niski, krępej budowy, miał okrągłą głowę osadzoną mocno na barkach, a jego zachowanie cechował spokój i czujna rezerwa. Hallera uderzyła siła osobowości Molinariego i atmosfera rzeczowości i profesjonalizmu, jaką wokół siebie roztaczał. Wrażenie to potwierdziły następne słowa Włocha:

- Prosiłeś również o określone typy broni - zwrócił się do Wargravea. Otworzył dużą walizkę leżącą na podłodze, wyjął z niej smith & wessona 38 special i rozejrzał się wokół. Haller i Elsa jednocześnie wyciągnęli rękę.

- Damy mają pierwszeństwo.

Molinari podał Elsie broń i paczkę naboi. Schylił się ponownie i wydobył colta 45 z zapasem naboi, którego dał Hallerowi. Wargrave dostał dwa steny z zapasowymi magazynkami. Haller zmarszczył z dezaprobatą brwi.

- Steny zanadto rzucają się w oczy, trudno je schować. Poza tym nie są ostatnim krzykiem techniki - zganił wybór.

- Trzy krytyczne uwagi w niecałe pół minuty - odparł Wargrave. - Wcale nieźle. - Wyjął ze swojej walizki pustą torbę i schował do niej pistolety. - To na mój lot do nikąd - wyjaśnił, starannie dobierając słowa, żeby nie zdradzić przed Molinarim celu swojej podróży. - Może ten model należy już do historii, ale jeśli już o tym mowa, to nigdy nie słyszałem, żeby sten się zaciął.

- Mam jeszcze inne do wyboru - oświadczył Molinari. - Proszę bardzo.

Kiedy Haller podniósł się z siedzenia, ciężarówką zarzuciło na zakręcie. Oparł się otwartą dłonią o ścianę, żeby odzyskać równowagę.

- Pancerne blachy? - spytał, a Molinari skinął twierdząco głową.

Walizka była przenośnym arsenałem. Zawierała niemieckie lugery i walthery, belgijskie automatyczne browningi, kilkanaście coltów czterdziestekpiątek, dwa webley-fosbery, a nawet parę pistoletów maszynowych.

- Dosyć tego, żeby wszcząć niedużą wojnę - stwierdził Haller - ale myślę, że wystarczy nam to, co mamy.

- Mam wrażenie, że może was czekać właśnie coś w rodzaju niedużej wojny - odpowiedział Molinari.

Otworzył okienko w tylnej ścianie szoferki, wziął do ręki mikrofon i coś do niego powiedział.

- Pewnie przyda ci się rzucić na to okiem. - Wyjął mapę i podał ją Anglikowi. - Tu widać położenie bazy. Przestudiuj ją i spal po przyjeździe na miejsce.

Elsa i Haller zerkali zza pleców Wargravea w małe okienko, przez które było widać, co jest za przednią szybą samochodu. Jechali wąską, brukowaną kocimi łbami uliczką w ubogiej części miasta. Po obu stronach ciągnęły się nie oświetlone kamienice. Ciężarówka zwolniła podskakując na bruku. Na chwilę przestało padać. W blasku reflektorów zobaczyli ślepy zaułek, zakończony olbrzymimi drewnianymi wrotami, przez które mógł przejechać kopiasty wóz z sianem. Takie pewnie jeździły tędy sto lat temu. Ciężarówka z łoskotem gnała naprzód. Elsa zdrętwiała ze strachu, że lada chwila uderzą w masywne wierzeje. Jednak w ostatniej chwili skrzydła bramy otwarły się do wewnątrz. Kiedy ciężarówka wtoczyła się z hałasem na wielkie kamienne podwórko, jacyś ludzie natychmiast zamknęli je z powrotem.

Byli w bazie.

Ktoś otworzył z zewnątrz tylne drzwi i zeskoczyli na ziemię. Podwórko ze wszystkich stron otaczały stare sześciopiętrowe kamienice.

Wargrave dostrzegł po jego przeciwległej stronie takie same wrota, jak te, przez które wjechali. Elsa przytrzymała futro pod brodą, gdyż wieczór był mroźny. Molinari niosąc podróżną torbę dziewczyny poprowadził ich kręconymi kamiennymi schodami. Po chwili weszli do jakiegoś pokoju.

Rozejrzeli się ciekawie.

Był obszerny, dwupoziomowy i miał dziwne, półkoliste okno tuż nad podłogą. Molinari natychmiast je zasłonił. Stojący na środku olbrzymi, staroświecki piecyk buchał falami ciepła. Pod ścianami rozpierały się ciemne, ciężkie meble.

- Pokażę pani jej pokój piętro wyżej - powiedział z kurtuazją Molinari do Elsy. Przypomniał sobie, że prosiła go, aby rozmawiał z nią w swoim rodzinnym języku, i ciągnął dalej po włosku: - Musi pani być zmęczona. Łazienka jest obok. Za pół godziny podadzą posiłek. A tu jest najlepsze lekarstwo na wyczerpanie po ciężkiej podróży. - Podniósł do góry butelkę chianti. - Chodźmy na górę. Proszę tędy...

Powróciwszy na dół do Wargravea i Hallera, Molinari stał się nagle rzeczowy i energiczny. Wskazał im miejsca przy stole, na którym porozkładano symetrycznie bloki do notowania i długopisy.

- Wnioskuję z twojej depeszy, że chcesz wydostać z Rosji jakiegoś ważnego agenta?

- Ten odrzutowiec... - zaczął Anglik.

- Stoi już na lotnisku w Mediolanie - przerwał Molinari z nikłym uśmiechem. - Twój lubiący romanse znajomy, Aldo Martino, aż się palił do wyświadczenia ci tej przysługi. Maszyny pilnują moi ludzie. Kiedy lecisz?

- W sobotę rano, o siódmej trzydzieści. Powinienem być z powrotem za około sześć godzin. Będzie mi potrzebny samochód. Przyjadę tu z moim pasażerem, żeby mógł się przebrać. Nie znam jego dokładnych wymiarów, więc czy możesz przygotować duży wybór ubrań w różnych rozmiarach? Przydałby się jakiś elegancki płaszcz z wielbłądziej wełny, w którym wyglądałby na szanowanego zamożnego biznesmena...

- Naturalnie zapłacimy za to wszystko - wtrącił Haller.

- Łącznie z taryfą za samolot? - spytał Molinari z nieruchomą twarzą. - Martino żąda pięćdziesiąt tysięcy dolarów za godzinę.

- Pięćdziesiąt tysięcy za godzinę!

- On żartuje. - Wargrave uspokoił pospiesznie Hallera. - Gdy pan Iks zmieni ubranko, zawiozę go na stację Milano Centrale. Rozkład jest trochę napięty, bo chcemy zabrać się do Zurychu ekspresem "Atlantic". Chyba że lotnisko w Mediolanie będzie otwarte i da się polecieć samolotem.

- To bardzo mało prawdopodobne - odparł Molinari. - Moi spece od pogody twierdzą, że lotnisko zostanie zamknięte w ciągu najbliższej doby. Już teraz możesz mieć kłopoty ze startem.

- Wystartuję, choćby się waliło i paliło. Ale z tego, co mówisz, wynika, że musimy się nastawić na wariant z ekspresem "Atlantic". Teraz poproszę cię o szereg rzeczy.

- Cokolwiek zechcesz, Harry. Pamiętasz; mam wobec ciebie dług do spłacenia.

W tej chwili na dół zeszła Elsa, przebrana w niebieską wełnianą suknię z golfem. Jeden z ludzi Molinariego, którzy pilnowali domu, wprowadził do pokoju Matta Leroya. Ten pozdrowił Elsę unosząc dwa palce do kapelusza i zwrócił się do Hallera.

- Przepraszam za spóźnienie. Gdy wysiadłem z pociągu z Bazylei, kręciłem się trochę po Milano Centrale. Pomyślałem, że dobrze zawczasu poznać teren.

- Nic nie szkodzi - odparł Haller i ciągnął, obejmując swym spojrzeniem również Elsę: - Słuchajcie na razie, co dalej. Później wam dopowiem, co przepuściliście.

- Ta stacja to istny ogrom - rzucił ostrzegawczo wąsaty Leroy. - Wszystko tam się może zdarzyć.

- Moi ludzie będą wszędzie - zapewnił go Molinari. - W mundurach jako demonstracja siły i w cywilu.

Wargrave rozpoczął szybką przemowę. Mieli masę roboty i bardzo niewiele czasu.

- Chcę, żeby do ekspresu doczepiono dwa dodatkowe wagony sypialne wyłącznie do naszego użytku. Luigi, czy udało ci się dostać sprzęt łącznościowy, o który prosiłem?

- Czeka na Milano Centrale - odparł Molinari.

- W drugim od końca wagonie chcę zamontować całkowicie wyposażoną centralkę łączności. Mamy własnego operatora, który będzie ją obsługiwał. Nazywa się Peter Neckermann. Dałem mu twój telefon i poleciłem się z tobą skontaktować...

- Rozlokował się już w pokoju na drugim piętrze, przyległym do tego, w którym mamy swój własny sprzęt łączności.

- To nam oszczędzi czasu - stwierdził Wargrave. - W ciągu następnej godziny będę musiał wysłać parę pilnych depesz. Wracając do kwestii pociągu, chciałbym, żeby założono bezpośrednią linię telefoniczną prowadzącą z centralki w slipingu do kabiny maszynisty. Czy da się to wszystko zrobić?

- Nie widzę problemu. - Molinari od dłuższej chwili robił stenograficzne notatki. - Jedna doba to optymalny czas, a mamy go więcej. Co dalej?

- Teraz dochodzimy do momentu, gdy wyląduję z powrotem w Mediolanie ze swoim pasażerem. Byłbym wdzięczny, gdybyś nam pomógł stworzyć zasłonę dymną, która sprowadzi przeciwnika na fałszywy trop.

Podał szczegóły i Molinari orzekł, że to się da załatwić. Zaproponował również drugą sztuczkę dywersyjną, która zyskała natychmiastową aprobatę.

Wszyscy palili i wokół wiszącej nad stołem jedynej lampy zawisła już niebieskawa chmura dymu. Dało się wyczuć rosnące napięcie.

- Rozumiem, że z lotniska przyjedziemy z naszym pasażerem tutaj? - spytała Elsa. - Będzie musiał zmienić wygląd, zanim dotrzemy na Milano Centrale. Przywiozłam swój zestaw do charakteryzacji.

- Przyjedziemy? - powtórzył Haller złowieszczym tonem. - A dokąd to się wybierasz?

- Lecę do Bukaresztu razem z Harrym - oznajmiła najspokojniej. - Tak ustaliliśmy między sobą...

- Nigdzie nie lecisz! - Haller wyrżnął pięścią w masywne biurko. - Kategorycznie tego zabraniam! Ta podróż grozi wielkim niebezpieczeństwem...

- Myślisz, że jestem jakąś cholerną mimozą, czy co? - wpadła w pasję Elsa.

- Mogłaby się bardzo przydać - wtrącił Wargrave ze spokojem.

- Nic z tego! - warknął Haller. - Nie przyda ci się, bo jej tam nie będzie! Może lecieć Matt, o ile wyrazi zgodę.

- Matt wyraża zgodę - wmieszał się Leroy z błazeńską powagą.

Wargrave potrząsnął przecząco głową. Mówił wciąż spokojnym, rzeczowym tonem.

- Matt będzie mi potrzebny na Milano Centrale. Potrafi obserwować i w mig zwęszy, jeśli coś będzie nie tak. Wracając do Elsy, ona mówi płynnie po francusku, a jest to drugi język kraju, do którego się udajemy. Jako dziewczyna może skutecznie odwrócić uwagę właśnie wtedy, gdy będziemy tego potrzebować.

- Wcale mi się to wszystko nie podoba! - złościł się Haller.

- Ale to w końcu ja prowadzę tę część operacji, Julianie. Pamiętasz?

- Kobieta w roli agenta - rzekł polubownie Molinari - może być nieocenioną pomocą dla mężczyzny, zwłaszcza jeżeli pracują razem już od pewnego czasu, a tak chyba jest w tym przypadku.

Haller spojrzał na Matta Leroya, który gapił się przed siebie.

- Nie patrz na mnie - powiedział Matt. - Elsa nie z tych, co dadzą sobie w kaszę dmuchać.

- A teraz, zanim coś zjemy - oznajmił sucho Wargrave - chciałbym pójść na górę i zobaczyć się, jeśli można w cztery oczy, z Peterem Neckermannem.

- Zaprowadzę cię - zaproponował Molinari.

Wyszli na schody nie oglądając się za siebie. Chcieli jak najszybciej wyrwać się z napiętej atmosfery, jaka panowała w zadymionym pokoju. Elsa z irytacji miała wypieki na policzkach, Haller wciąż przetrawiał złość, a Matt znów utkwił wzrok w obłokach.

Wargrave znalazłszy się sam na sam z Peterem Neckermannem, udzielił mu instrukcji, redagując jednocześnie długi telegram. Neckermann, emerytowany sierżant Kriminalpolizei z Dusseldorfu, grał niebezpieczną rolę stewarda i co miesiąc wyjmował kasetę z wagonu sypialnego moskiewskiego ekspresu. Był to niski, korpulentny mężczyzna po pięćdziesiątce. Miał gęste brązowe włosy i twarz gnoma, której nigdy nie opuszczał łagodny spokój. Ów spokój był jednak mylący. Neckermannowi nie brakowało awanturniczej żyłki. Raz, niedługo przed odejściem na emeryturę, jechał po skończonej służbie ulicą Konigsallee. Nagle tuż przed nim z banku wypadła grupa ludzi Geigera. Właśnie dokonali napadu. Neckermann niewiele myśląc wjechał na chodnik i ruszył całym gazem na jednego z uciekających terrorystów. Ten przystanął i zaczął strzelać do Neckermanna z pistoletu maszynowego. Przednia szyba rozprysła się w drobny mak, lecz żaden pocisk nie dosięgnął kierowcy. Samochód obalił bandytę i przejechał po nim. Neckermann miał za sobą szereg lat służby w Wiesbaden w wydziale łączności.

- Tę wiadomość trzeba bardzo dobrze zaszyfrować - Wargrave podał Neckermannowi kartkę z tekstem depeszy i egzemplarz powieści Somerseta Maughama "Księżyc i miedziak". - Przełóż ją na kod jednorazowy przy pomocy stron od pierwszej do setnej w tej książce. Tu są dane techniczne, których będziesz potrzebował.

Opinia Springera, który w rozmowie ze swoim szefem nazwał Wargravea kotem, który chodzi własnymi drogami, okazała się ze wszech miar słuszna. Neckermann miał przed sobą tajną depeszę skierowaną do jugosłowiańskiego dygnitarza partyjnego i członka tamtejszego Biura Politycznego.

Julian Haller trzymał jeszcze w zanadrzu pewną wiadomość. Czekał z jej oznajmieniem do chwili, kiedy obiad dobiegł końca i Molinari wyszedł, aby zacząć załatwianie wszystkich spraw, jakich się podjął.

Zostali we własnym gronie. Haller wypił kieliszek wina, na jaki niekiedy sobie pozwalał, odstawił go i rozejrzał się wokół z uśmiechem.

- Na koniec jeszcze jedna sprawa, o której powinienem wspomnieć. Do tej operacji potrzeba nam całego możliwego wsparcia. Załatwiłem więc z pokrewnej firmy kogoś do pomocy, niejakiego Phillipa Johna. Jest wyszkolonym zabójcą... - Dostrzegł wyraz twarzy Elsy i zmienił sformułowanie: - Chciałem powiedzieć, strzelcem wyborowym. Przyjeżdża jutro z Genui.

Wargrave zesztywniał z napięcia i pochylił się nad stołem.

- Mogę zapytać, z jakiej on jest firmy? - spytał cichym głosem.

- CIA - Haller miał przepraszający wyraz twarzy. - Na litość boską, nie ma o co się wściekać. To Anglik. Ponieważ służy wyłącznie jako wsparcie, jego twarz nie jest znana. Poza tym tylko on jeden był na tyle blisko, że dało się go ściągnąć w tak krótkim czasie. - Haller zaciągnął się głęboko dymem z papierosa, wypatrując na twarzy Wargravea oznak powątpiewania. - Najwyraźniej potrafi odstrzelić skrzydło muchy z odległości trzydziestu metrów. Możliwe, że jest nawet lepszy od ciebie - dodał z uśmiechem.

- Mam nadzieję, że CIA nie wie, co szykujemy? - badał Wargrave.

- Wielkie nieba, nie! - obruszył się gwałtownie Haller. - Wiedzą tylko tyle, że potrzebuję go do jakiejś akcji na tym terenie. Podobnie jak nie mają pojęcia o istnieniu Sparty. Wykorzystałem dawne kontakty z czasów, kiedy pracowałem w Agencji Bezpieczeństwa Narodowego.

- Zanim wyrażę zgodę, chciałbym odbyć z nim krótką rozmowę w cztery oczy - oświadczył Wargrave. - Kiedy przyjedzie, przyślij go wprost do mnie, póki nie zdąży się połapać, co i jak.

Elsa uśmiechnęła się do siebie. Phillip John będzie pewnie zdziwiony, co go walnęło po głowie. W przeszłości była świadkiem wnikliwych przesłuchań, jakim Wargrave poddawał nowych rekrutów. Haller ponownie spróbował trafić mu do przekonania.

- Trzeba pilnować dwóch wagonów sypialnych, a jeśli się okaże, że musimy jechać pociągiem aż do Amsterdamu, konieczne będzie zorganizowanie wacht, żebyśmy mogli złapać trochę snu. Dodatkowa osoba diametralnie poprawi sytuację.

Wargrave myślał o tym przez chwilę. Człowiek wspierający nie był zwyczajnym agentem terenowym. Trzymano go w rezerwie na specjalne okazje. Obowiązywał też przepis, że nie może brać udziału w akcjach częściej niż trzy razy w roku. W ten sposób zmniejszano prawdopodobieństwo, że wpadnie w oko szpiegom KGB.

- Słyszałem o Phillipie Johnie.

- Naprawdę? - Haller był zdumiony. - Chyba nie od Molinariego?

- Oczywiście, że nie! - Wargrave zgasił papierosa. - Powiedzmy, że mam swoje źródła informacji, których istnienie w najmniejszym stopniu nie wystawia Phillipa Johna na ryzyko. - Spojrzał na zegarek, wziął ze stołu otrzymaną od Molinariego mapę okolicy z zaznaczoną na niej bazą, zdjął fajerkę z piecyka i wsadził papier do ognia. - Pora iść do łóżka - oznajmił.

- To szczyt moich marzeń - przytaknęła Elsa i dostrzegła dziwną minę Wargravea. - Bez próżnych obaw, masz oddzielny pokój - powiedziała impertynencko i ziewnęła.

- Jutro czeka nas mrówcza praca z dogrywaniem różnych drobiazgów - rzucił na dobranoc. - A pojutrze hej, przygodo! Daleka jest droga do Bukaresztu i z powrotem.

7.

Bukareszt

W sobotę, ósmego stycznia, punktualnie o siódmej trzydzieści rano, odrzutowiec HS 125 wystartował z lotniska w Mediolanie i zniknął w ciężkich chmurach. Wargrave siedział za sterami. Elsa, przypięta pasami w fotelu pomocnika pilota, rozłożyła na kolanach dużą mapę Bałkanów. Latała już wcześniej z Wargraveem cessną i wykazała duże zdolności do nawigacji i sprawność w odnajdywaniu punktów orientacyjnych na trasie.

- Co się stanie, jeśli po dotarciu na miejsce nie dadzą sygnału do lądowania? - spytała.

- Robimy w tył zwrot i zasuwamy na łeb, na szyję do domu.

Instrukcje podane w ostatnim nagraniu były jak zawsze bardzo dokładne. Kiedy dolecą nad lotnisko polowe pod Bukaresztem, zapalą się światła wzdłuż pasa, a lampa sygnałowa zaświeci, dając sygnał do lądowania: trzy długie rozbłyski, jeden krótki i znów trzy długie. Samego Angela rozpoznają po dwóch srebrnych literkach A. N. wpiętych w klapę płaszcza.

Mały samolocik szybko nabierając wysokości leciał na wschód kursem na Belgrad, który leżał na ich, trasie.

- Czy Phillip John pomyślnie przeszedł inspekcję? - spytała Elsa.

- Zaliczył Winchester i Cambridge. Potem jakiś czas pracował w londyńskim banku handlowym. Wszystko to śmiertelnie go nudziło, więc rozejrzał się za czymś bardziej emocjonującym. Można powiedzieć, że znalazł to, czego szukał - stwierdził oschle Wargrave. - Spokojny facet, co przypadło mi do gustu. Refleks jak u kierowcy rajdowego. Wypróbowałem go za pomocą starej sztuczki. Położyłem na stole pomiędzy nami rewolwer i na umówione słowo w trakcie zwykłej rozmowy o wszystkim i o niczym obaj mieliśmy po niego sięgnąć.

- Kto wygrał?

- On pierwszy dotknął rękojeści.

- Był szybszy?

- Ja już przygważdżałem jego rękę do stołu.

- Jak on wygląda? Przystojny?

- Wzrost przeszło metr osiemdziesiąt, waga siedemdziesiąt pięć kilogramów, jasna cera, kręcone brązowe włosy, duża powściągliwość w ruchach. Zawodowiec w każdym calu.

Przelatując w śnieżnej zawiei nad jugosłowiańskim wybrzeżem, Wargrave wszedł w zasięg miejscowych radarów. Wygłosił do przymocowanego do słuchawek mikrofonu parę krótkich zdań w serbochorwackim. W ciągu lat spędzonych na Bałkanach zawarł bliską przyjaźń z rozmaitymi osobami, a jedną z nich był Stane Sefer, szef jugosłowiańskiej tajnej policji. To właśnie on był adresatem nadanej w czwartek przez Neckermanna tajnej depeszy.

W piątek wieczorem Wargrave zadzwonił do Belgradu, by potwierdzić jej treść, i poprosił Sefera o pozwolenie na przelot nad terytorium Jugosławii w ważnej misji, nie wyjaśniając, na czym ona polega.

- Będziemy śledzić twój przelot od początku do końca na naszych radarach - obiecał Sefer. - Przy tej pogodzie bez naszej pomocy nie utrzymasz się na kursie.

Odgadł bez pytania, że Wargrave leci po jakiegoś spalonego u Rosjan agenta. Podobnie jak jego koledzy z rządu, Sefer więcej niż skwapliwie udzielał skrytego poparcia wszystkim działaniom, które mogły podkopać sowiecką władzę, rozciągającą się na wszystkie satelickie państwa bloku socjalistycznego. Nikt w Belgradzie nie miał wątpliwości co do stopnia suwerenności kraju ani też faktu, że w razie potrzeby Wielki Brat nie zawaha się przed zbrojną interwencją.

Ten lot również nie należał do przyjemnych - na oślep w śnieżnej zadymce i bez pomocy śledzących ich trasę stacji radarowych Sefera, które prowadziły Wargravea do granicy rumuńskiej, mógłby zakończyć się katastrofą. Elsa studiowała mapę i niestrudzenie wypatrywała w dole ziemi, próbując zachowywać się tak, jakby był to dla niej chleb powszedni. Początkowo pomagała jej w tym solidna porcja szkockiej, którą wypiła przed wejściem do samolotu, lecz pod koniec trzygodzinnej podróży znieczulające działanie alkoholu dawno się wyczerpało.

- Przynajmniej nie ma obaw, żeby ktoś nas zobaczył - zauważyła w pewnej chwili Elsa.

Jej optymizm doznałby poważnego uszczerbku, gdyby mogła być świadkiem epizodu, jaki miał miejsce w wieży kontrolnej lotniska tuż po ich starcie. Pomocnik kontrolera ruchu powietrznego Toni Morosi podszedł do swojego szefa skarżąc się na kłopoty z żołądkiem. Rzeczywiście jego twarz miała ziemisto-szarą, niezdrową barwę.

Uzyskawszy pozwolenie na wyjście, rzekomo złożony niemocą Morosi zamiast do toalety skierował się do automatu telefonicznego i wykręcił numer w mieście. Ten, do kogo dzwonił, od razu podniósł słuchawkę.

- Mówi Russo - powiedział szybko Morosi. - Jakiś prywatny odrzutowiec hawker-siddeley wystartował o siódmej trzydzieści i obrał kurs na wschód.

- Co w tym nadzwyczajnego? - spytał ponury głos.

- Stał cały piątek w specjalnym hangarze pod ścisłą strażą sił bezpieczeństwa.

- Kto był na pokładzie?

- Nie mam pojęcia.

- Informuj mnie na bieżąco o dalszych wypadkach!

Połączenie zostało przerwane, a Morosi otarł pot z czoła i przed powrotem do wieży pospieszył do męskiej toalety, gdzie przesiedział kilka minut na klozecie. Człowiek, który odebrał telefon w małym warsztacie samochodowym w mieście, zaszyfrował wiadomość i dołączył do kolejnego meldunku, jaki miał wkrótce wysłać za pomocą nadajnika o dużym zasięgu do Moskwy. Ponieważ jednak jego zdaniem informacja była mało ważna, nie spieszył się z transmisją.

- To musi być rzeka Argebul. - Elsa patrzyła w dół na płaską równinę, porównując ukształtowanie terenu z mapą. Samolot leciał teraz na pułapie pięciuset metrów. Przez ostatnie pół godziny udawało jej się bezbłędnie rozpoznawać znaki orientacyjne. Szczęście im dopisało, gdyż po opuszczeniu terytorium Jugosławii i straceniu kontaktu ze stacjami radarowymi Sefera trafili w obszar lepszej pogody. Pod nimi była biała równina, a śnieg przestał już padać.

- Powinniśmy wkrótce być na miejscu - powiedział Wargrave. - Wypatruj pilnie tych świateł na pasie startowym.

Dochodziła jedenasta trzydzieści czasu lokalnego, wyprzedzającego o godzinę czas w Mediolanie. W miarę jak zbliżali się do stolicy Rumunii, Elsa czuła rosnące zdenerwowanie. Zerknęła na Wargravea.

Jego twarz była czujna, lecz spokojna. Wyczuł, że dziewczyna na niego patrzy, i uśmiechnął się, by podnieść ją na duchu.

- To prawdziwa gratka wybrać się na wycieczkę w tajemnicze Bałkany, w dodatku z opłaconymi kosztami.

- Lepiej się przygotuj do lądowania - odparła.

Za fotelami pilotów była obszerna kabina, gdzie mieściło się wygodnie sześciu pasażerów. Wargrave przypuszczał, że może trzeba będzie zabrać więcej niż jedną osobę. Anatolij Zarubin miał żonę i córkę. Mało prawdopodobne, żeby zostawił je na pastwę losu. Elsa wzięła z tylnego siedzenia stena i wraz z zapasowymi magazynkami położyła sobie na kolanach, by Wargrave mógł w każdej chwili po niego sięgnąć. Ujęła w garść smith & wessona. Dotyk broni dodawał otuchy, lecz zarazem przypominał, że nie jest to niestety wycieczka dla przyjemności. W tejże chwili na wprost przed nimi w zimowej szarówce rozbłysły światła wzdłuż pasa.

- Wypatruj błysków lampy sygnałowej - przykazał Wargrave.

W stanie najwyższego napięcia przeszukiwała wzrokiem niewyraźny półmrok. Wargrave gwałtownie opuścił nos maszyny. Co czekało ich na dole? Lądowali w sercu komunistycznego kraju, który wprawdzie często okazywał rezerwę wobec Moskwy, lecz jednak prowadził wspólną z nią politykę.

- Nie zapomnij o inicjałach A. N., Po których mamy go poznać - powiedziała i zreflektowała się w myśli, że ta uwaga była zupełnie zbyteczna. Tak jakby Harry mógł o nich zapomnieć. Wzięła się w garść. Musi zapanować nad nerwami.

Dostrzegła rozbłyski lampy. Trzy długie, jeden krótki i trzy długie.

Wargrave zmniejszył szybkość, gdy dwie równoległe linie świateł podbiegły bliżej. Maszyna podskoczyła dotykając ziemi i zaczęła toczyć się po pasie. Wargrave ostro zwalniał, bo nie wiedział, jak długi jest pas. Wreszcie samolot się zatrzymał. Elsa wyjrzała przez okno po swojej stronie, lecz nic nie dostrzegła. "Niech to - pomyślała -muszę iść do toalety". Wargrave nie wyłączając silników obserwował okolicę.

- Dziwne, wygląda, że nikogo tu nie ma.

- Ale ktoś włączył światła...

- Więc ktoś tu jest - dokończył Wargrave.

Wziął z jej kolan stena, a ona ścisnęła w ręku swojego smith & wessona. Co, u diabła, się tam dzieje w tej szarówce? Nagle Wargrave włączył reflektor zamontowany na nosie odrzutowca. Jasny snop przeszył półmrok i wydobył z niego niską, przysadzistą postać mężczyzny, idącego pasem w stronę samolotu. Mężczyzna był ubrany w grube futro i nie miał czapki.

Szedł naprzód mocnym krokiem, w ręku niósł aktówkę. Gdy rozbłysło światło, w pierwszej chwili poderwał rękę, żeby osłonić oczy, lecz zaraz ją opuścił i schylił głowę. Zbliżył się już na tyle, że można było dostrzec twarz o silnych szczękach i krzaczastych brwiach, którą Elsa widziała na wielu zdjęciach.

Złapała gwałtownie oddech.

- Mój Boże, Harry! To pułapka, cholerna pułapka!

Mężczyzną, który szedł im na spotkanie i dotarł już prawie do samolotu, był Siergiej Marienkow, dyrektor KGB.

8.

Bukareszt, Wiedeń, Mediolan

Wargrave zdał sobie sprawę, że wpadli w potrzask. Mógłby wystartować przed siebie, lecz kawałek pasa, jaki mu został, nie wystarczyłby na oderwanie się od ziemi. Nie miał czasu na odwrócenie maszyny, a zresztą lotnisko było pewnie naszpikowane karabinami maszynowymi, może nawet małymi działkami polowymi. Nie zamierzał jednak dać za wygraną. Ceną za wydostanie się z pułapki mógłby być zakładnik tak znamienity, jak dyrektor KGB. Otworzył drzwi i czekał, aż Marienkow podejdzie do nich i spojrzy w górę.

- Niech pan się nie waży choćby ruszyć palcem, panie generale! - krzyknął po niemiecku poprzez ryk silników. Nie miał pewności, czy Marienkow zna ten język, lecz bez wątpienia rozumiał wymowę wymierzonego prosto w jego pierś stena.

Marienkow machnął ręką, dając znak, żeby opuścili automatyczne schodki. Wargrave po chwili wahania kazał Elsie nacisnąć guzik. Schodki wysunęły się z boku maszyny i dotknęły ziemi. Marienkow postawił nogę na pierwszym stopniu. Wargrave wysunął naprzód pistolet i krzyknął:

- Stać!

- Zaniewidziałeś, do cholery, czy co? - odkrzyknął Rosjanin po angielsku.

- Rany! Jego płaszcz! - szepnęła Elsa do ucha Wargraveowi. - Na miłość boską, spójrz na klapę jego płaszcza!

Marienkow też pokazywał na swoją prawą klapę, w którą były wpięte srebrne inicjały A. N. Wargrave wpatrzył się w nie nieruchomym wzrokiem. Wychylił się z kabiny. Dyrektor KGB wszedł stopień wyżej i też się nachylił, tak że ich twarze niemal się dotykały.

- Co oznaczają te litery? - spytał ostro Wargrave.

- Angelo! Jestem Angelo! Musimy czym prędzej wystartować. Moi przyjaciele wystawiają się na okropne ryzyko. Wpuśćcie mnie do środka i zabierajmy się stąd do wszystkich diabłów.

Z półmroku wynurzyły się jakieś postaci w futrach. Wargrave był pewny, że w jednej z nich rozpoznaje Iona Manescu, szefa rumuńskiej tajnej policji. Od chwili kiedy Elsa rozpoznała Marienkowa, przez głowę Wargravea przemknął istny huragan myśli. Pospiesznie odtworzył w pamięci całą sagę Angela. Miał ochotę sam dać sobie kopniaka za to, że wcześniej nie domyślił się prawdy. Opuścił broń, podał rękę Rosjaninowi i pomógł mu wejść do środka. Elsa bez polecenia nacisnęła powtórnie guzik i schodki schowały się z powrotem.

Wargrave zatrzasnął drzwi, a Marienkow opadł na pasażerski fotel za jego plecami i pochylając się do przodu krzyknął:

- Jest pan w miejscu zawracania, dużym kole! Niech pan obróci maszynę w lewo o sto osiemdziesiąt stopni i wystartuje w kierunku, z którego pan przyleciał. Tylko szybko!

- Myśli pan, że chciałem zatrzymać się na herbatce?

Zgodnie z poleceniem Marienkowa zatoczył maszyną duże koło. Przed nim rozciągał się pas obramowany dwoma rzędami świateł.

Samolot ruszył i mijał je coraz szybciej, aż zmieniły się w rozmazane smugi. Wargrave poderwał maszynę i raptownie nabierając wysokości skierował ją ku jugosłowiańskiej granicy i opatrznościowym stacjom radarowym Stane Sefera. Wciąż nie mógł ochłonąć z wrażenia. Jego domysły okazały się całkowicie błędne. Od początku szedł fałszywym tropem. A przecież Angelo przez cały czas postępował jak profesjonalista, który na wylot zna swoje rzemiosło. Anatolij Zarubin, sowiecki minister handlu, nie nadawał się do takiej roboty. "Nigdy nie widzimy tego, co jest tuż pod naszym nosem" - pomyślał zgryźliwie Wargrave. Obejrzał się do tyłu. Marienkow siedział kamiennie spokojny z rękoma założonymi na piersi. Z beznamiętnym wyrazem twarzy odwzajemnił mu spojrzenie spod krzaczastych brwi. Wargrave znów skierował wzrok przed siebie.

Daremnie starał się zgadnąć, co mogło skłonić takiego człowieka do zdrady własnego kraju. Co?

W 1941 roku Siergiej Michajłowicz Marienkow miał dwadzieścia lat i dowodził własnym oddziałem partyzanckim na okupowanej Ukrainie.

W 1943 był już zastępcą komisarza w jednostce czołgów pod Kurskiem.

Wziął go pod swoje skrzydła nie kto inny, tylko sam Nikita Chruszczow, jego ziomek, który załatwił mu ten wyjątkowy awans. Po wojnie zwerbował go do tajnej policji łowca młodych talentów z KGB, poznawszy się na jego zdolnościach dowódczych, przedsiębiorczości i encyklopedycznej pamięci. Wystarczyło, by Marienkow raz przeczytał stronę raportu, a na zawsze pozostawała wyryta w jego pamięci. Jego umysł mógł pomieścić setki nazwisk, adresów, telefonów, dowolną ilość danych statystycznych. Nigdy nie zapominał twarzy ani nazwisk. Szybko wspinał się po szczeblach kariery, zwłaszcza że nigdy nie mieszał się w wewnątrzpartyjne rozgrywki, co wyrobiło mu opinię człowieka bezstronnego i godnego zaufania. W wieku czterdziestu pięciu lat ożenił się.

Irina Marienkowa, smukła piękność o delikatnym wyglądzie, różniła się zasadniczo od męża. Była szczera, impulsywna i bezkompromisowa. Żywiła gorące zainteresowanie polityką i jeszcze przed ślubem z Siergiejem straciła wiarę w dobrodziejstwa systemu rzekomej równości społecznej. Dzieła Aleksandra Sołżenicyna do reszty dokonały przewrotu w jej światopoglądzie. Zdała sobie sprawę, że karmieni propagandowymi kłamstwami obywatele Związku Radzieckiego żyją w poniżeniu i niewoli, a kraj w miarę nasilania się wpływów Traczkowa zmierza do wojskowej dyktatury. Przekonania żony zasiały pierwsze ziarno wątpliwości w umyśle Marienkowa.

Zresztą Marienkow sam zaczął się niepokoić kierunkiem polityki władz najwyższego szczebla. W głębi duszy mierziła go arogancja i fanfaronada jego kolegi, marszałka Traczkowa, lecz starannie krył się z tymi uczuciami. Wiedział, że arsenał radzieckiej broni jest znacznie większy, niż tego wymagały potrzeby ewentualnej wojny obronnej, i że wciąż łoży się wielkie sumy na przemysł zbrojeniowy.

Potem Igor Karpiński został mianowany zastępcą dyrektora KGB.

Dopiero po pewnym czasie Marienkow uświadomił sobie, że Karpiński jest protegowanym Traczkowa, który umieścił go na tym stanowisku, żeby umocnić pozycję G.R.U. Oficjalną funkcją Karpińskiego była wymiana informacji z wywiadem wojskowym, lecz potajemnie popierał każde posunięcie swojego protektora. Pewnego razu Marienkow wyjechał na jakiś czas do Niemiec Wschodnich. Po powrocie do domu znalazł żonę martwą. Zażyła śmiertelną dawkę tabletek nasennych. Zostawiła krótki list: "Nie umiem żyć w kłamstwie i na pewno wkrótce ściągnęłabym na Ciebie zgubę. Kocham Cię zbyt mocno, żeby Cię niszczyć. Wolę zniszczyć samą siebie".

Marienkow pierwszy raz w życiu zapłakał. Trzy dni siedział zamknięty w mieszkaniu, nie chcąc nikogo widzieć. Potem rozpoczął prywatne dochodzenie. Szybko ustalił, że podczas jego nieobecności zorganizowano kampanię plotek, w których oskarżano Irinę o działalność antypaństwową. Źródłem tych zabójczych pomówień był Karpiński.

Skryte usposobienie, które wraz z innymi cechami zaprowadziło kiedyś Marienkowa w szeregi KGB, oddało mu teraz nieocenioną przysługę. Niczym nie okazał, że zna prawdę. Nie położył się spać tej nocy. Aż do świtu obmyślał zemstę. Postanowił podjąć działanie na szkodę zdegenerowanego systemu, który zniszczył jego żonę i doprowadzał kraj do ruiny. Zmienił się w Angela. Będąc człowiekiem niepospolitej inteligencji wiedział, że wcześniej czy później jego czas dobiegnie końca. Pamiętał niepokojący incydent, jaki miał miejsce w listopadzie na moskiewskiej stacji rozrządowej.

Kiedy po podłożeniu kasety w przedziale sypialnym wysiadł na peron, wpadł prosto na kapitana Starowa z G.R.U, który właśnie miał zamiar zrewidować wagon. Bez chwili wahania zastrzelił intruza dwoma strzałami, a potem włożył mu w rękę granat, który zawsze nosił w kieszeni, by rozerwać się nim w razie, gdyby go złapano.

Zaproponował wyznaczenie specjalnej komisji, która miała wziąć na siebie zadanie wykrycia szpiega w gronie członków Politbiura, i włączył siebie w jej skład. Dzięki temu zyskał wpływ na przebieg dochodzenia. Aby nieco zyskać na czasie, stworzył pozory, że podejrzewa Anatolija Zarubina, którego od początku uważał za dobrą przykrywkę. Wykorzystał nawet ogólnie znane upodobanie Zarubina do amerykańskiego jazzu i zażądał, żeby sygnałem potwierdzenia odbioru poszczególnych kaset przez Waszyngton były pewne wybrane utwory jazzowe, puszczane na antenie Głosu Ameryki. Właśnie rzekome podejrzenia wobec Zarubina posłużyły mu za pretekst, by dołączyć się do radzieckiej delegacji jadącej z wizytą do Bukaresztu.

Lecąc w małym odrzutowcu nad terytorium Jugosławii, wiedział, że każdy kilometr długiej przeprawy do Stanów Zjednoczonych jest najeżony niebezpieczeństwami. KGB i G.R.U postawią na nogi wszystkich swoich ludzi, żeby zlikwidować jego wraz z eskortą. Nie będzie to bezpieczna podróż. W kilka minut po odlocie odrzutowca mała kawalkada samochodów opuściła rumuńskie lotnisko i pełnym gazem odjechała do Bukaresztu.

Szef tajnej policji Jon Manescu siedział za kierownicą pierwszego wozu i prowadząc jak zwykle z szaleńczą brawurą wkrótce wyprzedził znacznie resztę kolumny. Chciał jak najprędzej znaleźć się w stolicy, by wszcząć oficjalne dochodzenie, gdy tylko rozejdzie się wieść o ucieczce Marienkowa. Poda w raporcie wersję, że nieznani imperialistyczni agenci porwali Rosjanina i drogą powietrzną wywieźli go z terytorium Rumunii. Jeden z jego podwładnych, Leo Ionita, który jechał samotnie na samym końcu kolumny, zatrzymał się przy willi ogrodzonej żelaznym parkanem, i szybko wrócił do samochodu. Ostro ruszył z miejsca i dotarł do Bukaresztu wkrótce po Manescu.

Zaparkował przed wielkim blokiem mieszkalnym i wbiegł do klatki. Tu zamienił parę słów z pracownikiem radzieckiej ambasady, którego wezwał przez telefon. Kilka minut później Rosjanin odjechał do swojej ambasady.

W Rumunii, podobnie jak w Jugosławii, istniało stronnictwo zatwardziałych zwolenników totalitaryzmu, którzy całą duszą popierali Sowietów. Jednym z nich był Leo Ionita. Jego rosyjski kontakt wrócił do ambasady i niezwłocznie wysłał pilną depeszę z wiadomością o ucieczce generała Marienkowa. Niedługo po odebraniu depeszy z kwatery głównej KGB przy placu Dzierżyńskiego 2 wysłano kolejną depeszę do Wiednia, gdzie pułkownik Karpiński odbywał jedną z częstych wizyt.

Dowiedział się o ucieczce Marienkowa, gdy samolot Wargravea był jeszcze w powietrzu i miał przed sobą długą drogę do Mediolanu.

Depesza z Moskwy dotarła do radzieckiej ambasady w stolicy Austrii o jedenastej rano. Karpiński przyjechał jak zwykle z paszportem dyplomatycznym wystawionym na fałszywe nazwisko. Siedział w swoim biurze patrząc przez firanki na ulicę. Depesza leżała przed nim na biurku. Na dworze padał gęsty śnieg, opatuleni po uszy przechodnie brnęli po chodnikach z opuszczonymi głowami.

Karpiński machinalnie gładził rzedniejące włosy nad wysokim wypukłym czołem. Jego nieruchome oczy zza okularów w drucianej oprawce ledwie dostrzegały ulicę i przechodniów, a w umyśle wrzała gorączkowa praca. Analizował kolejno wszystkie możliwe warianty rozwoju sytuacji, na które powinien się przygotować. Mimo zwodniczo łagodnego wyglądu był jednym z najbardziej niebezpiecznych ludzi w Związku Radzieckim. Nie brakowało mu też inteligencji. Zdawał sobie sprawę, że dotarł do zwrotnego punktu w swej karierze.

Musiał postawić wszystko na jedną kartę. Ta perspektywa go nie speszyła. Bez podejmowania ryzyka i bez zuchwałości nie osiągnąłby swojej obecnej pozycji. Ponadto w przeciwieństwie do swego byłego szefa, Siergieja Marienkowa, nie pogardzał intrygą. Urodził się w Leningradzie. Jego ojciec był kapitanem G.R.U. Młody Igor umiał wykorzystać ten fakt i szybko zrobił karierę oddając się na usługi to tej, to innej frakcji, w zależności od tego, która z nich zyskiwała akurat na znaczeniu. Gdyby urodził się na Zachodzie, bez wątpienia objąłby kierownicze stanowisko w jednej z olbrzymich międzynarodowych korporacji, gdzie popłaca umiejętność zręcznego lawirowania.

Jako jeden z pierwszych dostrzegł polityczny potencjał Grigorija Traczkowa, zanim jeszcze ten wspiął się na zawrotne szczyty władzy, i przezornie połączył z nim swój los. Taktyka sowicie mu się opłaciła.

Traczkow użył pozakulisowych wpływów, aby osadzić Karpińskiego na kluczowym stanowisku zastępcy generała Marienkowa do spraw współpracy KGB i G.R.U. Karpiński jeździł pod fałszywym nazwiskiem do radzieckich ambasad na Zachodzie i zbierał informacje o gotowości obronnej krajów, w których przebywał. Składane przez niego raporty, których kopie docierały po cichu do marszałka, mimo iż oficjalnie miał do nich dostęp tylko Marienkow, utwierdziły Traczkowa w przekonaniu, że nadszedł odpowiedni moment, aby podbić Europę Zachodnią bez obawy amerykańskiej interwencji.

Otrzymawszy z Moskwy lakoniczną w treści depeszę: "Odszukać i zlikwidować Marienkowa", mniej wybitny człowiek rzuciłby się natychmiast do działania i wydawania bezładnych rozkazów. Karpiński siedział spokojnie nie dopuściwszy, aby rozpaczliwy brak czasu zakłócił tok jego rozumowania, a jego chłodny, logiczny umysł rozpatrywał różne możliwości, usiłując się wczuć w sposób myślenia przeciwnika. Zaczął działać dopiero wtedy, gdy w zadowalającym stopniu przeanalizował cały problem.

Wcisnął przycisk na biurku i wezwał swojego zastępcę, Rudiego Buhlera z Niemiec Wschodnich, który kierował zakonspirowanymi grupami G.R.U w Europie Zachodniej. Cichym głosem wydał mu parę instrukcji, które Buhler przekazał dalej przez telefon. Po odbyciu serii rozmów odłożył słuchawkę i spojrzał na Karpińskiego, wciąż patrzącego nie widzącym wzrokiem w okno.

- Golchack jest wciąż na Annagasse 821. Wysłałem tam już, ludzi, razem z motocyklistą, który zawiadomi nas, gdy tylko wykonają zadanie. Zarezerwowałem bilety na lot do Zurychu. Ale dlaczego właśnie Zurych?

Rudi Buhler miał czterdzieści lat, o dziesięć mniej niż jego przełożony. Był potężnie zbudowany, choć średniego wzrostu. Grubo ciosane rysy, spłaszczony nos i porowata cera, która stanowiła kontrast z gładką twarzą Karpińskiego, nadawały mu prostacki wygląd.

Karpiński nie odpowiadając na pytanie wyszedł zza biurka i kilkoma zwinnymi krokami podszedł do mapy ściennej, na której pinezkami zaznaczył szlak przez Jugosławię.

- Po pierwsze, w stercie rutynowych raportów, które nadeszły rano z Mediolanu, była wzmianka o prywatnym odrzutowcu, który leciał na wschód.

- Nie rozumiem...

- Słuchaj, to może się czegoś nauczysz - odpowiedział Karpiński łagodnym jak zawsze głosem. - Po drugie, nasi jugosłowiańscy agenci wśród pracowników stacji radarowych donoszą o samolocie, który przeleciał przez rumuńską granicę z grubsza biorąc w kierunku na Bukareszt.

Przez, "jugosłowiańskich agentów" Karpiński rozumiał tajnych informatorów, zdeklarowanych stalinistów, którzy regularnie przesyłali Moskwie meldunki i żyli w oczekiwaniu dnia, gdy Związek Radziecki wchłonie Jugosławię.

- Zaczynam rozumieć - powiedział Buhler. - To się wiąże z raportem agenta w Rumunii o samolocie, którym odleciał Marienkow.

- Jednak się uczysz - stwierdził oschle Karpiński. - Wiemy znacznie więcej. Kamery na naszych satelitach, orbitujących nad Bałkanami, śledzą w tej chwili trasę samolotu. Jak dotychczas wraca tym samym kursem, do Mediolanu.

- To jeszcze nie wyjaśnia, dlaczego jedziemy do Zurychu - obstawał przy swoim Buhler.

- Marienkow najprawdopodobniej w dalszą drogę pojedzie ekspresem "Atlantic", który wyrusza dziś późnym popołudniem. Moi informatorzy w Mediolanie donieśli, że na dworcu pełno jest tajniaków ze służby bezpieczeństwa, a do składu ekspresu mają być dołączone dwa dodatkowe wagony sypialne.

- Dlaczego nie wywiozą go drogą powietrzną? - zaoponował Buhler.

- Bo, jak się właśnie dowiedziałem, z powodu złych warunków atmosferycznych lotnisko w Mediolanie zostało zamknięte - odparł Rosjanin. - Jest szansa, że ich samolot się rozbije, ale musimy założyć, że wybrali wytrawnego pilota, który potrafi wylądować w takiej śnieżycy. Jeśli mu się powiedzie, na pewno nie będą próbowali kolejnego lotu. Pojadą pociągiem do Zurychu, gdzie lotnisko jest wciąż czynne, mogliby polecieć stamtąd prosto do Stanów. Za żadną cenę nie możemy dopuścić, by Marienkow dotarł żywy do Zurychu.

Buhler wyszedł z pokoju, po raz kolejny olśniony precyzją logiki swojego szefa. Gdy zamknęły się za nim drzwi, Karpiński pozwolił sobie na nikły uśmieszek satysfakcji. Miał skłonność do teatralnych efektów i nie tracił okazji do popisania się przed podwładnymi swoją bystrością. Przyczyna jego pewności, że Marienkow pojedzie ekspresem "Atlantic", była dużo bardziej prozaiczna.

Na krótko przed tym, gdy Karpiński wezwał Buhlera do swego biura, na Poczcie Centralnej w Mediolanie jakiś mężczyzna zamówił rozmowę z Wiedniem. Uzyskawszy połączenie wszedł do kabiny i dłonią w rękawiczce podniósł słuchawkę aparatu. Przedstawił się jako Patros i przeprowadził po niemiecku szybką rozmowę z pewnym Węgrem.

- Chcą go przewieźć ekspresem "Atlantic", który odjeżdża z Mediolanu dziś wieczorem... dwa ostatnie wagony sypialne... w ostatnim będzie renegat, którego chcą wywieźć...

Nie mógł długo rozmawiać. Denerwowało go, że dopiero teraz znalazł okazję, by wymknąć się niepostrzeżenie i zadzwonić. Nie znał tożsamości zbiegłego Rosjanina, który pracował dla zachodniego wywiadu. Dłoń w rękawiczce odłożyła słuchawkę. Mężczyzna, który używał pseudonimu Patros, po zapłaceniu za rozmowę wybiegł z poczty.

Jego rozmówca, który mieszkał nie opodal radzieckiej ambasady w Wiedniu i według informacji austriackich służb bezpieczeństwa nie utrzymywał żadnych kontaktów z Rosjanami, przekazał od razu wiadomość pułkownikowi Karpińskiemu. Dziecinnie proste. A samolot Wargravea wciąż jeszcze leciał do Mediolanu.

W ciągu następnej godziny Karpiński zredagował swoim starannym pismem cały plik depesz. Pisząc słuchał z płyty symfonii Beethovena "Eroica". Patos utworu odpowiadał rozmachowi planowanej operacji.

Główną rolę miały w niej odegrać zorganizowane przez G.R.U. na Zachodzie tajne komórki sabotażowe, trzymane w rezerwie na czas, gdy Armia Czerwona dokona inwazji na Europę Zachodnią. Polecenie z Moskwy było jednoznaczne, a szerokość uprawnień komuś mniej zrównoważonemu niż Karpiński mogła łatwo uderzyć do głowy. Do jego dyspozycji oddano cały aparat G.R.U. na Zachodzie. Zakończywszy pracę przemówił do interkomu:

- Przyślijcie mi oficera służbowego z sekcji szyfrów.

Czekając zdjął z szafy walizkę, która leżała tam zapakowana od miesięcy na wypadek nagłego wyjazdu. Co trzy dni funkcjonariuszka KGB rozpakowywała ją, prasowała ubrania i chowała je z powrotem.

Zawartość była niewinna - zmiana zimowej odzieży (druga podobna walizka zawierała ubranie na lato), troskliwie owinięty w jedwab egzemplarz rzadkiej książki i najnowszy numer katalogu londyńskiego domu aukcyjnego Sotheby.

Rozległo się stukanie do drzwi.

- Wejść! - zawołał Karpiński.

Na progu pojawił się Leo Scoblin, pomocnik szyfranta z mieszczącej się w piwnicy sekcji szyfrów. Liczył sobie trzydzieści pięć lat, miał szczupłą twarz i lekko utykał. Karpiński podał mu depesze w zalepionej kopercie i dopiero po jego wyjściu zauważył, że dwa bilety na lot do Zurychu, które przyniósł Buhler, leżą wierzchem do góry na biurku. Położył na nich notatnik. Był z natury perfekcjonistą i irytowało go nawet najmniejsze niedopatrzenie w sprawach bezpieczeństwa.

W podziemiach główny szyfrant natychmiast zaczął kodowanie depesz do szybkiej transmisji, odbieranej przez tajne radiostacje w różnych miejscach Europy. Depesze wysyłano do Zurychu, Bazylei, Mediolanu, Miluzy i Amsterdamu, lecz najdłuższą nadano do Andermatt w Szwajcarii.

Depesze do Bazylei i Zurychu zlecały przygotowania na bliski przyjazd Karpińskiego do Szwajcarii. Wiadomość do Mediolanu została odebrana w warsztacie samochodowym, niedaleko dworca Milano Centrale, z którego tego popołudnia miał odjechać ekspres "Atlantic". W Miluzie adresatem zaszyfrowanych instrukcji był Jurij Gusjew, czołowy zabójca na usługach G.R.U., zaś w Amsterdamie -Rolf Geiger, przywódca kontrolowanej przez Sowietów grupy terrorystycznej. Otrzymał polecenie, aby czekał na rozkazy i był w każdej chwili gotów do błyskawicznej akcji.

W Andermatt po rozszyfrowaniu depeszy czyjaś wprawna ręka zaczęła stukać kluczem ukrytego w biurku z żaluzjową pokrywą nadajnika, przekazując instrukcje dalej, do Franca Visaniego, głównego agenta G.R.U. w Lugano. Lugano, szwajcarski ośrodek turystyczny, leży tuż przy granicy z Włochami na głównym szlaku kolejowym z Mediolanu do Zurychu. Instrukcje dotyczyły ataku na ekspres "Atlantic", a szczególną uwagę poświęcono w nich ostatniemu wagonowi sypialnemu.

Visani po rozszyfrowaniu depeszy natychmiast wyszedł z mieszkania, udał się do pobliskiego hotelu i odbył kilka rozmów telefonicznych. Ich treść była zupełnie niezrozumiała dla postronnego świadka.

Wyszedł od razu, kiedy się z nimi uporał. Szanse, że ktoś wpadnie na trop rozmów, były nikłe, lecz gdyby tak się stało, poszukiwania zaprowadziłyby tylko do anonimowego aparatu w hotelu.

Na tym etapie wielkiej operacji, którą Karpiński montował w celu zabicia Marienkowa, zanim ten opuści Europę, największe znaczenie miała depesza wysłana do Mediolanu. G.R.U., podobnie jak Molinari, założyło w tym wielkim mieście swoją tajną bazę operacyjną. Komórka sowieckiego wywiadu wojskowego była usytuowana zaledwie kilka kilometrów od dworca Milano Centrale, a kierował nią Włoch o pseudonimie Likos. Karpiński, od kiedy spędził pewien czas na placówce w radzieckiej ambasadzie w Atenach, miał upodobanie do greckich nazw kodowych.

Bazą trzydziesto-osobowej grupy Likosa był warsztat samochodowy w bocznej uliczce, z którego Likos, właściciel małej firmy transportowej, kierował przez radio ruchami kilkunastu taksówek.

To właśnie do niego dzwonił Toni Morosi, pomocnik kontrolera ruchu powietrznego na mediolańskim lotnisku, z wiadomością o trzymanym w ścisłej tajemnicy starcie odrzutowca HS 125. Likos, szczupły mężczyzna o kościstej twarzy, emanował cały tłumioną nerwową energią. Omawiał właśnie treść rozszyfrowanej depeszy ze swoim zastępcą, Ugo Salą.

Słowo "zastępca" nie określało wiernie jego funkcji. Sala, niski czterdziestoletni grubas o wielkiej głowie i szerokich, agresywnych w wyrazie ustach, w przeciwieństwie do Likosa przeszedł szkolenie w Moskwie. Umiejętnościami technicznymi znacznie przewyższał swego zwierzchnika, lecz dobrze im się razem pracowało. Siedzieli obaj w małym mieszkanku nad garażem. Sala słuchał wyjaśnień towarzysza.

- Marienkow przedarł się na Zachód. Tak, wiem, że trudno w to uwierzyć - na pewno w Moskwie polecą za to głowy, więc dziękujmy Bogu, że jesteśmy tutaj. Od tej chwili mamy go nazywać Peter. Gdzie twoim zdaniem może on być obecnie?

- Nie rób sobie żartów w takiej chwili - odparł Sala z niecodzienną irytacją. Przeżył duży wstrząs i robił wszystko, by to ukryć. - Pewnie nie mówią nam tego bez kozery?

- W tej chwili - rzekł powoli Likos, zwlekając dla spotęgowania efektu - jest na pokładzie włoskiego odrzutowca, który wyląduje na lotnisku w Mediolanie dziś między pierwszą a drugą po południu.

- Więc za co tu dziękować Bogu? - spytał gniewnie Sala. - To znaczy, że właśnie my będziemy nadstawiać karku. Co zrobimy, spróbujemy go odbić z powrotem?

Likos potrząsnął szpakowatą głową.

- Rozkaz brzmi bardziej drastycznie.

- Znaczy, że mamy go w miarę możliwości zabić?

- I to zanim wsiądzie do ekspresu "Atlantic", który odjeżdża po południu. Nie wiadomo, kto jeszcze w tym siedzi, albo mi tego nie powiedzieli. To pewnie jakaś wspólna operacja Anglików i Amerykanów. Masz go śledzić w drodze z lotniska na stację.

- Czyli nie jesteś na sto procent pewny, że wsiądzie do ekspresu? - Sala uczepił się ostatniego zdania.

- Otrzymałem instrukcje, żeby się przygotować na każdą ewentualność. Mogą zmienić w ostatniej chwili trasę ucieczki. Jeżeli nastawimy się tylko na jedną możliwość, możemy wyjść na głupców. Na to sobie nie możemy pozwolić.

Sala zapalił małe, cienkie cygaro, wrzucając wyższy bieg w swoim powolnym umyśle.

- Jeżeli on naprawdę wsiada na Milano Centrale, to miejsce jest jak wymarzone, żeby go wykończyć, pod warunkiem, że go odnajdziemy.

Likos znów potrząsnął głową.

- Jestem innego zdania. Słyszałem już, że na stacji roi się od ludzi Molinariego. Wymyśliłem coś innego, ale ty nie musisz sobie nad tym łamać głowy. Twoje zadanie to dowiedzieć się, którędy pojadą z lotniska.

- No to wezmę jedną z taksówek, wtedy będę mógł się z tobą porozumieć przez radio.

- Otóż to. Nastaw je na specjalną długość fali i nazywaj go po prostu pasażerem.

Sala wstał i rozdusił cygaro w popielniczce.

- Tym razem naprawdę podrzucili nam niezły pasztet - stwierdził.

W radzieckiej ambasadzie w Wiedniu Karpiński przebierał się w zimowe ubranie, które wyjął z trzymanej w szafie walizki. By dopełnić nowego stroju, zdjął swoje okulary i zastąpił je innymi o grubych silnych szkłach. Przyjrzał się uważnie swemu odbiciu. Twarz, która spojrzała na niego z lustra, była mało podobna do jego normalnego oblicza. Zadowolony z efektu wsunął nowe okulary do , kieszeni, włożył z powrotem własne i usiadłszy przy biurku, spojrzał na zegarek. Wkrótce pojedzie z Buhlerem na lotnisko, lecz najpierw musi odebrać od gońca potwierdzenie, że operacja na Annagasse przebiegła bez zakłóceń.

Karpiński miał wiele powodów do zadowolenia. Sieć została zarzucona. Postawił w stan gotowości agentów wzdłuż całej trasy przejazdu ekspresu od Mediolanu do Amsterdamu. Wątpił wprawdzie, czy będzie potrzebował usług grupy Geigera w Holandii. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa Marienkow będzie martwy, zanim pociąg dotrze choćby do granicy niemieckiej, Karpiński wolał się jednak zabezpieczyć na wszystkie strony. Obecne stanowisko osiągnął w dużej mierze dzięki wyjątkowej dokładności, z jaką planował wszystkie swoje posunięcia. Rozważając, jakie korzyści w jego karierze może mu przynieść powodzenie misji, był prawie bliski podniecenia.

W łonie Politbiura utrzymywała się krucha równowaga pomiędzy zwolennikami twardej linii i liberałami. Aby ją zachować, sekretarz generalny czynił rozpaczliwe wysiłki, by powściągnąć rosnące wpływy czołowego konserwatysty, Grigorija Traczkowa. Niedawno Traczkow zdradził Karpińskiemu poufną informację.

- Paweł Susłow waha się - wkrótce może się do nas przyłączyć.

- Wciąż będzie nam brakować jednego głosu do większości - wytknął Karpiński. - A Anatolij Zarubin nigdy nie przejdzie na naszą stronę.

- Nawet nie myślę o tym dwulicowym, prozachodnim mięczaku bez kręgosłupa! - żachnął się porywczo sowiecki marszałek o szerokiej, potężnej piersi. - Tylko patrzy, jak by tu przepełznąć na stronę Amerykanów. Mówię o Marienkowie.

- O Marienkowie? - Karpiński był zdumiony. - On nigdy nie bierze udziału w wewnętrznych rozgrywkach. To zwyczajny policjant, nic więcej.

- Może lada chwila zrezygnować ze stanowiska, przejść na emeryturę. Od śmierci żony nie jest tym samym człowiekiem.

- Mylicie się, jest bardziej twardy niż kiedykolwiek, przecież z nim pracuję...

- Tym bardziej warto się nim zainteresować.

Ostatnie zdarzenia przyznały słuszność marszałkowi, aczkolwiek nie w taki sposób, jak to przewidywał. Zmieniły również układ sił.

Karpiński mógł liczyć na to, że jeśli uda mu się zlikwidować Marienkowa, to zostanie mianowany jego następcą. Zachód miałby wtedy do czynienia z najbardziej drapieżnym Politbiurem od czasów Stalina.

Człowiek legitymujący się dokumentami na nazwisko Heinza Golchacka, wiedeńskiego antykwariusza, zdążył w ostatniej chwili na lot 433 Swissairu z lotniska Schwechat. Samolot wystartował o trzynastej dwadzieścia pięć. Był ostatnią maszyną, jaka opuściła lotnisko przed jego zamknięciem. Gdy DC-10 wzbił się w powietrze, Golchack rozparł się w fotelu studiując przez grube okulary katalog Sotheby.

Wobec stewardessy, która spytała go, czy czegoś się napije, był kurtuazyjny, lecz nieco roztargniony.

- Czy może mi pani podać... hm... sznapsa? Niezbyt dobrze znoszę latanie...

- Oczywiście, proszę pana. Proszę się nie martwić, zaraz przyniosę. W kuchence podzieliła się z koleżanką uwagą, że podczas takiej pogody przyjemnie dla odmiany mieć do czynienia z uprzejmym pasażerem.

- Miły gość - ciągnęła nalewając drinka - typowy roztargniony profesor.

Fałszywy antykwariusz dobrze grał swoją rolę. Prawdziwy Heinz Golchack miał niecałe dwie godziny temu w swoim mieszkaniu przy Annagasse 821 wizytę dwóch mężczyzn, zakutanych w szaliki i podbite futrem płaszcze, z kapeluszami naciągniętymi na oczy. Był zaskoczony, gdyż spodziewał się tylko jednej osoby. Zadzwonił do niego ktoś, kto przedstawił się jako prywatny kolekcjoner białych kruków z Monachium, i poprosił o spotkanie.

- Przyprowadziłem przyjaciela - nadmienił niższy z dwójki mężczyzn, gdy Golchack stanął na progu swojego mieszkania, jedynego na czwartym piętrze.

- Proszę wejść. Właśnie zaparzyłem kawę, więc pozwolą panowie, że ich poczęstuję.

Heinz Golchack, pięćdziesięcioletni stary kawaler, mieszkał w pojedynkę i był raczej samotnikiem. W Wiedniu często się spotyka ten typ ludzi. Cenił do tego stopnia swoją prywatność; że sam sprzątał.

Szedł właśnie w stronę kuchni, gdy niższy z mężczyzn, ten, który do niego wcześniej dzwonił, zadał mu od tyłu morderczy cios pałką.

Golchack już nie żył, gdy upadł na podłogę.

Dwaj goście zakrzątnęli się żwawo. Napastnik z pałką wyjął gazowy opatrunek i owinął nim głowę trupa, żeby krew nie wsiąkła w dywan. Jego towarzysz trzymał w ręku długą listę i w miarę jak odnajdowali wymienione na niej rzeczy, skreślał kolejne pozycje.

Do zabranej z sypialni walizki zapakowali ubrania, jakich Golchack potrzebowałby w podróży. Zabrali z łazienki jego przybory do golenia z szuflady.

W czasie gdy jeden z mężczyzn pakował walizkę, drugi wylał kawę ze stojącego na kuchence dzbanka, umył go i wytarł, po czym schował w szafce razem z dwiema filiżankami, które Golchack przygotował na przyjęcie gościa. Tuż przed wyjściem zabójca Golchacka wyjął z kieszeni wąski zadrukowany pasek papieru i położył go na biurku. Był to odcinek biletu linii Swissair na lot 433 do Zurychu, z godziną startu i przybycia na miejsce. Drzwi zamknęli kluczami, które wyjęli z kieszeni zabitego. Znieśli ciało i walizkę po kręconych tylnych schodach i wepchnęli je do starego mercedesa, zaparkowanego na wewnętrznym, wybrukowanym kocimi łbami podwórku. Potem przez wielką, dwuskrzydłową bramę wyjechali na ulicę Annagasse. Ich odjazd obserwował motocyklista, stojący przy krawężniku. Kopnął starter i pełnym gazem pojechał do ambasady radzieckiej, żeby zameldować wykonanie zadania.

W odległej części Lasku Wiedeńskiego mercedes wjechał tyłem na starą gruntową drogę i posuwał się nią, dopóki nie dotarł na skraj dużego zagłębienia w śniegu. Wrzucenie walizki i trupa do dziury, oblanie ich benzyną z kanistra i podpalenie nasączoną szmatą zajęło niecałe pięć minut. Gdy płomienie przygasły i został tylko tłusty smród, zabójcy zgarnęli śnieg na tlące się resztki. Potem wrócili do ambasady.

Wszystko to zostało zaplanowane wiele miesięcy wcześniej. Ludzie z sowieckiego wywiadu już dawno upatrzyli sobie Heinza Golchacka, który ze względu na fizyczne podobieństwo był odpowiednim kandydatem, aby Karpiński mógł w razie potrzeby podszyć się pod niego.

Gdy Golchack wyjechał kiedyś (co zdarzało mu się rzadko) do Salzburga, przy pomocy wytrycha dostali się do jego mieszkania i sfotografowali paszport. Na podstawie zdjęć wykonano w pracowni na ostatnim piętrze sowieckiej ambasady fałszywy duplikat, wierny w każdym szczególe z wyjątkiem zdjęcia. Zwęglone szczątki prawdziwego Heinza Golchacka spoczywały w Lasku Wiedeńskim. Sobowtór zaś leciał właśnie samolotem linii Swissair do Zurychu.

9.

Mediolan i Zurych

Gdy odrzutowiec Wargravea wleciał w przestrzeń powietrzną nad Jugosławią, rola Elsy jako nawigatora dobiegła końca. Od tej pory radary Stane Sefera prowadziły ich z powrotem do Mediolanu. Skorzystała z tego, żeby usiąść przy Rosjaninie i poinstruować go co do dalszych kroków po wylądowaniu.

Dyrektor KGB obrócił się na siedzeniu i spojrzał na nią spod krzaczastych brwi. Dostrzegła ze zdziwieniem, że jego oczy mają nadspodziewanie łagodny wyraz.

- Lubi pani latać? - spytał obserwując ją uważnie.

- Uwielbiam - skłamała natychmiast Elsa. - Zwłaszcza gdy mam tak wielkie zaufanie do pilota. Od razu pożałowała swojej ostatniej uwagi. W przenikliwych piwnych oczach pojawił się przelotny błysk zaciekawienia. Marienkow spojrzał na Wargravea, a potem znów na nią. Elsa zrozumiała, że z tonu jej głosu domyślił się skrywanego uczucia, jakie żywiła do Anglika. "Rany, ten to potrafi szybko dodać dwa do dwóch - pomyślała. - Muszę mieć się przed nim na baczności".

- Ja nie znoszę latania - wyznał. - Za każdym razem gdy wsiadam do samolotu, trzęsę się ze strachu.

W tejże chwili samolot szarpnął, a potem opadł dobre trzysta metrów w dół, zanim Wargrave odzyskał kontrolę nad sterami. Elsa czując na sobie wzrok Rosjanina uczyniła nadludzki wysiłek, by wyglądać beztrosko, choć żołądek podchodził jej do gardła. Marienkow wyjął z kieszeni futra płaską piersiówkę. Odkręcił ją, nachyliwszy się podał dziewczynie i szepnął:

- Myślę, że jest pani dzielną małą kłamczuchą. - Uścisnął ją za ramię i podsunął flaszkę. - Czysta wódka. Niech pani trochę wypije, ale powoli. No dalej, to pomoże! - nalegał. - Najlepiej znosi się latanie, jak człowiek jest pod muchą. - Jego uśmiech wydał jej się miły i pełen otuchy.

Przechyliła flaszkę do ust i przełknęła haust palącego płynu. Zaczynała rozumieć, jak ten twardy, nieustępliwy człowiek został szefem najsłynniejszej tajnej policji. Sama nieustępliwość nie wystarczała. Dochodziła do niej niezwykła przenikliwość w ocenie ludzi. W ciągu kilku minut znajomości udało mu się odkryć dwie tajemnice, które dotychczas z powodzeniem ukrywała przed wszystkimi: obsesyjny lęk przed lataniem i miłość do Harryego Wargravea.

- Proszę wypić jeszcze trochę - rozkazał. Usłuchała go bez protestów. Wciąż trzymał jej ramię w pokrzepiającym uścisku. Gdy zwróciła mu piersiówkę, on z kolei wziął porządny łyk. - Jak pani widzi, sam nie wymawiam się od lekarstwa, które zalecam innym - powiedział z uśmiechem. - A teraz niech mi pani powie, co robimy ze sobą w Mediolanie.

Rozgrzana wódką i - co było raczej dziwne - obecnością krępego, szerokiego w barach mężczyzny, rozpoczęła objaśnienia. Mówiła zwięźle i rzeczowo, starając się sprawić na nim dobre wrażenie swoją kompetencją. Wysłuchał jej nie stawiając żadnych pytań. Wyglądał przy tym tak, jakby starannie zanotował sobie w pamięci każde jej słowo.

W pewnej chwili samolot znów szarpnął. Płaszcz Elsy rozsunął się, ukazując kolana i smukłe łydki. Marienkow spojrzał na nie z aprobatą, lecz w jego piwnych oczach nie było śladu obleśnego zainteresowania. Elsa szybko zasłoniła nogi połami płaszcza. Widząc to znów się ciepło uśmiechnął, co zupełnie zmieniało jego nieruchomą, czujną twarz.

- Ma pani piękne nogi - zauważył z prostotą. - Moja żona, Irina, też miała takie...

- Słyszałam o niej - odparła cicho Elsa. - Tak mi przykro. Wiem, że... - zamilkła nie wiedząc, co powiedzieć dalej.

- Wie pani, że popełniła samobójstwo - dokończył za nią Marienkow. Zacisnął usta, a jego wzrok sposępniał. - Przywiedli ją do tego podli ludzie, którzy zaszczuli ją na śmierć. Dla mnie są tak winni, jakby własnoręcznie ją zamordowali. Nigdy nie mogłem się z tym pogodzić i dlatego robiłem, to co robiłem.

Niedługo potem samolot zaczął się ostro zniżać i Wargrave zapowiedział, że dolatują do Mediolanu. Rosjanin powtórnie podał Elsie piersiówkę. Przyjęła ją z wdzięcznością i pociągnęła następny łyk. Znów czekało ją piekło: nie cierpiała lądowania tak samo jak startu.

Haller siedział w wieży kontrolnej lotniska w Mediolanie i czekał niecierpliwie na powrót swoich ludzi.

- Niech mnie gęś kopnie! - wymamrotał pod nosem czytając nadaną przez radio wiadomość od Wargravea, którą właśnie przyniósł mu Molinari. Składała się z jednego słowa: "Gaspar". Wargrave podchodził właśnie do lądowania. Przed odlotem do Bukaresztu zaproponował, żeby zrobić listę wszystkich członków Biura Politycznego i nadać im pseudonimy.

- W zasadzie tylko się domyślamy, że Angelo to Zarubin - zaznaczył - a jeśli to ktoś inny? Zawiadomię cię tak szybko, jak się da.

Gaspar to był generał Siergiej Marienkow.

- Mam dla ciebie złe wieści - powiedział Molinari. - Kontroler ruchu powietrznego mówi, że przy takiej pogodzie nie da się sprowadzić samolotu na ziemię.

Stali na uboczu, poza zasięgiem słuchu personelu wieży. Haller szybko podjął decyzję. I tak będzie musiał powiadomić szefów bezpieczeństwa wszystkich krajów, przez które będzie przejeżdżał Angelo, o tożsamości uciekiniera. Spojrzał twardo na Molinariego.

- Mogę ci już powiedzieć, że Wargrave ma na pokładzie członka sowieckiego Biura Politycznego. Musimy jak najszybciej odstawić go do Stanów. To Siergiej Marienkow, szef KGB.

Włoski oficer docenił powagę sytuacji. Skinął głową i podszedł do szpakowatego mężczyzny o przenikliwych oczach, który był głównym kontrolerem lotów.

- Sprowadzicie ten samolot na dół.

- To niemożliwe!

Molinari zwykle nie miał skłonności do dramatycznych efektów, lecz sytuację trudno było uznać za normalną. Wyjął swój rewolwer i położył go na biurku kontrolera.

- Może to przemówi do pana innym językiem. Macie sprowadzić go na dół. To sprawa wagi państwowej. A może brak panu odwagi? - spytał niewinnie.

- To potwarz! - uniósł się gniewem kontroler.

- Złożę gorące przeprosiny zaraz po lądowaniu.

- Mogę tylko spróbować...

- Niech pan zrobi coś więcej. Ma się panu udać.

Wargrave zwiększył nieco kąt opadania, mniej niżby miał ochotę, lecz groziło poważne niebezpieczeństwo, że przeciągnie silniki.

Kontroler, który widział go jako mały przecinek na ekranie radaru, wydawał mu przez radio polecenia. Dłonie zacisnął tak mocno, że aż pobielały kostki. Molinari stał nieruchomo obok niego, przywarłszy wzrokiem do przecinka, który oznaczał trzy życia w śmiertelnym niebezpieczeństwie. Zgarbiony Haller całkiem zapomniał o niezapalonym papierosie w ustach. Zmusił się do pozostania tutaj, choć wolałby czekać w pokoju służby bezpieczeństwa, gdzie nie trzeba widzieć wszystkiego na własne oczy. Nie wiadomo, który raz przeklął się w duchu za to, że pozwolił Elsie lecieć z Wargraveem.

Elsa zastygła jak posąg w siedzeniu pomocnika pilota. Wielki haust wódki, po którym w normalnych okolicznościach byłaby wstawiona, nie zrobił na niej żadnego wrażenia. Równie dobrze mogłaby pić wodę. Marienkow pochylił się w swoim fotelu i znów z otuchą uścisnął jej ramię. Oczy miał utkwione w wysokościomierzu.

Targnął nimi wstrząs, dał się słyszeć głuchy odgłos i koła dotknęły ziemi. Rozmazane światła, dużo bardziej przyćmione niż w Bukareszcie, migały szybko za oknami, a potem przesuwały się wolniej, rozmazane w długie smugi. W końcu samolot stanął. Rozpięli pasy. Wargrave obrócił się do tyłu i sięgnął po stena.

- Połóż się płasko na podłodze - rozkazał po rosyjsku.

- Co się stało? - warknęła Elsa.

- Pcha się tu za dużo samochodów.

- A radzieckie satelity na pewno śledziły trasę naszego przelotu od samego Bukaresztu - dorzucił ostrzegawczo Marienkow z podłogi.

Zegar na tablicy rozdzielczej wskazywał trzynastą pięćdziesiąt siedem. Na zewnątrz panował półmrok, w którym błyszczały reflektory zbliżających się samochodów. Do stojącej nieruchomo maszyny podjeżdżała opancerzona ciężarówka, którą kilka dni temu jechali do tajnej bazy operacyjnej Molinariego, a za nią wozy strażackie i trzy karetki. Światła ciężarówki omiotły samolot, gdy skręcała parkując tuż przy jego boku. Odległość pozwalała tylko na opuszczenie automatycznych schodków. Wargrave nacisnął guzik i energicznie otworzył drzwi. Kierowca ciężarówki wysiadł i zaświecił w górę latarką.

- Rzuć to cholerne światło! - ryknął po włosku Wargrave.

Kierowca usłuchał, osłupiały ze zdumienia i strachu. Wargrave zmusił go do wejścia po schodkach i zażądał karty identyfikacyjnej.

- Jesteśmy waszą eskortą! - zaprotestował mężczyzna. - Całe lotnisko otacza kordon żołnierzy, nawet mysz się nie prześliźnie!

Wargrave zlekceważył jego słowa, sprawdził dokument i oddał go właścicielowi.

- Wsiądziemy do szoferki! - zawiadomił go krótko. - Wszyscy troje! Ja będę prowadził, ty mi powiesz, którędy jechać!

- W szoferce nie ma dosyć miejsca. Z tyłu są uzbrojeni strażnicy, którzy mają was ochraniać...

Elsa pierwsza zbiegła po schodkach i poczekała na Marienkowa, który wygramolił się zręcznie, ściskając w ręku swoją aktówkę. Wargrave deptał mu po piętach. Wcisnęli się wszyscy do szoferki, kierowca i Wargrave na końcu. Wargrave zepchnął go na bok, zajął miejsce za kierownicą i zatrzasnął drzwi.

- Hej, to moja ciężarówka! - zaprotestował znowu kierowca.

- Wolę sam prowadzić, na wypadek gdyby w którymś z tych samochodów siedzieli źli chłopcy! - warknął Wargrave. - Teraz mów dokąd. Gdzie Molinari?

- W wieży kontrolnej. To tam, gdzie te światła.

Wargrave zdążył już ruszyć i ostro przyspieszając gnał przed siebie, a wozy straży pożarnej i karetki skręcały schodząc mu z drogi.

- Masz fioła - stwierdził kierowca. - Wy i wasz pasażer - zerknął ciekawie na siedzącą między Wargraveem i Elsą postać zakutaną po uszy w futro z postawionym kołnierzem, tak że nie widać było twarzy - bylibyście dużo bezpieczniejsi tam z tyłu. Na tym polegał cały plan...

- Fioła? - W gorzkim uśmiechu Wargravea nie było cienia humoru. - Pewnie, skoro wylądowałem na oblodzonym jak ślizgawka pasie, mimo że wasz kontroler ruchu twierdził, że to niemożliwe. Mam fioła i dlatego wiem, że gdzieś na tym lotnisku czeka komitet powitalny, który się spodziewa, że siedzimy z tyłu, a nie tutaj. A gdzie teraz? Powiedziałem, żebyś wskazywał drogę, jak rany Boga!

- Pomiędzy te dwa migające światła.

Mówiąc to karabinier wzruszył ramionami i pokazał szaleńcowi dwa ledwo widoczne światełka, które zapalały się i gasły w regularnych odstępach czasu. Walił gęsty śnieg, widoczność była okropna. Elsa strzepywała z płaszcza białe płatki. Na kolanach trzymała stena i swój rewolwer. Za pancerną ciężarówką, trzymając się blisko z tyłu pod osłoną ciemności i hałasu potężnego silnika, jechała jedna z karetek.

Wargrave jej nie zauważył.

Dopiero gdy podjechali pod wieżę kontrolną, zdał sobie w pełni sprawę, jak słaba jest widoczność. Małe, mrugające światełka okazały się wielkimi reflektorami, umieszczonymi na dwóch pojazdach wojskowych, pomiędzy którymi zostawiono dosyć miejsca na przejazd ciężarówki. Za nimi dostrzegł niewyraźne zarysy ustawionych w wielkim półokręgu policyjnych wozów, motocykli i kolejnej opancerzonej ciężarówki, bliźniaczo podobnej do tej, którą jechali. Zwolnił, gdy przed sobą w świetle reflektorów ujrzał oczekującą grupkę. Rozpoznał w niej Molinariego i Juliana Hallera. Na prawo wznosiła się monumentalna wieża lotniska. Nieco się przejaśniło. Wargrave zatrzymał wóz.

Jadąca za nimi karetka również stanęła. Jej reflektory oświetlały tylne drzwi ciężarówki. Drzwi otworzyły się ukazując czterech karabinierów, którzy chcieli zeskoczyć na ziemię i pobiec na przód pojazdu. Nagle z karetki dobiegł ostry grzechot karabinu maszynowego i wnętrze ciężarówki przeszył grad pocisków. Mężczyźni w środku nie mieli najmniejszej szansy. Padli martwi, poszarpani kulami. Karetka ruszyła na wstecznym biegu, oddalając się od sceny rzezi.

Molinari, stojący przy wojskowym transporterze z reflektorem, przemówił szybko do trzymanej w ręku krótkofalówki. Jeden ze szperaczy obrócił się i objął uciekający samochód szeroką strugą potężnego światła. Nagle z półmroku wyjechał lekki czołg, prący naprzód z brzękiem gąsienic. Zajechał drogę karetce, staranował ją i przewrócił ją na dach. Z leżącego kołami do góry wraka wypełzł tylko jeden człowiek i rzucił się do ucieczki. Karabin maszynowy czołgu wypluł krótką serię. Biegnący mężczyzna zatrzymał się gwałtownie, jakby natrafił na rozciągniętą taśmę, i upadł.

- Nie ruszać się! - krzyknął ostrzegawczo Wargrave. Chwycił stena i wysunął lufę przez okno. Po drugiej stronie szoferki Elsa również wystawiła swojego smith & wessona i zobaczyła, że celuje prosto w nos Molinariego.

- Wysiadajcie tą stroną, szybko! - krzyknął.

Rzucił rozkaz przez krótkofalówkę i gdy zeskoczyli na ziemię, szperacze zgasły. W ciemności jakieś ręce chwyciły ich pod ramiona i wepchnęły do wnętrza drugiej ciężarówki. Drzwi zatrzaśnięto, a Molinari zapalił światło. Podprowadził Elsę do skórzanego fotela.

- Kawy? - zaproponował. - Czy lubi pani mocną?

- Tak, poproszę o szatana.

Molinari rzucił na Marienkowa jedno przelotne, pełne ciekawości spojrzenie i nalał kawy z termosu.

- Poczekamy tu trochę - powiedział do Wargravea. - Chwała Bogu, że nie siedzieliście z tyłu. Pokój duszom moich biednych karabinierów. Jak się domyśliłeś tej zasadzki?

- Miałem po prostu nosa. Zobaczyłem aż trzy karetki. To wydało mi się podejrzanie za dużo jak na trzy osoby. Jedna karetka, to normalne. Dwie też się da wytłumaczyć. Ale trzy to przesada. Gdybyśmy mieli radio w szoferce, mógłbym cię ostrzec. Dzięki Bogu, że ściana między szoferką i tyłem ciężarówki również była opancerzona. Słyszałem, jak kule łupią tuż za moimi plecami.

- Robimy, co w naszej mocy - stwierdził Molinari.

Zapadła krótka cisza, wszyscy łapczywie pili kawę wielkimi łykami. Dawała o sobie znać reakcja po wydarzeniach. Marienkow, siedzący spokojnie w fotelu, wydawał się najbardziej opanowany wśród obecnych.

- Niezmiernie mi żal pańskich ludzi - powiedział do Molinariego. - Obawiam się, że to dopiero początek.

Tu się wtrącił Julian. Przedstawił się ponuro generałowi i oświadczył:

- Będę prowadził z panem przesłuchania, kiedy dotrzemy do Stanów. Może jednak, biorąc pod uwagę incydent, jaki dopiero co się zdarzył, nie zawadzi, jeśli od razu poda pan Molinariemu kilka nazwisk i adresów. To mu pomoże uchronić nas przed kolejnymi niespodziankami.

- Nie powiem ani słowa, dopóki nie wylądujemy bezpiecznie w Ameryce - odparł szorstko Rosjanin. - Taka jest normalna procedura. - Urwał na chwilę i zwrócił się do Molinariego. - Chociaż dla pana zrobię wyjątek. Podam panu listę pracowników KGB w Mediolanie, ale nie znam niestety nazwisk ludzi z G.R.U., którzy - jak pan wie - mają tu silnie rozbudowaną siatkę. Jest pan gotów?

Molinari wyjął długopis i usiadł przy małym rozkładanym stoliku tuż przy ścianie szoferki, na którym był telefon, termos z kawą i notatnik. Czekał, aż Marienkow wyjmie listę z aktówki. Ku jego zaskoczeniu dyrektor KGB odchylił się w fotelu i przymknąwszy oczy, zaczął recytować z pamięci długi ciąg nazwisk i adresów.

Toni Morosi obserwował z wieży przyjazd ciężarówki i to, co się później stało. Podszedł do głównego kontrolera, który wciąż dochodził do siebie po napięciu wywołanym sprowadzaniem samolotu na ziemię i odgłosach strzelaniny, jaka rozpętała się wkrótce potem.

- Czuję się okropnie - poskarżył się Morosi. - Z moim żołądkiem coraz gorzej. Mogę iść do domu?

- Dobra, idź - przyzwolił mu kontroler.

Pamiętał częste wizyty Morosiego w toalecie, a zresztą lotnisko i tak było zamknięte aż do odwołania. Po wyjściu z wieży kontrolnej nagle ozdrowiały Morosi pobiegł w te pędy do budki telefonicznej i nakręcił numer w mieście. W słuchawce niemal natychmiast odezwał się ponury głos Likosa.

- Mówi Russo - rzucił Morosi. - Samolot wylądował bezpiecznie za trzy druga. Pasażerów przywieziono w ciężarówce opancerzonej do wieży.

- I co potem?

- Wykończyli obstawę, ale pasażerowie wyszli z tego cało.

- Jesteś tego pewny?

- Widziałem wszystko na własne oczy! - warknął Morosi. - Nie jestem głupi. Przenieśli ich do innej ciężarówki. Powinna niedługo odjechać.

- Wiesz, co masz robić - stwierdził Likos.

- Jasne.

- No to zrób to.

Ciężarówka wyjechała z głównej bramy lotniska, poprzedzana przez trzy motocykle i dwa wozy policyjne. Trzeci radiowóz jechał tuż za nią. Przy takiej pogodzie wczesnym styczniowym popołudniem cały konwój miał autostradę niemal wyłącznie dla siebie. Niemal.

Toni Morosi bębnił nerwowo palcami po kierownicy swego renaulta, zaparkowanego niedaleko wyjazdu z lotniska. Ogrzewanie w wozie było włączone i po dziesięciu minutach prawie drzemał. Otrząsnął się z senności dopiero na potężny ryk trzech motocykli patrolowych. Przejechały obok i zniknęły w kierunku południowym.

Przekręcił kluczyk w stacyjce, lecz motor zapalił dopiero po kilku próbach. Czekał dalej, trzymając go na jałowym biegu. Z bramy wyjechały dwa wozy policyjne i również skręciły na południe. Za nimi pojawiła się opancerzona ciężarówka. Ostrożny Morosi odczekał jeszcze kilka sekund i po chwili był z tego cholernie zadowolony. Zobaczył za ciężarówką trzeci radiowóz.

- Wygląda, że jadą do Genui - wymamrotał pod nosem i ruszył za konwojem, nie tracąc z oczu tylnych świateł ostatniego wozu. Najwyraźniej czekała go długa droga.

Konwój pułkownika Molinariego opuścił lotnisko dokładnie o drugiej trzydzieści pięć. Niedługo potem dano znać z biura służby bezpieczeństwa na lotnisku, że za konwojem jedzie chyba jakiś samochód.

Trudno było to stwierdzić z całą pewnością, mimo że obserwujący tyły oficer policji w ostatnim radiowozie miał lornetkę noktowizyjną.

Pułkownik skomentował tę wiadomość jednym słówkiem bene, po czym przestawiwszy nadajnik na inną falę zaczął szybko mówić do mikrofonu.

Za dziesięć trzecia z bramy lotniska wyjechała druga ciężarówka, lecz bez eskorty. Skręciła na północ, kierując się wprost do centrum Mediolanu. Gnała po zaśnieżonej autostradzie z dużą, prawie niebezpieczną szybkością. Siedzący za kierownicą Wargrave spojrzał we wsteczne lusterko i zobaczył, że droga za nimi jest pusta.

- To się może nawet udać - powiedział do siedzącej obok Elsy.

- Mógłbyś wyrazić się z większym przekonaniem.

- W tych sprawach zawsze wolę przewidywać najgorsze - odrzekł uprzejmie.

Za opancerzoną ścianką, dzielącą szoferkę od wnętrza ciężarówki, siedzieli Julian Haller i generał Marienkow w asyście czterech ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy SIFAR-u, którzy trzymali na kolanach pistolety automatyczne. Rosjanin nadal robił wrażenie najbardziej zrównoważonego ze wszystkich i najspokojniej w świecie czytał powieść Agaty Christie, którą dostał od Elsy. Haller zastanawiał się, czy to wyraz typowo słowiańskiego fatalizmu, czy też kwestia odporności psychicznej i zdolności ukrywania emocji, którą Marienkow wyrobił sobie z biegiem lat. Ciężarówka z łoskotem wjechała do centrum Mediolanu.

Jadący za nimi taksówką Ugo Sala zachowywał spory dystans. Zaczajony w bocznej drodze niedaleko wyjazdu z lotniska obserwował wyjazd kawalkady, która skręciła na południe, i jadącego jej śladem Toniego Morosi.

- A ja strzeliłem w samą dziesiątkę - powiedział sobie chełpliwie i skrócił nieco dystans dzielący go do ciężarówki. Teraz mógł zrobić to bez większego ryzyka. W mieście nie rzucał się tak w oczy.

Wargrave ponownie sprawdził ulicę za sobą. Byli już niedaleko ślepego zaułka z wielkimi wierzejami, za którymi mieściła się baza. Jechał teraz wolniej, gdyż na ruchliwych ulicach nie dało się rozwijać dużej prędkości. Znów zerknął w lusterko.

- Coś nie w porządku? - spytała Elsa.

- Chyba jedzie za nami jakaś taksówka.

- Tutaj jest mnóstwo taksówek.

- Ta pojawiła się wkrótce po tym, jak wyjechaliśmy z lotniska.

- Przecież wszystkie są do siebie podobne. Skąd wiesz, że to ta sama?

- Łatwo ją poznać. Z przodu ma grubą warstwę śniegu, a tył tylko trochę przyprószony. Kierowca musiał zaparkować tak, że połowa wozu była pod jakimś daszkiem.

- Co chcesz zrobić?

- Zgubić go.

Elsa spojrzała na zegarek.

- Jest wpół do czwartej. Ekspres odjeżdża pięć po piątej. Muszę mieć czas, żeby popracować nad nowym wyglądem Marienkowa. Nie zdążymy, jak zaczniemy lawirować po całym mieście.

- Może nie będziemy musieli.

Na ulicach Mediolanu pierwszeństwo w ruchu drogowym mają tramwaje. Dojeżdżali właśnie do skrzyżowania i mieli przed sobą wolną drogę. Wargrave dodał gazu. Jednocześnie Elsa spojrzała w prawo i krzyknęła:

- Uważaj, tramwaj!

Pierwszy wagon wieloczłonowego wozu wjeżdżał właśnie na skrzyżowanie. Wargrave patrzył wprost przed siebie i cisnął gaz do dechy. Ciężarówka z rykiem silnika gnała naprzód. Elsa z przerażeniem ujrzała tuż za szybą rosnący w oczach przód tramwaju. Przeraźliwie terkotał dzwonek. Przechodnie oglądali się, zastygając w bezruchu.

Motorniczy spiął się cały w oczekiwaniu zderzenia. Funkcjonariusze SIFAR-u, słysząc alarmujący dźwięk dzwonka, chwycili się oparć foteli. Ciężarówka musnęła niemal tramwaj, w ostatniej chwili przemknęła jak duch przed, wytrzeszczonymi oczami motorniczego i tramwaj ruszył dalej.

Ugo Sala zaklął szpetnie i zahamował tak gwałtownie, że gdyby nie zapięty pas, wyleciałby przez przednią szybę. Od szarpnięcia zaparło mu dech w piersiach. Klnąc wciąż na czym świat stoi czekał, aż przejedzie długi tramwaj, który zupełnie zasłaniał mu widok.

Wargrave dojechał do zaułka i gwałtownie skręcił. Zwolnił, ale tylko trochę. Koła głośno łomotały na bruku. Jedną ręką sięgnął po mikrofon, przez który Molinari przekazał poprzednim razem polecenie otwarcia bramy.

- Jedzie Ronco, jedzie Ronco - powtarzał po włosku ich kryptonim.

Zdrętwiała z przerażenia Elsa patrzyła na zamknięte skrzydła bramy, które zbliżały się w ogromnym tempie.

- Na litość boską, może poczekamy, aż ją otworzą! - warknęła.

- Tak, a przez ten czas taksówka dojedzie do tego rogu i nas zobaczy.

Zamknięte na głucho wrota rosły im w oczach. Wargrave powtarzał wezwanie przez mikrofon. "No i po nas" - pomyślała Elsa. Lecz gdy zostało im dziesięć metrów, oba skrzydła otwarły się szybko do środka. Wargrave wjechał na podwórko i zahamował. W wstecznym lusterku widział, jak brama zamyka się z powrotem. Udało się.

Gdy przejechał ostatni wagon, Ugo Sala minął skrzyżowanie i zaczął poszukiwania. Nie widział nigdzie ciężarówki, więc zwolnił i jechał niespiesznie rozglądając się w obie strony, lustrując boczne uliczki. Niedługo trwało, zanim zrozumiał, że zgubił ściganych.

Zahamował przy krawężniku i zaczął mówić przez radio, które nie było dostrojone na normalną częstotliwość taksówkarzy.

- Tu Rzym Trzy. Tu Rzym Trzy. Zgubiłem pasażera. Powtarzam, zgubiłem pasażera...

- Gdzie jesteś? - odezwał się głos Likosa.

- Na Via Pisani.

- Więc to musi być Milano Centrale. Jedź tam od razu i czekaj, aż zjawi się pasażer.

10.

Zurych

Dokładnie o czternastej trzydzieści pięć, kiedy konwój pozoracyjny Molinariego wyjeżdżał z mediolańskiego lotniska, Karpiński wylądował w Zurychu. W mieście szalała burza śnieżna. Jako jeden z pierwszych wynurzył się z samolotu. Wśród pasażerów, którzy wysiadali gęsiego za nim, był Rudi Buhler. Przy stanowiskach kontroli paszportowej sprawdzano dokumenty z przysłowiową szwajcarską dokładnością.

Urzędnik, przy którym zatrzymał się rzekomy Golchack, wziął od niego paszport i spojrzał uważnie na niskiego, dobrze zbudowanego mężczyznę, porównując jego twarz ze zdjęciem.

- Czy mógłby pan na chwileczkę zdjąć okulary? - poprosił uprzejmie.

- Ależ oczywiście. Przepraszam, zapomniałem o nich - odparł Golchack z udanym zaaferowaniem.

Zsunął z nosa grube szkła, których nie nosił na zdjęciu, i urzędnik doznał szoku. Twarz była podobna do twarzy na fotografii w takim stopniu, w jakim jest to możliwe przy zdjęciu paszportowym - ale nieprzesłonięte teraz okularami oczy wydały mu się najbardziej przeszywające, jakie widział w życiu. Ich beznamiętne, nieruchome spojrzenie przewiercało na wylot.

Urzędnik, podobnie jak w przypadku innych pasażerów, spisał dane z paszportu Golchacka i zapytał o adres domowy. Ta podwyższona czujność na przejściach granicznych była efektem pogotowia, które zarządził pułkownik Springer.

- Dziękuję panu, panie Golchack. Czy zatrzyma się pan w Szwajcarii na dłużej?

- Tylko na jeden lub dwa dni. Potem udaję się do Niemiec.

Wyszedłszy przed halę lotniska Golchack zlekceważył kursujący do miasta lotniskowy autobus, do którego wsiadali pozostali pasażerowie, i wezwał czekającą taksówkę.

- Proszę do hotelu Baur au Lac.

Usadowił się razem z walizką na tylnym siedzeniu. Poczekał, aż odjadą nieco od lotniska, po czym spojrzał na zegarek i poprosił kierowcę, żeby zatrzymał się na chwilę. Zachowywał się tak, jakby chciał zwrócić na siebie uwagę. Na ulicy padał gęsty śnieg, przednia szyba taksówki zamarzała i tylko wachlarzowata część omiatana przez wycieraczki pozwalała kierowcy widzieć, co ma przed sobą.

- Nie wie pan, czy mógłbym teraz złapać jakiś pociąg do Bonn? - zwrócił się do niego Golchack w świetnej niemczyźnie. - Jeśli tak, pojadę bezpośrednio do Bonn, i dopiero w drodze powrotnej zatrzymam się w Zurychu.

- Pociąg do Niemiec odchodzi o wpół do czwartej. Powinien pan zdążyć.

- W takim razie niech mnie pan zawiezie na Hauptbahnhof. Proszę się pospieszyć, w miarę możliwości - uśmiechnął się niewyraźnie i wykonał znaczący gest w stronę okna.

Po przybyciu na miejsce Golchack zapłacił za kurs, poczekał aż taksówka zabierze następnego pasażera, i wszedł do wielkiej hali dworcowej, w której ślepo kończyły się tory. Odczekawszy chwilę spojrzał na drugą stronę hali, gdzie oparty o kiosk z gazetami stał jakiś mężczyzna, na pozór patrzący gdzieś w przestrzeń, i zjechał windą do podziemnego pasażu handlowego. Przeszedł z walizką w ręku cały pasaż i wsiadł do windy na drugim jego końcu. Wyjechał nią na ulicę położoną po przeciwległej stronie Hauptbahnhof. Wszedł po gumowej macie w automatyczne drzwi hotelu Schweizerhof. Tafle szkła rozsunęły się na boki i uderzyła go fala ciepłego powietrza. Pokazał paszport przy recepcji.

- Mam tu zarezerwowany pokój.

Recepcjonista przejrzał swój skorowidz.

- Tak, panie Golchack. Rezerwacji dokonano telefonicznie z Wiednia. Pokój 201.

Gość o wyglądzie profesora niespiesznie wypełniał formularz, wpisując starannie wszystkie dane drukowanymi literami. Gdy kończył, do hallu wszedł Rudi Buhler, który również wziął taksówkę z lotniska. Mężczyzna podpierający kiosk z gazetami na Hauptbahnhof był także obecny. Teraz studiował biżuterię wystawioną w sklepowej gablocie.

- Pokój 201, powiedział pan? - powtórzył Golchack na użytek Rudiego.

- Tak, proszę pana. Boy wskaże panu drogę.

- Czy macie rozkład jazdy pociągów? Chciałbym go najpierw przejrzeć.

Recepcjonista z niewyczerpaną cierpliwością podał mu rozkład.

Golchack odsunął się nieco dalej i zaczął go przeglądać, podczas gdy Rudi Buhler szybko wypełniał formularz meldunkowy. Za nimi w głębi hallu mężczyzna z Hauptbahnhof wciąż podziwiał biżuterię. Potem, jakby za sprawą czystego przypadku, wszyscy trzej jednocześnie wraz z boyem hotelowym, który niósł walizki Golschacka i Buhlera, ruszyli do windy.

Winda była mała i we czwórkę ledwie się do niej wcisnęli. Koneser biżuterii trzymał swój klucz od pokoju tak, że widać było plakietkę z numerem 207. Boy odniósł wrażenie, że trzej mężczyźni nie znają się między sobą. Winda stanęła na drugim piętrze.

- Pan wysiada na trzecim - objaśnił Buhlera. - Przyjdę za chwilę.

Gość zajmujący pokój 207 otworzył drzwi i wszedł do środka, Golchack prowadzony przez boya ruszył dalej korytarzem. Gdy został sam w swoim numerze, dał trochę czasu Buhlerowi na zainstalowanie się we własnych apartamentach i dotarcie do pokoju 207. Zajrzał do łazienki, wrócił do wielkiej sypialni z podwójnym łóżkiem i wyjrzał przez grube firanki. Okna wychodziły na Bahnhofstrasse. Patrzył w tej chwili na najbogatszą ulicę świata, przy której mają swoje główne filie wszystkie wielkie szwajcarskie banki.

Wciąż padał śnieg. Pod oknem przejechał tramwaj. Metalowa konstrukcja na dachu sypała iskry, ocierając się o oblodzoną trakcję. Golchack sprawdził godzinę, otworzył drzwi na korytarz, zobaczył, że nie ma nikogo, zamknął drzwi na klucz i poszedł do pokoju 207. Zastukał w umówiony sposób. Drzwi otworzył Buhler - najpierw zrobił szparę, a potem wpuścił go do środka. Golchack nie tracił czasu na słowa powitania.

- Wszystko przygotowane? - spytał po niemiecku. Rozejrzał się po pokoju. - Muszę wysłać czym prędzej dobry tuzin depesz.

- Jestem do pana dyspozycji.

Heinrich Baum, człowiek spod kiosku na Hauptbahnhof, był Szwajcarem z Bazylei, z zawodu dentystą. Miał trzydzieści lat, zwięzłą budowę, szczupłą twarz, na której pielęgnował cienki jak nakreślona ołówkiem linia wąsik. Cechował go energiczny sposób bycia. Otworzył czarną walizkę leżącą na stole. Na pierwszy rzut oka zawierała ona zestaw narzędzi dentystycznych, lecz gdy zwolnił dwa ukryte zatrzaski, wyciągnął składaną antenę i wetknął trzy wtyczki w odpowiednie gniazdka, zamaskowany aparat nadawczo-odbiorczy był gotów do pracy.

- Nadeszły dla pana dwie wiadomości - poinformował Golchacka - z Mediolanu i z Moskwy.

Golchack z ulgą zdjął okulary z grubymi soczewkami i zastąpił je swoimi w drucianej oprawce, żeby móc przeczytać wiadomości.

Ta z Mediolanu była krótka: "Peter wylądował szczęśliwie. Nie udało się go zatrzymać. Wszystko wskazuje na to, że będzie jechał ekspresem (Atlantic) odjazd Mediolan 17.05". Podał depeszę Buhlerowi.

- Przyjechaliśmy w samą porę - skomentował.

Depesza z Moskwy była jeszcze krótsza: "Zlikwidować przy użyciu wszystkich możliwych środków". Mimo braku podpisu Golchack wiedział, że nadawcami tego rozkazu byli sekretarz generalny i marszałek Traczkow. Przekazał również tę depeszę Buhlerowi i powiedział, bacząc, by zachować równy, bezdźwięczny ton głosu:

- Teraz mamy w swej dyspozycji wszystkie komórki sabotażu G.R.U. na całym Zachodzie.

- Miejmy nadzieję, że nie będziemy musieli posuwać się tak daleko.

Golchack spojrzał na niego wyblakłym, pustym wzrokiem i Buhler pożałował, że się w ogóle odezwał. Poszedł czym prędzej do łazienki, spalił obie depesze i spuścił popiół z wodą. Golchack wyjął z katalogu Sotheby trzy paski papieru i dał je Baumowi. Były to depesze, które napisał u siebie czekając, aż Buhler dotrze do pokoju 207.

- Wyślij je w takiej kolejności, jak ci wcześniej poleciłem. Zaszyfruj pierwszą, nadaj ją, potem drugą i tak dalej. - Odwrócił się, gdy Buhler wrócił do pokoju. - Chciałbym rzucić okiem na mapę.

Buhler rozłożył na podwójnym łóżku wielką mapę Szwajcarii, którą przyniósł ze sobą. Golchack pochylił się nad nią, wyjął długopis i zakreślił na mapie dwa kółka, uważając, żeby jego dłoń nie dotknęła papieru.

- W jednym z tych miejsc na trasie z Mediolanu do Zurychu zlikwidujemy Petera - oświadczył spokojnym głosem, jakby omawiał transakcję handlową.

Buhler wytrzeszczył oczy na drugie z zaznaczonych miejsc.

- Posuniemy się nawet do tego?

- W razie konieczności tak. Zaalarmowałem już naszych w Andermatt. Zniszczenia będą olbrzymie, lecz to nie gra roli. Najważniejsze to zetrzeć Petera z powierzchni ziemi.

W trakcie ich rozmowy Heinrich Baum rozpoczął już nadawanie pierwszej, bardzo krótkiej depeszy. Przedtem nastawił sobie mały elektroniczny budzik na dwie i pół minuty. Prawdopodobieństwo, że w pobliżu kręcą się jakieś wozy radiopelengacyjne, było prawie zerowe, lecz Golchack nie tolerował choćby najmniejszego niepotrzebnego ryzyka. Najkrótszy czas wykrycia tajnego źródła nadawania dla dwóch działających w koordynacji ruchomych stacji namiaru radiowego wynosił co najmniej pięć minut. Tyle zajmowało wykreślenie z dwóch różnych pozycji przecinających się linii, wskazujących miejsce, gdzie znajdowała się radiostacja. Fale radiowe musiały przebyć zaledwie kilka kilometrów, aby dotrzeć do miejsca, w którym ulokowany był główny sowiecki nadajnik. Na wschodnim brzegu rzeki Limmat, dzielącej sędziwy Zurych na dwie części, teren wznosi się stromo tworząc Zurichberg, gęsto zalesione wzgórze. Latem jest to ulubione miejsce odpoczynku mieszkańców miasta. Zimą robi się tu pusto i niewielu ludzi błądzi po krętych ścieżkach, wzdłuż których leżą wielkie sągi drzewa. Niedaleko ścieżki spacerowej o nazwie Heubeeri-Weg był zaparkowany duży trailer.

Zamieszkiwał w nim profesor Georg Mohner, znany szwajcarski meteorolog, który według oficjalnej wersji prowadził badania nad schematami pogodowymi. Wnętrze wozu było zawalone sprzętem meteo. Mohner, wysoki, chudy mężczyzna o wyglądzie ascety, nie chwalił się wszakże przed rzadkimi gośćmi, jacy pojawiali się w jego dobrze ogrzanej samotni, ukrytą automatyczną anteną, która wysuwała się i składała za naciśnięciem guzika. Nie pokazywał im również radiostacji o wyjątkowo dużej mocy, która z wysokości Zurichbergu mogła przesyłać wiadomości do wszystkich krańców Europy.

W dwie minuty po odebraniu pierwszej depeszy wysunął antenę i rozpoczął transmisję o dalekim zasięgu. Podobnie jak Baum nastawił budzik na dwie i pół minuty. Pierwsza wiadomość została przekazana do Mediolanu, druga do Moskwy, trzecia zaś, najdłuższa - do Andermatt.

W hotelu Schweizerhof Golchack spojrzał na zegarek. Była dokładnie czwarta po południu. "Atlantic" miał zacząć swą długą podróż z Mediolanu do Amsterdamu dopiero za godzinę; sowiecka siatka operacyjna w Szwajcarii była już gotowa do działania.

O tej porze Leo Scoblin, pomocnik szyfranta w radzieckiej ambasadzie w Wiedniu, zakończył służbę. Wybiegł z budynku ambasady tak szybko, jak na to pozwalała kulejąca noga, i wsiadł do swojego volkswagena. Silnik był zimny i zapalił dopiero za ósmym razem. Leo odetchnął z ulgą i ruszył ostro, przeciskając się przez ruch uliczny. Ręce miał mocno zaciśnięte na kierownicy.

Obfitość pojazdów wokół, a może pośpiech, sprawiły, że tylko sporadycznie zerkał we wsteczne lusterko. Z pewnością nie dostrzegł jadącego za nim starego mercedesa, w którym siedzieli dwaj mężczyźni.

Ci sami, którzy parę godzin wcześniej spalili w Lasku Wiedeńskim ciało antykwariusza o nazwisku Heinz Golchack.

Odbierając od Karpińskiego zaklejone koperty z depeszami zauważył na jego biurku dwa bilety lotnicze do Zurychu. Pedantyczny pułkownik przed wyjazdem z Wiednia zarządził śledzenie Scoblina jako zwykły środek przezorności. Scoblin zaparkował przed głównym urzędem pocztowym. Kulejąc wszedł do środka. Szeptem podał telefonistce numer, z jakim chciał się połączyć. Nie usłyszała go, więc powtórzył trochę głośniej, lecz wciąż na tyle cicho, by nikt poza nią nie mógł go usłyszeć.

- Będzie pan musiał poczekać - poinformowała go. - Wywołam numer pana kabiny.

Usiadł na ławce i oparł się o ścianę, próbując ukryć gorączkową niecierpliwość. Żmudna procedura zamawiania rozmów zamiejscowych była z jego punktu widzenia wielce ryzykowna. Nie należał wprawdzie do amatorów i wybrał miejsce nie w kącie, lecz pośrodku sali. Mimo to nie zauważył wejścia dwóch mężczyzn z mercedesa, którzy zajęli pozycję w mrocznej części hallu, poza zasięgiem jego wzroku.

Czekał dziesięć minut, aż dziewczyna zawołała:

- Zurych na linii! Rozmowa w trzeciej kabinie.

Pokuśtykał szybko do właściwej kabiny, niedaleko wyjścia. Starannie zamknął za sobą drzwi, podniósł słuchawkę i powiedział szybko po niemiecku:

- To bardzo pilne. Mówi Kramer. Paul Kramer. Niech mnie pani połączy z Arthurem Petersenem. Proszę się pospieszyć.

- Jedną chwileczkę.

Telefonistka w centrali siedziby kontrwywiadu nie traciła czasu.

Nazwiska, które usłyszała, oznaczały, że rozmowa ma bezwzględne pierwszeństwo. Wcisnęła natychmiast wtyczkę, łącząc się z prywatną linią Trabera.

- Dzwoni do pana pan Paul Kramer z Wiednia.

- Połącz go.

- Mówi Paul Kramer.

- Petersen przy telefonie. - Traber, niski, pulchny mężczyzna po pięćdziesiątce, uświadomił sobie, że ściska z całej siły słuchawkę.

Połączenie było dobre. W głosie, który słyszał bardzo rzadko, wyczuwało się najwyższe napięcie. Posypały się szybkie słowa:

- Zdobyłem tę informację cztery godziny temu, ale dopiero teraz udało mi się wyrwać. Krokodyl przybywa. Jest już w Zurychu...

Scoblin usłyszał za sobą skrzyp źle naoliwionych zawiasów i drzwi kabiny otworzyły się. Nie miał nawet czasu odwrócić głowy. Nóż o krótkim ostrzu wbił się aż po rękojeść pod jego lewą łopatkę. Na drugim końcu linii Traber usłyszał urwany zdławiony odgłos.

- Hej! - zawołał.

Nie doczekawszy się odpowiedzi, odłożył słuchawkę. Było mu trochę niedobrze. Leo Scoblin, agent rodem z Izraela, był miłym facetem. Pseudonim Krokodyl oznaczał Igora Karpińskiego.

Tuż przed tą rozmową nadeszła z Mediolanu wiadomość od Wargravea, że osobą określaną dotychczas mianem ważnego agenta okazał się nie kto inny, jak sam Siergiej Marienkow, dyrektor KGB.

- Wkrótce rozpęta się istne piekło - powiedział do siebie Szwajcar. Podniósł słuchawkę i poprosił o natychmiastowe połączenie ze Springerem.

Springer znajdował się w tym czasie w kwaterze głównej służby bezpieczeństwa w Lugano na południu Szwajcarii. Zapadła decyzja, że będzie czuwał nad bezpieczeństwem ekspresu "Atlantic" na odcinku południowym do przełęczy św. Gotharda. Brygadier Traber miał przejąć pałeczkę na północ od przełęczy. Szybko dostał połączenie na szyfrowanej linii.

- Leon - zaczął bez wstępów - właśnie dostałem od Wargravea wiadomość, że ten ich agent, któremu pomagają w ucieczce, to generał Marienkow z KGB.

- Wszechmogący Boże!!

- Możemy potrzebować także Jego pomocy. Przygotuj się, bo nie wiesz jeszcze wszystkiego. Dowiedziałem się z pewnego źródła, że Krokodyl właśnie przyleciał do Zurychu.

- Jakieś dalsze szczegóły? - spytał szybko Springer.

- Żadnych. Boję się, że człowiek, który dostarczył tę informację, został zarżnięty w środku rozmowy.

- Ucieczka Marienkowa może być dla nas szansą, jaka trafia się raz na całe życie - zauważył przytomnie Springer. - Cała zakonspirowana siatka komunistyczna ujawni się, żeby zetrzeć go z powierzchni ziemi. Proponuję, aby w całym kraju ogłosić stan ostrego alarmu i odwołać wszystkie urlopy.

- To będzie pierwsza rzecz, jaką zrobię - zapewnił go Traber. - Muszę już kończyć. Powodzenia na twoim odcinku frontu.

Przerwał połączenie i wykonał szereg rozmów telefonicznych. Z tego, co powiedział mu Leo Scoblin, wynikało, że Karpiński przyleciał samolotem. Traber najpierw zadzwonił do ochrony lotniska w Zurychu.

- Chcę mieć jak najszybciej kompletną listę pasażerów, którzy przybyli lotem 433 Swissairu z Wiednia. Chcę też wiedzieć, gdzie są teraz. Sprawdźcie autobusy z lotniska. Odnajdźcie wszystkich taksówkarzy, którzy wieźli pasażerów z tego lotu. Na kiedy chcę mieć tę listę? Ma być u mnie na biurku za trzydzieści minut licząc od teraz!

11.

Mediolan, Moskwa, Haga

Heinz Golchack założył swoją bazę operacyjną w hotelu Schweizerhof w Zurychu o czwartej po południu, w sobotę, ósmego stycznia.

O tej samej porze w Mediolanie Wargrave, gdy zamknęły się za nimi masywne wrota tajnej kwatery Molinariego, wysłał kilka zakodowanych depesz do szefów służb bezpieczeństwa w różnych krajach Europy. Przygotowane były zawczasu i jego radiooperator, Peter Neckermann, musiał tylko zmienić nazwisko Zarubin na Marienkow. Otrzymali je brygadier Traber w Zurychu, kapitan Franz Wander z niemieckiej BND w Wiesbaden i generał Max Scholten, szef holenderskiego kontrwywiadu w Hadze. W tym czasie cała operacja nabierała tempa. W domu, który Molinari oddał do dyspozycji Sparty, zapanowała atmosfera gorączkowego pośpiechu. "Atlantic" odjeżdżał z Milano Centrale o piątej pięć po południu.

Elsa Lane posługując się zestawem do charakteryzacji zmieniała w swoim pokoju wygląd Marienkowa. Włożyła w to wszystkie umiejętności zdobyte podczas rocznej pracy w londyńskiej wytwórni filmowej. Marienkow siedział cierpliwie z narzuconą na ramiona białą pelerynką, a dziewczyna przycinała jego krzaczaste brwi. Potem uczesała inaczej włosy. Rosjanin nadal okazywał niezwykłe opanowanie.

- Niełatwo zrobić ze mnie gwiazdę filmową - powiedział patrząc na swoje odbicie.

- No, może nie będziesz wyglądał jak Gregory Peck - odparła nie przerywając pracy - ale gdybyś był ciut wyższy, można by cię wziąć za Lee Marvina.

- On zawsze gra role łajdaków - jak ja.

Oboje wybuchnęli śmiechem.

- Nie kręć się, ty ośle, czeka mnie jeszcze masę pracy.

Od chwili gdy podczas koszmarnego lotu z Bukaresztu Marienkow wyczuł jej śmiertelny strach i poczęstował ją wódką, nawiązał się między nimi dziwnie bliski kontakt. Ich wzajemna sympatia płynęła ze świadomości, że są w pewnym sensie do siebie podobni. Oboje byli jednakowo samotni. Elsa tuż przed zwerbowaniem do Sparty utraciła niedoszłego męża. Marienkow był wdowcem.

- A teraz ubranie - powiedziała raźnym tonem.

Molinari przeszedł samego siebie i w krótkim czasie, jaki miał do dyspozycji, zgromadził całą kolekcję zimowych ubrań w różnych fasonach i rozmiarach, nie wyłączając trzech eleganckich płaszczy z wielbłądziej wełny. Marienkow szybko przymierzył kilka garniturów. Wybór Elsy padł na ciemnogranatowy garnitur o eleganckim kroju. Jeden z płaszczy leżał jak ulał. Rosjanin przybrał pozę przed lustrem.

- Chyba dobrze będę się bawił w Ameryce - oświadczył wesoło.

- Podróżujemy jako mąż i żona - ciągnęła energicznie. - Nazywasz się George Wells, pracujesz w nafcie, na wysokim stanowisku w Shell International. Taki człowiek istnieje, lecz jest teraz w Wenezueli. Ponieważ ekspres "Atlantic" jedzie do Holandii, gdzie Shell ma swoją główną siedzibę, ta wersja wygląda prawdopodobnie. Oczywiście jedziemy pierwszą klasą i będziemy spać w jednym przedziale.

- Dziesięć lat temu uznałbym to za zrządzenie losu.

Uśmiechem skwitowała komplement i rzeczowo zauważyła:

- Krawat ci się przekrzywił. - Jej zwinne palce manipulowały chwilę przy węźle. - Mamy forsy jak lodu... - musiała wytłumaczyć, że znaczy to, iż są zamożni - i stąd te drogie ciuchy. Twój paszport będzie gotowy przed odjazdem.

Gdy tylko skończyła pracę nad Marienkowem, zrobiono mu zdjęcie. Jeden z urzędujących w piwnicy speców Molinariego od podrabiania dokumentów, wkleił je do paszportu. Sam dokument został sfałszowany już wcześniej, zostawiono tylko wolne miejsce na zdjęcie i dane o wzroście i kolorze oczu. Elsa dała Rosjaninowi paszport i dwa foldery z biletami.

- Po co te bilety?

- Dla kontroli przy barierce na Milano Centrale. Wszystko musi wyglądać normalnie, na wypadek gdyby ktoś nas obserwował.

Odwróciła się na szmer otwieranych drzwi wyjmując jednocześnie z na wpół wysuniętej szuflady swojego smith & wessona. Marienkow z niezwykłą przy tak ciężkiej posturze zwinnością dopadł stołu, na którym stała butelka wina, chwycił ją za szyjkę i zasłoniwszy sobą Elsę zamachnął się do ciosu. W drzwiach stanął Harry Wargrave. Wsparty rękami pod boki otaksował ich wzrokiem.

- Wcale nieźle - ocenił studiując nowy wygląd Marienkowa. - A właściwie nawet znakomicie. Został wam jakiś kwadrans. Przyjedziemy na stację tuż przed odjazdem pociągu.

Wyszedł z pokoju, a Elsa surowo zbeształa Rosjanina:

- To ja mam ciebie chronić. Od tej pory masz się mnie bezwzględnie słuchać. To są bilety - wskazała foldery, które trzymał w ręku - do samego Amsterdamu, bo jeśli lotnisko w Zurychu zostanie zamknięte, będziemy musieli lecieć dopiero z Schiphol, choć mam nadzieję, że los nam tego oszczędzi. Mamy zarezerwowane miejsca w slipingu, w ostatnim wagonie. To będzie pierwszy, do którego dojdziemy po przejściu przez barierkę biletową. Wsiądziemy jednak do przedostatniego i korytarzem przejdziemy na sam tył pociągu.

- Wargrave dobrze to obmyślił - przyznał Marienkow.

- Jeszcze jedna sprawa - podjęła Elsa. - Najłatwiej rozpoznać mężczyznę czy kobietę po sposobie chodzenia, nawet w przebraniu. Ty chodzisz zdecydowanym, mocnym krokiem. Musisz to zmienić. Teraz poćwiczymy. Przejdź się wokół pokoju, a ja będę cię poprawiała. I pamiętaj, niebezpieczeństwo może czyhać już na dworcu, zanim jeszcze wsiądziemy do pociągu.

Olbrzymi dworzec Milano Centrale pod względem rozmiarów mógł iść w zawody z frankfurckim Hauptbahnhofem. Marmurowa hala z wielkimi kolumnami i niebotycznym, sklepionym stropem przypominała raczej uroczyste mauzoleum niż dworzec kolejowy. Między kolumnami przechadzał się wąsacz w okularach i w płaszczu przeciwdeszczowym. Był nim Matt Leroy. Trzymał w lewym ręku zwiniętą w rulon gazetę i nie przerywając spaceru omiatał wzrokiem halę czując narastający niepokój.

Zdążył się dobrze zaznajomić z europejskimi dworcami. Milano Centrale nie przypadł mu do gustu. Za duża przestrzeń, zbyt wiele miejsc, w których mógł się kryć uzbrojony zamachowiec. Leroy pocieszył się myślą, że nad ich bezpieczeństwem czuwa niezawodny Molinari. Oprócz podróżnych, zaczynających już wsiadać do pociągu, przeważnie włoskich robotników, którzy wracali ze świątecznego urlopu w domu do pracy w Szwajcarii i Niemczech, na peronie znajdowała się istna armia ubranych po cywilnemu funkcjonariuszy SIFAR-u.

Oprócz nich po dworcu paradowali umundurowani karabinierzy, jawnie demonstrując siłę stróży prawa i porządku. Matt wiedział, że wysoko, przy oknach pomieszczeń biurowych, zajęli stanowiska trzej strzelcy wyborowi, uzbrojeni w karabiny z celownikami optycznymi. Nie bez powodu Amerykanin miał ze sobą zwiniętą gazetę. Gdyby skierował ją niby przypadkowo w którąś stronę, ludzie SIFAR-u zostaliby uprzedzeni tym gestem, że zauważył tam coś podejrzanego.

Nie zwrócił uwagi na niskiego grubasa o szerokich, wywiniętych ustach, który na stojąco popijał kawę przed restauracją, niedaleko barierki, za którą ciągnął się malejąc w dali sznur szesnastu wagonów ekspresu "Atlantic". Był to Ugo Sala, który jechał za Wargravem z lotniska i zgubił go na skrzyżowaniu z tramwajami.

W przeciwieństwie do Toniego Morosi, który dał się wywieść w pole fałszywym konwojem Molinariego, Ugo Sala był profesjonalistą w każdym calu. Miał długi staż i wysoką rangę w KGB. Bywał w Moskwie i kilkakrotnie widział z bliska Siergieja Marienkowa.

Spojrzał w górę na zegar dworcowy, który wskazywał czwartą trzydzieści pięć. Do odjazdu ekspresu zostało pół godziny.

Rolf Geiger wywijając wesoło laską szedł sprężystym krokiem po brukowanej ulicy nad pogrążonym w ciszy kanałem. Unikał szatańsko nierównych i wąskich chodników. Bardzo łatwo można było się pośliznąć i sturlać na łeb na szyję po schodkach prowadzących do suteren. Właśnie odwiedził słynną dzielnicę czerwonych świateł, gdzie w wystawowych oknach prezentowały swoje wdzięki nad podziw ponętne dziewczyny.

Geiger wiedział, że mógłby równie przyjemnie spędzić czas w towarzystwie Eriki Kern, która nieraz dawała mu to do zrozumienia. Akurat w tej sprawie dziwnym trafem miał zbieżne poglądy z Harrym Wargravem: nigdy nie mieszać pracy z przyjemnością. Wplątywanie się we flirty z własnymi podwładnymi prowadziło do komplikacji, które mogły mieć groźne następstwa. Wszedł na schodki budynku, gdzie założył swoją kwaterę główną. Wsadził klucz w zamek i zatrzymał się na chwilę.

Od strony morza dął wściekły wicher. Geiger słyszał za sobą złowieszczy brzęk i zgrzyt łańcuchów zwisających ze składu po drugiej stronie ulicy. Siła wiatru musiała być spora, żeby poruszyć to zardzewiałe żelastwo. Przekroczył próg i wszedł po niewiarygodnie wąskich, kręconych schodach na drugie piętro. Otworzył drzwi i stanął twarzą w twarz z Eriką Kern. Jedno spojrzenie na dziewczynę powiedziało mu, że coś się stało. Gdy tylko zamknął i zaryglował drzwi, oświadczyła:

- Mamy alarm operacyjny.

- O czym ty, do licha, mówisz?

- Właśnie nadeszła z Wiednia wiadomość od Karpińskiego! Wszyscy mają pozostać na miejscu i oczekiwać dalszych rozkazów.

Erika była wyszkolonym radiooperatorem i obsługiwała ukryty w piwnicy nadajnik. Geiger spojrzał na zegarek. Jego beztroska ulotniła się bez śladu. Był teraz skupiony i czujny.

- To cholernie nie w porę. Właśnie mieliśmy przerzucić resztę grupy z Niemiec. Niech pomyślę...

- Połączyłam się z Wojną w Willich. Zdążyłam go jeszcze zastać i kazałam mu na jakiś czas tam się zatrzymać.

Jacek Wojna dowodził grupą operacyjną wykonującą zaplanowane przez Geigera akcje. Willich, małe niemieckie miasteczko, składające się raptem z kilkunastu domów, znajdowało się w połowie drogi Między Dusseldorfem a granicą Holandii. Geiger wybrał je na tymczasową bazę operacyjną na terenie Niemiec z powodu jego oddalenia od dużych miast i bliskości granicy, która w razie potrzeby Gwarantowała szybką ucieczkę. Erika Kern mieszkała tam do niedawna, udając żonę Wojny.

- Mają tam ciężarówkę, cysternę i karetkę - przypomniał sobie Geiger. - Przydałaby mi się kawa - dorzucił. Erika zaczęła krzątać się przy ekspresie. Za zasłoniętym firankami oknem dał się słyszeć plusk deszczu. Wiatr łomotał w szyby. - Przemycą materiały wybuchowe w cysternie. Kilku z nich też się tam może schować - ciągnął projekty Geiger, siadając na kanapce zapalając papierosa. - W ten sposób z łatwością przekroczą granicę. Karetkę zostawią.

Oba pojazdy zostały ukradzione w Niemczech Zachodnich pół roku temu na jakąś akcję, która nigdy nie doszła do skutku. Geiger zastygł pogrążony w myślach. Erika przygotowywała kawę, przezornie się nie odzywając. Wiedziała, że Geiger próbuje dociec przyczyny zupełnie nieoczekiwanego rozkazu Karpińskiego.

- Nic więcej nie było w tej wiadomości? - spytał w końcu.

- Nie, tylko żebyśmy byli w pogotowiu.

Zamilkła. Drzwi się otworzyły i do środka wszedł w ociekającym od deszczu płaszczu Joop Kist, drobny mężczyzna około trzydziestki, o szczupłych rysach twarzy. Wyciągnął zza pazuchy nikona z teleobiektywem i ignorując Erikę odezwał się do Geigera:

- Zrobiłem zdjęcia mostu na Maas - powiedział z odcieniem dumy. - Całe dwie rolki.

- Wartownicy cię nie widzieli? - spytał Geiger.

- Pewnie, że nie. Czy mam wywołać film w piwnicy? Jutro mogę jechać do Eindhoven, żeby odwalić serwis zakładów Phillipsa.

- Naturalnie. Wywołaj je - przyzwolił łaskawie Geiger. - Ale nie spiesz się tak z następnymi wycieczkami. Odczekaj kilka dni, zanim załatwisz Eindhoven.

Erika wstrzymała się, aż Joop Kist wyszedł, i powiedziała:

- Nie jestem pewna, czy można mu ufać. Jest w nim coś dziwnego.

Geigera rozbawiła jej podejrzliwość.

- Nie musisz popadać w przesadę tylko dlatego, że niedawno do nas przystał. Jest stąd, jako jedyny z nas wszystkich zna język, a przecież jesteśmy w Holandii. Okazał się wprost nieoceniony przy nawiązywaniu kontaktu z naszym przyjacielem handlującym nielegalnie diamentami.

- Jak uważasz, ale moje podejrzenia już nieraz się sprawdzały! - wybuchnęła Erika.

- Prawda, okazał się nieczuły na twój powab seksualny i pewnie dlatego jesteś dla niego tak nieżyczliwa - zauważył Geiger. Ton jego głosu stał się ostry. - Wiesz doskonale, że kazałem dokładnie go prześwietlić. Miesiąc temu postrzelił policjanta, który o mały włos nie umarł. Miał ze sobą broń, gdy się do nas przyłączył. Jeden z naszych ludzi włamał się do policyjnego archiwum i sfotografował akta tej sprawy. Analiza balistyczna wykazała, że kula wyjęta z rany policjanta pasuje do pistoletu Kista.

Erika z oziębłą miną nalała kawę do filiżanki i podała ją Geigerowi.

- Jeżeli pozwolisz, muszę iść sprawdzić, co z nadajnikiem.

- Ależ oczywiście - zgodził się mile Geiger.

Uśmiechnął się, gdy wyszła z pokoju z mocno zaciśniętymi ustami. Za godzinę złość jej wywietrzeje, a w ten sposób przypomniał jej, kto jest tu szefem. "Dziwna z niej dziewczyna - pomyślał popijając małymi łyczkami kawę - nie przebiera w środkach i partnerach". Często podejrzewał, że głównym powodem, dla którego się do nich przyłączyła, była chęć wyrwania się z klasztornej atmosfery NRD, gdzie upodobanie Eriki do przelotnych sadomasochistycznych związków w żadnym razie nie spotkałoby się z aprobatą otoczenia.

Wyjął paszport i zajrzał do niego. Świat zachodni znał go jako Leo Sancheza, bogatego playboya z Argentyny, który kręcił się wokół międzynarodowej śmietanki towarzyskiej. Najlepiej znano go w Paryżu, gdzie mieszkał przez trzy lata. Jednocześnie na odległość kierował zamachami, które jego grupa przeprowadzała w Niemczech. Zdjęcie Geigera pojawiło się nawet kiedyś w kolumnie towarzyskiej pewnego londyńskiego pisma. "Wystarczy rzucać się w oczy i szastać pieniędzmi, a nikt cię nie będzie podejrzewał" - powiedział kiedyś do Eriki. Z pewnością fakt, że musieli się przenieść do Amsterdamu, nie budził w niej zachwytu.

Zostawiała za sobą w Paryżu zbyt duże i urozmaicone grono kochanków.

Dopijając kawę rozmyślał nad niespodziewanym rozkazem pochodzącym od człowieka, którego w Moskwie nazywano Milczącym Pułkownikiem. Coś gdzieś się szykowało i Geiger miał przeczucie, że nie przypadnie mu to wcale do gustu. Wystarczająco niemiła była myśl o długim ramieniu Karpińskiego, który przypomniał tak szybko o sobie. Geiger zastanowił się, czy depesza nie ma coś wspólnego z nagłym przysłaniem do Niemiec nowego kontyngentu wojsk powietrznych U.S.A. Obecny prezydent niedawno objął swój urząd i nie zdążył jeszcze dużo zdziałać, lecz to posunięcie pozwalało mniemać, że może się okazać człowiekiem wielkiego formatu.

W głównej kwaterze holenderskiego kontrwywiadu w Hadze zadzwonił telefon. Major Sailer, zastępca Scholtena, podniósł słuchawkę i zasłaniając ręką mikrofon powiedział do przełożonego:

- Jakiś facet nazwiskiem Panhuys chce z panem koniecznie mówić. Dzwonił na zastrzeżony numer.

Generał wziął od niego słuchawkę.

- Mówi Scholten. Nie podejrzewają cię? To dobrze.

Od tej chwili słuchał w milczeniu. Zakończył krótką rozmowę słowami "Do widzenia" i zwrócił się do Sailera:

- Grupa Geigera przekroczyła granicę. To ściśle poufna wiadomość. Teraz przed nami najtrudniejsze: czekanie.

Pora była późna. W Willich, małym miasteczku w pół drogi między Dusseldorfem a granicą holenderską dawno zapadła noc. Płaskie, pokryte śniegiem pola ze wszystkich stron otaczały niewiele większe od podmiejskiego osiedla skupisko ładnych domów z ogródkami od tyłu. W jednej z piętrowych willi założyła tymczasową kwaterę grupa Geigera. Jacek Wojna, niedźwiedziowaty, mierzący blisko dwa metry Polak, którego sąsiedzi znali jako męża Eriki Kern, siedział w bawialni.

Czyścił właśnie pistolet automatyczny typu Uzi i rozmawiał z Gatenem, małym, żylastym Norwegiem.

- Co ten Geiger najlepszego wyrabia, zatrzymując nas tutaj w ostatniej chwili, tuż przed przerzutem do Holandii?

- Geiger zawsze ma swoje powody - odpowiedział ostrożnie Gaten o kościstej twarzy. Zajęty był składaniem niemieckiego automatu. Spory arsenał broni porozrzucanej po całym domu stanowił międzynarodową kolekcję, w której brakowało jedynie wyrobów radzieckich. Geiger przezornie baczył, aby nic nie wskazywało na ich powiązania z sowieckim mocodawcą.

- Przestań tak ciągle włazić mu w dupę! - warknął po chamsku Wojna. - Tutaj ja jestem szefem i lepiej o tym nie zapominaj. - Wymierzył pistolet w Gatena i zagiął palec na spuście. Norweg zdrętwiał i aż podskoczył, gdy Wojna ze śmiechem nacisnął spust. - Naprawdę myślałeś, że jest naładowany?

- Będę równie rad jak ty, gdy wreszcie pryśniemy z Niemiec! - zapewnił go skwapliwie Gaten. - Musisz tak się bawić bronią? - Trudno mu było ukryć drżenie głosu. Wojna był nieobliczalny i całkiem zdolny nawet do zastrzelenia kogoś z własnej grupy, gdyby uznał, że może się bez niego obejść.

Rozmowa toczyła się po francusku - w jedynym języku, który obaj znali. Gaten urodził się w Bergen. Był z przekonań anarchistą. Pracował przy urządzeniach wiertniczych na polach naftowych. Geiger trzymał go w rezerwie czekając, aż nadejdzie rozkaz, żeby wysadzić olbrzymie pływające platformy na Morzu Północnym, z których do Skandynawii i Wielkiej Brytanii płynęły szerokim strumieniem ropa i gaz.

- Sprawdziłeś po południu, co z karetką i cysterną? - ostro spytał Wojna.

- Schowane są w stodole - odparł Gaten.

- Do diabła, o tym sam dobrze wiem! - Wojna rzucił pistolet na podłogę i sięgnął po butelkę dżinu, która leżała na sofie obok. - Pytam, czy są gotowe do drogi. Muszę ci wszystko kłaść łopatą do głowy, jakbym gadał z jakimś cholernym, zacofanym w rozwoju trzylatkiem? - Łyknął porządnie z butelki.

- Baki są pełne. Oba wozy są dobrze przykryte brezentem i zostawiłem tam piecyki olejowe, żeby silniki nie zamarzły. Sprawdziłem, czy działają, i oba zapaliły za pierwszym razem.

- Założę się, że i tak zimno tam jak w dupie nieboszczyka! - sarkał Wojna. Rozejrzał się z niechęcią po bawialni i splunął na dywan. Wszędzie widać było ślady męskiego niechlujnego gospodarowania: na stole stało mnóstwo brudnych szklanek, a na podłodze i fotelach walały się puste butelki. Kiedy mieszkała tu Erika Kern, cały dom był wypucowany do ostatnich granic. Gdyby mogła go widzieć w obecnym stanie, zrobiłaby piekielną awanturę.

- Brudno tu jak w chlewie! - warknął Wojna. - Skończ składać tę pukawkę i posprzątaj to wszystko. I nie zapomnij włożyć rękawiczek. - Wprawdzie guzik go obchodził porządek, ale w ten sposób pokazywał Gatenowi, gdzie jego miejsce.

- Nie jestem jakąś zakichaną sprzątaczką... - zaczął Gaten, lecz umilkł na widok wyrazu twarzy Wojny. - No dobrze, skoro nalegasz.

Obaj nosili bawełniane rękawiczki. Tak zarządziła Erika przed wyjazdem do Amsterdamu.

- Wytarłam wszystkie odciski palców. Miejsce jest czyste - upomniała Wojnę - więc pilnuj, żeby wszyscy podczas pobytu tutaj nie zdejmowali rękawiczek.

Na górze w sypialniach spało czterech ludzi. Wojna wprowadził system zmianowy, tak że zawsze, w dzień czy w nocy, część grupy była wypoczęta i gotowa do działania. "Psiakrew, i na co te zasrane przygotowania? - pomyślał Wojna pociągnąwszy znów długi łyk z butelki. Kiedy wreszcie się stąd zmyjemy i coś się zacznie dziać?"

Nie domyślał się, że czeka go jeszcze jedno zadanie na terytorium Niemiec.

Kiedy w Zurychu i Mediolanie była czwarta po południu, w oddalonej o dwie strefy czasowe Moskwie wybiła szósta. Przed tymi, którzy wzięli na siebie odpowiedzialność za wykrycie szpiega, stanęło teraz trudniejsze zadanie. Traczkow nalegał, aby natychmiast wysłać Karpińskiemu rozkaz zabicia Marienkowa. Miejsce byłego przewodniczącego KGB w trzyosobowej komisji zajął Anatolij Zarubin.

O dziwo, właśnie ten łagodny, liberalnie nastawiony Zarubin natychmiast poparł wniosek Traczkowa, choć wyraził swoje poparcie w swoisty sposób.

- Ponieważ wasz protegowany Karpiński nie powziął w porę podejrzeń wobec własnego szefa, musi poniewczasie naprawić ten kolosalny błąd i uciszyć Marienkowa, zanim dopadną go Amerykanie.

Traczkow na tę kąśliwą uwagę zjeżył się tak, że z włosami wystającymi mu z uszu i nosa przypominał dzika. Chrząknął gniewnie i milczał. Sekretarz generalny przyjął słowa Zarubina z tajonym zadowoleniem. Takie postawienie sprawy pozwalało w razie fiaska zrzucić winę za niepowodzenie operacji na gruby kark Traczkowa. Kiedy ustalili treść depeszy do Karpińskiego, poruszył następną palącą kwestię:

- Co mamy zrobić ze wszystkimi naszymi agentami w Europie Zachodniej, których nazwiska i adresy Marienkow trzymał w tej swojej przepastnej pamięci? - Zamilkł na chwilę. - Myślę zwłaszcza o Niemczech Zachodnich.

Trzej mężczyźni siedzieli przy długim lśniącym stole pod zwisającymi z sufitu kryształowymi pająkami w jednej z sal Kremla. Przez całą minutę nikt nie zabrał głosu. To był ciężki orzech do zgryzienia.

Dziesięć lat temu spośród czterech tysięcy szpiegów w Republice Federalnej Niemiec, którzy pracowali dla komunistów, większość stanowili obywatele Niemiec Zachodnich. Później, gdy okazało się, że nie można na nich polegać, zastąpiono ich wypróbowanymi politycznie obywatelami Niemiec Wschodnich, zaopatrzonymi w fałszywe życiorysy. Był to żmudny proces, którego nie można było powtórzyć z dnia na dzień. A teraz w dodatku do łowców szpiegów przyłączył się zachodnio-niemiecki analityk, Richard Meier, kierujący olbrzymim centrum komputerowym w Kolonii, znanym jako NADIS.

Meier wprowadzał do komputera takie dane, jak kryjówki na tajne materiały, odpływy pieniędzy z podejrzanych kont bankowych, miejsca potajemnych spotkań. Specjalny program klasyfikował je i łączył w schematy, na podstawie których można było skojarzyć osoby i wydarzenia pozornie w żaden sposób z sobą nie związane. Niemieckiej BND wystarczyłoby dodać do tego listę znanych Marienkowowi nazwisk i adresów, by zarzucić niewód i rozbić wszystkie, tworzone z takim mozołem, sowieckie siatki szpiegowskie. Ich odbudowanie potrwałoby co najmniej jedno dziesięciolecie. Siedow pierwszy przerwał ciszę:

- Jeśli Marienkow zdoła uciec, może lepiej byłoby wycofać wszystkich naszych agentów. Później mogliby znów niepostrzeżenie przeniknąć do Niemiec Zachodnich. Wyszkolenie dobrego agenta trwa co najmniej pięć lat - przypomniał im.

- Proponujecie zarządzenie wstępnego alarmu? - spytał Traczkow.

- Techniczna strona zagadnienia należy do was - wywinął się gładko Siedow.

Traczkow wpadł w potrzask i świetnie zdawał sobie z tego sprawę.

Jeżeli nie zarządzi alarmu i nastąpi wsypa, wina za to spadnie na niego. Jeżeli ogłosi ewakuację, która później okaże się niepotrzebna, to też on będzie za to odpowiedzialny.

- Ale tylko wstępny alarm - próbował się zaasekurować.

- Zresztą pewnie i tak dmuchamy na zimne. Skoro to pański niezawodny Karpiński kieruje operacją, sukces jest murowany - przewrotnie zakonkludował Zarubin.

"Lotnisko w Zurychu zostało zamknięte". Hiobowa wieść od brygadiera Trabera dotarła do Wargravea na kwadrans przed wyjazdem na dworzec. Pokazał depeszę Hallerowi. Stali obaj w dziwnym pokoju z antresolą i półkolistym oknem tuż nad podłogą. Amerykanin przeczytał depeszę i ściągnął usta w śmieszny ryjek, co było u niego objawem zdenerwowania.

- Pozostał nam tylko Schiphol. To znaczy, że musimy jechać do końca trasy - stwierdził Wargrave. - Przez całą Europę aż do Amsterdamu. To zaś daje KGB mnóstwo czasu na załatwienie Marienkowa.

- Przyszły ci na myśl jakieś dodatkowe środki ostrożności? - spytał krótko Haller.

- Cała masa. - Wargrave spojrzał na zegarek. - Molinari zainstalował na drugim piętrze telefon z urządzeniem szyfrującym, chwała niech za to będzie Panu. Aż do wyjazdu będę wisiał na słuchawce. Julianie, jeszcze jedno... - Wyłożył szczegółowo system ochrony Rosjanina w pociągu. - A teraz muszę iść dzwonić.

W drodze na górę Wargrave przystanął na piętrze, by udzielić dalszych instrukcji Phillipowi Johnowi, ściągniętemu przez Hallera z CIA. Kiedy wchodził do jego pokoju, nowo zwerbowany członek Sparty sprawdzał właśnie po raz ostatni swoją broń, lugera kalibru 9 mm. John miał trzydzieści trzy lata. Był wysokim, kędzierzawym szatynem o bladej twarzy i spokojnych błękitnych oczach, patrzących wprost na osobę, z którą rozmawiał. Miał na sobie sportowy garnitur w czarno - białą kratkę, skrojony tak, by maskował kaburę pod lewą pachą. Podniósł na chwilę wzrok na gościa nie przerywając swego zajęcia, po czym schował pistolet do kabury.

- Dzwonki brzęczą na alarm? - spytał od niechcenia.

- Skąd wiesz?

- Umiem wyczuć, jak coś wisi w powietrzu. - John uśmiechnął się lekko. - No i słyszałem ciebie pędzącego po schodach z tupotem stada bawołów.

- Lotnisko w Zurychu jest nieczynne. Czyli tarabanimy się aż na Schiphol.

- Będzie niezły ubaw.

- Mam nadzieję - zaczął wolno i z naciskiem Wargrave - że ta ostatnia uwaga nie wyraża twojego ogólnego stosunku do zadania, jakie stoi przed nami.

- Ależ skąd, niepotrzebnie tak się przejmujesz - odparł swoim równym i spokojnym głosem John, nie zmieniając niedbałej, leniwej pozy. Wargrave przypomniał sobie jednak jego dalekie od ospałości ruchy podczas próby, kto pierwszy chwyci rewolwer ze stołu. John uśmiechnął się, widząc napiętą twarz Wargravea. - Niczego sobie ta wasza agentka - dorzucił. - W jej towarzystwie na pewno nie będziemy się uskarżać na długą podróż.

- Wyjaśnijmy sobie również i to - powiedział Wargrave opanowanym tonem. - Jak cię złapię, że się koło niej kręcisz, złamię ci łapę.

- Nie ma sprawy - zapewnił go ze swobodą John. - Ale nic na to nie poradzę, że mam oczy w, głowie, a ona ma fantastyczne nogi. Może sam nie zauważyłeś?

Wargrave pominął milczeniem tę uwagę, poinstruował go, co ma robić, i wyszedł z pokoju. Idąc na górę czuł lekkie niezadowolenie z siebie. Wielkie nieba, chyba nie był zazdrosny o tego przystojniaka dlatego, że widział, jak ćwierka z Elsą? Przez kilka następnych minut, spędzonych przy telefonie podłączonym do urządzenia szyfrującego, był bardzo zajęty. Najpierw zadzwonił do Trabera. Na dźwięk jego głosu w słuchawce szef szwajcarskiego kontrwywiadu przerwał mu w pół zdania:

- Tak, służba meteo przewiduje, że lotnisko będzie nieczynne co najmniej kilka dni. Ale mam kolejną złą wiadomość. Wszystko wskazuje na to, że Karpiński przebywa w tej chwili gdzieś w Zurychu. Staramy się go znaleźć, lecz bez rysopisu akcja nie rokuje sukcesu.

- Przyjechał, żeby osobiście czuwać nad operacją zlikwidowania Marienkowa.

- Jestem o tym przekonany. Miał pan jakieś wiadomości od swojego agenta w Andermatt? Tam może się wszystko zdecydować. Andermatt jest położone powyżej tunelu św. Gotharda, przez który jedzie ekspres.

- Ani słowa, ale takie rzeczy wymagają czasu. A pan niech przypadkiem nie zapomni, że dałem mojemu przyjacielowi pański numer. Przedstawi się jako Leros. Jeśli pan dostanie jakiś meldunek od niego, proszę pchnąć go czym prędzej do mnie. Wiadomość może brzmieć całkiem niedorzecznie, ale ja ją zrozumiem.

Następny telefon był do kapitana Franza Wandera, który czekał na rozwój wydarzeń w Wiesbaden. Wander dostał już depeszę, że zbiegłym agentem okazał się Marienkow, i z właściwą sobie szybkością zabrał się do działania.

- Za kilka minut wsiadam w pociąg do Bazylei - zadźwięczał w słuchawce jego raźny głos. - Skontaktowałem się już z Traberem i ustaliłem, że stamtąd przejmę nadzór nad ochroną, gdy będziecie przejeżdżać przez Niemcy. Co mówisz, Harry? Karpiński jest w Zurychu? To mi brzydko pachnie...

- Mnie również - zgodził się Wargrave.

- Ale wracając do rzeczy, przewiduję następujący scenariusz wypadków - ciągnął Niemiec. - Kiedy Sowieci zaczną podejrzewać, że Marienkow wyjdzie z tego cało, podniosą alarm i ich tajni agenci zaczną pryskać od nas drzwiami i oknami w obawie przed dekonspiracją. Ogłosiłem więc stan pogotowia na całej wschodniej granicy. Paradoksalnie ta okropna śnieżyca ułatwiła nam zaostrzenie kontroli na wszystkich punktach granicznych. Możemy obłowić się jak nigdy.

- Że Marienkow wyjdzie z tego cało - powtórzył Wargrave. - Chciałbym podzielać twój optymizm. Możesz mi wierzyć, to będzie nielicha przeprawa.

Rozmowa ze Springerem, który przyjechał już do Lugano, trwała bardzo krótko. Wargrave spytał jedynie, czy ten załatwił to, o co go prosił. Pułkownik zapewnił go, że w Chiasso zgodnie z jego poleceniem zostanie dołączony do ekspresu wagon-platforma.

W Hadze pulchny generał Scholten o twarzy amorka rozmawiał ze swoim zastępcą, majorem Sailerem, który swoim wyglądem stanowił krańcowe przeciwieństwo szefa. Miał przeszło metr osiemdziesiąt , wzrostu, pociągłe rysy i wyraz wiecznego zaaferowania na twarzy. Właśnie przyniósł najnowsze raporty o ruchach grupy Geigera. Stercząc jak czapla nad niskim Scholtenem, potrząsnął z ubolewaniem głową.

- Pogłoski, mętne pogłoski, nic solidnego, w co można by wbić zęby...

- Ale wszystkie te pogłoski potwierdzają, że grupa Geigera przenosi się do Holandii.

- Tak to można podsumować.

Przerwał, gdyż Scholten odebrał telefon z Mediolanu na szyfrowanej linii. Dostali już depeszę Wargravea, że ekspresem "Atlantic" będzie jechał Marienkow. Wiedzieli, że lotnisko w Zurychu zostało zamknięte.

Znaczyło to, że Marienkow z eskortującą go grupą odleci dopiero z Schiphol - o ile dożyje do tego czasu. Wiedzieli ponadto, że Niemcy zamknęli wschodnią granicę, żeby odciąć wrogim agentom drogę ucieczki.

- Czekamy na was w Amsterdamie z otwartymi ramionami - powiedział Scholten na zakończenie rozmowy. - W razie czego będziesz mógł ze mną nawiązać z ekspresu łączność przez radio. I ostatnie słowo przestrogi: uważaj!

Odłożywszy słuchawkę Scholten wstał i podszedł do okna. Dachy widocznych w dali gmachów parlamentu były lekko przyprószone śniegiem. Szalejąca w całej Europie zadymka wciąż omijała Holandię.

Scholten należał do ludzi, którzy mają zdolność przewidywania dalej niż dwa ruchy w grze.

- Pamiętasz tę sprawę z roku 1951, kiedy dwaj agenci, prowadzący szpiegowską robotę dla Sowietów, wsiedli w Dunkierce na pokład radzieckiego frachtowca "Maria Uljanowa"? - spytał nieoczekiwanie.

- Rzeczywiście, zdaje się, że coś o tym słyszałem - odpowiedział Sailer. Ani w ząb nie rozumiał, dlaczego jego przełożony wspomina o tej sprawie.

- Ciekawe, jak historia lubi się powtarzać - ciągnął Scholten. - Właśnie nam doniesiono, że "Maksym Gorki", sowiecki frachtowiec o wyporności siedemnastu tysięcy ton, jest na Morzu Północnym. Niedawno minął Heligoland i oddalił się w kierunku południowym mimo dużej fali. Można się go wkrótce spodziewać u wybrzeży Holandii.

- Doprawdy? - wtrącił zdawkowo Sailer, wciąż nie dostrzegając, do czego zmierza Scholten. - Czeka go nie lada przeprawa; barometr spada gwałtownie. - Odpowiadało to prawdzie. Siła wiatru sięgała ośmiu stopni w skali Beauforta i wysłano już ostrzeżenia, by obserwować przybrzeżne tamy, o które biły ogromne fale. Elsa Lane widziała dwie doby wcześniej z okna samolotu ich białą pianę, gdy rozbijały się o brzeg. - Nawiasem mówiąc, czy poinformował pan ministra o najnowszych wypadkach?

- Jeszcze nie - Scholten z uśmiechem odwrócił się od okna. - W końcu to przecież sobota i nie ma sensu psuć mu na zapas całego weekendu.

W gruncie rzeczy Scholten, idąc w ślady brygadiera Trabera z Zurychu, nie miał najmniejszego zamiaru kontaktować się z rządem.

Heinz Golchack w hotelu Schweizerhof w Zurychu dowiedział się o zamknięciu lotniska o czwartej trzydzieści po południu. Dokonał tego w bardzo prosty sposób. Polecił Rudiemu Buhlerowi zasięgnąć telefonicznie informacji o lotach do Niemiec. Po uzyskaniu wiadomości, że ruch pasażerski został wstrzymany, nie tracił czasu.

- To znaczy, że będą musieli jechać z Peterem do końca trasy i lecieć z Schiphol pod Amsterdamem. Poczynimy pewne dalsze przygotowania, na wypadek gdyby udało mu się aż tam dotrzeć.

Zredagował dwie kolejne depesze, które miały być po zakodowaniu wysłane drogą radiową do trailera profesora Mohnera na szczycie Zurichbergu, a dopiero stamtąd dotrzeć do właściwych adresatów.

Pierwsza była przeznaczona dla oficera operacyjnego G.R.U., Jurija Gusjewa, który obecnie znajdował się we Francji, w miejscowości Miluza niedaleko Bazylei. Drugą wysłał do Rolfa Geigera, który przebywał w Amsterdamie.

W wypełnionej śnieżną zamiecią przestrzeni radiowej nad Europą krzyżowały się sygnały, wysyłane z różnych źródeł, legalnych i nie.

Przed odjazdem ekspresu "Atlantic" w długą podróż wyżłobione zostało koryto, którym dwa wrogie żywioły - zachodni i wschodni aparat służby bezpieczeństwa - pędziły ku sobie z przeciwnych stron.

Katastrofa wisiała w powietrzu.

O czwartej trzydzieści pięć Sparta była gotowa do drogi. W pokoju na drugim piętrze Wargrave omawiał w cztery oczy z Molinarim ostatnie przygotowania. Phillip John odjechał już na dworzec, zabierając ze sobą Petera Neckermanna, który miał obsługiwać centralkę łączności, zainstalowaną na polecenie Molinariego w jednym z wagonów sypialnych.

- Wszystko jasne? - rzucił na zakończenie zaimprowizowanej odprawy Wargrave.

- Jasne jak słońce. To całkiem pomysłowe - przyznał Molinari. - Życzę ci dodatkowej porcji szczęścia.

- Pora się zbierać.

Elsa, gotowa do wyjścia, czekała w dwupoziomowym pokoju wraz z Marienkowem, który trzymał jej neseser.

- Wyglądasz szalenie luksusowo. Nie mógłbym ani marzyć, żeby utrzymać tak elegancką kobietę - ocenił Wargrave.

Obróciła się kokieteryjnie na obcasach, demonstrując sobolowe futro i torebkę od Gucciego.

- Tego jestem pewna - rzekła uszczypliwie i wsunęła rękę pod ramię Marienkowa. - Ten dżentelmen, jak to od razu widać, jest o wiele bardziej w moim typie.

Rosjanin w kosztownym wełnianym płaszczu, ręcznie szytych półbutach i eleganckim filcowym kapeluszu przypominał do złudzenia bogatego przemysłowca. Chcąc pokazać, że lekcja nie poszła na marne, zrobił na próbę kilka raźnych, lekkich kroków, które zupełnie nie przypominały jego normalnego, ciężkiego i miarowego chodu. Elsa nagrodziła ten pokaz oklaskami. Wargrave z aprobatą kiwnął głową i zniknął za drzwiami. Zarejestrował całą scenę zaledwie częścią uwagi.

Był pochłonięty analizowaniem wszystkich punktów planu, sprawdzaniem, czy o niczym nie zapomniał. Wyszedł na podwórko, gdzie czekał zaparkowany mercedes 450, myśląc o rozmowie telefonicznej, jaką odbył po odprawie z Molinarim. Tym razem nie skorzystał z szyfrowanej linii. Zamówił wcześniej połączenie przez zwykłą miejską centralę. Była to rozmowa zamiejscowa z Andermatt.

12.

Andermatt, Szwajcaria

O czwartej trzydzieści Robert Frey odłożył słuchawkę telefonu w barze hotelu Storchen i podniósł oczy na kobietę, która schodziła po schodach do hallu.

- Anno, zamówiłem dla ciebie olbrzymią Bloody Mary! - zawołał.

- Sam wypij, może się zakrztusisz.

Andermatt, znany ośrodek sportów zimowych, to małe miasteczko białych domów o spadzistych dachach, między którymi biegnie jedna główna ulica. Leży u wylotu długiej doliny, która prowadzi do Gletsch i lodowca Renu. O tej porze roku w schroniskach i hotelach tłoczyła się międzynarodowa ciżba. Anna Markos, podobnie jak wiele innych osób, właśnie wróciła z nart. Była wybitnie przystojną kobietą po trzydziestce, a jej figura z dużym biustem skupiała teraz niepodzielnie całą uwagę Freya. Greczynka zatrzymała się w wejściu do baru z rękoma opartymi na biodrach. Kpiła sobie jawnie z olbrzyma.

- Daj spokój! - powiedział ostro po francusku. - Przestań się zgrywać.

Zaniósł swojego drinka i jej Bloody Mary do kanapy ustawionej bokiem do kominka, w którym płonęła z trzaskiem kłoda z przepołowionego pnia drzewa. Rozciągnął się przed ogniem i ruchem ręki wskazał Annie miejsce obok. Wzruszyła pięknie zarysowanymi ramionami i ignorując zaproszenie usadowiła się w fotelu naprzeciwko niego.

- Dlaczego zawsze musimy drzeć koty? - spytał z pretensją Frey.

- Bo ty myślisz, że wystarczy ci kiwnąć palcem, a każda kobieta wyskoczy z ciuchów i sama ci się podłoży.

- Wielu z nich się to podobało.

W hotelu i barze robiło się coraz ciaśniej. Ludzie wracali z nart z twarzami zarumienionymi od ruchu na świeżym powietrzu i z podniecenia na myśl o szalonej zabawie wieczorem. Byli tu Francuzi, Niemcy, Skandynawowie i garść Brytyjczyków, w których portfelach frank szwajcarski siał bezlitosne spustoszenia.

Anna Markos zdjęła kurtkę i lekceważąc Freya rozglądała się wokół. Zsunęła czapkę, potrząsnęła głową, żeby uwolnić włosy, które spłynęły czarną falą na ramiona, i prezentując wielkiemu Szwajcarowi profil pobieżnie sprawdziła swój wygląd w lustrze. Profil ten był wspaniały: piękny orli nos, wysoko zarysowana kość policzkowa i zdecydowany, pięknie wykrojony podbródek. Reszta również była godna podziwu: pełne piersi, napinające obcisłą lazurowo-niebieską bluzkę, linia długich, silnych nóg, które właśnie założyła jedną na drugą prowokująco wolnym ruchem. Sięgnęła po drinka, wymijając drapieżną dłoń Freya, i jednym haustem wychyliła połowę. Jej wielkie czarne oczy błysnęły nad brzegiem szklanki.

- A zafundowanie mi drinka nie daje ci nawet prawa, byś został mi przedstawiony.

- Ale przecież znamy się już przeszło...

- Nigdy nie zostaliśmy sobie przedstawieni, to ty narzuciłeś mi się wbrew zasadom dobrego wychowania! - odpaliła ironicznie.

Robert Frey, słynny szwajcarski alpinista, dorównywał Annie, jeśli chodzi o siłę osobowości i imponującą prezencję. Grał pierwsze skrzypce w życiu miejscowej społeczności i udzielał się we wszelkiego typu imprezach. Sezon sportów zimowych był dla niego okresem największej aktywności. Ten niedźwiedziowaty mężczyzna ogromnego wzrostu liczył sobie czterdzieści pięć lat. Miał wielki orli nos i niesforną ciemną czuprynę. Biła z niego fizyczna witalność i radość życia. Był czymś w rodzaju miejscowego bohatera.

W ciągu swojej alpinistycznej kariery robił najtrudniejsze drogi na wszystkich większych szczytach w Szwajcarii, włącznie z przejściami wszystkich ścian morderczego Eigeru.[Pewnie najwięcej emocji dostarczyła mu „wspinaczka” południowa ścianą - czyli zwykłym pastwiskiem. B.M.] Był świetnym narciarzem i dobrym pilotem, jak również geologiem i specjalistą od lawin.

Zaliczał się do członków Federalnego Instytutu Badań Śniegu i Lawin, który mieścił się na Weissfluhjoch, przeszło dwa i pół tysiąca metrów powyżej Davos. O tej porze roku miał huk zajęć. Patrolował zbocza ze swojego helikoptera, żeby sprawdzić opad śniegu i określić strefy potencjalnego zagrożenia lawinowego, prowadził szkółkę narciarską dla kosmopolitycznej zbieraniny wczasowiczów i uczestniczył całą duszą w hulankach po zapadnięciu zmroku.

Sypiąc żartami i klepiąc ludzi po plecach, był w swoim żywiole. Żył w separacji z żoną i miał wielki apetyt na kobiety, toteż rzadko wieczór mu mijał bez nowego podboju. Anna - jak na razie zaliczała się do niewielu, u których poniósł klęskę. Świeżo zagojona szrama na prawym policzku Freya świadczyła o zajadłości, z jaką broniła się przed nim, gdy zatarasował jej drzwi w sypialni. Przez to pragnął jej jeszcze bardziej. Wyciągnięty przed ogniem na kominku nie mógł oderwać wzroku od wspaniałych ud dziewczyny i wyobrażał sobie moment, gdy będą przygniecione jego wielkim cielskiem.

- Znów marzenia? - spytała kąśliwie Anna.

Bez słowa odpowiedzi spojrzał na dwójkę francuskich dziewcząt, które właśnie weszły do baru. Przez chwilę patrzył na nie zuchwałym, taksującym wzrokiem, a potem zamówił drinka. Z dyskoteki za ścianą dobiegły dźwięki muzyki pop i kilka par zaczęło podrygiwać w jej rytm. Atmosfera robiła się coraz bardziej gorąca. Z westchnieniem dokończył drinka i wstał. Schyliwszy się ujął podbródek Anny w swoją wielką łapę. Dziewczyna spojrzała na niego z pogardą.

- Spotkamy się później, moja śliczna.

Nic nie odpowiedziała. Ruszył do drzwi, w przejściu zdjął z wieszaka futrzaną kurtkę z kapturem, zapinając ją wyszedł w mrok i wsiadł do furgonetki marki Volkswagen. Gdy tylko odjechał, Anna zostawiła niedopitego drinka, podeszła do drzwi wyjściowych wkładając po drodze kurtkę narciarską, i wyjrzała na dwór. O piątej po południu było już zupełnie ciemno. Za zasłoną lekko prószącego śniegu oświetlone okna domów tworzyły jasne, rozmazane plamy. Pospiesznie otworzyła drzwiczki swojego wypożyczonego renaulta i siadła za kierownicą. Gdy włączyła silnik, czerwone tylne światła samochodu Freya znikały w ciemności.

Ruszyła za nim wąską ulicą, po której przechadzały się pary niosące złożone narty na ramionach jak jakąś budzącą postrach broń. Zjechała na chwilę na bok, żeby przepuścić dwa pojazdy wojskowe. Obejrzała się za siebie. Pod otwartymi z tyłu brezentowymi budami siedzieli żołnierze uzbrojeni w automaty. Inna wojskowa ciężarówka stała zaparkowana w bocznym zaułku. "Czyżby odbywały tu się jakieś próbne manewry?" - pomyślała, nie wiedząc, że to objaw podwyższonego stanu gotowości, jaki brygadier Traber zarządził na terenie całej Szwajcarii.

Jadąc dalej, dotarła do miejsca, gdzie miasteczko raptownie się kończyło. Za nim ciągnęła się prosto jak strzelił dolina, która prowadziła do Gletsch i lodowca Renu. To w jednym z jego tuneli znaleziono niedawno ciało zamordowanego agenta pułkownika Springera. Zahamowała na poboczu, wysiadła z samochodu, wyjęła z kieszeni składaną lunetę i skierowała ją na skupisko stłoczonych zabudowań w wiejskiej zagrodzie. Nastawiła ostrość. Obraz nie był zbyt wyraźny, mimo że śnieg przestał padać. Pomagały też nieco światła w obejściu. Zdążyła zobaczyć, jak furgonetka Freya wjeżdża w bramę.

Nad zabudowaniami sterczała antena radiowa, która pozwalała Freyowi utrzymywać łączność z instytutem lawinowym nad Davos. Z tej odległości Anna nie mogła widzieć skierowanej na siebie potężnej lornetki noktowizyjnej w jednym z okien domu. Emil Platow, czterdziestoletni niski, chudy szatyn z bakami, od dłuższej chwili obserwował dziewczynę. Opuścił szkła, gdy do nie oświetlonego pokoju wszedł Robert Frey. Olbrzym zrzucił kurtkę i przystanął, a jego sylwetka odcinała się wyraźnie na tle jasnej plamy światła z sieni.

- Co, u diabła, jest grane?

- Ta twoja przyjaciółeczka jechała za tobą. Zatrzymała się przy drodze tuż za miasteczkiem. To już drugi raz. Myślę, że nas szpieguje.

Frey bez słowa wziął lornetkę od Platowa i spojrzał na zaparkowanego renaulta i stojącą obok niewyraźną postać. Nie sposób było rozpoznać twarzy, lecz sylwetka, postawa - no i samochód - wyglądały znajomo. Platow ciągnął dalej:

- Widziałem ją w tym miejscu dwa dni temu, mniej więcej o tej samej porze.

Frey odjął lornetkę od oczu i zaciągnął zasłony.

- Włącz światło! - warknął. Gdy w pokoju zrobiło się jasno, podszedł do kredensu, wyjął butelkę i nalał sobie wina. Stał przez chwilę i popijał w milczeniu.

- No cóż, przyznaję ci rację - wygląda na to, że znaleźliśmy szpiega.

13.

Milano Centrale

Matt Leroy przeszedł za barierkę, wsiadł do przedostatniego wagonu i ruszył ku tyłowi, sprawdzając każdy przedział. Do odjazdu zostało równe dziesięć minut. Ekspres stał na peronie, długi, liczący szesnaście wagonów skład malał w perspektywie. Dołączono do niego dodatkowe dwa wagony slipingu, przeznaczone na wyłączny użytek Sparty.

Za nimi, idąc ku przodowi, były dwa normalne wagony sypialne, a dalej trzy wagony pierwszej klasy. Resztę pociągu stanowiły prawie już zapełnione wagony drugiej klasy i wagon restauracyjny.

Leroy wziął od funkcjonariusza SIFAR-u w mundurze strażnika kolejowego, trzymającego wartę na korytarzu, trzy klucze. Wszystkie były takie same i zamykały przejścia między wagonami, odcinając tym samym dwa ostatnie slipingi od reszty pociągu. Doszedłszy do przedziału na końcu przedostatniego wagonu, zastukał w umówiony sposób. Drzwi uchyliły się trochę i ukazała się w nich twarz Petera Neckermanna. Na widok Leroya otworzył je szerzej.

- Masz wszystko, co trzeba? - spytał Leroy.

- Sprzęt radiowy jest wręcz znakomity - odparł z uznaniem Niemiec w swojej starannej angielszczyźnie.

Leroy zajrzał do środka. Przedział, wypełniony po brzegi specjalistycznym ekwipunkiem, przypominał tablicę kontrolną boeinga 747. Leroy pożegnał Neckermanna unosząc do góry dwa palce i ruszył dalej, by sprawdzić ostatni wagon. Za jakieś pięć minut mieli przyjechać państwo Wells, czyli Marienkow z Elsą.

Przy wejściu do głównej hali dworca, koło ruchomych schodów, stał Phillip John. Spojrzał na zegarek i dla rozgrzewki zaczął spacerować tam i z powrotem, mijany przez pasażerów, którzy wjeżdżali na górę. Wciąż spoglądał w głąb via Pisani, szukając wzrokiem ciemno-niebieskiego mercedesa 450.

Wóz, którego wypatrywał, był już niedaleko. Siedzący za kierownicą Wargrave utrzymywał równą, niezbyt dużą szybkość. Widział przed sobą rosnący w oczach wielki gmach Milano Centrale. Po lewej stronie piętrzyła się gigantyczna sylwetka budynku firmy Pirelli w kształcie rotundy. Elsa i Marienkow siedzieli na tylnym siedzeniu.

Nikt nie przerwał milczenia, odkąd wyjechali z podwórza tajnej bazy Molinariego. Wargrave zdecydował, że czas rozładować nieco napięcie.

- Molinari jest już na stacji, nadzoruje ochronę - powiedział do Marienkowa. - Wejdziecie z Elsą do głównej hali i wjedziecie ruchomymi schodami na perony. Unikajcie pośpiechu, jesteście pod dobrą opieką. Tu wszędzie roi się od tajniaków, chociaż tego nie widać. Wjadę za wami po schodach i zatrzymam się na górze, żeby sprawdzić, czy nikt za nami nie idzie.

- Dobrze zorganizowana operacja, panie Wargrave - pochwalił Rosjanin. - Jak na razie wszystko idzie dobrze.

- Wielkie dzięki za to wotum zaufania - odrzekł sucho Wargrave.

- Chciałem tylko ostrzec - powiedział ze spokojem Marienkow. - Oni mogą tu gdzieś być i podjąć pierwszą próbę, nawet za kilka minut.

- Nie ma to jak optymizm! - stwierdziła Elsa. - Tylko tak dalej.

- Cokolwiek się stanie, gdy podjedziemy pod wejście, wy macie iść prosto przed siebie. Żeby nie wiem co się działo - powtórzył Wargrave.

Skręcił i zatrzymał się przy krawężniku. Tylne drzwiczki zostały błyskawicznie otwarte przez numerowego, a raczej funkcjonariusza SIFAR - u w odpowiednim uniformie. Wziął neseser firmy Gucci i wszedł na schody. Marienkow właśnie wysiadał za Elsą, gdy to się wydarzyło. Dwa podjeżdżające pod stację samochody zderzyły się ze zgrzytliwym hałasem. Rosjanin zesztywniał.

- Chodźmy, to ma odwrócić od nas uwagę - szepnęła Elsa i ujęła go pod ramię. - Wszystko zgodnie z planem.

Na miejscu kraksy rozpętało się istne piekło. Kierowcy wyskoczyli ze swoich pojazdów i wrzeszczeli na siebie wymachując rękami. Biegli do nich mundurowi karabinierzy. Wszystkie głowy obróciły się w stronę centrum zamieszania. Kilku pasażerów przystanęło, by się lepiej przyjrzeć. Elsa i jej rzekomy małżonek dotarli już na górę schodów. Minęli Phillipa Johna i trzech mundurowych z karabinami w pogotowiu i weszli na drugie schody, które zawiozły ich na perony.

- Peron piąty - powiedziała Elsa.

Gdy ruszyli w stronę barierki, przy której sprawdzano bilety, na Elsę o mało nie najechał jakiś zaspany tragarz na wózku bagażowym.

Marienkow błyskawicznie chwycił dziewczynę wpół i odciągnął na bok. Ten incydent wytrącił go z równowagi i zaczął iść swoim zwykłym ciężkim, miarowym chodem. Po kilku krokach ochłonął i przyspieszył, idąc bardziej zwinnie i sprężyście. Trzymając przygotowane bilety podszedł do barierki.

Ugo Sala na swoim posterunku przed restauracją popijał drugi kubek kawy, żeby zwalczyć ostry chłód. Patrzył bez specjalnego zainteresowania na zamożnie wyglądającą parę, dopóki nie napatoczył się wózek. Wtedy zamarł bez ruchu. Podczas szkolenia w Moskwie widział kilkakrotnie Marienkowa, ponadto był bystrym obserwatorem. Dostrzegł zmianę chodu i przyglądając się mężczyźnie w drogim płaszczu z wełny był pewien, że go rozpoznaje, choć wygląd Rosjanina uległ zdumiewającemu przeobrażeniu.

Gdyby Sala miał przy sobie broń - a nie miał - i był w dodatku dobrym strzelcem, co też nie odpowiadało prawdzie, mógłby spróbować szczęścia. Nie wróżyło to sukcesu, gdyż zaledwie kilka metrów dalej stało dwóch tajniaków w cywilu z rękoma schowanymi w kieszeniach. Wybiegł więc z dworca i pognał do zaparkowanej taksówki. Wsiadł do środka, zatrzasnął drzwi i włączył radio.

- Tu Rzym Trzy. Tu Rzym Trzy. Pasażer właśnie wsiadł do pociągu.

Wargrave zatrzymał się przy Johnie u dołu schodów i odczekał, aż państwo Wells znikną z pola widzenia. Przed stacją wciąż wrzało zamieszanie, którego powodem była kraksa, wyreżyserowana przez Molinariego.

- Wyglądasz na zmęczonego - powiedział John.

Wargrave zerknął na niego. Zabrzmiało to beznamiętnie i rzeczowo, jakby w gruncie rzeczy człowieka z CIA guzik obchodziła jego kondycja.

- Będzie dosyć czasu na zmęczenie, gdy dotrzemy do Schiphol - odparł szorstko.

Ale John miał rację. Wargrave był wykończony. Czuł się cały połamany, jakby nie miał w ciele jednej całej kości. W piątek odbył wyczerpujący lot do Bukaresztu i z powrotem i zarwał pół nocy, analizując z Molinarim wciąż od nowa plan operacji. Korytarz był teraz pusty. Karabinierzy zniknęli, ostatni pasażerowie weszli na ruchome schody. Poza nimi nie było nikogo w polu widzenia. Wargrave zapalił papierosa, rzucił: "To na razie" i wszedł na wolno przesuwające się stopnie. Phillip John miał wsiąść do ekspresu jako ostatni z całej grupy.

Wargrave sunął w górę oparty niedbale jedną ręką o poręcz, choć nie mógł się doczekać, kiedy zobaczy perony. Elsa i Marienkow powinni właśnie przechodzić przez barierkę biletową. Dojechał na górę, zszedł na stały grunt, a potem zatrzymał się na chwilę i przesunął metr w prawo, tak że stał tuż przed schodami jadącymi w dół. Elsa i Marienkow przed chwilą minęli kontrolera przy barierce i podchodzili do drzwi przedostatniego wagonu slipingu.

Stojący u stóp ruchomych schodów Phillip John wyszarpnął swego lugera z kabury pod pachą, szybko wycelował trzymając oburącz pistolet i oddał jeden, pojedynczy strzał. Wargrave upadł do tyłu, na ruchome stopnie, które wolno zwiozły skuloną, bezwładną postać z powrotem na dół pod wejście. Odgłos strzału doszedł do uszu Elsy i Marienkowa. Dziewczyna obejrzała się, nie wypuszczając ramienia Rosjanina. Zdążyła jeszcze zobaczyć padającego w tył Wargravea i jego skurczoną postać, zjeżdżającą poza pole jej widzenia na sunących w dół stopniach. Bezwiednie ścisnęła z całej siły ramię Marienkowa. Coś złapało ją za gardło i pod wpływem szoku poczuła nagłą falę mdłości. Opanowała się rozpaczliwym wysiłkiem woli.

- Wsiadamy bez zatrzymywania - powiedziała ruszając dalej.

W drzwiach czekał na nich Matt Leroy. Chciał o coś zapytać, lecz Elsa mu przerwała.

- Muszę się natychmiast zobaczyć z Julianem.

Leroy, który miał rozkaz pełnić wartę przy jedynych otwartych drzwiach, przydzielił im jako eskortę funkcjonariusza SIFAR-u, stojącego w korytarzu. Ten zaprowadził ich do ostatniego wagonu.

Haller czekał na nich w trzecim przedziale. On i Molinari wyjechali z bazy nieco wcześniej niż Wargrave, aby osobiście sprawdzić, jak działa system ochrony na stacji. Jego powitalny uśmiech zniknął, gdy zobaczył wstrząśnięty wyraz twarzy Elsy.

- Och, Julianie, oni zastrzelili Harryego. Był na samej górze schodów, kiedy... - jej głos się załamał.

Marienkow otoczył ją ramieniem i posadził delikatnie. Haller poderwał się na równe nogi i skoczył do wyjścia.

- Zarygluj drzwi! - warknął pod adresem Marienkowa. - I otwieraj tylko wtedy, gdy ktoś zastuka w umówiony sposób!

Marienkow starannie zamknął zasuwkę. Elsa wzięła się w karby, wyjęła z torebki smith & wessona i położyła go obok siebie na siedzeniu.

- Nic mi nie będzie - zapewniła Rosjanina - Zresztą muszę teraz myśleć o pracy, nie o sobie.

Marienkow siadł przy niej i powiedział z nadzwyczajną łagodnością:

- W Rosji mamy powiedzenie, że najlepsze lekarstwo na ból to porządnie się wypłakać.

- Żadnych łez.

Haller szedł szybko korytarzem z ponurym grymasem na twarzy. Wszystkie rolety w wagonie były opuszczone, żeby z peronu nie można było zobaczyć nic w środku. Matt Leroy wciąż warował przy jedynych otwartych drzwiach.

- Ktoś strzelał do Wargravea - poinformował go Haller. - Zostań tu, gdzie jesteś - rozkazał, gdy Leroy chciał wyskoczyć na peron. - Nikomu nie wolno opuścić pociągu.

W tym momencie do wagonu wsiadł John.

- Słyszałeś, co się stało? - zwrócił się do Hallera.

- Wargravea postrzelono? Tak. Jak się czuje?

- Zabrali go do miejscowego szpitala Czerwonego Krzyża - urwał na chwilę. - Niestety, mam dla was złe wieści. Harry nie żyje.

Haller spojrzał na niego. Jego twarz była całkowicie wyprana z emocji. Wiedział, że reakcja nadejdzie później.

- Jak to się stało? - natarł na Johna. - Czy złapano zabójcę?

- Jak dotychczas nie. Stałem u dołu schodów, gdy ktoś wystrzelił, tylko raz. Nie widziałem, skąd padł strzał. To musiał być świetny snajper. Na całym dworcu pełno karabinierów i ludzi z SIFAR-u. Zamknęli wszystkie wyjścia i Molinari osobiście prowadzi poszukiwania.

- Zastąp tutaj Leroya - rozkazał Haller. - Zamknij te cholerne drzwi na siedem spustów i nikogo więcej nie wpuszczaj. Ty chodź ze mną! - rzucił do Leroya. - Obejmiesz straż przed naszym przedziałem.

Zaczerpnął głęboki oddech i wrócił pod przedział numer 3.

"Jak się ma coś nieprzyjemnego do załatwienia, lepiej załatwić się z tym szybko i po krzyku" - powiedział sobie w duchu. Chciał porozmawiać przed odjazdem z Molinarim, ale ekspres miał odjechać lada chwila.

W odpowiedzi na jego pukanie drzwi uchyliły się nieco. W szparze pojawiła się Elsa z wycelowanym rewolwerem. "Wszystko ściśle według wskazówek Wargravea" - pomyślał ze smutkiem. Jej oczy szukały gorączkowo jego wzroku, gdy wszedł do środka i zamknął drzwi.

- Czy on żyje? - spytała cicho.

Haller potrząsnął głową. Usiadła sztywno wyprostowana, trzymając na podołku broń i patrząc szklanym wzrokiem przed siebie. Haller uścisnął ją za ramię, a potem zapalił papierosa i wsunął go między jej wargi.

- Nienawidzę tej roboty - powiedziała bezdźwięcznie.

Siedzący obok niej Marienkow założył ręce na piersi i nic nie powiedział. Miał na tyle wyczucia, by jej nie pocieszać. "Ona mnie teraz nienawidzi - pomyślał. - Gdybym został w kraju, człowiek, którego skrycie kochała, żyłby do tej pory".

Zaledwie dwie minuty przed odjazdem ekspresu pojawił się ostatni spóźniony pasażer. Niósł małą torbę i idąc podpierał się laską. Był wysoki, lecz gdy kuśtykał przygarbiony, ze skulonymi ramionami, wydawał się niższy. Ubrany był w ciężki płaszcz ze sztucznego futra, który nadawał mu pozory tuszy, i tyrolski kapelusik z zatkniętym za sznurek małym czerwonym piórkiem. Miał potargane szpakowate włosy, a patrzył na świat przez dwuogniskowe szkła. Pomimo iż lekko kulał, jego dziwny, powłóczący chód był zadziwiająco szybki. John, obserwujący peron przez szybę zamkniętych drzwi, ocenił jego wiek na sześćdziesiąt lat i przestał się nim interesować.

Zapóźniony pasażer wsiadł do trzeciego wagonu od tyłu i pokazał bilet na nazwisko Joseph Laurier. Konduktor zaprowadził go do dwuosobowego przedziału sypialnego, zarezerwowanego na to nazwisko. Laurier nie obdarzył go choćby słowem, natomiast słychać było, jak zamknął się od środka na klucz.

- Kwaśna gęba - pomyślał konduktor, wracając na swoje miejsce na końcu wagonu. Zawsze się taki trafiał w każdej podróży.

Po upływie minuty ekspres z lokomotywą elektryczną Bo-Bo 111 na czele, która ciągnęła cały skład szesnastu wagonów o łącznej wadze przeszło siedmiuset ton, wysunął się spod olbrzymiego sklepienia Milano Centrale. Z łoskotem przejechał przez labirynt zwrotnic i nabierając szybkości skierował się na północ. Na zegarze dworcowym była dokładnie siedemnasta zero pięć.

CZĘŚĆ TRZECIA

EKSPRES POD LAWINĄ

14.

Chiasso, Lugano

Wagony kołysały się z boku na bok, gdy ekspres coraz szybciej pędził przez płaską, zaśnieżoną równinę. Za godzinę miał dotrzeć do szwajcarskiego punktu granicznego w Chiasso. Joseph Laurier podniósł roletę w swoim przedziale i wyjrzał w nocny mrok. Znikły światła dalekich przedmieść Mediolanu. Wschodzący księżyc w pełni oblewał zimnym blaskiem bezkresną równinę, w powietrzu wirowały płatki śniegu. Laurier zamiast senności, która ukołysała resztę pasażerów, objawiał dziwny niepokój.

Zasunął roletę, wyszedł z przedziału i swoim szurającym krokiem zaczął wędrować na czoło pociągu. Trzymając się dla równowagi poręczy, wolno kroczył korytarzem zaglądając po drodze do przedziałów. Niekiedy ktoś podnosił na niego oczy, lecz nieobecny wzrok Lauriera niczym nie zdradzał, że jego właściciel notuje starannie w pamięci wygląd każdego pasażera. W wagonie restauracyjnym nakrywano właśnie do stołów. Pierwsza zmiana miała jeść o szóstej.

Laurier dotarł do pierwszego wagonu i ruszył z powrotem. Wrócił do własnego przedziału na długo przedtem, zanim ekspres dojechał do granicy.

W centralce łączności na końcu przedostatniego wagonu sypialnego Peter Neckermann zdjął słuchawki i spojrzał na stojącego obok Matta Leroya.

- Zameldowałem powtórnie Springerowi, że jak do tej pory wszystko jest w porządku.

- W porządku? - Leroy spojrzał na podobnego do małego gnoma Niemca, nie wierząc własnym uszom. - W porządku? - powtórzył. - Mimo że Harry Wargrave nie żyje?

- Widziałeś zwłoki? - spytał z całym spokojem Neckermann.

- Na litość boską, nie! Nie mogłem wysiąść z pociągu!

Wąsacz był poirytowany. Neckermann należał podobno do przyjaciół Wargravea i nie okazał ani śladu uczucia na wieść o jego śmierci. "Ci cholerni Europejczycy! - pomyślał z goryczą Leroy. - Grunt to trzymać fason i tym podobne pierdoły".

- Czy Haller albo ktoś inny je widział? - nie dawał za wygraną Neckermann.

- Nie.

- Aha.

Leroy w obawie, że nie zdoła się opanować, wyszedł z centralki i ruszył z powrotem do przedziału numer 3, gdzie Haller i Elsa strzegli pilnie Marienkowa. Phillip John odstąpiwszy na bok wpuścił go do ostatniego wagonu.

- Masz minę, jakbyś połknął pszczołę - stwierdził swoim zwykłym łagodnym głosem. - Tęskno ci za coca-colą?

Leroy uderzył go pięścią w ramię, wcale nie żartobliwie.

- Zgadłeś, koleś, i jestem w cholernie złym humorze, więc przestań sypać żarcikami. Widać ci trzecią sutkę - dodał klepnąwszy Johna po ukrytej kaburze. Coś mignęło mu przed oczami i po chwili patrzył prosto w wylot lufy lugera. - Dobra, nie musisz wymachiwać tą pukawką, wiem, że z ciebie wielki chojrak.

Gdy zniknął w głębi korytarza, John wsunął broń z powrotem na miejsce i rozpiął górny guzik płaszcza, dzięki czemu wybrzuszenie kabury pod materiałem przestało być widoczne. John był człowiekiem, który od każdego przyjmie dobrą radę.

Leroy zastukał w umówiony sposób i został potraktowany z rutynową ostrożnością. W szparze drzwi ukazał się Haller z coltem w garści, po czym wpuścił przybysza do środka. Leroy skonstatował z ulgą, że przynajmniej zewnętrzne objawy przygnębienia osłabły. Wszyscy starali się zachowywać normalnie. Marienkow układał pasjansa, a Elsa przypatrywała się temu. Wyciągnęła rękę i przełożyła jedną kartę na właściwe miejsce.

- Neckermann dopiero co złożył meldunek Springerowi - oznajmił Leroy.

- Niedługo będziemy w Chiasso - odparł bez związku Haller. Podniósł nieznacznie roletę, gdy ekspres przejeżdżał przez stację Como, i znów ją opuścił.

Nie wiedział, że przejazd pociągu obserwowano uważnie z okna bloku mieszkalnego niedaleko torów. Właściciel mieszkania na trzecim piętrze przy zgaszonym świetle śledził wzrokiem długi sznur migających szybko jasnych okien wagonów. Zaciągnął zasłony, włączył światło, otworzył szafkę i zwolnił ukryty zatrzask. Odskoczyła w górę klapa, pod którą ukazał się silny nadajnik. Rozpoczął nadawanie.

Gdy ekspres dojeżdżał do Chiasso, Laurier leżał w swoim przedziale z poduszką położoną pod głowę. Spojrzał na zegarek i znów zaczął zdradzać niepokój. Usiadł, wyjął spod poduszki nóż z kościaną rękojeścią i wsunął go do grubej skarpetki na prawej nodze. Czując, że pociąg zwalnia, włożył swój futrzany płaszcz i tyrolski kapelusik, wziął do ręki laskę i kiedy ekspres stanął, wyszedł z przedziału.

Na szwajcarskim punkcie granicznym, gdzie dotarli pięć po szóstej, były dwie wielkie stacje rozrządowe oraz pociągi dla obsługi celnej i paszportowej. Po jednostajnym stukocie kół wnętrze pociągu zaległa głęboka cisza. Obok rozciągał się pusty peron. Śnieg przestał padać.

Elsa podniosła rewolwer z siedzenia i oparła na kolanach.

- Spodziewasz się kłopotów? - spytał Marienkow.

- Każdy przystanek niesie ze sobą potencjalne niebezpieczeństwo. Nie mógłbyś przerwać tego pasjansa, póki tu stoimy? Nie chcę, żeby coś mnie rozpraszało.

- W takim razie zakryj nogi, jeżeli nie chcesz, żeby mnie coś rozpraszało.

Elsa zdobyła się na blady uśmiech. Należał mu się za to, że próbował ją rozerwać. Haller wyszedł na korytarz, żeby stamtąd mieć oko na otoczenie, więc teraz całkowity ciężar odpowiedzialności za bezpieczeństwo Marienkowa spoczywał na niej samej. Rosjanin znów instynktownie wyczuł jej nastrój.

Na peronie pojawił się Laurier. Chodził z trudem tam i z powrotem przed trzecim wagonem od końca, jak człowiek, który po kilku godzinach w przegrzanym przedziale czuje potrzebę zażycia świeżego powietrza. Jego uwagi nie uszedł nagły ruch na stacji. Z poczekalni wyłonili się trzej ciepło ubrani mężczyźni z walizkami. Najwidoczniej podróżowali razem. Wsiedli do wagonu drugiej klasy i zamknęli z trzaskiem drzwi. Odprowadził ich wzrokiem, a potem odwrócił się, żeby spojrzeć w głąb peronu.

Ustawiono tam wysoki na dwa metry parawan z brezentu, który odcinał dostęp do tylnej części ekspresu. Z oddali dobiegł łoskot zbliżających się kół. Laurier ponownie zerknął w lewo, kiedy z poczekalni wyszedł czwarty pasażer i spacerowym krokiem ruszył w stronę ekspresu. Miał dużo bardziej uderzającą powierzchowność niż trójka przeciętniaków, którzy wsiedli do wagonu drugiej klasy.

Bardzo wysoki, w długim granatowym płaszczu, mimo przenikliwego zimna był bez kapelusza. W zębach trzymał fajkę. Gdy przeszedł obok, Laurier zauważył wydatne kości policzkowe, śmiały zarys nosa, równo przycięty wąsik tak samo czarny jak jego włosy, upartą szczękę i ciemne bystre oczy. Mężczyzna szedł spokojnym, miarowym krokiem. Wszystko w jego wyglądzie nasuwało myśl o ukrytej sile. Wsunąwszy pod pachę cienką aktówkę szarpnął oburącz za klamkę na poły przymarzniętych drzwi i zniknął we wnętrzu wagonu pierwszej klasy.

Przez jakieś następne dziesięć minut nie działo się nic więcej, aż wtem rozległ się rezonujący huk i cały ekspres zadygotał. Coś zostało dołączone do składu. Laurier wrócił do przedziału. Wychylił się z okna i zobaczył, że do pociągu wsiada kilkunastu umundurowanych urzędników granicznej kontroli celnej i paszportowej. To było raczej niezwykłe. Zazwyczaj w Chiasso do pociągów jadących na północ wsiadało tylko po dwóch celników i urzędników emigracyjnych.

W przedziale numer 3 Elsa niemal podskoczyła, gdy pociąg zadygotał i po stacji przetoczył się głuchy grzmot.

- Co to, u diabła, było? - spytała Hallera, który właśnie wszedł do przedziału.

- Pewnie przetaczają jakieś wagony. Tu jest wielka stacja rozrządowa.

Kilka minut później ekspres ruszył w dalszą drogę, ku wschodniemu brzegowi jeziora Lugano i grobli, po której szlak kolejowy prowadził na drugi brzeg. Za ostatnim wagonem jechała dołączona platforma towarowa, a na niej, przymocowany łańcuchami zabezpieczającymi, wielki helikopter Alouette z płatami wirnika złożonymi równolegle do linii torów.

- Chyba rozprostuję trochę nogi - powiedziała Elsa. - Nie masz nic przeciwko temu? - zwróciła się do Hallera. - Siedzenie w tej zamkniętej puszce przyprawia mnie o klaustrofobię.

- Dobrze, byle byś nie wychodziła poza dwa ostatnie wagony.

- Nie chodzi tylko o rozruszanie kości. - Elsa otworzyła neseser i włożyła swoją czarną perukę. - Myślę, że warto przejść się po pociągu i przyjrzeć pasażerom. A nuż coś zauważę. - Włożyła rogowe okulary i prochowiec o wojskowym kroju, swój zwykły strój przy odbiorze kaset od Neckermanna w Bazylei. - Nikt mnie w tym nie rozpozna. Przynajmniej taką mam nadzieję - zakończyła z udanym oburzeniem.

- Idź, ale uważaj na siebie - pozwolił niechętnie Haller. - Może to rzeczywiście niegłupi pomysł - dodał.

Zmienił tak nagle front nie dlatego, że naprawdę liczył na jakieś odkrycia, lecz pomyślał, że pomoże jej to wrócić do siebie po wstrząsie, jakim była wiadomość o śmierci Wargravea.

O nim właśnie myślała Elsa idąc rozkołysanym korytarzem i czekając, aż John otworzy kluczem drzwi, oddzielające ostatnie dwa wagony od reszty pociągu. Jeszcze w Mediolanie przy układaniu planu podróży Wargrave dał jej instrukcję: "Gdy miniemy Chiasso, włóż swój rynsztunek z Bazylei i przejdź się po pociągu. Przypatrz się dobrze pasażerom - coś może zwrócić twoją uwagę. Sama wystąp z tą propozycją. Julian od razu by na mnie naskoczył, gdybym ja to zrobił".

Kilka wagonów dalej sześciu ludzi w mundurach służby granicznej weszło do przedziału zajmowanego przez trzech mężczyzn, którzy wsiedli razem w Chiasso. Cała trójka podniosła smagłe twarze, zaskoczona tym najściem, i wyciągnęła paszporty. W przedziale było teraz tak tłoczno, że trudno było się ruszyć.

- Bagaże! - warknął jeden z celników. Ściągnął walizkę z półki, odsunął zatrzaski, spojrzał do środka i aż gwizdnął. Na ubraniach spoczywały trzy pistolety typu Walther.

Jeden z Włochów zerwał się i usiłował sięgnąć do walizki, lecz potężny cios, jaki wymierzył mu Szwajcar, posadził go z powrotem na miejscu. Drugi z podróżnych próbował kopnąć innego celnika w krocze i dostał pięścią w szczękę. Po minucie cała trójka była w kajdankach. Celnicy otworzyli dwie pozostałe sztuki bagażu.

Jeden z nich powtórnie gwizdnął i odsunął się, pokazując zawartość kolegom.

- Wiozą też materiały wybuchowe. Granaty ręczne, laski gelignitu...

Elsa weszła do wagonu w chwili, gdy pierwszy Włoch został wypchnięty na korytarz i poprowadzony w kierunku czoła pociągu. Zwolniła kroku i zobaczyła jego dwóch towarzyszy, również w kajdankach, którzy eskortowani przez celników oddalili się śladem pierwszego. Gdy mijała przedział, jeden z funkcjonariuszy służby granicznej ściągnął roletę, lecz pochwyciła widok leżącej na siedzeniu otwartej walizki, w której były pistolety. Obróciła się na pięcie i ruszyła z powrotem na koniec pociągu, żeby zameldować Hallerowi o tym, co zobaczyła.

Wchodząc do ostatniego wagonu slipingu przed dwoma odseparowanymi wagonami, oddanymi do dyspozycji Sparty, ujrzała siwego mężczyznę z laską, który właśnie wychodził z przedziału. W połowie ruchu zmienił zdanie i wrócił do środka. Utrzymując szybkie tempo przeszła obok jego drzwi, zauważając, że są tylko przymknięte.

Usłyszała jakiś szmer i już chciała się odwrócić, gdy jakaś ręka zacisnęła się na jej gardle. Elsa próbowała sięgnąć po broń, lecz napastnik chwycił za torebkę i brutalnie wciągnął dziewczynę do środka przedziału.

- Tylko spróbuj krzyknąć, to cię uduszę! - syknął jej do ucha.

Chociaż brakło jej tchu w dławiącym uścisku, walczyła nadal, kopiąc dziko za siebie i próbując dosięgnąć goleni swego prześladowcy.

Laurier wyszarpnął jej z ręki torebkę i wymierzył dziewczynie mocne pchnięcie w plecy, tak że padła jak długa twarzą w dół na leżankę.

Zatrzasnął drzwi i zaryglował je, a gdy się odwrócił, ona już przekręciła się na plecy i przygotowywała się do ataku, zakrzywiwszy palce jednej ręki w szpony. Nagle znieruchomiała wstrząśnięta, kiedy Laurier ściągnął szpakowatą perukę i okulary.

- Chyba już nie dybiesz na moje życie? A może właśnie tak? - spytał kpiarsko.

Patrzyła na niego blada jak ściana. Wargrave wyszczerzył do niej zęby.

- Przepraszam, że się tak szorstko z tobą obszedłem, ale musiałem cię tu szybko wciągnąć. Ktoś mógł przechodzić korytarzem.

- Jak... - Jej głos był zdławiony, tym razem wzruszeniem. - Boże, myślałam, że nie żyjesz.

- Na tym polegał cały pomysł. Ustaliłem wszystko z Johnem i Molinarim. To John strzelał do mnie tak, że kula gwizdnęła mi tuż koło ucha. Całe szczęście, że naprawdę jest strzelcem pierwszej klasy. Potem zabrali mnie czym prędzej do dworcowego ambulatorium Czerwonego Krzyża. Przebrałem się w ten strój w pokoju za gabinetem i w ostatniej chwili wsiadłem do pociągu. Papierosa?

Zignorowała podsuniętą paczkę i patrzyła na niego z twarzą pozbawioną wszelkiego wyrazu.

- Zapewne nie powinnam cię nawet pytać, po co to wszystko? - powiedziała ze złowieszczym spokojem.

- W tym pociągu jest coś nie tak, nie wiem jeszcze dokładnie co. Musiałem zyskać możliwość niezależnego działania, bez Hallera zaglądającego mi ciągle przez ramię. No i chciałem sprawdzić wszystkich pasażerów nie będąc rozpoznanym. Siedzę w tej robocie już od dłuższego czasu i przypuszczam, że KGB ma moje zdjęcie.

- Nie uprzedziłeś mnie choćby słowem - powiedziała bardzo cicho.

- Nie mogłem.

- Ty draniu! - Wstała i z rozmachem wymierzyła mu siarczysty policzek. Potem nagle osłabła i ukryła twarz na jego piersiach. - Harry, ty draniu... ty cholerny draniu...

Przygarnął ją do siebie i mocno przytulił czując, jak cała dygocze. Potem uniósł jej podbródek i spojrzał w oczy.

- Tylko nie płacz - ostrzegł. - Musisz wrócić do Hallera i wyglądać normalnie. Żadnych zapuchniętych oczu.

Trzymał ją mocno, dopóki drżenie nie ustało, a potem odsunął na długość wyciągniętych ramion. Szare oczy mocno błyszczały, lecz pohamowała łzy.

- Grzeczna dziewczynka - pochwalił.

- Wyglądam jak upiór. - Odwróciła się od niego i przejrzała w lustrze. Czarna peruka była przekrzywiona na bakier, a rogowe okulary spadły w trakcie szamotaniny na podłogę. Na szczęście były całe. Poprawiła swój wygląd, mówiąc jednocześnie.

- Nie chcesz, żeby Julian widział, że płakałam. To znaczy, że mam przed nim wszystko ukryć i dalej udawać, że nie żyjesz?

- Właśnie, przynajmniej przez jakiś czas.

- On naprawdę to bardzo przeżywa. Nie mówił dużo, ale znać to po nim. Jego chyba nie podejrzewasz?

- Julian Haller jest najlepszym oficerem operacyjnym, jaki kiedykolwiek opuścił mury Waszyngtonu. Zaufaj mi. W tym stadium człowiek działający na zewnątrz - poza zamkniętymi wagonami - może być znaczącym atutem.

Domyślała się, że nie mówi jej wszystkiego, lecz pogodziła się już z sytuacją. Nieortodoksyjna taktyka Harryego i jego skłonność do działania w pojedynkę nieraz już przynosiły dobre wyniki.

- Ale Phillip John wie - zauważyła.

- Tylko tyle, że żyję. Myśli, że wciąż jestem w Mediolanie i stamtąd kieruję operacją. Naprawdę nie mogłem cię uprzedzić - dodał łagodnie. - Powiedz, tak z ręką na sercu, gdybyś znała prawdę, czy odegrałabyś równie przekonująco swoją rolę?

- Nie - przyznała. - Chcesz, żebym zaglądała do ciebie od czasu do czasu?

- Oczywiście, że tak. I to regularnie. Muszę wiedzieć o wszystkim, co się tam u was dzieje. I jeszcze jedno. Traber może w każdej chwili nadać dla mnie pilny meldunek z Zurychu. To będzie wiadomość od niejakiego Lerosa. Przyniesiesz mi ją jak najprędzej.

- Twój radiooperator, Peter Neckermann, myśli, że nie żyjesz. Chociaż kto go tam wie... - Zmarszczyła brwi. - Nie wtajemniczyłeś go? Nie? Bo gdy poszłam z nim porozmawiać, wydało mi się, że w gruncie rzeczy przyjął wiadomość o tym, że zginąłeś, zadziwiająco spokojnie. - Uśmiechnęła się lekko i spojrzała na Wargravea z cieniem dumy. - Tak jakby nie wierzył, żeś się dał tak łatwo załatwić. - Spojrzała ostatni raz do lustra, włożyła okulary w rogowej oprawie i odwróciła się do niego. - Gdybym naprawdę tak wyglądała, czy zwróciłbyś w ogóle na mnie uwagę?

Ujął ją za podbródek i pocałował mocno w same usta.

- O tym też nie mów Julianowi - powiedział z udaną surowością. - On boi się jak ognia związków uczuciowych między agentami.

- Muszę iść - odparła z pośpiechem. - O Boże, mało nie zapomniałam ci powiedzieć! W Chiasso do pociągu wsiadło trzech uzbrojonych rzezimieszków, ale szwajcarska służba bezpieczeństwa capnęła ich od razu.

Zrelacjonowała pospiesznie całe zajście. Wargrave wysłuchał z przymkniętymi oczami, a potem zapytał o kilka szczegółów, jakby go to zainteresowało.

- Trochę za bardzo rzucali się w oczy, co? - skomentował w końcu. - KGB stać na coś więcej. To na milę śmierdzi jakąś sztuczką, która ma nas zmylić i osłabić naszą czujność. - I dodał z naciskiem: - Przekonaj za wszelką cenę Hallera, że instynkt ci mówi o bliskim niebezpieczeństwie. Aresztowanie tych trzech zbójów mogło go zanadto odprężyć. Kiedy znowu mnie odwiedzisz, zastukaj w ten sposób do drzwi - wybębnił na umywalce nieregularny rytm - żebym wiedział, że to ty. I, na litość boską, wbij to ostrzeżenie Hallerowi do głowy! Czuję, że niedługo wpadniemy w niezłe tarapaty.

Ekspres zatrzymał się na stacji w Lugano, położonej wysoko na zboczu nad centrum miasta. W tym samym czasie trzy wozy radiopelengacyjne przeczesywały ulice w okolicach dworca. Ich ruchami kierował osobiście Springer z tutejszej placówki na Piazza Cioccaro.

- Jeśli chcą przez jakiś zakonspirowany nadajnik powiadomić Karpińskiego o swoich postępach, muszą nadać tę wiadomość blisko stacji - powiedział do swojego zastępcy, kapitana Theodora Hornera.

Horner, niski czterdziestoletni mężczyzna o przygarbionych ramionach, rudawych włosach i brwiach patrzył z okna ich mieszczącego się na pierwszym piętrze biura na pusty placyk. Po zachodniej stronie, w cieniu starych kamienic, znajdowało się wejście do kolejki, którą można było dojechać na dworzec.

- O jakich też postępach mu zameldują?

- O braku postępów - odparł enigmatycznie Springer. - No, wychodzę na pociąg. Ma przyjechać za dwie minuty.

Zbiegł z werwą po schodach, poczekał, aż strażnik otworzy mu drzwi frontowe i pobiegł przez piękny mały placyk na stację kolejki. Kiedy tylko wsiadł, drzwi się zamknęły i kolejka zaczęła wjeżdżać tunelem pod górę. Neckermann dał mu już znać przez radio o aresztowaniu trzech Włochów, którzy mieli broń i ładunki wybuchowe.

"Pierwsza runda dla nas" - pomyślał. Wysiadł z kolejki i poszedł na peron dla pociągów dalekobieżnych, jadących na północ. Ekspres właśnie wjeżdżał na stację. Długi sznur wagonów sunął wzdłuż peronu i znieruchomiał.

Na peronie nie było czekających podróżnych. Springer zastanawiał się, czy Wargrave nie wysiądzie na chwilę, by zamienić z nim kilka słów. Nie wiedział o rzekomej śmierci Anglika, gdyż Haller polecił zataić ten fakt. Nie chciał rozgłaszać złych wiadomości w tak niebezpiecznej chwili. Na oczach Springera drzwi jednego z wagonów otworzyły się i wysiadło z niego dwóch umundurowanych funkcjonariuszy, a za nimi trójka Włochów w kajdankach, którym trzeba było pomóc w zejściu ze stromych schodków. Na końcu wynurzył się jeszcze jeden oficer eskorty i aresztantów zaprowadzono do radiowozów.

Po drugiej stronie ulicy, prawie poza zasięgiem wzroku, stał zaparkowany zielony volkswagen bez świateł. Springer, który czekał, aż ekspres ruszy z miejsca, spojrzał na samochód i pomyślał, że pewnie należy do kogoś z obsługi dworca, kto pracuje na nocnej zmianie. Wrócił kolejką na Piazza Cioccaro. Za parę minut jego pracownicy zabiorą się do intensywnego przesłuchiwania podejrzanych.

Za kierownicą zielonego volkswagena siedział Franco Visani, zastępca dyrektora niewielkiego banku w Lugano, mały korpulentny Szwajcar w wieku czterdziestu siedmiu lat. Obserwował, jak trzej Włosi wsiadają pod eskortą do wozów policyjnych. Zobaczył potem szczupłego cywila, który wsiadł z powrotem do kolejki, i zastanowił się, kto to taki. Poczekał jeszcze chwilę na odjazd radiowozów, zapalił światła, włączył silnik i ruszył szybko krętą ulicą do miasta. Dotarcie do własnego mieszkania zabrało mu tylko trzy minuty.

Wszedł do środka, otworzył szafkę ścienną, w której trzymał ukryty nadajnik, i zaczął nadawać przygotowany wcześniej meldunek.

Grzeszył jednak zbytnią pewnością siebie. Zerknął wprawdzie na zegarek, ale zapomniał nastawić stoper na dwie i pół minuty. Zlekceważył jedną z podstawowych reguł wpajanych podczas szkolenia. Zresztą nadawał wiadomość pierwszorzędnej wagi i musiał przekazać ją w całości. Poza tym wszystkim posługiwał się kluczem , wolno i pedantycznie.

Springer właśnie wchodził do biura, zatrzymawszy się na dole na krótką pogawędkę ze strażnikiem, kiedy dwa współpracujące ze sobą wozy radiopelengacyjne pochwyciły sygnał transmisji szyfrowanego przekazu Visaniego. Obaj operatorzy obracali antenami, chcąc ustawić je z jak największą dokładnością w kierunku, skąd dobiegał sygnał, a potem nakreślili na mapie dwie linie, których miejsce przecięcia wskazywało lokalizację nadajnika. W biurze Springera zadzwonił telefon. Horner słuchał przez chwilę, a potem odłożył słuchawkę.

- Nadajnik. Na Piazza Dante. Pomyśleć tylko, trzy kroki stąd.

Springer drugi raz w ciągu ostatnich dziesięciu minut zbiegł po schodach i nie zwalniając tempa ruszył boczną uliczką. Towarzyszyło mu trzech tajniaków, ubranych podobnie jak on po cywilnemu. Gdy dotarli do Piazza Dante, była już tam policja mundurowa. Jeden z policjantów otworzył drzwi wejściowe budynku kluczem uniwersalnym.

- To chyba na trzecim piętrze - powiadomił Springera. - Jest już tam jeden z moich ludzi.

Na górze klucz znów poszedł w ruch. Dwóch policjantów wpadło do mieszkania z bronią w pogotowiu. Springer wszedł spokojnie za nimi, trzymając ręce w kieszeniach. Visani przed chwilą skończył nadawanie, wyłączył urządzenie i właśnie zamykał szafkę. Odwrócił się i zobaczył przed sobą uzbrojonych przedstawicieli władzy.

Springer, który trzymał się na uboczu, pochwycił w lustrze ściennym odbicie jego twarzy. Wycofał się z mieszkania i wrócił na Piazza Cioccaro z wieścią dla Hornera.

- To Franco Visani! Niewiarygodne! Wysłałem już z radiowozu wezwanie, żeby zatrzymać ludzi, z którymi ma jakieś powiązania. Podejrzewam, że rozbiliśmy dużą siatkę. Ciekawe, co było w depeszy, którą wysłał?

Springer zapewne mniej cieszyłby się z sukcesu, gdyby znał jej treść, która została przekazana za pośrednictwem Mohnera, siedzącego w swoim trailerze na Zurichbergu, do hotelu Schweizerhof.

Brzmiała następująco: "Operacja myląca zakończona pomyślnie. W Lugano policja wyprowadziła z ekspresu trzech ludzi w kajdankach".

Heinz Golchack przeczytał depeszę i chrząknął z dezaprobatą. Jej sformułowanie było dalekie od zwięzłości. Zanotował w pamięci, żeby bezpośredni zwierzchnik Visaniego udzielił mu nagany. Podał wiadomość Rudiemu Buhlerowi.

- Wszystko idzie, jak trzeba - zauważył ze spokojem. Spojrzał na swój zegarek, który wskazywał siódmą dziesięć, po czym podszedł do rozpostartej na łóżku dużej mapy Szwajcarii. Wskazał punkt na odcinku trasy pomiędzy Lugano i Bellinzoną, następnym miejscem postoju ekspresu. - To nastąpi tutaj.

- W takim razie powinniśmy się w ciągu pół godziny zwinąć z hotelu - odparł Buhler.

- Zobaczymy - powiedział Golchack, myśląc o swoim asie w rękawie, o którym nie wiedział nawet jego zastępca. W ostateczności zawsze dobrze jest mieć pod ręką profesjonalnego zabójcę. Taki właśnie jechał pociągiem.

15.

Vira, Bellinzona

W Lugano do przedziału pierwszej klasy, zajmowanego przez podróżnego z Chiasso, weszli urzędnicy kontroli celnej i paszportowej.

Szwajcar poprosił o paszport, z którego wynikało, że wysoki brunet nazywa się Jorge Santos i ma obywatelstwo hiszpańskie. Przejrzał go i zwrócił właścicielowi. Hiszpan siedział w rogu, wyciągnąwszy wygodnie długie nogi, i palił fajkę. Spojrzał na urzędnika nieruchomymi oczami, muskając kciukiem ciemny, równo przycięty wąsik.

- Dokąd pan jedzie?

- Do samego Amsterdamu - odpowiedział staranną francusczyzną.

Szwajcara uderzyła magnetyczna siła tego człowieka i jakieś wewnętrzne napięcie, dające się wyczuć mimo niedbałej pozy. Zawahał się, lecz nie umiał określić powodu swej rozterki. Był jednym z pracowników Springera. Przeszukanie walizki przez jego kolegę w mundurze celnika nie przyniosło żadnych rewelacji.

- Dziękuję panu. Życzę miłej podróży.

Dwaj funkcjonariusze wycofali się na korytarz i poszli dalej wzdłuż pociągu. Pykając łagodnie z fajki, Santos wyglądał przez okno na peron, gdzie właśnie prowadzono do wyjścia trzech aresztantów w kajdankach. Od kiedy wsiadł do pociągu w Chiasso, zaobserwował parę rzeczy. Raz koło przedziału przeszła zaglądając do środka jakaś niepozornie wyglądająca dziewczyna o ciemnych włosach. Robiła wrażenie, jakby kogoś szukała. Potem przedział minął potargany, siwy mężczyzna w podeszłym wieku z laską w ręku, też zapuszczając po drodze żurawia.

Po wyjściu szwajcarskiej kontroli celnej Santos wstał, otworzył drzwi i zobaczywszy, że na korytarzu jest pusto, wsunął się niepostrzeżenie do sąsiedniego pustego przedziału pierwszej klasy. Tu ruchem bynajmniej nie niedbałym sięgnął pod siedzenie. Jednym szarpnięciem oderwał przyklejonego taśmą lugera kalibru 9 mm i wsunął go do kieszeni. Następnie wrócił do własnego przedziału, ponownie usiadł w rogu, wyciągnął nogi i z zadowoleniem pyknął z fajki.

Wartownik małej wojskowej placówki tuż przy biegnącej przez wysoki płaskowyż autostradzie z Lugano do Bellinzony tupał nogami dla rozgrzewki. Rany, że też trafiła mu się służba w taką noc! Za nim znajdowała się zamknięta brama i wysokie ogrodzenie, zjeżone drutem kolczastym. Wewnątrz ogrodzenia stało niewielkie skupisko betonowych zabudowań, które zasadniczo służyły armii do garażowania pojazdów. Nagle żołnierz zesztywniał i zdjął z ramienia karabin.

Wielki mercedes, jedyny wóz w polu widzenia, skręcił nagle z pustej, zasypanej śniegiem autostrady i podjechał pod bramę.

Oślepiony światłami wartownik odskoczył w bok. Samochód minął go i stanął. Wysiadł z niego wysoki mężczyzna o długich, nieporadnych kończynach, ubrany w gruby płaszcz. Prawą rękę trzymał w kieszeni. Wybuchnął potokiem włoskich słów. Wartownik przerwał jego tyradę:

- To teren wojskowy. Nie wolno panu...

- Na litość boską, chodzi o moją córkę! Przecież macie tu jakiś telefon! - Machnął ręką w kierunku rozpiętych wysoko drutów, pod którymi zatrzymał się samochód. - Niech pan zajrzy do tyłu. Ona jest w ciężkim stanie, musimy jak najszybciej dotrzeć do jakiegoś lekarza, do szpitala!

Wartownik spojrzał na mężczyznę, zajmującego miejsce z przodu obok kierowcy, a potem zerknął za fotele. Mężczyzna siedzący z tyłu opuścił szybę. Strażnik sam miał córkę, ale ciemnowłosa dziewczyna na tylnym siedzeniu przekroczyła już niewątpliwie dwudziestkę. Zgięta wpół trzymała się za brzuch i przeraźliwie jęczała. Wciąż zaglądał do środka, gdy wysoki kierowca wbił mu w plecy nóż aż po rękojeść. Żołnierz padł martwy na ziemię.

Następna faza operacji odbyła się z precyzją, która pewnie zyskałaby uznanie w oczach szwajcarskiego dowódcy. Dziewczyna, nagle w jak najlepszym zdrowiu, wyskoczyła z wozu z parą nożyc do drutu i wycięła w ogrodzeniu z siatki dziurę wystarczająco dużą, aby przeszedł dorosły mężczyzna. Drągal zza kierownicy wdrapał się na dach samochodu, wziął od jednego ze swoich towarzyszy podane mu nożyce o długich rączkach i przeciął napowietrzną linię telefoniczną.

Człowiek, który siedział z tyłu razem z dziewczyną, schylił się nad martwym wartownikiem i wyłuskał go z wojskowego płaszcza i czapki.

Trzy minuty później ktoś załomotał wściekle do drzwi budki strażniczej za ogrodzeniem. Znajdujący się w niej żołnierz, który nie miał akurat służby i spał z nogami opartymi na krześle, obudził się raptownie. Otumaniony snem miał jednak dość przytomności umysłu, żeby przed otwarciem drzwi wziąć do ręki karabin.

Na progu stała postać w szwajcarskim mundurze, którą wziął za Giulia. Rzekomy Giulio trzymał na rękach bezwładne ciało dziewczyny.

- Co, u diabła...

Nie dokończył zdania. Dziewczyna strzeliła do niego z mauzera. Zeskoczyła na ziemię, wbiegła do środka, przecięła pusty pokój i zatrzymała się w drzwiach następnego pomieszczenia, w którym trzeci z wartowników posterunku sięgał właśnie po telefon. Strzeliła do niego dwa razy.

- Czy to było konieczne, Luizo? - spytał mężczyzna w mundurze.

- Tak było najszybciej. No dalej, bierzcie się do roboty.

Ciemnowłosa Luiza miała bardzo spiczasty podbródek, ostry wzrok i rozkazujący sposób bycia. Poganiając trójkę towarzyszy spojrzała na zegarek. Osiemnasta pięćdziesiąt. Za cztery minuty ekspres miał dojechać do Lugano. Uspokojona, że nie mają opóźnienia, pobiegła z powrotem do dziury w ogrodzeniu. W niedługim czasie wszyscy trzej mężczyźni byli przebrani w mundury zabitych żołnierzy. Dwa z nich źle leżały, lecz można to było zauważyć tylko w świetle dziennym i z bliska. Żaden z napastników nie miał najmniejszego zamiaru dać się komuś oglądać z bliska.

Wyprowadzili z baraku lekkiego jeepa, wyposażonego w zamontowany na obrotnicy karabin maszynowy, i wyjechali za bramę, którą otworzyli jednym z kluczy, wiszących na ścianie strażnicy. Mercedes odjechał już z wojskowego posterunku, obsadzonego przez zaledwie trzech ludzi - o czym napastnicy wiedzieli aż za dobrze przed swoim przyjazdem. Prowadząca wóz Luiza jechała z dużą szybkością w kierunku północnym. Po jej prawej ręce biegły tory, którymi miał przejeżdżać "Atlantic" przed dotarciem do Bellinzony. W oddali mogła już dojrzeć kwadratową sylwetkę nastawni w Virze. Zahamowała gwałtownie na pustej autostradzie i w regularnych odstępach czasu zapalała i gasiła światła.

Emilio Valenti, niski człowieczek o żabiej twarzy, który od dziesięciu minut ukradkiem obserwował południowy kraniec autostrady, dostrzegł umówiony znak. Wszedł z powrotem na górę nastawni, gdzie jego kolega pochylał się nad tablicą kontrolną. Nastawniczy Carll poświęcał jej w tej chwili całą uwagę. Po jego odcinku miał przejechać wkrótce ekspres "Atlantic".

- Papierosa? - zaproponował Emilio.

Jego kolega potrząsnął głową. W popielniczce obok niego dymił niedopałek, co nie uszło uwagi Emilia. Nabrał głęboko powietrza podniósł wysoko ciężki klucz i spuścił go na tył głowy Carlla. Cios był śmiertelny. Ciało jeszcze nie zdążyło upaść na podłogę, kiedy Emilio nacisnął guzik na tablicy kontrolnej.

Przy torach biegnących na północ sygnał zielony zmienił się na czerwony.

Emilio porwał płaszcz z wieszaka, narzucając go wyszedł z pomieszczenia i zbiegł po schodach. Ciężko dysząc czmychnął jak królik przez tory i dotarł na pobocze autostrady. Zatrzymał się przy nim mercedes. Luiza zahamowała z piskiem hamulców i wrzasnęła:

- Nie z przodu! Wsiadaj na tył!

Ruszyła z miejsca, zanim jeszcze zatrzasnął drzwiczki.

- Chyba go zabiłem... - zaczął nerwowo.

- Zamknij jadaczkę, ty szczurze. Mam teraz co innego na głowie.

Widziała we wstecznym lusterku, że tylne światła jeepa pół kilometra za nią zwalniają. Trzej mężczyźni w jeepie widzieli już reflektory zbliżającego się ekspresu. Zjechali na pobocze.

- Pamiętaj, Marco, ostatni wagon sypialny - przypomniał kierowca swojemu towarzyszowi. - Wiemy, że jest w tym wagonie.

- Co ty, myślisz, że nie znam się na swojej robocie? - warknął Marco. - Zajmij się prowadzeniem, a ja tamtym. Ścisnął mocniej w rękach karabin maszynowy. Kierowca włączył zapłon.

- Co ci chodzi po głowie? - zdziwił się Haller. - Przecież wygarnęli tę bandę zbójów w Lugano. Pewnie spróbują czegoś innego, ale nie już teraz.

- Mam złe przeczucia - upierała się Elsa. - Nazwij to babskim krakaniem czy jak ci się żywnie podoba, ale do cholery, nos mi mówi, że wkrótce zdarzy się coś paskudnego.

Ekspres wyjechał z Lugano i rozpędzał się na płaskowyżu. Przed Bellinzoną tory opadały w dół, uczepione zbocza jak cienka nitka. Haller siedział obok Elsy, a Marienkow stał odwrócony tyłem do okna i rozprostowywał zdrętwiałe kończyny. Potężna sylwetka Rosjanina odcinała się wyraźnie na tle opuszczonej rolety. Przyglądał się z uwagą Elsie.

- Zauważyłaś coś podczas swojej przechadzki? - spytał łagodnie.

- Owszem, aresztowanie tych trzech bandytów.

- Myślę, że widziałaś kogoś lub przydarzyło ci się coś jeszcze. Czy się mylę? - Podniósł ostrzegawczo rękę. - Pomyśl, zanim odpowiesz. Należę do ludzi, którzy wysoko cenią kobiecą intuicję. - Mówiąc to myślał o swojej biednej, nieżyjącej już żonie, Irinie. Kilkakrotnie ostrzegała go przed nadchodzącymi zmianami w najwyższych kręgach władzy, zmianami, które wyczuwała z nieomylną przenikliwością.

- Dzięki - odparła Elsa z lekką niechęcią. Marienkow doprawdy trochę zbyt dobrze czytał w jej myślach. Spojrzała z ukosa na Hallera i powiedziała z zamierzoną zuchwałością:

- Po prostu uważam, że ani na chwilę nie wolno nam osłabić czujności.

- Skąd, u diabła, wnioskujesz, że pozwalam sobie na osłabienie czujności? - dał się sprowokować Haller. - Wiem doskonale, że przed dotarciem do Schiphol czeka nas mordercza przeprawa, podczas której z każdej strony może paść cios. Nie rozumiem tylko, co ciebie naszło właśnie teraz?

- Strach - powiedział cicho Marienkow. Wciąż stał tyłem do okna i nie spuszczał oka z dziewczyny. - Zawsze umiem wyczuć strach. - Wzruszył ramionami i zaprzestawszy dalszych prób wysondowania Elsy zauważył, że pociąg zwalnia.

Haller sprawdził godzinę, chociaż wiedział, że jest za wcześnie, by mogli już dojeżdżać do Bellinzony.

- Pewnie stajemy na semaforze - stwierdził.

W dyspozytorni ruchu w Lugano główny dyspozytor Alois Reiter, czterdziestoletni mężczyzna o rozbieganych oczach, tym razem wyjątkowo wlepił wzrok w tablicę kontrolną. Jego uwagę przyciągnął znak stopu w Virze. Nie miał on żadnego uzasadnienia. Inny człowiek zwlekałby, wymyślając różne możliwe powody, lub zadzwoniłby do Viry, by sprawdzić, co się stało. Lecz Reiter bez namysłu usłuchał instrukcji i nakręcił numer, który połączył go bezpośrednio z kwaterą główną Springera. Horner, który odebrał telefon, słuchał przez chwilę, a potem zasłaniając dłonią słuchawkę zaraportował Springerowi:

- Na trasie bez powodu zapalił się sygnał stopu - na nastawni blisko Viry. Za niecałe dwie minuty ekspres będzie musiał się zatrzymać.

Springer podskoczył jak dźgnięty szydłem.

- Ostrzeż Hallera i zarządź powszechne pogotowie. - Rzucił wzrokiem na mapę na ścianie i obrócił się do innego oficera, obecnego w pomieszczeniu. - Alarm w sektorze 431. Zatrzymywać wszystkie pojazdy, cywilne, policyjne, wojskowe, bez wyjątku. Ustawić zapory na drogach wzdłuż granic sektora. Zamknąć go tak, żeby mysz się nie wyśliznęła. Nic nie ma prawa wjechać lub wyjechać.

- Pojazdy wojskowe również? - upewnił się oficer.

- Powiedziałem, wszystkie! - warknął Springer. - Wszystko, co się rusza. I nie zapomnijcie przypadkiem o miejscowym lotnisku w Locarno.

Oficer już wisiał na telefonie, wydając jeden rozkaz za drugim.

W całym sektorze 431 stacjonujące tam oddziały szwajcarskich wojsk i miejscowe siły służby bezpieczeństwa rozpoczęły pod osłoną nocy gorączkową aktywność. Powietrze przeszywał warkot startujących helikopterów, z hangarów wytaczano lekkie wojskowe samoloty.

Horner osobiście wysyłał przez radio sygnał najwyższego stopnia zagrożenia. Guisan... Guisan... Guisan... - biegło przez eter nazwisko szwajcarskiego głównodowodzącego z okresu drugiej wojny światowej, który w krytycznej chwili zarządził powszechną mobilizację podległych mu sił zbrojnych, mimo gwałtownych protestów rządu. Jego duch żył wciąż w sercach Trabera i Springera.

Ekspres prawie się już zatrzymał, gdy ktoś zastukał natarczywie do drzwi przedziału Marienkowa. Haller odryglował drzwi i otworzył je odrobinę. Stojący na korytarzu Matt Leroy spojrzał prosto w lufę jego colta 45.

- Właśnie ogłosili przez radio alarm pierwszego stopnia! - warknął z irytacją.

- Wracaj z powrotem na koniec wagonu. - Haller wyszedł z przedziału, pobiegł do centralki łączności w poprzednim wagonie i zobaczył Petera Neckermanna, który wbrew najsurowszym rozkazom wypadł na korytarz.

- Guisan! - wykrzykiwał. - Guisan! Guisan!

Haller obrócił się na pięcie i wrócił do przedziału, gdzie Marienkow wciąż stał na tle okna.

- Na dół! - syknął chwytając Rosjanina i spychając go na podłogę. Elsa już leżała jak długa, gdy Marienkow rozciągnął się obok niej.

- W innych okolicznościach nie protestowałbym zbytnio - stwierdził.

Zdała sobie sprawę, że chce jej dodać otuchy, więc wzięła go za rękę i serdecznie ją uścisnęła.

- Nasi chłopcy załatwią ich na cacy.

- Z pewnością - odpowiedział, ukrywając ogromne napięcie, jakie odczuwał.

Haller wypadł z przedziału. Elsa wyciągnęła rękę i zamknęła drzwi na zasuwkę. Pociąg już się zatrzymał. Amerykanin pobiegł w głąb korytarza, gdzie na warcie stał Phillip John. Złapał go za ramię i z rozkazem: "Chodź ze mną!" wciągnął do pustego przedziału.

Wyłączył światło i podniósł roletę, najpierw parę centymetrów, a potem do samej góry. Nie widział nic niepokojącego. Śnieg nie padał. Na bezchmurnym niebie świecił księżyc w pełni, a w jego blasku widać było pustą szosę, która biegła blisko torów. Haller opuścił szybę i do środka wpadła fala mroźnego powietrza. Spojrzał na północ, gdzie błyszczało czerwone światło. Skierował wzrok na południe i opadł na kolana.

- To oni...!

Ledwo przebrzmiały te słowa, dobiegł ich jazgot huraganowego ognia z broni maszynowej, który rozlegał się przeraźliwie głośno w nieruchomej nocnej ciszy.

- Wojskowy jeep - powiedział szybko Haller. - Celuj w kierowcę. Zatrzymaj go. Zdejmij kierowcę...

John przepchnął się przed niego, ze spokojem zajął pozycję wparty w kąt i zastygł nieruchomo, trzymając lugera w obu dłoniach. Przesunął lufę nieco w przód przed jeepa i czekał, aż dojedzie do linii strzału. Odgłosy kanonady urosły w ich uszach do ryku, w miarę jak jeep podjeżdżał coraz bliżej. Kule cięły okna i ściany.

Strzelec był specem w swej dziedzinie i zalewał wagon istnym gradem kul, poruszając lekko lufą w górę i w dół, by zwiększyć zasięg rażenia. John czekał bez najmniejszego drgnienia, luger tkwił w jego rękach nieruchomy jak skała. Kule roztrzaskały okno i załomotały o ściany, kiedy jeep zrównał się z ich przedziałem. John oddał trzy strzały szybko jeden za drugim. Jazgot broni maszynowej nagle się urwał. Jeep, który poszatkował już na całej długości ostatni wagon, przyspieszył i mijając resztę pociągu odjechał w kierunku północnym.

- Chybiłem, niech to szlag trafi - stwierdził z goryczą John.

- Ruchomy cel - pocieszył go Haller. Poderwał się z podłogi, wystawił przez okno swojego colta i strzelił jeden jedyny raz.

Strzelec obsługujący karabin maszynowy zgiął się wpół i osunął na lufę. Haller pobiegł z powrotem korytarzem i zastukał w umówiony sposób do drzwi. Elsa otworzyła je, zachowując zwykłe środki ostrożności.

Marienkow podniósł się już na nogi. Widoczna za nim roleta była pocięta na strzępy, a na podłodze walały się kawałki szkła z rozbitej szyby. Gdyby przed strzelaniną pozostał minutę dłużej w stojącej pozycji, już by z dziesięć razy zginął. Rozgniatając butem szkło postąpił naprzód.

- Dziękuję za uratowanie życia. Czy jacyś pana ludzie zostali ranni? Nie? Chwała Bogu. Oni na pewno podejmą nową próbę, żeby mnie zabić, ale ten drobny incydent znacznie podniósł mnie na duchu.

Haller starał się nie okazać po sobie zaskoczenia na widok spokoju, z jakim Rosjanin przyjmował mrożące krew w żyłach wypadki. Na końcu korytarza Leroy podniósł oba kciuki na znak, że zamachowcy zostawili w spokoju przedostatni wagon sypialny.

- Przenosimy się do sąsiedniego wagonu - powiedział Haller do Marienkowa. - Elsa, odprowadź go tam. - Spojrzał pomiędzy nich przez rozbite okno. - To się nazywa szybkie uderzenie.

Na szosie pojawił się sznur szwajcarskich pojazdów wojskowych, które zatrzymały się koło wagonów. Wyskoczyli z nich uzbrojeni w automaty żołnierze i rozsypali się w tyralierę, otaczając stojący pociąg.

Springer wysłał już ze swojej kwatery w Lugano polecenie, by kierownik dyspozytorni ruchu i dwaj inni pracownicy kolei natychmiast pojechali sprawdzić, co się stało w nastawni w Virze. W całym sektorze 431 roiło się od jeżdżących we wszystkie strony pojazdów, należących do wojska i służby bezpieczeństwa. Wielkie helikoptery lądowały na ziemi, a z ich brzuchów wysypywali się żołnierze.

Ustawiono zapory drogowe. Poszedł w ruch cały opracowany na wypadek wojny system zwalczania sabotażu i dywersji. Jeden patrol trafił już do magazynu jednostki wojskowej, z której zamachowcy porwali jeepa. Zameldował przez radio Springerowi o znalezieniu ciał trzech żołnierzy. Pułkownik wydał rozkaz, żeby wiadomość ta została natychmiast przekazana wszystkim oddziałom w sektorze 431.

Trójka zamachowców po obsypaniu ekspresu gradem kul i porzuceniu jeepa, dobrze ukrytego w kępie zarośli, wsiadła do prowadzonego przez Luizę mercedesa. Dziewczyna z twarzą ściągniętą napięciem jechała szybko na północ, drogą do Bellinzony. Nie mając przed sobą nikogo, dała gaz do deski: wskazówka szybkościomierza dopełzła do stu osiemdziesięciu kilometrów.

- Zabijesz nas tą wariacką jazdą - ostrzegł Marco, ściskając ranne przedramię, w które trafił go Haller.

- Zamknij się! - ofuknęła go ostro. - Wy wykonaliście swoje zadanie, teraz ja muszę wykonać swoje. Musimy jak najszybciej się stąd wydostać.

Wóz zarzucił na zakręcie i zaczął wpadać w poślizg. Przez chwilę walczyła odzyskując panowanie nad kierownicą, a wyjechawszy na prostą, znowu przyspieszyła. Usłyszała z tyłu, jak Marco gwałtownie wciąga powietrze.

- Masz pietra? - spytała. - To otwórz drzwi i wysiadka.

- Zbliża się do nas jakiś helikopter - zauważył siedzący obok niej mężczyzna o zamaszystych ruchach. - Ile jeszcze czasu do zmiany samochodu?

- Trzy minuty. Może cztery. Wtedy zgubimy tych drani. Za pół godziny będziemy na lotnisku.

- To będzie najdłuższe pół godziny w naszym życiu - zaskrzeczał Marco za jej plecami. - Matko jedyna, spójrzcie, co jest przed nami...

Mercedes pędził po opadającej szosie między zalesionymi zboczami. Przed nimi widać było blokadę z wozów policyjnych, które stanęły w poprzek tarasując drogę. Kiedy Luiza zaczęła hamować, światło szperacza zaświeciło im nagle prosto w oczy. Schylając głowę przyhamowała jeszcze trochę, skręciła z piskiem opon, wrzuciła wsteczny bieg, wykręciła tyłem i zaczęła uciekać w stronę, z której przyjechała. Raptem zaklęła szpetnie i nadepnęła z całej siły na hamulec.

Spomiędzy drzew na zboczu wyjechał czołg, który zajmował teraz środek autostrady, z obniżoną długą lufą skierowaną prosto w ich samochód. Luiza sięgnęła do schowka po pistolet. W tejże chwili ktoś rozbił szybę po jej stronie, mierząc do niej z bliska z karabinu. Tylne okna również wytłuczono, do środka zajrzały lufy żołnierzy.

- Nie ruszać się z miejsca! - krzyknął jakiś głos po włosku.

Drzwi otwarto z rozmachem i wywleczono ich na zewnątrz. Czterej mężczyźni nie stawiali oporu, lecz Luiza zaczęła drapać i kopać oficera, który pierwszy chwycił pistolet ze schowka. Upuścił broń i wymierzył jej morderczy cios kantem dłoni, po którym padła bezwładnie na kierownicę. Wyciągnął ją z samochodu krwawiącą i półprzytomną.

- To cię oduczy mordować szwajcarskich żołnierzy - powiedział niewzruszenie. - Założyć suce kajdanki! - rozkazał.

Dużo dalej, na nizinie nad jeziorem Maggiore, wojskowe wozy, dokonujące rutynowego patrolu na prywatnym lotnisku, otoczyły mały samolocik. Pilot nie próbował ucieczki. Pułkownik Springer zniszczył główną siatkę komunistów, działającą w rejonie Lugano.

Ekspres "Atlantic" znów był w ruchu i zdążał ku wielkiej stromiźnie przed Bellinzoną. Elsa zastukała do drzwi przedziału Wargravea. Uchylił je lekko, wpuścił ją do środka i znowu zamknął na zasuwkę.

- Zabawa na całego - skomentował. - Nie dostali oczywiście Marienkowa? Może łykniesz sobie koniaku? - Podsunął jej metalową płaską piersiówkę. - Wyglądasz, jakbyś tego potrzebowała.

Pociągnęła z butelki nie spuszczając z niego uważnego wzroku. Wciąż nosił przebranie Josepha Lauriera, nie wyłączając szpakowatej, potarganej peruki i dwuogniskowych szkieł. Nawet spod tej maski przebijało piekielne zmęczenie.

- Nie, nie dostali go - potwierdziła. - Ani nikogo innego, chociaż nie wiem, skąd się bierze ta twoja pewność.

- Element czasu. Ekspres stał całą minutę, zanim rozpoczął się ostrzał maszynowy. Przystanek był nie zaplanowany, a Haller nie jest głupcem. Opowiedz mi, jak to było.

Słuchał z zajęciem, a przy okazji znów zauważył; jak Elsa umiała zawrzeć treść rozbudowanego zdarzenia w zaledwie kilku słowach.

Zdjęła czarną perukę i okropne okulary, jakby chciała wypaść przed nim jak najlepiej.

- Jednak miałeś rację - powiedziała na zakończenie swojej relacji. - Ci trzej tak zwani zabójcy, którzy wsiedli w Chiasso, to była zwykła dywersyjna zagrywka, żebyśmy mniej się mieli na baczności przed atakiem prawdziwych profesjonalistów.

Wargrave pokręcił przecząco głową.

- Nie tacy aż z nich profesjonaliści, jak się obawiałem. Spartaczyli robotę. Do pewnego stopnia dobrze zaplanowali akcję, ale przegapili ważną sposobność.

- Naprawdę? - Pomyślała, że czasami Wargrave jest odrobinę zbyt zarozumiały. - No dobrze, jak ty byś to zrobił?

- Ostrzelałbym cały wagon sypialny wcześniej, gdy ekspres dopiero zwalniał. To dałoby się wykonać z szybkiego jeepa. Zostawili Hallerowi akurat dosyć czasu, by zdążył zareagować. Mówisz, że John próbował zastrzelić kierowcę? Jaki był z grubsza licząc dystans od okna wagonu do jeepa?

- Byliśmy oddaleni od autostrady o jakieś pięćdziesiąt metrów. Julian twierdził, że ci z jeepa nie spieszyli się zanadto z ucieczką - jechali wówczas jakieś trzydzieści, czterdzieści kilometrów na godzinę.

Wargrave wygłosił ten sam komentarz co Haller.

- Ale trzeba było trafić do ruchomego celu, i to w nocy. Przy okazji, jak tam ochrona Marienkowa?

- Wszystko dokładnie według twoich instrukcji. - Wstała nakładając perukę i okulary. - Będę się zbierać. Julian dał mi wyjść tylko na chwilę, żeby sprawdzić, co się dzieje na przedzie pociągu. Większość pasażerów wpadła w niezgorszą panikę. Konduktorzy obchodzą wagony i mówią wszystkim, że były to ćwiczenia wojskowe. Rzecz jasna, nikt nie widział, w jakim stanie jest ostatni wagon sypialny. Nie sądzę jednak, żeby wszyscy przełknęli tę bajeczkę.

Wargrave wyjął cienki tekturowy rulonik, środek zużytej szpulki do nici.

- Ostatnia sprawa. Kiedy staniemy w Bellinzonie, ukryj to w rękawiczce i wysiądź na peron. Podejdzie do ciebie facet w mundurze kolejarza, z ostrzeżeniem, żebyś wsiadła z powrotem, bo pociąg zaraz odjeżdża do Airolo. Powie to po francusku. Przekaż mu po kryjomu tę rolkę. To wiadomość dla Springera.

- Czy on wie o twojej metamorfozie w Josepha Lauriera?

- Nie, ale sama mówiłaś, że Julian nie zawiadomił go o moim rzekomym śmiertelnym zejściu. - Ścisnął ją za ramię. - Ale uważaj. Ten napad w Virze to dopiero wstęp.

- Myślisz, że szykują następne?

- Możesz się o to śmiało założyć. Pułkownik Karpiński nie zaserwował nam jeszcze głównego punktu programu.

Elsa spojrzała na mały rulonik, który w Bellinzonie miała przekazać człowiekowi Springera.

- Czemu Neckermann nie może wysłać tej wiadomości? Mogę udawać, że to ode mnie.

- Bo zawiera prośbę o szybkie sprawdzenie właśnie Neckermanna we własnej osobie.

Springer podjął jedną ze swoich błyskawicznych decyzji, którymi nader często zaskakiwał swoich podwładnych. Postanowił wsiąść w Bellinzonie do ekspresu. Zostawiwszy dowództwo w rękach Hornera, pojechał samochodem przez przedmieścia Lugano na wojskowe lotnisko, gdzie przygotowano się już na jego przybycie.

Przed wyjazdem wydał nowe instrukcje.

- Zarządź patrole wozów radiopelengacyjnych we wszystkich miastach między Lugano a Zurychem, w których ekspres się zatrzymuje: w Bellinzonie, Airolo, Goschenen...

- Myśli pan, że uda nam się powtórzyć nasz tutejszy sukces? - podchwycił Horner.

- Do zaplanowania następnego posunięcia Karpiński będzie potrzebował informacji o rozwoju sytuacji. To oznacza, że sowiecki agent, który jedzie pociągiem, będzie musiał jakimś sposobem, choćby gestem, przekazać wiadomość, czy Marienkow jest przy życiu. Toteż mam pewność, że po ataku w Virze nastąpi jakiś przekaz w Bellinzonie.

- Zajmę się tym.

- Rozszerzymy zasięg operacji - ciągnął szybko Springer. - Aż do Zurychu bardzo niewielu pasażerów opuści pociąg. Ci, którzy wysiądą, mają być śledzeni przez wozy policyjne bez oznaczeń.

- Tego również dopilnuję.

- Ponadto należy objąć obserwacją wszystkich miejscowych mieszkańców, którzy będą na dworcu w czasie przyjazdu ekspresu.

Springer, przeglądając jeszcze raz w pamięci wydane polecenia, dodał gazu z pełną świadomością, że czas ucieka. Dobrze przynajmniej, że odjazd pociągu z Bellinzony opóźni się ze względu na konieczność odłączenia od składu zdewastowanego wagonu i ponownego przyczepienia platformy z helikopterem. Po co Wargrave chciał wlec helikopter za pociągiem?

Dojeżdżając do lotniska Springer pomyślał, że ma trochę powodów do satysfakcji. Dowiedział się, że Franco Visani, który obsługiwał tajny nadajnik na Piazza Dante, zaczyna się łamać w trakcie przesłuchania.

- Możliwe, że zanim ekspres dojedzie do Bazylei, odkryję całą siatkę zakonspirowanych sowieckich agentur - powiedział sobie w duchu. - Z każdym kilometrem coraz więcej tego robactwa wypełza ze swoich kryjówek.

Wojskowy pilot, siedzący za sterami małego samolotu, dostrzegł reflektory samochodu Springera i zwiększył obroty silnika.

Pułkownik wysiadł z wozu, podbiegł do maszyny i wdrapał się na miejsce pasażera. Osadzony na płozach samolocik sunął wzdłuż pasa i po chwili uniósł się w powietrze. Springer znowu spojrzał na zegarek.

Przy odrobinie szczęścia zdąży na czas.

W ciemnym kącie hali dworcowej w Bellinzonie stała ubrana w zniszczony płaszcz i kapelusz kobieta o zastygłej w surowym wyrazie twarzy. Kiedy ekspres wjechał na stację, na jednym krańcu peronu ustawiono wielki ekran z brezentu, przypominający ten z Chiasso, pod którego osłoną dołączono platformę z Alouette. Ów widok nic kobiecie nie powiedział. Wypatrywała czegoś całkiem innego.

Wiele okien w pociągu było otwartych mimo przejmującego zimna.

Podminowani pasażerowie, którzy nie dali się nabrać na opowieść o ćwiczeniach wojskowych, chcieli zobaczyć na własne oczy, co się dzieje. Wzrok kobiety znieruchomiał, gdy otwarły się drzwi wagonu i na peron wysiadł pasażer. Był to Joseph Laurier w swoim płaszczu z imitacji futra i z laską w ręku. Zaczął spacerować od niechcenia tam i z powrotem. Za chwilę otwarły się kolejne drzwi i oczy kobiety przesunęły się w inny punkt.

Wystrojona w swoje sobole Elsa w butach od Gucciego i z pasującą do nich torebką pod pachą przeszła niespiesznym krokiem po peronie i zatrzymała się w pobliżu wejścia, żeby zapalić papierosa. Kobieta zasznurowała usta na widok kosztownego stroju jasnowłosej dziewczyny, lecz z pociągu wysiadł następny pasażer i jej spojrzenie pobiegło w jego kierunku.

Phillip John, wyglądając jak na pokazie mody w eleganckim płaszczu z wielbłądziej wełny, zaczął się przechadzać po zasypanym iskrzącym śniegiem peronie. Obserwował Elsę. Lewą rękę trzymał w kieszeni, prawa, którą zwykle sięgał po broń - zwisała luźno.

Chwilę później z wagonu wyszedł Jorge Santos, wysoki Hiszpan, i przystanął rozglądając się wokół. Elsa dostrzegła pewną siebie postawę, zwracającą uwagę twarz, na której malował się niemal zwierzęcy magnetyzm. "Boże - pomyślała - ale z niego przystojniak!" Widziała go wcześniej przelotnie w przedziale pierwszej klasy, lecz nie zdała sobie sprawy, jak jest wysoki. Ich oczy skrzyżowały się na chwilę, po czym Santos odwrócił wzrok. Zobaczył, że jego fajka zgasła. Z rozmyślną powolnością schylił się, uniósł podeszwę i wystukał o nią popiół z cybucha.

- Pani Wells? - Elsa odwróciła się i zobaczyła przed sobą mężczyznę w mundurze szwajcarskiego kolejarza. - Najlepiej chyba będzie, jak pani wsiądzie z powrotem do pociągu. Za chwilę odjazd - powiedział zniżonym głosem.

Stali bardzo blisko siebie. Podała mu otrzymaną od Wargravea szpulkę, a on wziął ją tak zręcznie, że nikt tego nie zauważył. Odwrócił się i zniknął w półmroku dworcowej hali. Elsa pokręciła się jeszcze trochę po peronie. Gdyby od razu wsiadła z powrotem, wyglądałoby to podejrzanie.

Mężczyzna przebrany za kolejarza dotarł właśnie do wyjścia, kiedy przed stacją zahamował samochód, z którego wysiadł okręcony szalikiem Springer.

- Czy ekspres "Atlantic" jeszcze nie odjechał? - spytał pułkownik.

- Postoi tu jeszcze co najmniej dziesięć minut - odparł mężczyzna, podając mu nieznacznie tekturowy rulonik.

Pułkownik wszedł do biura, które zarezerwowano do jego użytku, zamknął drzwi i skinął głową jednemu ze swoich pracowników, majorowi Jurgenowi Thallowi, który tam na niego czekał. Wydłubał z rulonika kartkę z wiadomością, przeczytał ją szybko i podał swemu podwładnemu.

- Przesłać niezwłocznie do kapitana Wandera z BND. Powinien być teraz w kwaterze głównej służby bezpieczeństwa w Bazylei. Odpowiedź macie mi przekazać przez radiotelefon, gdy będę jechał ekspresem. Powtarzam, przez radiotelefon - podkreślił. - Z pominięciem Petera Neckermanna, operatora centralki łączności w pociągu. I chcę ją mieć w ciągu trzydziestu minut.

Przeszedł przez halę dworcową na peron, mijając po drodze kobietę w wyświechtanym płaszczu i kapeluszu, którą wziął na spytki jeden z jego ludzi ubrany w mundur konduktora szwajcarskich kolei.

- Mogę pani w czymś pomóc?

- Czekam na mojego męża - wyjaśniła kobieta. - Czy to ekspres z Mediolanu, który odchodzi o piątej?

- To ekspres "Atlantic", tak, proszę pani.

- To chyba do tej pory mąż by wysiadł?

- Z całą pewnością - przytaknął człowiek Springera. - Jest pani pewna, że jechał tym pociągiem?

- Taki miał zamiar, chyba że go coś zatrzymało po pracy.

- W takim razie musiał zostać nieco dłużej. Zobaczy pani, że przyjedzie rano.

- Pewno ma pan rację. Dziękuję panu.

Skromnie odziana kobieta przemierzyła halę i wyszła przed dworzec, gdzie czekał przy krawężniku stary fiat z kierowcą. Wsiadła obok niego i zamknęła drzwi. Samochód ruszył.

- Dał mi znak - powiedziała. - Nie udało im się zabić Marienkowa. Jest wciąż zdrów i cały gdzieś w pociągu.

Joseph Laurier wciąż przechadzał się po peronie, jakby nie mógł sobie znaleźć miejsca. Jorge Santos wsiadł z powrotem do pociągu i stał wyglądając przez okno, z fajką w prawym kąciku ust. Elsa wróciła do ostatniego wagonu sypialnego, a Phillip John podążył za nią w odległości kilku metrów. W tejże chwili w hali pojawił się Springer, a za nim jego zastępca major Thall. Przeszli przez peron i wsiedli do pociągu.

Laurier żadną zmianą w wyrazie twarzy lub ruchach nie zdradził ogromnego zaskoczenia. Rozpoznał natychmiast pułkownika i pochwycił jego krótkie spojrzenie na północ - w stronę przełęczy św. Gotharda, przez którą ekspres miał niedługo przejeżdżać. Czyżby ich myśli biegły tym samym torem? Czy Springer podobnie jak on obawiał się olbrzymiego wąwozu o stromych ścianach, który stanowił gigantyczną naturalną pułapkę?

Za ekranem z brezentu pracująca ze zwykłą sobie szybkością i sprawnością szwajcarska służba kolejowa odczepiła już od składu podziurawiony jak rzeszoto wagon i platformę z helikopterem.

Odtoczyli je na boczny tor, prowadzący do Locarno, rozdzielili, doholowali z powrotem platformę do reszty składu i dołączyli do zajętego przez Spartę wagonu slipingu. Laurier wdrapał się na stopnie, rzucił ostatnie spojrzenie w stronę św. Gotharda i zamknął drzwi. Po niespełna minucie ekspres wyjechał ze stacji w Bellinzonie.

Na krótko zanim kobieta w wyświeconym płaszczu i kapeluszu wyszła ze stacji i wsiadła do fiata, jeden z ludzi Springera zanotował numer samochodu. Gdy fiat ruszył, dał przeczący znak ruchem głowy kierowcy radiowozu zaparkowanego z boku stacji. O tej porze, kiedy zaśnieżone ulice Bellinzony świeciły pustką, nie sposób było śledzić samochód tak, aby nie zostać zauważonym.

Po niecałym kilometrze fiat wjechał do otwartego garażu. Stojący w pogotowiu mężczyzna błyskawicznie zamknął za nim drzwi. Kierowca wbiegł po schodach do mieszkania na piętrze, a kobieta ruszyła za nim, zapalając kolejnego papierosa, była bowiem nałogową palaczką.

Na pięterku kierowca, otworzył nadajnik, ukryty w obudowie telewizora, i zaczął nadawanie jednego z dwóch przygotowanych zawczasu meldunków. W przeciwieństwie do swego kolegi z Lugano zakończył transmisję w czasie krótszym niż dwie minuty, więc krążące po dzielnicy wozy radiopelengacyjne nie zdołały go namierzyć.

Policja doszła do nich po numerach rejestracyjnych samochodu w niecałą godzinę później. Parę aresztowano i poddano intensywnemu przesłuchaniu. Dano im do picia jedynie wodę i pozbawiono ich jedzenia, a przede wszystkim tytoniu. Pierwsza złamała się kobieta. Na podstawie jej zeznań pochwycono osiemnaście osób będących członkami komunistycznej siatki w Bellinzonie. Lecz to nastąpiło szesnaście godzin później. Na biegu najbliższych wydarzeń najwięcej zaważył meldunek wysłany do Zurychu.

16.

Zurych, Andermatt

O dziewiętnastej czterdzieści pięć Traber odebrał w Zurychu meldunek, że ekspres odjechał przed chwilą z Bellinzony. Podzielił się tą wiadomością ze swoim zastępcą, majorem Kurtem Doblerem, który siedział przy sąsiednim biurku. Dobler miał czterdzieści lat, szczupłą twarz o czujnym wyrazie i długi, spiczasty podbródek, który upodabniał go do lisa. Wstał z miejsca, podszedł do ściennej mapy i zaznaczył przy nazwie miasta czas odjazdu.

- Przyszło coś nowego o pasażerach z Wiednia, którzy mieli bilety na lot 433? - spytał.

Traber od czasu przerwanej w tragiczny sposób rozmowy z Leo Scoblinem, który ostrzegł go o bliskim przyjeździe Krokodyla do Zurychu, osobiście kierował poszukiwaniami Karpińskiego. Potrząsnął przecząco głową, trzymając długopis zawieszony w powietrzu nad listą pasażerów.

- Dotarliśmy do większości z nich. Wydają się czyści. Właśnie odpadła kolejna osoba, niejaki Heinz Golchack.

- Czy to nie ten Austriak, który się rozmyślił co do celu podróży?

- Zgadza się. Odnaleźliśmy taksówkarza, który wiózł go z lotniska. Najwyraźniej Golchack najpierw kazał się wieźć do Baur au Lac, a potem zmienił zdanie i powiedział, że złapie pociąg do Bonn. Dziwnie mi to wyglądało, więc zadzwoniłem do Lorenza w Wiedniu i poprosiłem go o przysługę. Bóg świadkiem, że był mi ją winien.

- I co z tego wyszło? - spytał Dobler.

- Lorenz posunął swoją współpracę dalej, niż śmiałem marzyć. Poszedł z paroma swoimi tajniakami do Golchacka. Nie zastali gospodarza, więc dostali się do środka i przetrząsnęli mieszkanie. Na biurku znaleźli odcinek biletu linii Swissair z podaną godziną lotu 433 do Wiednia. To by załatwiało sprawę.

Korpulentny Szwajcar z wyrazem rezygnacji opuścił długopis i wykreślił spośród niewielu pozycji, jakie pozostały na jego liście, nazwisko Heinza Golchacka.

"Piotruś miewa się dobrze. Wciąż jedzie ekspresem "Atlantic". Wiadomość pewna". W hotelu Schweizerhof, oddalonym o niecałe dwa kilometry od kwatery głównej Trabera, Heinz Golchack czytał meldunek, który właśnie nadszedł z Bellinzony. Spojrzał na zegarek. Była dziewiętnasta czterdzieści pięć. Zdjął okulary w cienkiej drucianej oprawie i zaczął je polerować, choć były idealnie czyste. Buhler, zwalisty zastępca z nosem mopsa, znał dobrze swego szefa, toteż zwrócił uwagę na ten gest. Golchackowi zaczynało dawać się we znaki napięcie.

- Kiepska nowina - odważył się odezwać Buhler.

Jedno spojrzenie blado-niebieskich oczu sprawiło, że miał ochotę odgryźć sobie język. Golchack bez słowa nasadził na nos okulary i pogrążył się w studiowaniu rozłożonej na łóżku mapy Szwajcarii. Na pobliskim stoliku cichutko grało radio tranzystorowe. Słuchali na bieżąco wiadomości, by mieć pewność, że lotnisko w Zuryhu wciąż jest nieczynne. Golchack wyjął pióro i nie dotykając papieru otoczył kółkiem jakieś miejsce na mapie.

- Bellinzona to był zaledwie pierwszy etap - stwierdził ze spokojem. - Teraz kolej na etap drugi.

Buhler ze swego miejsca wybałuszył z niedowierzaniem oczy na obwiedzione kółkiem miejsce. Ostatecznie był kierownikiem operacji sabotażu G.R.U na całą Europę Zachodnią. Tym razem nie dał się poskromić spojrzeniu Golchacka.

- Taki wariant jest równoznaczny z ujawnieniem jednego z naszych głównych planów sabotażu, opracowanych na wypadek inwazji Szwajcarii.

- I co z tego? - spytał łagodnie Golchack.

- Pomyślałem tylko, że warto o tym wspomnieć...

- No więc wspomniałeś, niewątpliwie dla potrzeb raportu, jaki złożysz w Moskwie - ciągnął Golchack tym samym łagodnym tonem. - Ja z kolei rozważę, czy nie zamieścić w moim własnym raporcie wzmianki o tym, że zawahałeś się w krytycznej chwili.

- Źle mnie zrozumiałeś - odparł pospiesznie Buhler.

- Nad tym, czy cię źle zrozumiałem, również zastanowię się później. - Aby potrzymać Buhlera trochę dłużej w napięciu i nauczyć go w ten sposób moresu, podszedł do okna i wyjrzał na ledwie widoczną zza gęstej zasłony padającego śniegu ulicę. Port lotniczy w Zurychu z pewnością pozostanie nieczynny. Obrócił się raptownie i wydał zwięzły rozkaz: - Wyślij sygnał do Andermatt. Etap drugi. Natychmiast!

Brygadier Traber siedział w swoim biurze i palił krótkimi nerwowymi pociągnięciami małe cygaro. Odczuwał wyraźne niezadowolenie.

Szwajcaria od niepamiętnych czasów, jeszcze przed wybuchem rewolucji październikowej, z racji swej neutralności służyła za azyl agentom komunistycznym. Już Lenin ze swoimi towarzyszami czekał w Zurychu na wybuch rewolucji na Zachodzie, jako że kraj ojczysty plasował się nisko na jego liście priorytetów. Z tych powodów Rosjanie znali Szwajcarię jak własną kieszeń, o czym Szwajcarzy nigdy nie zapomnieli.

Traber podniósł słuchawkę i kazał się połączyć przez szyfrowany radiotelefon ze Springerem w ekspresie "Atlantic". W szwajcarskich kołach wojskowych dla nikogo nie było tajemnicą, że Traber upatrzył sobie rzutkiego, błyskotliwego Springera na swego następcę, i że udziela mu pełnego poparcia. Otrzymawszy połączenie powiedział pułkownikowi o fiasku dotychczasowych poszukiwań.

- Ja bym proponował wrócić do punktu wyjścia i zacząć od nowa - rzekł energicznie Springer. - Trzeba wysłać ludzi z listą pasażerów z lotu 433 do wszystkich hoteli i sprawdzić księgi meldunkowe.

- To będzie cholernie żmudna robota! - westchnął Traber. - Mamy tak mało czasu.

- Zacznijcie od razu - naciskał Springer. - Zasadźcie do tego wszystkich wolnych ludzi. Nawet jeśli szansa, że dzięki temu wpadniemy na trop Karpińskiego, jest tylko jedna na tysiąc, nie wolno nam jej przepuścić.

- Zaraz się do tego wezmę - obiecał Traber.

- Aha, i jeszcze jedno. Wyślijcie na miasto wszystkie wozy radiopelengacyjne, jakie są do dyspozycji. Karpiński musi utrzymywać łączność radiową, żeby kontrolować przebieg operacji. Jestem przekonany, że kieruje nią osobiście.

- Zrobione.

- Dwa wozy powinny krążyć niedaleko Hauptbahnhofu - podjął Springer. - Dało to dobre efekty w Lugano, więc może i w Zurychu nam się poszczęści. Nawiasem mówiąc, czy nadeszła jakaś wiadomość z Andermatt, od tego agenta Wargravea o pseudonimie Leros?

- Odpowiedź brzmi "nie".

W dziesięć minut później jedna z wyposażonych w radiodetektory furgonetek Trabera zaparkowała w bocznej uliczce tuż pod mieszczącą się na piętrze restauracją hotelu Schweizerhof.

Niecałe trzy godziny wcześniej w Andermatt Anna Markos stała przy zaparkowanym samochodzie, obserwując przez lunetę dom Freya. Widok zaciągniętych zasłon był dla niej sygnałem, że została dostrzeżona. Wsiadła, podjechała kawałek w stronę Andermatt, skręciła tyłem w wąską boczną drogę i zostawiła wóz w miejscu niewidocznym z głównej szosy. Potem wróciła na skraj miasteczka i czekała.

Mimo grubej kurtki i obcisłych narciarek czuła podmuchy wschodniego wiatru. Zimno kąsało ją w kark przez podbity futrem kaptur. Była jednak przyzwyczajona do ostrych zim w Grecji, znacznie bliższej porywom syberyjskich wichrów niż Andermatt. Przytulona do węgła ostatniego domu w miasteczku nadal obserwowała samotny dom na farmie. Po jakimś czasie spojrzała na zegarek: było wpół do szóstej. Ekspres powinien się teraz znajdować w połowie drogi między Mediolanem a Chiasso. Nagle usłyszała dźwięk, na który czekała.

Z oddali dobiegł słaby warkot helikoptera, wyraźnie słyszalny w zimnym, nocnym powietrzu. Anna zwróciła uwagę na szybkość, z jaką ludzie Freya wyciągnęli maszynę ze służącej za hangar stodoły. Podniosła lunetę na wirujące łopaty śmigła. Z trudem śledziła wzrokiem zamazaną przez płatki śniegu sylwetkę helikoptera, widoczną bardziej dzięki światłom niż pokaźnym rozmiarom.

Maszyna wznosząc się ostro leciała doliną w stronę Andermatt. Na pułapie trzystu metrów przeleciała nad miasteczkiem i skierowała się na wschód, w stronę przełęczy św. Gotharda i olbrzymiego szczytu Wasserhorn.

Robert Frey przed przyłączeniem się do wieczornej zabawy musiał odwalić swoje obowiązki, które polegały na skontrolowaniu stanu zboczy i stopnia zagrożenia lawinowego oraz złożeniu rutynowego raportu do Davos.

Anna strzepując śnieg z ubrania wskoczyła za kierownicę swojego renaulta. Na szczęście zostawiła silnik na chodzie. Na takim mrozie odpalanie tego cholernego grata często trwało pięć minut. Ostro ruszyła biegnącą wzdłuż doliny drogą w kierunku zagrody Freya i wjechała na tył zabudowań, które teraz tonęły w ciemności. Nigdzie nie było widać ani promyczka światła. Podejmowała wprawdzie pewne ryzyko, ale jeśli trafi na pozostawionego na posterunku wartownika, powie, że wpadła odwiedzić Freya.

Z tyłu domu znalazła drzwi, oszklone małymi tafelkami. Stłukła jedną z szybek, wpychając do środka dłoń w rękawiczce, i pomacała futrynę. Z zaskoczeniem stwierdziła, że klucz tkwi w zamku. Na wszelki wypadek miała przy sobie komplet wytrychów. Pozostawianie za sobą śladu w postaci stłuczonej szybki nie było lekkomyślnym niedopatrzeniem; Anna chciała, żeby jej włamanie zostało odkryte.

Przyświecając sobie latarką spenetrowała wnętrze pustego domu, pokój za pokojem. Wreszcie dotarła do gabinetu Freya, z którego Emil Platow obserwował ją wcześniej przez lornetkę noktowizyjną. Tu zabawiła dłużej. Było to duże, prostokątne pomieszczenie z oknami wychodzącymi na zachód. Wypolerowaną podłogę przykrywały kosztowne perskie dywaniki. W kącie na stalowym stoliku stał nadajnik, przy pomocy którego Frey komunikował się z instytutem lawinowym w pobliżu Davos. Przeczytała napisany na maszynie biuletyn, który leżał przy nadajniku: "Powolny wzrost pokrywy śniegu na Wasserhornie. Jak do tej pory sytuacja nie jest niebezpieczna".

W końcu jej uwagę przyciągnęło wbudowane w ścianę biurko. Opuściła klapę i przejrzała jego zawartość. W małych przegródkach były dwie książki o wspinaczce i nic poza tym. Uderzyło ją, że zupełnie nie ma w nim szpargałów, jakie zazwyczaj napotyka się we wnętrzu podobnych mebli. Zwinne dłonie Anny naciskając tu i ówdzie zaczęły poszukiwania wokół krawędzi przegródek. Nagle wskazujący palec prawej ręki natrafił na coś, co ustąpiło. Dał się słyszeć cichy szmer jakiegoś mechanizmu i cała przegródka wysunęła się do przodu nad opuszczoną klapą. Za nią kryła się druga radiostacja.

Zapewne po prostu zapasowe urządzenie na wypadek, gdyby zawiódł główny nadajnik. Ponieważ był to sprzęt wysokiej klasy, Frey wolał go ukryć przed ewentualnymi wandalami, którzy mogliby się włamać do domu. To całkiem prawdopodobne. Nacisnęła to samo miejsce i fałszywa przegródka cofnęła się do poprzedniej pozycji, dokładnie zakrywając to, co było za nią.

Anna zamknęła klapę i przez całą minutę stała nieruchomo przed biurkiem. Potem uczyniła rzecz dziwną. Zdjęła jeden z kolczyków w kształcie łezek, które miała w uszach, i przyświecając latarką poszukała gołego skrawka podłogi. Upuściła tam kolczyk, tylnymi drzwiami wyszła z domu, wsiadła do samochodu i pojechała z powrotem do Andermatt.

- Gdy znalazła się w swoim pokoju w hotelu Storchen, wyciągnęła z szuflady zamykaną na kluczyk kasetkę z biżuterią, otworzyła ją i wyjęła z niej bransoletkę i sznur sztucznych pereł. Dodała do tego drugi kolczyk, zawinęła wszystko razem w grubą rękawicę samochodową, po czym zeszła na dół. W barze panował niezwykły o tej porze tłok, a w częstych wybuchach śmiechu i piciu na umór wyczuwało się nerwowe napięcie. Gibki Francuz o twarzy, na której łatwo pojawiał się uśmiech, wstał pospiesznie od stolika i podszedł do Anny. Nazywał się Louis Celle i był przyjacielem Reneego Marchais, który niedawno zginął w wypadku na nartach. Tym razem na twarzy Louisa nie było śladu uśmiechu.

- Anno, chodź napić się ze mną - poprosił.

- Przepraszam, Louis... - Ściskała mocno w dłoni rękawicę. - Muszę wyjść na parę minut. - Szczerze żałowała, że musi mu odmówić. Wyglądał na tak zgnębionego.

- Wstąpiłem znowu na komisariat - ciągnął Louis. - Wiesz, że oni nie są pewni, czy śmierć Reneego to był zwykły wypadek? Tak długo piliłem, aż skontaktowali się z Chamonix. Tamci wiedzą, że Rene był znakomitym narciarzem.

- Wiesz, jak ubolewam nad jego śmiercią. - Anna pocałowała go w policzek. - Ale kto to może wiedzieć? Nawet najlepszym narciarzom zdarza się popełnić błąd.

- To był łatwy zjazd - upierał się Louis. Machnął ręką w stronę baru. - Wszyscy o tym mówią. Trudno teraz znaleźć odważnego, który by poszedł na deski.

- Z powodu Reneego?

- No nie, niezupełnie... - Louis urwał z wahaniem. - Przez ten czas warunki znacznie się pogorszyły i ludzie zaczynają mieć stracha przed lawinami. Spadło bardzo dużo śniegu.

Anna pogłaskała go po twarzy.

- Wracaj i strzel sobie kielicha, Louis. Później może się do ciebie przyłączę.

Wyszła przed hotel i tuż za drzwiami zatrzymała się, nasłuchując uważnie. Wciąż panował siarczysty mróz. Noc była bardzo ciemna, choć niebo się rozchmurzyło. Zza pobliskiego szczytu góry wystawał rożek księżyca. Nie to jednak sprawiło, że Anna przystanęła. Do jej uszu doszedł złowrogi, przeciągły niski grzmot, który odbił się echem w dolinie od krańca do krańca. Odgłos lawiny. Nic dziwnego, że większość wczasowiczów trzymała się z daleka od tras zjazdowych.

W pustej bocznej uliczce znalazła oblodzoną kratkę ściekową. Przy wtórze dalekiego grzmotu rozbiła lód obcasem i wrzuciła w szczeliny biżuterię. Gdy wracała do Storchen, w uszach jej dźwięczał znajomy głos: "Drobiazgi, Anno - nigdy nie zapominaj o drobiazgach, bo właśnie one mogą ściągnąć na ciebie zgubę".

Robert Frey oderwał od ziemi swój helikopter typu Sikorsky i wcelował jego nos prosto w olbrzymi szczyt Wasserhornu, wznoszący się nad przełęczą św. Gotharda, po której dnie biegła wstążka torów kolejowych. Siedzący obok niego Platow zerknął w dół, gdy przelatywali nad błyszczącymi światłami Andermatt.

- Słyszałem, że gliny rozpoczęły dochodzenie w sprawie śmierci Reneego Marchais - rzekł. Coś w tonie jego głosu sprawiło, że olbrzymi Szwajcar zwrócił głowę w jego stronę i rzucił mu ostre spojrzenie.

- Cóż to, nerwy cię zawodzą? - spytał cicho.

- Oczywiście, że nie! - zaprotestował Platow. Obleciał go nagle strach. Dla członka siatki Freya okazywanie wszelkiej słabości nie było rzeczą bezpieczną. Prawdę mówiąc, mogło się okazać diablo niebezpieczne. - Idzie tylko o to, że całe Andermatt gada o tym wypadku...

- No więc co z tego? Policja nigdy nie zdoła dowieść, że to było coś więcej niż wypadek. Musiałem go uciszyć - powiedział spokojnie Frey zwiększając wysokość. - Słyszałem w barze Storchen, jak chlapał jęzorem na prawo i lewo, że kiedy znaleźli w tunelu trupa tego agenta kontrwywiadu, w okolicy widziano tylko mój helikopter.

Uznał sprawę za załatwioną i zajął się sterami, kierując maszynę na szczyt Wasserhornu.

W opinii pułkownika Karpińskiego spośród wszystkich tajnych agentów G.R.U, którzy kontrolowali siatki sabotażu w zachodniej Europie, Frey wyróżniał się największą inteligencją i bezwzględnością.

Może z jednym wyjątkiem Rolfa Geigera. Co skłoniło Szwajcara, który i bez tego cieszył się wielkim prestiżem w międzynarodowych kręgach alpinistów, do zdrady własnego kraju przed przeszło piętnastu laty? Z pewnością nie był fanatycznym idealistą. Ledwo coś liznął z dzieł Marksa, które uznał za skończoną nudę. Motywy, jakimi się kierował, były dużo bardziej przyziemne.

Ważąc szanse prawdopodobnego wyniku toczącej się ustawicznie batalii między Zachodem a blokiem komunistycznym, doszedł do prawidłowego jego zdaniem wniosku, że w ostatecznym rozrachunku wygra Związek Radziecki, który stosuje wobec swoich przeciwników bardziej jednolitą i bezwzględną politykę. Jak kiedyś zauważył w rozmowie z Platowem: "Od czasów Churchilla, Adenauera i de Gaullea Zachód nie wydał ani jednego przywódcy wartego funta kłaków". Od czasu gdy prezydent Moynihan objął rządy w Białym Domu, zwątpił nieco w słuszność swego twierdzenia. Teraz jednak było za późno na odwrót.

Drugim motywem jego działania była żądza władzy. Pławił się w świadomości faktu, że ma w swoich rękach kontrolę nad tajną organizacją, że to on właśnie wysłał kilka godzin temu Franco Visaniemu, agentowi z Lugano, szczegółowe rozkazy ataku na ekspres.

Teraz, wytracając wysokość, aby osiąść na wierzchołku Wasserhornu, sprawdzał warunki dla wprowadzenia w życie drugiego, zakrojonego na dużo większą skalę planu, który przedstawił mu Karpiński w depeszy nadesłanej z Zurychu. Z mistrzowskim wyczuciem posadził maszynę z dala od krawędzi, pośrodku płaskiego wierzchołka. Wyłączył silnik, poprawił gogle, otworzył drzwi i zeskoczył na ziemię. Emil Platow, który niósł instrumenty pomiarowe, poszedł w jego ślady.

Majestatyczne piękno oblanej światłem księżyca panoramy, jaka roztaczała się z wierzchołka, zapierało dech w piersiach, lecz Frey ledwo je zauważał. Nie zbliżył się również do krawędzi ściany, skąd mógł zobaczyć szyny kolejowe, którymi późnym wieczorem miał przejechać ekspres "Atlantic". Dwaj mężczyźni krzątali się szybko, mierząc grubość ostatniego opadu, a potem wdrapali się z powrotem do helikoptera i po chwili znów byli w powietrzu.

- Mój Boże! - wykrzyknął Platow, gdy helikopter skierował się w drogę powrotną do Andermatt. - Pięćdziesiąt centymetrów więcej niż przy ostatnim pomiarze! Całe to zbocze może wyjechać lada chwila w gigantycznej lawinie!

- Więc jeśli będziemy musieli się uciec do ostatecznych środków, pora jest wręcz znakomita - odparł z zimną krwią Frey. - I nie zacznij się dla odmiany przejmować tymi z Davos. W Andermatt opady nie były ani w przybliżeniu tak duże, więc raport, jaki im prześlę, nie wzbudzi żadnych podejrzeń.

Kwadrans po szóstej pilotowany przez Freya sikorsky znów wylądował w zagrodzie. Emil Platow pierwszy odkrył włamanie. Frey wszedł frontowymi drzwiami i udał się prosto do gabinetu, gdzie czekało czterech pozostałych członków jego siatki. Ciskając futrzaną kurtkę na krzesło zasiadł do pisania informacji dla instytutu lawinowego:

"Wzrost grubości pokrywy śnieżnej na Wasserhornie bardzo nieznaczny. Porównałem wyniki z ostatniego roku i jeżeli można je uznać za normę..."

Zdał sobie sprawę, że ktoś mu zagląda przez ramię. Podniósł wzrok i zobaczył Ericha Volckera, niskiego, łysego grubasa w wieku czterdziestu pięciu lat, który stał tuż za nim.

- Psiakrew, nie mogę napisać tego cholernego raportu, jak mi tak sterczysz nad karkiem! - zagrzmiał.

- Przepraszam.

- Ktoś się tu włamał! - Do gabinetu wbiegł pędem wzburzony Emil Platow. - Ktoś tu był, chyba przed waszym przyjazdem! - rzucił patrząc na czwórkę mężczyzn. - Jedna szyba w tylnych drzwiach jest stłuczona.

- Uspokój się, Emilu - napomniał go górski olbrzym.

Wstał, wsparł wielkie łapska na biodrach i rozejrzał się po pokoju. Zauważył, że klapa biurka jest zamknięta, i dalej wodził wzrokiem.

Pozostałych pięciu ludzi, na których jego obecność wywierała przemożny wpływ, zachowało zupełny bezruch i milczenie. Oczy Freya kontynuowały poszukiwania, przesuwając się po meblach, potem ich spojrzenie omiotło podłogę. Zrobił dwa długie kroki, schylił się i wyprostował z kolczykiem dyndającym u palca. Uśmiechnął się do Ericha Volckera.

- Znam to cacko. Głupio z jej strony zostawiać nam swoją wizytówkę, co?

17.

Przełęcz św. Gotharda

Olbrzymia przełęcz, przez którą biegnie główne połączenie kolejowe z północnej Europy na omywane falami Morza Śródziemnego południe, zalicza się do największych cudów przyrody. Jej posępne, pełne dostojeństwa i grozy piękno może się równać z pięknem Wielkiego Kanionu w Arizonie. W miarę jak tory pną się bez końca pod górę, przemierzając w mozolnej wspinaczce spiralne tunele, pokonując bezdenne jary i przepaście, potężne alpejskie szczyty zwierają się coraz ciaśniej po obu stronach.

Ten wspaniały widok już latem budzi respekt, a w zimie wywołuje uczucie bliskie grozy. Wysoko na niemal pionowych ścianach wiszą miliony ton śniegu, którym często wystarcza pojedynczy przejeżdżający narciarz, by osunęły się w dół. Niedaleko Airolo, małego miasteczka na końcu przewierconego w skalnym łańcuchu tunelu, który przechodzi pod Andermatt, nad torami sterczą wielkie przewieszone turnie. Szlak kolejowy w regularnych odstępach ogrodzono stalowymi barierami śniegowymi. Jest to kraina lawin.

Ten właśnie odcinek trasy najbardziej gnębił Wargravea. Niepokoił również Springera, i to tak mocno, że ten postanowił przylecieć z Lugano do Bellinzony i wsiąść do ekspresu. Wargrave w przebraniu Josepha Lauriera wciąż plątał się niespokojnie po pociągu. Ujrzał przed sobą wysokiego Hiszpana, Jorge Santosa, który opierał się o biegnącą pod oknami poręcz i wypuszczał kłęby dymu z fajki. Poza nimi na korytarzu nie było żywej duszy. Przystanął przy nim i zawiesił laskę zagiętą rączką o poręcz.

- Widzę, przyjacielu, że pan również znajduje tę podróż kłopotliwą, a niebawem przeniesiemy się w regiony bardziej odpowiednie dla greckich bogów, istny Olimp - przemówił płynnie po francusku.

Santos spojrzał ostro na natręta, a potem wzruszył ramionami.

- Długie nocne przejazdy pociągiem zawsze trochę rozstrajają nerwy. - Zawiesił głos i pyknął z fajki. - No i ten dziwny incydent za Lugano, gdy ekspres stanął w szczerym polu. Konduktor powiedział mi, że to były ćwiczenia wojskowe. Pan w to wierzy?

- Myślę, że to było coś znacznie bardziej poważnego - odparł Laurier. - Na własne uszy słyszałem wyraźnie odgłosy strzelaniny.

- A teraz zbliżamy się do św. Gotharda - stwierdził Santos. - Przerażające miejsce.

- Kto wie, co może się wydarzyć w nocnym ekspresie? - rzucił refleksyjnym tonem Laurier. - Tylu obcych ludzi stłoczonych razem na tak wiele godzin. - Zerknął na rzucający się w oczy profil stojącego obok mężczyzny: orli nos, wysoki zarys kości policzkowej. Podróżuję do samego Amsterdamu, a pan?

- Podobnie. A więc przed nami bardzo długa noc.

Kiedy ekspres jechał w górę łagodnego zbocza ku wielkiemu wąwozowi, wyraźnie dało się wyczuć rosnące napięcie. W wagonie restauracyjnym podany został obiad dla drugiej zmiany, przy czym skonsumowano więcej alkoholu niż jedzenia. Pasażerowie, którzy powinni układać się do snu w swoich przedziałach, siedzieli patrząc na oświetlony księżycem krajobraz za oknem. Podróżni ostatniego wagonu sypialnego otrzymali posiłek, przygotowany w prowizorycznej kuchni, którą Molinari kazał zainstalować w jednym z przedziałów.

- Dlaczego nie przynieśli nam jedzenia z wagonu restauracyjnego? - chciał wiedzieć Marienkow zatapiając zęby w pizzy.

- Bo KGB chętnie posługuje się trucizną - odparł bez obsłonek Haller.

- Nie lubisz pizzy? - spytała Elsa Rosjanina.

- Zjem byle co - odparł dwuznacznie Marienkow.

Siedzący naprzeciw nich Springer zajadał pizzę z tekturowej tacki i popijał kawę z papierowego kubka. Poprosił Rosjanina o listę nazwisk agentów KGB, działających na terenie Szwajcarii, lecz nic nie wskórał. Marienkow patrząc znacząco na Hallera oświadczył:

- Poczekacie do momentu, gdy znajdziemy się na pokładzie boeinga lecącego do Stanów, tysiąc metrów nad Atlantykiem. Wtedy udzielę wszystkich informacji, jakich wam trzeba.

- Potrzebuję ich teraz - odparł ostro Springer. - Ostatecznie ma to służyć pana własnemu bezpieczeństwu.

- Mój jedyny paszport do Ameryki to zasób wiadomości, jakie przechowuję w pamięci - zareplikował szorstko Marienkow. - Wszyscy poprzedni pracownicy KGB, którzy uciekli do Ameryki, czekali z rozpoczęciem zeznań, aż postawią stopę na terytorium Stanów Zjednoczonych. Tak się zazwyczaj postępuje w podobnych wypadkach.

- To bez sensu - wtrącił się Haller. - Wałkowaliśmy już wcześniej tę kwestię z panem generałem i - jak to panu powiedział - chce się trzymać utartej procedury.

Springer z ponurym i zaciętym wyrazem twarzy utkwił wzrok w Marienkowie, który beznamiętnie odwzajemnił mu spojrzenie. Elsa zdecydowała, że pora rozładować narastające napięcie.

- Niech mu pan chociaż pozwoli zjeść - powiedziała wesoło do szwajcarskiego pułkownika. - Nie ma co wszczynać sporów na pusty żołądek.

Skończyli już posiłek, kiedy do drzwi zapukał Matt Leroy.

- Wzywają pułkownika Springera przez radiotelefon. Pilnie - oznajmił. Spojrzał na szczątki jedzenia. - Miło widzieć, że nikt tu nie cierpi głodu - zauważył.

Haller spojrzał przerażony.

- Boże, czas najwyższy, żeby zmienił cię John. Przerwij mu słodki odpoczynek, a potem wróć tutaj i coś zjedz.

Elsa pod pozorem, że zdrętwiały jej nogi, poszła razem ze Springerem do centralki łączności. Domyślała się, że ta pilna wiadomość ma związek z prośbą Wargravea o sprawdzenie ich radiooperatora, Petera Neckermanna. Poza tym chciała prosić Springera, z którym Haller zdążył już się podzielić nowiną o śmierci Wargravea, żeby zataił treść wiadomości przed Julianem.

W centralce podobny do gnoma Neckermann dopiero co skończył posiłek. Springer odebrał telefon, powtórzył kilkakrotnie "tak" nie patrząc na Neckermanna i wreszcie zadał pytanie: "Jesteście pewni?" Przerwał połączenie, zabrał Elsę na korytarz i odczekał, dopóki nie usłyszał, że Niemiec zaryglował drzwi od środka.

- Nic z tego wszystkiego nie rozumiem - rzekł z troską. - W Bellinzonie dostałem wiadomość podpisaną przez Wargravea, chociaż Haller twierdzi, że Wargrave zginął w Mediolanie. Wargrave prosił mnie, żebym przekazał pani odpowiedź mojego szefa z Zurychu. Ten telefon był od niego. Zasięgnął informacji u kapitana Wandera z BND, który ma przejąć w Bazylei ochronę pociągu. Neckermann jest czysty jak łza. Wander mówi, że ręczy za niego własną głową.

- Niech pan nie mówi o tym Hallerowi ani nikomu innemu. Dołączę do was później.

- Wedle pani życzenia.

Springer przyglądał się chwilę Elsie z zaciekawieniem, w którym był cień nadziei.

- Od razu sobie pomyślałem, że ta opowiastka Hallera jakoś dziwnie brzmi - mruknął. - Zostawiam to całkowicie w pani rękach.

Phillip John zastąpił już Matta Leroya i pełnił wartę na przedzie wagonu. Elsa podeszła do niego. Był równie elegancki jak zawsze w swoim sportowym garniturze w kratkę. Uśmiechnął się lekko na jej widok. Odniosła wrażenie, że zdążył nie tylko odpocząć, ale i się ogolić.

- Nie możesz ani chwili beze mnie wytrzymać? - zakpił.

- Pewnie wyda ci się to dziwne, ale wytężony wysiłek woli pozwala mi oddalić się na jakąś godzinę czy dwie - odparowała. - Czy byłbyś łaskaw przepuścić mnie do następnego wagonu?

- A to po co?

- Bo ja tak każę, do cholery! - wypaliła.

- Prośba damy jest dla mnie rozkazem - rzekł John, ani trochę nie speszony. Ostentacyjnie poprawił jej czarną perukę, którą włożyła przed wyjściem z przedziału. Potem popchnął wyżej rogowe okulary na jej nosie. Niby niechcący musnął dłonią jej policzek. - Prędzej czy później, gdy ta zabawa się skończy, ty i ja powinniśmy...

Przeszła bez odpowiedzi przez otwarte drzwi. Usłyszała, jak je za nią zamyka, i ruszyła co tchu do przedziału Josepha Lauriera. Na dźwięk pukania Wargrave najpierw pomacał, czy nóż z kościaną rączką, który wsunął do prawej skarpetki, jest na swoim miejscu, i dopiero potem wpuścił ją do środka. Powiedziała mu, że Neckermann jest czysty. Przyjął to skinieniem głowy. Wciąż nosił potarganą siwą perukę i dwuogniskowe okulary. Ponownie pomyślała, że w jego oczach widać krańcowe zmęczenie.

- Co z jedzeniem? - spytała. - Mam nadzieję, że przekąsiłeś co nieco w wagonie restauracyjnym?

- Nie. Wziąłem ze sobą termos kawy i kanapki - wskazał ręką walizkę. - Jak tam atmosfera w przedziale naszego honorowego gościa?

- Pod zdechłym psem. Springer próbował wycisnąć z niego nazwiska agentów KGB, działających na terenie Szwajcarii, a on się nie dał. Haller interweniuje jako rozjemca. Ale chodzi jeszcze o coś więcej.

Przypalił papierosa i wsunął go jej w usta, gdy usiadła na kanapce.

- O co takiego?

- O to wieczne napięcie, które staje się nie do zniesienia. Chyba jeden tylko Phillip John - przy okazji, to on ma teraz wartę przy drzwiach - jakoś go nie odczuwa, zarozumiały bubek. Moim zdaniem najgorsze jest to, że nic się nie dzieje - ciągnęła Elsa krzyżując nogi i ściągając z nosa rogowe straszydła. - Takie bierne czekanie nie wiadomo na co rozstraja nerwy. Wszyscy mają przeczucie, że wkrótce coś się zacznie. Niepokoi ich przejazd przez przełęcz św. Gotharda.

- Mnie też.

Wargrave zgasił światło i podniósł storę. Ekspres piął się teraz stromo pod górę i opisując nieskończone zakręty zmierzał do dalekiego Airolo. Wjechali już między potężne szczyty, skalne zerwy piętrzyły się tuż obok. Wargrave musiał mocno zadrzeć głowę, żeby dostrzec oblane księżycem wierzchołki. Na ścianie głębokiego jaru wisiał zastygły w locie długi warkocz zamarzniętego wodospadu. Łoskot kół stał się bardziej donośny. Pociąg wjechał na most przerzucony nad ciemną przepaścią. Wargrave opuścił storę i z powrotem zapalił światło.

- Co z prognozami meteo? - spytał. - Jaka pogoda panuje na północ od Gotharda?

- Springer mówi, że okropna. Zadymka i śnieżyca. Tylko tutaj, pomiędzy Airolo i Chiasso, śnieg chwilowo ustał, ale spodziewają się dalszych opadów. Jest jednak i dobra wiadomość; przypuszczają że niedługo zacznie wiać w tym rejonie fóhn.

- Chyba już zaczął, czuć jego uderzenia w bok pociągu.

Wargrave ściągnął z głowy perukę, zdjął okulary i doprowadził się do porządku, przyczesawszy pobieżnie włosy. Elsa przyjrzała mu się z troską.

- Boże, ależ musisz być zmęczony. Masz strasznie przekrwione oczy. Kiedy ostatnio spałeś?

- Nie pamiętam - odparł pogodnie Wargrave. W rzeczywistości ostatnią okazję do snu miał w sobotnią noc. W piątek niemal do świtu omawiał z Molinarim szczegóły operacji. Sobotni ranek przyniósł ze sobą wyczerpujący lot do Bukaresztu i z powrotem, wliczając w to dwa mocno ryzykowne lądowania. Nie zmrużył też oka od chwili, kiedy wsiadł do pociągu. Przejrzał się w lustrze.

- Wracamy do normalności. Dobrze widzieć znów swoją twarz.

- Dlaczego rezygnujesz z przebrania?

- Nadszedł czas, aby się ujawnić. Z tego, co mi powiedziałaś, wynika, że morale w waszym wagonie przedstawia się raczej kiepsko.

- I to wszystko? - spytała cicho. - Spodziewasz się, że coś się stanie, prawda? Julian przeżyje niezły wstrząs, gdy cię zobaczy. Wścieknie się ze złości - ostrzegła.

Położył dłonie na jej ramionach.

- Nie gryź się tym. Wracaj do nich i nie mów im o mnie. Ani pary z ust.

- Jak chcesz.

Wargrave dał jej kilka minut na drogę powrotną i po upływie tego czasu otworzył drzwi. Spojrzał w obie strony, sprawdzając, czy korytarz jest pusty, i ruszył na tył pociągu, który zakolebał się na kolejnym długim zakręcie. Po drodze podniósł storę w jednym z okien. Tuż przed oczami zamajaczyły mu oblodzone skalne ściany, czarne cienie poznaczone zamarzniętymi strugami wodospadów, które połyskiwały przy księżycu. Przystanął przed zaryglowanymi drzwiami ostatniego wagonu, zapalił papierosa, po czym zapukał w specjalny sposób.

Otworzył mu Phillip John z pistoletem w ręku. Na jego bladej twarzy z początku odmalował się szok, lecz po chwili John wrócił do równowagi i powoli wsunął lugera do kabury. Wargrave oparł mu dłoń na piersi i łagodnie odepchnął go na drzwi toalety.

- Mogę wejść? - spytał łagodnie.

- Myślałem, że zostałeś w Mediolanie - bąknął John, zamykając z powrotem drzwi.

- Taki już ze mnie błędny ognik - oznajmił Wargrave. - Nigdy nie wiadomo, gdzie się za chwilę pojawię. To mi pomagało przeżyć przez te wszystkie lata. Pogadajmy chwilę, póki jesteśmy sami.

Stali ściśnięci w ciasnym przedsionku między tylną ścianą wagonu i drzwiami toalety, niewidoczni z korytarza, na którym i tak nikogo nie było.

- Po co to wszystko, na litość boską? - spytał poirytowany John. - Od wyjazdu z Mediolanu zapanowała ogólna żałoba.

- Nie dało rady inaczej, staruszku - wyjaśnił Wargrave, naśladując akcent szkoły publicznej, jakim mówił John. Zobaczył rumieniec na bladej twarzy swojego rozmówcy. - Czas rzucić do akcji ostatnie rezerwy i w tym momencie wkraczam ja. Mamy coś do zrobienia. W tym wagonie jest ktoś, kogo dawniej nazywało się Piątą Kolumną. Przekładając na zrozumiały dla ciebie język, mamy tu wtykę z KGB lub G.R.U.

- W tym wagonie? - powtórzył wolno John. - Chyba żartujesz. - Obrzucił Wargravea uważnym spojrzeniem. - Nie, to nie żarty. Kim on jest?

- Nie pamiętam, żebym mówił o jakimś nim.

John znów utkwił w nim wzrok, a w jego oczach po raz wtóry mignął błysk zaskoczenia.

- Nie podejrzewasz chyba Elsy Lane? Z tego, co słyszałem, pracuje w waszym zespole od niepamiętnych czasów.

- Najlepsze wtyczki to zawsze ludzie pewni, od lat darzeni przez swoich zwierzchników ślepym zaufaniem. W tym leży sedno ich sukcesu. Na pewno już się tego nauczyłeś do tej pory?

- Elsa Lane? Niesamowite! Rany boskie, - Haller oszaleje, jak się dowie. - Nagle zmarszczył brwi. - Masz na to jakiś konkretny dowód? Mówią o tobie, że z zasady nikomu nie ufasz.

- Mam dowód. - Wargrave przydeptał butem wypalonego do połowy papierosa i natychmiast zapalił nowego. Pociąg szarpał na boki, pokonując długi, stromy zakręt. Przez okno widać było w przodzie światła wagonów tuż za lokomotywą, nagły rozbłysk biegnącej górą trakcji.

- Co zamierzasz z nią zrobić? - spytał John.

- Nic.

- Ale skoro jak powiedziałeś, masz dowód...

- Owszem, tak powiedziałem - potwierdził lakonicznie Wargrave. - Ale nie wspomniałem nic o tym, że to Elsa jest agentem. Ty pierwszy wymieniłeś jej nazwisko. G.R.U ma w pociągu swojego człowieka.

- G.R.U?

- Z całą pewnością. Marienkow rozpoznałby agenta KGB. Ale ten jest jednym z ludzi Karpińskiego. Pierwszym podejrzanym był Neckermann, bo ma dostęp do systemu łączności.

- Był? - badał John.

- Tak. Właśnie został oczyszczony z podejrzeń. Springer przekazał mi tę wiadomość przez Elsę. Wiesz, John - ciągnął uprzejmie Wargrave - powiem ci, kiedy zyskałem pewność: gdy dowiedziałem się, że ta banda w Virze ostrzelała ostatni wagon sypialny. Zwróć uwagę, tylko ten ostatni, a nie przedostatni, do którego wsiedli w Mediolanie Marienkow z Elsą. Oni wiedzieli, że Marienkow jest w ostatnim wagonie. A skąd?

John z zamyśloną miną oparł się o drzwi toalety.

- Przekonujący argument - przyznał. - Więc kto według ciebie jest tym delikwentem?

- Ty.

- Chyba postradałeś resztki zmysłów.

- Ponieważ jesteś strzelcem wyborowym - uzupełnił Wargrave.

- W takim razie powinienem cię zastrzelić wtedy na dworcu.

Wargrave przecząco pokręcił głową.

- Wiedziałeś, że nie możesz tego zrobić. Wiedziałeś, że poza nami dwoma również Molinari został wtajemniczony w rzekomy zamach. No i chciałeś wsiąść do ekspresu. Gdyby ci jednak przyszło wtedy do głowy mnie sprzątnąć, daleko byś nie uciekł - ciągnął. - Tak się składa, że trzech ze szkolonych snajperów Molinariego miało cię na muszce przez cały czas, gdy się kręciłeś po hali, tak na wszelki wypadek.

- Zupełnie sfiksowałeś - John wykrzywił usta w drwiącym grymasie. - No to dlaczego do tej pory nie zastrzeliłem Marienkowa?

- Bo nie miałeś po temu żadnej okazji. Każdy, kto otwiera ci drzwi jego przedziału, obojętnie, Haller czy Elsa, trzyma wymierzony rewolwer. A ty jesteś profesjonalistą, John. Wiesz dobrze, że gdybyś ich zastrzelił, ściągnęliby odruchowo spust i byłoby po tobie. Wydałem bardzo szczegółowe instrukcje co do ochrony Marienkowa, zanim zniknąłem z horyzontu.

- To są niczym nie poparte przypuszczenia! - zaprotestował John. - Powiedziałeś, że masz dowód, no to go pokaż, ty przeklęty draniu!

- Vira - odparł krótko Wargrave. - Elsa opisała mi szczegółowo całe zajście. Mierzyłeś ze stojącego pociągu do trzech ludzi, odjeżdżających nie szybciej niż czterdzieści kilometrów na godzinę. Oddałeś trzy strzały. Wszystkie trzy spudłowały.

- Strzelałem do ruchomego celu!

- Odległość wynosiła niecałe pięćdziesiąt metrów. Trzech ludzi na kupie. Celowałeś bardzo starannie. Mimo to Haller trafił jednego z nich, a ty chybiłeś. Chybiłeś umyślnie, żeby nie zranić swoich.

Człowiek o pseudonimie Patros, który zadzwonił z Mediolanu do Wiednia, by zawiadomić Karpińskiego, że Marienkow pojedzie ekspresem, westchnął głośno:

- Tego już za dużo! Ja też muszę sobie zapalić... - mówiąc te słowa wsunął prawą dłoń do marynarki, by błyskawicznie dobyć lugera.

Wargrave przycisnął mu do przegubu rozżarzony koniec papierosa. John skręcił się z bólu, puścił pistolet, który spadł na podłogę, i wymierzył Wargraveowi mocny cios kantem dłoni. Wargrave zorientował się nieco za późno, że tamten jest oburęczny i posługuje się lewą ręką z taką samą siłą i zręcznością co prawą. Mgła pływała mu przed oczami. John kopnął go mocno w krocze, lecz Wargrave przewidział kierunek jego ataku i obrócił się tak, że kopniak trafił go w udo. Wymierzył Johnowi cios w żołądek, lecz ten również zasłonił się biodrem.

Walczyli, zamknięci w małej przestrzeni przedsionka. Wargrave wciąż był zamroczony po niespodziewanym uderzeniu i widział przed sobą tylko niewyraźną, zamazaną postać. Siła przeciwnika przeszła jego oczekiwania. Nagle John pochylił się i uderzył mocno Wargravea głową w twarz, naciskając jednocześnie klamkę drzwi wagonu, które otworzyły się na oścież. Wargrave poczuł, że wypada, lecz w ostatniej chwili chwycił się górnej framugi i zawisł nad czarną pustką, trzymając się jedną ręką latających drzwi.

Ekspres, zakręcając, wjechał właśnie na następny most, spinający brzegi ziejącej w dole przepaści. Jedynie fakt, że pociąg jechał po łuku, uratował rękę Wargravea przed zmiażdżeniem. Przechył wagonu sprawił, że drzwi nie uderzając o ścianę wagonu zaczęły się znów zamykać. John podniósł z podłogi lugera i czekał. Nie miał zamiaru użyć broni, gdyż trudno byłoby wytłumaczyć później odgłos strzału.

Wargrave po prostu zniknie. Miał opinię chodzącego własnymi drogami samotnika, więc nikogo nie zdziwi, gdy znów przepadnie. Wszystkie te myśli przewinęły się szybko przez bystry umysł Johna, kiedy czekał, aż drzwi zbliżą się na odległość ręki, żeby bić rękojeścią pistoletu w na wpół zamarznięte kłykcie Wargravea, aż rozbije je na miazgę. Drzwi sunęły wolno w jego stronę. Wargrave jęknął z bólu, opuścił wolną rękę, która opadła bezwładnie, i zwiesił głowę. John obserwował go zimno, z klinicznym zainteresowaniem, a jego blada twarz nie zdradzała ani śladu emocji. Drzwi podjechały bliżej i John podniósł trzymanego za lufę lugera, nie odrywając oczu od zaciśniętych kurczowo palców, które powstrzymywały Anglika przed runięciem w przepaść. Starannie obliczył cios. Drzwi były tuż - tuż. Wargrave poderwał zwieszoną prawą rękę, w której miał nóż wyciągnięty ze skarpetki, i wbił go Johnowi w brzuch. Wagonem zarzuciło. John wypadł na zewnątrz, ominął barierkę ochronną i po trzydziestometrowym locie spadł plecami na lód zamarzniętego przy brzegach strumienia na dnie jaru. Woda omywała jego ciało, tworząc pierwszą cienką warstewkę lodu. Wargrave wgramolił się resztką sił do bezpiecznego wnętrza pociągu. Z rozbitego nosa ciekła mu krew. Przed zatrzaśnięciem drzwi spojrzał w dół przepaści., Dwanaście godzin później przybyli na miejsce wypadku szwajcarscy żołnierze ujrzeli makabryczny obraz. John leżał na wznak i patrzył nieruchomo w niebo spod pokrywy lodu. Trzeba było użyć świdrów pneumatycznych, żeby się do niego dostać.

18.

Wasserhorn

W uliczce przy hotelu Schweizerhof stała furgonetka ze sprzętem do wykrywania fal radiowych. Obsługujący go operator palił surowo, zabronionego papierosa i w ten sposób powstrzymywał się od zaśnięcia. Od kiedy tu zaparkowali, nie wykryli w eterze żadnych nadawanych w tym rejonie sygnałów niewiadomego pochodzenia. Ludzie Trabera, którzy sprawdzali księgi meldunkowe, znajdowali się w odległości mniej więcej kilometra stąd i mieli obejść jeszcze cztery hotele przed kontrolą w hotelu Schweizerhof.

Heinz Golchack otarł kroplisty pot z wysokiego czoła. W dobrze ogrzewanym pokoju 207 było bez wątpienia gorąco, lecz nie sama temperatura sprawiła, że Golchack się pocił. Już wkrótce na przełęczy św. Gotharda miał się rozegrać wywołany przez niego gigantyczny kataklizm, który przez swój ogrom i liczbę ofiar przejdzie do historii. Golchack nie zawracał sobie tym zresztą głowy. Obchodziło go jedynie to, żeby wśród ofiar był Siergiej Marienkow. Zdawał sobie sprawę z rosnącego zdenerwowania swoich dwóch towarzyszy, choć udawał, że go nie dostrzega. Największe wątpliwości budził w nim Heinrich Baum, radiooperator. Ostatecznie był Szwajcarem. Niech się podusi we własnym sosie, pomyślał Golchack.

Należał do ludzi, którzy zabezpieczają się na każdą ewentualność i biorą w rachubę wszystkie możliwe niepowodzenia. "Nigdy nie polegajcie bez reszty na tylko jednym planie - wbijał w głowy swoim podwładnym. - Trzeba zawsze mieć coś w odwodzie". Toteż i w ekspresie "Atlantic" Golchack miał w odwodzie dwóch ludzi.

Jednym z nich był Phillip John, który podjął trzy lata temu pracę w CIA. Sprzątnął nawet kilka niewygodnych dla CIA osób, aby wzmocnić zaufanie, jakim się cieszył. Cały czas jednak czekał na moment, gdy z rozkazu Golchacka zacznie działalność na rzecz swojego właściwego pracodawcy, G.R.U. Istniało duże prawdopodobieństwo, że podczas podróży właśnie jemu trafi się jakaś sposobność, żeby załatwić po cichu Marienkowa.

- Baum - odezwał się nieoczekiwanie Golchack - gdy ci powiem, wyślesz te dwa radiogramy. - Podał Szwajcarowi dwie kartki. - Ten krótszy do Bazylei nadasz jako pierwszy. Potem wyślesz ten do Amsterdamu. Zaszyfruj je.

Zmuszając się, by siedzieć spokojnie, podążył dalej za biegiem swoich myśli. Całe życie podporządkował karierze. Nigdy się nie ożenił. Nie był wprawdzie obojętny na wdzięki kobiet, lecz zaspokajał naturalne potrzeby krótkimi przygodami, które nie stanowiły przeszkody w realizacji jego życiowych ambicji. Liczyło się tylko to, co pomagało we wspinaczce na coraz wyższe stopnie władzy. Wydał już rozkaz wprowadzenia w życie operacji Andermatt, lecz mimo jej rozmachu wolał się zabezpieczyć na wypadek niepowodzenia.

Dlatego wysłał depeszę do Amsterdamu. Była nieco dłuższa, niż zezwalały na to przepisy bezpieczeństwa, ale nic nie mógł na to poradzić. Zawierała szczegółowe instrukcje awaryjnego planu akcji, przeznaczone dla Rolfa Geigera. Dowodzona przez niego grupa terrorystów znajdowała się obecnie blisko granicy holenderskiej.

Poza tym Golchack mógł liczyć na swojego drugiego tajnego współpracownika. Był przecież jeszcze Nicos Leonides, jadący ekspresem.

Nicos Leonides. To nazwisko spędzało sen z powiek niejednej osobistości z bałkańskich kręgów politycznych. Wybitni działacze antykomunistyczni słysząc urojone kroki na schodach drżeli ze strachu, że zostali, jak to się niewinnie określało, "wpisani na listę". Leonides odbiegał od typu najemnego mordercy, beznamiętnego zawodowca, który zabija swe ofiary dla wysokiego wynagrodzenia. Był zażartym komunistą i mordował jedynie w myśl swoich fanatycznych przekonań.

Zresztą, co ciekawe, Karpiński, mimo że go zatrudniał, nigdy jeszcze go nie widział.

Leonides po raz pierwszy zaofiarował mu swe usługi, gdy Rosjanin przebywał pod przybranym nazwiskiem w ambasadzie radzieckiej w Atenach jako attache wojskowy. Leonides zadzwonił do niego z budki telefonicznej. Karpiński był z początku sceptyczny. Nie uwierzył w polityczne deklaracje Greka i obawiając się pułapki odrzucił jego propozycję podjęcia się roli wykonawcy wyroków. Po odbyciu dalszych kilku rozmów zgodził się jednakże, że byłoby korzystne, gdyby wydawca pewnej ateńskiej gazety, człowiek w podeszłym wieku, pożegnał się z tym światem.

W trzy dni później sceptycyzm Karpińskiego zachwiał się po przeczytaniu, że spalone szczątki samochodu wydawcy odnaleziono u stóp wysokiego urwiska, na wpół zatopione w wodzie. W samochodzie nie było zwłok, przypuszczalnie zabrało je morze podczas burzy. Po upływie dwóch lat i wykonaniu dalszych trzech wyroków Karpiński przekonał się, że zyskał w Greku idealne śmiercionośne narzędzie na nieprzewidziane wypadki. Z faktu, że Leonides sam wytypował ofiary, Karpiński wysnuł chytry wniosek, że Grek manifestując swoje przekonania przy okazji wywarł osobistą zemstę. Jakież to typowe dla mentalności greckiego wieśniaka! Od tamtej pory pozostawali w kontakcie. Karpiński mógł go w każdej chwili wezwać przez bardzo zawiły i skomplikowany kanał łączności. Tak się szczęśliwie złożyło, że Nicos Leonides był akurat w odpowiednim czasie w Mediolanie. Powiększył liczbę pasażerów ekspresu.

Jorge Santos, rozparty wygodnie na siedzeniu przedziału pierwszej klasy, z nogą założoną na nogę, zapalił ponownie fajkę i podniósł wzrok, gdy Harry Wargrave przebiegł korytarzem na spotkanie z Phillipem Johnem. Santos podobnie jak Wargrave nie zjadł obiadu w wagonie restauracyjnym. Wziął na drogę butelkę wina i trochę jedzenia. Właśnie skończył posiłek.

Wypuszczając kłąb dymu z fajki spojrzał na zegarek, a potem zmienił pozycję, bo zdrętwiały mu nogi. Wyczuwał w powietrzu atmosferę pewnego niepokoju, który udzielił się wszystkim podróżnym.

Pociąg jechał teraz znacznie wolniej, pokonując strome zbocze przed przełęczą św. Gotharda, od której dzieliła ich jeszcze spora odległość.

Sam Jorge należał, przynajmniej na pozór, do tych nielicznych, którym napięcie nie dało się jeszcze we znaki.

Julian Haller z posępną miną oświadczył po raz wtóry:

- Mimo wszystko, Harry, uważam, że powinieneś mi o tym powiedzieć.

Elsa wyjęła ze swojej podręcznej apteczki kawał gazy i wycierała krew z nosa Wargravea. Siedzieli wszyscy, łącznie ze Springerem, w przedziale Marienkowa. Wargrave był daleki od skruchy, a nawet wpadł w złość.

- Dzięki temu udało mi się przecież wyłuskać wtyczkę G.R.U, którą nam wsadzili, więc o co chodzi? - warknął. - I nie zapominaj, że przed wyjazdem z Ameryki zgodziłeś się, że to ja kieruję całą operacją! - dodał z naciskiem.

- Mogłeś mi okazać więcej zaufania... - zaczął Haller.

- Musiałbyś za dużo symulować - zaoponował Wargrave. - I bez tego miałeś dość spraw na głowie. Nie traćmy czasu na jałowe dywagacje i zabierzmy się do następnego zadania.

- Co masz na myśli? - chciał wiedzieć Springer.

- Polecę na mały rekonesans tym helikopterem, który jedzie za nami na platformie. Elsa leci ze mną. Aha, Leon, daj mi swój radiotelefon, żebym mógł utrzymać z wami łączność, gdy będę w powietrzu.

- Wykluczone! - odzyskał mowę Haller. - Nie ma mowy o zabieraniu Elsy...

- Muszę ci to jeszcze raz przypominać, Julianie? - spytał łagodnie Wargrave. - To ja kieruję operacją po tej stronie Atlantyku.

- Co chcesz oglądać z powietrza? - spytał Springer z ciekawością. - Rozmieściłem w regularnych odstępach posterunki wojskowe wzdłuż całej trasy. Stąd aż do Airolo.

- Wolę sprawdzić, co się dzieje między posterunkami. - Wargrave uśmiechnął się do Elsy, która odłożyła gazę. - Możesz to nazwać szóstym zmysłem, ale czuję, że wkrótce Karpiński podejmie następną próbę. Od jakiegoś czasu dał nam spokój, więc na pewno szykuje coś nowego.

Marienkow, który do tej pory zachowywał milczenie, poruszył się na dźwięk nazwiska swojego zastępcy. Dowiedział się niedawno od Hallera, że ten prawdopodobnie przebywa w Zurychu.

- Jestem tego samego zdania - oświadczył spokojnie. - Za długo już było cicho. Ja też czuję, że wkrótce coś się stanie.

Po upływie kwadransa Wargrave pomógł Elsie przeskoczyć z rozkołysanego wagonu na platformę z przymocowanym łańcuchami helikopterem alouette, którego pilnowało kilku szwajcarskich żołnierzy. Elsa wdrapała się do kabiny i wyciągnęła rękę po podany jej przez jednego z żołnierzy pistolet automatyczny z zapasowymi magazynkami.

- Powodzenia! - krzyknął po francusku żołnierz.

Dziewczyna miała na sobie spodnie narciarskie, futrzaną kurtkę z naciągniętym na czoło kapturem i podbite futrem buty. Pożyczyła cały ten strój od jednego z żołnierzy Springera. Na miejscu pomocnika pilota siedział już operator radiowy, Max Bruder, również podwładny Springera, niski, szczupły człowieczek, który biegle mówił po angielsku.

Wargrave jako ostatni wsiadł na pokład maszyny i usadowił się w fotelu pilota. Dwóch szwajcarskich żołnierzy, wpartych mocno nogami w chwiejną platformę, schyliło się, by na dany sygnał zwolnić łańcuchy.

Springer, któremu twarz zdrętwiała z zimna, obserwował z niepokojem tę scenę z tylnych drzwi ostatniego wagonu. Był jedynym widzem, gdyż Haller został w przedziale, by pilnować Marienkowa, Matt Leroy zaś trzymał wartę na korytarzu. Manewr, jaki za chwilę miał wykonać Wargrave, budził w szwajcarskim pułkowniku jak najgorsze przeczucia. Moment startu musiał być obliczony z wręcz nadludzką precyzją. Platforma kołysała się i szarpała, a fakt, że była na końcu pociągu, jeszcze zmniejszał jej stabilność. Pilot musiał poderwać maszynę z wystarczającą mocą, aby wznieść się natychmiast, gdy zostaną spuszczone łańcuchy. Wiązało się to z ryzykiem zadławienia silnika, a wówczas maszyna runęłaby jak kamień z powrotem na platformę lub na tory za nią. Na dobitkę wiał silny boczny wiatr ze wschodu.

Wargrave zapuścił motor. Siedząca za nim Elsa kurczowo zacisnęła ręce na pistolecie, który trzymała na kolanach. Spuściła oczy i w słabym świetle, padającym od tablicy przyrządów, ujrzała swoje zbielałe kostki. Wirnik w górze zaczął się obracać, z początku nierówno, lecz po chwili zwiększając tempo wpadł w miarowy rytm. Maszyna wibrowała od pracy silnika, gotowa do odlotu. Elsa nabrała głęboko powietrza i siłą woli rozluźniła mięśnie. Wargrave uniósł i opuścił dłoń, dając znak, by odpięto łańcuchy. Platforma wybrała sobie ten właśnie moment, aby się dziko szarpnąć w bok. Poryw wiatru chlasnął w bok maszyny.

- O Boże... - szepnęła samym tchem Elsa.

Maszyna poderwała się w górę i zawisła nad pociągiem. Uderzenie wiatru cisnęło nią w kierunku zachodnim. Po chwili Wargrave odzyskał panowanie nad sterami. Elsa wyjrzała przez okno. Nisko w dole widać było światła ekspresu, jak sznur paciorków ułożonych w półkole, gdyż pociąg pokonywał kolejny z niezliczonych zakrętów.

Rozsiadła się wygodniej, poprawiła słuchawki i spojrzała na zegarek. Było piętnaście po ósmej. Powiedziała do przymocowanego pod podbródkiem mikrofonu:

- Jak się nazywa ta wielka góra tam daleko na północnym zachodzie?

- To Wasserhorn - odpowiedział Wargrave.

O ósmej ciężki traktor wyciągnął helikopter Freya ze stodoły. Anna Markos myliła się sądząc, że ludzie Freya dokonują tego własnymi siłami. Frey i Platow, który wyglądał przy nim jak karzeł, obserwowali wyłaniającą się maszynę.

- Szybciej! - rozkazał Frey kierowcy traktora. - Nie możemy się tu guzdrać całą noc.

Po chwili kierowca odczepił hol i Frey, a za nim Platow wraz z czwórką ludzi, wsiedli do osadzonej na płozach maszyny. W ciągu trzech minut prowadzony przez Freya helikopter oderwał się od ziemi i szybko nabierając wysokości odleciał na południowy wschód, gdzie nad przełęczą św. Gotharda wznosił się potężny szczyt Wasserhornu.

Przesunęły się pod nimi światła Andermatt. Frey utrzymywał stały kurs. Zawiadomił przez radio instytut lawinowy nad Davos, że postanowił na wszelki wypadek jeszcze raz sprawdzić stan zboczy, gdyż temperatura podniosła się o kilkanaście stopni. Użył sformułowania "zwykły środek ostrożności". W kabinie za nim szpilki by nie wetknął: Oprócz stłoczonej piątki mężczyzn, wliczając w to Platowa, eksperta od materiałów wybuchowych, znajdowała się tam blisko tona gelignitu. Czasami używa się bardzo małej ilości materiału wybuchowego do wywołania niewielkiej lawiny, by w ten sposób nie dopuścić do niebezpiecznego nagromadzenia się śniegu. Lecz maszyna Freya, która zbliżała się do wielkiego szczytu, była istnym latającym składem środków wybuchowych.

Nieco wcześniej, przed pospiesznym wyjazdem na farmę, Frey złożył Annie Markos wizytę w jej pokoju w hotelu Storchen. Anna siedziała właśnie przy toaletce i robiła makijaż na wieczorną zabawę, gdy usłyszała pukanie do drzwi. Wstała i nie otwierając zapytała:

- Kto tam?

- To ja, Robert - odparł niski, znajomy głos. - Robert Frey.

Otworzyła drzwi i wpuściwszy go do środka wróciła do toaletki. Obserwowała gościa w lustrze. Wielki Szwajcar stał za nią, patrząc z jawnym zachwytem na jej odbicie. Schylił się, objął dłońmi jej obfite piersi i ścisnął.

- A myślałaś, że kto to był? Czyżbym miał rywala?

- I to niejednego.

Wbiła paznokcie w jego natarczywe dłonie. Cofnął się z niskim pomrukiem i na chwilę jego twarz w lustrze przybrała wyraz dzikiej, niemal zwierzęcej wściekłości. Wytarł krew, płynącą z zadrapania na wierzchu dłoni, a potem uśmiechnął się i wzruszył ramionami.

- Ktoś ukradł moje świecidełka. Zobacz. - Wysunęła szufladę i podniosła wieczko pustej szkatułki. - Zdjęłam je wczoraj wieczorem, a gdy dzisiaj chciałam włożyć... - Wzruszyła kształtnymi ramionami. - Wiem, że nie przedstawiają wielkiej wartości, ale mimo to...

- Powinnaś zawiadomić policję. Na twoim miejscu poszedłbym tam od razu. Posterunek jest bardzo blisko stąd. Po wyjściu z hotelu idź w lewo i skręć w pierwszą boczną uliczkę.

- Tak myślisz? - spytała z powątpiewaniem.

- W Szwajcarii policja bardzo poważnie traktuje kradzież. Daj, pomogę ci włożyć płaszcz.

Narzuciła gruby sweter i pozwoliła podać sobie okrycie.

- Będą mieli pretensje, jeśli dowiedzą się później, że o tym nie zameldowałaś - ciągnął gładko Frey, schodząc razem z nią na dół.

W barze było gęsto od ludzi, dymu z papierosów i ochrypłych dźwięków muzyki pop, dochodzącej z głośnika. Frey podszedł z Anną do drzwi wyjściowych i przypomniał, jak ma trafić.

- Poszedłbym z tobą, ale czekam na telefon z Davos - dorzucił od niechcenia.

Postał chwilę przed hotelem, patrząc za odchodzącą, roztarł energicznie twarz, jakby zmarzła mu w kąśliwych porywach wiatru, po czym wsiadł do swojego samochodu i całym pędem odjechał na farmę.

Parę metrów od hotelu stał przy chodniku peugeot bez świateł. Siedzący za kierownicą Erich Volcker dostrzegł umówiony sygnał, jakim było pocieranie twarzy, i osobę, do której się odnosił.

Odczekał, aż Anna zniknie za rogiem. Wtedy włączył światła i spróbował zapalić silnik. Idąca wolno pustą uliczką Anna podciągnęła nauszniki. Jej bystry słuch łowił teraz bez przeszkód wszystkie dźwięki. Uliczka biegła prosto jak strzelił i była tak wąska, że nie mogły się na niej minąć dwa samochody. Domy po obu stronach stały ciche, z zamkniętymi na głucho okiennicami. Puszyste płatki śniegu leniwie spływały w dół.

Jedynym dźwiękiem, jaki rozlegał się w nocnej ciszy, był skrzyp butów Anny na zamarzniętym śniegu. Wiedziała doskonale, że to nie jest droga na posterunek policji.

Wtem usłyszała z tyłu odgłos silnika i w uliczkę skręcił jakiś samochód. Przyspieszyła kroku. Była zbyt ostrożna, żeby biec. Jedno poślizgnięcie na oblodzonym chodniku i już byłoby po niej. Za kierownicą peugeota siedziała iście groteskowa postać. Erich Volcker był niski i okropnie gruby, ale pod tłuszczem kryły się mięśnie. Miał pękate nogi i małe, zgrabne stopy. Okrągła głowa lśniła łysiną bez jednego włoska. Zacisnął wydatne wargi, gdy światła samochodu uwięziły Greczynkę w swoim blasku. Nabrał głęboko powietrza i wparł nogę w pedał gazu.

Anna usłyszała zmianę w tonie silnika. W świetle reflektorów zobaczyła parę kroków przed sobą duży, okrągły kamień leżący przy progu. Zaryzykowała, przebiegła kilka kroków i schyliła się, by go podnieść. Potem ku osłupieniu Volckera odwróciła się i stanęła twarzą do samochodu. Volcker nie spuszczał nogi z gazu. Kamień przefrunął w powietrzu i uderzył z wielką siłą w przednią szybę, którą pokryła siatka pęknięć. Volcker nagle oślepł. Starał się nie skręcać kierownicy i utrzymywać równą odległość od migających w bocznych oknach domów. Czekał na głuche uderzenie i wstrząs, gdy będzie przejeżdżał po ludzkim ciele.

Anna wciśnięta we framugę drzwi patrzyła, jak samochód mija ją w pędzie. Na końcu uliczki zwolnił, w ślimaczym tempie skręcił za róg i zniknął. Ruszyła szybko w kierunku, z którego przyszła, i skręciwszy w prawo znalazła się na głównej ulicy, gdzie były światła i ludzie. Gdy przekraczała próg Storchen, na jej twarzy pojawił się ten sam tajemniczy uśmiech, jak wówczas, gdy brała swoje błyskotki, żeby wyrzucić je do ścieku.

Anna Markos, agentka, którą Harry Wargrave wysłał do Andermatt, była odważna jak lew. Podejrzewała, że to Robert Frey jest szefem komunistycznej agentury w Andermatt, lecz nie miała pewności.

Dlatego zastawiła pułapkę, używając siebie jako przynęty. Nie musiała długo czekać na efekty. To, że chciano ją zamordować, dowodziło słuszności jej podejrzeń. Kiedy weszła do zatłoczonego hallu, złapał ją za ramię Louis Celle.

- Chodź się napić, Anno! Na początek...

- Louis, nie widziałeś Roberta Freya?

- Dopiero co odjechał.

- Zauważyłeś może, w którą stronę?

- Tak, pojechał gdzieś w tamtym kierunku - Louis machnął ręką mniej więcej na zachód, gdzie Frey miał dom i garażował swój helikopter. Anna pobiegła na górę, zamknęła się na klucz w pokoju i po raz drugi w ciągu ostatniej godziny zadzwoniła na stację Grischenen.

- Czy może mi pan powiedzieć, o której "Atlantic" zatrzyma się w Grischenen?

- Ma małe opóźnienie, proszę pani, ale pewnie je nadrobi. Powinien być tutaj o ósmej czterdzieści dziewięć.

- Więc jak złapię kolejkę ósma trzydzieści jeden z Andermatt, to na niego zdążę?

- Z pewnością, proszę pani. Rozkład jest tak ustalony, żeby umożliwić przesiadkę.

Znacznie dłużej trwało połączenie z numerem w Zurychu, który Anna wykuła na pamięć. Dziewczyna, która podniosła słuchawkę, powtórzyła numer potwierdzając, że połączenie jest dobre.

- Tu mówi Leros - powiedziała szybko Anna. - Chcę mówić z panem Gehringiem. To bardzo pilne.

- Proszę chwilę zaczekać.

W głównej kwaterze służby kontrwywiadu w Zurychu Traber na wieść, kto dzwoni, zesztywniał za swoim biurkiem. Pierwszy raz się zdarzyło, że agent Wargravea z Andermatt nawiązał z nim łączność.

- Proszę od razu dać go na linię - odrzekł. Jego osłupienie wzrosło, gdy w słuchawce zadźwięczał kobiecy głos, mówiący bezbłędnie po niemiecku. - Tak, mówi Gehring - potwierdził natychmiast.

- Proszę pilnie - jak najszybciej - przekazać panu Roose pewne nazwisko. Dobrze mnie pan usłyszał? Panu Roose. Nazwisko brzmi Robert Frey, Robert Frey. Proszę powtórzyć. Tak, dobrze...

Zanim Traber zdążył coś odpowiedzieć, połączenie przerwano. Pan Roose oznaczał Harryego Wargravea. Szef kontrwywiadu w ogóle nie rozumiał, dlaczego ta kobieta wymieniła nazwisko Freya, który . Był w Szwajcarii jednym z najbardziej szanowanych obywateli.

Nie tracił jednak czasu na próżne domysły. Wcisnął guzik interkomu i kazał się połączyć z oficerem służbowym w sekcji łączności. W ciągu trzech minut sygnał został wysłany w eter i dotarł do centralki łączności w ostatnim wagonie ekspresu.

Robert Frey był perfekcjonistą, którego nic w pełni nie zadowalało. Teraz również nie był zadowolony z postępów swojego zespołu, chociaż w rzeczywistości od chwili wylądowania na płaskiej skale, która stanowiła wierzchołek Wasserhornu, robota przebiegała bardzo sprawnie. Odkopanie wierzchniej warstwy śniegu i dotarcie do twardej lodowej powłoki nie zabrało wiele czasu. Wiatr, który o mały włos nie stał się przyczyną katastrofy, gdy Wargrave startował z platformy, wywiał prawie cały śnieg z wierzchołka góry, pozostawiając jedynie cienką jego warstwę.

- Dalej, żywo! - poganiał Frey. - Ruszcie się, do cholery, mamy opóźnienie!.

- Gówno prawda - mruknął Emil Platow do swojego współpracownika zerknąwszy na zegarek.

- Co takiego, Emilu? - Frey podszedł do schylonego Platowa, górując nad nim swoim cielskiem olbrzyma.

- Jedziemy według planu! - warknął z irytacją Platow.

- Możemy podgonić trochę robotę. Później będzie to niemożliwe. Nie potrafisz ruszyć tym, co masz między uszami?

Frey miał rację. Wykopali pięć oddalonych od siebie dziur. Włączyli świdry, napędzane z przenośnego generatora w helikopterze. Przewody biegły niczym liny asekuracyjne od sikorskyego do miejsc, w których ludzie Freya wiercili głębokie otwory w warstwie lodu i skalnym podłożu. Użycie świdrów groziło pewnym ryzykiem, lecz miejsca, jakie wybrali, znajdowały się z daleka od niebezpiecznych krawędzi wierzchołka.

Frey wybrał te miejsca już dawno temu. Ponadto w raportach wysyłanych po każdorazowym sprawdzeniu stanu górskich zboczy wysoko nad św. Gothardem zataił pewną informację. Ukrył mianowicie obecność wielkiej śnieżnej szczeliny, biegnącej zygzakiem przez ścianę Wasserhornu. Sprawdził raz na własny użytek jej głębokość przy pomocy sejsmografu. Tylko on jeden wiedział, że w pozornie nienaruszonym płaszczu śnieżnego olbrzyma kryje się skaza.

Po wywierceniu otworów przeszli do najważniejszej czynności - wkładania ładunków. Frey zajął się tym osobiście. Brał podawane mu przez Platowa małe pojemniki w kształcie półkul i delikatnie wkładał je w przygotowane otwory. Pozostała czwórka na wyścigi przynosiła kolejne ładunki z helikoptera. Gdy ostatni spoczął na właściwym miejscu, pozostało tylko podłączyć obwód elektryczny, który spowoduje detonację. Wybuchy miały nastąpić nie jednocześnie, lecz w kilkusekundowych odstępach. Ambitnym zamierzeniem Freya było wywołanie reakcji łańcuchowej, tak aby kolejne wybuchy poruszyły stopniowo masy śniegu na całej ścianie, spuszczając szereg niewielkich lawin. Te lawiny naruszą pokrywę śnieżną w niższej części zbocza. Wtedy przecinająca zbocze wielka szczelina pęknie i gigantyczna masa śniegu runie w dół na tory.

- Leci tu jakiś helikopter - powiedział nagle Platow, który przewyższał swego dowódcę pod jednym względem: miał niezwykle czuły słuch.

Frey podniósł wzrok. Platow miał rację. Istotnie do wierzchołka Wasserhornu zbliżał się helikopter.

Pilotowany przez Wargravea alouette wysforował się daleko przed pociąg i leciał na północ wzdłuż torów. Wargrave wciąż był niespokojny i nie wiedział za bardzo, czego ma wypatrywać: cywilnych samochodów, jakiejś podejrzanej krzątaniny czy też niezwykłych elementów krajobrazu? Miał przed sobą fantastyczny widok na panoramę głównego łańcucha Alp. Najwyższe wierzchołki tonęły w chmurach, co świadczyło jasno, że na północ od św. Gotharda panuje okropna pogoda.

Za jego plecami Elsa obserwowała okolicę. Szkła jej lornetki noktowizyjnej zakreśliły szeroki łuk w kierunku północno-zachodnim. Nagle znieruchomiały, wycelowane w wierzchołek Wasserhornu.

Odczekała, by zyskać pewność. Wargrave nie lubił pochopnych spostrzeżeń. Po długiej chwili opuściła lornetkę i powiedziała do przymocowanego pod brodą mikrofonu:

- Na Wasserhornie stoi jakiś śmigłowiec.

- Jesteś pewna? - spytał porywczo Wargrave.

- Gdybym nie była pewna, siedziałabym cicho! Wydaje mi się, że widziałam też kilku ludzi, kręcących się po wierzchołku.

- To Wasserhorn - potwierdził Max Bruder, obsługujący radio Szwajcar.

- Zamelduj o tym Springerowi! - warknął Wargrave. - Chcę, żeby migiem sprawdzili, kto to jest. To znaczy, że mają odpowiedzieć za kilka minut. Powtarzam: za kilka minut!

Wargrave zboczył znad linii torów i skierował maszynę wprost na wielki szczyt, lśniący w blasku księżyca. Elsa wsunęła magazynek do automatycznego pistoletu i zwolniła bezpiecznik, sięgnęła po zapasowy magazynek i położyła go sobie na kolanach. Bruder wysyłał meldunek. Wargrave wytężył wzrok chcąc zobaczyć, co się dzieje na wierzchołku. Po niecałej minucie przekonał się, że Elsa miała rację. Widać było śmigłowiec i krzątających się wokół ludzi.

Springer odebrał w pociągu wiadomość i natychmiast za pośrednictwem Neckermanna skontaktował się z jednostką wojskową w Andermatt. Odpowiedź nadeszła już po chwili. Frey przed wylotem jak zawsze zawiadomił komendanta miejscowej placówki wojskowej, że wybiera się na rekonesans. Springer przeczytał radiogram i podyktował wiadomość, na którą czekał Wargrave: "Helikopter na Wasserhornie należy do Roberta Freya, znanego alpinisty. Zawiadomił o locie dla dokonania rutynowej kontroli. Dowódca jednostki wojskowej w Andermatt wydał zgodę. Springer".

- No i cześć pieśni - stwierdziła Elsa po przeczytaniu depeszy. - Fałszywy alarm. Niepotrzebnie odciągnęłam nas od torów. Przepraszam, Harry.

- Nie masz za co przepraszać - odparł ostro Wargrave. - Spostrzegawczość zawsze się opłaca. Równie dobrze mogło to być coś ważnego.

- Robert Frey to niepospolity człowiek - oświadczył Max Bruder, gdy Wargrave zmienił kurs, by wrócić nad tory. - Spotkałem go raz. Czułem się zaszczycony, że mogłem uścisnąć mu rękę.

- Czy to jakiś miejscowy bohater? - wypytywała ciekawie Elsa.

- Tylko jeden z czołowych alpinistów na świecie, nic więcej - odrzekł Wargrave. - Patrolujmy dalej tory.

Emil Platow, z trudem kryjąc ulgę, powiedział:

- Odlatuje. Dziwna sprawa. To nie był helikopter wojskowy. Nie miał żadnych oznaczeń.

- Jakiś cywilny głupek, który zgubił drogę na lotnisko - skwitował Frey.

- O tej porze, w środku nocy? - rzucił niedowierzająco Platow, uderzając się po bokach, żeby przywrócić krążenie krwi. Mróz był ostry, lecz wokół rozciągał się wspaniały, majestatyczny pejzaż śnieżnych szczytów, łańcuch za łańcuchem. Stojąc na wielkim głazie Platow widział daleko w dole błyszczące lodowe sople, ścięte mrozem wodospady, głębokie cienie w miejscach, gdzie ziały bezdenne przepaście.

- Zbytnio się przejmujesz - zauważył Frey, łącząc dwa przewody.

Obwód elektryczny był gotowy. Wystarczyło przekręcić gałkę detonatora, żeby spowodować serię silnych wybuchów. Po skończonej pracy Frey zerknął na zegarek. Dzięki temu, że ich dobrze pogonił, byli gotowi przed czasem. Wprawdzie tylko o parę minut, ale zawsze. Teraz już nic nie mogło uratować ekspresu.

Nie czuł śladu niepokoju na myśl o skutkach katastrofy, jaką szykował. Najprawdopodobniej rząd wyznaczy go nawet do przeprowadzenia dochodzenia w tej sprawie. Gdy lawina raz pójdzie w ruch, kto będzie później pamiętał stłumiony odgłos wcześniejszych detonacji - zakładając, że ktoś je w ogóle usłyszy? W razie jakiejś wpadki miał przygotowaną trasę ucieczki.

- Chyba widzę pociąg! - krzyknął Platow.

- Na pewno? - upewnił się Frey stając obok niego na głazie.

- Na miłość boską, jasne, że tak!

- No to powiedz pozostałym, żeby wracali do maszyny, ale już! Ruszże się, człowieku!

Platow, prawie nieprzytomny ze zdenerwowania, rzucił się niezgrabnie na drugi koniec wierzchołka, aby przekazać rozkaz pozostałym, którzy stali zbici razem, grzejąc się nawzajem w przejmującym zimnie. Frey podniósł zawieszoną na szyi lornetkę i spojrzał na przełęcz. Platow się nie mylił. Daleko w dole zza zakrętu ukazały się maleńkie światła ekspresu.

Zdążyli już wrócić nad tory, gdy Bruder zameldował, że Springer nadaje z pociągu ważną wiadomość. Zapisał ją i podał kartkę Wargravewowi. Ten rzucił na nią jedno spojrzenie i zaklął tak głośno, że Elsa, która wyciągając szyję obserwowała szyny, aż podskoczyła.

- Niech to jasna cholera!

Przekaz brzmiał jak następuje: "Wiadomość od Lerosa. Robert Frey. Powtarzam, Robert Frey".

- Ci ludzie na Wasserhornie! - warknął Wargrave. Jego głos w mikrofonie stał się zgrzytliwy z napięcia. - To komunistyczna grupa sabotażowa!

Zmienił gwałtownie kurs, aż maszyną zarzuciło, i Elsa musiała złapać się oparcia, żeby utrzymać równowagę. Wirnik zwiększył obroty, helikopter poderwał się w górę i przyspieszając do stu sześćdziesięciu kilometrów na godzinę poleciał z powrotem w stronę Wasserhornu. Powietrze w kabinie było naelektryzowane napięciem.

- Jak to, przecież Robert Frey... - zaprotestował osłupiały Bruder.

- To znany i szanowany alpinista - dokończył zjadliwie Wargrave, przytaczając wcześniejsze określenie Springera. - Elso, masz wystrzelać tych ludzi w dole jak kaczki. Mierz tak, żeby zabić.

Elsa posłusznie chwyciła pistolet. Zbliżali się szybko do olbrzymiego szczytu. Otworzyła okno, wpuszczając do ogrzanej kabiny mroźne nocne powietrze. Uklękła na podłodze i oparła lufę na metalowej krawędzi czując, jak twarz jej tężeje z zimna. Maszyną rzucały i kołysały silne turbulencje, towarzyszące stromemu wznoszeniu się w górę w drodze nad wierzchołek. "Diabelnie trudno będzie trafić w cokolwiek w takich okolicznościach" - pomyślała Elsa. Wargrave, którego kości policzkowe rysowały się ostro w blasku padającym z tablicy przyrządów, jakby czytał w jej myślach:

- Obsyp ich gradem kul. Przesuwaj lufę nieco w górę i w dół, a potem minimalnie na boki. Tylko taki huraganowy ogień da im radę.

Czterech ludzi biegło na wyścigi po roziskrzonym śniegu do nieruchomego sikorskyego. Spieszyli się gnani paniką. Piąty zatrzymał się, odwrócił i podniósł rękę. Jeden po drugim zabrzmiały dwa wystrzały. Żaden z nich nie trafił maszyny Wargravea, która właśnie obniżała się nad wierzchołkiem. Elsa wypuściła długą serię, przesuwając lufę lekkim łukiem.

Kule przeorały śnieg i strzelec, którym był Emil Platow, osunął się na ziemię. Znajdujący się dwadzieścia metrów dalej Frey przeklął durny, szalony wyskok Emila i schyliwszy się nad detonatorem, przekręcił włącznik. Długą chwilę nic się nie działo. Przez ten czas nawet Frey, mimo wielkiej pewności siebie, zwątpił, czy właściwie założył obwód elektryczny. Potem poczuł pierwsze drżenie i usłyszał potworny huk. Pobiegł do helikoptera i nagle stanął jak wryty, z pustką w głowie, niezdolny pojąć to, co widzi.

Skała pod sikorskym z czwórką mężczyzn na pokładzie runęła w dół. Frey najwidoczniej źle obliczył siłę zakumulowanego wybuchu. Śmigłowiec przechylił się, przez sekundę lub dwie trwał zawieszony na krawędzi i spadł, uderzając nieco niżej o skałę. Wirnik z całym układem napędowym odłamał się, a kadłub z pasażerami leciał wirując wokół własnej osi aż kilkaset metrów niżej uderzył w wystającą turnię. Zbiorniki paliwa wybuchły w jaskrawym rozbłysku ognia i kadłub rozpadł się na tysiąc fruwających kawałków. Robert Frey jak dotychczas uszedł z życiem dzięki temu, że znajdował się akurat na maleńkiej skalnej platformie, która przetrwała wybuch. Wlepiał teraz wzrok w kołujący nad nim helikopter alouette.

- Chcę go mieć żywcem! - warknął Wargrave. - Elsa, spuść uprząż!

Nie musiał wydawać dodatkowych poleceń. Max Bruder i bez tego nadawał już wiadomość dla Springera: "Uwaga, lawina... Frey spowodował wielką lawinę, która schodzi w kierunku torów... Powtarzam, wprost na ekspres leci lawina... Nadaję ze szczytu Wasserhornu... z Wasserhornu..." Zawieszeni nad wierzchołkiem słyszeli wyraźnie odgłosy detonacji, a potem ogłuszył ich dudniący huk. Szczelina na ścianie Wasserhornu rozstąpiła się. Tony śniegu i kamieni zaczęły osuwać się z początku powoli, a potem coraz szybciej. Lawina rosła w oczach do olbrzymich rozmiarów. Z powietrza wyglądało to jak spływająca na dół gigantyczna fala, jakby góra rozpękła się na dwoje i jedna jej połowa spadała do przełęczy.

Wargrave utrzymywał maszynę w zawisie nad mikroskopijną skalną platforemką, a Elsa, która podczas lotów z Wargraveem w okresie swojej służby w waszyngtońskiej ambasadzie nauczyła się obchodzić z wciągarką, opuszczała przez otwarte drzwi uprząż. Nie było to łatwe: kabinę zawalał różnoraki sprzęt, krótkie narty, kijki i buty do wspinaczki. W pewnej chwili dziewczyna omal nie wypadła, potknąwszy się o przywiązany do jakiejś liny wielki hak.

- Nie zjedź sama przy okazji na dół - poradził jej Wargrave przez mikrofon.

- Nie wtrącaj się do tego, co robię! - odgryzła się natychmiast. - Lepiej postaraj się utrzymać w poziomie tę cholerną maszynę!

Wargrave uśmiechnął się przelotnie. Ostra riposta świadczyła, że Elsa jest w formie i tryska energią. Bardzo jej się to przyda w tym niełatwym zadaniu. Chciał ją ostrzec, by miała się na baczności przed Freyem, gdy wciągnie go do kabiny, lecz ostatecznie zdecydował, że lepiej nic nie mówić. Rozhuśtana uprząż była już o centymetry od palców Freya. Olbrzym, korzystając z odwróconej uwagi Elsy, która pochłonięta była skomplikowanym manewrowaniem, wyjął z kieszeni mały pistolecik o kalibrze 22 i wcisnął go lufą naprzód w ciasny lewy mankiet. Potem wyciągnął ręce, złapał kołyszącą się w powietrzu uprząż i przytrzymując ją, założył i zapiął mocno pasy. Gdy skończył, wykonał gest obrazujący ruch w górę.

Elsa zaczęła wciągać go na pokład. Robiąca wahadło w powietrzu sylwetka Freya zbliżała się metr za metrem do otworu drzwi. Max Bruder nie odrywał palca od klucza, wysyłając wciąż na nowo ostrzeżenie dla Springera. Gigantyczna lawina nabierała rozpędu, pchając w dół coraz większe masy śniegu i kamieni, które płynęły jak fala przyboju. Jej czoło miało już kilometr szerokości i zbliżało się błyskawicznie do pierwszych drzew lasu jodłowego, który leżał w linii spadku. Daleko, poniżej lasu, lśniły w księżycu tory na przełęczy św. Gotharda.

- Jeszcze chwila i będę go miała - zaraportowała Elsa.

- Chcę go dostać żywego, ale uważaj na sukinsyna. Nie mogę ci pomóc.

Wargrave nie był zbyt uszczęśliwiony zadaniem, jakie na nich spadło. Doceniał wielkie znaczenie, jakie będą miały dla Springera zeznania szefa siatki komunistycznej w Andermatt, ale bał się, że Elsa nie da rady obezwładnić olbrzyma. Nie mógł puścić sterów, aby jej pomóc. Dziewczyna była zdana tylko na własne siły.

Elsa, pochłonięta ostatnimi manipulacjami przy wciąganiu Freya do kabiny, wolną ręką zdjęła z głowy słuchawki z mikrofonem.

Rewolwer już wcześniej wetknęła z przodu za pasek spodni, tak by móc w każdej chwili po niego sięgnąć. Również zdawała sobie sprawę, że uporanie się z tym wielkim facetem spadło wyłącznie na jej barki. Widziała już wyraźnie jego podniesioną w górę twarz, po której przemknął wyraz jakby zaskoczenia, gdy zobaczył, że to dziewczyna wciąga go na pokład. Nie odrywała wzroku od jego dużego, jastrzębiego nosa i oczu, ledwie widocznych za szkłami gogli. Coś jej mówiło, że to nie byle kto i trzeba cholernie na niego uważać.

Złapała za uprząż, pociągnęła z całej siły do siebie i Frey wylądował w środku kabiny. Rozejrzał się szybko. Z przodu siedział pilot, nieszkodliwy, bo nie mógł zostawić sterów, a obok niego radiooperator, zaabsorbowany nadawaniem. W chwili gdy Elsa zatrzaskiwała drzwi, Frey usiłował wyszarpnąć pistolet z lewego rękawa. Pistolet uwiązł zbyt mocno i nie dał się wyjąć. Elsa odwróciła się z bronią w ręku, lecz w tejże chwili helikopter zarzuciło. Straciła równowagę i zatoczyła się pod ścianę, upuszczając rewolwer. Wtedy Frey rzucił się na nią całym ciałem, przewracając na podłogę i przygniatając swoim ciężarem. Prawą ręką chwycił ją za gardło.

Unieruchomiona pod wielkim cielskiem Szwajcara Elsa wyciągnęła prawą rękę i zaczęła gorączkowo macać po podłodze. Wreszcie namacała dłonią wielki hak. Chwyciła go i zarzuciła od tyłu na grubą szyję Freya. Puścił ją zaskoczony, czując ucisk stalowego czubka na krtani. Na wpół uduszona Elsa, której oczy płonęły wściekłą furią, wrzasnęła po francusku:

- Wynocha, złaź ze mnie, albo ci rozedrę tą parszywą gardziel od ucha do ucha!

Na Freyu ścierpła skóra, nie tylko z powodu końca haka, który wbijał mu się w skórę. Oczy dziewczyny miały okropny wyraz. Była gotowa wykonać groźbę, gdyby jej nie posłuchał. Wiedział, że to zrobi.

- Wstawaj bardzo, ale to bardzo powoli! - syknęła Elsa przez zaciśnięte zęby.

Frey usłuchał. Podniosła się razem z nim, nie odrywając haka od jego szyi. Nagle poczuł, że ktoś wbija mu bez ceregieli lufę w plecy, i usłyszał głos Maxa Brudera:

- Jeden podejrzany ruch, a rozwalę ci kręgosłup na miazgę.

W ciągu dwóch minut Frey miał ręce skrępowane na plecach i był związany jak wielkanocny indyk. Elsa wyrwała mu pistolet z rękawa i bez zbytniej łagodności zacisnęła supły. Potem przetoczyła go na tył kabiny i zostawiła twarzą do góry, żeby mógł oddychać. Na koniec schyliła się nad nim i pokazała hak.

- Tylko spróbuj coś kombinować, a cię tym załatwię. Zrozumiano?

Wargrave przez ten czas zatoczył półkole i leciał teraz z maksymalną szybkością na spotkanie pociągu. Ani przypuszczał, że udało im się złowić szefa największej sowieckiej komórki sabotażu na terenie Szwajcarii. Pułkownik Springer po otrzymaniu wiadomości od Brudera wysłał dwie depesze o bezwzględnym priorytecie: jedną do Andermatt, drugą do brygadiera Trabera w Zurychu. Nie trzeba było długo czekać na efekty. Po zaledwie paru godzinach w miastach tak odległych od siebie, jak Genewa i Lugano, policja uzbrojona w listę znanych przyjaciół i współpracowników Freya ruszyła do akcji. Wozy patrolowe przemierzały miasto, funkcjonariusze pukali w środku nocy do drzwi i zabierali ludzi na przesłuchania. W ciągu pięciu dni zlikwidowano całą siatkę Freya. Lecz o tym Wargrave miał dowiedzieć się później.

Teraz myśli jego zaprzątała zbliżająca się nieubłaganie do torów ogromna lawina i ekspres, który jechał wprost na jej spotkanie.

19.

Lawina

Robert Frey był świetnym organizatorem. Wyznawał zasadę, że nawet najlepsze plany mogą zawieść i zawsze trzeba się dodatkowo zabezpieczyć na wypadek, gdyby coś nawaliło. Plan zniszczenia ekspresu "Atlantic", zapożyczony z opracowanych na wypadek przyszłej wojny sowieckich założeń taktycznych, które między innymi przewidywały zablokowanie przełęczy św. Gotharda, zasadzał się na odpowiednim zgraniu w czasie. Ekspres musiał znaleźć się o określonej porze w takim miejscu, aby spadł na niego cały impet sztucznie wywołanej lawiny.

Frey obliczył zatem starannie kierunek spadku, by ustalić, na którym odcinku torów powinien się w tym czasie znajdować ekspres.

W równych odstępach rozmieścił obserwatorów, zawsze tam, gdzie szyny biegły stromo pod górę i ekspres jechał wolniej. Pojedyncze postaci, rozrzucone na dużej odległości, były w nocy niewidoczne, toteż Wargrave nie dostrzegł z powietrza żadnej z nich.

Po odebraniu pierwszego ostrzeżenia o nadciągającym niebezpieczeństwie Springer wraz ze swoim asystentem, Jurgenem Thallem, pochylili się nad mapą. Zajmowali przedział sąsiadujący z przedziałem Marienkowa i Hallera.

- Wasserhorn jest tutaj - pokazał Springer. - Według mojej oceny lawina spadnie gdzieś w tym rejonie. - Zakreślił kółko, które obejmowało spory odcinek torów.

- Jesteśmy właśnie w zagrożonym sektorze, mniej więcej pośrodku - zauważył Thall.

- Trochę bliżej północnego krańca - uściślił Springer. - Zadzwoń do maszynisty i każ mu maksymalnie zwiększyć prędkość.

Thall wypadł z przedziału i pobiegł do centrali łączności, z której została przeciągnięta specjalna linia telefoniczna do kabiny maszynisty.

Po jego wyjściu Springer zgasił światło, podniósł storę i otworzył okno. Nie zwracając uwagi na mroźne podmuchy, patrzył na pełen grozy spektakl, rozgrywający się bezgłośnie w blasku księżyca.

Całe zbocze góry sunęło majestatycznie w dół, coraz bliżej ku torom. Brak było dramatycznego ryku, narastającego tempa. Lawina wyglądała jak płynąca w zwolnionym tempie wielka fala, która niesie ze sobą miliony ton śniegu i turlające się głazy. Springer patrzył, jak czoło lawiny dociera do pierwszych drzew wielkiego lasu jodłowego, który porastał dolną część zbocza. Biały wał zmiótł ogromne stuletnie drzewa, łamiąc je jak zapałki. Masy śniegu zbliżyły się do olbrzymiej turni i Springer zobaczył coś, co ścięło mu krew w żyłach. Skała przez chwilę sterczała wśród białej powodzi, a potem wolno oderwała się od ściany i popłynęła niesiona wartkim prądem. Springer uświadomił sobie, że to nie jest zwykła lawina, lecz prawdziwy kataklizm, który pozostawi po sobie trwałe ślady. Odwrócił się, słysząc trzask otwieranych drzwi.

- Nie możemy się dodzwonić do maszynisty! - oznajmił Thall.

- Psiakrew, dlaczego?

- Nikt nie odpowiada.

W tej chwili pociąg, pokonujący z trudem stromy podjazd, jeszcze bardziej zwolnił i stanął. Po kilku sekundach bezruchu zaczął toczyć się do tyłu w dół zbocza, z powrotem w strefę największego zagrożenia.

W kabinie elektrowozu siedziało dwóch kolejarzy. Nie mieli wiele do roboty poza obserwowaniem wskaźników i sygnałów przy torach. Hałas maszyny zagłuszył wszystkie odgłosy towarzyszące zejściu lawiny.

Ten spokój zakłócił nagle jeden z ludzi Freya, który skoczył z nasypu na stopień elektrowozu i podciągnąwszy się znalazł się w środku.

Maszynista, imieniem Enrico, wycierał właśnie ręce w szmatę. Z niedowierzaniem podniósł wzrok na intruza. Ten zamachnął się rękojeścią pistoletu, zadając jego koledze morderczy cios, który rozłupał czaszkę, po czym skierował lufę w stronę Enrico i rzucił krótko: "Odwróć się".

Maszynista usłuchał. Tym razem napastnik źle wymierzył i uderzenie, po którym Enrico miał się na dobre pożegnać z tym światem, sprawiło tylko, że na wpół zamroczony zwalił się na podłogę. Człowiek Freya, Anton Gayler, szybko ogarnął wzrokiem tablicę kontrolną, przesunął jedną dźwignię, a gdy ekspres stanął, jeszcze dwie. Pociąg zaczął jechać do tyłu.

Gayler był niskim, krępym facetem o wiewiórczych zębach. Nie bał się, że sam padnie ofiarą lawiny; niedaleko od miejsca, w którym znajdował się pociąg, czekał przy nasypie na włączonym silniku fiat z kierowcą, który miał go wywieźć z niebezpiecznego rejonu na wschodnią stronę przełęczy. Ekspres nadal toczył się wolno w dół.

Gayler wyjrzał przez okno po zachodniej stronie. Wzdłuż torów biegło ku niemu kilkunastu ludzi w mundurach i jeden ubrany po cywilnemu, który wyprzedzał znacznie pozostałych. Gayler wziął go na muszkę.

- Każ żołnierzom biec do lokomotywy! - rozkazał Springer przepychając się obok Thalla w korytarzu. Sam jednak jako pierwszy wydostał się z pociągu. Otworzył drzwi na końcu wagonu, zszedł na stopień i ostrożnie zeskoczył na nasyp. Ruszył biegiem przed siebie, trzymając w ręku dziewięciostrzałowego automatycznego browninga kalibru 32. Od czoła pociągu dzieliło go dwanaście wagonów. Musiał przebiec długość całego składu. W tym wyścigu z czasem jedno tylko działało na jego korzyść - przez wsteczny ruch ekspresu elektrowóz wolniutko przysuwał się coraz bliżej.

Był już blisko, gdy Springer dostrzegł postać wychylającą się z kabiny maszynisty. Postać nie miała czapki ani munduru i z czegoś do niego mierzyła. Springer nie zatrzymując się zrobił unik, usłyszał jeden strzał, potem drugi, i gdzieś koło niego prysnął żwir. Nagle stanął jak wrośnięty w ziemię, podniósł błyskawicznie trzymany w obu rękach pistolet, zastygł nieruchomo i wystrzelił. Coś brzęknęło o bok lokomotywy i spadło na tory. Był to pistolet bandyty.

Gayler, któremu płynęła krew z pokiereszowanej prawej dłoni, zaklął i przeszedł potykając się na drugą stronę kabiny. Podpierając się lewą ręką, zsunął się na tory i zbiegł po nasypie na pobliską drogę. Sto metrów dalej czekał fiat na włączonym silniku. Gayler zachłysnął się z ulgi na myśl o tym, jakie miał szczęście, że wysiadł tak blisko zbawczego samochodu.

Na tę stronę pociągu wychodziły okna przedziałów. Ktoś otworzył jedno z nich. Światło w przedziale było zgaszone. W oknie ukazał się wychylony do połowy mężczyzna, osłonięty cieniem wagonu przed blaskiem księżyca. Wysunęła się ręka. Pierwszy strzał powalił Gaylera, który biegł chwiejnie do samochodu. Po drugim człowiek w fiacie osunął się martwy za kierownicą. Ich celność znamionowała mistrza wielkiego kalibru, za jakiego uchodził niegdyś Phillip John.

Mężczyzna cofnął się do wagonu i zamknął okno.

Ekspres wciąż jechał wstecz, kiedy Springer wdrapał się do kabiny. Jednym rzutem oka objął całą sytuację. Jeden kolejarz chyba nie żył, drugi poruszał się niemrawo na podłodze, dochodząc do siebie. Springer klęknął i potrząsnął nim bez ceregieli.

- Weź się w garść, szybko! Trzeba zmienić kierunek jazdy i zwiewać stąd jak najszybciej! Schodzi na nas lawina. Na litość boską, człowieku, musisz się pozbierać. Co się robi, żeby pociąg jechał do przodu?

Enrico zrobił ogromny wysiłek, dźwignął się i usiadł oparty plecami o ścianę. Pokazał palcem. Springer dotknął jednej dźwigni.

Maszynista potrząsnął głową i znów pokazał. Tamten złapał dźwignię, tym razem właściwą. Enrico skinął głową, próbował zawołać: "Ostrożnie!", lecz Springer już przesunął lewarek i pociąg zatrzymał się z szarpnięciem. Potem nastąpiły dalsze gesty. Ręka Springera przeskakiwała z dźwigni na dźwignię, póki nie zobaczył przyzwalającego skinienia Enrico. Pociąg drgnął i ruszył naprzód w ślamazarnym tempie, które przeraziło Springera. Do kabiny wskoczyli dwaj szwajcarscy żołnierze. Jeden z nich chciał założyć maszyniście prowizoryczny opatrunek, ale ten, krzepki mieszkaniec Bazylei, odprawił go machnięciem ręki i niezgrabnie dźwignął się na nogi, żeby pójść w sukurs Springerowi.

- Kim pan jest? - spytał.

- Wywiad wojskowy. - Nie była to odpowiedź, jakiej by udzielił w normalnych warunkach, lecz chciał wywrzeć odpowiednie wrażenie i przekonać kolejarza o powadze sytuacji. - Musimy grzać całą parą! - powtórzył gwałtownie. - Prosto na nas leci lawina!

- W tym miejscu zmiecie nas jak pyłek! - mruknął Enrico przesuwając dźwignie nieco dalej, wbrew własnemu ostrzeżeniu. Widać wykalkulował sobie wreszcie, z której strony zagraża im większe niebezpieczeństwo.

Stukot kół nieco przyspieszył. Springer poczuł drżenie stalowej płyty pod nogami, przenoszącej wibracje potężnego silnika. Maszynista robił co mógł, by spełnić polecenie. Pociąg zaczął pełznąć z mozołem stromym zboczem, lecz wciąż zabójczo powoli. Z łoskotem toczył się po nitkach mostów przerzuconych przez wielkie przepaście, przechylał na długich zakrętach. Springer zauważył, że niektóre z tańczących igieł zegarów kontrolnych weszły na czerwone pola. Przeszedł na drugą stronę kabiny. Wielki las zniknął bez śladu pod zwałami śniegu. Czoło lawiny znajdowało się już niecały kilometr od pociągu. Springer, widząc jej rozmiary, nie żywił zbytnich wątpliwości, że zmiecie cały pociąg.

W zwykłych okolicznościach masy śniegu zatrzymałyby się w wąskim dnie doliny, lecz tym razem były zbyt wielkie, piętrzyły się zbyt wysoko, a ich impet był zbyt wielki. Kiedy patrzył na zbliżające się niebezpieczeństwo, przez głowę przemknęła mu myśl o żonie i osiemnastoletnim synu, który studiował na uniwersytecie w Lozannie. Powinni być teraz oboje w domu, w ich mieszkaniu w Zurychu. Może nigdy ich już nie zobaczy.

Nagle uświadomił sobie prawdziwy ogrom tego, co nadciągało. Ten diabeł wcielony musiał spuścić lawinę z co najmniej trzech miejsc. Wszystko po to, żeby zabić jednego człowieka! I niech szlag trafi pozostałych trzystu pasażerów, którzy jechali ekspresem! Szeroka biała fala połyskiwała w świetle księżyca, co tworzyło obraz pełen majestatycznego piękna. Początkowo Springer sądził, że w dolinę osuwa się lawina złożona z sypkiego śniegu, która wydaje przy zjeździe tylko cichy, syczący dźwięk. Lecz teraz poprzez hałas elektrowozu usłyszał jakby grzmot, który odbił się echem od sąsiednich szczytów. Był to odgłos odrywających się i spadających bloków lodu.

Jakby mało tego było, pośród białej kurzawy dostrzegł niesione w dół wielkie głazy. Była to również kamienna lawina. Jedenastego września w 1881 roku na wioskę Elm leżącą u stóp szczytu Plattenbergkopf spadły miliony ton skały. Poprzedził je wielki podmuch, który wyrzucał ludzi w powietrze, porywał całe domy lub zgniatał je na miazgę samą siłą fali uderzeniowej. Springer znów pomyślał o trzystu pięćdziesięciu osobach jadących ekspresem i jęknął w duchu: "O mój Boże!" W całym pociągu wybuchła dzika panika. Pasażerowie tłoczyli się na korytarzach mimo wysiłków obsługi pociągu i ludzi ze służby bezpieczeństwa, którzy starali się zatrzymać ich w przedziałach.

Grzmiący huk lodowych bloków sprawił, że przerażenie wzrosło do zenitu. Niektórzy podróżni, oszaleli ze strachu, otwierali drzwi i zeskoczywszy na ziemię biegli w zaślepieniu ku lawinie, jakby tam był ratunek. Z tyłu pociągu widok był jeszcze bardziej przerażający. Haller i Marienkow stali patrząc przy zgaszonym świetle przez okno. Haller spojrzał na zegarek. W Nowym Jorku była teraz druga trzydzieści pięć po południu. Linda znajdowała się w tej chwili w pracowni mody na Madison Avenue. Czy jeszcze ją zobaczy? Wątpił w to. Przynajmniej otrzyma po nim szczodrą rentę. Nagle pojawiła się długowłosa dziewczyna o twarzy wykrzywionej strachem, biegnąc w tył pociągu ku lawinie. Kiedy mijała ich okno, Marienkow wychylił się i złapał ją za włosy. Zaczęła wrzeszczeć wniebogłosy. Chwycił ją pod pachy i wciągnął do środka. Wymierzył jej policzek, żeby ochłonęła z histerii. Haller otworzył drzwi przedziału i stanął nos w nos z Leroyem, który pełnił pod nimi straż.

- Co tu się dzieje? - zawołał Leroy.

- Nic takiego - odparł Haller z gryzącą ironią. - Odprowadź tę dziewczynę z powrotem na przód pociągu. Przekaż ją jednemu z ochroniarzy i powiedz, żeby nie dał jej wyjść z przedziału.

Po zachodniej stronie torów funkcjonariusze kolei i ludzie z ekipy Springera otoczyli większość uciekających pasażerów i z pomocą innych podróżnych wpychali ich z powrotem do jadącego wolno pociągu. Haller stanął znów w oknie obok Marienkowa i ujrzał okropny widok. Z dalekich domów, leżących na torze lawiny, wysypywali się ludzie. W świetle księżyca obaj mężczyźni dostrzegli biegnące na przełaj przez pole dziecko, a za nim kobietę, która pewnie była jego matką.

Nagle znikąd na środek pola spadł olbrzymi głaz i zmiażdżył dziecko. Hallera ogarnęły mdłości, gdy patrzył, jak oszalała matka dopada głazu, który musiał ważyć ćwierć tony, i przesuwa po nim rękami w daremnym wysiłku, by go poruszyć. Spojrzał na Marienkowa i na widok niewzruszonej twarzy Rosjanina jego wściekłość wzrosła. Miał chęć go uderzyć. Po chwili Marienkow przemówił niskim, głuchym głosem:

- Skurwysyny...

- Twoi kamraci! - warknął Haller.

- Bądź łaskaw zawiadomić Springera - ciągnął Marienkow tym samym głosem, który przypominał pomruk lwa - że jak tylko będzie gotowy, podam mu z pamięci kompletną listę wszystkich agentów KGB działających na terenie Szwajcarii. O ludziach z G.R.U nic mi nie wiadomo.

Jorge Santos stał na korytarzu czwartego od końca wagonu pierwszej klasy i razem z tłumem innych podróżnych patrzył na lawinę. Coś zwróciło jego uwagę i ściskając w zębach wygasłą fajkę próbował wykalkulować, czy ma rację. Dwie wschodnie ściany Wasserhornu były ustawione do siebie pod kątem, tak że tworzyły trójkątny żleb, więc spadające z nich dwie niezależne fale lawiny zbliżały się coraz bardziej do siebie. Gdyby się zderzyły przed dotarciem na dno przełęczy, siła tego zderzenia mogłaby powstrzymać ich bieg.

Wargrave zawieszony w alouette sto pięćdziesiąt metrów nad zboczem góry dostrzegł to samo. Ustawił stery tak, aby maszyna wisiała nieruchomo w powietrzu, i teraz zabrał się do nader niebezpiecznego zajęcia. Sprzęt, w jaki Springer na jego prośbę wyposażył helikopter, zawierał również sporą ilość gelignitu; Wargrave od początku przewidywał, że może go potrzebować. Teraz połączył trzymane na kolanach cylindryczne ładunki w jedną dużą bombę i założył lont. Jeśli uda mu się na chwilę zahamować bieg strumienia lawiny na prawym zboczu, powinno to wystarczyć, by oba jej skrzydła zbiegły się równocześnie w żlebie.

- Powinniście wiedzieć, że w tej chwili nadstawiacie karku - ostrzegł dwoje swoich towarzyszy. - Lont jest krótki, taki musi być, i jak bomba wybuchnie za wcześnie...

- W tym ekspresie jest kilkaset osób - powiedziała cicho Elsa. - Nas jest tylko czworo.

Z zaschniętym gardłem i mdlącym uczuciem strachu w żołądku patrzyła, jak Wargrave otwiera okno, zapala lont i wyrzuca własnej roboty bombę. Zaraz potem błyskawicznie poderwał helikopter do góry, żeby wznieść się jak najwyżej. Lont dopalił się do końca dokładnie w chwili, gdy bomba upadła na ziemię, zaledwie parę metrów przed czołem lawiny na prawym zboczu. Wybuch powstrzymał jej ruch tylko na sekundę lub dwie, lecz to wystarczyło, żeby lawina z sąsiedniego zbocza dotarła do żlebu jednocześnie z nią. Helikopter zawibrował od grzmiącego huku, zatańczył w huraganowym podmuchu i zniknął w chmurze wzbitego śniegu. Potem pył opadł i Wargrave zniżając lot skierował się w stronę pociągu.

Lawina znieruchomiała w kształcie wielkiego stożka. Język śniegu przepełznął przez tory tuż pod biegnącą w powietrzu trakcją elektryczną, zbyt teraz słaby, żeby przewrócić słupy, na których była rozpięta.

Ekspres gnał do Airolo, które było ostatnim przystankiem przed tunelem św. Gotharda.

20.

Pułapka w Schóllenen

Zaraz po przekazaniu Traberowi ostrzeżenia, które walnie dopomogło w ocaleniu ekspresu od zagłady, Anna Markos spakowała swoje rzeczy. Według własnej oceny miała akurat dosyć czasu, żeby złapać kolejkę odjeżdżającą o ósmej trzydzieści jeden z Andermatt do Gôschenen, gdzie chciała przesiąść się na ekspres "Atlantic". Rachunek zapłaciła już wcześniej. Przed wyjściem z pokoju sięgnęła pod lewą pachę, gdzie miała przypięty nóż w pochwie, i sprawdziła, czy łatwo daje się wyciągnąć. W przeciwieństwie do Elsy Lane, która nabywała umiejętności obchodzenia się z bronią palną na strzelnicy FBI w Waszyngtonie, Anna była nieodrodnym dzieckiem Bałkanów, gdzie kobiety walczą nożem. Różnica między nimi polegała również na tym, że Anna nie była bynajmniej córką admirała, wykształconą w drogiej szkole prywatnej.

Wychowała się w zaułkach Aten. Miała zaledwie siedem lat, kiedy jej rodzice zginęli z rąk komunistów podczas greckiej wojny domowej, w której przeciwnicy komunistów odnieśli częściowe zwycięstwo dzięki pomocy wojskowej, jaką im dostarczył prezydent Truman. Na Bałkanach namiętności łatwo się rozpalają i dłużej trwają niż u ludzi Zachodu. Z ukończeniem osiemnastu lat Anna poświęciła się walce z komunistycznym podziemiem. Właśnie w Atenach ona i Harry Wargrave po raz pierwszy połączyli swe siły.

Poszła do garażu i zdjęła koc, którym przykryła maskę wynajętego renaulta, żeby silnik nie ostygł. Siadła za kierownicą, ruszyła i wyjechała przez bramę na główną ulicę. Do stacji, tuż za wschodnim krańcem Andermatt, miała blisko, lecz prowadziła ostrożnie. Moment nie był odpowiedni, żeby wyrżnąć w jakiś murek. Szosa była prawie pusta, lecz jakieś sto metrów za Anną, zachowując wciąż ten sam dystans, jechał mały szary fiat. Za jego kierownicą siedział łysy tłuścioch, Erich Volcker.

Kolejka Schöllenen kursuje między Andermatt a położonym dużo niżej Gôschenen, leżącym na głównym szlaku kolejowym z Mediolanu do Zurychu. Jej trasa, jedna z najbardziej karkołomnych w Europie, może zjeżyć włosy na głowie. Wagony napędzane mechanizmem zębatkowym lecą po zawrotnej stromiźnie przy akompaniamencie zgrzytu i hurgotu, jaki wydają koła zębate wpadając w zapadki. Na przestrzeni pięciu kilometrów kolejka zjeżdża trzysta metrów w dół, a cała podróż trwa piętnaście minut.

Podczas tego krótkiego kwadransa toczy się hałaśliwie przez liczne tunele i kryte korytarze, chroniące przed lawinami. W jednym miejscu przejeżdża nad rzeką Reuss, która wije się między głazami w dole, w innym nad wielkim wodospadem. Nawet za dnia wrażenie jest silne, w nocy zaś zgoła niesamowite i można najeść się strachu, kiedy miarowy zgrzyt zębatki odbija się zwielokrotnionym echem w ciemnych tunelach.

W otworach wykutych w skale i podczas krótkich odcinków jazdy na odkrytej przestrzeni pojawiają się zapierające dech w piersiach widoki: to ziejąca w dole bezdenna przepaść, to znów wściekły, spieniony nurt górskiej rzeki. W tej chwili jednak rzeka Reuss była zamarznięta. Anna zatrzymała wóz przed stacją i wysiadła zauważając bez zdziwienia, że jest chyba jedyną pasażerką. Za tydzień w kolejce będzie tłoczno od wracających do domu urlopowiczów. Zamknęła wóz, który tu zostawiała - później da znać ludziom z wypożyczalni, skąd go mogą odebrać - i poszła do kasy, żeby kupić bilet.

- Kolejka do Gôschenen odjeżdża za jakieś trzy minuty - poinformował ją kasjer. - Jak pani zejdzie na dół, niech pani biegnie prosto na stację.

- Dziękuję - powiedziała Anna po niemiecku. - Pamiętam drogę, przyjechałam zaledwie przed dwoma tygodniami.

Wybrała środkowy wagonik, położyła torbę na siedzeniu, aby być gotową do wyjścia, i odetchnęła z ulgą, że udało jej się cało wydostać z Andermatt. Wykonała zlecone jej zadanie na piątkę. Ustaliła, kto stoi na czele miejscowej komunistycznej siatki. Kiedy pociąg już ruszał, drzwi się otworzyły i do środka wszedł jakiś mężczyzna. Usiadł naprzeciwko Anny. Wyjął cygaro i zwrócił się do niej:

- Nie będzie przeszkadzało szanownej pani, że zapalę?

Anna spojrzała na niego, bez słowa wzruszyła ramionami i odwróciła wzrok. Dał się słyszeć przeciągły zgrzyt. Miała wrażenie, że wagoniki opierają się z najwyższym wysiłkiem sile ciążenia, która pcha je w dół. Zdjął ją irracjonalny strach, że zęby się ześlizną i kolejka runie w głąb tunelu. Bezpodstawna obawa. Szwajcarskie kolejki zębate uchodziły powszechnie za cud techniki i Anna wiedziała, że w ciągu całej swojej historii ani razu nie zawiodły, działając wciąż jednakowo sprawnie i bezpiecznie.

- Niektórzy ludzie nie znoszą dymu cygar - podjął rozmowę Erich Volcker.

Siedziała sztywna i napięta. Nie poznała w nim wprawdzie wczorajszego napastnika, bo oślepiona światłami samochodu nie dostrzegła twarzy kierowcy, lecz teraz jedno przelotne spojrzenie, jakim go obrzuciła, wiele jej powiedziało. Zauważyła twarde mięśnie pod tłuszczem, odrażającą łysą czaszkę, małe ostrożne oczka. Trafiają się łysi, do których kobiety czują magnetyczny pociąg, lecz Erich Volcker nie należał do tej kategorii. W Annie obudziła się podejrzliwość. Dlaczego usiadł akurat naprzeciw niej, mając do dyspozycji cały pusty pociąg? Możliwe, że z jego strony nie groziło jej nic więcej, jak tylko niezdarna próba poderwania. Aż nadto często miała z tym do czynienia.

Ukradkiem spojrzała na zegarek. Jeszcze trzynaście minut sam na sam z tym obleśnym typkiem. Nie ma żadnego bagażu. A może to pracownik kolejki, który wraca do domu? Jeżeli tak, to dlaczego nie jest w mundurze? Z odpychającym wyrazem twarzy, który zniechęcał do zaczepki, rozpatrywała dalsze możliwości. Pociąg wjechał w kolejny tunel. Przez wielki otwór w skalnej ścianie zobaczyła przelotnie ściętą lodem rzekę Reuss, która błyszczała w świetle księżyca.

- Mam nadzieję, że miała pani przyjemne wakacje? - ciągnął natarczywie Volcker swoim gardłowym głosem. Przysunął się bliżej niej. - W Andermatt wszyscy świetnie spędzają czas.

Anna pierwszy raz spojrzała prosto na niego. Jej pełne usta wykrzywił grymas pogardy. Rozluźniła futro, jakby było jej za gorąco. Zauważyła duże, ciężkie dłonie natręta, porośnięte z wierzchu czarnymi włosami. "Przydałyby mu się na tej łysej glacy" - pomyślała, położywszy swobodnie ręce na kolanach. Nie odrywając od niej oczu zaciągnął się cygarem, aż rozżarzyło się na wiśniowo. Nagle wyjął cygaro z ust, pochylił się błyskawicznie do przodu i przycisnął rozżarzony koniec do grzbietu jej prawej dłoni.

Chciał ją zaskoczyć i wytrącić z równowagi, lecz zamiar się nie udał. Jej ręce poruszyły się tak szybko, że ledwie można było zarejestrować ich ruch. Wytrąciła mu z dłoni cygaro, które sypnęło iskrami. Część z nich spadła na jego policzek.

- Ty suko!

Wielkie łapy chwyciły ją za gardło i zacisnęły się z siłą imadła.

Długie palce opasywały jej szyję jak dławiąca obroża, kciuki wbijały się głęboko w tchawicę. Sięgnęła paznokciami do jego tłustej twarzy i wyorała głęboką krwawą szramę, lecz Volcker nie zwrócił uwagi na ból wiedząc, że jej opór potrwa tylko trzydzieści sekund. Przekręciła się na siedzeniu i upadła na plecy, lecz on nie puścił i zwalił się na nią całym ciężarem. Anna czuła, że opuszcza ją przytomność. Wszystko wirowało jej przed oczami.

Nagle gwałtownym wyrzutem całego muskularnego ciała ześliznęła się z siedzenia, pociągając go za sobą. Gdy spadli na podłogę, ona znalazła się na górze, a on na dole. Nie zwolnił jednak duszącego uścisku. Anna czuła całym ciałem wibracje kół zębatki, które wprawiały w drżenie podłogę. Nadludzkim wysiłkiem przezwyciężyła ogarniające ją zamroczenie. Wzrok jej zaszedł mgłą. Łysa, tłusta twarz Volckera majaczyła niewyraźnie przed jej oczami.

Sięgnęła prawą ręką, która uwięzła między ich ciałami, po nóż i wyszarpnęła spod siebie uzbrojoną dłoń. Zacięła zęby, ścisnęła nóż i z całej siły wbiła go w bok Volckera, pod serce. Ten wydał zdławiony, zwierzęcy odgłos i puścił jej gardło. Potem dały się słyszeć dziwne tępe stuknięcia. Anna łapiąc oddech podciągnęła się z trudem i oparła plecami o ławkę, żeby sprawdzić, co to takiego. To małe stopy Volckera młóciły podłogę. Po chwili wszystko ucichło. Leżał nieruchomo z otwartymi szeroko oczami.

Spojrzała na zegarek. Była za dwadzieścia dziewiąta. Sześć minut do Góschenen. Pochyliła się nad trupem i spróbowała wyciągnąć nóż.

Musiała zebrać wszystkie siły, żeby tego dokonać. Włożyła rękawiczki i przy pomocy znalezionej w kieszeni Volckera wielkiej chustki do nosa wytarła starannie zakrwawione ostrze, a potem rękojeść, żeby usunąć odciski palców. Starła również kilka małych plamek z podłogi wagonu i wepchnęła chustkę z powrotem do kieszeni.

W portfelu Volckera znalazła jego wizytówkę. Pod nazwiskiem wydrukowano po niemiecku "mechanik samolotowy". Na drugiej widniało nazwisko Roberta Freya. Schowała portfel na miejsce i wyjrzała przez okno. Kolejka wyjechała właśnie z tunelu i przejeżdżała pod ochronnym dachem. Po bokach była otwarta przestrzeń. Z jednej strony ziała przepaść z błyskami lodu na samym dnie. Anna otworzyła drzwi i zostawiła je, obijające się lekko o framugę w rytm drgań Pociągu.

Stanęła za martwym mężczyzną, schyliła się i chwyciła go pod pachy, a potem natężywszy siły wyprostowała się, dźwigając go do pionu. Posuwała się naprzód trzymając go przed sobą, aż dotknął drzwi. Dyszała ciężko z wysiłku. Złapała głęboki oddech i zebrawszy się w sobie, pchnęła z całej siły. Drzwi odskoczyły w bok, a ciało wypadło na zewnątrz, przeleciało za linię szyn i runęło w przepaść. W ogrzewanym przedziale natychmiast zapanowało lodowate zimno.

Anna wychyliła się i zobaczyła, że kolejka dojeżdża do następnego tunelu. Przyciągnęła drzwi i zatrzasnęła je. Po szybkim sprawdzeniu, czy na podłodze nie zostały ślady krwi, rzuciła okiem do lustra. Całą szyję miała opuchniętą i posiniaczoną.

Wyjęła z walizki szalik, owiązała nim gardło, zapięła z powrotem płaszcz i naciągnęła na głowę kaptur. Potem wyjęła z torebki szminkę i przejechała nią po wargach. To poprawiło jej nieco nastrój. Nagle przypomniała sobie o cygarze. Znalazła je pod siedzeniem, gdzie wciąż się tliło, i wyrzuciła przez okno.

Mała kolejka wyjechała z ostatniego tunelu i zatrzymała się na stacji. Anna stała już przy drzwiach, gotowa do wyjścia. Spojrzała na zegarek. Ósma czterdzieści sześć, co do minuty według rozkładu.

Podniosła torbę i otworzyła drzwi. W Gôschenen, znajdującym się po północnej stronie Alp, szalała śnieżyca. Anna wyszła na peron, niemal niewidoczny w zadymce, i ruszyła na dworzec kolei dalekobieżnych. Nie rzuciła bodaj jednego spojrzenia w ciemny otwór tunelu Schollenen.

21.

Goschenen, Zurych

W czasie kiedy ekspres "Atlantic" dojeżdżał do Airolo, Wargrave kierowany wskazówkami swego radiooperatora wylądował na pobliskim małym lotnisku, które otaczał kordon złożony, jak się zdawało na pierwszy rzut oka, z co najmniej połowy szwajcarskiej armii.

Robert Frey po wyjściu z maszyny został otoczony przez zbrojnych żołnierzy, których twarze nie wróżyły nic dobrego. Spoglądali na niego tak złowrogo, że Springer, który przyjechał na lotnisko, sam odprowadził niegdyś szanowanego alpinistę do policyjnej furgonetki. Helikopter został na lotnisku, gdyż z uwagi na fatalne warunki atmosferyczne, panujące na północ od przełęczy św. Gotharda, i tak na nic by się nie przydał. Springer zawiózł Wargravea, Elsę i Brudera do pociągu, który ruszył, gdy tylko wsiedli.

Ledwie pociąg wyjechał z tunelu św. Gotharda, Wargrave zwołał w przedziale Marienkowa zaimprowizowaną naradę wojenną. Poza nim samym, Marienkowem, Elsą i Hallerem był obecny jeszcze Springer. Wargrave zagaił zebranie uwagą utrzymaną w charakterystycznym dla niego tonie:

- Podejrzewam, że to, co przeszliśmy do tej pory, to dopiero wstęp. Jak to mówią na brytyjskich kolejach po podaniu zupy: Najgorsze przed nami.

- Co mi się w tobie podoba najbardziej - stwierdziła Elsa - to twój wieczny optymizm.

- Mój wieczny realizm - poprawił ją z powściągliwym uśmiechem. - Wiemy od Trabera, że Karpiński jest w Zurychu, a moim zdaniem ten jegomość nie da łatwo za wygraną.

- Mogę dać wam jego rysopis - rzekł nieoczekiwanie Marienkow.

Springer wybałuszył na niego oczy, zdumiony tą nagłą woltą.

Lawina radykalnie zmieniła nastawienie Rosjanina, który dotychczas wzbraniał się podać choćby strzępek informacji, zanim znajdzie się w samolocie lecącym do Stanów.

- To byłaby dla nas nieoceniona pomoc - przyznał. - Na Zachodzie jest znany jako Cień, bo nikomu jeszcze nie udało się zdobyć jego zdjęcia.

- Mogłabym na podstawie rysopisu sporządzić coś w rodzaju portretu pamięciowego - zwróciła się Elsa do Marienkowa i nie zwlekając wyciągnęła z nesesera duży notatnik. - Gdy pracowałam w filmie jako charakteryzatorka, w wolnych chwilach często szkicowałam różnych ludzi.

- Odłóżcie to może na parę minut - zaproponował Springer. - Do Zurychu mamy prawie dwie godziny drogi. Chciałbym rozwikłać pewną zagadkę. Jeden z bandziorów, którzy napadli na maszynistę i jego pomocnika, dostał kulę. Ja mu też jedną posłałem, ale moja tylko go dziobnęła. Udało mu się wyskoczyć z kabiny po przeciwnej stronie pociągu i gdy biegł do samochodu, którym miał odjechać, ktoś go zastrzelił. Potem ów ktoś położył trupem kierowcę tego samochodu.

- Któryś z twoich ludzi? - badał Haller.

- O to właśnie chodzi, że nie. Już sprawdziłem. Ale jeden z nich obserwował pociąg ze skały po wschodniej stronie torów i mówi, że oba strzały padły z okna ekspresu.

Wargrave poruszył się na siedzeniu.

- Mógł coś powiedzieć o tym, z jakiej odległości ten ktoś strzelał?

- Z raportu, jaki otrzymałem, wynika, że za pierwszym razem to było około stu metrów, i w dodatku do ruchomego celu. W przypadku drugiego strzału odległość była jeszcze większa.

- To się nazywa oko! - zawołała Elsa.

- Otóż to - podjął Springer. - Właśnie to mnie niepokoi. Wśród trzystu pięćdziesięciu podróżnych mamy jakiegoś strzelca wyborowego. Kto to jest? I dlaczego jedzie tym pociągiem?

Łoskot kół stał się głośniejszy, gdyż wjechali w tunel. Elsa musiała podnieść głos, żeby inni ją usłyszeli.

- Ale ten ktoś musi być po naszej stronie, skoro zabił dwóch ludzi Karpińskiego.

- Cóż za prostota rozumowania i nieodparta logika! - zauważył oschle Wargrave. - Jakie to pokrzepiające!

- Mam wrażenie, że ktoś tu się ze mnie nabija - odparła z przekąsem Elsa. - Chyba nie dopatrujesz się w moich słowach elementu naiwności?

Spiorunowała go wzrokiem, a Wargrave uśmiechnął się do niej szeroko.

- O to cię nie posądzam. Ale jeśli ten nieznany snajper był odpowiednio bezwzględny, to miał znakomity powód, żeby ich zabić. W ten sposób zyskał pewność, że nie będą gadać na śledztwie. W grę wchodzi też inna możliwość...

- Że to jakaś szyszka - wtrącił cicho Springer. - Ktoś na tyle wysoko postawiony, że dla zachowania swojego incognito może zabijać własnych ludzi.

- W takim razie lista nazwisk, które wchodzą w grę, jest bardzo krótka - powiedział Marienkow.

- Więc ją podaj - zaproponował Haller.

- Wołkow. Simowicz, Bułgar z pochodzenia. Leitermann, Niemiec z Lipska. Wszyscy oni są w KGB i uchodzą za strzelców wyjątkowej klasy.

- Nie będę się spierał - stwierdził Haller. - Pytanie, który z nich siedzi sobie teraz w jednym z czternastu wagonów?

Marienkow potrząsnął głową.

- Leitermann jest w Stanach, czeka na przydział zadania. W dziesięć minut po starcie boeinga, którym polecimy do Stanów, dostaniecie wszystkie informacje potrzebne do tego, żeby go aresztować. - Uciszył ruchem ręki Hallera, który zaczął coś mówić. - Nie! Taka była umowa: jak tylko znajdziemy się nad Atlantykiem, dam wam wyczerpujące odpowiedzi na wszystkie pytania. Wołkow podobno jest na kuracji w moskiewskiej klinice z powodu choroby nerek. Nie mogę nic powiedzieć o ludziach z G.R.U, bo ich nie znam.

- No więc zostaje nam Simowicz - zakonkludował Haller.

- Simowicza półtora roku temu sprzątnął cichaczem w Brukseli brytyjski wywiad - wtrącił Wargrave.

- To nam wyklucza wszystkich trzech, których pan przed chwilą wymienił! - zauważył z irytacją Haller.

- Niezupełnie - odparł Rosjanin. - Jest jeszcze czwarty. - powiedział zwracając się do Wargravea: - Kiedyś pracowałeś w Grecji?

- Nie przeczę.

- To może obiło ci się o uszy nazwisko Nicos Leonides?

- Nie.

- To ulubiony "egzekutor" Karpińskiego, chociaż o ile mi wiadomo, do tej pory działał tylko na ojczystym gruncie. Nie wiem, jak wygląda, ale możliwe, że to on.

- Nic o nim nie słyszałeś, choćby drobnej wzmianki o jego zwyczajnych, upodobaniach? - wypytywała Elsa.

- Nic. - Rosjanin rozejrzał się wokół z poważnym wyrazem twarzy. - Ale wiem jedno: dla Karpińskiego ta sprawa ma decydujące znaczenie. W tej chwili ważą się losy jego kariery. Jestem przekonany, że kiedy się dowie, iż wyszedłem cało, wsiądzie w Zurychu do ekspresu. - Zacisnął dłoń w pięść. - Możecie być tego pewni.

- W takim razie jego rysopis bardzo nam się przyda - rzekła z naciskiem Elsa.

- Nie na wiele. To urodzony aktor i mistrz w sztuce charakteryzacji. Ale na pewno jeszcze w Szwajcarii wsiądzie do pociągu, za to mogę dać głowę. - Uśmiechnął się niewesoło. - I całkiem możliwe, że ją dam.

Kiedy pociąg dojeżdżał do Göschenen, Wargrave opuścił przedział i przeszedł na przód pociągu. Dawniej nocne pociągi do Holandii jechały przez Lucernę i Bazyleę, omijając Zurych, lecz teraz trasa się zmieniła i ekspres jechał prosto na północ. Cała obsługa robiła wszystko, żeby uspokoić pasażerów, lecz mimo ich wysiłków wciąż dawało o sobie znać napięcie, wywołane niedawnymi dramatycznymi przejściami.

W niektórych przedziałach pasażerowie zasłoniwszy okna starali się nieco zdrzemnąć, lecz inni czuwali wpatrując się trwożnie w szyby, za którymi widać było tylko kompletne ciemności tunelu.

Tunel się skończył i pociąg zaraz zaczął zwalniać. Po chwili wjechał na stację w Göschenen. Na zaśnieżonym peronie czekała jedna osoba. Wagony przesunęły się obok niej i stanęły. Wsiadła do pociągu.

Była to Anna Markos. Miała zarezerwowane miejsce w przedziale pierwszej klasy, który ku jej uldze okazał się całkiem pusty.

Jorge Santos, z wyciągniętymi wygodnie nogami i fajką w zębach, również nieskrępowany niczyją obecnością, obserwował z sąsiedniego przedziału, jak przechodziła korytarzem. Gdy ekspres znów ruszył, Santos wstał, przeciągnął się i wyszedł na korytarz. Na chwilę zatrzymał się przed następnym przedziałem, w którym Anna właśnie, zdejmowała płaszcz, demonstrując mu z boku swoją wspaniałą figurę. Spojrzała w stronę drzwi i przyłapała jego wzrok. Puścił do niej oko. Odwróciła się tyłem, a gdy usiadła zakładając nogę na nogę, już zniknął. W dwie minuty później do przedziału wszedł Harry Wargrave. Zaciągnął zasłonki od strony korytarza i usiadł naprzeciwko niej.

- Dziękuję ci, Anno - rzekł po prostu.

- Dotarła do ciebie moja wiadomość? - spytała, tak jak on półgłosem.

- W samą porę, chwała Bogu. Teraz już mogę ci powiedzieć: prawdopodobnie uratowałaś pociąg przed potworną katastrofą. Frey wysadził ładunki na Wasserhornie i spowodował lawinę.

- O mój Boże...

- Ocaliłaś nas wszystkich, Anno - powtórzył miękko Wargrave. - Ciężką miałaś przeprawę w Andermatt? - Nagle pochylił się do przodu. - Wyglądasz na wyczerpaną. Coś się stało, prawda?

Wzruszyła ramionami.

- Nic wielkiego. - Streściła krótko swoje przygody i twarz Wargravea nabrała ponurego wyrazu. Anna ciągnęła dalej: - Instynkt mi mówił, że to Robert Frey. Miałam też trochę szczęścia i dokopałam się paru rzeczy. - Zaciągnęła się głęboko papierosem. - Trochę za bardzo rzucał się w oczy w roli miejscowego bohatera. Ale to jeszcze niczego nie dowodziło. Kiedy w lodowcu znaleziono zwłoki tego agenta Springera, wybadałam, kto się kręcił po okolicy. Rano w dniu, kiedy zginął, w Gletsch widziano helikopter Roberta Freya. Ale wciąż nie miałam dowodów.

Opisała dalszy rozwój wydarzeń.

- Nawet ten nadajnik ukryty na farmie mógł mieć jakieś wytłumaczenie. Oczywiście nigdzie wokół nie walały się książki szyfrów. No więc, jak ci powiedziałam, zastawiłam pułapkę z sobą w roli przynęty. Kiedy skierował mnie w tę ciemną uliczkę, gdzie ktoś mnie mało nie rozjechał, miałam już pewność.

- Nie mówiąc o tym facecie z kolejki, który usiłował cię udusić - uzupełnił Wargrave. Ścisnął ją za kolano tak mocno, że aż zabolało. - Na miłość boską, miałaś na siebie uważać, a nie przekraczać wszystkie możliwe granice.

- Ale sam przyznałeś, Harry, że uratowałam pociąg. W Atenach też nieźle ryzykowaliśmy, pamiętasz? - Mocny uścisk sprawiał jej przyjemność. W swoim czasie proponowała Harryemu, żeby zostali kochankami, lecz on, acz z żalem, odmówił jej tłumacząc, że dla dwójki agentów byłoby szaleństwem wikłać się w intymny związek. Przyznała mu wtedy słuszność, lecz nawet po tak długim czasie dotknięcie jego ręki wywołało przypływ dawnych uczuć.

- Co mam teraz robić? - zapytała, gdy zwolnił uścisk.

- Nie ujawniaj się. Nie powiem nikomu, że jedziesz tym pociągiem: może mi być jeszcze potrzebny zakonspirowany pomocnik. - Łagodnie zsunął szalik z jej szyi. Skrzywił się na widok paskudnych sinych pręg, które teraz wyraźnie odcinały się na skórze. - Powinien się tym zająć lekarz.

- Później. Trochę boli, ale jakoś przeżyję. Czy powinnam wiedzieć coś jeszcze?

- Tak. Karpiński jest w Zurychu.

- Ten łajdak! Ileż to czasu straciliśmy wtedy w Atenach próbując go złapać!

Wargrave wyjaśnił, jaką drogą dotarła do Trabera wiadomość o przyjeździe Krokodyla do Zurychu, i dodał, że zdaniem Marienkowa Karpiński na pewno wsiądzie do ekspresu.

- Ale przynajmniej będziemy już mieli jego rysopis - zakończył. - Elsa z Marienkowem właśnie sporządzają portret pamięciowy, który może nam się przydać.

- Pamiętaj, że jest bardzo przebiegły i bezwzględny - ostrzegła Anna.

- Możliwe, że Traber go już przyskrzynił mimo całej jego przebiegłości.

"Z Wasserhornu zeszła olbrzymia lawina, która o włos minęła ekspres "Atlantic", przejeżdżający przez przełęcz św. Gotharda. Wszyscy podróżni wyszli bez szwanku. Pociąg ruszył w dalszą drogę do Zurychu..." Heinz Golchack dosłuchał do końca krótkich wiadomości wieczornych o ósmej czterdzieści i wyłączył małe tranzystorowe radyjko.

Siedzieli we trójkę z Rudim Buhlerem i Heinrichem Baumem w hotelu Schweizerhof. Świadom, że tamtych dwóch bacznie go obserwuje, Golchack z niewzruszoną twarzą zaczął czyścić do połysku szkła okularów.

- I co, u diabła, teraz poczniemy? - wybuchnął gniewnie Buhler nie mogąc znieść dalszej ciszy.

- Zacznijmy od zniszczenia tej mapy.

Baum ruszył do łazienki, żeby spalić mapę, lecz po chwili wybiegł z powrotem, żeby odebrać wiadomość z Moskwy, przekazaną im za pośrednictwem nadajnika Mohnera na Zurichbergu. Golchack przeczytał w milczeniu wiadomość i poszedł do łazienki, żeby ją osobiście spalić. Kiedy wrócił, na jego wysokim czole lśniły krople potu.

- Wyślij najpierw depeszę do Bazylei, a potem tę długą do Amsterdamu - polecił Baumowi. Pierwsza depesza zawierała rozkaz dla Jurija Gusjewa, "egzekutora" G.R.U, który zgodnie z wcześniejszą instrukcją Golchacka przeniósł się z Miluzy do Bazylei.

Na twarzy Bauma malowało się powątpiewanie.

- Ten przekaz do Amsterdamu jest bardzo długi - stwierdził nieśmiało. - Czy nie można go skrócić?

Golchack utkwił w nim wyblakłe oczy, lecz Szwajcar odważnie wytrzymał jego wzrok. Już pięć godzin siedzieli zamknięci w tym pokoju, bez jedzenia, tylko z termosem kawy, przyniesionym przez Buhlera. Golchack, który był abstynentem ("Alkohol mąci jasność myślenia" - jak im oświadczył) i jadł bardzo wstrzemięźliwie, nie widział powodu, dla którego jego podwładni nie mieliby się dostosować do jego obyczajów. W pokoju narastało napięcie i poczucie niemal klaustrofobicznej ciasnoty. Baum dałby w tej chwili wszystko, żeby móc się przejść po Bahnhofstrasse, nawet w śnieżnej zadymce, która ogarnęła miasto.

- Gdyby wiadomość można było skrócić, zrobiłbym to już wcześniej - odparł ozięble Golchack. - Podważasz słuszność moich rozkazów?

- Nie, oczywiście, że nie.

- No to na co jeszcze czekasz? - padło kolejne pytanie, zadane spokojnym głosem, który przejmował Bauma panicznym strachem.

Szwajcar usiadł przy nadajniku i rozpoczął nadawanie pierwszej wiadomości do Bazylei.

Operator sprzętu nasłuchowego w furgonetce, która parkowała w przecznicy obok hotelu Schweizerhof, tuż pod oknami restauracji na piętrze, sięgnął po radiotelefon i połączył się z biurem Trabera.

Traber sam podniósł słuchawkę.

- Mamy namiar radiowy, panie brygadierze - oznajmił operator, starając się stłumić podniecenie w głosie. Traber nie lubił okazywania emocji w kryzysowych sytuacjach. - W hotelu Schweizerhof. Tak jest. Jesteśmy całkowicie pewni.

- Kontynuujcie nasłuch. Zaraz tam jadę.

Gdy tylko dwójka wywiadowców zabrała się za księgę meldunkową hotelu Schweizerhof, w hallu pojawiła się pulchna postać Trabera, który ruszył do kontuaru recepcji z małym cygarem w zębach i rękoma wciśniętymi w kieszenie płaszcza. Za nim podążało sześciu uzbrojonych ludzi po cywilnemu.

- Znaleźliście coś? - spytał Traber zerkając na listę gości.

- Heinz Golchack w ogóle nie pojechał do Niemiec - odparł szybko jeden z funkcjonariuszy. - Zameldował się w hotelu. Zajmuje pokój 201.

- Rozumiem. - Traber pyknął z cygara. - Czy przybył ktoś jeszcze, powiedzmy od pory lunchu?

- Heinrich Baum, dentysta z Bazylei, pokój 207. I niejaki Rudi Buhler. Podobnie jak Golchack, przybył z Wiednia i sądząc po godzinie zameldowania mógł lecieć tym samym samolotem. Zajmuje pokój 316.

- Zaczniemy od Golchacka. Proszę o klucz uniwersalny - powiedział do recepcjonisty. - Gdyby ktoś z gości hotelowych, obojętnie z którego pokoju, chciał gdzieś zadzwonić, pana centrala jest chwilowo nieczynna. - Zwrócił się do boya, który chłonął łapczywie każde jego słowo: - Niech pan nas najpierw zaprowadzi do pokoju 201.

Dwóch wywiadowców zostało na dole przy recepcji. Traber wsiadł do windy z dwójką tajniaków, pozostali weszli na górę po schodach.

Zatrzymali się pod drzwiami pokoju 201. Jeden z ludzi Trabera cicho włożył klucz w zamek. Wpadł gwałtownie do środka z pistoletem w ręku a za nim ubezpieczając go kolega. Stwierdzili że pokój jest pusty, i poszli w głąb korytarza pod pokój 207, w którym zameldowany był Heinrich Baum. Zastosowali tu ten sam schemat postępowania, lecz tym razem ich trud został lepiej wynagrodzony.

Baum przed chwilą skończył nadawanie przydługiego radiogramu do Amsterdamu i właśnie pakował nadajnik, kiedy drzwi otworzyły się z trzaskiem. Złapał pistolet leżący przy radiostacji, lecz nim zdążył się obrócić, jeden z ludzi Trabera strzelił, zabijając go na miejscu.

Baum upadł na podłogę, gniotąc w ręku zaszyfrowaną depeszę. Depeszę do Bazylei zniszczył już wcześniej. Traber schylił się i wyjął kartkę z jego martwych palców.

- Szkoda, że nie możemy go przesłuchać - zauważył.

- W dodatku Bóg wie, jak długo potrwa, zanim nasi specjaliści odcyfrują tę wiadomość, o ile w ogóle. To pewnie sowiecki szyfr jednorazowy. Chyba że są gdzieś tutaj tablice szyfrów...

- Przepraszam, panie brygadierze - usprawiedliwiał się funkcjonariusz, który zastrzelił Bauma - ale on już sięgał po broń.

- Dobrze się spisałeś. Nie powiem, żebym żałował tego parszywego zdrajcy. Dostał zasłużoną karę.

Szybka rewizja nie dała żadnych rezultatów. W łazience Traber pociągnął nosem.

- Czuć tu dymem. Jasna sprawa, spalili wcześniejsze depesze, a popioły wyrzucili do klozetu i spuścili z wodą.

Pokój 316, który zajmował Rudi Buhler, również okazał się pusty.

Traber zjechał na dół do recepcji.

- Golchack i Buhler uciekli - powiadomił oschle recepcjonistę. - Chyba ich pan widział, jeśli opuścili hotel głównym wejściem? Moi ludzie przeszukują wszystkie pomieszczenia, ale nie mam wielkich nadziei.

Na twarzy recepcjonisty odbiła się niepewność.

- Poszedłem na chwilę do łazienki i zastępował mnie kolega. Wtedy mogli się wymknąć. To było niecały kwadrans temu.

Rzeczywiście Heinz Golchack wyszedł z hotelu kilkanaście minut wcześniej. Zatrzymał się przy recepcji i powiedział, że boli go głowa i wybiera się na spacer. Może nocne powietrze go odświeży. Jego pogawędka dała Buhlerowi okazję, by wymknąć się chyłkiem za drzwi. Po wyjściu na ulicę Golchack przeszedł kilka metrów chodnikiem do windy, którą zjeżdżało się do podziemnego pasażu handlowego.

O tej porze było tam pusto. Golchack szybko zdjął okulary o grubych szkłach i wsunął je do kieszeni. Z drugiej kieszeni wyciągnął wyświechtaną czapkę z daszkiem, jakie noszą szoferzy, i wcisnął ją mocno na głowę. Przeszedł wzdłuż amfilady sklepów, pojechał drugą windą na górę, wysiadł po drugiej stronie Bahnhofplatz i zatrzymał taksówkę.

- Proszę na Pelikanplatz - polecił kierowcy bezbłędną niemczyzną.

Gdy dojechali na miejsce, wysiadł, odczekał, aż taksówka zniknie mu z oczu, i zagłębił się w plątaninę małych uliczek. Spacer sprawiał mu przyjemność mimo gęsto padającego śniegu. Równie mocno jak Wiedeń lubił Zurych, miasto wież, starożytnych budowli i krętych zaułków. W gruncie rzeczy chętnie by tu zamieszkał na stałe.

Podziwiał przechodzące dziewczyny, smukłe i wyprostowane, o energicznym, dumnym chodzie. Nic w sowieckiej Rosji nie mogło się z tym równać. Wkrótce dotarł do willi przy spokojnej, ślepo zakończonej uliczce o nazwie Lindengasse.

Otworzył drzwi własnym kluczem i wszedł do środka. Na szczycie schodów pojawiła się wysoka, ciemnowłosa kobieta po trzydziestce. W ręku trzymała automatyczny pistolet, który schowała do torebki rozpoznawszy gościa.

- Zniszcz to, Ilse - rozkazał podając jej paszport na nazwisko Heinza Golchacka.

Kobieta wprowadziła go do wielkiego pokoju, pełnego solidnych, ciężkich mebli i antyków, z grubymi zasłonami w oknie. Zdjął zaśnieżony płaszcz i podał go jej razem z czapką, a potem usiadł i zzuł przemoczone buty. Po ubraniu każdy by poznał, że spędził jakiś czas na dworze.

- I te ciuchy też. O której ma przyjechać ekspres?

- Dziesięć minut temu znowu dzwoniłam na dworzec. Powiedzieli, że o dziesiątej trzydzieści trzy. Odjazd o jedenastej.

- W takim razie musimy się pospieszyć, przed nami dużo roboty. Mam zamiar wsiąść do ekspresu.

- Dworzec będzie pilnie strzeżony, panie Volger.

Na czas podróży z Wiednia do Zurychu Karpiński podszył się pod prawdziwą osobę - biednego Heinza Golchacka, antykwariusza, którego spalone szczątki leżały pod śniegiem w odludnym zakątku Lasku Wiedeńskiego. Teraz miał występować jako Edwardi Volger, szwajcarski handlarz antyków. Była to postać fikcyjna, która w rzeczywistości nigdy nie istniała. Ilse Murset, sama będąca z zawodu specjalistką od handlu antykami; starannie podtrzymywała pozory jej egzystencji.

Na sennej, spokojnej Lindengasse nikt nie interesował się zbytnio życiem sąsiadów, lecz było powszechnie wiadomo, że Edward Volger spędza dużo czasu za granicą, a poza tym hołduje nieco dziwnym zwyczajom. Lubi wracać w nocy i pracować aż do świtu. Od czasu do czasu, zawsze po zmroku, można. Było zauważyć człowieka podobnego z sylwetki do Karpińskiego, jak wchodzi śpiesznym krokiem do willi, lecz utarło się, że rzadko bywa w domu.

Ilse wyszła z mokrym ubraniem i butami. Wróciła niosąc szlafrok i kapcie. Karpiński przebrał się i usadowił w fotelu za biurkiem, którego blat był zarzucony fakturami. Mało prawdopodobne, żeby policja sprawdziła ten adres, ale gdyby się pojawili, znaleźliby Edwarda Volgera pogrążonego w pracy.

- Czy wszyscy są na miejscu? - spytał Karpiński. - Dobrze. W takim razie przyprowadź ich i naradzimy się, jak sobie poradzić z czujnym okiem Trabera.

W rzadkich okazjach, kiedy kierował operacją w terenie gdzieś za granicą, Karpiński przestrzegał niezłomnie zasady, aby nie przebywać w jednym miejscu dłużej niż pięć godzin. Przekonał się jeszcze raz o jej słuszności; kiedy udało mu się umknąć z hotelu Schweizerhof tuż przed pojawieniem się tajniaków. Czekając, aż Ilse zawoła z piętra jego podwładnych, rozmyślał ponuro o odebranej przez Bauma wiadomości z Moskwy. Było w niej polecenie odwołania najważniejszych agentów, działających w Europie Zachodniej.

Depesza była ciosem dla Karpińskiego, gdyż świadczyła o tym, że Moskwa poważnie bierze pod uwagę możliwość niepowodzenia jego misji. Brak podpisu świadczył, że tekst podyktował osobiście Leonid Siedow.

Kiedy Karpiński dowiedział się, że ekspres wyszedł cało z lawiny, w Zurychu była godzina ósma czterdzieści wieczorem. Jednocześnie w Moskwie, gdzie zegary wskazywały dziesiątą czterdzieści, trójka złożona z sekretarza generalnego Leonida Siedowa, marszałka Traczkowa i Anatolija Zarubina zasiadła do narady. Oni również słuchali radiowych wiadomości. Po ostatnich doniesieniach zazwyczaj tak dufny i krzykliwy Traczkow zachowywał się dziwnie cicho.

- Wasz protegowany nie spisuje się olśniewająco - zwrócił się uprzejmie Zarubin do Traczkowa. - Jak do tej pory udało mu się tylko zdekonspirować całą naszą siatkę sabotażową w Szwajcarii.

- Nie mógł przecież siedzieć z założonymi rękoma, musiał coś robić! - odparł Traczkow tłumiąc gniew i skubiąc szczeciniaste włosy wystające mu z nozdrzy.

- Nie mógł też pozwolić sobie na klęskę - zauważył Zarubin. - Ile jeszcze dajemy mu czasu, zanim tamci wywiozą Marienkowa do Stanów, gdzie zacznie sypać wszystkich naszych agentów? Ich szkolenie i infiltracja środowiska to owoc pracy wielu lat. Myślę zwłaszcza o Niemczech Zachodnich.

- Karpiński coś wymyśli - oświadczył pyszałkowato Traczkow.

- A jeżeli nie? - wtrącił Siedow gładząc się po szczęce. Po niedawnej operacji zostało uczucie swędzenia, które dokuczało mu w chwilach napięcia. Patrząc marszałkowi prosto w oczy oświadczył dobitnie: - Moim zdaniem nadeszła pora, żeby zarządzić masową ewakuację wszystkich naszych agentów z Niemiec Zachodnich, Francji i Belgii, dopóki nie jest za późno. Zawsze mogą po jakimś czasie wrócić.

- Według moich informacji Niemcy postawili w stan gotowości swoje służby graniczne i zaostrzyli kontrolę na wschodniej granicy oświadczył Traczkow, grając na zwłokę. - W taką pogodę naszym ludziom będzie jeszcze trudniej przedostać się do Niemieckiej Republiki Demokratycznej.

- Niech spróbują dostać się na pokład frachtowca "Maksym Gorki", który jest w tej chwili na Bałtyku i niedługo przybije do holenderskiego wybrzeża.

- Jeżeli takie jest wasze polecenie, towarzyszu generalny sekretarzu - zgodził się chytrze Traczkow.

- Nie! - odparł ostrym tonem Siedow. - To od was, jako ministra obrony, oczekujemy wypowiedzi.

Traczkow ponownie znalazł się w kropce. Niepowodzenie Karpińskiego już i tak obciążało mu konto, a teraz stanął wobec trudnej alternatywy. Jeśli powie nie, a Marienkow dotrze bezpiecznie do Stanów, na skutek jego zdrady zostanie zniszczony cały komunistyczny aparat wywiadowczy w zachodniej Europie. Jeśli zgodzi się na ewakuację agentów, ujdą cało, ale ponowna infiltracja dziesiątków ludzi zajmie dużo czasu. Wybrał mniejsze zło i zdecydował się na drugie rozwiązanie, które nie było tak niebezpieczne.

- Opowiadam się za ewakuacją.

Zauważył, że Zarubin odnotował w protokole, iż decyzja została podjęta przez ministra obrony. Nie spodobało mu się to, lecz nic nie mógł poradzić. Wygłosił ostatnią uwagę:

- Obawiam się, że nasza decyzja jest pochopna. Karpiński na pewno ma już gotowy plan, jak zgładzić tego zdrajcę Marienkowa.

22.

Zurich Hauptbahnhof

Była dziewiąta dziesięć. Do odjazdu ekspresu "Atlantic" pozostały niecałe dwie godziny. Karpiński siedział w salonie willi przy Lindengasse i wpatrywał się w trzy rozłożone na biurku fotografie. Jego czterej ludzie dostali już szczegółowe instrukcje i opuścili willę.

Teraz, gdy przygotowania dobiegły końca i został sam z Ilse Murset, czuł, jak narasta w nim napięcie. Takie czekanie zawsze było najgorszą częścią zadania. Pomyślał, że Rudi Buhler dotarł już chyba na miejsce.

Wyszedł kilka sekund przed nim z hotelu Schweizerhof i udał się prosto na dworzec, skąd miał złapać pociąg do Bazylei i tam czekać na przyjazd ekspresu. Zwykła ostrożność nakazywała, aby jak najszybciej opuścił miasto. Ludzie Trabera - o ile do tej pory udało im się wytropić ich tymczasową bazę w hotelu - na pewno dostaną od recepcjonisty ich dokładne rysopisy. Karpiński nadal przyglądał się fotografiom. Nagle poczuł, że biała ręka Ilse dotyka jego szyi.

- Co też chcesz wyczytać z tych podobizn?

- Prawdę o przeciwniku - odparł. - Gdy się dokładnie obserwuje twarze ludzi, można odgadnąć, jak się zachowają w kryzysowych sytuacjach.

Pierwsze, mało ostre zdjęcie, które wykonano przez teleobiektyw z okna domu przy Bahnhofstrasse, przedstawiało Springera w kapeluszu nasuniętym na oczy. Na drugim, dużo wyraźniejszym, był generał Max Scholten, szef holenderskiego kontrwywiadu, na tle hotelu Astoria w Hadze. Od pierwszego spojrzenia można było rozpoznać jego amorkowatą, pulchną twarz. Na trzecim zdjęciu, zrobionym kilka lat wcześniej w Atenach, widniał Harry Wargrave. Karpiński puknął palcem w to właśnie.

- Ten jest najbardziej niebezpieczny.

- Jesteś cały spięty... - Palce Ilse pieściły jego szyję. - Pójdziemy na górę do sypialni?

Wyprężyła w oczekiwaniu długie, smukłe ciało i rozpięła zamek z przodu sukienki. Rosjanin z wahaniem spojrzał na zegarek.

- Nie mamy tyle czasu.

- No to wystarczy nam podłoga.

Dwaj ludzie Karpińskiego, którzy jakiś czas wcześniej wyszli z willi, wsiedli do citroena, zaparkowanego nieco dalej w głębi uliczki.

Klaus Jaeger; zwalisty drągal, siadł za kierownicą, a niższy i drobniejszy Hans Otto Nacken zajął miejsce pasażera. Obaj mieszkali w NRD, lecz mieli fałszywe dokumenty, które zaświadczały, że są obywatelami Niemiec Zachodnich. Po kilku minutach dojeżdżali do Hauptbahnhof.

Jaeger minął wejście, skręcił za róg stacji i zaparkował wóz w ciemnym zakamarku. Weszli na dworzec bocznym wejściem obok przechowalni bagażu. Dla zachowania pozorów Jaeger niósł walizkę. Dobre kilkanaście minut przechadzali się od niechcenia, obserwując bagażowych, którzy czekali na przyjazd nocnego pociągu.

- Ten tam będzie dobry - orzekł Jaeger przystając i zapalając papierosa. - Ma z grubsza podobny wzrost i tuszę.

Nacken odłączył się od kolegi i podszedł do bagażowego, niskiego, muskularnego mężczyzny, który przypominał posturą Karpińskiego.

- Podobno ekspres "Atlantic" odjeżdża dopiero o jedenastej? A ja się spieszyłem jak głupi. Coś mi się musiało pomylić. Nie ma co, teraz sobie poczekam. Ta pora odjazdu podana na tablicy jest prawdziwa?

- Tak, proszę pana. Istny cud, że przyjeżdża punktualnie. Słyszał pan, co się stało?

- Co takiego?

- Na południe od Gotharda zeszła lawina, mówią, że największa w tym stuleciu. Prawie zasypała ekspres.

- Mój Boże! Nic o tym nie słyszałem. No, przynajmniej stąd do Bazylei droga biegnie po płaskim. - Poczęstował bagażowego papierosem. - To chyba nudna praca sterczeć tu całą noc. O której pan kończy? - spytał mimochodem.

Bagażowy zaciągnął się głęboko papierosem.

- Schodzę ze zmiany o ósmej rano. Można się przyzwyczaić.

Nacken gawędził jeszcze przez parę minut o tym i owym, a potem się oddalił, wkładając lewą dłoń do kieszeni płaszcza. Był to sygnał dla jego towarzysza, który obserwował ich z pewnej odległości. Jaeger podszedł do tragarza.

- Może pan przywieźć resztę mojego bagażu z samochodu? Jest zaparkowany z tyłu stacji.

Rzucił niesioną walizkę na wózek tragarza i poszedł z nim do wyjścia w kiepsko oświetlonym kącie prawie pustej hali dworca. Kiedy dotarli do citroena, Jaeger rozejrzał się ukradkiem, czy wokół nie ma ludzi, i otworzył tylne drzwi.

- Torba jest na tylnym siedzeniu - wyjaśnił. - Niech pan uważa, jest ciężka. Tragarz wsunął górną połowę ciała do wnętrza wozu. Jaeger wyjął z kieszeni małą metalową obciągniętą skórą pałkę, pochylił się i walnął nią mocno w czaszkę tragarza. Ten osunął się martwy na siedzenie. Z cienia wychynął Nacken i pomógł wepchnąć ciało do środka.

- Wózek - przypomniał koledze Jaeger zakrywając kocem zwłoki.

Nacken przesunął wózek pod samą ścianę, głęboko w cień. Miał im być jeszcze potrzebny. Potem wsiedli do samochodu, zamknęli cicho drzwi. Jaeger ruszył i pojechał w kierunku mostu na Limmat. Dotarł do pustej okolicy nad brzegiem jeziora za Quaibrucke i zatrzymał się nad samą wodą pod osłoną listowia kępy drzew. Wyłączył silnik i światła. Musieli nieźle się natrudzić, żeby rozebrać trupa z odzieży, lecz w końcu ściągnęli z niego mundur, czapkę i buty. , Jaeger wyjął portfel i sprawdził w świetle latarki, czy w środku jest przepustka pracownicza.

- W porządku - powiedział. - Do jeziora z nim.

Wyjęli łańcuchy z torby, która rzeczywiście musiała być bardzo ciężka, owinęli je wokół ciała i wspólnym wysiłkiem zanieśli makabryczne brzemię nad sam brzeg. Lód był cienki, a woda pod nim głęboka na dwadzieścia metrów. Rozkołysali zwłoki, trzymając je za nogi i ramiona, i z rozmachem wrzucili do jeziora. Lód załamał się z głośnym trzaskiem i obciążone ciało poszło na dno.

Wsiedli do samochodu i odjechali. Jaeger, który znów prowadził, przejechał przez Quaibrucke i skierował wóz na Lindengasse. Zdobyli to, po co ich wysłano: mundur bagażowego. Mieli również pewność, że żona - jeśli jakąś miał, pomyślał bezdusznie Jaeger - nie zgłosi jego zaginięcia na policję jeszcze długo po odjeździe ekspresu. Bagażowy powiedział przecież Nackenowi, że kończy pracę dopiero o ósmej rano.

Pozostała dwójka, która wyszła z willi jednocześnie z Jaegerem i Nackenem, miała łatwiejsze zadanie. Wsiedli do drugiego samochodu i pojechali do zachodniej części miasta. Zatrzymali się przed dużym garażem na robotniczym przedmieściu. Jeden z nich wysiadł, otworzył skrzydła bramy i kiedy samochód wjechał do środka, zamknął je z powrotem. Samochód stanął obok wielkiego wozu meblowego, który miał z boku napis "Móbel - Salzburg".

Kierowca wysiadł, włączył światło w garażu i wyjął walizkę z bagażnika. Po otwarciu okazało się, że jej zawartość jest całkowicie niegroźna: kanapki z pasztetówką i termos kawy. "Ani kropli alkoholu - ostrzegł ich przed akcją Karpiński. - Jeśli się dowiem, że złamaliście zakaz, zostaniecie natychmiast odwołani". Drugi mężczyzna podszedł do wiszącego na ścianie telefonu i wybrał numer. Po drugiej stronie linii podniosła słuchawkę Ilse Murset.

- Mówi Andre. Towar gotowy do wysyłki.

- Zrozumiałam! - powiedziała i przerwała połączenie.

Po przekazaniu umówionej wiadomości mężczyzna wdrapał się na stopień szoferki wozu meblowego i odciągnąwszy boczne płachty brezentu, sprawdził ładunek. Wóz po brzegi był wypełniony meblami, do tego stopnia, że tylna klapa niebezpiecznie odstawała, nie dając się zamknąć. Przytrzymywało ją urządzenie, składające się z bloku i naciągniętej liny, która biegła przez całą długość ciężarówki aż do , szoferki.

- Alfred, to dla ciebie.

Mężczyzna wyjął z szoferki dwa kombinezony, zeskoczył na ziemię i przeszedł lawirując między gratami na tył garażu, gdzie było więcej miejsca. Po paru minutach przebrani w kombinezony tragarzy zasiedli na ławeczce do posiłku złożonego z kanapek i kawy. Kierowca co chwila spoglądał na zegarek, kontrolując upływ czasu.

Jaeger i Nacken dostarczyli uniform bagażowego na Lindengasse 451 i natychmiast znów wyruszyli w drogę. Powtórnie przejechali przez Quaibrucke, lecz tym razem, zamiast jechać na południe wzdłuż brzegu jeziora, skręcili na północ, nad rzekę Limmat, a potem skierowali się biegnącą pod górę wielopasmówką w stronę Zurichbergu. Wkrótce znaleźli się w ekskluzywnej dzielnicy ładnych willi i dobrze utrzymanych ogrodów. W pewnej chwili Jaeger skręcił w bramę z kutego żelaza i ciągnący się za nią podjazd.

Dozorca, który czekał na nich w przejmującym zimnie, zamknął za nimi skrzydła bramy i zaryglował ją na trzy spusty. Zatrzymali się przed piętrową willą, z której balkonów zwisały girlandy sopli. Jaeger wyłączył silnik i wysiadł z wozu.

- Rzuć okiem na limuzynę - rozkazał Nackenowi. - Przede wszystkim sprawdź, czy wszystko w porządku z silnikiem.

W drzwiach frontowych stanęła pięćdziesięcioletnia kobieta o surowej twarzy. Wpuściła Jaegera do środka i zamknęła drzwi. Włosy zwinięte w kok i długa czarna suknia nadawały jej wygląd gospodyni.

- Wasze ubrania są przygotowane w dużej sypialni - oznajmiła.

- Zniszcz to. - Jaeger podał jej swoją kartę identyfikacyjną. - Gdzie mój paszport?

Rozmawiali płynnie po rosyjsku. Kobieta wyjęła z kieszeni żądany dokument i podała mu. Przejrzał go szybko. Był to radziecki paszport dyplomatyczny, z jego własnym zdjęciem, wystawiony na nazwisko Borysa Wołkowa w randze kapitana. Wszedł na piętro, aby się przebrać.

Rozłożony na łóżku garnitur uszyty został z radzieckiego materiału i skrojony według radzieckiej mody. Jaeger przebrał się od stóp do głów, nie wyłączając slipek, w rzeczy produkcji radzieckiej. Na dole zastał Nackena już we własnym stroju - mundurze wojskowego kierowcy.

- Samochód - powiedział Jaeger. - Wolę sam go sprawdzić.

Idąc za Nackenem przekroczył próg wewnętrznych drzwi, prowadzących bezpośrednio z części mieszkalnej do garażu, gdzie stał lśniący, wypucowany na wysoki połysk mercedes. "Przy takiej pogodzie długo taki nie zostanie" - pomyślał Jaeger. Wóz miał tablice rejestracyjne korpusu dyplomatycznego ambasady radzieckiej w Bernie.

Jaeger kazał Nackenowi sprawdzić, jak działa zapłon. Silnik zapalił od razu. Zadowolony z wyniku Jaeger wrócił do wnętrza willi i połączył się z numerem pod Lindengasse 451. Tym razem również telefon odebrała Ilse Murset.

- Mówi Bernard - przedstawił się Jaeger. - Towar gotowy do wysyłki.

- Zrozumiałam! - odparła krótko Ilse i przerwała połączenie. - Wszystkie przygotowania zakończone - powiedziała do Karpińskiego, zaciągając suwak z przodu sukni. - Ludzie są na swoich pozycjach, a ja, gdy nadejdzie pora, odwiozę cię na Hauptbahnhof.

Karpiński, który siedział w samej koszuli, skinął głową.

- Wkrótce o mnie usłyszysz, Traber - powiedział. - I to bardzo niedługo.

Ekspres kontynuował w oślepiającej zadymce długi zjazd z północnych stoków Alp. Szybko nadrabiał stracony czas. W kabinie potężnego elektrowozu oprócz Enrico siedział jeszcze nowy mechanik, którego przydzielono mu do pomocy w Airolo na nalegania Springera. Takie załatwienie sprawy nie przypadło do gustu upartemu maszyniście.

- Trzeba czegoś więcej niż guza na głowie, żeby mnie wykluczyć z gry - zrzędził, obserwując zegary kontrolne i znaki sygnałowe. - Musimy dojechać na czas do Zurychu. Niech to licho, tu chodzi o moją reputację!

W miarę zbliżania się do Zurychu atmosfera w przedziale Marienkowa i jego ochrony stawała się coraz cięższa. Ku irytacji Hallera, którego zmęczenie czyniło podatnym na złość, Marienkow po raz trzeci powtórzył tę samą uwagę:

- Jestem przekonany, że w Zurychu Karpiński wsiądzie do ekspresu.

- Będzie próbował - poprawiła go Elsa. Podniosła w górę duży notatnik, w którym naszkicowała według wskazówek Marienkowa portret Karpińskiego. - Pierwszy raz wiemy, jak wygląda.

Krępy, barczysty Rosjanin machnął niecierpliwie ręką.

- To wam nic nie da. Mówię wam, że to geniusz, jeśli chodzi o zmianę wyglądu.

- Nie bądź takim pesymistą! - warknęła w odpowiedzi Elsa. - Powiedziałam ci już, że przez okrągły rok pracowałam w filmie, więc też znam się całkiem nieźle na metodach charakteryzacji. Jeżeli ktoś w ogóle będzie w stanie zauważyć go, jak będzie wsiadał do pociągu, to tylko ja.

Zarówno Wargrave, jak i Springer zgodzili się z tym twierdzeniem.

Ustalono więc, że kiedy pociąg przyjedzie na Hauptbahnhof, Elsa stanie przy barierce, przy której sprawdza się bilety, i będzie obserwować przechodzących podróżnych. Springer wreszcie miał powód do satysfakcji. Marienkow wyrecytował mu już z pamięci kompletną listę agentów KGB w Szwajcarii, z nazwiskami i adresami. Nie wiedział jednak nic o pracownikach G.R.U.

- W jakich krajach przebywał Karpiński, gdy przydzielano go do różnych ambasad pod fałszywymi nazwiskami? - spytał Wargrave.

Marienkow zaczął odliczać kolejne placówki na palcach.

- Pół roku w Paryżu. Tyle samo w Londynie. Dwa lata w Waszyngtonie. Rok w Atenach. Na koniec rok w Hadze.

- Więc można przypuszczać, że jeśli chodzi o języki, zna biegle grecki, francuski, angielski i amerykański?

- Mam wrażenie, że te dwa ostatnie to jeden i ten sam język - wtrącił zgryźliwie Haller.

- Wszyscy mamy swoje złudzenia - odparł Wargrave, szczerząc zęby w uśmiechu. - Czy moja wyliczanka się zgadza, panie generale?

- Owszem - odpowiedział Marienkow. - Karpiński jest wybitnym lingwistą. Z tego względu mógł zmieniać tak często placówki. Miało to również wpływ na jego błyskawiczną karierę i objęcie stanowiska mojego zastępcy. W odróżnieniu od większości Rosjan jest z natury kosmopolitą. Zna też biegle niemiecki. Przez jakiś czas przebywał w Berlinie Wschodnim, pełniąc funkcję łącznika z ugrupowaniami terrorystycznymi.

Haller przeciągnął się i ziewnął.

- Cóż, pozostaje nam tylko czekać, aż dotrzemy do Zurychu, a wtedy sami przekonamy się, co nas tam czeka. - Spojrzał na zegarek. - Już niedługo.

- Karpiński na pewno wsiądzie do pociągu - powtórzył swoje Marienkow. - Poznałem go wystarczająco dobrze.

- Miejmy więc nadzieję, że i ja go poznam, gdy nadejdzie właściwa pora - powiedziała Elsa, studiując uważnie rysunek.

Przysypany śniegiem ekspres wsunął się do wielkiej hali Zurich Hauptbahnhof i zastygł w bezruchu. Zmobilizowane przez Trabera siły bezpieczeństwa otoczyły stację szczelnym kordonem. Sam Traber nie rzucał się w oczy w grubym płaszczu i kapeluszu z małym rondem. Stał przy barierce biletowej i paląc krótkie cygaro obserwował pasażerów, którzy zaczęli wysiadać z ekspresu z twarzami ściągniętymi ze zmęczenia i strachu. Ukradkiem przyglądał się również grupce czekających na peronie podróżnych.

Na dworcu zajęło swoje posterunki trzydziestu uzbrojonych funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, ubranych po cywilnemu. Ponadto po hali dworca krążyły liczne patrole mundurowej policji. Na zewnątrz w padającym śniegu dwanaście radiowozów stało zaparkowanych w strategicznych pozycjach. Major Kurt Dobler, zastępca Trabera, stał obok swego szefa trzymając w ręku krótkofalówkę, przez którą mógł się porozumieć ze wszystkimi biorącymi udział w akcji. Springer przeszedł za barierkę pokazując w zagłębieniu dłoni swoją kartę identyfikacyjną i przysunął się do Trabera.

- Jak tam sytuacja w pociągu? - wymruczał pod nosem Traber.

- Atmosfera jest napięta, ale mamy wszystko pod kontrolą. Nasza gruba ryba jest przekonana, że Karpiński będzie chciał wsiąść do pociągu.

- Małe szanse, skoro macie jego rysopis - odparł Traber, który wcześniej dowiedział się od swego podwładnego przez radio, że Marienkow ma opisać im wygląd Karpińskiego. - Z drugiej strony wciąż jeszcze nie udało nam się odkryć ich głównej bazy operacyjnej.

Barierka była gęsto obstawiona. Za bileterami stali tajniacy sprawdzający paszporty, a tuż za nimi policjanci w mundurach. Parę metrów w prawo była druga barierka, przez którą przechodzili bagażowi ze swoimi wózkami. Każdego z nich zatrzymywano, a wywiadowca z owczarkiem niemieckim, wyszkolonym w odnajdywaniu materiałów wybuchowych, popuszczał smycz, żeby pies mógł obwąchać bagaż.

- Kim jest ta ładna dziewczyna w futrze? - spytał ciekawie Traber.

- Jedną z nas. Nazywa się Elsa Lane. Próbuje rozpoznać naszego nieuchwytnego pułkownika.

Elsa stała niedaleko nich po drugiej stronie barierki. Otuliła się wysokim kołnierzem futra, gdyż było bardzo zimno, i paliła papierosa, otwarcie się rozglądając, jakby czekała na znajomego, z którym się tu umówiła. Praca charakteryzatorki nauczyła ją, jak łatwo zmienić twarz danej osoby. Koncentrowała się więc na wzroście i typie budowy, szukając niskiego, muskularnego mężczyzny. "Zapomnij wszystko inne - powtarzała sobie w duchu - wąsy, brodę, ubranie, wiek. Skoncentruj się na tych cechach wyglądu, których nie można zmienić". Jakiś stojący niedaleko cywil podszedł bliżej i zapalając papierosa przemówił zza osłaniającej usta dłoni.

- Służba bezpieczeństwa. Pułkownik Springer powiedział mi o pani. Niech mi pani od razu powie, gdy zobaczy pani kogoś choćby trochę podobnego do osoby, której szukamy. I niech pani nie patrzy na niego po raz drugi.

- Znam się na swojej robocie.

- To widać od pierwszego rzutu oka. Zaraz po wskazaniu tej osoby niech pani odejdzie trochę dalej. Może dojść do strzelaniny.

- Dziękuję za ostrzeżenie - odparła trochę łagodniej Elsa spoza swojej chusteczki, nie odrywając oczu od ludzi, tłoczących się na peronie.

Wychylony z okna Jorge Santos palił swoją nieodłączną fajkę i odprowadzał wzrokiem ostatnich pasażerów, którzy wysiadali z ekspresu i wychodzili za barierkę. Tylko ktoś, kto znał go dobrze, zauważyłby drobną zmianę w jego wyglądzie. Fajka, którą zwykle trzymał w prawym kąciku ust, teraz sterczała z lewej strony. Parę metrów dalej Wargrave otworzył drzwi wagonu i zszedł na peron. Stanął w miejscu, skąd mógł ubezpieczać Elsę, z ręką schowaną w kieszeni i zaciśniętą na pistolecie. Kiedy pierwsi podróżni zaczęli jeden po drugim przechodzić przez barierkę, okazując paszporty i bilety, tajniacy zajmujący posterunki po obu jej stronach sprężyli się w oczekiwaniu. Przez oddzielną barierkę wpuszczano pojedynczo bagażowych. Każdy z nich musiał zaczekać, aż owczarki obwąchają wwożony bagaż.

Wielki wóz meblowy z napisem "Möbel - Salzburg" jechał prawym brzegiem rzeki Limmat. Kierowca spojrzał na zegarek i skręcił na most, wiodący wprost na dworzec.

- Nic jak do tej pory - mruknął Traber.

Major Dobler słuchał skrzekliwego meldunku z krótkofalówki.

- Mój ty Boże! - wymamrotał. - Jesteście pewni? Sprawdźcie to w Bernie. Ta sprawa ma bezwzględny priorytet.

- Co się stało? - spytał z całym spokojem Trabera Springer i przysunął się bliżej.

- Przed stację właśnie zajechał mercedes z rejestracją radzieckiego korpusu dyplomatycznego. W środku jeden pasażer - oto i on.

W dworcowej hali pojawił się wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna w futrze i czapce. Trzymał się bardzo prosto i szedł sprężystym, odmierzonym krokiem, po którym z daleka można było poznać wojskowego. Za nim w tyle jeden z ludzi Trabera zdjął własne nakrycie głowy, dając szefowi ostrzegawczy sygnał. Nowo przybyły stanął na końcu kolejki przed barierką.

- Co się tu u diabła dzieje? - syknął Springer.

- Nic dobrego - odparł zwięźle Traber. - Miejcie oczy otwarte.

Kiedy pasażer, który przyjechał autem sowieckiej ambasady, dotarł do sprawdzających dokumenty funkcjonariuszy służby bezpieczeństwa, kolejka utknęła w miejscu i wszczęło się zamieszanie. Jeden z tajniaków wycofał się dyskretnie ze swego posterunku przy barierce i podbiegł do Trabera.

- Co mamy zrobić z tym facetem? To wojskowy attache z ambasady w Bernie, legitymuje się paszportem dyplomatycznym. Niejaki Borys Wołkow, ma stopień kapitana...

- Kto?! - wybuchnął Springer. - Borys Wołkow jest profesjonalnym zabójcą najwyższej klasy! Do diabła z jego dyplomatycznym paszportem! Zatrzymajcie go tam za wszelką cenę.

Chciał powiedzieć coś jeszcze, lecz przerwał mu dobiegający sprzed stacji przeraźliwy trzask i huk. Wielki wóz meblowy z Salzburga wjechał na chodnik przed dworcem. Kierowca zwolnił kabel podtrzymujący wydętą ładunkiem klapę. Klapa opadła, a ładunek wysypał się na zewnątrz, prosto na czekających w kolejce przy postoju taksówek. Nastąpiły sceny zbyt okropne, by słowa mogły je opisać.

Ciężkie meble runęły na chodnik, przygniatając i grzebiąc pod sobą zaskoczonych ludzi. Po chwili rozbrzmiały jęki i wrzaski. Wystająca spod masywnej szafy kobieca ręka zadrgała słabo i opadła. Oczy wszystkich obecnych zwróciły się w kierunku źródła hałasu. Jeden Springer nie spuszczał oka z barierki, przy której przebrany za. radzieckiego kapitana Klaus Jaeger wygłaszał gwałtowny protest.

Przez sąsiednią barierkę przeszedł niski, muskularny tragarz, którego wózek został już obwąchany przez psa. Pchał swój ciężar wzdłuż peronu, z czapką wciśniętą głęboko na oczy. Mijając Santosa, który wciąż wyglądał przez okno, spojrzał na niego z ukosa i ruszył dalej wzdłuż pociągu, wioząc na wózku jedną jedyną niebieską walizkę.

- Nie widzicie, że to paszport dyplomatyczny? Nie umiecie czytać czy co? - krzyczał po niemiecku Jaeger. - Możecie być pewni, że moja ambasada dowie się o wszystkim!

Awanturował się dalej, gdy jeden z pracowników bezpieczeństwa zniknął razem z paszportem, żeby pokazać go Springerowi. Podał go pułkownikowi ze słowami:

- Wygląda na prawdziwy.

- Guzik mnie to obchodzi, choćby był ryty w szczerym złocie! - odparł zjadliwie Springer. - Nie wsiądzie do pociągu, i basta. Idź i powiedz mu, że mamy podejrzenia co do autentyczności jego dokumentów i musimy to sprawdzić w Bernie. - Spojrzał na Trabera. - A uzyskanie połączenia potrwa niesłychanie długo.

- Za dużo się dzieje naraz - zauważył Traber, patrząc w stronę wyjścia. Major Dobler pobiegł tam przed chwilą, żeby sprawdzić, co miał znaczyć hałas i głośne krzyki przed stacją. - Zupełnie jakby ktoś to zaplanował dla odwrócenia naszej uwagi.

- Rzecz jasna po to, żeby dać Wołkowowi czas na dostanie się do pociągu! - palnął bez namysłu Springer, ale zaraz zmarszczył brwi. - Nie, to niemożliwe. Gdyby to był naprawdę Wołkow, w żadnym razie nie podróżowałby pod własnym nazwiskiem. Czegoś tutaj nie rozumiem... To jakaś podejrzana sprawa...

Przed dworcem wrzało nieopisane zamieszanie. Radiowozy okrążyły ciasno miejsce wypadku, gdzie uwięzieni pod powodzią mebli ludzie wciąż przeraźliwie wrzeszczeli. Przy ciężarówce zatrzymała się z wyciem sygnału karetka. Sprawcy krwawego zajścia, kierowca i jego kumpel, byli przekonani, że uda im się zbiec w całym tym zamęcie. Zjechali ruchomymi schodami do podziemnego centrum handlowego i tam się rozdzielili, biegnąc do różnych wyjść. Obaj byli uzbrojeni. Wyjechali na górę i wynurzyli się po przeciwległych stronach Bahnhofplatz.

Zobaczyli policjantów w tłumie przechodniów. Żeby zwiększyć zamieszanie, zaczęli strzelać na postrach i przechodnie rzucili się do ucieczki, nierzadko zderzając się ze stojącymi im na drodze stróżami prawa. Dwóch funkcjonariuszy zachowało zimną krew. Każdy z nich oddał dwa strzały. Jedna z kul zatrzymała w pół kroku kierowcę. Jego towarzysz zginął pięć sekund później.

Klaus Jaeger, wciąż grający rolę sowieckiego attache wojskowego, natarł gniewnie na Springera i wyrwał mu z ręki swój paszport.

- Jeszcze usłyszycie o tej sprawie z Moskwy! - krzyknął. - Ręczę, że wywoła ona poważny kryzys dyplomatyczny w stosunkach z waszym rządem!

Po czym nie zatrzymywany przez Springera ruszył szybko do swojej limuzyny. Nacken w liberii szofera wciąż siedział za kierownicą.

Dobler po powrocie zameldował o mrożącym krew w żyłach wypadku z ciężarówką. Springer, gdy tylko to usłyszał, chwycił jego krótkofalówkę i zaczął wydawać szybkie, zwięzłe rozkazy:

- Wszystkie wozy bez oznaczeń, powtarzam, bez oznaczeń mają jechać za tą radziecką limuzyną. Zmieniajcie się często, żeby was nie zauważyli. Inwigilować, ale nie zatrzymywać. Ten sam rozkaz dotyczy wszystkich wolnych furgonetek ze sprzętem nasłuchu radiowego.

- Szybko! - Oddał krótkofalówkę Doblerowi i spojrzał na Trabera. - Mogę zostawić tę sprawę w pańskich rękach, panie brygadierze? Lepiej wsiądę z powrotem do ekspresu.

Kółka wielkiej machiny, wprawionej w ruch przez Springera, zaczęły się kręcić już w chwili, gdy Nacken ruszał mercedesem spod dworca. Kierowca jednego z nie oznakowanych wozów policyjnych, na pozór furgonetki z pralni, który jechał w stronę Zurichbergu, zobaczył w lusterku wstecznym światła limuzyny na numerach dyplomatycznych. Jego kolega podał przez radio ich pozycję. W ślad za nimi ruszyły wozy radiopelengacyjne.

Nacken nie widząc za sobą żadnego ogona doszedł do wniosku, że nikt ich nie śledzi, toteż bez kluczenia skręcił w bramę, której skrzydła ponownie szybko się za nimi zamknęły i podjechał pod willę na stoku wzgórza. Kiedy weszli do środka, zaczął nadawać przygotowaną zawczasu zaszyfrowaną wiadomość, która miała za pośrednictwem Mohnera, siedzącego w swoim trailerze na wzgórzu, dotrzeć do Moskwy. Informował w niej, że pułkownik Karpiński wsiadł do ekspresu "Atlantic".

Po upływie dziesięciu minut dwa wozy, prowadzące nasłuch radiowy niedaleko zoo, wytyczyły dwie linie, które przecięły się na ścieżce Heubeeri-Weg, w lesie na samym wierzchołku Zurichbergu.

Mohner właśnie zakończył nieco przydługą transmisję, kiedy usłyszał stukanie do drzwi. Otworzył i ujrzał przed sobą pracowników bezpieczeństwa z wymierzonymi w niego pistoletami.

- Zastanawiałem się, ile jeszcze minie czasu, zanim po mnie przyjdziecie - powiedział.

Dokładnie o jedenastej wieczorem ekspres "Atlantic" wyjechał z hali zurychskiego dworca i ruszył w drogę do Bazylei i Niemiec Zachodnich.

Dość liczni podróżni, którzy dopiero co wsiedli do pociągu, rozlokowywali się w przedziałach i słuchali opowieści o lawinie od tych, którzy jechali z Mediolanu.

Jorge Santos wciąż patrzył przez otwarte okno na przesuwający się obok peron. W pewnej chwili zauważył porzucony wózek bagażowego. Zacisnął usta, zamknął okno i przepychając się wśród tłoczących się na korytarzu ludzi wrócił do swojego przedziału. Zasłonka od strony korytarza była zaciągnięta, toteż dopiero gdy stanął w drzwiach, zauważył, że na jego miejscu w kącie siedzi jakiś mężczyzna. Poza nim w przedziale nie było nikogo.

Santos wszedł do środka i zamknął za sobą drzwi. Wciąż ściskał w zębach fajkę, która wystawała z lewego kącika ust.

- Cześć, Nikos - pozdrowił go Harry Wargrave. - Chyba nadszedł czas, aby połączyć siły.

- Też tak uważam - odparł Nicos Leonides.

Karpińskiemu udało się jednak wsiąść do pociągu.

23.

Bazylea, Haga

Trzy lata wcześniej w Atenach Harry Wargrave wpadł na pomysł, aby Nicos Leonides podjął próbę infiltracji komunistycznych agentur na Bałkanach, oferując im swoje usługi jako profesjonalny zabójca; najemny wykonawca wyroków politycznych. Celem tej mistyfikacji było dotarcie właśnie do Karpińskiego.

- Mam duże podejrzenia, że on należy do personelu tutejszej sowieckiej ambasady - wyjaśnił Wargrave. - Spróbuj nawiązać z nim kontakt.

- To będzie wymagało dużo czasu i zachodu - uprzedził Leonides.

- Możemy dostarczyć mu autentyczne zwłoki na dowód twojego oddania sprawie - poddał makabryczną sugestię Wargrave. - Zwłoki znanych osobistości o, antykomunistycznych poglądach, które chętnie posłałby na tamten świat.

Wargrave, odwieczny indywidualista, przeprowadził tę operację w typowy dla siebie sposób, na marginesie swojej oficjalnej działalności dla brytyjskiego wywiadu. Wspólnie z Leonidesem, który przekonał w rozmowie telefonicznej Karpińskiego, aby wystawił go na próbę, wykonali w pewnych odstępach czasu trzy lipne "egzekucje", które narobiły dużo szumu.

Pierwszą "ofiarą" został wydawca czołowej ateńskiej gazety o silnie prawicowym nastawieniu. Prywatnie zaliczał się do bliskich przyjaciół Leonidesa, na Bałkanach zaś więzy przyjaźni znaczą dużo więcej niż w krajach Zachodu. Ten starszy już człowiek, wdowiec bez rodziny, zdawał sobie sprawę, że w każdej chwili może paść ofiarą skrytobójców na usługach KGB, toteż przystał na ustalony plan. Spalony wrak jego samochodu znaleziony po sztormowej nocy w morzu u stóp wysokiego klifu, pozwalał wysnuć wniosek, że wydawca poniósł śmierć w wypadku, a ciało zostało zniesione na otwarte morze. Tymczasem rzekomo martwy wydawca został po kryjomu przewieziony motorowym jachtem na jedną z położonych z dala od cywilizacji greckich wysepek, gdzie do dziś zażywał przyjemności tak niezwykłego przejścia na emeryturę.

W jakiś czas później zwerbowali wśród przyjaciół Leonidesa dwie następne "ofiary", ludzi samotnych, których zniknięcie nie powodowało żadnych rodzinnych komplikacji. Jeden z nich, polityk w starszym wieku, rzekomo zginął pilotując swój samolot, który runął do morza po wybuchu bomby. W rzeczywistości pilot jeszcze przed katastrofą wyskoczył na spadochronie. Drugi, wyższy oficer służby bezpieczeństwa, który był o krok od emerytury, postradał jakoby życie od podłożonego w samochodzie ładunku wybuchowego, który eksplodował po przekręceniu kluczyka w stacyjce. Odkryte później rozrzucone na znacznej przestrzeni szczątki należały do nieboszczyka, którego Leonides ukradł z miejskiej kostnicy.

Wszystkie trzy "ofiary" mieszkały sobie w najlepszym zdrowiu na położonej z dala od szlaków turystycznych wyspie i żyły z procentów od kapitału, jaki Leonides zdobył w nader prosty sposób: dokonując napadu na bank. Zadbał jednakże, żeby nikogo przy okazji nie uszkodzić. W oczach Karpińskiego zdobył reputację wyjątkowo Skutecznego zabójcy, umiejącego zręcznie aranżować nieszczęśliwe wypadki, których nigdy nie można było powiązać z właściwym zleceniodawcą, czyli KGB.

Przed wylotem z Montrealu Wargrave nadał telegram do Leonidesa z instrukcją, aby poleciał do Mediolanu i zadzwonił pod wiedeński numer, jaki dostał na wypadek, gdyby chciał nawiązać kontakt z Karpińskim. Pułkownik KGB chwycił przynętę. Kazał Leonidesowi wsiąść do pociągu i przy najbliższej sposobności zabić Marienkowa.

- Pewnie ciągle jeszcze na mnie liczy - powiedział z ironicznym uśmiechem Leonides siadając naprzeciwko Wargravea.

- Skąd wiesz, że wsiadł w Zurychu? - spytał ostro Wargrave.

- Bo w Zurychu miałem przekazać wiadomość, czy Marienkow żyje. Jeśli tak, miałem stanąć w oknie z fajką w lewym kąciku ust.

- Więc pod jaką postacią kryje się Karpiński?

- Nie mam pojęcia. - Leonides rozłożył szeroko ręce w geście bezradności. - Stałem cały czas w oknie i patrzyłem uważnie, ale żaden z wsiadających podróżnych nie zwrócił na mnie uwagi. Chyba coś przeoczyłem.

- Co takiego?

- Myślę, że on przeszedł za barierkę w przebraniu bagażowego - rzekł Leonides i opowiedział o porzuconym wózku, który widział na peronie, gdy ekspres wyjeżdżał z dworca w Zurychu. - Bagażowy zawsze zabiera wózek ze sobą, a nie zostawia go na środku stacji. Pewnie do tej pory zmienił już dawno przebranie. Co mam dalej robić? - spytał gwałtownie. - I co z Anną, która siedzi tam obok?

Anna i Leonides należeli do siatki Wargravea w Atenach. Istniały między nimi więzy pokrewieństwa. Żona Leonidesa, która zginęła od wybuchu bomby, podłożonej w centrum Aten przez lewicową organizację terrorystyczną, była siostrą Anny. "Mam po swojej stronie wiele nienawiści" - pomyślał Wargrave patrząc na wysokiego Greka.

- Macie się oboje nie ujawniać - postanowił. - Nawiasem mówiąc, sprzątnięcie tych dwóch bandytów, którzy zatrzymali pociąg, to, jak się domyślam, twoja robota?

- Mój jakże skromny wkład w nasze dotychczasowe osiągnięcia - odparł Leonides.

- Tak, niech lepiej żadne z was się nie ujawnia - powtórzył Wargrave. - Coś mi mówi, że nim ta afera dobiegnie końca, będę musiał się uciec do nieortodoksyjnych, żeby nie powiedzieć zupełnie nielegalnych metod działania. Więc wyobraźmy sobie przez chwilę, że wszyscy jesteśmy z powrotem w Atenach.

- Mam zamiar zabić Karpińskiego, jak tylko go odnajdziemy - powiedział spokojnie Leonides. - Żadnej wymiany na jednego z naszych ludzi, którzy siedzą u nich w więzieniu, żadnych pertraktacji. Chcę go zabić. Jasne?

Wargrave wstał, a jego twarz wyprana była z wszelkiego wyrazu.

- Dopóki nie dotrzemy na Schiphol i nie zapakujemy Marienkowa do boeinga, który tam czeka, żeby go zawieźć do Stanów, ja i tylko ja kieruję operacją i wydaję rozkazy. Jasne, Nikos?

- Niech ci będzie - poddał się z ociąganiem Leonides.

W jednoosobowym przedziale sypialnym, zarezerwowanym na nazwisko obywatela Stanów Zjednoczonych, Waldo Hackmanna, Karpiński ściągnął z siebie uniform bagażowego, przebrał się w nowe ubranie wyjęte z niebieskiej walizki, z którą wsiadł do pociągu, po czym wepchnął niepotrzebny już mundur do mocnej plastykowej torby, obciążonej cegłami. Opuścił szybę w oknie, nie zważając na mroźny podmuch, który od razu wyziębił przedział, poczekał, aż ekspres wjedzie na most, i cisnął torbę jak najdalej za okno. Długo leciała w dół, aż uderzyła w cienki lód i przebijając go zatonęła w wodzie. Karpiński zamknął okno, spuścił storę i nastawił ogrzewanie na maksimum, aby temperatura w przedziale wróciła do normy, zanim zjawi się tu ktoś z obsługi.

Był teraz ubrany w sportową marynarkę w kratkę i luźne spodnie o amerykańskim kroju. Policzki wypchał sobie kulkami waty. Ilse Murset jeszcze na Lindengasse ogoliła mu głowę na zero. Przymierzył okulary w rogowej oprawie i sprawdził w lustrze swój wygląd. Pod marynarką, która miała przyszytą metkę sklepu przy Piątej Alei, nosił bardzo gruby sweter, który dodawał mu tuszy. Zapalił grube cygaro, wyjął swój amerykański paszport i przekartkował go.

Występował teraz jako Waldo Hackmann rodem z Bostonu, pośrednik w handlu dziełami sztuki, specjalizujący się w płótnach starych mistrzów. Leżąca na półce walizka była oklejona nalepkami, które świadczyły o licznych podróżach. Były na nich nazwy hoteli takich, jak George Cinq w Paryżu, Dorchester w Londynie, Ritz-Carlton w Bostonie i Mark Hopkins w San Francisco. Właśnie skończył studiować swoje odbicie, gdy ktoś zastukał do drzwi. Hackmann otworzył je i zobaczył stewarda z obsługi wagonu sypialnego.

- Przepraszam, proszę pana, ale ten przedział został zarezerwowany na nazwisko pana Waldo Hackmanna, który miał wsiąść do pociągu w Lugano - rzekł steward.

- Jestem Hackmann - odparł mu Karpiński akcentem rodowitego bostończyka. - Przyjechałem wczoraj do Zurychu innym pociągiem. Drobna zmiana planów.

Pokazał swój paszport i bilet. W drzwiach przedziału pojawił się szwajcarski urzędnik kontroli paszportowej, który sięgnął ręką zza stewarda, wziął dokumenty i zaczął je uważnie przeglądać. Spisał nazwisko i numer paszportu, co nie uszło uwagi Karpińskiego. Podniósł oczy na pasażera.

- Pana adres domowy?

Karpiński podał adres na Beacon Hill w Bostonie. Drzwi się zamknęły i został sam. Zaciągnął się głęboko cygarem. Tak jak przewidywał, wszystkich pasażerów poddawano starannej kontroli. Możliwe, że wkrótce jego dane paszportowe zostaną wysłane do Stanów, aby tam potwierdzili ich autentyczność.

Powróciwszy z przedziału Leonidesa do wagonu sypialnego na końcu ekspresu, Wargrave zaproponował przeprowadzenie kontroli paszportowej wszystkich podróżnych, którzy wsiedli w Zurychu. Dane Waldo Hackmanna trafiły do niego jako jedne z pierwszych.

Peter Neckermann przekazał je niezwłocznie ze swojej centralki do paryskiej siedziby Interpolu, gdzie na prośbę Trabera ustanowiono specjalny nocny dyżur. Z Paryża powędrowały od razu do kwatery głównej FBI w Waszyngtonie. Na wschodnim wybrzeżu była godzina piąta piętnaście po południu czasu lokalnego. Centrala FBI połączyła się ze swoim biurem w Bostonie.

Agenci Crammer i Hinds pojechali natychmiast pod podany przez Hackmanna adres na Beacon Hill, chociaż w książce telefonicznej pod podanym adresem istotnie figurował ktoś o tym nazwisku. Dom, położony w cichej uliczce wśród starych, malowniczych siedzib, sprawiał wrażenie pustego, lecz Crammer i Hinds mieli wyraźne instrukcje. Otworzyli drzwi wytrychem i przetrząsnęli wnętrze.

Crammerowi pierwszemu wpadł w ręce tkwiący w koszu pognieciony arkusik węglowej kalki z odbitą trasą europejskiej podróży Hackmanna: "Sobota 8 stycznia - Zurych, niedziela 9 stycznia - Amsterdam, poniedziałek 10 stycznia - Paryż, wtorek 11 stycznia -Bruksela".

Przekazane im z Waszyngtonu polecenie sprawdzenia tożsamości, zostało określone jako "pilne", więc Crammer natychmiast złożył w centrali raport, który wysłano do Paryża, a stamtąd do Neckermanna w ekspresie Nikt nie podejrzewał, że prawdziwy Waldo Hackmann, tak zwany Śpioch, działając według instrukcji, zaszył się w tym czasie na miły weekend w hotelu "St Regis" w Nowym Jorku, gdzie zameldował się pod fałszywym nazwiskiem. Pociąg właśnie dojeżdżał do Bazylei, gdy Springer wykreślił nazwisko Waldo Hackmanna z listy podejrzanych.

Siedemset kilometrów na północ od Bazylei płynął po wodach Bałtyku radziecki frachtowiec "Maksym Gorki" o wyporności siedemnastu tysięcy ton, chluba admirała Gorszkowa. Był to okręt szpiegowski, wyposażony od dziobu po rufę w najwyższej klasy sprzęt elektroniczny. Jego portem przeznaczenia była Luanda w Angoli.

Statek zmieniał właśnie kurs, pokonując wysokie fale. Kapitan Josif Morow odebrał przed chwilą zaszyfrowany radiogram, wysłany z ich portu macierzystego, Leningradu, z rozkazem, aby zarzucił kotwicę przy ujściu Renu niedaleko Rotterdamu. Rozmawiał właśnie na ten temat z oficerem politycznym, Walentinem Rykinem, który odebrał oddzielnie depeszę z instrukcjami.

- Chciałbym tylko wiedzieć, jak długo mamy tam czekać - powiedział z irytacją kapitan. - Odpowiadam za bezpieczeństwo tego statku, a barometr leci w dół na łeb, na szyję.

Rykin, niski człowieczek o szerokich barach i gęstej szopie czarnych włosów, którego rzeczywista władza na statku była większa niż władza samego kapitana, wzruszył ramionami.

- Pewnie ze dwanaście godzin. Potem robimy w tył zwrot i pełną parą wracamy do Leningradu.

- Pełną parą?! Przy tej pogodzie?!

- To już wasz kłopot. Poczyńcie przygotowania do przyjęcia na pokład dużej liczby ludzi. Najprawdopodobniej będą przypływać partiami na motorówkach. Możliwe nawet, że będą ich ścigać holenderskie kutry straży przybrzeżnej.

- Będziemy na holenderskich wodach terytorialnych. Jeśli tamtejsza straż przybrzeżna zechce wejść na statek...

- To ich nie wpuścimy! - warknął Rykin. - Kazałem już założyć stanowiska karabinów maszynowych.

- Ależ to czyste szaleństwo! - zaoponował Morow. - Nie możecie otwierać ognia do holenderskich jednostek! Taki incydent wywołałby poważny międzynarodowy kryzys!

- Użyjemy broni tylko w razie potrzeby.

Dziób statku zniknął pod masami zielonkawej spienionej wody i wielka fala uderzyła w mostek. Politruk stracił równowagę i zatoczył się na drewnianą ścianę. Po chwili się wyprostował i z trudem powstrzymał przed rozmasowaniem stłuczonego łokcia. Przy swoim stanowisku nie powinien okazywać wrażliwości na ból.

- Tylko w razie potrzeby - powtórzył. - Co tam taka Holandia. To i tak marionetkowe państwo - dodał krzywiąc się szyderczo. - Ile dywizji czołgów mogliby wystawić w razie wojny?

Gdy "Atlantic" zbliżał się do Bazylei, mijała północ. O tej samej porze generał Scholten stał przy oknie swojego biura na drugim piętrze starej kamienicy w centrum miasta, która była siedzibą holenderskiego kontrwywiadu w Hadze. W dole widział jezioro Hofvijver. Jego wzburzone wody marszczył wiatr o sile ośmiu stopni w skali Beauforta. Podobne wzburzenie panowało w umyśle szefa holenderskiej służby bezpieczeństwa. Jego adiutant, major Sailer, odłożył słuchawkę telefonu i złożył najnowsze sprawozdanie:

- Za pięć minut ekspres dojedzie do Bazylei i Marienkowowi jak dotychczas nic się nie stało.

- To wyjaśnia raporty, jakie otrzymuję z Niemiec i Francji. Wszyscy agenci Sowietów zwijają manatki i uciekają, najwyraźniej w naszą stronę. Niemcy uszczelnili swoją wschodnią granicę.

- Wspomniał pan coś o tym, że Geiger ma przerzucić swoich terrorystów do Holandii - przypomniał Sailer przełożonemu. - Nie ma to chyba żadnego związku...

- Właśnie się nad tym zastanawiam.

Szef holenderskiej służby bezpieczeństwa zwrócił okrągłą, pulchną twarz w stronę, gdzie mógł dostrzec w oddali niewyraźne zarysy gmachów parlamentu. Sailer stanął u jego boku.

- Jak pan myśli, może powinniśmy zawiadomić ministra o rozwoju sytuacji?

- O tej porze? - spytał z udaną zgrozą Scholten. - Poza tym to przecież weekend. Jest prawie niedziela rano. Nie, sam się tym zajmę...

Urwał, gdyż Sailer odebrał telefon na gorącej linii, którą przekazywano tylko najważniejsze informacje. Słuchał przez chwilę, a potem podziękował i odłożył słuchawkę.

- Sekcja radarów dalekiego zasięgu marynarki wojennej właśnie zlokalizowała ten wielki sowiecki frachtowiec o nazwie "Maksym Gorki". Twierdzą, że zmienił kurs i kieruje się do ujścia Renu.

Scholten spojrzał na ścienną mapę zachodniej Europy.

- Teraz rzeczywiście mamy powody do zastanowienia. Zarysowuje mi się pewien schemat, który może łączyć ekspres "Atlantic" z tym frachtowcem. Chcę rozmawiać z Harrym Wargraveem.

- Ale ekspres nie przejeżdża nigdzie w pobliżu ujścia Maas! - zaprotestował Sailer używając miejscowej nazwy Renu. - Przecina dorzecze i jedzie prosto do Amsterdamu.

- Ogłoś alarm dla wszystkich jednostek straży przybrzeżnej w tym rejonie - rozkazał Scholten, jakby nie słysząc słów swego podwładnego.

Podczas postoju w Bazylei Wargrave odbył w centralce Neckermanna długą rozmowę przez radiotelefon z generałem Scholtenem. Kończąc ją pozdrowieniem złożył w duchu dzięki losowi, że ma do czynienia z człowiekiem głęboko oddanym swojej pracy, który mimo twarzy pogodnego amorka jest najwyższej klasy profesjonalistą.

Holenderski sektor bezpieczeństwa znajdował się w dobrych rękach.

Od wyjazdu z Zurychu Neckermann miał pełne ręce roboty i wysyłał depeszę za depeszą. Jedna z nich zawierała wiadomość dla kapitana Franza Wandera z niemieckiej BND, czekającego na nich na Bad Bahnhof w Bazylei, następnej stacji za stacją Hauptbahnhof, na której do pociągów jadących do Niemiec wsiadali celnicy i urzędnicy kontroli paszportowej. Wiadomość brzmiała: "Inge jedzie ekspresem "Atlantic". Prosimy o dokonanie aresztowania, jak tylko znajdzie się na niemieckiej ziemi". Sowieci nie mieliby z jej treści wielkiej pociechy, nawet gdyby pochwycił ją ich nasłuch radiowy. W przekładzie na normalny język znaczyła, że Marienkow, czyli Inge, żyje i Szwajcarzy przekazują zadanie czuwania nad jego bezpieczeństwem w ręce strony niemieckiej.

Pociąg wjechał pod dach dworca Hauptbahnhof i stanął. Waldo Hackmann podniósł storę w oknie i wyłączywszy światło siedział po ciemku. Tak się złożyło, że naprzeciwko jego okna była tak zwana klatka - okratowana poczekalnia, gdzie podróżni, którzy przeszli przez kontrolę celną, czekali na przyjazd pociągu.

Hackmann przyglądał się ludziom w poczekalni i nagle ścisnął mocno w zębach nowe, nie zapalone cygaro. W grupce podróżnych rozpoznał Jurija Gusjewa, agenta G.R.U, którego ściągnął depeszą z Miluzy, i trzymającego się w sporej odległości od niego Rudiego Buhlera, który przyjechał wcześniej z Zurychu do Bazylei. Buhler, przysadzisty i średniego wzrostu, miał na sobie długi prochowiec, w którym wydawał się wyższy. W kieszeni miał paszport stwierdzający, że jest Pierrem Massonem, z zawodu grafikiem od reklam.

Jurij Gusjew był niskim, wielkostopym mężczyzną o szerokiej piersi. Miał na sobie drogie ubranie, w ręku trzymał walizkę. Legitymował się szwajcarskim paszportem, wystawionym na nazwisko urzędnika bankowego z Genewy, który był postacią autentyczną.

Przybył w ostatniej chwili, bardzo przekonujący w swojej roli, i został pospiesznie wprowadzony do poczekalni przez zmęczonego celnika, który nawet nie sprawdził jego walizki. Drzwi na peron zostały otwarte i podróżni skierowali się do ekspresu. Po wejściu do pociągu Gusjew udał się prosto do przedziału sypialnego, którego numer podano mu w depeszy nadanej z hotelu Schweizerhof. Jeszcze nie skończył pukać, a Waldo Hackmann wpuścił go do środka, po czym zamknął i zaryglował na powrót drzwi. Gusjew nie tracił czasu i gdy rzekomy Hackmann zapoznawał go z sytuacją, otworzył walizkę, wyjął z niej mundur konduktora szwajcarskich kolei i błyskawicznie się w niego przebrał.

- Peter jest w ostatnim wagonie sypialnym - mówił Hackmann, kiedy Gusjew wciągał spodnie od munduru. - Dobrze go pilnują. Lepiej będzie poczekać, aż ekspres znowu ruszy. Może to uśpi ich czujność. Muszą być już bardzo zmęczeni.

- Nie! - odpowiedział Gusjew szorstkim, stanowczym głosem. - Musimy uderzyć natychmiast. Na następnym przystanku, Bad Bahnhof, czekają ludzie z BND w sile niedużej armii.

- Chcesz zaatakować tutaj, na Hauptbahnhof? - Karpiński był tak zdumiony, że na chwilę zapomniał o skórze Waldo Hackmanna i wypowiedział to zdanie po rosyjsku. Dotychczas rozmowa toczyła się we francuskim. Zrugał się w duchu za potknięcie, którego nie tolerowałby u nikogo ze swoich podwładnych.

- Przemawia za tym psychologiczny aspekt sytuacji - ciągnął Gusjew, wkładając czapkę z daszkiem i przeglądając się w lustrze. - Tutaj Szwajcarzy przekazują ochronę pociągu Niemcom i ponieważ podświadomie czują, że ich rola dobiegła końca, są bardziej odprężeni.

- Mimo to myślę, że to za wcześnie! - odwarknął po francusku Hackmann.

Gusjew odezwał się jednocześnie, jakby w ogóle nie słyszał tej uwagi:

- Na tym postoju na Hauptbahnhof jest dużo zamieszania. Ludzie wsiadają i wysiadają, wszędzie ruch. Łatwo obrócę taką sytuację na swoją korzyść. Czy zdarzyło się kiedyś, żebym cię zawiódł? - spytał z naciskiem, obciągając na sobie kurtkę od munduru.

- Skoro tak uważasz.

- Nie tylko uważam, ale jestem całkiem pewny, że mam rację. Nie myślałem o niczym innym od chwili otrzymania twojej wiadomości. Peter zginie, a ja zniknę z pociągu, zanim ruszy z tej stacji.

- Więc bierz się do roboty, tylko nie nawal! - rzucił Hackmann. - Sprawdzę, czy kogoś nie ma na korytarzu...

- Nie ma potrzeby - zapewnił go Gusjew. - Ostatecznie jestem szwajcarskim konduktorem, który sprawdza bilety. Jeżeli mnie zobaczą wychodzącego z twojego przedziału, nikogo to zbytnio nie zdziwi.

Otworzył drzwi, nasłuchiwał przez chwilę i wyszedł na zewnątrz.

Hackmann z powrotem zamknął się w przedziale, zadowolony, że się go pozbył. Jurij Gusjew miał groźną reputację i doszedł do tego, że sam stanowił dla siebie prawo. Przy takiej liście sukcesów mógł sobie na to pozwolić. Oceniano go na tyle wysoko, że dwukrotnie przy różnych okazjach został zaszczycony rozmową z samym marszałkiem Traczkowem. Hackmann zapalił cygaro i zanotował sobie w pamięci, żeby przy pierwszej okazji wyrzucić za okno walizkę Gusjewa, która teraz zawierała elegancki garnitur, w jakim ten pojawił się na stacji.

Gusjew ruszył na tył pociągu usuwając się z drogi podróżnym, którzy przechodzili korytarzem i taszcząc walizki szukali swoich miejsc. Po wejściu do przedostatniego wagonu sypialnego, za którym był ten, gdzie trzymano straż nad Marienkowem, stanął twarzą w twarz z jednym z ubranych po cywilnemu tajniaków Springera.

- Czy do tego wagonu wsiedli jacyś podróżni? - spytał po niemiecku członek ochrony.

- Przysłali mnie właśnie po to, żebym to sprawdził - odparł bez namysłu Gusjew w tym samym języku. - Do odjazdu jest jeszcze dużo czasu. Podobno ma pan listę pasażerów, którzy wsiedli na wcześniejszych stacjach. Czy tak?

Funkcjonariusz bezpieczeństwa sięgnął do kieszeni i wyjął arkusz z nazwiskami.

- Prosiłbym o zwrot, zanim wyjdzie pan z pociągu.

- A jeśli znajdę kogoś, kogo nie ma na tej liście? - wypytywał dalej Gusjew. - Kogo wtedy zawiadomić?

- Mnie. I niech pan uważa, żeby nie dać temu komuś powodu do niepokoju - ostrzegł tajniak. - Ma pan tylko mnie odnaleźć, powiedzieć, o kogo chodzi, a ja już się tym dalej zajmę.

Pytanie o listę pasażerów było ze strony Gusjewa śmiałą improwizacją, na którą mógł sobie pozwolić znając systematyczność i szybkość działania szwajcarskiej tajnej policji. Podejmowanie takich zuchwałych kroków było jego charakterystyczną cechą. W przeciwieństwie do większości swoich pośledniejszych kolegów po fachu, Gusjew nie wierzył w skomplikowane plany. Będąc z natury oportunistą wyznawał zasadę, że należy uderzać szybko i niespodziewanie, żeby w pełni wykorzystać element zaskoczenia. Pewnego razu pochwalił się Karpińskiemu:

- Nie ma takiej siedziby służby bezpieczeństwa w Europie, do której nie mógłbym wejść prosto z ulicy.

- Wejść, tak po prostu? - spytał z powątpiewaniem zastępca dyrektora KGB.

- Sedno powodzenia tkwi w pewności siebie. Trzeba umieć wywołać wrażenie, że ma się całkowite prawo tam być, a jeśli ktoś to zakwestionuje, wsiąść na niego z góry.

I to była prawda. Zaledwie pół roku temu Gusjewowi udało się wedrzeć do jednego z głównych francuskich ośrodków nuklearnych, by wykonać wyrok na radzieckim naukowcu, który uciekł z kraju. Teraz z tą samą czelnością szedł pewnym krokiem wzdłuż pociągu do zamkniętych drzwi przed ostatnim wagonem sypialnym.

Zobaczył przed sobą kobietę z bagażem, która właśnie wsiadła do pociągu, a za nią kolejnego pracownika służby bezpieczeństwa. Po pewnym czasie człowiek uczył się rozpoznawać ich z daleka. Gusjew zatrzymał kobietę, pytając po niemiecku:

- Mogę zobaczyć pani bilet?

- Nie można z tym poczekać, aż znajdę swój przedział? - odparła z irytacją niosąca walizkę niewiasta w średnim wieku.

- Pani bilet proszę - powtórzył nieustępliwie Gusjew.

W czasie gdy sprawdzał bilet i miejscówkę starszej pani, tajniak przepchnął się obok nich i poszedł dalej.

- Bardzo pani dziękuję. - Gusjew zwrócił bilet właścicielce. - Ma pani miejsce cztery przedziały dalej.

Dotarłszy do końca korytarza Gusjew wszedł do ubikacji, przymknął drzwi zostawiając małą szparkę, przesunął rygiel, żeby pojawił się znak "Zajęte" i czekał. Po minucie nadszedł Haller, zastukał w specjalny sposób do drzwi na końcu wagonu i został wpuszczony przez Leroya, po czym drzwi zamknęły się z powrotem. Gusjew odczekał pewien czas patrząc na wskazówkę sekundnika, wyszedł z ubikacji i spojrzawszy przez ramię na pusty korytarz, wystukał ten sam rytm na drzwiach.

Kiedy Leroy uchylił je z rewolwerem w dłoni, Gusjew strzelił do niego z małego pistoletu gazowego. Leroy, któremu pocisk z gazem łzawiącym wybuchł prosto w twarz, wycelował na oślep broń przed siebie, lecz Gusjew jednym szarpnięciem otworzył drzwi na oścież i ciosem rękojeści w skroń pozbawił go przytomności. Dawka gazu wyrzucana przez specjalnie skonstruowany pistolecik była niewielka - wystarczająco duża, by na krótko obezwładnić ofiarę, lecz zbyt mała, by wyrządzić szkodę strzelającemu.

Gusjew przestępując ciało nieprzytomnego Leroya zamknął za sobą drzwi wagonu i spojrzał w rozciągający się przed nim korytarz, na którym w tej chwili nikogo nie było.

Wargrave w centralce łączności rozmawiał z Scholtenem w Hadze. Haller wszedł do przedziału, w którym siedzieli Elsa z Marienkowem, i właśnie relacjonował im najnowsze wydarzenia.

- Wszyscy pasażerowie wsiadający do pociągu poddawani są powtórnej kontroli. Raz już ich sprawdzono w tej okratowanej poczekalni.

- Springer jest naprawdę niezrównany. Czujny do ostatniej chwili, choć jego zadanie prawie dobiegło końca - zauważyła Elsa. - Zdaje się, że wysiada na następnym przystanku?

- Zgadza się - potwierdził Haller. - Tam przejmują pałeczkę Niemcy. Znajdziemy się w równie dobrych rękach. Franz Wander to kawał twardziela. Od czasu powołania go na to stanowisko KGB kiepsko się wiedzie w zachodnich Niemczech. Gdzie Harry?

- Siedzi jeszcze w centralce. - Elsa ziewając zasłoniła usta dłonią. Boże, ależ była wykończona. Gdyby tak mogła się przespać choć z godzinę.

Marienkow, który podniósł się ze swego miejsca za Elsą, kiedy Haller zapukał do drzwi, wciąż miał zdumiewająco rześki wygląd i objawiał wyraźny niepokój.

- Jestem przekonany, że o ile Karpiński nie wsiadł do pociągu w Zurychu, zrobi to tutaj - rzekł enigmatycznie.

- Springer sprawdził wszystkich podróżnych w klatce - odparł Haller. - Chyba wyskoczę zamienić słowo z Harrym.

Elsa otworzyła je i zamknęła po jego wyjściu. Haller ruszył w głąb korytarza, zastukał do drzwi centralki i wszedł do środka.

Gusjew, niewidoczny ze swego miejsca na końcu wagonu, widział to wszystko. Gdy tylko Amerykanin zniknął z pola widzenia, ruszył przed siebie. Jego duże stopy stąpały z kocią miękkością, nie czyniąc żadnego hałasu. Zapamiętał przedział, z którego wyszedł Haller, naprzeciw okna z trochę przekrzywioną storą. Posuwał się bez zbytniego pośpiechu i czujnie nasłuchiwał. Dotarłszy do drzwi przedziału bez chwili wahania powtórzył sygnał, który podsłuchał ukryty w ubikacji. Drzwi się uchyliły.

Za nimi stała Elsa ze swoim smith & wessonem, a w głębi Marienkow. Elsa odsunęła drzwi tylko na kilka centymetrów, gdy pocisk z pistoletu Gusjewa trafił ją w pierś i rozprysnął się, uwalniając gaz w same oczy. Gusjew otworzył szeroko drzwi, odrzucił pistolecik na gaz i błyskawicznie sięgnął pod lewą pachę po lugera.

Elsa, która na moment straciła wzrok, wymierzyła na oślep w napastnika, lecz Marienkow odepchnął ją w bok na siedzenia i skoczył do przodu. Chwycił Gusjewa żelaznym uściskiem za uzbrojoną rękę, brutalnie ją wykręcił i uderzył nią parę razy o framugę.

Gusjew poczuł, jak pękają mu kości w przegubie. Broń upadła na podłogę. Osunął się na kolana, lewą ręką wyciągnął nóż spod kurtki munduru i dźgnął nim w górę. Mimo bólu, jaki nim targał, cios był niezwykle szybki, niemal nieuchwytny dla oka. Marienkow schylił się i ruchem szybszym niż myśl złapał go prawą dłonią za rękę z nożem. Trzykrotnie wyrżnął nią o listwę drzwi i złamał Gusjewowi drugi przegub. Nóż wyśliznął się z pozbawionych czucia palców.

Ale Marienkow jeszcze nie skończył. Chwytając sponiewieranego Gusjewa pod pachy podniósł go do pozycji pionowej i dosłownie cisnął na korytarz. Ten uderzył całym ciałem w metalową poręcz i osunął się na ziemię, po czym ostatnim wysiłkiem spróbował dźwignąć się na nogi. Cała furia i nienawiść, nagromadzona w sercu Marienkowa od czasu samobójstwa żony, znalazła nagle ujście, jakby pękły w nim wszystkie tamy. Od dawna dopominał się bezskutecznie, by Haller dał mu broń. Teraz był zdecydowany zabić Gusjewa gołymi rękoma. Wargrave, który wyszedł z centralki w głębi korytarza, patrzył na to, co się dzieje. Wyciągnął rewolwer, lecz bał się strzelać, żeby nie trafić Marienkowa.

Niewiarygodnie wytrzymały Gusjew z trudem podniósł się na kolana. Marienkow wyrżnął go pięścią w twarz tak mocno, że głowa odskoczyła do tyłu i uderzyła w poręcz. Potem zaczął zadawać mu ciosy z lewa i z prawa. Gusjew powtórnie osunął się w dół, a Marienkow jął go z zajadłością kopać po głowie i deptać nogami. Wargrave chwycił go za ramię.

- Na miłość boską, już dosyć, on nie żyje, rozumiesz? Nie żyje!

Rosjanin odwrócił się na pięcie i wrócił do przedziału. Roztrzęsiona Elsa przecierała oczy zmoczoną pod kranem chusteczką. Dręczyła ją świadomość, że nie sprostała zadaniu.

- To za Irinę - rzekł cicho Marienkow, ochłonąwszy z pasji. - Nic ci nie jest? Przez moment myślałem, że cię zabił...

- Na pewno by to zrobił, gdyby nie ty.

Na korytarzu zapanowało zamieszanie. Leroy, który doszedł już do siebie, też obarczał się winą za to, co zaszło. Dopiero Haller ostudził nieco emocje i wysłał Wargravea, aby ten powiadomił Springera o całym zajściu. Waldo Hackmann wysiadł z pociągu, jakby odczuwał potrzebę ruchu, choć w rzeczywistości wolał być na zewnątrz, żeby zniknąć jak najszybciej z dworca, gdyby błyskawiczny atak Gusjewa się powiódł. Spacerował właśnie wzdłuż ostatniego wagonu.

Nagle niedbale zaciągnięta stora w oknie naprzeciwko przedziału Marienkowa podjechała w górę i Karpiński na krótką chwilę zobaczył rysującą się wyraźnie na oświetlonym tle postać swojego byłego zwierzchnika. Nie zwiedziony zmianą fryzury i wyglądu poznał go natychmiast po posturze i ruchach, gdy Marienkow pochylił się ku siedzącej w przedziale dziewczynie. Potem Haller ściągnął storę w dół i zamocował ją z wielką starannością.

W kilka minut później Hackmann był świadkiem, jak z wagonu wyniesiono nosze z ułożoną na nich przykrytą kocem postacią, którą mógł być tylko Jurij Gusjew.

Wstrząśnięty Hackmann wrócił do przedziału. Zamknąwszy za sobą drzwi, spojrzał nieprzytomnym wzrokiem na pojedynczą rękawiczkę, leżącą na poduszce siedzenia. Był to znak, że Rudiemu Buhlerowi udało się wsiąść do ekspresu. Karpiński osunął się na siedzenie, zapalił nowe cygaro i utkwił niewidzące oczy w ścianie naprzeciwko. Tak bardzo liczył na dotychczas niezawodnego Gusjewa, a teraz miał do dyspozycji tylko Buhlera, który z całą pewnością nie zaliczał się do profesjonalnych zabójców. Ponadto był jeszcze Nicos Leonides, którego ujrzał pierwszy raz w Zurychu, wsiadając do pociągu w przebraniu tragarza. Nie pokładał jednak w Greku zbytniej nadziei. Gdyby był coś wart, Marienkow dawno by nie żył.

Podjął decyzję, kiedy pociąg ruszał z miejsca. Jedynym możliwym rozwiązaniem było teraz zniszczenie całego ekspresu wraz z Marienkowem przez grupę Geigera.

24.

Niemcy, Amsterdam, Haga

Pociąg zwalniając wjechał na stację Basel Bad Bahnhof. Elsa, stojąca w oknie obok Matta Leroya, patrzyła ze zdumieniem na peron, gdzie dreptało w śniegu czterdzieści owczarków niemieckich, każdy ze swoim przewodnikiem, rwąc się na smyczach, jakby nie mogły się doczekać wejścia do pociągu.

- O rany, popatrzcie na tę sforę! Istna parada psów!

- Nic z tego nie kapuję - stwierdził Leroy.

Drzwi trzech wagonów sypialnych zostały otwarte i psy zaczęły z drapaniem pazurów wskakiwać na schodki. Kapitan Franz Wander z BND, sprawca tego dziwnego zbiegowiska, siedział już w przedziale sąsiadującym z tym, w którym Elsa czuwała nad Marienkowem, i wykładał istotę swego pomysłu Hallerowi i Wargraveowi. Olbrzymi, wiecznie uśmiechnięty Niemiec wspaniale władał angielskim i miał akcent godny absolwenta Cambridge.

- Minęła już północ. Do rana pociąg przejedzie lwią część trasy na terytorium Niemiec, a nikt nie ma powodu kręcić się po korytarzu w środku nocy. Mając taką liczbę psów, mogę przydzielić przeciętnie trzy do patrolowania każdego wagonu. To zatrzyma pasażerów w przedziałach i da mi całkowitą kontrolę nad poruszeniami wszystkich osób w pociągu do czasu, kiedy przekroczymy granicę Holandii.

- Mogą być skargi - zauważył ze sztuczną powagą Haller.

- Łatwo z tym sobie poradzę. - Wander, mimo tuszy prezentujący się bardzo elegancko w swoim garniturze, uśmiechnął się od ucha do ucha. - Powiemy, że dostaliśmy ostrzeżenie o podłożeniu bomby w pociągu, a te psy są wyszkolone w wykrywaniu materiałów wybuchowych. - Spojrzał na Wargravea. - Masz jakieś zastrzeżenia, Harry?

- Absolutnie żadnych. - Wargrave rozłożył szeroko ręce. - Powiadam, że pomysł jest genialny. Może nawet uda nam się normalnie pospać.

- Ludzie, którzy nie podróżują slipingiem, będą chcieli wychodzić do toalety - rzucił kolejną uwagę Haller.

- Damy im królewską asystę i będą odprowadzani do wygódki i z powrotem - w towarzystwie psa.

"Przygotować się do realizacji awaryjnego planu zniszczenia ekspresu. Przed podjęciem działań czekać na wiadomość. Skiros".

"Atlantic" dojeżdżał właśnie do dworca Hauptbahnhof w Bazylei.

W Amsterdamie biła północ. Kilka kilometrów na południe, w Hadze, Scholten odebrał wiadomość, że "Maksym Gorki" zmienił kurs.

Rolf Geiger stał przy oknie starej kamienicy w Amsterdamie, robiąc w pamięci przegląd pomysłów, jakie przyszły mu do głowy od chwili, gdy otrzymał wiadomość od Skirosa, czyli Karpińskiego, nadaną przez Bauma z hotelu Schweizerhof. Zerkając w dół przez szparkę w zaciągniętych zasłonach zobaczył policyjną łódź patrolową, która wychynęła spod łukowatego mostku i z terkotem płynęła po kanale wzdłuż kamienicy. W głębi pokoju nowo zwerbowany członek grupy, Joop Kist, rozmawiał przez telefon z informacją głównego dworca kolejowego w Amsterdamie. Po chwili podziękował rozmówcy i odłożył słuchawkę.

- Ekspres ma przyjechać o dziesiątej rano - zaraportował.

- Dobrze. Przyślij mi Erikę i trzymaj straż na dole, dopóki cię nie zawołam.

Geiger zasunął szczelnie zasłony i gdy jego ciemnowłosa zauszniczka weszła do pokoju, siedział już za biurkiem. Chociaż nie podzielał braku zaufania, jaki Erika przejawiała wobec Joopa Kista, to mimo wszystko wolał mówić mu jak najmniej o swoich planach.

Dziewczyna usiadła założywszy prowokująco jedną wspaniałą nogę na drugą. "Nigdy nie przepuści okazji, żeby mnie kokietować" - pomyślał z cynicznym rozbawieniem i od razu przeszedł do rzeczy.

- Wszystkie etapy operacji dopięte na ostatni guzik?

- Tak - odrzekła oschle Erika. - Najpierw musimy spowodować zmianę trasy ekspresu przez Belgię, tak żeby przejeżdżał przez most na Maas. To już przygotowane.

- Powiedz jeszcze raz.

- Jacek Wojna i pozostali wciąż jeszcze siedzą w Willich, gotowi w każdej chwili wykonać zadanie. Mają oczywiście pod dostatkiem materiałów wybuchowych. Wystarczy jeden sygnał, a od razu ruszą do akcji.

- Znają dokładnie miejsce, gdzie mają założyć ładunki?

- Wojna przeprowadził już rozpoznanie odcinka torów na północ od Dusseldorfu. To ordynus, ale trzyma swoich ludzi mocno w garści i można na nim polegać.

- Będzie musiał szybko się zwijać, a w Niemczech jest straszna pogoda.

- To mu tylko pomoże - odparła Erika najbardziej uspokajającym tonem, na jaki mogła się zdobyć. - Połowa całej policji jest zajęta wyciąganiem ludzi z samochodów, które uwięzły w zaspach.

- To brzmi całkiem zadowalająco - przyznał Geiger. Zawsze planował operacje z pedantyczną starannością i nic w nich nie zostawiał na los szczęścia. - Więc jeśli wysadzimy nasyp i tory, kierownictwo kolei skieruje ekspres z Kolonii na Brukselę. Wówczas będzie przejeżdżał po moście na Maas.

- Przyjemny był spacer? - wtrąciła Erika łagodnym tonem, w którym kryła się uszczypliwość. Wiedziała aż za dobrze, że celem tego spaceru była krótka wizyta w dzielnicy czerwonych świateł.

Geiger bez namysłu podniósł się zza biurka, podszedł do niej, wymierzył jej mocny policzek i bez słowa wrócił na swoje miejsce. Erika nic nie powiedziała i starannie ukryła zadowolenie. Nareszcie udało jej się go sprowokować i chociaż wolałaby, żeby przewrócił ją na kanapę i zadarł spódnicę, był to krok we właściwym kierunku. Erika lubiła, gdy się z nią brutalnie obchodzono.

- Gdzie mają kryjówkę? - spytał najspokojniej w świecie Geiger, jakby nic się nie zdarzyło.

- Kiedy przejdą granicę, ukryją się w stodole niedaleko Dordrechtu. Mają zabrać ze sobą zapas na tyle duży, żeby rozwalić trzy mosty, a nie jeden. Cały ekspres pofrunie do rzeki. Jak mają się ubrać?

- Jak zwykle - odparł Geiger mając na myśli czarne kominiarki, spodnie narciarskie i wiatrówki: zwykły bojowy rynsztunek członków grupy. Z uśmiechem musnął wąsa. - Jeśli nas dostrzegą, dobrze będzie zostawić swój znak firmowy.

- Naprawdę ufasz temu Kistowi? - spytała z powątpiewaniem Erika.

- To jeszcze jeden wiejski prostaczek z głową pełną ideałów, ale póki tu jesteśmy, jego znajomość holenderskiego jest nieoceniona. Zresztą zadbałem o to, żeby wiedział jak najmniej o naszych planach.

- On ciągle mnie niepokoi. A jeśli okaże się, że miałam co do niego rację?

- To go zastrzel - poradził jej beztrosko Geiger.

Ekspres "Atlantic" pędził przez tonące w śnieżnej zamieci Niemcy.

Elsa Lane ponownie wybrała się na spacer wzdłuż całego pociągu, aby z utrwalonym świeżo w pamięci wizerunkiem Karpińskiego zrobić przegląd wszystkich pasażerów, w słabej nadziei, że go rozpozna.

Wracała właśnie na tył pociągu, niemal doszczętnie wyczerpana. Weszła do kolejnego wagonu slipingu. Waldo Hackmann, który dopiero co wręczył stewardowi na końcu korytarza suty napiwek, zawrócił ze szklaneczką brandy w stronę własnego przedziału. Ich oczy spotkały się na moment, po czym Hackmann oddalił się i zniknął w swoim przedziale. Mijając zamknięte drzwi Elsa machinalnie zarejestrowała w pamięci numer przedziału. Dziewiętnastka. Nic w wyglądzie zajmującego go pasażera nie zwróciło jej uwagi. Poklepała w przejściu jednego z czworonożnych stróży kapitana Wandera, weszła do ostatniego wagonu slipingu i powiedziała dobranoc stojącemu na warcie Leroyowi.

- Kolorowych snów - rzucił za nią sumiastowąsy Amerykanin.

- Będę spała jak zabita.

Rzuciła się w ubraniu na dolną leżankę i natychmiast twardo zasnęła. Lecz jej sny nie okazały się przyjemne. Były to raczej koszmary, pod wpływem których zaczęła rzucać się niespokojnie na posłaniu. Śniła, że znów jest na dworcu Hauptbahnhof w Bazylei, by odebrać kolejną z tych przeklętych kaset... Znów lądowali z Wargraveem na rumuńskim lotnisku, a do samolotu podchodził nie Zarubin, lecz Marienkow. Znów grzechotały serie z broni maszynowej na lotnisku w Mediolanie, gdy z fałszywej karetki otwarto ogień do ciężarówki, w której siedziała z Wargraveem i Marienkowem. Znów leżała na podłodze przedziału, a wokół gwizdały kule z jeepa, który napadł na pociąg w Virze. Znów patrzyła na wielką lawinę, która była coraz bliżej i bliżej, aż wreszcie zalała cały świat. Elsa obudziła się z krzykiem. Odetchnęła z ulgą, słuchając stukotu kół, wiozących ich coraz dalej od niebezpieczeństwa, coraz bliżej Schiphol, gdzie leżało ocalenie.

O drugiej trzydzieści nad ranem pociąg zbliżał się do Karlsruhe, gdzie miał krótki postój. W przedziale numer 19 Karpiński sącząc resztki brandy rozmawiał z Rudim Buhlerem, który przekradł się do niego dziesięć minut temu, wykorzystując krótką chwilę, gdy niemieckiego przewodnika z psem nie było na korytarzu.

- Musisz koniecznie przekazać tę wiadomość - mówił Karpiński. - Wysiądziesz na najbliższej stacji. Będzie tam na ciebie czekał samochód. Masz jechać pod ten adres i dopilnować, żeby od razu przy tobie nadano to do Amsterdamu. Masz jakieś uwagi? - spytał tonem, który z góry wykluczał taką możliwość.

- Przekaz jest bardzo długi - stwierdził Buhler oglądając zaszyfrowaną depeszę, którą podał mu Rosjanin. - Jeżeli Niemcy wysłali w teren wozy radiopelengacyjne...

- Musisz zaryzykować. Na tym etapie nikt z nas nie jest nie do zastąpienia - odparł bez ogródek Karpiński. - Nawet ja - dodał z całą szczerością.

- A więc chcesz zostać w pociągu?

- Aż do ostatniej chwili. Może trafi się jakaś okazja i będę mógł sam wykonać zadanie. Chociaż to bardzo wątpliwe, z całym tym cholernym stadem psów BND, grasujących na korytarzach.

Mówił tak samo powściągliwie jak zawsze. Buhler spojrzał na niego uważnie. Nigdy nie przepadał za swoim przełożonym, lecz teraz, na chwilę przed rozstaniem, poczuł do niego niechętny podziw.

"Sukinsynowi nie brak jaj" - pomyślał. Schował zwiniętą w rulonik wiadomość w specjalnie wydrążonym niedopałku cygara i wyszedł z przedziału, gdy pociąg zaczął zwalniać przed Karlsruhe. Opiekun psa, który wrócił już na swój posterunek, nie dostrzegł nic nadzwyczajnego w fakcie, że jakiś pasażer wysiada na stacji.

Rudi Buhler opuścił stację i ruszył do stojącego jakieś dwieście metrów dalej BMW, które ruszyło natychmiast, gdy wsiadł na tylne siedzenie. Zgasił tlący się niedopałek, w którym ukryta była wiadomość.

Po chwili, z niewielkim opóźnieniem spowodowanym przez kłopoty z zapaleniem silnika, w ślad za BMW ruszył wóz radiopelengacyjny, zamaskowany jako chłodnia. Wander umieścił wokół dworca wiele rozmaitych pojazdów, mających śledzić wszystkich pasażerów, którzy wysiedli z ekspresu.

BMW podjechało pod blok mieszkalny. Buhler pospieszył do środka i wbiegł na piąte piętro, gdzie czekał na niego operator radiowy z nadajnikiem. Zgodnie ze spostrzeżeniem Buhlera przekaz był za długi i dwie ruchome stacje nasłuchu radiowego zlokalizowały źródło transmisji akurat w chwili, gdy nadawanie dobiegło końca.

W chwilę potem niemiecka policja wpadła do mieszkania. Buhler zdążył już zniszczyć zaszyfrowaną depeszę. Był w sypialni, gdy dobiegł go głośny trzask wyłamywanych drzwi. Zadziałał szybko i bez namysłu. Otworzył okno, wyszedł przez nie na schody pożarowe, obróciwszy się w stronę drzwi strzelił pięć razy z walthera w stronę wbiegających do pokoju policjantów, a potem zaczął zwinnie zbiegać po stopniach. Nie zauważył, że schody były oblodzone. Pośliznął się, stracił równowagę i próbując bezskutecznie chwycić się niskiej barierki poleciał w dół. Powietrze rozdarł długi przeraźliwy wrzask, który urwał się, gdy Buhler uderzył o betonowy chodnik pięć pięter niżej.

O trzeciej nad ranem w starej kamienicy nad kanałem Geiger przeczytał wiadomość z Karlsruhe. Podniósł oczy na Erikę Kern, na której pociągłej twarzy malowało się oczekiwanie, i skinął głową.

- Operacja idzie w ruch? - spytała.

- W samej rzeczy - przytaknął tonem lwa salonowego Geiger. Czuł ulgę na myśl o rychłym końcu zadania i wyczekiwał chwili, gdy będzie mógł wrócić do pełnego rozrywek Paryża, wejść z powrotem w skórę argentyńskiego bogacza Leo Sancheza i używać życia kierując tylko z daleka przedsięwzięciami swojej grupy w Holandii. - Wyślij sygnał do Willich - rozkazał. - Przekaż im, że mają się spieszyć, i to bardzo.

Jacek Wojna, który siedział ze swoją grupą w dwupoziomowym domu w Willich i niecierpliwie oczekiwał wiadomości, na hasło o rozpoczęciu akcji poderwał się do działania. Po dziesięciu minutach wyprowadzał już z garażu swojego mercedesa 450 SEL i wyjeżdżał z Willich w kierunku wschodnim. Obok niego siedział Gaten, norweski specjalista od wysadzania platform wiertniczych, z tyłu stłoczona czwórka pozostałych członków grupy.

Wojna szybko zjechał z autostrady do Dusseldorfu w boczną drogę, a potem na bity trakt wiodący do wielkiej starej stodoły, w której stały obok siebie karetka i wielka cysterna na benzynę. Wojna, Gaten i jeszcze jeden z terrorystów przebrali się w białe fartuchy sanitariuszy, wskoczyli do karetki i odjechali. Trzej pozostali mężczyźni schowali mercedesa w stodole, gdzie stała cysterna. Wojna pędził całym gazem na włączonej syrenie do wyznaczonego odcinka na północ od Dusseldorfu, który biegł po długim nasypie wśród pustych pól. Znów rozszalała się zawieja. Gaten był przerażony prędkością, z jaką jechali. Wóz wpadł w poślizg, lecz Polak, znakomity kierowca, z powrotem wyprowadził go na prostą.

- Uważaj, jak rany! - warknął Gaten. - Zabijesz nas wszystkich!

- Zamknij japę! - uciszył go Wojna i wykrzywił się pogardliwie. - Zapomniałeś zabrać z domu jaja, czy co?

Urodzony i wychowany w paryskich slumsach dzielnicy Goutte d'Or, gdzie już w wieku lat dwunastu przewodził szajce ulicznych chuliganów, pogardzał z całej duszy wykształconym norweskim anarchistą i nigdy nie tracił okazji, by go upokorzyć.

- Za chwilę będziemy na miejscu - odezwał się po kilku minutach, obserwując z trudem okolicę przez zawianą śniegiem przednią szybę.

Rozmieszczenie wyjętych z tyłu karetki ładunków w kilku starannie wybranych miejscach i podłączenie do nich zapalników czasowych zabrało im pięć minut. W tym czasie ich ubrania przyprószył śnieg. Potem wsiedli do samochodu, odjechali kawałek w stronę granicy holenderskiej i zatrzymali się, czekając na rezultat. Wybuch miał ogromną siłę. W jaskrawym rozbłysku i tumanach wzbitego śniegu długie fragmenty szyn wyleciały w powietrze. Stumetrowy odcinek nasypu osunął się na pobliską autostradę. Główne połączenie kolejowe z Dusseldorfu do Amsterdamu zostało przerwane.

- A teraz na granicę - powiedział Wojna do Gatena, wciskając gaz do deski.

Karetka pędziła w kierunku granicy holenderskiej, nieprzerwanie wyjąc sygnałem. Po kilku minutach minął ich jadący z naprzeciwka wóz policyjny, lecz Wojna nie zwolnił. Kierowca, w którym widok jadącej na złamanie karku karetki nie wzbudził żadnych podejrzeń, powiedział do kolegi:

- Musi być kiepsko z gościem, którego wiozą.

Podjechali z powrotem pod stodołę. Wojna zahamował gwałtownie, aż wozem zarzuciło, i nie gasząc silnika wyskoczył zza kierownicy.

- Macie ołów w tyłkach, czy co?! - warknął napastliwie. - Za pięć minut ma nas tu nie być, a jak który nie będzie gotowy, rozkwaszę mu gębę!

We wnętrzu stodoły trójka ludzi, którzy pozostali na miejscu, zdążyła już odkręcić pokrywę wyciętego przemyślnie z tyłu cysterny okrągłego, niewidocznego przedtem otworu, przez który można było wpełznąć do środka. W środku cysterny zmagazynowano wielki zapas materiałów wybuchowych, urządzeń zegarowych i zapalników elektrycznych uruchamianych na odległość. W górnej części metalowego cylindra były nawiercone małe otworki wentylacyjne, żeby jadący wewnątrz cysterny ludzie mieli czym oddychać podczas długiej podróży.

- Ruszcie się, do jasnej cholery! - ponaglił znowu Wojna zdzierając z siebie biały fartuch i wkładając kombinezon i płócienną czapkę z daszkiem. Gaten, który miał z nim jechać w szoferce, ubrał się podobnie.

Pozostała czwórka wczołgała się przez okrągły otwór do wnętrza cysterny. Gaten umocował pokrywę, zamykając ich w środku, po czym wyszedł na dwór i siadł za kierownicą karetki. Wojna obejrzał uważnie tył wozu i na wszelki wypadek lepiej zamaskował ukryty właz rozcierając na nim trochę kurzu zebranego z klepiska stodoły. Co prawda nie spodziewał się żadnych kłopotów na przejściu granicznym. Przy takiej pogodzie celnikom będzie się zanadto spieszyło z powrotem do ciepłego wnętrza. Zadowolony z wyniku wdrapał się do szoferki, siadł za kierownicą i wyprowadził cysternę na zewnątrz. Tam zatrzymał się i czekał.

Gaten wjechał karetką do stodoły, zaparkował ją przy mercedesie, wybiegł na zewnątrz, zamknął wrota i siadł w szoferce obok Wojny. Jeszcze nie zatrzasnął drzwi, a już jechali polną drogą i po chwili skręcali na szosę.

Na granicy wszystko poszło jak z płatka. Holenderscy celnicy ledwie spojrzeli na dokumenty, sfałszowane zawczasu na polecenie Geigera. Byli przyzwyczajeni do wielkich cystern, które wyjeżdżały tą trasą z Niemiec. Oddaliwszy się z punktu granicznego Wojna nie przekraczał dozwolonej prędkości, mimo że na drogach nie było śniegu. Przepełniało go zadowolenie po kolejnym pomyślnie wykonanym zadaniu. Zmierzali teraz do następnej kryjówki w Dordrecht, niedaleko wielkiego mostu kolejowego na Maas, przez który musiał przejechać ekspres "Atlantic" po zmianie trasy.

Bladym świtem, dwadzieścia po czwartej, gdy pociąg przejechał już przez Mainz i zbliżał się do Kolonii, kapitan Wander wyrwał ze snu wszystkich w ostatnim wagonie i zebrał całe towarzystwo w przedziale Marienkowa. Julian Haller, któremu oczy same się zamykały,. Czuwał, lecz Wargrave i Elsa zdołali przespać się trochę, zanim postawiło ich na nogi wezwanie szefa niemieckiej służby bezpieczeństwa.

- Pomyślałem, że lepiej wam o tym powiedzieć - zaczął energicznie Wander. - W trasie pociągu zaszła zmiana. Z Kolonii pojedziemy na Aachen i Brukselę.

- Co się stało? - warknął Wargrave.

- Ktoś wysadził w powietrze tory na północ od Dusseldorfu, więc zwykła trasa do Amsterdamu jest zamknięta. Podejrzewamy, że to znów wesołe igraszki Geigera - dodał znakomitą angielszczyzną.

- Coś mi tu śmierdzi - oznajmił Wargrave. - Śmierdzi jak wszyscy diabli.

- Nie widzę żadnego związku z panem Marienkowem - odparł Wander. - Nawet gdyby wybuch nastąpił w odpowiednim czasie, z całą pewnością nie mogli liczyć na to, że zniszczą cały pociąg. Część wagonów ucierpiałaby, inne wyszłyby bez szwanku.

- No właśnie - przytwierdził Anglik. - Nie mogli mieć pewności, że załatwią w ten sposób Marienkowa. - Wstał. - Pójdę uciąć sobie pogawędkę z Scholtenem.

Wargrave wszedł do centralki i poprosił Neckermanna, by zostawił go na chwilę samego. Gdy to życzenie zostało spełnione, połączył się z Hagą.

- Cześć, Max, tu Harry. Jesteśmy gdzieś między Mainz i Kolonią.

- Wiem - odparł od razu Scholten. - Wander informuje mnie na bieżąco, jaka u was sytuacja. Nasza współpraca układa się wspaniale.

- Nie dotarło pewnie jeszcze do ciebie, że kawałek torów w okolicy Dusseldorfu wyleciał w powietrze. Wcale mi się to nie podoba.

- O tym też już wiem - odpowiedział od razu Scholten. - Moim zdaniem to nie przypadek. Poza tym, jak mi wiadomo - mówię ci to całkowicie poufnie - grupa Geigera, która pewnie maczała w tym palce, przeniosła się do Holandii.

- Więc to następny przeciwnik, z jakim przyjdzie nam się zmierzyć?

- Jestem tego pewny. I to przeciwnik, którego nie należy lekceważyć. Ale możliwe, że z obecnej sytuacji wyciągniemy również jakieś korzyści. Nadarza nam się okazja, jaka trafia się raz na całe życie, pod warunkiem, że zdobędziemy się na bezwzględność. Czy wiesz, że radziecki frachtowiec "Maksym Gorki", który znajduje się w ujściu Renu, bierze w tej chwili na pokład całą masę agentów G.R.U i KGB zbiegłych z Francji, Belgii i w większości z Niemiec?

- Owszem, Wander coś o tym wspomniał - odparł ostrożnie Wargrave. - Jak daleko chcecie się posunąć? Wasze kutry torpedowe z pewnością mogą ich przechwycić.

- Nie jest to takie łatwe w panujących obecnie sztormowych warunkach i po nocy - zauważył od niechcenia Scholten. - Zresztą zasugerowałem memu bliskiemu przyjacielowi, komandorowi De Vos, żeby nie wykazywał zbyt wielkiej inicjatywy w tym kierunku.

- Chyba nie masz na myśli...

- Mam sposób, żeby zlokalizować grupę Geigera - przerwał Scholten. - Będzie to wyścig z czasem, ale jeżeli nam się uda, proponuję pójść na całego.

Scholten opisał swój plan, a Wargrave wprowadził do niego kilka poprawek. Ich rozmowa trwała przeszło dwadzieścia minut. Po upływie tego czasu Wargrave wyszedł z centralki i ruszył w kierunku lokomotywy na spotkanie z Nicosem Leonidesem. Dotarłszy do jego przedziału, zamknął za sobą dokładnie drzwi i przez parę minut szybko udzielał mu instrukcji. Pożegnał go zdaniem: "Bądź więc gotów", wyszedł i w sąsiednim przedziale odbył podobną rozmowę z Anną Markos. Wychodząc ponownie na korytarz miał zasępiony wyraz twarzy. Wyglądało na to, że będzie musiał powierzyć główny ciężar zadania dwójce swoich byłych pracowników z greckiej siatki.

Na dziesięć minut przed tym, jak Harry Wargrave zgłosił się na linii, w biurze Maxa Scholtena odebrano miejscowy telefon. Zastępca Scholtena, major Sailer, podniósł słuchawkę i powiedział:

- Dzwoni ktoś nazwiskiem Panhuys.

- Sam z nim porozmawiam - odparł szybko Scholten. Słuchał przez dłuższą chwilę mówiąc co pewien czas: "Tak" i "Nie", po czym odłożył słuchawkę i podszedł do mapy wiszącej na ścianie. - Z powodu zniszczenia torów na północ od Dusseldorfu ekspres będzie musiał jechać tędy, przez Aachen i Brukselę - pomyślał na głos.

- Nic nowego - odrzekł Sailer. - Wiemy o zamachu już od kwadransa.

Scholten wyjął ołówek i stanowczym pociągnięciem zakreślił na mapie kółko, w którym z grubsza zawierał się obszar delty Renu.

- Gdzieś na tym obszarze dojdzie do decydującej rozgrywki - obwieścił proroczo i mimochodem dodał: - Postaw na nogi oddział Venlo. Niech będą gotowi do natychmiastowej akcji.

Instrukcja zdumiała Sailera. Oddział Venlo był ściśle tajną brygadą antyterrorystyczną, podległą bezpośrednio Scholtenowi, złożoną z ludzi, których wybrał osobiście ze względu na ich talenty strzeleckie.

- Dokąd ich wysłać? - spytał Sailer.

- Do tajnej bazy w Dordrechcie.

Scholten nieświadomie wysyłał swoich ludzi do tego samego miejsca, które obrała sobie za punkt wypadowy grupa Geigera. Nie był to całkowity zbieg okoliczności, lecz wynik pracy myślowej Scholtena, który tak objaśnił swoją drogę rozumowania:

- Wiemy, że "Atlantic" zostanie skierowany na Brukselę i pojedzie dalej przez Rosendaal do Amsterdamu. Jak najlepiej zniszczyć cały pociąg, żeby nikt, ani jedna osoba nie uszła z życiem?

- Wysadzić tory, tak jak to już zrobili.

- Wybuch i wykolejenie pociągu na pewno nie zabiłoby wszystkich. Marienkow mógłby równie dobrze wyjść z tego cało. Rusz głową jeszcze raz.

- Nic mi nie przychodzi na myśl - przyznał się Sailer.

- Najprościej wysadzić w powietrze jakiś most w chwili, gdy pociąg będzie przez niego przejeżdżał, powiedzmy ten długi most na Maas. Wtedy cały ekspres spadłby do rzeki.

- O rany, ależ to... - zaczął Sailer i urwał na dzwonek telefonu. Podniósł słuchawkę i podał ją swojemu szefowi. - Harry Wargrave z ekspresu. Chce z panem rozmawiać.

- Zostaw mnie teraz samego - polecił Scholten i następne dwadzieścia minut spędził na rozmowie przez łącze radiowe.

Odłożył słuchawkę i wezwał Sailera przez interkom. Jego zastępca powrócił do biura wyraźnie poruszony i oznajmił:

- Otrzymaliśmy z kilku miejsc meldunki, że zaobserwowano wiele motorówek, płynących z dużą szybkością w stronę "Maksyma Gorkiego". Większość z nich dotarła bez szwanku, lecz dwie przewróciły się na wysokiej fali, zanim dotarły do burty frachtowca. Nikt nie ocalał.

- Zmywają się od nas agenci Sowietów. To lubię; robactwo samo ucieka i nie trzeba go wygniatać - oświadczył Scholten. - Mam do ciebie pewną prośbę - ciągnął, przyglądając się badawczo swojemu zastępcy. - Czy zrobisz coś dla mnie w ścisłej tajemnicy?

- Zawsze miałem się za konspiratora pierwszej wody - odrzekł Sailer z powściągliwym uśmieszkiem.

- Chcę, żebyś podwędził w paru różnych sklepach cztery takie zestawy, jakie noszą ludzie Geigera - czarna kominiarka, czarna wiatrówka i czarne spodnie narciarskie. Otwórz drzwi wytrychem, żeby nie było śladów włamania i, na litość boską, nie daj się złapać policji. Jeżeli buchniesz po jednej rzeczy to tu, to tam, mogą nie zauważyć ich braku przez długie miesiące.

- Jakieś określone rozmiary?

- Tak, właśnie o tym chciałem powiedzieć. Dwa komplety w średnim rozmiarze, pozostałe dwa na wysokiego mężczyznę. Dzięki tej przebierance może uda nam się zadać Sowietom bardzo dotkliwy cios. Aha, i jeszcze jedno. Złap telefonicznie De Vosa, dowódcę kutrów torpedowych, i powiedz mu, żeby nie starał się za bardzo łapać tych motorówek. To niebezpieczne zajęcie przy tej pogodzie - dodał w formie wytłumaczenia. - A potem ja chciałbym zamienić z nim słówko na osobności...

Jakieś pół godziny wcześniej, w krótki czas po tym, jak Scholten odebrał telefon od kogoś przedstawiającego się jako Panhuys, Erika Kern zeszła ukradkiem z lugerem w ręku na parter domu w Amsterdamie. Otworzywszy tylne drzwi, wychodzące na brukowaną uliczkę, stanęła twarzą w twarz z Joopem Kistem, który również trzymał pistolet w pogotowiu.

- Co, u diabła, tutaj robisz? - spytała gniewnie po niemiecku.

- Usłyszałem na dole jakiś hałas, jakby ktoś majstrował przy zamku. - Pokazał jej zadrapania na zewnętrznej stronie drzwi. - Pewnie obrobili kogoś w sąsiedztwie i przymierzali się do nas. Chyba ich przepłoszyłem.

Erika, wciąż pełna podejrzeń, spojrzała na wybitą szybę w oknie sąsiedniej willi. Próbowała zobaczyć coś w środku, lecz nic nie mogła dostrzec. Kist w duchu podziękował Bogu, że nie miała przy sobie latarki. W przeciwnym razie mógłby jej wpaść w oko telefon, z którego dzwonił do Scholtena, a nawet porzucony na podłodze łom, którym spreparował ślady na drzwiach.

- Wracamy na górę - rzekła opryskliwie Erika. - I nie zapomnij przypadkiem zaryglować drzwi.

Ruszyła przodem, a pozostawiony sam sobie Kist odetchnął z ulgą, zamykając drzwi na zasuwę. Umieszczenie wtyczki w grupie Geigera było dla Scholtena łutem szczęścia. Jedyny szkopuł leżał w tym, że w krótkiej rozmowie Kist mógł mu niewiele przekazać. Tylko tyle, że Geiger planuje w najbliższej przyszłości jakąś dużą akcję i że kazał Erice trzymać w pogotowiu samochód, którym w każdej chwili mógłby pojechać na południe ku belgijskiej granicy. Inaczej mówiąc, z grubsza w kierunku Dordrechtu i mostu na Maas. Scholten natychmiast to sobie skojarzył.

Schiphol był w dalszym ciągu jedynym portem lotniczym w Europie Zachodniej, z którego latały samoloty do Stanów Zjednoczonych.

W hangarze na dalekim krańcu płyty lotniska drzemał, strzeżony przez holenderskie wojsko, boeing 707. Hangar otoczony był nieustannie kręgiem jeepów, wyposażonych w karabiny maszynowe. W środku uzbrojeni wartownicy przestępowali z nogi na nogę, żeby przepłoszyć zimno. Samolot był zatankowany, a załoga spała w pobliskim baraczku.

"Maksym Gorki", stojący na kotwicy u ujścia Renu, przewalał się z boku na bok i przyjmował na pokład coraz większe fale. Mimo swoich siedemnastu tysięcy ton wyporności był w ciężkich tarapatach i jego kapitan, Josif Morow, w rozmowie z oficerem politycznym Rykinem nie taił rosnącego rozdrażnienia. Omawiali sytuację w zaciszu kapitańskiej kabiny.

- Zmuszając mnie do dalszego postoju wystawiacie na niebezpieczeństwo statek wraz z całą załogą! - zagrzmiał donośnie Morow.

- Mam swoje rozkazy - odparł chłodno Rykin.

- Paplacie w kółko to samo jak tresowana papuga! - fuknął Morow i nie bacząc na znieruchomiałą twarz Rykina ciągnął ze złością: - Straciłem już jednego z załogi próbując wciągnąć na pokład tych stukniętych idiotów, którzy podpływają do nas w motorówkach i szalupach.

- Ci stuknięci idioci należą do najbardziej zasłużonych obywateli Związku Radzieckiego. Wyratowaliśmy już ponad sto osób. To wysokiej klasy agenci, których wyszkolenie trwało długie lata, elita aparatu wywiadowczego w zachodniej Europie.

- A myślicie, że ludzi, co służą na moim statku, szkoli się w jeden dzień? - odparował wzburzony Morow. - Jeszcze nigdy nie pływaliśmy podczas takiej fali!

- Myślałem, że macie doświadczenie w dowodzeniu statkiem - skrzywił się drwiąco Rykin. - Chyba potraficie sobie poradzić z wybrykami pogody.

- To nie wasza sprawa! - odpalił wściekle Morow. - Wy siedzicie sobie bezczynnie na tyłku, a po powrocie do Leningradu, jeśli to kiedyś nastąpi, przypiszecie sobie całą zasługę. A zresztą pies to drapał! Za wcześnie na robienie takiej zadowolonej miny! Bywało już, że fale przewracały statek.

- Przesadzacie - odparł Rykin, lecz w jego głosie pojawił się cień niepokoju.

- Wyjrzyjcie no przez iluminator - polecił Morow.

Rykin podszedł do iluminatora, łapiąc po drodze za sprzęty, żeby utrzymać równowagę, i odsunął zasłonkę. Wzdrygnął się na widok wielkiego zielonego wału wodnego z grzebieniem piany, który spiętrzył się z tej strony statku i uderzył w burtę zalewając szybę. Przechył statku odrzucił Rykina pod przeciwległą ścianę kabiny. Politruk leżał jeszcze na podłodze, kiedy Morow stanął nad nim i powiedział;

- Wygląda na to, że zapomnieliście o naszym pierwotnym porcie przeznaczenia i ładunku, jaki wieziemy.

Wzmianka o ładunku przeraziła Rykina. "Maksym Gorki", którego pierwotnym celem podróży była Angola, przewoził w swoich ładowniach broń i amunicję dla ugrupowań partyzanckich w południowej Afryce. W jej skład wchodziły dwa tysiące ton gelignitu i amytolu.

Komisarz zbierając się z podłogi uświadomił sobie, że ma pod nogami pływającą beczkę prochu.

25.

"Maksym Gorki"

O szóstej piętnaście rano ekspres "Atlantic" wyjechał z Kolonii i skręcając na zachód na Aachen udał się w dalszą podróż do Amsterdamu zmienioną trasą przez Belgię. Elsa szkicowała na próbę różne wersje twarzy Karpińskiego. Do wizerunku stworzonego na podstawie opisu Marienkowa dodawała zarost lub okulary w cienkiej oprawce.

- Jaki sens ma to bazgranie? - spytał z irytacją Haller. Nie spał całą noc i padał ze zmęczenia.

- Generał twierdzi, że Karpiński jest mistrzem charakteryzacji - odparła Elsa, nie przerywając swojego zajęcia. - Wszyscy skłaniamy się do zdania, że w Zurychu Karpiński wsiadł jednak do pociągu. Jedna z tych kombinacji może pasować do jego obecnego wyglądu.

- Nadzieja matką głupich - skwitował to Haller.

- A upór matką sukcesu, mój Żółwiku - odrzekła nazywając go pieszczotliwym przezwiskiem. - Głowę daję, że prędzej czy później go zobaczę.

Wciąż komponowała nowe wersje, kiedy przybyli do leżącego na granicy z Belgią Aachen, gdzie kapitan Wander przekazał ich w ręce belgijskiej służby bezpieczeństwa.

- Życzę wam spokojnej podróży! - powiedział Niemiec do Wargravea, ściskając mu dłoń na pożegnanie. - Stąd już na pewno dotrzecie bezpiecznie na Schiphol.

- Dzięki, że przewiozłeś nas całych i zdrowych przez Niemcy - odparł Wargrave. - To w dużej mierze zasługa twoich pupilków - wskazał sforę niemieckich owczarków, które wraz ze swoimi przewodnikami wysypywały się z pociągu. - To był cholernie cwany pomysł.

Między Aachen a Brukselą w wagonie restauracyjnym podawano śniadanie. Jako jeden z pierwszych zjawił się Waldo Hackmann, który wciąż nosił sportowy garnitur w kratkę i okulary w rogowej oprawie. Wybrał miejsce najdalej od kuchni, w kącie, skąd mógł obserwować innych podróżnych. Silnym amerykańskim akcentem zamówił dużą porcję jaj na bekonie i otworzył tygodnik "Time".

Wargrave zaproponował Elsie śniadanie w restauracji. Haller chciał tylko kawę i poprosił o przysłanie jej razem z posiłkami zamówionymi dla Marienkowa, Leroya i Neckermanna. W kuchni czuwał nad ich przygotowaniem oficer belgijskiej służby bezpieczeństwa, żeby wykluczyć ryzyko, że ktoś dosypie trucizny do jedzenia.

Wargrave i Elsa weszli do wagonu restauracyjnego i wybrali stolik w kącie tuż przy kuchni. Nieco dalej siedzieli przy jednym stoliku Anna Markos i Nicos Leonides. Nie zwracali na siebie nawzajem . Uwagi, jakby się wcale nie znali.

- Mój Boże, niby zwykłe śniadanie, a czuję się jak wypuszczona na wolność - westchnęła Elsa, rozłamując bułkę na dwoje. - Cóż za miła odmiana siedzieć tak ze zwykłymi pasażerami i patrzeć na widoki za oknem.

- Trochę posępne te widoki - zauważył Wargrave.

Przejeżdżali przez gęste lasy na pogórzu Ardenów. Wciąż padał gęsty śnieg, drzewa nosiły białe czapy. Elsa podczas jedzenia obserwowała ukradkiem ludzi wokół. Siedzący na drugim końcu sali Waldo Hackmann dostrzegł Harryego Wargravea, którego widok sprawił mu ogromną satysfakcję. Spojrzał na zegarek: kwadrans po ósmej. Za dwie godziny Anglik będzie leżał na dnie Renu, a potem wartki nurt poniesie jego ciało do morza. Hackmann napawając się tą myślą wypił ze smakiem następną filiżankę kawy.

Siedział jeszcze na swoim miejscu, kiedy Wargrave i Elsa skończyli posiłek i minęli go wychodząc z sali. Ku rozbawieniu Karpińskiego Anglik nie spojrzał nawet na niejakiego Waldo Hackmanna, handlarza obrazów rodem z Bostonu w stanie Massachusetts.

O siódmej czterdzieści pięć, gdy Wargrave i Elsa jedli śniadanie, Rolf Geiger wraz z dwójką swoich ludzi opuścił melinę w Amsterdamie. Geiger w eleganckim, podbitym futrem płaszczu siedział sam z tyłu mercedesa i czytał "Le Monde". Obok niego leżała skórzana dyplomatka. Erika Kern, równie elegancka w granatowej liberii kierowcy, prowadziła wóz umiejętnie i z werwą we wczesnym rannym ruchu.

Obok niej siedział milczący i ponury Joop Kist. Ta przekonująca maskarada miała określony cel. Geiger zauważył już wcześniej, że Erika skutecznie odwraca od niego uwagę policjantów w wozach patrolowych, którzy widzieli tylko ładną dziewczynę za kierownicą. Po piętnastu minutach jazdy zostawili Amsterdam za sobą i jechali dalej na południe w stronę Renu. Erika dodała gazu. Minęli tablicę drogową. Geiger podniósł na nią wzrok i przeczytał: "Lotnisko Schiphol".

Niespełna godzinę później minęli Dordrecht i zbliżali się do wielkiego mostu na Maas. Brzozowy las ciągnął się po obu stronach drogi. Jak w całej Holandii, tak i tutaj nie było prawie śniegu, zaledwie kilka białych smug między drzewami. Kist odezwał się po raz pierwszy od początku jazdy.

- Za, trzymaj wóz. Muszę się wysikać.

- Na litość boską, za chwilę będziemy na miejscu! - warknęła Erika.

- Nie wytrzymam dłużej - upierał się Kist. - Muszę teraz!

Geiger na tylnym siedzeniu westchnął.

- Stań i daj mu się odlać - powiedział. - Tylko się pospiesz! -rzucił Kistowi.

Kist wysiadł i wbiegł między drzewa. Gdy uznał, że nie widać go już z szosy, rozpiął pasek u spodni, wyjął "pluskwę", mikronadajnik impulsów radiowych, i położył ją przy dużym kamieniu. Na kamieniu narysował prymitywną strzałkę, wskazującą południe. Ruszył z powrotem do samochodu udając, że zapina rozporek. Podejrzliwa Erika gotowa mu urządzić rewizję osobistą, a w takim razie wolał nie mieć przy sobie żadnych trefnych przedmiotów. Jak dotychczas nie było okazji, żeby przyczepić "pluskwę" do mercedesa. Wsiadł do wozu, a Erika z niecierpliwym parsknięciem ruszyła z miejsca.

Oddział Venlo, który zgodnie z poleceniem Scholtena wysłano do Dordrechtu, pochwycił sygnał z elektronicznego czujnika, kiedy mercedes Geigera przejeżdżał przez miasto. Sześciu snajperów w niewyróżniającej się niczym furgonetce ruszyło na południe w stronę źródła impulsów. Mercedes jechał jakieś dwa kilometry przed nimi.

Prawie zaraz za miejscem, gdzie Kist poszedł na stronę, Erika nagle skręciła w boczną drogę, która prowadziła do starej stodoły, ukrytej za dużą kępą drzew. Za stodołą stała wielka cysterna, w której wnętrzu główny trzon grupy Geigera dotarł w umówione miejsce.

Geiger wysiadł, gdy tylko wóz stanął, i wszedł do stodoły. Dziwnie wyglądał w tym otoczeniu. Zasłane słomą klepisko i wiszący w powietrzu odór zwierzęcych odchodów nie pasowały do jego wymuskanej elegancji, podobnie jak szóstka mężczyzn ubranych w czarne kominiarki, wiatrówki i narciarskie spodnie.

- Wszystko gotowe do wysadzenia mostu? - spytał.

- Ładunki są przygotowane - odparł Wojna. - Chciałem dać zapalniki czasowe, ale moglibyśmy źle wyliczyć dokładny czas przejazdu pociągu, więc zdecydowałem się na przewód elektryczny i ręczny detonator na odległość.

- Co z wartownikami na moście? - spytał ostro Geiger.

- Tylko dwóch. - Wojna ujął mocniej automat, który trzymał w ręku. - Załatwimy ich z palcem gdzieś. Łódź, którą mamy uciekać, też jest gotowa.

- Musicie poczekać, aż ekspres znajdzie się dokładnie na środku mostu - klarował mu z naciskiem Geiger.

- Jasne, nie musi mi pan powtarzać - odparł flegmatycznie Wojna. - Zaraz wyjeżdżamy ciężarówką.

Nagle zastygł w bezruchu. We wnętrzu stodoły zapanowało napięcie. Ludzie w maskach zacisnęli ręce na automatach, patrząc na Wojnę w oczekiwaniu rozkazów. Z daleka napływał odgłos zbliżającego się helikoptera, przeraźliwie głośny w nagłej ciszy. Geiger odwrócił się do Eriki.

- Musimy natychmiast wyruszyć, żeby zabrać z ekspresu naszego przyjaciela.

Do kwatery Scholtena wciąż napływały liczne meldunki. Jedne dotyczyły samochodów, które nielegalnie przekroczyły granicę, co wobec małej liczby punktów straży granicznej nie było trudne. Inne, od dowództwa kutrów torpedowych w ujściu Renu, donosiły o pojawianiu się wciąż nowych motorówek, płynących do "Maksyma Gorkiego". Jednakże uwagę Scholtena zwrócił meldunek pewnego pilota helikoptera, który patrolował okolice mostu na Maas.

- Słuchaj, Sailer, on wspomina, że na południe od Dordrechtu widział cysternę na paliwo i mercedesa zaparkowane na zupełnym odludziu.

- Pewnie jakiś kierowca zrobił sobie przystanek na trasie.

- Chciałeś powiedzieć kierowcy, bo były dwa pojazdy. Twierdzisz, że chcieli odpocząć? W taką pogodę? W takim zakazanym miejscu?

- Rzeczywiście, to trochę dziwne...

- Niedaleko stamtąd do rzeki - ciągnął Scholten patrząc na ścienną mapę. - Co więcej, niedaleko do miejsca, gdzie nasi ludzie dopiero co znaleźli zostawioną przez Kista "pluskwę". - Wstał zza biurka. - Tak czy owak, pora ruszać na spotkanie. Myślę, że wreszcie, dzięki Bogu, nakryliśmy grupę Geigera. Schodzimy do samochodu i pamiętaj, gaz do dechy!

- Już pamiętam, gdzie widziałam Karpińskiego - powiedziała Elsa.

Patrzyła na wykonany przez siebie portret, na którym dorysowała okulary w grubej, rogowej oprawie. Oddalili się już znacznie od Brukseli, minęli Roosendaal i dojeżdżali do wielkiego mostu na Maas. Haller odniósł się sceptycznie do słów Elsy, lecz Wargrave od razu podniósł czujnie głowę.

- Gdzie? Kiedy?

- Na śniadaniu. Siedział na drugim końcu sali. Ale widziałam go jeszcze wcześniej, w nocy. Zajmuje przedział dziewiętnasty, w trzecim wagonie od końca.

- Idziemy tam natychmiast! - poderwał się Wargrave.

- Weźcie ze sobą paru belgijskich ochroniarzy - rzucił za nim Haller.

Już na korytarzu Wargrave pokręcił przecząco głową.

- Żadne takie. Pokaż mi tylko, który to przedział, a potem wstąpimy po dwójkę moich ludzi.

Leroy wypuścił ich z wagonu. Elsa szła tuż za Wargraveem. Wsunęła dłoń do torebki i zacisnęła ją kurczowo na schowanym tam rewolwerze. Doszli do właściwego przedziału. Wskazała drzwi, które mijali, a Wargrave skinął głową, nie zwalniając kroku. Spojrzał na zegarek, a potem przez okno, za którym szybko przesuwał się płaski pejzaż. Do mostu na Maas zostało dwadzieścia kilometrów. Przechodząc obok przedziału, w którym siedziała Anna Markos, dał jej znak przez szybę, żeby poszła za nim, i wkroczył do kolejnego, gdzie Nicos Leonides palił fajkę. Przedstawił im krótko Elsę.

- A to Anna Markos i Nicos Leonides. Pracują ze mną.

- Miło mi panią poznać. - Leonides wstał z miejsca i ukłonił się.

Anna i Elsa obrzuciły jedna drugą uważnym, typowo kobiecym spojrzeniem, a w ich wzroku kryła się pewna rezerwa. Elsa wyciągnęła rękę na, przywitanie i zdumiał ją silny uścisk Greczynki. Wargrave niecierplivie przeszedł do sedna sprawy.

- Elsa rozpoznała Karpińskiego. Tym razem go dorwiemy. Spokojnie i bez pośpiechu, mamy na to wystarczająco dużo czasu. [Przecież Leonidas widział i rozmawiał z Karpińskim w Zurychu! B.M.]

Jeszcze nie skończył mówić, gdy pociąg szarpnął i zaczął gwałtownie zwalniać. Po chwili stanął z mocnym wstrząsem. Nagłe hamowanie sprawiło, że wszyscy się poprzewracali. Wargrave zerwał się na nogi.

Leonides pomagał wstać Elsie i Annie. W całym ekspresie wybuchło zamieszanie, bagaże pospadały z półek, a podróżni podnosili się z podłogi.

- Mieli dać sygnał do zatrzymania! - rzucił ostro Wargrave.

- Nikt nie dawał sygnału! - odparła Elsa. - Ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa. To Karpiński!

- Pewnie chce nawiać - zgadł Leonides. - Przed chwilą widziałem z okna zaparkowany na poboczu autostrady samochód, który migał światłami. To mógł być umówiony znak.

Wargrave pierwszy wypadł na korytarz. Pobiegł na koniec wagonu, jednym szarpnięciem otworzył drzwi po właściwej stronie i zeskoczył na nasyp. Zauważył w oddali sylwetkę mężczyzny, biegnącego między bezlistnymi drzewami ku pobliskiej szosie.

- Jest tam!

Zaczęli biec przez niewielki lasek w stronę niewidocznej zza drzew autostrady. Wargrave pierwszy wypadł na szosę. Zobaczył mercedesa, który przemknął koło niego i odjechał na północ. Zdumiony dostrzegł za kierownicą dziewczynę w liberii kierowcy. Z tyłu siedziało dwóch mężczyzn.

- Cholera! - zaklął Leonides, który wybiegł za nim. - Dwie sekundy wcześniej zdmuchnąłbym go jak kaczkę na strzelnicy.

Wargrave stał na skraju szosy i patrzył na BMW, nadjeżdżające z tego samego co mercedes kierunku, lecz z bardziej umiarkowaną prędkością. Zauważył francuską rejestrację. Machnął, a kiedy wóz się zatrzymał, otworzył przednie drzwiczki po stronie pasażera. Kierowcą był mężczyzna o rzeczowym wyglądzie, ubrany w elegancki garnitur biznesmena. Jechał sam. Wargrave pokazał mu swoją legitymację i powiedział po francusku:

- Służba bezpieczeństwa. Musimy pożyczyć pański samochód. W tym samochodzie, który właśnie przejechał, są terroryści.

- Mam zostać na tym bezludziu?

- Do cholery, wysiadaj pan! Za tymi drzewami jest pociąg. Niech pan idzie do ostatniego wagonu i spyta o mężczyznę nazwiskiem Haller. Powie mu pan, że jedziemy za osobą, której szukaliśmy.

Kierowca usłuchał. Wargrave siadł czym prędzej za kierownicą, Leonides zajął miejsce obok niego, a Anna i Elsa usadowiły się z tyłu. Wargrave ruszył. Zobaczył z ulgą, że oszołomiony właściciel wozu znika w lesie, oddalając się w stronę pociągu. Droga przed nimi była pusta. Dziewczyna prowadząca mercedesa wykorzystała w pełni swą przewagę. Wargrave wcisnął pedał gazu.

- Coś ty mówił o jakimś sygnale zatrzymania pociągu? - spytała z tylnego siedzenia Elsa.

- Tak ustaliliśmy z generałem Scholtenem. Pociąg miał się zatrzymać przed mostem na Maas.

- Co ma do tego most?

Tory, które mieli po lewej stronie, biegły teraz bliżej szosy. Leonides wskazał ruchem ręki zapalone czerwone światło semafora dla pociągów jadących z południa.

- Czy to ten twój sygnał?

Nagle Wargrave zaczął zwalniać. Przed nimi na poboczu autostrady stał citroen i zielona wojskowa ciężarówka z brezentową budą. Przy citroenie dostrzegł małą, korpulentną postać w grubym skórzanym płaszczu. Rozpoznał w niej generała Scholtena.

- Żaden mercedes tędy nie przejeżdżał - oznajmił Scholten, gdy Wargrave powiedział mu, kogo ścigają. - Musieli skręcić w boczną drogę prowadzącą nad rzekę. Pewnie do jakiejś przystani, gdzie mają łódź, którą Karpiński chce popłynąć na "Gorkiego". Wszystko gotowe, jak prosiłeś. - Obrzucił wzrokiem Elsę i Annę na tylnym siedzeniu BMW i spytał z powątpiewaniem. - One też mają jechać?

- Dorównują pod każdym względem mężczyznom! - warknął Wargrave. - Tak się składa, że niedawno jedna z nich zasztyletowała draba, który chciał ją zabić.

- Słusznie mi się dostało - oznajmił Scholten. - Poza tym znam lojalność kobiet. Wobec tego lepiej się zbierajmy.

Wsiadł do swego citroena, który ruszył jako pierwszy. Za nim jechało prowadzone przez Wargravea BMW, a na końcu ciężarówka z płócienną budą. Wargrave należał do szybkich kierowców, ale prędkość, z jaką jechał Scholten, mroziła krew w żyłach. Leonides zamrugał z niedowierzaniem widząc, jak citroen oddala się w szaleńczym tempie, ścinając zakręty niemalże na dwóch kołach i utrzymując się na szosie tyleż dzięki szczęściu, co niewiarygodnej wprawie kierowcy. W pewnej chwili skręcili z autostrady w wijącą się między drzewami drogę, która prowadziła do jakiejś stodoły. Wysiedli wszyscy z samochodów. Na ich spotkanie wyszło sześciu mężczyzn z karabinami.

- To oddział Venlo - przedstawił Scholten. - Właśnie zlikwidowali grupę Geigera. Janie, czy udało wam się ocalić Joopa Kista? - zwrócił się do jednego z mężczyzn.

- Niestety nie, panie generale.

Mężczyzna wprowadził ich do stodoły i wskazał nieruchomą postać na ziemi.

- Ten wielki bydlak zabił go w ostatniej chwili. Musiał zwąchać, że to Kist ich wystawił.

- Który to?

- Leży tam. - Człowiek z Venlo machnął ręką w kąt stodoły, gdzie leżało skurczone ciało Wojny. - Wpakowałem w niego cały magazynek.

- To dobrze. - Scholten podszedł do zwłok Joopa Kista i łagodnie przykrył jego twarz rozpostartą chustką. Patrząc na zwłoki ciągnął dalej, nie mogąc do końca zapanować nad głosem: - Należał do wymierającego gatunku prawdziwych patriotów. Możesz być pewny, Joop, że zapłacą nam za ciebie. - Przy tych słowach głos mu stwardniał. Spojrzał wokół na podziurawione kulami z broni automatycznej ciała sześciu mężczyzn w czarnych kominiarkach. - Wiecie, co macie robić. Cztery trupy schowacie do cysterny. Ja siądę za kierownicą. Nasi przyjaciele - wskazał skinieniem dłoni Wargravea i resztę - pojadą citroenem. Muszę się przyznać, że ukradłem go dziś rano w Hadze z przygodnego garażu.

- Zostaną jeszcze dwa, w tym ten wielkolud.

- Wrzućcie je do rzeki - rzekł brutalnie Scholten.

Wargrave przysunął się do niego i powiedział zniżonym głosem:

- Czy możesz całkowicie ufać tym ludziom, że zachowają milczenie? Co będzie, jak cała sprawa dojdzie do ministra spraw wewnętrznych? Nie chcę, żebyś dla mnie kładł głowę pod topór, Max.

- Oddział Venlo jest mi całkowicie oddany - odparł Scholten. - Według oficjalnej wersji w ogóle nie opuszczał dzisiaj swojej bazy w Dordrechcie. Co się tyczy ministra, przełknie bez mrugnięcia tę bajeczkę, bo mu to odpowiada. Podobny jest do większości ludzi na stanowisku, obchodzi go głównie własna kariera. Poza tym dałem cynk pewnej agencji prasowej, że grupa Geigera szykuje poważny skok w Holandii. No, Harry, czas w drogę.

Do kabiny Rykina na "Maksymie Gorkim" wbiegł wzburzony radiooperator.

- Towarzyszu komisarzu, ten meldunek, który kazaliście nadać do Moskwy... Nie można go wysłać...

- Niby dlaczego, u diabła? - zirytował się Rykin. - Musimy koniecznie przesłać raport o rozwoju sytuacji.

- Niemożliwe, są zbyt wielkie zakłócenia w eterze. Nie mamy żadnej łączności radiowej.

Scholten wydał rozkaz, by włączyć wszystkie zagłuszacze na tym odcinku wybrzeża. W ten sposób sparaliżował łączność radiową.

"Maksym Gorki" był teraz całkowicie odcięty od świata zewnętrznego.

Cztery czarne postaci w maskach, wiatrówkach i obcisłych spodniach podkradły się ostrożnie do nabrzeża, przy którym stał zakotwiczony pod osłoną niewielkiego cypla kuter torpedowy. Komandor De Vos trzymał go w rezerwie na prośbę Scholtena, który był jego bliskim przyjacielem. Nie wiedział wprawdzie po co, ale nie miał zamiaru o to wypytywać. Dwaj strażnicy, którzy pilnowali jednostki, grali w karty w sterówce.

Wysoka sylwetka przedostała się przez przybrzeżne trzciny i z kocią zręcznością wskoczyła na pokład. Podeszła pod drzwi sterówki, ostrożnie nacisnęła klamkę i wpadła do środka. Napastnik uderzył pałką jednego ze strażników, który siedział plecami do wejścia - niezbyt mocno, tyle tylko, żeby go ogłuszyć. Strażnik siedzący naprzeciw zdążył się do połowy podnieść z miejsca, gdy i jego dosięgnął cios pałki, po którym zwalił się nieprzytomny na podłogę.

- Zwiążcie ich - rzucił Wargrave zza naciągniętej na twarz kominiarki, kiedy trzy pozostałe postaci wbiegły za nim do sterówki - i zanieście do szopy na przystani.

Elsa i Anna zajęły się więźniami, a Wargrave zaprowadził Leonidesa do tablicy rozdzielczej.

- Z prowadzeniem tej łajby nie będzie trudności - powiedział. - Pływałem kiedyś na takiej podczas służby w wywiadzie marynarki. Znam też kutry brytyjskie i francuskie. Mam jednak nadzieję, że potrafisz w razie potrzeby przejąć ster, bo inaczej będę do niego przykuty cały czas.

- W końcu jestem Grekiem - zwrócił mu uwagę Leonides. - Połowę życia spędziłem na Morzu Egejskim pływając na jachtach motorowych i innych takich. Pokaż mi tylko, gdzie są jakie wskaźniki.

Pięć minut później kuter wypływał na wody Maas. Leonides stał za kołem sterowym. Otworzył szerzej przepustnicę, żeby wyczuć zryw łodzi i skinął głową do obserwującego go Wargravea. Obchodził się z kutrem tak, jakby pływał na nim od lat. Pozwolił sobie nawet na pewną fantazję: siła pędu wzrosła, dziób rozcinał fale.

Wargrave wyszedł na pokład i zobaczył Annę zdejmującą płócienny pokrowiec z umocowanego na obrotnicy karabinu maszynowego.

- Pokaż mi, jak się z tego strzela - zażądała dziewczyna.

Wargrave wzruszył ramionami i udzielił jej krótkich wyjaśnień.

Ostatecznie przyda się ktoś oprócz niego do obsługi karabinu na wypadek, gdyby on był zajęty czym innym. W sterówce Elsa znalazła na stole z mapami nawigacyjnymi lornetę noktowizyjną. Oparła mocno łokcie na parapecie okna i podniósłszy ją do oczu zaczęła obserwować drugi brzeg. Kiedy Wargrave wrócił do kabiny, powiedziała do niego z podnieceniem w głosie:

- Od przeciwległego brzegu odbija duża łódź motorowa. Widziałam w niej Karpińskiego z jakimś drugim, mniejszym mężczyzną. Udało mi się złapać ostrość, gdy byli na pokładzie.

- Jesteś pewna?

- Jak jeszcze raz mnie o to zapytasz, to cię palnę.

- W takim razie musieli czekać, aż pogoda się trochę poprawi.

Poprawa była widoczna. Wiatr przycichł, a wzburzone fale w lejkowatym ujściu Renu nieco się uspokoiły. Wargrave patrzył, jak , wielka łódź nabiera szybkości i wypływa w morze obierając kurs na "Maksyma Gorkiego".

- Spróbujemy go dogonić i wyprzedzić? - spytała Elsa.

- Za późno, ale popłyniemy za nim.

Wargrave podszedł do Leonidesa, który coraz bardziej oswajał się z łodzią i świetnie się bawił. Zwiększył szybkość i słuchał z zachwytem warkotu silnika. Płynęli środkiem rzeki do ujścia. Przed nimi leżało otwarte morze.

- Za tą łodzią! - rozkazał Wargrave. - Doprowadzi nas prosto do "Gorkiego".

Ciężarówka z brezentową budą pędziła krętą, pustą drogą, która wiodła nad ujście Renu. Za kierownicą siedział generał Scholten we własnej osobie, przy boku mając Sailera. Wieźli makabryczny ładunek - zwłoki czterech członków grupy Geigera, wciąż ubranych w złowrogie czarne "mundury". Pomiędzy siedzeniami w szoferce leżała wielka latarka sygnałowa.

Było tak ciemno, jakby miało się ku wieczorowi. Niebo zasłaniały ciemne, niskie chmury, które szybko gnał wiatr. Mimo to Scholten jechał tylko na światłach mijania, nie ryzykując włączenia długich, które widać z dużej odległości.

- Sądzi pan, że przejdzie nam ten numer? - spytał Sailer.

- Mamy spore szanse. Nie powiedziałem ci o jednym. Moja żona właśnie w tej chwili przekazuje agencjom prasowym kolejną anonimową poufną informację, że grupa Geigera porwała jeden z kutrów torpedowych straży przybrzeżnej. Jeśli przynęta chwyci, cała sprawa zyska bardzo ironiczną wymowę.

- A to dlaczego? - spytał ciekawie Sailer.

- Wiemy, chociaż nigdy nie udało nam się zdobyć na to dowodów, że grupa Geigera jest kontrolowana przez G.R.U. W najbliższej przyszłości Moskwę czeka nader przykra niespodzianka.

Morze się zwolna uspokajało. Sztorm przesunął się na południe, nad kanał La Manche. Motorówka, w której siedzieli Karpiński, Geiger i Erika, gnała całym pędem w stronę "Maksyma Gorkiego", podskakując na falach i zostawiając za sobą szeroką smugę piany.

Widoczny przed nimi frachtowiec z masztami naszpikowanymi elektronicznym sprzętem nasłuchowym wypuszczał dym z bliźniaczych kominów, grzejąc silniki przed ostatnim, północnym odcinkiem podróży przez cieśninę Kattegat i Bałtyk do Leningradu. Kapitan Morow czekał na przybycie ostatnich pasażerów, by zaraz potem dać rozkaz "Cała naprzód!" Za motorówką płynął z najwyższą możliwą szybkością kuter Wargravea. Leonides trzymał ster, a Anna Markos, której narciarski strój przemoczyły bryzgi wody, zajęła stanowisko przy karabinie maszynowym, rozkraczywszy silne nogi dla lepszego utrzymania równowagi. Elsa nie odrywała lornetki od oczu. W pewnej chwili dostrzegła na pokładzie sowieckiej jednostki ciężki karabin maszynowy, z którego na rozkaz Rykina zdjęto brezentowy pokrowiec. Brezentowe płachty przykrywały również ładunek rozstawiony na pokładzie. Jedna z nich, zerwana przez wiatr, łopotała na wietrze.

- Mają na pokładzie karabin maszynowy - ostrzegła Elsa stojącego koło niej Wargravea. - A pod tą plandeką coś, co przypomina czołg...

- Pewnie transporter opancerzony.

- Dary dla głodujących Afrykanów - skomentowała zgryźliwie.

Wargrave chwilowo zostawił manewrowanie na głowie Leonidesa i skierował wzrok na dwie wyrzutnie torpedowe, stanowiące główne uzbrojenie kutra, próbując odświeżyć w pamięci wskazówki, jakich udzielił mu holenderski dowódca jednostki podczas próby na sucho. Teraz w razie niepowodzenia nie będzie drugiego razu.

Spojrzał na dwa przyciski, które uruchamiały torpedy. Nie miał zbytniej pewności, czy będzie umiał je włączyć we właściwej chwili nawet przy mniejszej fali.

Elsa widziała już przez lornetkę przymocowany do burty frachtowca trap z małą, zalewaną przez fale platforemką, do której miała dobić motorówka. Marynarze w ceratowych sztormiakach czekali przy relingu, żeby pomóc nowo przybyłym wejść na pokład. Wargrave oszacował wzrokiem odległość, wydał rozkaz i Leonides położył ster na burtę. W tej samej chwili zaczął pluć ogniem karabin maszynowy Rykina.

Od "Gorkiego" dzieliła ich jeszcze duża odległość, więc kule spadały w wodę wzbijając małe fontanny, jak ślad po puszczonej "kaczce", lecz z każdą chwilą zbliżali się w zasięg strzału. Anna odpowiedziała na ogień ze statku. Na jej zaciętej twarzy nie było śladu strachu.

Natomiast Elsa patrząc na nią truchlała z przerażenia, że dziewczynę skosi celna seria. Wargrave nie odrywał wzroku od celownika i przysunął palce do przycisków odpalających torpedy. Motorówka z Karpińskim na pokładzie podpływała wolno do trapu. Elsa widziała go wyraźnie przez szkła lornetki, jak szykuje się do skoku na roztańczoną platformę. Pokładowy karabin maszynowy ponownie otworzył ogień, tym razem z mniejszej odległości, i grad kul załomotał na pokładzie kutra. Dwie kule dosięgły Annę Markos. Ranna w ramię osunęła się bezwładnie na lufę swojego karabinu. Elsa wybiegła ze sterówki i czepiając się relingu dopadła Anny.

- Podnieś mnie! - rozkazała dobitnie Greczynka. - Już ja ich dostanę!

Elsa wzięła ją pod pachy i dźwignęła do góry, opierając się jednocześnie o ranną, żeby utrzymać równowagę. Rozległ się równy terkot serii. Anna przesuwała powoli lufę lekkim łukiem wzdłuż burty "Gorkiego". Nagle karabin Rykina zamilkł, a obsługujący go marynarz zwalił się na pokład. Zwinny, drobny Geiger zdążył już wskoczyć na platformę i wspinał się po stalowej drabince. Anna skręciła lufę z powrotem, nie odrywając palca od spustu. Seria przecięła wpół Geigera, który dotarł już do relingu. Spadł z drabinki i runął do morza.

Poniżej Karpiński i Erika Kern przyczaili się na platformie, zanurzeni po uda w morskiej wodzie.

Do Wargravea prawie nie docierały odgłosy strzelaniny ani to, że Elsa wciąga ranną Annę przez drzwi do wnętrza kabiny. Patrząc czujnie w celownik, z twarzą zastygłą w wyrazie koncentracji, wdusił jeden przycisk, a potem drugi.

- Numer pierwszy poszedł. Numer drugi...

Przez ułamek sekundy widział w wodzie dwie mknące chyżo torpedy, które akustyczny samonaprowadzacz skierował w stronę najbliższego źródła wibracji: okrętu, szykującego się do odpłynięcia.

Leonides zakręcił kołem, zawrócił szerokim łukiem, wyrównał kurs i skierował dziób tam, gdzie na brzegu błyskała silna latarka. To Scholten sygnalizował im, gdzie mają dobić.

Pierwsza torpeda trafiła w rufę "Gorkiego" rozdzierając szeroko kadłub. Druga uderzyła w momencie, kiedy Karpiński wspiął się na szczyt trapu. Trafiła mniej więcej w środek kadłuba, prosto w główną ładownię, w której były dwa tysiące ton ładunków wybuchowych. Powietrze rozdarł potworny ryk. Środkowa część wielkiego frachtowca z dwoma bliźniaczymi kominami wyleciała do góry. Dosłownie uniosła się w powietrze i rozprysła na drobne kawałki. Za nią wzbił się na spotkanie nisko nawisłych chmur wielki grzyb dymu i zlał się z nimi tak, że nie sposób było odróżnić jednego od drugiego. Dziób przez chwilę dryfował bezwładnie na wodzie, aż wreszcie stanął dęba i zniknął w głębinie, jak olbrzymia płetwa rannego rekina. Leonides, któremu wciąż dzwoniło w uszach, zredukował szybkość i przybił do brzegu jak najbliżej migającego światła. Z "Maksyma Gorkiego" nikt nie uszedł z życiem.

Wyładowanie z ciężarówki czterech zabitych terrorystów i wciągnięcie ich na pokład kutra było kwestią kilku minut. Scholten i Sailer z pomocą pozostałych zawlekli ciała do kabiny i zostawili je tam. Scholten usłyszał z daleka inny nadpływający kuter.

- Wsiadajcie na tył ciężarówki i siedźcie cicho jak mysz pod miotłą! - zakomenderował. - Opatrzcie jej ranę - dodał wręczając Wargraveowi podręczną apteczkę wskazując Annę. - Zawieziemy ją do szpitala najszybciej jak się da.

Wargrave wziął apteczkę i posłusznie zniknął pod budą ciężarówki. Elsa i Leonides wspólnymi siłami wciągnęli do środka Annę. Zbliżający się kuter wypłynął zza cypla. Scholten i Sailer otworzyli ogień do przycumowanej jednostki ze zwłokami na pokładzie, dziurawiąc ją jak rzeszoto i wybijając wszystkie szyby. Właśnie opróżnili magazynki, kiedy nadpływający kuter zatrzymał się na płyciźnie i komandor De Vos, brodząc w wodzie w długich gumowych butach, przedostał się na brzeg.

- Popełnili poważny błąd - powiadomił Scholten z całą powagą dowódcę jednostek straży przybrzeżnej, który spoglądał na niego nieco sceptycznie. - Podpłynęli za blisko i bez żadnego rozpoznania przybili do brzegu... Chyba wszyscy nie żyją.

- Co do tego nie mam wątpliwości - odparł De Vos z nieprzeniknionym wyrazem twarzy. Rzucił spojrzenie na ciężarówkę i odwrócił wzrok. - Widziałem całe zdarzenie na własne oczy, więc w razie dochodzenia... - uśmiechnął się porozumiewawczo - ...złożę zeznania jako świadek. Chciałbym złożyć panu gratulacje, panie generale. Grupa Geigera raz na zawsze zeszła ze sceny.

Epilog

W godzinę później z lotniska Schiphol wystartował lecący do Waszyngtonu boeing 707 z Marienkowem, Hallerem i Leroyem na pokładzie. Marienkow, aby się trochę podroczyć, zrobił Hallerowi mały dowcip, którego półżywy z niewyspania Amerykanin nie przyjął ze zrozumieniem. Uparł się, żeby poczekać z rozpoczęciem przesłuchania do chwili, gdy zobaczy wysokościomierz i na własne oczy przekona się, że są już na wysokości tysiąca metrów nad ziemią.

Dopiero wtedy zgadzał się sięgnąć do swej niewyczerpanej pamięci i podać listę wszystkich agentów KGB; działających na półkuli zachodniej.

Tydzień później Wargrave, Elsa i Leonides ponownie odwiedzili Annę Markos w amsterdamskim szpitalu. Zastali ją siedzącą na łóżku i miotającą obelgi na lekarza.

- Trzyma mnie tutaj siłą, żeby móc się dłużej gapić na mój biust - zaczęła się skarżyć.

- Rzeczywiście jest na co popatrzeć - stwierdził z podziwem lekarz. - Toteż nie mogę odżałować, że za parę tygodni wróci pani do zdrowia i będę musiał panią wypisać.

Ciemne oczy Anny rzucały błyskawice.

- A póki co będzie się tu plątał ze swoim stetoskopem i udawał, że mnie leczy!

Na szpitalnym korytarzu, kiedy Leonides już się z nimi pożegnał, Wargrave wziął Elsę pod ramię. Ruszyli razem w stronę wyjścia.

- To moje ostatnie zadanie - powiedział Wargrave. - Zresztą przyjąłem je tylko ze względu na Juliana. To on wrobił mnie w cały ten bigos. Więc może byśmy tak wrócili do Kanady i osiedlili się na przykład w Brytyjskiej Kolumbii? Zawsze mnie korciło, żeby spenetrować Puget Sound.

- My? - spytała badawczo Elsa. - Czy to propozycja spędzenia wakacji, czy może oświadczyny?

- Jedno i drugie.

- Trzymam cię za słowo.

Julian Haller wjechał na dziewiąte piętro wieżowca Baton Rouge w Montrealu, żeby się pożegnać z Williamem Rivertonem, przemysłowcem, który na prośbę prezydenta Moynihana wspomógł działalność Sparty. Pierwszy raz od przeszło roku, w ciągu którego Sparta prowadziła swoje operacje, Riverton przestąpił próg pomieszczenia, z którego korzystali jej członkowie.

Teraz było tu pusto. Wyniesiono wszystkie meble i sprzęt elektroniczny. Głosy Hallera i Rivertona odbijały się głucho od ścian.

- Dziś rano prasa doniosła, że Traczkow został usunięty z Biura Politycznego, a jego frakcja utraciła wpływy - powiedział Riverton patrząc nie na Hallera, lecz wprost przed siebie. - Przynajmniej na jakiś czas przewagę na Kremlu objęli liberałowie.

- To znaczy, że odnieśliśmy pewien sukces - stwierdził Haller.

- Będzie mi was brakowało - zauważył Riverton - ale tak to już jest. Raz jeszcze Zachód ocaliła garstka mężnych ludzi. Tak bywało w przeszłości, i tak będzie zawsze. - Wyciągając do Hallera rękę na pożegnanie powiedział głosem, w którym dźwięczała nieugięta pewność: - W końcu pobijemy Sowietów. Przyszłość należy do nas.

KONIEC

127



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Forbes Colin Ekspres pod lawina
Ekspres pod lawiną
Pod lawiną zagadek, W ஜ DZIEJE ZIEMI I ŚWIATA, ●txt RZECZY DZIWNE
Forbes Colin Tweet 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Tweed 17 Przypływ
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Komorka
Forbes Colin Pułapka w Palermo
Forbes Colin Tweed 23 Śmierć w banku Main Chance
Forbes Colin Kamienny lampart 2
Forbes Colin Na szczytach Zervos
Forbes Colin Tweed 02 Terminal
Forbes Colin Rok złotej małpy
Forbes Colin Komórka
Forbes Colin Tweed 19 Śmiertelne ostrze
Forbes Colin Kamienny lampart
Colin Forbes Syndykat zbrodni
Colin Forbes Rok zlotej malpy

więcej podobnych podstron