James White - Szpital kosmiczny
1... Lekarz
Stworzenie zajmujące przedział sypialny O'Mary ważyło około pół tony, miało sześć krótkich, grubych wyrostków służących mu zarówno za ręce jak i za nogi, pokryte za było skórą tak twardą jak elastyczna pancerna płyta. Pochodziło z planety Hudlar, której ciążenie czterokrotnie, a ciśnienie atmosferyczne siedmiokrotnie wyższe w porównaniu z ziemskim pozwalały spodziewać się tak mocnej budowy ciała. O'Mara wiedział jednak, że mimo swej olbrzymiej siły istota ta była całkowicie bezradna; miała bowiem zaledwie pół roku, a już stała się świadkiem tragicznej śmierci rodziców, jej mózg za rozwinięty był na tyle, że ów wypadek śmiertelnie ją przeraził.
- P-p-przywiozłem tu tego malca - powiedział Waring, jeden z operatorów sekcyjnych pola przyciągającego. Nie cierpiał O'Mary, nie bez powodu, ale usiłował to ukryć.
- C-C-Caxton mnie tu przysłał. Powiedział, że z tą nogą i tak nie może pan normalnie pracować, a więc zajmie się pan maluchem, dopóki kto nie przyleci z jego planety. Zresztą ten k-k-kto już leci...
Waring odszedł na bok. Zaczął szybko sprawdzać hermetyczność skafandra, by wyjść, zanim O'Mara zdąży co powiedzieć o wypadku.
- Przyniosłem trochę tego, co on je - zakończył szybko. - Zostawiłem w luzie.
O'Mara skinął głową w milczeniu. Był to człowiek napiętnowany budową fizyczną zapewniającą mu zwycięstwo w każdej bójce, które ostatnio często mu się zdarzały; twarz miał grubą i kanciastą, za sylwetkę przesadnie umięnioną. Wiedział, że jeli pozwoli sobie na okazanie, jak bardzo wstrząsnął nim ten wypadek, Waring pomyli, że po prostu udaje. O'Mara dawno już odkrył, że po ludziach o jego budowie nikt nigdy nie oczekuje żadnych cieplejszych uczuć.
Natychmiast po odejciu Waringa poszedł do luzy po ów sławetny rozpylacz, którym Hudlarianie odżywiają się poza macierzystą planetą. Kiedy sprawdzał to urządzenie i zapasowe pojemniki z żywnocią, przebiegał w mylach to, co będzie musiał powiedzieć kierownikowi sekcji, Caxtonowi, gdy ten się pojawi. Spoglądając markotnie przez iluminator luzy na elementy gigantycznej układanki rozrzuconej na dwustu kilometrach szeciennych przestrzeni kosmicznej, spróbował się zastanowić. Jednak myli ciągle uciekały od wypadku w uogólnienia i fakty dotyczące raczej dalekiej przyszłoci lub przeszłoci.
Owa potężna konstrukcja, która powoli przybierała swój ostateczny kształt w Dwunastym Sektorze Galaktycznym, w połowie drogi między skrajem galaktyki macierzystej oraz gęsto zamieszkałymi układami Wielkiego Obłoku Magellana, miała stać się szpitalem, który zaćmi wszystkie inne. W którym wiernie odtworzone zostaną warunki panujące na setkach różnych planet, uwzględniające najróżniejsze wymagania co do temperatury, cinienia, siły ciążenia, promieniowania i składu atmosfery wedle potrzeb pacjentów i opiekującego się nimi personelu. Budowa takiej olbrzymiej i skomplikowanej konstrukcji przekraczała możliwoci nawet najbogatszego wiata, toteż poszczególne fragmenty szpitala wykonały setki planet i potem przetransportowały je na miejsce montażu.
Ale układanie tej łamigłówki nie było łatwym zajęciem.
Każda z zainteresowanych planet miała kopię planów konstrukcyjnych. A jednak mimo to zdarzały się pomyłki, prawdopodobnie dlatego, że opisy planów należało przekładać na różne języki i systemy miar. Segmenty, które powinny do siebie pasować, często trzeba było modyfikować, co powodowało koniecznoć manewrowania nimi za pomocą skupionych pól przyciągających i odpychających. Była to bardzo trudna praca dla manewrowych, bo o ile ciężar tych segmentów w Kosmosie równał się zeru, o tyle ich masa i bezwładnoć pozostawały w dalszym ciągu ogromne.
A każdy, kto był na tyle pechowy, żeby znaleźć się między dwiema schodzącymi się płaszczyznami montowanych segmentów, stawał się, niezależnie od tego, z jak wytrzymałej rasy pochodził, prawie doskonałym wyobrażeniem istoty dwuwymiarowej.
Istoty, które poniosły mierć w wypadku, należały do rasy wytrzymałej na czynniki zewnętrzne, a dokładniej, reprezentowały klasę FROB w fizjologicznej klasyfikacji ras zamieszkujących Kosmos. Doroli Hudlarianie ważyli około dwóch ton, pokryci byli twardą, lecz elastyczną powłoką, która wyjąwszy, że chroniła ich przed działaniem cinienia atmosferycznego na własnej planecie, pozwalała także bez kłopotu żyć i pracować w każdej atmosferze o niższym cinieniu łącznie z próżnią w przestrzeni kosmicznej. Poza tym istoty te odznaczały się najwyższym sporód wszystkich ras Kosmosu stopniem tolerancji promieniowania radioaktywnego, co czyniło je szczególnie pożytecznymi pracownikami przy montażu siłowni jądrowej.
Sama utrata dwojga takich pracowników w jego sekcji doprowadziłaby Caxtona do wciekłoci, poza innymi względami. O'Mara westchnął ciężko, następnie uznał, że stan jego nerwów potrzebuje silniejszego wyładowania, i zaklął. Potem zabrał karmidło i wrócił do sypialni.
W normalnych warunkach Hudlarianie wchłaniają pożywienie bezporednio przez skórę z gęstej jak zupa atmosfery ich rodzinnej planety; jednak na każdej innej planecie lub w otwartym Kosmosie ich absorpcyjną skórę trzeba co pewien czas spryskiwać stężoną substancją odżywczą. Na skórze tego małego Hudlarianina pojawiły się odkryte połacie, w innych miejscach za odżywcza powłoka była bardzo cienka. Bez wątpienia, pomylał O'Mara, już najwyższy czas na następne karmienie malca. Zbliżył się doń na tyle, na ile, jego zdaniem, było to bezpieczne, i zaczął ostrożnie go opryskiwać.
Wydawało się, że proces pokrywania odżywczym lakierem sprawia przyjemnoć małemu FROB-owi. Przestał kulić się w kącie ze strachu i zaczął z ożywieniem myszkować po maleńkiej sypialni. Zadaniem O'Mary było teraz natrafić na szybko poruszający się obiekt, samemu jednoczenie ćwicząc szybkie uniki, co spowodowało, że ból w zranionej nodze jeszcze się nasilił. Umeblowanie sypialni również ucierpiało.
Kiedy praktycznie cała powłoka młodego Hudlarianina, a także wnętrze przedziału sypialnego zostały już pokryte lepką substancją odżywczą o ostrym zapachu, w drzwiach pojawił się Caxton.
- Co się tu dzieje? - zapytał kierownik sekcji.
Budowniczowie stacji kosmicznych to ludzie o osobowoci nieskomplikowanej; ich reakcje zawsze łatwo przewidzieć. Caxton był typem człowieka, który zawsze pyta, co się dzieje, nawet kiedy dobrze wie, tak jak w tym wypadku, a także w szczególnoci wtedy, gdy takie niepotrzebne pytania mają po prostu komu dopiec. O'Mara pomylał, że w innych okolicznociach kierownik sekcji był zapewne całkiem znonym osobnikiem, ale jak dotychczas dla nich obu owe "inne okolicznoci" nie zaistniały.
Odpowiedział na pytanie nie okazując złoci, którą kipiał.
- Po tym wszystkim - dodał na zakończenie - chyba będę trzymał tego malca na zewnątrz i tam go będę karmił.
- Nie ma mowy! - rzucił Caxton. - On ma tu być przez cały czas. Ale o tym później. Teraz chciałbym się czego dowiedzieć o wypadku, to znaczy poznać pańską wersję.
Jego wzrok mówił, że gotów jest wysłuchać O'Mary, ale już z góry wątpi w każde jego słowo.
- Zanim będzie pan mówił dalej - przerwał Caxton, gdy O'Mara zdołał wypowiedzieć dwa zdania - chciałbym przypomnieć, że ta budowa podlega jurysdykcji Korpusu Kontroli. Zazwyczaj kontrolerzy pozwalają nam samodzielnie załatwiać wszystkie sprawy, ale tym razem wchodzą w grę przedstawiciele innej rasy i Korpus musi się włączyć. Będzie ledztwo. - Postukał palcem w małe płaskie pudełko, które miał na piersi. - Muszę pana ostrzec, że nagrywam każde słowo tej rozmowy.
O'Mara skinął głową i monotonnym, cichym głosem zaczął opisywać przebieg wydarzeń. Wiedział, że jego wyjanienia oparte są na kruchych podstawach, a przedstawienie jakiegokolwiek zdarzenia w taki sposób, aby mogły przemawiać na jego korzyć, uczyniłoby te wyjanienia jeszcze bardziej nienaturalnymi. Kilka razy Caxton otwierał usta, jakby chciał co powiedzieć, ale za każdym razem rezygnował. W końcu jednak odezwał się.
- Ale czy kto w i d z i a ł, że pan to zrobił? Albo choćby widział, że tych dwoje Hudlarian porusza się w strefie zagrożenia, przy zapalonych wiatłach ostrzegawczych? Ułożył pan sobie składną historyjkę, która wyjania powód ich bezsensownego zachowania - a przy okazji wychodzi pan na niezgorszego bohatera - ale może jednak włączył pan te wiatła dopiero p o wypadku i włanie pańskie zaniedbanie go spowodowało, a ta cała gadanina o malcu, który się zaplątał tam, gdzie nie powinno go być, to stek kłamstw, które mają pana oczycić z bardzo poważnego zarzutu...
- Waring mnie widział - przerwał O'Mara.
Caxton wbił w niego wzrok, a na jego twarzy wyraz hamowanego gniewu ustąpił niesmakowi i pogardzie. O'Mara poczuł, że mimo woli się rumieni.
- Waring, co? - powiedział kierownik sekcji beznamiętnym tonem. - Bardzo sprytnie. Pan wie i wszyscy wiedzą, że stale się pan z niego natrząsał kpiąc i przedrzeźniając do tego stopnia, że musi pana nienawidzić gorzej niż diabła. Nawet jeli widział pana, sąd będzie się spodziewał, że i tak nic nie powie. A jeli pana nie widział, sąd pomyli, że faktycznie widział, ale nie chce powiedzieć. O'Mara, pan mnie przyprawia o mdłoci.
Caxton obrócił się i ruszył w stronę luzy. Przekroczywszy próg obrócił się ponownie.
- Potrafi pan tylko rozrabiać, O'Mara - rzekł gniewnie. - Jest pan tylko chamskim, kłótliwym kłębkiem mięni i koci, który ma jednak tyle kwalifikacji, że nie opłaci się pana wyrzucić. Może zdaje się panu, że to dzięki pańskim zdolnociom dostał pan ten przedział na własnoć. Wcale tak nie było; jest pan dobry; ale nie do tego stopnia. Prawda jest taka, że nikt inny z mojej sekcji nie chciał z panem mieszkać...
Ręka Caxtona spoczęła na wyłączniku urządzenia nagrywającego. Ostatnie słowa wypowiedział spokojnym tonem, w którym czaiła się miertelna groźba.
- ... A gdyby temu małemu stała się jaka krzywda, O'Mara, gdyby w ogóle co mu się stało, Korpus Kontrolerów nie będzie miał kogo sądzić...
Znaczenie tych ostatnich słów jest jasne, pomylał O'Mara, gdy kierownik sektora opucił jego przedział; został skazany na przebywanie z tym półtonowym żywym czołgiem przez okres, który, choćby najkrótszy, i tak zdawał się wiecznocią. Każdy wiedział, że wystawienie Hudlarianina na działanie przestrzeni kosmicznej to tyle co pozostawienie psa poza domem na noc; oba wypadki nie powodują żadnych szkodliwych następstw. Ale to, co ludzie wiedzą, i to, co czują, to dwie zupełnie różne rzeczy, a O'Mara miał do czynienia z prostym, nieskomplikowanym, przesadnie uczciwym i mocno rozgniewanym budowniczym stacji kosmicznych.
Szeć miesięcy temu, kiedy O'Mara dostał etat na budowie Szpitala Kosmicznego, stwierdził, że ponownie jest skazany na wykonywanie pracy, która, choć sama w sobie ważna, nie przynosi mu zadowolenia, a także leży grubo poniżej jego możliwoci. Takie frustrujące sytuacje powtarzały się niezmiennie od momentu, kiedy skończył szkołę; kadrowcy nie mogli uwierzyć, że młody człowiek o takich kwadratowych, brzydkich rysach i tak potężnych barach, przy których głowa wydawała się nienaturalnie mała, mógłby się interesować takimi subtelnociami, jak elektronika czy psychologia. Wyruszył w Kosmos z nadzieją, że tam będzie inaczej, ale zawiódł się. Mimo ciągłych wysiłków podejmowanych w czasie wstępnych rozmów, aby olnić personalnych ogromną wiedzą, ci niezmiennie znajdowali się pod wrażeniem jego atletycznej budowy i ledwie słuchali tego, co mówił: Potem za niezmiennie opatrywali jego podania o pracę adnotacją: "Nadaje się do ciężkiej, długotrwałej pracy fizycznej".
Przystąpiwszy do pracy przy budowie Szpitala postanowił użyć sobie, ile można na tym kolejnym nudnym i frustrującym etapie; postanowił stać się powszechnym uprzykrzeniem. W rezultacie nie nudził się wcale. Teraz jednak żałował, że aż tak udało mu się zrazić wszystkich do siebie.
Teraz bardzo potrzebował przyjaciół, a nie miał ani jednego.
Od ponurej przeszłoci do jeszcze mniej przyjemnej teraźniejszoci przywrócił go ostry, przenikliwy zapach substancji odżywczej Hudlarian. Trzeba było co z tym zrobić i to szybko. Popiesznie włożył skafander i wyszedł przez luzę.
II
Jego przedział mieszkalny znajdował się w niewielkim podzespole, z którego kiedy miał powstać blok operacyjny oraz przyległe do niego magazyny sektora niskograwitacyjnego klasy MSVK. Dla O'Mary zahermetyzowano i wyposażono w sztuczną grawitację dwa niewielkie pomieszczenia wraz z łączącym je korytarzem, podczas gdy w innych częciach konstrukcji panowała zupełna próżnia jak i nieważkoć. O'Mara płynął krótkimi, nie ukończonymi korytarzami, które otwierały się w przestrzeń kosmiczną; zaglądał do pustych jeszcze sal, które mijał. Pełno w nich było ciągnących się wszędzie przewodów i niekompletnych urządzeń, których przeznaczenia nie sposób było odgadnąć bez szkoleniowej hipnotamy MSVK. Jednak wszystkie pomieszczenia, które obejrzał, były albo zbyt małe, by pomiecić Hudlarianina, albo też otwierały się w przestrzeń kosmiczną. O'Mara zaklął doć niewinnie, ale za to z uczuciem; odepchnął się w stronę poszarpanej krawędzi jego maleńkiego terytorium i potoczył wokół wciekłym spojrzeniem.
Ponad nim, w dole i wokół niego, w promieniu dziesięciu mil wisiały w przestrzeni elementy Szpitala, niewidoczne poza kręgiem rozstawionych na ich powierzchni jasnych niebieskich latarni, które miały służyć jako wiatła ostrzegawcze dla statków przelatujących w tej okolicy. O'Mara pomylał, że wygląda to trochę tak, jakby znajdował się w sercu kulistego, ciasnego skupiska gwiazd, całkiem nie-brzydkiego, jeli ma się odpowiedni nastrój, żeby je podziwiać. On go nie miał, ponieważ na większoci z tych zawieszonych w Kosmosie segmentów znajdowali się manewrowi pól siłowych pilnujący tych częci, które groziły zderzeniem. Ci ludzie na pewno doniosą Caxtonowi, że O'Mara zabiera malca w przestrzeń kosmiczną, choćby tylko na karmienie.
Wyglądało na to, że jedynym rozwiązaniem problemu nieprzyjemnego zapachu, pomylał z niesmakiem wracając do swego przedziału, będą koreczki do nosa.
Gdy przestąpił próg luzy, powitał go ryk o sile syreny okrętowej. Wybuchał długimi dysonansami, przerywanymi na tak krótką chwilę, że mógł tylko wzdrygnąć się przed następnym. Oględziny wykazały, że ostatnia warstwa pożywienia gdzieniegdzie się już przetarła, więc zapewne jego słodkie maleństwo jest znowu głodne. O'Mara chwycił za rozpylacz.
Kiedy zdołał już pokryć około trzech metrów kwadratowych, dalsze karmienie przerwało mu wejcie doktora Pellinga. Zakładowy lekarz ekipy montującej Szpital zdjął tylko hełm i rękawice i przez chwilę rozprostowywał zdrętwiałe palce.
- Zdaje się, że zranił się pan w nogę - mruknął. Spójrzmy na to.
Badał nogę O'Mary z największą delikatnocią, ale widać było, że robi to tylko z obowiązku, a nie z sympatii do pacjenta.
- To tylko silne stłuczenie i kilka nadwerężonych cięgien - powiedział powciągliwie. - Miał pan szczęcie. Trzeba teraz odpoczywać. Dam panu co do smarowania. Malował pan pokój?
- Co... - zaczął O'Mara, ale po chwili dostrzegł, w którą stronę patrzy lekarz. - A nie, to substancja odżywcza. Ten mały łobuz przez cały czas się wiercił, kiedy go opryskiwałem. Ale mówiąc o nim, czy może mi pan powiedzieć...
- Nie, nie mogę - odrzekł Pelling. - I tak mam przeładowaną głowę chorobami i lekarstwami dla własnego gatunku; miałbym jeszcze dopychać sobie hipnotamy o fizjologii klasy FROB? A poza tym one są wytrzymałe, im się nic nie może przydarzyć! - Głono pociągnął nosem i skrzywił się. - Dlaczego pan nie wystawi go na zewnątrz?
- Niektórzy ludzie mają zbyt miękkie serce - powiedział O'Mara z goryczą. - Przeraża ich na przykład, takie oczywiste okrucieństwo, jak podnoszenie kota za kark...
- Hmmm - chrząknął lekarz, prawie ze współczuciem. - No, ale to pański problem, nie mój. Do zobaczenia za parę tygodni.
- Chwileczkę! - zawołał O'Mara pospiesznie, kutykając za lekarzem i ciągnąc za sobą chwilowo pustą nogawkę. - A jeli co się zdarzy? I w ogóle powinny gdzie być jakie przepisy dotyczące opieki nad tymi stworami, jakie najprostsze zasady. Nie może mnie pan tak zostawić, żebym...
- Rozumiem - rzekł Pelling. Zastanawiał się przez chwilę. - Gdzie w moim przedziale plącze się pewna książka, co jakby poradnik pierwszej pomocy Hudlarianom. Ale on jest w języku uniwersalnym...
- Znam uniwersalny - powiedział O'Mara. Pelling wyglądał na zdumionego. - Sprytny z pana chłopak. No dobrze, podelę panu tę książkę. - Skinął mu przelotnie głową i wyszedł.
O'Mara zamknął drzwi od sypialni mając nadzieję, że choć trochę zmniejszy to natężenie zapachu pokarmu malca, a następnie ostrożnie położył się na kanapie w drugim pokoju ciesząc się na myl o dobrze zasłużonym odpoczynku. Ułożył nogę tak, że ból był prawie znony i zaczął wmawiać w siebie koniecznoć zaakceptowania istniejącej sytuacji. W końcu udało mu się osiągnąć jedynie stoicki spokój.
Był jednak tak znużony, że nawet uczucie gniewu go męczyło. Powieki zaczęły mu opadać, a od dłoni i stóp rozchodziło się powoli ciepłe odrętwienie. O'Mara westchnął, poprawił się na kanapie i zaczął powoli zasypiać...
Ryk, który poderwał go z kanapy, odznaczał się najbardziej wrzaskliwą i autorytatywną natarczywocią ze wszystkich syren alarmowych, jakie w życiu słyszał, za jego natężenie groziło wyrwaniem z prowadnic drzwi od sypialni. O'Mara instynktownie chwycił za skafander, a kiedy opamiętał się, cisnął go z przekleństwem na ustach. Następnie ruszył po rozpylacz.
Mały był znowu głodny!
Podczas następnych osiemnastu godzin O'Mara coraz lepiej przekonywał się, jak mało wie o młodych Hudlarianach. Z jego rodzicami wiele razy rozmawiał przez autotranslator, o małym często była mowa, ale jako nigdy się nie zgadało o istotnych sprawach. Na przykład na temat snu.
Sądząc po ostatnich obserwacjach i dowiadczeniach młode osobniki tej rasy nie spały w ogóle. W zbyt krótkich przerwach między karmieniem zajmowały się głównie pętaniem po sypialni i rozbijaniem wszystkich mebli, które nie były wykonane z metalu i przytwierdzone do podłogi; te za, które były, ulegały pogięciu przestając być rozpoznawalne i zdatne do użytku. Kiedy indziej młody FROB siadał skulony w kącie rozplątując i ponownie zaplątując macki. Być może widok ten, który odpowiadał obrazowi ludzkiego dziecka bawiącego się paluszkami, wywoływał okrzyk zachwytu u dorosłych Hudlarian, O'Marę jednak przyprawiał o mdłoci i oczopląs.
A co dwie godziny, może kilka minut wczeniej lub później; musiał karmić tego potworka. Jeli miał szczęcie, malec leżał spokojnie, jednak najczęciej trzeba było gonić za nim z rozpylaczem. Zwykle osobniki klasy FROB są w takim wieku zbyt słabe, aby się samodzielnie poruszać, ale ma to miejsce w warunkach wysokiej grawitacji i potężnego cinienia atmosferycznego na planecie Hudlar. Tutaj, przy sile ciążenia nieco mniejszej niż jedna czwarta ziemskiego, mały Hudlarianin mógł się poruszać. I bawił się wietnie.
O'Mara za wcale; czuł się tak, jakby jego ciało było grubą, ciężką gąbką nasączoną zmęczeniem. Po każdym karmieniu walił się na kanapę, i pozwalał miertelnie zmęczonemu ciału pogrążać się w niewiadomoci. Był tak kompletnie, tak całkowicie wyczerpany, że, jak wmawiał sobie po każdym opryskiwaniu, w żaden sposób nie usłyszy kolejnej skargi potworka, bo będzie zbyt nieprzytomny. Ale zawsze owa rycząca dysonansem syrena okrętowa podrywała go przynajmniej do półprzytomnoci i wymuszała jak u pijanej marionetki odpowiednie ruchy, które pozwalały uciszyć ten straszliwy, opętańczy hałas.
Po prawie trzydziestu godzinach O'Mara wiedział, że jest już u kresu sił. To, czy malca zabiorą za dwa dni, czy za dwa miesiące, nie miało już większego znaczenia; w obu przypadkach czekał go dom wariatów. Chyba, że w chwili załamania zdecyduje się na spacer w Kosmosie bez skafandra. Wiedział, że Pelling nigdy by nie pozwolił na poddawanie go takim męczarniom, ale w sprawach dotyczących klasy FROB doktor był ignorantem. Caxton za, tylko trochę mniejszy ignorant, należał do ludzi prostych i bezporednich, którzy uwielbiali tego rodzaju głupie dowcipy, szczególnie kiedy ich zdaniem ofiara żartu dostawała to, na co zasłużyła.
Ale przypućmy, że kierownik sekcji był bardziej przewrotnym typem niż podejrzewał to O'Mara? Przypućmy, że doskonale wiedział, na co go skazuje powierzając opiekę nad małym FROB-em? O'Mara ciężko zaklął, ale przez ostatnie dziesięć czy dwanacie godzin naprzeklinał się już tyle, że przestało mu to przynosić ulgę emocjonalną. Potrząsnął gniewnie głową, daremnie usiłując pokonać znużenie, które zaćmiewało jego umysł.
Caxtonowi nie ujdzie to na sucho.
O'Mara wiedział, że na całej budowie jest najsilniejszy, a siły tej musi mieć znaczny zapas. Wmawiał sobie nieustannie, że to całe zmęczenie i drżączka, której się nabawił, to po prostu wytwór jego wyobraźni, a parę dni bez snu nie powinno odbić się ujemnie na jego silnej kondycji fizycznej, nawet po tym wstrząsie, którego doznał w czasie wypadku. A w każdym razie obecne kłopoty z malcem nie mogą trwać wiecznie. Sytuacja musi się poprawić. Jeszcze im dołożę, przysięgał sobie. Caxtonowi nie uda się doprowadzić go do pomieszania zmysłów, ani nawet do tego, by zażądał pomocy.
Z uporem wywołanym zmęczeniem wmawiał sobie, że oto rzucono mu wyzwanie. Dotychczas skarżył się, że żadne dostawione przed nim zadanie nie wykorzystywało w pełni lego możliwoci. No więc miał tu problem, który wystawiał na próbę jego wytrzymałoć fizyczną oraz zdolnoć rozumowania. Powierzono mu małe dziecko i będzie się nim zajmować, obojętnie czy to będzie trwało dwa tygodnie, czy dwa miesiące. A co więcej, sprawi, że stan dziecka w chwili, gdy przybędą jego przyszli opiekunowie będzie wiadczył na jego korzyć...
Czterdzieci osiem godzin od chwili, kiedy obdarzono go towarzystwem Hudlarianina, a pięćdziesiąt siedem, od kiedy ostatni raz porządnie się wyspał, takie nielogiczne i wielce płaczliwe myli wcale nie wydawały się O'Marze dziwne.
I oto nagle w tym, co przywykł uważać za niezmienną kolej rzeczy, nastąpiła zmiana. Poskarżywszy się malec został jak zwykle nakarmiony, ale nie miał zamiaru się uciszyć!
Pierwszą reakcją O'Mary było urażone zdumienie: to było wbrew zasadom. Dzieci płaczą, daje im się jeć, więc przestają płakać - przynajmniej na chwilę. Zachowanie malca było do tego stopnia nie fair, że przez jaki czas, zbyt tym wstrząnięty, nie wiedział, jak się zachować.
Hałas przypominał ryk trąb jerychońskich w różnych wersjach. W O'Marę waliły długie serie dysonansów; co chwilę następowała zmiana wysokoci i natężenia dźwięku wedle jakiej zwariowanej zasady, której nie sposób było odgadnąć, kiedy indziej za ryk przechodził w upiorne, zgrzytliwe staccato, jakby tłuczone szkło dostało się do aparatu głosowego Hudlarianina. Były i przerwy od dwóch sekund do pół minuty, w czasie których O'Mara kulił się w oczekiwaniu na kolejny wybuch. Wytrzymał tyle, ile zdołał - około dziesięciu minut - a potem ponownie zwlókł z kanapy ciążące jak ołów ciało.
- Co się stało do cholery?! - usiłował przekrzyczeć jazgot. FROB był całkowicie pokryty substancją odżywczą, nie mógł więc być głodny.
Kiedy malec ujrzał O'Marę, natężenie i natarczywoć okrzyków wzrosły. Zewnętrzny, przypominający miech fałd skórny na grzbiecie malca - który służył jedynie do wydawania dźwięków, gdyż osobniki z klasy FROB nie oddychały - przez cały czas gwałtownie nadymał się i opadał. O'Mara zatkał uszy dłońmi, ale nic to nie pomogło.
- Cicho bądź! - ryknął.
Wiedział, że niedawno osierocony Hudlarianin wciąż pewnie jest przerażony i zdezorientowany, a samo karmienie nie może zaspokoić jego wszystkich potrzeb emocjonalnych. Wiedział o tym i głęboko mu współczuł. Ale te myli schroniły się w jakim zacisznym, rozsądnym i dobrze wykowanym zakątku jego umysłu, który oderwał się od tego całego bólu, zmęczenia oraz nawrotów przeraźliwego jazgotu torturujących jego ciało. Doznał rozdwojenia jaźni i z powstałych w ten sposób dwu osobowoci jedna znała powód hałasu i akceptowała go, podczas gdy druga - czysto fizyczny O'Mara - zareagował instynktownie i gwałtownie, by uciszyć malca.
- Cicho! CICHO! - wrzasnął O'Mara i zaczął tłuc FROB-a rękami i nogami.
Jakim cudownym trafem po dziesięciu minutach Hudlarianin przestał płakać.
O'Mara trzęsąc się wrócił na kanapę. Na te dziesięć minut opanowała go mordercza, nieopanowana wciekłoć. Zajadle tłukł i kopał malca, aż w końcu ból rąk i chorej nogi zmusiły go do rezygnacji z tych kończyn, ale w dalszym ciągu walił zdrową nogą i wykrzykiwał obelgi. Okropnoć tego, co zrobił, wstrząsnęła nim, aż poczuł do siebie obrzydzenie.
Na nic było tłumaczenie sobie, że wytrzymały Hudlarianin mógł nawet nie poczuć tego lania; malec przestał płakać więc co jednak do niego dotarło. Oczywicie istoty klasy FROB są wytrzymałe, ale to było małe dziecko, a małe dzieci mają czułe miejsca: Na przykład u ludzkiego niemowlęcia jest takie na szczycie czaszki...
Kiedy całkowicie wyczerpane ciało O'Mary runęło w otchłań snu, jego ostatnią składną mylą było, że jest najgorszym, najpodlejszym szubrawcem, jakiego Ziemia wydała.
Obudził się po szesnastu godzinach. Przebudzenie było procesem powolnym i naturalnym, w czasie którego tylko minimalnie przekroczył próg wiadomoci. Przelotnie zdziwił się, że to nie malec go obudził, ale po chwili znów zapadł w sen. Po raz drugi obudził się po dalszych pięciu godzinach na odgłos kroków Waringa wchodzącego przez luzę.
- D-d-doktor Pelling kazał mi to przynieć - rzekł rzucając O'Marze niewielką książeczkę. - Żebymy się dobrze zrozumieli: nie robię tego z uprzejmoci dla pana. Doktor powiedział mi, że to dla dobra tego małego. Jak się czuje?
- Śpi - odparł O'Mara.
Waring zwilżył wargi. - Ja-ja mam sprawdzić. C-C-Caxton mi kazał.
- T-t-to do niego podobne - przedrzeźniał go O'Mara.
Przyglądał się w milczeniu, jak krew napływa Waringowi do twarzy. Był to szczupły młody mężczyzna, wrażliwy, niezbyt silny; ponoć jednak dobry materiał na bohatera. Zaraz po przybyciu O'Mara został dosłownie zasypany opowieciami o tym manewrowym pola siłowego. Pewnego razu w czasie montowania siłowni zdarzył się wypadek i Waring uwiązł w segmencie, który nie był odpowiednio ekranowany przed promieniowaniem. Nie stracił jednak głowy i postępując według instrukcji przekazywanych mu przez znajdującego się na zewnątrz technika zdołał zapobiec niekontrolowanej reakcji jądrowej, która mogła kosztować życie wszystkich zatrudnionych w tym sektorze. Wszystko to robił, będąc przekonany o tym, że dawka promieniowania, którą otrzymał, za kilka godzin spowoduje jego mierć.
Osłona okazała się wszakże znacznie skuteczniejsza niż przypuszczano, i Waring nie umarł. Jednak wypadek ten wycisnął na nim swoje piętno, przekonywano O'Marę. Waring miewał okresy utraty przytomnoci, zaczął się jąkać. W jego systemie nerwowym nastąpiły podobno drobne, ale nieodwracalne zmiany; było jeszcze parę innych rzeczy, które O'Mara miał sam zauważyć, a potem nie zwracać na nie uwagi. Waring uratował im wszystkim życie i należało mu się za to specjalne traktowanie. I dlatego, kiedy Waring gdziekolwiek szedł, wszyscy ustępowali mu z drogi, dawali mu wygrywać we wszystkich utarczkach, sporach, grach zręcznociowych i losowych, a ogólnie rzecz biorąc, otulali go kołderką z sentymentalnej waty.
I dlatego Waring był zepsutym, nieznonym, głupim gówniarzem.
O'Mara umiechnął się patrząc na jego zbielałe wargi i zacinięte pięci. On sam nigdy nie pozwalał Waringowi wygrywać niezasłużenie, a pierwsza bójka, którą ów manewrowy wszczął z nim, była zarazem ostatnią. Nie dlatego, że O'Mara go poważnie pobił, ale był na tyle brutalny, by wykazać mu, że bijatyka z nim nie jest najlepszym pomysłem.
- Wejdź i popatrz sam - powiedział w końcu O'Mara. - Rób, co C-C- Caxton każe.
Obaj weszli do rodka, spojrzeli przelotnie na malca, który łagodnie przebierał mackami, i wyszli. Waring wyjąkał, że musi już ić i ruszył w stronę luzy. O'Mara wiedział, że manewrowy dawno już się tak nie jąkał jak teraz; może to ze strachu, że on wspomni o wypadku.
- Chwileczkę - powiedział O'Mara. - Kończy mi się substancja pokarmowa, więc może by mi przyniósł...
- Niech p-p-pan sam sobie weźmie!
O'Mara popatrzył na niego przeciągle, aż Waring odwrócił wzrok.
- Caxton nie może wymagać wszystkiego na raz. Jeli o tego malca trzeba dbać do tego stopnia, że nie mogę go trzymać albo karmić w próżni, w takim razie poważnym zaniedbaniem z mojej strony byłoby, gdybym odszedł po pożywienie i pozostawił go samego. Chyba to rozumiesz. Pan Bóg jeden wie, co mogłoby się stać z malcem, gdybym zostawił go bez opieki. Obarczono mnie odpowiedzialnocią za jego stan, więc żądam...
- A-a-ale on nie...
- Dla ciebie to tylko godzina lub dwie, które powięcisz co drugi czy trzeci dzień ze swego okresu odpoczynku powiedział ostro O'Mara. - Nie marudź już. I przestań się zapluwać; jeste już w takim wieku, że powiniene mówić dobrze.
Szczęki Waringa zwarły się ze zgrzytem. Nabrał głęboko w płuca powietrza, a następnie, przez ciągle zacinięte szczęki wypucił oddech. Towarzyszący temu dźwięk przypominał odgłos, jaki wydaje pęknięty zawór luzy powietrznej.
- To... będzie... mnie... kosztowało... pełne... dwa okresy odpoczynku - powiedział bardzo powoli. - Kwatera Hudlarian, w której znajduje się żywnoć... zostanie pojutrze wmontowana do głównego kompleksu. Substancję pokarmową trzeba będzie przenieć wczeniej.
- No widzisz, jakie to łatwe. Trzeba tylko spróbować - O'Mara wyszczerzył zęby w umiechu. - Na początku mówiłe trochę nerwowo, ale zrozumiałem każde słowo. Idzie ci wietnie. A przy okazji; kiedy będziesz rozmieszczał zbiorniki z pożywieniem koło luzy, nie hałasuj za bardzo, bo obudzisz malucha.
Przez następne dwie minuty Waring obrzucał O'Marę przeróżnymi obelgami nie powtarzając się i ani razu się nie zająknąwszy.
- Mówiłem już, że idzie ci wietnie - rzekł O'Mara karcącym tonem. - Wcale nie musiałe się popisywać.
III
Po wyjciu Waringa O'Mara zaczął zastanawiać się nad tym, co usłyszał o demontażu kwatery Hudlarian. Ponieważ rasa ta potrzebowała tylko siły ciążenia rzędu 4G, a poza tym niewielu innych udogodnień, umieszczono ich w jednym z zasadniczych elementów szpitala. Skoro przyszedł czas na wmontowanie w główny korpus, oznaczało to, że koniec budowy szpitala nastąpi za pięć, może za szeć tygodni. Manewrowi pól siłowych na stanowiskach umieszczonych w zagłębieniach montowanych płaszczyzn będą rzucać po niebie tysiąctonowymi ciężarami zbliżając je łagodnie ku sobie, podczas gdy pasowacze sprawdzą ułożenie, poprawią je i odpowiednio ustawią do połączenia. Wielu z nich zlekceważy wiatła ostrzegawcze, aż do ostatniej chwili porywając się na mrożące krew w żyłach ryzyko, aby tylko oszczędzić sobie czasu i roboty z demontażem segmentów i ponownymi próbami.
O'Mara wolałby być razem z nimi na finiszu, zamiast siedzieć tu i bawić się w niańkę.
Myl ta przypomniała mu o kłopocie, który ukrywał przed Waringiem. Malec nigdy jeszcze tyle nie spał; minęło już co najmniej dwadziecia godzin od czasu, gdy usnął, czy też raczej, od kiedy O'Mara wykopał go spać. Owszem, istoty klasy FROB były wytrzymałe, ale może młody Hudlarianin nie spał, ale stracił przytomnoć wskutek uderzeń?
O'Mara sięgnął po książkę, którą przysłał Pelling i zaczął czytać.
Szło mu jak z kamienia, ale po dwóch godzinach lektury wiedział już co nieco o opiece nad młodymi Hudlarianami i doznał jednoczenie uczucia ulgi i rozpaczy. Okazało się, że jego napad wciekłoci i kopniaki okazały się dobrą rzeczą; młode osobniki klasy FROB potrzebowały ciągłych pieszczot. Gdy obliczył, z jaką siłą dorosły osobnik tego gatunku poklepuje swoje młode, okazało się, że jego wciekły atak był zaledwie słabą pieszczotą. W innym miejscu książka ostrzegała przed przekarmianiem i tu O'Mara miał niewątpliwie sporo na sumieniu. Widocznie wystarczyło małego karmić co pięć czy szeć godzin podczas okresu czuwania, a gdy nadal zdradzał oznaki niepokoju lub głodu, należało go uspokajać metodą fizyczną, czyli poklepywaniem. Okazało się również, że małe osobniki klasy FROB potrzebują doć często kąpieli.
Na ich rodzinnej planecie była to operacja zbliżona do czyszczenia metodą piaskowania, ale O'Mara uważał, że to zapewne z powodu wysokiego cinienia i gęstoci atmosfery. Innym problemem, który niewątpliwie musiał rozwiązać, był sposób aplikowania dostatecznie silnych klepnięć w celu pocieszenia malca. Miał olbrzymie wątpliwoci, czy uda mu się wpać we wciekłoć za każdym razem, kiedy malec będzie potrzebował swojej porcji pieszczot.
Ale przynajmniej okazało się, że O'Mara będzie miał mnóstwo czasu, by co wymylić, bowiem w tej samej książce wyczytał również, że Hudlarianie czuwają przez dwie pełne doby, potem za pią przez pięć.
Podczas pierwszego pięciodobowego okresu snu malca O'Mara zdołał wymylić metody aplikowania pieszczot oraz kąpieli, a nawet zostało mu jeszcze dwa dni na odpoczynek i zebranie sił przed ciężką pracą, która go czekała, gdy malec się obudzi. Dla człowieka o przeciętnej sile byłoby to mordercze zajęcie, ale O'Mara odkrył po pierwszych dwóch tygodniach tego cyklu, że dostosował się do niego zarówno psychicznie, jak i fizycznie. A pod koniec czwartego tygodnia ból i sztywnoć nogi ustąpiły zupełnie, a malec nie sprawiał najmniejszego kłopotu.
Na zewnątrz budowa szpitala dobiegała końca. Ogromna, trójwymiarowa układanka była już gotowa, jeli nie liczyć kilku niezbyt ważnych segmentów na skrajach. Przybył też oficer dochodzeniowy z Korpusu Kontroli i zadawał pytania wszystkim z wyjątkiem O'Mary.
On, za nieustannie zastanawiał się, czy przesłuchiwano już Waringa, a jeli tak, to co powiedział manewrowy. Oficer dochodzeniowy był psychologiem, niepodobnym do zwykłych inżynierów z Korpusu, i na pewno nie był głupcem. O'Mara pomylał, że on sam też nie był głupi; zrobił wszystko, co mógł i po prawdzie nie powinien niepokoić się wynikiem ledztwa prowadzonego przez Kontrolera. Ocenił całą sytuację i związane ze sprawą osoby, i udało mu się przewidzieć reakcje wszystkich. Ale zależało to od tego, co Waring powiedział Kontrolerowi.
Masz stracha! pomylał O'Mara czując do siebie niesmak. Naraz, kiedy twoje ulubione teoryjki zostały wystawione na próbę, boisz się, że nie dadzą wyników. Chciałby poczołgać się do Waringa i ucałować jego buty?
A taki czyn, o czym wiedział, wprowadziłby lepą zmienną do układu, który powinien być całkowicie możliwy do przewidzenia i z pewnocią by wszystko popsuł. Niemniej jednak pokusa była silna.
Na początku szóstego tygodnia przymusowej opieki nad malcem, gdy O'Mara czytał o różnych niesamowitych i dziwacznych chorobach, na które zapadają młode osobniki klasy FROB, czujnik luzy dał znać, że kto przyszedł. O'Mara szybko zsunął się z kanapy i stanął twarzą do wejcia usilnie starając się sprawiać wrażenie człowieka pozbawionego wszelkich zmartwień.
Ale to był tylko Caxton.
- Mylałem, że to Kontroler - powiedział O'Mara.
- Jeszcze go tu nie było, co? - mruknął kierownik sekcji. - Może myli, że to strata czasu. Po tym, co mu powiedzielimy, uważa pewnie, że sprawa jest jasna. Kiedy tu przyjdzie, weźmie ze sobą kajdanki.
O'Mara tylko popatrzył na niego. Kusiło go, żeby zapytać, czy Kontroler przesłuchiwał już Waringa, ale nie była to silna pokusa.
- Przyszedłem - rzekł oschle Caxton - żeby zapytać się o wodę. Dział zaopatrzenia mówił, że zamawia pan trzy razy więcej wody niż mógłby pan potrzebować. Założył pan akwarium, czy co?
O'Mara celowo zwlekał z odpowiedzią.
- Czas już na kąpiel malca - rzekł. - Chce pan popatrzeć?
Schylił się, sprawnie usunął jedną z płyt podłogowych i sięgnął do wnętrza powstałego w ten sposób otworu.
- Co pan robi? - wybuchnął Caxton. - To sieć sztucznego ciążenia, nie wolno panu jej dotykać...
Nagle podłoga przechyliła się o trzydzieci stopni. Caxton runął na cianę z przekleństwem na ustach. O'Mara wyprostował się, otworzył wewnętrzne drzwi luzy, po czym ruszył po silnie teraz nachylonej podłodze w stronę sypialni. Caxton poszedł za nim ciągle upierając się przy twierdzeniu, że O'Mara nie ma ani uprawnień, ani dostatecznych kwalifikacji, żeby dokonywać przeróbek w układach sztucznego ciążenia.
- To zapasowy rozpylacz do pożywienia, którego wylot zmodyfikowałem tak, żeby dawał strumień wody pod cinieniem - powiedział O'Mara, kiedy znaleźli się wewnątrz przedziału. Nastawił przyrząd i rozpoczął demonstrację oblewając wodą niewielki fragment skóry malca. Obiekt demonstracji zajęty był nadawaniem coraz bardziej nieokrelonego kształtu przedmiotowi, który był kiedy krzesłem. Ludzi zignorował całkowicie.
- Proszę spojrzeć - O'Mara kontynuował - na ten fragment skóry, gdzie substancja odżywcza stwardniała. To miejsce trzeba co jaki czas przemywać, bowiem stwardniałe pożywienie zatyka system absorpcyjny Hudlarianina powodując wstrzymanie dopływu pokarmu. Malec robi się wtedy bardzo nieszczęliwy i, hm, głony...
Umilkł. Dostrzegł, że Caxton nie patrzy na malca, ale obserwuje, jak woda odbija się od jego skóry, a następnie spływa po stromo nachylonej podłodze przez całe pomieszczenie, prosto do luzy. Może zresztą i dobrze, że nie patrzył na małego, bowiem rozpylacz odsłonił na jego skórze jaką plamę o takiej barwie i strukturze, jakiej jeszcze nie widział. Zapewne nie było to nic groźnego, ale lepiej, żeby Caxton nie zobaczył i nie zadawał pytań.
- Co tam jest? - zapytał kierownik wskazując na sufit
Aby zapewnić małemu konieczną iloć pieszczot, O'Mara musiał sklecić specjalny zespół dźwigni, bloków i przeciwwag; całą tę niezdarną maszynerię zawiesił u sufitu. Bardzo był dumny ze swego wynalazku; za jego pomocą mógł rozdawać porządne, solidne klepnięcia w dowolne miejsce półtonowego cielska malca. Każde z takich klepnięć momentalnie umierciłoby człowieka.
Miał jednak wątpliwoci, czy Caxtonowi spodobałby się jego aparat. Zapewne kierownik sekcji uważałby, że urządzenie zadaje dziecku ból i zakazałby jego stosowania.
O'Mara ruszył w stronę wyjcia. - To tylko podnonik blokowy - odpowiedział na pytanie Caxtona.
Mokre plamy na podłodze wytarł szmatą, którą cisnął do luzy, obecnie częciowo wypełnionej wodą. Jego sandały i kombinezon były również wilgotne. więc je też tam wrzucił, po czym zamknął zawór wewnętrzny i otworzył zewnętrzny. W czasie gdy woda bulgocąc ulatniała się w przestrzeń kosmiczną, wyregulował sztuczne ciążenie, tak że podłoga była znowu płaska, a ciany pionowe. Następnie zamknąwszy luzę od zewnątrz wydostał z niej sandały, kombinezon i szmatę, które obecnie były suche jak pieprz.
- Ładnie pan to sobie wszystko urządził - powiedział zrzędliwie Caxton wkładając hełm. - Przynajmniej o niego dba pan lepiej, jak o jego rodziców. Oby tak dalej. Kontroler przyjdzie tu jutro o dziewiątej - dodał i wyszedł.
O'Mara szybko wrócił do sypialni, by dokładniej przyjrzeć się owej plamce na skórze. Była ona bladoszaroniebieska, a gładka i twarda prawie jak stal powierzchnia skóry wyglądała w tym miejscu jak popękana. O'Mara potarł łagodnie to miejsce, a Hudlarianin zakręcił się i wydał ryk, który zabrzmiał pytająco.
- A mylisz, że ja wiem - powiedział O'Mara w roztargnieniu. Nie mógł sobie przypomnieć, żeby już o czym takim czytał, ale książki jeszcze nie skończył. Im prędzej to zrobi, tym lepiej.
Istoty należące do różnych ras porozumiewały się między sobą głównie za pomocą autotranslatora, który elektronicznie rozdzielał i klasyfikował wszystkie znaczące dźwięki i odtwarzał je w języku jego użytkownika. Inną metodą, stosowaną, gdy istniała potrzeba przekazania znacznej iloci dokładnych danych o bardziej wyspecjalizowanym charakterze, była nauka przy użyciu hipnotam. Za ich pomocą przekazywano wszelkie doznania zmysłowe, wiedzę i osobowoć jednej istoty bezporednio do mózgu drugiej. Daleko w tyle za nimi, jeli chodzi o powszechnoć zastosowania i dokładnoć, była metoda trzecia: pisany język cokolwiek na wyrost nazwany uniwersalnym.
Język uniwersalny przydatny był tylko tym istotom, których mózgi wyposażone były w receptory optyczne zdolne do wydobycia informacji z zespołów znaków graficznych rozmieszczonych na płaskiej powierzchni, czyli krótko mówiąc, z zadrukowanej stronicy. Choć zdolnoć tę posiadało wiele ras inteligentnych, to zakres barw odbierany przez każdą z nich był różny. To, co O'Marze jawiło się jako plamka barwy szaroniebieskiej, dla innej istoty mogło mieć inną barwę - od szarożółtej do brudnopurpurowej - a kłopot polegał na tym, że autorem książki mogła być taka włanie inna istota.
Jeden z dodatków do książki zawierał przybliżone odpowiedniki barw dla różnych ras, ale ciągłe zaglądanie do niego było nużące i czasochłonne, a O'Mara nie mógł się poszczycić dobrą znajomocią języka uniwersalnego.
Pięć godzin później nie był ani trochę bliżej prawidłowej diagnozy dolegliwoci nękającej Hudlarianina, za owa szaroniebieska plamka na jego skórze urosła dwukrotnie i zyskała towarzystwo trzech następnych plam. Nakarmił malca z niepokojem zastanawiając się, czy słusznie to robi w tej sytuacji, potem za powrócił do studiowania książki.
Według niej były dosłownie setki łagodnych, krótkotrwałych chorób, na które zapadali młodzi Hudlarianie. Jego malec uniknął ich tylko dlatego, że dostawał pożywienie ze zbiornika i nie wchłonął bakterii z powietrza, często spotykanych na jego planecie. Ta choroba była zapewne hudlariańskim odpowiednikiem odry, przekonywał samego siebie O'Mara; ale wyglądało to groźnie. Podczas następnego karmienia okazało się, że jest ich już siedem; nabrały odcienia ciemniejszego, a oprócz tego malec nieustannie tłukł o siebie mackami. Bez wątpienia musiały go te miejsca bardzo swędzić. Uzbrojony w tę nową informację O'Mara powrócił do książki.
I nagle znalazł. Objawy były przedstawione jako "szorstkie, odmiennie zabarwione plamy na skórze, powodujące silne swędzenie z powodu nie wchłonięcia drobin pożywienia". Leczenie polegało na spłukiwaniu podrażnionych miejsc po każdym karmieniu w celu zmniejszenia swędzenia, plamy za miały same zniknąć po jakim czasie. Obecnie choroba ta była na Hudlarze bardzo rzadka, za jej objawy występowały z dramatyczną gwałtownocią. I znikały równie szybko, jak się pojawiły. O ile pacjent miał zapewnioną podstawową opiekę, choroba, jak twierdziła książka, nie była niebezpieczna.
O'Mara zaczął przeliczać podane wskaźniki na własny system pomiaru czasu i odległoci. Wyszło mu, na ile mógł być pewien swych obliczeń, że rednica plamy może dochodzić do pół metra, za ich liczba zwiększyć się do dwunastu. Potem zaczną znikać, co nastąpi po około szeciu godzinach licząc od czasu, kiedy zauważył pierwszą plamę.
Nie było się o co martwić.
IV
Po zakończeniu kolejnego karmienia O'Mara dokładnie oczycił miejsca pokryte niebieskimi plamami, ale mały Hudlarianin nadal trzepał mackami i silnie dygotał. O'Marze przyszło do głowy, że malec wygląda jak klęczący słoń z szecioma wciekle wijącymi się trąbami. Zajrzał jeszcze raz do książki, która jednak w dalszym ciągu utrzymywała, że w normalnych warunkach choroba ma przebieg łagodny i krótkotrwały, a jedynym rodkiem łagodzącym przykre uczucie swędzenia może być tylko odpoczynek i utrzymywanie zaatakowanego obszaru w czystoci.
Dzieci to paskudne utrapienie, pomylał z wciekłocią.
Zdrowy rozsądek podpowiadał mu, że to całe trzepanie mackami i dygotanie nie jest dobre i powinno się temu zapobiec. Może malec drapał się tylko z przyzwyczajenia i przestanie, gdy się odwróci jego uwagę? Jednak gwałtownoć tego procesu poddawała w wątpliwoć to przypuszczenie. O'Mara wybrał wszakże dwudziestopięciokilogramowy odważnik i za pomocą swego podnonika podciągnął pod sufit. Zaczął rytmicznie unosić go i opuszczać na miejsce około pół metra od twardej, przezroczystej błony osłaniającej oczy; kiedy odkrył, że "poklepywanie" tego miejsca sprawia malcowi najwięcej przyjemnoci. Dwadziecia pięć kilo zrzucone z wysokoci dwóch i pół metra było dla Hudlarianina miłą, łagodną pieszczotą.
Pod wpływem poklepywania mały poruszał się mniej gwałtownie. Kiedy jednak O'Mara unieruchomił ciężarek, Hudlarianin zaczął rzucać się jeszcze silniej niż poprzednio wpadając nawet w pełnym biegu na ciany i resztki umeblowania. W czasie jednej takiej szaleńczej szarży o mało nie dostał się do drugiego pokoju; powstrzymało go jedynie to, że nie zmiecił się w drzwiach. Do tej pory O'Mara nie zdawał sobie sprawy z tego, jak bardzo mały FROB przybrał na wadze przez te pięć tygodni.
Wyczerpany, dał w końcu spokój pieszczotom. Zostawił Hudlarianina szalejącego w sypialni i rzucił się na kanapę w drugim pokoju próbując zebrać myli.
Według książki był najwyższy czas, aby sine plamy zaczęły blednąć. Ale tak się nie stało; ich liczba osiągnęła maksimum, czyli dwanacie, a rednica wynosiła, zamiast pół metra, prawie dwa razy tyle. Była tak duża, że podczas następnego karmienia powierzchnia absorpcyjna skóry wyniesie połowę normalnej, w wyniku czego mały dozna dalszego osłabienia spowodowanego niedostatkiem pożywienia. Każdy za wiedział, że swędzących miejsc nie należy drapać, jeli nie chce się poszerzyć obszaru dotkniętego schorzeniem i zaostrzyć stanu chorobowego...
Ochrypły ryk syreny przerwał jego myli. Wedle dotychczasowego dowiadczenia O'Mara zrozumiał, że jest to dźwięk wydawany przez silnie przestraszonego malca, natomiast słabe natężenie oznacza, że mały FROB opada z sił.
Hudlarianinowi potrzebna była natychmiastowa pomoc, ale O'Mara wątpił, czy ktokolwiek byłby w stanie jej udzielić. Rozmowa z Caxtonem nie miała sensu; kierownik sekcji mógłby tylko wezwać Pellinga, ten za wiedział na temat młodych Hudlarian jeszcze mniej niż O'Mara, który tym zagadnieniem zajmował się przez ostatnie pięć tygodni. Takie postępowanie byłoby tylko stratą czasu, małemu za nie pomogłoby nic, a poza tym istniała poważna możliwoć, że nie zważając na obecnoć badającego sprawę wypadku Kontrolera Caxton postarałby się, by O'Marze przytrafiło się co nieprzyjemnego za to, że dopucił do choroby malca. Nie można było mieć wątpliwoci, że kierownik sekcji obarczy winą włanie jego.
Caxton nie lubił O'Mary. Nikt nie lubił O'Mary.
Gdyby O'Mara był lubiany przez współpracowników, nikt nie miałby zamiaru obarczać go winą za chorobę małego; nie doszłoby też do natychmiastowego i jednogłonego obwinienia go o spowodowanie mierci jego rodziców. A on postanowił udawać człowieka z paskudnym charakterem i udało mu się to cholernie dobrze.
Może faktycznie był kanalią i dlatego udawanie przychodziło mu z taką łatwocią? Może nieustanna frustracja wynikająca z niemożnoci pełnego użycia swego mózgu ukrytego w ohydnym, muskularnym ciele sprawiła, że zgorzkniał; może rola, którą, jak mu się zdawało, tylko grał, wyrażała jego prawdziwy charakter?
Gdyby tylko tak się nie czepiał Waringa. Tym najbardziej ich rozzłocił.
Jednak takie mylenie prowadziło donikąd. Rozwiązanie jego problemów leżało, przynajmniej częciowo, w wykazaniu, że jest odpowiedzialny, cierpliwy, uprzejmy i ma te wszystkie inne cechy, które szanują jego współpracownicy. Aby to osiągnąć, musi najpierw udowodnić, że można mu powierzyć opiekę nad dzieckiem.
Zastanowił się przez chwilę, czy Kontroler nie mógłby pomóc. Nie bezporednio; psycholog raczej nie będzie wiedział o mało znanych chorobach dzieci hudlariańskich, ale może sam Korpus... Jako galaktyczna policja, gosposia do wszystkiego i ogólnie najwyższa władza, Korpus Kontroli mógłby doć prędko znaleźć kogo, kto będzie znał wszystkie potrzebne odpowiedzi. Jednak ten kto prawie na pewno będzie włanie na Hudlarze, a tamtejsze władze znały już sytuację osieroconego malca i pomoc zapewne już od tygodni była w drodze. Bez wątpienia przyjdzie prędzej niż mógłby sprowadzić ją Kontroler. Może i przyjdzie na czas, by uratować małego. A może też zjawić się za późno.
Problem w dalszym ciągu spoczywał na barkach O'Mary.
Nie groźniejsza niż odra u ludzi...
Jednak odra u ludzkiego dziecka może być bardzo groźna, jeli się trzyma chorego w chłodzie, lub też w innych warunkach, które same w sobie nie są szkodliwe, jednak grożą miercią organizmowi, którego odpornoć została obniżona w wyniku choroby lub niedożywienia. Książka Pellinga zalecała odpoczynek, czystoć i nic poza tym. A może jednak? Może w tym wszystkim tkwiło jakie zasadnicze założenie? Dowcip polegał na tym, że pacjent omawiany w książce znajdował się podczas choroby na swej rodzinnej planecie. W normalnych warunkach owa choroba była zapewne łagodna i krótkotrwała.
Ale sypialni O'Mary w żaden sposób nie można było uznać za normalne warunki dla dotkniętego chorobą młodego Hudlarianina.
Wraz z tą mylą pojawiło się i rozwiązanie, o ile nie było w ogóle za późno, by je zastosować. O'Mara zerwał się z kanapy i popieszył w stronę schowka na skafandry. Wkładał włanie ciężki kombinezon roboczy, gdy zabrzęczał komunikator.
- O'Mara - ryknął głos Caxtona, gdy włączyła się fonia - Kontroler chce z panem mówić. Miał być dopiero jutro, ale...
- Dziękuję panu, panie Caxton - przerwał mu spokojny, stanowczy głos. - Nazywam się Craythorne, panie O'Mara - rzekł Kontroler po chwili przerwy. - Jak pan wie, miałem się z panem zobaczyć jutro, ale udała mi się wczeniej pozałatwiać parę spraw, co dało mi czas na wstępną rozmowę...
Że też musiał akurat teraz przyleźć, zapieklił się w duchu O'Mara. Skończył wkładać skafander nie mocując jednak ani hełmu, ani rękawic. Zaczął wyłamywać płytkę, pod którą znajdował się regulator atmosfery.
- ... Prawdę mówiąc - kontynuował Kontroler spokojnym głosem - pańska sprawa jest wyjątkiem, jeli wziąć pod uwagę, czym się tu zajmuję. Do mnie należy załatwianie zakwaterowania i tak dalej, dla najróżniejszych istot, które będą pracować w tym szpitalu, a także dołożenie wszelkich starań, by uniknąć tarć między nimi, kiedy się tu znajdą. Trzeba się zająć najdrobniejszymi szczegółami, ale w tej chwili mam trochę czasu. A pan mnie zaciekawia, O'Mara. Chciałbym panu zadać kilka pytań.
Ale spryciarz! pomylał O'Mara połową mózgu, podczas gdy druga upewniła się, że regulatory atmosferyczne są we właciwym położeniu. Pozostawił swobodnie zwisającą płytę i zaczął unosić element podłogi, pod którym krył się układ sztucznego ciążenia.
- Proszę mi wybaczyć - odparł trochę nieprzytomnie - że będę rozmawiał nie przerywając pracy. Pan Caxton wyjani panu...
- Już mu powiedziałem o malcu - włączył się Caxton - i jeli pan myli, że go pan nabierze udając zakrzątaną mamusię...!
- Rozumiem - powiedział Kontroler. - Chciałbym również owiadczyć, że zmuszanie pana do przebywania w obecnoci nieletniego osobnika klasy FROB, gdy nie było to konieczne, stanowi niezwykle okrutny i wyrafinowany sposób znęcania się i za to, co pan przeszedł przez ostatnich pięć tygodni, powinni panu zdjąć z dziesięć lat z wyroku jeli oczywicie udowodnią panu winę. A na razie... wie pan, zawsze wolę widzieć, z kim rozmawiam. Czy może pan włączyć wizję?
Układ sztucznego ciążenia tak nagle przełączył się z 1G na 2G, że zaskoczyło to O'Marę całkowicie. Ramiona się pod nim ugięły i walnął piersią o podłogę. Ryk przerażenia jego pacjenta, który doszedł z pokoju obok, musiał zapewne zagłuszyć łoskot wywołany upadkiem, ponieważ ani Caxton, ani Kontroler nie zapytali o nic. O'Mara zrobił pompkę, najtrudniejszą, jaką w życiu wykonał, i z trudem uniósł się na kolana.
Ledwie udało mu się uspokoić oddech. - Bardzo mi przykro, ale moja kamera wysiadła - powiedział.
Kontroler milczał wystarczająco długo, by dać mu do zrozumienia, że ani trochę w to nie wierzy, ale na razie nie zwraca uwagi na kłamstwo.
- No to tymczasem przynajmniej pan mnie zobaczy - powiedział w końcu i ekran komunikatora rozjarzył się.
Pojawiła się na nim twarz młodego jeszcze mężczyzny o krótko przystrzyżonych włosach, którego oczy wyglądały na starsze o dwadziecia lat od reszty twarzy. Na naramiennikach dopasowanej, ciemnozielonej kurtki widniały dystynkcje majora, za na klapach znajdował się kaduceusz. O'Mara pomylał, że w innych okolicznociach mógłby nawet polubić tego faceta.
- Muszę co zrobić w drugim pokoju - skłamał ponownie. - Za chwilę wracam.
Zaczął ustawiać degrawitator skafandra na minus 2 G, co powinno zrównoważyć obecne ciążenie w kabinie oraz umożliwić mu zwiększenie go później do 4 G bez większej dla siebie niewygody. Następnie ustawi degrawitator na minus 3 G, przez co uzyska normalne pozorne ciążenie 1 G.
Tak w każdym razie powinno było się stać.
Zamiast tego albo degrawitator albo układ sztucznego ciążenia, albo też oba układy razem zaczęły wytwarzać impulsy co pół G i pokój oszalał. Było to tak, jakby znajdował się w szybkiej windzie, która ciągle zatrzymywała się i ruszała. Częstotliwoć tych zrywów szybko się zwiększała, aż O'Marą rzucało w górę i w dół tak gwałtownie, że zęby zaczęły mu dzwonić. Nim zdołał na to zareagować, dołączyła się dodatkowa komplikacja. Niezależnie od różnicy natężenia, system sztucznego, ciążenia zaczął działać nie tylko pod kątem prostym do podłogi, ale oscylował od dziesięciu do trzydziestu stopni od pionu. Żaden rzucony na pastwę sztormu statek morski tak się nie kołysał i nie zapadał. O'Mara zachwiał się, gorączkowo usiłując chwycić się kanapy, ale nie trafił i walnął ciężko o cianę. Nim zdołał wyłączyć degrawitator, następny impuls rzucił nim o cianę naprzeciwko.
W pomieszczeniu ponownie zapanowało stałe ciążenie rzędu 2 G.
- Czy to jeszcze długo potrwa? - zapytał nagle Kontroler.
Podczas tych ostatnich burzliwych sekund O'Mara prawie zupełnie zapomniał o majorze z Korpusu. Dokonał nadludzkiego wysiłku próbując nadać swemu głosowi naturalne brzmienie i jednoczenie stłumione, tak jakby mówił z sąsiedniego pokoju.
- Może potrwać - odrzekł. - Mógłby pan przyjć później?
- Zaczekam - powiedział Kontroler.
Przez następne kilka minut O'Mara usiłował nie myleć o potłuczeniach, jakich doznał mimo ochrony, którą dawał mu ciężki kombinezon roboczy; próbował skupić się na tym, jak wyjć z tych najnowszych tarapatów. Zaczął pojmować, co się stało.
Kiedy dwa generatory grawitacyjne o tej samej mocy i częstotliwoci zaczęły działać razem, wytworzyło się zakłócenie, które wpłynęło na stabilnoć obu systemów. Układ w kwaterze O'Mary był tylko prowizoryczny, zasilany takim samym generatorem, jak układ w skafandrze, aczkolwiek zazwyczaj stosuje się różnicę częstotliwoci, by zapobiec podobnym zakłóceniom. Jednak przez ostatnie pięć tygodni O'Mara majstrował przy układzie sztucznego ciążenia - dodając mu mocy, kiedy mały miał się kąpać - i pewnie niechcący zmienił częstotliwoć.
Nie wiedział, co zepsuł, a nawet gdyby wiedział, nie było czasu na naprawę. O'Mara ostrożnie włączył degrawitator jeszcze raz i powoli zaczął zwiększać moc. Pierwsze oznaki niestabilnoci pojawiły się przy trzech czwartych G.
Cztery G mniej trzy czwarte, to nieco powyżej 3 G. Wyglądało na to, mylał ponuro, że nie będzie mu za słodko...
V
O'Mara zatrzasnął hełm, a następnie połączył przewodem mikrofon w skafandrze z komunikatorem, żeby móc rozmawiać i żeby jednoczenie ani Caxton, ani Kontroler nie domylili się, że włożył skafander. Jeli ma z powodzeniem zakończyć zabieg, nie mogą podejrzewać, że w rodku dzieje się co niezwykłego. Następnie przyszedł czas na ostateczne dostrojenie regulatora atmosfery i układu sztucznego ciążenia.
W ciągu dwóch minut cinienie atmosferyczne wewnątrz pomieszczenia zwiększyło się szeciokrotnie, a pozorna grawitacja doszła do 4 G. Warunki w kabinie osiągnęły stan najbardziej zbliżony do "normalnych" dla Hudlarianina, jaki O'Mara był w stanie uzyskać. Napinając trzaskające od wysiłku mięnie barku - bowiem działający niepełną mocą degrawitator zabierał tylko trzy czwarte G z czterech, z jakimi przyciągała podłoga - wyciągnął niewiarygodnie niezgrabny i ciężki przedmiot, który kiedy był jego ręką, i przewrócił się na plecy.
Czuł się tak, jakby jego malec siedział mu na piersi; przed oczami migotały mu wielkie, czarne plamy. Między nimi dostrzegł kawałki sufitu i gdzie z boku ekran komunikatora. Widniejąca na nim twarz zdradzała oznaki zniecierpliwienia.
- Już jestem, majorze - wydyszał O'Mara. Usiłował opanować oddech, by nie wyrzucać z siebie słów zbyt szybko: - Sądzę, że chce pan usłyszeć ode mnie, jak to było?
- Nie - powiedział Kontroler. - Przesłuchałem już nagrania, które zrobił Caxton. Ciekawi mnie natomiast pańska przeszłoć od chwili pańskiego przybycia. Sprawdziłem i co mi tu nie pasuje...
W rozmowę wdarł się grzmiący ryk malca. Pomimo niższego tonu spowodowanego zwiększonym cinieniem powietrza, O'Mara rozpoznał sygnał: mały był głodny.
Potężnym wysiłkiem przetoczył się na bok, a następnie oparł się na łokciach. Odczekał chwilę w tej pozycji zbierając siły, by stanąć na czworakach. Kiedy mu się to udało, stwierdził, że ręce i nogi nabrzmiewają mu, jakby miały pęknąć, od cinienia gromadzącej się w nich krwi. Ciężko dysząc położył się na piersiach. Natychmiast krew przepłynęła mu do przednich częci ciała i wzrok przesłoniły czerwone plamy.
Nie mógł się czołgać na czworakach ani pełznąć na brzuchu. Przy ponad trzech G nie mógł też stanąć i ić. Co mu pozostawało?
Ponownie przekręcił się na bok, a potem na plecy, tym razem jednak wsparty na łokciach. Podpórka na kark w skafandrze podtrzymywała mu głowę, ale rękawy miały tylko cienkie podkładki i bolały go łokcie. Serce mu łomotało z wysiłku, gdy starał się unieć w górę choć częć ciała, które było trzy razy cięższe niż zwykle. Co gorsza, znowu zaczął tracić przytomnoć.
Z pewnocią musi być jaki sposób zrównoważenia lub przynajmniej rozłożenia owego parcia na ciało, tak by mógł zachować przytomnoć i poruszać się. O'Mara próbował przypomnieć sobie wygląd foteli przeciwciążeniowych, których używano przed wprowadzeniem sztucznej grawitacji. Była to pozycja częciowo pochylona, przypomniał sobie nagle, z kolanami podciągniętymi do góry...
Na łokciach, poladkach i stopach pełzł jak limak centymetr po centymetrze w stronę sypialni. Jego bogactwo mięni, które tak często wprawiało go w zakłopotanie, tym razem bardzo się przydało; przeciętny człowiek w tych warunkach rozpłaszczyłby się bezsilnie na podłodze. A i tak trwało to kwadrans, nim dotarł do rozpylacza znajdującego się w sypialni. Prawie bez przerw trwał ogłuszający ryk malca. Przy podwyższonym cinieniu powietrza hałas był tak głony i tubalny, że O'Marze wydawało się, iż wibruje każda jego kosteczka.
- Czy pan mnie słyszy? - ryknął Kontroler w krótkiej chwili spokoju. - Niech pan uspokoi tego gówniarza!
- Jest głodny - odparł O'Mara. - Uspokoi się, gdy go nakarmię...
Rozpylacz był zamontowany na wózku; O'Mara wyposażył go w spust pedałowy, by mieć obydwie ręce wolne do celowania. Teraz, gdy ruchy pacjenta zostały ograniczone przez ciążenie 4 G, nie musiał używać rąk. Naciskając wózek ramieniem ustawił go w potrzebnej pozycji i łokciem nacisnął pedał. Wyrzucony pod wielkim cinieniem strumień odchylił się trochę ku dołowi z powodu podwyższonego ciążenia, w końcu jednak udało się malca pokryć pożywieniem. Jednak obmycie chorych partii skóry było daleko trudniejsze. Strumień wody, którym bardzo niezręcznie było kierować z poziomu podłogi, w ogóle nie trafiał tam, gdzie trzeba. O'Marze udało się jedynie opłukać szeroką plamę o jaskrawoniebieskiej barwie, która powstała z połączenia trzech osobnych plam, obecnie za zajmowała prawie jedną czwartą powierzchni skóry.
Wreszcie O'Mara wyprostował nogi i powoli osunął się tyłem na podłogę. Pomimo ciążenia trzykrotnie przewyższającego normalne, zmiana pozycji przyniosła mu niemal ulgę; wszakże poprzednio musiał trwać nieruchomo przez pół godziny.
Malec przestał płakać.
- Chciałem powiedzieć - rzekł Kontroler z naciskiem, gdy wyglądało na to, że cisza potrwa kilka minut - że pańskie opinie z poprzednich miejsc pracy nie pokrywają się z tym, o czym dowiedziałem się tutaj. Poprzednio był pan, tak jak i teraz osobnikiem niespokojnym, wiecznie niezadowolonym, jednak zawsze cieszył się pan uznaniem u kolegów i tylko trochę mniejszym - u zwierzchników; to ostatnie za dlatego, że pańscy zwierzchnicy bywali w błędzie, pan za - nigdy...
- Miałem co najmniej tyle oleju w głowie, co oni wszyscy - powiedział O'Mara znużonym głosem - i często dawałem tego dowody. Ale brakowało mi inteligentnego w y g l ą d u; miałem wypisane na czole "cham" !
To ciekawe, pomylał, ale guzik mnie to wszystko teraz obchodzi.
Nie mógł oderwać oczu od jaskrawoniebieskiej plamy na boku Hudlarianina. Błękit pogłębił się jeszcze, za porodku plamy powstał jaki obrzęk. Wyglądało to tak, jakby ultratwardy naskórek zmiękł i ogromne cinienie wewnętrzne Hudlarianina spowodowało opuchliznę. O'Mara miał nadzieję, że zwiększenie cinienia i ciążenia do poziomu normalnego dla Hudlarian powinno zahamować ten proces o ile nie był to objaw czego zupełnie innego.
Mylał już wczeniej o tym, by pociągnąć swój pomysł dalej, nasycić drobinami substancji odżywczej powietrze wokół pacjenta. Na Hudlarze pożywienie mieszkańców składało się z mikroorganizmów unoszących się w gęstej atmosferze; jednak książka wyraźnie zalecała, by cząstki żywnoci usuwać z chorych partii naskórka, tak więc podwyższone ciążenie i ciążenie powietrza powinny wystarczyć...
- ... Tym niemniej - mówił Kontroler - gdyby podobny wypadek przydarzył się panu w którym z poprzednich miejsc pracy, uwierzono by panu. Gdyby nawet była to pańska wina, wszyscy broniliby pana przed kim z zewnątrz, jak ja. Co więc spowodowało tę przemianę z dobrego, lubianego kolegi, w k o g o t a k i e g o?
- Nudziłem się - odrzekł krótko O'Mara.
Malec nie wydał jeszcze żadnego dźwięku, ale charakterystyczne ruchy macek sygnalizowały, że wybuch nastąpi za chwilę. I nastąpił. Przez następne dziesięć minut rozmowa była, oczywicie, niemożliwa.
O'Mara z wysiłkiem przekręcił się na bok i uniósł na krwawiących już, porozbijanych łokciach. Wiedział, w czym rzecz; malec domagał się kolejnej porcji pieszczot, które zwykle dostawał po jedzeniu. O'Mara podczołgał się powoli do dwóch lin umocowanych do przeciwwag wchodzących w skład jego wynalazku do poklepywania. Zamierzał naprawić swoje przeoczenie. Ale... końce lin zwisały metr nad podłogą.
Oparty na jednym łokciu, usiłując unieć w górę potężny ciężar drugiej ręki O'Mara pomylał, że równie dobrze koniec liny mógłby być odległy o cztery kilometry. Twarz i całe ciało pokrywał mu pot, gdy powoli, chwiejąc się do tego stopnia, że za pierwszym razem chybił, dosięgnął ręką w rękawicy liny i uchwycił jej koniec. Trzymając mocno linę opadł powoli pociągając ją za sobą.
Przyrząd działał na zasadzie przeciwwag, toteż linki kierujące jego ruchami można było pociągać bez specjalnego wysiłku. Solidny ciężarek opadł niezgrabnie na grzbiet malca, co równało się uspokajającemu klepnięciu. O'Mara odpoczął przez chwilę, a następnie z ogromnym trudem powtórzył klepnięcie za pomocą drugiej linki; gdy za nią pociągał, unosił jednoczenie pierwszy ciężarek gotowy do ponownego użycia.
Mniej więcej po ósmym klepnięciu stwierdził, że nie widzi już końca liny, po którą sięga, choć i tak udawało mu się jeszcze odnaleźć go dotykiem. Zbyt długo trzymał głowę powyżej poziomu reszty ciała i przez cały czas balansował na granicy utraty przytomnoci. Zmniejszenie dopływu krwi do mózgu miało również inne skutki...
- No już dobrze, dobrze - O'Mara usłyszał swej własny głos, wyraźnie rzewny - już wszystko dobrze, tatu jest przy tobie, tylko cicho...
Najzabawniejszy w tym wszystkim był fakt, że istotnie odczuwał odpowiedzialnoć i jaką gniewną troskę o malca. Nie po to go raz uratował, żeby teraz mu się co przytrafiło! Zapewne trzy G, które przyciskały go teraz do ziemi powodując, że każdy oddech równał się wysiłkowi całego dnia pracy, a najmniejszy ruch stawał się wyczynem, do którego potrzebował wszystkich swoich sił, przypomniał mu inny nacisk - powolnego, nieubłaganego parcia ku sobie dwóch olbrzymich martwych i bezlitosnych mas metalu.
Wypadek.
Jako montażysta przydzielony do tej akurat zmiany O'Mara włączył włanie wiatła ostrzegawcze, kiedy ujrzał dwoje dorosłych Hudlarian w pogoni za ich małym, dokładnie w tym miejscu, gdzie miały się zewrzeć dwie płaszczyzny. Wołał do nich przez autotranslator, namawiając ich, aby oddalili się w bezpieczne miejsce, podczas gdy on sam wyciągnie malca stamtąd. Był znacznie mniejszy od rodziców i zwierające się płaszczyzny zagroziłyby mu nieco później, co pozwoliłoby O'Marze w porę wyprowadzić go z niebezpiecznej strefy. Ale albo autotranslatory Hudlarian były wyłączone, albo woleli nie powierzać losu dziecka miniaturowej przy nich istocie ludzkiej, doć że trwali na miejscu, między zbliżającymi się segmentami, aż było za późno. O'Mara patrzył bezsilnie, jak łączące się segmenty miażdżą ciała Hudlarian.
Do spóźnionego już działania poderwał O'Marę widok plączącego się wród ciał rodziców malca, wciąż jeszcze całego i zdrowego ze względu na niewielkie wymiary. Udało mu się go stamtąd wyciągnąć, nim oba elementy zbliżyły się zbyt niebezpiecznie, choć sam ledwie uszedł z życiem. Przez kilka nerwowych sekund zdawało mu się, że jego noga również pozostanie na miejscu wypadku.
W każdym razie to nie jest miejsce dla dzieci, pomylał patrząc na dygocące, zwijające się ciało pokryte plamami jaskrawego, ostrego błękitu. Nikomu nie powinno się pozwalać na przywożenie tu dzieci, nawet takim twardzielom, jak Hudlarianie.
Ale major Craythorne znowu co mówił.
- ... Sądząc po tym, co słyszę przez komunikator powiedział cierpko Kontroler - zajmuje się pan nienajgorzej swoim podopiecznym. Utrzymanie małego w zdrowiu i dobrym samopoczuciu na pewno będzie panu policzone.
W zdrowiu i dobrym samopoczuciu, pomylał O'Mara raz jeszcze sięgając po linę. W z d r o w i u!
- ... Są jeszcze inne względy - kontynuował spokojny głos. - Czy zaniedbał pan włączenia wiateł ostrzegawczych i dokonał tego dopiero po wypadku, co się panu zarzuca? Pomijając pańskie poprzednie opinie, tutaj zyskał pan sobie opinię zgryźliwego kłótnika znęcającego się nad słabszymi. No, a pańskie zachowanie wobec młodego Waringa... ! Kontroler przerwał, a na jego twarzy pojawił się lekki wyraz dezaprobaty.
- Kilka minut temu - kontynuował - powiedział pan, że wszystko dlatego, że się pan nudził. Proszę to wyjanić.
- Chwileczkę, majorze - przerwał Caxton. Jego twarz pojawiła się na ekranie obok Craythorne'a. - On z jakiego powodu stara się zyskać na czasie, jestem tego pewien. Te wszystkie przerwy, ten jego zadyszany głos, to niby uciszanie malca - to wszystko jego gierki, żeby pokazać, co to z niego za znakomity pielęgniarz. Chyba pójdę i wyciągnę go stamtąd, żeby stanął przed panem twarzą w twarz...
- To niepotrzebne - powiedział szybko O'Mara. Odpowiem na wszystkie pytania, w tej chwili.
Miał przed oczyma straszny widok reakcji Caxtona, gdyby ten zobaczył malca w obecnym stanie; obraz ten jego samego przyprawiał o mdłoci, a przecież już przywykł. Caxton nie zastanowi się ani przez moment, ani też nie będzie czekał na wyjanienia; nie pomyli też, czy to było w porządku zostawić młode stworzenie innej rasy pod opieką człowieka, który nie ma najmniejszego pojęcia o jego fizjologii ani o chorobach. Caxton po prostu zareaguje. Gwałtownie.
Co się za tyczy Kontrolera...
O'Mara był zdania, że jako udałoby mu się wykręcić ze sprawy wypadku, ale jeli mały umrze, nie ma żadnej szansy. Hudlarianin zapadł na łagodną, aczkolwiek rzadko spotykaną chorobę, która powinna już przed kilku dniami ustąpić, a zamiast tego czyniła dalsze postępy; malcowi groziła więc mierć, o ile ostatni desperacki wysiłek O'Mary zmierzający do odtworzenia warunków z jego rodzinnej planety nie da rezultatów. Teraz trzeba mu było czasu. Według książki - od czterech do szeciu godzin.
Nagle uwiadomił sobie daremnoć wszystkiego. Stan malca nie poprawiał się - FROB nadal skręcał się i drżał, i w ogóle wyglądał jak najbardziej chore i pożałowania godne stworzenie, jakie kiedykolwiek ujrzało wiatło dzienne. O'Mara zaklął bezsilnie. To, co robił teraz, trzeba było uczynić wiele dni wczeniej; mały był już na najlepszej drodze na tamten wiat, za kontynuacja zabiegów ze sztucznym ciążeniem jego samego zapewne umierci lub zrobi kaleką na całe życie. I dobrze mu tak!
VI
Macki malca skuliły się w sposób wskazujący, że zaraz zacznie się płacz. O'Mara z ponurą determinacją zaczął unosić się na łokciach przygotowując do kolejnego seansu pieszczot. Choć tyle mógł zrobić. I choć sam był przekonany, że wszystko to jest niepotrzebne, jednak maluchowi trzeba było dać szansę. O'Mara potrzebował czasu, aby bez przeszkód zakończyć "kurację" skóry, a tym samym zapewnić sobie możliwoć udzielenia pełnych i wyczerpujących odpowiedzi na pytania Kontrolera. Jeli FROB znowu zacznie płakać, wszystko szlag trafi.
- ... za pańską uprzejmą pomoc - mówił oschle major.
- Po pierwsze, potrzebne mi jest wyjanienie tej nagłej zmiany w pańskiej osobowoci.
- Nudziłem się - powiedział O'Mara. - Czułem się nie wykorzystany. Może zresztą zachciało mi się podokuczać innym. Jednak głównym powodem, dla którego grałem rolę skurczybyka, było to, że postawiłem sobie zadanie, do którego przyjemniaczek się nie nadawał. Wiele czytałem i uważam się za nienajgorszego psychologa amatora...
Nagle nastąpiła katastrofa. Gdy O'Mara sięgał po linę uwiązaną do przeciwwagi, poliznął się na łokciu i runął na podłogę z wysokoci prawie metra. Przy ciążeniu trzech G równało się to upadkowi z ponad dwóch metrów. Na szczęcie O'Mara miał wciąż na sobie ciężki kombinezon roboczy z wyciełanym wewnątrz hełmem, nie stracił więc przytomnoci. Wydał jednak okrzyk przerażenia i padając instynktownie uchwycił się liny.
To był jego błąd.
Jeden ciężarek opadł, drugi poleciał zbyt wysoko do góry. Z hukiem uderzył w sufit i obluźnił wspornik podtrzymujący lekki metalowy dźwigar, na którym zawieszone były ciężarki. Cała konstrukcja zaczęła się zelizgiwać, zapadać i w końcu gwałtownie pociągnięta siłą 4 G sunęła na znajdującego się pod nią malca. Oszołomiony O'Mara nie potrafił odgadnąć, czy siła, która zadziałała na Hudlarianina, równała się nieco tylko silniejszemu klepnięciu, czy była odpowiednikiem klapsa w tyłek, czy też czym znacznie poważniejszym. Po tym wszystkim malec był bardzo spokojny, co go zaniepokoiło.
- ... Po raz trzeci pytam - krzyknął Kontroler - co się tam dzieje, do cholery?!
O'Mara mruknął co, czego nawet sam nie zrozumiał. Wtedy włączył się Caxton.
- Tam jest co nie tak i założę się, że to chodzi o tego małego! Idę sam zobaczyć...
- Niech pan zaczeka! - krzyknął desperacko O'Mara. - Proszę mi dać szeć godzin...
- Zobaczymy się - odrzekł Caxton - za dziesięć minut. - Caxton! - krzyknął O'Mara. - Jeli otworzy pan luzę ze swojej strony, zabije mnie pan! Zablokuję właz wewnętrzny i jeli pan otworzy zewnętrzny, uleci całe powietrze. Wtedy major straci swego więźnia.
Nastała cisza; po czym odezwał się Kontroler:
- Po co panu - zapytał - te szeć godzin?
O'Mara spróbował potrząsnąć głową, by rozjanić myli, ale ponieważ głowa ważyła teraz trzy razy tyle, co zwykle, tylko nadwerężył sobie kark. Po co mu było szeć godzin? Rozglądając się dookoła zaczął się poważnie nad tym zastanawiać. Podczas upadku aparatury do pieszczot zniszczeniu uległ zarówno rozpylacz do pożywienia, jak i połączony z nim zbiornik z wodą. Nie mógł malca ani karmić, ani myć, ani nawet dobrze go zobaczyć poprzez zwaloną konstrukcję. Przez te szeć godzin mógł więc tylko go pilnować i czekać na cud.
- Idę tam - powtórzył uparcie Caxton.
- Nigdzie pan nie pójdzie - odrzekł major, nadal uprzejmie, ale tonem nie znoszącym sprzeciwu. - Chcę się dowiedzieć wszystkiego. Pan zaczeka na zewnątrz, dopóki nie porozmawiam z O'Marą w cztery oczy... A teraz, O'Mara, co się dzieje?
Ponownie rozpłaszczony na plecach O'Mara usiłował na tyle opanować oddech, by móc prowadzić dłuższą rozmowę. Postanowił, że najlepiej będzie powiedzieć mu całą prawdę, a potem błagać, by dopomógł w uratowaniu malca w miarę swoich możliwoci, czyli dając mu te szeć godzin spokoju. Jednak w czasie całego przemówienia O'Mara czuł się fatalnie, a wzrok odmawiał mu posłuszeństwa do tego stopnia, że nie potrafił stwierdzić, czy ma oczy otwarte czy zamknięte. Widział, że kto podaje majorowi jaki papierek; Kontroler nie przeczytał go jednak, dopóki O'Mara nie skończył mówić.
- Dostał pan w koć - powiedział w końcu Craythorne. Na chwilę na jego twarzy pojawiło się współczucie; potem głos jego stał się ponownie surowy. - I normalnie musiałbym postąpić według pańskiej propozycji i dać panu te szeć godzin. W końcu pan ma książkę i wie pan więcej niż my. Jednak w ciągu ostatnich minut sytuacja się zmieniła. Otrzymałem wiadomoć, że przyjechało dwóch Hudlarian, z których jeden jest lekarzem. Niech pan ustąpi, O'Mara. Chciał pan dobrze, ale teraz niech kto wykwalifikowany uratuje tyle, ile się da. Dla dobra dziecka - dodał.
Trzy godziny później Caxton, Waring i O'Mara siedzieli przed biurkiem Kontrolera patrząc mu w twarz. Craythorne dopiero co wszedł.
- Będę bardzo zajęty przez kilka najbliższych tygodni - odezwał się energicznie - więc sprawę tę załatwimy szybko. Po pierwsze, wypadek. Panie O'Mara, wszystko w tej sprawie zależy od tego, czy Waring potwierdzi pańską wersję. Jak mi się wydaje, co pan tu sobie sprytnie zaplanował. Słyszałem już zeznanie Waringa, ale dla zaspokojenia mojej ciekawoci, niech mi pan powie, co pana zdaniem on powiedział?
- Podtrzymał moją wersję - odrzekł O'Mara znużonym głosem. Nie miał wyboru.
Popatrzył w dół, na swoje dłonie, wciąż myląc o beznadziejnie chorym dziecku, które pozostawił w swojej kwaterze. Cały czas wmawiał sobie, że nie jest odpowiedzialny za to, co się stało, ale gdzie w głębi duszy czuł, że gdyby zdobył się na większą elastycznoć umysłu i wczeniej zaczął leczenie cinieniem powietrza, mały byłby już zdrowy. Wynik ledztwa w sprawie wypadku, jaki by nie był, niemiałby już większego znaczenia, podobnie jak sprawa Waringa.
- Dlaczego pan uważa, że nie miał wyboru? - nacierał ostro Kontroler.
Caxton otworzył szeroko usta wyglądając na zmieszanego. Waring unikał wzroku O'Mary i zaczynał się rumienić.
- Kiedy tu przybyłem - powiedział O'Mara matowym głosem - szukałem dla siebie jakiego dodatkowego zajęcia, żeby zabić wolny czas. Tym zajęciem stało się zaszczuwanie Waringa. To on jest powodem tego, że stałem się odrażającym typem, ponieważ tylko w ten sposób mogłem nad nim pracować. Żeby to zrozumieć, trzeba trochę się cofnąć w czasie.
Z powodu tamtego wypadku z siłownią wszyscy ludzie z tego odcinka czuli się jego dłużnikami; zresztą szczegóły pan zna. Sam Waring był wrakiem człowieka. Fizycznie znajdował się poniżej stanu normalnego: trzeba było mu zastrzykami poprawiać morfologię, a sił miał tylko tyle, by obsługiwać pulpit sterownicy, toteż bardzo rozczulał się nad samym sobą. Psychicznie był ruiną. Pomimo zapewnień Pellinga, że zastrzyki będą potrzebne jeszcze tylko przez kilka miesięcy, był przekonany, że zapadł na złoliwą anemię. Uważał również, że stał się bezpłodny, znowu wbrew wszystkiemu, co mówił mu doktor. To przewiadczenie sprawiło, że zaczął mówić i zachowywać się w sposób przyprawiający o dreszcze każdego normalnego człowieka - bowiem podłoże takich majaczeń jest zawsze patologiczne, a przecież nie było z nim aż tak źle. Kiedy zobaczyłem, jak się sprawy mają, zacząłem przy każdej sposobnoci namiewać się z niego. Zaszczuwałem go bezlitonie. Tak więc, według mnie, Waring nie miał innego wyboru, jak potwierdzić moją wersję. Wymagała tego zwykła ludzka wdzięcznoć.
- Zaczynam rozumieć - powiedział major. - Niech pan mówi dalej.
- Wszyscy dookoła byli jego dozgonnymi dłużnikami - kontynuował O'Mara. - Ale zamiast nałożyć mu hamulce, nagadali mu, przydusili go współczuciem. Pozwolili mu zwyciężać we wszystkich bójkach, grze w karty czy w czym tam jeszcze, i w ogóle traktowali go jak małego bożka z cynfolii. Ja nic takiego nie robiłem. Kiedy zaseplenił, zająknął się lub zrobił co niezdarnie, wtedy niezależnie od tego, czy spowodowane to było wmówioną w siebie niesprawnocią, czy faktyczną fizyczną wadą, na którą nie mógł nic zaradzić, ja spadałem na niego całym rozpędem. Może czasem byłem zbyt ostry, ale trzeba pamiętać, że byłem jedynym usiłującym naprawić zło wyrządzone przez pięćdziesięciu innych. Oczywicie Waring nienawidził mnie z całego serca, ale zawsze miał pewnoć, jak się mają sprawy między nim a mną. Nigdy mu nie ustępowałem. W tych nielicznych przypadkach kiedy udawało mu się mnie przewyższyć, wiedział, że nastąpiło to wbrew moim wysiłkom; nie tak jak z jego przyjaciółmi, którzy pozwalali mu wygrywać i w ten sposób odzierali te zwycięstwa z wszelkiej wartoci. Tego włanie mu było trzeba na jego dolegliwoci; kogo, kto traktowałby go jak równego, i nie ustępował ani na jotę. Kiedy więc zdarzyło się to nieszczęcie - zakończył O'Mara - byłem prawie pewien, że Waring dostrzeże to, co dla niego robiłem - dostrzeże wiadomie oraz podwiadomie - i zwykła wdzięcznoć połączona z tym, że w zasadzie jest on porządnym facetem, nie pozwoli mu na zatajenie faktów, które mogłyby mnie oczycić. Czy miałem słusznoć?
- Miał pan - powiedział major. Zatrzymał się na chwilę, by uciszyć Caxtona, który protestując zerwał się na równe nogi, i potem mówił dalej:
- Teraz za dochodzimy do młodego Hudlarianina. Najwyraźniej złapał on jedną z tych łagodnych, lecz rzadkich chorób, które z powodzeniem można leczyć tylko na rodzinnej planecie. - Umiechnął się nagle. - Przynajmniej tak mylano jeszcze kilka godzin temu. W tej chwili nasi hudlariańscy przyjaciele stwierdzają, że zaczął już pan właciwe leczenie, a im pozostaje tylko poczekać parę dni i malec będzie zdrów jak ryba. Ale na pana są wciekli, O'Mara, że skonstruował pan specjalne urządzenie do poklepywania i uciszania malca, i robił pan to znacznie częciej niż potrzeba. Dziecko zostało bezwstydnie przekarmione i rozpieszczone do tego stopnia, że jak sami mówią, w chwili obecnej znacznie bardziej woli przebywać w towarzystwie ludzi niż przedstawicieli własnej rasy...
Nagle Caxton rąbnął pięcią w biurko. - Chyba nie ma pan zamiaru pucić mu tego płazem - krzyknął, purpurowy na twarzy. - Waring czasem nie wie, co mówi...
- Panie Caxton - powiedział ostro Kontroler. Wszystkie dowody wskazują, że postępowanie pana O'Mary, zarówno w sprawie wypadku jak i podczas późniejszej opieki nad małym, było nienaganne. Mam jeszcze jedną sprawę tylko do niego, zechcą więc obaj panowie wyjć... .
Caxton wypadł przez drzwi jak burza; za nim, nieco spokojniej, wyszedł Waring. W drzwiach obrócił się, posłał O'Marze cztery słowa, z których tylko jedno było cenzuralne, umiechnął się nagle i wyszedł. Major westchnął.
- O'Mara - powiedział surowo - znowu jest pan bez pracy. A ja, choć z zasady nie daję rad, o które mnie nie proszono, chciałbym panu przypomnieć o paru sprawach. Za kilka tygodni zacznie napływać personel medyczny i techniczny Szpitala, składający się z przedstawicieli praktycznie wszystkich znanych ras Galaktyki. Do mnie należeć będzie rozmieszczenie ich i zapobieganie tarciom, tak aby w końcu utworzyli współpracujący ze sobą zespół. Nie powstały jeszcze żadne podręczniki opisujące takie zagadnienia, ale wysyłając mnie tutaj moi zwierzchnicy uprzedzali, że zadanie będzie wymagało dobrego psychologa - praktyka, który ma doć zdrowego rozsądku i nie przestraszy się zaplanowanego ryzyka. Wydaje mi się, że z pewnocią dwóch takich psychologów wypełni to zadanie jeszcze lepiej...
O'Mara słuchał oczywicie Kontrolera, ale mylami był przy umiechu, którym obdarzył go Waring. Teraz wiedział już, że zarówno mały FROB, jak i Waring zostali uratowani. W obecnym radosnym stanie ducha nie potrafiłby nikomu odmówić. Najwyraźniej jednak major opacznie zrozumiał jego roztargnienie.
- ... Cholera jasna, przecież proponuję panu pracę! Pan się do tego doskonale nadaje, czy pan tego nie rozumie? To jest szpital, człowieku, a pan włanie wyleczył naszego pierwszego pacjenta!
2... Szpital
Światła Szpitala Głównego w Sektorze Dwunastym połyskiwały na tle mglistej powiaty gwiazd niczym olbrzymia, nieco zniekształcona choinka. Iluminatory dawały różnokolorowe wiatła: żółte, czerwonopomarańczowe, łagodnie zielone, wreszcie jaskrawoniebieskie. Niektóre miejsca były zupełnie ciemne: tam płyty metalu osłaniały te oddziały, w których owietlenie było tak jaskrawe, że trzeba było przed nimi chronić oczy pilotów przelatujących statków; albo też panowały takie ciemnoci i chłód, że nawet wiatła odległych gwiazd nie dopuszczano do istot przebywających w tych pomieszczeniach.
Dla istot rasy Telfi znajdujących się na statku, który wychynął z nadprzestrzeni jakie dwadziecia mil od tej potężnej konstrukcji, owa olepiająca feeria promieniowania optycznego była zbyt nikła, by potrafiły ją dostrzec bez pomocy instrumentów. Telfi byli pożeraczami energii. Kadłub ich statku jarzył się pełgającą niebieską powiatą radioaktywnoci, za jego wnętrze wypełniało pole twardego promieniowania; były to normalne warunki na statkach tej rasy. Jedynie w częci rufowej sytuacja nie była normalna. Rdzeń reaktora siłowni leżał w kawałkach, nie osłonięty, porozrzucany po całej maszynowni napędu planetarnego; z tego powodu natężenie promieniowania było tam zbyt wysokie nawet dla Telfi.
Zespół intelektu zbiorowego, który był kapitanem statku Telfi - a jednoczenie jego załogą - włączył komunikator bliskiej łącznoci i przemówił staccato owym językiem bzyków i kląskań, którego Telfi używają do rozmów z tymi ciemnymi istotami, które nie są w stanie zespolić się we wspólnocie Telfi.
- Mówi stuczłonowa wspólnota Telfi - powiedział powoli i wyraźnie. - Potrzeba nam pomocy; na pokładzie są zabici i ranni. Należymy do klasy VTXM, powtarzam, VTXM...
- Proszę o bliższe dane. Czy stan rannych jest groźny? - Głonik komunikatora przemówił w chwili, gdy kapitan miał ponowić wezwanie. Telfi podał szybko dane i czekał. Wokół niego, wewnątrz niego znajdowała się setka wyspecjalizowanych członów, które tworzyły jego zbiorowy umysł i ciało. Niektóre z członów były teraz lepe i głuche, może nawet martwe, nie odbierające żadnych doznań zmysłowych; ale były też i inne, które emanowały tak silnym, rozdzierającym cierpieniem, że zbiorowy umysł Telfi zwijał się z bólu, targany współczuciem. Czy ten głos nigdy nie odpowie, zastanawiał się; a jeli odpowie, to czy będzie w stanie im pomóc?
- Nie możecie się zbliżyć do Szpitala bliżej niż na pięć mil - powiedział nagle głos. - W przeciwnym razie wystąpi zagrożenie dla nieosłoniętych statków w sąsiedztwie, a także dla tych istot wewnątrz Szpitala, które mają niską tolerancję radioaktywnoci.
- Rozumiemy - powiedział Telfi.
- Bardzo dobrze - odrzekł głos. - Musicie sobie również zdawać sprawę, że wasza rasa jest dla nas zbyt radioaktywna i nie możemy zająć się wami bezporednio. W waszym kierunku wysłano już zdalnie sterowane urządzenie, za co do ewakuacji, to znacznie ułatwiłoby ją przeniesienie rannych jak najbliżej największego luku statku. Jeli nie da się tego zrobić, nie martwcie się; mamy urządzenia, które są w stanie przedostać się na pokład waszego statku i zabrać stamtąd rannych.
Na zakończenie głos owiadczył, że choć Szpital jest przekonany, że uda mu się udzielić pomocy pacjentom, jakiekolwiek dokładniejsze prognozy w chwili obecnej są niemożliwe.
Zespół Telfi pomylał, że wkrótce minie ból przeszywający jego umysł i rozrzucone po całym statku ciało - ale jednoczenie zniknie prawie jedna czwarta tego ciała...
Przepełniony tym uczuciem zadowolenia, które możliwe jest tylko po przespanej nocy i dobrym niadaniu, przed sobą za mając perspektywę ciekawej pracy, Conway ruszył żwawo w kierunku swego oddziału. Oczywicie, nie był to faktycznie j e g o oddział; gdyby zaszło co poważnego, jego zadaniem było tylko wrzeszczeć o pomoc. Zważywszy jednak, że przebywał tu dopiero od dwóch miesięcy, nie krzywił się zbytnio na to wiedząc, że upłynie jeszcze wiele czasu, nim powierzą mu przypadki wymagające czego więcej poza mechanicznymi metodami leczenia. Pełną wiedzę o fizjologii każdej obcej rasy można było uzyskać w ciągu kilku minut zapisując ją sobie w głowie za pomocą hipnotamy; jednak zdolnoć wykorzystania tej wiedzy, szczególnie w chirurgii, przychodziła z czasem. Z poczuciem wiadomej dumy Conway patrzył w przyszłoć, którą spędzi nabywając owe zdolnoci.
Na przecięciu korytarzy natknął się na znanego mu przedstawiciela klasy FGLI, stażystę z planety Tralthan, który niósł swe słoniowate ciało na szeciu gąbczastych nogach wyglądających jeszcze bardziej gumowato niż zwykle. Siedzący mu na grzbiecie mały symbiont klasy OTSB był tak zmęczony, że prawie nieprzytomny.
- Dzień dobry - powiedział Conway rzeko.
- A bodajby cię... - padła odpowiedź z autotranslatora, przez co pozbawiona emocji.
Conway umiechnął się. Wczoraj wieczorem w izbie przyjęć panowało znaczne ożywienie; jego nie wołano, ale wyglądało na to, że Tralthańczyka ominęła zarówno pora wypoczynku jak i snu.
Kilka kroków za nim szedł inny, w towarzystwie przedstawiciela klasy DBDG, czyli tej samej, co Conway. Nie całkiem jednak podobny do człowieka; DBDG było to ogólne oznaczenie obejmujące ważniejsze cechy fizyczne, jak liczbę rąk, głów, nóg i tak dalej, a także ich rozmieszczenie. Tego, że istota ta miała dłonie o siedmiu palcach, zaledwie półtora metra wzrostu, a w sumie wyglądała jak ogromnie kosmaty pluszowy mi (Conway zapomniał, z jakiego układu pochodzi ta rasa, ale pamiętał, że przybyła z planety, na której nastąpiło gwałtowne zlodowacenie, co spowodowało u tamtejszej najbardziej zaawansowanej umysłowo formy życia rozwój inteligencji oraz wystąpienie gęstego, czerwonego futra) klasyfikacja nie uwzględniała, chyba że kto chciałby rozbić ją na podgrupy. DBDG miał ręce założone na plecach i uparcie wpatrywał się w podłogę. Jego olbrzymi towarzysz okazywał podobne skupienie, wybrał jednak sufit ze względu na odmienne położenie organów wzroku. Obaj mieli na ramionach opaski zdradzające ich specjalizację; byli to ni mniej ni więcej, tylko arystokraci profesji, czyli Diagnostycy. Mijając ich Conway nie miał nawet głono zaszurać nogami, a co dopiero przywitać się.
Zapewne, mylał, obaj Diagnostycy zajęci byli jakim problemem medycznym albo, co równie prawdopodobne, dopiero co się posprzeczali i naumylnie nie zwracali na siebie uwagi. Diagnostycy byli dziwnymi osobnikami. Nie to, żeby od razu odznaczali się pomieszaniem zmysłów, ale ich praca wymagała od nich pewnej dozy szaleństwa.
Na każdym przecięciu korytarzy głoniki wyrzucały z siebie niezrozumiały bełkot, który Conway ledwie słyszał po drodze; gdy jednak rozległy się słowa w jego ojczystym języku i padło jego własne nazwisko, stanął jak wryty.
- ... Natychmiast do luku przyjęć nr 12 - powtarzał monotonnie głos. - Klasa VTXM-23. Dr Conway zgłosi się natychmiast do luku przyjęć nr 12. Klasa VTXM-23...
Z początku przemknęło mu przez głowę, że to nie o niego chodzi. Brzmiało to tak, jakby miał się zająć jakim przypadkiem i to poważnym, bowiem "23" po symbolu klasy oznaczało liczbę pacjentów. Za symbol klasy, VTXM, był mu całkowicie obcy. Conway wiedział, oczywicie, co oznaczają poszczególne litery, ale nigdy mu nie przyszło do głowy, że mogą występować w takim zestawieniu. Jedyne, co można było wywnioskować, to to, że chodziło o jaką rasę telepatyczną (informowała o tym litera V na początku oznaczenia, gdzie podawano najważniejszą cechę tych istot, przy której wszystkie cechy fizyczne były drugorzędne), egzystującą dzięki bezporedniemu przetwarzaniu energii promienistej, a występującą zazwyczaj w cile współpracującej ze sobą grupie lub nawet we wspólnocie. Kiedy jeszcze zastanawiał się, czy poradzi sobie z takim przypadkiem, nogi same doprowadziły go do luku dwunastego.
Jego pacjenci czekali już przy luku, zamknięci w małej kasetce obudowanej ołowianymi cegłami; wszystko leżało już na wózku do noszy. Dyżurny lekarz poinformował Conway'a w kilku słowach, że rasa ta nazywa się Telfi, że wstępne badania wykazały koniecznoć skorzystania z Bloku Radiacyjnego, który włanie przygotowywano, za ze względu na to, że pacjentów łatwo było przemieszczać, Conway mógł zaoszczędzić czas wstępując po drodze do hipnotamoteki po nagrania dotyczące fizjologii Telfi, podczas gdy pojemnik z pacjentami zaczeka na korytarzu.
Conway wyraził wdzięcznoć skinieniem głowy, skoczył na transporter i uruchomił go starając się sprawiać wrażenie, że co takiego robi codziennie.
Miłe, choć pracowite życie Conwaya w tym wielkim, osobliwym zakładzie o nazwie "Szpital Główny", zakłócała jedna tylko nieprzyjemnoć, która spotykała go po raz kolejny w momencie wejcia do hipnotamoteki: oto służbę pełnił tam Kontroler. Conway nie lubił Kontrolerów. Obecnoć któregokolwiek z nich działała na niego tak, jak kontakt z nosicielem choroby zakaźnej. Conway chlubił się tym, że jako istota rozumna, cywilizowana i etyczna nigdy nie będzie w stanie znienawidzić kogokolwiek lub czegokolwiek. Jednak Kontrolerów uparcie nie znosił. Wiedział, oczywicie, że są tacy, komu zdarzy się co przeskrobać i powinien być taki kto, kto może podjąć kroki konieczne do utrzymania spokoju. Ale ponieważ brzydził się przemocą w każdej postaci, nie mógł zmusić się do tego, by polubić ludzi, którzy muszą podejmować takie kroki.
I po co w ogóle Kontrolerzy w szpitalu?
Mężczyzna w schludnym ciemnozielonym kombinezonie siedzący przed pulpitem kontrolnym hipnoedukatora odwrócił się szybko usłyszawszy wejcie Conwaya, który doznał kolejnego szoku. Poza dystynkcjami majora na ramionach kontroler miał również odznakę lekarza z wężem Eskulapa!
- Nazywam się O'Mara - powiedział major miłym głosem. - Jestem naczelnym psychologiem w tym domu wariatów. A pan, to doktor Conway, jak sądzę.
W odpowiedzi Conway zmusił się do umiechu wiedząc, umiech ten wygląda na wymuszony i że major wie o tym.
- Chce pan tamę o Telfi - rzekł O'Mara nieco chłodniejszym tonem. - No więc, doktorze, tym razem trafił się panu istny dziwoląg. Niech pan nie zapomni wymazać go sobie z pamięci po zakończeniu leczenia; proszę mi wierzyć, nie zechce go pan zatrzymać. Proszę tu złożyć odcisk palca, a potem tam usiąć.
Podczas dopasowywania na głowie opaski i elektrod hipnoedukatora Conway starał się zachować kamienny wyraz twarzy i nie uchylać się od dotknięcia sprawnych, twardych rąk majora. O'Mara miał włosy krótko przycięte, o szarej metalicznej barwie. W jego oczach również pojawiłoˇ się przenikliwe metaliczne błyski. Conway wiedział, że te oczy obserwują jego reakcje, a teraz równie bystry umysł formułuje odpowiednie wnioski.
- No, dobra - powiedział w końcu O'Mara, gdy było już po wszystkim. - Jednak zanim pan pójdzie, doktorze, chciałbym pana zaprosić na małą pogawędkę; nazwijmy ją "rozmową reorientacyjną". Nie teraz jednak, bo spieszy się pan do swoich pacjentów, ale wkrótce.
Wychodząc Conway czuł, jak wzrok O'Mary wwierca mu się w plecy.
Powinien starać się o niczym nie myleć, tak jak mu poradzono, aby nowo wpojona wiedza mogła się dobrze utrwalić, ale zamiast tego dręczyła go myl, że jednym z przedstawicieli kierownictwa Szpitala był Kontroler, a co więcej, również lekarz. W jaki sposób udało się połączyć te dwie profesje? Pomylał o opasce; którą miał na ramieniu; znajdowały się tam: Czarnoczerwony Krąg Tralthanu, Płomienne Słońce chlorodysznych Illensańczyków oraz ziemski wąż Eskulapa. Wszystkie były zaszczytnymi symbolami medycyny trzech głównych ras Unii Galaktycznej. A oto u doktora O'Mary odznaki na kołnierzu stwierdzają, że jest lekarzem, za naramienniki - że zupełnie czym innym.
Jedno było teraz zupełnie pewne: Conway nie osiągnie pełni szczęcia, dopóki nie odkryje, dlaczego Naczelny Psycholog Szpitala jest Kontrolerem.
II
Conway miał po raz pierwszy do czynienia z hipnotamą o fizjologii nieziemców; zainteresowało go owe zjawisko "podwójnego widzenia" psychologicznego, które w coraz większym stopniu oddziaływało na jego umysł, co było niewątpliwym dowodem, że tama "przyjęła się". Zanim dotarł do Bloku Radiacyjnego, stał się jakby dwiema istotami jednoczenie: człowiekiem z Ziemi nazwiskiem Conway oraz wielkim pięciusetczłonowym zespołem Telfi, który utworzył się, by przygotować psychiczny zapis wszystkiego, co było wiadome o fizjologii tej rasy. Była jedna niedogodnoć - o ile w ogóle była to niedogodnoć - hipnoedukatora. Otóż osoba przechodząca "szkolenie" nie tylko otrzymywała zapis wiedzy, ale również i całą osobowoć istoty dysponującej tą wiedzą. Nic dziwnego tedy, że Diagnostycy, którzy zatrzymywali w głowach czasem i dziesięć różnych zapisów jednoczenie, często zachowywali się dziwacznie.
Wkładając skafander antyradiacyjny i przygotowując pacjentów do badania wstępnego Conway pomylał, że Diagnostycy pełnią najważniejsze funkcje w Szpitalu. Czasem, w chwilach samozadowolenia, sam mylał o tym, że niegdy że stanie się jednym z nich. Ich głównym zadaniem była praca twórcza w zakresie ksenomedycyny za pomocą wiedzy zapisanej na tamach, używanej jako odskoczni; do nich należał także udział w konsyliach, gdy pojawiał się przypadek, do którego nie było hipnotamy fizjologicznej, w celu postawienia diagnozy i przepisania leczenia.
Nie dla nich były zwykłe, przyziemne choroby i skaleczenia. Aby Diagnostyk zechciał rzucić okiem na pacjenta, musiał pochodzić z wyjątkowej rasy i stanowić przypadek beznadziejny, o krok od mierci. Gdy jednak już zabierał się za niego, pacjenta można było od razu uznać za wyleczonego, bowiem Diagnostycy czynili cuda z nużącą regularnocią.
Conway wiedział, że lekarzy pomniejszego kalibru zawsze kusiło by zostawić sobie w głowie zapis z hipnotamy, w nadziei, iż pewnego dnia zdarzy im się jakie fenomenalne odkrycie, które przyniesie im sławę. Jednak u osób zrównoważonych i praktycznych, jak on sam, owa pokusa zawsze pozostawała tylko pokusą.
Conway nie widział swych miniaturowych pacjentów, mimo że zbadał każdego z nich oddzielnie. Nie mógł ich oglądać, chyba że zadałby sobie wiele niepotrzebnego kłopotu z ekranowaniem i wstawianiem luster. Wiedział jednak dokładnie, jak wyglądają, z zewnątrz i w rodku, ponieważ dzięki tamie stał się praktycznie jednym z nich. Owa wiedza, połączona z wynikami badań i historią choroby, dała Conwayowi wszelkie dane do rozpoczęcia leczenia.
Jego pacjenci stanowili częć zespołu Telfi obsługującego krążownik międzygwiezdny, na którym nastąpiła awaria jednego z reaktorów. Maleńkie, przypominające chrząszcze i - każde z osobna - głupie stworzonka były pożeraczami promieniowania radioaktywnego, ale ten wybuch był zbyt silny nawet jak dla nich. Tę dolegliwoć można by zaklasyfikować jako niezwykle silny przypadek przejedzenia połączony z długotrwałym podrażnieniem układu czuciowego, a szczególnie orodków bólu. Gdyby po prostu umiecił ich w ekranowanym pojemniku i zaaplikował głodówkę radioaktywną - a taka kuracja nie była możliwa na ich wysokopromieniotwórczym statku - można było oczekiwać, że około siedemdziesięciu procent z nich po kilku godzinach powróci do stanu normalnego. Byli to ci, którym dopisało szczęcie, a Conway mógł nawet wyszczególnić osobniki należące do tych siedemdziesięciu procent. Sytuacja pozostałych była dużo gorsza, bowiem groziła im utrata zdolnoci łączenia umysłów, co dla Telfi równało się trwałemu kalectwu.
Tylko kto, kto może wczuć się w umysł, osobowoć i instynkty Telfi, potrafi w pełni docenić rozmiary tragedii.
Tragedia była ogromna, szczególnie że, jak wykazała historia choroby, to włanie te osobniki musiały przystosować się do sytuacji i utrzymać sprawnoć przez te kilka sekund potrzebnych do zdemontowania stosu atomowego i uratowania statku od całkowitej zagłady. Obecnie ich metabolizm doszedł do stanu chwiejnej równowagi opartej na poborze energii trzykrotnie wyższym niż zwykle u Telfi. Jeli pobór energii zostanie przerwany choć na chwilę, ucierpią orodki kontaktowe w mózgu. Poszczególne osobniki znajdą się w sytuacji amputowanych rąk czy nóg, którym zostanie tylko tyle inteligencji, by mogły uwiadomić sobie, że zostały oddzielone od reszty ciała. Z drugiej strony, gdyby utrzymywać ów wysoki pobór energii, istoty te wypaliłyby się w ciągu tygodnia.
Była jednak metoda leczenia tych nieszczęników - w istocie jedyna metoda. Przygotowując manipulatory do czekającej go pracy Conway czuł, że metoda ta niezbyt go satysfakcjonuje - to tylko kwestia podjęcia okrelonego, przemylanego ryzyka, zastosowania beznamiętnych danych medycznych. Nic, co mógłbym sam zrobić, nie będzie miało najmniejszego wpływu na wynik leczenia. Czuł się jak mechanik, nic więcej.
Szybko ustalił, że szesnastu sporód jego pacjentów cierpi na silną niestrawnoć w wersji Telfi. Tych odizolował w ekranowanych, wchłaniających promieniowanie butlach, tak aby promieniowanie wtórne z ich nadal jeszcze radioaktywnych ciał nie zakłóciło "głodówki". Butle te umiecił w niewielkim reaktorze ustawionym na normalną radiację dla Telfi, z czujnikiem, który miał spowodować odpadnięcie ekranu, gdy nadmierna radioaktywnoć wewnątrz ustanie. Siedmiu pozostałych wymagało leczenia specjalnego. U miecił ich w innym reaktorze i włanie ustawiał regulatory na warunki najbardziej zbliżone do tych, które wystąpiły na statku w momencie awarii, kiedy zabrzęczał pobliski komunikator. Conway skończył pracę, sprawdził i dopiero później przyjął wezwanie.
- Tu Informacja. Doktorze Conway, otrzymalimy włanie pytanie ze statku Telfi o stan ofiar wypadku. Czy może pan już co przekazać?
Conway wiedział, że to, co ma do przekazania, nie było takie najgorsze, ale wolałby, żeby było jeszcze lepsze. Rozbicie lub modyfikacja istniejącej wspólnoty Telfi równało się miertelnemu urazowi dla zainteresowanych osobników; wiadom, dzięki hipnotamie, ich położenia Conway współczuł im ogromnie.
- Szesnastu pacjentów - powiedział ostrożnie - wróci do stanu normalnego w ciągu około czterech godzin. Wród pozostałych siedmiu będzie chyba pięćdziesiąt procent zejć miertelnych, ale pewnoć będę miał za kilka dni. Umieciłem ich w reaktorze dającym dwa razy więcej energii niż im zwykle potrzeba, a następnie będę to zmniejszał do poziomu normalnego. Połowa powinna przeżyć. Czy to jest jasne?
- Przyjąłem. - Głos zamilkł, by po kilku minutach odezwać się ponownie. - Wspólnota Telfi stwierdziła, że to bardzo dobrze i wyraziła wdzięcznoć. Koniec rozmowy.
Conway powinien był się ucieszyć, że tak dobrze sobie poradził ze swym. pierwszym przypadkiem, ale z jakiego powodu czuł rozczarowanie. Teraz, kiedy było już po wszystkim, czuł w głowie dziwny mętlik. Cały czas mylał o rym, że pięćdziesiąt procent z siedmiu równało się trzy i pół, a co Telfi poczną z połową członu? Miał nadzieję, że uda mu się uratować cztery istoty, a nie trzy, i że nie będą one psychicznymi kalekami. Mylał, jak to przyjemnie jest być Telfi i przez cały czas wsysać w siebie promieniowanie, i odbierać bogate i różnorodne doznania zespolonego ciała, złożonego nawet z setek członów. Teraz poczuł, jak jego własne ciało jest zimne i samotne. Musiał podjąć heroiczny wysiłek, by oderwać się od ciepła Bloku Radiacyjnego.
Na korytarzu ponownie wsiadł na transporter, który następnie pozostawił przy luku przyjęć. Należało teraz udać się do hipnotamoteki i skasować zapis Telfi; właciwie otrzymał taki rozkaz. Ale nie chciało mu się ić - na myl o O'Marze poczuł się ogromnie nieprzyjemnie, a może i trochę przestraszony. Zawsze źle znosił obecnoć wszystkich Kontrolerów, ale tu było inaczej. Chodziło o postawę O'Mary, a także o ową pogawędkę, o której tamten wspominał. Poczuł się wtedy taki mały, jak gdyby Kontroler był czym wyższym od niego, a w żaden sposób Conway nie potrafił pojąć, jak można czuć się małym przed jakim parszywym Kontrolerem!
Doznał wstrząsu, tak bowiem silne przepełniały go uczucia. Jako cywilizowany, zrównoważony osobnik powinien być niezdolny do takich myli. To graniczyło z typową nienawicią. Z kolei przerażony swoim własnym stanem Conway starał się zapanować nad mylami. Postanowił usunąć na bok ten problem i zgłosić się do hipnotamoteki dopiero po zakończeniu obchodu. Taka wymówka była do przyjęcia, gdyby O'Mara chciał pytać o powód spóźnienia, a zresztą przez ten czas naczelny psycholog mógł wyjć lub zostać wezwany. Conway miał wielką nadzieję, że tak będzie.
Rozpoczął obchód od przedstawicieli klasy AUGL z planety Chalderescol II; ów osobnik był jedynym pacjentem w sali przeznaczonej dla tej rasy. Conway wsunął się w odpowiedni ubiór ochronny - którym w tym wypadku był strój płetwonurka - i przeszedł przez luzę do zbiornika wypełnionego zielonkawą, letnią wodą mającą imitować rodowisko naturalne pacjenta. Ze znajdującej się wewnątrz zbiornika szafki pobrał instrumenty, a następnie głono obwiecił swoje przybycie. Jeli Chalder gdzie tam mocno chał, a Conway by go nagle zbudził, konsekwencje mogły być poważne. Jeden nieopatrzny ruch ogonem i na sali znalazłoby się dwóch pacjentów zamiast jednego.
Chalder pokryty był pancernymi płytami i łuskami; trochę był podobny do dwunastometrowego krokodyla, z tym, że zamiast nóg miał doć nieregularny układ krótkich płetw, a od połowy opasywał go szereg wstążkowatych macek. Unosił się w wodzie bezwładnie w pobliżu dna zbiornika, a jedyną oznaką życia, jaką okazywał, były pojawiające się co jaki czas koło skrzeli pęcherzyki gazu. Conway zbadał go pobieżnie - z powodu Telfi obchód był już poważnie spóźniony - i zadał mu zwykłe pytanie. W jaki niewyobrażalny sposób odpowiedź dotarła przez wodę do autotranslatora, a stamtąd do słuchawek w postaci wypowiedzianych powoli, beznamiętnie słów.
- Jestem poważnie chory - powiedział Chalder. Cierpię.
Kłamiesz, pomylał Conway, w żywe oczy! Dr Lister, dyrektor Szpitala i najprawdopodobniej najwybitniejszy Diagnostyk obecnej doby bez mała rozebrał Chaldera na najdrobniejsze kawałeczki. Jego diagnoza brzmiała "hipochondria", za stan zaawansowania - "nieuleczalna". Owiadczył poza tym, że rozstępy pewnych fragmentów pancerza na ciele pacjenta, a co za tym idzie, podrażnienia w tych miejscach, pojawiły się w wyniku lenistwa i obżarstwa tego potężnego skurczybyka. Każdy wie, że stworzenia zewnątrzszkieletowe tyją w rodku swego szkieletu! Diagnostycy nie słynęli z najwłaciwszej postawy wobec chorych.
Chalderowi pogorszyło się naprawdę dopiero wówczas, gdy groziło mu wypisanie do domu; tak więc Szpital zyskał stałego pacjenta. Ale nikomu to nie przeszkadzało. Lekarze i psycholodzy, zarówno zatrudnieni na miejscu, jak i przybyli z zewnątrz, zbadali go dokładnie i powtarzali te badania wielokrotnie. Robili to również stażyci i pielęgniarze ze wszystkich ras reprezentowanych wród personelu szpitalnego. Studenci odznaczający się różnym stopniem delikatnoci często i regularnie sondowali Chaldera, uciskali i ostukiwali, a on uwielbiał to bezgranicznie. Szpitalowi odpowiadał taki układ, podobnie jak Chalderowi. Nikt mu już więcej nie mówił o odesłaniu do domu.
III
Płynąc w górę zbiornika Conway zatrzymał się na chwilę. Czuł się dziwnie. W dalszej kolejnoci powinien pójć do dwóch istot metanodysznych przebywających w chłodnej częci jego oddziału, ale sama myl o tym, że ma się tam udać, napełniała go obrzydzeniem. Pomimo tego, że woda była ciepła, a w dodatku zgrzał się nieco podczas pływania wokół potężnego ciała pacjenta, czuł jednak chłód; poza tym dałby wiele, żeby dookoła niego znalazło się jakie towarzystwo w postaci choćby grupki studentów. Zwykle Conway nie cierpiał towarzystwa, a już szczególnie studentów, ale teraz czuł się wyalienowany, samotny i opuszczony przez przyjaciół. Uczucia te były tak silne, że aż go przeraziły. Pomylał, że bezwzględnie powinien porozmawiać z psychologiem, choć niekoniecznie z O'Marą.
Konstrukcja Szpitala w tej strefie przypominała stos spaghetti - prostych, zagiętych i niesamowicie pokręconych kawałków makaronu. Na przykład każdy korytarz wypełniony ziemską atmosferą miał obok siebie, nad sobą i w dole - nie mówiąc o tych, które przecinały go w poprzek wiele innych korytarzy wypełnionych odmiennymi wariantami atmosfery, cinienia i temperatury, zabójczymi dla istot tlenodysznych. Dzięki temu, w razie nagłej koniecznoci lekarz dowolnej rasy mógł dotrzeć "swoim" korytarzem do pacjenta również dowolnej rasy i nie musiał przy tym przemierzać całego Szpitala w stroju chroniącym go przed warunkami panującymi w kolejnych sektorach; taka wędrówka była i powolna, i niewygodna. Lepszym wyjciem okazało się przebieranie w strój ochronny dopiero u drzwi odwiedzanej sali, co Conway włanie robił.
Przypomniawszy sobie rozkład korytarzy swego oddziału wiedział, że może skorzystać ze skrótu, który doprowadzi go do jego zimnokrwistych pacjentów przez wypełniony wodą korytarz wiodący od sali Chaldera, następnie przez luzę do chlorodysznych Illensańczyków klasy PVSJ i dwa poziomy w górę do sali metanowej. Oznaczało to, że w ciepłej wodzie pozostanie trochę dłużej, a naprawdę czuł, że jest mu zimno.
W sali chlorowej przemknął obok niego na swych strunowatych odnóżach pacjent klasy PVSJ. Conway poczuł przemożną chęć rozmowy z nim, o czymkolwiek. Musiał się przemóc, żeby pójć dalej.
Ubiór ochronny, który istoty klasy DBDG - takie jak on sam - nosiły w czasie przebywania w sali metanowej, był faktycznie niedużym, opancerzonym pojazdem. Miał wewnątrz grzejniki utrzymujące przy życiu pasażera, z zewnątrz za wyposażony był w urządzenie chłodnicze, inaczej ciepło pancerza natychmiast ugotowałoby pacjentów, dla których najmniejszy przebłysk promieniowania termicznego - a nawet wiatła - był zabójczy. Conway nie miał pojęcia, na jakiej zasadzie działa skaner używany do badań (wiedzieli to tylko ci z obsługi technicznej, którzy mieli fioła na punkcie różnych zmylnych aparacików), ale na pewno nie na zasadzie promieni podczerwonych. Te również były za gorące dla pacjentów.
W czasie badania Conway tak podkręcił regulatory grzejników, że aż spływał potem - a mimo to było mu zimno. Nagle zdjęło go przerażenie. Może czym się zaraził? Gdy z powrotem znalazł się na korytarzu z atmosferą tlenową, spojrzał na tarczę czujnika wszczepionego w skórę przedramienia. Tętno, cinienie i równowaga endokrynologiczna były w porządku, jeli nie liczyć niewielkich odchyleń spowodowanych zdenerwowaniem. Również w krwi nie było żadnych ciał obcych. Co mu więc dolegało?
Skończył obchód, jak mógł najszybciej. Znowu miał mętlik w głowie. Jeli to jego mózg robił mu kawały, powinien podjąć konieczne kroki, by temu zaradzić. To musi mieć co wspólnego z tą hipnotamą Telfi, którą sobie zapisał. O'Mara mówił co na ten temat, choć Conway w tej chwili nie mógł sobie przypomnieć, co to było. Jednak pójdzie natychmiast do hipnotamoteki, obojętne czy tam będzie O'Mara, czy nie.
Po drodze minęło go dwóch Kontrolerów, obaj byli uzbrojeni. Conway wiedział, że powinien poczuć do nich swą zwykłą wrogoć, a także szok spowodowany widokiem uzbrojonych ludzi w Szpitalu - i wszystko to odczuł, ale jednoczenie chciał przyjaźnie poklepać ich po plecach lub nawet ucisnąć: tak bardzo pragnął mieć obok siebie ludzi, rozmawiać, wymieniać z nimi poglądy i wrażenia, aby pozbyć się tego strasznego uczucia samotnoci. Gdy zrównali się z nim, wydobył z siebie drżącym głosem "Dzień dobry". Po raz pierwszy w życiu, sam z siebie przemówił do Kontrolera. Jeden z nich umiechnął się lekko, drugi skinął głową. Obaj spojrzeli nań dziwnie mijając go, bowiem okropnie szczękał zębami.
Zamiar udania się do hipnotamoteki ukształtował się już wyraźnie, ale sam pomysł nie wyglądał już tak atrakcyjnie. Tam było zimno i ponuro, przy tych wszystkich maszynach i przyćmionym owietleniu, a za jedyne towarzystwo mógł służyć O'Mara. Conway chciał zgubić się w tłumie, im większym, tym lepszym. Pomylał o pobliskiej stołówce i skierował się w tamtą stronę. Na skrzyżowaniu korytarzy dostrzegł napis: "Kuchnia dla sal nr 52 do 68, klasy DBDG, DBLF i FGLI". To mu przypomniało, że czuje ogromny chłód...
Dietetycy byli tak zajęci, że go nie zauważyli. Conway wybrał sobie piecyk dobrze już rozżarzony i oparł się o niego, skąpany w sterylizujących promieniach ultrafioletu, nie zwracając uwagi na swąd spalenizny wydobywający się z jego odzieży. Było mu teraz cieplej, odrobinę cieplej, ale owo okropne uczucie bezgranicznej, kompletnej samotnoci nie opuszczało go. Czuł się wyobcowany, niekochany, niepotrzebny. Żałował, że w ogóle przyszedł na wiat.
Kiedy Kontroler - jeden z tych, których Conway niedawno minął na korytarzu - zdumiony jego osobliwym zachowaniem zbliżył się doń ubrany w popiesznie pożyczony od jednego z kucharzy ubiór termiczny, ujrzał, że po policzkach Conwaya spływają powoli wielkie łzy...
- Ma pan - powiedział znajomy głos - wiele szczęcia, ale bardzo mało rozumu.
Conway otworzył oczy i stwierdził, że leży na tapczanie do kasowania hipnozapisów, z góry za patrzą na niego O'Mara i jeszcze jeden Kontroler. Plecy przypominały rednio usmażony befsztyk, a całe ciało piekło, jakby się mocno opalił. O'Mara obrzucił go wciekłym spojrzeniem.
- Pańskie szczęcie polega na tym - rzekł - że nie doznał pan poważnych poparzeń i nie olepł, za głupota - bo nie powiedział mi pan, że to pańska pierwsza hipnotama...
W tym momencie w głosie O'Mary zabrzmiała jakby nuta wyrzutów sumienia, ale tylko przelotnie. W dalszym ciągu swojej przemowy poinformował Conwaya, że gdyby ten raczył go o tym poinformować, przeprowadziłby na nim hipnozabieg pozwalający odróżnić własne potrzeby od potrzeb sztucznie zapisanych w jego umyle. Dopiero po wprowadzeniu danych o dokonaniu hipnozapisu do kartoteki O'Mara zdał sobie sprawę, że Conway jest nowicjuszem, a skąd, do cholery, naczelny psycholog ma widzieć, kto jest nowy, a kto nie, w szpitalu tej wielkoci. A zresztą, gdyby Conway bardziej się przejmował swoim zadaniem, a nie tym, że to Kontroler zrobił mu zapis, nigdy nic podobnego by się nie wydarzyło.
Conway, mówił dalej O'Mara zjadliwie, jest, jak się okazuje, obłudnym bigotem, który nawet nie stara się ukryć swych uczuć, że splugawiło go dotknięcie takiej nieokrzesanej bestii, jaką jest Kontroler. W jaki sposób kto na tyle inteligentny, by dostać pracę w Szpitalu, mógł przy tym żywić podobne uczucia, naczelny psycholog nie potrafił pojąć.
Conway czuł, że twarz mu płonie. Rzeczywicie głupio zapomniał powiedzieć mu, że to jego pierwszy raz. O'Mara bez trudu mógł pociągnąć go do odpowiedzialnoci za zaniedbanie obowiązków wobec siebie samego - które to oskarżenie w szpitalu z taką mnogocią rodowisk życiowych było równie poważne, jak zaniedbanie obowiązków wobec pacjenta - i spowodować wylanie go z pracy. Jednak w chwili obecnej nie to bolało go najbardziej, choć sama możliwoć przerażała go. Najbardziej poczuł się dotknięty tym, że oto jeden z Kontrolerów ruga go w obecnoci drugiego.
Ten drugi, który z pewnocią go tu przyniósł, patrzył teraz nań z wysoka z wyrazem żartobliwego współczucia w spokojnych brązowych oczach. Conway przyjął to jeszcze gorzej niż wymysły O'Mary. Jakim prawem jaki Kontroler mu współczuje!
- ... A jeli nadal nie pojmuje pan, co się stało - O'Mara ciągnął sucho - to panu powiem: pozwolił pan, przyznaję, z braku dowiadczenia, by osobowoć Telfi, którą zapisał pan sobie za pomocą hipnotamy, na pewien czas zdominowała pańską. Jej potrzeby twardego promieniowania, wielkiej iloci ciepła i wiatła, a przede wszystkim wspólnoty psychicznej koniecznej przy jednoci umysłu zbiorowego, stały się pańskimi potrzebami, oczywicie w postaci najbliższych ludzkich odpowiedników. Przez pewien czas doznawał pan tych samych wrażeń, co pojedynczy człon Telfi, a taki człon odcięty od wszelkiego kontaktu psychicznego z resztą grupy jest bez wątpienia istotą ogromnie nieszczęliwą.
W miarę udzielania wyjanień O'Mara uspokajał się. Nie przytrafiło się panu - powiedział prawie już normalnym tonem - nic groźniejszego poza silnym oparzeniem skóry. Pańskie plecy będą jeszcze przez jaki czas podrażnione, a później zaczną swędzić. I dobrze panu tak. Teraz niech pan już idzie. Nie mam ochoty oglądać pana aż do dziewiątej pojutrze. Proszę sobie zostawić tę porę do mojej dyspozycji. To jest polecenie służbowe; czeka nas ta mała pogawędka, pamięta pan?
Już na korytarzu Conway poczuł się jak balon, z którego uszło powietrze; do tego doszedł jeszcze silny gniew wymykający się spod jego kontroli, co w sumie przyprawiało go o frustrację. Przez całe dwadziecia trzy lata swego życia nie pamiętał, żeby przeżył co równie przykrego psychicznie. Chcąc nie chcąc czuł się jak mały chłopczyk - niegrzeczny, nie umiejący się zachować mały chłopczyk. Za Conway zawsze był dzieckiem grzecznym i dobrze wychowanym. To bolało.
Nie zauważył, że jego wybawca stoi nadal obok niego, dopóki tamten nie przemówił.
- Niech pan się tak nie przejmuje majorem - powiedział życzliwie Kontroler. - W zasadzie to sympatyczny facet; sam pan się o tym przekona, gdy pan go znowu zobaczy. W tej chwili jest zmęczony i trochę rozdrażniony. Widzi pan, włanie do Szpitala przybyły trzy kompanie sił porządkowych, a następne są w drodze. Ale w obecnym stanie nie będą dla nas zbyt użyteczne - większoć z nich ledwie trzyma się na nogach z powodu zmęczenia walką. Major O'Mara i jego personel będą musieli udzielić im pierwszej pomocy psychicznej, zanim...
- Zmęczenie walką - powtórzył Conway najbardziej obraźliwym tonem, na jaki było go stać. Z całego serca nie znosił pouczeń albo współczucia od ludzi, jego zdaniem intelektualnie i moralnie niżej stojących od niego. - Sądzę - dodał - że oznacza to, iż zmęczyli się zabijaniem innych?
Ujrzał jak młoda, lecz już dojrzała twarz Kontrolera tężeje, a w oczach zapala się co między bólem i gniewem. Kontroler urwał. Otworzył usta szykując się do steku obelg w stylu O'Mary, lecz rozmylił się.
- Jak na kogo, kto przebywa tu już od dwóch miesięcy - powiedział cicho - ma pan delikatnie mówiąc, bardzo mało realistyczne poglądy na Korpus Kontrolerów. Nie potrafię tego pojąć. Czy miał pan aż tyle roboty, że nie zdążył pan z nikim zamienić słowa, czy co?
- Nie - odrzekł zimno Conway. - Tam, skąd przyleciałem, nie rozmawiamy o ludziach pańskiego pokroju, ale o przyjemniejszych rzeczach.
- Mam nadzieję - rzekł Kontroler - że pańscy przyjaciele, o ile ich pan ma, uwielbiają poklepywać innych po plecach. - Obrócił się i odszedł.
Conway skrzywił się mimo woli na myl o tym, że cokolwiek cięższego niż piórko miałoby dotknąć jego spieczonych i podrażnionych pleców. Pomylał jednak również o pozostałych słowach Kontrolera. A więc jego stosunek do Kontrolerów był mało realistyczny? Czy miał więc usprawiedliwiać gwałt i morderstwa, czy miał szukać przyjaciół wród ludzi za nie odpowiedzialnych? Tamten wspominał o przybyciu kilku kompanii Korpusu. Dlaczego? Po co? Jego dotychczas niewzruszoną wiarę w siebie zaczęła nadgryzać niepewnoć. Co pominął, co ważnego.
Kiedy po raz pierwszy trafił do Szpitala, osobnik, który przekazał mu pierwsze instrukcje i polecenia, uzupełnił je o kilka słów zachęty. Powiedział, że dr Conway musiał zapewne zdać wiele egzaminów, by dostać się do Szpitala, i że dyrekcja wita go i ma nadzieję, że zostanie z nimi. Okres próby się już zakończył i odtąd nikt nie będzie próbował go na czym przyłapać, ale jeli z jakiego powodu - czy będą to tarcia z przedstawicielami własnej, czy innej rasy lub też wystąpienie jakiej psychozy ksenologicznej - znajdzie się w tak trudnym położeniu, że nie będzie mógł dalej pracować w Szpitalu, no to z wielkim żalem i bardzo niechętnie, ale otrzyma zgodę na odejcie.
Poradzono mu również, aby starał się poznać jak najwięcej osobników różnych ras i starał się zdobyć zaufanie, a może i przyjaźń. W końcu dowiedział się, że jeli znajdzie się w kłopotach z powodu własnej niewiadomoci lub z innych przyczyn, powinien skontaktować się z jednym z dwóch Ziemian, których nazwiska brzmiały O'Mara i Bryson - a z którym, to zależało od rodzaju problemu choć, oczywicie, każda odpowiednio przeszkolona istota dowolnej rasy udzieli mu na jego probę pomocy.
Zaraz później poznał chirurga ordynatora oddziału, do którego został skierowany; był to bardzo zdolny Ziemianin nazwiskiem Mannon. Dr Mannon nie był jeszcze Diagnostykiem, choć bardzo się o to starał, i miał dlatego jeszcze pewne cechy ludzkie objawiające się przez znaczną częć dnia. Był dumnym posiadaczem niedużego psa, który trzymał się tak blisko niego, że odwiedzający doktora nieziemcy podejrzewali istnienie więzi symbiotycznej pomiędzy nim i psem. Conway bardzo lubił doktora Mannona, ale teraz zaczął zdawać sobie sprawę, że jego zwierzchnik był jedynym osobnikiem jego własnej rasy, któremu okazywał przyjazne uczucia.
To z pewnocią było cokolwiek dziwne. Conway zaczął się nad sobą zastanawiać.
Po owych słowach otuchy na początku pracy w Szpitalu mylał, że stoi na pewnych nogach, szczególnie gdy stwierdził, jak łatwo przychodzi mu nawiązywanie przyjaźni z nieziemcami z personelu. Wobec swoich kolegów ludzi był nadal doć sztywny - poza wymienionym już wyjątkiem -- ze względu na ich lekceważący lub nawet pogardliwy stosunek do swojej i jego pracy. Ale żeby miały powstać jakie tarcia - to było nie do pomylenia.
Tak było do dzisiaj, kiedy to O'Mara dał mu do zrozumienia, że jest maty i głupi; oskarżył go o bigoterię i nietolerancję i ogólnie strzaskał jego dumę na kawałki. To było bez wątpienia rozwijające się tarcie i gdyby podobne traktowanie ze strony Kontrolerów miało trwać nadal, Conway wiedział, że będzie zmuszony odejć ze Szpitala. Był wszak człowiekiem cywilizowanym i wysoko etycznym - dlaczego więc kontrolerzy mieliby mu wymylać? Conway nie potrafił tego zrozumieć. Dwóch rzeczy był jednak wiadom: chciał pozostać w Szpitalu, a poza tym potrzebował pomocy.
IV
Przyszło mu na myl nazwisko Brysona, jednego z tych, do których miał się zwrócić, gdyby wpadł w tarapaty. Drugie z nich, O'Mary, już się nie liczyło, ale co do Brysona...
Conway nie poznał dotąd nikogo o tym nazwisku, ale przechodzący Tralthańczyk wskazał mu, jak go znaleźć. Dotarł jednak tylko do drzwi, na których widniała wizytówka "Kapitan Bryson, Kapelan, Korpus Kontroli"! Potem odwrócił się ze złocią i odszedł. Następny Kontroler! Pozostawała tylko jedna osoba, która mogła mu pomóc: doktor Mannon. Trzeba było najpierw z nim spróbować.
Gdy jednak Conway odszukał swego zwierzchnika, ten był zamknięty w bloku operacyjnym dla klasy LSVO, gdzie asystował Chirurgowi - Diagnostykowi z Tralthanu przy bardzo skomplikowanej operacji. Conway udał się na galeryjkę obserwacyjną, by tam zaczekać, aż Mannon skończy.
Operowana istota klasy LSVO pochodziła z planety o gęstej atmosferze i niewielkiej grawitacji. Był to skrzydlaty osobnik o ogromnie kruchym ciele, co sprawiało, że w całej sali operacyjnej panowało ciążenie bliskie zeru i lekarze byli przymocowani pasami do swych stanowisk wokół stołu. Niewielka istota klasy OTSB, która symbiotycznie współżyła ze słoniowatym Tralthańczykiem, nie była przypięta; nad stołem utrzymywały ją skutecznie drugorzędne macki nosiciela. Conway wiedział, że OTSB nie może stracić kontaktu ze swym nosicielem na dłużej niż kilka minut, inaczej w jego mózgu zajdą nieodwracalne zmiany. Zaciekawiony, mimo własnych zmartwień, zaczął baczniej przyglądać się temu, co robią lekarze.
Zobaczył, że odsłonięto fragment przewodu pokarmowego pacjenta ujawniając przywarłą doń niebieskawą, gąbczastą narol. Nie dysponując hipnozapisem fizjologii LSVO Conway nie mógł stwierdzić, czy stan pacjenta jest poważny, czy też nie, ale operacja należała bez wątpienia do trudnych technicznie, co można było wywnioskować z tego, jak Mannon pochylił się nad stołem, a także z tego, że macki Tralthańczyka, które w danej chwili nie były w użyciu, zacisnęły się mocno. Maleńki symbiont jak zwykle prowadził mikrorozpoznanie za pomocą cienkich jak druty, zakończonych organami wzroku i przyssawkami macek, przesyłając ogromnemu nosicielowi bardzo szczegółowe dane optyczne na temat pola operacji, a potem otrzymując instrukcje oparte na tych danych. Sam Tralthańczyk oraz doktor Mannon mieli zadania stosunkowo prymitywne - zaciskanie, podwiązywanie i wycieranie płynów ustrojowych.
Mannon nie miał wiele do roboty poza przyglądaniem się, jak nosiciel kieruje ultraczułymi mackami symbionta, ale Conway widział jego dumę, że choć tyle może zrobić. Tralthańczycy ze swymi symbiontami byli najlepszymi chirurgami w Galaktyce. Gdyby nie to, że ich rozmiary uniemożliwiały operowanie niektórych grup pacjentów, jedynymi chirurgami w Szpitalu byliby przedstawiciele klasy FGLI.
Conway czekał przed drzwiami, gdy operujący lekarze opuszczali salę. Jedna z macek Tralthańczyka mignęła w powietrzu i stuknęła Mannom doć mocno w głowę, co oznaczało najwyższe uznanie. Natychmiast zza pobliskiej szafki wypadł kłębek futra i zębów w kierunku tego wielkiego stwora, który najwyraźniej atakował jego pana. Conway widział tę zabawę wiele razy, a mimo to nadal wydawała mu się absurdalna. Kiedy pies Mannom wciekle oszczekiwał stwora przewyższającego wzrostem jego i jego pana, wyzywając go na miertelny pojedynek, Tralthańczyk cofał się z udanym strachem wołając: - Ratujcie mnie przed tym straszliwym potworem! - Pies krążył, wciąż wciekle szczekając i chwytając zębami stwardniałą skórę okrywającą szeć słoniowatych nóg Tralthańczyka. Ten żartobliwie umykał, cały czas wołając o pomoc i jednoczenie uważając, by nie zmiażdżyć maleńkiego napastnika którą ze swych potężnych stóp. Odgłosy walki cichły w głębi korytarza.
Kiedy hałas osłabł do tego stopnia, że można było co poza nim usłyszeć, Conway odezwał się: - Doktorze, czy może mi pan pomóc? Potrzebuję porady, a przynajmniej informacji. Lecz to doć delikatna sprawa...
Dostrzegł, że brwi Mannon unoszą się, a na jego ustach pojawia się umieszek.
- Oczywicie, z chęcią bym panu pomógł - powiedział Mannon - ale obawiam się, że jakakolwiek rada, której mógłbym w tej chwili udzielić, nie byłaby warta funta kłaków. - Na jego twarzy pojawił się grymas niesmaku; zamachał rękami jak ptak. - Wciąż mam w głowie tamę LSVO, a wie pan, jak to jest: połowa mojego mózgu myli, że jestem ptakiem, druga za jest o tym przekonana tylko częciowo. Ale jakiej porady pan potrzebuje? - zapytał przekrzywiając głowę w ptasi sposób. - Jeli to ów szczególny przypadek szaleństwa zwany miłocią albo każda inna dolegliwoć psychiczna, niech pan pójdzie do O'Mary.
Conway natychmiast potrząsnął głową; ktokolwiek, byle ale O'Mara. - Nie - powiedział. - Sprawa ma charakter bardziej filozoficzny, może etyczny...
- I to wszystko? - wybuchnął Mannon. Chciał jeszcze co powiedzieć, ale na jego twarzy pojawił się wyraz skupienia, zasłuchania. Nagłym skinieniem kciuka wskazał pobliski głonik cienny.
- Rozwiązanie pańskiego poważnego problemu - powiedział - musi poczekać. Wzywają pana.
- ... Doktor Conway - mówił pospiesznie głos - proszony jest o udanie się do sali 87 i wykonanie pacjentom zastrzyków pobudzających...
- Ale sala 87 nie jest nawet na naszym oddziale! - zaprotestował Conway. - Co się tam dzieje? Mannon stracił nagle wszelki humor.
- Wydaje mi się, że wiem - powiedział. - Radzę panu zarezerwować kilka takich zastrzyków dla siebie; z pewnocią się panu przydadzą. - Obrócił się na pięcie i popiesznie odszedł mrucząc do siebie, że powinien szybko skasować tamę, zanim i jego zaczną szukać.
Sala 87 była pokojem rekreacyjnym Oddziału Nagłych Wypadków; gdy Conway wszedł do rodka, ujrzał wszystkie stoły, krzesła, a nawet częć podłogi zajęte przez siedzących i leżących Kontrolerów w zielonych mundurach. Niektórzy z nich nie mieli nawet siły unieć głowy, gdy się pojawił. Jedna z postaci z najwyższym trudem uniosła się z krzesła i ruszyła chwiejnym krokiem w jego kierunku. Był to następny Kontroler z naramiennikami majora i wężem Eskulapa na klapach.
- Maksymalna dawka - powiedział. - Ja pierwszy i zaczął zdejmować kurtkę.
Conway rozejrzał się po sali. Było ich tu chyba ze stu, wszyscy w stanie skrajnego wyczerpania, co można było poznać po ich poszarzałych twarzach. Jego niechęć do Kontrolerów nie znikła, ale w końcu byli to w jaki sposób jego pacjenci i zdawał sobie sprawę ze swych obowiązków.
- Jako lekarz sprzeciwiam się stanowczo - powiedział surowo. - Widzę, że zastrzyki pobudzające były już podawane - i to o wiele za często. Potrzebny wam jest sen...
- Sen? - odezwał się jaki głos. - A co to takiego?
- Spokój, Teirnan - rzekł major zmęczonym głosem. - Ja za, jako lekarz - zwrócił się do Conwaya - stwierdzam, że jestem w pełni wiadom ryzyka. Proponuję, żebymy nie tracili czasu.
Conway wziął się szybko i sprawnie do robienia zastrzyków. Ustawiali się przed nim mężczyźni o otępiałym spojrzeniu i zesztywniałych od zmęczenia kociach. Pięć minut później wymaszerowali z sali sprężystym krokiem. W ich oczach pojawił się nienaturalny blask sztucznie wywołanej żywotnoci. Gdy tylko zakończył podawanie zastrzyków, usłyszał raz jeszcze swoje nazwisko z głonika, który nakazywał mu udać się do luku nr 6 i tam oczekiwać na dalsze polecenia. Conway wiedział, że luk nr 6 jest jednym z dodatkowych wejć do Oddziału Nagłych Wypadków.
Idąc piesznie w tamtą stronę uwiadomił soki; nagle, że jest zmęczony i głodny. Nie dane było mu jednak długo się a. ad tym zastanawiać. Głoniki przekazywały wezwanie dla wszystkich stażystów, by udali się do Oddziału Nagłych Wypadków, oraz polecały przenieć pacjentów z przyległych oddziałów, gdzie się tylko da. Komunikaty były przedzielone niezrozumiałym bełkotem języków innych ras, których przedstawiciele otrzymywali podobne polecenia.
Wyglądało na to, że Oddział Nagłych Wypadków został powiększony. Po co? Skąd mieli przybyć ci wszyscy poszkodowani? Myli Conwaya zamieniły się w jeden wielki, zmęczony znak zapytania.
V
W pobliżu luku nr 6 zastał tralthańskiego Diagnostyka pogrążonego w rozmowie z dwoma Kontrolerami. Conway poczuł oburzenie na widok osobistoci tak dystyngowanej będącej w komitywie z kim równie godnym pogardy, jak Kontroler. Potem jednak pomylał z odrobiną goryczy, że w tym miejscu nic go już nie może zdziwić. Dwóch innych Kontrolerów stało przy luku obok wizjera.
- Witam, doktorze - odezwał się uprzejmie jeden z nich. Skinął głową w kierunku ekranu. - Teraz wyładowują przy lukach nr 8, 9 i 11. Nasz transport będzie tu lada chwila.
Szklana płyta wizjera przekazywała wstrząsający obraz; Conway nigdy jeszcze nie widział tylu statków jednoczenie. Ponad trzydzieci lniących, srebrnych igieł, od dziesięcioosobowych jachtów kosmicznych po gargantuiczne transportowce Korpusu Kontroli, wyszywało powoli wokół siebie skomplikowany wzór czekając na pozwolenie dokowania i rozładunku.
- Niewąska robótka - zauważył Kontroler.
Conway zgodził się z nim w duchu. Pola odpychające, które zabezpieczały okręty przed zderzeniem z różnymi kosmicznymi mieciami, wymagały dużej przestrzeni. Ekrany meteorytowe musiały sięgać przynajmniej na pięć mil od chronionego statku, jeli miały skutecznie odbijać mniejsze i większe ciała niebieskie. W przypadku znaczniejszego statku ta odległoć musiała być jeszcze większa. Ale statki znajdujące się w pobliżu Szpitala oddzielały zaledwie setki metrów; poza umiejętnociami pilotów żadnej ochrony przed zderzeniem nie miały. Piloci musieli przeżywać naprawdę trudne chwile.
Conway nie zdążył jednak wiele zobaczyć, gdyż przybyli trzej stażyci z Ziemi, a za nimi inny, klasy DBDG, poronięty czerwonym futrem, i następny, klasy DBLF, przypominający gąsienicę. Wszyscy mieli opaski lekarzy. Rozległ się silny zgrzyt metalu o metal, wiatełko przy luku zmieniło barwę z czerwonej na zieloną, co oznaczało, że statek zacumował właciwie i pacjenci znaleźli się w luzie.
Transportowani na noszach przez Kontrolerów pacjenci należeli tylko do dwóch klas: DBDG, czyli ludzkiej typu ziemskiego oraz DBLF - gąsienicopodobnej. Zadaniem Conwaya i innych znajdujących się tu lekarzy było zbadanie rannych i skierowanie do odpowiednich sal Oddziału Nagłych Wypadków. Zabrał się do pracy, wspomagany przez Kontrolera, który miał wszystkie cechy kwalifikowanego pielęgniarza, oprócz odpowiednich odznak. Przedstawił się jako Williamson.
Widok pierwszego pacjenta był wstrząsem dla Conwaya - nie dlatego, że jego stan był poważny, ale z powodu charakteru obrażeń. Przy trzecim przypadku zatrzymał się nagle tak że asystujący mu Kontroler spojrzał na niego pytająco.
- Co to był za wypadek? - wybuchnął Conway. Liczne rany z nadpalonymi brzegami. Rany szarpane jak od odłamków wyrzuconych siłą eksplozji. jak...?
- Utrzymujemy to oczywicie w tajemnicy - powiedział Kontroler - ale spodziewałem się, że przynajmniej pogłoski dotrą do każdego. - Usta jego zacisnęły się, a ów szczególny błysk, który zdaniem Conwaya wyróżniał wszystkich Kontrolerów, pojawił mu się w oczach. - Zachciało im się wojny - mówił dalej, skinąwszy głową w kierunku leżących dookoła Ziemian i gąsienicowców. - Niestety, chyba trochę wojna ta wymknęła się spod kontroli, zanim zdołalimy ją stłumić.
Wojna, pomylał Conway czując, jak ogarniają go mdłoci. Ludzie z Ziemi czy innej zasiedlonej przez Ziemian planety usiłowali zabić przedstawicieli innego gatunku, tak im fizycznie bliskiego. Słyszał, że rzeczy takie czasem się zdarzają, ale nigdy właciwie nie wierzył, aby jakakolwiek inteligentna rasa mogła na taką skalę postradać zmysły. Tyle ofiar...
Pogarda i niesmak ogarniające go w związku z tą całą przerażającą sprawą nie przeszkodziły mu jednak dostrzec osobliwej rzeczy: oto wyraz twarzy Kontrolera wyrażał dokładnie te same uczucia! Skoro Williamson miał takie poglądy na wojnę, może był czas, by zrewidować poglądy na Korpus Kontroli?
Uwagę Conwaya przyciągnęło nagłe zamieszanie o kilka kroków na prawo od niego. Pacjent - Ziemianin zajadle protestował przeciwko temu, by badał go lekarz klasy DBLF; słowa, w których wyrażał swój sprzeciw, nie były najbardziej wyszukane. Lekarz zdradzał oznaki urażonego zakłopotania, ale ranny zapewne nie dysponował dostateczną wiedzą o fizjonomice DBLF, by to stwierdzić. Mimo to jednak stażysta starał się uspokoić pacjenta beznamiętnym głosem z autotranslatora.
Sprawę załatwił Williamson. Obrócił się nagle w stronę protestującego pacjenta, pochylił się, aż ich twarze znalazły się o kilkanacie centymetrów od siebie, i przemówił spokojnym, niemal swobodnym tonem, od którego jednak Conwayowi przeszły ciarki po plecach.
- Słuchaj, przyjacielu - powiedział. - Mówisz, że nie życzysz sobie, żeby jeden z tych mierdzących robaków, który chciał cię zabić, próbował teraz ciebie łatać, tak? No to wbij sobie do swego łba i zatrzymaj to tam: ten włanie robak jest tu lekarzem. A poza tym, tu nie ma wojen. Wszyscy należycie do tej samej armii, w której mundurem jest koszula nocna; więc leż cicho, zamknij buzię i zachowuj się. Inaczej dostaniesz po pysku.
Conway wrócił do przerwanej pracy podkrelając w pamięci uwagę, by jeszcze raz przemyleć swój stosunek do Kontrolerów. Kiedy poszarpane, potłuczone i popalone ciała pacjentów przepływały pod jego rękami, jego umysł jako dziwnie oderwał się od tego wszystkiego. Co jaki czas na jego twarzy pojawiał się zaskakujący Williamson wyraz; wyglądało na to, że człowiek ten zadawał kłam wszystkiemu, co opowiadano o Kontrolerach. Czyżby ten niezmordowany, spokojny człowiek o dłoniach niewzruszonych jak skała miał być mordercą, sadystą o niskiej inteligencji i bez zasad moralnych? Trudno było w to uwierzyć. Obserwując Williamsona z ukrycia między pacjentami, Conway powoli podejmował decyzję. Była to bardzo trudna decyzja. Jeli nie będzie uważał, łatwo poparzy sobie palce. Z O'Marą było to niemożliwe, podobnie jak z różnych powodów z Brysonem i Mannonem, ale teraz z Williamsonem...
- Hm... Williamson - Conway zaczął z wahaniem; lecz dokończył pytanie w popiechu - czy zabił pan kiedy kogo?
Kontroler wyprostował się gwałtownie. Usta jego zacisnęły się w wąską, białą linię. - Powinien pan wiedzieć, że Kontrolerom nie należy zadawać takich pytań. Ale czy pan to wie? - Zawahał się, a gniew jego powstrzymywała ciekawoć, wywołana burzą uczuć szalejącą na twarzy Conwaya. - Co pana gryzie, doktorze? - zapytał z trudem.
Conway bardzo żałował, że w ogóle zadał to pytanie, ale było już za późno, żeby się wycofać. Zrazu jąkając się zaczął opowiadać o swoich ideałach związanych z powołaniem medycznym, a potem o przerażeniu i zmieszaniu wywołanym odkryciem, że Szpital Główny - instytucja, która w jego mylach ucieleniała najwyższe ideały - zatrudniała kontrolera na stanowisku Naczelnego Psychologa, a być może, jeszcze innych przedstawicieli Korpusu na odpowiedzialnych stanowiskach. Conway wiedział już teraz, że Korpus nie był orodkiem wszelkiego zła, że oddelegował swoją Dywizję Medyczną do pomocy w ich obecnej trudnej sytuacji. Ale i tak, przecież Kontrolerzy...
- Dostarczę panu jeszcze. jednego wstrząsu - powiedział sucho Williamson - informując pana o tym, co jest powszechnie znane, że nikomu na myl nie przychodzi, by o tym mówić. Doktor Lister, dyrektor Szpitala, jest również członkiem Korpusu Kontroli... Oczywicie, nie nosi munduru - dodał szybko - bo Diagnostycy z czasem zaczynają zapominać o drobiazgach, a Korpus nieprzychylnie spogląda na nieporządne umundurowanie nawet u generała brygady.
Lister jest Kontrolerem! - Ale dlaczego? - wybuchnął Conway wbrew swojej woli. - Wszyscy wiedzą, cocie za jedni. Jak wam się po pierwsze udało zdobyć tu władzę?
- Najwyraźniej nie wszyscy wiedzą - przerwał Williamson - bo pan, na przykład nie wie.
VI
Kontroler nie był rozgniewany, co Conway stwierdził, gdy obaj odchodzili już od pacjenta, by zająć się następnym. Zamiast tego na jego twarzy malowało się co, co przywodziło na myl ojca pouczającego dziecko o jakich mało przyjemnych prawdach życiowych.
- Przede wszystkim - powiedział Williamson delikatnie zdejmując opatrunek polowy z ciała rannego gąsienicowca - pańskie problemy wynikły z tego, że pan, tak jak cała pańska grupa społeczna, należycie do gatunku znajdującego się pod ochroną.
- C o t a k i e g o? - wykrzyknął Conway.
- Gatunek pod ochroną - powtórzył Williamson. Osłaniany przed niewygodami współczesnego życia. To z pańskiej warstwy społecznej - w całej Unii, nie tylko na Ziemi - pochodzą praktycznie wszyscy wielcy artyci, muzycy i przedstawiciele wolnych zawodów. Większoć z was potrafi przeżyć całe życie nie wiedząc o tym, że znajdujecie się pod ochroną, że od dzieciństwa jestecie odizolowani od mniej przyjemnych realiów naszej tak zwanej cywilizacji, i że wasze poglądy pacyfistyczne i etyczne stanowią luksus, na który wielu z nas po prostu nie może sobie pozwolić. Pozwala się wam na ten luksus w nadziei, że kiedy powstanie z niego filozofia, która pewnego dnia uczyni wszystkie istoty w Galaktyce prawdziwie cywilizowanymi, prawdziwie dobrymi.
- Nie wiedziałem... - zająknął się Conway. - A... a z tego, co pan mówi, wynika, że my - to znaczy ja - jestem zupełnie bezużyteczny...
- Oczywicie, że pan nie wiedział - rzekł łagodnie Williamson. Conway zastanawiał się, jak to możliwe, że taki młody człowiek rozmawia z nim z wyższocią, a on nie czuje urazy. W jaki sposób tamten zyskał w jego oczach autorytet.
- Był pan zapewne - mówił dalej Kontroler - zamknięty w sobie, mało rozmowny, otulony w pańskie szczytne ideały. Niech pan zrozumie, nie ma w nich nic złego, ale po prostu trzeba dopucić trochę szaroci między białym i czarnym. Nasza współczesna cywilizacja - powrócił do głównego wątku rozmowy - opiera się na maksymalnej wolnoci dla jednostki. Pojedynczy osobnik może robić, co chce, o ile nie jest to szkodliwe dla innych. Tylko Kontrolerzy nie mają tych swobód.
- A co z gettami dla "normalnych"? - przerwał mu Conway. Oto w końcu Williamson powiedział co, z czym można się było definitywnie nie zgodzić. - Przebywanie pod nadzorem Kontrolerów w zamkniętym obszarze kraju trudno nazwać wolnocią.
- Jeli pan dobrze się zastanowi - odrzekł Williamson - sam pan uzna, iż "normalnym", czyli tej grupie na prawie każdej planecie, która uważa, że jedynie ona jest reprezentatywna dla danej rasy, w odróżnieniu od okrutnych Kontrolerów czy też estetów bez charakteru - czyli ludzi z pańskiej warstwy, słowem, że tym "normalnym" nie ogranicza się swobody. Po prostu z oczywistych względów zaczęli się oni sami łączyć w skupiska i włanie w tych zbiorowiskach samozwańczych "normalnych" Kontrolerzy mają najwięcej roboty. "Normalni" mają wszelkie swobody włącznie z prawem zabijania siebie nawzajem, jeli sobie tego życzą; obecnoć Kontrolerów ma tylko nie dopucić do tego, by ucierpiał ten z nich, kto nie chce brać w tym udziału.
Podobnie, gdy na jakiej planecie czy planetach nagromadzi się odpowiednio dużo tego szaleństwa, pozwalamy, by stoczono wojnę na jakiej wyznaczonej do tego celu planecie. Staramy się tylko, by wojna nie była ani długa, ani krwawa. - Williamson westchnął. - Tym razem nie docenilimy ich. Ta wojna była i długa, i krwawa - zakończył tonem samooskarżenia.
Conway opierał się jeszcze w myli przed zaakceptowaniem tego radykalnie nowego poglądu na istotę sprawy. Przed przybyciem do Szpitala nie miał bezporednich kontaktów z Kontrolerami, bo i po co? Za "normalni" z Ziemi wydawali mu się postaciami romantycznymi, może nieco pyszałkowatymi i chełpliwymi, ale to wszystko. Oczywicie, to od nich pochodziła większoć złych słów o Kontrolerach, które usłyszał. Może i "normalni" nie byli tak prawdomówni i obiektywni, jakimi się mienili...
- Trudno uwierzyć w to wszystko - zaprotestował. Sugeruje pan, że Korpus Kontroli odgrywa większą rolę w całym układzie niż "normalni" lub my, klasa twórcza! -Potrząsnął gniewnie głową..- Ależ pan sobie wybrał czas na dyskusje filozoficzne!
- To pan ją zaczął - odrzekł Williamson.
Na to już Conway nie znalazł odpowiedzi.
Musiało minąć już kilka ładnych godzin, gdy poczuł dotknięcie na ramieniu. Wyprostował się i ujrzał za sobą pielęgniarza klasy DBLF, który trzymał strzykawkę.
- Zastrzyk pobudzający, doktorze? - zapytał pielęgniarz.
Conway momentalnie uwiadomił sobie, że nogi się pod nim chwieją i ma trudnoci ze zogniskowaniem wzroku. I zapewne ruchy jego stały się wyraźnie powolne, skoro pielęgniarz sam zwrócił się do niego. Conway skinął głową i podwinął rękaw palcami, które zmieniły się w pięć grubych, zmęczonych parówek.
- Aj! - krzyknął nagle z bólu. - Co to jest, szeciocalowy gwóźdź?
- Przykro mi bardzo - powiedział pielęgniarz -- ale zanim do pana przyszedłem, robiłem zastrzyki dwóm lekarzom mojej rasy, a jak pan wie, nasza skóra jest grubsza i twardsza niż wasza. Toteż igła się stępiła.
Zmęczenie Conwaya zniknęło w ciągu kilku sekund. Poza lekkim mrowieniem w dłoniach i szarymi plamami na twarzy, które tylko inni mogli zobaczyć, czuł się trzeźwy, rzeki i fizycznie wypoczęty, jak gdyby dopiero co wyszedł spod prysznica po dziesięciu godzinach snu. Zanim skończył badanie kolejnego pacjenta, rozejrzał się szybko dookoła i stwierdził, że przynajmniej tutaj liczba rannych oczekujących na pomoc stopniała do ledwie garstki, za liczba Kontrolerów była o połowę mniejsza niż na początku. Pacjentów otoczono już opieką, za Kontrolerzy zmienili się w pacjentów.
Wszędzie tak się działo: Kontrolerzy, którzy spali niewiele, lub wcale podczas przewożenia rannych, którzy zmuszali swoje ciała do pracy za pomocą licznych zastrzyków pobudzających i zwykłego, zaciętego męstwa, by pomóc zaharowanym lekarzom, ci Kontrolerzy teraz, jeden po drugim, dosłownie padali na miejscu, pospiesznie potem przenoszeni na salę chorych, bowiem niezależnie od woli organizmu mięnie serca i płuc odmawiały posłuszeństwa wraz z innymi. Kładziono ich na specjalnych oddziałach, gdzie automatyczne urządzenia prowadziły masaż serca, stosowały sztuczne oddychanie i podawały dożylnie substancje odżywcze. Conway dowiedział się, że tylko jeden z nich zmarł.
Korzystając z chwili spokoju poszedł wraz z Williamsonem do wizjera i wyjrzał na zewnątrz. Rój oczekujących statków zmalał tylko minimalnie, ale Conway wiedział, że to z powodu tych, które dopiero co nadleciały. Nie mieciło mu się w głowie, gdzie oni chcą pomiecić tych wszystkich rannych. Nawet te korytarze, gdzie można było postawić łóżka, były już przepełnione, za przez cały czas trwało przesuwanie pacjentów wszystkich ras z jednego miejsca w inne, by uzyskać więcej przestrzeni. Ale to nie była jego sprawa, a przeplatające się tory statków stanowiły dziwnie uspokajający widok.
- Komunikat nadzwyczajny - odezwał się nagle głonik. - Pojedynczy statek, jedna osoba na pokładzie, rasa jak dotąd, nie znana; wymaga natychmiastowej pomocy. Pilot statku tylko częciowo ma nad nim kontrolę, jest ciężko ranny i ma trudnoci. w porozumiewaniu się. Alarm przy wszystkich lukach przyjęć!
Och nie, pomylał Conway, nie w takiej chwili! Poczuł w żołądku chłód, a jednoczenie nawiedziło go straszne przeczucie tego, co się miało zdarzyć. Williamson uchwycił się brzegów wizjera, aż pobielały kostki jego palców.
- Patrz! - wykrzyknął nieswoim, pełnym rozpaczy głosem i wyciągnął rękę.
Intruz zbliżał się do roju statków z szaleńczą prędkocią, dziko manewrując. Krótki, ciemny i nieokrelony cygarowaty kształt zbliżył się i wdarł w plątaninę statków, nim Conway zdołał dwa razy odetchnąć. Statki rozproszyły się w straszliwym zamieszaniu, ledwie unikając zderzenia zarówno ze sobą, jak i nadlatującym intruzem, a ten wciąż mknął przed siebie. Na jego drodze znajdował się tylko jeden statek, transportowiec Korpusu, który otrzymał zezwolenie na dokowanie i zbliżał się już do luku przyjęć. Transportowiec był ogromny, niezdarny i nieprzystosowany do szybkich manewrów, i nie miał ani czasu, ani możliwoci, by usunąć się z drogi. Zderzenie zdawało się nieuniknione, a transportowiec załadowany był po brzegi rannymi...
Ale nie. W dosłownie ostatniej chwili mknący statek zboczył z toru. Obserwujący go ujrzeli, jak ominął transportowiec, a jego krótki, cygarowaty kształt obrócił się zmieniając w krąg, który rósł w oczach z mrożącą krew w żyłach szybkocią. Statek leciał prosto na nich! Conway chciał zamknąć oczy, ale patrzył jak zafascynowany na tę olbrzymią masę metalu pędzącą w jego kierunku. Ani on, ani Williamson nie usiłowali nawet podbiec do skafandrów. Od tego, co miało nastąpić, dzieliły ich tylko ułamki sekund.
Statek był już nad ich głowami, gdy ponownie zmienił kurs, bowiem jego ranny pilot desperacko usiłował uniknąć przeszkody większej niż poprzednio, masy Szpitala. Ale za późno, statek uderzył.
Potworny, podwójny wstrząs doszedł ich od podłogi, gdy statek przebił się przez dwuwarstwowy pancerz. Dalej nastąpiły kolejne, łagodniejsze drgnięcia, kiedy wbijał się we wnętrznoci wielkiego szpitala. Zabrzmiała krótka kakofonia krzyków - ludzkich i nieludzkich - a także gwizdów, szelestów i gardłowych chrząknięć wydawanych przez istoty ulegające obrażeniom, utonięciu, zatruciu gazem czy dekompresji. Do oddziału wypełnionego czystym chlorem wdarła się woda. Chmura zwykłego powietrza przedostała się przez otwór w cianie pomieszczenia zajmowanego przez istoty nie znające innych warunków poza mrozem i próżnią głębokiego Kosmosu; teraz, przy pierwszym zetknięciu z powietrzem, skurczyły się one, zginęły, a ich ciała uległy rozkładowi. Woda, powietrze i kilkanacie innych mieszanek atmosferycznych połączyło się tworząc luzowatą, brunatną i wysoce żrącą mieszaninę, która wyparowała i wykipiała w Kosmos. Jednak o wiele wczeniej, nim się to wszystko stało, zatrzasnęły się hermetyczne grodzie skutecznie izolując tę straszną ranę zadaną przez uderzający jak pocisk statek.
VII
Przez chwilę wszyscy trwali jak sparaliżowani; potem szpital zareagował. Nad głowami szalał głonik wyrzucając jednak z siebie słowa spokojne i opanowane. Technicy i konserwatorzy wszystkich ras mieli zgłosić się natychmiast po wyznaczone im zadania. Obwody antygrawitacyjne w oddziałach LSVD i MSVK zaczęły odmawiać posłuszeństwa i cały personel medyczny w tej okolicy miał się zająć umieszczaniem pacjentów w otulinach zabezpieczających, a następnie przenieć ich, zanim własny ciężar zmiażdży ich ciała, na salę operacyjną nr 2 dla grupy DBLF, gdzie sztucznie ciążenie obniżono do poziomu jednej dwudziestej G. W dziewiętnastym korytarzu AUGL nastąpił nie umiejscowiony jeszcze przeciek chloru i wszystkie istoty klasy DBDG ostrzeżono przed skażeniem w okolicach ich stołówki. A poza tym dr Lister proszony jest o zgłoszenie się do biura.
Gdzie w mózgu Conwaya pojawiła się myl, że oto wszystkich innych wzywa się do wyznaczonych zadań, natomiast doktora Listera się prosi. Wtem usłyszał, jak kto z tyłu wymienia jego nazwisko, i obrócił się.
Był to Mannom który pospiesznie zbliżał się do Williamson i Conwaya.
- Widzę, że jestecie wolni w tej chwili - powiedział. - Mam dla was robotę. - Zatrzymał się na chwilę, a gdy Conway skinął potakująco głową, popędził bez tchu dalej.
Kiedy uderzający statek wrył się w konstrukcję Szpitala na pół kilometra, wyjaniał po drodze Mannon, obszar próżni ograniczony przez hermetyczne grodzie nie ograniczał się tylko do tunelu wybitego przez wrak. Ze względu na położenie grodzi wewnątrz Szpitala pojawiło się jakby wielkie próżniowe drzewo, którego pniem był wybity tunel, a gałęziami - odchodzące od niego otwarte odcinki korytarzy. Do niektórych z nich przylegały sekcje, które można było zahermetyzować samodzielnie, i istniała możliwoć, że kto tam jeszcze żyje.
W innych warunkach nie byłoby wielkiej potrzeby przyspieszania akcji ratowniczej wobec zamkniętych w tych pomieszczeniach, którzy swobodnie mogli przebywać tam przez kilka dni, ale tym razem pojawiła się dodatkowa komplikacja. Rozbity statek zatrzymał się w pobliżu rodka, a właciwie "orodka nerwowego" - Szpitala, czyli tej sekcji, w której znajdowały się urządzenia regulujące warunki rodowiskowe. Jak wszystko na to wskazywało, znajdował się ram jaki żywy osobnik - być może pacjent, kto z personelu medycznego, albo też nawet pasażer rozbitego statku, który miotał się po pomieszczeniu i sam o tym nie wiedząc, coraz bardziej uszkadzał regulatory sztucznej grawitacji. Gdyby taki stan rzeczy trwał nadal, mogło to spowodować poważne awarie w oddziałach, a nawet mierć istot, które przywykły do niższych wartoci siły ciążenia.
Doktor Mannon chciał, aby Conway i Williamson udali się tam i wyprowadzili owego osobnika, zanim spowoduje nieodwracalne zniszczenia.
- Poszedł tam już kto, z klasy PVSJ - dodał - ale te istoty słabo się spisują w skafandrach. Posyłam więc tam was dwóch, abycie popchnęli sprawę naprzód. W porządku? No to jazda. .
Wyposażeni w degrawitatory obaj ratownicy wyszli na zewnątrz obok zniszczonej sekcji i popłynęli w próżni tuż nad zewnętrzną powłoką Szpitala, ku otworowi wyrwanemu w niej przez uderzający statek. Degrawitatory ułatwiały w znacznym stopniu manewrowanie w stanie nieważkoci, toteż Conway i Williamson nie oczekiwali niczego szczególnego po drodze, którą mieli przebyć. Ze sobą mieli liny i magnetyczne kotwiczki, za Williamson - tylko dlatego, że tak przewidywał zestaw wyposażenia służbowego skafandra Kontrolerów - miał również broń. Zapas powietrza w skafandrach wystarczał na trzy godziny.
Zrazu posuwali się naprzód z łatwocią. Statek wybił o otwory o gładkich brzegach w cianach i stropach sal szpitalnych, a nawet w kilku urządzeniach należących do ciężkiego sprzętu. Conway mógł łatwo zajrzeć w głąb mijanych korytarzy, ale nigdzie nie było widać oznak życia. Mijali przerażające szczątki istot żyjących w warunkach wysokiego cinienia atmosferycznego; nawet na Ziemi cinienie wewnętrzne rozniosłoby je na strzępy. Tu za, gdy zostały nagle wystawione na działanie całkowitej próżni, ów proces był znacznie gwałtowniejszy. W jednym z korytarzy Conway ujrzał przypadek tragiczny: oto antropoidalny pielęgniarz klasy DBDG - jedna z istot pokrytych czerwoną, niedźwiedzią siercią - został zgilotynowany przez zamykającą się hermetyczną gródź, przed którą nie umknął na czas. Z jakiego powodu widok ten wstrząsnął Conwayem mocniej niż wszystko, co widział wczeniej tego dnia.
W miarę posuwania się w głąb Szpitala natrafiali na coraz więcej "obcego" żelastwa, czyli poszycia i elementów konstrukcyjnych z wraku; i zdarzało się, że musieli sobie ręcznie torować drogę w tej gęstwinie.
Williamson posuwał się przodem, około dziesięciu metrów przed Conwayem, gdy nagle zniknął mu z oczu. W słuchawkach Conwaya rozległ się okrzyk zdziwienia przerwany brzękiem metalu uderzającego o metal. Conway, który przytrzymywał się wystającej sztaby, zacisnął instynktownie na niej dłonie i poczuł przez rękawicę lekką wibrację. Żelastwo przesuwało się! Na chwilę zdjął go strach, potem jednak uwiadomił sobie, że ruch odbywał się głównie w tym miejscu, z którego przyszedł, to jest nad jego głową. Drżenie ustało kilka minut później, przy czym okazało się, że strzępy metalu tylko nieznacznie zmieniły położenie. Dopiero wtedy Conway przywiązał się mocno do sztaby liną i ruszył na poszukiwanie Kontrolera.
Williamson leżał twarzą w dół ze zgiętymi kolanami i łokciami, częciowo ukryty pod zwałami złomu znajdującymi się około pięciu metrów poniżej. Słaby, nieregularny oddech, który Conway słyszał w słuchawkach, dowodził, że szybka reakcja Kontrolera, który rękami zakrył kruche szkło hełmu, uratowała mu życie. Jednak to, czy Williamson przeżyje ten wypadek, zależało od rodzaju obrażeń, a te z kolei zależały od siły ciążenia wycinka podłogi, który ciągnął go w dół.
Było teraz oczywiste, że wypadek został spowodowany przez fragment podłogi, w którym ciągle działa system sztucznej grawitacji pomimo olbrzymich zniszczeń w rejonie katastrofy. Conway był niewymownie wdzięczny za to, że siła ciążenia działa tylko prostopadle do powierzchni obwodu, a ów wycinek podłogi byk lekko wygięty. Gdyby był skierowany w górę, zarówno on sam, jak i Kontroler spadliby w dół i to z wysokoci znacznie większej niż pięć metrów.
Ostrożnie popuszczając linę ratunkową Conway zbliżył się do skulonej postaci Williamson. Zacisnął kurczowo palce na linie, gdy zbliżył się do pola działania obwodu grawitacyjnego, ale wkrótce ucisk jego zelżał, gdy uwiadomił sobie, że siła ciążenia wynosi najwyżej półtora G. Teraz, gdy stała grawitacja ciągała go w dół, zaczął opuszczać się po linie, ręka za ręką. Mógłby po prostu użyć degrawitatora, by zneutralizować ciążenie i spłynąć w dół, ale to było zbyt ryzykowne. Gdyby przypadkowo wysunął się poza pole działania owego kawałka podłogi, degrawitator wyrzuciłby go w górę z fatalnym zapewne skutkiem.
Gdy Conway dotarł do Kontrolera, ten był nadal nieprzytomny. Choć nie można było stwierdzić tego na pewno ze względu na skafander, Conway podejrzewał wielokrotne złamania obu rąk. Uwalniając bezwładne ciało z otaczającej go masy złomu uwiadomił sobie, że Williamsonowi potrzebna jest pomoc, natychmiastowa pomoc z wykorzystaniem wszystkich możliwoci Szpitala. Domylił się, że Kontroler otrzymał niedawno mnóstwo zastrzyków pobudzających, co zapewne wyczerpało jego zapas sił. Kiedy odzyska przytomnoć, o ile w ogóle ją odzyska, może nie przetrzymać szoku.
VIII
Conway miał włanie wezwać pomoc, gdy w pobliżu jego hełmu przeleciał jaki kawałek metalu o poszarpanych krawędziach. Obrócił się gwałtownie i tylko dlatego zdołał uniknąć uderzenia następnym kawałkiem żelastwa, który nadlatywał w jego kierunku. Dopiero wtedy dojrzał sylwetkę nieziemca w skafandrze, częciowo ukrytą w plątaninie metalu w odległoci około dziesięciu metrów. Ów nieziemiec obrzucał go, czym popadło.
Bombardowanie ustało natychmiast, gdy osobnik ów upewnił się., że Conway zwrócił na niego uwagę. Przekonany, że odnalazł tajemniczego rozbitka, którego wybryki spowodowały szaleństwa systemu sztucznego ciążenia w Szpitalu, Conway popieszył w jego stronę. Natychmiast jednak spostrzegł, że: nieziemiec w ogóle nie był w stanie się poruszać bowiem przygniotły go, dziwnym trafem nie zagrażając życiu i zdrowiu, dwa elementy konstrukcyjne. Jedyną wolną macką starał się dosięgnąć czego z tyłu skafandra. Conway przez chwilę łamał sobie nad tym głowę; ale potem zobaczył radiostację przytroczoną do grzbietu tamtego; z boku wisiał oderwany kabel. Umocował go ponownie na miejscu używając plastra chirurgicznego jako izolacji i natychmiast z jego własnych słuchawek dobiegł go bezduszny głos autotranslatora.
Był to ów PVSJ, którego wysłano przed nimi, by sprawdził, czy kto nie pozostał przy życiu. Schwytany w tę samą pułapkę, co nieszczęsny Kontroler, zdołał jeszcze użyć degrawitatora, by zmniejszyć prędkoć upadku. Przedobrzył jednak, bowiem upadł, tyle że w innym miejscu. Uderzenie było stosunkowo łagodne, jednak spowodowało osunięcie się luźno zawieszonej masy żelastwa, która uwięziła go i uszkodziła mu radio.
PVSJ, który był chlorodysznym Illensańczykiem, tkwił teraz solidnie przywalony złomem; wszelkie wysiłki Conwaya, by go uwolnić, były bezskuteczne. Tymczasem przyjrzał się insygniom specjalnoci tamtego, wymalowanym na skafandrze. Symbole tralthańskie i illensańskie nic mu nie mówiły, ale trzecim, najbliższym odpowiednikiem w symbolice ludzi, był krzyż. Illensańczyk okazał się kapelanem. Można się było tego spodziewać.
Ale teraz miał już dwóch nie mogących się poruszać pacjentów zamiast jednego. Nacisnął guzik nadajnika i odchrząknął. Nim jednak zdołał wydobyć z siebie choć słowo, zadudnił mu w uszach, zdyszany głos doktora Mannona.
- Doktorze Conway! Kontrolerze Williamson! Zgłosić się natychmiast!
- Włanie miałem to zrobić - odrzekł Conway i poinformował Mannona o swoich przejciach. Następnie wspomniał o pomocy dla Williamson i kapelana, ale Mannon mu przerwał.
- Przykro mi - rzucił popiesznie - ale to niemożliwe. Fluktuacje grawitacyjne zwiększyły się powodując zapewne osiadanie potrzaskanych elementów, ponieważ tunel nad panem jest dosłownie zamurowany żelastwem. Konserwatorzy usiłują się przebić, ale...
- Może ja z nim porozmawiam - wdarł się inny głos, po czym rozległ się głony łoskot, jak zawsze, gdy kto komu wyrywa mikrofon. - Doktorze Conway, mówi Lister. Niestety, muszę pana poinformować, że zdrowie pańskich towarzyszy ma w tej chwili drugorzędne znaczenie. Pańskim zadaniem jest dotarcie do tamtego osobnika zamkniętego w sterowni ciążenia i uspokojenie go. Niech mu pan da po łbie, jeli to konieczne, ale niech go pan powstrzyma. On rujnuje cały Szpital!
Conway przełknął linę. - Tak jest, panie doktorze - powiedział i zaczął się zastanawiać, w jaki sposób przedrze się w głąb otaczającej go gmatwaniny złomu. Sytuacja wyglądała na beznadziejną.
Nagle uczuł, że co ciągnie go w bok. Złapał za najbliższy wystający pręt, i trzymał się, jakby od tego zależało życie. Poprzez tkaninę skafandra doszedł go brzękliwy zgrzyt przesuwanego metalu. Szczątki konstrukcji znowu się przesuwały. Po chwili przyciągająca go siła zniknęła równie nagle, jak się pojawiła, a jednoczenie rozległ się krótki jakby warknięcie okrzyk Illensańczyka. Conway obrócił się i zobaczył, że w miejscu, w którym przed chwilą znajdował się kapelan, ziała teraz wielka dziura, zapadająca się w nicoć.
Ledwie zmusił się, by pucić trzymany pręt. Wiedział, że przyciąganie, które nim niedawno szarpnęło, było wynikiem chwilowego włączenia się gdzie poniżej obwodu sztucznego ciążenia. Jeli obwód ten włączyłby się ponownie, w momencie gdy Conway płynął w próżni nie trzymając się niczego... Wolał o tym nie myleć.
Przesunięcie się rumowiska nie zmieniło pozycji Williamson, który wciąż leżał tam, gdzie go Conway pozostawił. Kapelan jednak musiał polecieć w głąb tunelu.
- Nic się nie stało? - zawołał Conway z troską w głosie.
- Chyba nie - doszła go odpowiedź Illensańczyka. Jednak wciąż czuję odrętwienie.
Conway dopłynął ostrożnie do nowo powstałego otworu i spojrzał w dół. Pod nim znajdowało się bardzo duże pomieszczenie, zalane wiatłem z jakiego źródła z boku. Z odległoci około dwunastu metrów widać było tylko podłogę, ponieważ ciany znajdowały się poza polem widzenia. Podłogę pokrywał dywan z ciemnoniebieskiej rolinnoci o rurkowatych łodygach i bulwiastych liciach. Conway przez jaki czas nie mógł rozpoznać owego pomieszczenia, dopóki nie domylił się, że to zbiornik wodny dla istot klasy AUGL, tyle że bez wody. Gruba, miękka rolinnoć pokrywająca jego dno służyła zarówno za pożywienie, jak i wystrój wnętrza zbiornika. Illensańczyk miał szczęcie, że wylądował na tak sprężystej powierzchni.
Kapelan nie był już uwikłany w żelastwo i owiadczył, że czuje się na tyle dobrze, iż może pomóc Conwayowi w zmaganiach z osobnikiem znajdującym się w sterowni sztucznego ciążenia. Gdy mieli już przystąpić do schodzenia w głąb tunelu, Conway spojrzał w kierunku źródła wiatła, które na wpół wiadomie dostrzegł poprzednio, i zaparło mu oddech.
Przez jedną ze cian zbiornika AUGL, która była przezroczysta, zobaczył korytarz zaadaptowany na tymczasową salę szpitalną. Po jednej stronie stały łóżka, na których leżały gąsienicowate istoty klasy DBLF wbijane w materace z plastikogąbki lub podrzucane w górę przez szaleńcze i nieprzewidziane konwulsje targające obwodami sztucznego ciążenia. Wokół pacjentów rozpięto prowizoryczne siatki, by utrzymać ich w łóżkach, a i tak, mimo tej męczarni, można uznać ich za szczęciarzy.
Gdzie w głębi Szpitala trwała ewakuacja której z sal i przez widoczny odcinek korytarza ciągnęła procesja pełzających, przewijających się i podskakujących istot - niczym zawartoć jakiej kosmicznej arki Noego. Byli tam przedstawiciele wszystkich ras tlenodysznych i wielu oddychających inną atmosferą; ludzcy pielęgniarze i Kontrolerzy pomagali im w przechodzeniu. Dowiadczenie musiało nauczyć pielęgniarzy że wyprostowanie się i chodzenie w pozycji pionowej grozi połamaniem koci lub pęknięciem czaszki, bowiem poruszali się na czworakach. Gdyby szarpnął nimi nagły zryw ciążenia rzędu trzech lub czterech G, droga upadku byłaby znacznie krótsza. Conway zauważył, że większoć ma na sobie degrawitatory, ale nie korzysta z nich, ponieważ były one bezużyteczne w warunkach, gdy stała grawitacyjna zmieniała się z szalejącą zmienną.
Widział, jak osobniki klasy PVSJ w baloniastych osłonach to rozpłaszczają się na podłodze jak preparaty pod szkiełkiem, to znów ulatują w powietrze. A za nimi pacjenci z Tralthanu holowani w potężnych, nieporęcznych uprzężach - bowiem masywni Tralthańczycy byli również podatni na urazy wewnętrzne pomimo swej ogromnej siły. Znajdowały się tam także istoty klas DBDG, DBLF, CLRS, a także niezidentyfikowani pacjenci w kulistych pojemnikach na kołach, od których buchało niemal widoczne zimno. Pojedynczo, popychani, ciągnięci albo też o własnych siłach krok za krokiem przesuwali się wzdłuż szyby pochylając się i prostując jak kłosy pszenicy w wietrzny dzień, szarpani skurczami obwodów ciążenia.
Conway prawie mógł sobie wyobrazić, że czuje owe wahania grawitacji w miejscu, w którym się znajdował, ale wiedział, że uderzający statek musiał po drodze uszkodzić wszystkie obwody. Z trudem odwrócił wzrok od owego ponurego pochodu i znowu ruszył w głąb tunelu.
- Conway! - głos Mannona warknął kilka minut później. - Ten rozbitek w sterowni jest już odpowiedzialny przynajmniej za tyle samo ofiar, co samo uderzenie statku! Cała sala pacjentów LSVO straciła życie, gdy ciążenie wzrosło na trzy sekundy z jednej ósmej do czterech G. Co się dzieje?
Conway owiadczył, że tunel wybity w konstrukcji Szpitala jest coraz węższy, ponieważ kadłub i lżejsze urządzenia statku zdzierały się w czasie przebijania do tego poziomu. Przed nim zapewne znajdowała się tylko ciężka maszyneria, jak generatory hipernapędu i tak dalej. Jego zdaniem, musi być już bardzo blisko końca tunelu oraz owej istoty - nie wiadomego sprawcy całego spustoszenia.
- Dobrze - odrzekł Mannon - ale nich się pan spieszy!
- Ale czy technicy nic mogą się przedostać? Na pewno...
- Nie mogą - przerwał mu głos Listera. - W okolicach sterowni występują wahania ciążenia do dziesięciu G. Zadanie jest niewykonalne. Także dotarcie do pańskiego szlaku z wnętrza Szpitala jest również niemożliwe. Oznaczałoby to ewakuację korytarzy w sąsiedztwie, a wszystkie są wypełnione pacjentami... - Głos Listera cichł; najwyraźniej odwrócił się od mikrofonu, ale Conway zdołał pochwycić jeszcze jego słowa: - Przecież inteligentna istota nie może tak poddać się panice, żeby... No, niech ja go dostanę w swoje ręce...
- Może nie jest inteligentna - powiedział inny głos. Może to jakie dziecko z oddziału położniczego FGLI.
- Jeli tak, to spuszczę mu takie lanie...
W tym miejscu rozmowę zakończył ostry stuk w słuchawkach sygnalizujący wyłączenie nadajnika. Conway, który nagle zdał sobie sprawę, jaki stał się ważny, zaczął się spieszyć, jak tylko mógł.
IX
Conway i Illensańczyk opucili się na niższy poziom trafiając do sali, gdzie w próżni, poród ruchomych elementów wyposażenia sali unosiły się cztery ciała osobników klasy MSVK - delikatnych, trójnożnych istot przypominających bociany. Ruchy ich ciał i przedmiotów zdawały się nieco nienaturalne, jak gdyby kto je przed chwilą potrącił. Był to pierwszy lad tajemniczego osobnika, którego poszukiwali. Po chwili znaleźli się w wielkim pomieszczeniu o metalowych cianach, oplecionych labiryntem pionowo sterczących i nie osłoniętych mechanizmów. Na podłodze tkwił w wybitym przez siebie zagłębieniu generator hipernapędu, wokół którego leżały porozrzucane odłamki urządzeń sterowni. Pod nimi znajdowały się szczątki istoty, której klasy już nie można było okrelić. Obok generatora w mocno nadwerężonej podłodze ziała dziura wybita przez jaki inny element ciężkiego sprzętu statku.
Conway pospieszył do otworu i spojrzał w dół.
- Tam jest! - krzyknął podniecony.
Pod nimi znajdowała się ogromna sala, która mogła być tylko sterownią sztucznego ciążenia. Podłogę, ciany i sufit - bowiem w sterowni panowała zawsze nieważkoć i próżnia - pokrywały nieliczne szeregi przysadzistych metalowych szafek, pomiędzy którymi ledwie mogli się przecisnąć nawet technicy z Ziemi. Ale technicy nie mieli potrzeby przychodzić tu często, ponieważ urządzenia znajdujące się w tym niezmiernie ważnym pomieszczeniu miały układy samonaprawiające. Teraz ta funkcja była wystawiona na ciężką próbę.
Istota, którą Conway tymczasowo zaklasyfikował jako AACL, leżała na trzech delikatnych szafkach kontrolnych. Dziewięć innych, wszystkie migające czerwonymi wiatełkami awaryjnymi, znajdowało się w zasięgu szeciu wężowatych macek, wysuniętych przez otwory w zmętniałym plastikowym skafandrze. Macki miały przynajmniej szeć metrów długoci, a zakończone były rogowatymi narolami, które, sądząc z rozmiaru wyrządzonych szkód, musiały być twarde jak stal.
Conway przygotowany był na to, że poczuje litoć, gdy ujrzy stworzenie ranne, zdjęte przerażeniem i oszalałe z bólu. Zamiast tego zobaczył istotę na pierwszy rzut oka w doskonałym zdrowiu, która wciekle rozbijała regulatory sztucznego ciążenia, z taką szybkocią, z jaką wbudowane w nie samonaprawcze roboty starały się je odtworzyć. Conway klął i zaczął gwałtownie szukać częstotliwoci nadajnika tamtego. Nagle w jego słuchawkach rozległ się ostry, wysoki pisk.
- Mam cię! - mruknął ponuro.
Gdy tylko tamten usłyszał jego głos, pisk ustał natychmiast, podobnie jak wszelkie ruchy siejących zniszczenie macek. Conway odnotował częstotliwoć, a następnie przełączył się ponownie na zakres używany przez siebie i Illensańczyka.
- Wydaje mi się - powiedział chlorodyszny kapelan, gdy Conway opowiedział mu, co usłyszał - że ta istota jest miertelnie przerażona, a dźwięk, który wydała, był okrzykiem przerażenia; inaczej autotranslator przełożyłby go na zrozumiałe słowa. To, że pisk i niszczycielskie działanie ustało, gdy stworzenie usłyszało głos, jest wielce obiecujące, ale uważam, że powinnimy zbliżać się powoli, cały czas upewniając je, że chcemy mu pomóc. Jego zachowanie tam dole wskazuje, według mnie, na to, że uderza we wszystko co się porusza, toteż moim zdaniem konieczne jest zachowanie ostrożnoci.
- Tak, proszę księdza - powiedział Conway z uczuciem.
- Nie wiemy, w którą stronę skierowane są organy wzroku tej istoty - mówił dalej Illensańczyk - proponuję więc, abymy podeszli z przeciwnych stron.
Conway skinął głową. Obaj ustawili swoje radiostacje na nowy zakres i zaczęli ostrożnie przesuwać się w kierunku sufitu sterowni. Mając w degrawitatorach taką rezerwę mocy żeby przylgnąć do metalowej powierzchni, odpełzli od siebie na przeciwległe ciany i zsunęli się po nich na podłogę. Gdy stworzenie znalazło się między nimi, zaczęli się powoli ku niemu zbliżać.
Urządzenia samonaprawcze przez cały czas pracowały usuwając szkody wyrządzone przez tę szóstkę przypominających anakondy macek, lecz samo stworzenie w dalszym ciągu leżało spokojnie. Nie wydawało również żadnych dźwięków. Conway ciągle mylał o zniszczeniach spowodowanych bezmylnym miotaniem się po sterowni. Słów, które cisnęły mu się na usta, w żaden sposób nie można było nazwać uspokajającymi; wobec tego kwestię porozumienia się z rozbitkiem pozostawił kapelanowi.
- Nie obawiaj się niczego - Illensańczyk mówił już po raz dwudziesty. - Jeli jeste ranny, powiedz nam. Przyszlimy tu po to, aby ci pomóc...
Jednak od strony stworzenia nie doszedł żaden ruch, żadne słowo.
Powodowany nagłym impulsem Conway włączył zakres doktora Mannona.
- Wydaje mi się - powiedział - że rozbitek należy do klasy AACL. Czy może mi pan powiedzieć, skąd się tu wziął, a także dlaczego albo nie chce, albo nie może się do nas odezwać?
- Porozumiem się z Izbą Przyjęć - powiedział Mannon po krótkim milczeniu. - Czy jednak jest pan pewny, że to włanie ta klasa? Nie przypominam sobie, żebym tu kiedy widział kogo z AACL: czy na pewno nie jest to kreppeliańska...
- To na pewno nie jest kreppeliańska omiornica przerwał Conway. - Ma szeć macek głównych; teraz leży spokojnie nic nie robiąc...
Conway przerwał nagle, tak zaskoczony, że zamilkł, bowiem jego stwierdzenie, że istota nic nie robi, przestało być aktualne. Stwór pomknął w kierunku sufitu tak szybko, że zdawało się, jakby dotknął go w tym samym momencie, co wystartował. Conway ujrzał, już teraz nad sobą, jak kolejna szafka roztrzaskuje się na kawałki, a kilka następnych odpada, wyrwanych przez szukające zaczepienia macki. W słuchawkach Mannon krzyczał co o skokach ciążenia w dotychczas bezpiecznym sektorze Szpitala i o wzrastających stratach, ale Conway nie był w stanie nic odpowiedzieć.
Patrzył bezsilnie, jak AACL przygotowuje się do kolejnego lotu.
- ... Przyszlimy tu, aby ci pomóc - mówił kapelan w chwili; gdy szecioramienny stwór wylądował cztery metry od niego. Przyssał się mocno pięcioma mackami wyrzucając szóstą potężnym, łukowatym zamachem, którym zagarnął Illensańczyka i cisnął nim o cianę. Ze skafandra kapelana buchnął życiodajny chlor na moment okrywając mgiełką bezkształtne, nieszczęsne ciało, które odbiwszy się od ciany wylądowało na rodku sterowni. AACL ponownie zaczął wydawać swoje piski.
Conway słyszał swój własny głos bełkotliwie zdający relację Mannonowi, następnie za Mannona wzywającego okrzykiem Listera. W końcu odezwał się sam Lister.
- Musi pan go zabić, Conway - powiedział ochryple dyrektor. Musi pan go zabić, Conway!
Dopiero te słowa pomogły mu się otrząsnąć i powrócić do normalnego stanu. Ach, jakie to podobne do Kontrolera, pomylał gorzko, rozwiązać problem za pomocą morderstwa. I wymagać od lekarza, osoby powołanej do ratowania życia, aby je odebrał. Nie miało znaczenia, że przyszła ofiara była nieprzytomna ze strachu; spowodowała wiele zamieszania w Szpitalu, więc należy ją zabić.
Conway bał się przedtem, bał się i teraz: Przy poprzednim stanie umysłu łatwo było poddać się panice i zastosować prawo dżungli: "zabij, bo ciebie zabiją". Ale nie teraz. Bez względu na to, co miało stać się z nim lub ze Szpitalem, nie zabije istoty obdarzonej intelektem, a Lister może sobie krzyczeć, aż zsinieje...
Nagle zaskoczyło go, że i Lister, i Mannon krzyczą na niego usiłując odeprzeć jego argumenty. Prawdopodobnie swoje rozumowanie przeprowadził na głos, sam o tym nie wiedząc. Ze złocią wyłączył ich zakres.
Jednak jeszcze jeden głos bełkotał co do niego: powolny, ciszony, straszliwie zmęczony, często przerywany jękami bólu. Przez obłędną chwilę Conway pomylał, że to duch martwego kapelana powtarza argumenty Listera, ale po chwili spostrzegł, że co się nad nim porusza.
Przez otwór w suficie łagodnie przepływała postać w skafandrze - Williamson. W jaki sposób ciężko ranny Kontroler tu dotarł, Conway nie był w stanie pojąć; złamane koci rąk uniemożliwiały sterowanie degrawitatorem, a więc Williamson musiał przebyć całą drogę odbijając się nogami i mając nadzieję, że jaki wciąż czynny przewód grawitacyjny nie pociągnie go po raz drugi. Conway aż skurczył się na myl o tym, ile razy te wielokrotnie połamane kończyny musiały zderzyć się z przeszkodami po drodze. A mimo to Kontroler mylał tylko o tym, by namówić Conwaya, żeby ten zabił rozbitka na dole.
Coraz bliżej dołu, a odległoć malała z każdą sekundą...
Conway poczuł, jak zimny pot występuje mu na kark. Nie mogąc się zatrzymać ranny Kontroler wysunął się już z dziury w suficie i płynął ku podłodze, prosto na przyczajonego stwora! Conway patrzył zafascynowany, jak jedna z twardych niczym stal macek zaczyna się rozwijać przygotowując się do mierciononego zamachu.
Instynktownie rzucił się w kierunku unoszącego się w próżni Kontrolera, nie mając czasu, by pomyleć o swej odwadze - lub głupocie. Zwarł się z Williamsonem z głuchym trzaskiem i objął go nogami, by mieć wolne ręce do obsługi degrawitatora. Zaczęli się wciekle obracać wokół wspólnego rodka ciężkoci, a ciany, sufit i podłoga z jej groźnym "lokatorem" wirowały tak szybko, że Conway ledwie mógł skupić wzrok na regulatorach. Zdawało mu się, że lata całe minęły, nim opanował wirowanie i skierował siebie i Kontrolera ku dziurze w suficie, za którą było bezpiecznie. Byli już prawie u celu, kiedy Conway ujrzał, jak gruba, niczym lina okrętowa, macka pędzi w jego kierunku...
X
Co uderzyło go w plecy z taką siłą, że aż mu dech zaparło. Przez straszną chwilę mylał, że butle tlenowe odpadły, skafander się rozdarł, a on sam chwyta wciekle ustami próżnię. Jednak wywołany strachem krzyk wpucił strumień tlenu do płuc. Conway nigdy jeszcze z takim smakiem nie wdychał powietrza z butli.
Macka stwora musnęła go tylko, toteż kręgosłup ocalał, ucierpiała jedynie radiostacja.
- Jak się pan czuje? - zapytał z troską Conway, gdy już ułożył Williamsona w pomieszczeniu nad sterownią. Żeby Kontroler mógł go usłyszeć, musieli się zetknąć hełmami.
Przez kilka minut nie było odpowiedzi. Potem powrócił ów znużony, nabrzmiały bólem półszept.
- Bolą mnie ręce. Jestem zmęczony - słowa Kontrolera rwały się. - Ale wszystko będzie dobrze... kiedy mnie zabiorą... na salę... - Williamson umilkł. Po chwili jego głos zabrzmiał ponownie, jakby z większą siłą. - To znaczy, jeżeli w Szpitalu pozostanie jeszcze kto żywy, żeby mnie leczyć. Bo jeli nie powstrzyma pan naszego przyjaciela z dołu...
Conway zawrzał nagle gniewem.
- Do jasnej cholery - wybuchnął - czy nigdy pan nie ustąpi? Niech pan sobie to wbije do głowy: nie mam zamiaru zabić istoty rozumnej! Moje radio jest rozbite, więc nie muszę słuchać wrzasków Listera i Mannona, a żeby i pana nie słyszeć, wystarczy mi odsunąć hełm.
Głos Kontrolera znowu osłabł
- Ja wciąż słyszę Mannona i Listera - powiedział Williamson. - Oni mówią, że teraz dostało się oddziałowi ósmemu, czyli drugiej sekcji dla pacjentów z planet o niskiej grawitacji. Pacjenci i lekarze leżą rozpłaszczeni ciążeniem 3 G. Jeszcze kilka minut tego i nigdy już się nie podniosą. Wie pan, że klasa MSVK nie odznacza się silną budową ciała...
- Zamknij się! - ryknął Conway. Z wciekłocią odsunął się, przerywając kontakt.
Kiedy gniew jego zmalał na tyle, że ponownie mógł widzieć, zauważył, że usta Kontrolera już się nie poruszają. Oczy jego były zamknięte, twarz szara i pokryta potem wywołanym szokiem; nie widać było również oznak oddechu. Absorbenty wewnątrz hełmu nie pozwalały, by szkiełko zamgliło się od oddechu, toteż Conway nie miał pewnoci; ale Williamson mógł już nie żyć. Przy jego zmęczeniu odsuwanym wielokrotnie za pomocą zastrzyków pobudzających, przy jego ranach Conway już dawno się mógł spodziewać jego zgonu. Z jakiego powodu nagle zapiekły go oczy.
W ciągu ostatnich kilku godzin oglądał już tyle mierci i krwi, że jego wrażliwoć na cierpienie stępiała do tego stopnia, iż reagował na nie jak automat medyczny. To uczucie osobistej krzywdy, osierocenia go przez Kontrolera musiało być po prostu czasowym nawrotem tej wrażliwoci. Jednego był wszakże pewien - że nikt tego medycznego automatu nie zdoła skłonić do zbrodni. Wiedział już, że Korpus Kontroli czynił więcej dobra niż zła - ale on nie był Kontrolerem.
A przecież i O'Mara, i Lister byli jednoczenie Kontrolerami i lekarzami, a sława tego drugiego rozciągała się na całą Galaktykę. Czy chcesz być lepszy od nich? pytał go jaki głos gdzie w mózgu. Jeste tu tylko ty, mówił dalej w głos, a praca Szpitala została zdezorganizowana, dookoła za umierają istoty rozumne - wszystko przez tego stwora tam w dole. Jakie są według ciebie, szanse przeżycia? Droga, którą tu przybyłe, jest zawalona i nikt ci nie przyjdzie z pomocą, a więc ty też umrzesz. Czyż nie tak?
Conway usiłował desperacko trwać przy swoim postanowieniu, okryć się nim jak skorupą. Ale ów natarczywy, ów tchórzliwy głos w jego głowie rozbijał tę skorupę. Z uczuciem prawdziwej ulgi Conway zobaczył, że usta Kontroler znowu się poruszają. Szybko przysunął swój hełm.
- ... Ciężko panu jako lekarzowi - głos był coraz słabszy - ale pan musi. Przypućmy, że to pan jest tam w dole, oszalały ze strachu, a może i bólu, i w chwili opamiętania kto panu powie, co pan zrobił, co pan nadal robi, ile istot ma pan na sumieniu... - Głos zadrżał, ucichł, a następnie powrócił. - Czy pan nie wolałby raczej umrzeć niż dalej zabijać?
- Ale ja nie mogę!
- Czy na jego miejscu nie wolałby pan umrzeć?
Conway poczuł, jak jego skorupa ochronna rozpada się. W ostatniej, desperackiej próbie oporu, odwleczenia strasznej decyzji, powiedział: - No, może, ale nawet gdybym chciał, nie mógłbym go zabić. Rozerwałby mnie na strzępy, zanim bym się do niego zbliżył...
- Mam broń - powiedział Kontroler.
Conway nie pamiętał potem, jak ustawiał przyrządy celownicze, a nawet kiedy wyjął broń z kabury Kontrolera. Pistolet leżał w jego dłoni, wycelowany w stworzenie na dole, a Conway czuł chłód i niesmak. Jednak nie ustąpił Williamsonowi całkowicie. Pod ręką miał rozpylacz z szybkoschnącą masą plastyczną, za pomocą której, jeli użyło jej się szybko, można było czasem uratować życie osoby, której skafander uległ przedziurawieniu. Conway chciał tylko zranić stwora obezwładniając go, a następnie uszczelnić jego skafander plastikiem. Sprawa była trudna i ryzykowna, ale nie potrafił zabijać z zimną krwią.
Ostrożnie uniósł drugą rękę, by przytrzymać broń, i wycelował. Następnie wystrzelił.
Kiedy opucił broń, ze stwora nie pozostało nic poza rozrzuconymi po sterowni zwijającymi się fragmentami macek. Conway żałował teraz, że nie zna się na broni, i nie umiał dostrzec, iż pistolet strzela pociskami eksplodującymi, a ponadto został ustawiony na ogień ciągły...
Usta Williamsona poruszyły się znowu. Conway przytknął hełm powodowany wyłącznie odruchem. Już przestało mu na czymkolwiek zależeć.
- ... Wszystko w porządku, doktorze - mówił Kontroler. - To nikt...
- Teraz już nikt - zgodził się posępnie Conway. Powrócił do oględzin pistoletu Kontrolera i poczuł żal, że tak go dokładnie opróżnił. Gdyby został choć jeden pocisk, choć jeden, wiedziałby, jak go użyć.
- Przyszło to panu z trudem, wiemy o tym - mówił major O'Mara. Jego głos nie był już ostry, a stalowoszare oczy patrzyły łagodnie, jakby ze współczuciem i chyba dumą. - Lekarz zazwyczaj nie musi podejmować takich decyzji, dopóki nie będzie starszy, bardziej zrównoważony, dojrzalszy - o ile w ogóle takim w końcu się staje. Pan jest albo był pan dzieciakiem przejedzonym idealizmem - w nieco kołtuńskiej i obłudnej wersji - dzieciakiem, który nawet nie wiedział, czym naprawdę jest Kontroler.
O'Mara umiechnął się. Jego dwie wielkie, twarde dłonie spoczęły dziwnie po ojcowsku na ramionach Conwaya. To, co pan zrobił - mówił dalej - mogło zniszczyć zarówno pańską karierę, jak i równowagę umysłową. Ale nie ma sprawy, nie potrzebuje pan siebie o nic obwiniać. Wszystko jest w porządku.
Conway mylał tępo, że szkoda, iż nie otworzył wówczas szkła hełmu i nie skończył z tym wszystkim, zanim technicy dotarli do sterowni sztucznego ciążenia i nie odnieli jego i Williamsona do O'Mary. Major musi być niespełna rozumu. On, Conway, pogwałcił naczelną zasadę etyczną jego zawodu i zabił istotę obdarzoną intelektem. Absolutnie wszystko było nie w porządku.
- Niech mnie pan posłucha - powiedział poważnie O'Mara. - Chłopcom z łącznoci udało się odtworzyć oraz sterowni rozbitego statku, wraz z pilotem, bezporednio przed zderzeniem. Pilotem nie był pański AACL, rozumie pan? Była to istota klasy AMSO, należąca do jednej z rolejszych ras w Kosmosie, a jej przedstawiciele często trzymają w charakterze zwierząt domowych nieinteligentne osobniki klasy AACL. Poza tym na licie chorych Szpitala nie ma również istot tej klasy, toteż zwierzak, którego pan zabił, był po prostu odpowiednikiem oszalałego ze strachu psa w skafandrze ochronnym. - O'Mara potrząsnął ramionami Conwaya, aż mu się głowa zakołysała. Czy teraz lepiej się pan czuje?
Conway poczuł, jak wraca doń życie. Skinął głową w milczeniu.
- Może pan ić - powiedział, umiechając się, O'Mara - i nadrobić trochę snu. Za co do rozmowy reorientacyjnej, niestety, nie mam w tej chwili czasu. Niech mi pan niej kiedy przypomni, jeli pana zdaniem, będzie jeszcze potrzebna...
XI
W ciągu czternastu godzin, które Conway przespał, napływ rannych zmalał do poziomu, z którym można było sobie poradzić. Poza tym nadeszła wiadomoć, że wojna się skończyła. Technikom i konserwatorom z Korpusu Kontroli udało się usunąć elementy potrzaskane przez rozbity statek i załatać pancerz Szpitala. Gdy wewnątrz wybitego tunelu przywrócono normalne cinienie atmosferyczne, prace remontowe postępowały szybko naprzód, tak że kiedy Conway obudził się i ruszył na poszukiwanie doktora Mannona, stwierdził, że pacjentów przenosi się do sekcji, które jeszcze kilka godzin wczeniej były ciemną, pozbawioną atmosfery plątaniną żelastwa.
Swojego zwierzchnika odnalazł nieopodal głównego oddziału nagłych wypadków dla klasy FGLI. Mannon pochylał się nad ciężko poparzonym DBLF, którego gąsienicowate ciało wręcz ginęło na ogromnym stole przeznaczonym dla Tralthańczyków. Dwa inne gąsienicowce, pod znieczuleniem, leżały na równie olbrzymim łóżku stojącym pod cianą, a jeszcze jeden leżał lekko się zwijając na wózku koło drzwi.
- Gdzie pan był, do cholery? - odezwał się Mannon głosem zbyt zmęczonym, by zabrzmiał w nim gniew. Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, dodał: - A, niech pan już nie mówi. Każdy podbiera personel innym, a stażyci nie mają nic do powiedzenia...
Conway poczuł, że twarz mu czerwienieje. Nagle zawstydził się tego czternastogodzinnego snu, ale miał zbyt mało odwagi, by Mannona wyprowadzić z błędu.
- W czym mogę pomóc, panie doktorze? - zapytał zamiast tego.
- Może pan - odrzekł Mannon wskazując na pacjentów. - Ale to będzie paskudna robota. Rany kłute i cięte, głębokie. Odłamki metalu w dalszym ciągu w ciele, uszkodzenie narządów jamy brzusznej i ostry krwotok wewnętrzny. Bez hipnotamy nie da pan sobie rady. Niech pan po idzie i szybko wraca, jasne?
Kilka minut później Conway leżał w gabinecie O'Mary zapisując sobie tamę o fizjologii DBLF. Tym razem nie unikał dotknięcia rąk majora.
- Jak się czuje Kontroler Williamson? - zapytał zdejmując hełm.
- Wyżyje - odparł sucho O'Mara. - Sam Diagnostyk składał mu gnaty. Nie ma prawa umrzeć...
Conway wrócił do Mannona, jak mógł najprędzej. Dowiadczał już charakterystycznego rozdwojenia psychicznego; poza tym wysiłkiem woli opanowywał potrzebę pełzania na brzuchu, wiedział więc, że zapis się przyjął. Podobni do gąsienic mieszkańcy planety Kelgia bardzo przypominali Ziemian zarówno w metaboliźmie, jak i usposobieniu, toteż zamęt w jego głowie był mniejszy niż w przypadku poprzedniej tamy z rasą Telfi. Tym niemniej osiągnął zbliżenie z istotami, które leczył; zbliżenie, które w istocie sprawiało mu ból.
Pojęcie broni, pocisku i celu jest bardzo proste - trzeba tylko wycelować, nacisnąć spust, a cel jest już martwy lub obezwładniony. Pocisk nie myli w ogóle, celujący nie myli tyle, ile trzeba, za cel... cierpi.
Conway widział ostatnio zbyt wiele obezwładnionych celów i kawałki metalu, które wryły się w nie głęboko, pozostawiając czerwone kratery w poszarpanym ciele, potrzaskane koci i rozerwane naczynia krwionone. Potem jeszcze pozostawał długi, bolesny proces rekonwalescencji. Ktokolwiek sieje takie zniszczenie wród istot mylących, czujących, zasługuje na co boleniejszego niż psychiatria korekcyjna O'Mary.
Kilka dni wczeniej Conway wstydziłby się takich myli, a i teraz czuł się trochę zażenowany. Zastanawiał się, czy niedawne wydarzenia zapoczątkowały w nim proces degradacji moralnej, czy po prostu zaczynał być dorosły?
Pięć godzin później było już po wszystkim. Mannon dał pielęgniarce polecenia, by czwórka pacjentów znajdowała się pod stałą obserwacją, ale najpierw kazał jej przynieć co do zjedzenia. Dziewczyna wróciła po paru minutach z wielką paczką kanapek, a także wiecią, że ich stołówka została zajęta na sypialnię męską dla lekarzy -Tralthańczyków. Wkrótce potem Mannon zasnął w czasie jedzenia drugiej kanapki. Conway załadował go na transporter i zawiózł do jego pokoju. Po drodze trafił na tralthańskiego Diagnostyka, który kazał mu udać się do oddziału urazowego klasy DBDG.
Tym razem Conway zajmował się pacjentami z jego własnej rasy, a jego dojrzewanie czy może degeneracja moralna pogłębiała się. Zaczynał myleć, że Korpus Kontroli jest cholernie łagodny wobec niektórych osobników.
Trzy tygodnie później Szpital Kosmiczny pracował już normalnie. Wszyscy pacjenci, poza najciężej rannymi, zostali już przetransportowani do szpitali planetarnych. Uszkodzenia spowodowane uderzeniem statku już naprawiono. Tralthańczycy opucili stołówkę i Conway nie musiał już porywać jedzenia w locie że stolików do narzędzi. Lecz o ile w przypadku całego szpitala sprawy wróciły do normalnego etanu, o tyle z Conwayem wszystko miało się inaczej.
Został całkowicie zwolniony od obowiązków na swoim oddziale i przeniesiony do grupy złożonej zarówno z ludzi jak i nieziemców, których większoć zajmowała stanowiska wyższe od niego. Wszyscy zostali poddani przeszkoleniu w zakresie ratownictwa kosmicznego. Niektóre problemy związane z wyławianiem rozbitków ze zniszczonych statków kosmicznych, a szczególnie tych z działającymi jeszcze źródłami energii, były dla Conwaya kompletnym zaskoczeniem. Przeszkolenie zakończyło się ciekawym, aczkolwiek nieco karkołomnym egzaminem praktycznym, który udało mu się zdać, po czym nastąpił bardziej umysłowy kurs filozofii porównawczej nieziemców. Jednoczenie trwało szkolenie dotyczące skażeń: co zrobić, gdy nastąpi przeciek w oddziale metanodysznych, a temperatura grozi podniesieniem się powyżej minus stu czterdziestu stopni, co zrobić w przypadku istoty chlorodysznej wystawionej na działanie tlenu, istoty wyposażonej w skrzela - na działanie powietrza oraz odwrotnie. Conway aż wzdrygał się na myl o tym, że niektórzy z jego współtowarzyszy na kursie mogliby zastosować na nim sztuczne oddychanie - niektórzy ważyli bowiem po pół tony! - ale szczęliwie na końcu tego szkolenia egzaminu praktycznego nie było.
Każdy z wykładów podkrelał znaczenie szybkiej i dokładnej oceny klasy napływających pacjentów, którzy często mogą nie być w stanie podać jej samodzielnie. W czteroliterowym systemie klasyfikacyjnym pierwsza litera była kluczem do ogólnej przemiany materii, druga oznaczała liczbę i rozmieszczenie kończyn i narządów zmysłów, za pozostałe dwie okrelały zespół wymagań co do cinienia atmosferycznego oraz siły ciążenia, co również informowało o masie fizycznej oraz rodzaju powłoki pokrywającej ciało danego osobnika. Litery A, B i C na pierwszym miejscu odnosiły się do istot wododysznych. D i F odpowiadały ciepłokrwistym organizmom tlenodysznym; tu mieciła się większoć ras inteligentnych. Istoty z klasy G do K były również tlenodyszne, ale bardziej przypominały owady i żyły w niskiej sile ciążenia. L i M pochodziły również z planet o małej grawitacji, ale wyglądem przypominały ptaki. Istoty chlorodyszne należały do klasy O i P. Potem następowały wszystkie osobliwoci - pożeracze promieniowania radioaktywnego, istoty o krwi zamrożonej albo krystaliczne, stworzenia, które mogły zmieniać dowolnie swój kształt, a także osobniki posiadające różne uzdolnienia parapsychiczne. Telepaci, tacy jak Telfi, otrzymywali na pierwszym miejscu literę V. W ramach zajęć wykładowcy wywietlali przez trzy sekundy na ekranie obraz stopy jakiej istoty, lub fragment jej skóry, i jeli Conway nie potrafił na podstawie tak pobieżnych oględzin wyrecytować odpowiedniej klasy, padało wiele ironicznych słów. Wszystko to było bardzo ciekawe, ale Conway zaczął się trochę niepokoić, gdy stwierdził, że przez szeć tygodni nie oglądał ani jednego pacjenta. Postanowił zadzwonić do O'Mary i wypytać go oczywicie z szacunkiem i oględnie.
- Na pewno chce pan wrócić na oddział - rzekł O'Mara, gdy Conway doszedł w końcu do sedna rozmowy. Również doktor Mannon chciałby pana z powrotem. Ale ja mam dla pana robotę i nie chcę, żeby pan ugrzązł gdzie indziej. Niech pan jednak nie sądzi, że tylko zabija pan czas. Uczy się pan wielu pożytecznych rzeczy, doktorze. Przynajmniej sądzę, że się pan uczy. Żegnam.
Odkładając mikrofon interkomu Conway pomylał, że wiele z tego, czego się uczył, odnosi się osobicie do majora O'Mary. Nie istniał kurs na temat naczelnego psychologa, ale właciwie to jakby był, bowiem z każdego wykładu wyłaniała się jego postać. Conway dopiero zaczynał pojmować, jak blisko był wyrzucenia ze Szpitala za zachowanie podczas incydentu a Telfi.
O'Mara miał stopień majora w Korpusie Kontroli, ale Conway wiedział już, że wewnątrz Szpitala trudno było znaleźć jakie granice jego władzy. Jako naczelny psycholog był odpowiedzialny za zdrowie psychiczne wszystkich nader różnych osobników i ras wród personelu oraz za łagodzenie wszelkich zadrażnień, jakie mogłyby między nimi wystąpić.
Przy najwyższej nawet tolerancji i wzajemnym szacunku nadal zdarzały się sytuacje, w których takie zadrażnienia się pojawiały. Sytuacje potencjalnie niebezpieczne wynikały z ignorancji i nieporozumienia; również jaka istota. mogła zapać na neurozę ksenofobiczną, która, miałaby negatywny wpływ na jej przydatnoć zawodową czy równowagę psychiczną albo obie te rzeczy na raz. Na przykład lekarz z Ziemi, który miał w podwiadomoci niechęć do pająków, nie mógłby odnaleźć w sobie, mając pacjenta Illensańczyka, tyle medycznej neutralnoci, by go wyleczyć. Do O'Mary należało więc wykrycie i usunięcie takich oznak niebezpieczeństwa albo też, jeli wszystko zawiedzie, pozbycie się owego potencjalnie niebezpiecznego osobnika, nim zadrażnienia te przybiorą postać otwartego konfliktu. Owa ochrona przed błędnym, niezdrowym lub nietolerancyjnym myleniem stanowiła obowiązek, który O'Mara wypełniał z takim zacięciem, że zyskał sobie u niektórych przydomek "drugiego Torquemady". Istoty z tych planet, na których nie było nigdy żadnych odpowiedników Inkwizycji, obrzucały go innymi epitetami i to często prosto w twarz. Ale w kanonie zasad O'Mary Usprawiedliwione Wyzwiska nie stanowiły objawów niewłaciwego mylenia, toteż poważne tego reperkusje się nie zdarzały.
O'Mara nie był odpowiedzialny za psychologiczne braki pacjentów Szpitala, ale ponieważ często nie można było stwierdzić gdzie kończy się ból czysto fizyczny, a zaczyna psychosomatyczny, również i wtedy pytano go o zdanie.
To, że O'Mara zwolnił Conwaya z obowiązków na oddziale, mogło oznaczać zarówno degradację, jak i awans. Jeli jednak Mannon potrzebował go z powrotem, w takim razie zadanie, które miał dla niego O'Mara, musiało być ważniejsze. Conway był wobec tego przekonany, że z psychologiem nic mu nie grozi; ta myl była bardzo przyjemna. Jednak gryzła go ciekawoć.
Następnego ranka wezwano go, by się zjawił w gabinecie naczelnego psychologa...
3... Kłopoty z Emilią
Był to zapewne jeden z tych olbrzymich transportowców przewożących kolonistów, na których potrafiły przejć cztery pokolenia, nim przyleciały z jednej gwiazdy na drugą, dopóki hipernapęd nie odstawił do lamusa tak gigantycznych jednostek, mylał Conway przyglądając się wielkiej "kropli", którą widać było przez iluminator za biurkiem O'Mary. Za wyjątkiem oszklonej kabiny pilota wszystkie rzędy galerii obserwacyjnych oraz iluminatorów zostały zakryte grubymi - płytami metalowymi solidnie umocnionymi z zewnątrz, by wytrzymały potężne cinienie w rodku statku. Nawet w zestawieniu z ogromem Szpitala statek wydawał się potężny.
- Odpowiada pan za kontakt między Szpitalem a lekarzem i pacjentem z tego statku - powiedział naczelny psycholog O'Mara patrząc uważnie na Conwaya. - Lekarz należy do rasy niewielkich rozmiarów. Pacjent podobny jest do dinozaura.
Conway usiłował nie dać poznać po sobie zdumienia. Wiedział, że O'Mara analizuje jego reakcje i przewrotnie chciał mu to utrudnić, jak tylko potrafił.
- Co mu jest? - zapytał po prostu.
- Nic - odrzekł O'Mara.
- Więc to problem psychologiczny?
Naczelny psycholog potrząsnął głową.
- No więc co takiego może robić w szpitalu zdrowa, zrównoważona psychicznie i inteligentna istota...
- Ona nie jest inteligentna.
Conway nabrał powoli powietrza w płuca i odetchnął. Najwyraźniej major bawił się z nim w zgadywankę. Nie, żeby miał co przeciwko temu, ale pod warunkiem, że dostanie uczciwą szansę odgadnięcia właciwych odpowiedzi. Spojrzał raz jeszcze na olbrzymi kształt zaadaptowanego transportowca i zamylił się.
Zainstalowanie hipernapędu w tak ogromnym statku kosztowało dużo, a poważne zmiany konstrukcyjne kadłuba - jeszcze więcej. Wyglądało na to, że kto zadał sobie wiele trudu jedynie dla...
- Już mam! - wykrzyknął Conway umiechając się. To nowy okaz, który mamy pokroić i zbadać...
- Boże uchowaj! - zawołał O'Mara z przerażeniem. Rzucił szybkie, niemal paniczne spojrzenie na małą kulę z plastiku, częciowo zakrytą stosem książek na biurku.
- Ta cała sprawa - mówił dalej - została uzgodniona na najwyższym szczeblu, co najmniej podkomisji Rady Galaktycznej. Na czym to wszystko ma polegać, ani ja, ani nikt inny w Szpitalu nie wie. Być może lekarz, który przybył tu z pacjentem i który ma się nim zajmować, powie panu kiedy... - Ton głosu O'Mary wyrażał wątpliwoć, że to nastąpi. - ... Jednakże od Szpitala, jak i od pana wymaga się tylko pomocy i współpracy - zakończył.
Z dalszych słów majora wynikało, że istota, która w tym przypadku występowała jako lekarz, należała do niedawno odkrytej rasy, którą tymczasowo zaklasyfikowano jako VUXG. Oznaczało to, że istoty owe posiadały pewne zdolnoci parapsychiczne, potrafiły przekształcać praktycznie wszystkie substancje w energię na własne potrzeby oraz mogły przystosować się do każdego właciwie rodowiska. Były one małe i nieomal niezniszczalne.
Lekarz ów był telepatą, ale jego etyka oraz zakaz ingerencji w sferę prywatnych myli nie pozwalały mu na stosowanie tej zdolnoci do porozumiewania się z nie-telepatą, nawet gdyby jego zakres odbioru obejmował myli ludzkie. Z tego powodu porozumiewanie się miało następować wyłącznie poprzez autotranslator. Była to rasa długowieczna, zarówno jeli chodzi o długoć życia poszczególnych osobników, jak i historię pisaną - a przez cały ten ogromny przeciąg czasu nie było u nich żadnej wojny.
Była to cywilizacja stara, wiatła i skromna, zakończył O'Mara, niezmiernie skromna. Tak bardzo, że do innych ras, nie tak skromnych jak ona, odnosiła się z pogardą. Conway będzie musiał być bardzo taktowny, bowiem tę najwyższą, nieledwie przytłaczającą skromnoć łatwo można pomylić z czym innym.
Conway przyjrzał się uważnie O'Marze. Czy w tych bystrych, szarostalowych oczach nie pojawił się ironiczny umieszek? Czy na kanciastej, pewnej siebie twarzy nie było wyrazu sztucznej obojętnoci? I nagle, zupełnie już zbity z tropu, dostrzegł mrugnięcie majora.
Ignorując je, odezwał się:
- Według mnie, oni strasznie zadzierają nosa.
Ujrzał jak usta O'Mary skrzywiły się i w tym momencie, z dramatyczną raptownocią włączył się do rozmowy nowy głos.
- Znaczenie wypowiedzianej przed chwilą uwagi nie jest dla mnie jasne - zadudnił beznamiętny głos z autotranslatora. - Zadzieramy, czyli unosimy... co? - Nastąpiła krótka chwila milczenia, po której głos mówił dalej: - Przyznaję, że moje zdolnoci umysłowe są bardzo ograniczone; chciałbym jednak z całą pokorą owiadczyć, że moje niezrozumienie w tym przypadku nie wynika tylko z mojej winy, ale częciowo wywodzi się z owej ubolewania godnej skłonnoci młodych i mniej praktycznych ras do wydawania pozbawionych sensu dźwięków, kiedy zupełnie nie ma takiej potrzeby.
W tym włanie momencie wzrok Conwaya, który gwałtownie rozglądał się po pokoju, padł na przezroczystą plastykową kulę leżącą na biurku O'Mary. Teraz, kiedy przyjrzał się jej dokładniej, zauważył pasek, którym do kuli przymocowany był aparat, zapewne autotranslator. Wewnątrz pojemnika pływało c o .
- Doktorze Conway - rzekł sucho naczelny psycholog - oto doktor Arretapec, pański nowy szef. - I dodał, bezgłonie poruszając ustami: - Musi pan tak mleć ozorem?
Stwór w plastykowej kuli; nie przypominający niczego innego poza suszoną liwką w syropie, był więc owym lekarzem należącym do klasy VUXG! Conway poczuł, że twarz mu płonie. Jak to dobrze, że autotranslator przekładał tylko znaczenie poszczególnych słów nie zagłębiając się w ich wydźwięk emocjonalny - w tym przypadku ironiczny! Inaczej znalazłby się w mocno niezręcznej sytuacji.
- Ponieważ potrzebna jest tu najcilejsza współpraca - dodał szybko major - a ciężar ciała istoty imieniem Arretapec jest niewielki, będzie pan go n o s i ł w czasie pracy. - O'Mara zgrabnie przemienił swe słowa w czyn i przytroczył pojemnik do ramienia Conwaya.
- Może pan ić - powiedział, gdy skończył. - Szczegółowe polecenia, kiedy i gdzie będą potrzebne, zostaną panu przekazane bezporednio przez doktora Arretapeca.
To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomylał Conway kwano, wychodząc. Oto miał na ramieniu lekarza - nieziemca - który wyglądał jak przezroczysta, trzęsąca się jak galareta kluska, za ich wspólnym pacjentem był zdrowy i krzepki dinozaur, a o co w tym wszystkim chodziło, jego kolega po fachu nie bardzo chciał wyjanić. Conway słyszał kiedy o lepym posłuszeństwie, ale lepa współpraca była dlań pojęciem nowym, i jego zdaniem, raczej głupim.
Po drodze do luku siedemnastego, czyli tam, gdzie Szpital połączony był ze statkiem, na którym znajdował się ich pacjent, Conway usiłował nieziemskiemu lekarzowi wyjanić organizację Szpitala Głównego Sektora Dwunastego.
Dr Arretapec od czasu do czasu zadawał jakie rzeczowe pytania, a więc zapewne był zainteresowany tematem.
Pomimo że Conway był na to przygotowany, jednak ogrom wnętrza zaadaptowanego transportowca wstrząsnął nim. Z wyjątkiem dwóch poziomów najbliższych powłoki zewnętrznej statku, gdzie obecnie znajdowały się generatory sztucznego ciążenia, technicy z Korpusu Kontroli wycięli ze rodka wszystko, pozostawiając ogromną pustą kulę o rednicy około szeciuset metrów. Powierzchnia wewnętrzna owej kuli zapaćkana była błotem i wilgocią. Tu i ówdzie znajdowały się wielkie, niechlujne stosy powyrywanej rolinnoci, w większoci wdeptanej w błoto. Conway zauważył również, że znaczna jej częć zwiędła i zamierała.
Mając dotychczas do czynienia z lniącą, aseptyczną czystocią Szpitala stwierdził, że ów widok szczególnie działa na jego system nerwowy. Zaczął rozglądać się za pacjentem.
Jego wzrok przesunął się w górę ponad stertę błota i porozrzucanych rolin, aż w końcu wysoko, po przeciwnej stronie kuli zobaczył, że błoto przechodzi w małe, głębokie jeziorko. Tuż pod powierzchnią wody widać było jaki ruch i wirowanie. Nagle nad wodą ukazała się nieduża głowa osadzona na ogromnej, sinusoidalnej szyi; rozejrzała się i ponownie zanurzyła się z ogromnym pluskiem.
Conway ocenił odległoć, a następnie stan terenu pomiędzy nim i jeziorem.
- To daleka droga - powiedział - wezmę degrawitator...
- Nie będzie to potrzebne - odrzekł Arretapec. Ziemia nagle usunęła się spod nóg i oto Conway leciał już w kierunku odległego jeziora.
Klasyfikacja VUXG, przypomniał sobie, kiedy już odzyskał oddech, obejmuje istoty dysponujące pewnymi zdolnociami parapsychicznymi...
II
Wylądowali łagodnie niedaleko brzegu jeziora. Arretapec powiedział Conwayowi, że chce skoncentrować przez kilka chwil swoje procesy mylowe, i poprosił go, żeby przez ten czas był cicho i nie poruszał się. Kilka sekund później Conway poczuł, że swędzi go gdzie wewnątrz ucha. Dzielnie porzucił myl o tym, żeby wetknąć tam palec i podrapać się; zamiast tego całą uwagę skupił na powierzchni jeziora.
Nagle toń wody przebiło szaro-brunatne, wielkie jak góra cielsko zakończone z jednej strony długą, zwężającą się szyją z drugiej za ogonem gwałtownie uderzającym o wodę. Przez chwilę Conway mylał, że potwór po prostu wyskoczył na powierzchnię jak gumowa piłka, ale potem wytłumaczył sobie, że to dno jeziora musiało się gwałtownie zapać pod dinozaurem dając optycznie podobny efekt. Nadal wciekle wymachując szyją, ogonem i czterema potężnymi jak kolumny nogami olbrzymi gad dotarł do brzegu jeziora i wylazł na błoto, lub też raczej w błoto, bowiem zapadł się w nie aż po kolana. Conway ocenił, że te kolana znajdowały się przynajmniej trzy metry nad ziemią, że rednica cielska w najszerszym miejscu wynosiła około pięciu metrów, za od głowy do ogona potwór liczy sobie ich dobrze ponad trzydzieci. Ciężar cielska oszacował na około czterdzieci tysięcy kilogramów. Potwór nie miał żadnego naturalnego pancerza na ciele, ale na końcu ogona, jak na tak ogromny narząd wykazującego zdumiewającą ruchliwoć, znajdowało się zgrubienie kostne, z którego wyrastały dwa zrogowaciałe, zakrzywione do przodu, groźnie wyglądające kolce.
Gdy Conway przyglądał się ogromnemu gadowi, ten nadal kotłował się w błocie, wyraźnie podrażniony. Nagle opadł na kolana, a jego długa szyja przechyliła się do przodu, aż w końcu głowa znalazła się u podbrzusza. Była to osobliwa, ale także jaka żałosna pozycja.
- On jest bardzo przestraszony - rzekł Arretapec. Tutejsze warunki niezbyt dobrze udają jego naturalne rodowisko.
Conway potrafił zrozumieć potwora i współczuć mu. Bez wątpienia poszczególne elementy owego rodowiska zostały odtworzone dokładnie, ale zamiast rozmiecić je w sposób naturalny, zrzucono je w jedną kupę błota. Z pewnocią nie zrobiono tego celowo, pomylał. Zapewne cały ten bałagan w rodowisku został spowodowany jakimi trudnociami z układem sztucznego ciążenia.
- Czy stan psychiczny pańskiego pacjenta - zapytał ma znaczenie dla powodzenia pańskiej pracy?
- I to bardzo - odrzekł Arretapec.
- Wobec tego najpierw trzeba spowodować, by pacjent był bardziej zadowolony ze swego losu.- powiedział Conway i przykucnął. Pobrał próbki wody z jeziora, błota i różnych odmian pobliskiej rolinnoci. W końcu wyprostował się.
- Czy mamy tu jeszcze co do roboty? - zapytał.
- W chwili obecnej nic nie mogę zrobić - odparł Arretapec.
Głos z autotranslatora był bezbarwny i oczywicie pozbawiony emocji, ale ze względu na przerwy między słowami Conway doszedł do przekonania, że VUXG jest głęboko rozczarowany.
Znalazłszy się ponownie przy luku wejciowym Conway zdecydowanie ruszył w kierunku jadalni dla ciepłokrwistych istot tlenodysznych. Był głodny.
W jadalni dostrzegł wielu kolegów po fachu: gąsienicowców DBLF, które wszędzie poruszały się powoli, z wyjątkiem sali operacyjnej; humanoidów typu ziemskiego, takich jak on sam, którzy należeli do klasy DBDG, oraz potężnych, wielkoci słonia Tralthańczyków - klasy FGLI którzy wraz ze swymi symbiontami OTSB byli na najlepszej drodze, by znaleźć się wród dostojnych Diagnostyków. Jednak nie wdając się w żadną rozmowę Conway skoncentrował się na uzyskaniu jak najwięcej informacji o planecie, z której pochodził pacjent-gad.
Dla swobodniejszej konwersacji wyjął Arretapeca z plastykowego pojemnika i umiecił go na stole, pomiędzy talerzem z ziemniakami i sosjerką. Pod koniec posiłku ze zdumieniem ujrzał, że doktor wytrawił dwucalowy otwór w stole !
- W głębokim zamyleniu - odrzekł Arretapec, gdy Conway doć rozdrażnionym głosem zażądał wyjanień proces przyjmowania pożywienia i trawienia staje się u nas automatyczny i niewiadomy. Nie gustujemy w jedzeniu dla przyjemnoci, tak jak wy, bowiem osłabia to wartoć naszych procesów mylowych. Jeli jednak spowodowałem jaką szkodę...
Conway pospiesznie zapewnił go, że plastikowa serweta jest stosunkowo niewiele warta w obecnych okolicznociach, po czym szybko wymknął się z jadalni. Nie próbował wyjaniać, że personel obsługujący stołówkę cokolwiek wcieknie się z powodu zniszczenia stosunkowo niewiele wartej własnoci.
Po obiedzie Conway odebrał analizę próbek, a następnie ruszył do gabinetu kierownika Działu Eksploatacji. Siedział tam nidiański niedźwiadek ze złoconą opaską na ramieniu oraz Ziemianin w mundurze Kontrolera, z naszywkami pułkownika na naramiennikach, w klapie za miał odznakę Dywizji Technicznej. Conway przedstawił sytuację oraz to, co jego zdaniem powinno być zrobione, o ile to w ogóle możliwe.
- To jest możliwe - rzekł czerwony niedźwiadek zagłębiwszy się w stos wydruków, które przyniósł Conway ...
- O'Mara owiadczył mi, ze koszty nie grają roli przerwał Conway, wskazując głową istotę, którą miał na ramieniu. - Maksymalna współpraca, tak powiedział.
- W takim razie możemy to zrobić - żywo wtrącił pułkownik. Przyglądał się Arretapecowi z twarzą wyrażającą niemal strach. - Zastanówmy się: transportowce do przywiezienia wszystkiego z jego rodzinnej planety; szybciej i taniej niż synteza jego pożywienia tutaj. Potrzebne nam idą również dwie kompanie z Dywizji Technicznej oraz ich wszystkie roboty, aby mu wymocić gniazdko. Oprócz tych dwudziestu paru ludzi, którzy go tu przywieźli. - Przez chwilę patrzył przed siebie niewidzącymi oczyma, podczas gdy jego mózg błyskawicznie liczył. - Trzy dni - powiedział w końcu.
Zważywszy nawet, że podróż w nadprzestrzeni trwała dosłownie mgnienie oka, Conway i tak był zdania, że trzy dni to bardzo krótko. Powiedział to pułkownikowi.
Kontroler przyjął wyrazy uznania z ledwie dostrzegalnym umiechem. - Jeszcze pan nam nie powiedział, po co to wszystko - zapytał.
Conway odczekał całą minutę, by dać Arretapecowi doć czasu na odpowiedź, ale VUXG milczał. Sam mógł tylko mruknąć: - Nie wiem - po czym szybko wyszedł.
Na następnych drzwiach, przez które weszli, znajdował się napis tłustym drukiem: "Naczelny Dietetyk dla klas DBDG, DBLF i FGLI, Dr K.W. Hardin". Doktor Hardin uniósł swą wspaniałą siwą głowę znad jakich wykresów, którym się przyglądał.
- No i co ci dolega? - ryknął.
Conway w dalszym ciągu czuł podziw i respekt dla Hardina, ale przestał już się go bać. Wiedział, że Naczelny Dietetyk dla osób obcych był czarujący, wobec znajomych stawał się nieco gwałtowny, za wobec przyjaciół - opryskliwy. Jak mógł najzwięźlej, postarał się wyjanić, co mu dolega.
- Powiadasz więc, że mam tam poleźć i powtykać w ziemię to wiństwo, które on żre, żeby mylał, że to samo wyrosło? - przerwał w pewnym momencie Hardin. - Co ty sobie mylisz, do cholery, że kim ja jestem? A w ogóle, ile żre ta wielka brudna krowa?
Conway podał mu wyliczone dane.
- Trzy i pół tony lici palmowych dziennie! - zaryczał Hardin bez mała unosząc się znad biurka. - Oraz delikatne zielone pędy... O, bogowie! A mnie mówią, że dietetyka to nauka cisła. Ścisłe trzy i pół tony zielska! Ha!
Conway wybrał ten moment, by wyjć. Wiedział, że wszystko będzie w porządku, bowiem Hardin nie zdradzał żadnych oznak czarującego usposobienia.
Arretapecowi wyjanił, że Naczelny Dietetyk nie jest niechętnie nastawiony do współpracy, choć mogło to tak zabrzmieć. Ale pomoże równie chętnie, jak tamci dwaj poprzednio. VUXG stwierdził, że przedstawiciele tak krótko żyjącej i niedojrzałej rasy nie potrafią się powstrzymać przed tak nienormalnym zachowaniem.
Nastąpiła druga wizyta u pacjenta. Tym razem Conway wziął ze sobą degrawitator i uniezależnił się od teleportacyjnych zdolnoci Arretapeca. Obaj przelecieli nad tą wielką, poruszającą się górą cielska i koci, ale Arretapec ani razu nie dotknął potwora. Nie wydarzyło się nic poza tym, że pacjent znowu okazywał podniecenie, a Conwaya co jaki czas swędziało w uchu. Przelotnie zerknął na czujnik wszczepiony w przedramię, by sprawdzić, czy jaki obcy czynnik nie dostał mu się do krwi, ale wszystko było w porządku. Może po prostu miał uczulenie na dinozaury.
Wróciwszy do Szpitala Conway stwierdził, że częstotliwoć i gwałtownoć jego ziewania grożą zwichnięciem szczęki i pojął, że ma za sobą ciężki dzień. Pojęcie snu było całkowicie obce Arretapecowi, ale nie wyrażał żadnych sprzeciwów, by Conway oddał się temu stanowi, skoro było to konieczne dla jego kondycji fizycznej. Conway zapewnił go, że jest to konieczne i najkrótszą drogą udał się w stronę swego pokoju.
Przez chwilę kłopotał się, co zrobić z Arretapecem. VUXG był ważną osobistocią; nie mógł go tak po prostu zostawić gdzie w szafce czy w kącie, nawet jeli stworzenie to było tak odporne, że nawet w dużo gorszych warunkach czułoby się dobrze. Nie mógł go również, ot tak sobie, odstawić na bok, jeli nie chciał go urazić. W każdym razie, on sam czułby się mocno urażony na jego miejscu. Żałował, że O'Mara nie przekazał mu instrukcji na taką okolicznoć. W końcu umiecił stworzenie na blacie biurka i zapomniał o nim.
Arretapec musiał usilnie o czym myleć przez noc, bowiem rano w blacie biurka widniał trzycalowy otwór.
III
Drugiego dnia po południu między oboma lekarzami rozgorzała kłótnia. To znaczy, Conway uznał to za kłótnię. Co za o tym sądził obco mylący nieziemiec, czyli Arretapec, można było tylko zgadywać.
Zaczęło się od tego, że VUXG zażądał, by Conway zachowywał się cicho i bez ruchu, gdy on sam zapadł w to swoje milczenie. Arretapec wrócił na swoje stałe miejsce na ramieniu Conwaya wyjaniając, że lepiej będzie się tam mógł skoncentrować, niż gdy częć myli będzie skupiał na lewitacji. Conway zrobił, co mu kazano, bez słów, choć w usta cisnęło się wiele pytań: Co było pacjentowi? Co Arretapec mu robił? I jak mu to robił, skoro żaden z nich nawet nie dotknął dinozaura? Conway znalazł się w pożałowania godnej sytuacji lekarza, któremu nie wolno zastosować swej sztuki na pacjencie. Ciekawoć go pożerała i dokuczała mu. Mimo to jednak trwał w bezruchu.
Ale swędzenie w uchu odezwało się znowu, dużo silniej niż poprzednio. Ledwie dostrzegł strugi błota i wody wyrzucane w górę przez dinozaura, który wygrzebywał się z płycizny na brzeg. Dręczące nie zlokalizowane swędzenie bezlitonie się spotęgowało, aż w końcu z nagłym okrzykiem przestrachu Conway klepnął się w ucho i zaczął je zapamiętale drapać. Przyniosło mu to natychmiastową i błogosławioną ulgę, ale...
- Nie mogę pracować, gdy się pan wierci - powiedział Arretapec, którego rozdrażnienie można było poznać tylko po szybkoci wypowiadania poszczególnych słów. - Dlatego proszę natychmiast odejć.
- Nie wierciłem się - gniewnie zaprotestował Conway. - Ucho mnie swędziało i...
- Swędzenie, szczególnie w takim stopniu, że spowodowało pańskie poruszenie, jest oznaką dolegliwoci fizycznej, którą należy leczyć - przerwał VUXG. - Może też być spowodowane przez organizmy pasożytnicze lub symbiotyczne, które zamieszkują, być może bez pańskiej wiedzy, pana ciało. Chciałem zwrócić uwagę, iż zaznaczyłem wyraźnie, że mój asystent musi być w doskonałym zdrowiu fizycznym, a nie, żeby wiadomie czy niewiadomie był nosicielem pasożytów - który to typ, rozumie pan, jest szczególnie skłonny do wiercenia się - może więc pan pojąć moje niezadowolenie. Gdyby nie nagłe pańskie poruszenie się, może udałoby mi się co osiągnąć. Proszę więc odejć.
- Ach ty zarozumiały...
Dinozaur wybrał sobie włanie ten moment, by wleźć z powrotem do wody, stracić grunt pod nogami i chlapnąć na brzuch z tak ogromnym pluskiem, jakiego Conway nigdy jeszcze nie słyszał. Lecące w powietrzu błoto i woda całkowicie go przemoczyły, za niewielka fala przypływowa omyła mu stopy. Odwróciło to na tyle jego uwagę, że nie dokończył obelgi, za w powstałej w ten sposób chwili milczenia zdał sobie sprawę, że Arretapec nie miał zamiaru go osobicie obrazić. Istniało wiele ras inteligentnych - nosicieli pasożytów, z których pewne były wręcz konieczne dla zdrowia przedstawicieli tych ras. W ich przypadku epitet "zawszony" mógł oznaczać "w doskonałym stanie zdrowia". Może Arretapec i chciał go obrazić, ale pewnoci mieć nie mógł. A VUXG był w końcu bardzo ważną osobistocią...
- I co takiego udałaby się panu osiągnąć? - zapytał ironicznie. Nadal był wciekły, ale postanowił toczyć walkę na poziomie profesjonalnym, a nie osobistym. Poza tym wiedział, że autotranslator pominie cały obraźliwy wydźwięk tonu jego słów.
- Co w ogóle stara się pan uzyskać i jak ma pan zamiar to zrobić, gdy - tak mi się zdaje, z tego, co widzę - tylko pan patrzy na pacjenta?
- Nie mogę panu powiedzieć - odrzekł Arretapec po kilku sekundach. - Moje przedsięwzięcie jest... jest ogromne. Dotyczy przyszłoci. Nie zrozumiałby pan.
- Skąd pan wie? Gdyby pan mi powiedział, co pan robi, może mógłbym pomóc.
- Nie może pan pomóc.
- Słuchaj pan - powiedział Conway wyprowadzony z równowagi - nawet nie usiłował pan skorzystać ze wszystkich możliwoci Szpitala. Obojętne, co pan chce zrobić ze swoim pacjentem, powinien pan przede wszystkim przeprowadzić szczegółowe badanie - unieruchomić go, a następnie przewietlić, zrobić biopsję i wszystko, co trzeba. Dałoby to panu cenne dane fizjologiczne, którymi mógłby się pan posłużyć...
- Mówiąc po prostu - przerwał Arretapec - sugeruje pan, że aby zrozumieć jaki złożony organizm czy aparat, należy rozłożyć go na częci składowe, które trzeba poznawać po kolei. Moja rasa nie uważa, że obiekt należy niszczyć, choćby częciowo, aby go poznać. Dlatego też wasze prymitywne metody badawcze są dla mnie bezwartociowe. Proponuję, by pan odszedł.
Conway wyszedł zgrzytając zębami.
Powodowany pierwszym impulsem chciał wedrzeć się do pokoju O'Mary i zażądać, by naczelny psycholog znalazł sobie kogo innego jako chłopca na posyłki dla Arretapeca. Jednak major wspominał, że zadanie to jest ważne, i miałby wiele niemiłych słów do powiedzenia, gdyby uznał, że Conway poddał się, bo się obraził, gdy nie zaspokojono jego ciekawoci lub urażono jego dumę. Było wielu lekarzy; szczególnie asystentów Diagnostyków, którym nie wolno było dotykać pacjentów, więc może Conwayowi nie podoba się, że kto taki, jak Arretapec, jest jego zwierzchnikiem...?
Gdyby pojawił się u O'Mary w obecnym stanie umysłu, istniało realne niebezpieczeństwo, że psycholog uzna, iż Conway jest psychicznie nie przystosowany do swego stanowiska. Niezależnie od prestiżu jakim jest zatrudnienie w Szpitalu, praca ta przynosiła zarówno zadowolenie, jak korzyci. Gdyby okazało się, że Conway nie nadaje się do dalszej pracy w Szpitalu, i odesłanoby go do jakiej pracy planetarnej, byłoby to największą tragedią w jego życiu.
Skoro jednak nie mógł zwrócić się do O'Mary, do kogo miał pójć? Zwolniony z jednego zajęcia, nie otrzymawszy innego Conway nie miał nic do roboty. Stał rozmylając przez kilka minut na przecięciu dwóch korytarzy, a obok niego przechodziły i przesuwały się istoty reprezentujące cały przekrój życia rozumnego Galaktyki. Nagle wpadł na pomysł. Było co, co mógłby zrobić, co zrobiłby i tak, gdyby wszystko nie działo się w takim popiechu.
Biblioteka szpitalna miała kilka pozycji o czasach prehistorycznych na Ziemi, zarówno w postaci nagrań, jak i staromodnych, mniej poręcznych książek. Conway ustawił je w stosie na stoliku i przygotował się do zaspokojenia w ten okrężny sposób swej ciekawoci zawodowej na temat pacjenta.
Czas mijał szybko.
Od razu odkrył, że termin "dinozaur" odnosi się do wszystkich większych gadów. Pacjent Arretapeca, jeli pominąć jego większe rozmiary i kostną narol na końcu ogona, był identyczny zewnętrznie z brontozaurem, który żył w bagnach okresu jurajskiego. Również był rolinożerny, ale w odróżnieniu od pacjenta, nie miał możliwoci obrony przed mięsożernymi gadami owego okresu. Było tam również zdumiewająco wiele danych fizjologicznych, które Conway żarłocznie sobie przyswoił.
Stos pacierzowy składał się z olbrzymich kręgów, wewnątrz pustych, z wyjątkiem ogonowych. Ta oszczędnoć materiału przyczyniła się do stosunkowo niewielkiej wagi zwierzęcia, mimo jego rozmiarów. Brontozaur był jajorodny. Miał małą głowę; czaszka należała do najmniejszych ze wszystkich kręgowców. Jednak poza znajdującym się w niej mózgiem istniał jeszcze dobrze rozwinięty orodek nerwowy w okolicy kręgów krzyżowych, kilka razy większy od prawdziwego mózgu. Uważano, że brontozaur rósł powoli, a jego ogromne rozmiary są wynikiem długowiecznoci; gad ten potrafił żyć ponad dwiecie lat.
Ich jedyną obroną przeciwko współczesnym im drapieżcom było krycie się i pozostawanie pod wodą; mogły tam żerować, a wyłaniały się tylko na krótką chwilę, by zaczerpnąć powietrza. Zaczęły wymierać, gdy zmiany geologiczne spowodowały wysychanie ich bagnistego rodowiska, pozostawiając je na łasce naturalnych wrogów.
Jeden z autorytetów twierdził, że te olbrzymie gady były największą pomyłką natury. A jednak, utrzymywał inny, przetrwały one przez trzy okresy geologiczne - trias, jurę i kredę - w sumie liczące sto czterdzieci milionów lat, czyli doć długo, jak na czas trwania "pomyłki", zważywszy, że człowiek istnieje dopiero od około pół miliona lat...
Conway wyszedł z biblioteki w przewiadczeniu, że odkrył co ważnego, ale co to było, nie mógł sobie przypomnieć; bardzo go to drażniło. W czasie pospiesznego obiadu stwierdził, że potrzebuje dalszych informacji, a tylko jedna osoba mogła mu ich udzielić. Musiał znowu pójć do O'Mary.
- A gdzież to nasz mały przyjaciel? - zapytał ostro psycholog, gdy Conway wszedł do jego pokoju kilka minut później. - Pokłócilicie się, czy co?
Conway przełknął linę i spróbował zapanować nad głosem.
- Doktor Arretapec - odrzekł - chciał przez jaki czas samotnie popracować nad pacjentem, ja za poszedłem do biblioteki poczytać trochę o dinozaurach. Chciałem się zapytać, czy są może dla mnie jakie dodatkowe informacje?
- Trochę - odparł O'Mara. Przez kilka bardzo denerwujących chwil przyglądał się Conwayowi.
- Oto one - powiedział w końcu.
Statek badawczy Korpusu Kontroli, który odkrył rodzinną planetę Arretapeca, stwierdziwszy wysoki stopień cywilizacji jej mieszkańców wyjawił im zasadę hipernapędu. Jedną z pierwszych planet, które te istoty odwiedziły, był surowy, młody wiat pozbawiony istot rozumnych, gdzie jednak zainteresowała ich pewna rasa zwierząt - gigantycznych gadów. Rodacy Arretapeca owiadczyli Radzie Galaktycznej, że przy odpowiedniej pomocy będą mogli osiągnąć co, co okaże się korzystne dla całej cywilizacji Kosmosu, a ponieważ rasa telepatów nie mogła kłamać ani nawet pojąć istoty kłamstwa, otrzymali więc pomoc, o którą prosili i tak oto Arretapec i jego pacjent przybyli do szpitala. O'Mara owiadczył również, że ma jeszcze jedną dobrą informację: otóż, jak się wydaje, owe istoty klasy VUXG dysponują jaką zdolnocią prekognicji. Nie znajdowała ona dotąd zastosowania, bowiem nie dotyczy jednostek, tylko całych społeczeństw, a i to w tak odległej przyszłoci i przypadkowo, że była praktycznie bezużyteczna.
Conway wyszedł od O'Mary mając jeszcze większy mętlik w głowie niż poprzednio.
Nadal próbował zebrać porozrzucane strzępy informacji w co, co miałoby jaki sens, ale albo był zbyt zmęczony, albo za głupi. A zmęczony był na pewno; przez te dwa ostatnie dni jego mózg zdawał mu się gęstą, znużoną mgłą...
Pomylał, że między tymi dwoma zdarzeniami - przybiciem Arretapeca i tym nie wyjanionym zmęczeniem musi być jaki związek; był w dobrej kondycji fizycznej, a żaden wysiłek mięni ani umysłu nigdy go jeszcze nie wyczerpał w takim stopniu. Zresztą, czyż VUXG nie powiedział, że to uczucie swędzenia jest objawem rozstroju psychicznego?
I oto nagle jego praca z Arretapecem nie wydawała mu się już tylko nużąca czy denerwująca. Conway zaczynał się obawiać o swoje zdrowie. Przypućmy, że swędzenie jest spowodowane przez jaki nowy rodzaj bakterii, których jego wskaźnik osobisty nie potraf wykryć? Pomylał już o czym podobnym, gdy jego wiercenie się spowodowało wyrzucenie go przez Arretapeca, ale przez resztę dnia podwiadomie starał się przekonać siebie, iż nie było to nic takiego, ponieważ natężenie tych sensacji zmalało prawie do zera. Teraz wiedział już, że powinien był wtedy poprosić, by zbadał go jaki dowiadczony internista. Nawet teraz powinien to zrobić.
Był jednak bardzo zmęczony. Przyrzekł sobie, że rano poprosi doktora Mannona, swego poprzedniego zwierzchnika, by go zbadał. Rano także będzie musiał jako się pogodzić z Arretapecem. Zasypiając, cały czas głowił się nad tym, jaką to dziwną chorobą mógł się zarazić, a także, jak należy przepraszać istoty klasy VUXG.
IV
Następnego dnia w blacie biurka widniała kolejna dziura, w której siedział Arretapec. Gdy tylko Conway siadając dał poznać, że się obudził, VUXG odezwał się do niego.
- Przyszło mi na myl wczoraj - powiedział - że być może, oczekiwałem zbyt wiele, jeli chodzi o samokontrolę, równowagę emocjonalną oraz zdolnoć znoszenia czy też ignorowania drażniących drobiazgów, od istot, które są stosunkowo, ma się rozumieć - na niskim poziomie umysłowym. Dlatego też poczynię wszelkie starania, by mieć to na uwadze podczas naszych następnych kontaktów.
Dopiero po kilku minutach doszło do Conwaya, że Arretapec go w ten sposób przeprosił. Pomylał wtedy, że są to najbardziej obraźliwe przeprosiny, jakie w życiu słyszał, i dobrze to wiadczy o jego samokontroli, bo nie wspomniał o tym Arretapecowi. Zamiast tego umiechnął się i zaczął się upierać, że to jego wina. Następnie obaj udali się do pacjenta.
Wnętrze transportowca zmieniło się nie do poznania. Zamiast pustej kuli pokrytej błotnistą mazią z ziemi, wody i lici, trzy czwarte jej powierzchni stanowiło doskonałą reprodukcję krajobrazu mezozoicznego. Nie był on jednak dokładnie taki sam, jak na obrazkach oglądanych przez Conwaya poprzedniego dnia, bowiem tam była to dawna ziemska era, rolinnoć za wewnątrz statku została przeniesiona z planety pacjenta. Ale różnice były zdumiewająco niewielkie. Największa zmiana nastąpiła na niebie.
Tam, gdzie poprzednio widać było przeciwległą stronę kuli, obecnie znajdowała się białoniebieska mgiełka, wród której płonęło bardzo naturalnie wyglądające słońce. Puste wnętrze statku zostało prawie całkowicie zakryte tym półprzezroczystym gazem, toteż obecnie trzeba było bardzo bystrego oka oraz uprzedzonego o wszystkim umysłu, by stwierdzić, że nie jest to rzeczywista powierzchnia planety, z autentycznym słońcem płonącym na zamglonym niebie. Technicy wykonali dobrą robotę.
- Nie sądziłem, aby w tych warunkach możliwe było tak skomplikowane i naturalne odtworzenie - powiedział nagle Arretapec. - Należą się panu słowa uznania. To powinno mieć bardzo pozytywny wpływ na pacjenta.
Istota, o której mówiono - z jakiego osobliwego powodu technicy nazywali ją "Emilią" - z zadowoleniem objadała licie z dziesięciometrowej roliny przypominającej kształtem palmę. To, że znajdowała się na suchym lądzie zamiast żerować pod wodą, było, jak domylał się Conway, symptomatyczne dla jej stanu psychicznego, bowiem starożytny brontozaur niezmiennie umykał do wody w chwili zagrożenia, gdyż woda była jego jedyną osłoną. Najwyraźniej neo-brontozaur nie miał żadnych zmartwień.
- W zasadzie to samo, co wyposażenie sali dla każdego pacjenta żyjącego w warunkach różnych od ziemskich powiedział skromnie Conway. - Różnica polegała tylko na skali wykonanych prac.
- Niemniej jednak jestem pod wrażeniem tego wszystkiego - odrzekł Arretapec.
Najpierw przeprosiny, a teraz komplementy, pomylał kwano Conway. Gdy zbliżyli się i VUXG raz jeszcze ostrzegł go, by zachowywał się spokojnie, Conway odgadł, że zmiana usposobienia Arretapeca jest wynikiem dzieła techników. Skoro pacjent znajduje się obecnie w idealnych warunkach, terapia, jaka by nie była, ma większe szanse powodzenia...
Nagle swędzenie pojawiło się znowu. Zaczęło się w zwykłym miejscu, w rodku prawego ucha, ale tym razem rozszerzyło się i spotęgowało, aż w końcu Conwayowi zdawało się, że cały jego mózg pokryty jest pełzającymi robaczkami. Poczuł, jak występują nań zimne poty i przypomniał sobie swoje obawy z poprzedniego dnia, kiedy to postanowił pójć do doktora Mannon. Nie był to wytwór jego wyobraźni; to było co poważnego, może nawet miertelnie poważnego. Panicznym, bezwiednym ruchem wyrzucił obie ręce ku głowie strącając na ziemię pojemnik z Arretapecem.
- Znowu się pan wierci... - zaczął VUXG.
- Bardzo... bardzo przepraszam - wyjąkał Conway. Wymamrotał co nieskładnego, że musi wyjć, że to ważne i nie może poczekać, po czym uciekł w popłochu.
Trzy godziny później siedział w gabinecie Mannon do przyjęć klasy DBDG, a pies doktora to na niego warczał, to przewracał się na grzbiet bezskutecznie usiłując nakłonić Conwaya do zabawy. Ten jednak nie miał ochoty na zwyczajowe poszturchiwania i zapasy, które i jemu, i psu sprawiały wielką przyjemnoć, gdy był po temu czas. Całą uwagę skupił na schylonej głowie jego byłego szefa oraz wykresach leżących na biurku. Nagle Mannon podniósł wzrok.
- Nic panu nie jest - orzekł tym swoim stanowczym tonem, którym zwracał się do studentów i pacjentów podejrzanych o symulowanie choroby. - Och, nie mam wątpliwoci - dodał kilka sekund potem - że pan rzeczywicie odczuwa to wszystko: zmęczenie, swędzenie i tak dalej... ale jakim przypadkiem zajmuje się pan obecnie?
Conway opowiedział mu wszystko. W czasie tej opowieci Mannon kilkakrotnie się umiechnął.
- Zakładam, że jest to pański pierwszy długotrwały, hm... kontakt z telepatą, a także, że nikomu jeszcze pan o tym przede mną nie mówił? - ton Mannon sugerował raczej owiadczenie niż pytanie. - I oczywicie, chociaż czuje pan to swędzenie najsilniej, gdy znajduje się pan w pobliżu tego VUXG-a oraz pacjenta, występuje ono również słabiej kiedy indziej.
Conway skinął głową. - Odczuwałem je przez chwilę zaledwie pięć minut temu.
- Oczywicie wraz ze wzrostem odległoci następuje osłabienie - powiedział Mannon. - Jednak, jeli o pana chodzi, nie ma się pan czego obawiać. Arretapec usiłuje bezwiednie, rozumie pan - zrobić z pana telepatę. Wyjanię to panu...
Otóż okazuje się, że trwający przez dłuższy czas kontakt z jaką istotą obdarzoną zdolnociami telepatycznymi pobudza pewne rejony mózgu ludzkiego, w których znajdują się albo zaczątki zmysłu telepatycznego, który rozwinie się w przyszłoci, albo też pozostałoć takowego, który człowiek posiadał w okresie prymitywnym, ale go zatracił.
W rezultacie następowało doć kłopotliwe, choć nieszkodliwe podrażnienie. Jednakże w bardzo rzadkich przypadkach, dodał Mannon, owa bliskoć wywoływała w człowieku co jakby sztuczny zmysł telepatyczny, w wyniku czego mógł on czasem odbierać myli od telepaty, z którym uprzednio pozostawał w kontakcie, ale tylko od niego. We wszystkich tych przypadkach zdolnoć występowała wyłącznie od pewnego czasu i znikała, gdy istota odpowiedzialna, za jej wywołanie rozstawała się z tym człowiekiem.
- Jednak owe przypadki telepatii wzbudzonej są niezwykle rzadkie - zakończył Mannon - i najwyraźniej pan odbiera tylko jej drażniący dodatek, inaczej dowiedziałby się pan, co zamierza Arretapec po prostu odczytując jego myli...
Gdy Mannon kontynuował swoje wyjanienia, Conway uwolniony już od obawy, że złapał jaką nieznaną chorobę, mylał intensywnie. W miarę, jak przypominał sobie poszczególne sprawy związane z brontozaurem i Arretapecem, strzępki rozmowy z tym ostatnim i wreszcie jego własne badania nad życiem - i wyginięciem - ziemskich, dawno wymarłych olbrzymich gadów, w jego głowie formował się niejasny obraz. Był to szaleńczy obraz - lub przynajmniej zniekształcony - i nadal niekompletny, ale w końcu cóż innego taka istota, jak Arretapec, mogła robić z pacjentem podobnym do brontozaura; pacjentem, któremu nic nie dolegało?
- Słucham? - powiedział Conway. Zdał sobie sprawę, że Mannon mówił co do niego, czego nie usłyszał.
- Mówiłem, że jeli dowie się pan, co Arretapec robi, niech pan mi powie - powtórzył Mannon.
- O, ja wiem, co on robi - odparł Conway. - Przynajmniej sądzę, że wiem; i rozumiem, dlaczego nie chce o tym mówić. To z powodu miesznoci, na jaką by się naraził, gdyby mu się nie udało, skoro sam pomysł jest absurdalny. Nie wiem natomiast, p o c o to robi...
- Doktorze Conway - powiedział Mannon podejrzanie słodko - jeli pan mi nie powie, o co chodzi, to, jak to treciwie ujmują nasi co głupsi stażyci, przerobię panu kiszki na podwiązki.
Conway wstał popiesznie. Musiał niezwłocznie wrócić do Arretapeca. Skoro miał teraz pewne pojęcie o tym, co jest grane, musiał zająć się paroma rzeczami - pilnie potrzebnymi zabezpieczeniami, o których kto taki, jak VUXG, mógł nie pomyleć.
- Przykro mi, panie doktorze - odrzekł roztargnionym głosem - ale nie mogę panu powiedzieć. Widzi pan, w wietle tego, co pan mi mówił, istnieje możliwoć, że to, co wiem, pochodzi bezporednio, telepatycznie, z mózgu Arretapeca i dlatego stanowi tajemnicę lekarską. Muszę teraz pędzić, ale bardzo panu dziękuję.
Znalazłszy się na korytarzu rzucił się biegiem do najbliższego komunikatora i wezwał Dział Eksploatacji. Po głosie, który się odezwał, rozpoznał owego pułkownika z Dywizji Technicznej, którego spotkał poprzednim razem.
- Czy kadłub tego zaadaptowanego transportowca zapytał szybko - wytrzyma uderzenie ciała o masie około czterech ton, poruszającego się z prędkocią, hm... między trzydzieci i sto pięćdziesiąt kilometrów na godzinę? Poza mm, jakie rodki bezpieczeństwa podjąłby pan, aby nie dopucić do konsekwencji takiego wydarzenia?
- Chyba pan żartuje - odparł pułkownik po dłuższej chwili milczenia. - Ciało to przeleci przez kadłub jak przez sklejkę. Jednak w przypadku powstania takiego otworu wewnątrz statku jest doć powietrza, by technicy zdążyli włożyć skafandry. Czemu pan pyta?
Conway szybko mylał. Chciał, żeby co zrobiono, ale nie chciał mówić po co. Powiedział pułkownikowi, że obawia się o systemy grawitacyjne utrzymujące sztuczne ciążenie wewnątrz statku. Było ich tak wiele, że niech no tylko który sektor przypadkowo odwróci kierunek przebiegu energii i odepchnie brontozaura od siebie, zamiast go przytrzymywać...
Z pewnym rozdrażnieniem pułkownik zgodził się, że obwody grawitacyjne mogłyby przełączyć się na odpychanie, a także można je było skupić w siłowe pola odpychające i przyciągające, ale taka przemiana nie następowała tylko dlatego, że kto by dmuchnął. Wmontowano w nie urządzenia zabezpieczające, które...
- Mimo wszystko - przerwał Conway - czułbym sil znacznie bezpieczniejszy, gdyby można było wszystkie obwody grawitacyjne ustawić tak, że w przypadku zbliżania się spadającego ciężkiego ciała automatycznie włączały odpychanie. Czy to możliwe?
- Czy to jest rozkaz? - zapytał pułkownik - czy po prostu nie może pan spać w nocy?
- Niestety, to rozkaz - odrzekł Conway.
- W takim razie to możliwe. - Ostry trzask w słuchawce postawił kropkę na zakończenie rozmowy.
Conway ruszył w drogę, by ponownie dołączyć do Arretapeca i stać się znów idealnym asystentem, który zna odpowiedzi na pytania, jeszcze zanim zostaną zadane. Poza tym, pomylał kwano, będzie musiał tak manewrować, by VUXG zadawał mu odpowiednie pytania, na które on zna odpowiedź.
V
- Zapewnił mnie pan - powiedział Conway do Arretapeca piątego dnia współpracy - że pański pacjent nie cierpi na dolegliwoć fizyczną; nie wymaga także leczenia psychiatrycznego. Wnioskuję z tego, że chce pan, drogą telepatii lub jaką zbliżoną, wywołać pewne zmiany w strukturze jego mózgu. Jeli mój wniosek jest prawidłowy, mam wobec tego dla pana wiadomoć, która może pomóc, lub choćby pana zainteresować:
Na mojej planecie w czasach prehistorycznych żył olbrzymi gad, podobny do pańskiego pacjenta. Z jego szczątków wydobytych przez archeologów wiemy, że posiadał on drugi orodek nerwowy, kilkakrotnie większy niż właciwy mózg, znajdujący się w okolicy kręgów krzyżowych; gad potrzebował go najprawdopodobniej do kierowania ruchami tylnych kończyn, ogona i tak dalej. Gdybymy mieli tu do czynienia z podobnym przypadkiem, musiałby się pan zająć dwoma mózgami, a nie jednym.
Czekając na odpowiedź Conway dziękował Opatrznoci, że VUXG należy do rasy wysoko rozwiniętej etycznie, która nie uznaje stosowania telepatii wobec nie-telepatów; inaczej Arretapec wiedziałby, że Conway pewien jest istnienia u Emilii dwóch orodków nerwowych. Gdy pewnej nocy Arretapec zajęty był wygryzaniem kolejnej dziury w biurku Conwaya, za on sam i pacjent smacznie spali, jego kolega potajemnie przewietlił nic nie podejrzewającego dinozaura.
- Pańskie domniemania są słuszne - odezwał się w końcu VUXG - a te informacje interesujące. Nie wiedziałem dotąd, że jedna istota może posiadać dwa mózgi. To może wyjaniać owe niezwykłe trudnoci w kontakcie z tym stworzeniem. Zbadam to.
Conway znowu poczuł swędzenie w głowie, ale tym razem był na to przygotowany i nie zareagował "wierceniem się". W końcu swędzenie ustało.
- Jest reakcja - powiedział Arretapec. - Po raz pierwszy otrzymałem odpowiedź. - Swędzenie pojawiło się znowu i zaczęło wzrastać.
Było to nie tylko takie wrażenie, jakby mrówki z rozżarzonymi do czerwonoci szczypcami wyjadały mu mózg, mylał Conway cierpiąc, lecz starając się nie poruszyć i nie rozproszyć skupionego Arretapeca, gdy ten w końcu do czego dochodził; wrażenie było takie, jakby kto zardzewiałym gwoździem wybijał dziury w jego biednym, rozdygotanym mózgu. Jeszcze nigdy dotąd tak się nie czuł; była to istna tortura.
I nagle nastąpiła subtelna zmiana w rodzaju doznań. Nie zmniejszenie, a pewien dodatek. Conway pochwycił jaki przelotny błysk czego - jakby kilka taktów wielkiego utworu muzycznego odtwarzanych z pękniętej płyty lub piękno dzieła sztuki, które jest popękane i zniekształcone prawie nie do poznania. Był pewien, że na chwilę, poprzez zakłócające fale bólu, zajrzał do myli Arretapeca.
Teraz wiedział już wszystko...
VUXG otrzymywał odpowiedzi przez cały dzień, ale były to odruchy przypadkowe, gwałtowne i niekontrolowane. Po jednej szczególnie dramatycznej reakcji, w czasie której przerażony dinozaur zrównał z ziemią drzewa na całym hektarze, a następnie w popłochu schronił się w jeziorze, Arretapec ogłosił koniec pracy.
- To na nic - powiedział. - Stwór nie chce sam zrobić tego, czego go uczę, a kiedy zmuszam go, wpada w przerażenie.
W beznamiętnym, płaskim głosie z autotranslatora nie słychać było żadnych emocji, ale Conway, który miał przelotny kontakt z umysłem Arretapeca, domylał się owego gorzkiego rozczarowania, które tamten odczuwał. Ogromnie chciał pomóc, ale wiedział, że żadnego bezporedniego wsparcia nie może udzielić - w tym przypadku właciwą pracę musiał wykonać Arretapec, on sam za mógł tylko czasem to i owo popchnąć naprzód. Gdy wrócił do swego pokoju na noc, ciągle jeszcze łamał sobie głowę nad tym problemem, a zanim zasnął, zdawało mu się, że znalazł odpowiedź.
Następnego dnia wraz z Arretapecem wytropili doktora Mannona, który włanie wchodził do bloku operacyjnego a klasy DBLF.
- Panie doktorze, czy możemy pożyczyć pańskiego psa? - zapytał Conway.
- Do celów zawodowych, czy dla rozrywki? - Mannon zmierzył go podejrzliwym wzrokiem. Był tak bardzo przywiązany do swego psa, że niektórzy lekarze - nieziemscy podejrzewali między nimi jaki związek symbiotyczny. - Nic mu się nie stanie - zapewnił go Conway. - Będę wdzięczny.
Conway odebrał smycz od trzymającego psa stażysty z Tralthanu. - Teraz wracamy do mojego pokoju - powiedział do Arretapeca.
Dziesięć minut później pies Mannona biegał wciekle szczekając dookoła pokoju, Conway za obrzucał go poduszkami i podgłówkami. Nagle jedna z poduszek trafiła psa przewracając go. Dźwięk łap szorujących i lizgających się po plastykowej posadzce ustąpił gwałtownemu wybuchowi pisków i warknięć.
Conway poczuł, jak co unosi go w powietrze zawieszając na wysokoci trzech metrów nad podłogą.
- Nie sądziłem - zahuczał z biurka głos Arretapeca że chce pan zrobić mi pokaz ziemskiego sadyzmu. Jestem wstrząnięty, przerażony. Niech pan natychmiast wypuci to nieszczęsne zwierzę.
- Proszę mnie postawić na ziemi, a wszystko wyjanię - odrzekł Conway.
Ósmego dnia oddali psa Mannonowi i powrócili do pracy nad dinozaurem. Pod koniec drugiego tygodnia wciąż jeszcze pracowali, a ich obu oraz pacjenta obgadywano, opiskiwano, owistywano i ochrząkiwano we wszystkich językach, które były w użyciu w Szpitalu. Pewnego dnia siedzieli w jadalni, gdy Conway uwiadomił sobie, że wybrzękujący komunikaty głonik wywołuje włanie jego nazwisko.
- ... O'Marą przez interkom - mówił monotonnie głonik. - Uwaga, doktor Conway. Proszę się jak najprędzej skontaktować z majorem O'Marą przez interkom...
- Przepraszam - powiedział Conway do Arretapeca spoczywającego na kostce plastiku, którą kierownik obsługi znacząco umiecił na stole Conwaya. Ruszył w kierunku najbliższego komunikatora.
- To nie jest sprawa życia i mierci - odrzekł O'Mara zapytany, o co chodzi. - Chciałbym uzyskać od pana kilka wyjanień. Na przykład:
Doktor Hardin pieni się z wciekłoci, bowiem służąca za pożywienie rolinnoć, którą z taką troską sadzi i uzupełnia, została spryskana jaką substancją chemiczną, która pogorszyła jej smak. I dlaczego pewna częć żywnoci zachowała swój dawny smak, ale trzymacie ją pod kluczem? Po co wam projektor trójwymiarowy? I skąd w tym wszystkim pies Mannon? - O'Mara chcąc nie chcąc zatrzymał się, by nabrać oddechu, po czym wyrzucał z siebie dalsze oskarżenia. - A pułkownik Skempton mówi, że jego technicy biegają jak szaleni montując wam coraz to nowe generatory pól siłowych. Nie o to chodzi, że on ma co przeciwko temu, ale jego zdaniem, gdyby tę całą maszynerię umiecić na zewnątrz zamiast w rodku, to ten wrak, w którym obaj się grzebiecie, mógłby stawić czoło i dołożyć krążownikowi Federacji. No, a jego ludzie, hm... - O'Mara utrzymywał swój głos na poziomie konwersacji, ale słychać było, że robi to z trudem. - Wielu z nich musi szukać mojej fachowej porady. Niektórzy z nich, zapewne ci szczęliwsi, po prostu nie wierzą własnym oczom. Inni za to znacznie bardziej woleliby zobaczyć różowe słonie.
Nastąpiło krótkie milczenie, po którym O'Mara mówił dalej.
- Mannon owiadczył mi, że gdy chciał pana zapytać, zasłonił się pan etyką zawodową i nie chciał pan nic powiedzieć. Zastanawiałem się...
- Bardzo mi przykro, ale... - powiedział niezręcznie Conway.
- Ale co wy robicie, do jasnej cholery!? - wybuchnął O'Mara. - A zresztą, wszystko jedno. Życzę powodzenia. Koniec rozmowy.
Conway pospieszył do swego miejsca, by podjąć przerwany dyskurs z Arretapecem.
- Wygłupiłem się - powiedział, gdy w chwilę później opuszczali jadalnię. - Trzeba było wziąć pod uwagę czynnik wielkoci. No, ale teraz już mamy...
- Obaj się wygłupilimy, przyjacielu Conway - poprawił Arretapec monotonnym głosem autotranslatora. Jak dotąd, większoć pańskich pomysłów dała pozytywne rezultaty. Stanowi pan dla mnie nieocenioną pomoc, do tego stopnia, że czasem podejrzewam, iż odgadł pan, co chcę osiągnąć. Mam nadzieję, że również ten ostatni pomysł da wyniki.
- Będziemy trzymać kciuki.
Tym razem Arretapec nie zwrócił uwagi, jak to miewał w zwyczaju, że po pierwsze, nie wierzy w szczęliwy przypadek, po drugie za, nic ma palców. Arretapec zdecydowanie coraz lepiej pojmował obyczaje ludzi. Conway za pragnął bardzo, żeby ów nieskalany VUXG odczytał teraz jego myli, żeby mógł poznać, jak dalece Conway się w to zaangażował, jak bardzo chciał, żeby popołudniowy eksperyment Arretapeca się powiódł.
Przez całą drogę do transportowca czuł wzrastające napięcie. Kiedy dawał ostatnie instrukcje technikom i upewniał się, że wszyscy wiedzą, co robić w każdej możliwej sytuacji, czuł, że żartuje trochę za wiele i mieje się nieco zbyt głono. Ale w końcu wszyscy okazywali oznaki przemęczenia. A w jaki czas później, gdy stanął bliżej niż pięćdziesiąt metrów od pacjenta obwieszony sprzętem jak choinka degrawitator opinający go w pasie, wyzwalacz i monitor projektora stereoskopowego umocowane na piersi, na ramionach za zawieszona ciężka radiostacja - jego napięcie osiągnęło stadium nieruchomoci, jak u sprężyny, której bardziej już nie można nakręcić.
- Ekipa projekcyjna gotowa - rozległ się jaki głos.
- Pożywienie na miejscu - odezwał się inny.
- Wszyscy operatorzy pól siłowych na stanowiskach zaraportował trzeci.
- W porządku, doktorze - powiedział Conway do unoszącego się w powietrzu Arretapeca i przesunął nagle suchym językiem po jeszcze suchszych wargach. - Niech pan robi swoje.
Nacisnął wyzwalacz projektora i oto natychmiast wokół niego i nad nim pojawił się niematerialny obraz jego samego, ale o wysokoci piętnastu metrów. Zobaczył, jak głowa pacjenta unosi się; usłyszał ów niski, jęczący dźwięk, który brontozaur wydawał w chwilach podniecenia lub przestrachu, a który tak dziwacznie kontrastował z jego rozmiarami. W końcu ujrzał, jak pacjent cofa się niezgrabnie ku brzegowi jeziora. Ale Arretapec zawzięcie wysyłał ku niemu silne fale uczucia spokoju i zaufania - i oto wielki gad uspokoił się. Bardzo powoli, aby go nie spłoszyć, Conway wykonał ruchy sięgania za siebie, podnoszenia czego i położenia tego przed sobą. Ponad nim jego piętnastometrowy obraz uczynił to samo.
Ale w miejscu, gdzie olbrzymia dłoń obrazu sięgnęła ziemi, znajdowała się wiązka rolinnoci, a gdy jego ręka się uniosła, wiązka poszybowała za nią, utrzymywana przez delikatnie prowadzone trzy skupione pola siłowe. Świeża, wilgotna jeszcze wiązka lici palmowych znalazła się w pobliżu wciąż jeszcze niespokojnego brontozaura, pozornie położona przez olbrzymią dłoń, która następnie wycofała się. Po chwili oczekiwania, która Conwayowi zdała się wiecznocią, potężna zakrzywiona szyja wygięła się w dół. Brontozaur zaczął skubać...
Conway raz jeszcze wykonał te same ruchy, a potem znowu. Za każdym razem jego piętnastometrowy obraz przybliżał się coraz bardziej.
Wiedział, że brontozaur mógł w razie potrzeby jeć znajdującą się wokół niego rolinnoć, ale od kiedy rozpylacz doktora Hardina włączył się do akcji, nie było to zbyt smaczne pożywienie. Gad poznawał; że te smaczne kąski, to dawne, pyszne jedzonko; wieże, soczyste, słodko pachnące, które nie wiedzieć czemu, ostatnio jako zniknęło. Skubanie przeszło w żarłoczne pożeranie.
- Bardzo dobrze - powiedział Conway. - Etap drugi...
VI
Korzystając z pomocy małego monitora, w którym widać było, jak się jego obraz faktycznie ma do wielkoci brontozaura, Conway ponownie wysunął rękę. Umieszczony na przeciwległej cianie niewidoczny operator kolejnego pola siłowego włączył je, synchronizując jego działanie z ruchami ręki, co w sumie dało taki efekt, jakby pacjenta głaskano po potężnym karku stosując zdecydowany, choć łagodny nacisk. Po pierwszej chwili przestrachu pacjent powrócił do jedzenia, co jaki czas drżąc lekko. Arretapec doniósł, że brontozaurowi sprawia to przyjemnoć.
- A teraz - powiedział Conway - pobawimy się trochę mniej delikatnie.
Dwie olbrzymie ręce spoczęły na boku gada, zmasowane pola siłowe pchnęły go, przewracając z trzaskiem, który wstrząsnął ziemią. Przerażony teraz naprawdę brontozaur rzucał się wciekle i unosił nogi, na próżno usiłując dźwignąć niezgrabne i ociężałe cielsko na nogi. Lecz potężne race nie zamierzały zadać miertelnego ciosu; nadal tylko głaskały go i poklepywały. Brontozaur uspokoił się i zaczął ponownie okazywać zadowolenie, ale ręce nagle zmieniły pozycję. Pola siłowe pochwyciły leżące ciało, uniosły je i przywróciły na drugą stronę.
Włączywszy degrawitator, by zwiększyć swą ruchliwoć, Conway zaczął podskakiwać obok brontozaura i ponad nim, a Arretapec, który był z pacjentem w kontakcie psychicznym, cały czas donosił o skutkach poszczególnych bodźców. Conway poklepywał olbrzymiego gada, głaskał go, okładał pięciami i popychał swymi potężnymi niematerialnymi rękoma, a przez cały czas obsługa pól siłowych znakomicie za nim nadążała...
Podobne zabiegi miały już miejsce poprzednio, połączone z innymi działaniami, które, jak szeptano, jednego technika wpędziły w alkoholizm, za przynajmniej czterech innych z niego wyleczyły. Ale dopiero, kiedy wzięto pod uwagę czynnik wielkoci, - tak jak dzi, przy użyciu trójwymiarowego projektora, wyniki dowiadczeń zaczęły być obiecujące. Poprzednio, przez miniony tydzień wyglądało to, jakby mysz maltretowała psa bernardyna. Nic więc dziwnego, że brontozaur wpadł w panikę, gdy przytrafiały mu się najprzeróżniejsze niewytłumaczalne rzeczy, a jedyną ich przyczyną, którą był w stanie zobaczyć, były dwie maleńkie ledwie przezeń widzialne istotki!
Rasa, do której należał pacjent, zamieszkiwała swą planetę od stu milionów lat, a jej przedstawiciele byli niezwykle długowieczni. Chociaż jego obydwa mózgi były stosunkowo niewielkie, miał on znacznie więcej inteligencji od psa, toteż wkrótce Conway nauczył go służyć i prosić.
A dwie godziny później brontozaur uniósł się w powietrze.
Uleciał w górę momentalnie: monstrualny, niezgrabny, niemożliwy do opisania potwór, którego ogromne nogi bezwolnie wykonywały ruchy jak przy chodzeniu, a wielka szyja i ogon zwisały lekko się kołysząc. To mózg krzyżowy, a nie czaszkowy sterował lewitacją, pomylał Conway, gdy olbrzymi gad zbliżył się do wiązki lici palmowych, które zachęcająco zwisały szećdziesiąt metrów nad jego głową. Ale był to drobiazg. Brontozaur lewitował, a o to chodziło. Chyba że...
- Czy pan mu pomaga? - Conway zapytał ostro Arretapeca.
- Nie.
Odpowiedź była jak zwykle z koniecznoci beznamiętna, ale gdyby VUXG był człowiekiem, byłby to okrzyk triumfu.
- Dobra, stara Emilia - rozległ się okrzyk w słuchawkach Conwaya. Był to chyba jeden z operatorów pól siłowych. - Uwaga, przelatuje obok!
Brontozaur nie trafił w zawieszoną wiązkę lici i unosił się coraz szybciej. Wykonał niezgrabny, konwulsyjny ruch, by dosięgnąć jej w locie, co nadało jego ciału wyraźny ruch wirowy. Dalsze gwałtowne ruchy szyi i ogona tylko pogarszały sytuację...
- Lepiej ją stamtąd zdjąć - powiedział z naciskiem inny głos. - To sztuczne słońce może jej spalić ogon.
- ... A to wirowanie napędza jej strachu - zgodził się Conway. - Uwaga, operatorzy pól!
Ale było już za późno. Słońce, ziemia i niebo wirowały jak szalone wokół istoty, która dotąd była przyzwyczajona do solidnego gruntu pod nogami. Chciała gdzie uciec - w górę lub w dół, gdziekolwiek. Pomimo desperackich wysiłków Arretapeca, by go uspokoić, nastąpiła, ponowna teleportacja.
Conway ujrzał, jak owa olbrzymia góra cielska i koci startuje znienacka, przynajmniej cztery razy szybciej niż na początku.
- Uwaga, sektor H! - ryknął. - Wyhamujcie go, ale łagodnie!
Ale nie było ani czasu, ani miejsca na łagodne hamowanie. Aby uniknąć miertelnego uderzenia o wewnętrzną powierzchnię statku - a także przebicia jej i wylecenia w Kosmos - operatorzy musieli działać płynnie lecz stanowczo, toteż brontozaurowi to z koniecznoci ostre hamowanie musiało się wydać silnym uderzeniem o przeszkodę. Ponownie uniósł się w górę.
- Uwaga, sektor C! Leci na was!
Jednak i tu wystąpiło to samo, co w sektorze H - zwierzę wystraszyło się i uleciało jeszcze w inną stronę. I tak to trwało: olbrzymi gad migał z jednej strony statku na drugą, aż...
- Mówi Skempton - rozległ się ostry, autorytatywny głos.- Moi ludzie twierdzą, że podstawy generatorów pól siłowych nie są przystosowane do czego takiego. Nie są odpowiednio zamocowane. Poszycie kadłuba pękło w omiu miejscach.
- Czy nie można...
- Łatamy przecieki tak szybko, jak się da - przerwał Skempton odpowiadając na pytanie Conwaya jeszcze przed jego zadaniem. - Ale to łomotanie roztrzęsie statek...
W tym momencie włączył się Arretapec.
- Doktorze Conway - powiedział - mimo, iż to jest oczywiste, że pacjent wykazał zdumiewającą sprawnoć w zakresie swego nowego talentu, to jest ona ograniczona przez przerażenie i oszołomienie. Jestem przekonany, że to bolesne dowiadczenie spowoduje nieodwracalne szkody w procesie mylenia istoty...
- Conway, u w a g a!
Brontozaur zatrzymał się blisko powierzchni w odległoci kilkuset metrów, po czym mignął w bok, dokładnie tam, gdzie stał Conway. Ale leciał po linii prostej w wydrążonej wewnątrz kuli, toteż jej zakrzywiona powierzchnia dążyła mu na spotkanie. Conway ujrzał, jak mknące ciało kołysze się i obraca, ponieważ operatorzy pól usiłują zmniejszyć prędkoć lotu. I oto potężne ciało pruło już przez niskie, gęsto rosnące drzewa, a zaraz potem ryło szeroką płytką bruzdę w miękkiej, bagnistej ziemi pchając przed sobą niewielki pagórek wyrwanej rolinnoci. Conway znajdował się dokładnie na jego drodze.
Nim zdołał włączyć degrawitator, ziemia uniosła się przed nim i przykryła go. Przez kilka minut był zbyt oszołomiony, by pojąć, dlaczego nie może się ruszać. Następnie spostrzegł, że tkwi po pas w kleistej mazi składającej się z odłamków gałęzi i błota. Wstrząsy i drżenia, które odczuwał całym ciałem, pochodziły od brontozaura, który gramolił się na nogi. Conway uniósł wzrok i ujrzał nad sobą jego ogromne, niezgrabnie obracające się cielsko, po czym usłyszał klanięcia i trzaski wywołane nogami zapadającymi się prawie po kolana w ziemię i podszycie.
Stworzenie ponownie zmierzało w kierunku jeziora, a Conway znajdował się na jego drodze...
Zaczął krzyczeć i szamotać się usiłując zwrócić na siebie uwagę, bowiem i degrawitator, i radio uległy zniszczeniu, a on sam znalazł się w pułapce. Olbrzymi gad podszedł bliżej, jego potężna, lekko wygięta szyja przesłoniła wiatło, a ogromna przednia noga uniosła się, by go umiercić i jednoczenie pogrzebać. I nagle Conway poczuł, jak co porywa go w górę i unosi w pobliże fruwającego pojemnika z suszoną liwką pływającą w syropie...
- W chwilowym podnieceniu - powiedział Arretapec - zapomniałem, że pan potrzebuje mechanicznego urządzenia do teleportacji. Proszę przyjąć wyrazy ubolewania.
- N-nic nie szkodzi - odrzekł Conway drżącym głosem. Nadludzkim wysiłkiem opanował rozdygotane nerwy. Potem zobaczył w dole operatorów pól siłowych.
- Dajcie tu nowe radio i zdalne sterowanie projektora! - zawołał nagle.
Dziesięć minut później, choć potłuczony i poobijany, był gotów do dalszej pracy. Stał na brzegu jeziora, Arretapec wisiał u jego ramienia, a nad nim ponownie wznosił się jego piętnastometrowy wizerunek. Arretapec, który był w kontakcie psychicznym z brontozaurem znajdującym się pod powierzchnią jeziora, owiadczył, że ważą się losy eksperymentu. Pacjent miał wstrząsające przejcia, ale obecnie znajdował się w bezpiecznym dlań miejscu pod wodą tam, gdzie dotychczas znajdował ratunek przed głodem i napacią wrogów - i to, wraz z psychicznym uspokojeniem powodowanym przez Arretapeca, wywierało nań uspokajający wpływ.
Conway czekał, raz z nadzieją, raz w czarnej rozpaczy.
Czasami siła jego uczuć zmuszała go do przeklinania. Nie byłoby to takie trudne; i nie znaczyłoby dla niego tak wiele, gdyby nie doznał wówczas kontaktu z umysłem Arretapeca, ani gdyby tak nie polubił tej sztywnej i przesadnie protekcjonalnej kulki gnoju. Przecież każda istota z takim intelektem, która chciała osiągnąć to, co zamierzał Arretapec, miała prawo do uczucia wyższoci.
Nagle wielka głowa wysunęła się ponad powierzchnię wody i ogromne cielsko wylazło na brzeg. Powoli, niezgrabnie zgięły się tylne nogi, a długa stożkowata szyja uniosła się ku górze. Brontozaur znowu chciał się bawić.
Co cisnęło Conwaya za gardło. Popatrzył w stronę, gdzie leżało kilkanacie gotowych do użycia wiązek soczystej zieleniny, za jedna z nich znajdowała się już w drodze gada. Zamachał nagle ręką. - Och, dajcie mu wszystkie - powiedział. - Zasłużył na nie...
- ... Więc kiedy Arretapec zapoznał się z warunkami na planecie pacjenta - mówił nieco sztywno Conway - a jego zdolnoć prekognicji powiedziała mu, jaka będzie najprawdodobniej przyszłoć tego wiata, po prostu musiał spróbować ją zmienić.
Conway znajdował się w biurze naczelnego psychologa i zdawał wstępny, ustny raport w otoczeniu zaciekawionych lekarzy O'Mary, Hardina, Skemptona i dyrektora Szpitala. Byłoby wielką przesadą, gdyby kto stwierdził, że czuł się swobodnie.
- Arretapec należy jednak do starej, dumnej rasy, a zdolnoć telepatii zwiększa jeszcze jego wrażliwoć: telepaci oczywicie czują, co inni o nich mylą. Propozycja Arretapeca była tak miała; a jego i jego rasę narażała na tak ogromną miesznoć, gdyby się nie powiodła, że po prostu musiał wszystko trzymać w tajemnicy. Warunki na planecie brontozaurów wskazywały, że po wymarciu olbrzymich gadów nie powstanie tam inna rasa inteligentna, a z geologicznego punktu widzenia owo wymarcie nie było zbyt odległe. Rasa, do której należy pacjent, zamieszkiwała tę planetę już od doć dawna - jej uzbrojony ogon i zdolnoć pływania pozwoliły im przeżyć bardziej drapieżne i wyspecjalizowane współczesne im gatunki - ale zmiany klimatyczne były nieuniknione, a dinozaury nie mogły podążyć za słońcem ku równikowi, bowiem lądy tej planety dzieliły się na wiele małych kontynentów. Brontozaur nie umie przebyć oceanu. Gdyby jednak owe gigantyczne gady można było skłonić do wykształcenia parapsychicznej zdolnoci teleportacji, bariera oceanu zniknie, a wraz z nią niebezpieczeństwo nadchodzącego głodu i braku żywnoci. To włanie powiodło się doktorowi Arretapecowi.
- Skoro Arretapec dał brontozaurowi zdolnoć teleportacji drogą bezporedniego oddziaływania na mózg - włączył się w tym momencie O'Mara - dlaczego, nie można tego samego osiągnąć u nas?
- Prawdopodobnie dlatego, że dajemy sobie wietnie radę bez tego - odparł Conway. - Z drugiej strony pacjentowi wykazano i dano do zrozumienia, że owa zdolnoć jest konieczna dla jego przeżycia. Gdy sobie to uwiadomi, będzie używał tej zdolnoci i przekazywał ją, bowiem występuje ona w postaci utajonej prawie u wszystkich gatunków. Wychowanie istot inteligentnych na planecie, która inaczej stałaby się martwa - oto projekt godny tych szlachetnych nauczycieli...
Conway mylał teraz o tamtym krótkim, prekognicyjnym wejrzeniu w myli Arretapeca - o obrazie cywilizacji, która rozwinie się na planecie brontozaurów, a także o tych monstrualnych, a jednoczenie pełnych dziwnej gracji istotach, które będą ją zamieszkiwać w jakiej bardzo odległej przyszłoci. Nie wypowiedział jednak tych myli głono.
- Jak większoć telepatów - rzekł zamiast tego - Arretapec był jednoczenie delikatny i niechętny czysto fizycznym metodom dowiadczeń. Dopiero kiedy pokazałem mu psa doktora Mannona i wyjaniłem, że ucząc zwierzę jakiej nowej umiejętnoci dobrze jest nauczyć je kilku sztuczek z nią związanych, zaczęlimy do czego dochodzić. Pokazałem mu tę zabawę, w której rzucam w psa poduszkami, a ten, szarpiąc je przez chwilę, robi z nich stos i pozwala się rzucić w ten stos. W ten sposób zademonstrowałem, że stworzenia na niezbyt wysokim poziomie umysłowym nie mają nic przeciwko - w pewnych granicach niewielkiej szamotaninie...
- A, więc powiedział O'Mara spoglądając w zamyleniu na sufit - to tym się pan zajmuje w wolnych chwilach...
Pułkownik Skempton zakasłał. - Minimalizuje pan swój udział w tym wszystkim - powiedział. - Pańska przezornoć polegająca na wypełnieniu kadłuba polami siłowymi...
- Jest jeszcze jedna sprawa, nim powiem im do widzenia - przerwał popiesznie Conway. - Arretapec usłyszał, niektórzy ludzie nazywają pacjenta "Emilią". Chciałby wiedzieć dlaczego.
- Wcale się nie dziwię - powiedział O'Mara z naciskiem. - Otóż - ciągnął sznurując usta - jeden człowiek obsługi lubujący się we wczesnej powieci, a szczególnie w utworach sióstr Bronte - Charlotte, Anne i Emilii - przezwał naszego pacjenta "Emilia Brontozaur". Muszę przyznać, że odczuwam osobiste, zawodowe zainteresowanie umysłem, który kojarzy w podobny sposób... - O'Mara miał taką minę, jakby w powietrzu unosił się nieprzyjemny zapach.
Conway jęknął współczująco. Odwracając się, by wyjć, pomylał, że jego ostatnie i najtrudniejsze zadanie będzie zapewne polegało na wyjanieniu szlachetnemu doktorowi Arrepecowi, czym jest żart słowny.
Arretapec i dinozaur wyjechali następnego dnia, oficer Korpusu Kontroli odpowiedzialny za zaopatrzenie Szpitala wydał olbrzymie westchnienie ulgi, a Conway ponownie znalazł się na oddziale. Tym razem był jednak czym więcej niż zwykłym wyrobnikiem medycznym. Postawiono go na czele sekcji w Oddziale Pediatrycznym i chociaż musiał posługiwać się danymi, lekami i historiami chorób dostarczonymi przez Diagnostyka Thornnastora, ordynatora Oddziału Patologii, nikt nie patrzył mu teraz na ręce. Miał prawo chodzić po całej sekcji i mówić sobie, że to j e g o oddział. A O'Mara przyrzekł mu nawet asystenta!
- ... Stało się oczywiste, odkąd pan tu przybył - powiedział mu major - że lepiej się pan czuje w towarzystwie nieziemców niż przedstawicieli własnej rasy. Usadzenie pana z doktorem Arretapecem było próbą, którą przeszedł pan z honorem, za asystent, którego otrzyma pan za kilka dni, może stać się kolejnym testem.
O'Mara zamilkł na chwilę; potem mówił dalej potrząsnąwszy głową w zdziwieniu: - Nie tylko się panu doskonale układa w stosunkach z nieziemcami, ale nikt nawet nie plotkuje o tym, że się pan ugania za spódniczkami...
- Nie mam czasu - odrzekł poważnie Conway. Wątpię, żebym kiedy miał.
- Nie szkodzi, mizoginia jest dopuszczalną neurozą odrzekł O'Mara przechodząc następnie do rozmowy o nowym asystencie. Potem Conway wrócił na swój oddział i pracował dużo pilniej, niż gdyby jaki zwierzchnik patrzył mu na ręce. Był tak zajęty, że uszły jego uszu pogłoski na temat dziwacznego pacjenta, którego przyjęto na trzeci oddział obserwacyjny...
4... Kłopotliwy goć
Pomimo ogromnych zasobów wiedzy medycznej dostępnych w Szpitalu, nie mających sobie równych w cywilizowanej Galaktyce, zdarzały się przypadki w Szpitalu Kosmicznym, z którymi nic już nie można było zrobić. Takim włanie przypadkiem był pacjent należący do klasy SRTT, czyli takiego typu fizjologicznego, jakiego jeszcze nigdy w Szpitalu nie widziano. Było to stworzenie amebowate, posiadające zdolnoć wysuwania dowolnych kończyn, narządów zmysłów czy też powłoki ochronnej właciwej dla rodowiska, w którym się znajdowało; jego fantastyczna zdolnoć adaptacyjna rodziła pytania, jak w ogóle co takiego mogło zapać na jakąkolwiek chorobę?
Najbardziej zagadkowym aspektem tej sprawy był zupełny brak wszelkich objawów. Nie występowały żadne zakłócenia w pracy organizmu, częste w przypadku istot pozaziemskich; nie było też żadnych groźnych infekcji bakteryjnych. Zamiast tego pacjent po prostu roztapiał się - cicho, spokojnie, bez szmeru i sprawiania komukolwiek kłopotu, niczym kawałek lodu pozostawiony w ciepłym pomieszczeniu. Jego ciało dosłownie przemieniało się w wodę. Żadne zastosowane rodki nie zdołały zahamować tego procesu, za wszyscy Diagnostycy i lekarze pomniejszej rangi, choć nadal, i to coraz intensywniej poszukiwali właciwego leku, zaczynali sobie zdawać sprawę z pewną goryczą, że pasmo cudów medycznych, które Szpital Główny Sektora Dwunastego robił z monotonną już regularnocią, wkrótce ulegnie przerwaniu.
I z tego powodu jeden z najsurowszych przepisów Szpitala miał zostać na jaki czas uchylony.
- Sądzę, że najlepiej będzie zacząć od początku - powiedział doktor Conway usiłując nie gapić się na mieniące się wszystkimi kolorami, nie całkiem jeszcze zanikłe skrzydła swego nowego asystenta. - Od Izby Przyjęć, gdzie załatwia się sprawy związane z przybyciem pacjentów.
Conway chwilę odczekał na ewentualne uwagi tamtego, tymczasem jednak żwawo maszerując w wymienionym kierunku. Starał się wyprzedzać swego towarzysza. Nie chciał ić obok niego nie dlatego, żeby go urazić, ale po prostu bał się zrobić mu krzywdę, co mogło grozić, gdyby przysunął się bliżej.
Nowy asystent był przedstawicielem klasy GLNO szecionożnym, zewnątrzszkieletowym, przypominającym owada przybyszem z planety Cinruss. Grawitacja na tej planecie wynosiła mniej niż jedną dwunastą ciążenia ziemskiego, co spowodowało, że owady urosły do takich rozmiarów i stały się grupą dominującą. Z tego powodu jednak przybysz musiał zaopatrzyć się aż w dwa degrawitatory, by zneutralizować ciążenie w Szpitalu, które inaczej rozgniotłoby go o podłogę. Jeden aparat zupełnie by mu do tego celu wystarczył, ale Conway ani trochę nie dziwił się swemu asystentowi, że chciał czuć się bezpiecznie. Był to osobnik niewiarygodnie kruchy, kształtu wrzecionowatego, o niezgrabnym wyglądzie, a nazywał się dr Prilicla.
Prilicla przeszedł już staż w szpitalach planetarnych i mniejszych zakładach wielorodowiskowych, nie był więc zupełnie zielony, co zakomunikowano Conwayowi. Ale naturalnie wobec rozmiarów i skomplikowanej struktury Szpitala będzie się czuł zagubiony. Conway miał być przez jaki czas jego przewodnikiem i nauczycielem, po czym, kiedy skończy się jego aktualny przydział do Pediatrii, przekaże obowiązki Prilicli. Najwyraźniej dyrektor Szpitala uważał, że przedstawiciele ras żyjących w niskim ciążeniu, charakteryzujące się ogromną wrażliwocią i subtelnocią dotyku, wyjątkowo nadają się do opieki i właciwego obchodzenia się z co bardziej delikatnymi embrionami istot pozaziemskich.
To byłby dobry pomysł, pomylał Conway szybciutko ustawiając się pomiędzy Priliclą i stażystą z Tralthanu prącym przed siebie na szeciu słoniowatych nogach, gdyby wzmiankowane osobniki przystosowane do niskiego ciążenia były w stanie przeżyć kontakt z masywniejszymi i bardziej niezgrabnymi kolegami.
- Rozumie pan - powiedział Conway pokazując asystentowi drogę do Izby Przyjęć - że już zapisanie niektórych pacjentów samo w sobie jest problemem. Z mniejszymi osobnikami nie jest tak źle, ale jeli jest to Tralthańczyk lub dwunastometrowy AUGL z Chalderescolu... - urwał nagle. - Oto jestemy - dodał.
Przez szeroki, przezroczysty odcinek ciany widać było pomieszczenie, w którym znajdowały się trzy potężne biurka, choć w chwili obecnej zajęte było tylko jedno. Znajdujący się za nim osobnik był Nidiańczykiem, błyskające za wiatełka wskaźników dowodziły, że dopiero co połączył się ze statkiem zbliżającym się do Szpitala.
- Proszę posłuchać... - zaczął Conway.
- Pańska identyfikacja - zażądał czerwony niedźwiadek typowym dla tej rasy warkliwym staccato, które autotranslator Conwaya przekazał w postaci beznamiętnych słów w języku angielskim, za podobny aparat Prilicli - w jego ojczystym języku.
- Pacjent, goć czy personel - i jaka rasa?
- Goć - padła odpowiedź z głonika - oraz człowiek.
Po chwili milczenia niedźwiadek odezwał się ponownie. - Proszę podać klasę fizjologiczną - zażądał mrugnąwszy porozumiewawczo do Conwaya i Prilicli. - Wszystkie rasy inteligentne mówią o sobie "ludzie", a inne nazywają nieludzkimi, toteż nazwa ta jest bez znaczenia...
Conway słuchał potem tej rozmowy tylko jednym uchem, tak był zajęty wyobrażaniem sobie, jak też może wyglądać istota należąca do tej klasy. Podwójne T oznaczało, że zarówno jej kształt, jak i cechy fizyczne były zmienne; R - że cechowała ją wysoka wytrzymałoć na skrajne temperatury i cinienie, a jeszcze do tego S...! Gdyby na zewnątrz nie czekał przedstawiciel tej klasy, Conway nie uwierzyłby w istnienie takiego zwierzaka.
A goć musiał być ważną osobistocią, bowiem dyżurny z Izby Przyjęć był w tej chwili ogromnie zajęty przekazywaniem wiadomoci o jego przybyciu do różnych osób w Szpitalu, z których większoć stanowili ni mniej, ni więcej Diagnostycy. W jednej chwili Conway poczuł nagły przypływ chęci, by obejrzeć owo ogromnie niezwykłe stworzenie, ale zreflektował się. Gdyby tak zajął się podglądaniem zamiast tym, co do niego należało, doktor Prilicla nie znalazłby w nim dobrego przykładu. Poza tym Conway wciąż jeszcze nie rozgryzł go do końca - a Prilicla mógł okazać się jakim drażliwym osobnikiem, uważającym, że gapienie się na przedstawiciela innej rasy po to tylko, by zaspokoić zwykłą ciekawoć, stanowi poważne uchybienie...
- Gdyby to nie zakłóciło innych, ważniejszych spraw - przerwał jego myli głos Prilicli przekazywany przez autotranslator - to bardzo chciałbym przyjrzeć się temu gociowi.
Daj ci, Boże, zdrowie! pomylał Conway, ale udawał, że rozważa tę propozycję.
- W innym przypadku - powiedział w końcu - nie zezwoliłbym na to, ale ponieważ luk, przez który przyjmują owego SRTT, jest niedaleko stąd, a mamy trochę czasu, zanim powrócimy na oddział, to chyba nie będzie nic zdrożnego w tym, że pan zaspokoi swą ciekawoć. Proszę za mną.
Kiwając dłonią na pożegnanie kosmatemu dyżurnemu Conway pomylał, że to dobrze, iż autotranslator Prilicli nie potrafi przekazać mocno ironicznego wydźwięku jego ostatnich słów, toteż asystent nie pomyli sobie, że Conway zeń się nabija.
I nagle zesztywniał. Prilicla, uwiadomił sobie z niepokojem, ma zmysł empatyczny. Od momentu pierwszego spotkania nie był zanadto wylewny, ale i tak to, co powiedział, potwierdziło podejrzenia Conwaya w tej sprawie. Jego nowy asystent nie był telepatą - nie potrafił czytać w mylach - ale odbierał uczucia i emocje, a więc mógł być wiadom zainteresowania Conwaya.
Przyszła mu ochota, by dać sobie samemu w zęby za to, że zapomniał o tym zmyle empatycznym. Ciekawe, kto tu się z kogo nabija, pomylał kwano.
Pocieszył się w końca, że Prilicla ma przynajmniej łatwiejszy charakter niż niektóre osoby, z którymi do niedawna był zmuszony współpracować, jak na przykład doktor Arretapec.
Do luku nr 6, gdzie miało nastąpić przyjęcie gocia, można było dotrzeć w kilka minut, gdyby Conway skorzystał ze skrótu przez korytarz wypełniony wodą, prowadzący do sali operacyjnej dla klasy AUGL, a następnie poprzez oddział chirurgiczny dla chlorodysznych przedstawicieli klasy PVSJ. Oznaczało to jednak koniecznoć nałożenia lekkiego skafandra ochronnego, a choć sam Conway potrafił to zrobić błyskawicznie, bardzo wątpił, czy wielonożny Prilicla jest równie sprawny. Wobec tego musieli ić dłuższą drogą i to szybko.
Po drodze wyprzedzili ich Tralthańczyk ze złoconą opaską Diagnostyka oraz ziemski inżynier z działu Eksploatacji. Tralthańczyk parł przed siebie jak czołg, który poniosło, toteż Ziemianin musiał koło niego biec truchtem, by dotrzymać kroku. Conway i Prilicla odsunęli się z szacunkiem, by dać drogę Diagnostykowi - a także, by uniknąć stratowania - po czym poszli dalej. Kilka usłyszanych słów pozwoliło im domniemywać, że Tralthańczyk i Ziemianin stanowili częć komitetu powitalnego przybysza, a doć kwane uwagi inżyniera dotyczyły tego, że goć przybył wczeniej niż oczekiwano.
Kiedy kilka sekund później minęli narożnik i oczom ich ukazał się wielki luk przyjęć, Conway ujrzał co, co wywołało jego mimowolny umiech. Przed lukiem zbiegały się trzy korytarze z tego poziomu oraz dwa następne z poziomów sąsiednich, połączone pochylniami. Po wszystkich tych korytarzach gnały ku luzie istoty różnych ras. Poza Tralthańczykiem i Ziemianinem, którzy włanie ich minęli, był tam jeszcze jeden Tralthańczyk, dwa gąsienicowce DBLF oraz kolczasty, błonkowaty Illensańczyk w przezroczystym stroju ochronnym - który dopiero co wyłonił się z pobliskiego korytarza dla chlorodysznych istot klasy PVSJ - a wszyscy kierowali się ku wewnętrznej klapie olbrzymiej luzy, która już się otwierała, by wpucić oczekiwanego gocia. Conwayowi sytuacja ta zdawała się wysoce absurdalna. Oczyma wyobraźni ujrzał, jak cała ta zwariowana menażeria zbiega się jednoczenie w tym samym punkcie z potężnym trzaskiem...
Umiechał się jeszcze do własnych myli, kiedy komedia gwałtownie i bez ostrzeżenia przemieniła się w tragedię.
II
Gdy przybysz wyszedł z luku, który się za nim zamknął, Conway ujrzał co, co trochę przypominało krokodyla ze zrogowaciałymi na końcach mackami, w większoci za było niepodobne do którego ze znanych mu stworzeń. Zobaczył, jak stwór usuwa się z drogi wszystkich spieszących mu na spotkanie, a potem nagle rzuca się w kierunku Illensańczyka, który - jak Conway przypomniał sobie później znajdował się najbliżej i był najmniejszy sporód witających. Wszyscy zaczęli krzyczeć jednoczenie, tak że autotranslator Conwaya (a zapewne i wszystkich innych) zaczął wydawać wysokie, oscylujące piski spowodowane przeciążeniem.
Wobec zębów i rogowych zakończeń macek szarżujących przybysza Illensańczyk, niewątpliwie zdając sobie sprawę ze słaboci okrywającego go skafandra, w którym znajdował się życiodajny chlor, czmychnął z powrotem do własnej sekcji. Goć, któremu na drodze stanął teraz Tralthańczyk dudniący co, co w jego pojęciu miało wywołać uspokojenie, obrócił się nagle i popędził z powrotem ku luzie...
Wszystkie luzy były wyposażone w urządzenia do szybkiego otwierania w razie koniecznoci; powodowały one zamknięcie jednych drzwi i natychmiastowe otwarcie drugich, bez czekania na wypełnienie wnętrza potrzebną mieszanką atmosferyczną. Illensańczyk mający za sobą rozszalałego przybysza, który rozdarł mu już zębami skafander, w obliczu grożącego mu niebezpieczeństwa mierci od zatrucia tlenem słusznie uznał swój przypadek za stan wyższej koniecznoci i uruchomił błyskawiczne zamki. Był zapewne zbyt przerażony, by dojrzeć, że przybysz nie znalazł się jeszcze całym ciałem wewnątrz luzy i gdy otworzą się drzwi wewnętrzne, zewnętrzne przetną jego ciało na dwie połowy...
Dookoła luzy panował taki harmider, że Conway nie dojrzał, kim był ów szybko mylący osobnik, który uratował życie gociowi naciskając następny guzik otwierający jednoczenie drzwi wewnętrzne i zewnętrzne. To posunięcie zapobiegło przecięciu przybysza na pół, ale powstało w ten sposób bezporednie połączenie z sekcją PVSJ, skąd zaczęły dobywać się gęste, żółtawe kłęby chloru. Zanim Conway zdołał cokolwiek przedsięwziąć, czujniki skażenia włączyły syrenę alarmową zatrzaskując jednoczenie hermetyczne grodzie w najbliższej okolicy. Wszyscy znaleźli się w bardzo zgrabnej pułapce.
Przez obłąkaną chwilę Conway starał się zwalczyć w sobie impuls skłaniający go do rzucenia się do grodzi i walenia w nie rękami. Następnie postanowił pobiec przez ten trujący opar do następnej luzy kontaktowej po drugiej stronie korytarza. W luzie jednak znajdował się jeden z techników z Eksploatacji wraz z gąsienicowcem DBLF, obaj tak zatruci chlorem, że Conway zwątpił, czy uda im się przeżyć choć tyle czasu, ile potrzeba na włożenie skafandrów ochronnych. Czy jemu samemu, zastanawiał się przezwyciężając mdłoci, uda się tam dostać? W komorze luzy były również hełmy wystarczające na około dziesięć minut - wymagały tego przepisy bezpieczeństwa - ale aby do nich dotrzeć, musiałby wstrzymać oddech przynajmniej na trzy minuty i zaciskać mocno oczy, bowiem choć jedno zachłynięcie się chlorem albo kontakt z oczami mogły spowodować trwałe kalectwo. Jak jednak miał się przedostać po omacku przez tę wielką, miotającą się po całej podłodze masę tralthańskich nóg i macek?
W ogarnięty przerażeniem chaos jego myli wdarł się głos Prilicli. - Chlor jest zabójczy dla mojej rasy - powiedział asystent. - Proszę mi wybaczyć.
Prilicla robił ze sobą co dziwnego. Długie, wieloczłonowe odnóża poruszały się i podrygiwały, jakby wykonując jaki dziwny taniec rytualny, za dwa sporód czterech manipulatorów - dzięki nim jego rasa zyskała sobie sławę urodzonych chirurgów - wykonywały jakie skomplikowane zabiegi z czym, co wyglądało na rolki przezroczystej plastikowej folii. Conway niezbyt dokładnie widział, jak to się stało, ale nagle jego asystent ukazał się owinięty w luźną, przezroczystą powłokę, z której wystawało jego szeć odnóży i dwa manipulatory, całe ciało za, skrzydła i pozostałe dwie kończyny, które spryskiwały płynem uszczelniającym otwory na odnóża - wszystko było całkowicie okryte. Luźna powłoka wydęła się i pozostała naprężona dowodząc w ten sposób, że jest hermetyczna.
- Nie wiedziałem, że pan ma... - zaczął Conway, a potem, powodowany nagłym przypływem nadziei, zaczął szybko mówić: - Niech pan posłucha. Proszę zrobić dokładnie to, co panu powiem. Niech mi pan znajdzie hełm, ale szybko...
Jednak nadzieja równie szybko zgasła, zanim jeszcze skończył wydawać polecenie asystentowi. Ten bez wątpienia mógł znaleźć dla niego hełm, ale jak się przedostanie do luzy poprzez splątaną masę istot na podłodze? Jedno uderzenie oderwie mu odnóże albo wybije dziurę w tym słabiutkim szkielecie zewnętrznym niczym w skorupie jajka. Nie mógł wydać takiego polecenia, równałoby się to morderstwu.
Miał włanie odwołać to wszystko i nakazać asystentowi, by siedział na miejscu i troszczył się o siebie, gdy ten podbiegł do ciany, wspiął się na nią ukonie i biegnąc po suficie zniknął w oparach chloru. Conway przypomniał sobie, że wiele owadopodobnych istot rozumnych ma stopy zakończone przyssawkami, i ponownie wróciła mu nadzieja, do tego stopnia, że jego umysł zaczął rejestrować inne wrażenia.
Niedaleko niego głonik na cianie informował wszystkich znajdujących się w Szpitalu, że w okolicy luzy nr 6 nastąpiło skażenie powietrza, za znajdujący się pod głonikiem interkom wiecił czerwoną lampką i ostro buczał dając do zrozumienia, że kto z Eksploatacji usiłuje dowiedzieć się, czy w strefie skażenia znajdują się jakie żywe istoty. Pełznący w powietrzu gaz dosięgnął już prawie Conwaya, gdy ten schwycił mikrofon interkomu.
- Cicho bądź i słuchaj! - krzyknął. - Mówi Conway, przy luku numer szeć. Dwie istoty klasy FGLI, dwie DBLF, jedna DBDG - wszystkie zatrute chlorem, ale jeszcze przy życiu. Jedna PVSJ w uszkodzonym ubiorze ochronnym, zatruty tlenem, i jeszcze jeden w górze...
Nagłe pieczenie w oczach sprawiło, że pospiesznie pucił mikrofon. Zaczął się wycofywać aż do hermetycznej grodzi, patrząc jak zbliża się żółta mgła. Nie widział nic z tego, co dzieje się na korytarzu. Po pewnym czasie, który zdawał się wiecznocią, pojawił się na suficie wrzecionowaty kształt Prilicli.
III
Hełm, który przyniósł Prilicla, był właciwie maską z własnym dopływem powietrza, która umieszczona na twarzy, mocno przylegała do czoła, policzków i dolnej szczęki. Powietrza wystarczało tylko na czas ograniczony - około dziesięciu minut - ale mając tę maskę na twarzy i nie czując na razie zagrożenia dla życia Conway stwierdził, że jego myli są o wiele janiejsze.
Jego pierwszym posunięciem było przejcie przez nadal otwartą luzę kontaktową. Znajdujący się w rodku PVSJ leżał nieruchomo, a na jego ciele widniała szara plama, pierwszy objaw swoistego nowotworu skóry. Dla klasy PVSJ tlen był wyjątkowo szkodliwy. Jak tylko mógł najdelikatniej Conway wciągnął go do jego własnego oddziału, do pobliskiego magazynku, który zapamiętał. W sekcji chlorodysznych cinienie było nieco wyższe w porównaniu z cinieniem powietrza dla ciepłokrwistych tlenodysznych, toteż dla Illensańczyka ta atmosfera była stosunkowo czysta. Conway zamknął go w magazynku wpierw wrzucając do rodka kilka warstw tkaniny z plastyku, która tu służyła za pociel. Po przybyłym do Szpitala SRTT nie było ladu.
Wróciwszy do korytarza wyjanił Prilicli, co trzeba zrobić. Zauważony przez niego wczeniej człowiek z Eksploatacji zdążył włożyć skafander, ale słaniał się na nogach kaszląc, a z oczu płynęły mu strumienie łez, toteż jasne było, że nie udzieli żadnej pomocy. Conway wymacał drogę wród ledwo poruszających się lub całkowicie nieprzytomnych ciał ku drzwiom luzy nr 6 i otworzył je. Na cianie komory znajdował się zgrabny rządek butli z powietrzem. Wziął dwie i wyszedł chwiejnie ze luzy.
Prilicla okrył już arkuszem folii jedno ciało. Conway otworzył zawór butli i wsunął ją pod przykrycie. Patrzył, jak plastyk wydyma się i lekko marszczy pod strumieniem wypływającego powietrza. Był to bardzo prymitywny namiot tlenowy, pomylał, ale najlepszy, jaki można było w tej chwili znaleźć. Poszedł po następne butle.
Po trzeciej wyprawie Conway zauważył znaki ostrzegawcze. Pocił się obficie, głowa mu pękała, a przed oczyma latały już czarne plamy - znak, że powietrze w hełmie wyczerpywało się. Powinien go zdjąć, wsadzić głowę pod plastyk jak inni i czekać na nadejcie pomocy. Zrobił kilka kroków ku najbliższej postaci pod rozciągniętą płachtą i... uderzył w podłogę. Serce łomotało mu w piersi, płuca stały w ogniu i nawet nie miał już siły zerwać z głowy hełmu...
Ze stanu głębokiej i osobliwie przyjemnej niewiadomoci Conwaya wyrwało uczucie bólu: co ponawiało wytężone wysiłki, by połamać mu żebra. Wytrzymywał to, dopóki się dało, potem jednak otworzył oczy i ryknął:
- Złaź ze mnie, do cholery! Nic mi nie jest!
Silnie zbudowany stażysta, który z zapałem robił mu sztuczne oddychanie, uniósł się na nogi.
- Kiedy tu przyszlimy - powiedział - ten oto pajączek owiadczył, że pan przestał czuć. Przez chwilę obawiałem się o pana; no, trochę się obawiałem. - Umiechnął się i dodał: - Jeli może pan już chodzić i mówić, O'Mara chce pana widzieć.
Conway mruknął potakująco i powstał. W korytarzu zainstalowano dmuchawy i filtry powietrzne, które szybko usuwały ostatnie lady chloru w powietrzu. Wynoszono również tych, którzy ucierpieli w wypadku, niektórych na noszach okrytych namiotami powietrznymi, innych za pod opieką tych, którzy ich ratowali. Dotknął otartego miejsca na czole, skąd mu w popiechu zerwano maskę, a następnie nabrał w płuca kilka głębokich haustów powietrza, po to tylko, aby upewnić się, że koszmar sprzed kilku minut naprawdę się skończyła
- Dziękuję, doktorze - powiedział ze szczerym wzruszeniem.
- Nie ma o czym mówić, doktorze - odrzekł stażysta.
Znaleźli O'Marę w hipnotamotece. Naczelny psycholog nie tracił czasu na zbędne wstępy. Wskazał krzesło Conwayowi; Prilicli za co, co przypominało surrealistyczny kosz namieci.
- Co się stało? - zapytał.
Pokój był pogrążony w cieniu, jeli nie liczyć powiaty ze wskaźników hipnoedukatora oraz blasku z lampy stojącej na biurku majora. Gdy Conway zaczął opowiadać, widział tylko dwie stwardniałe, sprawne ręce wystające z rękawów ciemnozielonego munduru oraz dwoje chłodnych, szarych oczu w pogrążonej w cieniu twarzy. W czasie relacji Conwaya ręce O'Mary nie poruszały się, a oczy ani razu nie odbiegły w bok.
Kiedy relacja dobiegła końca, O'Mara westchnął i milczał przez chwilę, po czym powiedział:
- W czasie wypadku przy luku numer szeć znajdowało się czterech czołowych Diagnostyków Szpitala, który w razie ich mierci poniósłby olbrzymią stratę. Szybkie działanie, które podjęlicie, pozwoliło uratować co najmniej trzech, toteż wyszlicie na parę bohaterów. Jednak oszczędzę wam rumieńca zażenowania i nie będę wałkował tej sprawy. Nie mam również zamiaru - dodał sucho - stawiać was w kłopotliwej sytuacji pytając, skąd się tam w ogóle wzięlicie.
Conway zakasłał.
- Mnie by interesowało - odrzekł - dlaczego ten SRTT wpadł w taki szał. Można by powiedzieć, że to z powodu nadbiegającego mu na spotkanie tłumu, tylko że w ten sposób nie zachowuje się żadna inteligentna, cywilizowana istota. Nasi gocie to wyłącznie przedstawiciele władz albo specjalici zapraszani z innych placówek; nie są to osoby wpadające w panikę na widok istoty obcej rasy. A w ogóle po co aż tylu Diagnostyków wyszło mu na spotkanie?
- Zjawili się tam - powiedział O'Mara - ponieważ chcieli zobaczyć; jak wygląda osobnik klasy SRTT, kiedy nie upodabnia się do kogo innego. Te dane mogły pomóc w przypadku, którym się obecnie zajmują. Poza tym, gdy mamy do czynienia z nie znaną dotychczas formą życia, nie można wywnioskować, jakie są pobudki jego działania. W końcu ów goć nie należy do żadnej kategorii osób zapraszanych do Szpitala. Tym razem jednak musielimy odstąpić od zasad, bowiem znajduje się u nas jego rodzic, w stanie agonalnym.
- Rozumiem - rzekł cicho Conway.
W tym momencie do pokoju wszedł Kontroler w stopniu porucznika i popiesznie zbliżył się do O'Mary. - Przepraszam, panie majorze - powiedział. - Udało mi się znaleźć lad, który pomoże nam w poszukiwaniu gocia. Pielęgniarz klasy DBLF doniósł, że jaki osobnik klasy PVSJ oddalił się z miejsca wypadku mniej więcej w interesującym nas czasie. Gąsienicowcom Illensańczycy nie wydają się zbyt przystojni, ale pielęgniarz owiadczył, że widziany przez niego wyglądał jeszcze gorzej, niczym istny potwór. Do tego stopnia, iż DBLF uznał, że to pacjent cierpiący na jaką straszną chorobę...
- Sprawdził pan, czy w Szpitalu nie ma istoty klasy PVSJ chorej na co, co dałoby taki efekt?
- Tak jest, panie majorze. Niema takiego przypadku. O'Mara przybrał srogi wyraz twarzy. - Bardzo dobrze, Carson - powiedział. - Wie pan, co trzeba zrobić. Skinieniem głowy zezwolił porucznikowi odejć.
Podczas całej rozmowy Conway z trudem tylko mógł się opanować, za gdy Carson wyszedł, wybuchnął:
- To co, co widziałem wychodzące z luku, miało macki i... i... No, w każdym razie byłe zupełnie niepodobne do PVSJ. Wiem, że SRTT potrafi zmieniać swą budowę fizyczną, ale żeby aż tak i w tak krótkim czasie...!
O'Mara podniósł się nagle.
- O tej formie życia - powiedział - nie wiemy prawie nic; nie znamy jej potrzeb, możliwoci, ani też modelowych reakcji emocjonalnych, a najwyższy czas, żebymy się dowiedzieli. Idę pogonić Collinsona z Łącznoci, żeby co wygrzebał: rodowisko, tło ewolucyjne, wpływy kulturowe i społeczne, i tak dalej. Nie możemy sobie pozwolić na to, żeby jaki goć tutaj ganiał, ot tak sobie. Narobi kłopotu tylko dlatego, że nic o nim nie wiemy.
- A co do was dwóch - dodał - chciałbym, żebycie mieli oczy szeroko otwarte i wypatrywali dziwacznie wyglądających pacjentów czy embrionów na Oddziale Pediatrycznym. Porucznik Carson poszedł włanie ogłosić komunikat w tej sprawie. Jeżeli znajdziecie kogo, kto może być naszym SRTT, podchodźcie do niego d e l i k a t n i e. Starajcie się zdobyć jego zaufanie, nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów, a przede wszystkim nie mąćcie mu w głowie - niech tylko jeden, z was mówi. I natychmiast kontaktujcie się ze mną.
Kiedy już wyszli od O'Mary, Conway zadecydował, że do końca pierwszej połowy dyżuru niewiele więcej zrobią; odkładając więc obchód oddziału na popołudnie ruszył w kierunku ogromnej sali, która służyła za stołówkę dla wszystkich ciepłokrwistych istot tlenodysznych z personelu Szpitala. W jadalni był jak zwykle tłok i choć podzielono ją na sektory dla poszczególnych ras, Conway widział wiele stolików, przy których zeszły się - z ogromną niewygodą dla niektórych - istoty trzech czy czterech różnych klas, by pogadać o sprawach zawodowych.
Conway wskazał Prilicli wolny stolik i sam zaczął się ku niemu przepychać. Na miejscu stwierdził, że jego asystent wspomagany przez nadal jeszcze sprawne skrzydła dotarł tam pierwszy i w odpowiednim czasie, by pokrzyżować zamiary dwóch ludzi z Eksploatacji kierujących się ku temu samemu stolikowi. Podczas tego pięćdziesięciometrowego przelotu uniosło się kilka głów, ale tylko na chwilę - bywalcy tej stołówki przyzwyczajeni byli do znacznie osobliwszych widoków.
- Sądzę, że większoć naszego jedzenia będzie odpowiadać pańskiemu metabolizmowi - powiedział Conway, gdy już usiedli - ale może ma pan jakie szczególne preferencje?
Prilicla miał preferencje, a Conway omal się nie zakrztusił, gdy je usłyszał. Jednak nie o kombinację dobrze ugotowanego spaghetti i surowej marchewki tu chodziło, które to zestawienie samo w sobie nie było jeszcze takie złe; ale raczej o sposób, w jaki Cinrussańczyk zabrał się do jedzenia. Za pomocą wszystkich wciekle pracujących manipulatorów gębowych Prilicla zwijał spaghetti w swego rodzaju linę, która znikała w jego przypominającym dziób otworze gębowym. Podobne rzeczy zazwyczaj nie działały na Conwaya, ale tym razem widok ten wywołał nieprzyjemne reakcje w żołądku.
Nagle Prilicla zatrzymał się. - Mój sposób przyswajania pokarmu nie odpowiada panu - powiedział. - Przesiądę się...
- Nie, nie - odrzekł szybko Conway pojmując, że empata Prilicla odebrał jego reakcję. - Zapewniam pana, że to niepotrzebne. Jednak widzi pan, tutejsza etykieta wymaga, aby istoty znajdujące się w mieszanym towarzystwie używały tych samych przyrządów do jedzenia, co gospodarz albo najstarszy rangą wród siedzących przy stole. Hm, czy poradzi pan sobie widelcem?
Prilicla poradził sobie z widelcem. Conway nigdy przedtem nie widział tak szybko znikającego spaghetti.
Z tematu jedzenia rozmowa przeszła, doć zresztą naturalnie, na szpitalnych Diagnostyków oraz system hipnotamowy, bez którego owi dostojni medycy - podobnie zresztą jak cały Szpital - nie mogliby pracować.
Diagnostycy zasłużenie cieszyli się szacunkiem i podziwem wszystkich w szpitalu, po trochu za i współczuciem. Bowiem hipnotama nie tylko dawała zwykłą wiedzę; również cała osobowoć istoty przekazującej tę wiedzę przechodziła do ich umysłów. Tym samym Diagnostycy poddawali się dobrowolnie najdrastyczniejszym rodzajom wielokrotnej schizofrenii, przy czym owe obce składniki znajdujące się w ich umysłach bywały tak odmienne pod każdym względem, że często posługiwały się nawet odmiennym systemem logiki.
Jedynym wspólnym mianownikiem była tylko potrzeba wszystkich lekarzy, bez względu na wielkoć, kształt czy liczbę nóg, by wyleczyć chorego.
Przy pobliskim stoliku siedział Diagnostyk - Ziemianin, który wyraźnie zmuszał się, by zjeć najzupełniej normalny befsztyk. Conway skądinąd wiedział, że ten człowiek zajęty był przypadkiem, który wymagał zastosowania wiedzy zawartej na hipnotamie fizjologicznej Tralthańczyków. Ta wiedza uwypukliła w jego mylach osobowoć dostarczyciela zapisu, a Tralthańczycy brzydzili się mięsem we wszystkich postaciach...
IV
Po obiedzie Conway zabrał Priliclę na pierwsze sale, do których zostali przydzieleni, po drodze za zasypywał go następnymi liczbami i szczegółami. Szpital składał się z trzystu osiemdziesięciu czterech poziomów i potrafił dokładnie odtworzyć rodowiska szećdziesięciu omiu różnych gatunków istot rozumnych obecnie znanych Federacji Galaktycznej. Conway nie miał zamiaru przerazić swego asystenta ogromem tej wielkiej lecznicy; nie chodziło też o przechwałki, jakkolwiek był bardzo dumny z faktu, iż udało mu się zdobyć pracę w tej znanej placówce. Po prostu nie miał pewnoci, jak Prilicla jest w stanie zabezpieczyć się przeciwko różnym warunkom, z którymi wkrótce się zetknie, a jego przemowa była wstępem do właciwego tematu.
Niepotrzebnie się jednak denerwował, bowiem Prilicla zademonstrował mu jak to ów lekki, półprzejrzysty strój ochronny, który ocalił go przy luku nr 6, można było wzmacniać od wewnątrz polem siłowym o małym natężeniu, podobnym do tego, którego używano do zabezpieczenia statków międzygwiezdnych przed meteorytami. W razie potrzeby Prilicla mógł również zgiąć do wewnątrz nogi nie pozostawiając ich na zewnątrz kombinezonu, tak jak to uczynił przy luzie.
Kiedy przebierali się przed wejciem do przeznaczonej dla klasy AUGL częci Oddziału Pediatrycznego, skąd mieli zacząć obchód, Conway zaznajamiał asystenta z historią choroby znajdujących się tu istot.
W pełni rozwinięty osobnik klasy fizjologicznej AUGL był dwunastometrowym, jajorodnym, rybiokształtnym, opancerzonym mieszkańcem planety Chalderescol II. Jednak stworzenia znajdujące się obecnie na oddziale wylęgły się dopiero szeć tygodni temu i miały zaledwie metr długoci. Dwa wczeniejsze mioty z tej samej matki były, podobnie zresztą jak i ten, pod każdym względem normalne, a potomstwo wyglądało na cieszące się dobrym zdrowiem. Mimo to dwa miesiące później żadne z dzieci nie pozostało przy życiu. Sekcja przeprowadzona na ich planecie wykazała, że powodem mierci było ostre zwapnienie chrząstek praktycznie we wszystkich stawach ich ciał, ale nie wyjaniła powodu owego schorzenia. Obecnie Szpital bacznie ledził potomstwo z ostatniego wylęgu, a Conway zaczął mieć nadzieję, że sprawdzi się powiedzenie, iż do trzech razy sztuka.
- Obecnie zaglądam do nich codziennie - mówił Conway - a co trzeci dzień biorę hipnotamę AUGL i przeprowadzam dokładne badanie. Teraz, jako mój asystent, pan będzie musiał robić to samo. Kiedy jednak weźmie pan tamę, to radzę panu wymazać ją zaraz po badaniu, chyba że zechce pan chodzić przez cały dzień w połowie przekonany, że jest pan rybą, zachowując się odpowiednio do tego...
- Podobna krzyżówka byłaby intrygująca, ale powodowałaby niewątpliwie ogromną dezorientację - zgodził się Prilicla. Jego ciało z wyjątkiem dwóch manipulatorów, było obecnie całkowicie ukryte w kokonie stroju ochronnego, odpowiednio obciążonego, by zmniejszyć kłopotliwy wypór cieczy. Widząc, że Conway również jest gotów, asystent włączył mechanizm luzy; a kiedy już weszli do wielkiego zbiornika ciepłej, zielonkawej cieczy, który stanowił salę szpitalną AUGL, zapytał:
- Czy pacjenci pozytywnie reagują na leczenie?
Conway potrząsnął głową. Potem, uwiadomiwszy sobie, że gest ten może nic nie znaczyć dla osobnika klasy GLNO, dodał:
- Jestemy nadal na etapie rozpoznania i leczenie jeszcze się nie rozpoczęło. Mam jednak kilka pomysłów, których nie mogę panu przedstawić, dopóki nie weźmiemy jutro obaj tamy AUGL. W każdym razie pewien jestem, że dwóch z naszych trzech pacjentów wyjdzie z tego - w sumie ten trzeci będzie musiał posłużyć jako królik dowiadczalny, by uratować pozostałych dwóch. Objawy pojawiają się i pogłębiają bardzo szybko - dodał - i włanie dlatego potrzebna mi taka cisła obserwacja. Teraz, kiedy punkt krytyczny jest tak blisko, trzeba chyba będzie przejć na obserwację w odstępach trzygodzinnych, toteż opracujemy sobie jaki grafik, żeby nie stracić za dużo snu. Widzi pan, im szybciej wykryjemy pierwsze objawy, tym więcej czasu będziemy mieli na działanie i tym większe szanse na uratowanie wszystkich trzech. Bardzo chciałbym, żeby mi wyszedł taki "hat-trick".
Powiedziawszy to Conway pomylał, że Prilicla i tak jeszcze nie będzie wiedział, co to takiego "hat-trick", ale wkrótce się dowie, jak należy interpretować te wszystkie jego skinienia, gesty i przenonie. Conway przeszedł kiedy przez to samo jako podwładny zwierzchników - nieziemców; czasem zachodził w głowę, klnąc na czym wiat stoi, dlaczego to nikt nie wymylił hipnotamy z idiomatyki pozaziemskiej do pomocy takim wieżo upieczonym stażystom, jak on. Były to jednak tylko myli powierzchowne; w głębi duszy Conway widział obraz ostry i niewzruszony, jakby namalowany, młodego osobnika, nieledwie w fazie embrionalnej, którego rozwijający się szkielet zewnętrzny składający się z około setki płytek kostnych zazwyczaj swobodnie przesuwających się czy poruszających na elastycznych zawiasach chrząstek, by umożliwić poruszanie się i oddychanie, miał oto przeistoczyć się w skamieniałą skorupę, więżącą, na krótką już tylko chwilę, zamkniętą w niej oszalałą wiadomoć...
- Czy mogę być w czym pomocny? - zapytał Prilicla odwołując w mgnieniu oka myli Conwaya z niedalekiej przyszłoci do teraźniejszoci. Cinrussańczyk przyglądał się trzem smukłym, opływowym kształtom migającym po wielkim zbiorniku. Zapewne zastanawiał się, w jaki sposób uda się przytrzymać które ze stworzeń na czas konieczny do zbadania. - Szybko się poruszają, prawda? - dodał.
- Owszem - odparł Conway. - Poza tym są bardzo delikatne i tak młode, że praktycznie w chwili obecnej nie można ich uznać za istoty obdarzone rozumem. Łatwo je przerazić, a każda próba zbliżenia się wprawia je w taką panikę, że szaleją po zbiorniku, dopóki nie wyczerpią swych sił lub nie doznają kontuzji uderzając o ciany. Musimy więc założyć pole minowe...
W kilku słowach wyjanił i zademonstrował, jak należy rozmiecić pojemniki ze rodkiem nasennym, który rozpuszcza się w wodzie, oraz w jaki sposób łagodnie i z daleka naprowadzić na owe "miny" nieuchwytnych pacjentów. Później, już kiedy obaj zajmowali się badaniem trzech nieruchomych ciałek i Conway zobaczył, jak czuły i precyzyjny był dotyk manipulatorów Prilicli i jak bystre jego wnioski, wzrosły jego nadzieje na pomylny dla pacjentów obrót sprawy.
Po wyjciu z ciepłego i, zdaniom Conwaya, przyjemnego rodowiska sali AUGL przeszli obaj do sekcji istot radioaktywnych. Tym razem badanie znajdujących się tam pacjentów przebiegało zza szeciometrowej osłony, za pomocą zdalnie sterowanych mechanizmów. W tej częci Oddziału Pediatrycznego nie było nic pilnego. Wchodząc Conway pokazał Prilicli mnóstwo rur zbiegających się w tym miejscu. Wyjanił, że Wydział Eksploatacji wykorzystuje sekcję radioaktywną jako zapasowy reaktor do owietlania i ogrzewania Szpitala.
Przez cały czas głoniki w cianach przekazywały monotonnym głosem informacje o poszukiwaniach uciekiniera. Nie znaleziono go jeszcze; natomiast wzrastała iloć pomyłkowych rozpoznań i zwykłych przywidzeń. Conway nie miał zbyt wysokiej opinii o tym SRTT od czasu rozmowy z O'Marą, ale teraz trochę się zaniepokoił na myl o tym, co zbiegły goć może nabroić szczególnie w jego oddziale, nie mówiąc już o tym, że niektórzy sporód pacjentów też mogą mu co zrobić. Gdyby choć trochę więcej wiedział o nim, gdyby miał jakie pojęcie o jego sile... Postanowił porozumieć się z O'Marą.
- Według ostatnio otrzymanych informacji - odpowiedział naczelny psycholog na pytanie Conwaya - klasa SRTT rozwinęła się na planecie krążącej wokół swego słońca po orbicie ekscentrycznej. Zmiany geologiczne i klimatyczne były tego rodzaju, że do przeżycia potrzebny był wysoki stopień zdolnoci adaptacyjnych. Istoty te, zanim osiągnęły stadium inteligencji, posługiwały się jako metodą obrony albo przybieraniem jak najbardziej przerażającej normy, albo też upodabnianiem się do napastnika w nadziei, że w ten sposób unikną wykrycia. Ochronna mimikra stała się najpowszechniejszą metodą unikania niebezpieczeństwa, do tego stopnia, że proces ów stał się prawie automatyczny. Kolejne dane dotyczą rozmiarów i masy ciała tych istot w różnym wieku, z których wynika, że rasa ta jest długowieczna. Te niezbyt pomocne informacje, wydobyte ze sprawozdania statku badawczego, który tę planetę odkrył, kończą się zastrzeżeniem, że to wszystko jest tylko do naszej informacji, oraz wzmianką, jakoby omawiane istoty nigdy nie chorowały. Ha!
- Zgadzam się z panem - powiedział Conway.
- Jeden szczegół, być może, wyjania, dlaczego ten SRTT wpadł w panikę po przylocie - dodał O'Mara. - Wród tych istot obowiązuje zwyczaj, że przy mierci rodzica obecni są najmłodsi potomkowie, a nie najstarsi. Istnieje niezwykle silny związek emocjonalny pomiędzy rodzicem a najmłodszym dzieckiem. Ocena masy ciała pozwala uznać naszego uciekiniera za osobnika bardzo młodego. Oczywicie nie jest to noworodek, ale daleko mu do dojrzałoci.
Conway wciąż jeszcze rozmylał nad tym, co przed chwilą usłyszał, podczas gdy major mówił dalej.
- Co do jego ograniczeń, przypuszczam, że sekcja metanodysznych jest dla niego za zimna, podczas gdy oddział radioaktywnych zbyt gorący, podobnie jak owa sławetna łaźnia turecka na poziomie osiemnastym, gdzie znajdują się istoty oddychające parą wodną o niezwykle wysokiej temperaturze. Poza tym, wiem tyle co i pan na temat tego, gdzie się może w tej chwili znajdować.
- Gdybym zobaczył tego rodzica, może by to co pomogło - odrzekł Conway. - Czy to będzie możliwe?
- Ledwo ledwo - mruknął sucho O'Mara po dłuższej chwili milczenia. - W najbliższym otoczeniu pacjenta aż się roi od Diagnostyków i innych supermenów medycyny... Ale niech pan przyjdzie po zakończeniu obchodu, a postaram się to załatwić.
- Dziękuję panu - odparł Conway i przerwał połączenie.
Wciąż jeszcze miał niejasne wątpliwoci co do przybysza; jakie ponure przeczucie, że nie było to jego ostatnie zetknięcie z tym pozaziemskim nieletnim chuliganem, który w najwyższym stopniu opanował sztukę charakteryzacji. Conway pomylał kwano, że może oto jego bieżące zajęcia obudziły w nim instynkt macierzyński; gdy jednak zreflektował się, ile szkody może spowodować taki osobnik klasy SRTT - wliczając w to szkody w sprzęcie i umeblowaniu, zakłócenia regularnoci ważnych terapii oraz rany, a może nawet mierć spowodowaną niewiadomym działaniem zrobiło mu się cokolwiek niedobrze.
Bowiem nieudane polowanie na uciekiniera uprzytomniło mu pewien bardzo niepokojący fakt, że SRTT nie był zbyt młody i niedojrzały, aby nie poradzić sobie ze luzami łączącymi poszczególne sekcje...
Na wpół gniewnie, Conway odsunął te bezpłodne obawy w głąb myli i zaczął udzielać Prilicli wyjanień na temat pacjentów na sali, którą mieli zaraz wizytować, a także w sprawie rodków zabezpieczających i metod badań koniecznych w przypadku przebywających tam istot.
Na sali tej znajdowało się dwadziecia osiem młodych osobników klasy FROB. Były to niskie, przysadziste, niezwykle silne istoty pokryte rogowatym naskórkiem niczym elastyczną płytą pancerną. Dorosłe osobniki tej rasy, przy znacznie zwiększonej masie ciała, poruszały się powoli i ociężale, ale malcy migali zdumiewająco szybko, jak na siłę ciążenia czterokrotnie przewyższającą ziemskie oraz wysokie cinienie atmosferyczne ich naturalnego rodowiska. W tych warunkach obchód odbywał się w ciężkich kombinezonach, a personel medyczny i pomocniczy nigdy nie poruszał się po podłodze, z wyjątkiem nagłych, niebezpiecznych przypadków. Do badań unoszono pacjentów z podłogi specjalnym wyciągiem zakończonym chwytakiem; wciągano ich do specjalnej kopułki w stropie, gdzie usypiano ich przed zwolnieniem uchwytu. Zastrzyk usypiający podawano długą, niezwykle mocną igłą, którą trzeba było wbić w miejscu połączenia tułowia z przednią nogą - od strony brzucha. Było to jedno z nielicznych miękkich miejsc na ciele tych istot.
- ... Sądzę, że złamie pan wiele igieł, zanim się pan tego nauczy - zakończył wyjanienia Conway - ale nic nie szkodzi; niech pan tylko nie sądzi, że sprawia im pan ból. Te słodkie maleństwa są tak gruboskórne, że gdyby obok którego wybuchła bomba, ledwie zmrużyłby oko.
Zamilkł na kilka sekund. Nadal jednak szybko maszerował w kierunku sali FROB wraz z Priliclą, którego szeć wieloczłonowych, cienkich jak ołówki odnóży zajmowało bez mała cały korytarz, zawsze jednak jako dalej od nóg Conwaya. Minęło już uczucie stąpania po skorupach jaj, którego Conway doznawał, gdy szedł obok Prilicli. Nie bał się już, że Cinrussańczyk pokruszy się i rozpadnie pod lada dotknięciem. Prilicla udowodnił już swą umiejętnoć unikania wszelkich kontaktów, które mogą być dlań szkodliwe, a robił to, zdaniem przyzwyczajonego już Conwaya, w sposób zarówno zwinny jak i wdzięczny.
Pomylał, że człowiek umie przyzwyczaić się do każdego współpracownika.
- Wracając jednak do naszych gruboskórnych maluchów podsumował - sile fizycznej tego gatunku, a szczególnie dotyczy to osobników młodszych, nie towarzyszy odpornoć na zakażenia bakteryjne i wirusowe. Później zaczynają wytwarzać konieczne przeciwciała i jako doroli są nieprzyzwoicie wręcz zdrowi, ale w okresie dzieciństwa...
- Łapią wszelkie choroby - wpadł mu w słowo Prilicla. - W tym wszystkie nowo wykryte.
Conway zamiał się.
- Zapomniałem, że osobniki klasy FROB trafiają do większoci szpitali pozaziemskich, i że mógł się pan już z nimi zapoznać. Wie pan również, że owe dolegliwoci rzadko kończą się miercią dziecka, ale ich leczenie jest długie, skomplikowane i niewdzięczne; bo gdy tylko się kończy, malcy łapią zaraz nową chorobę. Żaden z naszych dwudziestu omiu przypadków nie jest poważny; właciwie są one u nas tylko dlatego, że próbujemy tu opracować uderzeniową surowicę, która sztucznie wytwarzałaby u nich ową odpornoć na zakażenia pozostającą im na całe życie i... Stop!
Ostatnie słowo wypowiedział ostro, cicho, popiesznie, jakby krzyknął szeptem. Prilicla zamarł przywarłszy do podłogi zaopatrzonymi w przyssawki nogami, patrząc wraz z Conwayem w głąb korytarza na istotę, którą przed chwilą wyłoniła się z przecznicy.
Osobnik ten na pierwszy rzut oka wyglądał jak Illensańczyk. Bezkształtne; pokryte kolcami ciało, z suchą, szeleszczącą błoną spinającą górne i dolne wyrostki, należało niewątpliwie do chlorodysznych osobników klasy PVSJ. Ale były tam też dwie macki gębowe przeniesione z klasy FGLI oraz płat sierci z klasy DBLF i, tak jak oni, osobnik ów oddychał atmosferą bogatą w tlen.
Mógł to być tylko poszukiwany uciekinier.
Mając przed sobą wcielone zaprzeczenie wszelkich prawideł fizjologii Conway poczuł, jak mu serce łomocze gdzie w gardle. Pamiętając o cisłych zaleceniach O'Mary, by nie przestraszyć przybysza, próbował wymylić co przyjaznego, uspokajającego. Jednak SRTT rzucił się do ucieczki natychmiast, gdy ich zobaczył, a jedyne słowa, jakie przyszły do głowy Conwayowi, były:
- Szybko, za nim!
Biegnąc na olep dotarli do skrzyżowania i pucili się korytarzem, którym uciekał SRTT. Prilicla mknął po suficie, by nie trafić pod stopy Conwaya. Jednak to, co ujrzeli, sprawiło, że Conway zapomniał o wszystkich zaleceniach o łagodnym i przyjaznym postępowaniu.
- Stój, durniu! - ryknął. - Nie idź tam!
Uciekinier znajdował się u wejcia na salę FROB. Ścigający go Conway i Prilicla dotarli do luzy o sekundę za późno i bezsilnie patrzyli przez okienko, jak SRTT otwiera drzwi wewnętrzne i pociągnięty przez siłę ciążenia czterokrotnie przewyższającą normalne, niknie im z oczu. W rezultacie drzwi wewnętrzne zamknęły się automatycznie pozwalając lekarzom wejć do luzy i przygotować się do warunków na sali.
Conway jak oszalały przebierał się w ciężki kombinezon, który znajdował się w komorze luzy. Szybko włączył degrawitator kompensujący ciążenie wewnątrz sali. Prilicla postępował podobnie z własnym ekwipunkiem. Sprawdzając zaciski i zapięcia kombinezonu i przeklinając tę zbędną stratę czasu Conway patrzył przez okienko do wnętrza sali, a to co widział, przyprawiało go o dreszcz przerażenia.
Pseudo-illensańskie ciało przybysza leżało rozpłaszczone na podłodze. SRTT dygotał z lekka; a oto już jeden z większych pacjentów zbliżał się z łoskotem, by obejrzeć ten osobliwie wyglądający przedmiot. Zapewne jedną ze swych olbrzymich płaskich stóp nastąpił na leżącego zbiega, ten bowiem szarpnął się nagle i zaczął się szybko i niewiarygodnie przeistaczać. Słabe, błoniaste wyrostki przedstawiciela klasy PVSJ jakby wtopiły się w ciało, które przybrało ów kocisty, jaszczurowaty kształt z groźnymi rogowatymi mackami, który obaj lekarze widzieli przy luzie nr 6. Była to najbardziej przerażająca postać klasy SRTT.
Jednak masa młodego pacjenta była prawie pięciokrotnie większa od masy przybysza, toteż nic dziwnego, że FROB wcale się nie przestraszył. Opucił swą masywną głowę w dół i trącił uciekiniera posyłając jego ciało ku przeciwległej cianie oddalonej o szeć metrów. FROB chciał się bawić.
Obaj lekarze wydostali się już ze luzy i zaleźli się na galeryjce pod sufitem, skąd widok był lepszy. SRTT znowu się przeistaczał. Widocznie jaszczurczy kształt nie zdał egzaminu przy czterokrotnym ciążeniu przeciwko tym nieletnim potworom i przybysz próbował czego innego.
FROB zbliżył się doń ponownie i obserwował go jak urzeczony.
V
- Doktorze Prilicla - rzekł pospiesznie Conway - czy potrafi pan obsługiwać chwytak? Dobrze! Proszę więc się nim zająć...
Gdy Prilicla pomykał po galeryjce do kopuły sterowni, Conway ustawił degrawitator na nieważkoć i skoczył w kierunku podłogi.
- Będę panem kierował z dołu! - zawołał.
Mały FROB jednak bardzo dobrze znał Conwaya, który najpewniej nieźle mu zalazł za skórę nie chcąc się w nic bawić poza wbijaniem igieł w ciało malca mocno przytrzymywanego chwytakiem na miejscu. Toteż mimo rozpaczliwych okrzyków Conwaya i wymachiwania ramionami, FROB nie zwracał na niego uwagi. Natomiast pozostali pacjenci okazali zainteresowanie nadal przemieniającym się uciekinierem...
- Nie! - krzyknął Conway widząc z przerażeniem, jaki ma być efekt transformacji. - Nie! Stój! Zmień się w co innego!
Jednak było już za późno. Zdawało się, że wszyscy pacjenci oddziału galopują ku przybyszowi z grzmiącą wrzawą podnieconych charknięć i pisków, które autotranslator przetłumaczył jako: - Lala! Laleczka! Daj mi lalę!
Wyskakując w górę, by uniknąć stratowania, Conway popatrzył w dół na kłębowisko pacjentów, przekonany, iż nieszczęsny SRTT pożegnał się już z życiem. Ale nie przybyszowi udało się jako uciec czy też wyliznąć spod tratujących go nóg oraz ciekawych, uderzających jak maczugi głów. Przywarł teraz ciasno do ciany; potłuczony, nadal jednak zachowując kształt, który przybrał niczym kameleon w błędnym przewiadczeniu, że jako miniaturowy FROB będzie bezpieczny.
- Szybko! Łap go! - wolał Conway.
Prilicla nie zasypiał gruszek w popiele. Masywne szczęki chwytaka wisiały już nad oszołomionym, ledwie ruszającym się uciekinierem. Zatrzasnęły się włanie w tej chwili, kiedy rozległ się okrzyk. Conway schwycił się jednej z lin wyciągu i wraz z chwytakiem uniósł się w górę.
- Już ci nic nie grozi - powiedział do zbiega. - Uspokój się. Chcę ci pomóc...
W odpowiedzi nastąpił tak silny wstrząs, że Conway omal nie odpadł od liny. Nagle SRTT przemienił się w kłębek giętkich olizgłych zwojów, które przesunęły się między szczękami chwytaka i z klanięciem opadły na podłogę. Mali pacjenci zatrąbili ochoczo i ruszyli do kolejnego ataku.
Conway pomylał z przerażeniem połączonym ze współczuciem i jednoczenie ze zniecierpliwieniem, że SRTT, który doznał pierwszego szoku zaraz po przybyciu, od tamtej chwili cały czas uciekał, a obecnie był zbyt przestraszony, by można było mu pomóc, tym razem nie wyjdzie z tego cało. Chwytak był bezużyteczny, ale istniała jeszcze jedna możliwoć. Jeli ułatwi ucieczkę przybyszowi, ten przynajmniej wyżyje, choć O'Mara pewnie obedrze Conwaya potem ze skóry.
Na cianie naprzeciwko luzy wejciowej znajdowały się drzwi, przez które małych pacjentów przywożono na salę. Były to zwykłe drzwi, ponieważ w znajdującym się za nimi korytarzu, który prowadził do bloku operacyjnego dla klasy FROB, utrzymywano podobne ciążenie i cinienie powietrza, jak na sali. Conway popłynął w powietrzu ku włącznikowi mechanizmu otwierającego i rozsunął drzwi na ocież patrząc, jak SRTT, który nie postradał ze strachu zmysłów do tego stopnia, by nie dostrzec drogi ucieczki, przemyka się na zewnątrz. Drzwi zamknęły się w samą porę, zanim małym pacjentom udało się za nim pogonić. Następnie Conway skierował się w stronę kopuły sterowniczej, by o całym tym strasznym wydarzeniu donieć O'Marze.
Sytuacja bowiem była znacznie gorsza, niż się wszystkim wydawało. Gdy Conway znajdował się jeszcze po drugiej stronie sali, ujrzał co, co poważnie utrudniało schwytanie i uspokojenie uciekiniera, a także wyjaniało, dlaczego SRTT nie zareagował na jego słowa, gdy siedział w chwytaku. Na podłodze leżały bowiem potrzaskane, stratowane szczątki autotranslatora przybysza.
Gdy Conway miał już włączyć interkom, Prilicla zapytał go:
- Przepraszam, panie doktorze, czy moja zdolnoć wyczuwania pańskich emocji drażni pana? Czy gdybym głono powiedział, co stwierdziłem, byłoby to dla pana niewygodne?
- Hę? Co takiego? - zdziwił się Conway. Pomylał, że pewnie w tej chwili aż bucha od niego zniecierpliwieniem wynikającym z tego, że jego asystent wybrał sobie rzeczywicie wspaniały moment, by zadawać t a k i e pytania! Zrazu chciał co odburknąć, ale po namyle uznał, że kilka chwil zwłoki w sprawozdaniu dla O'Mary nie będzie miało znaczenia, a być może, dla Prilicli jest to ważna sprawa. Ci nieziemcy są czasem zabawni.
- Odpowiedź na oba pytania brzmi "nie" - odparł krótko. - Choć w tym drugim przypadku, gdyby w pewnych okolicznociach przekazał pan swe obserwacje osobie trzeciej, mógłbym być zakłopotany. A czemu pan pyta?
- Dlatego, że zdawałem sobie sprawę z pańskiego zaniepokojenia o los owego SRTT w konfrontacji z pańskimi pacjentami - odparł Prilicla - a obawiam się jeszcze bardziej zwiększyć to zaniepokojenie mówiąc panu o rodzaju i natężeniu emocji, jakie przed chwilą wykryłem w mylach tej istoty.
- Wal pan - westchnął Conway. - Gorzej jak teraz być nie może...
Ale mogło i było.
Gdy Prilicla skończył mówić, Conway oderwał dłoń od wyłącznika interkomu, jak gdyby guzikowi wyrosły nagle zęby i ugryzły go.
- Tego mu nie mogę powiedzieć przez interkom! - wybuchnął. - Na pewno dotarłoby to do pacjentów, a gdy oni się dowiedzą, lub choćby kogo z personelu, wybuchnie panika.
Przez chwilę cały się trząsł.
- Chodźmy! - zawołał. - Trzeba znaleźć O'Marę!
Jednak naczelnego psychologa nie było w jego gabinecie ani w przyległym pomieszczeniu hipnotamoteki. Ale jeden z jego asystentów widział go, jak gnał na czterdziesty siódmy poziom do sali obserwacyjnej nr 3.
Było to ogromne pomieszczenie o wysokim stropie, w którym utrzymywano siłę ciążenia i temperaturę odpowiednią dla ciepłokrwistych istot tlenodysznych. Tutaj lekarze z klas DBDG, DBLF i FGLI przeprowadzali badania wstępne nad co bardziej zagadkowymi lub egzotycznymi przypadkami, pacjenci za, o ile takie warunki rodowiskowe były dla nich nieodpowiednie, pozostawali pod wielkimi, prostopadłociennymi kloszami rozmieszczonymi w odstępach na podłodze. Salę tę lekceważąco nazywano menażerią. W rodku Conway ujrzał tłum medyków wszelkich kształtów i ras, zgromadzony wokół klosza stojącego porodku pomieszczenia. Był to zapewne ów stary i dogorywający SRTT, o którym tyle mówiono, ale teraz Conway nie miał na nic innego czasu, dopóki nie pomówi z O'Marą.
Naczelnego psychologa zobaczył przy pulpicie łącznoci znajdującym się przy cianie. Pospieszył w jego kierunku.
Gdy zdawał relację, O'Mara słuchał go bez emocji, kilkakrotnie otwierając usta, jakby chciał przerwać; za każdym razem jednak zaciskał je jeszcze mocniej, z jeszcze większą zaciętocią. Kiedy jednak Conway dotarł do tego miejsca w swej opowieci, w którym ujrzał potrzaskany autotranslator; major gestem nakazał mu milczenie i tym samym gwałtownym ruchem dłoni nacisnął wyłącznik interkomu.
- Dajcie mi pułkownika Skemptona z Technicznej warknął. - Pułkowniku - zaczął, gdy tamten się zgłosił nasz zbieg znajduje się w okolicy oddziału pediatrycznego, w sekcji FROB. Niestety, jest pewna komplikacja, zgubił autotranslator... - Przez chwilę słuchał słów Skemptona. - Ja też nie wiem - odparł - jakim cudem ma pan go uspokoić, skoro nie można się z nim porozumieć, ale tymczasem niech pan zrobi, co się da. Nad sprawą porozumienia włanie pracujemy.
Trzasnął wyłącznikiem w górę, znowu w dół. - Colinsona, z Łącznoci - rzucił. - Witam, majorze. Potrzebuję połączenia z grupą badawczą korpusu, na planecie, z której pochodzi nasz uciekinier; tak, tej, o której pan zbierał dane kilka godzin temu. Może to pan załatwić? Niech przygotują nagranie w jego języku - za chwilę panu powiem, co ma zawierać - a potem je tu przekażą. Treć tego nagrania, które ma zrobić dorosły osobnik klasy SRTT, ma być mniej więcej taka...
Przerwał, gdy z głonika buchnęły słowa majora Colinsona. Szef Łącznoci przypomniał oto pewnemu przyklejonemu do biurka konowałowi, że planeta SRTT znajduje się po drugiej stronie Galaktyki, że subradio jest tak samo wrażliwe na zakłócenia, jak normalne, a jego fale wzbogacone o szum wszystkich znajdujących się po drodze słońc, staną się w istocie nieczytelne.
- Niech więc powtarzają nagranie - odrzekł O'Mara. - Na pewno odróżnicie jakie słowa i zdania, z których uda się sklecić treć komunikatu. Jest nam to bardzo potrzebne, a dlaczego, to zaraz panu powiem...
Klasa SRTT skupiała osobniki długowieczne, wyjaniał pospiesznie naczelny psycholog, które rozmnażały się obojnaczo z wielkim bólem i wysiłkiem, w znacznych odstępach czasu. Stąd też istniała silna więź uczuciowa, a poza tym co w obecnej sytuacji było znacznie ważniejsze - posłuszeństwo osobników młodych wobec starszych. Istniało również przekonanie graniczące niemal z pewnocią, iż niezależnie od postaci, jaką przybiera przedstawiciel tej rasy, zawsze zachowuje organy mowy i słuchu, które pozwalają mu porozumiewać się ze swymi pobratymcami. Gdyby więc dorosły osobnik z tej planety mógł nagrać jaką ogólną reprymendę wystosowana do młodego, który źle się zachował, kiedy nie powinien, i gdy przekaże się ją do Szpitala, a tu z kolei odtworzy przez głoniki, wrodzone posłuszeństwo uciekiniera wobec starszych załatwi sprawę.
- ... I to włanie - powiedział O'Mara do Conwaya wyłączywszy interkom - powinno rozwiązać nasz drobny problem. Przy odrobinie szczęcia nasz goć za parę godzin będzie już spokojny. Tak więc już po pańskim zmartwieniu, niech się pan odpręży...
Urwał ujrzawszy wyraz twarzy Conwaya. - Co jeszcze? - zapytał cicho.
Conway skinął głową. - Doktor Prilicla - rzekł wskazując swego asystenta - wykrył to drogą empatii. Musi pan zdawać sobie sprawę, że psychika uciekiniera jest w paskudnym stanie: smutek z powodu umierającego rodzica, przerażenie, którego doznał przy luzie nr 6, gdy wszyscy rzucili się w jego kierunku, wreszcie ta młócka, przez którą przeszedł na sali małych FROB-ów. Osobnik ten jest młody, niedojrzały, a te przejcia spowodowały, że kieruje się teraz czysto zwierzęcymi odruchami. Poza tym... hm... Conway zwilżył zeschnięte usta - ... czy kto sprawdził, kiedy ten SRTT ostatnio jadł?
Istotne znaczenie tego pytania nie uszło również uwagi O'Mary. Zbladł nagle i ponownie chwycił mikrofon interkomu.
- Dajcie mi szybko Skemptona! - warknął. - Skempton? Pułkowniku, może to zabrzmi melodramatycznie, ale niech pan włączy tłumik pańskiego interkomu. Jest jeszcze jedna komplikacja...
Odchodząc od biurka O'Mary Conway pytał sam siebie, czy ma zatrzymać się jeszcze na krótkie spojrzenie na umierającego SRTT, czy też pospieszyć na swój oddział. Podczas niedawnego dramatycznego kontaktu z uciekinierem Prilicla wykrył w jego umyle silne uczucie głodu oprócz spodziewanego strachu i zmącenia myli. To włanie spowodowało, że najpierw Conway, a potem O'Mara i Skempton pojęli, iż przybysz stał się miertelnie niebezpieczny. Młode osobniki wszystkich ras są z reguły samolubne, okrutne i dzikie; powodowany nasilającymi się mękami głodowymi ich SRTT na pewno zdecyduje się na kanibalizm. W swym obecnym stanie psychicznym nawet nie uwiadomi sobie tego, ale to nie zrobi już żadnej różnicy pacjentom, którzy staną się jego ofiarami.
Jaka szkoda, że pacjenci Conwaya byli w większoci mali, bezbronni i... smaczni.
Z drugiej strony spojrzenie na rodzica może zasugerować mu jaką metodę postępowania z potomkiem, za jego ciekawoć dotycząca miertelnego przypadku istoty klasy SRTT nie ma z tym nic wspólnego...
Starał się włanie przysunąć jak najbliżej klosza ze znajdującym się pod nim pacjentem, nie potrącając jednoczenie zasłaniającego mu widok lekarza, gdy ten obrócił się z irytacją pytając: - A może wlezie mi pan na plecy, do cholery?... A, witam pana, Conway. Przyszedł pan tu, by podsunąć kolejną uzasadnioną, nieprawdopodobną sugestię, prawda?
Był to doktor Mannon ongi zwierzchnik Conwaya, obecnie awansowany na starszego lekarza z szybkimi widokami na tytuł Diagnostyka. Jak już kilkanacie razy wyjaniał Conwayowi, zaprzyjaźnił się z nim dlatego zaraz po jego przybyciu do Szpitala, że miał słaboć do bezpańskich psów, kotów i wieżo upieczonych medyków. Aktualnie zezwolono mu na stałe przetrzymywanie w głowie treci jedynie trzech hipnotam - mikrochirurga z Tralthanu oraz dwóch chirurgów z niskograwitacyjnych klas LSVO i MSVK, toteż przez znaczną częć dnia jego reakcje były całkiem ludzkie. W chwili obecnej, unosząc ze zdziwieniem brwi przyglądał się Prilicli, który nie był w stanie przecisnąć się przez tłum zgromadzony wokół klosza.
Conway wdał się w szczegółowy opis charakteru i osiągnięć nowego asystenta, ale Mannon mu przerwał.
- Wystarczy, chłopcze - zahuczał. - Zaczyna to brzmieć jak przesadnie pochlebna opinia służbowa. Lekka ręka i zdolnoci empatyczne będą panu bardzo pomocne w waszym obecnym zajęciu. To mogę przyznać. No, ale zawsze dobierał pan sobie osobliwych współpracowników - latające kulki gnoju, owady, dinozaury i tym podobne - sam pan przyzna, że doć dziwaczne istoty. Nie licząc tej pielęgniareczki z dwudziestego trzeciego poziomu, przy czym muszę tu pochwalić pański gust...
- Czy nastąpił jaki przełom w tym przypadku, panie doktorze? - zapytał Conway zdecydowanie wracając do głównego toku rozmowy. Mannon był najzacniejszym człowiekiem pod słońcem, ale miał przykry zwyczaj drażnienia się z kim aż do bólu.
- Żaden - odparł Mannon. - A to, co mówiłem o nieprawdopodobnych sugestiach, to szczera prawda. Wszyscy je tu wysuwają; zwykła technika diagnostyczna jest zupełnie bezużyteczna. Niech mu się pan tylko przyjrzy!
Zrobił miejsce Conwayowi, który poczuwszy na ramieniu co jakby dotknięcie ołówka domylił się, że Prilicla również pochyla się, by spojrzeć na SRTT.
VI
Stworzenie pod kloszem wymykało się wszelkim opisom z tego prostego powodu, że od momentu rozpoczęcia rozpadu próbowało jednoczenie przybrać wiele różnych postaci. Były tam wyrostki zarówno stawowe jak i mackowate, połacie ciała pokryte łuskami, skórą i zrogowaceniami, zmarszczona powłoka obok zaczątków otworów gębowych i skrzelowych, co łącznie dawało przeraźliwą mieszaninę. Jednak szczegóły fizjologiczne były niewyraźne, bowiem cała zwiotczała masa ciała była miękka, rozpływająca się niczym figura woskowa zbyt długo stojąca w ciepłym pomieszczeniu. Przez cały czas na dno klosza wyciekał płyn z ciała pacjenta; jego poziom sięgał już piętnastu centymetrów.
Conway przełknął linę.
- Zważywszy na zdolnoć adaptacyjną tego gatunku Powiedział - na jego niewrażliwoć na urazy fizyczne, a także mając na uwadze ów niesamowity powikłany stan jego ciała powiedziałbym, że możemy tu mieć do czynienia z problemem wynikającym z przyczyn psychologicznych.
Mannon popatrzył na niego przeciągle z razem podziwu na twarzy.
- Przyczyny psychologiczne, co? - odparł sucho. Cudownie! A cóż innego mogłoby spowodować taki stan pacjenta, który jest niewrażliwy zarówno na urazy jak i zakażenia bakteryjne, jeli nie awaria mózgownicy? Nie zechciałby pan bliżej sprecyzować tej swojej hipotezy?
Conway poczuł, że uszy i kark pieką go ze wstydu. Nie odezwał się.
Mannon mruknął co, po czym mówił dalej: - Ten płyn, w którym roztapia się jego ciało, to zwykła woda plus parę niegroźnych mikroorganizmów, które w nim pływają. Próbowalimy wszelkich fizycznych i psychologicznych metod leczenia, jakie nam przyszły do głowy, ale bez rezultatu. Niedawno kto zasugerował, by pacjenta zamrozić - po to, żeby zahamować rozpad ciała, jak i po to, by dało to nam więcej czasu na nowe pomysły. Jednak sprzeciwiono się temu, ponieważ w obecnym stanie taki zabieg mógłby pacjenta natychmiast zabić. Kilka istot z ras telepatycznych usiłowało dostroić się do jego myli mając nadzieję, ze w ten sposób mu pomogą, za O'Mara zabrnął nawet tak daleko w redniowiecze, że próbował prymitywnej metody elektrowstrząsów. Nic jednak nie skutkuje. W sumie zebralimy, pojedynczo i w konsyliach, opinie prawie wszystkich ras Galaktyki, a mimo to nie możemy dojć, co mu dolega...
- Skoro podłoże jest psychologiczne - wtrącił Conway - to moim zdaniem telepaci powinni...
- Nie - odrzekł Mannon. - U tej istoty funkcje umysłowe i pamięciowe rozmieszczone są równomiernie na całym ciele, a nie zamknięte w trwałej puszce czaszkowej. Inaczej nie mogłaby ona dokonywać tak poważnych zmian w swej strukturze fizycznej. W chwili obecnej jej umysł zanika, rozpada się na coraz to mniejsze zespoły, tak małe, że telepaci nie mogą na nie wpływać.
- Ten SRTT to istne dziwadło - kontynuował Mannon w zamyleniu. - Oczywicie wywodzi się drogą ewolucji z życia oceanicznego, ale potem na jego planecie nastąpiły wybuchy aktywnoci wulkanicznej, trzęsienia ziemi, powierzchnia planety pokryła się siarką i kto wie czym jeszcze, a w końcu drobne zakłócenie aktywnoci ich słońca przemieniło całą planetę w pustynię, którą jest do dzi. Mieszkańcy tej planety musieli mieć wysoką zdolnoć adaptacji, by to wszystko przeżyć. A ich sposób rozmnażania się - przez pączkowanie i podział, w trakcie których rodzic traci znaczną częć swej masy - jest również ciekawy, ponieważ oznacza to, że młody osobnik, powstając, bierze ze sobą znaczną częć ciała/mózgu rodzica. Noworodek nie przejmuje pamięci wiadomej, ale zatrzymuje wspomnienia podwiadome, które pozwalają mu przystosować się...
- Ale to oznacza - wybuchnął Conway - że jeli rodzic przekazuje potomstwu częć swego ciała/mózgu, to pamięć podwiadoma poszczególnych osobników sięga...
- A włanie podwiadomoć jest siedliskiem wszelkich psychoz - przerwał mu O'Mara, który w tym momencie stanął za nimi. - Niech pan już nic nie mówi, sama myl o tym jest dla mnie koszmarem. Już sobie wyobrażam psychoanalizę pacjenta, którego podwiadomoć sięga wstecz na pięćdziesiąt tysięcy lat...
Wkrótce potem rozmowa urwała się i Conway, nadal w obawie o to, co porabia SRTT junior, pospieszył na oddział dziecięcy. W jego okolicy aż roiło się od techników i umundurowanych na zielono kontrolerów, ale uciekiniera nikt od tamtej pory nie widział. Conway wyznaczył jednej z pielęgniarek - tej, z której Mannon tak lubił sobie pokpiwać dyżur w sali AUGL, bowiem spodziewał się, że w każdej chwili co się tam może zacząć; sam za wraz z Priliclą przygotował się do wejcia do sekcji metanowej.
Tutaj również czekały ich zwykłe czynnoci przy obchodzie. Podczas nich Conway zamęczał Priliclę pytaniami o stan emocjonalny starszego SRTT. Jednak Cinrussańczyk nie był w stanie wiele pomóc; powiedział tylko tyle, że wykrył w nim chęć dezintegracji, której nie potrafił dokładnie opisać, bowiem dotychczas z niczym podobnym się nie zetknął.
Wszedłszy do sekcji metanowej zauważyli, że Collinson nie tracił czasu: ze ciennych głoników dobywał się łoskot zakłóceń, przez które ledwie przedzierały się dźwięki w jakim nieznanym języku - zapewne nagrania z planety SRTT. Conway pomylał, że gdyby to on był przestraszonym dzieckiem wsłuchującym się w głos starający się przekrzyczeć podobny ryk, wcale by go to nie uspokoiło. Poza tym atmosfera tej planety prawie na pewno ma inną gęstoć, co jeszcze powiększa zniekształcenia głosu. Nie podzielił się tym z Priliclą, ale pomylał, że będzie to istny cud, jeli ta kakofonia spowoduje skutki zamierzone przez O'Marę.
Jazgot umilkł nagle przerwany wezwaniem: - Doktor Conway proszony jest do interkomu - po czym rozległ się na nowo z niesłabnącą siłą. Conway pospieszył do najbliższego aparatu.
- Mówi pielęgniarka Murchinson ze luzy sekcji AUGL, panie doktorze - rozległ się zdenerwowany głos kobiecy. - Kto... to znaczy co... przeszło przed chwilą obok mnie do sali głównej. Z początku mylałam, że to pan, ale kiedy toto zaczęło otwierać zawór wewnętrzny nie założywszy skafandra, zdałam sobie sprawę, że musi to być nasz zbieg. - Zawahała się. - Ze względu na stan pacjentów nie chciałam wszczynać alarmu przed porozumieniem się z panem, ale mogę...
- Nie, dobrze pani zrobiła - wtrącił szybko Conway. - Zaraz tam będziemy.
Pięć minut później, gdy znaleźli się przy luzie, pielęgniarka miała już przygotowany skafander dla Conwaya. Jej własny kombinezon nieco redukował wrażenie wywołane owym zespołem cech fizjologicznych, który sprawiał, że zatrudnieni w Szpitalu ludzie nie potrafili patrzeć na nią jedynie z zawodową obojętnocią. Jednak w tej chwili uwaga Conwaya skupiała się całkowicie na okienku w zaworze wewnętrznym i tym "czym", co za nim pływało.
To "co" bardzo przypominało Conwaya. Kolor włosów był właciwy, podobnie jak cera i białe "ubranie". Jednak rysy były całkowicie nieproporcjonalne, a w dodatku zestawione w taki sposób, że sprawiały straszliwe wrażenie, za szyja i ręce nie wystawały z kitla - one z niego w y r a s t a ł y. Przypominało to posąg z ołowiu, niezgrabnie wymodelowany i niedbale pomalowany.
Wiedział, że SRTT nie stanowi na razie zagrożenia dla życia maleńkich pacjentów sekcji, ale nie na długo, bo przechodził już transformację. Jego ramiona i nogi powoli się zrastały, za z ciała zaczynały wyłaniać się długie, wąskie wyrostki, bez wątpienia zaczątki płetw. Pacjenci klasy AUGL byli poza zasięgiem istoty ludzkiej klasy DBDG, ale SRTT adaptował się już do wody zyskując potrzebną szybkoć.
- Do rodka! - przynaglał Conway. - Musimy go stamtąd przegnać, zanim...
Prilicla jednak nie rozpoczynał owych wygibasów, które w efekcie dawały ochronną powłokę.
- Wykryłem w jego emocji emocjonalnej interesującą zmianę - rzekł nagle. - W dalszym ciągu jest tam strach, pomieszanie i dominujące nad wszystkim uczucie głodu...
- Głodu! - pielęgniarka Murchinson nie zdawała sobie dotąd sprawy ze miertelnego niebezpieczeństwa, w jakim znaleźli się pacjenci.
- ... Ale jest jeszcze co - mówił Prilicla nie zauważając, że mu przerwano. - Mogę to opisać jako dalekie uczucie zadowolenia połączone z tą samą dążnocią do dezintegracji, jaką stwierdziłem niedawno u jego rodzica. Nie wiem jednak, czemu przypisać tę nagłą zmianę.
Conway mylał tylko o swej trójce maleńkich pacjentów oraz o drapieżnej postaci, którą przybierał uciekinier.
- Zapewne temu - odparł niecierpliwie - że ostatnie wydarzenia miały wpływ również na jego równowagę umysłową, a owo ladowe uczucie przyjemnoci pochodzi stąd, że lubi wodę...
Urwał gwałtownie czując zamęt w mylach galopujących zbyt szybko, by można było sformułować jaką wypowiedź, czy nawet uporządkowaną, logiczną koncepcję. Raczej była to gorączkowa gmatwanina faktów, refleksji i szaleńczych hipotez, które kipiały mu teraz w mózgu, by w końcu, jakim cudownym sposobem uspokoić się i ułożyć się w... odpowiedź.
Był pewien, że żaden z tych tytanów myli zgromadzonych w sali obserwacyjnej nie mógł wpać na to rozwiązanie, ponieważ nie mieli oni przy sobie obdarzonego zdolnociami empatycznymi osobnika w chwili, gdy młody przedstawiciel tej rasy, bliski pomieszania zmysłów ze strachu i rozpaczy, zanurzył się nagle w ciepłym, żółtawym płynie wypełniającym sekcję AUGL...
Kiedy inteligentny, dojrzały osobnik o złożonym umyle napotyka na wrażenia nieprzyjemne i bolesne w odpowiednio wysokim natężeniu, wynikiem tego jest ucieczka od rzeczywistoci. Zrazu jest to chęć powrotu do prostych, beztroskich dni dzieciństwa, a potem, gdy okazuje się, że tamten okres nie był ani taki beztroski, ani taki nieskomplikowany, jakim się go pamięta, następuje ostateczna ucieczka w okres płodowy i zamarły w bezruchu, w braku aktywnoci umysłowej, stan katatonii. Jednak dla dojrzałego osobnika SRTT katatoniczny stan płodowy nie był łatwy do osiągnięcia, ponieważ jego system rozrodczy polegał na tym, że zamiast nie narodzonego jeszcze płodu znajdującego się w ciepłym i wygodnym łożysku matki, przyszłym potomkiem była częć dojrzałego ciała rodzica przez cały czas współuczestnicząca w jego przemianach i działaniach. Bowiem w ciele osobnika klasy SRTT każda komórka była siedliskiem umysłu - w przypadku istoty, której wszystkie komórki mogą się wzajemnie wymieniać, jakakolwiek cezura umysłowa jest niemożliwa.
Jak można podzielić szklankę wody nie odlewając częci do innego pojemnika?
Dlatego też ogarnięty psychozą osobnik zmuszony będzie cofać się coraz dalej i dalej angażując się po drodze w niezliczone przemiany i adaptacje, w poszukiwaniu owego nieistniejącego łożyska matki. Będzie cofał się daleko... daleko, aż w końcu osiągnie ów stan bezrozumny, do którego dążył, a jego umysł, nierozdzielny z ciałem, stanie się ciepłą wodą kipiącą życiem jednokomórkowym, z którego wykształcił się drogą ewolucji.
Conway znał już powód dezintegracji ciała SRTT seniora. Co więcej, był pewien, że zna już sposób rozwiązania tego potwornego rebusu. Gdyby tylko mógł być pewien tego, że tak jak w przypadku większoci innych gatunków dojrzałe, bardziej złożone umysły SRTT popadały w szaleństwo szybciej niż umysły młode, nie w pełni rozwinięte...
Jak przez mgłę uwiadamiał sobie, że podszedł do interkomu i zażądał połączenia z O'Marą, oraz że pielęgniarka i Prilicla zbliżyli się, by słyszeć, co mówi. Potem zdawało mu się, że godziny całe minęły, nim naczelny psycholog wchłonął to wszystko, co usłyszał, i odpowiednio zareagował. W końcu:
- To bardzo pomysłowe, doktorze - odezwał się cierpko major. - Co więcej, jestem przekonany, że tak się włanie rzeczy mają i nic tu nie da dalsze teoretyzowanie. Szkoda jedynie, że nasza wiadomoć tego, co się stało, nie pomoże pacjentowi...
- O tym też mylałem - żywo przerwał Conway i według mnie obecnie największym problemem dla nas jest uciekinier. Jeli wkrótce go nie złapiemy i nie obezwładnimy, będą poważne ofiary wród personelu i pacjentów, przynajmniej w moim oddziale, o ile jeszcze nie gdzie indziej. Niestety, z przyczyń technicznych pański pomysł uspokojenia go za pomocą nagrania w jego języku nie dał, jak dotąd, pozytywnych rezultatów...
- Ujął to pan bardzo oględnie - odparł sucho O'Mara.
- Ale - mówił dalej Conway - gdyby pomysł ten zmodyfikować w taki sposób, że do uciekiniera przemówiłby i uspokoił go znajdujący się u nas rodzic. Gdyby go wyleczyć...
- Wyleczyć go! A co pan sobie myli, do cholery, że co my robimy przez całe trzy tygodnie? - zapytał gniewnie major. Potem jednak zdał sobie sprawę, że pytanie Conwaya nie było głupie rozmylnie czy dla żartu; że było ono najzupełniej poważne... - Proszę dalej, doktorze - dodał bezbarwnym głosem.
Conway mówił dalej. Kiedy skończył, w głoniku interkomu rozległo się donone westchnienie ulgi.
- Sądzę, że ma pan zupełną słusznoć; musimy tego spróbować bez względu na ryzyko, o którym pan wspominał - mówił podniecony O'Mara. Zaraz jednak opanował się i przyjął poważny ton. - Niech pan tam obejmie kierownictwo. Wie pan lepiej od innych, co trzeba zrobić. Proszę wykorzystać pomieszczenie rekreacyjne dla klasy DBLF na poziomie pięćdziesiątym dziewiątym, blisko pańskiej sekcji. Można je szybko ewakuować. Wykorzystamy zwykłe linie łącznoci, więc nie stracimy czasu na montaż nowych, a ów specjalny sprzęt, którego panu trzeba, będzie tam najdalej za piętnacie minut. Może więc pan w każdej chwili zaczynać, doktorze...
Zanim Conway przerwał połączenie, usłyszał głos majora wydający polecenia sprowadzające się do tego, że wszyscy Kontrolerzy i cały personel na terenie oddziału pediatrycznego mają stawić się do dyspozycji doktora Conwaya i doktora Prilicli. Ledwie zdążył odwrócić się od interkomu, gdy Kontrolerzy w zielonych mundurach zaczęli wchodzić do luzy.
VII
Młodego SRTT trzeba było w jaki sposób zwabić do sali rekreacyjnej, którą tymczasem przemieniono w jedną wielką pułapkę. Najpierw trzeba było zmusić go do wyjcia z sekcji AUGL. Udało się to przy pomocy dwunastu Kontrolerów pływających, ociekających potem i klnących na czym wiat stoi w ciężkich skafandrach służbowych, którzy niezgrabnie uganiali się za przybyszem, aż zapędzili go w takie miejsce, skąd luza była jedyną drogą ucieczki.
W prowadzącym do luzy korytarzu czekali już na niego Conway, Prilicla i kolejny oddział Korpusu, wszyscy ubrani odpowiednio do warunków panujących w najgroźniejszych rodowiskach, przez które przyszłoby im cigać zbiega. Pielęgniarka Murchison też usiłowała pójć z nimi - chciała być obecna, jak się wyraziła, przy "dobiciu zwierza" - ale Conway owiadczył ostro, że jej miejsce jest przy trzech małych pacjentach i niech się tym zajmie.
Taka ostra reakcja zaskoczyła i jego samego, ale nerwy miał napięte do granic wytrzymałoci. Jeli jego koncepcja, o której z takim entuzjazmem opowiadał O'Marze, nie da rezultatu, istniało wszelkie prawdopodobieństwo, że w Szpitalu zamiast jednego znajdą się dwaj nieuleczalnie chorzy pacjenci klasy SRTT. W tym wypadku słowa "dobicie zwierzyny" były wyjątkowo niefortunnie dobrane.
Uciekinier przemienił się znowu, tym razem przybierając jakby postać ludzką w rezultacie zadziałania półautomatycznego mechanizmu obronnego wyzwolonego przez cigających. Biegł człapiąc po korytarzu na nogach, które były zbyt chwiejne i zginały się w niewłaciwych miejscach, a jednoczenie łuskowata, brunatna powłoka, którą był pokryty w zbiorniku AUGL, drżąc, marszcząc się i wygładzając zmieniała się w róż i biel ciała ludzkiego i fartucha lekarskiego. Conway potrafił bez obrzydzenia przyglądać się najróżniejszym stworom Kosmosu cierpiącym na najstraszliwsze choroby, ale widok osobnika klasy SRTT przeistaczającego się w biegu w człowieka przyprawił go o mdłoci.
Nagły sprint uciekiniera w korytarz prowadzący do sekcji MVSK zaskoczył cigających, którzy zwalili się w wierzgający stos zaraz za drzwiami luzy. Istoty klasy MSVK były trójnożne, o wyglądzie cokolwiek przypominającym bociana; wymagały bardzo niskiej siły ciążenia, do której ludziom trudno było się od razu przystosować. Jednak, kiedy Conway wciąż jeszcze fruwał po pomieszczeniu, kosmiczne dowiadczenie Kontrolerów pozwoliło im szybko stanąć na nogach. Uciekiniera zapędzono z powrotem do sekcji tlenodysznych.
Było przez chwilę strasznie, pomylał Conway z ulgą, bowiem słabe owietlenie i nieprzezroczysta mgła, którą istoty klasy MSVK nazywają atmosferą mogły utrudnić odnalezienie zbiega, gdyby znikł im z oczu. Jeli co takiego zdarzyłoby się w tym stadium... Conway wolał o tym nie myleć.
Ale sala rekreacyjna była już niedaleko, a SRTT pędził włanie w jej kierunku. Znowu przemieniał się w co niskiego i ciężkiego, biegnącego na czterech kończynach. Było to tak, jakby kurczył się w sobie, grubiał; pojawiły się zaczątki skorupy. W tym stanie mijał włanie skrzyżowanie, z którego wybiegli dwaj Kontrolerzy dziko wrzeszcząc i wymachując rękami. Tym sposobem zagonili go w korytarz, w którym znajdowały się drzwi prowadzące do sali rekreacyjnej.
Korytarz był pusty...
Conway zaklął siarczycie. W poprzek korytarza miało stać, zagradzając drogę, kilku Kontrolerów, ale pogoń dotarła na miejsce tak szybko, że nie zdążyli oni jeszcze wyjć z sali, gdzie rozstawiali sprzęt, i zająć pozycji. Uciekinier na pewno minie właciwe drzwi i popędzi dalej.
Conway nie wziął jednak pod uwagę bystrego umysłu i jeszcze sprawniejszego ciała doktora Prilicli. Jego asystent zdał sobie zapewne sprawę z sytuacji w tej samej chwili, co on. Pomknął korytarzem, docignął zbiega, następnie wskoczył na sufit, minął go i z powrotem znalazł się na podłodze. Conway usiłował co krzyczeć, ostrzec go, że swym kruchym ciałem nie zdoła zatrzymać ciganego, który obecnie do złudzenia przypominał potężnego, zwinnego i dobrze opancerzonego kraba, i że jest to akcja samobójcza. Ujrzał jednak, co Prilicla chce zrobić.
W niszy znajdującej się jakie dziesięć metrów przed zbiegiem stał samojezdny transporter noszowy. Prilicla gwałtownie wyhamował obok niego, trzasnął w starter i pobiegł dalej. Cinrussańczyk powodował się nie głupią brawurą, ale szybkim myleniem i działaniem, co w tych okolicznociach było znacznie pożyteczniejsze.
Pozostawiony bez opieki wózek ruszył chwiejnie korytarzem - prosto na nacierającego "kraba". Nastąpił metaliczny łoskot zderzenia i wybuch gęstego żółtoczarnego dymu w wyniku zwarcia w akumulatorach. Zanim jeszcze wentylatory zdołały oczycić powietrze z dymu, Kontrolerzy okrążyli już ogłuszonego, prawie nie poruszającego się uciekiniera i zagnali go do sali rekreacyjnej.
Po chwili do Conwaya zbliżył się oficer Korpusu. Skinieniem głowy wskazał dziwaczny zestaw przyrządów, dopiero co pospiesznie zgromadzony w pomieszczeniu. Aparatura leżała w stosach przy cianach, obok umundurowanych mężczyzn otaczających salę ciasnym szeregiem. Porodku obracał się powoli SRTT szukając drogi ucieczki.
- Doktor Conway, jak sądzę? - zapytał oficer niby to niedbale, ale wyraźnie pożerała go ciekawoć. - No więc, doktorze, co mamy teraz robić?
Conway zwilżył wargi. Dotychczas nie zastanawiał się nad tym zbyt długo - mylał, że to, co miał zrobić, przyjdzie mu łatwo, skoro młody SRTT stał się takim utrapieniem dla Szpitala, a szczególnie dla jego oddziału. Teraz jednak obudziło się w nim współczucie. Był to w końcu tylko dzieciak, który przestał nad sobą panować w wyniku żalu, niewiadomoci i przerażenia razem wziętych. Jeli się nie uda...
Otrząsnął się ze zwątpienia i bezsilnoci. - Widzi pan to co porodku sali? - powiedział szorstko. - Trzeba je miertelnie przestraszyć.
Musiał, oczywicie, rozwinąć swoje polecenie, ale Kontrolerzy w lot pochwycili, co miał na myli, i z wielkim ożywieniem i entuzjazmem zajęli się, przysłanym dla nich sprzętem. Przyglądając się temu ponuro Conway rozpoznał urządzenia należące do działu uzdatniania powietrza, służby łącznoci i najprzeróżniejszych kuchni, wszystko potrzebne do takiego celu, do jakiego nigdy go nie projektowano. Były tam urządzenia wydające przenikliwy gwizd, przeraźliwe wycie i wreszcie inne, składające się z dwóch metalowych tac zderzanych ze sobą. Do tego wszystkiego dochodziły jeszcze okrzyki ludzi operujących tymi źródłami hałasu.
Nie było już wątpliwoci, że SRTT jest przerażony Prilicla natychmiast przekazywał informacje o jego reakcjach emocjonalnych. Ale nie był jeszcze dostatecznie przestraszony.
- Cisza! - ryknął nagle Conway. - Teraz sprzęt nieakustyczny!
Dotychczasowy jazgot był tylko wstępem. Teraz przyszła kolej na rzeczywicie silne wrażenia - ale wszystko w ciszy, bowiem jakikolwiek dźwięk wydany przez SRTT musiał być teraz słyszalny.
Wokół dygocącej postaci w rodku sali buchnęły ogniste kule, olepiająco jasne, ale o niewielkiej temperaturze. Jednoczenie zadziałały pola siłowe to pchając, to ciągnąc malca po podłodze; raz rzucały go w powietrze, po chwili za rozpłaszczały na podłodze. Pola działały na tej samej zasadzie, co degrawitatory, ale z o wiele większą precyzją. Inni operatorzy pól używali ich do rzucania zapalonych rakiet w kierunku unieruchomionej, dziko szamocącej się postaci, w ostatniej chwili zmieniając kierunek ich lotu.
SRTT był już przerażony nie na żarty, tak bardzo, że wyczuwali to nawet nie-empaci. Kształty, jakie przybierał, niły się Conwayowi po nocach jeszcze przez wiele tygodni. Uniósł do ust mikrofon. - Czy jest jaka reakcja? - zapytał.
- Jeszcze nic - głos O'Mary zagrzmiał z głoników rozstawionych wokół sali. - Nie mam pojęcia, co robicie, ale trzeba to jeszcze wzmocnić.
- Ale ta istota znajduje się już w stanie skrajnego wyczerpania nerwowego... - zaczął Prilicla.
- Jeli pan nie może tego znieć, proszę wyjć! - wpadł na niego Conway.
- Powoli, doktorze - ostro zabrzmiał głos O'Mary. Rozumiem, co pan czuje, ale niech pan pamięta, że ostateczny rezultat to wszystko wykreli...
- Ale jeli się nie uda... - zaprotestował Conway. - A, zresztą... Przepraszam - to ostatnie skierował już do Prilicli. - Jak pan sądzi - to już mówił do stojącego obok oficera - w jaki sposób można jeszcze bardziej zintensyfikować nasze działania?
- Dreszcz mnie przechodzi na myl o tym, że ja sam mógłbym znaleźć się w podobnej sytuacji - powiedział Kontroler przez zęby - ale można jeszcze spróbować wirowania. Niektóre istoty mogące znieć praktycznie wszystko zupełnie puchną w czasie wirowania...
Do cięgów, które SRTT obrywał od pól siłowych, dołączyło się jeszcze wirowanie - nie zwykłe obroty, ale dziki, kołyszący, podrygujący ruch wirowy, na sam widok którego Conwayowi żołądek podszedł do gardła. Zapalone flary migały wokół niego to z góry, to z dołu, niczym oszalałe księżyce wokół swej planety. Już wielu sporód obserwatorów straciło swój pierwszy entuzjazm do tej akcji, za Prilicla kołysał się i dygotał na swych szeciu patykowatych nogach miotany huraganem emocji, który groził porwaniem go ze sobą.
Conway pomylał gniewnie, że włączenie Prilicli do tej sprawy było błędem; żaden empata nie powinien stawiać czoła podobnemu piekłu emocji. Zresztą błąd popełnił już na samym początku, bo cały ten pomysł był okrutny, sadystyczny, niesprawiedliwy. Ujrzał siebie jako co gorszego od potwora...
Wirujący wysoko porodku sali rozmazany kształt, który był młodym SRTT, wydał piskliwy, przerażony gulgot.
Z głoników w cianach wydobył się straszliwy łoskot; okrzyki, piski, trzask i tupot wielu nóg nakładający się na jakie dźwięki znacznie powolniejsze i wielokrotnie cięższe. Słychać było głos O'Mary co sił w płucach wykrzykujący jakie nie wiadomo do kogo adresowane wyjanienia.
- Do jasnej cholery, przestańcie już, wy tam! - rozległ się niezidentyfikowany głos. - Tatu malucha obudził się i demoluje cały interes!
Szybko, lecz łagodnie, zatrzymali obrót malca i pucili go na ziemię, potem za czekali w napięciu, aż okrzyki i trzaski dochodzące do nich przez głoniki z sali obserwacyjnej, osiągnąwszy crescendo, opadną. Ludzie stali nieruchomo patrząc to na siebie nawzajem, to na pojękującą istotę na podłodze, to na głoniki w cianie i czekali. Aż w końcu doczekali się.
Dźwięki dochodzące z głonika przypominały ów gulgot transmitowany kilka godzin wczeniej, ale już bez ryku zakłóceń, a ponieważ wszyscy dookoła mieli włączone autotranslatory, słychać było również tłumaczenie.
Był to głos SRTT seniora, wyleczonego, bowiem stanowiącego już fizyczną jednoć, przemawiającego zarówno uspokajająco jak i z wyrzutem do swego niesfornego potomka. Sprowadzało się to do stwierdzenia, że mały był bardzo niegrzeczny, że musi zaprzestać gonitw i bałaganienia, a nic niemiłego mu się nie stanie, jeli będzie słuchał otaczających go istot. Im prędzej tak się stanie, zakończył rodzic, tym szybciej będą obaj mogli udać się do domu.
Conway wiedział, że uciekinier przeszedł przez straszliwe męki psychiczne. Może i zbyt ciężkie. Pełen napięcia przyglądał się mu - wciąż jeszcze ni to rybie, ni to ssakowi, ni to ptakowi - jak kutykał w stronę ludzi. Kiedy malec łagodnie i posłusznie trącił jednego z Kontrolerów w kolano, okrzyk radoci, który się rozległ o krok od niego, o mało nie spowodował powtórnego szoku.
- Kiedy Prilicla dostarczył mi klucza do tego, na co cierpi starszy SRTT, upewniłem się, że kuracja musi być wstrząsowa - mówił Conway do Diagnostyków i Ordynatorów zgromadzonych wokół biurka O'Mary.
Już to, że siedział w tak dostojnym towarzystwie, było dostatecznym dowodem uznania, jakim się cieszył, ale i tak denerwował się podczas dalszych wywodów. - Jego regres ku - dla niego - stadium płodu, czyli ku całkowitej dezintegracji na pojedyncze, nie mylące komórki pływające w pierwotnym oceanie, był bardzo zaawansowany, może i za bardzo sądząc z jego stanu fizycznego. Major O'Mara próbował już różnych terapii wstrząsowych, ale istota ta, przy swej fantastycznie elastycznej budowie komórkowej, mogła to wszystko zneutralizować lub zignorować. Moja koncepcja zakładała wykorzystanie cisłej więzi fizycznej i emocjonalnej, które wykryłem pomiędzy Seniorem i jego ostatnim potomkiem. W ten sposób chciałem dotrzeć do Seniora.
Conway zamilkł obiegając wzrokiem otaczającą ich ruinę. Sala obserwacyjna nr 3 wyglądała, jakby trafiła w nią bomba. Conway wiedział o tych kilku gorączkowych minutach, jakie upłynęły między ocknięciem się Seniora z katatonii, a udzieleniem mu wyjanień. Odchrząknął i mówił dalej:
- Zwabilimy więc Juniora do sali rekreacyjnej i próbowalimy go przestraszyć, jak się dało najbardziej, jednoczenie transmitując wydawane przez niego dźwięki do pomieszczenia, w którym znajdował się rodzic. Poskutkowało. Starszy SRTT nie mógł leżeć spokojnie, podczas gdy jego najmłodszy i najukochańszy potomek znajdował się w straszliwym niebezpieczeństwie; troska rodzicielska i uczucie przezwyciężyły i zniszczyły obłęd, a pacjenta przywróciły do obecnego czasu i rzeczywistoci. Senior był w stanie uspokoić potomka i wszystko skończyło się dobrze.
- Znakomicie pan to wydedukował, doktorze - powiedział ciepło O'Mara. - Trzeba pana pochwalić...
W tej chwili przerwał mu sygnał interkomu. Pielęgniarka Murchison powiadamiała o pierwszych oznakach zesztywnienia u trzech małych pacjentów klasy AUGL i poprosiła, by doktor szybko przyszedł. Conway zażądał hipnotamy o klasie AUGL dla siebie i Prilicli, i wyjanił zgromadzonym, że sprawa jest nie cierpiąca zwłoki. W czasie zapisu Diagnostycy i ordynatorzy zaczęli wychodzić. Nieco rozczarowany Conway pomylał, że wezwanie pielęgniarki zepsuło, być może, najważniejszą chwilę w jego życiu.
- Niech się pan nie martwi, doktorze - pocieszył go O'Mara, znowu czytając w jego mylach. - Gdyby to wezwanie przyszło pięć minut później, głowa by się panu tak rozdęła, że nie mógłby pan zrobić zapisu...
Dwa dni później Conway po raz pierwszy i ostatni pokłócił się z Priliclą. Twierdził, że bez pomocy zdolnoci empatycznych swego asystenta - które spełniały niezwykle pożyteczną rolę jako narzędzie diagnostyczne - oraz bez czujnoci pielęgniarki Murchison wyleczenie wszystkich trzech pacjentów byłoby niemożliwe. Cinrussańczyk owiadczył, że nie leży w jego naturze sprzeciwianie się poglądom zwierzchnika, ale w tym przypadku doktor Conway myli się całkowicie. Pielęgniarka Murchison powiedziała, że cieszy się, iż mogła pomóc, i poprosiła o trochę wolnego.
Conway zgodził się, po czym kontynuował kłótnię z Priliclą, choć bez żadnej nadziei na sukces. Uczciwie był przekonany, że bez pomocy małego empaty nie byłby w stanie uratować trzech pacjentów - może nawet żadnego. Ale był szefem, a kiedy szef wraz z asystentami mają jakie osiągnięcia, zasługi niezmiennie przypisuje się szefowi.
Kłótnia, o ile było to właciwe słowo na okrelenie w zasadzie tylko przyjacielskiej sprzeczki, trwała przez wiele dni. Na Oddziale Pediatrycznym wszystko szło dobrze; nie zaszły żadne poważne wydarzenia, którymi zaprzątano by sobie głowę. Obaj lekarze nie wiedzieli jeszcze o wraku statku kosmicznego, który holowano już do Szpitala, ani o rozbitku, który się w tym statku znajdował.
Conway nie wiedział również, że przez następne dwa tygodnie cały personel Szpitala będzie nim pogardzał.
5... Pacjent z zewnątrz
Krążownik Korpusu Kontroli "Sheldon" wychynął z nadprzestrzeni około pięciuset mil od Szpitala Kosmicznego, polem własnych generatorów hipernapędu. Z tej odległoci holując wrak, który był powodem jego przybycia, potężna, jasno owietlona konstrukcja zawieszona w przestrzeni międzygwiezdnej gdzie na skraju Galaktyki zdawała się jedynie przyćmioną plamką wiatła, ale dowódca krążownika utrzymywał tę odległoć stojąc w obliczu trudnej decyzji. Gdzie wewnątrz ciągniętego przezeń wraku znajdowała się żywa istota pilnie potrzebująca pomocy lekarskiej. Jednak tak jak każdy odpowiedzialny strażnik porządku dowódca miał związane ręce ze względu na zagrożenie osób postronnych - w tym przypadku personelu i pacjentów największego wielorodowiskowego szpitala Galaktyki.
Pospiesznie połączywszy się z Izbą Przyjęć wyjanił sytuację i otrzymał zapewnienie, że natychmiast zajmą się sprawą. Skoro los rozbitka znalazł się w fachowych rękach, dowódca zdecydował, że ze spokojnym sumieniem może powrócić do badania wraku, który w każdej chwili groził eksplozją.
W gabinecie naczelnego psychologa Szpitala dr Conway kręcił się niespokojnie w wygodnym fotelu i patrzył na kwadratową, kamienną twarz O'Mary poprzez otchłań zagraconego blatu biurka.
- Niech się pan uspokoi, doktorze - powiedział nagle O'Mara najwyraźniej czytając w jego mylach. - Gdybym wezwał pana na dywanik, podsunąłbym panu mniej wygodne krzesło. Przeciwnie, polecono mi pana pochwalić i poinformować o awansie. Moje gratulacje. Jest pan teraz, Boże miej nas w swej opiece, starszym lekarzem.
Zanim Conway zdołał zareagować, psycholog uniósł potężną, kwadratową dłoń.
- Moim osobistym zdaniem - kontynuował - popełniono straszliwą omyłkę, ale najwyraźniej pański sukces w sprawie owego rozpuszczającego się SRTT oraz rola, jaką odegrał pan w przypadku lewitującego dinozaura wywarły wrażenie na kierownictwie; oni mylą, że stało się to dzięki pańskim zdolnociom, a nie czystemu przypadkowi. Co do mnie - wyszczerzył zęby - nie powierzyłbym panu nawet własnego wyrostka.
- Jest pan bardzo uprzejmy - odrzekł sucho Conway.
Major znowu się umiechnął. - A czego pan oczekiwał, pochwał? Do mnie należy leczenie głów, a nie nadymanie ich. Teraz, jak sądzę, przyda się panu kilka chwil, by przywyknąć do nowego zaszczytu...
Conway bez zwłoki docenił, co znaczy dla niego ta zmiana. Na pewno sprawiła mu ona przyjemnoć - spodziewał się awansu na starszego lekarza nie wczeniej niż za dwa lata. Ale też trochę się przestraszył.
Od tej chwili włoży na ramię opaskę ze złotym galonem, a w korytarzach i jadalniach przysługiwać mu będzie prawo pierwszeństwa przed wszystkimi poza innymi starszymi lekarzami i Diagnostykami. Na każde żądanie otrzyma potrzebny sprzęt i pomoc. Zostanie obarczony pełną odpowiedzialnocią za wszystkich pacjentów znajdujących się pod jego opieką i nie będzie mógł się z tego wykręcić lub zwalić na kogo innego. Ograniczeniu ulegnie jego osobista swoboda. Będzie musiał prowadzić wykłady dla pielęgniarzy, szkolić stażystów i prawie na pewno brać udział w którym z długoterminowych programów badawczych. Obowiązki te spowodują koniecznoć stałego pozostawienia w głowie przynajmniej jednej hipnotamy fizjologicznej, a zapewne dwóch. Jak wiedział, ten aspekt sprawy nie będzie wcale przyjemny.
Starsi lekarze obarczeni stałymi obowiązkami dydaktycznymi musieli stale mieć w głowie jedną lub dwie hipnotamy. Na plus można było zapisać tylko to, że będzie w lepszej sytuacji niż każdy Diagnostyk, przedstawiciel elity szpitalnej, którego umysł uważano za wystarczająco odporny, by zapisać im na stałe szeć, siedem czy nawet dziesięć tam. Te umysły, przeładowane danymi, miały prowadzić badania przyczynkowe w medycynie ksenologicznej oraz diagnostykę nowych schorzeń u przedstawicieli nie znanych dotąd ras.
Jedno z popularnych powiedzeń Szpitala, które podobno wymylił sam naczelny psycholog, głosiło, że ktokolwiek był dostatecznie zrównoważony psychicznie, by zostać Diagnostykiem, jest niewątpliwie pomylony.
Hipnoedukator zapisywał bowiem w umysłach nie tylko dane fizjologiczne, ale także całą pamięć i osobowoć istoty, która owe dane przekazała. W rezultacie każdy Diagnostyk poddawał się dobrowolnie najostrzejszej postaci wielokrotnej schizofrenii...
Nagle myli Conwaya przerwane zostały słowami O'Mary. - ... A teraz, kiedy już pan urósł o cały metr i na pewno już pana ponosi, mam dla pana robotę. W pobliże Szpitala sprowadzono wrak, we wnętrzu którego znajduje się żywy rozbitek. Jak się wydaje, nie można tam zastosować zwykłej procedury wydobywania istot żywych z wraków. Klasyfikacja rozbitka nie jest znana, bowiem nie udało się jeszcze zidentyfikować statku. Nie wiemy, co ta istota je, czym oddycha ani w ogóle, jak wygląda. Chciałbym, żeby pan się tam udał i uporządkował to wszystko, mając na celu jak najszybsze sprowadzenie pacjenta na leczenie do Szpitala. Poinformowano nas, że jego ruchy wewnątrz wraku są coraz słabsze - zakończył energicznie - proszę więc traktować sprawę jako pilną.
- Tak jest - odrzekł Conway szybko wstając. U drzwi zatrzymał się. Potem długo jeszcze zastanawiał się nad zuchwałocią tego, co powiedział na pożegnanie naczelnemu psychologowi (ostatecznie zdecydował, że to awans uderzył mu do głowy).
- A ja włanie mam pański parszywy wyrostek. Kellerman wyciął go trzy lata temu. Zamarynował go i ofiarował na nagrodę w turnieju szachowym. Słój stoi na mojej biblioteczce...
O'Mara w odpowiedzi jedynie skłonił głowę, jakby spotkał go jaki komplement.
Wyszedłszy na korytarz Conway skierował się do najbliższego komunikatora i połączył z działem transportu.
- Mówi doktor Conway - zaczął. - Potrzebuję tendra na pilną wizytę u pacjenta. Poza tym pielęgniarza umiejącego obsługiwać analizator, i o ile to możliwe, mającego dowiadczenie w wyławianiu rozbitków z wraków statków kosmicznych. Będę przy luku przyjęć nr 8 za parę minut...
Biorąc pod uwagę wszystkie okolicznoci doć prędko dotarł do celu. Raz jeden musiał przylgnąć do ciany korytarza, gdy mijał go zamylony Diagnostyk z Tralthanu dudniący szecioma słoniowatymi nogami, mający na plecach swego symbionta, maleńkiego i prawie pozbawionego inteligencji przedstawiciela klasy OTSB. Conway nie miał nic przeciwko ustępowaniu z drogi Diagnostykom; zresztą kombinacja FGLI/OTSB dawała w efekcie najlepszych chirurgów w Galaktyce. Przeważnie jednak osoby, które napotykał - w większoci pielęgniarze klasy DBLF oraz paru przedstawicieli ptakopodobnej klasy LVSO - jemu ustępowały z drogi. Co dowodziło, że poczta pantoflowa Szpitala działa sprawnie, bowiem Conway miał wciąż jeszcze na ramieniu swą starą opaskę.
Jego nadymająca się od dumy głowa natychmiast powróciła do właciwych rozmiarów po spotkaniu ze stworzeniem czekającym na niego przy luku ósmym. Był to jeszcze jeden pielęgniarz klasy DBLF, który zobaczywszy Conwaya natychmiast zaczął pohukiwać i popiskiwać w swoim języku. Autotranslator Conwaya przełożył te dźwięki na zrozumiałą mowę.
- Czekam na pana już siedem minut - brzmiały słowa pielęgniarza. - Powiedziano mi, że przypadek jest pilny, a widzę, że pan się wlecze, jakby się wcale nie spieszyło...
Słowa padające z autotranslatora były jak zawsze wyprane z wszelkiej emocji, pielęgniarz mógł zatem żartować, pokpiwać albo po prostu stwierdzać fakt nie zamierzając okazywać braku szacunku. W to ostatnie Conway mocno powątpiewał; wiedział jednak, że jeli teraz straci cierpliwoć, na nic mu się to nie przyda.
- Mógłbym może skrócić czas pańskiego oczekiwania - odezwał się wziąwszy głęboki oddech - gdybym całą drogę pokonał biegiem. Jestem jednak przeciwny bieganiu z tego powodu, że niepotrzebny popiech osoby na moim stanowisku stwarza złe wrażenie. Kto mógłby pomyleć, że z jakiego powodu ogarnął mnie popłoch, i zwątpiłby w moją sprawnoć. By więc wszystko było jasne - zakończył sucho - nie wlokłem się, ale szedłem pewnym, rytmicznym krokiem.
Dźwięku, który pielęgniarz wydał w odpowiedzi, autotranslator nie przetłumaczył.
Conway wszedł przed pielęgniarzem do kanału łączącego luk ze statkiem; w kilka sekund później wystartowali. W tylnym ekranie tendra nieprzeliczone wiatełka Szpitala zaczęły się nagle zbiegać. Conway poczuł pierwsze oznaki niepokoju.
Nie po raz pierwszy wzywano go do wraku i całą procedurę znał dobrze. Nagle jednak uwiadomił sobie, że teraz tylko on jest odpowiedzialny za to, co się stanie, że nie ma do kogo zwrócić się o pomoc, jeli co się nie uda. Co prawda, nigdy przedtem o taką pomoc nie prosił, ale miło było wiedzieć, że w razie potrzeby jest taka możliwoć. Ogarnęła go nagła potrzeba zrzucenia częci nowo nabytej odpowiedzialnoci na kogo innego - na przykład na doktora Priliclę, łagodnego pająka, który był jego asystentem na pediatrii - albo któregokolwiek z innych lekarzy, obojętne czy człowieka, czy nie.
Przez całą drogę do wraku pielęgniarz, który przedstawił się jako Kursedd, mocno grał mu na nerwach. Odznaczał się zupełnym brakiem taktu i chociaż Conway znał powód tej cechy charakteru, niełatwo było mu się z nią oswoić.
Rasa, do której należał Kursedd, nie miała właciwie zmysłu telepatycznego, ale jej przedstawiciele potrafili doć dokładnie odgadywać myli obserwując zachowanie się interlokutora. Osobnik tej rasy miał czworo oczu na szypułkach, dwa czułki słuchowe, skórę pokrytą siercią, która czasem gładko przylegała do ciała, czasem za sterczała jak u dopiero co wykąpanego psa, a także wiele innych w wysokim stopniu zmiennych i wiele wyrażających cech wyglądu. Zrozumiałe więc, że ta gąsienicowata rasa nigdy nie mogła wyuczyć się sztuki dyplomacji. Jej przedstawiciele zawsze mówili to, co myleli, ponieważ i tak myli te były przejrzyste dla drugiego osobnika, a więc wypowiedź niezgodna z nimi nie miała sensu.
I oto tender zbliżał się już do krążownika Korpusu Kontroli i zawieszonego pod nim wraku.
Jeli nie liczyć jasnopomarańczowej barwy, wrak ten wyglądał tak samo, jak wszystkie poprzednie, które Conway widział. W tym względzie statki przypominały ludzi: gwałtowny kres życia wyzbywał je z wszelkiej indywidualnoci. Conway kazał pielęgniarzowi zrobić kilka okrążeń, a sam podszedł do wizjera dziobowego.
Z bliska było dokładnie widać strukturę wewnętrzną rozbitego statku, ponieważ uderzenie, jakie otrzymał, praktycznie go rozpołowiło. Wewnątrz zbudowany był z ciemnego, doć zwyczajnie wyglądającego metalu, a zatem jaskrawe zabarwienie pancerza wynikało z zastosowania lakieru tego koloru. Conway starannie zanotował ten fakt w pamięci, bowiem odcień lakieru mógł potem dać mu pojęcie o zakresie widzialnoci organów wzroku osobnika, a także, czy atmosfera jego planety jest przezroczysta, czy też nie. Po kilku minutach uznał, że powierzchowna obserwacja wraku nic mu więcej nie da, i dał sygnał Kurseddowi, by ten zacumował u burty "Sheldona".
Śluza wejciowa krążownika była niewielka, a wrażenie to potęgował jeszcze tłum Kontrolerów w zielonych mundurach, którzy oglądali, dyskutowali oraz ostrożnie trącali palcami osobliwie wyglądający mechanizm - wyraźnie wydobyty ze statku - leżący na pokładzie. W pomieszczeniu huczał zawodowy żargon przynajmniej z pół tuzina specjalnoci i nikt nie zwracał uwagi ani na lekarza, ani na pielęgniarza, dopóki Conway dwukrotnie głono nie odchrząknął. Wówczas od tłumu oderwał się oficer z naszywkami majora, o szczupłej twarzy i siwiejących skroniach.
- Summerfield. Jestem dowódcą tego krążownika odezwał się energicznym głosem obrzucając jednoczenie czułym spojrzeniem to, co leżało na podłodze. - A wy, to, jak sądzę, ci fachmani ze Szpitala?
Conway poczuł rozdrażnienie. Potrafił oczywicie zrozumieć, co czuli ci ludzie: wrak międzygwiezdnego statku należącego do nieznanej cywilizacji był rzadkim znaleziskiem, którego wartoci niepodobna było ustalić. Jednak Conway mylał inaczej. Wytwory obcych kultur stały na drugim miejscu, daleko za koniecznocią zbadania, a potem ratowania życia nieziemca. Dlatego włanie od razu przystąpił do rzeczy.
- Majorze Summerfield - rzekł ostro - musimy upewnić się co do warunków rodowiska rozbitka oraz odtworzyć je, jak można najszybciej, zarówno w Szpitalu jak i w tendrze, który go tam zabierze. Czy kto mógłby pokazać nam wrak? Może jaki odpowiedzialny oficer, jeli to możliwe obznajomiony z...
- Oczywicie - przerwał Summerfield. Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał jeszcze co powiedzieć, ale wzruszył ramionami i obrócił się. - Hendricks! - warknął.
Podszedł do niego porucznik ubrany w dolną częć skafandra; na jego twarzy malował się niepokój. Kapitan szybko wszystkich przedstawił, po czym powrócił do tajemniczego przedmiotu na podłodze.
- Potrzebne nam będą ciężkie skafandry - powiedział Hendricks. - Dla pana się znajdzie, doktorze Conway, ale doktor Kursedd jest klasy DBLF...
-Nic nie szkodzi - wtrącił Kursedd. - Mam skafander w tendrze. Będę za pięć minut.
Pielęgniarz popełzł falistym ruchem ku luzie. Jego sierć unosiła się i opadała powolnymi falami przebiegającymi od rzadkich kępek na szyi do gęstszego futra na ogonie. Conway miał już sprostować pomyłkę Hendricksa w sprawie funkcji Kursedda, ale nagle uwiadomił sobie, że pielęgniarz objawił silną reakcję emocjonalną, gdy nazwano go doktorem: owo falowanie sierci było z pewnocią czym spowodowane! Nie będąc w tej samej klasie, co Kursedd, Conway nie wiedział, czy był to przejaw dumy lub przyjemnoci z "awansu", czy też pielęgniarz miał się w żywe oczy - których miał czworo - z błędu. Nie było to takie ważne, toteż postanowił nic nie mówić.
II
Drugi raz Hendricks nazwał Kursedda doktorem, kiedy wszyscy trzej wchodzili do wraku, ale tym razem reakcję pielęgniarza skrył jego skafander.
- Co tu się stało? - zapytał Conway rozglądając się dookoła z zaciekawieniem. - Wypadek, zderzenie, czy co?
- Według naszej teorii - odparł porucznik Hendricks - zawiodła jedna z dwu par generatorów utrzymujących statek w nadprzestrzeni podczas lotu z prędkocią większą od wiatła. Jedna połowa statku momentalnie wyskoczyła z nadprzestrzeni, co automatycznie oznaczało, że przeszła do prędkoci podwietlnej. Rezultatem było rozerwanie statku na dwie połowy. Częć z uszkodzonymi generatorami została z tyłu, ponieważ po awarii druga para generatorów działała jeszcze przez jaką sekundę. By odizolować uszkodzone sektory, zadziałały zapewne przeróżne urządzenia zabezpieczające, ale praktycznie awaria rozniosła statek w strzępy, więc na niewiele się to zdało. Tym niemniej włączył się automatyczny sygnał alarmowy, który szczęliwie usłyszelimy, a prawdopodobnie gdzie wewnątrz zachowała się atmosfera, bo słyszelimy ruchy rozbitka. Nie mogę jednak przestać myleć - zakończył poważnym tonem - o losie drugiej połowy wraku. Stamtąd nie wysłano - może nie można było - wołania o ratunek; inaczej też bymy je usłyszeli. Tam też kto mógł przeżyć.
- To rzeczywicie szkoda - przyznał Conway. - Tego jednak uratujemy - dodał pewniejszym głosem. - Jak się do niego zbliżyć?
Zanim Hendricks odpowiedział, sprawdził u wszystkich degrawitatory i zbiorniki powietrza. - Nie można - odparł - przynajmniej na razie. Chodźmy, pokażę wam dlaczego.
Conway pamiętał, że O'Mara wspominał co o trudnociach z dotarciem do rozbitka, ale uznał wówczas, że chodzi po prostu o zwykły problem z tarasującymi drogę szczątkami urządzeń. Jednak wziąwszy pod uwagę rzeczowoć porucznika Hendricksa w szczególnoci, a znaną sprawnoć Korpusu Kontroli w ogóle, był już teraz pewien, że problem nie należał do zwyczajnych.
Tym niemniej, w miarę posuwania się w głąb wraku ratownicy napotykali na wyjątkowo mało przeszkód. Dookoła unosiło się jak zwykle trochę luźnych szczątków, ale poważniejszego zawału nie było. Dopiero, kiedy Conway przyjrzał się bliżej otoczeniu, mógł w pełni ocenić skutki awarii. Nie było ani jednego elementu, czy to podpory ciany, czy kawałka pancerza, który nie byłby wyrwany, pęknięty, czy choćby poluzowany w szwach. A po drugiej stronie przedziału, do którego weszli, widać było przepalone drzwi chronione tymczasową luzą zbryzganą szybko schnącą masą izolacyjną.
- Oto nasz problem - odezwał się Hendricks w odpowiedzi na pytające spojrzenie Conwaya. - Awaria rozwaliła statek prawie całkowicie. Gdybymy nie byli w nieważkoci, rozpadłby się pod naszym ciężarem. - Przerwał, by pomóc Kurseddowi, który nie mógł się przepchnąć przez otwór w drzwiach. - Wszystkie hermetyczne drzwi zapewne zatrzasnęły się automatycznie, ale ponieważ statek jest w takim stanie, zamknięte grodzie nie muszą oznaczać, że po drugiej stronie jest jakakolwiek atmosfera. I choć wiemy już, jak te grodzie otworzyć, nie możemy mieć pewnoci, że ich poruszenie nie spowoduje otwarcia wszystkich pozostałych drzwi w statku, z fatalnym skutkiem dla rozbitka.
W słuchawkach Conwaya rozległo się ciężkie westchnienie, po którym porucznik mówił dalej:
- Jestemy więc zmuszeni zakładać luzy przy wszystkich grodziach, do których dotarlimy, aby spadek cinienia, gdy zaczniemy się przebijać, był tylko minimalny. Jednak to wszystko zabiera wiele czasu, a nie ma żadnej możliwoci skrócenia tego nie narażając jednoczenie życia rozbitka.
- Na to trzeba sprowadzić więcej ekip ratunkowych odparł Conway. - Jeli w krążowniku jest ich za mało, możemy sprowadzić więcej ze Szpitala. W ten sposób skrócimy czas...
- W żadnym wypadku, doktorze! - przerwał Hendricks z naciskiem. - Jak pan sądzi, dlaczego zatrzymalimy się pięćset mil od Szpitala? Mamy dowody, że we wraku zachowały się znaczne rezerwy energii i dopóki nie wiemy dokładnie jakiej i gdzie, musimy pracować z największą ostrożnocią. Chcemy uratować rozbitka, ale nie mamy zamiaru zginąć razem z nim w eksplozji. Nie mówili panu o tym w Szpitalu?
Conway potrząsnął głową. - Może nie chcieli mnie martwić.
- Ja też nie chcę - zamiał się Hendricks. - Mówiąc poważnie, szansa eksplozji jest z każdą chwilą mniejsza, o ile podejmiemy odpowiednie rodki ostrożnoci. Jeżeli jednak zaroi się tu od ludzi z palnikami i łomami, to wybuch będzie prawie pewny.
W czasie wywodu porucznika zdążyli przejć przez dwa inne przedziały i krótki odcinek korytarza. Conway zauważył, że wnętrze każdego pomieszczenia pomalowane było na inny kolor. Uznał, że rasa, której przedstawicielem był rozbitek, ma zapewne wysoce oryginalne pojęcie o kolorystyce wnętrz.
- Kiedy spodziewa się pan do niego dotrzeć? - zapytał.
Hendricks odrzekł ponuro, że jest to bardzo proste pytanie, które wymaga długiej i złożonej odpowiedzi. Obcy zdradził swą obecnoć hałasem, a mówiąc dokładniej, drganiem struktury statku wywołanym jego ruchami. Jednak stan wraku oraz to, że te ruchy były nieregularne i słabły, nie pozwalały dokładnie ustalić miejsca, w którym się znajduje. Ratownicy przebijali się ku rodkowi wraku zakładając, że tam najpewniej znajduje się jakie nieuszkodzone, szczelne pomieszczenie. A przy tym, w wyniku hałasu i drgań spowodowanych przez ludzi nie było już słychać ruchów rozbitka, co umożliwiłoby bliższe ustalenie jego położenia.
Ujmując to w liczbach, odpowiedź na postawione pytanie brzmiała: od trzech do siedmiu godzin.
A kiedy już do niego dotrą, pomylał Conway, trzeba będzie wziąć próbki, zanalizować i odtworzyć jego atmosferę, a także właciwe dla niego ciążenie, przygotować go do przeniesienia do Szpitala i udzielić wszelkiej możliwej pierwszej pomocy, zanim rozpocznie się właciwe leczenie.
- O wiele za długo - powiedział przerażony: Skoro rozbitek słabnie, nie można oczekiwać, że przeżyje do tego czasu. - Musimy przygotować pomieszczenie w Szpitalu bez oglądania pacjenta; inne postępowanie jest wykluczone. Zrobimy tak...
Conway wydał szybkie polecenia, by zerwano kilka płytek podłogowych obnażając w ten sposób znajdujące się pod nimi obwody sztucznego ciążenia. On sam nie bardzo się na tym zna, powiedział o tym Hendricksonowi, ale porucznik na pewno doć dokładnie zorientuje się w ich mocy. Wszystkie cywilizowane Galaktyki, które opanowały sztukę podróży kosmicznych, neutralizują i wytwarzają grawitację w ten sam sposób; jeli rasa rozbitka robi to inaczej, to i tak będzie można uznać, że akcja ratownicza nie zda się na nic.
- ... Cechy fizyczne przedstawiciela dowolnej rasy mówił dalej - można wydedukować na podstawie próbek jego żywnoci, wielkoci i energochłonnoci obwodów sztucznego ciążenia, a także składu powietrza, które zachowało się gdzie w odcinkach przewodów. Dostateczne nagromadzenie tego rodzaju danych pozwoli nam odtworzyć jego rodowisko...
- Niektóre z tych fruwających przedmiotów to zapewne pojemniki z żywnocią - wtrącił nagle Kursedd.
- To możliwe - zgodził się Conway. - Ale najpierw trzeba zdobyć jaką próbkę atmosfery i zanalizować ją. W ten sposób zdobędziemy ogólne pojęcie o metaboliźmie rozbitka, dzięki czemu uda się nam potem odróżnić puszki z syropem od pojemników z farbą...!
Poszukiwania mające na celu wykrycie i wyodrębnienie systemu doprowadzającego powietrze rozpoczęły się w kilka sekund później. Conway wiedział, że w każdym pomieszczeniu statku kosmicznego z koniecznoci znajduje się mnóstwo rur i przewodów, ale taka iloć, jaką zawierał tu choćby najmniejszy przedział, zdumiewała go swą złożonocią. Ich widok wywoływał u niego jaką niejasną myl, gdzie w zakamarkach mózgu, ale albo jego centra skojarzeniowe nie działały właciwie, albo ów bodziec nie był zbyt silny - w każdym razie nic mu nie przyszło do głowy.
Conway oraz pozostali ratownicy działali według założenia, że jeli każdy przedział można było odizolować hermetycznymi grodziami, w takim razie przewody powietrzne do takiego sektora powinny być przedzielone zaworami przy wejciu i wyjciu. Toteż znalezienie odcinka przewodu zawierającego jeszcze powietrze było tylko kwestią czasu. Jednak labirynt otaczających ich rur zawierał również przewody energetyczne i telekomunikacyjne, z których częć była pewnie nadal pod napięciem. Toteż trzeba było przeledzić każdy odcinek aż do jakiej przerwy, by wyeliminować wszystkie przewody poza powietrznymi. Był to długi i żmudny proces. Conway aż wrzał w duchu ze złoci na myl o tej czysto mechanicznej zgadywance, od szybkiego rozwiązania której zależało życie pacjenta. Żywił wciekłą nadzieję, że ekipa przebijająca się do wnętrza wraku pierwsza dotrze do pacjenta, tak że będzie mógł z powrotem stać się w pełni sprawnym lekarzem, a nie technikiem z dwiema lewymi rękami.
Po upływie dwóch godzin ograniczono zakres możliwoci do jednej, ciężkiej rury, która po prostu musiała być przewodem powietrznym.
Wszystko wskazywało na to, że prowadzi do niej siedem wlotów!
- No, jeli kto potrzebuje siedmiu składników... -- zaczął Hendricks, po czym popadł w kłopotliwe milczenie.
- Tylko jeden przewód dostarcza składnika głównego - odrzekł Conway. - Pozostałe muszą zawierać potrzebne elementy ladowe albo składniki obojętne, jak na przykład azot w naszym powietrzu. Gdyby te zawory regulacyjne, które widać na każdym przewodzie, nie zamknęły się, gdyby przedział się rozhermetyzował, można byłoby odczytać z ich ustawień dokładną proporcję poszczególnych składników. Mówił pewnym głosem, ale w głębi ducha nie czuł się pewnie. Miał przeczucie.
Kursedd przesunął się do przodu. Ze swego zestawu wyciągnął niewielki palnik, zwęził płomień otrzymując dwudziestocentymetrową iglicę ognia, po czym dotknął nią jednego z przewodów wlotowych. Conway zbliżył się trzymając w pogotowiu otwartą butelkę do próbek.
Z przewodu trysnął strumień żółtawej pary i Conway skoczył ku niemu. W butelce znalazło się niewiele gazu, ale doć, by przeprowadzić analizę. Kursedd zaatakował kolejny przewód.
- Sądząc po wyglądzie - rzekł nie przerywając pracy - powiedziałbym, że jest to chlor. A jeli chlor jest głównym składnikiem jego atmosfery, pacjenta będzie można umiecić w zmodyfikowanej sali dla klasy PVSJ.
- Jako mi się nie wydaje - odparł Conway - żeby to było takie proste.
Ledwie skończył mówić, gdy silny strumień pary wypełnił pomieszczenie białą mgłą. Kursedd oskoczył instynktownie odrywając płomień palnika od przedziurawionej rury. Para przeistoczyła się w wielkie krople przezroczystego płynu, które wciekle bulgocąc zmieniały się w gaz. Wygląda to i zachowuje się jak woda, pomylał Conway pobierając kolejną próbkę.
Po wykonaniu otworu w trzecim przewodzie płomień palnika wyraźnie urósł i pojaniał, póki znajdował się w strumieniu uchodzącego gazu. Nie było żadnej wątpliwoci, dlaczego.
- Czysty tlen - orzekł Kursedd ujmując w słowa myli Conwaya - albo prawie czysty.
- Woda może być - wtrącił Hendricks - ale chlor i tlen tworzą w sumie mieszaninę zupełnie nie nadającą się do oddychania.
- Zgadzam się - powiedział Conway. - Dla każdej istoty chlorodysznej tlen jest miertelny w ciągu paru sekund i odwrotnie. Ale może być tak, że jeden z tych gazów stanowi bardzo niewielki procent, lad tylko. A może oba są tylko elementami ladowymi, a głównego składnika jeszcze nie wykrylimy.
W ciągu kilku następnych chwil otwarto cztery pozostałe przewody i pobrano próbki. Tymczasem Kursedd najwyraźniej rozważał hipotezę Conwaya. Odezwał się dopiero, gdy odchodził do tendra i znajdującej się tam aparatury analitycznej.
- Jeli te gazy mają być tylko w ilociach ladowych odezwał się bezbarwny głos autotranslatora - dlaczego w takim razie wszystkich tych i obojętnych składników nie miesza się zawczasu i dostarcza łącznie z utleniaczem lub jego odpowiednikiem, tak jak robimy to my, i większoć innych ras? Wszystko wtedy dopływa jednym przewodem.
Conway odchrząknął zmieszany. Biedził się z tym samym problemem i nawet nie wiedział, jak do niego podejć. Tymczasem odezwał się ostrym tonem:
- Proszę szybko wykonać analizy, za porucznik Hendricks i ja postaramy się ustalić rozmiary ciała rozbitka oraz właciwe dla niego cinienie atmosferyczne. I proszę się nie martwić - zakończył sucho - wszystko się z czasem wyjani.
- Miejmy nadzieję, że jeszcze w czasie leczenia - odparł na odchodnym Kursedd - a nie przy sekcji zwłok.
Bez dalszego ponaglania Hendricks zaczął odsuwać powyginane płytki podłogowe, by dostać się do obwodów sztucznego ciążenia. Wygląda na to, że porucznik wie, co robi, pomylał Conway, toteż zostawił go przy tym zajęciu i poszedł szukać jakich mebli.
III
Katastrofa spowodowała zupełnie inne skutki niż typowe zderzenie, w którym wszystkie przedmioty ruchome oraz znaczna częć tych, które powinny być nieruchome, zostają uniesione siłą bezwładnoci i rzucone w kierunku punktu kolizji. Tutaj nastąpił krótki, gwałtowny wstrząs, który zniszczył wszystkie elementy mocujące, takie jak ruby, nity i spojenia na statku. Meble, które na każdym statku zazwyczaj należą do przedmiotów szczególnie kruchych, ucierpiały najwięcej.
Gdyby miał krzesło czy łóżko, mógłby doć dokładnie ustalić kształt i sposób poruszania się jego użytkownika, a także, czy okryty był on twardą skórą, czy też dla wygody potrzebował sztucznej wyciółki. Natomiast badanie zastosowanych materiałów oraz wyglądu mebla dałoby mu pojęcie o tym, jakie ciążenie jest normalne dla owej istoty. Miał jednak wyraźnie pecha.
Niektóre ze szczątków fruwających po różnych pomieszczeniach bez wątpienia wchodziły kiedy w skład jakich sprzętów ale były tak dokładnie przemieszane ze sobą, że zidentyfikowanie ich nie było łatwiejsze od układania równoczenie szesnastu przemieszanych łamigłówek. Zastanowił się, czy nie powiedzieć o tym O'Marze, ale zrezygnował. Major na pewno nie jest ciekaw tego, jak mu nie idzie.
Włanie grzebał w szczątkach czego, co mogło być kiedy rzędem szafek, mając tęskną nadzieję, że natrafi na skarb w postaci odzieży albo fotografii nieziemca, gdy w hełmie rozległ się głos Kursedda.
- Analiza skończona - zaraportował pielęgniarz. - W próbkach nie ma nic godnego uwagi, jeżeli się je potraktuje oddzielnie. Natomiast razem tworzą mieszaninę miertelną dla każdej istoty obdarzonej układem oddechowym. Jak by te gazy nie mieszać, w rezultacie otrzymuje się gęstą, trującą mgłę.
- Proszę dokładniej - odrzekł Conway ostro. - Potrzebne mi są dane, a nie osobiste opinie.
- Poza zidentyfikowanymi już gazami - powiedział Kursedd - jest tam jeszcze amoniak, CO2, oraz dwa gazy obojętne. Łącznie, we wszystkich kombinacjach, jakie jestem w stanie sobie wyobrazić, tworzą atmosferę ciężką, trującą i prawie zupełnie nieprzezroczystą.
- To niemożliwe! - warknął Conway. - Widział pan, jak są pomalowane ich pomieszczenia: same pastelowe kolory. Istoty żyjące w nieprzezroczystej atmosferze nie są wrażliwe na subtelne odcienie barw...
- Doktorze Conway - przerwał przepraszająco głos Hendricksa - zakończyłem już badanie tego obwodu. Moim zdaniem ustawiony jest na pięć G.
Ciążenie równe pięciokrotnej grawitacji ziemskiej oznaczało również proporcjonalnie wysokie cinienie atmosferyczne. Owa istota musi więc oddychać gęstą zupą, trującą mieszaniną gazów - ale przezroczystą, dodał popiesznie w myli. Poza tym były jeszcze dalsze bezporednie, a może i niebezpieczne konsekwencje.
- Niech pan powie ekipie ratunkowej - zwrócił się szybko do Hendricksa - żeby bardziej uważali, o ile to możliwe, nie zwalniając tempa pracy. Każdy stworek żyjący pod pięcioma G ma swoją siłę, a istoty znajdujące się w stanie zagrożenia życia nie raz ogarniała panika.
- Rozumiem - odparł Hendricks zaniepokojonym tonem i wyłączył się. Conway powrócił do rozmowy z Kurseddem.
- Słyszał pan, co powiedział porucznik - mówił już spokojniej. Proszę spróbować jakich kombinacji pod wysokim cinieniem. I proszę pamiętać: to ma być p r z e z r o c z y s t a atmosfera!
Nastąpiło dłuższe milczenie.- Tak jest - odezwał się w końcu pielęgniarz. - Chciałbym jednak dodać, że nie lubię zbytecznej roboty, nawet na rozkaz.
Przez kilka sekund Conway usilnie starał się opanować; w końcu trzask w słuchawkach uwiadomił mu, że DBLF przerwał połączenie. Wówczas z ust wyrzucił kilka słów, które nawet po wyżęciu z wszelkiej emocji przez autotranslator nie pozostawiłyby najmniejszej wątpliwoci w umyle jakiegokolwiek nieziemca, że Conway jest wciekły.
Wkrótce jednak jego gniew na tego głupiego, zarozumiałego, wprost impertynenckiego pielęgniarza, którego mu wetknięto, zaczął słabnąć. Może i Kursedd nie był głupi, mimo wszystkich innych wad. Powiedzmy, że miał rację co do nieprzezroczystoci atmosfery - co wtedy z tego wynikało? Wynikała kolejna sprzeczna informacja.
Cały wrak był pełen takich sprzecznoci, mylał ze znużeniem Conway. Jego kształt i budowa nie wskazywały na to, że był przeznaczony dla istot przyzwyczajonych do wysokiej grawitacji, a mimo to obwody sztucznego ciążenia mogły dać aż 5 G. A kolorystyka wnętrz dowodziła, że zakres częstotliwoci wiatła widzianego przez te istoty zbliżony był do ludzkiego. A jednak, według Kursedda, ich powietrze wymagało radaru, by się w nim poruszać. Nie mówiąc już o nie wiadomo dlaczego tak skomplikowanym systemie napowietrzania oraz jasnopomarańczowej barwie kadłuba...
Chyba już po raz dwudziesty Conway usiłował zbudować jaki rozsądny obraz sytuacji z danych, którymi rozporządzał. Bezskutecznie. Może gdyby podszedł do tego z innej strony...
Gwałtownie wcisnął guzik nadajnika. - Poruczniku Hendricks - powiedział - proszę połączyć mnie ze Szpitalem, z majorem O'Marą. I chciałbym, żeby tego słuchał major Summerfield, pan oraz pielęgniarz Kursedd. Czy da się to załatwić?
Hendricks mruknął potakująco. - Jedną chwileczkę powiedział.
Poród trzasków, brzęczenia i pisków Conway usłyszał urywane słowa Hendricksa, następnie łącznociowca z "Sheldona" wzywającego Szpital, a w końcu beznamiętny głos autotranslatora dyżurnego centrali szpitala. W czasie krótszym niż minuta, którą zakładał sobie Conway, gwar ucichł i rozległ się stanowczy, znajomy głos.
- Mówi naczelny psycholog - warknął O'Mara. Słucham.
Conway naszkicował, jak mógł najpobieżniej, sytuację na wraku, poinformował o dotychczasowym braku jakichkolwiek ustaleń oraz o stwierdzonych przez nich sprzecznych danych.
- Ekipa ratunkowa - mówił - kieruje się ku rodkowi wraka, ponieważ tam najprawdopodobniej znajduje się rozbitek. Mogą oni jednak trafić do jakiej klitki gdzie z boku, toteż może trzeba będzie przeszukać wszystkie przedziały, by go odnaleźć. Nie wykluczam, że może to potrwać parę dni. Rozbitek - zakończył grobowym głosem - jeli jeszcze żyje, na pewno jest w ciężkim stanie. Nie mamy tyle czasu.
- No więc ma pan problem, doktorze. Co pan zamierza przedsięwziąć?
- Mylę - odparł Conway wymijająco - że może pomogłoby ogólniejsze spojrzenie na całą sprawę. Gdyby major Summerfield mógł mi opowiedzieć o okolicznociach odnalezienia wraku - jego pozycji, kursie oraz wszystkich swoich obserwacjach, które zdoła sobie przypomnieć. Na przykład, czy przedłużenie toru lotu statku pomogłoby nam odszukać planetę, z której pochodzi? To by rozwiązało...
- Niestety nie, doktorze - odezwał się Summerfield. - Wytyczając przebytą przez statek drogę ustalilimy, że prowadzi ona przez niezbyt odległy system planetarny. Układ ten został jednak przez nas już zbadany ponad sto lat temu i wpisany do rejestru planet zdatnych do kolonizacji. Oznacza to, jak pan wie, że nie ma tam istot rozumnych. A żadna rasa nie wzniosła się jeszcze od zera do techniki lotów międzygwiezdnych w ciągu wieku, toteż wrak nie może pochodzić z tamtego układu. Dalsze przedłużenie tej linii prowadzi donikąd, a mówiąc cilej, w przestrzeń międzygalaktyczną. Moim zdaniem, katastrofa musiała spowodować gwałtowną zmianę kursu, tak że położenie i tor lotu wraka w momencie odnalezienia nic nam nie powiedzą.
- I tyle zostało z mojego wietnego pomysłu - powiedział Conway ze smutkiem, po czym kontynuował już bardziej zdecydowanym tonem: - Ale gdzie musi być druga połowa wraka. Gdybymy ją odnaleźli, a szczególnie, gdyby znajdowało się w niej ciało lub ciała innych członków załogi, to by nam wszystko rozwiązało! Zgadzam się, że proponuję dojcie do celu bardzo okrężną drogą, ale sądząc po tym, jak wolno nam teraz idzie, może to być droga najszybsza. Chciałbym, by zarządzono poszukiwania drugiej połowy wraka - zakończył Conway i czekał na wybuch burzy.
Major Summerfield wykazał najkrótszy czas reakcji dostarczając pierwszego podmuchu huraganu.
- To niemożliwe! Nie zdaje sobie pan sprawy z tego, czego pan żąda! Potrzeba byłoby co najmniej dwustu jednostek - całej sub- floty Sektora! - aby zbadać tę strefę w takim czasie, żeby był z tego jaki pożytek. I tylko po to, żeby dostarczyć panu martwego osobnika, którego mógłby pan pokrajać i być może w ten sposób pomóc drugiemu, który do tego czasu może umrzeć. Wiem, że według pańskich zasad życie jest cenniejsze niż wszelka kalkulacja materialna - Summerfield mówił już nieco spokojniej - ale ta graniczy już z szaleństwem. Poza tym nie mam kompetencji, by zarządzić ani nawet zaproponować taką operację...
- Szpital je ma - burknął O'Mara, po czym zwrócił się do Conwaya: - Kładzie pan głowę pod topór, doktorze. Jeli w wyniku akcji rozbitek zostanie uratowany, nie sądzę, żeby kto marudził z powodu tego całego zamieszania i kosztów operacji. Może nawet Korpus pochwali pana za odkrycie nowej rasy inteligentnej. Jeli jednak nieziemiec umrze albo okaże się, że nie żył już w chwili, gdy zaczynano poszukiwania, no to nie chciałbym być wtedy w pańskiej skórze.
Patrząc uczciwie na całą sprawę Conway nie powiedziałby, że zależy mu na tym pacjencie bardziej niż zwykle, a na pewno nie na tyle, żeby rzucić na szalę całą swą karierę z powodu słabej nadziei, że uda się go uratować. Raczej powodowała nim gniewna ciekawoć oraz jakie niejasne przeczucie, że posiadane przez nich sprzeczne dane tworzą tylko częć obrazu obejmującego co więcej niż tylko wrak i samotnego rozbitka. Nieziemcy nie budowali statków tylko po to, by dostarczać łamigłówek lekarzom z Ziemi, toteż owe pozornie sprzeczne informacje muszą co oznaczać...
Przez chwilę zdawało mu się, że ma już odpowiedź. Gdzie na granicy jego myli powstawał mglisty, nieukształtowany jeszcze obraz... który zatarł się, gwałtownie i całkowicie, na skutek podnieconego głosu Hendricksa wołającego w słuchawkach:
- Doktorze, znaleźlimy rozbitka!
Kiedy Conway kilka minut później dotarł na miejsce, ujrzał zainstalowaną już prowizoryczną luzę powietrzną. Hendricks oraz ludzie z ekipy ratowniczej rozmawiali stykając się hełmami, aby nie blokować fali. Ale najcudowniejszy, był widok mocno napiętej tkaniny, z której zbudowana była luza.
W rodku było powietrze. Hendricks włączył nagle radio.
- Może pan wejć, doktorze - powiedział. - Ponieważ już go mamy, możemy po prostu otworzyć drzwi, a nie przecinać ich palnikiem. - Wskazał nadęty materiał luzy.
- Cinienie w rodku wynosi około siedmiuset hektopaskali.
Nie za duże, pomylał trzeźwo Conway, zważywszy, że w normalnym rodowisku rozbitka panowało, jak zakładano, ciążenie 5 G, a tej morderczej grawitacji towarzyszy ogromne cinienie atmosferyczne. Miał nadzieję, że starczyło, by utrzymać życie. Doszedł do wniosku, że przez cały czas od chwili wypadku musiało uchodzić powietrze. Może cinienie wewnętrzne tego stworzenia dostosowało się do tego i je uratowało.
- Próbkę atmosfery do Kursedda, szybko! - nakazał Conway. - Jak już poznają jej skład, zwiększenie cinienia będzie drobnostką, gdy już znajdą się w tendrze. - Proszę również postawić czterech ludzi przy tendrze - dodał szybko. - Potrzebny będzie sprzęt specjalny, by wydostać stąd rozbitka, i może trzeba będzie się spieszyć.
Do maleńkiej luzy wszedł razem z Hendricksem. Porucznik sprawdził szczelnoć, przesunął dźwignię znajdującą się koło drzwi i wyprostował się. Trzeszczenie skafandra uwiadomiło Conwayowi, że cinienie wzrasta w miarę napływu powietrza z otwierającego się przedziału. Z satysfakcją zauważył, że jest to czyste powietrze, a nie supergęsta mgła, którą przepowiadał Kursedd. Hermetyczne drzwi ruszyły, chwilę zawahały się, gdy rozszerzony od gorąca segment wsuwał się do wnęki, potem za raptownie rozsunęły się na ocież.
- Proszę nie wchodzić, dopóki pana nie zawołam szepnął Conway i przekroczył próg. W słuchawkach rozległo się potwierdzające mruknięcie Hendricksa, a zaraz potem glos Kursedda, który poinformował, że nagrywa wszystko, co się dzieje.
Pierwszy rzut oka na nieznany typ fizjologiczny dawał zawsze Conwayowi mętny obraz: Jego umysł starał się dopasować cechy fizyczne do innych, znanych mu istot, a czy z powodzeniem, czy też nie, zawsze zabierało to trochę czasu.
- Conway! - rozległ się ostry głos O'Mary. - Zasnął pan, czy co?
Conway zupełnie zapomniał o naczelnym psychologu, Summerfieldzie i tych wszystkich łącznociowcach, z którymi był w kontakcie. Pospiesznie odchrząknął i zaczął relacjonować:
- Istota jest w kształcie piercienia; trochę przypomina napompowaną dętkę. Zewnętrzna rednica wynosi ponad dwa i pół metra, za gruboć piercienia ponad pół metra. Na pierwszy rzut oka masa jest czterokrotnie większa od mojej. Nie porusza się; nie widać też oznak poważnych uszkodzeń ciała.
Wziął głęboki oddech i mówił dalej: - Zewnętrzna powłoka ciała jest gładka, połyskliwa, barwy szarej, poza tymi partiami, które pokryte są grubą, brązową narolą. Obejmuje ona połowę ciała i wygląda na rakowatą narol, o ile nie jest naturalną powłoką ochronną. Może to być wynikiem poważnej dekompresji. Od zewnętrznej strony znajdują się dwa rzędy krótkich, mackowatych wyrostków, obecnie cile przylegających do ciała. Widać ich pięć par; nie sprawiają wrażenia wyspecjalizowanych. Nie ma również żadnych organów wzroku ani pobierania pokarmu. Podchodzę, by lepiej się przyjrzeć.
Gdy zbliżał się do stworzenia, nie wywołało to z jego strony żadnej widocznej reakcji. Przyszło mu do głowy, że może pomoc nadeszła zbyt późno. Wciąż nie widział ani oczu, ani otworu gębowego, ale dostrzegł małe otworki przypominające skrzela i co, co wyglądało jak ucho. Wyciągnął rękę i delikatnie dotknął jednej ze złożonych macek.
To, co nastąpiło, było tak gwałtowne, jak eksplozja bomby.
Conwayem rzuciło o podłogę; stracił w prawym ramieniu czucie od ciosu, który zgruchotałby mu przegub, gdyby nie ciężki skafander. Wciekle manipulował degrawitatorem, aby nie odbić się od podłogi, po czym powoli wycofał się w stronę drzwi. Kakofonia pytań padających ze słuchawek uporządkowała się na tyle, że można było wyróżnić dwa podstawowe: dlaczego krzyknął i co to za łoskot, który włanie było słychać?
- Uhm... - odparł Conway drżącym głosem - włanie ustaliłem, że rozbitek żyje.
Stojący w drzwiach Hendricks zakrztusił się. - Nie wiem - powiedział wstrząnięty - czy kiedy widziałem kogo bardziej żywotnego.
- Gadajcie do rzeczy, wy dwaj! - warknął O'Mara. Co się dzieje?
Niełatwo odpowiedzieć na to pytanie, mylał Conway patrząc na toroidalny stwór to podskakujący, to toczący się po pomieszczeniu. Dotknięcie wyzwoliło w nim odruch paniki i choć za pierwszym razem powodem był Conway, to obecnie dotknięcie czegokolwiek - cian, podłogi, a nawet unoszących się w powietrzu szczątków - wywoływało ten sam skutek. Pięć par silnych, elastycznych macek migało dookoła zataczając półmetrowe łuki; siła ich uderzeń cały czas rzucała stworzeniem po przedziale. Niezależnie od tego, którą częcią masywnego ciała czego dotknął, macki uderzały we wszystkich kierunkach.
Conway schronił się w luzie wykorzystując moment, kiedy dzięki szczęliwemu zbiegowi okolicznoci nieziemiec zawisł bezwładnie porodku pomieszczenia powoli się obracając i w ogóle ogromnie przypominając starożytną stację kosmiczną. Ale już znosiło go ku cianie i trzeba było szybko zorganizować akcję, zanim rozbitek zacznie znowu szaleć.
Nie zwracając na razie uwagi na O'Marę Conway powiedział szybko: - Potrzebna będzie gęsta siatka, rozmiar piąty, a także plastykowa powłoka do przykrycia oraz zestaw pomp. W obecnym stanie nie możemy się spodziewać, że rozbitek będzie się zachowywał spokojnie. Po obezwładnieniu go i zamknięciu w powłoce możemy wypełnić ją odpowiadającą mu atmosferą, co powinno wystarczyć do przeniesienia do tendra. A tam już będzie czekał Kursedd. Ale proszę pospieszyć się z tą siecią!
Jakim cudem istota przyzwyczajona do wysokiego cinienia atmosferycznego może zdradzać tak olbrzymią ruchliwoć w wysoko rozrzedzonym powietrzu, tego Conway nie potrafił zrozumieć.
- Jak idzie analiza, Kursedd? - zapytał nagle.
Na odpowiedź czekał tak długo, że przez chwilę sądził, iż pielęgniarz przerwał łącznoć; w końcu jednak dotarły do niego wypowiedziane powoli, z koniecznoci pozbawione emocji słowa:
- Już skończyłem. Skład powietrza w przedziale rozbitka jest taki, że gdyby pan, doktorze, zdjął hełm, mógłby pan nim oddychać.
I to było największą sprzecznocią, pomylał oszołomiony Conway. Wiedział, że Kursedd musi być równie zdumiony. Nagle rozemiał się na myl o tym, jak t e r a z zapewne zachowuje się sierć pielęgniarza...
IV
Szeć godzin później szamocący się wciekle przez całą drogę rozbitek trafił do sali 310 B, niedużego pokoju obserwacyjnego, przylegającego do bloku operacyjnego głównego Oddziału Chirurgicznego dla klasy DBLF. Po tym wszystkim Conway nie wiedział już, czy chce nieziemca przywrócić do życia, czy raczej go zamordować, a sądząc po uwagach wypowiadanych przez Kursedda i Kontrolerów podczas przenoszenia, mieli oni podobne wątpliwoci. Conway przeprowadził badanie wstępne - na ile pozwalała sieć ograniczająca ruchy pacjenta - które zakończył popraniem próbek krwi i skóry. Przesłał je do Działu Patologii opatrzywszy czerwonymi nalepkami "Bardzo pilne". Nie skorzystał tym razem z poczty pneumatycznej, lecz poprosił Kursedda, by je zaniósł osobicie, ponieważ wiadomo było, że personel Działu Patologii cierpi na ostry daltonizm, jeli chodzi o dostrzeganie nalepek pierwszeństwa. Na koniec zaordynował rentgen, polecił Kurseddowi obserwować pacjenta i udał się do O'Mary.
- Najgorsze już minęło - powiedział naczelny psycholog, gdy Conway skończył relację. - Chyba chce pan poprowadzić ten przypadek...
- Nie... nie sądzę - odparł Conway.
O'Mara zmarszczył brwi. - Jeli pan nie chce, proszę powiedzieć wprost. Nie lubię uników.
Conway odetchnął przez nos, po czym powoli, rozciągając słowa, powiedział: - Chcę poprowadzić tego pacjenta. Moja wątpliwoć nie była spowodowana niezdecydowaniem, ale pańskim błędnym mniemaniem, że najgorsze już minęło. Nieprawda. Przeprowadziłem badanie wstępne i kiedy jutro nadejdą wyniki analiz, zrobię badanie szczegółowe. Chciałbym, żeby byli przy tym doktorzy Mannon i Prilicla, pułkownik Skempton oraz pan.
Brwi O'Mary uniosły się do góry.
- Osobliwy zestaw specjalistów, doktorze. A może mi pan powie, po co pan nas potrzebuje?
Conway potrząsnął głową.
- Wolałbym nie. Jeszcze nie teraz.
- Dobrze, przyjdziemy - odparł naczelny psycholog z wymuszoną uprzejmocią. - Przepraszam, że posądziłem pana o unik. Po prostu tak pan mamrotał i ziewał mi prosto w twarz, że rozumiałem tylko co trzecie słowo. Teraz niech pan pójdzie się przespać, doktorze, zanim nie wpadnie mi do głowy, żeby panu rozwalić łeb.
Dopiero wtedy Conway uwiadomił sobie, jak bardzo jest zmęczony. Jego chód w drodze do pokoju bardziej przypominał powłóczenie nogami niż pewny, rytmiczny krok...
Następnego ranka spędził sam dwie godziny z pacjentem, zanim zwołał konsylium, które zamówił u O'Mary. Wszystko, co wykrył, a nie było tego wiele, wiadczyło, że nic konstruktywnego nie da się osiągnąć bez pomocy wykwalifikowanych specjalistów.
Pierwszy przybył dr Prilicla, ów pająkowaty i niezwykle kruchy reprezentant klasy fizjologicznej GLNO. O'Mara oraz pułkownik Skempton - naczelny inżynier Szpitala przyszli razem. Dr Mannon zatrzymany na bloku DBLF, przybył spóźniony, prawie biegiem. Wyhamował, po czym dwukrotnie, powoli, obszedł pacjenta.
- Wygląda jak obwarzanek w polewie kakaowej - powiedział.
Wszyscy spojrzeli na niego.
- Ta narol - rzekł Conway przysuwając tomograf nie jest ani naturalna, ani taka nieszkodliwa, na jaką wygląda. Chłopcy z Patologii twierdzą, że wykazuje wszystkie objawy nowotworu złoliwego. Jeli dobrze się przyjrzeć, widać, że nie jest to obwarzanek, ale osobnik o anatomii zbliżonej do normalnego typu DBLF - cylindryczne ciało o lekkim koćcu i silnym umięnieniu. Jego kształt nie jest piercieniowaty, sprawia tylko takie wrażenie, bowiem z jakiego sobie tylko znanego powodu osobnik ten usiłuje połknąć własny ogon.
Mannon wbił wzrok w ekran tomografu, wydał niedowierzające mruknięcie, po czym się wyprostował.
- Istne błędne koło, słowo daję - mruknął. - Czy dla tego O'Mara jest tutaj? Uważasz, że nasz pacjent ma nierówno pod sufitem?
Conway nie uznał tego pytania za poważne i zignorował je.
- Narol jest najgrubsza w miejscu, gdzie otwór gębowy pacjenta obejmuje jego ogon; zresztą jej rozmiary prawie uniemożliwiają dostrzeżenie tego połączenia. Przypuszczalnie ta narol jest bolesna, a przynajmniej wysoce drażniąca i może włanie nieznone swędzenie powoduje, że stworzenie to gryzie się w ogon. Albo też pozycję tę spowodował mimowolny skurcz mięni spowodowany narolą, w rodzaju spazmu epileptycznego...
- Ta druga hipoteza bardziej do mnie przemawia przerwał Mannon. - Żeby taka narol mogła przenieć się z głowy na ogon albo odwrotnie, szczęki muszą być zwarte w ten sposób już od dłuższego czasu.
Conway skinął głową.
- Pomimo tego, co pokazywały obwody sztucznego ciążenia odkryte we wraku, ustaliłem, że wymagania pacjenta co do atmosfery, cinienia i grawitacji są zbliżone do ludzkich. Owe skrzelowate otwory z tyłu głowy, jeszcze nie zaatakowane narolą, to wyloty kanałów oddechowych. Mniejsze otworki, częciowo zasłonięte płatami ciała, są uszami. Tak więc pacjent może słyszeć i oddychać, ale nie może jeć. Zgadzacie się więc panowie, że pierwszym krokiem powinno być uwolnienie otworu gębowego?
Mannon i O'Mara skinęli głowami. Prilicla rozpostarł cztery manipulatory w gecie, który wyrażał to samo, a pułkownik Skempton wpatrywał się tępo w sufit, najprawdopodobniej zachodząc w głowę, po co go tu wezwano. Conway pospieszył mu to wyjanić.
Podczas gdy on i Mannon mieli zastanawiać się nad procedurą operacyjną, pułkownikowi i Prilicli przypadło opracowanie sposobu porozumienia się z pacjentem. Za pomocą swoich zdolnoci empatycznych Cinrussańczyk miał ledzi: jego reakcje, a paru specjalistów Skemptona od autotranslatorów będzie przeprowadzało testy foniczne. Kiedy już pozna się zakres dźwięków odbieranych przez pacjenta, będzie można przygotować mu autotranslator i rozbitek pomoże wtedy w opracowaniu diagnozy i leczenia swej dolegliwoci.
- Tu i tak jest za dużo osób - odparł pułkownik. Sam się tym zajmę. - Podszedł do interkomu, by zamówić potrzebny sprzęt. Conway za odwrócił się w stronę O'Mary.
- Niech sam zgadnę, po co ja tu jestem - zaczął psycholog, nim jeszcze Conway zdołał się odezwać. - Do mnie należy najłatwiejsza rzecz: uspokajanie pacjenta, kiedy już będzie można z nim rozmawiać, oraz przekonanie go; że wy, dwaj rzeźnicy, nie chcecie mu zrobić krzywdy.
- Włanie tak - odparł Conway z umiechem i całą swą uwagę przeniósł z powrotem na pacjenta. Prilicla raportował, że stworzenie nie jest wiadome ich obecnoci, a jego emanacja uczuciowa jest tak słaba, że zapewne pacjent jest jednoczenie nieprzytomny oraz skrajnie wyczerpany. Pomimo tego Conway ostrzegł wszystkich, żeby go nie dotykać.
W swoim życiu widział już wiele nowotworów złoliwych, ale ten wyglądał wyjątkowo nieprzyjemnie.
Niczym twarda, włóknista kora drzewa szczelnie przykrywał miejsce, w którym otwór gębowy pacjenta zwarł się na jego ogonie. A dodatkowym zmartwieniem było to, że struktura kostna szczęki mająca istotne znaczenie podczas operacji, była bardzo słabo widoczna na ekranie tomografu, ponieważ narol nie przepuszczała promieni rentgenowskich. Pod tą grubą, zaciemniającą obraz skorupą znajdowały się również oczy, co było jeszcze jednym powodem, by postępować z najwyższą ostrożnocią.
- On się wcale nie drapał z powodu swędzenia - powiedział porywczo Mannon wskazując niewyraźny obraz na ekranie. - Te zęby są naprawdę zacinięte. Praktycznie odgryzł sobie ogon! Moim zdaniem, to bez wątpienia spazm epileptyczny. Zresztą fakt zadawania sobie tak silnego bólu może również wskazywać na niezrównoważenie psychiczne...
- Wspaniale! - odezwał się ze wstrętem stojący z tyłu O' Mara.
W tym momencie dostarczono sprzęt Skemptona i pułkownik oraz Prilicla zaczęli dostrajać autotranslator dla pacjenta. Ponieważ był on praktycznie nieprzytomny; test dźwiękowy musiał być ogłuszający, by w ogóle dotrzeć do jego wiadomoci. To spowodowało, że Mannon wraz z Conwayem wynieli się do sąsiedniej sali, by tam dokończyć rozmowę.
Pół godziny później Prilicla wyszedł z sali pacjenta, by poinformować ich, że można już z nim rozmawiać, choć nadal wyglądało na to, że jest on tylko częciowo przytomny. Lekarze popiesznie weszli do rodka.
O'Mara włanie zapewniał pacjenta, że wszyscy dookoła są do niego nastawieni życzliwie, że go lubią i mu współczują, i że zrobią wszystko, żeby mu pomóc. Przemawiał cichym głosem do własnego autotranslatora, a z innego aparatu, który ustawiono w pobliżu głowy nieziemca, dobywały się obce mlanięcia i gulgoty, potężnie wzmocnione. W przerwach między zdaniami Prilicla relacjonował stan psychiczny rozbitka.
- Pomieszanie, gniew, ogromny strach - autotranslator przekazywał beznamiętnie słowa Cinrussańczyka. Przez kilkanacie następnych minut natężenie i rodzaj emanacji uczuciowej pozostawały niezmienne. Conway postanowił zrobić kolejny krok.
- Niech pan mu powie - zwrócił się do O'Mary - że chcę go dotknąć. Że przepraszam za każdą przykroć, jaką mu to może wyrządzić.
Wziął długą sondę zakończoną igłą i dotknął tej częci ciała, gdzie narol była najgrubsza. Prilicla powiadomił o braku reakcji. Najwyraźniej tylko dotykanie tych partii, gdzie skóra była jeszcze czysta, doprowadzało pacjenta do szału. Conway poczuł, że co już zaczyna pojmować.
- Miałem nadzieję, że tak będzie - powiedział wyłączywszy autotranslator pacjenta. - Jeli zaatakowane sfery są niewrażliwe na ból, to będziemy mogli przy współpracy pacjenta uwolnić otwór gębowy nie stosując znieczulenia. Jeszcze za mało wiemy o jego metaboliźmie, by zastosować narkozę bez ryzyka dla jego zdrowia. Czy jest pan pewien - zapytał nagle Priliclę - że on słyszy i rozumie to, co mówimy?
- Owszem, doktorze - odparł Cinrussańczyk - jeli mówi się powoli i wyraźnie.
Conway włączył autotranslator.
- Chcemy ci pomóc - powiedział łagodnie. - Najpierw pomożemy ci odzyskać właciwy kształt ciała usuwając ogon z otworu gębowego, a następnie zdejmiemy tę narol...
Siatka naprężyła się momentalnie, gdy pięć par macek zaczęło wymachiwać w przód i w tył. Conway odskoczył z przekleństwem na ustach, wciekły na pacjenta, a jeszcze bardziej na siebie, za to, że tak mu się spieszyło.
- Strach i gniew - rzekł Prilicla. - To schorzenie... wydaje się, że są podstawy do tych uczuć.
- Ale dlaczego? Chcę mu pomóc!
Szamotanie pacjenta stało się tak gwałtowne, że aż nieprawdopodobne. Kruche, patykowate ciało Prilicli aż drżało pod naporem emocjonalnego huraganu dochodzącego z umysłu rozbitka. Jedna z macek wyrastających z obszaru zaatakowanego narolą zaplątała się w siatkę i oderwała od reszty ciała.
Cóż za lepy, bezrozumny strach, pomylał przybity Conway. Ale Prilicla powiedział przecież, że taka reakcja ma swoje uzasadnienie. Conway zaklął: nawet myli rozbitka były sprzeczne.
- Co takiego - wybuchnął Mannon gdy pacjent się uspokoił.
- Strach, gniew, nienawić - relacjonował Prilicla. Rzekłbym z pełnym przekonaniem, że on nie chce waszej pomocy.
- A więc jest to - wtrącił ponuro O'Mara - bardzo chory zwierzaczek...
Te słowa przez dłuższy czas odbijały się echem w głowie Conwaya, za każdym odbiciem coraz głoniej. Nie były one bez znaczenia. O'Mara miał na myli oczywicie stan psychiczny pacjenta, ale nie to było ważne. "Bardzo chory zwierzaczek" - oto kluczowy fragment całej łamigłówki, wokół którego zaczął już się układać obrazek. Jeszcze nie był kompletny, ale starczyło, by Conway poczuł taką trwogę, jak nigdy w życiu.
Kiedy przemówił, ledwie rozpoznał własny głos.
- Dziękuję panom. Muszę pomyleć o innej metodzie nawiązania kontaktu. Kiedy już co będę miał, dam znać...
Bardzo chciał, żeby już sobie poszli i dali mu to wszystko przemyleć. Chciał również uciec i gdzie się ukryć; ale w całej Galaktyce nie było bezpiecznego miejsca, od tego, czego się obawiał.
A tamci patrzyli teraz na niego, za ich twarze wyrażały zdumienie pomieszane z troską i zakłopotaniem. Wielu pacjentów opierało się przed leczeniem, które miało im pomóc, ale to nie oznaczało, że ich lekarze mieli tego leczenia zaprzestać przy pierwszych oznakach sprzeciwu. Najwyraźniej wszyscy obecni doszli do wniosku, że Conway zląkł się tej operacji, która zapowiadała się wyjątkowo nieprzyjemnie i uciążliwie, toteż każdy na swój sposób starał się go podnieć na duchu. Nawet Skempton wysuwał jakie propozycje.
- Jeli pan się martwi o bezpieczny anestetyk - mówił - to przecież Patologia może go opracować mając do dyspozycji martwy lub uszkodzony, hm, okaz. Chodzi mi o te poszukiwania, które pan poprzednio zarządził. Mylę, że mamy teraz wystarczający powód, by je przeprowadzić. Czy mam...
- Nie!
Teraz już naprawdę wytrzeszczyli na niego oczy. Szczególnie twarz O'Mary przybrała wyjątkowo wyrazisty grymas.
- Zapomniałem panom powiedzieć - rzekł popiesznie Conway - że znowu rozmawiałem z Summerfieldem. On twierdzi, że ostatnio otrzymane dane wskazują, że odnaleziona połowa statku to akurat nie ta, która wyszła z katastrofy w lepszym stanie, ale włanie w gorszym. Natomiast ta druga połowa, jak twierdzi, nie rozleciała się w kawałki po całej okolicy, ale zapewne zachowała się w na tyle dobrym stanie, że zdołała samodzielnie dolecieć do miejsca przeznaczenia. Widzicie więc, panowie, że poszukiwania nie mają sensu.
Modlił się w duchu, by Skempton się nie opierał, ani nie chciał samemu sprawdzić tej wiadomoci. Summerfield rzeczywicie odezwał się z wraka, ale jego ustalenia ani w częci nie były tak jednoznaczne, jak Conway to przedstawił. Na myl o tym, że ekipa Kontrolerów mogłaby przeczesywać tamten obszar Kosmosu, w wietle tego, co teraz wiedział, oblał się zimnym potem.
Jednak pułkownik skinął tylko głową i nie kontynuował tematu. Conway odetchnął, niezbyt głęboko, i powiedział szybko:
- Dziękuję doktorze Prilicla, chciałbym porozmawiać z panem temat stanu emocjonalnego pacjenta w ciągu ostatnich kilku minut, ale nie teraz, tylko później. A panom bardzo dziękuję za radę i pomoc...
Faktycznie więc wyrzucał ich za drzwi, a ich miny wiadczyły, że wiedzą o tym. O'Mara na pewno postawi kilka dociekliwych pytań dotyczących jego zachowania w tej sprawie, ale na razie Conway nie dbał o to. Kiedy wszyscy wyszli, polecił Kurseddowi, by ten co pół godziny sprawdzał wygląd pacjenta, a w razie jakiej zmiany zawołał go. Potem poszedł w kierunku swojego pokoju.
V
Conway nieraz psioczył na niewielkie rozmiary miejsca służącego mu za sypialnię, przechowalnię paru osobistych drobiazgów oraz miejsce spotkań, doć rzadkich, z kolegami. Tym razem jednak owa ciasnota była pokrzepiająca. Usiadł na łóżku, bo o przechadzaniu się mowy nie było. Zaczął rozszerzać i uzupełniać ten obraz, który w błysku olnienia ujrzał podczas pobytu na sali pacjenta.
Toż przecież od początku wszystko było jasne, jak na dłoni. Najpierw te obwody sztucznego ciążenia: głupio przeoczył fakt, że nie musiały zawsze być włączone na pełną moc, ale można je było ustawiać na dowolną wartoć pomiędzy zerem i pięć G. Potem ten system napowietrzania, tylko dlatego mylący, że nie od razu pojął, iż miał on służyć różnym formom życia, a nie tylko jednej. I jeszcze stan fizyczny rozbitka oraz barwa pancerza zewnętrznego - piękny, alarmujący, dramatyczny kolor pomarańczowy. Ziemskie pojazdy tego rodzaju, nawet naziemne, były zawsze pomalowane na biało.
Był to bowiem statek - ambulans.
Ale statki międzygwiezdne jakiegokolwiek rodzaju były wytworami rozwiniętej cywilizacji technicznej, która musi obejmować, lub przynajmniej spodziewać się objąć wiele systemów planetarnych. A kiedy jaka cywilizacja osiąga punkt, w którym następuje upraszczanie i specjalizacja statków, jaką tu napotkano, to taka rasa była naprawdę wysoko rozwinięta. W Federacji Galaktycznej tylko cywilizacje Illensy, Tralthanu i Ziemi osiągnęły ten poziom, a sfery ich wpływów były ogromne. Jak więc jeszcze jedna cywilizacja tej miary mogła tak długo pozostawać w ukryciu?
Conway poruszył się niespokojnie na tapczanie. Odpowiedź na to pytanie też była dla niego oczywista.
Summerfield powiedział, że odnaleziony wrak stanowi bardziej zniszczoną połowę statku. Druga połowa, jak można sądzić, dotarła do najbliższej bazy remontowej. Tak więc fragment, w którym znalazł się rozbitek, został oderwany w czasie tej awarii, co oznacza, że kierunek lotu lecącego bez napędu odłamka musiał być taki sam, jak całego statku przed katastrofą.
Zatem nadlatywał on z planety, która w rejestrach figurowała jako nie zamieszkana. Ale w czasie tych stu lat od zbadania kto mógł tam założyć bazę, a nawet kolonię. Statek - ambulans za leciał stamtąd w przestrzeń międzygalaktyczną...
Conway pomylał ponuro, że cywilizację, która przekroczyła tę przestrzeń z jednej galaktyki, by założyć kolonię na skraju drugiej, trzeba traktować z wielkim szacunkiem. I ostrożnocią. Szczególnie dlatego, że jedyny, jak dotąd, jej przedstawiciel nie mógł być, nawet przy największej dozie dobrej woli, uznany za przyjaznego. Natomiast inni reprezentanci tej cywilizacji, zapewne bardzo zaawansowanej medycznie, mogli bardzo źle przyjąć wiadomoć, że kto spaprał kurację jednego z ich chorych. Na podstawie danych, którymi obecnie dysponował, Conway uznał, że w ogóle mogą źle przyjąć cokolwiek i kogokolwiek.
Wiedział, że podboje międzygwiezdne są logistycznie niemożliwe. Jednak zasada ta nie dotyczyła prostych aktów agresji, w czasie których niszczy się całkowicie atmosferę jakiej planety nie zamierzając jej okupować lub wcielać do własnej sfery wpływów. Przypomniawszy sobie swój ostatni kontakt z pacjentem zaczął się zastanawiać, czy przypadkiem nie natrafiono w końcu na totalnie nienawistną i wrogą cywilizację.
Nagle zabuczał komunikator. To Kursedd raportował, że pacjent przez ostatnią godzinę zachowywał się spokojnie, ale narol rozszerzała się gwałtownie i groziła zakryciem jednego z otworów oddechowych nieziemca. Conway odrzekł, że zaraz tam będzie. Polecił, by odszukano doktora Priliclę, po czym ponownie usiadł.
Podejmując przerwany tok myli zdecydował, że nie ma prawa nikomu powiedzieć o swoim odkryciu. Doprowadziłoby to do wysłania chmary Kontrolerów w celu podjęcia przedwczesnego kontaktu - przedwczesnego z punktu widzenia Conwaya. Obawiał się bowiem, że takie pierwsze spotkanie odmiennych kultur miałoby charakter ideologicznego zderzenia czołowego, a jedyną możliwocią osłabienia wynikłego stąd wstrząsu byłoby pokazanie przez Federację, że oto jej przedstawiciele uratowali, otoczyli opieką i wyleczyli jednego z międzygalaktycznych kolonistów.
Oczywicie zawsze istniała możliwoć, że pacjent nie był typowym przedstawicielem swej rasy - że był umysłowo chory, jak to zasugerował O'Mara. Conway wątpił jednak, czy Obcy uznaliby to za wystarczające usprawiedliwienie dla fiaska leczenia. Przeciwko tej koncepcji za przemawiał fakt, że pacjent miał logiczny - dla siebie - powód, by bać się i odnosić wrogo do kogo, kto chce mu pomóc. Przez moment Conway rozważał szaloną koncepcję istnienia nieziemskiej moralnoci, wedle której reakcją na udzielenie pomocy jest nienawić, a nie wdzięcznoć. Nawet to, że rozbitka znaleziono w ambulansie, nie rozpraszało wątpliwoci. Dla takich jak on, pojęcie sanitarki miało implikacje altruistyczne - szlachetny cel i tak dalej. Jednak wiele ras, nawet wewnątrz Federacji, traktowało chorobę jako defekt fizyczny, którego usuwanie było po prostu reperacją, a nie szczytnym powołaniem.
Wychodząc z pokoju Conway nie miał najmniejszego pojęcia, jak zabrać się do leczenia pacjenta. Wiedział też, że nie ma na to zbyt wiele czasu. Jak na razie Summerfield, Hendricks i inni badający wrak byli zbyt oszołomieni mnogocią znaków zapytania, by pomyleć o czym więcej. Ale było to tylko kwestią czasu: dni, może nawet godzin, po których wyciągną te same wnioski, co on.
Wkrótce potem Korpus Kontroli wejdzie w kontakt z Obcymi, którzy bez wątpienia zechcą dowiedzieć się o stan swego niedomagającego brata, a ten do tego czasu powinien być albo całkowicie wyleczony, albo na jak najlepszej drodze do tego.
Bo inaczej...
Myl, którą Conway odpychał w najgłębsze zakamarki mózgu, brzmiała: A co będzie, jeli pacjent umrze...?
Przed rozpoczęciem kolejnego badania Conway wypytał Priliclę o stan emocjonalny pacjenta, ale niczego nowego się nie dowiedział. Rozbitek leżał obecnie nieruchomo, praktycznie bez przytomnoci. Kiedy Conway przemówił do niego przez autotranslator, okazał strach, mimo że według zapewnień Prilicli rozumiał, co do niego mówiono.
- Nie zrobię ci krzywdy - Conway mówił powoli i wyraźnie do autotranslatora przez cały czas się przybliżając - ale muszę cię dotknąć. Uwierz mi, proszę, że nie chcę ci zrobić nic złego... - Spojrzał pytająco na Priliclę.
- Strach i... i bezradnoć - powiedział Cinrussańczyk. - Także zgoda połączona z groźbą... nie, z ostrzeżeniem. Najwyraźniej wierzy w to, co pan mówi, ale chce pana przed czym ostrzec.
To już bardziej obiecujące, pomylał Conway. Stworzenie ostrzegało go, ale nie sprzeciwiło się dotknięciu. Zbliżył się i delikatnie dotknął dłonią w rękawicy ochronnej jednego z czystych jeszcze miejsc na skórze pacjenta.
Aż stęknął, tak silny był cios, który odtrącił jego ramię. Odsunął się pospiesznie, pocierając bolące miejsce, po czym wyłączył autotranslator, by dać upust swym uczuciom.
Po chwili pełnego szacunku milczenia Prilicla odezwał się:
- Otrzymalimy bardzo istotną informację, doktorze Conway. Pomimo fizycznej reakcji uczucia pacjenta wobec pana są dokładnie takie same, jak przed dotknięciem.
- No i co? - zapytał Conway poirytowany.
- No i to, że ten odruch musiał być mimowolny.
Conway rozważał to przez chwilę.
- Oznacza to także - powiedział z niesmakiem - że nie możemy zaryzykować narkozy ogólnej, nawet gdybymy wiedzieli, co zastosować, ponieważ serce i płuca funkcjonują również za pomocą mięni niezależnych od woli. Nie możemy go upić, a on nie jest w stanie nam pomóc przy miejscowym znieczulaniu... - Podszedł do pulpitu kontrolnego i nacisnął szereg guzików. Zaciski sieci otwarły się, za samą sieć odciągnął odpowiedni uchwyt. Przez cały czas - mówił dalej - pacjent rani się o tę siatkę. Stąd widać miejsce, w którym prawie stracił kolejną mackę.
Prilicla sprzeciwiał się usunięciu siatki twierdząc, że jeli pacjent będzie miał swobodę ruchów, to tym bardziej może sobie co zrobić. Conway zwrócił uwagę, że w obecnej pozycji - ogon w szczękach, za dolna częć tułowia z pięcioma parami macek zwrócona na zewnątrz - stworzenie nie może specjalnie z tej swobody ruchów korzystać. A gdy się nad tym dobrze zastanowić, pozycja ta wygląda na doskonałą postawę obronną dla tego rodzaju istoty. Przypomniał sobie, jak ziemski kot walczy na grzbiecie, by uruchomić wszystkie pazury czterech nóg. Tu oto leżał dziesięcionogi kot, który mógł bronić się we wszystkich kierunkach jednoczenie.
Wrodzone mimowolne odruchy przyszły wraz z ewolucją. Ale po co pacjent przyjął tę postawę obronną i stał się nieprzystępny wtedy, kiedy najbardziej potrzebował pomocy?
Odpowiedź wybuchła mu w głowie niczym wielki błysk wiatła. Albo właciwie, poprawił w ostrożnym podnieceniu, był w dziewięćdziesięciu procentach pewien, że jest to właciwa odpowiedź.
Od samego początku przyjmowano w tej sprawie błędne założenia. Jego nowa hipoteza opierała się na tym, że przyjęto jeszcze jedno błędne założenie - proste i zasadnicze. Wyjaniwszy to, można było teraz wytłumaczyć wrogoć pacjenta, jego pozycję fizyczną i stan umysłowy. Można było nawet wskazać jedyny możliwy do przyjęcia sposób postępowania. A co najważniejsze, Conway miał już powód, by nie uważać pacjenta za przedstawiciela rasy nienawistnej i nieprzejednanie wrogiej, na co zrazu wskazywało jego zachowanie.
Kłopot polegał na tym, że również i ta teoria mogła okazać się błędna.
Jego pierwszy entuzjazm osłabł, a procent pewnoci zmalał do osiemdziesięciu. Miał teraz inny problem: w żadnym wypadku nie mógł nikomu powiedzieć, jak będzie leczył pacjenta. Takie postępowanie groziło degradacją, za upieranie się przy swoim nawet wyrzuceniem ze Szpitala, gdyby pacjent umarł. Do tego stopnia sprawa była poważna.
Conway ponownie zbliżył się do pacjenta i włączył autotranslator. Jeszcze zanim się odezwał, wiedział, jaka będzie reakcja, toteż jego słowa były zapewne aktem zbytecznego okrucieństwa, ale chciał jeszcze raz dla spokojnego sumienia sprawdzić tę teorię.
- Nie obawiaj się, kochany - powiedział - za momencik będziesz taki, jak przedtem...
Reakcja była tak silna, że dr Prilicla, którego zmysł empatyczny odbierał z pełną mocą wszystkie uczucia pacjenta, musiał opucić salę.
Dopiero wtedy Conway zdecydował się ostatecznie.
Przez trzy następne dni Conway regularnie odwiedzał rozbitka. Dokładnie notował tempo rozszerzania się grubej, włóknistej naroli, która pokrywała już dwie trzecie ciała pacjenta. Nie było wątpliwoci, że rozprzestrzeniała się coraz szybciej, jednoczenie zwiększając swą gruboć. Posłał próbki do Patologii, która stwierdziła, że pacjent cierpi na szczególny, wyjątkowo złoliwy przypadek raka skóry, a oprócz tego zapytała, czy nie można zastosować nawietlań lub leczenia operacyjnego. Conway odpowiedział, że jego -zdaniem niczego podobnego nie da się przeprowadzić bez poważnego ryzyka dla życia pacjenta.
Chyba najważniejszym jego dokonaniem w ciągu tych trzech dni było ogłoszenie, że każdy kontaktujący się z pacjentem przez autotranslator powinien za wszelką cenę unikać zapewnień o chęci udzielenia pomocy. Rozbitek już zbyt wiele wycierpiał z powodu tej źle pojętej dobroci. Gdyby Conway był w stanie zabronić wstępu do jego sali wszystkim poza Kurseddem, Priliclą i sobą samym, zrobiłby to.
Najwięcej jednak czasu przeznaczał na przekonywanie siebie, że postępuje słusznie.
Celowo unikał Mannona od czasu pierwszego badania. Nie chciał rozmowy ze starym przyjacielem na temat tego przypadku, bowiem Mannon był zbyt sprytny, by dać się zbyć wykrętami, a nawet jemu Conway nie mógł powiedzieć prawdy. Tęsknie mylał, że najlepiej by było, aby major Summerfield tak się zajął swym wrakiem, by nie zauważył oczywistych przesłanek; aby O'Mara i Skempton w ogóle zapomnieli, że Conway istnieje, i żeby Mannon trzymał się z dala od całej sprawy.
Ale nie było mu to dane.
Dr Mannon czekał już na niego, gdy wchodził do pacjenta po raz drugi piątego dnia rankiem. Zgodnie z obowiązującymi zasadami poprosił Conwaya o pozwolenie na przyjrzenie się rozbitkowi.
- Słuchaj no, mądralo - powiedział po załatwieniu odpowiednich grzecznoci - mam już dosyć tego, że wpatrujesz się w ziemię albo w sufit, kiedy przechodzę obok. Gdybym nie był gruboskórny jak Tralthańczyk, dawno bym się obraził. Wiem, oczywicie, że nowo mianowani starsi lekarze ogromnie się przejmują swoją rolą przez pierwsze kilka tygodni, ale twoje zachowanie jest po prostu nieprzyzwoite. - Podniósł rękę, nim jeszcze Conway zdołał się odezwać. - Przyjmuję twoje przeprosiny - powiedział - a teraz do rzeczy. Powiedzieli mi, że narol już całkowicie zakryła ciało, że jest nieprzenikalna dla promieni rentgenowskich o bezpiecznym natężeniu i że obecnie można tylko zgadywać, jak się przemieszczają i działają organy wewnętrzne pacjenta. Nie można wyciąć tej masy pod narkozą, bowiem unieruchomienie wyrostków może również unieruchomić serce. A operacji nie można przeprowadzić, kiedy te macki tak wymachują. Jednoczenie pacjent słabnie, co będzie postępować, póki nie dostanie pożywienia, co z kolei jest niemożliwe, póki jego otwór gębowy nie zostanie uwolniony. By jeszcze bardziej skomplikować sprawę, twoje późniejsze próbki wskazują, że narol szybko poszerza się również w głąb, a pewne oznaki wiadczą, że jeli szybko nie przeprowadzimy operacji, otwór gębowy i ogon mogą zrosnąć się na stałe. Czy sprawa z grubsza tak wygląda?
Conway skinął głową.
Mannon wziął głęboki oddech, po czym brnął dalej: - Powiedzmy, że amputujemy kończyny i usuniemy narol pokrywającą jego głowę i ogon zastępując skórę odpowiednim syntetykiem. Jeli pacjent będzie mógł przyjmować pożywienie, wkrótce powinien być na tyle silny, że operację tę da się powtórzyć na reszcie ciała. To drastyczny sposób postępowania, przyznaję, ale w tych okolicznociach sądzę, że jest on jedynym, dzięki któremu uratujemy życie pacjenta. A zawsze można będzie mu potem przeszczepić nowe kończyny lub protezy...
- Nie! - krzyknął gwałtownie Conway. Z tego, jak Mannon na niego spojrzał, wywnioskował, że twarz mu pobladła. Jeli jego teoria była słuszna, każda operacja na tym etapie zakończyłaby się miercią. A jeli nie, i pacjent rzeczywicie okazałby się taki, na jakiego wyglądał - o skrzywionej moralnoci, nienawistny i nieprzejednanie wrogi - a jego bracia przybyliby go szukać...
- Powiedzmy - mówił Conway już spokojnie - że twój przyjaciel cierpiący na jaką chorobę skóry znajdzie się pod opieką lekarza - nieziemca, który wymyli tylko tyle, żeby obedrzeć go żywcem ze skóry i poobcinać mu ręce i nogi. Jeli się o tym dowiesz, będziesz wciekły. Nawet biorąc pod uwagę, że jeste cywilizowany, tolerancyjny i skłonny do uwzględnienia czyjej niewiadomoci - a nie możemy przyjąć, że nasz pacjent należy do takiej włanie rasy - to i tak rozpęta się piekło.
- Wiesz dobrze, że ta analogia jest do niczego! - odparł wzburzony Mannon. - Czasem trzeba zaryzykować. Włanie w takim przypadku, jak ten.
- Nie! - Conway znowu się sprzeciwił.
- Może masz co lepszego do zaproponowania?
Conway milczał przez chwilę.
- Mam pewną koncepcję - powiedział ostrożnie - którą sprawdzam, ale na razie nie chcę nic mówić. Jeli mi się powiedzie, tobie pierwszemu powiem, a jeli nie, to i tak się dowiesz. Wszyscy się dowiedzą.
Mannon wzruszył ramionami i odwrócił się. Przy drzwiach zatrzymał się.
- To, co robisz - rzekł z zakłopotaniem - musi być istnym szaleństwem, skoro jeste taki tajemniczy. Pamiętaj jednak, że gdyby mnie w to włączył, a sprawa by się rypła, winę złożono by nie na jednego, ale na dwóch...
Oto słowa prawdziwego przyjaciela, pomylał Conway. Miał już ochotę wywnętrzyć się przed Mannonem. Ale doktor Mannon był wcibskim, uczynnym i bardzo zdolnym starszym lekarzem, który zawsze z powagą traktował swą rolę uzdrowiciela, pomimo że często sobie z niej pokpiwał. Mógłby nie chcieć zrobić tego, o co by Conway poprosił, albo nie utrzymałby tego w tajemnicy .
Conway z żalem pokręcił głową.
VI
Kiedy Mannon wyszedł, Conway zajął się pacjentem. Ten za optycznie w dalszym ciągu przypominał obwarzanek, ale taki, który po wielu wiekach pomarszczył się i skamieniał. Conway nie uwierzyłby, gdyby nie widział na własne oczy, że pacjenta przyjęto do Szpitala zaledwie tydzień wczeniej. Wszystkie kończyny zdradzające oznaki zaatakowania przez narol sterczały z ciała sztywno, pod dziwacznymi kątami, niczym skamieniałe gałązki na spróchniałym drzewie. Zdając sobie sprawę z tego, że narol zakryje organy oddychania, Conway wstawił do nich rurki, by zachować drożnoć kanałów oddechowych. Rurki przynosiły oczekiwany skutek, ale mimo to oddech stawał się coraz wolniejszy i płytszy. Badanie stetoskopowe wykazywało, że bicie serca było coraz słabsze, ale za to częstsze.
Conway aż się pocił w wyniku niepewnoci.
Gdybyż to był zwykły pacjent, mylał gniewnie, taki, którego można by leczyć otwarcie, a zastosowane metody swobodnie konsultować. Ale ten przypadek odznaczał się dodatkową komplikacją: pacjent był przedstawicielem wysoko rozwiniętej, a być może, nieprzyjaznej rasy; tak więc Conway nie mógł nikomu się zwierzyć w obawie, że zostanie zdjęty z prowadzenia tego przypadku, zanim zdoła dowieć słusznoci swej teorii. A cały kłopot polegał na tym, że owa teoria mogła być całkowicie błędna. Było bardzo prawdopodobne, że oto włanie powoli zabija swego pacjenta.
Zanotowawszy w karcie choroby rytm serca i oddechu Conway zdecydował, że nadszedł czas zwiększenia częstotliwoci wizyt.
Gdy wychodził z izolatki, Kursedd pilnie mu się przyglądał, a jego sierć wyczyniała różne dziwne rzeczy. Conway nie tracił czasu na zobowiązywanie pielęgniarza, by nie wspominał nikomu o tym, co się dzieje z pacjentem. Efekt byłby tylko taki, że Kursedd miałby dużo więcej do powiedzenia swoim słuchaczom. Conway już był przedmiotem plotek całego personelu pomocniczego; poza tym zauważył już pewien chłód, z jakim odnosili się do niego niektórzy przełożeni tego personelu. Przy odrobinie szczęcia jednak wiadomoć o tym nie dotrze przez parę dni do j e g o przełożonych.
Trzy godziny później był już z powrotem, tym razem z Priliclą. Jeszcze raz sprawdził oddech i tętno pacjenta, podczas gdy Cinrussańczyk badał jego emocje.
- Jest bardzo słaby - mówił powoli Prilicla. - Zdradza oznaki życia, ale tak słabe, że nawet nie jest siebie wiadom. Biorąc pod uwagę prawie całkowity zanik oddechu i słaby, przyspieszony puls... - Myl o mierci była szczególnie przykra dla empaty, toteż wrażliwy Cinrussańczyk nie potrafił się zdobyć na dokończenie.
- Nie posłużyły mu obawy wywołane naszymi próbami udzielenia mu pomocy - powiedział Conway na wpół do siebie. - Nie odżywiał się, a my spowodowalimy utratę sił, których tak bardzo potrzebuje. Musiał się jednak bronić...
- Ale dlaczego? Chcielimy mu pomóc.
- Oczywicie, że tak - odparł Conway ironicznym tonem, którego i tak, jak wiedział, autotranslator nie potrafi przekazać. Miał już przeprowadzić kolejne badania, gdy nastąpiła nieprzewidziana przeszkoda.
Osobnik, który wchodząc zawadził olbrzymim cielskiem o obie krawędzie i górę drzwi od sali, był Tralthańezykiem, czyli przedstawicielem klasy FGLI. Dla Conwaya wszyscy reprezentanci tej klasy byli podobni do siebie jak dwie krople wody, ale tego akurat znał. Był to, ni mniej ni więcej, Thornnastor, Naczelny Diagnostyk Patologii.
Diagnostyk wymierzył dwoje ze swych oczu w stronę Prilicli. - Proszę stąd wyjć - zahuczał. - Pan też, pielęgniarzu. - Następnie wszystkie czworo oczu zwrócił na Conwaya.
- Rozmawiam z panem na osobnoci - powiedział, gdy Prilicla i Kursedd wyszli - ponieważ częć z tego, co mam do powiedzenia, dotyczy pańskiej etyki zawodowej, a nie chcę pogarszać sytuacji stawiając panu zarzuty w obecnoci osób trzecich. Zacznę jednak od dobrej wiadomoci: udało się nam opracować rodek zwalczający tę narol. Nie tylko hamuje ona jej rozszerzanie się, ale zmiękcza już zaatakowane partie ciała oraz regeneruje zniszczone tkanki i układ krwionony.
O, cholera! pomylał Conway. Głono za powiedział: - To wspaniałe osiągnięcie. - Bo i tak było.
- Nie udałoby się tego dokonać, gdybymy nie posłali na pokład wraka lekarza z zadaniem odnalezienia wszystkiego, co mogłoby rzucić jakie wiatło na metabolizm pacjenta - kontynuował Diagnostyk. - Pan najwyraźniej całkowicie przeoczył to źródło danych, bowiem jedyne próbki, których pan dostarczył, zostały pobrane na wraku, kiedy pan tam przebywał, czyli był to bardzo niewielki ułamek tego, co można było z czasem odnaleźć. Jest to bardzo poważne zaniedbanie obowiązków, doktorze, i jedynie pańska dotychczasowa dobra opinia uchroniła pana od natychmiastowej degradacji i odsunięcia od tego przypadku...
Nasz sukces wynika jednak głównie z odnalezienia czego, co wygląda jak bardzo dobrze wyposażona szafka ambulatoryjna - mówił dalej Thornnastor. - Badanie jej zawartoci, a także inne dane pochodzące z oględzin wyposażenia statku doprowadziły do wniosku, że musiał być to jaki statek - sanitarka. Oficerowie Korpusu Kontroli ogromnie się zaciekawili, gdy im o tym powiedzielimy...
- Kiedy? - zapytał ostro Conway. Wszystko na jego oczach legło w gruzach; poczuł taki chłód, jakby znalazł się w stanie szoku. Może jednak istnieje jaka szansa skłonienia Skemptona, by opóźnił kontakt. - Kiedy powiedzielicie im, że to statek - ambulans?
- Ta wiadomoć może mieć dla pana tylko drugorzędne znaczenie - odparł Thornnastor wyjmując z torby dużą butelkę w miękkiej osłonie. - Pańską nadrzędną troską jest, albo powinien być, pacjent. Będzie pan potrzebował dużo tego rodka, toteż wytwarzamy go tak szybko, jak tylko można. Zawartoć tej butelki wystarczy jednak, by oswobodzić styk ogona i otworu gębowego. Proszę wstrzykiwać zgodnie z instrukcją. Pierwsze oznaki działania występują po godzinie.
Conway ostrożnie uniósł butelkę. - A co ze skutkami ubocznymi? - zapytał starając się zyskać na czasie. - Nie chciałbym ryzykować...
- Doktorze - przerwał Thornnastor - wydaje mi się, że pańska ostrożnoć przybiera rozmiary graniczące z głupotą, może nawet zbrodnicze. - Przetworzony przez autotranslator głos Diagnostyka pozbawiony by ł wszelkiego uczucia, ale Conway nie potrzebował zdolnoci empatycznych, by stwierdzić, że Thornnastor jest mocno rozgniewany. Sposób, w jaki wypadł z sali, unaoczniał to aż nazbyt dobitnie.
Conway zaklął soczycie. Kontrolerzy lada moment mogli skontaktować się z kolonią Obcych, o ile już tego nie zrobili, i już wkrótce nieziemcy zaroją się w Szpitalu żądając wiadomoci o tym, co zrobiono dla pacjenta. A jeli pacjent okaże się wówczas w złym stanie, będą kłopoty niezależnie od charakteru Obcych. A jeszcze wczeniej pojawią się kłopoty z samego Szpitala, bowiem Thornnastor nie wydawał się wcale przekonany o zdolnociach medycznych Conwaya.
W ręku trzymał butelkę, której zawartoć z pewnocią mogła spowodować to wszystko, o czym zapewniał naczelny patolog, czyli, mówiąc krótko, wyleczyć to, co jak mu się wydawało, dolega pacjentowi. Conway wahał się przez chwilę, po czym podtrzymał decyzję, którą podjął kilka dni wczeniej. Udało mu się schować butelkę, zanim wrócił Prilicla.
- Niech mnie pan uważnie posłucha - powiedział ostro - zanim pan cokolwiek mi odpowie. Nie życzę sobie żadnego kwestionowania sposobu, w jaki prowadzę ten przypadek. Moim zdaniem wiem, co robię, ale jeli się mylę, a pan będzie w to zamieszany, ucierpi na tym pańska reputacja zawodowa. Rozumie pan?
Gdy mówił, Prilicla drżał cały na swych szeciu tykowatych nogach, jednak nie z powodu treci wypowiadanych słów, ale emocji, które za nimi stały. Conway wiedział, że uczucia, które emanował, nie należały do najprzyjemniejszych.
- Rozumiem - odparł Prilicla.
- Bardzo dobrze. Teraz do roboty. Chciałbym, żeby pan razem ze mną sprawdzał tętno i oddech nie pomijając odbioru emocji. Wkrótce powinna nastąpić zmiana i nie chciałbym przegapić tego momentu.
Przez dwie godziny prowadzili cisłą obserwację nie wykrywając żadnych zmian. W pewnej chwili Conway zostawił pacjenta pod opieką Prilicli i Kursedda, podczas gdy on sam spróbował skontaktować się ze Skemptonem. Powiedziano mu jednak, że pułkownik trzy dni temu opucił Szpital, że podał koordynaty przestrzenne miejsca, do którego się udaje, ale że nie można skontaktować się ze statkiem, póki ten znajduje się w ruchu. Z wielką przykrocią oznajmiono, że wiadomoć od Conwaya będzie musiała poczekać, aż pułkownik dotrze na miejsce.
Było więc już za późno, by powstrzymać Korpus przed kontaktem z Obcymi. Pozostawało mu jedynie "wyleczenie" pacjenta.
O ile mu na to pozwolą...
Głonik w cianie szczęknął i zakrztusił się, po czym powiedział: -Doktor Conway proszony jest o natychmiastowe zgłoszenie się do gabinetu majora O'Mary. - Conway mylał włanie z goryczą, że Thornnastor nie tracił czasu, by się poskarżyć, kiedy Prilicla odezwał się: - Oddech ustał prawie zupełnie. Puls nieregularny.
Conway schwycił za mikrofon interkomu. - Tu Conway! - ryknął. - Proszę powiedzieć O'Marze, że nie mam czasu! - Potem odezwał się do Prilicli: - Ja też to wychwyciłem. A co z emisją uczuć?
- Silniejsza w czasie zaburzeń pulsu, ale teraz już normalna. Odbiór jest coraz słabszy.
- W porządku. Proszę mieć uszy i oczy otwarte.
Conway wziął z jednego z otworów próbkę wydychanego powietrza i wprowadził ją do analizatora. Nawet biorąc pod uwagę płytki oddech, wynik tego badania, podobnie jak i innych przeprowadzonych w ciągu ostatnich dwunastu godzin, nie pozostawiał wątpliwoci. Conway poczuł się nieco pewniej.
- Oddech ustał prawie całkowicie - powiedział Prilicla.
Zanim Conway zdołał odpowiedzieć, do sali wpadł O'Mara. Zatrzymując się w odległoci około dwudziestu centymetrów odezwał się doń niebezpiecznie spokojnym głosem:
- A dlaczegóż to nie ma pan czasu, doktorze?
Conway aż tańczył w miejscu z niecierpliwoci.
- Czy to nie może poczekać? - zapytał błagalnym tonem.
- Nie.
Conway wiedział, że tym razem nie pozbędzie się psychologa bez jakich wyjanień swego postępowania w ostatnim czasie, a rozpaczliwie potrzebował, by mu nie przeszkadzano przez najbliższą godzinę. Szybko przysunął się do pacjenta i przez ramię przekazał majorowi pospieszne podsumowanie swoich domysłów na temat statku medycznego Obcych oraz kolonii, z której ów statek przybył. Zakończył probą do O'Mary, by ten skontaktował się ze Skemptonem i skłonił go do opóźnienia pierwszego kontaktu do czasu, gdy będzie wiadomo co konkretnego o stanie pacjenta.
- A więc wiedział pan to wszystko od tygodnia i nie poinformował pan nas o tym - powiedział O'Mara w zamyleniu. - Potrafię zrozumieć powód, dla którego pan milczał. Jednak Korpus ma już za sobą wiele pierwszych kontaktów i wychodzi mu to całkiem nieźle. Mamy ludzi specjalnie wyszkolonych do takich zadań. Pan jednak postąpił jak stru - nie zrobił pan nic mając nadzieję, że problem pójdzie sobie precz. Ten problem za, dotyczący cywilizacji na tak wysokim poziomie, że potrafi pokonywać przestrzenie międzygalaktyczne, jest zbyt poważny, by robić przed nim unik. Trzeba rozwiązać go szybko i pomylnie. Byłby to idealny dowód naszych dobrych intencji, gdybymy rozbitka odstawili przy życiu i w dobrym zdrowiu...
Głos O'Mary stwardniał nagle przechodząc w gniewny zgrzyt. Sam psycholog za stał już tak blisko Conwaya, że ten czuł jego oddech na karku.
- ... I tu wracamy do tego oto pacjenta, którego pan powinien leczyć. Niech pan patrzy na mnie, Conway!
Conway obrócił się, upewniwszy się jednak przedtem, że Prilicla nadal z uwagą prowadzi obserwację. Gniewnie zadawał sobie pytanie, dlaczego wszystko naraz wali mu się na głowę, zamiast dziać się miło, po kolei.
- Podczas pierwszego spotkania - podjął O'Mara już spokojniej - uciekł pan do swego pokoju, zanim zdołalimy do czego dojć. Już wtedy wyglądało mi na to, że boi się pan, czy pan sobie poradzi. Przymknąłem jednak na to oczy. Później doktor Mannon zaproponował terapię, która choć drastyczna, była nie tylko dopuszczalna, ale zdecydowanie wskazana w tym stanie pacjenta. Pan odmówił. W końcu Patologia opracowała specyfik, który wyleczyłby go w ciągu paru godzin, ale pan nie skorzystał nawet i z tej szansy!
Zwykle nie zwracam uwagi na powtarzane tu pogłoski i plotki - kontynuował O'Mara znowu unosząc głos - ale kiedy one zaczynają się szerzyć i stają się uporczywe, szczególnie wród personelu pomocniczego, który zwykle wie, co mówi z medycznego punktu widzenia, muszę zająć stanowisko. Stało się jasne, że pomimo cisłej obserwacji pacjenta, częstych badań i licznych analiz przesyłanych do Patologii, nie zrobił pan dla tego stworzenia absolutnie nic. Ono umierało, podczas gdy pan u d a w a ł, że pan je leczy. Tak się pan obawiał konsekwencji swego niepowodzenia, że nie potrafił pan podjąć nawet najprostszej decyzji...
- To nieprawda! - zaprotestował Conway. Zabolało go to, nawet jeli oskarżenie O'Mary wynikało z niedoinformowania. Ale jeszcze gorsze od słów było spojrzenie majora, wyraz gniewu i pogardy, a także głębokiego bólu, że oto ten, któremu ufał zarówno zawodowo, jak i jako przyjaciel, mógł go tak potwornie zawieć. O'Mara winił siebie prawie tak samo, jak Conwaya za tę całą sprawę.
- Ostrożnoć też ma swoje granice, doktorze - mówił niemal ze smutkiem. - Czasem trzeba się odważyć. Jeli ryzykowna decyzja jest konieczna, trzeba ją podjąć i trwać przy niej, mimo wszystko...
- A cóż ja, pańskim zdaniem, robię, do cholery? - zawołał Conway z wciekłocią.
- Nic! - krzyknął O'Mara. - Absolutnie nic!
- Słusznie! - wrzasnął Conway.
- Oddech ustał - odezwał się cicho Prilicla.
Conway obrócił się gwałtownie i nacinięciem guzika wezwał Kursedda. - Praca serca? Mózg? - zapytał.
- Puls szybszy. Emocje nieco silniejsze.
W tej chwili zjawił się Kursedd i Conway zaczął wyrzucać z siebie polecenia. Potrzebował instrumentów i przyległej sali operacyjnej; podawał szczegółowo, co mu jest potrzebne. Aseptyka była zbędna, podobnie jak znieczulenie; zażądał tylko wszelkich narzędzi tnących. Pielęgniarz zniknął za drzwiami, za Conway połączył się z Patologią pytając, czy potrafią mu dać jaki bezpieczny rodek wzmagający krzepliwoć, gdyby konieczny był rozległy zabieg chirurgiczny. Patologia mogła i obiecała dostarczyć go za kilka minut. Gdy Conway oderwał się od interkomu, odezwał się O'Mara:
- Ten cały popiech, te pozory aktywnoci nie dowodzą niczego. Pacjent przestał oddychać. O ile jeszcze nie umarł, to jest tak blisko tego, że właciwie nie ma to już znaczenia, a wina jest pańska. Niech panu Bóg pomoże, doktorze, bo nikt inny tego nie zrobi.
Conway gwałtownie pokręcił głową.
- Niestety, może pan mieć rację, ale wierzę, że nie umrze - powiedział. - Nie mogę teraz tego jeszcze wyjanić, ale mógłby mi pan pomóc kontaktując się ze Skemptonem i prosząc go, by nie spieszył się z tym kontaktem. Potrzeba mi czasu; choć nie wiem jeszcze ile.
- Nie umie pan przegrywać - odparł gniewnie O'Mara, ale mimo to podszedł do interkomu. W czasie, gdy go łączono, Kursedd przyprowadził wózek z instrumentami. Conway ułożył je w wygodnej odległoci od pacjenta, po czym odezwał się przez ramię do O'Mary:
- Niech pan sobie to przemyli: przez ostatnie dwanacie godzin pacjent wydychał takie samo powietrze, jakie wdychał. Znaczy to, że oddychał, ale powietrza nie zużywał...
Pochylił się szybko, ustawił stetoskop i zaczął się wsłuchiwać. Praca serca była nieco szybsza, jak mu się zdawało, i silniejsza. Jednak występowała w niej pewna nieregularnoć. Dźwięki dochodzące przez grubą, prawie skamieniałą narol były jednoczenie silniejsze i zniekształcone. Conway nie potrafił powiedzieć, czy dźwięk ten pochodził z samej pracy serca, czy też powodowały go jakie inne czynnoci organizmu. Niepokoiło go to, bo nie wiedział, jaki stan u tego pacjenta jest normalny. W końcu rozbitek znajdował się w ambulansie, co oznaczało, że poza jego obecnym stanem musiało z nim być jeszcze co nie w porządku...
- Co pan wygaduje? - przerwał O'Mara i Conway zorientował się, że ostatnie swoje myli wypowiadał na głos. - Czy chce pan przez to powiedzieć, że pacjent nie jest chory?
- Rodząca matka - powiedział Conway w roztargnieniu - może cierpieć, ale zasadniczo chora nie jest.
Żałował, że nie wie więcej o procesach zachodzących wewnątrz ciała pacjenta. Gdyby jego uszy nie były całkowicie pokryte narolą, spróbowałby znowu autotranslatora. Słyszane przez niego cmoknięcia, łomot, gulgotanie mogły co znaczyć.
- Conway! - zawołał O'Mara biorąc tak głony oddech, że słychać go było na całej sali. - Skontaktowałem się już ze statkiem Skemptona - dodał już ciszej. - Wygląda na to, że się pospieszyli i doszło już do kontaktu z Obcymi. Już wołają pułkownika do aparatu... - Przerwał, po czym dodał: - Zrobię głoniej, żeby i pan mógł go słyszeć.
- Nie za głono - odrzekł Conway, po czym zwrócił się do Prilicli: - Jak silna jest emocja?
- O wiele silniejsza. Mogę już rozróżniać poszczególne uczucia. Pilna potrzeba, zagrożenie życia i strach - zapewne na tle klaustrofobicznym - zbliżający się do paniki.
Conway obrzucił pacjenta długim, uważnym spojrzeniem. Nie było żadnych oznak ruchów.
- Nie mogę dłużej czekać - odezwał się nagle. Chyba jest zbyt słaby, by samemu dać sobie radę. Ekrany, Kursedd.
Ekrany miały posłużyć tylko do zasłonięcia pacjenta przed wzrokiem O'Mary. Gdyby psycholog ujrzał to, co miało za chwilę nastąpić nie będąc jeszcze w pełni wiadom, co się dzieje, bez wątpienia wyciągnąłby kolejne błędne wnioski posuwając się, być może; aż do tego, by siłą przeciwdziałać zabiegom Conwaya.
- Uczucie zagrożenia życia wzrasta - powiedział nagle Prilicla. - Ból właciwie nie występuje, ale pojawiło się silne uczucie dławienia...
Conway skinął głową. Gestem zażądał skalpela i zaczął nacinać narol starając się ustalić jej gruboć. Narol przypominała teraz miękki, kruchy korek, który łatwo ustępował pod nożem. Na głębokoci dwudziestu centymetrów odsłoniło się co, co przypominało szarą, lepką, lekko opalizującą błonę, natomiast nie było ladu wypływu płynów ustrojowych. Conway odetchnął z ulgą, cofnął skalpel, po czym powtórzył cięcie w innym miejscu. Tym razem ukazująca się błona miała zielonkawy odcień i lekko drżała. Zrobił następne cięcie.
Najwyraźniej przeciętna głębokoć powłoki wynosiła dwadziecia centymetrów. Tnąc z wciekłą szybkocią Conway otworzył ją w dziewięciu miejscach rozstawionych mniej więcej równo na całym ciele. Następnie spojrzał pytająco na Priliclę.
- Stan psychiczny znacznie gorszy - powiedział Cinrussańczyk. - Najwyższy stopień przerażenia, obawa o życie, uczucie... duszenia się. Tętno przyspieszone i nieregularne, poważne obciążenie serca. Poza tym znowu traci przytomnoć...
Nim jeszcze Prilicla skończył mówić, Conway pucił w ruch skalpel. Długimi, siekącymi, mocnymi cięciami połączył już istniejące otwory robiąc głębokie, poszarpane nacięcia. Nic się nie liczyło poza szybkocią. W żaden sposób zabiegu tego nie można było nazwać chirurgicznym. Każdy drwal z tępym toporem zrobiłby to dokładniej.
Ukończywszy dzieło Conway stał patrząc na pacjenta przez całe trzy sekundy, ale nadal nie było widać żadnych ruchów. Rzucił skalpel i rękami zaczął rozrywać powłokę.
Nagle na sali rozległ się podniecony głos Skemptona opisujący lądowanie na planecie skolonizowanej przez Obcych oraz pierwszy kontakt.
- ... I słuchaj, O'Mara - mówił pułkownik - ich struktura społeczna jest zupełnie zwariowana, nigdy nic takiego nie widziałem! Są dwie osobne formy życia...
- Jednak w ramach tego samego gatunku - wtrącił na głos Conway cały czas operując. Pacjent dawał już oznaki życia i zaczynał sam się uwalniać z powłoki. Conway chciał aż krzyczeć z radoci, ale zamiast tego kontynuował: Jedną z tych form jest ów dziesięcionogi znany nam osobnik, ale, bez ogona w zębach. Tę pozycję przyjmuje on tylko na okres przejciowy. Druga postać za jest... jest... Conway przerwał, by dokładnie, szczegółowo przyjrzeć się istocie, która stała już przed nim uwolniona z powłoki. Jej resztki leżały na podłodze, częć cinięta tam przez Conwaya, częć za zrzucona przez samego pacjenta.
- Przypatrzmy się dobrze - mówił dalej - jest to, oczywicie, istota tlenodyszna. Jajorodna. Długie, walcowate, lecz elastyczne ciało wyposażone w cztery owadzie nogi, manipulatory, typowe organy zmysłów oraz trzy pary skrzydeł. Grupa GKNM. Z wyglądu nieco przypomina ważkę.
Byłbym zdania, że pierwsza forma, sądząc po jej prymitywnych mackach, wykonuje większoć ciężkiej pracy. Dopiero po przebyciu stadium "poczwarki" i osiągnięciu sprawniejszej i piękniejszej postaci ważki, można takiego osobnika uznać za dojrzałego, zdolnego do wykonywania odpowiedzialnej pracy. Z tego, jak przypuszczam, wynika doć skomplikowany system społeczny...
- Miałem włanie powiedzieć - włączył się Skempton głosem wyrażającym smutek kogo, komu nie wypaliła bombowa wiadomoć - że dwie takie istoty lecą już, by zająć się rozbitkiem. Żądają, by absolutnie niczego z nim nie robić...
W tej włanie chwili O'Mara przepchnął się przez ekrany. Stał z rozdziawiony mi ustami gapiąc się na pacjenta, który włanie rozpocierał swoje skrzydła. Następnie z wyraźnym wysiłkiem zebrał się w garć.
- Sądzę, doktorze, że należą się panu przeprosiny powiedział. - Ale dlaczego nic pan nikomu nie mówił...?
- Nie miałem jasnego dowodu na to, że moja teoria jest słuszna - odrzekł Conway poważnie. - Kiedy pacjent kilkakrotnie wpadł w panikę na propozycję udzielenia mu pomocy, zacząłem podejrzewać, że narol może być stanem normalnym. Zapewne gąsienica miałaby wiele przeciwko przedwczesnemu usunięciu jej poczwarki, gdyż taki zabieg zabiłby ją natychmiast. Były jeszcze inne wskazówki. Brak dopływu żywnoci, piercieniowata pozycja ze sterczącymi na zewnątrz mackami - wyraźna pozostałoć mechanizmu obronnego z czasów, gdy naturalni wrogowie zagrażali życiu nowej istoty, rodzącej się wewnątrz powoli twardnącej skorupy, a końcu to, że nasz pacjent wydychał w późniejszym okresie powietrze bez jakichkolwiek zanieczyszczeń, co dowodziło, że serce i płuca, którym się przysłuchiwalimy, nie miały już bezporedniego połączenia z organizmem:
Conway zaczął wyjaniać, że na wczesnym etapie leczenia nie był jeszcze pewien swojej teorii, ale nie był jej aż tak niepewny, by przyjąć zalecenia Mannona i Thornnastora. Zdecydował, że stan pacjenta jest normalny albo prawie normalny, i najlepiej będzie nic nie robić. Tak włanie postąpił.
- ... Ale nasz Szpital wierzy wyłącznie w robienie wszystkiego, co można dla pacjenta - mówił dalej - i nie wyobrażam sobie, aby Mannon pan czy ktokolwiek, kogo znam, stał sobie po prostu i nic nie robił, gdy pacjent wyraźnie umierałby na jego oczach. Może i kto by się zgodził z moją teorią i postąpił według niej, ale pewnoci mieć nie mogłem. A musielimy wyleczyć tego pacjenta, bowiem jego rasa była nam wówczas zupełnie nie znana...
- Dobrze już, dobrze - przerwał O'Mara unosząc obie ręce. - Jest pan geniuszem, doktorze, albo czym podobnym. A teraz co?
Conway potarł podbródek, po czym odezwał się z namysłem: - Musimy pamiętać, że pacjent znajdował się na pokładzie statku- sanitarki, toteż poza jego stanem musiało być co z nim nie w porządku. Był zbyt słaby, by wyrwać się ze swej poczwarki i należało mu pomóc. Może ta słaboć była jego dolegliwocią. Ale jeli to co innego, to Thornnastor i jego chłopcy będą mogli to teraz wyleczyć, skoro można się porozumieć z pacjentem i liczyć na jego pomoc.
Chyba że - dodał nagle zaniepokojony - nasze wczeniejsze, poronione próby udzielenia mu pomocy spowodowały wstrząs psychiczny. - Włączył autotranslator, przez chwilę przygryzał wargi, po czym zwrócił się do pacjenta:
- Jak się czujesz?
Jego odpowiedź, krótka i do rzeczy, zabrzmiała najcudowniejszą muzyką w uszach zaniepokojonego lekarza:
- Jestem głodny - powiedział pacjent.
K O N I E C