Witold Gombrowicz
Zbrodnia z premedytacją
Tom
Całość w tomach
Polski Związek Niewidomych
Zakład Wydawnictw i Nagrań
Warszawa 1993
Tłoczono w nakładzie 20 egz.
pismem punktowym dla niewidomych
w Drukarni PZN,
Warszawa, ul. Konwiktorska 9
Pap. kart. 140 g. kl. III_bą1
Całość nakładu 100 egz.
Przedruk z "Wydawnictwa Literackiego",
Kraków 1989
Pisał R. Duń
Korekty dokonały
K. Markiewicz
i K. Kruk
Witold Gombrowicz urodził się
w 1904 roku w Małoszycach pod
Opatowem, w środowisku
ziemiańskim. Egzamin dojrzałości
złożył w warszawskim gimnazjum.
W 1927 roku uzyskał magisterium
z zakresu prawa na Uniwersytecie
Warszawskim. Studiował również w
Paryżu filozofię i ekonomię.
Kilka lat pracował jako prawnik.
W 1939 r. wyjechał do Argentyny,
tam zastała go wojna. Argentynę
opuścił dopiero w 1961 r.
Powrócił wówczas do Europy
Zachodniej. Zmarł w Vence we
Francji w 1969 roku. Przed
wybuchem II wojny światowej
wydał tom opowiadań pt.
"Pamiętnik z okresu dojrzewania"
(1933) i powieść "Ferdydurke"
(1938). Na łamach "Skamandra"
ukazała się w tym samym czasie
sztuka "Iwona, księżniczka
Burgunda". Powszechne
uznanie jako pisarz i myśliciel
zyskał dopiero po zakończeniu II
wojny światowej. W jego
powieściach znalazły wyraz
tendencje filozoficzne
wyprzedzające egzystencjalizm. Z
dobrym przyjęciem spotkały się
też propozycje nowych rozwiązań
artystycznych. Utwory
dramatyczne obiegły
najważniejsze sceny światowe.
Prozę przetłumaczono na
kilkanaście języków. W Polsce
Ludowej wznowiono "Ferdydurke"
(1957), wydano po raz pierwszy w
formie książkowej "Iwonę,
księżniczkę Burgunda" (1958),
wydrukowano napisane po 1939
roku: powieść "Trans_atlantyk"
(1957) i sztukę sceniczną "Ślub"
(1957). Nowele zebrano w książce
"Bakakaj" (1957). W roku 1986
ukazało się w Wydawnictwie
Literackim 9_tomowe wydanie
"Dzieł" Witolda Gombrowicza pod
redakcją naukową Jana
Błońskiego.
Tancerz
mecenasa Kraykowskiego
Trzydziesty już i czwarty raz
wybrałem się na przedstawienie
operetki "Księżna Czardaszka" -
a ponieważ było późno, pominąłem
ogonek i wprost zwróciłem się do
kasjerki: - Kochana pani,
prędziutko dla mnie, jak zwykle,
na galerię - wtem ktoś wziął
mnie z tyłu za kołnierz i zimno,
tak, zimno - odciągnął od
okienka i popchnął na właściwe
miejsce, tj. tam, gdzie kończył
się ogonek. Serce zabiło mi
mocno, zabrakło tchu - czyż to
nie jest mordercze, gdy ktoś
zostanie naraz wzięty za
kołnierz w publicznym lokalu? -
lecz obejrzałem się: był to
wysoki, wyświeżony, pachnący
jegomość z przystrzyżonym
wąsikiem. Rozmawiając z dwiema
eleganckimi damami i jednym
panem, oglądał świeżo kupione
bilety.
Wszyscy spojrzeli na mnie - i
musiałem coś powiedzieć.
- Czy to pan był łaskaw? -
spytałem tonem może ironicznym,
może nawet złowróżbnym, lecz
ponieważ nagle osłabłem,
spytałem za cicho.
- Hę? - spytał, nachylając się
ku mnie.
- Czy to pan był łaskaw? -
powtórzyłem, lecz znowu - za
cicho.
- Tak, ja byłem łaskaw. Tam na
koniec. Porządek! Europa! - a
zwracając się do pań, zauważył:
- Trzeba uczyć, niestrudzenie
uczyć, inaczej nie przestaniemy
być narodem Zulusów.
Ze czterdzieści par oczu i
rozmaitych twarzy - serce biło
mi, głos zamarł, skierowałem się
do wyjścia - w ostatniej chwili
(błogosławię ją, tę chwilę) -
coś przesunęło się we mnie i
wróciłem. Stanąłem w ogonku,
kupiłem bilet i zdążyłem akurat
na pierwsze takty przygrywki,
ale tym razem nie utonąłem, jak
zwykle, duszą w przedstawieniu.
Podczas gdy księżna Czardaszka
śpiewała, uderzając w
kastaniety, przeginając tułów i
dysząc, a wykwintni młodzieńcy z
podniesionymi kołnierzami i w
cylindrach defilowali sznurem
pod jej wzniesionym ramieniem -
ja, patrząc na majaczącą w
pierwszych rzędach parteru głowę
o wypomadowanych blond włosach,
powtarzałem - ach, to tak!
Po pierwszym akcie zeszedłem
na dół, oparłem się lekko o
parapet orkiestry i - poczekałem
trochę. Wtem - ukłoniłem się.
Nie odpowiedział. A więc jeszcze
jeden ukłon - potem zacząłem
rozglądać się po lożach i znów -
ukłoniłem się, gdy nadszedł
odpowiedni moment. Wróciłem na
górę, drżałem, byłem wyczerpany.
Wyszedłszy z teatru,
przystanąłem na chodniku.
Wkrótce się ukazał - żegnał się
z jedną z pań i z jej mężem: do
widzenia się z kochanym
państwem, a więc koniecznie - ja
proszę! - jutro o dziesiątej w
Polonii, moje uszanowanie. Po
czym umieścił drugą damę w
taksówce i sam miał wsiadać, gdy
ja podszedłem. - Przepraszam, że
się narzucam, ale może byłby pan
łaskaw podwieźć mnie kawałek, ja
tak lubię dobrą jazdę.
- Proszę się odczepić ode
mnie! - krzyknął.
- Może pan by mnie poparł -
zwróciłem się spokojnie do
szofera. Niezwykły spokój czułem
w sobie. - Ja lubię... - ale
samochód już ruszał. Choć mam
niewiele pieniędzy, zaledwie na
konieczne potrzeby, wskoczyłem w
następną taksówkę i kazałem
jechać za nimi. - Przepraszam -
rzekłem do stróża brązowej,
czteropiętrowej kamienicy -
wszak to inżynier Dziubiński
wszedł przed chwilą.
- Skąd, panie - odparł - to
mecenas Kraykowski z żoną.
Wróciłem do siebie. Tej nocy
nie mogłem zasnąć -
kilkadziesiąt razy przemyślałem
całe zajście w teatrze i moje
ukłony i odjazd mecenasa -
przewracałem się z boku na bok w
stanie czujności i wzmożonej
działalności, która nie pozwala
zasnąć, a jednocześnie wskutek
uporczywego kręcenia się w
kółko, jest jakby drugim snem na
jawie. Zaraz nazajutrz rano
wysłałem wspaniały bukiet róż
pod adresem mecenasa
Kraykowskiego. Naprzeciwko domu,
w którym mieszkał, była mała
mleczarnia z werandą -
przesiedziałem tam cały ranek i
wreszcie zobaczyłem go koło
trzeciej, w szarym, eleganckim
ubraniu, z laseczką. Ach, ach -
szedł i pogwizdywał, a czasem
machał laseczką, machał
laseczką... Natychmiast
zapłaciłem rachunek i wybiegłem
za nim - i podziwiając lekko
falisty ruch jego pleców,
rozkoszowałem się tym, że nie
wie o niczym, że to moje,
wewnętrzne. Ciągnął za sobą
smugę toaletowego zapachu, był
świeży - wydawało się
niemożliwością uzyskać z nim
jakieś zbliżenie. Lecz i na to
znalazła się rada! Postanowiłem:
jeśli skręci na lewo, kupisz
sobie tę książkę "Przygodę"
Londona, o której marzysz tak
dawno - a jeśli na prawo, nigdy
nie będziesz jej miał, nigdy
już, choćbyś ją dostał za darmo,
nie przeczytasz z niej jednej
stroniczki! Będzie stracona! O,
godzinami mógłbym wpatrywać się
w to miejsce na jego szyi, gdzie
kończą się włosy równą linią, i
następuje biały kark. Skręcił na
lewo. W innych okolicznościach
pobiegłbym zaraz do księgarni,
lecz teraz szedłem dalej za nim
- a tylko z uczuciem
niewysłowionej wdzięczności.
Widok kwiaciarki nasunął mi
nową ideę - wszak mogłem, zaraz,
natychmiast - leżało to w mojej
mocy - wyprawić mu owację,
dyskretny hołd, coś, czego może
i nie zauważy. Lecz cóż stąd, że
nie zauważy? Wszak nawet
piękniej - uczcić w tajemnicy.
Kupiłem bukiecik, wyprzedziłem
go - a jak tylko wszedłem w
orbitę jego wzroku, równy,
obojętny krok stał się dla mnie
niepodobieństwem - i rzuciłem mu
nieznacznie pod nogi parę
nieśmiałych fiołków. I oto
znalazłem się nagle w
przedziwnej sytuacji: szedłem
wciąż dalej i dalej, nie
wiedząc, czy on idzie za mną,
czy może skręcił, lub wszedł do
bramy, a nie miałem siły się
odwrócić - nie odwróciłbym się,
choćby od tego zależało nie wiem
co, w ogóle wszystko - a kiedy
wreszcie przemogłem się, udałem,
że gubię kapelusz i zawróciłem -
jego już za mną nie było.
Do wieczora żyłem tylko myślą
o Polonii.
Wszedłem tuż za nimi do
bogatej sali i usiadłem przy
sąsiednim stoliku. Przeczuwałem,
że to będzie mnie drogo
kosztowało, lecz ostatecznie
(myślałem) wszystko jedno i może
- nie pożyję dłużej niż rok, nie
potrzebuję oszczędzać. Od razu
mnie spostrzegli; panie były
nawet na tyle nietaktowne, że
zaczęły szeptać. Natomiast on -
nie zawiódł moich oczekiwań. Nie
obdarzył mnie cieniem uwagi,
emablował, chylił się ku damom,
to znów rozglądał się,
obserwując inne kobiety. Mówił z
wolna, ze smakiem, przeglądając
kartę:
- Zakąski, kawior...
majonez... pularda... Ananas na
wety - czarna kawa, pommard,
chablis, koniak i likiery.
Zadysponowałem.
- Kawior - majonez - pularda
- ananas na wety - czarna kawa,
pommard, chablis, koniak i
likiery.
Trwało to długo. Mecenas jadł
dużo, zwłaszcza pulardy -
musiałem się zmuszać - doprawdy,
myślałem, że już nie będę mógł
podołać i z trwogą patrzyłem,
czy jeszcze dobierze. Dobierał
ciągle i jadł smacznie, dużymi
kęsami, jadł bez miłosierdzia,
popijając winem, aż w końcu
stało się to dla mnie prawdziwą
męczarnią. Myślę, że nigdy już
nie będę mógł patrzeć na pulardę
i nigdy nie zdołam przełknąć
majonezu, chyba - chyba, że znów
pójdziemy kiedy razem do
restauracji, a w takim razie co
innego, wtedy, wiem to na pewno,
wtedy wytrwam. Wypił też masę
wina, aż zaczęło mi się kręcić w
głowie. Lustro odbijało jego
postać! Jak wspaniale się
nachylał! Jak zręcznie i
umiejętnie przyrządzał sobie
cocktail! Jak elegancko, z
wykałaczką w zębach, żartował!
Na ciemieniu miał zamaskowaną
łysinę, ręce wypieszczone z
sygnetem na palcu, głos głęboki,
baryton, miękki, pieściwy.
Mecenasowa nie wyróżniała się
niczym, była - rzec można -
niegodna, natomiast doktorowa!
Zauważyłem od razu, że głos
jego, gdy zwracał się do
doktorowej, przybierał bardziej
miękkie i okrągłe tony. Ach,
ach! Rzecz jasna! Doktorowa była
jak stworzona dla niego, wąska,
wężowa, wytworna, leniwa, kotka
z cudownym kobiecym kaprysem. A
w jego ustach słowo - pazurki,
brzmiało doskonale, czuć było,
że lubi, że umie. Pazurki,
kobitka, lumpka, birbant,
lampart, bibosz - ha, ha, bibosz
z kochanego doktorka! I - "ja
proszę", to "ja proszę" tak
wymowne i nieodparte, tak
kulturalne, a nieznoszące
sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa
kronika wszelkich możliwych
tryumfów. A paznokcie miał
różowe, jeden szczególnie, u
małego palca. - Dopiero koło
drugiej po północy wróciłem do
domu i rzuciłem się w ubraniu na
łóżko. Byłem przesycony,
przepełniony, zmiażdżony,
dostałem czkawki, w głowie mi
szumiało, a delikatne potrawy
rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia
i używanie, hulanka! Noc w
restauracji - szeptałem - nocna
hulanka! Po raz pierwszy - nocna
hulanka! Przez niego - i dla
niego!
Odtąd codziennie
przesiadywałem na werandzie
mleczarni, czekając na mecenasa
i szedłem za nim, gdy się
ukazał. Kto inny nie mógłby może
poświęcić sześciu, siedmiu
godzin na czekanie. Lecz ja
czasu miałem pod dostatkiem.
Choroba, epilepsja, była jedynym
moim zajęciem, a i to - zajęciem
odświętnym, na marginesie
sznureczka dni, poza tym żadnych
innych obowiązków, czas miałem
wolny. Nie odciągali mię, jak
innych, krewni, znajomi i
przyjaciele, kobiety i tańce,
poza jednym jedynym tańcem - św.
Walentego - nie znałem tańców
ani kobiet. Skromny dochodzik
wystarczał na moje potrzeby, a
zresztą istniały dane, że
wynędzniały mój organizm nie
wytrzyma długo - po cóż więc
miałbym oszczędzać? Od rana do
wieczora dzień wolny,
niezatrudniony, jakby
nieustające święto, czas w
nieograniczonej ilości, ja -
sułtan, godziny - hurysy...
Ach, przybądź nareszcie -
śmierci!
Mecenas był łakomy i trudno
wypowiedzieć, jak to było
piękne; zawsze wracając z sądu
do domu zachodził do cukierni i
zjadał tam dwie napoleonki -
podpatrywałem go przez szybę
wystawową, jak stojąc przy
bufecie wsuwał je do ust
ostrożnie, by nie powalać się
kremem, a potem oblizywał
delikatnie palce lub wycierał
papierową serwetką. Długo
zastanawiałem się nad tym i w
końcu - wszedłem kiedyś do
cukierni.
- Pani zna mecenasa
Kraykowskiego? Jada tu dwie
napoleonki. Tak? Otóż płacę
napoleonki za miesiąc z góry.
Jak przyjdzie, proszę nie
przyjmować pieniędzy, a tylko
uśmiechnąć się: "już
załatwione". To nic, po prostu,
widzi pani, przegrałem zakład.
Nazajutrz przyszedł jak
zwykle, zjadł i chciał zapłacić
- odmówiono przyjęcia -
zirytował się i wrzucił pieniądz
do puszki dobroczynnej. Cóż mi
to szkodzi? - Czcza formalność -
wolno mu dawać, ile chce, na
bezdomne dzieci, nie zmieni to
faktu, że zjadł dwie moje
napoleonki. Lecz nie będę tu
opisywał wszystkiego, bo
zresztą, czyż można opisać
wszystko? To było morze - od
rana, do wieczora, a także
często i w nocy. Było dzikie,
jak na przykład, gdy raz
usiedliśmy naprzeciwko siebie,
oko w oko, w tramwaju; i
słodkie, gdym mógł oddać jaką
przysługę - a czasem i śmieszne.
Śmieszne, słodkie i dzikie? -
tak, nic nie jest tak trudne i
delikatne, tyle święte nawet, co
osobowość ludzka - nic nie może
się równać tej zachłanności
tajemnych związków, które rodzą
się między obcymi nikłe i
bezprzedmiotowe, by skuć
nieznacznie potworną więzią.
Wyobraźcie sobie mecenasa, który
wychodzi z publicznego pisuaru,
sięga po piętnaście groszy i
dowiaduje się, że rachunek - już
uregulowany. Cóż odczuwa wtedy?
Wyobraźcie sobie, że na każdym
kroku natrafia na oznaki kultu,
na cześć i służbę koło siebie,
na wierność i żelazne poczucie
obowiązku, na zapamiętanie. Ale
doktorowa! Męczyło mnie
straszliwie postępowanie
doktorowej. Czyż nie przemawiały
do niej jego zaloty, czyż
wykałaczka i cocktail w Polonii
nie zrobiły na niej żadnego
wrażenia? Najwidoczniej nie
zgadzała się - kiedyś,
zauważyłem, wyszedł od niej
wściekły, z przekrzywionym
krawatem... Cóż za kobieta! co
zrobić, jak ją nakłonić, jak
przekonać, by dobrze od razu
zrozumiała, by pojęła do głębi,
jak ja pojmuję, by odczuła. Po
długich wahaniach zdecydowałem,
że najlepszy będzie - anonim.
"Pani!
Jakżeż można? Postępowanie
pani jest niezrozumiałe, nie,
tak jak pani postępować nie
wolno! Czy pani nieczuła na te
kształty, ruchy, modulacje, na
ten zapach? Pani nie chwyta tej
doskonałości? Od czegóż pani
jest kobietą? Ja na miejscu pani,
wiedziałbym, co do mnie należy,
gdyby raczył tylko kiwnąć palcem
na moje małe, nędzne, niemrawe,
kobiece ciałko".
Po kilku dniach mecenas
Kraykowski (było to w pustej
ulicy, późnym wieczorem)
zatrzymał się, odwrócił i czekał
z laską. Nie wypadało się cofać
- szedłem więc dalej, choć jakaś
omdlałość rozsnuwała się po mnie
- aż chwycił za ramię,
potrząsnął, waląc laską o
ziemię.
- Co znaczą te idiotyczne
paszkwile? Czego się pan czepia?
- krzyknął. - Czemu pan włóczy
się za mną? Co to jest? Wybiję
laską! Kości połamię!
Nie mogłem mówić. Byłem
szczęśliwy. Przyjąłem to w
siebie jak komunię i zamknąłem
oczy. Tylko w milczeniu -
nachyliłem się i nadstawiłem
pleców. Czekałem - i przeżyłem
parę chwil doskonałych, jakie
dane być mogą jedynie komuś, kto
już zaprawdę niewiele dni ma
przed sobą. Kiedy się
wyprostowałem, odchodził prędko,
stukając laską. Z sercem
przepełnionym, w nastroju łaski
i błogosławieństwa wracałem
pustymi ulicami. Za mało -
myślałem - za mało! Wszystko za
mało! Jeszcze - jeszcze więcej!
I skrucha domieszała się do
wdzięczności. Oczywiście!
Poczytała list mój za nędzny
frazes, za głupi żart i pokazała
go mecenasowi. Zamiast pomóc -
zaszkodziłem, a wszystko
dlatego, żem zbyt wygodny,
gnuśny, za mało daję z siebie -
za mało powagi i
odpowiedzialności, nie umiem
natchnąć zrozumieniem.
"Pani!
Ażeby pani uprzytomnić, aby
trafić do sumienia - oświadczam,
że począwszy od dzisiaj będę
stosował rozmaite samoudręczenia
(posty itp.) tak długo, póki to
nie nastąpi. Pani jest
bezczelna! Jakich słów mam użyć,
by wytłumaczyć konieczność,
powinność, psi obowiązek? Czy
długo jeszcze potrwa? Co ma
znaczyć ten upór? Skąd ta
pycha?!"
A nazajutrz, przypomniawszy
sobie ważny szczegół, napisałem:
"Perfumy tylko "Violette". On
to lubi."
Odtąd mecenas przestał
odwiedzać doktorową. Gryzłem
się, po nocach nie spałem. Nie
jestem naiwny. Orientuję się
dobrze w wielu rzeczach, o co
nikt by mnie nie posądził -
zdaję sobie sprawę na przykład,
jakie wrażenie wywrzeć może taki
list na osobie światowej i
świeckiej, jaką była doktorowa.
Umiem nawet w najwyższych
momentach uniesienia uśmiechnąć
się ścichapęk - lecz cóż stąd?
Czy przez to moje cierpienie
mniej było dojmujące, a męki,
które sobie zadałem, mniej
bolesne? Czy oburzenie moje
mniej istotne? Cześć dla
mecenasa mniej prawdziwa? O,
nie! Cóż jest istotne? Życie,
zdrowie? więc przysięgam, że z
tym samym ścichapęk uśmieszkiem
oddałbym i życie, i zdrowie za
to, by ona... by ona uczyniła
zadość. A może ta kobieta miała
skrupuły etyczne? Czym jest
głupia etyka wobec mecenasa
Kraykowskiego? Na wszelki
wypadek postanowiłem uspokoić ją
i pod tym względem!
"Pani musi! Doktór - to zero,
powietrze."
Ale u niej to nie była etyka,
to była po prostu pycha lub
wreszcie bezsensowne fochy
samicy i brak zrozumienia
świętych spraw elementarnych.
Przechadzałem się pod jej oknami
- co działo się tam za
zapuszczoną firanką (gdyż
wstawała późno), w jakim
znajdowała się stadium? Kobiety
są zbyt powierzchowne!
Próbowałem magnetyzmu: - musisz,
musisz - powtarzałem raz za
razem, spoglądając w okno - dziś
jeszcze, jeszcze dziś wieczorem,
jeśli męża nie będzie w domu. -
Wtem, nagle, przypominam sobie,
że przecież mecenas pragnął mnie
obić, że jeśli wtedy na ulicy
nie uczynił tego - to może z
powodu braku czasu? Rzucam więc
wszystko i pędzę do sądu, skąd,
jak wiem, wyjdzie za chwilę.
Istotnie wychodzi po paru
minutach z dwoma panami, a
wówczas zbliżam się i, milcząc,
nadstawiam grzbiet.
Zawisa nade mną zdumienie obu
panów, lecz nie dbam o to -
choćby i cały świat! Przymykam
oczy, tulę ramiona i czekam
ufnie - lecz nic nie spada.
Wreszcie bełkocę, jąkając się w
płyty chodnika:
- Może teraz? Zawsze, zawsze,
zawsze...
- To jakiś idiota - rozciąga
się nade mną głos jego. - Co za
roztargnienie! Zapomniałem, że
mam konferencją! Pomówimy innym
razem, żegnam panów, masz tu
parę groszy, mój człowieku. Moje
uszanowanie!
I śpiesznie wsiadł do
taksówki. Ach, te taksówki!
Jeden z panów sięgnął do
kieszeni. Wstrzymałem go ruchem
ręki.
- Nie jestem żebrakiem ani
idiotą. Mam godność - a jałmużnę
przyjmuję tylko od mecenasa
Kraykowskiego.
Powziąłem plan hipnozy,
stałej, konsekwentnej presji za
pomocą tysiąca drobnych faktów,
mistycznych wskazówek, które nie
przenikając do świadomości
wytworzyłyby podświadomy stan
konieczności. Rysowałem kredą na
murze domu, w którym mieszkała,
strzałkę i duże K. Nie będę
wyłuszczał wszystkich mych
intryg mniej lub więcej
zręcznych, została spowita
siecią dziwnych wydarzeń.
Subiekt w magazynie mód zwracał
się do niej niby przez pomyłkę -
pani mecenasowo! Stróż spotkany
na schodach, powiedział, że
sędzia Krajewski... zapytywał,
czy odesłano parasol. Krajewski
- Kraykowski, sędzia - mecenas,
trzeba być ostrożnym, kropla
drąży głaz. Nie wiadomo, jakim
cudem przynosiła z miasta na
sukni woń mecenasa, jego ożywczy
zapach toaletowy fiołkowego
mydła i wody kolońskiej. Lub na
przykład taki wypadek: późno w
nocy dzwoni telefon - zrywa się
ze snu, biegnie i słyszy
nieznajomy, rozkazujący głos -
natychmiast! - i nic więcej.
Albo wetknięty w drzwi świstek,
a na nim - nic, urywek wiersza:
"Znasz_li ten |kray, gdzie
cytryna dojrzewa?"
Lecz stopniowo traciłem
nadzieję. Mecenas przestał ją
odwiedzać - zdawało się, że na
nic moje wysiłki. Przewidywałem
już moment ostatecznej
kapitulacji i bałem się; czułem,
że nie będę mógł się z tym
pogodzić. Obraza mecenasa w tym
punkcie to byłaby rzecz, której
bym nie zniósł, chociażby on się
tym nie przejął. Byłaby to dla
mnie ostateczna zniewaga,
krzywda i hańba. Ostateczna -
tak, ostateczna, dobrze się
wyraziłem. Nie mogąc w nią
wierzyć, drżałem jednak przed
nieuchronnym zbliżającym się
końcem.
I rzeczywiście... Jest jednak
jakaś łaskawość! I, ach, jacy
byli przemyślni - a swoją drogą
mam żal do mecenasa, dlaczego
tak się z tym ukrywał, czyż nie
wiedział, że cierpię?
Przypadek? O nie, to nie był
przypadek, serce raczej!
Wracałem wieczorem Alejami do
domu - wtem coś mię tknęło, by
wstąpić do parku. Właściwie
powinienem był wcześniej położyć
się do łóżka, gdyż nazajutrz o
świcie miałem przybić do drzwi
mecenasa złoconą tabliczkę z
napisem - Mecenas Kraykowski,
ale coś tknęło mnie: do parku.
Wszedłem - i w samym końcu, za
stawem, ujrzałem... ach, ach!
ujrzałem jej duży kapelusz i
jego melonik. A, smarkacze,
łobuzy utrapione, a łotrzyki!
Więc podczas, gdy ja się
męczyłem, oni spotykali się
tutaj w sekrecie przede mną - i
jak zręcznie! Musieli posługiwać
się taksówkami! - skręcili w
boczną alejkę i usiedli na
ławeczce. Zaczaiłem się w
krzakach. Niczego się nie
spodziewałem, o niczym nie
myślałem - nie chciałem nic
wiedzieć, skuliłem się tylko pod
krzakiem i liczyłem liście
prędko, bez zastanowienia, jakby
mnie wcale nie było.
I nagle - mecenas objął ją,
przycisnął i szepnął:
- Tutaj - natura... Czy
słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej
- póki śpiewa... Do wtóru, w
takt pieśni słowiczej... Ja
proszę!
I potem... ach, to było
kosmiczne, nie wytrzymałem -
jakby wszystkie moce świata
spięły się we mnie świętym
szaleństwem, jakby potworny
stos, stos elektryczny, stos
pacierzowy, czy stos ofiarny,
użyczył mi straszliwego wstrząsu
- zerwałem się i zacząłem
krzyczeć na cały głos, na cały
park:
- Mecenas Kraykowski ją...!
Mecenas Kraykowski ją...!
Mecenas Kraykowski ją...!
Wszczął się alarm. Ktoś
biegł, ktoś uciekał, ludzie
wysunęli się naraz ze wszystkich
stron - a mnie złapało raz,
drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg
i zatańczyłem, jak jeszcze
nigdy, z pianą na ustach, w
drgawkach i konwulsjach -
bachiczny taniec. Co się potem
działo, nie pamiętam. Ocknąłem
się w szpitalu.
Miewam się coraz gorzej.
Ostatnie przeżycia zmęczyły
mnie. Mecenas Kraykowski
wyjeżdża jutro w tajemnicy
przede mną (lecz ja wiem) do
małej, górskiej miejscowości w
Karpatach Wschodnich. Chce
przypaść w górach na parę
tygodni i sądzi, że może
zapomnę. Za nim! Tak, za nim!
Wszędzie za tą moją gwiazdą
przewodnią! Lecz pytanie, czy
powrócę żywy z tej podróży,
wzruszenia te są zbyt silne.
Mogę skonać nagle na ulicy, pod
płotem, a w takim razie - trzeba
napisać karteczkę - niech trupa
mego odeślą pod adresem mecenasa
Kraykowskiego.
Zbrodnia z premedytacją
Zimą ubiegłego roku zmuszony
byłem odwiedzić obywatela
ziemskiego Ignacego K. dla
załatwienia pewnych spraw
majątkowych. Uzyskawszy
parodniowy urlop, powierzyłem
swoje funkcje sędziemu_asesorowi
i zadepeszowałem: - Wtorek,
szósta wieczór, proszę o konie.
- Tymczasem - przyjeżdżam na
stację, a koni nie ma. Dowiaduję
się - telegram mój został
wręczony w należytym porządku.
Poprzedniego dnia odebrał go
adresat we własnej osobie.
Volens nolens musiałem wynająć
prymitywną brykę, załadować na
nią walizę i neseser - a w
neseserze miałem buteleczkę wody
kolońskiej, flakon Vegetalu,
mydło toaletowe z zapachem
migdałów, pilnik i nożyczki do
paznokci - i oto przez cztery
godziny tłukę się przez pola w
nocy, w ciszy, w czasie odwilży.
Trzęsę się w miejskim palcie,
szczękam zębami, patrzę na plecy
furmana i myślę - tak nadstawiać
pleców! Tak wiecznie, często w
bezludnej okolicy, być
odwróconym plecami i zdanym na
wszelki kaprys siedzących z
tyłu!
Wreszcie zajeżdżamy przed
drewniany dwór wiejski - ciemno,
tylko na pierwszym piętrze
świeci się okno. Stukam do drzwi
- zamknięte, stukam mocniej -
nic, cisza. Opadają mię psy
podwórzowe i muszę rejterować na
brykę. Z kolei zaczyna dobijać
się mój woźnica.
- Niezbyt gościnnie - myślę.
Na koniec otwierają się drzwi
i ukazuje się wysoki, wątłej
postawy mężczyzna, około
trzydziestki, z blond wąsikiem,
z lampą w dłoni.
- A co to? - pyta, jakby
zbudzony ze snu, podnosząc
lampę.
- Czy państwo nie odebrali
mojej depeszy? Jestem H.
- H.? Jaki H.? - wpatruje się
we mnie. - Niech pan jedzie z
Bogiem - mówi nagle z cicha,
jakby dojrzał jakiś znak
szczególny - oczy jego uciekają
w bok, ręka silniej zaciska się
koło lampy. - Z Bogiem, z
Bogiem, panie! Niech Bóg
prowadzi! - i pośpiesznie cofa
się do wnętrza.
Powiedziałem już ostrzej:
- Przepraszam pana. Wczoraj
wysłałem depeszę o moim
przyjeździe. Jestem sędzia
śledczy H. Pragnę się widzieć z
panem K. - a jeśli nie mogłem
wcześniej przyjechać, to
dlatego, że nie przysłano po
mnie koni na stację.
Odstawił lampę.
- A prawda - odpowiedział po
chwili, zamyślony, ton mój nie
zrobił na nim żadnego wrażenia.
- Prawda... Pan telegrafował...
Prosimy bardzo.
Co się okazało? Że, jak mi
powiedział w przedpokoju młody
człowiek (który był synem
gospodarza), że po prostu...
zupełnie zapomnieli o moim
przyjeździe i o depeszy
otrzymanej poprzedniego dnia
rano. Sumitując się i grzecznie
przepraszając za najazd, zdjąłem
palto i powiesiłem na kołku.
Zaprowadził mię do małego
saloniku, gdzie na nasz widok
zerwała się z sofy, z lekkim
"ach", młoda kobieta. - Moja
siostra. - A, bardzo mi miło! I
rzeczywiście - bardzo miło, gdyż
kobiecość, choćby nawet i bez
żadnych ubocznych zamiarów,
kobiecość, powiadam, nigdy nie
zawadzi. Ale ręka, którą mi
podała, jest spocona - kto kiedy
widział podawać mężczyźnie
spoconą rękę? - a kobiecość
sama, pomimo wdzięcznej
twarzyczki, jakaś, nie wiem,
spocona i obojętna, bez żadnej
reakcji, rozmamłana i
nieuczesana.
Zasiadamy na czerwonych,
staroświeckich mebelkach i
zaczyna się wstępna konwersacja.
Lecz zaraz pierwsze, uprzejme
frazesy natrafiają na
nieokreślony opór, i zamiast
pożądanej potoczystości,
wszystko się rwie, zacina. Ja: -
Państwo zapewne zdziwili się,
słysząc stukanie do drzwi o tej
porze? Oni: - Stukanie? A,
rzeczywiście... Ja, grzecznie: -
Bardzo mi przykro, że
niepokoiłem państwa, ale
musiałbym chyba całą noc jeździć
po polach, jak Don Kiszot, ha,
ha! Oni (sztywno i cicho i nie
uważając za stosowne powitać
mego żarcika choćby
konwencjonalnym uśmiechem): -
Ależ owszem, prosimy bardzo. -
Cóż to? Wyglądało dziwnie
doprawdy - jakby byli na mnie
obrażeni, lub jakby się mnie
bali, lub jakby litowali się
nade mną, lub też jakby się za
mnie wstydzili... Wciśnięci w
fotele unikali mego wzroku, a
także nie patrzyli na siebie, z
najwyższą przykrością znosili
moje towarzystwo - zdawało się,
że zaprzątnięci są jedynie sobą
i cały czas nic tylko drżą, abym
nie powiedział czegoś, co by ich
mogło urazić. Zaczęło mnie to w
końcu denerwować. Czego oni się
boją, co jest we mnie takiego?
Cóż to za przyjęcie,
arystokratyczne, strachliwe i
dumne? Gdy zaś zapytałem o cel
mojej wizyty, tj. o pana K., brat
spojrzał na siostrę, a siostra
na brata, jakby ustępując sobie
pierwszeństwa - wreszcie brat
przełknął ślinę i rzekł
wyraźnie, wyraźnie i uroczyście,
jakby to nie wiem co było: -
Owszem, jest w domu.
ZUpełnie, jakby mówił: -
Król, Ojciec mój, jest w domu.
Kolacja też była nieco
dziwaczna. Podana została
niedbale, nie bez wzgardy dla
jedzenia i dla mnie. Apetyt, z
jakim, zgłodniały, zmiatałem
dary Boże, zdawał się wzbudzać
zgorszenie nawet w uroczystym
służącym Szczepanie, nie mówiąc
już o rodzeństwie, które
milcząc, przysłuchiwało się
odgłosom, jakie wydawałem nad
talerzem - a wiecie, jak ciężko
przełykać, gdy ktoś słucha -
mimo woli każdy kąsek zapada się
w gardło z okropnym bulgotem.
Brat miał na imię - Antoni, a
siostra - panna Cecylia.
Wtem patrzę - któż to
wchodzi? Zdetronizowana królowa?
Nie, to matka, pani K., sunie
wolno, podaje mi rękę zimną jak
lód, spogląda z cieniem
dostojnego zdziwienia i siada
bez słowa. Jest to osoba
zażywna, mała, nawet tłusta,
typu tych starych matron
wiejskich, nieubłaganych na
punkcie wszelkich zasad, a
zwłaszcza towarzyskich - i
spogląda na mnie surowo, z
bezmiernym zdziwieniem, jakbym
miał nieprzyzwoitą sentencję
wypisaną na czole. Cecylia robi
ruch ręką usiłujący tłumaczyć,
czy usprawiedliwić - lecz ruch
zamiera w połowie, atmosfera zaś
staje się jeszcze sztuczniejsza
i cięższa.
- Pan pewnie bardzo
niezadowolony z powodu... tej
chybionej podróży - rzekła naraz
pani K. - Jakim tonem?! Tonem
obrazy, tonem królowej, której
zaniedbano złożyć trzeciego
pokłonu - jakby jedzenie
kotletów stanowić miało crimen
laesae maiestatis!
- Kotlety wieprzowe w domu
państwa są doskonałe! - odparłem
w złości, gdyż mimo woli robiło
mi się coraz bardziej
ordynarnie, głupio i nieswojo.
- Kotlety - kotlety...
- Antoś jeszcze nic nie
powiedział, mamo - wyrwało się
naraz cichej jak trusia,
nieśmiałej Cecylii.
- Jak to - nie powiedział?
Jak to - nie powiedziałeś?
"Jeszcze" nie powiedziałeś?
- Po co to, mamo? - Szepnął
Antoni, zbladł i zacisnął zęby,
jakby miał siadać na fotelu
dentysty.
- Antosiu...
- Ależ bo... Po co? To
obojętne... nie warto - zawsze
będzie czas - powiedział i
zamilkł.
- Antosiu, jakże można, jakże
- nie warto, co też ty, Antosiu?
- To nikogo nic... To wszyst-
ko jedno...
- Biedaku ty! - szepnęła
matka, gładząc go po włosach;
ale odtrącił szorstko jej rękę.
- Mąż mój - rzekła sucho,
zwracając się do mnie - umarł
dzisiejszej nocy. - Co?!... Więc
umarł? Więc dlatego! Przerwałem
jedzenie, odłożyłem nóż i
widelec - połknąłem prędko
kąsek, który miałem w ustach. -
Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał
telegram na stacji! Spojrzałem
na nich: wszyscy troje -
czekali, skromnie i poważnie,
ale - czekali, z twarzami
surowymi, zamkniętymi, z
zaciśniętymi ustami; czekają
sztywno - na cóż oni czekają?
Ach, prawda, przecież trzeba
złożyć kondolencję!
Było to tak niespodziewane,
że w pierwszej chwili zupełnie
straciłem kontenans. Zmieszany,
podniosłem się z krzesła i
wybełkotałem niewyraźnie coś
jak: - Bardzo mi przykro...
Bardzo... Przepraszam. -
Zamilkłem, ale oni jeszcze nic
na to, jeszcze im było za
mało: ze wzrokiem opuszczonym, z
twarzami nieruchomymi, w
strojach zaniedbanych, on - nie
ogolony, one - nie uczesane, o
brudnych paznokciach, stali, nic
nie mówiąc. Chrząknąłem,
szukając na gwałt odpowiedniego
zagajenia, właściwego zwrotu,
ale w głowie akurat, jak to
znacie, kompletna pustka,
pustynia, oni zaś - czekają,
pogrążeni w cierpieniu. Czekają,
nie patrząc - Antoni stuka lekko
palcami w blat stołu, Cecylia
skubie wstydliwie rąbek brudnej
sukni, a matka bez ruchu, jak
skamieniała, z owym surowym,
nieustępliwym wyrazem matrony. -
Zrobiło mi się nieprzyjemnie,
choć przecie, jako sędzia
śledczy, setki zgonów
załatwiałem w życiu. Lecz
właśnie... jak powiedzieć - co
innego brzydki, przykryty kołdrą
trup zamordowany, a co innego na
katafalku szanowny zmarły
śmiercią naturalną, co innego
pewna bezceremonialność, a co
innego śmierć uczciwa,
przyzwyczajona do względów, do
manier, śmierć, że tak powiem, w
całym swoim majestacie. Nie,
powtarzam, nie zmieszałbym się
tak przenigdy, gdyby mi byli od
razu wszystko powiedzieli. Ale
zanadto byli skrępowani. Zanadto
się bali. Nie wiem, czy dlatego
po prostu, że byłem intruzem,
czy też odczuwali może pewien
wstyd z racji mego urzędu w tych
okolicznościach, z racji
pewnej... rzeczowości, jaką
musiała we mnie wyrobić
długoletnia praktyka, lecz w
każdym razie - ten wstyd ich
jakoś okropnie mnie zawstydził,
zawstydził mnie, właściwie
biorąc, zupełnie
nieproporcjonalnie.
Wyjąkałem coś o szacunku i o
przywiązaniu, jakie zawsze
miałem do zmarłego.
Przypomniawszy sobie, że od
czasów szkolnych nie spotkałem
się z nim nigdy, o czym mogli
wiedzieć, dodałem: - w czasach
szkolnych. - Ponieważ ciągle nic
nie odpowiadali, a przecież
musiałem jakoś zakończyć, jakoś
zaokrąglić, więc nie znajdując
już nic więcej, zapytałem: - Czy
mogę ujrzeć zezwłok? - a słowo
"zezwłok" zabrzmiało jakoś
bardzo nieszczęśliwie.
Zmieszanie moje najwidoczniej
udobruchało wdowę - rozpłakała
się boleśnie i podała mi dłoń,
którą z pokorą ucałowałem.
- Dziś - rzekła półprzytomnie
- dziś w nocy... Rano wstaję...
wchodzę... wołam - Ignaś - Ignaś
- nic, leży... Zemdlałam...
Zemdlałam... A od tej chwili
ręce mi drżą bez przerwy, o,
niech pan spojrzy!
- Po co to, mamo?
- Drżą... drżą bez przerwy -
podnosi ramiona.
- Mamo - znów odzywa się z
boku, półgłosem, Antoni.
- Drżą, drżą - drżą same, o,
drżą, jak osika...
- To nic nikogo... nikomu
nic... to wszystko jedno. Wstyd!
- wyrzuca z siebie brutalnie i
nagle odwraca się, odchodzi. -
Antosiu! - woła z przestrachem
matka - Cecylko, za nim... - A
ja stoję, patrzę, na
roztrzęsione ręce, nie mam
zupełnie nic do powiedzenia i
czuję, że się tracę, mieszam
coraz bardziej.
Wdowa rzekła naraz cicho: -
Pan chciał... Więc chodźmy...
tam... Zaprowadzę pana. -
Zasadniczo uważam - dzisiaj, gdy
na zimno rozpatruję tę sprawę -
że wtedy miałem prawo do siebie
i do mych kotletów, to jest, że
mogłem i nawet powinienem był
odpowiedzieć: - Służę - ale
naprzód dokończę kotletów, gdyż
od południa nie miałem nic w
ustach. Może, gdybym tak
odpowiedział, odwróciłby się
bieg wielu tragicznych wypadków.
Lecz czy moja wina, że tak mię
sterroryzowała, iż kotlety moje,
zarówno jak ja sam, wydały mi
się czymś trywialnym i niegodnym
wspomnienia i tak byłem z nagła
zawstydzony - że do dziś
rumienię się, myśląc o tym
wstydzie.
Po drodze na pierwszym
piętrze, gdzie leżał umarły,
szeptała do siebie: - Straszne
nieszczęście... Cios, cios
okropny... Dzieci nic nie
powiedziały. Dumne są, trudne,
skryte, nie chcą wpuszczać byle
kogo do serc, wolą zagryźć się
same. Po mnie to wzięły, po
mnie... Ach, żeby tylko Antoś
nie zrobił sobie jakiej krzywdy!
Twardy jest, zawzięty, nie da
nawet dygotać rękami. Nie
pozwolił tknąć ciała - a
przecież trzeba coś
przedsięwziąć, zarządzić. Nie
płakał, wcale nie płakał... Ach,
żebyż chociaż raz zapłakał!
Otworzyła jakieś drzwi - i
musiałem klęknąć z pochyloną
głową, ze skupieniem w twarzy,
podczas gdy ona stała z boku,
uroczysta, nieruchoma, jakby
okazując Przenajświętszy
Sakrament.
Zmarły leżał na łóżku - tak,
jak umarł, tyle tylko, że
ułożono go na wznak. Twarz sina,
obrzękła, świadczyła o śmierci
wskutek uduszenia, jak zwykle
przy atakach sercowych.
- Uduszony - szepnąłem, choć
wiedziałem dobrze, że atak
sercowy.
- To serce, serce, panie.
Umarł na serce...
- O, serce umie czasem
zadusić... umie... - rzekłem
ponuro. Wciąż stała, czekając -
więc przeżegnawszy się -
zmówiłem modlitwę, a potem
(wciąż stała) powiedziałem
cicho:
- Szlachetne rysy!
Ręce jej tak zadygotały, że
wypadało chyba znów je ucałować.
Nie zareagowała najlżejszym
poruszeniem, stojąc w dalszym
ciągu, jak cyprys, zapatrzona
gdzieś w ścianę boleśnie - a im
dłużej tak stała, tym trudniej
było uniknąć okazania choć
cokolwiek serca. Wymagała tego
zwykła przyzwoitość, nie można
było się wymówić. Podnoszę się z
kolan, strącam niepotrzebnie
jakiś pyłek z ubrania, pokasłuję
cicho - ona zaś wciąż stoi. Stoi
w zapamiętaniu, milcząca, z
oczami w słup, jak Niobe, ze
wzrokiem przykutym do wspomnień,
zmięta, rozmamłana, a u nosa
pojawia się maleńka kapka i
dynda, dynda... jak miecz
Damoklesa - a świece kopcą. Po
paru minutach spróbowałem się
odezwać z cicha - poderwała się,
jakby ją coś ugryzło, postąpiła
parę kroków i znowu stanęła.
Ukląkłem.. Cóż za nieznośna
sytuacja! Cóż za dylemat dla
człowieka tak wrażliwego, a
przede wszystkim tak drażliwego
jak ja! Nie posądzam ją o
świadomą złośliwość, niemniej
jednak, nikt nie zaprzeczy, była
w tym złośliwość. Nikt mię nie
przekona! Nie ona sama - to
jej złośliwość napawała się
bezczelnie tym, że ja tu kryguję
się przed nią i przed trupem.
Klęcząc o dwa kroki od tego
trupa, pierwszego, którego nie
mogłem się dotknąć, patrzyłem
jałowo na kołdrę okrywającą go
gładko aż po pachy, na ręce
pieczołowicie ułożone na kołdrze
- kwiaty doniczkowe stały w
nogach łóżka, a twarz wyłaniała
się blado z wgłębienia poduszki.
Przyglądałem się kwiatom, a
potem patrzyłem znów w twarz
zmarłemu, lecz nic mi nie
przychodziło do głowy, jak tylko
ta jedna natrętna myśl, dziwnie
uporczywa, że to jakaś - z góry
ułożona, teatralna scena.
Wszystko wyglądało jakby
wyreżyserowane - tam trup,
dumny, nietykalny, spoglądający
zamkniętymi oczami obojętnie w
sufit, obok - bolejąca wdowa, tu
- ja, sędzia śledczy, na
klęczkach, jak zły pies, któremu
założono kaganiec. "Co by było,
gdyby tak wstać, podejść,
ściągnąć kołdrę i obejrzeć -
gdyby przynajmniej dotknąć -
dotknąć końcem palca". To ja
myślę - lecz poważna uczciwość
śmierci przygważdża do miejsca,
boleść i cnota chronią przed
profanacją. - Precz! Nie wolno!
Wara! Na kolana! - Co to jest? -
pomyślałem z wolna - kto to tak
wyreżyserował? Ja jestem
człowiek zwykły, pospolity - nie
nadaję się do takich występów.
Nie radzę... Do diabła! -
zastanowiłem się nagle - co za
głupstwa! Skąd mi się to wzięło?
Czyżbym się zgrywał? Skąd u mnie
taka sztuczność, afektacja -
przecież ja na ogół jestem
zupełnie inny - czy ja się od
nich zaraziłem? Co to jest -
odkąd tu przyjechałem, wszystko
we mnie wypada sztucznie i
pretensjonalnie, jakby
przedstawiane przez marnego
aktora. Zupełnie się straciłem w
tym domu - okropnie się zgrywam.
- Hm - szepnąłem i znowu nie bez
pewnej teatralnej pozy (jakbym
już był wciągnięty w grę i nie
mógł powrócić do normy) - nie
radzę nikomu... Nie radzę nikomu
robić ze mnie demona, bo gotów
byłbym przyjąć zaproszenie...
Wdowa tymczasem wytarła nos i
ruszyła ku drzwiom, mówiąc coś do
siebie i pochrząkując, machając
rękami.
Gdy na koniec znalazłem się
sam w swoim pokoju, zdjąłem
kołnierzyk i zamiast położyć go
na stole - cisnąłem o ziemię, a
potem jeszcze - rozmiażdżyłem
nogą. Twarz wykrzywiła mi się i
nabiegła krwią, a palce
zacisnęły się kurczowo w sposób
zupełnie dla mnie
niespodziewany. Najwidoczniej
byłem w furii. Ośmieszyli mnie -
szepnąłem - wściekła baba... jak
to oni wszystko zręcznie
urządzili. Hołdy sobie każą
składać - po rękach całować!
Uczucia wymagają ode mnie!
Uczucia! Cackać się każą! A ja,
powiedzmy - nienawidzę tego. I,
powiedzmy - nienawidzę, gdy
dygotem zmuszają do całowania
rąk, gdy zniewalają do
mamrotania modlitw, do klękania,
do wydobywania z siebie dźwięków
fałszywych, wstrętnie
uczuciowych, a już nade wszystko
nienawidzę łez, wzdychań i
kapki u nosa; natomiast lubię
czystość i porządek.
- Hm - chrząknąłem po pauzie
z namysłem, z innego tonu,
ostrożnie i jakby próbując -
każą się całować po rękach? Po
nogach powinienem całować, bo
przecież jasne, czym jestem
wobec majestatu śmierci, i tej
boleści rodzinnej?... Wulgarnym,
bezdusznym szpiclem policyjnym,
niczym więcej - natura moja
wyszła na jaw. Lecz... hm... nie
wiem, czy niezbyt pochopnie,
tak, ja osobiście byłbym na ich
miejscu nieco - ostrożniejszy...
odrobinę - skromniejszy... Bo
należałoby chyba liczyć się
trochę z tym moim nędznym
charakterem, a jeśli już nie z
moim charakterem... prywatnym,
to... to... przynajmniej z mym
charakterem urzędowym. O tym
zapomnieli. Bądź co bądź, jestem
przecież - sędzią śledczym, a tu
jest przecie - trup, a pojęcie
trupa rymuje jakoś i w sposób
niezupełnie niewinny z pojęciem
sędziego śledczego. I gdybym na
przykład ujął bieg zdarzeń od
strony właśnie... hm... sędziego
śledczego - myślałem z wolna -
to cóż by się okazało? Proszę:
przyjeżdża gość, który -
przypadkowo - jest sędzią
śledczym. Nie przysyłają koni,
nie otwierają drzwi - a zatem
czynione mu są wstręty, a więc
zależy komuś na tym, by nie
wpuścić go do domu. Potem
przyjmowany jest niechętnie, ze
źle maskowanym gniewem, z obawą
- a któż to się boi, któż gniewa
na widok sędziego śledczego? Tai
się coś przed nim i ukrywa - a
wreszcie okazuje się, że to, co
się ukrywało, to... trup, zmarły
wskutek uduszenia w pokoju na
górze. Brzydko! Kiedy zaś trup
wyszedł na jaw, wszelkimi
sposobami usiłuje się zmuszać do
klękania i do całowania rąk, pod
pozorem, że nieboszczyk umarł
śmiercią naturalną!
Kto by zaś nazwał tę
koncepcję niedorzeczną, śmieszną
nawet (bo przecież szczerze
mówiąc, jakże można tak grubo
naciągać), ten niech nie
zapomina, że przed chwilą w
złości rozdeptałem kołnierzyk -
poczytalność moja była
zmniejszona, świadomość
przyćmiona wskutek doznanej
urazy, jasne więc, że nie mogłem
być w pełni odpowiedzialny za
moje wybryki.
Powiedziałem, patrząc przed
siebie, z powagą:
- Coś tu nie jest w porządku.
I jąłem z całą bystrością
łączyć łańcuch faktów, tworzyć
sylogizmy, wysnuwać nici i
szukać poszlak. Lecz wkrótce,
znużony jałowością tego zajęcia,
usnąłem. Tak, tak... Majestat
śmierci jest ze wszech miar
godzien szacunku i nikt nie
powie, abym nie oddał mu
należnych honorów, lecz nie
każda śmierć jest jednakowo
majestatyczna i, przed
wyjaśnieniem tej okoliczności,
nie byłbym na ich miejscu tak
pewny siebie, tym bardziej że
sprawa jest ciemna, zawikłana i
wątpliwa, hm... hm... jak o tym
świadczą wszystkie poszlaki.
Nazajutrz rano, pijąc w łóżku
kawę, zauważyłem, że lokajczyk,
który palił w piecu, chłopak
krępy, senny, zerka na mnie od
czasu do czasu ze słabym
przebłyskiem ciekawości. Zapewne
wiedział, kim jestem -
zagadnąłem go tedy:
- A to wasz pan umarł?
- A umarł.
- A ilu was tu jest służby?
- Jest Szczepan i kucharz,
proszę pana sędziego. Beze mnie.
A ze mną to trzech.
- Pan umarł w pokoju na
piętrze?
- Pewnie, że na piętrze -
rzekł obojętnie - podsycając
ogień i wydymając mięsiste
policzki.
- A wy gdzie śpicie?
Przestał dmuchać i spojrzał -
a spojrzał już bystrzej.
- Szczepan śpi z kucharzem
przy kuchni, a ja sam w
kredensie.
- To znaczy, że stamtąd,
gdzie sypiają Szczepan i
kucharz, nie ma innego przejścia
do pokoi, jak tylko przez
kredens? - zapytałem dalej od
niechcenia.
- Nie ma innego -
odpowiedział i spojrzał już
zupełnie bystro.
- A pani gdzie sypia?
- Pani dawniej z panem - a
tera to obok pana, w drugim
pokoju.
- Odkąd pan umarł?
- A nie, dawniej się
przeniosła, będzie już z
tydzień.
- A nie wiesz, czemu pani
przeniosła się od pana?
- Abo ja wiem...
Zadałem jeszcze jedno
pytanie:
- A gdzie sypia młody pan?
- Na dole, obok stołowego.
Wstałem, ubrałem się
starannie. Hm... hm... A więc,
jeśli się nie mylę, jedna więcej
dająca do myślenia poszlaka -
ciekawy szczegół. Bądź co bądź
zastanawiające, dlaczego żona na
tydzień przed śmiercią męża
opuszcza wspólną sypialnię.
Czyżby bała się zarażenia
chorobą sercową? To, co
najmniej, byłby strach
przesadny. Tylko żadnych
przedwczesnych wniosków, żadnych
zbyt pośpiesznych posunięć - i
zeszedłem do jadalni. Wdowa stała
pod oknem - z rękami splecionymi
wpatrywała się w kubek od kawy -
szeptała coś monotonnie,
żarliwie potrząsając głową, z
mokrą w rękach chusteczką od
nosa. Kiedy zbliżyłem się,
ruszyła nagle naokoło stołu w
przeciwną stronę, wciąż
szeptając, machając ręką, jak
niespełna rozumu - wszelako ja
odzyskałem już utraconą wczoraj
równowagę i stanąwszy z boku
czekałem cierpliwie, póki
wreszcie mnie nie zauważyła.
- A, żegnam, żegnam pana -
rzekła bezmyślnie, widząc moje
ukłony - bardzo było miło...
- Przepraszam - szepnąłem -
ja... ja... nie odjeżdżam
jeszcze, chciałbym jeszcze
trochę pobyć...
- A, to pan - powiedziała.
Przebąknęła coś o eksportacji,
zaszczycając mnie nawet bladym
pytaniem - czy zostanę na
pogrzebie?
- Łaska to wielka - odparłem
pobożnie. - Któż mógłby odmówić
ostatniej posługi? Czy wolno mi
będzie jeszcze raz odwiedzić
zwłoki? - Bez odpowiedzi i nie
oglądając się, czy idę za nią,
wstąpiła na skrzypiące schody.
Po krótkiej modlitwie wstałem
i jakby dumając nad zagadką
życia i śmierci, popatrzyłem
wokoło. - To dziwne! - rzekłem
do siebie - to ciekawe! Sądząc z
pozorów, ten człowiek bez
wątpienia umarł śmiercią
naturalną. Wprawdzie twarz ma
obrzękłą, siną jak u uduszonego,
lecz nigdzie żadnych absolutnie
śladów gwałtu, ani na ciele, ani
też w pokoju - naprawdę zdawać
by się mogło, że zmarł spokojnie
w ataku sercowym. Pomimo to
jednak - zbliżyłem się nagle do
łóżka i dotknąłem palcem szyi.
Nieznaczny ten ruch podziałał
na wdowę piorunująco.
Podskoczyła.
- Co pan? - zawołała. - Co
pan? Co pan?...
- Niechże się biedna pani tak
nie denerwuje - odparłem i już
bez dalszych ceremonii
rozpatrzyłem szczegółowo szyję
trupa, oraz cały pokój.
Ceremonie są dobre do czasu!
Niedaleko byśmy zajechali, gdyby
ceremonialność przeszkadzała w
dokonaniu szczegółowej
inspekcji, gdy zajdzie potrzeba.
Niestety! - wciąż żadnych
literalnie śladów, ani na ciele,
ani na komodzie, ani za szafą,
ani na dywaniku przed łóżkiem.
Jedyną rzeczą, godną uwagi, był
olbrzymi, zdechły karaluch.
Natomiast ukazał się pewien ślad
na twarzy wdowy - stała
nieruchomo, patrząc na moje
czynności z wyrazem mętnego
przerażenia.
Zapytałem tedy możliwie
oględnie: - Dlaczego pani przed
tygodniem przeniosła się do
pokoiku córki?
- Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego
ja się przeniosłam? Skąd pan...
Syn mnie namówił... Żeby więcej
powietrza. Mąż dusił się w
nocy... Ale co pan?... Właściwie
co pan?... Czego pan?...
- Proszę wybaczyć... Przykro
mi - ale... - resztę zaś
dopowiedziałem wymownym
milczeniem.
Przejawiła pewne zrozumienie
- jakby uprzytomniła sobie naraz
urzędowy charakter tego, z kim
mówiła.
- Ale przecież... Jak to?
Przecież - przecież pan chyba...
pan nic nie dostrzegł?
W pytaniu tym dźwięczał
wyraźny strach. Chrząknąłem za
całą odpowiedź. - Jakkolwiek
bądź - rzekłem sucho - chciałbym
prosić - pani wspominała zdaje
się coś o eksportacji... Otóż
muszę prosić, by ciało
zostawiono tutaj jeszcze do
jutra rana.
- Ignaś! - wykrzyknęła.
- Właśnie! - odparłem.
- Ignaś! Jak to?
Niepodobieństwo, niemożliwe -
rzekła, patrząc tępo na zwłoki.
- Ignaś!
I - ciekawe! - nagle urwała w
pół słowa, zesztywniała,
zmiażdżyła mnie wzrokiem, po
czym do głębi obrażona opuściła
pokój. Pytam, o cóż tu się
obrażać? Czy śmierć nienaturalna
męża stanowi obrazę dla żony,
jeśli nie maczała w tym palców?
Cóż to obraźliwego - śmierć
nienaturalna? Obraźliwa może dla
zabójcy, ale chyba nigdy dla
trupa lub dla krewnych jego?
Lecz miałem na razie coś
pilniejszego do roboty niż tym
podobne retoryczne pytania.
Pozostawiony sam na sam z
trupem, jeszcze raz zabrałem się
do drobiazgowych badań - w miarę
jednak jak je przeprowadzałem,
twarz moja coraz większe
zdradzała zdziwienie. - Nic a
nic - szepnąłem. - Nic, oprócz
karalucha za komodą. Można by
zaiste sądzić, że nie ma tu
żadnej podstawy do dalszego
działania.
Ha! Oto szkopuł! - w osobie
trupa, który głośno i wyraźnie
stwierdza fachowemu oku, że
zmarł normalnie w ataku
sercowym. Wszystkie pozory,
konie, niechęć, strach,
ukrywanie, przemawiają za czymś
niewyraźnym, a trup, patrząc w
sufit, obwieszcza - ja zmarłem na
serce! Była to fizyczna i
medyczna oczywistość, był to
pewnik - nikt go nie zamordował
dla tej prostej i decydującej
przyczyny, że: on wcale nie
był zamordowany. Musiałem
przyznać, że większość mych
kolegów po fachu w tym punkcie
umorzyłaby śledztwo. Lecz nie ja!
Ja byłem już zbyt śmieszny, zbyt
mściwy i zbyt daleko już się
zapędziłem. Podniosłem palec do
góry, zmarszczyłem brwi. -
Zbrodnia nie przychodzi sama,
panowie, zbrodnię trzeba
wypracować myślowo, obmyślić,
wymyślić - pieczone gołąbki nie
wpadają same do gąbki.
- Gdy pozory świadczą
przeciwko zbrodni - rzekłem
mądrze - bądźmy chytrzy, nie
dajmy się wziąć na lep pozorom.
Gdy zaś przeciwnie logika,
zdrowy rozsądek, oczywistość
wreszcie stają się adwokatem
przestępcy, a pozory przemawiają
przeciw niemu, zawierzmy pozorom,
nie dajmy się brać na fundusz
logice i oczywistości. Dobrze...
ale przy wszystkich pozorach,
jakże - mówił Dostojewski -
przyrządzić pieczeń z zająca,
nie mając zająca? Patrzyłem na
trupa, trup zaś patrzył w sufit,
głosząc niewinność nieskalaną
szyją. Oto trudność! Oto
szkopuł! Lecz czego się nie da
usunąć, to trzeba przeskoczyć -
hic Rhodus, hic salta! Czyliż
ten martwy przedmiot o rysach
ludzkich, który mógłbym, gdybym
chciał wziąć w rękę - czyż
zastygła twarz ta może stawić
istotny opór mej ruchliwej
zmiennej fizjonomii, zdolnej
wynaleźć minę odpowiednią do
każdej sytuacji. I gdy oblicze
trupa pozostało to samo -
spokojne, acz nieco obrzękłe -
moja twarz wyraziła
uroczystą chytrość, głupią
zarozumiałość i pewność siebie,
zupełnie jakbym mówił: - Za
stary ja wróbel na te plewy!
- Tak - rzekłem z powagą -
fakt oczywisty: zmarły został
uduszony.
Wykrętność adwokacka może
będzie usiłowała twierdzić, że
udusiło go serce? Hm, hm... Nie
dla nas te kruczki obrony. Serce
jest terminem bardzo
rozciągliwym, nawet -
symbolicznym. Kogóż to zadowoli,
gdy zrywając się na wieść o
popełnionym przestępstwie,
usłyszy uspokajającą odpowiedź,
że to nic, zadusiło serce.
Przepraszam, jakie serce? Wiemy,
jak zagmatwane, wieloznaczne
może być serce, o, serce to
worek, w który bardzo wiele
można zmieścić - zimne serce
mordercy; spopielałe serce
rozpustnika; wierne serce
kochanki; serce gorące, serce
niewdzięczne, serce zazdrosne,
zawistne itd.
Rozdeptany karaluch zdaje się
nie pozostawać w bezpośrednim
związku z przestępstwem. Na
razie jedno jest ustalone -
zmarły został uduszony, a
uduszenie to ma charakter
sercowy. Można by także
powiedzieć, zważywszy brak
wszelkich zewnętrznych obrażeń,
iż uduszenie ma charakter typowo
wewnętrzny. Tak, oto wszystko...
Nic więcej - wewnętrzne,
sercowe. Żadnych przedwczesnych
wniosków - a teraz dobrze by
było przejść się trochę po domu.
Wróciłem na dół. Wchodząc do
stołowego, usłyszałem odgłos
lekkich, szybko pierzchających
kroków - chyba panny Cecylii? -
ej, niedobrze uciekać,
dzieweczko - prawda zawsze
zgoni! Minąwszy jadalnię - a
służba nakrywająca do obiadu
przyglądała mi się po kryjomu -
zapuściłem się wolno w dalsze
pokoje, przy czym gdzieś w
drzwiach mignęły mi się
uchodzące plecy pana Antoniego.
- Jeżeli już mowa o śmierci
wewnętrznej, sercowej -
rozmyślałem - to przyznać
trzeba, że ten stary dom jak
żaden inny do tego się nadaje.
Ściśle mówiąc, nie ma tu może
nic wyraźnie obciążającego -
wszelako... - pociągnąłem nosem
- wszelako jest popłoch, a w
atmosferze jest jakiś odór, odór
swoisty - odór z kategorii tych,
które można znieść, gdy są
własne, podobnie jak odór potu -
odór, który określiłbym jako
odór czułości rodzinnej... Wciąż
wąchając, notowałem pewne
szczególiki, które, acz drobne,
nie wydawały się zupełnie bez
znaczenia. I tak - wypłowiałe,
pożółkłe firanki - ręcznie
haftowane poduszki - obfitość
fotografii i portretów - oparcia
wygniecione plecami wielu
pokoleń... a oprócz tego
przerwany list na białym
liniowanym papierze - kawałek
masła na nożu w salonie na oknie
- szklanka z lekarstwem na
komodzie - niebieska wstążka za
piecem - pajęczyna, dużo szaf -
stare zapachy... Wszystko to
składało się na atmosferę
szczególnej pieczołowitości,
wielkiej serdeczności - serce na
każdym kroku znajdowało tu
pokarm dla siebie, tak, serce
mogło używać na starym maśle,
firankach, wstążce, zapachach (a
chleb ponosi - zauważyłem). A
także trzeba było uznać, że dom
był wyjątkowo "wewnętrzny",
która to wewnętrzność
uwidoczniała się głównie w wacie
okiennej, i wyszczerbionym
spodku, z zeschłym, jeszcze z
lata, plasterkiem trucizny na
muchy.
Ażeby jednak nie powiedziano,
że zacietrzewiony w pewnym
wewnętrznym kierunku, pominąłem
wszelkie inne możliwości -
zadałem sobie trud sprawdzenia,
czy istotnie z części służbowej
domu nie ma przejścia do części
mieszkalnej, jak tylko przez
kredens - i stwierdziłem, że nie
ma - a nawet wyszedłem na dwór i
wolno, na pozór - spacerkiem,
okrążyłem dom wokoło po
rozmokłym śniegu. Nie było do
pomyślenia, aby przez drzwi, lub
też przez okna opatrzone
potężnymi okiennicami, mógł
dostać się ktokolwiek do środka
w nocy. Z czego wynika, że gdyby
w nocy popełniono w tym domu
jakikolwiek czyn - to nikt nie
mógłby być poszlakowany, oprócz
chyba lokajczyka Stefana, który
spał w kredensie. - Tak -
rzekłem domyślnie - to na pewno
lokajczyk Stefan. Nikt inny,
tylko on, tym bardziej że z
oczu mu patrzy niedobrze.
Tak mówiąc, nadstawiłem uszu
- gdyż przez uchylony lufcik
dobiegł mnie głos, o jakże różny
od tego, który słyszałem jeszcze
niedawno i jak rozkoszny, jak
obiecujący, głos już nie
zbolałej królowej, lecz miotany
przerażeniem, niepokojem,
roztrzęsiony, osłabły, kobiecy -
głos, który, zdawało się,
dodawał mi otuchy, chciał mi iść
na rękę. - Cecylko, Cecylko...
wyjrzyj... czy poszedł już?
Wyjrzyj! Nie wychylaj się, nie
wychylaj - gotów cię zobaczyć!
Gotów jeszcze tutaj wejść -
myszkować - czy sprzątnęłaś
bieliznę? Czego on szuka? Co
zobaczył? Ignaś! O Boże, po cóż
on oglądał ten piec, czego
chciał od komody? O, to okropne,
po całym domu! Ja to nic, ze mną
niech robi co chce, ale Antoś,
Antoś tego nie zniesie. Dla
niego to jest świętokradztwo!
Strasznie zbladł, kiedy mu
powiedziałam - ach, lękam się,
żeby mu nie zbrakło siły.
Jeżeli jednak zbrodnia, jak
można uważać za ustalone w
drodze badania, była wewnętrzna
(myślałem dalej) - to obowiązek
nakazuje przyznać, że
morderstwo, dokonane przez
lokajczyka w celach rabunkowych
prawdopodobnie, nie może być w
żadnym razie uważane za zbrodnię
o charakterze wewnętrznym. Co
innego samobójstwo - gdy
człowiek sam siebie zabija i
wszystko dzieje się wewnątrz -
lub ojcobójstwo, gdzie, bądź co
bądź, własna krew zabija. Co zaś
do karalucha, to morderca musiał
zgładzić go z rozpędu.
Snując takie uwagi, zasiadłem
w gabinecie z papierosem - wtem
wszedł pan Antoni. Ujrzawszy
mnie, przywitał się, ale już
skromniej trochę niż za pierw-
szym razem; zdawało się nawet,
że jest trochę stropiony.
- Piękny państwo mają dom -
rzekłem. - Niesłychanie zacisznie
tu, serdecznie - dom co się
zowie rodzinny - ciepły...
Przypominają mi się czasy
dzieciństwa - przypomina się
matka, matka w szlafroku,
obgryzione paznokcie, brak
chusteczki do nosa...
- Dom? Dom - naturalnie...
Myszy są. Ale ja nie o tym.
Matka mówiła mi - podobno pan...
to jest...
- Na myszy znam doskonały
środek - Ratopex.
- A, muszę koniecznie zabrać
się energiczniej do nich -
energiczniej, dużo
energiczniej... Podobno pan był
dziś rano u... ojca... to jest
raczej, przepraszam - u ciała...
- Byłem.
- A! - I...?
- I? Co - i?
- Podobno pan tam coś...
znalazł...
- A tak, znalazłem -
zdechłego karalucha.
- Zdechłych karaluchów też
jest dużo, to jest - karaluchów
samych... chciałem powiedzieć,
karaluchów niezdechłych.
- Pan bardzo kochał ojca? -
zapytałem, biorąc ze stołu album
z widokami Krakowa?
Pytanie to zaskoczyło go
wyraźnie. Nie, nie był na nie
przygotowany, pochylił głowę,
spojrzał w bok, przełknął ślinę
i - wymówił półgębkiem z
niewypowiedzianym przymusem, ze
wstrętem prawie:
- Dosyć...
- Dosyć? To niewiele. Dosyć!
Tylko tyle?
- Dlaczego pan pyta? -
zagadnął zduszonym głosem.
- Dlaczego pan taki sztuczny?
- odpowiedziałem współczująco,
nachylając się ku niemu po
ojcowsku, z albumem w rękach.
- Ja? Ja sztuczny? Skąd...
pan...?
- Dlaczego pan zbladł w tej
chwili?
- Ja? Ja - zbladłem?
- O, o! Spogląda pan spode
łba... Nie kończy pan zdań...
Rozprawia pan o myszach,
karaluchach... Głos zbyt głośny,
to znów zbyt cichy, ochrypły lub
jakiś piskliwy, aż w uszach
wierci - mówiłem poważnie - a
ruchy takie nerwowe... A zresztą
wszyscy państwo są jacyś -
nerwowi i sztuczni. Dlaczego to
tak, młody człowieku? Czy nie
lepiej prostodusznie -
opłakiwać? Hm... kochał pan...
dosyć?! A dlaczego skłonił pan
przed tygodniem matkę do
opuszczenia ojcowskiej sypialni?
Kompletnie sparaliżowany mymi
słowami - nie śmiejąc ruszyć
ręką ani nogą, ledwie zdołał
wykrztusić:
- Ja? Jak to? Ojciec... Ojciec
potrzebował... świeżego
powietrza...
- Krytycznej nocy pan spał w
swoim pokoju na dole?
- Czy ja? Naturalnie, że w
pokoju... w pokoju na dole.
Chrząknąłem i poszedłem do
siebie, zostawiając go na
krzesełku z rękami na kolanach,
ze szczelnie zaciśniętymi ustami
i ze sztywno zsuniętymi nogami.
Hm, najwidoczniej - nerwowa
natura. Nerwowa natura,
wstydliwość, nadmierna czułość,
nadmierna sercowość... Lecz
wciąż jeszcze trzymałem się na
wodzy, nie chcąc przedwcześnie
nikogo i niczego spłoszyć. Kiedy
w swym pokoju myłem ręce i
przygotowywałem się do obiadu,
wsunął się lokajczyk Stefan,
pytając, czy mi czego nie
potrzeba? Wyglądał jak
odrodzony! Oczy mu latały,
postać okazywała służalczą
chytrość, a wszystkie władze
duchowe pobudzone były w
najwyższym stopniu! Zapytałem: -
No, cóż mi tam powiesz nowego?
Odpowiedział jednym tchem: - A,
bo pan sędzia pytał, czy ja
spałem przedwczorajszej nocy w
kredensie? To chciałem
powiedzieć, że tej nocy,
wieczorem, młody pan zamknął
drzwi kredensu na klucz od
strony stołowego. Zapytałem: -
Czy pan nigdy nie zamykał tych
drzwi na klucz? - Nigdy a nigdy.
Ten jeden raz zamknął, a i to
myślał pewnie, że śpię, bo już
była późna godzina - ale ja
jeszcze nie spałem i słyszałem,
jak podszedł i zamykał. Kiedy
odemknął z klucza, to nie wiem,
bo zasnąłem - dopiero nad ranem
mnie zbudził, że nasz pan
nieżywy, a wtedy drzwi były już
otwarte.
- A więc w nocy, z
niewyjaśnionych przyczyn, syn
zmarłego zamyka na klucz drzwi
kredensu! Zamyka na klucz drzwi
kredensu? - Cóż to miało
znaczyć?
- Tylko niech pan sędzia
nie mówi, że ja mówiłem.
Nie darmo określiłem tę
śmierć jako wewnętrzną!
Zamknięto drzwi, by nikt obcy
nie miał do niej dostępu! Sieć
coraz bardziej zacieśniała się,
coraz wyraźniej widać było
pętlę, zaciskającą się na szyi
mordercy. - Czemuż jednak,
zamiast objawić tryumf,
uśmiechnąłem się tylko dość
głupio? - Gdyż - niestety,
trzeba było przyznać - brakowało
czegoś równie przynajmniej
ważnego, co pętla na szyi
mordercy, to jest pętli na szyi
zamordowanego. Przeskoczyłem
wprawdzie ten szkopuł, dałem
skok naiwny przez szyję,
jaśniejącą nieskalaną bielą, ale
wszak nie można być wiecznie w
rozgrzeszającym stanie
namiętności. Dobrze, zgadzam
się, (mówiąc na stronie), byłem
w furii, z tych czy z innych
względów nienawiść, wstręt,
uraza, zaślepiły mnie i kazały
upierać się przy jaskrawym
absurdzie, to ludzkie, to każdy
zrozumie; lecz wszak nadejdzie
moment, kiedy trzeba będzie -
ustatkować się, nadejdzie, jak
mówi Pismo, dzień Sądu. A
wtedy... hm... ja powiem - tu
jest morderca, a trup powie - ja
zmarłem na serce. I co? Co powie
Sąd?
Przypuśćmy, że Sąd zapyta: -
Pan twierdzi, że zmarły został
zamordowany? Na jakiej
podstawie?
Odpowiem: - Gdyż rodzina
jego, proszę Sądu, żona jego i
dzieci, a zwłaszcza syn,
zachowują się dwuznacznie,
zachowują się tak, jakby go
zamordowali - to rzecz
niewątpliwa.
- Dobrze - lecz jakimże
sposobem mógł zostać
zamordowany, skoro nie jest
zamordowany, skoro z pełną
oczywistością wynika z
ekspertyzy sądowo_lekarskiej, że
umarł po prostu w ataku
sercowym?
A wówczas wstanie adwokat,
ten płatny krętacz, i w długiej
mowie, powiewając rękawami togi,
pocznie udowadniać, że jest to
nieporozumienie, mające źródło w
mym niskim sposobie myślenia, że
ja pomieszałem zbrodnię i
żałobę, albowiem to, co wziąłem
za wyraz nieczystego sumienia,
jest tylko wyrazem trwożliwości
uczucia, które ucieka i kurczy
się przed zimnym dotknięciem
obcego. I znów powróci
nieznośny, uprzykrzony refren -
jakimże cudem został
zamordowany, skoro wcale nie
jest zamordowany? Skoro na
ciele nie znać najmniejszych
nawet śladów uduszenia?
Szkopuł ten tak mnie dręczył,
że przy obiedzie, po prostu dla
siebie samego, by zagłuszyć
strapienie i przynieść ulgę
dojmującym wątpliwościom, bez
żadnych poza tym intencji,
zacząłem dowodzić, iż zbrodnia w
istocie swojej nie jest
fizyczna, lecz par excellence -
psychiczna. Oprócz mnie, jeśli
się nie mylę, nikt nie zabierał
głosu. Pan Antoni nie odezwał
się słowem, nie wiem, czy nie
uznając mnie godnym, jak
poprzedniego wieczoru, czy też
dlatego, że bał się, by głos nie
wypadł trochę ochryple.
Matka_wdowa siedziała
pontyfikalnie, wciąż, zdaje się,
śmiertelnie obrażona, a ręce jej
drżały, dążąc do zapewnienia
sobie bezkarności. Panna Cecylia
cicho połykała zbyt gorące
płyny. Ja zaś z wyżej
wymienionych pobudek
wewnętrznych, nie zdając sobie
sprawy z nietaktu, jaki
popełniam, ani też z pewnych
naprężeń w atmosferze,
rozprawiałem potoczyście, długo
i szeroko. - Wierzcie mi, moi
państwo, fizyczny kształt czynu,
zmaltretowane ciało, nieład w
pokoju, wszelkie tak zwane
ślady, to szczegół całkiem
drugorzędny, dodatek, ściśle
biorąc, do właściwej zbrodni.
Formalność sądowo_lekarska,
ukłon zbrodniarza w stronę
władz, nic więcej. Właściwa
zbrodnia dokonywa się zawsze w
duszy. Zewnętrzne szczegóły...
mój Boże! Zacytuję chociażby
taki wypadek: siostrzeniec wbija
nagle w plecy, nie wiadomo
dlaczego, wujowi_dobroczyńcy,
który przez trzydzieści lat
obsypywał go łaskami - długą,
staromodną szpilkę od kapelusza.
I proszę! - Taka wielka zbrodnia
psychiczna, a taki mały,
niedostrzegalny ślad fizyczny,
maleńka dziurka w plecach od
ukłucia szpilką. Siostrzeniec
ten tłumaczył się potem, że
przez roztargnienie wziął plecy
wuja za kapelusz kuzynki. Któż
mu uwierzy?
Tak, tak, fizycznie biorąc,
zbrodnia jest drobiazgiem, tylko
duchowo jest trudna. Wobec
nadzwyczajnej kruchości
organizmu, można zamordować
przypadkiem, jak ten
siostrzeniec, przez
roztargnienie - nie wiadomo
skąd, nagle, bach, leży trup.
Pewna kobieta, najzacniejsza w
świecie, zakochana po uszy w
swym mężu, w pełni miodowych
miesięcy, spostrzega w malinach,
na talerzu małżonka, białego,
podługowatego robaczka - a
trzeba wam wiedzieć, że mąż
nienawidził nade wszystko tych
ohydnych liszek. Zamiast go
ostrzec, patrzy z filuternym
uśmieszkiem, a potem mówi -
zjadłeś robaka. - Nie! - krzyczy
przerażony mąż. - Ależ tak -
odpowiada żona i opisuje go -
był taki a taki, tłusty, biały.
Dużo śmiechu, przekomarzania
się, mąż niby zagniewany wznosi
ręce do nieba, biadając nad
złośliwością żony. Zapomniano o
tym. A po tygodniu lub dwóch,
żona wielce zdziwiona, gdy mąż
chudnie, schnie, zrzuca
wszystkie pokarmy, brzydzi się
własną ręką, nogą i (wybaczcie
państwo określenie) już nie
jeździ do Rygi, ale rzec można -
stale przebywa w Rydze.
Wzrastający wstręt do siebie
samego, okropna choroba! I
pewnego dnia wielki płacz,
straszny jęk, umarł nagle,
zwymiotował siebie, pozostała
tylko głowa i gardło, resztę zaś
zrzucił do kubełka. Wdowa w
rozpaczy - dopiero w ogniu
krzyżowych pytań wyszło na jaw,
że w najtajniejszych głębinach
jaźni czuła nienaturalną
skłonność do wielkiego buldoga,
którego jej mąż wybił na krótko
przed zjedzeniem malin.
Albo w pewnym arystokratycznym
rodzie syn, który zamordował
matkę w ten sposób, że
nieustannie powtarzał drażniące
słówko: - proszę siadać! Na
przewodzie sądowym do ostatka
udawał niewinnego. O, zbrodnia
jest tak łatwa, że aż dziwno, iż
tyle osób umiera śmiercią
naturalną... zwłaszcza, jeśli
przyplącze się do tego serce,
serce - ten tajemny łącznik
pomiędzy ludźmi, ten podziemny,
zawiły korytarz pomiędzy tobą a
mną, ta pompa ssąco_tłocząca,
która tak doskonale umie wyssać
i tak cudownie tłoczy... Potem
dopiero żałoba, pogrzebowe miny,
dostojeństwo boleści, majestat
śmierci - ha, ha - a wszystko w
tym celu, by "uszanowano"
cierpienie i przypadkiem nie
wglądnięto bliżej w to serce,
które po cichu, okrutnie
zamordowało!
Siedzieli, jak myszy pod
miotłą, nie śmiejąc przerywać! -
gdzież ta duma z poprzedniego
wieczoru? - Wtem wdowa rzuca
serwetę, blada, jak śmierć,
podwójnie dygocąc rękami i
wstaje od stołu. Rozkładam
dłonie. - Bardzo przepraszam.
Nie chciałem urazić. Mówię tylko
ogólnikowo o sercu, o worku
sercowym, w którym tak łatwo
schować trupa.
- Nikczemny! - wyrzuca z
siebie, ciężko falując
piersiami. Syn, córka zrywają
się od stołu.
- Drzwi! - wykrzykuję. -
Dobrze - nikczemny! Ale proszę
powiedzieć, dlaczego zamknięto
na klucz drzwi tej nocy?!
Pauza. Nagle wybucha nerwowym,
jęczącym płaczem Cecylia i mówi
szlochając:
- Drzwi, to nie mama. To ja
zamknęłam. To ja!
- Nieprawda, córko, to ja
kazałam zamknąć drzwi! Dlaczego
poniżasz się przed tym
człowiekiem?
- Mama kazała, ale ja
chciałam... ja chciałam... ja
też chciałam zamknąć drzwi i ja
zamknęłam.
- Przepraszam - mówię -
zaraz... Jak to? - (przecież to
Antoni zamknął drzwi
kredensu)... O jakich drzwiach
mowa?
- Drzwi... drzwi od sypialnego
ojczulka... To ja zamknęłam!
- To ja zamknęłam... Zabraniam
ci tak mówić, słyszysz? Ja
kazałam!
Jak to? - Więc i one zamykały
drzwi? Tej nocy, której ojciec
miał umrzeć, syn zamyka na klucz
drzwi kredensu, a matka z córką
zamykają drzwi swego pokoju!
- A dlaczego panie zamknęły te
drzwi - zapytuję gwałtownie -
wyjątkowo, akurat tej nocy? W
jakim celu?
Konsternacja! Milczenie! Nie
wiedzą! Opuszczają głowy!
Teatralna scena. Wtem odzywa się
wzburzony głos Antoniego.
- Nie wstyd wam tłumaczyć się?
I to przed kim? Milczcie!
Chodźmy stąd!
- A to może pan mi powie,
dlaczego tej nocy zamknął pan na
klucz drzwi kredensu, odcinając
służbie dostęp do pokoi?
- Ja? Zamknąłem?
- A co? Może pan nie zamknął?
Są świadkowie! To może być
udowodnione!
Znów milczenie! Znów
konsternacja! Kobiety patrzą z
przerażeniem. Wreszcie syn,
jakby przypominając sobie coś,
co było dawno, oświadcza
bezdźwięcznie:
- Zamknąłem.
- A dlaczego? Dlaczego pan
zamykał? Czy może z powodu
przeciągów?
- Tego nie potrafię wyjaśnić -
odpowiada z trudną do opisania
wyniosłością - i opuszcza pokój.
Resztę dnia spędziłem u
siebie. Nie zapalając świecy,
długo chodziłem wzdłuż i wszerz,
od ściany do ściany. Na dworze
mrok gęstniał, płaty śniegu
coraz jaskrawiej znaczyły się w
opadającym cieniu nocy, a
powikłane szkielety drzew
osaczały dom zewsząd. - A to mi
dom! Dom morderców, dom
potworny, gdzie grasuje zimny,
zamaskowany mord z premedytacją,
dom dusicieli! Serce?! Ja od
razu wiedziałem, czego
spodziewać się po tym dobrze
wykarmionym sercu i jakie
ojcobójstwo potrafi sprawić to
serce, spęczniałe na tłuszczu,
na maśle i cieple rodzinnym!
Wiedziałem, ale nie chciałem
mówić przed czasem! A tak się
pysznili! Takich żądali hołdów!
Uczucie? Niech powiedzą raczej,
czemu zamykali drzwi?
Dlaczego jednak w tej chwili,
kiedy miałem już wszystkie nici
w ręku i mogłem palcem wytknąć
zbrodniarza - traciłem czas na
darmo, zamiast działać? Szkopuł,
szkopuł - szyja biała,
nietknięta i jak ten śnieg na
dworze, im mroczniej, tym
bielsza. Trup najwidoczniej był
w zmowie z bandą morderców.
Jeszcze raz wysiliłem się i
zaatakowałem trupa już z frontu,
z otwartą przyłbicą - nazywając
rzeczy po imieniu i wyraźnie
wskazując na sprawcę. Było to
tak samo, co gdybym walczył ze
stołkiem. Jakkolwiek wytężałem
wyobraźnię, intuicję, logikę,
szyja pozostawała szyją, a biel
- bielą, z charakterystycznym
uporem martwego przedmiotu.
Zatem nie pozostawało nic
innego, jak tylko do ostatka
zgrywać się i obstawać przy
mściwym zaślepieniu i
niedorzeczności i czekać,
czekać - licząc naiwnie na to,
że skoro trup nie chce, może -
może - zbrodnia sama wypłynie na
wierzch jak oliwa. -
Próżnowałem? Tak, lecz stąpania
moje rozlegały się w domu, każdy
słyszał, że chodzę bez przerwy i
zapewne oni tam, na dole, nie
próżnowali.
Minęła pora kolacji. Zbliżała
się jedenasta, a ja nie ruszałem
się z pokoju, wciąż wymyślając
im od łotrów i zbrodniarzy,
tryumfując, a zarazem ufając na
stronie resztkami sił, że upór i
wytrwałość zostaną nagrodzone -
że sytuacja da się przecież
ubłagać tyloma staraniami,
tyloma rozmaitymi minami, takiej
namiętności, że w końcu nie
będzie mogła się oprzeć, że
natężona, doprowadzona do
ostateczności, musi się jakoś
rozwiązać, urodzić coś, urodzić
coś już nie z dziedziny fikcji,
lecz coś rzeczywistego. Wszak
nie mogliśmy wiecznie trwać tak
- ja na górze, oni - na dole,
musiał ktoś zawołać "pas", a
wszystko zależało od tego, kto
zawoła pierwszy. Cicho było i
głucho. Wyjrzałem na korytarz,
ale z dołu nic nie dochodziło.
Co oni mogli tam robić? Czy
robią aby, co do nich należy,
czy jeśli ja tutaj tryumfuję z
powodu tych drzwi pozamykanych,
oni tam ze swej strony
dostatecznie boją się,
naradzają, wytężają słuch,
łowiąc odgłosy mych kroków, czy
dusze ich nie lenią się
wypracowywać to w sobie? Ach,
odetchnąłem, gdy około północy
usłyszałem wreszcie stąpanie w
korytarzu i ktoś zapukał. -
Proszę - zawołałem.
- Wybaczy pan - rzekł Antoni,
siadając na krześle, które mu
wskazałem. Wyglądał niedobrze -
ziemiście i blado - i widać
było, że składna wymowa nie
będzie jego najsilniejszą
stroną. - Pańskie zachowanie...
a ostatnio - te słowa... Słowem
- co to ma znaczyć?! Albo niech
pan wyjedzie... i to
natychmiast!... albo niech pan
powie! To szantaż! - wybuchnął.
- Nareszcie pan zapytał -
rzekłem. - Późno! A i to pyta
pan bardzo ogólnikowo. Co mam
właściwie powiedzieć? Dobrze
jednak - proszę: ojciec pański
został...
- Co? Co został?
- Został uduszony.
- Uduszony. Dobrze. Uduszony
- żachnął się z jakąś dziwną
satysfakcją.
- Pan się cieszy?
- Cieszę się.
Przeczekałem chwilę, po czym
rzekłem:
- Czy miał pan jeszcze jakie
pytanie?
Wybuchnął:
- Ale przecież nikt nie
słyszał krzyków ani hałasu!
- Po pierwsze, w sąsiedztwie
spały jedynie matka pańska i
siostra, które szczelnie
zamknęły drzwi na noc. Po wtóre,
zbrodniarz mógł od razu zadławić
ofiarę, która...
- Dobrze, dobrze - szepnął -
dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno.
Jeszcze to: kto zdaniem pana...
kogo pan o czyn ten...
- Podejrzewa - nieprawdaż?
Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi
- czy, według pana, do domu tak
szczelnie zamykanego,
strzeżonego przez stróża i przez
czujne psy, mógłby się dostać w
nocy ktoś z zewnątrz? Pan powie
zapewne, że psy usnęły wraz ze
stróżem, a przez zapomnienie
pozostawiono otworem wejściowe
drzwi? Co? Fatalny zbieg
okoliczności?
- Nikt nie mógł wejść - odparł
z dumą. Siedział wyprostowany i
widać było, że - nieruchomo -
gardzi mną, gardzi z całej
duszy.
- Nikt - potwierdziłem
skwapliwie, ciesząc się z góry
na widok dumy. - Nikt
absolutnie! A więc pozostaje
jedynie troje państwa i trzech
służących. Ale służący również
mieli odcięty dostęp, gdyż
pan... nie wiadomo czemu...
zamknął na klucz drzwi od
kredensu. Czy może będzie pan
utrzymywał teraz, że pan nie
zamykał?
- Zamknąłem!
- A dlaczego, w jakim celu pan
zamykał?
Zerwał się z krzesła. - Niech
pan się nie zgrywa! - rzekłem i
tą krótką uwagą osadziłem go na
miejscu. Gniew jego zmartwiał,
sparaliżowany, urywając się
piskliwym tonem.
- Zamknąłem - nie wiem -
machinalnie - powiedział z
trudnością i szepnął dwukrotnie:
- Uduszony. Uduszony.
Nerwowa natura! Wszyscy oni,
to były głębokie, nerwowe
natury.
- A ponieważ matka pańska i
siostra również... machinalnie
zamknęły drzwi swej sypialni (a
zresztą trudno przypuszczać -
prawda?), więc pozostaje... pan
wie, kto pozostaje. Pan jeden
miał wolną drogę do ojca tej
nocy. Już miesiąc zaszedł, psy
się uśpiły i ktoś tam klaszcze
za borem.
Wybuchnął:
- A więc to ma znaczyć niby...
że ja... że ja... Ha, ha, ha!
- A ten śmiech ma znaczyć
niby, że to nie pan - zauważyłem
i śmiech jego skończył się po
paru wysiłkach, przeciągłym
fałszem.
- Nie pan? - ale w takim
razie, młody człowieku -
zagadnąłem ciszej - proszę
wytłumaczyć mi - dlaczego nie
uronił pan ani jednej łzy?
- Łzy?
- Tak, łzy. Tak mi wyszeptała
pańska matka, o zaraz na
początku, jeszcze wczoraj na
schodach. To zwykłe u matek, że
lubią kompromitować i zdradzać
swe dzieci. A teraz przed chwilą
- pan się zaśmiał. Oświadczył
pan, że pan cieszy się ze
śmierci ojca! - rzekłem z tak
tryumfalną tępotą, łapiąc go za
słówko, że opadłszy z sił,
spojrzał na mnie jak na ślepe
narzędzie tortury.
Lecz czując, że sprawa staje
się poważna, spróbował,
wytężając całą siłę woli,
poniżyć się do tłumaczenia - w
formie avis au lecteur,
komentarza na stronie, który
ledwie mu przeszedł przez
gardło.
- To była... to ironia... Pan
rozumie?... Na odwrót...
Umyślnie.
- Ironizować śmierć ojca?
Milczał, a wtedy szepnąłem
poufnie, prawie w samo ucho:
- Dlaczego pan się tak
wstydzi? Przecież śmierć ojca -
to nic wstydliwego.
Wspominając ten moment -
cieszę się, że wyszedłem bez
szwanku - aczkolwiek nie
poruszył się wcale.
- A może pan się wstydzi, bo
pan kochał? Może naprawdę pan
kochał?
Wyjąkał z trudem - z
obrzydzeniem - z rozpaczą:
- Dobrze. Jeśli pan
koniecznie... jeśli... to tak,
niech będzie... kochałem.
I rzucając coś na stół,
krzyknął:
- Proszę, to jego włosy!
Rzeczywiście, był to kosmyk
włosów. - Dobrze - rzekłem -
niech pan je zabierze.
- Nie chcę! Może pan je
zabrać! Daję panu!
- Na cóż te wybuchy? Dobrze -
kochał pan - zgoda. Jeszcze
tylko jedno pytanie (bo ja tam,
jak pan widzi, nic a nic nie
rozumiem się na tych waszych
romansach). Przyznaję, tym
kosmykiem pan mnie prawie
przekonał, ale - widzi pan - ja
głównie jednej rzeczy nie
pojmuję.
Tu znów zniżyłem głos i
szepnąłem do ucha.
- Kochał pan, dobrze, ale
dlaczego w tej miłości tyle
wstydu, tyle pogardy?
Zbladł, nic nie mówił.
- Tyle okrucieństwa, tyle
wstrętu? Dlaczego pan ukrywa się
z nią, jak zbrodzień ze
zbrodnią? Pan nie odpowiada? Pan
nie wie? Może ja za pana będę
wiedział.
Kochał pan - owszem - ale
kiedy ojciec się rozchorował...
nadmienia pan matce o potrzebie
świeżego powietrza. Matka, która
zresztą również kocha - słucha,
kiwa głową. Racja, racja, dobre
powietrze nie zawadzi, przenosi
się więc obok do pokoju córki -
i tam będę blisko na każde
zawołanie chorego. Czy może nie
tak było? Może pan sprostuje?
- Tak było!
- O właśnie! Ze mnie, wie pan,
stary wróbel. Mija tydzień.
Pewnego wieczoru matka z siostrą
zamykają na klucz drzwi od
sypialni. Dlaczego? Bóg raczy
wiedzieć! Czyż potrzeba się
zastanawiać nad każdym
przekręceniem klucza w zamku?
Raz, dwa - przekręciły,
machinalnie i hop do łóżek. Tak,
a jednocześnie pan zamyka na
dole drzwi od kredensu.
Dlaczego? Czyż każdą drobną
czynność tego rodzaju można
uzasadnić? Równie dobrze można
by wymagać uzasadnienia,
dlaczego pan w tej chwili siedzi,
a nie stoi.
Zerwał się na równe nogi, a
potem usiadł z powrotem i rzekł:
- Tak, właśnie tak było! Tak
było, jak pan mówi!
- A potem przychodzi panu na
myśl, że ojciec - może jeszcze
czegoś potrzebować. A może -
myśli pan - matka i siostra
zasnęły, a ojciec - czegoś
potrzebuje. A więc cicho, bo po
co budzić śpiących, cicho idzie
pan do pokoju ojca po
skrzypiących schodach. No, a
kiedy pan już znalazł się w
pokoju - dalszy ciąg nie
potrzebuje komentarzy - wtedy
już machinalnie - jazda na
całego.
Słuchał, nie wierząc własnym
uszom, lecz nagle - jakby się
ocknął i jęknął z akcentem
rozpaczliwej szczerości, którą
tylko wielki strach potrafi
natchnąć:
- Ależ kiedy ja wcale tam nie
byłem! Ja cały czas byłem u
siebie na dole! - Zamknąłem nie
tylko drzwi kredensu, ale także
i sam zamknąłem się na klucz -
ja także zamknąłem się w moim
pokoju... To jakaś pomyłka!
Krzyknąłem:
- Co? - więc i pan się
zamknął? - więc wreszcie wszyscy
się pozamykali?... Więc któż w
takim razie?...
- Nie wiem, nie wiem - odparł
zdumiony, trąc czoło. - Teraz
dopiero zaczynam rozumieć - że
może spodziewaliśmy się czegoś -
może czekaliśmy na coś - może
przeczuwaliśmy i - ze strachu,
ze wstydu - wybuchnął naraz
brutalnie - każdy u siebie na
klucz... gdyż chcieliśmy, żeby
ojciec - żeby ojciec - sam się z
tym załatwił!
- Ach, więc przeczuwając, że
śmierć się zbliża,
pozamykaliście się na klucz
przed tą nadchodzącą
śmiercią? Więc jednak -
czekaliście na to morderstwo?
- Myśmy czekali?
- Tak. Lecz w takim razie
któż go zamordował? Bo jest
zamordowany, a wyście tylko
czekali, a nikt obcy nie mógł
się dostać żadną miarą.
Milczał.
- Ależ kiedy ja rzeczywiście
byłem w swoim pokoju - zamknięty
- szepnął, gnąc się pod ciężarem
nieodpartej logiki. - To jakaś
pomyłka.
- Lecz w takim razie któż go
zamordował? - rzekłem
pracowicie. - Któż go
zamordował?
Zamyślił się - jakby czynił
okropny rachunek sumienia - był
blady, nieruchomy, ze wzrokiem
wycofanym w głąb pod
opuszczonymi prawie powiekami.
Czy dojrzał co, tam w głębi
swojej? Co dojrzał? Może zobaczył
siebie wstającego z łóżka i
ostrożnie wstępującego na
zdradliwe schody, z rękami
gotowymi do czynu? I może przez
chwilę tylko ogarnęła go
wątpliwość, że jednak, kto wie,
czy taka rzecz - byłaby
absolutnie nie do pomyślenia.
Być może w tej jednej sekundzie
nienawiść ukazała mu się jako
dopełnienie miłości, kto wie (to
tylko moje przypuszczenie), czy
w tym jednym mgnieniu oka nie
dojrzał dwoistości strasznej
wszelkiego uczucia - iż miłość i
nienawiść są dwoma obliczami
tego samego. To zaś objawienie
oślepiające choć przelotne (taka
przynajmniej jest moja
interpretacja) musiało
spustoszyć w nim znienacka
wszystko - i on sam sobie stał
się nie do zniesienia ze swoją
litością. I choć to trwało tylko
chwilę - wystarczyło; wszak już
od dwunastu godzin zmuszony był
walczyć z moim podejrzeniem, od
dwunastu godzin czuł za sobą
bezsensowny, uporczywy pościg i
zapewne tysiąc razy przetrawiał
w sobie absurdalność myśli -
pochylił głowę, jak człowiek
złamany, a potem podniósł ją,
spojrzał na mnie z bliska z
niezmierną zawziętością i rzekł
wyraźnie, w samą twarz:
- To ja. Ja - pojechałem.
- Jak to - pojechałem?
- Pojechałem, mówię, bo jazda
- jak pan mówił - machinalnie -
jazda na całego.
- Co?! Prawda! Pan się
przyznaje? To pan? Pan -
naprawdę?
- Ja. Ja pojechałem.
- Aa - właśnie. A cała rzecz
nie trwała dłużej nad minutę.
- Nie dłużej. Najwyżej
minuta. I to nie wiem, czy nie
za długo liczymy - minuta. A
potem wróciłem do siebie,
położyłem się do łóżka i
zasnąłem - a przed zaśnięciem
ziewnąłem i pomyślałem, dobrze
pamiętam, że, ho, ho, jutro
trzeba będzie wstać rano!
Zdumiałem się - tak gładko
wszystko wyznawał; nie tyle
nawet gładko, bo głos mu
chrypiał, ile zajadle, z
niezwykłą rozkoszą. Nie można
było wątpić! Nikt nie mógł
zaprzeczyć! Tak - ale szyja, co
zrobić z szyją, która w pokoju
sypialnym na górze tępo obstaje
przy swoim? Myśl moja pracowała
gorączkowo - ale co poradzi myśl
przeciw bezmyślności trupiej?
Zgnębiony spojrzałem na
mordercę, który jakby - czekał.
I trudno mi wytłumaczyć - lecz w
tej chwili pojąłem, że nie
pozostaje mi już nic innego jak
szczere wyznanie. Próżne było
dalsze walenie głową o mur, to
jest o szyję - beznadziejny był
dalszy opór i wykręty. I jak
tylko to pojąłem, od razu
powziąłem do niego wielkie
zaufanie. Pojąłem, żem się
zagalopował, że nabroiłem
odrobinę za dużo - i w opresji,
zmęczony, zziajany tyloma
wysiłkami, tyloma minami, stałem
się nagle dzieckiem, małym
bezradnym chłopczykiem i
zapragnąłem starszemu bratu
zwierzyć błąd i psotę. Zdawało
mi się, że on zrozumie... i
chyba nie odmówi rady... - Tak -
myślałem - nic innego nie
pozostaje, jak szczere
wyznanie... On zrozumie, on
pomoże! On tu wynajdzie sposób!
Lecz na wszelki wypadek wstałem
i zbliżyłem się nieznacznie do
drzwi.
- Widzi pan - rzekłem, a
wargi mi cokolwiek latały - jest
tu pewien szkopuł... pewna
przeszkoda - czysto formalna
zresztą - nic ważnego. Chodzi o
to, że - brałem już za klamkę -
że właściwie ciało nie wykazuje
śladów uduszenia. Fizycznie
biorąc - on wcale nie został
uduszony, lecz zmarł zwyczajnie
w ataku sercowym. Szyja, wie
pan, szyja!... Szyja jest
nietknięta!
To powiedziawszy, dałem nura
przez uchylone drzwi i co sił
popędziłem korytarzem. Wpadłem
do pokoju, gdzie leżał umarły, i
ukryłem się w szafie - i z pewną
ufnością, choć i ze strachem,
oczekiwałem. Czarno było, ciasno
i duszno, a spodnie nieboszczyka
trącały mię w policzek. Czekałem
długo, zacząłem już wątpić,
myślałem, że nic nie nastąpi i
że zostałem podle wystrychnięty
na dudka, że mię oszukali! Wtem
cicho otworzyły się drzwi i ktoś
wsunął się ostrożnie - po czym
doszedł mię odgłos okropny,
łóżko trzeszczało jak szalone, w
doskonałej ciszy, ex post
załatwiano wszystkie formalności!
Po czym kroki oddaliły się, jak
przyszły. Kiedy po długiej
godzinie drżący i spotniały
wydostałem się z szafy, gwałt i
przemoc panowały wśród
pomieszanej pościeli, ciało
rzucone było na ukos przez
zmiętą poduszkę, a na szyi
zmarłego widniały wyraźne
odciski wszystkich dziesięciu
palców. Lekarze_eksperci
krzywili się wprawdzie na te
odciski, mówili, że coś z tym
nie jest tak, jak być powinno -
jednakże odciski te, łącznie z
wyraźnym przyznaniem się
zbrodniarza na rozprawie, uznane
zostały za dostateczną podstawę.
Biesiada~
u hrabiny Kotłubaj
Trudno orzec z zupełną
pewnością, co ugruntowało
zażyłość moją z hrabiną Kotłubaj
- naturalnie, mówiąc o
zażyłości, mam na myśli ten
nikły stopień zbliżenia, jaki
istnieć może pomiędzy rasową i w
każdej swej kosteczce
arystokratyczną członkinią
Towarzystwa a jednostką sfery
zacnie i godnie - lecz tylko
mieszczańskiej. Jak sobie
pochlebiam, może pewna
szczytność, którą udaje mi się
czasem przejawić w sprzyjających
okolicznościach, głębsze
spojrzenie oraz pewien zmysł dla
idealizmu, zniewoliły ku mnie
wybredną sympatię hrabiny. - Od
dziecka bowiem czułem się
myślącą trzciną i cechował mnie
pociąg do spraw podnioślejszych,
a często długie godziny trawię
na roztrząsaniu spraw pięknych i
wzniosłych.
Tak więc bezinteresowna
dociekliwość, ta szlachetność
myślenia, to romantyczne,
arystokratyczne, idealistyczne,
anachroniczne z lekka w
dzisiejszej dobie nastawienie
umysłu zyskało mi, jak
przypuszczam, dostęp do
ptifurków hrabiny i do jej
nieprawdopodobnych obiadów
piątkowych. Gdyż hrabina była z
tego typu kobiet wyższych, z
jednej strony - ewangeliczna, z
drugiej - renesansowa,
patronowała na dobroczynnych
wentach, a zarazem hołdowała
muzom. Budziły podziw jej
rozliczne dzieła miłosierdzia -
słynęły szeroko jej dobroczynne
herbatki, artystyczne five
o'clock'i, na których
występowała jak jaka Medyceuszka
- a zarazem nęcił swą
ekskluzywnością mniejszy salon
jej pałacu, w którym to
mniejszym salonie hrabina
przyjmowała tylko szczupłą
garstkę prawdziwie bliskich i
zaufanych gości.
Lecz najsłynniejsze były
postne obiady piątkowe hrabiny.
Obiady te miały - jak sama
mówiła - charakter wytchnienia
w pasmie codziennej filantropii,
były one czymś w rodzaju święta
i odlotu. - Chcę mieć coś także
dla siebie - rzekła hrabina ze
smętnym uśmiechem, zapraszając
mnie po raz pierwszy, przed
dwoma miesiącami, na jeden z
tych obiadów. - Proszę przyjść
do mnie w piątek. Trochę śpiewu,
muzyki, trochę osób najbliższych
- no i pan... a dlatego w
piątek, aby nie było nawet
cienia myśli o tym mięsie -
wzdrygnęła się lekko - o tym
waszym wiecznym mięsie i o tej
krwi. Za dużo mięsożerności! Za
dużo oparów mięsnych! Nie
widzicie już szczęścia poza
krwistym befsztykiem - uciekacie
od postów - wstrętne ochłapy
mięsne żarlibyście bez przerwy
dzień cały. Rzucam rękawicę -
dodała z subtelnym zmrużeniem
oczu, jak zawsze znacząco i
symbolicznie. - Pragnę
przekonać, że post nie jest
dietą, lecz - ucztą dla ducha. -
Co za zaszczyt - być w liczbie
dziesięciu, piętnastu najwyżej
osób, które dostąpiły postnych
obiadów hrabiny!
Wyższy świat zawsze pociągał
mię i magnetyzował, a cóż
dopiero świat tych obiadów.
Zdaje się, że ukrytą myślą
hrabiny Kotłubaj były niejako
nowe okopy Świętej Trójcy
przeciw współczesnemu
barbarzyństwu (nie darmo krew
Krasińskich płynęła w jej
żyłach) - zdaje się, że
hołdowała ona temu głębokiemu
przekonaniu, iż arystokracja
rodowa nie tylko powołana jest
do zewnętrznego uświetniania
zabaw i przyjęć, lecz że we
wszelkich dziedzinach, również
duchowych i artystycznych, mocą
swej wyższości rasowej zdolna
jest zapewnić sobie
samowystarczalność - że przeto,
dla urzeczywistnienia prawdziwie
wzniosłego salonu, wystarczy pod
każdym względem salon
arystokratyczny. Była to myśl
archaiczna, nieco z Bożej łaski,
lecz w każdym razie - w
czcigodnym swym archaizmie
niesłychanie śmiała i głęboka,
taka, jakiej bezwzględnie
należało spodziewać się po
potomkini hetmanów. I
rzeczywiście, kiedy przy stole,
w antycznej jadalni, z dala od
trupów i mordu, od miliarda
zarzynanych wołów,
przedstawiciele najstarszych
rodów pod przewodnictwem hrabiny
wskrzeszali platońskie
sympozjony - zdawało się, że
duch poezji i filozofii unosi
się pośród kryształów i kwiatów,
a oczarowane słowa same układały
się w rymy.
Był tam na przykład jeden
książę, który na prośbę hrabiny
objął rolę intelektualisty i
filozofa, a czynił to tak po
książęcemu, tak piękne i
szlachetne wygłaszał idee, że
zawstydzony Platon, słysząc to,
stanąłby chyba z serwetą za jego
krzesłem, by zmieniać półmiski.
Była baronowa, która podjęła się
uświetnić zebrania śpiewem,
chociaż nigdy przedtem nie
uczyła się śpiewu i wątpię, czy
Ada Sari dobyłaby z siebie z tej
okazji tyle dobrego tonu. Coś
nad wyraz cudownego, cudownie
jarskiego, powiedziałbym -
luksusowo jarskiego, zawierała
gastronomiczna wstrzemięźliwość
tych przyjęć, a olbrzymie
fortuny skromnie pochylone nad
porcją kalarepki czyniły
niezapomniane wrażenie,
zwłaszcza na tle straszliwej
mięsożerności współczesnych
stosunków. Nawet zęby nasze,
zęby gryzoniów, zdawały się
tracić tutaj swoje Kainowe
piętno... Co się zaś tyczy
kuchni, to bezsprzecznie kuchnia
jarska hrabiny nie miała sobie
równych; nadzwyczaj zawiesisty
był smak jej faszerowanych ryżem
pomidorów, a jej omlety ze
szparagami były zjawiskowe pod
względem jędrności i woni.
Tego piątku, o którym mowa,
zostałem ponownie po paru
miesiącach zaszczycony
zaproszeniem i nie bez
nieuniknionej tremy wjeżdżałem
skromną dorożką pod starożytny
fronton pałacu położonego tuż
pod Warszawą. Ale zamiast
spodziewanych kilkunastu osób,
zastałem jedynie z gości dwoje i
to bynajmniej nie
najznakomitszych - starą
bezzębną markizę, która z
konieczności oddawała się
jarzynom przez wszystkie dni
tygodnia, oraz pewnego barona, a
mianowicie barona de Apfelbaum,
z rodziny nieco wątpliwej, który
liczbą milionów oraz matką - z
domu książąt Pstryczyńskich -
okupywał liczbę przodków oraz
fatalny nos. Wyczułem też zaraz
na wstępie niedostrzegalny
prawie dysonans... jakby pewne
niedostrojenie... a co więcej
zupa z dyni pasztetowej -
sp~ecialit~e de la maison -
zupa z dyni na słodko - duszonej
do miękkości, którą podano na
pierwsze danie, okazała się
nadspodziewanie mizerna,
wodnista i beztreściwa. Pomimo
to nie zdradziłem najmniejszego
zdziwienia ani zawodu (tego
rodzaju objawy były wszędzie na
miejscu, lecz nie u hrabiny
Kotłubaj), a natomiast z twarzą
rozjaśnioną i wniebowziętą
zdobyłem się na komplement:
Cóż za doskonała zupa@ i to
bez żadnego mordu, ani
trupa.@
Jak zaznaczyłem, na
przyjęciach piątkowych hrabiny
mowa wiązana sama wypływała na
usta w następstwie wyjątkowej
harmonii i polotu tych zebrań -
byłoby wprost niewłaściwością
nie przeplatać rymem okresów
prozy. Wtem - moje przerażenie!
- Baron de Apfelbaum, który,
jako niezmiernie delikatny poeta
i wybredny smakosz, był
podwójnym wielbicielem
uskrzydlonej gastronomii naszej
gospodyni, nachyla się do mnie i
szepce do ucha ze źle skrywanym
wstrętem i ze złością - której
nigdy się po nim nie
spodziewałem:
Dobra byłaby ta zupa,@
gdyby kucharz nie był ...@
Zdumiony tym wybrykiem,
zakaszlałem. Co chciał
powiedzieć? Na szczęście baron
opamiętał się w ostatniej
chwili. Cóż tu się stało od
mojej poprzedniej bytności -
obiad wydawał się zaledwie
widmem obiadu, jedzenie było
kiepskie, a nosy zwieszone na
kwintę. Po zupie podano drugie
danie - półmisek chudej i skąpej
marchewki w zaprażce.
Podziwiałem siłę duchową
hrabiny! Blada, w czarnej
toalecie z rodowymi brylantami,
wchłaniała z całą odwagą nijaką
potrawę, zmuszając do pójścia w
jej ślady - i ze zwykłą
umiejętnością skierowała rozmowę
w podobłoczne rejony. Zagaiła
wdzięcznie, choć nie bez
melancholii, powiewając serwetą.
Niech głębsze myśli
pociekną!@ Powiedzcież mi - w
czym jest Piękno?@
Odparłem natychmiast,
krygując się w miarę i
połyskując gorsem fraka:
- Najpiękniejsza jest
Miłość bez wątpienia,@ ona to
nas opromienia,@ nas, ptactwo,
co nie sieje, ani orze,@
wyfraczone baranki Boże.@
Hrabina podziękowała
uśmiechem za nieskalane piękno
tej myśli. Baron - jak rasowy
rumak owładnięty duchem
szlachetnej rywalizacji, podjął
- przebierając palcami, siejąc
iskry z drogich kamieni i sypiąc
rymami, których kunszt on jeden
posiadał:
- Piękna róża@ piękna -
burza (itd.)@ lecz piękniejsze
od nich jest uczucie litości.@
Patrzcie, biada!@ Na dworze
deszcz wciąż pada!@ Plucha,
wiatr, zimno panują już od
trzech dni,@ nieszczęśliwi
ubodzy i biedni -@ tak, łza
współczucia, ten deszczyk
litości@ oto sekret Piękna i
szlachetności!@
- Doskonale kochany pan się
wyraził - wysepleniła z
zachwytem bezzębna markiza. -
Cudownie! Litość! Św. Franciszek
z Asyżu! Ja także mam swoich
biednych, małe dzieci, chore na
angielską chorobę, którym
poświęciłam całą bezzębną
starość moją! Winniśmy
nieustannie pamiętać o biednych,
nieszczęśliwych...
- O więźniach i kalekach,
którzy nie mają na sztuczne
członki - dodał baron.
- O starych, wynędzniałych,
emerytowanych, chudych
nauczycielkach - rzekła ze
współczuciem hrabina.
- O fryzjerach chorych na
rozdęcie żył i o zgłodniałych
górnikach cierpiących na ischias
- uzupełniłem wzruszony.
- Tak - rzekła hrabina, a oko
jej zabłysło i pobiegło w dale -
tak! Miłość i Litość, dwa kwiaty
- roses de th~e - róże
herbaciane życia... Lecz nie
należy także zapominać o
obowiązkach względem siebie
samego! - i, pomyślawszy chwilę,
parafrazując słynne powiedzenie
księcia Józefa Poniatowskiego,
rzekła: - Bóg mi powierzył Marię
Kotłubaj i Jemu tylko ją oddam!
Trzeba mi wzbudzać w sobie
porywy, ideały,@ znicz
wiecznotrwały!@
- Brawo! Niezrównane! Co za
myśl! - głęboka! mądra! dumna!
Bóg mi powierzył Marię Kotłubaj
i Jemu tylko ją oddam! -
zawołali wszyscy, ja zaś
pozwoliłem sobie półgłosem
zabrząknąć na strunie
patriotyzmu (zważywszy, że mowa
była o księciu Józefie).
- I pamiętać zawsze -
Orzeł Biały!@
Lokaje wnieśli olbrzymiego
kalafiora oblanego świeżym
masełkiem, cudownie
zrumienionego - niestety, na
zasadzie poprzednich doświadczeń
można było przypuszczać, że są
to suchotnicze rumieńce. Oto
czym była konwersacja u hrabiny
- oto jaką była ucztą nawet w
jej niesprzyjających
okolicznościach kulinarnych.
Pochlebiam sobie, że twierdzenie
moje, jakoby najpiękniejsza była
Miłość, nie należało do
najpłytszych twierdzeń, sądzę
nawet, że stanowić ono może
koroną niejednego filozoficznego
poematu. Lecz zaraz drugi z
biesiadników, licytując in
plus, rzuca aforyzm, iż Litość
piękniejsza jest nawet od
Miłości. Wspaniałe! - I
prawdziwe! Bo rzeczywiście, gdy
się zastanowić głębiej. Litość
szerzej jeszcze ogarnia, więcej
płaszczem swym okrywa od
szczytnej Miłości. Nie koniec na
tym, hrabina, mądra amfitrionka
nasza, drżąc byśmy nie roztopili
się bez śladu w Miłości i
Litości, napomyka o wzniosłych
obowiązkach wobec siebie samego
- a wtedy ja, wykorzystując
subtelnie końcowy rym na "ały",
jedno tylko dodaję: "Orzeł
Biały". A forma, maniery, sposób
wypowiadania się, szlachetna i
wytworna wstrzemięźliwość uczty
walczą o lepsze z treścią! Nie!
- myślałem zachwycony. - Ten,
kto nie był na piątkowym
przyjęciu hrabiny, ten,
właściwie mówiąc, nie zna
arystokracji!
- Doskonały kalafior -
mruknął nagle baron, gastronom,
poeta, a w głosie jego
dźwięczało miłe rozczarowanie.
- Rzeczywiście - potwierdziła
hrabina, patrząc podejrzliwie na
talerz. Co do mnie, nie
spostrzegłem nic nadzwyczajnego
w smaku kalafiora: wydał mi się
on równie blady jak poprzednie
dania.
- Czyżby Filip? - zapytała
hrabina, a oczy jej cisnęły
pioruny.
- Należałoby to sprawdzić! -
rzekła nieufnie markiza.
- Zawołać Filipa! - rozkazała
hrabina.
- Nie ma powodu ukrywać przed
panem, drogi przyjacielu - rzekł
baron de Apfelbaum i wyjaśnił mi
po cichu, nie bez skrywanej
irytacji, o co chodziło. O to,
ni mniej ni więcej, tylko w
zaprzeszły piątek, hrabina
zdybała przypadkiem kucharza
Filipa, jak przyprawiał ideę
postu bulionem i smakami z
mięsa! Co za nikczemnik! Wierzyć
mi się nie chciało! Na taką
rzecz, zaiste, zdobyć się mógł
tylko kucharz! Co gorzej,
krnąbrny kuchta nie okazał
podobno żadnej skruchy, lecz
miał czelność wysunąć ku swej
obronie dziwaczną tezę, iż
"chciał, żeby wilk był syty i
koza cała". Co przez to
rozumiał? (Podobno dawniej był
kucharzem biskupa). Dopiero, gdy
hrabina zagroziła mu
natychmiastowym wydaleniem,
poprzysiągł, że tego zaniecha! -
gapa! - zakończył baron z
gniewem tę wiadomość. - Gapa!
Dał się złapać! Dlatego też, jak
pan widzi, dzisiaj większość
osób nie przyszła i... hm...
gdyby nie ten kalafior, obawiam
się doprawdy, że mieliby rację.
- Nie - rzekła bezzębna
markiza, żując dziąsłami jarzynę
- nie, to nie jest smak
mięsny... Mlam, mlam... to nie
jest smak mięsny, raczej,
comment dirais_je - nadzwyczaj
ożywcze - musi mieć masę
witamin.
- Coś pieprznego - zaznaczył
baron, dyskretnie dobierając
drugą porcję. - Coś delikatnie
pieprznego - mlam, mlam - ale
bezmięsne - dodał pośpiesznie -
wyraźnie jarskie,
pieprzno_kalafiorowate. Na mym
podniebieniu można polegać,
hrabino, w rzeczach smaku jestem
drugą Pytią!
Lecz hrabina nie uspokoiła
się, póki nie stawił się
kucharz, długi, chudy, rudawy
osobnik z kosym wejrzeniem - i
nie zaprzysiągł na cień zmarłej
żony, że kalafior czysty jest i
bez zmazy.
- Kucharze wszyscy tacy! -
rzekłem współczująco i także
dołożyłem sobie cieszącej się
takim powodzeniem potrawy (choć
wciąż nie mogłem w niej
dopatrzeć się żadnej wybitnej
zalety). O, kucharzy należy
dobrze pilnować! (Nie wiem, czy
tego rodzaju uwagi były
dostatecznie taktowne, ale
opanowało mnie podniecenie,
lekkie jak pianka szampana). -
Kucharz w tej swojej mycce i
białym fartuchu!
- Filip wygląda tak poczciwie
- powiedziała z podźwiękiem żalu
i niemego wyrzutu hrabina,
sięgając po sosjerkę z masłem.
- Poczciwie, poczciwie -
zapewne... - obstawałem przy
swoim ze zbytecznym może uporem.
- Wszelako kucharz... Kucharz,
niech państwo zważą, to człowiek
z gminu, homo vulgaris,
którego zadaniem jest
przyrządzać wykwintne, wytworne
potrawy - w tym tkwi jakiś
niebezpieczny paradoks. Chamstwo
wykwint przyrządza - cóż to
znaczy?
- Zapach nadzwyczajny! -
rzekła hrabina wdychając
rozszerzonymi nozdrzami zapach
kalafiora (nie czułem tego
zapachu) i nie wypuszczając z
rąk widelca, lecz wciąż migając
nim żwawo.
- Nadzwyczajny! - powtórzył
bankier i aby nie poplamić się
masłem, zawiązał serwetę na
gorsie. - Jeszcze odrobinę,
jeśli wolno prosić, hrabino.
Odżywam doprawdy po tej... hm...
zupce... Mlam, mlam...
Rzeczywiście, kucharzom nie
można wierzyć. Miałem kucharza,
który jak nikt przyrządzał
makaron włoski - zajadałem się
po prostu! I, proszę sobie
wyobrazić, wchodzę kiedyś do
kuchni i widzę w garnku mój
makaron, który roi się - roi się
po prostu! - a to były glisty -
mlam, mlam - glisty z mego
ogrodu, które łajdak podawał
jako makaron! Odtąd nigdy nie
zaglądam - mlam, mlam - do
garnków!
- Otóż to - rzekłem -
właśnie! - I mówiłem coś dalej o
kucharzach, że oprawcy, mordercy
na małą skalę, że wszystko im
jedno co i jak, byle tylko
opieprzyć, okrasić, przyrządzić
- uwagi niezupełnie właściwe i
zgoła rażące, ale rozgadałem
się. - Pani, hrabino, która
nigdy nie dotknęłabyś jego
czupryny, w zupie - włos jego
zjadasz! Mówiłbym tak dłużej,
gdyż znienacka ogarnął mię
przypływ jakiejś zdradnej
elokwencji, lecz nagle -
urwałem, bo nikt mnie nie
słuchał! Nadzwyczajny widok
hrabiny, widok dogaressy i
patronessy, pożerającej w
milczeniu i tak zachłannie, że
aż jej się uszy trzęsły,
przestraszył mnie i zdumiał.
Baron sekundował jej dzielnie,
pochylony nad talerzem,
siorpając i mlaskając z całej
duszy - a stara markiza
usiłowała nadążyć, żując i
łykając ogromne kawałki,
najwidoczniej w obawie, by nie
sprzątnęli jej sprzed nosa co
najlepszych kąsków!
Ten niesłychany i nagły obraz
żarcia - nie mogłem się inaczej
wyrazić, takiego żarcia, w
takim domu, ten okropny
przeskok, ten zmniejszony akord
septymowy, do tego stopnia
wstrząsnął podstawami mego
jestestwa, że nie mogąc się
powstrzymać - kichnąłem, a
ponieważ chusteczkę zostawiłem w
kieszeni palta, zmuszony byłem
przeprosić towarzystwo i powstać
od stołu. W przedpokoju,
opadłszy nieruchomo na krzesło,
usiłowałem doprowadzić do
równowagi zachwiane zmysły. Ten
jedynie, kto jak ja znał
hrabinę, markizę i barona, od tak
dawna wytworności ich ruchów, w
delikatności, wstrzemięźliwości
i subtelności wszystkich ich
funkcji, a zwłaszcza funkcji
jedzenia, w nieporównanej
szlachetności ich rysów, może
ocenić potworne wrażenie,
jakiemu uległem. Jednocześnie
rzuciłem przypadkowe spojrzenie
na egzemplarz "Kuriera
Czerwonego", wystający z kieszeni
mego palta, i wpadł mi w oczy
sensacyjny tytuł:
"Tajemnicze zniknięcie
Kalafiora" tudzież podtytuł:
"Kalafiorowi grozi
zamarznięcie" oraz notatka
następującej treści:
Fornal Walenty Kalafior ze
wsi Rudka (należącej do dóbr
zaszczytnie znanej hrabiny
Kotłubaj) zgłosił się do policji
z zameldowaniem, że uciekł mu z
domu syn Bolek, lat osiem, nos
okrągły, włosy płowe. Jak
stwierdziła policja, chłopak
uciekł, bo ojciec łoił go pasem
po pijanemu a matka morzyła
głodem (nagminne niestety
zjawisko w dobie panującego
kryzysu). Zachodzi obawa, by
chłopiec nie zamarzł na śmierć,
błąkając się po polach w czasie
jesiennej słoty.
- Tss - zasyczałem - tss... -
rzuciłem okiem przez szybę na
pola, zasnute cieniutką warstwą
deszczu. I powróciłem do
jadalni, gdzie ogromny, srebrny
półmisek ział resztkami
kalafiora. Natomiast brzuch
hrabiny wyglądał, jakby była w
siódmym miesiącu - baron topił
prawie w talerzu swój narząd
jedzenia - a stara markiza żuła
niestrudzenie, poruszając
szczękami - zaiste, muszę to
powiedzieć - jak krowa! -
Boskie, cudowne - powtarzali -
szampańskie, nieporównane!
Doszczętnie stropiony, jeszcze
raz skosztowałem kalafiora z
namysłem i uwagą - ale na próżno
usiłowałem doszukać się czegoś,
co by choć w części
usprawiedliwiało ten niesłychany
wygląd towarzystwa.
- Co też państwo w tym widzą?
- chrząknąłem nieśmiało, nieco
zawstydzony.
- Ha, ha, ha, on się pyta! -
zawołał baron krzykliwie,
zajadając się, w doskonałym
humorze.
- Czyż pan doprawdy nie
czuje... młody człowieku? -
spytała markiza, nie przerywając
konsumpcji ani na chwilę.
- Pan nie jest gastronomem -
zaznaczył baron, jakby z cieniem
grzecznego ubolewania - a ja...
Et moi, je ne suis pas
gastronome - je suis
gastrosophe! - I czy mię słuch
nie mylił - czy też w miarę, jak
wymawiał ten frazes francuski,
coś w nim pęczniało, tak iż
ostatnie słowo "gastrosophe"
wyrzucił ze wzdętych policzków z
nadzwyczajną niespotykaną u
niego przedtem wyniosłością.
- Dobrze przyrządzone,
zapewne... bardzo smaczne, tak,
bardzo... ale... - wybąkałem.
- Ale?... Co - ale? Więc
naprawdę nie chwyta pan tego
smaku? Tej delikatnej świeżości,
tej... mlam... nieokreślonej
jędrności, tego... swoistego
pieprzu... tego zapaszku, tego
alkoholu? Ależ dhogi pan (po raz
pierwszy odkąd się znamy
zostałem nazwany tak z wysoka
"dhogim panem") - chyba udaje?
Chyba chce nas zmahtwić?
- Nie mówcie mu! - przerwała
kokieteryjnie hrabina,
pokładając się ze śmiechu. - Nie
mówcie mu! Przecież on i tak
tego nie zrozumie!
- Gust, młody człowieku,
wysysa się z mlekiem matki -
wysepleniła markiza z dobrocią,
dając mi, jak się zdaje, do
zrozumienia, iż matka moja była
z domu Dróbek, cześć jej
pamięci!
I wszyscy, porzucając dalszy
ciąg obiadu, przetoczyli
wypełnione żołądki do złoconego
buduaru Louis XVI, gdzie
porozwalawszy się na co
najmiększych fotelach zaczęli
się zaśmiewać i to bez żadnej
wątpliwości, ze mnie, właśnie
jakbym naprawdę dał powód do
szczególnego wesela. Od dawna
stykam się z arystokracją na
five'ach i koncertach
dobroczynnych - lecz, daję
słowo, nigdy nie widziałem
podobnego zachowania, nigdy -
tak gwałtownego przejścia, tak
niczym nie umotywowanej
przemiany. Nie wiedząc, czy
usiąść, czy stać, czy być
poważnym, czy też raczej faire
bonne mine ~a mauvais jeu i
uśmiechać się głupio -
spróbowałem niewyraźnie i
nieśmiało powrócić do Arkadii,
tj. do Piękna, tj. do zupy z
dyni:
- Wracając do tego, co
Piękne...@
- Dość, dość! - zawołał baron
de Apfelbaum, zatykając uszy. -
A to nudziara! Teraz - zabawa! -
S'encanailler! Zaśpiewam wam
coś lepszego! Z operetki!
- A to mi zabawny fryc!@
Nie rozumie nic a nic!@
Uświadamiać ja go zacznę:@ Nie
to jest piękne, co piękne, ale
piękne, to, co smaczne.@ Smak!
Smak! Dobry smak!@ Oto Piękna
znak!@
- Brawo! - zawołała hrabina,
a markiza wtórowała jej,
ukazując dziąsła w starczym
chichocie. - Brawo! Cocasse!
Charmant!
- Ależ zdaje mi się... że
to... że to nie tak... -
wyjąkałem, a zbaraniały mój
wzrok nie licował absolutnie z
mym strojem frakowym.
- My, arystokracja - markiza
dobrotliwie nachyliła się do
mnie - hołdujemy wielkiej
swobodzie obyczajów w
najściślejszym kółku, a wówczas,
jak to pan może słyszał, używamy
nawet czasami gruboskórnych
wyrażeń i bywamy frywolni, a
nierzadko i swoiście ordynarni.
Ale nie trzeba się zaraz
przerażać! Trzeba się oswoić z
nami!
- Nie jesteśmy tacy sthaszni
- dorzucił baron
protekcjonalnie - choć
ohdynahyjność nasza thudniejsza
jest do przyswojenia niż nasza
wytwohność!
- Nie, nie jesteśmy straszni!
- pisnęła hrabina. - Nikogo nie
zjadamy żywcem!
- Nikogo nie zjadamy z
wyjątkiem...
- Ophócz...!
- Fi donc, ha, ha, ha -
wybuchnęli śmiechem, podrzucając
w górę haftowane poduszki, a
hrabina zaśpiewała:
- Tak, tak,@ wszystko -
dobry smak!@ Wszystko - dobry
gust!@ Aby raki były dobre,
trzeba troszkę je pomęczyć,@ aby
indyk był dość tłusty, trzeba
troszkę go podręczyć@ czy znacie
smak mych ust?@ Kto inny smak ma
niż my,@ z tym nigdy nie
będziemy per ty!@
- Ależ - szepnąłem -
hrabino... Groszek, marchewka,
selery, kalarepka.
- Kalafior! - dodał baron,
krztusząc się podejrzanie.
- Właśnie! - rzekłem w
zupełnym pomieszaniu. -
Właśnie!... Kalafior!...
Kalafior... post... jarskie
jarzyny...
- No cóż, ten kalafior -
smakował? Co? - Dobre? Co?
Spodziewam się, że zrozumiał pan
na koniec smak tego kalafiora? -
cóż to za ton! Jaka
protekcjonalność, jakie ledwie
widoczne a groźne, pańskie
zniecierpliwienie w tym tonie!
Zacząłem się jąkać - nie
wiedziałem, co odpowiedzieć -
jakże tu zaprzeczyć? - a jak
potwierdzić? - a wtedy (o, nigdy
bym nie uwierzył, że ta
szlachetna, humanitarna
jednostka, ten brat poeta,
potrafi do tego stopnia dać
odczuć, że łaska pańska na
pstrym koniu jeździ!) - Wtedy,
rozparłszy się na fotelu i
gładząc cienką, długą swą nogę,
odziedziczoną po księżniczce
Pstryczyńskiej, rzekł do pań
tonem, który mię dosłownie
unicestwił: - Dophawdy hhabino,
nie wahto zaphaszać na obiad
indywidua, któhych smak
pozostaje jeszcze w stadium
zupełnego phymitywu!
I nie zwracając na mnie
więcej uwagi, zaczęli
dowcipkować pomiędzy sobą z
kieliszkiem w dłoni, w ten
sposób, że stałem się nagle
quantit~e n~egligeable - o
"Alice" i jej chimerach, o
"Gabie" i o "Bubie", o księżnej
"Mary", o jakichś "Bażantach", o
tym, że ten jest niemożliwy, a
owa jest impossible. Opowiadali
anegdoty i ploteczki w dwóch
słowach, w wyższym języku, za
pomocą wyrażeń, jak "oszalała",
"fantastyczne",
"niephawdopodobne", "ghoteska",
a nawet stosując gęsto
przekleństwa gminne jak
"psiakhew" i "choleha", aż
zdawało się, że tego rodzaju
rozmowa jest szczytem możliwości
ludzkich, a ja z moim Pięknem,
człowieczeństwem i wszystkimi
tematami myślącej trzciny, nie
wiadomo jakim cudem zniweczony i
odsunięty na bok jak sprzęt
bezużyteczny nie miałem z czym
ust otworzyć. Wypowiadali też w
paru słowach jakieś zagadkowe
arystokratyczne dowcipy, które
budziły nadzwyczajną wesołość,
lecz z których ja - nie znając
ich rodowodu - zaledwie mogłem z
przymusem się uśmiechać. O,
Boże, cóż to się stało?! Co to
za nagła a tak okrutna
przemiana! Dlaczego przy zupie z
dyni inni, a teraz inni? Czyż to
z nimi rozsiewałem w najwyższej
harmonii humanitarne blaski
niedawno wszak jeszcze - jeszcze
przy zupie z dyni? Skąd nagle i
bez żadnego widomego powodu -
tyle jakiegoś fatalnego
pierwiastka, tyle obcości i
mrozu, tyle ironii w humorze,
tyle niepojętej skłonności do
bolesnego pośmiewiska w samym
wyglądzie, taki dystans, takie
oddalenie, że ani przystąp! Nie
umiałem sobie wytłumaczyć tej
metamorfozy - a słowa markizy o
"swoim kółku" przywiodły mi na
myśl te wszystkie okropne gadki,
które rozpowiadano w mym
mieszczańskim środowisku, a
którym nie dawałem wiary - o
dwoistym obliczu i o
wewnętrznym, na cztery spusty
zamkniętym przed niepowołanymi
oczyma, życiu arystokracji.
Nie mogąc znieść dłużej
własnego milczenia - które z
każdą chwilą strącało mię
głębiej w przepaść potworną -
rzekłem na koniec do hrabiny ni
w pięć, ni w dziewięć, jak
nieaktualne echo przeszłości:
- Przepraszam, że
przeszkadzam... Obiecała mi
pani, hrabino, dedykować swoje
triolety: "Gędzenia mej duszy".
- Że jak? - spytała, nie
słysząc, rozbawiona. - Że - co?
Pan coś mówi?
- Przepraszam najmocniej -
obiecała mi pani, hrabino,
dedykować utwór "Gędzenia mej
duszy".
- A, prawda, prawda -
odrzekła hrabina z
roztargnieniem, lecz ze zwykłą
sobie uprzejmością (zwykłą
sobie? Czy inną? Czy nową do
tyla, że policzek mój, zaiste,
bez mego świadomego współudziału
- nabrzmiał krwią) - i wziąwszy
biało oprawny tomik ze
stoliczka, nakreśliła od
niechcenia na tytułowej stronicy
kilka uprzejmych słów i
podpisała:
Hrabina Podłubaj
- Ależ, hrabino! - zawołałem,
dotknięty boleśnie, widząc tak
przekręcone historyczne nazwisko
- Kotłubaj.
- Cóż za roztargnienie! -
wykrzyknęła hrabina wśród
ogólnej wesołości. - Cóż za
roztargnienie! - Mnie jednak nie
było do śmiechu. - Tsss...
tsss... omal znów nie zasyczałem.
Hrabina śmiała się rozgłośnie i
dumnie - ale jednocześnie rasowa
jej nóżka wykonywała na dywanie
w sposób niezmiernie łechcący i
nęcący najróżniejsze
esy_floresy, jakby lubując się
szczupłością własnej pęciny -
raz w prawo, raz w lewo, lub w
kółko; baron, przechylony na
fotelu, zdawał się właśnie
przygotowywać do znakomitego
bom_mot - ale typowe dla
książąt Pstryczyńskich małe ucho
jego mniejsze jeszcze było niż
zazwyczaj, podczas gdy palce
wsuwały w wargi jedno winogrono.
Markiza siedziała z właściwym
sobie wykwintem - ale jej
cienka, długa szyja grande
dame'y jakby jeszcze bardziej
się wydłużyła i jakby z lekka
zwiędłą swoją powierzchnią
zerkała w mą stronę. A trzeba
dodać szczegół nieobojętny, że
na dworze deszcz, niesiony
wiatrem, wciąż zacinał w szyby,
jak cienkim bacikiem.
Być może zbytnio wziąłem do
serca piorunującą a niezasłużoną
mą degrengoladę - być może też
pod jej wpływem uległem tej
manii prześladowczej osobnika z
niższej sfery, dopuszczonego do
towarzystwa, a także pewne
przypadkowe związki, pewne,
powiedzmy, analogie podnieciły
mą wrażliwość - nie chcę
przeczyć, być może... lecz nagle
powiało od nich ku mnie czymś
zgoła nadzwyczajnym! I nie
zaprzeczam, że wytworność,
subtelność, grzeczność,
elegancja w dalszym ciągu były
wytworne, subtelne, eleganckie i
grzeczne, jak nie można więcej,
bez wątpienia - ale zarazem i
nie wiadomo czemu tak
dusicielskie, że skłonny byłem
przypuszczać, iż wszystkie te
świetne i humanitarne zalety
powściekały się, jakby je giez
ukąsił! Co więcej, zdało mi się
nagle (był to niezaprzeczenie
efekt nóżki, uszka i szyi), że
nie patrząc, z wielkopańska
ignorując, widzą jednak moje
pomieszanie i nie mogą się nim
nacieszyć! A zarazem tknęło mnie
podejrzenie, że Podłubaj...
Podłubaj niekoniecznie było
tylko lapsusem linguae, że,
słowem, jeśli się jasno wyrażam,
Podłubaj, czyli podłubaj!
Podłubać? Podłubać w hrabinie?
Tak, tak, błyszczące noski
lakierków jeszcze utwierdziły
mię w tym przerażającym
przekonaniu! - zdaje się, że
wciąż jeszcze pękali po cichu z
tego, że ja nie uchwyciłem smaku
kalafiora - że dla mnie ten
kalafior był zwykłą jarzyną - że
dałem dowód świętej
prostoduszności i godnej
pożałowania mieszczańskości, nie
rozkoszując się jak należy
kalafiorem - pękali z tego po
cichu, a gotowali się pęknąć
głośno, byle bym tylko dał wyraz
miotającym mną wzruszeniom. Tak,
tak - ignorowali, nie
dostrzegali, a zarazem ubocznie,
poszczególnymi arystokratycznymi
częściami ciała, nóżką, uchem,
szyjką prowokowali i kusili do
zerwania pieczęci sekretu.
Nie potrzebuję chyba dodawać,
jak wstrząsnęło to ciche
kuszenie, ten utajony, niezdrowy
flirt wszystkim, co było we mnie
z myślącej trzciny. Wspomniałem
niejasno "sekret" arystokracji,
ten sekret smaku, tę tajemnicę,
której nikt nie posiędzie, kto
nie jest wybrańcem, choćby, jak
mówi Schopenhauer, znał na
pamięć 300 reguł savoir vivre'u.
A jeśli nawet olśniła mię przez
chwilę nadzieja, że poznawszy
sekret ten zostanę dopuszczony
do ich kółka i będę tak
grassejował, tak mówił
"fantastyczny" i "oszalała" jak
oni, to przecież, pomijając inne
względy, strach i obawa przed -
czemuż nie powiedzieć otwarcie -
przed tym, aby mnie nie
wypoliczkowano, sparaliżowały
zupełnie palącą żądzę wiedzy. Z
arystokracją nigdy nie jest się
pewnym, z arystokracją trzeba
ostrożniej niż z oswojonym
lampartem. Ktoś z mieszczaństwa,
zapytany raz przez księżnę X.,
jak jego matka jest z domu,
rozzuchwalony pozorną swobodą,
jaka w owym salonie panowała, i
tolerancją, jakiej doznały
poprzednie jego dwa dowcipy,
sądząc, że może sobie na
wszystko pozwolić, odpowiedział:
- Za przeproszeniem, Piędzik! -
i za to "za przeproszeniem"
(które okazało się wulgarne)
został natychmiast wyrzucony za
drzwi.
- Filip - myślałem ostrożnie
- wszak Filip zaprzysiągł!...
Kucharz jest przecież kucharzem!
Kucharz - kucharzem, kalafior -
kalafiorem, a hrabina - hrabiną
i o tym ostatnim nie życzyłbym
nikomu zapomnieć! Tak, hrabina
jest hrabiną, baron - baronem, a
porywy wichru i wstrętna szaruga
za oknami - wichrem i szarugą, a
dziecinne rączki w ciemnościach
i posiniaczony ojcowskim
rzemieniem grzbiet pod siekącą
falą dżdżu - dziecinnymi
rączkami i posiniaczonym
grzbietem, niczym innym... a
hrabina jest bez wątpienia -
hrabiną. Hrabina jest hrabiną i
oby nie dała po nosie!
Widząc, że trwam w zupełnej,
paralitycznej nieledwie
bierności, zaczęli, niby to
niepostrzeżenie, coraz bliżej
koło mnie krążyć, coraz
wyraźniej mnie zaczepiać i coraz
jawniej zdradzać chętkę
mopsowania. - Patrzcie no na tę
przerażoną minę! - zawołała
znienacka hrabina i jęli
przekpiwać, że na pewno muszę
być szalenie "zgohszony" i
"przehażony", gdyż w mojej
sferze bez wątpienia nikt tak
nie "bhedzi" i nie dokazuje, że
panują tam bez porównania lepsze
i nie tak dzikie maniery jak u
nich, w arystokracji. Udając lęk
przed moją surowością - zaczęli
się wzajem żartobliwie napominać
i strofować, niby że nade
wszystko zależy im na mojej
opinii.
- Nie gadaj pan głupstw! Jest
pan okropny! - zawołała hrabina
(choć baron nie był przecież
okropny; nie było w nim żadnej
okropności, oprócz tego małego
ucha, którego nie bez
zadowolenia dotykał końcami
cienkich, kościstych palców).
- Zachowywać mi się
przyzwoicie! - zakrzyknął baron
(hrabina z markizą zachowywały
się zupełnie przyzwoicie).
- Nie bredzić - nie rozwalać
się na kanapie - nie fajtać i
nie wyjeżdżać nogami na stół!
(Broń Boże! Hrabina bynajmniej
nie miała tego zamiaru).
Obrażacie uczucia tego
nieszczęśliwca! Nosek pani,
hrabino, jest już doprawdy zbyt
rasowy! Miejże pani litości!
(Nad kim - pytam - hrabina miała
litować się z powodu noska?)
Markiza, milcząc, roniła łzy
uciechy. To jednak, że jak struś
chowałem głowę w piasek, coraz
bardziej ich podniecało -
wyglądali, jakby wyzbyli się
resztek ostrożności - jakby
chcieli koniecznie, abym
zrozumiał - i nie mogąc
wytrzymać coraz przejrzystsze
robili aluzje. Aluzje? Do czego?
Ach, naturalnie wciąż do tego
samego, a coraz wyraźniej, coraz
bliżej i bliżej kołowali, coraz
bezczelniej...
- Czy wolno zapalić? -
zapytał baron z afektacją,
wyjmując złotą papierośnicę.
(Czy wolno zapalić?! Zupełnie,
jakby nie wiedział, że na dworze
wilgoć i deszcz, i mroźny,
okropny wiatr mogą lada chwila
przyprawić o skostnienie z
zimna. Czy wolno zapalić?!)
- Słyszycie, jak deszcz
siecze? - zasepleniła naiwnie
markiza. (Siecze? Zapewne, że
siecze! Musiał tam doskonale
posiekać). - Ach, słuchajcie
tego puk_puk pojedynczych
kropelek, słuchajcie tego puk,
puk, puk, puk, posłuchajcie,
posłuchajcie_że, ja was proszę,
tych kropelek!
- Ach, jaka okropna szaruga,
jaki straszny wiatr - zawołała
hrabina. - Ach, ach, ach - ha,
ha, ha - jaka straszna
zawierucha! Aż przykro patrzeć!
Na sam widok śmiać mi się chce i
dostaję gęsiej skórki!
- Ha, ha, ha - zawtórował
baron - patrzcie, jak wspaniale
wszystko ocieka! Patrzcie na
rozmaitość arabesek, które
kreśli woda! Patrzcie, jak to
błotko doskonale się ciągnie,
jak tłusto oblepia, jak ono się
maże, zupełnie sos Cumberland,
i jak ten deszczyk ćwiczy,
ćwiczy - doskonale ćwiczy, a ten
wiaterek kąsa, kąsa - jak on
rumieni, jak on szczypie, jak on
doskonale kruszy! Aż ślinka do
ust idzie, daję słowo!
- Dophawdy, bahdzo smaczne,
bahdzo, bahdzo smakowite!
- Ogromnie gustowne!
- Zupełnie jak cotelette de
volaille!
- Albo jak fhicass~ee ~a la
Heine!
- Albo jak haki w pothawce!
A w ślad za tymi bons mots,
rzuconymi ze swobodą, na jaką
tylko rodowa arystokracja się
zdobędzie, nastąpiły ruchy i
gesty, które... których
znaczenia chciałbym, wtulony w
krzesło, w zupełnym bezruchu, o,
chciałbym nie rozumieć. Nie
mówię już o tym, że ucho, nosek,
szyja, stópka dochodziły do
zapamiętania i frenezji - ale
ponadto baron, zaciągnąwszy
się głęboko dymem papierosa,
puszczał w powietrze małe,
błękitne kółka. Żebyż chociaż
jedno, chociaż dwa, na Boga! Ale
puszczał i puszczał, jedno za
drugim, złożywszy usta w ryjek,
a hrabina z markizą biły
oklaski! A każde kółko wzbijało
się w górę i rozpływało wolno, w
melodyjnych skrętach! Biała,
długa, wężowa dłoń hrabiny
spoczywała podczas tego na
wzorzystym atłasie fotela -
nerwowa jej pęcina kręciła się
pod stołem, zła, jak żmija,
czarna, kąśliwa. Zrobiło mi się
niezupełnie wyraźnie. Nie dosyć
na tym - przysięgam, że nie
przesadzam! - baron posunął się
tak daleko w swej efronterii, że
uniósłszy górną wargę, dobył z
kieszeni wykałaczką i zaczął nią
dłubać w zębach, tak, w zębach -
bogatych, zepsutych, gęsto
przetykanych złotem!
Osłupiały, w zupełnej
niewiedzy, co począć i gdzie
uciekać, zwróciłem się błagalnie
do markizy, która najwięcej
jeszcze okazała mi dobroci, a
przy stole biesiadnym tak
wzruszająco wielbiła Litość i
dzieci chore na angielską
chorobę - i jąłem mówić coś o
litości, nieledwie - błagać o
litość. - Pani - rzekłem - która
takim poświęceniem darzyłaś
nieszczęśliwe dzieci! Pani! - Na
miłość Boską! Czy wiecie, co mi
odpowiedziała? Spojrzała na mnie
zdziwiona, wyblakłymi źrenicami
- otarła łzy, wywołane nadmierną
wesołością, po czym, jakby
przypominając sobie, rzekła:
- A, pan mówi o moich małych
anglikach?... A tak, w samej
rzeczy, gdy spojrzeć, jak one
się niezdarnie ruszają na tych
powykręcanych nożynach, jak się
grzebią i przewracają, to
człowiek czuje się jeszcze jary!
Stary, ale jary! Dawnymi czasy
jeździłam konnno, w czarnej
amazonce i lśniących botfortach,
na angielskich folblutach, a
teraz h~elas, les beaux temps
sont pass~es - teraz kiedy już
nie mogę, bo jestem stara, to
jeżdżę sobie wesoło na moich
małych, powykręcanych anglikach!
I nagle ręką sięgnęła w dół, a
ja odskoczyłem, gdyż przysięgam,
chciała mi pokazać swoją starą,
ale prostą, zdrową, jarą jeszcze
nogę!
- Chryste Panie! - zawołałem
ledwie żywy. - Ależ Miłość,
Litość, Piękno, więźniowie,
kaleki, emerytowane wynędzniałe
nauczycielki...
- Ależ pamiętamy o nich,
pamiętamy! - rzekła ze śmiechem
hrabina, aż mię ciarki przeszły.
- Te kochane biedne
nauczycielki.
- Pamiętamy! - uspokajała
mnie stara markiza.
- Pamiętamy! - powtórzył
baron de Apfelbaum - pamiętamy!
- aż zdrętwiałem ze strachu. -
Ci dhodzy, poczciwi więźniowie!
Nie patrzyli na mnie -
patrzyli gdzieś w sufit,
zadzierając głowy, jakby to
jedno mogło zahamować gwałtowne
skurcze mięśni policzkowych. Ha!
Nie miałem już żadnych
wątpliwości, na koniec
zrozumiałem, gdzie jestem, i
ogarnęło mnie niepowstrzymane
drżenie dolnej szczęki. A deszcz
ciągle zacinał w szyby, jak
cienkim bacikiem.
- Ależ Bóg, Bóg istnieje! -
wyjąkałem w końcu, ostatkiem
sił, szukając na gwałt jakiejś
ostoi - Bóg istnieje - dodałem
ciszej - gdyż imię Boskie
rozległo się tak nie ~a
propos, że nastąpiło milczenie
i na twarzach ukazały się
wszelkie złowróżbne oznaki,
zwiastujące popełniony nietakt -
i czekałem tylko, kiedy ukażą mi
drzwi!
- A tak - odparł po chwili
baron de Apfelbaum, druzgocąc
mię w proch nieporównanym
taktem. - Bug? - Bug istnieje -
i wpada do Wisły!
Kto zdobyłby się na replikę?
Kto nie zapomniałby, jak to
mówią, języka w gębie? Zamilkłem
- a markiza zasiadła do
fortepianu i baron z hrabiną
puścili się w pląs - a z każdego
ich ruchu tyle wypływało smaku,
gustu, elegancji, że - ha! -
chciałem uciekać, lecz jakże tu
oddalić się bez pożegnania? A
jak się żegnać, gdy tańczą?
Patrzyłem tedy z kąta i zaiste -
nigdy, nigdy nie śniło mi się o
tak ostatecznym bezwstydzie, o
tak miedzianych czołach! Nie
mogę zadawać gwałtu mej naturze
opisując co się działo - nie,
nikt tego nie może wymagać ode
mnie. Dość będzie, jeśli powiem,
że kiedy hrabina wysuwała nóżkę,
baron cofał swoją, wiele, wiele
razy - i to z minami skończenie
układnymi, z wyrazem twarzy
takim, jakby ten taniec był
sobie ot zwykłym tango Milonga -
a markiza na fortepianie
wyprawiała pasaże, arpegia i
tryle! Lecz ja już wiedziałem,
co to jest - przemocą wtłoczyli
mi w duszę - taniec kannibalów!
Taniec kannibalów! - ze smakiem,
z gustem i z elegancją - i
szukałem tylko bożka,
murzyńskiego potwora o
kwadratowej czaszce, wywiniętych
wargach, okrągłych policzkach,
rozpłaszczonym nosie,
patronującego gdzieś z góry
bachanaliom. I, zwróciwszy wzrok
w stronę okna, ujrzałem za szybą
coś właśnie w tym rodzaju -
okrągłą dziecinną buzię, z
rozpłaszczonym nosem, z
podniesionymi brwiami, z
odstającymi uszami, wychudłą i
rozgorączkowaną, a zapatrzoną z
tak kosmicznym idiotyzmem
murzyńskiej boskości, z tak
zaświatowym zachwytem - że w
ciągu następnej godziny (albo
dwóch) jak zahipnotyzowany nie
odrywałem oczu od guzików mej
kamizelki.
A kiedy nareszcie o świcie
wymknąłem się po oślizgłych
schodach podjazdu, w szarzejącą
pluchę, spostrzegłem pod oknem,
w klombie zeschniętych irysów
leżące ciało. - Był to, rzecz
prosta, trup, trup ośmioletniego
chłopczyka, włosy płowe, nos
okrągły, boso, wychudzony, do
tego stopnia, że można by rzec -
doszczętnie pożarty - zaledwie
tu i ówdzie pod brudną skórą
pozostał kawałeczek mięsa. Ha, a
więc nieszczęsny Bolek Kalafior
aż tutaj zawędrował, skuszony
jasnością okien z daleka
widocznych na rozmokłym polu. A
kiedy wybiegałem z bramy,
wyłonił się nagle skądsiś
kucharz Filip, biały, w okrągłej
czapeczce, z rudawym zarostem i
kosym wejrzeniem, chudy i
wykwintny, tym wykwintem mistrza
sztuki kulinarnej, który naprzód
zarzyna kury, ażeby potem podać
je do stołu w potrawce - i
łasząc się, kłaniając, merdając
ogonem, rzekł służalczo: - mam
nadzieję, że Jaśnie Panu
smakowało z postem!.nv
Dziewictwo
Nic sztuczniejszego nad
opisy młodych dziewcząt i
wyszukane porównania, jakie
tworzy się przy tej okazji. Usta
jak wiśnie, piersi - różyczki,
o, gdybyż wystarczyło kupić w
sklepie trochę owoców i kwiatów!
I gdyby usta rzeczywiście miały
smak dojrzałej wiśni, któż
miałby odwagę się kochać? Kogóż
skusiłby karmelek - dosłownie
słodki pocałunek? - Ale cyt,
dosyć, tajemnica, tabu, nie
mówmy za dużo o ustach. - Łokieć
Alicji, widziany przez pryzmat
uczucia, był to raz biały,
gładki dziewiczy szpic,
spływający w cieplejsze tony
ramienia, to znów, przy biernie
opuszczonej ręce, okrągły,
słodki dołek, cichy zakątek,
boczna kaplica jej ciała. Poza
tym Alicja podobna była do
każdej innej córki emerytowanego
majora, wychowanej przez
kochającą matkę w podmiejskim
cottage. Jak inne - gładziła
czasem łokieć, zamyślona, jak
inne - nauczyła się wcześnie
grzebać nóżką w piasku...
Lecz mniejsza z tym...
Życie dorastających
dziewcząt nie da się porównać
ani z życiem inżyniera czy
adwokata, ani też z życiem
gospodyni, żony i matki. Weźmy
chociażby tęsknotę i szmer krwi,
nieustający, jak tykanie
zegarka. Gdzieś już
wypowiedziano tę myśl, że nie ma
nic dziwniejszego nad - być
ponętnym. Niełatwo ustrzec
istotę, której racją bytu -
nęcić. Alicja jednak strzeżona
była dobrze przez kanarka Fifi,
przez matkę majorową i przez
pinczerka Bibi, którego
prowadziła na smyczy podczas
popołudniowego spaceru. Ciekawa
była zmowa tych zwierząt
pokojowych ku ochronie Alicji.
Bibi - śpiewał kanarek - Bibi
piesku, strzeż dobrze naszej
panienki. Służ na dwóch łapkach!
Służ na dwóch łapkach! -
odpędzając złe myśli. Uważaj na
parasolkę, ona taka leniwa,
niech dobrze chroni od słońca
naszą kochaną panienkę!
Jednego pogodnego
sierpniowego wieczoru, o
zachodzie, Alicja przechadzała
się po alejce ogródka,
zabawiając się drążeniem w
żwirze małych, okrągłych otworów
końcem parasolki. Ogródek
niewielki, lecz miły, okolony
był murem spowitym w pnące
różyczki; jakiś włóczęga,
wylegujący się na murze w
słońcu, odłupał kawał cegły i
cisnął w Alicję. Uderzona w
łopatkę zachwiała się, omal nie
upadła - i już miała krzyczeć,
gdy spostrzegła, że prześladowca
nie zdradza ani gniewu, ani
zadowolenia, a tylko drugim
kawałkiem cegły nowy cios zadaje
w plecy. Twarz brutala wyrażała
jedynie lenistwo popołudniowej
sjesty, obojętność i cynizm,
Alicja przeto uśmiechnęła się
lekko do niego ustami drżącymi z
bólu, po czym włóczęga zsunął
się z muru i zniknął - ona zaś
wróciła do domu, powtarzając:
- Uśmiechnęłam się...
- Alicjo! Alicjo! - zawołała
pani S., jej matka -
podwieczorek, Alicjo!
- Idę, mamo - odparła
Alicja.
- Dlaczego tak chlipiesz,
moje dziecko? Któż widział pić
tak herbatę?
- To dlatego, mamo, że
bardzo gorąca - odpowiedziała
Alicja.
- Ależ, Alicjo, nie jedzże
tego kawałka chleba, który upadł
na podłogę.
- To przez oszczędność,
mamo.
- Spójrz, jak Bibi służy i
dopomina się o swój chlebek z
masłem. Wstydź się być egoistką,
moje dziecko - o, o, dlaczego
przydeptałaś nogę psinie? Jakiż
to giez ugryzł cię dzisiaj? Co
ci się stało?
- Ach, jestem taka
roztargniona - powiedziała
marząco Alicja.
- Mamo, dlaczego mężczyźni
chodzą w spodniach, przecież i
my mamy nogi? A dlaczego, mamo,
mężczyźni mają krótkie włosy?
Czy mężczyźni strzygą się
dlatego, że... że... muszą, czy
dlatego, że chcą?
- Nie byłoby im do twarzy z
długimi włosami, Alicjo.
- A dlaczego, mamo,
mężczyźni chcą, żeby im było do
twarzy?
Mówiąc to chowała ukradkiem
w rękawie srebrną łyżeczkę,
którą piła herbatę. - Dlaczego?
- mówiła pani S. - A dlaczego ty
fryzujesz sobie loczki? Ażeby
świat był piękniejszy i żeby
słonko nie żałowało ludziom
swoich promieni. - Lecz Alicja
już wstała i wyszła do ogrodu.
Wyciągnęła łyżeczkę z rękawa i
czas jakiś patrzyła na nią
niezdecydowana. - Ukradłam ją -
szepnęła zdumiona - ukradłam!
Ale co teraz z nią pocznę? - I
wreszcie zakopała ją pod
drzewem. Ach, gdyby Alicji nie
uderzono kamieniem, nigdy nie
ukradłaby łyżeczki. Kobiety nie
lubią może ostateczności w życiu
zewnętrznym - ale wewnętrznie
każdą sytuację potrafią
wyczerpać do dna, jeżeli chcą.
Tymczasem major S., tęgi,
zażywny mężczyzna ukazał się w
drzwiach domu, wołając: -
Alicjo! Jutro przyjeżdża twój
narzeczony, który wrócił z
podróży do Chin!
Zaręczyny Alicji odbyły się
przed czterema laty, gdy była
jeszcze w siedemnastej wiośnie.
- Czy pani - pytał niewyraźnie
młody człowiek - czy pozwoli
pani, ażeby ta rączka - była
moją? - Jak to? - zapytała. -
Proszę o rękę pani, Alicjo -
wyjąkał młody amant. - Wszak nie
chce pan chyba, abym ucięła
sobie rączkę - rzekła naiwna
dziewczyna, oblewając się jednak
rumieńcem. - Więc nie chcesz być
moją narzeczoną? - Owszem -
odparła - lecz pod warunkiem, że
dasz mi słowo, iż nigdy nie
będziesz nagabywał mię o żaden z
mych członków, to nie ma sensu!
- Cudowne! - wykrzyknął. - Pani
sama nie wie, jak jesteś urocza.
Upajające! - I cały wieczór
spędził, błądząc po ulicach i
powtarzając: - Ona to zrozumiała
dosłownie, ona myślała, że
ja... pragnę wziąć jej rękę, jak
się bierze kawałek tortu.
Chciałoby się paść na kolana!
Bez kwestii był on bardzo
przystojnym młodzieńcem, miał
białą cerę i kontrastowe
czerwone wargi, zaś duch jego w
niczym nie ustępował fizycznej
urodzie. Jakże bogaty i
urozmaicony jest duch ludzki!
Jedni budują swą moralność na
prawości, inni na dobroci serca,
a u Pawła alfą i omegą,
fundamentem i szczytem była
dziewiczość. Ona to stanowiła
zasadę jego duszy i koło niej
owijały się wszystkie jego
wyższe instynkty. Chateaubriand
również uważał dziewiczość za
coś doskonałego i wzdychał do
niej, mówiąc: "Widzimy więc, że
dziewictwo, które wznosi się od
najniższego członka w łańcuchu
jestestw, rozciąga się wzwyż do
człowieka, od człowieka do
aniołów, a od aniołów do Boga, u
którego gubi się. Bóg sam jest
wielkim samotnikiem we
wszechświecie, wiekuistym
młodzianem światów".
Jeśli Paweł pokochał Alicję,
to dlatego, iż łokieć, rączki,
nóżki bardziej były dziewicze,
niż się zazwyczaj spotyka, może
z natury, a może skutkiem
troskliwej pieczy rodziców; i że
wydała mu się dziewiczością
samą.
- Dziewica - myślał. - Ona -
nic nie rozumie. Bocian. Nie, to
zbyt piękne, by o tym myśleć,
chyba - na kolanach.
A przechodząc koło rzeźni
miejskiej, dodał: - Może ona
sądzi, że także i małe, gotowe
cielęta przynosi bocian?...
Pieczeń cielęcą prosto na stół
mamy?... Ba, to wzniosłe! Jak
jej nie kochać?
Jakże nie wielbić Stwórcy?!
Niepojęte! Jakże cudowna jest
natura, że coś takiego, jak
dziewictwo, w ogóle dopuszczalne
jest na tym padole łez.
Dziewictwo - a zatem osobna
kategoria istot zamkniętych,
izolowanych, nieświadomych,
odgrodzonych cieniutką ścianką.
Drżą w trwożnym oczekiwaniu,
oddychają głęboko, ocierają się,
nie wnikając - odrębne od tego
co je otacza, zamknięte na klucz
przed sprośnością,
zapieczętowane i nie jest to li
tylko frazes, retoryka, lecz
pieczęć prawdziwa, równie dobra
jak i każda inna. Oszałamiające
połączenie fizyki i metafizyki,
abstraktu i konkretu - z
drobnego czysto cielesnego
szczegółu wypływa całe morze
idealizmu i cudów, rażąco
sprzecznych ze smutną naszą
rzeczywistością.
Jedząc pieczeń cielęcą nie wie
o niczym, nie domyśla się
niczego, je niewinnie, i tak
samo - w każdej rzeczy, od rana
do wieczora. Kiedyż to
powiedziała zamiast pająk -
pajączek, pajączek zjada muszki?
O cudzie! Niewinna i w salonie i
w jadalnym i w panieńskim
pokoiku za białą firanką i w
klo... cicho! Straszna myśl! -
Zacisnął szczęki, a twarz cała
drgała nerwowo. - Nie, nie -
szeptał. - Ona tego w ogóle nie
robi, ona tego nie zna, inaczej
nie byłoby chyba Boga w
niebiosach. - Lecz czuł, że
kłamie. - A w każdym razie to
się odbywa poza nią, ona wówczas
duchem jest nieobecna, niejako -
machinalnie...
- Tak, ale bądź co bądź - co
za myśl okropna!
Ach! A ja? Ja, który o tym
myślę, który mogę o czymś takim
myśleć, który nie głuchnę i
ślepnę w obliczu tej okropności,
lecz przyglądam się mentalnie.
Co za podłość! To nie jej wina,
że na nią to spadło, lecz moja,
żem zepsuty i brudny i nie umiem
duchowo przemilczać. Czyliż nie
jestem winien ze swej strony jej
dziewictwu trochę
nieświadomości? Tak - by godnie
ukochać dziewicę, trzeba samemu
być dziewiczym i nieświadomym,
inaczej nic z naszej sielanki.
Więc pragnę być dziewiczym,
lecz jak tego dokazać? Nie
jestem dziewicą. Mógłbym
wprawdzie jak ksiądz lub mnich
otoczyć się czernią, postem i
sutanną, zachować
wstrzemięźliwość płciową, ale
cóż mi po tym? Czyż mnich, czyż
ksiądz jest dziewiczy? Nie, po
stokroć, gdzie indziej leży
sekret męskiego dziewictwa.
Przede wszystkim szczelnie
zamknąć oczy, a po wtóre zdać
się na instynkt. Czuję, że
instynkt wskaże mi drogę. Tak,
jak wyczuwam instynktem, choć
nie umiałbym powiedzieć czemu,
że uszy jej bardziej dziewicze
niż nos, a bardziej jeszcze niż
uszy - łagodny spadek bark, że
wielki palec mniej od
wskazującego, jak mogę ocenić
pod tym względem każdy szczegół
jej postaci, tak samo instynkt
będzie mi drogowskazem, jak
uzyskać męskie dziewictwo i
stać się godnym Alicji.
Czyż trzeba rozwodzić się,
dokąd zaprowadził go instynkt?
Wszak każdy przeżywał coś
podobnego pomiędzy trzynastym a
czternastym rokiem życia.
Rodzice przeznaczyli go do
zawodu kupieckiego, lecz on
wahał się tylko między dwoma -
żołnierza albo marynarza. W
zawodzie żołnierskim jest
wprawdzie ślepa karność i twarde
łoże, lecz za to brak jest
przestrzeni. Natomiast marynarze
tym górują nad innymi, że
pozbawieni towarzystwa płci
odmiennej, mają przestrzeń,
żywioł i swobodę - a nadto woda
morska jest słona. Okręt,
kołysząc lekko, unosi ich w
dalekie kraje, pomiędzy
fantastyczne palmy i kolorowych
ludzi, w świat równie nierealny,
jak ten, który śnią w białych
łóżkach Alicja i jej rówieśnice.
Nie bez głębszej racji odległe
krainy te zwane są dziewiczymi,
krainy, gdzie mężczyźni noszą
warkocze, gdzie uszy, obciążone
metalowymi obrączkami, wydłużają
się aż do łopatek i gdzie pod
baobabem bożki pożerają
niewolników lub niemowlęta,
podczas gdy ludność cała oddaje
się rytualnym łamańcom. Czyż
pocałunek przez potarcie nosów,
praktykowany wśród dzikich
plemion, nie jest jak żywcem
wyjęty z marzącej, niewinnej
główki? Długie lata spędził tam
Paweł. Uderzyło go, że tamtejsze
dziewice, nie mając spódnicy
ani bluzki, całe są na wierzchu.
Ohyda... - myślał. - Zniweczenie
uroków... Co prawda kolor sam
przez się przesądza sprawę...
Gdy się jest czerwonym, czarnym
lub żółtym - trudno i darmo, ze
spódnicą czy bez - nie można
pretendować do tytułu dziewicy.
- Ty Moni - Buatu - mawiał do
jednej Murzynki - ty goła... nie
rumienić się... czarna,
wyszczerzona, groteskowa - ty nie
możesz pojąć tego boskiego
zażenowania niewinności,
spowitej materią, która lękliwie
odwraca głowę.
Spódniczka, bluzka, mała
parasolka, szczebiot, święta
naiwność dyktowana instynktem -
błogie, ale nie dla mnie. Będąc
mężczyzną nie mogę ani tulić
ramion, ani sromać się
niewinnie. Przeciwnie, honor,
odwaga, godność, małomówność, to
atrybuty męskiego dziewictwa.
Ale winienem zachować w
stosunku do świata pewną męską
naiwność stanowiącą analogię
naiwności dziewiczej. Wszystko
ogarniać muszę jasnym
spojrzeniem. Muszę jadać sałatę.
Sałata bardziej dziewicza jest
niż rzodkiewka - czemu, kto
zgadnie? Dlatego może, że
bardziej kwaśna. Ale znów
cytryna mniej jest dziewicza,
nawet od rzodkiewki.
Istnieją i po męskiej stronie
cudne tajemnice, sprawy
zamknięte na siedem pieczęci -
sztandar, śmierć pod sztandarem.
Co dalej? Wiara jest wielkim
misterium, ślepa wiara.
Bezbożnik jest jak kobieta
publiczna, do której każdy ma
dostęp. Powinienem podnieść coś
do godności mego ideału,
ukochać, uwierzyć na ślepo i być
gotowym życie oddać w ofierze -
ale co? Cokolwiek. Byle mieć
ideał. Ja, męska dziewica,
zaszpuntowana swoim ideałem!
I oto, po czterech latach
nieobecności, przechadzał się z
narzeczoną po ścieżkach ogródka.
Była z nich dorodna para. Pani
S. przyglądała się im z lubością
z okna, haftując serwetę, a Bibi
uganiał się po trawniku za
ptaszkami, które świergocąc
uciekały przed jego czerwonym
języczkiem.
- Zmieniłaś się - mówił ze
smutkiem młody człowiek - nie
szczebioczesz jak dawniej i nie
machasz rączką...
- Nie, nie, kocham cię zawsze
tak samo - odparła z
roztargnieniem Alicja.
- O, widzisz! Dawniej nie
powiedziałabyś, że mnie kochasz.
Nie spodziewałem się tego po
tobie, Alicjo - że to ci
przejdzie przez gardło, że twój
język i wargi uformują ten wyraz
wstydliwy. W ogóle jesteś jakaś
niespokojna, podniecona, czy nie
masz przypadkiem anginy?
- Kocham cię, tylko...
- Co tylko?
- A nie będziesz wyśmiewał się
ze mnie?
- Wiesz o tym, że ja - nigdy
się nie śmieję. Uśmiecham się
tylko i to - jasnym uśmiechem.
- Wytłumacz mi, co znaczy
miłość i co ja znaczę?
- O, dawno czekałem na tę
chwilę - wykrzyknął. - Co znaczy
miłość? Pójdź na tę ławeczkę.
Gdy pierwsi rodzice w raju
skosztowali za podszeptem
szatańskim drzewa wiadomości,
jak wiesz, wszystko zmieniło się
na gorsze. - O, Boże! - błagali
ludzie - użycz nam choć odrobiny
utraconej czystości i
niewinności. Pan Bóg patrzył na
tę zgraję bezradnie i nie
wiedział, jak i gdzie umieścić
Czystość i Niewinność w tym
plugawym stadzie. Wówczas to
stworzył dziewicę, naczynie
niewinności, zamknął ją
szczelnie i puścił między ludzi,
którzy zapałali ku niej
nostalgiczną tęsknotą.
- A mężatki?
- Mężatki to nic, to blaga,
otwarta, zwietrzała butelka.
- A czemu, powiedz mi, czemu
mężczyźni rzucają na dziewice
kamieniami?
- Co takiego, Alicjo?
- Nieraz mi się zdarzyło -
rzekła Alicja, oblewając się
pąsem - że ten i ów mężczyzna
spotkany na pustej ulicy, gdy
nikt nie widział... rzucał na
mnie kamieniem.
- Co ty mówisz? - rzekł Paweł
zdumiony. - O tym nie słyszałem
- szepnął. - Jak to? Rzucał
kamieniem?
- Brał kamień, dużą cegłę i
ciskał we mnie. Bolało -
szepnęła cichutko Alicja.
- To... to nic... To pewnie
źli ludzie... dla zabawy, albo
dla wprawy do celu. Nie myśl
więcej o tym.
- Ale dlaczego dziewice muszą
się wtedy uśmiechać? - nastawała
Alicja.
- Dlaczego uśmiechają się? Jak
to? Co ty mówisz, dziecko? Czy
często ci się to zdarzało,
Alicjo?
- O, bardzo często, prawie
codziennie, gdy byłam sama, lub
z Bibi.
- A twoje przyjaciółki?
- I one skarżą się na to. Nie
sposób się nie uśmiechnąć -
ciągnęła zamyślona - choć boli.
- Oryginalne - myślał Paweł,
wracając do domu. - Przejmujące,
nawet brutalne. Kamieniem w
dziewicę - nigdy o niczym
podobnym nie słyszałem. Co
prawda, te rzeczy bywają zwykle
trzymane w sekrecie. Ona sama
mówi, że dzieje się to tylko
wówczas, gdy nikt nie widzi.
Brutalne - tak, lecz zarazem
urocze, a czemu? Bo instynktowne.
Jestem wzruszony, dziwnie
podniecony. O, świat dziewiczy,
świat miłości pełen jest tych
czarodziejskich dziwactw.
Nieznajomi uśmiechają się do
siebie na ulicy, ktoś gładzi
czyjś łokieć, uśmiech przez łzy,
lub pocałunek przez potarcie
nosów nie jest wcale mniej
dziwny niż rzut kamieniem.
Możliwe, że istnieje cały kodeks
znaków umówionych i sposobów,
o których ja, przebywając stale
w Chinach i w Afryce, pośród
dzikusów, nic nie wiem.
Dziewiczość tym się odznacza,
że każda rzecz nabiera dla niej
innego znaczenia, niż ma w
rzeczywistości. Rzut kamieniem
nie jest dla dziewiczego
mężczyzny w tym stopniu
kamieniem obrazy, co najlżejsze
choćby muśnięcie ręką policzka.
Zwykły człowiek, normalna
kobieta uciekłaby z wrzaskiem,
ona zaś - uśmiechnęła się gwoli
jakimś niezbadanym głębiom.
Zwykły człowiek myślałby tylko o
tym, by uciec z placu boju
unosząc, o ile to możliwe, całą
skórę, podczas gdy dla mnie,
przeciwnie, wszystkim jest honor
i sztandar - chorągiew, czyli
ściśle mówiąc kolorowa szmata
na wietrze.
Monarchia bardziej jest
dziewicza niż republika, gdyż
więcej w niej tajemnicy niż w
gadatliwych członkach
parlamentu. Monarcha,
wywyższony, bezgrzeszny,
nieskazitelny,
nieodpowiedzialny, jest
dziewicą, a w mniejszych
rozmiarach - także i generał
jest dziewicą.
O, święta tajemnico bytu, o,
cudzie istnienia, nie ja,
przyjmując dary twe, będę
patrzył ci na ręce. Przeciwnie -
tylko korne pochylenie głowy,
głęboki oddech, cześć i
wdzięczność, panteizm i
kontemplacja, nie zaś fatalne w
skutkach analizy. Dziewiczość i
tajemnica - to jedno, strzeżmy
się więc uchylenia świętej
zasłony.
Alicja zaś ze swej strony
także oddawała się rozmyślaniom.
- Jak dziwny jest świat! Nikt
nie odpowie na nim wprost, lecz
zawsze symbolicznie. Niczego nie
można się dowiedzieć. Paweł,
naturalnie, opowiedział legendę.
Wszędzie otaczają mnie symbole i
legendy, jakby wszyscy zmówili
się przeciwko mnie. Raj, Bóg...
kto wie, czy i to nie zostało
zmyślone specjalnie dla mnie,
dla nas - młodych panienek. Mam
przekonanie, że wszyscy kryją
się i udają, a wszystko opiera
się na zmowie. I mama jest z
Pawłem w porozumieniu. Słodko
jest chlipać, pijąc herbatę i
przydeptywać ogony pieskom...
Tak... Religia, obowiązek i
cnota, a mnie się zdaje, że poza
tym, jak za parawanem, istnieją
jakieś ściśle określone gesty,
jakieś ruchy, że każde takie
podniosłe hasło sprowadza się do
ściśle określonego gestu i
ściśle określonego punktu.
Ach, wyobrażam sobie! Na ogół
wszyscy są ubrani i zachowują
się uprzejmie - ale, gdy zostaną
sam na sam, mężczyźni rzucają
kamieniami na kobiety, a te
uśmiechają się, ponieważ boli.
Następnie - kradną... czyż ja
sama nie ukradłam srebrnej łyżki
i nie zakopałam w ogrodzie, nie
wiedząc co z nią począć? - Mama
nieraz czytała głośno o
kradzieży w dziennikach,
rozumiem teraz, co to znaczy.
Kradną, chlipią pijąc herbatę,
nadeptują nogi psom i w ogóle
postępują na przekór i to jest
miłość - a dziewice chowane są w
nieświadomości, ażeby... było
przyjemniej. Drżę cała.
Alicja do Pawła:
"Pawle! To jakoś jest inaczej,
niż mówisz. Tak mię jakoś
rozciąga! Wczoraj słyszałam, jak
mama mówiła ojcu, że bezroboczy
"mnożą się" okropnie - że chodzą
"półnago", zjadają wstrętne
jakieś ochłapy i że liczba
kradzieży, bójek, rozbojów
rośnie jak na drożdżach. Powiedz
mi wszystko - powiedz, co to
znaczy, na co im te "ochłapy",
dlaczego - "półnago", Pawle,
proszę cię koniecznie, niech
wiem nareszcie, czego się
trzymać, twoja na zawsze
Alicja."
Paweł do Alicji:
"Najdroższa moja! Co się to
roi w tej głowinie mojej!
Zaklinam cię na miłość naszą,
nie myśl nigdy o tym. Są
wprawdzie takie rzeczy, widuje
się czasem, lecz rozmyślając nad
nimi, jak nic można stracić
dziewictwo - i co wtedy będzie?
Od brudów rzeczywistości wyższa
o niebo prawda zawarta w czystości!
Bądźmy nieświadomi, żyjmy
niewinnością, żyjmy instynktem
naszym młodzieńczo_dziewiczym, a
strzeżmy się wglądać mentalnie
tam, gdzie nie potrzeba, jak to
mnie raz zdarzyło się swego
czasu, kiedy cię poznałem.
Świadomość oszpeca,
nieświadomość zdobi, twój na
wieki - Paweł."
- Instynkt - myślała Alicja -
instynkt... tak... ale czego
chce ten instynkt, czego ja chcę
właściwie? Sama nie wiem...
umrzeć, albo zjeść coś
cierpkiego. Nie odzyskam
spokoju, póki... Jestem tak
nieświadoma, mam opaskę na
oczach, jak mówi Paweł - aż
strach czasem bierze...
Instynkt, mój instynkt dziewiczy
- on mi wskaże drogę!
Następnego dnia odezwała się
do narzeczonego, który wpatrywał
się z upojeniem w jej łokieć:
- Pawle... ja miewam takie
dzikie fantazje!
- Tym lepiej, najdroższa, tego
właśnie spodziewałem się po
tobie - odrzekł. - Czymże
byłabyś bez kaprysów i fantazji.
Uwielbiam ten czysty
nierozsądek!
- Ale moje fantazje są dziwne,
Pawle... takie, że wstydzę się
powiedzieć.
- Nie możesz mieć innych,
będąc nieświadomą - odparł. - Im
dziksza i dziwniejsza fantazja,
z tym większym zapałem wypełnię
ją, moje ty kwiecie. Ulegając
jej, oddam hołd twemu i memu
dziewictwu.
- Ale... bo widzisz, to -
właściwie, to jakoś inaczej...
Mnie przynajmniej jakoś tak
rozciąga. Powiedz mi, czy... czy
ty także... jak inni... czy kradłeś
kiedy?
- Za kogo mnie masz, Alicjo?
Co znaczą te słowa? Czy mogłabyś
choć przez chwilę upodobać sobie
w mężczyźnie zbrukanym podobnym
występkiem? Zawsze starałem się
być godnym ciebie i czystym,
oczywiście w swoim, męskim
zakresie.
- Nie wiem, nie wiem, Pawle -
ale powiedz mi, tylko szczerze,
bardzo cię proszę - powiedz mi,
czy kiedykolwiek, wiesz -
oszukałeś kogo, albo gryzłeś,
albo chodziłeś... półnago, albo
czy sypiałeś na murze, albo czy
biłeś kogo, albo czy lizałeś,
albo czy jadłeś jakie
obrzydlistwa?
- Dziecko! Co ty mówisz? Skąd
ci się to wzięło? Alicjo,
zastanów się... Ja miałbym lizać
albo oszukiwać? A mój honor?
Oszalałaś chyba!
- Ach, Pawle - rzekła Alicja -
jaki dzień cudowny - ani jednej
chmurki, a od słońca trzeba
daszek robić nad oczami.
Pochłonięci rozmową obeszli
cały dom naokoło i znaleźli się
przed kuchnią, gdzie na kupie
śmieci walała się porzucona
przez Bibi kość z resztkami
różowego mięsa.
- Patrz, Pawle - kość - rzekła
Alicja.
- Chodźmy stąd - rzekł Paweł.
- Chodźmy stąd, tu złe zapachy i
jazgot dziewek kuchennych. Nie,
Alicjo, dziwię się, jak w tej
główce słodkiej mogły powstać
takie myśli.
- Czekaj, czekaj, Pawle - nie
odchodźmy jeszcze - widać Bibi
nie obgryzł jej do końca...
Pawle... ach, jaka ja jestem -
sama nie wiem... Pawle...
- A co, najdroższa, może ci
słabo? Może upał cię zmęczył,
tak gorąco.
- Ależ nie, gdzie tam...
Patrz, jak spogląda na nas -
jakby chciała nas ugryźć -
pożreć nas. Czy bardzo mię
kochasz?
Stanęli przed kością, którą
Bibi powąchał i liznął,
wskrzeszając wspomnienia.
- Czy ja cię kocham? - Tak
kocham, że chyba tylko w górach
znaleźć można równą miłość.
- A ja tak bym pragnęła,
Pawle, żebyś obgryzł - to jest,
żebyśmy obgryźli razem tę kość
na śmietniku. Nie patrz,
zarumieniłam się - przytuliła
się do niego - nie patrz na mnie
teraz.
- Kość? Co, Alicjo, co? Co
powiedziałaś?
- Pawle - rzekła Alicja,
tuląc się do niego - ten...
kamień, wiesz, rozniecił we mnie
szczególny niepokój. Nie chcę o
niczym wiedzieć, nic mi nie mów
- lecz męczy mnie ogródek i
róże, i mur, i biel mej
sukienki, i ach, czy ja wiem,
chciałabym może mieć
posiniaczone plecy... Kamień mi
podszepnął, podszepnął mym
plecom, że tam za murem jest coś
- i ja to coś zjem, obgryzę w
tej kości, to jest obgryziemy
wspólnie, Pawle, ty ze mną, ja z
tobą, muszę, muszę - nalegała
gwałtownie - ja bez tego muszę
umrzeć młodo!
Paweł się zdumiał.
- Dziecko, na co ci kość? Ty
zwariowałaś! Jeśli już chcesz
koniecznie, to każ sobie podać
świeżą kość z rosołu.
- Ależ o to chodzi właśnie,
żeby tę, ze śmietnika! - krzyknęła
Alicja, tupiąc nóżką. - I to
ukradkiem, w strachu przed
kucharką!
I znienacka powstała między
nimi sprzeczka, równie gorąca i
omdlała jak skwar lipcowego
słońca, które chyliło się ku
zachodowi. - Ależ, Alicjo, to
wstrętne, cuchnące, fuj, to mdli
mnie po prostu, przecież tutaj
właśnie kucharka wylewa pomyje!
- Pomyje? I mnie także mdli i ja
omdlewam - na pomyje także mam
oskomę! Wierz mi, na pewno, to
się obgryza, Pawle, to się jada!
- tak robią wszyscy, ja to czuję
- kiedy nikt nie widzi.
Kłócili się długo. - To
wstrętne! - To ślepe, dziwne,
tajemne, wstydliwe i lube! -
Alicjo - wykrzyknął Paweł
wreszcie, przecierając oczy - na
miłość Boga... - ja zaczynam
wątpić. Jak to? Sen czy jawa?
Nie chcę się dopytywać, broń
Boże, nie jestem ciekawy, ale...
Czy ty może żartujesz, kpisz ze
mnie, Alicjo? Co się tutaj
stało? Kamień, mówisz? Czyż
możliwe - by rzucano kamieniami
i by z tego... by stąd wynikała
jakaś niezdrowa pazerność na
kości? Ależ to zbyt dzikie, zbyt
- nieczyste jakieś, nie,
szanuję twe fantazje, lecz to
już - nie instynkt dziewiczy,
to, wyssane z palca.
- Z palca? - odrzekła Alicja. -
Pawle, a palce moje czy nie są
dziewicze? Przecież sam mówiłeś,
że trzeba zamknąć oczy,
bezmyślnie i cicho, naiwnie i
czysto i - ach, Pawle, prędzej,
patrz jak słońce lśni, a ten
robaczek tak ospale czołga się
po liściu, a mnie tak rozciąga!
Mówię ci, wszyscy robią tak
samo, a tylko my... tylko my nie
wiemy! Ach, tobie się zdaje, że
nigdy nikt nikomu... a ja ci
mówię, że kamienie wieczorami
świszczą, jak rzęsista ulewa, aż
nie można zmrużyć oczu i, w
cieniu drzew, kości i inne
odpadki bywają obgryzane z głodu
i półnago! To jest miłość!
Miłość.
- Ha! Ty oszalałaś!
- Przestań! - krzyknęła
ciągnąc go za rękaw. - Chodź,
chodźmy do kości!
- Za nic! Za nic!
I w rozpaczy byłby może ją
uderzył! Lecz w tej chwili
usłyszeli za murem coś jak
uderzenie i jęk. Podbiegli,
wychylili głowy z pnących
różyczek: tam, na ulicy pod
drzewem młoda i bosa dziewczyna
wpijała się ustami we własne
podniesione kolano - boleśnie
skurczona.
- Co to? - szepnął.
Wtem nowy kamień przeszył
powietrze i ugodził ją w kark -
upadła - ale zaraz zerwała się i
uskoczyła za drzewo - a z głębi
skądś doszedł wrzask męski:
- Ja ci dam! Ja ci jeszcze
dołożę! Zobaczysz! Złodziejka!
Powietrze było pieściwe,
palące, nastąpiło milczenie w
przyrodzie, jedno z tych
drżących, wonnych zapamiętań...
- Widzisz? - szepnęła Alicja.
- Co to?
- Rzucają w dziewczyny...
rzucają kamieniami... dla
przyjemności tylko, dla
rozkoszy...
- Nie, nie... Niemożliwe...
- Przecież sam widziałeś...
Chodź, kość na nas czeka,
chodźmy do tej kości! Razem ją
obgryziemy - chcesz? - razem! Ja
z tobą, ty ze mną! Patrz, już ją
mam w ustach! A teraz ty! Teraz
ty!
Zdarzenia na brygu~
"Banbury"
1
Wiosną 1930 r. zdecydowałem
się odbyć podróż morską - ze
względów osobistych -
zdrowotnych i wypoczynkowych.
Chodziło głównie o to, że
sytuacja moja na kontynencie
europejskim stawała się z każdym
dniem przykrzejsza i bardziej
niewyraźna. Zwróciłem się więc
listownie do znajomego armatora
Mr. Cecila Burnett z Birmingham
z prośbą, aby umieścił mię na
którym z licznych swoich okrętów
- i zaraz otrzymałem krótką
odpowiedź telegraficzną:
"(Berenice" Bringhton 17
kwietnia, godz. punkt
dziewiąta". Ale w Bringhton, w
porcie, tyle stało
zakotwiczonych żaglowców i
parostatków, pakunki zaś tak
utrudniały swobodę ruchów, że
spóźniłem się o niespełna 15
minut, a marynarze i tragarze
zaczęli wołać gorączkowo, jak to
zawsze - tam, tam, prędzej,
jeszcze ją pan dogoni, prędzej,
prędzej - niech się pan śpieszy!
Jeszcze ją pan złapie! Dogoniłem
"Berenice" motorówką, lecz już
bez pakunków. Spuszczono
drabinkę sznurową, po której nie
zdążywszy w pośpiechu przeczytać
nazwy wymalowanej wielkimi
literami po lewej stronie
kadłuba, wydrapałem się na
pokład.
Był to duży bryg trzymasztowy,
pojemności co najmniej 4000 ton
- a jak wywnioskowałem z układu
żagli oraz budowy bukszprytu,
płynął do Walparaiso z ładunkiem
szprotów i śledzi. Kapitan
Clarke, suchy wilk morski o
zaczerwienionych od wiatru
policzkach, rzekł z prostotą:
- Witam na "Banbury'm", sir.
Pierwszy oficer zgodził się za
niewielką opłatą odstąpić mi
swojej kajuty. Ale wkrótce morze
zaczęło się wzdymać i napadła
mię morska choroba z siłą, o
jakiej dotychczas nigdy nie
słyszałem. Oddałem morzu wszyst-
ko, co miałem do oddania, i
jęczałem, będąc próżny jak pusta
butelka i nie mogąc
zadośćuczynić żądaniom żywiołu,
który domagał się jeszcze,
jeszcze... W udręce fizycznej i
moralnej, z powodu nieznośnej
czczości, pożarłem kołdrę,
poduszkę i roletę - ale żadna z
tych rzeczy nie pozostała we
mnie dłużej nad sekundę.
Pożarłem jeszcze pościel i
bieliznę pierwszego oficera,
którą miał w kuferku, znaczoną
literami B. B. S. - lecz i to
było w mym wnętrzu gościem
jedynie. Jęki przeniknęły przez
ścianę kajuty do kapitana,
który ulitował się nade mną
i kazał wytoczyć beczkę śledzi
oraz beczkę szprotów. Dopiero
pod wieczór trzeciego dnia, po
zużyciu 3/4 baryłki śledzi i
połowy szprotów, przyszedłem
jako tako do siebie i ustał ruch
pomp oczyszczających statek.
Mijaliśmy północno_zachodnie
brzegi Portugalii. "Banbury"
dryfował z przeciętną szybkością
11 węzłów, pod przychylnym
beidewindem. Marynarze szorowali
pokład. Patrzyłem na uciekającą
skalistą ziemię Europy. Żegnaj,
Europo! Czułem się pusty,
aseptyczny i lekki, tylko w
gardle piekło. Żegnaj Europo!
Wyciągnąłem chusteczkę z
kieszeni i machnąłem parę razy -
na co mały człowieczek stojący w
górskim wąwozie również
odpowiedział machnięciem. Statek
szedł szparko, woda bulgotała u
dziobu i za rufą, a jak okiem
sięgnąć wyrastały pieniste
bałwany.
Majtkowie, którzy szorowali
dotąd przedni pomost, zaczęli
teraz szorować tylny - schylone
ich plecy zbliżały się do mnie i
musiałem się usunąć. Kapitan
ukazał się przez chwilę na
mostku kapitańskim i podniósł
zwilżony palec, by zbadać
natężenie wiatru. Tego samego
dnia pod wieczór zdarzył się
ciekawy, jakby ostrzegawczy
wypadek, pozostający w pewnym
bliżej nie ustalonym związku z
moją niedawną chorobą - oto
jeden z marynarzy, niejaki Dick
Harties ze środkowej Kaledonii,
połknął przez nieuwagę koniec
cienkiej liny zwisającej z
bezanmasztu. Wskutek, jak sądzę,
robaczkowej działalności
przewodu pokarmowego jął
gwałtownie wciągać w siebie linę
- i zanim się spostrzeżono,
wyjechał po niej aż do szczytu
jak górski wagonik, z szeroko
otwartą, przerażającą gębą.
Robaczkowa natura przewodu
okazała się tak silna, że nie
było sposobu ściągnąć go na dół;
daremnie po dwóch majtków
uczepiło się każdej z jego nóg.
Po długich naradach dopiero
pierwszy oficer nazwiskiem
Smith, wpadł na pomysł
zastosowania środków
wonitalnych - lecz tu znów
powstało pytanie - jak
wprowadzić środek do przełyku,
całkowicie wypełnionego liną?
Wreszcie, po dłuższych jeszcze
niż poprzednie naradach,
poprzestano na działaniu przez
oczy i nos na wyobraźnię. Na
rozkaz oficera jeden z majtków
wdrapał się na maszt i
przedstawił pacjentowi na
talerzu garść uciętych
szczurzych ogonów. Nieszczęśliwy
patrzył na nie wybałuszonymi
oczami - lecz kiedy dołączono do
ogonów mały widelczyk,
przypomniał mu się nagle makaron
włoski jeszcze z lat dziecinnych
i zjechał na pokład tak prędko,
że omal nie połamał sobie nóg.
Wypadek ten powinien był mnie
zastanowić, jako, powtarzam,
pozostający w pewnej analogii z
moją chorobą - nie było to
właściwie to samo, ale jednak
obie przypadłości polegały na
nudzeniu, z tą różnicą, że jego
przypadłość miała charakter
chłonny, dośrodkowy, a moja
wręcz przeciwnie, odśrodkowy.
Zachodziła tu opaczna tożsamość,
podobnie jak w lustrze - prawe
ucho wypada po lewej stronie,
choć twarz jest ta sama. Poza
tym ogony szczurze również
skłaniały do zastanowienia.
Jednakże na razie nie
poświęciłem temu dość uwagi -
jak również temu, że okręt i
grzbiety marynarzy nie były mi
tak obce, jak by należało,
zważywszy krótki mój pobyt na
statku.
Nazajutrz zapytałem przy
lunchu kapitana Clarkego i
porucznika Smitha o statek i
horoskopy dalszej podróży.
- Statek jest dobry - odparł
ufnie kapitan pykając z fajki.
- Doskonały! - Potwierdził
sarkastycznie porucznik Smith.
- A choćby i nie był
doskonały! - rzekł kapitan
mierząc władczo dumnym
spojrzeniem roztocz wód. -
Choćby i nie był doskonały!
Przypuśćmy, że jest gdzie
szpara!
- Właśnie - rzekł pierwszy
oficer spoglądając na mnie
zaczepnie. - Choćby i nie był
doskonały. Kto się boi zmoknąć,
może w każdej chwili - opuścić
okręt. Bardzo prosimy! - ukazał
fale. - Zmokła kura! Do
ciężkiej, jasnej, to jest te...
do ja...
- Panie Smith - rzekł kapitan
dłubiąc palcem w uchu - rozkaż
pan, by załoga zawołała
trzykrotnie: Niech żyje kapitan
Clarke, hip, hip, hurra! -
Płynęliśmy dalej. Pogoda
dopisywała. "Banbury" torował
sobie drogę równo na pełnym
kliwrze pośród jednostajnego
falowania. Na horyzoncie ukazała
się krowa morska. Marynarze
szorowali teraz do czysta
mosiężne okucia burty. Dozorował
ich drugi oficer, a kapitan
wyglądał przez okno kajuty, z
wykałaczką w zębach.
Minęło w ten sposób kilka dni,
w ciągu których rozejrzałem się
po statku. Okręt był stary,
mocno nadżarty przez szczury,
które w ogromnych ilościach
pleniły się pod pokładem - miał
miejscami zupełnie wyjedzone
boki, to znów rufa, jak na
złość, pełna była szczurzych
bobków. W ogóle przypominał
dawne fregaty hiszpańskie.
Nadmiar szczurów bynajmniej mię
nie zachwycił - te gryzonie mają
niemiłe obyczaje, tłusty ogon
ich jest tak długi, spiczasty
koniec tak daleko, że tracą
poczucie łączności jego z resztą
ciała, skutkiem czego wciąż
podlegają nieznośnemu złudzeniu,
że wloką za sobą smakowity kawał
mięsa zupełnie obcy i w sam raz
do pożarcia. To czyni je bardzo
nerwowymi. Czasem wpijają zęby w
ogon, skręcając się z piskiem,
jak oszalałe z żądzy i z
okropnego bólu. UKład
olinowania, rozmieszczenie
takielunku, zarówno jak
konstrukcja babortu, wcale nie
zyskały mej aprobaty - a kiedy
zobaczyłem kształt, rozmiar i
barwę otworów rur wentylacyjnych,
odszedłem do kajuty z oznakami
wielkiego niezadowolenia i
zabawiłem w niej aż do wieczora.
Zastanawiała mnie załoga.
Pomijam stoicyzm, z jakim
marynarze szorowali do czysta
wyznaczoną część statku, nie
troszcząc się zgoła, że zalewają
brudną wodą część poprzednio
oczyszczoną. Ale za każdym
razem, gdy odrywałem wzrok od
morza i przenosiłem na bryg,
uderzał mnie widok
nieoczekiwany. I tak na przykład
ujrzałem czterech majtków
siedzących na pokładzie ze
skrzyżowanymi nogami, i
wpatrzonych we własne stopy.
KIedy indziej zobaczyłem paru
majtków wpatrzonych we własne
ręce. Wieczorami zaś dolatywały
mię skandowane po całych
godzinach wyrazy:
- Ryby i morskie ptaki żerują
za okrętem.
Ogromna czystość panowała na
statku, bez przerwy prawie
stosowano wodę i mydło. Gdy
przechodziłem obok marynarzy,
nie podnosili oczu, przeciwnie,
tym gorliwiej nachylali się nad
pracą, tak iż widziałem jedynie
zgięte w kabłąk grzbiety.
Natomiast miałem niejasne
wrażenie, że ilekroć pogrążam
się w kontemplacji horyzontu,
majtkowie zaczynają rozmowy,
jeśli ma się rozumieć w pobliżu
nie ma żadnego z oficerów - na
lądzie widywałem ulicznych
stróżów, którzy tak samo
odstawiali miotły i sikawki, gdy
nikt się nie patrzył. Kapitan z
porucznikiem przeważnie grają w
domino albo też siadłszy
naprzeciwko siebie za stołem
wyśpiewują stare kuplety z 1897
roku - gdyż nawigacja przy
równym i przychylnym wietrze nie
nastręcza żadnych trudności.
Jednakowoż nie wszystko na brygu
idzie jak po maśle. Grzbiety
marynarzy zanadto kulą się, gdy
przechodzę obok, kręgosłupy
wydają się zestrachane, a
wielkie chamskie łapy, którymi
niemrawo poruszają pod sobą,
zbyt łatwo puchną i nabiegają
krwią. Spotkawszy Smitha
wałęsającego się na pokładzie,
wyraziłem głęboką ufność i
wiarę, że załoga "Banbury"
składa się bez wyjątku z zacnych
i dzielnych chłopców.
- Tym ich trzymam, sir -
odparł porucznik, pokazując w
żylastej ręce mały świderek i
połykając przekleństwa, które
mnożyły mu się na końcu języka.
- Trzymam za mordę...
Najtrudniej, to żeby nie kopnąć
którego w tyłek - pan widzi, jak
się nadstawiają. Ps... kr... - a
gdybym kopnął jednego, to
musiałbym dla równości pokopać
wszystkich bez wyjątku, a to
byłoby głupie, głupie do zara...
to jest te... - Rozłożył
bezradnie ręce. Zdumiewające
poczucie własnej bezsiły wobec
nadzwyczajnej idiotyczności
faktu uderzyło go jak obuchem w
głowę. Okręt posuwa się, ale
monotonnie, fala bieży za falą.
Na mostku kapitańskim dojrzałem
blady ognik fajeczki - kapitan
przechadzał się w gumowym
płaszczu, tam i z powrotem.
- Panie - rzekł - czy pan wie,
co znaczy być panem życia i
śmierci? Hallo, Smith, chodź no
pan tutaj, spójrz no pan - ha,
ha...
- Ha, ha... - zaśmiał się
Smith spoglądając na mnie
przekrwionymi oczkami - papa i
mama... do pior... to jest te...
- Papa i mama - powtórzył
kapitan trzęsąc ramionami z
tłumionego śmiechu - a tu
właśnie nie ma papy i mamy! Tu
jest bryg, panie - bryg na
morzu! Z dala od konsulatów!
- Na babkę babki - zaklął
Smith z uciechą. - Tu nie ma
pierniczków ani ciasteczek, ani
do chol... chciałem powiedzieć,
że te... dyscyplina i koniec.
Karność i kwita - ee... Za
mor...
- No, no, dosyć już, dosyć,
panie Smith. Pan Zantman jest
ostatecznie pasażerem... Ale
swoją drogą nie zawadziłoby
pokazać mu, czym jest kapitan na
morzu, co znaczy to słowo
ogromne, złożone z samych
zachcianek. Hi, hi, pan Zantman
pewnie wyobraża sobie kapitana w
czapce z galonami i w
czyściutkich białych
zaprasowanych pantalonach, jak
jest wymalowane na pocztówkach.
Wymyśl pan co dobrego, panie
Smith.
Zastanowił się, pyknął parę
razy z fajki.
- Każę, co? Jeśli każę skakać,
to będą skakali - rzekł. - Jutro
i pojutrze.
- To już było - mruknął Smith.
- Każę - co, panie Smith? Każę
co obciąć - każę obciąć ucho...
- Można - rzekł Smith - ale to
diablo delikatna operacja... to
jest... hm... Potem. Kłopot.
- Więc każę - co? Wszystko
mogę kazać! Do kroćset diabłów -
ja jestem kapitanem! Te diabły
poczują to - zawołaj pan
któregoś z marynarzy.
- Marynarze wszyscy już czują
to - rzekł Smith po chwili, nie
kwapiąc się - wypluł na dłoń
gumę, przypatrzył się jej dobrze
i wsunął z powrotem do ust.
- Wybierz pan takiego, który
czuje najmniej - niecierpliwił
się kapitan Clarke. - Prędzej -
chcę pokazać panu Zantmanowi...
Wymyśl pan coś, panie Smith. Pan
jest dosyć ograniczony.
Przypomnij pan sobie ziemię
Baffina i fokę.
- Ja już nie wiem co - rzekł
Smith, spoglądając tępo mętnymi
źrenicami amatora ginu. -
Wszystko zużyte. Wszyscy już
zużyci, zmięci, zaświ... to
jest... te...
- Głupiec z pana - zżymał się
kapitan. - Prędzej - prędzej -
potrzebuję, aby ktoś mnie uczuł.
Czasem czuję zwątpienie. Czasem
ogarnia mię zwątpienie.
W tej chwili niepotrzebnie
poruszyłem się - ale
zaświerzbiała mię pięta, a jest
to u mnie wrodzone, że zawsze
wtedy świerzbi, kiedy nie
potrzeba.
- Może by użyć pana Zantmana -
mruknął Smith, przypatrując mi
się z nie tajoną złośliwością.
- A wie pan, to niezły pomysł
- zawołał kapitan. - Użyjemy
pana Zantmana. Jest jeszcze
świeży. Jeszcze nie poczuł mnie
dotąd - najlepiej poczuje mnie
na własnej skórze... Racja - to
będzie najprościej.
- Jeśli kapitan rozkaże -
rzekł Smith, i ujął mię ciepło
za rękę i ścisnął jak w
kleszczach (zupełnie tak samo
ujął mię raz na lądzie jeden
sierżant - z początku ciepło, a
potem bardzo mocno) - to
zmajstrujemy wielką wędkę,
wbijemy na haczyk pana Zantmana
i złowimy na tę przynętę wielką
rybę głębinową. Ryba połknie
pana Zantmana, a my rozpłatamy
jej brzuch i wyciągniemy go
jeszcze żywego, jak Jonasza. To
będziesz pas. Ba, ba, pamięta
pan, panie kapitanie, nie takie
hece wyprawialiśmy w Zatoce
Karaimskiej - tam było dopiero -
ho, ho...
- Głupiś pan - powtórzył
kapitan. - To są ot - banialuki.
Co on w ten sposób poczuje? Nic
nie poczuje. Poza tym jest
pasażerem... hm... Tylko bez
brutalności, Smith, bez
brutalności. Głupiś pan -
wrzasnął - milcz pan! Ja już
mam potąd pańskich szpasów i
kawałów, prawdę mówiąc, rzygam
nimi! Nie ma w nich sensu za
grosz. Ja potrzebuję, żeby
poczuł, żeby poczuł kapitana
Clarke, poczuł bez listka
figowego i bez żadnych dodatków,
jak go Pan Bóg stworzył. Pluję
na białe, zaprasowane spodnie i
kapitańską czapkę z galonami! Ja
chcę rozebrać się, chcę być goły
- rozumiesz pan! - goły i
włochaty! A czy pan Zantman po
tym całym pańskim idiotycznym
Jonaszu pozna mnie, mnie,
Clarkego, gdy się rozbiorę?!
- My tu nie potrzebujemy się
krępować - zamamrotał Smith
ustami pełnymi gumy. - Nie ma
pensjonarek. Ani konsulatów!
- Nie pozna mnie - rzekł
kapitan z namysłem - ale jeśli
nie pozwolę mu zapinać
podwiązki? Jeśli nie pozwolę
zapinać podwiązki, Smith, i
będzie chodził z opadającą
skarpetką? Cóż wtedy? Do pioruna!
Wtenczas pozna mnie, wtenczas
będzie wiedział, kto jestem, bo
łydka jest włochata! Do diabła!
Te szczury lądowe ze swoimi
białymi portkami i pocztówkami
biało_niebieskimi zapominają, że
kapitańska łydka jest włochata.
Prędzej, panie Zantman, słyszał
pan? Prędzej! Żywiej, panie!
- Prędzej, panie! - powtórzył
Smith i ścisnął mi rękę.
- Tak to lubię - rzekł kapitan
spokojniej po chwili. - Widzę,
że z panem można trafić do ładu,
panie Zantman, choć nie ma pan
kołyszącego się chodu. Mieliśmy
tu dwa lata temu jednego szczura
lądowego - beznadziejnie
zakutego. Trzeba było wyprosić
go ze statku prosto do wody,
gdyż kiedy kazałem mu - głupstwo
- podnieść kołnierz od
marynarki, kwiczał jak zarzynane
prosię, a my, żeglarze, wie pan,
nie lubimy kwiczołów.
- Myślę, że już teraz dosyć -
rzekłem, gdy Clarke odszedł
zostawiając mię samego z
porucznikiem. - Myślę, że teraz
można by już zapiąć skarpetkę -
dodałem poufale, chcąc załatwić
rzecz polubownie, tonem
pochlebnym i porozumiewawczym
dyskretnej tolerancji dla
niewybrednych dziwactw kapitana.
- Co? - rzekł na to Smith,
odstępując ode mnie na dystans
ramienia. - Co? Co pan sobie
myśli? Nie radzę panu - nie
radzę panu nawet, jak pan będzie
sam w kajucie. A to co - huknął
groźnie, aż dostałem gęsiej
skórki. - Niech no pan nie
będzie zbyt dowcipny! Do chol...
zssr... - Zmieszałem się i
zaczerwieniony po same uszy
bąkałem tylko: - Ależ nie, nie,
nie... ja tylko tak sobie... Ta,
ta... gdzieżby? Nic podobnego! -
zupełnie jak raz w tramwaju i
jak raz na majówce...
Płyniemy dalej, pogoda
cudowna, niebo przejrzyste,
gdzieniegdzie wśród srebrnych i
szmaragdowych fal pojawia się
raja lub piła, chmara rekinów
ugania się za rufą, małe rybki
latają nad wodą, ale też okręt
posuwa się coraz wolniej, jakby
zastanawiając się, czy na dobre
nie stanąć - a załoga pod
nadzorem niezmordowanego
drugiego oficera, po omyciu
nawietrznej strony brygu, zwraca
się ze ścierkami ku
podwietrznej. Drugi oficer jest
młodzieńcem lat dwudziestu
kilku, płowym, pilnym, bez
wyrazu i nie dopuszczanym do
poufałości. W zasadzie istnieje
on tylko pro forma, na to, aby
istniał pierwszy oficer. Kapitan
i Smith spędzają prawie całe
dnie w kajucie, gdyż morze jest
spokojne. Przechadzając się po
pokładzie widuję ich przez
okienko, siedzących za stołem i
celujących w coś małymi
gałeczkami jakiejś substancji -
prawdopodobnie chleba. Wydaje
się, że nuda dosyć silnie dolega
- niekiedy kłócą się strasznie i
wymyślają sobie, a pewnie sami
nie wiedzą o co. Mieszają też
cocktaile z likierów Bolsa i
przyprawiają whisky korzeniami
imbiru. Od czasu do czasu załoga
na dany sygnał zaczyna
skandować: "Ryby i morskie ptaki
żerują za okrętem". Ostatnio
spostrzegłem, że marynarze
wykonują dziwaczne ruchy
tułowiem, mianowicie, pochyleni
nad ścierką, znienacka opierają
się na rękach, wyprężają nogi i
zginają plecy, podobnie jak to
czynią niektóre ziemne glisty.
Nie proszę jednak nikogo o
wyjaśnienia. Zakwalifikowałem to
po prostu jako "oryginalny
sposób spędzenia czasu". Prawdę
powiedziawszy unikam w ogóle
rozmów, ponieważ uważam, że
linia grot_rei niepotrzebnie
skręca się w literę S. Na literę
S zaczyna się jedno słowo, które
sam wymyśliłem, a którego
wolałbym nie znać. Nie tylko
zresztą ona - poza tym są na
okręcie inne nieprzyjemne
kształty i rysy; jest on cały
spękany od gorąca. Nie ja więc
zacząłem rozmowę ze Smithem -
ale właśnie Smith podszedł do
mnie, gdy stałem oparty o burtę,
i prosto z mostu zapytał, czy
nie znam jakich dobrych gier
karcianych, w kości, albo
innych, lub też, czy nie mam do
rozwiązania jakich zagadek?
Pierwsze - drugie Ojcze,
Matko,@ a zaś trzecie na
ostatku.@
- Przedtem graliśmy w domino,
w durnia, w chlusta i w klipę i
śpiewaliśmy na przemiany stare
kuplety z operetek. Potem
przeglądaliśmy kalendarz hodowli
koni. Przez kilka ostatnich dni
- rzekł szczerze, połykając
luźne przekleństwa - rzucaliśmy
gałkami z chleba w pierońskiego
małego robaczka, którego
wyciągnęliśmy spod szafy. Ale to
nam się przejadło. Potem
(ponieważ zawsze siadujemy
naprzeciwko za stołem) zaczęliśmy
fiksować się, pan wie? -
wpatrywać się w siebie - kto
dłużej wytrzyma. Jak zaczęliśmy
wpatrywać się w siebie, tak
zaczęliśmy kłuć się szpilkami -
kto dłużej wytrzyma. Teraz
ciężko nam przestać, a kłujemy
się coraz mocniej. Kapitan -
ciach i ja - ciach, raz za
razem. Może pan by coś wymyślił
- może pan zna co dobrego, panie
Zantman? Jestem już cały
pokłuty.
Zapomniałem się i rzekłem
nieopatrznie: - To stąd
pochodzi, że stworzyliście
rodzaj zaklętego koła i nie ma
żadnego bocznego spustu. Szpilka
wymaga poduszeczki - weźcie
poduszeczkę od szpilki i
połóżcie ją na stole pomiędzy
sobą. Smith otworzył usta i
spojrzał na mnie z szacunkiem. -
Do kr... Ale panie Zantman! -
myśmy pana mieli za fryca, a pan
jest, jak widzę, starym
żeglarzem. Pan ma doświadczenie!
- Ależ broń Boże! Zapewniam
pana... To zupełnie
przypadkiem... Co też pan, panie
Smith? Bo pogniewam się na pana.
Daję słowo honoru, że pierwszy
raz jestem na morzu! - wyjąkałem
okropnie zawstydzony.
- Pan jest diabelnym starym
żeglarzem! - powtórzył
porucznik, składając mi pokłon.
- Ba, ba, panie! Niech pan nie
udaje Greka! Musiał pan żeglować
do woli po tych przeklętych
bajorach, po Czerwonym i Żółtym,
i po Ochockim, i po Sargaskim, i
po Chińskim, i po Arabskim. -
Pan nie żeglował? Ba, panie, pan
ma węch starego wilka morskiego,
pan wchodzi od razu, jak mówią,
w sam środek kwestii.
Poduszeczka - rzeczywiście! To
najlepsza rada! Gdy położymy
poduszeczkę, zaraz przestaniemy
się ciachać.
- Przepraszam pana, ale
przypomniałem sobie, że
zostawiłem w kajucie zapaloną
maszynkę spirytusową, kawa
gotowa wykipieć - przepraszam
pana, panie Smith.
Około czwartej po południu
widziałem igraszki pelikanów z
rybami głębinowymi. Nadleciały
dwa z południowego zachodu i
jęły krążyć nad okrętem.
Pelikany są to ptaki duże,
śnieżnobiałe, z wielkim
podgardlem i o dziobie metrowej
długości, niesłychanie ostrym.
Oczywiście nie mogą marzyć, by
zdołały pożreć nim rekina albo
wieloryba, ale korci ich
absolutna przewaga nad
olbrzymami morskimi, polegająca
na tym, że rekiny ani wieloryby
nie umieją fruwać. Korci ich i
nie daje spokoju. Dlatego
nadlatują cicho i - pac -
zagłębiają ostry jak sztylet
dziób w grzbiet ryby głębinowej,
która uchodzi pod wodę albo
miota się, usiłując wyskoczyć i
pogonić za pelikanem w
niedostępny powietrzny żywioł.
Majtkowie przerwali pracę, by
się pogapić, czym ściągnęli na
siebie okropne przekleństwa
Smitha.
- Łajdaki - wydzierał się
przed zbitą i milczącą gromadą -
wielmożni panowie! Wielmożni
panowie! Thompson! - ty jesteś
najgorszy, ja mam na ciebie oko,
ty bydlę, Thompson! Ja z tobą
pogadam dziś wieczór! Ja z tobą
- Thompson - pogadam - dziś
wieczór - zobaczysz.
Potem zaczął mi się zwierzać,
co do załogi, że to stare wygi,
wyjadacze, wycirusy, pozbierane
ze wszystkich portów, których
trzeba trzymać mocno za mordę. -
Oni tylko myślą, jak się
wykręcić od roboty i leżeć do
góry brzuchem. Jest tam na
przykład niejaki Thompson, ten
jest najgorszy.
- Najgorszy?
- Thompson? To pijawka. Niech
pan zauważy jego usta - układają
się zawsze w ryjek, jak do
ssania. Maskuje się, pracuje jak
każdy, ale powiedziałem sobie,
że mu pokażę przy najbliższej
sposobności i pokażę mu dziś
wieczór. Przysiądzie ze strachu,
gdy mu pokażę.
- Usta - rzekłem pojednawczo -
to pewnie dlatego, że jest
ssakiem. Każdy jest ssakiem.
Należymy do rodziny ssaków.
Wyraziłem delikatnie
wątpliwość co do ruchów tułowia,
oglądania nóg i recytacji: -
Ryby i morskie ptaki żerują za
okrętem. - Wypowiedziałem się
ostrożnie za pewnym wymiarem i
zaznaczyłem, niby mimochodem, że
jednak co za dużo, to niezdrowo.
Na to Smith odpowiedział, że
sądzi, iż ja, stary żeglarz,
kpię sobie z niego. Nie takie
rzeczy dzieją się przecież na
wodach wschodnioazjatyckich z
Chińczykami. Albo na linii Port
Aden - Pernambuco, gdzie używają
stale roztopionej stearyny.
Ruchy tułowiem zmierzają do
wyrobienia giętkości kręgosłupa,
wpatrywanie się w nogi jest karą
za brak należytej czystości -
kto ma brudne nogi, ten musi
wpatrywać się w nie pełną
godzinę. Co zaś do wersetu: -
Ryby i morskie ptaki żerują za
okrętem - to brzmi on jak wzór
kaligraficzny i w istocie chodzi
o to, by wypisać go w mózgach
marynarzy perłowym rondem.
- Taki bryg, jak ten, idzie
sam bez niczyjej pomocy, chyba
że jest sztorm. Marynarze nie
mogą przecież szorować bez
przerwy tego krr... prr...
pokładu, wyszorowaliby go do
cna. A karność musi być
zachowana, te łajdaki muszą być
trzymane w ryzach, kapitan więc
wybrał to raczej niż cośkolwiek
innego.
- A, raczej to niż cośkolwiek
innego.
- O, kapitan jest także starym
doświadczonym żeglarzem, wilkiem
morskim co się zowie. Pan
powinien się z nim lepiej
zaznajomić, panie Zantman, na
pewno panowie mieliby sobie
niejedno do powiedzenia.
- Stary mówił mi
niejednokrotnie... ciągnął
poufale Smith. - Panie Smith,
jakie są obowiązki kapitana na
statku: musi on wymyślać, bo
inaczej wszystko by się wściekło
z nudów. Pan, panie Smith, musi
wymyślać gębą, a ja muszę
wymyślać głową, i to jest cała
między nami różnica. A teraz co
ja mam wymyślać, panie Smith?
Przecież, do zarazy, nie możemy
bawić się w piłeczkę, panie
Smith. Przecież, do choroby, nie
jesteśmy dziećmi, panie Smith, w
krótkich majteczkach.
- Hem, hem - zatem zabawa w
piłkę jest dziecinna, a te hem,
hem... nogi... nie - rzekłem,
pokasłując.
- Pewnie - odparł chełpliwie -
nogi - nie, bo któż z nas nie ma
odcisków? - a przy tym
podtrzymują karność w załodze.
Oni muszą spełniać wszystko bez
gadania. Tak samo szpilka - jak
Boga!... to było zupełnie
wściekłe - szalone - bałwańskie.
Jak panu się to podoba, panie
Zantman? Ba, ba! Pan, z pańskim
doświadczeniem, nie może nie
przyznać racji. Tak jest zawsze
i wszędzie. Bez tego
pozdychalibyśmy z nudów.
Oblizał palec i wystawił na
wiatr.
- Tym bardziej że wiatr
ustaje i zagraża, zdaje się,
cisza morska. Do cięż... parr...
jasn... doł... To zawsze tak.
Pan zna przysłowie - woda i nuda
to żywioł żeglarza.
Pod wieczór widziałem tłuste
flądry oraz rozróżniłem głowę
rekina młota na jakie 3, 4 cale
pod powierzchnią.
Kapitan Clarke ukazał się na
mostku kapitańskim i zaczął na
mnie kiwać. Widocznie Smith
musiał naplotkować o poduszeczce
i jakobym był starym żeglarzem -
gdyż kapitan odnosi się do mnie
obecnie zgoła inaczej niż
poprzednio, a nawet sprawia
wrażenie, jakby chciał mnie
wysondować. Widocznie myśli, że
ja wiem coś, czego on nie wie,
lub że umiem się tak jakoś
urządzić, że mi mniej dolega.
Gdy wdrapałem się na mostek,
Clarke rzekł:
- Nuda, panie. Morska nuda.
- Hm - odparłem.
- Niemiła rzecz - nuda.
Co? Niemiła. Nudno. Nie wiadomo
co.
- Można wytrzymać -
powiedziałem. - Nie tak znów
nudno. Jest woda - ryby...
- Ba, panie, Smith mi mówił -
rzekł kapitan łaskawie, trącając
mnie łokciem. - Pan tam na pewno
ma swoje sposoby na nudę, to
panu nie nudno. Jakbym wiedział.
Ta poduszeczka, ho, ho. Tylko
pan nie chce ich udzielić,
skąpiec z pana... he, he... pan
wszystko chowa dla siebie.
- Ależ nic podobnego. Bo
pogniewam się na pana, panie
kapitanie. Smith coś
nabajdurzył.
- No, no, bez urazy! Chciałem
tylko zaznaczyć, że z panem
można pogadać, panie Zantman,
nie jak z byle szczurem lądowym
- i niepotrzebnie pan się kryje
przed nami - nie rozumiem, co
panu zależy... No, ale wolna
wola.
Byłem w bardzo niemiłym i
trudnym położeniu i kręciłem
uważnie guzik od marynarki, gdyż
Clarke miał żyłę na skroni,
wyraźnie odznaczającą się na tle
wyłysiałych kątów czoła. Nagle
zmarkotniał i zaczął drapać się
za uchem.
- Nuda - powrócił znów do
swego, kopiąc coś nogami - nuda.
Podpisałem kontrakt z
towarzystwem i muszę kursować
Birmingham - Valparaiso, tam i
z powrotem. Co jest, do cholery?
Na lądzie nudno - tramwaje, bary
- nuda lądowa wypycha na morze.
A na morzu co? Już pan ruszył -
już pan wypłynął pod pełnym
żaglem - już ginie brzeg - już
pan się rozkołysał - już pieni
się szlak za rufą - a tu naraz
nuda, co? Morska nuda.
- Natura stoi na zawadzie -
mruknąłem chrząkając. - Natura
jest taka.
- Jak to? - rzekł Clarke.
- Natura nie lubi - mruknąłem
- nie lubi.
- Najlepsza na nudę jest
fajka_przyjaciółka - rzekł
sentymentalnie. - Whisky także
jest dobra - obgryzanie paznokci
- zażywanie tabaki... Jeśli kto
ma dziurę w zębie, wiercenie
językiem. Jeśli zaswędzi, można
się drapać - wie pan, w Mukdenie
wchodzę do klubu, czterech
kapitanów przy lunchu, wszyscy
podrapani do krwi, podrapani,
jakby mieli wysypkę. A pan co,
panie Zantman?
- Ja? - Ja czasem...
- Właśnie uważam, że pan
wygląda świeżo i rumiano - rzekł
z ciekawością kapitan. - Daję
słowo - jakby pan nigdy nie
puszczał maminej spódnicy. Jak
pan to robi?
- Ależ bo ja, panie kapitanie,
rzeczywiście... Zapewniam pana.
- Ha, ha, ha, ha, ha - roześmiał
się przeciągle. - Ho, ho, ho, z
pana filut, panie Zantman. No,
ale ja nie zmuszam, skoro pan
nie chce, ostatecznie niech i
tak będzie, że pan pierwszy raz
- ha, ha, ha... Przydałby się
nam jaki sztormik, co? - dodał,
znów trącając mnie łokciem. -
Wtedy, do cholery,
przejechalibyśmy się porządnie,
co? A tu wlecz się, człowieku -
i jeszcze w dodatku wiatr
ustaje. Skręcam się - nudno -
diabli biorą - nie mogę
wytrzy...
- To niezdrowo - rzekłem. -
Bardzo niezdrowo. Złe myśli
przychodzą.
- Do zarazy - mruknął kapitan.
- Spójrz pan na te maszty. Jak
one głupio stoją. To głupie. A
ja też stoję - głupio. Stoję ja
i kieliszek. Powiedz pan, co
można zrobić z kieliszkiem -
potłuc go tylko, co? Tak też
zrobiłem wczoraj wieczorem. Na
tym zasr... brygu nic się nie
dzieje od rana do wieczora. Gdy
patrzę na tę poręcz - uderzył
ręką - i widzę, że ona ciągle
połyskuje tak głupio - to patrzę
i chciałbym wyskoczyć ze skóry.
- Zaczął się skarżyć boleśnie,
przyciszonym głosem, że wszystko
jest głupie - głupie. - Wszystko
musi być wyczyszczone - każda
rzecz na swoim miejscu,
marynarze nic innego nie robią
tylko szorują i czyszczą po
całych dniach. Na statkach, jak
pan wie, obowiązuje nadmierna,
wprost przesadna czystość. Po
cholerę? Albo te ryby
latające... Powiedz pan tylko,
dlaczego one tak głupio
wyskakują z wody, o, niech pan
spojrzy, ukazał mi jedną, która
ostrym łukiem przeleciała nad
pokładem - to też głupie, głupie
jak nie wiem. Powiedz pan,
dlaczego one to robią, co?
Przecież nie mają skrzydeł.
Odpowiedziałem po namyśle, że
zjawisko to należy przypisać
specyficznym właściwościom tych
oskrzelowatych, które umieją
nadąć się do tego stopnia, że w
pewnym momencie woda, nie mogąc
wytrzymać nerwowo, wyrzuca je,
ze strachu, aby nie pękły. Tak
samo ropuchy ziemne nadymają się
powietrzem często do rozmiarów
przerażających, lecz ziemia,
gorsza pod tym względem od
wody, nie popuszcza i dlatego
pękają.
- Słowo daję! - zawołał
kapitan z niezrozumiałym
podnieceniem. - Ha, ha, ha!
Racja! To, to! Ale z pana!
Naturalnie! A to łajdaczki, no!
Nadąć się, przestraszyć, a ta
spietrana k...a woda boi się i
wyrzuca - ha, ha! Boi się, do
diabła - boja ma, boja ma! W
mordę! W mordę i za mordę! -
krzyczał zachwycony. Zdaje się,
że słowa moje połechtały w nim
jakąś żyłkę terrorystyczną. -
Brawo, doskonale! Że też mi nie
przyszło do głowy. Ale z pana
znawca. Z pana przyrodnik -
dodał, nadymając się z lekka i
patrząc na mnie z podziwem. - I
pan mówi, że pan nie podróżował?
- Trochę się znam na
przyrodzie - rzekłem - ale
teoretycznie. - Zacząłem
kaszleć, powiedziałem, że robi
się chłodno, i wróciłem do
kajuty, skąd nie wydalałem się
przez cały dzień następny.
Tego (następnego) dnia znów
zdarzył się ciekawy wypadek,
którego jednak nie widziałem
(gdyż byłem w kajucie). Wiadomo,
że żarłacze są niesłychanie
żarłoczne, stąd też ich nazwa -
żarłacze. Otóż kuchcik okrętowy
upuścił przypadkiem do wody
wielki miedziany rondel i rondel
- chaps - natychmiast zniknął w
łakomej czeluści. Fakt ten
dostarczył mu tyle przyjemności
i tyle przedziwnej rozkoszy, że
nie mógł się powstrzymać i
wyrzucił jeszcze parę widelców,
które zostały schwytane w lot, a
potem zaczął wyrzucać wszystko,
co miał pod ręką, a więc
talerze, noże kuchenne i
stołowe, filiżanki, własny
zegarek kieszonkowy, kompas,
barometr, trzymiesięczną pensję
oraz komplet encyklopedii
żeglarskiej. Smith przyłapał go
w chwili, gdy odrywał półkę w
całkowicie ogołoconej kajucie.
Można sobie wyobrazić, co się
działo. Chłopak tego samego
wieczoru zachorował na malarię,
i jak się zdaje, nie pokaże się
więcej do końca podróży. Tak czy
owak, jesteśmy pozbawieni
przedmiotów pierwszej potrzeby i
omlet musimy jeść wprost z
patelni. Dowiedziawszy się o tym
zdarzeniu, zmarszczyłem brwi i
powiedziałem do siebie, ale
dosyć głośno i mądrze, jakby mi
zależało, aby ktoś słyszał: -
Aha, no tak - to bardzo mądre.
Bardzo dobrze pomyślane. Jest to
znana w medycynie choroba,
polegająca na pewnym
zacietrzewieniu - jest to,
wyrażając się naukowo,
specyficzny "tuman", zrodzony z
pewnego nieopanowania - jest to
pewna rozkosz czerpana z
niedoskonałości zmysłów i z
pomyłek instynktu zaślepionego
zbytnią żarłocznością, niejakie,
można by powiedzieć, urzeczenie
automatyzmem, słowem choroba
poniekąd automatyczna,
wynikająca z zastosowania
wielkich, powszechnych sił
ciążenia, wyrzutu i głodu do gry
w ciuciubabkę. A przy tym - jak
też te przedmioty będą dolegały
w brzuchu? - Po chwili jednak
muskuły twarzy mi zelżały,
ukazała się na niej okropna
beznadziejna głupota i rzekłem
ciszej: - O, Boże! Dobrze, ale
dlaczego tak głupio? Dlaczego
tak głupio, jałowo, ciągle, bez
przerwy, bez jednej chwili
wypoczynku, dlaczego tak jakoś
głupio_mądrze, i mądrze_głupio?
Ktoś tu się mądrzy i ktoś
wygłupia, o Boże, ześlij choć z
pięć minut przerwy. - I
pozwoliłem sobie dodać nawet: -
Jestem jak w ciemnym lesie,
gdzie cudaczne kształty drzew,
upierzenie i jazgot ptaków wabią
i śmieszą dziwną maskaradą, lecz
z głębi dochodzi daleki ryk lwa,
kłus bawołu i skradający się krok
jaguara.
2
"Banbury" posuwa się coraz
wolniej. Słonko przygrzewa coraz
silniej, roztopiona smoła kapie
z boków okrętu do morza, morze
jest szafirowe, a woda, użyta do
szorowania pokładu, paruje
prosto w również szafirowe
niebo. Kapitan Clarke ukazał się
na mostku kapitańskim, oblizał
palec i rzekł:
- Jakbym wiedział - bryza
ustaje. A bardzo możliwe, że
będziemy mieli wiatr przeciwny.
Panie Smith, każ pan założyć
boczny kliwer. Na tym szlaku
zawsze tak - zawsze, czy do
Valparaiso, czy z Valparaiso,
wiatr przeciwny. I to się nazywa
żegluga? To jest żegluga! To ma
być żegluga - wrzeszczał
rozzłoszczony.
Stadko delfinów nie odstępuje
rufy. Nie chcą one mięsa -
jedynym ich marzeniem jest
podrapać się trochę o ster
okrętu, gdyż cierpią strasznie
wskutek wodnych wszy. Nie zawsze
trafia im się taka gratka -
twardy przedmiot w bezkresie
wód, o który można się potrzeć.
Często tygodniami całymi płyną
przez ocean w poszukiwaniu
takiego przedmiotu. Nie widzą
jednak tego, że okręt, chodź
bardzo wolno, przecież posuwa
się naprzód i wiecznie chybiają
kant steru o parę cali.
Nieszczęśliwe ryby nie
rozumiejąc przyczyny, wciąż
powtarzają manewr bezskutecznie.
Na kawałku papieru zanotowałem
co następuje: - "Uważam, że tego
trochę za dużo. Delfiny
chybiające kant steru, szczury
gryzące własne ogony, marynarze,
którzy wpatrują się we własne
nogi i odginają zgięte grzbiety,
pelikany kłujące grzbiety
wielorybów, kapitan kłujący się
szpilką z porucznikiem,
wieloryby nie mogące wzlecieć
nad wodę, ryby latające, które
natomiast nadymają się tak
dalece, iż woda nie wytrzymując
napięcia, wyrzuca je ze strachu
w powietrze - to jest stanowczo
zbyt monotonne. Przypuszczam, że
można by od czasu do czasu
pokazać coś innego. Gdybym
wiedział, że tak będzie, nigdy
bym nie wybierał się w podróż.
Nie zawadziłoby trochę więcej
taktu. Powtarzać wciąż w kółko
jedno i to samo, to jest
stawianie kropki nad i, zupełnie
zbędne, jeszcze się kto
domyśli."
"Widoki zresztą jak widoki,
ale ze strony kapitana i Smitha
zachodzi już rażący brak taktu,
te nogi i te szelki niemożliwe,
a gorzej jeszcze z rozmowami. Co
mają znaczyć - przepraszam - te
zwierzenia? "My żeglarze" - co
znaczy "my żeglarze"? Kto tu się
chce "kołysać", co znaczy "pęd"
i "pożerczość", co znaczy "nuda"
i to, że "ponosi"? Ja wcale nie
jestem ciekawy. To było wyraźnie
pite do mnie - to wszystko
pijacy. To pijacy i ludzie o
fatalnych skłonnościach, o
zakład, kokainiści albo
morfiniści, zepsuci doszczętnie
gdzieś w jakimś Pernambuco. Nie
będę więcej z nimi rozmawiał.
Nie jestem żeglarzem i nie chcę
mieć do czynienia z żeglarską
"fantazją" kapitana i z jego
marynarską "śmiałością".
Postaram się oględnie (gdyż
jednak skarpetka wciąż jest
opuszczona) rozluźnić nasze
stosunki. Również i Smitha z
jego pomysłami i świderkiem
osadzę na miejscu. To nie racja,
że powiedziałem o poduszce albo
o latającej rybie (czasem
oczywiście coś musi się wypsnąć,
skoro nagabują), aby zaraz
ogłaszać mię "starym żeglarzem"
i wtajemniczać we wszystko, czy
ja chcę, czy nie chcę."
"Przyznam się, że wyobrażałem
sobie życie na statku zupełnie
inaczej. A to jakieś bajorko.
Nie ma żadnego przewiewu.
Liczyłem na słony zapach morza,
przestrzeni etc., o ileż
zdrowszy od lądowych zaduchów, a
tu tymczasem, widzę, ciasno -
ciasno, natrętnie i w dodatku
jakieś małpowanie. Przede
wszystkim nie ma za grosz taktu.
Przedwczoraj, nie chcąc
kontynuować dłużej rozmowy z
Clarkiem, wróciłem do kajuty,
ale jakiś duży robak, zdaje się
skorpion, wylazł ze szpary w
podłodze, przyglądał mi się czas
jakiś, poruszając wąsikami, a
potem ni stąd ni zowąd zwinął
się w kłębek i zastrzyknął sobie
wszystek jad odwłoka -
popełniając samobójstwo.
Słyszałem, że jest to na
porządku dziennym u tych
błonkoskrzydłych. Ale dlaczego
wybrał się z tym do mnie? Czy
nie mógł załatwić się w szparze?
Udałem, że nie widzę. Na lądzie
też widuje się czasem psy albo
konie, ale przecież jest większa
dyskrecja i nikt nie będzie
wyłaził specjalnie do kogoś,
żeby mu pokazać."
"Obyśmy jak najprędzej
dopłynęli do Valparaiso. Czy
tylko dopłyniemy do Valparaiso?
Nie wiem, może to zresztą jest
normalne i przewidziane
rozkładem jazdy - ja nie znam
się na gwiazdozbiorach i nie
umiem posługiwać się sekstansem,
ani kompasem, lecz jeśli
konstelacja (jak się zdaje)
jest nieprzychylna, a nawet
małpio złośliwa jakaś, i
weszliśmy w niedobry znak
Barana, albo Koziorożca, to
zdaniem moim kapitan i Smith
zanadto rzucają się i pozwalają
sobie. Ja zawsze bałem się tej
oficerskiej, marynarskiej
fantazji, co to na nic nie
zważać, tylko za mordę i po
kawalersku - kawalerska fantazja
i kawalerska jazda. Trzeba
czasem przycichnąć, przeczekać.
Trzeba wiedzieć, kiedy i co. Tu
jest ciasno, zupełnie jak w
pudełku i może wyniknąć jaki
skandal, twarze marynarzy nie
podobają mi się, choć widuję
tylko ich grzbiety."
Napisawszy to, spaliłem czym
prędzej papier nad świecą. Potem
wziąłem kawałek papieru i
dopisałem jeszcze. - "Tak,
twarze marynarzy nie podobają mi
się, choć widuję tylko ich
grzbiety. Grzbiety, oczywista
rzecz, są potulne i zestrachane,
jak to zwykle grzbiety, ale
wieczorami dochodzi mię przez
podłogę kajuty spod pokładu
jednostajne, natrętne
brzęczenie, ni to szum rojowiska
owadów. Szum ten pochodzi od
marynarzy. A zatem Smith trzyma
ich za mordę w dzień, ale nie w
nocy. Czy chrapią? Czy mówią? A
jeśli mówią, to o czym mogą
mówić, i czy przypadkiem nie
zanadto plotkują, jak to się
zdarza w czasie długich morskich
podróży. Możliwe bowiem, że z
nudów rozpowiadają sobie jakieś
rozwlekłe, niestworzone
historie, w których nie ma ani
słowa prawdy. Smith wspomniał mi
przecież - to są obieżyświaty,
stare portowe wygi i na pewno
tam niemało nasłuchali się w
życiu. Znałem jednego takiego -
opowiadał on zawsze z wielką
uciechą, że w Tokio słyszał u
fryzjera, jak pewien pan "bardzo
porządnie ubrany, na pewno z
wyższej sfery", przestrzegał
manicurzystkę, "aby nie obcinała
za krótko paznokci, gdyż nie
będzie miał czym dłubać w
nosie". Oto jest próbka ich
stosunku do inteligencji. Oni
tylko takie rzeczy umieją
podchwycić - nic więcej. A
gotowi gadać o tym - godzinami,
wciąż z tym samym obrzydliwym
szyderskim prześmiechem".
I ten papier spaliłem -
jednakże nie znaczy to, abym nie
wprowadził w czyn postanowień
odnośnie do Clarkego i Smitha.
Trzymałem się od nich z daleka,
a kiedy widziałem ich na jednej
stronie okrętu, przechodziłem na
drugą. Gorzej było, nie przeczę,
gdy jeden był po jednej, a drugi
po drugiej stronie brygu.
Tymczasem zerwała się morka,
lecz zamiast dąć z boku lub z
tyłu, jęła dmuchać lekko w sam
dziób. "Banbury" nie cofał się,
ale było to niewypowiedzianie
drażniące - niewielkie fale
pluskały mu w nos.
Na domiar okazało się, że
Thompson rzeczywiście ma usta w
ryjek - widząc to, nie mogłem
się powstrzymać (wyrzucam sobie
tę nieoględność) i zapytałem: -
Thompson. Dlaczego to robicie?
Przecież tak nie trzeba,
Thompson. - Był to rosły,
barczysty drab, z ogorzałą
twarzą, włochatą piersią,
kolczykami w uszach i z małą
grzywką nad czołem - zbyt małą w
stosunku do całej postaci.
Rozejrzał się, czy nikogo w
pobliżu nie ma, przysunął się do
mnie bardzo blisko i powiedział,
wysuwając usta: - Ja lubię, sir.
- No, no, Thompson - rzekłem
pośpiesznie. - Macie tu 5
szylingów na tytoń, Thompson. -
Thompson zamknął łapę, w którą
wsunąłem pieniądze i rzekł:
- To na nic się nie zda.
- Pewnie nudno wam na
pokładzie, Thompson - rzekłem
życzliwie.
- Oj nudno, nudno - jęknął
Thompson - aż trudno wytrzymać,
sir. Muszę chodzić spać o
dziewiątej jak grzeczne dzidzi,
sir, a we dnie śpiewać piosenki.
Kapitan i porucznik są zbyt
surowi, sir. Nie mogę sobie
użyć, nie mogę sobie wygodzić -
zdycham, sir. Dawniej byłem
krwisty, czerwony jak ogień,
dobrze się miałem, a teraz
jestem blady i wycieńczony -
diabli mię biorą, sir, marnuję
się, sir.
Wyniosłem mu na miseczce
trochę mleka, które wychłeptał.
- To wam dobrze zrobi,
Thompson. Mleko jest białe, to
na czerwoność najlepsza rzecz -
codziennie wystawię dla was taką
miseczkę przed drzwi kajuty.
MLeko i dużo owoców. Tylko na
miłość Boga, nie róbcież
skandalu, Thompson. Postarajcie
się wytrzymać do Valparaiso.
Okręt zwalnia, lecz kapitan mi
mówił, że wkrótce powieje
przychylna morka. Bardzo was
proszę, tylko bez żadnych
głupstw, Thompson, macie tu
jeszcze pięć szylingów.
Stoimy wciąż pod 76) szer.
geogr., o dobre 450 mil na
południowy zachód od Wysp
Kanaryjskich, nie widuje się
jednak kanarków. Te złotopióre i
małe ptaszki boją się widać
nadmiernych odległości, wolą
przeskakiwać z gałęzi na gałąź w
plamistym gąszczu rozłożystych
południowych drzew, gdzie
świergot ich rozlega się
znacznie głośniej niż na morzu.
Nie są to ptaki morskie, lecz
lądowe. Wiatr dmucha lekko, lecz
stale, w sam dziób okrętu,
drobne fale dają raz za razem
drobne szczutki, na fiołkowym
niebie przesuwają się gęsiego
białe, pogodne obłoczki.
Widocznie Thompson
opowiedział, że ja dałem mu parę
szylingów - gdyż po południu
zaczepił mię na śródokręciu
mat, wielki, astmatyczny, gruby
mężczyzna o obwisłych, nalanych
policzkach, wyłupiastym, bladym,
zmęczonym spojrzeniu. Skarżył
się na nudę, powiedział, że ma
brudne nogi - że to go bardzo
męczy i prosił o parę szylingów.
Kiedy skarciłem go ostro,
odezwał się ciszej:
- Dobrze, dobrze. Życie już
jest takie. Ja wiem. Mam
czterdzieści siedem lat, a nigdy
nie miałem czystych nóg - nigdy,
nie dało się zrobić. Inni to
mogą mieć czyste nogi, ale ja
nie - nigdy - taki już mój psi
los. Zawsze to to, to tamto
wejdzie w paradę i nie można - a
jak można, to się nie chce.
Właściwie to ja chcę - ale mi
się nie chce i - dodał niemrawo
- znalazłem inne sposoby, tutaj
- stuknął palcem w czoło z miną
domyślną i spoglądając na mnie.
Co prędzej dałem mu 5 szylingów
na piwo i poradziłem, żeby
przynajmniej pudrował sobie nogi
- to praktyczniejsze, mniej
zabiera czasu. Prosiłem, żeby
nikomu o tym nie mówił, że ja
daję pieniądze. Ale widocznie
nie wytrzymał. Jeden z
marynarzy, nie znany mi z
nazwiska, szepnął niby do
siebie, przechodząc w pobliżu i
obejrzawszy się, czy nikt nie
słucha:
- Nasturcje.
I temu dałem parę szylingów.
Hm... Zaczynam się poważnie
niepokoić, gdyż uważam, że
załoga staje się zbyt nachalna.
Nie upłynęło dwóch dni od
rozmowy mojej z Thompsonem, a
notatnik, w którym zapisuję
codzienne wydatki, zaczernił się
szeregiem nowych pozycji.
Wyglądało to prawie tak, jak
gdyby załoga znalazła jakieś
moje wiersze pod poduszką, ale
ja żadnych wierszy nie miałem,
gdyż przecie wdrapałem się na
"Banbury" z motorówki, bez
żadnych pakunków.
Thompsonowi za lubię i ryjek -
10 szyl.
Matowi za nogi - 5 szyl.
N. N. za nasturcje - 2 szyl.
Steevensowi za pewne pomidory
oraz pąkowie - 5 szyl.
Busterowi za nieśmiałość - 5
szyl.
Dickowi za grządki uprawiane
ręczną łopatką pośród wysokich
łodyg trzcinowych - 1 szyl. 6
pens.
O'brienowi za ogromne dojne
krowy pasące się na łące pełnej
okrągłych kamyczków - 3 szyl.
(Chciałem dać mniej, ale
wiedział jeszcze o "kluczyku")
O'brienowi powtórnie za
warząchew, z zaleceniem, żeby
się hamował aż do Valparaiso.
(Nb. On nie chce, mówi, że
znowu wczoraj spłynął krwią. Za
to znów 6 pens. dodatkowo)
Do przeniesienia - 31 szyl. 6
pens.
Rachunek powyższy opatrzyłem
następującym komentarzem:
"Płacę, bo moje. Gdyby nie było
moje, nie płaciłbym.
Niepotrzebnie zadawałem się z
tym typem (Thompsonem), teraz
wszyscy zaczepiają jeden przez
drugiego. Nie ma gorszej rzeczy,
jak wejść w kontakt z hołotą,
która ględzi bezmyślnie, z
głupim pochlebianiem się, byle
ciągnąć pieniądze. Na pewno
między sobą wyśmiewają się, że
udało im się naciągnąć pasażera
i te same słowa powtarzają w
sposób wulgarny - rycząc ze
śmiechu i trzymając się za
brzuchy. Ciekawe jednak, skąd
wpadli na nie. Już to trzeba
przyznać, że na statku zachodzi
rażący brak dyskrecji i pod tym
względem mógłbym mieć pretensje
nie tylko do majtków, ale i do
rur okrętowych, które wyprawiają
dziwne jakieś zawijasy, również
moje. Oni małpują i przekręcają,
a z każdej rzeczy robią zaraz
brudy albo głupotę, tak że
trzeba się rumienić."
"Sytuacja wymaga ogromnego
taktu. Kapitan ma za dużo
żeglarskiej fantazji, a Smith
umie ciepło ścisnąć za rękę - aż
miło. Mogą każdej chwili
wyrzucić za burtę. Wyjeżdżając
zapomniałem o absolutnej władzy
kapitana, a to ważny punkt, o
którym nie należało zapominać.
Zapomniałem też, że na morzu są
sami mężczyźni (nie mówię o
wielkich pasażerskich
parostatkach). To wszystko
mężczyźni i skarpetka była na
czasie. Co do załogi, to składa
się ona ze starych wyjadaczy,
starszych jeszcze niż myślałem i
trzeba z nimi bardzo
politykować, bo dla nich nie ma
nic świętego, oni są jak bursze
niemieccy albo jak żołnierze w
koszarach. To widać po nich.
Dobrze, że Smith trzyma ich za
mordę. Dziś, stojąc na dziobie,
zobaczyłem nieznane zwierzę
wielkości i kształtu mrówkojada,
które wysunęło wąski jak taśma i
długi język i usiłowało polizać
nim kawałek drzewa, pływający w
odległości paru metrów -
poszedłem więc na rufę, ale tam
znowu roiło się od ostryg - a te
ślimaki połykane są żywcem i
zdychają odarte ze skorup w
ciemnej jamie żołądka. Nikt nie
może być bardziej od nich
pożarty żywcem i niczego się tak
nie boją jak cytryny. (Bać się
cytryny!) Odwróciłem się tedy od
morza i spojrzałem na pokład,
ale tu znów jeden z majtków
położył szczotkę, podniósł nogę
i podrapał się w piętę, zupełnie
jak mały piesek, który załatwia
się pod krzakiem. Skończyło się
na tym, że ponownie zamknąłem
się w kajucie na parę godzin,
pod pozorem wilgoci. Zachodzi
potrzeba ogromnego taktu, nie
można się niczemu dziwić, nie
można okazywać zdziwienia,
zdziwienie byłoby zupełnie nie
na miejscu, gdyż wszystko jest
takie - wszystko jest takie, a
ja nie mam żadnej podstawy do
zdziwienia i jeśli wyrzucą mię
za burtę, to wylecę bez
zdziwienia - zdziwienie w tych
warunkach byłoby bez wątpienia
ogromną niewłaściwością, rażącym
nietaktem. W każdym razie trzeba
być oględnym i unikać scysji,
poruszać się bardzo ostrożnie,
gdyż nuda ciśnie, a słońce
przypieka. Obyśmy, obyśmy
dopłynęli do Valparaiso -
niestety, wiatr dmucha
na przekór."
- "Porządek, karność i
czystość na tym statku to cienka
błonka, która lada chwila może
prysnąć i ma się ku temu."
Po napisaniu papier spaliłem.
Wkrótce okazało się, że obawy
moje były uzasadnione - i źle
zrobiłem, rozdając pieniądze
marynarzom, gdyż wpłynęło to na
nich judząco i rozzuchwalająco.
Bierze się pieniądze, a potem -
dalejże, już z pieniędzmi w
kieszeni! (Kiedyś, już dawno,
rozdawałem w ten sam sposób
karmelki i z nie lepszym
skutkiem.) - Któregoś dnia,
spacerując po rufie,
spostrzegłem na deskach pokładu
ludzkie oko. Było zupełnie
pusto, tylko przy sterze
marynarz żuł gumę, cały pokład
zalany był podzwrotnikowym
słońcem i pocięty ukośnie
niebieskawą siatką cieniów
olinowania fok_masztu. Zapytałem
sternika:
- Czyje to oko?
Wzruszył ramionami.
- Nie wiem, sir.
- Czy komu wypadło, czy też
zostało wyjęte?
- Nie widziałem, sir. Leży
tutaj od rana. Byłbym podniósł i
schował do pudełka, ale nie
wolno mi odchodzić od steru.
- Tam pod burtą - rzekłem -
leży drugie oko. Ale inne.
Innego człowieka. Niech Barnes
pozbiera je, jak będzie
odchodził od steru.
- Słucham, sir.
Podjąłem przerwany spacer
zastanawiając się, czy
powiadomić kapitana i Smitha,
który ukazał się na schodkach
przedniego luku.
- Tam na pokładzie leży
ludzkie oko.
Zainteresował się żywo. Do
kr... ro... Gdzie? Czy do pary?
- Czy pan myśli, panie
poruczniku, że komu wypadło, czy
też że zostało wyjęte?
Usłyszeliśmy głos kapitana z
górnego pomostu:
- Czy co się stało, panie
Smith? Dlaczego pan zaklął?
- Te... chr... przekl... -
odparł ze złością Smith - te...
bar... krr... zaczynają się
bawić w oczko.
- Czy pan chce przez to
powiedzieć - zapytałem - że
marynarze z nudów wymyślili taką
zabawę, że jeden drugiemu
znienacka kciukiem stara się
wybić oko - tak mniej więcej,
jak chłopcy w szkole podstawiają
sobie nogi?
Z góry rozległ się głos
kapitana:
- Nie zapomnij pan, panie
Smith, by niezależnie od kary
sprawca zjadł wybite oko. Tego
chcą zwyczaje żeglugi.
- Diabli - zaklął porucznik. -
Jak raz zaczęli, to już nie
będzie spokoju. Na wodach
południowego Pacyfiku
straciliśmy w ten sposób w
czasie ciszy morskiej 3/4 oczu
całej załogi. Boją się tego jak
wszystkich diabłów, ale jak raz
zaczną, nie mogą się
powstrzymać. Już ja im sprawię -
a, a, wielmożni panowie -
popamiętają mnie, popamiętają
mnie wielmożni paaa...
aaa... paa...
- To raczej coś jak łechtanie
- rzekłem. - Chłopiec w szkole
panicznie boi się łechtania i
dlatego też nie może się
powstrzymać od połechtania swego
towarzysza, wtenczas tamten jego
znów zaczyna łechtać i
rozpoczyna się ogólne łechtanie.
- Już ja ich połechcę -
zamamrotał Smith, pieniąc się i
gwałtownie macając po
kieszeniach. Dodałem tylko
smutno i prawie boleśnie:
Przepraszam. To słabo
przytwierdzony organ, kulka
wsadzona w dołek człowieka, nic
więcej.
Poszedłem do siebie, położyłem
się na łóżku i napisałem palcem
na ścianie kajuty: - Ładna
sprawa. - Teraz Smith ich
połechce, a potem znów oni
połechcą Smitha. To dużo gorzej
niż myślałem. To niby
jednostajnie i głupio, ale coraz
doraźniej i ciaśniej - to już
osobiste zaczepki - to
niebezpieczne. Jestem jak
jagnię pomiędzy wilkami, jak
osieł w jaskini lwów. Trzeba
jednak będzie rozmówić się
poważnie z Clarkem.
Sposobność do rozmowy
nadarzyła się jeszcze tego
samego wieczoru na mostku
kapitańskim. Clarke stał oparty
o poręcz i konferował z
porucznikiem, a obaj mieli
bardzo zafrasowane i zirytowane
miny. Widocznie naradzali się
nad sytuacją, gdyż dosłyszałem,
jak Clarke mówił: - Tak, ale
jeżeli tak dalej pójdzie, to
może zabraknąć oczu. Coś ich
musiało podjudzić - coś musiało
ośmielić tę bandę - sami nigdy
by nie zaczynali. Teraz nie
będzie spokoju.
- Kto ich podjudził?! -
wrzeszczał wpadając w gniew.
Morze było przezroczyste -
zachodzące słońce nie zdążyło
jeszcze skryć się za horyzontem,
a już ciemność z ogromną
szybkością spowijała wody. Na
niebie ukazały się bociany w
corocznej wędrówce z północnej
Szkocji do wschodnich brzegów
Brazylii. Te swojskie ptaki są w
największym kłopocie wówczas,
gdy w porze odlotu pisklęta ich
nie są jeszcze dostatecznie
wyćwiczone w lataniu - z jednej
strony potężny instynkt wędrowny
pcha za morze, z drugiej równie
potężny instynkt macierzyński
przykuwa do nieszczęsnych
piskląt podfruwajek - wydają
wtedy przeraźliwe krzyki.
- Oko jest prawie najczulszym
organem ciała - nadmieniłem po
chwili. - Bardzo łatwo wyjąć
oko. - Dodałem jeszcze, że na
punkcie oczu jestem specjalnie
drażliwy. - Osobiście nie znoszę
nawet, gdy mi ktoś słomką celuje
w oko. Zdaje się, że załoga jest
trochę niespokojna. Zdaje się,
że im tam trochę ciasno, czy
niewygodnie, czegoś im brakuje -
czy nie można by trochę
uspokoić?
- Teraz ten znowu! - krzyknął
Clarke grubiańsko,
niespodziewanym głosem człowieka
mającego ważniejsze sprawy. - Do
diabła. Tchórz pana
obleciał? Czasem robi pan
wrażenie śmiałego żeglarza, a
czasem wygląda pan płaczliwie
jak baba.
Był bardzo zirytowany.
- Załoga się wściekła, a pan
nam głowę zawraca. Co pan jest -
baba?
- Ja nie - odrzekłem urażony.
- Ale jak przyplączą się do tego
baby, to będzie gorzej. Chciałem
tylko zaznaczyć, że wiem, iż na
okręcie tworzy się spisek.
- Spisek? - wykrzyknął
zdumiony.
- Tworzy się spisek ogólny -
rzekłem niechętnie. -
Niewątpliwie zachodzi spisek,
choć na pozór go nie ma, wszyst-
ko kombinuje się i porozumiewa
za plecami. Już ja wiem z góry,
jak to się skończy. Bardzo
niedobrze się skończy.
- Co? Co? - zawołał Clarke
ciekawie. - Spisek? Na
"Banbury'm"? Pan coś wie. Co pan
wie, panie Zantman? Spisek?
Spojrzałem mu w oczy.
- Pan wie, tak samo dobrze,
jak ja - odrzekłem. - Dolega
czystość i skromność - moja
czystość i skromność.
- Jak to? - zapytał.
- Ja wiem - odrzekłem. - To
dlatego, że jestem czysty i
skromny. Gdybym nie był skromny,
nie byłoby tyle nieskromności.
Już ja was znam - dodałem - wam
wszystkim to samo w głowie.
Zachciewa się nie wiadomo czego,
a ja przeszkadzam - ja zawadzam,
nieprawdaż? - moja skromność
zawadza. Dlatego wszystko tu
naokoło podlizuje się lub grozi,
podgląda i przedrzeźnia, dlatego
nieustanne zaczepki i ciągle
jedna i ta sama myśl - ach,
jedna i ta sama myśl!
- Co? - rzekł kapitan
rozdziawiając gębę. -
Nieprzyzwoite, mówisz pan?
Nieskromne? Ależ z pana... Chodź
pan, napijemy się, mam koniaczek
prima - krzyknął podniecony.
Byłem bardzo rozgoryczony
zachowaniem się kapitana, gdyż
poczerwieniał, a małe żeglarskie
oczki błyszczały mu jak ogarki,
zorientowałem się, że
powiedziałem w ferworze za dużo
i zawstydzony, prędko odszedłem.
3
Wiatr dmie ostro, wąskie
poszarpane chmurki gnają górą -
maszty i te z lin, które są
stalowe, jęczą, mewy walczą z
prądem, który znosi je ku
nawietrznej, a na pokładzie
rozbrzmiewają tęskne, żałosne
nawoływania, pieśni...
Powiedziałem przecie, że wiem,
na czym się skończy - i dlatego
nie dziwię się, widząc coś jak
początek końca. Powiedziałem
nawet, zdaje się, że jak
przyłączą się do tego baby,
będzie gorzej. Więc proszę:
marynarze, szorując bom_bloki,
zawodzą:
- Hej, hej, kochać mię chciej!
A z rufy odpowiada im dziki i
namiętny odzew tych, którzy tam
pozostali przy kubłach i
szczotkach:
- Ucałuj - ucałuj!
Nie należało mówić o
kobietach. Nie należało poruszać
tego tematu. Ściany mają uszy.
Dziób okrętu nurza się w
wielkich, wełnistych
grzywaczach, zapada się i
wznosi, ale nie cofa się na
krok, pomimo że morka wieje
wprost z przodu w tył. Śpiewy
załogi nie ustają. Smith
zapowiedział wprawdzie
marynarzom, że jeśli nie
zaprzestaną, to on sprawi, że
będą zmuszeni połknąć te słowa i
połkną je - ale stare wygi,
starzy wyjadacze, umieją sobie
poradzić. Zamiast śpiewać jawnie
miłosne pieśni, kładą całą duszę
w zwykłe marynarskie zawołania i
na jedno wychodzi. Aż wstyd.
Podając linę wołają na wiatr: -
zaplataj, zaplataj! - Pochylając
się nad szczotką i kubłem: -
myj, szoruj - czyść, polewaj! -
żywiołowo, z całym utęsknieniem.
Tego już Smith nie może im
zabronić, gdyż prawo żeglugi
zezwala marynarzom na
marynarskie okrzyki. Naokoło
statku krąży wściekle olbrzymi
samiec wielorybi, tryskając
fontannami wody powyżej głównego
masztu, rekiny skuliły się ze
strachu, a pies morski
wyprowadził swe potomstwo na
falę - cała rodzina gapi się na
okręt.
Jakież widowisko dajemy z
siebie - ileż upokorzenia i
śmieszności, dobrze chociaż, że
nie ma nikogo ze znajomych.
Właściwie wszystkiemu winna
lekkomyślność Smitha; wszystko
dlatego, że wczoraj nad ranem
Smith z nudów kazał założyć na
kotwicę kawał solonego mięsa i
na tę przynętę złowiono wielką
samicę wieloryba. Załoga zbiegła
się wyciągać olbrzymią rybę i
przypatrywać się jej
przedśmiertnym tanom na
pokładzie. Przybiegł i Smith -
momentalnie wybuchnął
najbrudniejszymi słowy: -
Wyrzucić mi natychmiast to
ścierwo, tę padlinę, tę górę
łoju do niczego nie podobną -
patrzeć nie mogę na ten wzdęty
kadłub! Ale już było za późno.
Marynarze przyglądali się raczej
z pieszczotą, a Thompson rzekł,
przeciągając się:
- Hej, hej...
Wieloryb, jak wiadomo, jest
ssakiem, dlatego też samica
ssaka tak ich podnieciła - gdyby
to była inna jaka ryba,
zimnokrwista, nie podziałałaby
wcale. Zwłaszcza Thompson,
który też jest ssakiem,
silnie zareagował. Smith znów
wybuchnął szyderstwem i
przekleństwami. - O! Jak
cuchnie! Wstrętna! Nie znoszę
jełkiego odoru. MUsi być stara,
już ja się znam na tym - musi
mieć co najmniej 17 lat. -
Niebaczny! 17 lat! Dla samicy
wieloryba był to rzeczywiście
wiek starczy, ale - 17 lat!
Niepotrzebnie wspomniał o 17
latach. Majtkowie w milczeniu
zepchnęli olbrzymkę do wody, a w
pół godziny potem już zaczęły
się nostalgiczne, namiętne
zawodzenia, nieukój dziwnie
drażniący nerwy.
Około południa ukazał się na
mostku kapitan, rozejrzał się po
spienionym morzu, skinął i
rzekł:
- OKręt trzyma się pod wiatr z
oślim uporem. Bardzo dobrze.
Panie Smith! Niech pan wydzieli
marynarzom po jednej stołowej
łyżce tranu.
Marynarze, jak mogli,
wykręcali się od tranu - nie
chcieli psuć sobie marzeń - lecz
Smith każdemu zaaplikował pełną
łyżkę. Po tranie cokolwiek się
uciszyło. Ale to są stare wygi,
wycirusy wszystkich kątów
świata, dość spojrzeć na nich -
najedli się razowego chleba z
solą, aby zagłuszyć smak tranu i
znów zaczęli da capo, jeszcze
gwałtowniej. Cała rzecz w tym,
że od wyjazdu nie widzieli
kobiety. - My - tak stawiają
sprawę - my od wyjazdu nie
widzieliśmy kobiety, więc
tęsknota powstała w nas nagle z
żywiołową siłą. Naturalnie
cierpią od tęsknoty - ale to nie
przeszkadza im rozbudzać ją w
sobie wszelkimi sposobami, jeden
judzi i roztęsknia drugiego, a
tamten znów odwzajemnia się
podwójną dawką i tak dalej.
Cierpienia wieloryba_samca,
który nie przestaje krążyć
obłędnie i tryskać jak gejzer,
są dla nich tylko zachętą i
podnietą.
- On może tęsknić - myślą - a
my nie możemy?
Cóż to za dranie! Co to za
filuci, co to za kombinatorzy,
aż przykro patrzeć i staram się
jak najwięcej przebywać w
kajucie. Wiedziałem wprawdzie,
że to banda kombinatorów, ale
nie myślałem, żeby aż do tego
stopnia. Ponieważ Smith nie
odstępuje ich, a z bocznej
kieszeni wygląda koniec
świderka, nie mogą ani śpiewać,
ani nazywać rzeczy po imieniu -
niechby który sobie pozwolił,
zaraz Smith poprosiłby go do
luku na słówko. - Ale trzeba
widzieć, jak umieją roztęskniać
się wszystkim, co im wpadnie w
rękę. Ujmują pieszczotliwie
szczotkę i spoglądają sobie
wiernie w oczy. Albo, ciągnąc
linę, gną się umyślnie, jak
gałęzie leszczyny - jakby byli
zupełnie młodymi chłopcami. Nie
jestem w stanie spoglądać na to.
Chciałbym dać mleka całej
załodze, ale wiem, że nie
zostałoby wypite. Miseczka
Thompsona stoi nietknięta, choć
podłożyłem pod nią nie jeden, a
dwa szylingi. Pobiegłem na tył
okrętu i napisałem palcem na
ścianie babortu:
- Ba, ba! Matko święta! To są
niewiarygodne łajdaki. Lecz co
będzie ze mną?
Kapitan rzekł surowo:
- Panie Smith - na noc zatkać
szczelnie wszystkie otwory.
Niech pan da każdemu jeszcze po
jednej łyżce tranu i zabroni
szeptów.
Kapitan i Smith wyglądają na
poważnie zaniepokojonych, wiem
nawet, że kapitan wykrzyczał
ostro Smitha za jego
lekkomyślność. Lecz pomimo
zakazów, pomimo szumu morza i
trzeszczenia brygu, zwykłe nocne
brzęczenie i rojenie ozwało się
przez podłogę kajuty ze wzmożoną
siłą i znacznie wyraźniej niż
poprzednich nocy. Nie mogłem
wytrzymać. Niezdolny oprzeć się
niewskazanej i fatalnej
ciekawości, co mówią i jak
pomiędzy sobą, przekonany
zresztą, że w 80 procentach musi
być o mnie mowa - wydłubałem
otwór pomiędzy deskami i
przyłożyłem ucho. Dźwięki
buchnęły od razu wraz z zaduchem
tytoniu i tranu, ale z początku
nie mogłem nic rozeznać.
Przewracali się, stękali,
jęczeli, przeklinając Smitha i
tran, który ich męczył i
przeszkadzał im - niektórzy
śpiewali półgłosem, inni toczyli
jakieś zmieszane, udręczone
gawędy. Dopiero po chwili
usłyszałem:
- Dziewki z Singapore.
A potem:
- Dziewki z Madras...
- Dziewki z Mindoro...
- Z S. Paolo de Loamin...
Znów jęki, bolesne tarzanie
się w tłustych objęciach tranu.
Potem wybił się jeden głos.
- Byleby nie miały parchów.
- Nie mogą mieć parchów!
Wiadomo!
Potem znów - ciągle tak samo:
- Rączka...
- Nóżka...
(Jakaż gra wyobraźni!)
Gwar wzmógł się, a po chwili
znów rozległ się jeden głos:
- Ja byłem kochany. Nie dałem
ani szylinga. Byłem kochany za
darmo. Nie wzięła ani peseta.
Powstał hałas:
- Ale, ale! Za to pewnie dałeś
kolczyki, albo korale na szyję!
- Kto nie mógł być kochany? -
mruknął ociężałym, grubym głosem
mat. - Tylko nie każdemu się
chce. Żeby kochać, trzeba umyć
nogi. Teraz, kiedy muszę myć
nogi, nie mam kobiety, a kiedy
mam kobietę, to nie potrzebuję
myć nóg i tak w kółko. Pasażer
dał mi za to 5 szylingów.
- To nie to - rzekł inny. -
Wiadomo - każdy mógłby być
kochany. Ale czasu nie ma. Czasu
nie ma, bracia, powiadam - bo
jak masz czas, to masz i forsę,
a jak masz forsę, to idziesz do
burdelu, gdzie bez miłości się
załatwiasz. A jak nie masz
forsy, to musisz siadać na okręt
i zarabiać. To takie świństwo.
(Ileż w tym prawdy!)
I znów - goręcej jeszcze:
- Ząbki...
- Oczki...
(ILe namiętności! Ile żaru!)
- To nie to, bracia - rzekł
Thomspon, przewracając się,
ponuro - nie to, bracia, tylko
ta przeklęta reise_fieber. Jak
mnie widzicie - niejedna leciała
na mnie; w San Francisco, albo w
Aden w niedzielę, idę ulicą,
bielizna, bracia, suszy się na
sznurach, a one zerkają...
- Kto by na ciebie nie zerkał
- powiedział przymilnie chłopiec
okrętowy. (Co? Jakaż
bezczelność! Co prawda, ten
chłopiec okrętowy nie podobał mi
się od pierwszego wejrzenia -
wyłudził ode mnie ze 20
szylingów za "kokieterię", jak
zaznaczyłem w notatniku.)
- Przeklęty nasz los, powiadam
- zamamrotał mat - przeklęty.
Szorować i szorować! Mam już 50
lat - przeklęty los, powiadam.
- Bracia - powtórzył Thompson
ponuro - ja wam mówię - to
wszystko ta reise_fieber. To ta
przeklęta świerzbiączka, co to
korci, roznosi - wiecie, po
kościach chodzi, spać nie daje,
bracia! Ile razy byłem na
kobiecie! Za każdym razem
myślałem, że poniesie mnie, jak
statek - przejadę się, myślałem,
ale gdzie tam - w miejscu stała.
To coś mię rozpierało, ponosiło,
mówię wam! Cholera! Leciałem do
portu, by zdążyć na najpierwszy
okręt i na morze - wszystko
jedno - żeby rozkołysać się, jak
należy, żeby się pobujać! To
jest główna przyczyna. Kobiety,
widzicie, udzielają wam
reise_fieber.
- Dalekoś zajechał - roześmiał
się któryś. - Od dwóch
tygodni zrobiliśmy ze
trzydzieści węzłów.
- Ani się ruszy - zaklął
któryś z kąta. - Morka odwróciła
się.
- A choćby i ruszył, to co? -
sarknął inny. - W Valparaiso
jest ta sama stara k..., co w
Bombaju, tylko pod inną
latarnią.
- Ja już nie wiem - rzekł mat
przez nos niepewnie, jęcząc -
cały dzień tylko sprzątać,
szorować, myć nogi. Dlaczego
każą myć nogi, a nie pozwalają
chociażby na jedną kobietę? Czy
to umyślnie? Czy to zawsze tak?
Zaczął kląć ohydnie, wolno i z
rozmysłem, dobierając wyrazów.
- Człowiek się marnuje - rzekł
cienko chłopiec okrętowy -
prawda, Thommy? O czym myślisz,
Thommy?
- A pasażer karmi nas
mleczkiem, jak szczeniaków! -
wybuchnął ordynarnie Thompson. -
Gdyby tak zmienić kurs o pół
rumbu - wykręcić bokiem do
wiatru - tobyśmy się
przejechali, bracia - zaraz by
ruszyło. Tam na południe są
podobno zupełnie nieznane wody i
są tam podobno krowy morskie,
wielkie jak góry, porosłe gajem,
a w tych gajach - ho, ho...
(O, o! - co to im się marzy!
Jakieś spacery! Nie można
pozwolić!)
- Są tam cudności - rzekł
chłopiec.
- I cieplej - mruknął mat. -
Słońce lepiej grzeje.
- Pod modrym niebem
Argentyny, gdzie zmysły poją cud
dziewczyny. Zaśpiewajmy, bracia!
Na tęsknotę śpiew najlepsze
lekarstwo, a tęsknotę każdy ma!
- Popłynęła pieśń cicha,
zduszona, podobna do jęku. Pod
modrym niebem Argentyny...
Zatkałem szparę, położyłem się
do łóżka i próbowałem zasnąć,
ale po chwili zerwałem się i
wybiegłem na pokład, gdyż kajuta
nasiąknęła odorem tranu i było
duszno.
Niewątpliwie marynarze oddali
się całą duszą tym nie kończącym
się nigdy baśniom, marynarskim
rojeniom o nieznanych wodach,
cudach, dziwach tropikalnych,
przygodach Sindbada_żeglarza.
Niewątpliwie jęli opowiadać te
tysiąc razy słyszane historie o
górach, gajach i skałach w stylu
biblijnym Salomona - piersi jak
stado baranków, włosy jak
grzmiąca kaskada, oczy jak para
jelonków. Wyobraźnia, niby zły
pies spuszczony z łańcucha,
szczerzyła zęby i warczała
głucho, czając się po
zakamarkach. Pokład stał pustką
zupełną. Morze wzburzyło się
przejmująco, morka dęła z
podwójną siłą, na mrocznych
wodach majaczył rozwścieczony
kadłub wielorybi, niezmordowany
w swoim ruchu dookolnym. Hm...
Po prawej ręce miałem Afrykę, po
lewej - Amerykę; pośrodku
nurzały się w odmętach jakieś
rybki z gatunku małych
kiełbików. Te małe rybki tak
panicznie boją się samotności,
że nigdy inaczej nie wyruszają
na morze, jak ławicami, po 10
tysięcy i więcej sztuk, a jeśli
złowić jedną z nich i potrzymać
nad wodą, to pozostałe
wystawiają żałośnie pyski z fal
i zdychają - podobnie jak owce!
- Dobrze - szepnąłem - że nie
ma kobiet, bo gdyby choć jedna
znalazła się na statku... Brr...
któż by mię ochronił. Ale na
szczęście jesteśmy daleko i nie
ma kobiety i nie może jej być -
choćby nie wiem co, nie może, bo
nie ma i oni nie mogą. Dzięki
ci, Boże!
W tym momencie usłyszałem z
tyłu, gdzieś z lewej strony,
wyraźny dźwięk soczystego
całusa. Obejrzałem się, sądząc,
że to plaśnięcie żagla - nikogo
nie było - ale po chwili znów
doszedł mię ten sam dźwięk z
większą jeszcze wyrazistością. -
Całus? Całus na okręcie? Jakim
cudem skoro nie ma kobiet?
Chrząknąłem i przeszedłem wolno
na podwietrzną, czyli na dziób.
Tu znów usłyszałem ten sam,
wielce niewłaściwy dźwięk,
wyraźnie, jakby tuż nad moim
lewym uchem. Postanowiłem
natychmiast wrócić do kajuty.
Ponieważ nie było kobiet, więc
nie mogło być i całusów - a
zatem nie powinienem słyszeć
tego, czego nie ma. Jeżeli zaś
rzeczywiście zachodził
jakikolwiek spisek, należało się
wycofać. - Nie chcę się mieszać
do niczego. Niech już oni
sami...
Jednakowoż tuż przed drzwiami
kajuty zatrzymałem się, słysząc
za fok_masztem, nie dalej niż o
trzy kroki, pieszczotliwy,
cienki głos chłopca okrętowego.
- Thommy, Thommy - daj mi
szalik, a pójdę z tobą do cyrku.
- Thompson - zawołałem -
Thompson! Co wy robicie? Bójcie
się Boga, Thompson, miejcie
zastanowienie.
- Czego? - warknął Thompson,
nie puszczając chłopca
okrętowego, który tulił się do
niego.
- Thompson, przecież to nie
jest kobieta! Macie tu funt
szterling, Thompson, funt
szterling! Ja was proszę!
- Ale przypominam kobietę -
zapiszczał chłopiec okrętowy. -
Mam cienki głos, jak kobieta - a
Thompson naraz bezczelnie
wysunął kciuk wprost ku moim
oczom - i przestali na mnie
zważać. Udałem, że zapomniałem
chuteczki do nosa, i szybko
odszedłem. Ale koło przedniego
luku ujrzałem naraz w cieniach
nocy dwóch innych marynarzy
idących pod rękę. Odwróciłem się
więc - i znów dojrzałem dwóch
innych marynarzy, w pobliżu
kambuza, szepcących ze sobą. -
To niemiłe - szepnąłem - że
odtąd nie będę mógł patrzeć bez
wstydu na dwóch marynarzy, a
nawet może i na jednego
marynarza. Będę musiał odwracać
głowę. W każdym razie byłoby
dobrze obudzić kapitana. Oni coś
szepcą i porozumiewają się.
Ale Clarke nie spał. Ze
zdziwieniem spostrzegłem błędny
ognik jego fajeczki na mostku
kapitańskim. Widocznie więc
postanowił czuwać nad brygiem w
nocy. Stał, patrząc z wielką
uwagą na koniec zgiętego palca.
Dobry kapitan - pomyślałem
błagalnie - zacny kapitan, z
pozoru trochę ekscentryczny, ale
obowiązkowy i doświadczony,
dzielny kapitan. On nie dopuści!
On nie pozwoli! Zbliżyłem się i
zaznaczyłem mimochodem w paru
słowach - że na statku pojawiły
się całusy, a załoga roi się na
pokładzie i przewraca się na
twardych posłaniach kasztelu.
Poza tym marynarze chodzą razem
- i mówią coś do siebie -
nachylają się ku sobie i
obejmują się.
- Co? Bunt załogi? - zawołał
kapitan, budząc się z
zamyślenia. - Panie Smith - każ
pan mi dać mój hełm sztormowy!
Bunt winien być ukarany według
wszelkich praw morskich i
żeglugi. Sprawcy zostaną zaszyci
w worki, odczytam nad nimi z
Ewangelii przepisany ustęp, po
czym z kamieniem u szyi rzuceni
zostaną w morze. Cała trudność
polega na złowieniu ich w worki.
Trzeba będzie na spodzie worków
założyć przynętę.
(Co za głupota! W takiej
chwili! Co jest w tym, że
głupota nie odstępuje mię na
krok? Straszne znużenie rozlało
się po mnie jak oliwa).
- Jeżeli okręt płynie do
Valparaiso, to ja, jako kapitan
okrętu, winienem dbać, aby okręt
dopłynął do Valparaiso. Muszę
przestrzegać czystości,
porządku. Czy nie tak? Panie
Zantman - czy nie słuszne jest
to rozumowanie?
Spojrzał na mnie z
niesłychaną pychą, nadął się,
oczy mu wyszły na wierzch,
spurpurowiał. Zeszkarłatniał tak
okropnie, że cofnąłem się i
zatkałem mimo woli uszy w
obawie, że trzaśnie - i nagle
poderwał się, przeleciał w
powietrzu parę kroków i opadł.
Co to było? Zupełnie jak
latająca ryba. Po cóż mówiłem mu
wtedy o niej. Widać niedobrze
jest mówić, gdyż zasięg słów
jest nieprzewidziany, a granica
marzenia zaciera się... Boi się
- wyrzęził tryumfalnie,
opadając. - Boi się - k...a
natura! W mordę! W mordę!
Dalejże! Naprzód! Hurra! -
Zdawało się, że oszalał. - Niech
pan spojrzy tu, panie Zantman -
ukazał mi wielki, wskazujący
palec prawej ręki - co pan
widzi? Mały pajączek.
- Niech pan sobie wyobrazi -
ciągnął, nadymając się znowu
machinalnie i krzycząc mi do
ucha, gdyż wiatr wzmagał się,
ciężkie chmury skupiały się na
północy, a fajka zgasła. -
Znalazłem go przed chwilą tu, na
mostku. Widziałem olbrzymią
pajęczycę, do której skradał się
ten mały pajączek. Do pioruna! O
dwa kroki ode mnie. Trzeba było
widzieć, jak ona czarna,
rozkraczona, nieruchoma czekała
hipnotycznie. Jak Mane, Tekel,
Fares, i jak on się prosił,
żeby go nie pożarła. Skomlał,
mówię panu! Co pan na to? Jak
Boga kocham - pan miał rację, że
tu naokoło wszystko używa sobie,
jak samo chce, a tylko ja,
głupi... Ja, głupi! Co pan na to
- co pan na tego pająka?
- Gorzej - szepnąłem, patrząc
w bok, ze drżeniem - że tak samo
zupełnie węże postępują z małymi
ptaszkami. Mam słaby umysł. Mam
słaby umysł. Przez to zaciera
się różnica pomiędzy rzeczami, a
także pomiędzy dobrem i złem.
Kapitan wytrzeszczył oczy. -
Co? Panie Zantman? Racja! Małe
ptaszki - węże, że też mi nie
przyszło do głowy. Aż ciarki
przechodzą. A to łajdaki, no!
Wszystko się kombinuje, wszystko
się parzy między sobą, pająki,
ptaszki z wężami, marynarze,
wszystko używa - a ja... Nawet
tutaj na statku, pod nosem, a
ja... Ba, a przecież w morzu są
ryby, przecież u diabła ryby,
ryby - są obojnakie! - Ryczał -
o tym nigdy nie pomyślałem! Do
miliona siarczystych piorunów!
Czy pan zastanowił się nad tym,
że ryba obojnaka, mając w sobie
wszystko, co potrzeba, dopiero
musi używać?! A ja jeden mam
stać - ja jeden mam sterczeć jak
kołek?
- To małżeństwo - rzekłem
ostrożnie, ponieważ wszystkie
włosy stawały mi dęba na głowie
i bałem się którego urazić. - To
na pewno małżeństwo - w każdej
rybie jest mężczyzna i kobieta i
malutki ksiądz. - Po co
wywoływać wilka z lasu? Po co
znów tak głośno? Ale, ale, panie
kapitanie - dodałem przechylając
się przez poręcz - tam na
pokładzie jest już nie kilku, a
wielu marynarzy - zdaje się
nawet, że wszyscy marynarze są
razem, szepczą, obejmują się i
idą tu - przepraszam, ja chyba
wrócę do kajuty.
- A - rzekł kapitan zacierając
ręce. - A! Idą tu? Bardzo
dobrze. Panie Smith, do mnie,
prędzej. Zawołaj pan drugiego
oficera. Prędko. Idą tu? No, to
potańczymy - i zanim zdołałem
krzyknąć, gestem, obrażającym w
najwyższym stopniu przystojność
publiczną, wyciągnął z kieszeni
cichy, niebieskawy browning.
Przyśpieszonym krokiem udałem
się do kajuty, gdzie położyłem
się do łóżka i co prędzej
zasnąłem. Ale sny miałem
niespokojne, a mianowicie, że
wszyscy skupili się na pokładzie
bardzo blisko, że nastąpiło
pomieszanie, obejmowanie się,
ordynarne przewalanie, zduszone
szepty, jęki, ohydne
przekleństwa i wyzwiska. Coś
poczęło tłamsić się w okolicach
mostku kapitańskiego, po czym
przewaliło się na tył okrętu,
ale nie byłem pewny, czy to
bunt, gdyż nie słyszałem
strzałów. Zdaje mi się także,
jakoby doleciało mię we śnie
kilkakrotnie moje nazwisko,
wymówione przy akompaniamencie
dzikich śmiechów, wrzasków,
kpin, i zacierania rąk -
Zantman, Zantman - jakbym to ja
fundował. Jakby to wszystko było
za moje pieniądze.
Okręt chwiał się i windował
powoli w górę i słyszałem, jak
ktoś wyjaśniał obleśnie, że to
stąd pochodzi, iż pęd okrętu
napotkał przeciwny sobie wiatr -
przez co spiętrza się i pęd, i
wiatr, a okręt winduje się w
górę na wielką wysokość.
Chciałem zawołać, ale nie mogłem
wydobyć głosu, gdyż spałem, a
tymczasem ktoś dotknął palcem
koła sterowego, nastąpił skręt i
"Banbury" bokiem do wiatru
ruszył nagle tak gwałtownie, że
spadłem z łóżka na ziemię.
4
Około północy morka przeszła w
sztorm. Bryg rozkołysał się jak
huśtawka, pędził trzeszcząc, a
pęd wzmógł się niezadługo tak
dalece, że nie mogłem oderwać
się od tylnej ściany kajuty.
"Banbury" trzymał się dzielnie,
przyjmując sztorm w ostry
bajdewind na prawym halsie. Po
dwudziestu sześciu godzinach
kołysanie ustało, lecz wolałem
nie wychodzić na pokład.
Niewątpliwie bowiem zaszedł
bunt, a jeśli nie bunt, to w
każdym razie coś w tym rodzaju -
uważałem więc za roztropniejsze
nie udzielać się, póki nie będę
wiedział na pewno, co zastanę na
zewnątrz. Zamknąłem drzwi na
klucz i zastawiłem szafą; w
kącie miałem paczkę biszkoptów i
11 butelek piwa.
Nad ranem wyjrzałem ostrożnie
przez okno, ale natychmiast
cofnąłem się i zapuściłem
roletę, a nawet dodatkowo
zasłoniłem okno paltem. To, co
zobaczyłem, utwierdziło mię
jeszcze w decyzji
nieopuszczania kajuty, póki sami
nie przyjdą i nie sforsują
drzwi. Położenie moje było
bardzo niedobre, gdyż mogło
zabraknąć biszkoptów. Co więcej,
pomimo że na palto założyłem
kołdrę, przez szczeliny
przesączało się światło -
światło wielce niewłaściwe,
nasycone jakieś, jaskrawe - a
ściany kajuty popękały i
powykrzywiały się wskutek burzy,
tworząc liczne rysy i szpary,
wszystkie skręcone. Rysy te
niepotrzebnie miały charakter
mędrkowaty, mózgowy i
niepotrzebnie wszystkie były
skręcone i kończyły się
śpiczasto. Bardzo mózgowe i
śpiczaste rysy. To również
skłaniało mnie do ostrożności.
Jednakże nie wiem - czy
zapomnieli, czy sądzili, że
zmiotła mnie fala podczas
sztormu, czy też może co innego
mieli do roboty - dość, że w
ciągu trzech dni nikt nie dał
znaku życia. Stawało się upalnie
gorąco. Znowu zajrzałem przez
okno, ale cofnąłem się szybko w
przeciwległy kąt kajuty;
zobaczyłem bowiem jakieś bardzo
jaskrawe seledyny, a okazało się
na pierwszy rzut oka, że bardzo
jaskrawe seledyny mogą być
gorsze od ciemnych, ponurych
nocy. Poza tym na burcie
przysiadł maleńki, zbyt jaskrawy
koliber, a widnokrąg mienił się
wspaniałością wszystkich barw
tęczy, czego nie lubię; owszem,
nasycenie światła, bogactwo
dekoracji, świetność kolorów
usposabiają niechętnie - co do
mnie, wolę szary zmierzch
jesienny, albo i mglisty poranek
- nie lubię ostentacji -
przedkładam nad nią cichy i
skromny kącik, gdyż zawsze wiem,
na czym się skończy.
I oto już czwarty dzień nie
ruszam się z kąta, pomimo że
suchary są na wyczerpaniu. Okręt,
jak się zdaje, płynie coraz
prędzej, lecz bez najmniejszego
kołysania, równo, jak łódka po
stawie - a światło, sączące się
przez szczeliny, przybiera
nieustannie na wyrazistości. Już
na pewno wielkie bolesne kondory
- i cudaczne, krzykliwe papugi
- i złote rybki jak w akwarium -
i być może w dali baobaby, palmy
i kaskady... Tak, tak... Bez
kwestii bowiem buntownicy
wyzyskując siłę wiatru,
skierowali "Banbury" na
nieznane, tropikalne wody - lecz
wolałbym nie domyślać się, przez
jakie to seledyny i ku jakim
fantastycznym archipelagom sunie
statek niesiony podwodnym
prądem. I wolałbym nie słyszeć
dzikich, wyuzdanych wrzasków,
którymi załoga wita te kolibry,
papugi i inne znaki na niebie i
ziemi, zwiastujące (mówiąc bez
osłonek) rychłą i wspaniałą
frajdę.
Nie, nie chcę wiedzieć. Nie
chcę wiedzieć i wcale nie pragnę
upału ani przepychu, luksusu. I
wolę nie wychodzić na pokład z
obawy, by nie ujrzeć czegoś...
czegoś, co dotychczas było
mętne, osłonięte i niedomówione,
rozpanoszonym w całym
bezwstydzie wśród pawich piór i
gorących blasków. Gdyż od
początku wszystko było moje, a
ja, ja byłem taki właśnie jak
wszystko - zewnętrzność jest
zwierciadłem, w którym przegląda
się wnętrze!