Gombrowicz Witold Zbrodnia z premedytacja


Witold Gombrowicz

Zbrodnia z premedytacją

Tom

Całość w tomach

Polski Związek Niewidomych

Zakład Wydawnictw i Nagrań

Warszawa 1993

Tłoczono w nakładzie 20 egz.

pismem punktowym dla niewidomych

w Drukarni PZN,

Warszawa, ul. Konwiktorska 9

Pap. kart. 140 g. kl. III_bą1

Całość nakładu 100 egz.

Przedruk z "Wydawnictwa Literackiego",

Kraków 1989

Pisał R. Duń

Korekty dokonały

K. Markiewicz

i K. Kruk

Witold Gombrowicz urodził się

w 1904 roku w Małoszycach pod

Opatowem, w środowisku

ziemiańskim. Egzamin dojrzałości

złożył w warszawskim gimnazjum.

W 1927 roku uzyskał magisterium

z zakresu prawa na Uniwersytecie

Warszawskim. Studiował również w

Paryżu filozofię i ekonomię.

Kilka lat pracował jako prawnik.

W 1939 r. wyjechał do Argentyny,

tam zastała go wojna. Argentynę

opuścił dopiero w 1961 r.

Powrócił wówczas do Europy

Zachodniej. Zmarł w Vence we

Francji w 1969 roku. Przed

wybuchem II wojny światowej

wydał tom opowiadań pt.

"Pamiętnik z okresu dojrzewania"

(1933) i powieść "Ferdydurke"

(1938). Na łamach "Skamandra"

ukazała się w tym samym czasie

sztuka "Iwona, księżniczka

Burgunda". Powszechne

uznanie jako pisarz i myśliciel

zyskał dopiero po zakończeniu II

wojny światowej. W jego

powieściach znalazły wyraz

tendencje filozoficzne

wyprzedzające egzystencjalizm. Z

dobrym przyjęciem spotkały się

też propozycje nowych rozwiązań

artystycznych. Utwory

dramatyczne obiegły

najważniejsze sceny światowe.

Prozę przetłumaczono na

kilkanaście języków. W Polsce

Ludowej wznowiono "Ferdydurke"

(1957), wydano po raz pierwszy w

formie książkowej "Iwonę,

księżniczkę Burgunda" (1958),

wydrukowano napisane po 1939

roku: powieść "Trans_atlantyk"

(1957) i sztukę sceniczną "Ślub"

(1957). Nowele zebrano w książce

"Bakakaj" (1957). W roku 1986

ukazało się w Wydawnictwie

Literackim 9_tomowe wydanie

"Dzieł" Witolda Gombrowicza pod

redakcją naukową Jana

Błońskiego.

Tancerz

mecenasa Kraykowskiego

Trzydziesty już i czwarty raz

wybrałem się na przedstawienie

operetki "Księżna Czardaszka" -

a ponieważ było późno, pominąłem

ogonek i wprost zwróciłem się do

kasjerki: - Kochana pani,

prędziutko dla mnie, jak zwykle,

na galerię - wtem ktoś wziął

mnie z tyłu za kołnierz i zimno,

tak, zimno - odciągnął od

okienka i popchnął na właściwe

miejsce, tj. tam, gdzie kończył

się ogonek. Serce zabiło mi

mocno, zabrakło tchu - czyż to

nie jest mordercze, gdy ktoś

zostanie naraz wzięty za

kołnierz w publicznym lokalu? -

lecz obejrzałem się: był to

wysoki, wyświeżony, pachnący

jegomość z przystrzyżonym

wąsikiem. Rozmawiając z dwiema

eleganckimi damami i jednym

panem, oglądał świeżo kupione

bilety.

Wszyscy spojrzeli na mnie - i

musiałem coś powiedzieć.

- Czy to pan był łaskaw? -

spytałem tonem może ironicznym,

może nawet złowróżbnym, lecz

ponieważ nagle osłabłem,

spytałem za cicho.

- Hę? - spytał, nachylając się

ku mnie.

- Czy to pan był łaskaw? -

powtórzyłem, lecz znowu - za

cicho.

- Tak, ja byłem łaskaw. Tam na

koniec. Porządek! Europa! - a

zwracając się do pań, zauważył:

- Trzeba uczyć, niestrudzenie

uczyć, inaczej nie przestaniemy

być narodem Zulusów.

Ze czterdzieści par oczu i

rozmaitych twarzy - serce biło

mi, głos zamarł, skierowałem się

do wyjścia - w ostatniej chwili

(błogosławię ją, tę chwilę) -

coś przesunęło się we mnie i

wróciłem. Stanąłem w ogonku,

kupiłem bilet i zdążyłem akurat

na pierwsze takty przygrywki,

ale tym razem nie utonąłem, jak

zwykle, duszą w przedstawieniu.

Podczas gdy księżna Czardaszka

śpiewała, uderzając w

kastaniety, przeginając tułów i

dysząc, a wykwintni młodzieńcy z

podniesionymi kołnierzami i w

cylindrach defilowali sznurem

pod jej wzniesionym ramieniem -

ja, patrząc na majaczącą w

pierwszych rzędach parteru głowę

o wypomadowanych blond włosach,

powtarzałem - ach, to tak!

Po pierwszym akcie zeszedłem

na dół, oparłem się lekko o

parapet orkiestry i - poczekałem

trochę. Wtem - ukłoniłem się.

Nie odpowiedział. A więc jeszcze

jeden ukłon - potem zacząłem

rozglądać się po lożach i znów -

ukłoniłem się, gdy nadszedł

odpowiedni moment. Wróciłem na

górę, drżałem, byłem wyczerpany.

Wyszedłszy z teatru,

przystanąłem na chodniku.

Wkrótce się ukazał - żegnał się

z jedną z pań i z jej mężem: do

widzenia się z kochanym

państwem, a więc koniecznie - ja

proszę! - jutro o dziesiątej w

Polonii, moje uszanowanie. Po

czym umieścił drugą damę w

taksówce i sam miał wsiadać, gdy

ja podszedłem. - Przepraszam, że

się narzucam, ale może byłby pan

łaskaw podwieźć mnie kawałek, ja

tak lubię dobrą jazdę.

- Proszę się odczepić ode

mnie! - krzyknął.

- Może pan by mnie poparł -

zwróciłem się spokojnie do

szofera. Niezwykły spokój czułem

w sobie. - Ja lubię... - ale

samochód już ruszał. Choć mam

niewiele pieniędzy, zaledwie na

konieczne potrzeby, wskoczyłem w

następną taksówkę i kazałem

jechać za nimi. - Przepraszam -

rzekłem do stróża brązowej,

czteropiętrowej kamienicy -

wszak to inżynier Dziubiński

wszedł przed chwilą.

- Skąd, panie - odparł - to

mecenas Kraykowski z żoną.

Wróciłem do siebie. Tej nocy

nie mogłem zasnąć -

kilkadziesiąt razy przemyślałem

całe zajście w teatrze i moje

ukłony i odjazd mecenasa -

przewracałem się z boku na bok w

stanie czujności i wzmożonej

działalności, która nie pozwala

zasnąć, a jednocześnie wskutek

uporczywego kręcenia się w

kółko, jest jakby drugim snem na

jawie. Zaraz nazajutrz rano

wysłałem wspaniały bukiet róż

pod adresem mecenasa

Kraykowskiego. Naprzeciwko domu,

w którym mieszkał, była mała

mleczarnia z werandą -

przesiedziałem tam cały ranek i

wreszcie zobaczyłem go koło

trzeciej, w szarym, eleganckim

ubraniu, z laseczką. Ach, ach -

szedł i pogwizdywał, a czasem

machał laseczką, machał

laseczką... Natychmiast

zapłaciłem rachunek i wybiegłem

za nim - i podziwiając lekko

falisty ruch jego pleców,

rozkoszowałem się tym, że nie

wie o niczym, że to moje,

wewnętrzne. Ciągnął za sobą

smugę toaletowego zapachu, był

świeży - wydawało się

niemożliwością uzyskać z nim

jakieś zbliżenie. Lecz i na to

znalazła się rada! Postanowiłem:

jeśli skręci na lewo, kupisz

sobie tę książkę "Przygodę"

Londona, o której marzysz tak

dawno - a jeśli na prawo, nigdy

nie będziesz jej miał, nigdy

już, choćbyś ją dostał za darmo,

nie przeczytasz z niej jednej

stroniczki! Będzie stracona! O,

godzinami mógłbym wpatrywać się

w to miejsce na jego szyi, gdzie

kończą się włosy równą linią, i

następuje biały kark. Skręcił na

lewo. W innych okolicznościach

pobiegłbym zaraz do księgarni,

lecz teraz szedłem dalej za nim

- a tylko z uczuciem

niewysłowionej wdzięczności.

Widok kwiaciarki nasunął mi

nową ideę - wszak mogłem, zaraz,

natychmiast - leżało to w mojej

mocy - wyprawić mu owację,

dyskretny hołd, coś, czego może

i nie zauważy. Lecz cóż stąd, że

nie zauważy? Wszak nawet

piękniej - uczcić w tajemnicy.

Kupiłem bukiecik, wyprzedziłem

go - a jak tylko wszedłem w

orbitę jego wzroku, równy,

obojętny krok stał się dla mnie

niepodobieństwem - i rzuciłem mu

nieznacznie pod nogi parę

nieśmiałych fiołków. I oto

znalazłem się nagle w

przedziwnej sytuacji: szedłem

wciąż dalej i dalej, nie

wiedząc, czy on idzie za mną,

czy może skręcił, lub wszedł do

bramy, a nie miałem siły się

odwrócić - nie odwróciłbym się,

choćby od tego zależało nie wiem

co, w ogóle wszystko - a kiedy

wreszcie przemogłem się, udałem,

że gubię kapelusz i zawróciłem -

jego już za mną nie było.

Do wieczora żyłem tylko myślą

o Polonii.

Wszedłem tuż za nimi do

bogatej sali i usiadłem przy

sąsiednim stoliku. Przeczuwałem,

że to będzie mnie drogo

kosztowało, lecz ostatecznie

(myślałem) wszystko jedno i może

- nie pożyję dłużej niż rok, nie

potrzebuję oszczędzać. Od razu

mnie spostrzegli; panie były

nawet na tyle nietaktowne, że

zaczęły szeptać. Natomiast on -

nie zawiódł moich oczekiwań. Nie

obdarzył mnie cieniem uwagi,

emablował, chylił się ku damom,

to znów rozglądał się,

obserwując inne kobiety. Mówił z

wolna, ze smakiem, przeglądając

kartę:

- Zakąski, kawior...

majonez... pularda... Ananas na

wety - czarna kawa, pommard,

chablis, koniak i likiery.

Zadysponowałem.

- Kawior - majonez - pularda

- ananas na wety - czarna kawa,

pommard, chablis, koniak i

likiery.

Trwało to długo. Mecenas jadł

dużo, zwłaszcza pulardy -

musiałem się zmuszać - doprawdy,

myślałem, że już nie będę mógł

podołać i z trwogą patrzyłem,

czy jeszcze dobierze. Dobierał

ciągle i jadł smacznie, dużymi

kęsami, jadł bez miłosierdzia,

popijając winem, aż w końcu

stało się to dla mnie prawdziwą

męczarnią. Myślę, że nigdy już

nie będę mógł patrzeć na pulardę

i nigdy nie zdołam przełknąć

majonezu, chyba - chyba, że znów

pójdziemy kiedy razem do

restauracji, a w takim razie co

innego, wtedy, wiem to na pewno,

wtedy wytrwam. Wypił też masę

wina, aż zaczęło mi się kręcić w

głowie. Lustro odbijało jego

postać! Jak wspaniale się

nachylał! Jak zręcznie i

umiejętnie przyrządzał sobie

cocktail! Jak elegancko, z

wykałaczką w zębach, żartował!

Na ciemieniu miał zamaskowaną

łysinę, ręce wypieszczone z

sygnetem na palcu, głos głęboki,

baryton, miękki, pieściwy.

Mecenasowa nie wyróżniała się

niczym, była - rzec można -

niegodna, natomiast doktorowa!

Zauważyłem od razu, że głos

jego, gdy zwracał się do

doktorowej, przybierał bardziej

miękkie i okrągłe tony. Ach,

ach! Rzecz jasna! Doktorowa była

jak stworzona dla niego, wąska,

wężowa, wytworna, leniwa, kotka

z cudownym kobiecym kaprysem. A

w jego ustach słowo - pazurki,

brzmiało doskonale, czuć było,

że lubi, że umie. Pazurki,

kobitka, lumpka, birbant,

lampart, bibosz - ha, ha, bibosz

z kochanego doktorka! I - "ja

proszę", to "ja proszę" tak

wymowne i nieodparte, tak

kulturalne, a nieznoszące

sprzeciwu, jakby dwuwyrazowa

kronika wszelkich możliwych

tryumfów. A paznokcie miał

różowe, jeden szczególnie, u

małego palca. - Dopiero koło

drugiej po północy wróciłem do

domu i rzuciłem się w ubraniu na

łóżko. Byłem przesycony,

przepełniony, zmiażdżony,

dostałem czkawki, w głowie mi

szumiało, a delikatne potrawy

rozsadzały żołądek. Orgia! Orgia

i używanie, hulanka! Noc w

restauracji - szeptałem - nocna

hulanka! Po raz pierwszy - nocna

hulanka! Przez niego - i dla

niego!

Odtąd codziennie

przesiadywałem na werandzie

mleczarni, czekając na mecenasa

i szedłem za nim, gdy się

ukazał. Kto inny nie mógłby może

poświęcić sześciu, siedmiu

godzin na czekanie. Lecz ja

czasu miałem pod dostatkiem.

Choroba, epilepsja, była jedynym

moim zajęciem, a i to - zajęciem

odświętnym, na marginesie

sznureczka dni, poza tym żadnych

innych obowiązków, czas miałem

wolny. Nie odciągali mię, jak

innych, krewni, znajomi i

przyjaciele, kobiety i tańce,

poza jednym jedynym tańcem - św.

Walentego - nie znałem tańców

ani kobiet. Skromny dochodzik

wystarczał na moje potrzeby, a

zresztą istniały dane, że

wynędzniały mój organizm nie

wytrzyma długo - po cóż więc

miałbym oszczędzać? Od rana do

wieczora dzień wolny,

niezatrudniony, jakby

nieustające święto, czas w

nieograniczonej ilości, ja -

sułtan, godziny - hurysy...

Ach, przybądź nareszcie -

śmierci!

Mecenas był łakomy i trudno

wypowiedzieć, jak to było

piękne; zawsze wracając z sądu

do domu zachodził do cukierni i

zjadał tam dwie napoleonki -

podpatrywałem go przez szybę

wystawową, jak stojąc przy

bufecie wsuwał je do ust

ostrożnie, by nie powalać się

kremem, a potem oblizywał

delikatnie palce lub wycierał

papierową serwetką. Długo

zastanawiałem się nad tym i w

końcu - wszedłem kiedyś do

cukierni.

- Pani zna mecenasa

Kraykowskiego? Jada tu dwie

napoleonki. Tak? Otóż płacę

napoleonki za miesiąc z góry.

Jak przyjdzie, proszę nie

przyjmować pieniędzy, a tylko

uśmiechnąć się: "już

załatwione". To nic, po prostu,

widzi pani, przegrałem zakład.

Nazajutrz przyszedł jak

zwykle, zjadł i chciał zapłacić

- odmówiono przyjęcia -

zirytował się i wrzucił pieniądz

do puszki dobroczynnej. Cóż mi

to szkodzi? - Czcza formalność -

wolno mu dawać, ile chce, na

bezdomne dzieci, nie zmieni to

faktu, że zjadł dwie moje

napoleonki. Lecz nie będę tu

opisywał wszystkiego, bo

zresztą, czyż można opisać

wszystko? To było morze - od

rana, do wieczora, a także

często i w nocy. Było dzikie,

jak na przykład, gdy raz

usiedliśmy naprzeciwko siebie,

oko w oko, w tramwaju; i

słodkie, gdym mógł oddać jaką

przysługę - a czasem i śmieszne.

Śmieszne, słodkie i dzikie? -

tak, nic nie jest tak trudne i

delikatne, tyle święte nawet, co

osobowość ludzka - nic nie może

się równać tej zachłanności

tajemnych związków, które rodzą

się między obcymi nikłe i

bezprzedmiotowe, by skuć

nieznacznie potworną więzią.

Wyobraźcie sobie mecenasa, który

wychodzi z publicznego pisuaru,

sięga po piętnaście groszy i

dowiaduje się, że rachunek - już

uregulowany. Cóż odczuwa wtedy?

Wyobraźcie sobie, że na każdym

kroku natrafia na oznaki kultu,

na cześć i służbę koło siebie,

na wierność i żelazne poczucie

obowiązku, na zapamiętanie. Ale

doktorowa! Męczyło mnie

straszliwie postępowanie

doktorowej. Czyż nie przemawiały

do niej jego zaloty, czyż

wykałaczka i cocktail w Polonii

nie zrobiły na niej żadnego

wrażenia? Najwidoczniej nie

zgadzała się - kiedyś,

zauważyłem, wyszedł od niej

wściekły, z przekrzywionym

krawatem... Cóż za kobieta! co

zrobić, jak ją nakłonić, jak

przekonać, by dobrze od razu

zrozumiała, by pojęła do głębi,

jak ja pojmuję, by odczuła. Po

długich wahaniach zdecydowałem,

że najlepszy będzie - anonim.

"Pani!

Jakżeż można? Postępowanie

pani jest niezrozumiałe, nie,

tak jak pani postępować nie

wolno! Czy pani nieczuła na te

kształty, ruchy, modulacje, na

ten zapach? Pani nie chwyta tej

doskonałości? Od czegóż pani

jest kobietą? Ja na miejscu pani,

wiedziałbym, co do mnie należy,

gdyby raczył tylko kiwnąć palcem

na moje małe, nędzne, niemrawe,

kobiece ciałko".

Po kilku dniach mecenas

Kraykowski (było to w pustej

ulicy, późnym wieczorem)

zatrzymał się, odwrócił i czekał

z laską. Nie wypadało się cofać

- szedłem więc dalej, choć jakaś

omdlałość rozsnuwała się po mnie

- aż chwycił za ramię,

potrząsnął, waląc laską o

ziemię.

- Co znaczą te idiotyczne

paszkwile? Czego się pan czepia?

- krzyknął. - Czemu pan włóczy

się za mną? Co to jest? Wybiję

laską! Kości połamię!

Nie mogłem mówić. Byłem

szczęśliwy. Przyjąłem to w

siebie jak komunię i zamknąłem

oczy. Tylko w milczeniu -

nachyliłem się i nadstawiłem

pleców. Czekałem - i przeżyłem

parę chwil doskonałych, jakie

dane być mogą jedynie komuś, kto

już zaprawdę niewiele dni ma

przed sobą. Kiedy się

wyprostowałem, odchodził prędko,

stukając laską. Z sercem

przepełnionym, w nastroju łaski

i błogosławieństwa wracałem

pustymi ulicami. Za mało -

myślałem - za mało! Wszystko za

mało! Jeszcze - jeszcze więcej!

I skrucha domieszała się do

wdzięczności. Oczywiście!

Poczytała list mój za nędzny

frazes, za głupi żart i pokazała

go mecenasowi. Zamiast pomóc -

zaszkodziłem, a wszystko

dlatego, żem zbyt wygodny,

gnuśny, za mało daję z siebie -

za mało powagi i

odpowiedzialności, nie umiem

natchnąć zrozumieniem.

"Pani!

Ażeby pani uprzytomnić, aby

trafić do sumienia - oświadczam,

że począwszy od dzisiaj będę

stosował rozmaite samoudręczenia

(posty itp.) tak długo, póki to

nie nastąpi. Pani jest

bezczelna! Jakich słów mam użyć,

by wytłumaczyć konieczność,

powinność, psi obowiązek? Czy

długo jeszcze potrwa? Co ma

znaczyć ten upór? Skąd ta

pycha?!"

A nazajutrz, przypomniawszy

sobie ważny szczegół, napisałem:

"Perfumy tylko "Violette". On

to lubi."

Odtąd mecenas przestał

odwiedzać doktorową. Gryzłem

się, po nocach nie spałem. Nie

jestem naiwny. Orientuję się

dobrze w wielu rzeczach, o co

nikt by mnie nie posądził -

zdaję sobie sprawę na przykład,

jakie wrażenie wywrzeć może taki

list na osobie światowej i

świeckiej, jaką była doktorowa.

Umiem nawet w najwyższych

momentach uniesienia uśmiechnąć

się ścichapęk - lecz cóż stąd?

Czy przez to moje cierpienie

mniej było dojmujące, a męki,

które sobie zadałem, mniej

bolesne? Czy oburzenie moje

mniej istotne? Cześć dla

mecenasa mniej prawdziwa? O,

nie! Cóż jest istotne? Życie,

zdrowie? więc przysięgam, że z

tym samym ścichapęk uśmieszkiem

oddałbym i życie, i zdrowie za

to, by ona... by ona uczyniła

zadość. A może ta kobieta miała

skrupuły etyczne? Czym jest

głupia etyka wobec mecenasa

Kraykowskiego? Na wszelki

wypadek postanowiłem uspokoić ją

i pod tym względem!

"Pani musi! Doktór - to zero,

powietrze."

Ale u niej to nie była etyka,

to była po prostu pycha lub

wreszcie bezsensowne fochy

samicy i brak zrozumienia

świętych spraw elementarnych.

Przechadzałem się pod jej oknami

- co działo się tam za

zapuszczoną firanką (gdyż

wstawała późno), w jakim

znajdowała się stadium? Kobiety

są zbyt powierzchowne!

Próbowałem magnetyzmu: - musisz,

musisz - powtarzałem raz za

razem, spoglądając w okno - dziś

jeszcze, jeszcze dziś wieczorem,

jeśli męża nie będzie w domu. -

Wtem, nagle, przypominam sobie,

że przecież mecenas pragnął mnie

obić, że jeśli wtedy na ulicy

nie uczynił tego - to może z

powodu braku czasu? Rzucam więc

wszystko i pędzę do sądu, skąd,

jak wiem, wyjdzie za chwilę.

Istotnie wychodzi po paru

minutach z dwoma panami, a

wówczas zbliżam się i, milcząc,

nadstawiam grzbiet.

Zawisa nade mną zdumienie obu

panów, lecz nie dbam o to -

choćby i cały świat! Przymykam

oczy, tulę ramiona i czekam

ufnie - lecz nic nie spada.

Wreszcie bełkocę, jąkając się w

płyty chodnika:

- Może teraz? Zawsze, zawsze,

zawsze...

- To jakiś idiota - rozciąga

się nade mną głos jego. - Co za

roztargnienie! Zapomniałem, że

mam konferencją! Pomówimy innym

razem, żegnam panów, masz tu

parę groszy, mój człowieku. Moje

uszanowanie!

I śpiesznie wsiadł do

taksówki. Ach, te taksówki!

Jeden z panów sięgnął do

kieszeni. Wstrzymałem go ruchem

ręki.

- Nie jestem żebrakiem ani

idiotą. Mam godność - a jałmużnę

przyjmuję tylko od mecenasa

Kraykowskiego.

Powziąłem plan hipnozy,

stałej, konsekwentnej presji za

pomocą tysiąca drobnych faktów,

mistycznych wskazówek, które nie

przenikając do świadomości

wytworzyłyby podświadomy stan

konieczności. Rysowałem kredą na

murze domu, w którym mieszkała,

strzałkę i duże K. Nie będę

wyłuszczał wszystkich mych

intryg mniej lub więcej

zręcznych, została spowita

siecią dziwnych wydarzeń.

Subiekt w magazynie mód zwracał

się do niej niby przez pomyłkę -

pani mecenasowo! Stróż spotkany

na schodach, powiedział, że

sędzia Krajewski... zapytywał,

czy odesłano parasol. Krajewski

- Kraykowski, sędzia - mecenas,

trzeba być ostrożnym, kropla

drąży głaz. Nie wiadomo, jakim

cudem przynosiła z miasta na

sukni woń mecenasa, jego ożywczy

zapach toaletowy fiołkowego

mydła i wody kolońskiej. Lub na

przykład taki wypadek: późno w

nocy dzwoni telefon - zrywa się

ze snu, biegnie i słyszy

nieznajomy, rozkazujący głos -

natychmiast! - i nic więcej.

Albo wetknięty w drzwi świstek,

a na nim - nic, urywek wiersza:

"Znasz_li ten |kray, gdzie

cytryna dojrzewa?"

Lecz stopniowo traciłem

nadzieję. Mecenas przestał ją

odwiedzać - zdawało się, że na

nic moje wysiłki. Przewidywałem

już moment ostatecznej

kapitulacji i bałem się; czułem,

że nie będę mógł się z tym

pogodzić. Obraza mecenasa w tym

punkcie to byłaby rzecz, której

bym nie zniósł, chociażby on się

tym nie przejął. Byłaby to dla

mnie ostateczna zniewaga,

krzywda i hańba. Ostateczna -

tak, ostateczna, dobrze się

wyraziłem. Nie mogąc w nią

wierzyć, drżałem jednak przed

nieuchronnym zbliżającym się

końcem.

I rzeczywiście... Jest jednak

jakaś łaskawość! I, ach, jacy

byli przemyślni - a swoją drogą

mam żal do mecenasa, dlaczego

tak się z tym ukrywał, czyż nie

wiedział, że cierpię?

Przypadek? O nie, to nie był

przypadek, serce raczej!

Wracałem wieczorem Alejami do

domu - wtem coś mię tknęło, by

wstąpić do parku. Właściwie

powinienem był wcześniej położyć

się do łóżka, gdyż nazajutrz o

świcie miałem przybić do drzwi

mecenasa złoconą tabliczkę z

napisem - Mecenas Kraykowski,

ale coś tknęło mnie: do parku.

Wszedłem - i w samym końcu, za

stawem, ujrzałem... ach, ach!

ujrzałem jej duży kapelusz i

jego melonik. A, smarkacze,

łobuzy utrapione, a łotrzyki!

Więc podczas, gdy ja się

męczyłem, oni spotykali się

tutaj w sekrecie przede mną - i

jak zręcznie! Musieli posługiwać

się taksówkami! - skręcili w

boczną alejkę i usiedli na

ławeczce. Zaczaiłem się w

krzakach. Niczego się nie

spodziewałem, o niczym nie

myślałem - nie chciałem nic

wiedzieć, skuliłem się tylko pod

krzakiem i liczyłem liście

prędko, bez zastanowienia, jakby

mnie wcale nie było.

I nagle - mecenas objął ją,

przycisnął i szepnął:

- Tutaj - natura... Czy

słyszysz? Słowik. Teraz, prędzej

- póki śpiewa... Do wtóru, w

takt pieśni słowiczej... Ja

proszę!

I potem... ach, to było

kosmiczne, nie wytrzymałem -

jakby wszystkie moce świata

spięły się we mnie świętym

szaleństwem, jakby potworny

stos, stos elektryczny, stos

pacierzowy, czy stos ofiarny,

użyczył mi straszliwego wstrząsu

- zerwałem się i zacząłem

krzyczeć na cały głos, na cały

park:

- Mecenas Kraykowski ją...!

Mecenas Kraykowski ją...!

Mecenas Kraykowski ją...!

Wszczął się alarm. Ktoś

biegł, ktoś uciekał, ludzie

wysunęli się naraz ze wszystkich

stron - a mnie złapało raz,

drugi, trzeci, ścięło mnie z nóg

i zatańczyłem, jak jeszcze

nigdy, z pianą na ustach, w

drgawkach i konwulsjach -

bachiczny taniec. Co się potem

działo, nie pamiętam. Ocknąłem

się w szpitalu.

Miewam się coraz gorzej.

Ostatnie przeżycia zmęczyły

mnie. Mecenas Kraykowski

wyjeżdża jutro w tajemnicy

przede mną (lecz ja wiem) do

małej, górskiej miejscowości w

Karpatach Wschodnich. Chce

przypaść w górach na parę

tygodni i sądzi, że może

zapomnę. Za nim! Tak, za nim!

Wszędzie za tą moją gwiazdą

przewodnią! Lecz pytanie, czy

powrócę żywy z tej podróży,

wzruszenia te są zbyt silne.

Mogę skonać nagle na ulicy, pod

płotem, a w takim razie - trzeba

napisać karteczkę - niech trupa

mego odeślą pod adresem mecenasa

Kraykowskiego.

Zbrodnia z premedytacją

Zimą ubiegłego roku zmuszony

byłem odwiedzić obywatela

ziemskiego Ignacego K. dla

załatwienia pewnych spraw

majątkowych. Uzyskawszy

parodniowy urlop, powierzyłem

swoje funkcje sędziemu_asesorowi

i zadepeszowałem: - Wtorek,

szósta wieczór, proszę o konie.

- Tymczasem - przyjeżdżam na

stację, a koni nie ma. Dowiaduję

się - telegram mój został

wręczony w należytym porządku.

Poprzedniego dnia odebrał go

adresat we własnej osobie.

Volens nolens musiałem wynająć

prymitywną brykę, załadować na

nią walizę i neseser - a w

neseserze miałem buteleczkę wody

kolońskiej, flakon Vegetalu,

mydło toaletowe z zapachem

migdałów, pilnik i nożyczki do

paznokci - i oto przez cztery

godziny tłukę się przez pola w

nocy, w ciszy, w czasie odwilży.

Trzęsę się w miejskim palcie,

szczękam zębami, patrzę na plecy

furmana i myślę - tak nadstawiać

pleców! Tak wiecznie, często w

bezludnej okolicy, być

odwróconym plecami i zdanym na

wszelki kaprys siedzących z

tyłu!

Wreszcie zajeżdżamy przed

drewniany dwór wiejski - ciemno,

tylko na pierwszym piętrze

świeci się okno. Stukam do drzwi

- zamknięte, stukam mocniej -

nic, cisza. Opadają mię psy

podwórzowe i muszę rejterować na

brykę. Z kolei zaczyna dobijać

się mój woźnica.

- Niezbyt gościnnie - myślę.

Na koniec otwierają się drzwi

i ukazuje się wysoki, wątłej

postawy mężczyzna, około

trzydziestki, z blond wąsikiem,

z lampą w dłoni.

- A co to? - pyta, jakby

zbudzony ze snu, podnosząc

lampę.

- Czy państwo nie odebrali

mojej depeszy? Jestem H.

- H.? Jaki H.? - wpatruje się

we mnie. - Niech pan jedzie z

Bogiem - mówi nagle z cicha,

jakby dojrzał jakiś znak

szczególny - oczy jego uciekają

w bok, ręka silniej zaciska się

koło lampy. - Z Bogiem, z

Bogiem, panie! Niech Bóg

prowadzi! - i pośpiesznie cofa

się do wnętrza.

Powiedziałem już ostrzej:

- Przepraszam pana. Wczoraj

wysłałem depeszę o moim

przyjeździe. Jestem sędzia

śledczy H. Pragnę się widzieć z

panem K. - a jeśli nie mogłem

wcześniej przyjechać, to

dlatego, że nie przysłano po

mnie koni na stację.

Odstawił lampę.

- A prawda - odpowiedział po

chwili, zamyślony, ton mój nie

zrobił na nim żadnego wrażenia.

- Prawda... Pan telegrafował...

Prosimy bardzo.

Co się okazało? Że, jak mi

powiedział w przedpokoju młody

człowiek (który był synem

gospodarza), że po prostu...

zupełnie zapomnieli o moim

przyjeździe i o depeszy

otrzymanej poprzedniego dnia

rano. Sumitując się i grzecznie

przepraszając za najazd, zdjąłem

palto i powiesiłem na kołku.

Zaprowadził mię do małego

saloniku, gdzie na nasz widok

zerwała się z sofy, z lekkim

"ach", młoda kobieta. - Moja

siostra. - A, bardzo mi miło! I

rzeczywiście - bardzo miło, gdyż

kobiecość, choćby nawet i bez

żadnych ubocznych zamiarów,

kobiecość, powiadam, nigdy nie

zawadzi. Ale ręka, którą mi

podała, jest spocona - kto kiedy

widział podawać mężczyźnie

spoconą rękę? - a kobiecość

sama, pomimo wdzięcznej

twarzyczki, jakaś, nie wiem,

spocona i obojętna, bez żadnej

reakcji, rozmamłana i

nieuczesana.

Zasiadamy na czerwonych,

staroświeckich mebelkach i

zaczyna się wstępna konwersacja.

Lecz zaraz pierwsze, uprzejme

frazesy natrafiają na

nieokreślony opór, i zamiast

pożądanej potoczystości,

wszystko się rwie, zacina. Ja: -

Państwo zapewne zdziwili się,

słysząc stukanie do drzwi o tej

porze? Oni: - Stukanie? A,

rzeczywiście... Ja, grzecznie: -

Bardzo mi przykro, że

niepokoiłem państwa, ale

musiałbym chyba całą noc jeździć

po polach, jak Don Kiszot, ha,

ha! Oni (sztywno i cicho i nie

uważając za stosowne powitać

mego żarcika choćby

konwencjonalnym uśmiechem): -

Ależ owszem, prosimy bardzo. -

Cóż to? Wyglądało dziwnie

doprawdy - jakby byli na mnie

obrażeni, lub jakby się mnie

bali, lub jakby litowali się

nade mną, lub też jakby się za

mnie wstydzili... Wciśnięci w

fotele unikali mego wzroku, a

także nie patrzyli na siebie, z

najwyższą przykrością znosili

moje towarzystwo - zdawało się,

że zaprzątnięci są jedynie sobą

i cały czas nic tylko drżą, abym

nie powiedział czegoś, co by ich

mogło urazić. Zaczęło mnie to w

końcu denerwować. Czego oni się

boją, co jest we mnie takiego?

Cóż to za przyjęcie,

arystokratyczne, strachliwe i

dumne? Gdy zaś zapytałem o cel

mojej wizyty, tj. o pana K., brat

spojrzał na siostrę, a siostra

na brata, jakby ustępując sobie

pierwszeństwa - wreszcie brat

przełknął ślinę i rzekł

wyraźnie, wyraźnie i uroczyście,

jakby to nie wiem co było: -

Owszem, jest w domu.

ZUpełnie, jakby mówił: -

Król, Ojciec mój, jest w domu.

Kolacja też była nieco

dziwaczna. Podana została

niedbale, nie bez wzgardy dla

jedzenia i dla mnie. Apetyt, z

jakim, zgłodniały, zmiatałem

dary Boże, zdawał się wzbudzać

zgorszenie nawet w uroczystym

służącym Szczepanie, nie mówiąc

już o rodzeństwie, które

milcząc, przysłuchiwało się

odgłosom, jakie wydawałem nad

talerzem - a wiecie, jak ciężko

przełykać, gdy ktoś słucha -

mimo woli każdy kąsek zapada się

w gardło z okropnym bulgotem.

Brat miał na imię - Antoni, a

siostra - panna Cecylia.

Wtem patrzę - któż to

wchodzi? Zdetronizowana królowa?

Nie, to matka, pani K., sunie

wolno, podaje mi rękę zimną jak

lód, spogląda z cieniem

dostojnego zdziwienia i siada

bez słowa. Jest to osoba

zażywna, mała, nawet tłusta,

typu tych starych matron

wiejskich, nieubłaganych na

punkcie wszelkich zasad, a

zwłaszcza towarzyskich - i

spogląda na mnie surowo, z

bezmiernym zdziwieniem, jakbym

miał nieprzyzwoitą sentencję

wypisaną na czole. Cecylia robi

ruch ręką usiłujący tłumaczyć,

czy usprawiedliwić - lecz ruch

zamiera w połowie, atmosfera zaś

staje się jeszcze sztuczniejsza

i cięższa.

- Pan pewnie bardzo

niezadowolony z powodu... tej

chybionej podróży - rzekła naraz

pani K. - Jakim tonem?! Tonem

obrazy, tonem królowej, której

zaniedbano złożyć trzeciego

pokłonu - jakby jedzenie

kotletów stanowić miało crimen

laesae maiestatis!

- Kotlety wieprzowe w domu

państwa są doskonałe! - odparłem

w złości, gdyż mimo woli robiło

mi się coraz bardziej

ordynarnie, głupio i nieswojo.

- Kotlety - kotlety...

- Antoś jeszcze nic nie

powiedział, mamo - wyrwało się

naraz cichej jak trusia,

nieśmiałej Cecylii.

- Jak to - nie powiedział?

Jak to - nie powiedziałeś?

"Jeszcze" nie powiedziałeś?

- Po co to, mamo? - Szepnął

Antoni, zbladł i zacisnął zęby,

jakby miał siadać na fotelu

dentysty.

- Antosiu...

- Ależ bo... Po co? To

obojętne... nie warto - zawsze

będzie czas - powiedział i

zamilkł.

- Antosiu, jakże można, jakże

- nie warto, co też ty, Antosiu?

- To nikogo nic... To wszyst-

ko jedno...

- Biedaku ty! - szepnęła

matka, gładząc go po włosach;

ale odtrącił szorstko jej rękę.

- Mąż mój - rzekła sucho,

zwracając się do mnie - umarł

dzisiejszej nocy. - Co?!... Więc

umarł? Więc dlatego! Przerwałem

jedzenie, odłożyłem nóż i

widelec - połknąłem prędko

kąsek, który miałem w ustach. -

Jak to? Jeszcze wczoraj odbierał

telegram na stacji! Spojrzałem

na nich: wszyscy troje -

czekali, skromnie i poważnie,

ale - czekali, z twarzami

surowymi, zamkniętymi, z

zaciśniętymi ustami; czekają

sztywno - na cóż oni czekają?

Ach, prawda, przecież trzeba

złożyć kondolencję!

Było to tak niespodziewane,

że w pierwszej chwili zupełnie

straciłem kontenans. Zmieszany,

podniosłem się z krzesła i

wybełkotałem niewyraźnie coś

jak: - Bardzo mi przykro...

Bardzo... Przepraszam. -

Zamilkłem, ale oni jeszcze nic

na to, jeszcze im było za

mało: ze wzrokiem opuszczonym, z

twarzami nieruchomymi, w

strojach zaniedbanych, on - nie

ogolony, one - nie uczesane, o

brudnych paznokciach, stali, nic

nie mówiąc. Chrząknąłem,

szukając na gwałt odpowiedniego

zagajenia, właściwego zwrotu,

ale w głowie akurat, jak to

znacie, kompletna pustka,

pustynia, oni zaś - czekają,

pogrążeni w cierpieniu. Czekają,

nie patrząc - Antoni stuka lekko

palcami w blat stołu, Cecylia

skubie wstydliwie rąbek brudnej

sukni, a matka bez ruchu, jak

skamieniała, z owym surowym,

nieustępliwym wyrazem matrony. -

Zrobiło mi się nieprzyjemnie,

choć przecie, jako sędzia

śledczy, setki zgonów

załatwiałem w życiu. Lecz

właśnie... jak powiedzieć - co

innego brzydki, przykryty kołdrą

trup zamordowany, a co innego na

katafalku szanowny zmarły

śmiercią naturalną, co innego

pewna bezceremonialność, a co

innego śmierć uczciwa,

przyzwyczajona do względów, do

manier, śmierć, że tak powiem, w

całym swoim majestacie. Nie,

powtarzam, nie zmieszałbym się

tak przenigdy, gdyby mi byli od

razu wszystko powiedzieli. Ale

zanadto byli skrępowani. Zanadto

się bali. Nie wiem, czy dlatego

po prostu, że byłem intruzem,

czy też odczuwali może pewien

wstyd z racji mego urzędu w tych

okolicznościach, z racji

pewnej... rzeczowości, jaką

musiała we mnie wyrobić

długoletnia praktyka, lecz w

każdym razie - ten wstyd ich

jakoś okropnie mnie zawstydził,

zawstydził mnie, właściwie

biorąc, zupełnie

nieproporcjonalnie.

Wyjąkałem coś o szacunku i o

przywiązaniu, jakie zawsze

miałem do zmarłego.

Przypomniawszy sobie, że od

czasów szkolnych nie spotkałem

się z nim nigdy, o czym mogli

wiedzieć, dodałem: - w czasach

szkolnych. - Ponieważ ciągle nic

nie odpowiadali, a przecież

musiałem jakoś zakończyć, jakoś

zaokrąglić, więc nie znajdując

już nic więcej, zapytałem: - Czy

mogę ujrzeć zezwłok? - a słowo

"zezwłok" zabrzmiało jakoś

bardzo nieszczęśliwie.

Zmieszanie moje najwidoczniej

udobruchało wdowę - rozpłakała

się boleśnie i podała mi dłoń,

którą z pokorą ucałowałem.

- Dziś - rzekła półprzytomnie

- dziś w nocy... Rano wstaję...

wchodzę... wołam - Ignaś - Ignaś

- nic, leży... Zemdlałam...

Zemdlałam... A od tej chwili

ręce mi drżą bez przerwy, o,

niech pan spojrzy!

- Po co to, mamo?

- Drżą... drżą bez przerwy -

podnosi ramiona.

- Mamo - znów odzywa się z

boku, półgłosem, Antoni.

- Drżą, drżą - drżą same, o,

drżą, jak osika...

- To nic nikogo... nikomu

nic... to wszystko jedno. Wstyd!

- wyrzuca z siebie brutalnie i

nagle odwraca się, odchodzi. -

Antosiu! - woła z przestrachem

matka - Cecylko, za nim... - A

ja stoję, patrzę, na

roztrzęsione ręce, nie mam

zupełnie nic do powiedzenia i

czuję, że się tracę, mieszam

coraz bardziej.

Wdowa rzekła naraz cicho: -

Pan chciał... Więc chodźmy...

tam... Zaprowadzę pana. -

Zasadniczo uważam - dzisiaj, gdy

na zimno rozpatruję tę sprawę -

że wtedy miałem prawo do siebie

i do mych kotletów, to jest, że

mogłem i nawet powinienem był

odpowiedzieć: - Służę - ale

naprzód dokończę kotletów, gdyż

od południa nie miałem nic w

ustach. Może, gdybym tak

odpowiedział, odwróciłby się

bieg wielu tragicznych wypadków.

Lecz czy moja wina, że tak mię

sterroryzowała, iż kotlety moje,

zarówno jak ja sam, wydały mi

się czymś trywialnym i niegodnym

wspomnienia i tak byłem z nagła

zawstydzony - że do dziś

rumienię się, myśląc o tym

wstydzie.

Po drodze na pierwszym

piętrze, gdzie leżał umarły,

szeptała do siebie: - Straszne

nieszczęście... Cios, cios

okropny... Dzieci nic nie

powiedziały. Dumne są, trudne,

skryte, nie chcą wpuszczać byle

kogo do serc, wolą zagryźć się

same. Po mnie to wzięły, po

mnie... Ach, żeby tylko Antoś

nie zrobił sobie jakiej krzywdy!

Twardy jest, zawzięty, nie da

nawet dygotać rękami. Nie

pozwolił tknąć ciała - a

przecież trzeba coś

przedsięwziąć, zarządzić. Nie

płakał, wcale nie płakał... Ach,

żebyż chociaż raz zapłakał!

Otworzyła jakieś drzwi - i

musiałem klęknąć z pochyloną

głową, ze skupieniem w twarzy,

podczas gdy ona stała z boku,

uroczysta, nieruchoma, jakby

okazując Przenajświętszy

Sakrament.

Zmarły leżał na łóżku - tak,

jak umarł, tyle tylko, że

ułożono go na wznak. Twarz sina,

obrzękła, świadczyła o śmierci

wskutek uduszenia, jak zwykle

przy atakach sercowych.

- Uduszony - szepnąłem, choć

wiedziałem dobrze, że atak

sercowy.

- To serce, serce, panie.

Umarł na serce...

- O, serce umie czasem

zadusić... umie... - rzekłem

ponuro. Wciąż stała, czekając -

więc przeżegnawszy się -

zmówiłem modlitwę, a potem

(wciąż stała) powiedziałem

cicho:

- Szlachetne rysy!

Ręce jej tak zadygotały, że

wypadało chyba znów je ucałować.

Nie zareagowała najlżejszym

poruszeniem, stojąc w dalszym

ciągu, jak cyprys, zapatrzona

gdzieś w ścianę boleśnie - a im

dłużej tak stała, tym trudniej

było uniknąć okazania choć

cokolwiek serca. Wymagała tego

zwykła przyzwoitość, nie można

było się wymówić. Podnoszę się z

kolan, strącam niepotrzebnie

jakiś pyłek z ubrania, pokasłuję

cicho - ona zaś wciąż stoi. Stoi

w zapamiętaniu, milcząca, z

oczami w słup, jak Niobe, ze

wzrokiem przykutym do wspomnień,

zmięta, rozmamłana, a u nosa

pojawia się maleńka kapka i

dynda, dynda... jak miecz

Damoklesa - a świece kopcą. Po

paru minutach spróbowałem się

odezwać z cicha - poderwała się,

jakby ją coś ugryzło, postąpiła

parę kroków i znowu stanęła.

Ukląkłem.. Cóż za nieznośna

sytuacja! Cóż za dylemat dla

człowieka tak wrażliwego, a

przede wszystkim tak drażliwego

jak ja! Nie posądzam ją o

świadomą złośliwość, niemniej

jednak, nikt nie zaprzeczy, była

w tym złośliwość. Nikt mię nie

przekona! Nie ona sama - to

jej złośliwość napawała się

bezczelnie tym, że ja tu kryguję

się przed nią i przed trupem.

Klęcząc o dwa kroki od tego

trupa, pierwszego, którego nie

mogłem się dotknąć, patrzyłem

jałowo na kołdrę okrywającą go

gładko aż po pachy, na ręce

pieczołowicie ułożone na kołdrze

- kwiaty doniczkowe stały w

nogach łóżka, a twarz wyłaniała

się blado z wgłębienia poduszki.

Przyglądałem się kwiatom, a

potem patrzyłem znów w twarz

zmarłemu, lecz nic mi nie

przychodziło do głowy, jak tylko

ta jedna natrętna myśl, dziwnie

uporczywa, że to jakaś - z góry

ułożona, teatralna scena.

Wszystko wyglądało jakby

wyreżyserowane - tam trup,

dumny, nietykalny, spoglądający

zamkniętymi oczami obojętnie w

sufit, obok - bolejąca wdowa, tu

- ja, sędzia śledczy, na

klęczkach, jak zły pies, któremu

założono kaganiec. "Co by było,

gdyby tak wstać, podejść,

ściągnąć kołdrę i obejrzeć -

gdyby przynajmniej dotknąć -

dotknąć końcem palca". To ja

myślę - lecz poważna uczciwość

śmierci przygważdża do miejsca,

boleść i cnota chronią przed

profanacją. - Precz! Nie wolno!

Wara! Na kolana! - Co to jest? -

pomyślałem z wolna - kto to tak

wyreżyserował? Ja jestem

człowiek zwykły, pospolity - nie

nadaję się do takich występów.

Nie radzę... Do diabła! -

zastanowiłem się nagle - co za

głupstwa! Skąd mi się to wzięło?

Czyżbym się zgrywał? Skąd u mnie

taka sztuczność, afektacja -

przecież ja na ogół jestem

zupełnie inny - czy ja się od

nich zaraziłem? Co to jest -

odkąd tu przyjechałem, wszystko

we mnie wypada sztucznie i

pretensjonalnie, jakby

przedstawiane przez marnego

aktora. Zupełnie się straciłem w

tym domu - okropnie się zgrywam.

- Hm - szepnąłem i znowu nie bez

pewnej teatralnej pozy (jakbym

już był wciągnięty w grę i nie

mógł powrócić do normy) - nie

radzę nikomu... Nie radzę nikomu

robić ze mnie demona, bo gotów

byłbym przyjąć zaproszenie...

Wdowa tymczasem wytarła nos i

ruszyła ku drzwiom, mówiąc coś do

siebie i pochrząkując, machając

rękami.

Gdy na koniec znalazłem się

sam w swoim pokoju, zdjąłem

kołnierzyk i zamiast położyć go

na stole - cisnąłem o ziemię, a

potem jeszcze - rozmiażdżyłem

nogą. Twarz wykrzywiła mi się i

nabiegła krwią, a palce

zacisnęły się kurczowo w sposób

zupełnie dla mnie

niespodziewany. Najwidoczniej

byłem w furii. Ośmieszyli mnie -

szepnąłem - wściekła baba... jak

to oni wszystko zręcznie

urządzili. Hołdy sobie każą

składać - po rękach całować!

Uczucia wymagają ode mnie!

Uczucia! Cackać się każą! A ja,

powiedzmy - nienawidzę tego. I,

powiedzmy - nienawidzę, gdy

dygotem zmuszają do całowania

rąk, gdy zniewalają do

mamrotania modlitw, do klękania,

do wydobywania z siebie dźwięków

fałszywych, wstrętnie

uczuciowych, a już nade wszystko

nienawidzę łez, wzdychań i

kapki u nosa; natomiast lubię

czystość i porządek.

- Hm - chrząknąłem po pauzie

z namysłem, z innego tonu,

ostrożnie i jakby próbując -

każą się całować po rękach? Po

nogach powinienem całować, bo

przecież jasne, czym jestem

wobec majestatu śmierci, i tej

boleści rodzinnej?... Wulgarnym,

bezdusznym szpiclem policyjnym,

niczym więcej - natura moja

wyszła na jaw. Lecz... hm... nie

wiem, czy niezbyt pochopnie,

tak, ja osobiście byłbym na ich

miejscu nieco - ostrożniejszy...

odrobinę - skromniejszy... Bo

należałoby chyba liczyć się

trochę z tym moim nędznym

charakterem, a jeśli już nie z

moim charakterem... prywatnym,

to... to... przynajmniej z mym

charakterem urzędowym. O tym

zapomnieli. Bądź co bądź, jestem

przecież - sędzią śledczym, a tu

jest przecie - trup, a pojęcie

trupa rymuje jakoś i w sposób

niezupełnie niewinny z pojęciem

sędziego śledczego. I gdybym na

przykład ujął bieg zdarzeń od

strony właśnie... hm... sędziego

śledczego - myślałem z wolna -

to cóż by się okazało? Proszę:

przyjeżdża gość, który -

przypadkowo - jest sędzią

śledczym. Nie przysyłają koni,

nie otwierają drzwi - a zatem

czynione mu są wstręty, a więc

zależy komuś na tym, by nie

wpuścić go do domu. Potem

przyjmowany jest niechętnie, ze

źle maskowanym gniewem, z obawą

- a któż to się boi, któż gniewa

na widok sędziego śledczego? Tai

się coś przed nim i ukrywa - a

wreszcie okazuje się, że to, co

się ukrywało, to... trup, zmarły

wskutek uduszenia w pokoju na

górze. Brzydko! Kiedy zaś trup

wyszedł na jaw, wszelkimi

sposobami usiłuje się zmuszać do

klękania i do całowania rąk, pod

pozorem, że nieboszczyk umarł

śmiercią naturalną!

Kto by zaś nazwał tę

koncepcję niedorzeczną, śmieszną

nawet (bo przecież szczerze

mówiąc, jakże można tak grubo

naciągać), ten niech nie

zapomina, że przed chwilą w

złości rozdeptałem kołnierzyk -

poczytalność moja była

zmniejszona, świadomość

przyćmiona wskutek doznanej

urazy, jasne więc, że nie mogłem

być w pełni odpowiedzialny za

moje wybryki.

Powiedziałem, patrząc przed

siebie, z powagą:

- Coś tu nie jest w porządku.

I jąłem z całą bystrością

łączyć łańcuch faktów, tworzyć

sylogizmy, wysnuwać nici i

szukać poszlak. Lecz wkrótce,

znużony jałowością tego zajęcia,

usnąłem. Tak, tak... Majestat

śmierci jest ze wszech miar

godzien szacunku i nikt nie

powie, abym nie oddał mu

należnych honorów, lecz nie

każda śmierć jest jednakowo

majestatyczna i, przed

wyjaśnieniem tej okoliczności,

nie byłbym na ich miejscu tak

pewny siebie, tym bardziej że

sprawa jest ciemna, zawikłana i

wątpliwa, hm... hm... jak o tym

świadczą wszystkie poszlaki.

Nazajutrz rano, pijąc w łóżku

kawę, zauważyłem, że lokajczyk,

który palił w piecu, chłopak

krępy, senny, zerka na mnie od

czasu do czasu ze słabym

przebłyskiem ciekawości. Zapewne

wiedział, kim jestem -

zagadnąłem go tedy:

- A to wasz pan umarł?

- A umarł.

- A ilu was tu jest służby?

- Jest Szczepan i kucharz,

proszę pana sędziego. Beze mnie.

A ze mną to trzech.

- Pan umarł w pokoju na

piętrze?

- Pewnie, że na piętrze -

rzekł obojętnie - podsycając

ogień i wydymając mięsiste

policzki.

- A wy gdzie śpicie?

Przestał dmuchać i spojrzał -

a spojrzał już bystrzej.

- Szczepan śpi z kucharzem

przy kuchni, a ja sam w

kredensie.

- To znaczy, że stamtąd,

gdzie sypiają Szczepan i

kucharz, nie ma innego przejścia

do pokoi, jak tylko przez

kredens? - zapytałem dalej od

niechcenia.

- Nie ma innego -

odpowiedział i spojrzał już

zupełnie bystro.

- A pani gdzie sypia?

- Pani dawniej z panem - a

tera to obok pana, w drugim

pokoju.

- Odkąd pan umarł?

- A nie, dawniej się

przeniosła, będzie już z

tydzień.

- A nie wiesz, czemu pani

przeniosła się od pana?

- Abo ja wiem...

Zadałem jeszcze jedno

pytanie:

- A gdzie sypia młody pan?

- Na dole, obok stołowego.

Wstałem, ubrałem się

starannie. Hm... hm... A więc,

jeśli się nie mylę, jedna więcej

dająca do myślenia poszlaka -

ciekawy szczegół. Bądź co bądź

zastanawiające, dlaczego żona na

tydzień przed śmiercią męża

opuszcza wspólną sypialnię.

Czyżby bała się zarażenia

chorobą sercową? To, co

najmniej, byłby strach

przesadny. Tylko żadnych

przedwczesnych wniosków, żadnych

zbyt pośpiesznych posunięć - i

zeszedłem do jadalni. Wdowa stała

pod oknem - z rękami splecionymi

wpatrywała się w kubek od kawy -

szeptała coś monotonnie,

żarliwie potrząsając głową, z

mokrą w rękach chusteczką od

nosa. Kiedy zbliżyłem się,

ruszyła nagle naokoło stołu w

przeciwną stronę, wciąż

szeptając, machając ręką, jak

niespełna rozumu - wszelako ja

odzyskałem już utraconą wczoraj

równowagę i stanąwszy z boku

czekałem cierpliwie, póki

wreszcie mnie nie zauważyła.

- A, żegnam, żegnam pana -

rzekła bezmyślnie, widząc moje

ukłony - bardzo było miło...

- Przepraszam - szepnąłem -

ja... ja... nie odjeżdżam

jeszcze, chciałbym jeszcze

trochę pobyć...

- A, to pan - powiedziała.

Przebąknęła coś o eksportacji,

zaszczycając mnie nawet bladym

pytaniem - czy zostanę na

pogrzebie?

- Łaska to wielka - odparłem

pobożnie. - Któż mógłby odmówić

ostatniej posługi? Czy wolno mi

będzie jeszcze raz odwiedzić

zwłoki? - Bez odpowiedzi i nie

oglądając się, czy idę za nią,

wstąpiła na skrzypiące schody.

Po krótkiej modlitwie wstałem

i jakby dumając nad zagadką

życia i śmierci, popatrzyłem

wokoło. - To dziwne! - rzekłem

do siebie - to ciekawe! Sądząc z

pozorów, ten człowiek bez

wątpienia umarł śmiercią

naturalną. Wprawdzie twarz ma

obrzękłą, siną jak u uduszonego,

lecz nigdzie żadnych absolutnie

śladów gwałtu, ani na ciele, ani

też w pokoju - naprawdę zdawać

by się mogło, że zmarł spokojnie

w ataku sercowym. Pomimo to

jednak - zbliżyłem się nagle do

łóżka i dotknąłem palcem szyi.

Nieznaczny ten ruch podziałał

na wdowę piorunująco.

Podskoczyła.

- Co pan? - zawołała. - Co

pan? Co pan?...

- Niechże się biedna pani tak

nie denerwuje - odparłem i już

bez dalszych ceremonii

rozpatrzyłem szczegółowo szyję

trupa, oraz cały pokój.

Ceremonie są dobre do czasu!

Niedaleko byśmy zajechali, gdyby

ceremonialność przeszkadzała w

dokonaniu szczegółowej

inspekcji, gdy zajdzie potrzeba.

Niestety! - wciąż żadnych

literalnie śladów, ani na ciele,

ani na komodzie, ani za szafą,

ani na dywaniku przed łóżkiem.

Jedyną rzeczą, godną uwagi, był

olbrzymi, zdechły karaluch.

Natomiast ukazał się pewien ślad

na twarzy wdowy - stała

nieruchomo, patrząc na moje

czynności z wyrazem mętnego

przerażenia.

Zapytałem tedy możliwie

oględnie: - Dlaczego pani przed

tygodniem przeniosła się do

pokoiku córki?

- Ja? Dlaczego? Ja? Dlaczego

ja się przeniosłam? Skąd pan...

Syn mnie namówił... Żeby więcej

powietrza. Mąż dusił się w

nocy... Ale co pan?... Właściwie

co pan?... Czego pan?...

- Proszę wybaczyć... Przykro

mi - ale... - resztę zaś

dopowiedziałem wymownym

milczeniem.

Przejawiła pewne zrozumienie

- jakby uprzytomniła sobie naraz

urzędowy charakter tego, z kim

mówiła.

- Ale przecież... Jak to?

Przecież - przecież pan chyba...

pan nic nie dostrzegł?

W pytaniu tym dźwięczał

wyraźny strach. Chrząknąłem za

całą odpowiedź. - Jakkolwiek

bądź - rzekłem sucho - chciałbym

prosić - pani wspominała zdaje

się coś o eksportacji... Otóż

muszę prosić, by ciało

zostawiono tutaj jeszcze do

jutra rana.

- Ignaś! - wykrzyknęła.

- Właśnie! - odparłem.

- Ignaś! Jak to?

Niepodobieństwo, niemożliwe -

rzekła, patrząc tępo na zwłoki.

- Ignaś!

I - ciekawe! - nagle urwała w

pół słowa, zesztywniała,

zmiażdżyła mnie wzrokiem, po

czym do głębi obrażona opuściła

pokój. Pytam, o cóż tu się

obrażać? Czy śmierć nienaturalna

męża stanowi obrazę dla żony,

jeśli nie maczała w tym palców?

Cóż to obraźliwego - śmierć

nienaturalna? Obraźliwa może dla

zabójcy, ale chyba nigdy dla

trupa lub dla krewnych jego?

Lecz miałem na razie coś

pilniejszego do roboty niż tym

podobne retoryczne pytania.

Pozostawiony sam na sam z

trupem, jeszcze raz zabrałem się

do drobiazgowych badań - w miarę

jednak jak je przeprowadzałem,

twarz moja coraz większe

zdradzała zdziwienie. - Nic a

nic - szepnąłem. - Nic, oprócz

karalucha za komodą. Można by

zaiste sądzić, że nie ma tu

żadnej podstawy do dalszego

działania.

Ha! Oto szkopuł! - w osobie

trupa, który głośno i wyraźnie

stwierdza fachowemu oku, że

zmarł normalnie w ataku

sercowym. Wszystkie pozory,

konie, niechęć, strach,

ukrywanie, przemawiają za czymś

niewyraźnym, a trup, patrząc w

sufit, obwieszcza - ja zmarłem na

serce! Była to fizyczna i

medyczna oczywistość, był to

pewnik - nikt go nie zamordował

dla tej prostej i decydującej

przyczyny, że: on wcale nie

był zamordowany. Musiałem

przyznać, że większość mych

kolegów po fachu w tym punkcie

umorzyłaby śledztwo. Lecz nie ja!

Ja byłem już zbyt śmieszny, zbyt

mściwy i zbyt daleko już się

zapędziłem. Podniosłem palec do

góry, zmarszczyłem brwi. -

Zbrodnia nie przychodzi sama,

panowie, zbrodnię trzeba

wypracować myślowo, obmyślić,

wymyślić - pieczone gołąbki nie

wpadają same do gąbki.

- Gdy pozory świadczą

przeciwko zbrodni - rzekłem

mądrze - bądźmy chytrzy, nie

dajmy się wziąć na lep pozorom.

Gdy zaś przeciwnie logika,

zdrowy rozsądek, oczywistość

wreszcie stają się adwokatem

przestępcy, a pozory przemawiają

przeciw niemu, zawierzmy pozorom,

nie dajmy się brać na fundusz

logice i oczywistości. Dobrze...

ale przy wszystkich pozorach,

jakże - mówił Dostojewski -

przyrządzić pieczeń z zająca,

nie mając zająca? Patrzyłem na

trupa, trup zaś patrzył w sufit,

głosząc niewinność nieskalaną

szyją. Oto trudność! Oto

szkopuł! Lecz czego się nie da

usunąć, to trzeba przeskoczyć -

hic Rhodus, hic salta! Czyliż

ten martwy przedmiot o rysach

ludzkich, który mógłbym, gdybym

chciał wziąć w rękę - czyż

zastygła twarz ta może stawić

istotny opór mej ruchliwej

zmiennej fizjonomii, zdolnej

wynaleźć minę odpowiednią do

każdej sytuacji. I gdy oblicze

trupa pozostało to samo -

spokojne, acz nieco obrzękłe -

moja twarz wyraziła

uroczystą chytrość, głupią

zarozumiałość i pewność siebie,

zupełnie jakbym mówił: - Za

stary ja wróbel na te plewy!

- Tak - rzekłem z powagą -

fakt oczywisty: zmarły został

uduszony.

Wykrętność adwokacka może

będzie usiłowała twierdzić, że

udusiło go serce? Hm, hm... Nie

dla nas te kruczki obrony. Serce

jest terminem bardzo

rozciągliwym, nawet -

symbolicznym. Kogóż to zadowoli,

gdy zrywając się na wieść o

popełnionym przestępstwie,

usłyszy uspokajającą odpowiedź,

że to nic, zadusiło serce.

Przepraszam, jakie serce? Wiemy,

jak zagmatwane, wieloznaczne

może być serce, o, serce to

worek, w który bardzo wiele

można zmieścić - zimne serce

mordercy; spopielałe serce

rozpustnika; wierne serce

kochanki; serce gorące, serce

niewdzięczne, serce zazdrosne,

zawistne itd.

Rozdeptany karaluch zdaje się

nie pozostawać w bezpośrednim

związku z przestępstwem. Na

razie jedno jest ustalone -

zmarły został uduszony, a

uduszenie to ma charakter

sercowy. Można by także

powiedzieć, zważywszy brak

wszelkich zewnętrznych obrażeń,

iż uduszenie ma charakter typowo

wewnętrzny. Tak, oto wszystko...

Nic więcej - wewnętrzne,

sercowe. Żadnych przedwczesnych

wniosków - a teraz dobrze by

było przejść się trochę po domu.

Wróciłem na dół. Wchodząc do

stołowego, usłyszałem odgłos

lekkich, szybko pierzchających

kroków - chyba panny Cecylii? -

ej, niedobrze uciekać,

dzieweczko - prawda zawsze

zgoni! Minąwszy jadalnię - a

służba nakrywająca do obiadu

przyglądała mi się po kryjomu -

zapuściłem się wolno w dalsze

pokoje, przy czym gdzieś w

drzwiach mignęły mi się

uchodzące plecy pana Antoniego.

- Jeżeli już mowa o śmierci

wewnętrznej, sercowej -

rozmyślałem - to przyznać

trzeba, że ten stary dom jak

żaden inny do tego się nadaje.

Ściśle mówiąc, nie ma tu może

nic wyraźnie obciążającego -

wszelako... - pociągnąłem nosem

- wszelako jest popłoch, a w

atmosferze jest jakiś odór, odór

swoisty - odór z kategorii tych,

które można znieść, gdy są

własne, podobnie jak odór potu -

odór, który określiłbym jako

odór czułości rodzinnej... Wciąż

wąchając, notowałem pewne

szczególiki, które, acz drobne,

nie wydawały się zupełnie bez

znaczenia. I tak - wypłowiałe,

pożółkłe firanki - ręcznie

haftowane poduszki - obfitość

fotografii i portretów - oparcia

wygniecione plecami wielu

pokoleń... a oprócz tego

przerwany list na białym

liniowanym papierze - kawałek

masła na nożu w salonie na oknie

- szklanka z lekarstwem na

komodzie - niebieska wstążka za

piecem - pajęczyna, dużo szaf -

stare zapachy... Wszystko to

składało się na atmosferę

szczególnej pieczołowitości,

wielkiej serdeczności - serce na

każdym kroku znajdowało tu

pokarm dla siebie, tak, serce

mogło używać na starym maśle,

firankach, wstążce, zapachach (a

chleb ponosi - zauważyłem). A

także trzeba było uznać, że dom

był wyjątkowo "wewnętrzny",

która to wewnętrzność

uwidoczniała się głównie w wacie

okiennej, i wyszczerbionym

spodku, z zeschłym, jeszcze z

lata, plasterkiem trucizny na

muchy.

Ażeby jednak nie powiedziano,

że zacietrzewiony w pewnym

wewnętrznym kierunku, pominąłem

wszelkie inne możliwości -

zadałem sobie trud sprawdzenia,

czy istotnie z części służbowej

domu nie ma przejścia do części

mieszkalnej, jak tylko przez

kredens - i stwierdziłem, że nie

ma - a nawet wyszedłem na dwór i

wolno, na pozór - spacerkiem,

okrążyłem dom wokoło po

rozmokłym śniegu. Nie było do

pomyślenia, aby przez drzwi, lub

też przez okna opatrzone

potężnymi okiennicami, mógł

dostać się ktokolwiek do środka

w nocy. Z czego wynika, że gdyby

w nocy popełniono w tym domu

jakikolwiek czyn - to nikt nie

mógłby być poszlakowany, oprócz

chyba lokajczyka Stefana, który

spał w kredensie. - Tak -

rzekłem domyślnie - to na pewno

lokajczyk Stefan. Nikt inny,

tylko on, tym bardziej że z

oczu mu patrzy niedobrze.

Tak mówiąc, nadstawiłem uszu

- gdyż przez uchylony lufcik

dobiegł mnie głos, o jakże różny

od tego, który słyszałem jeszcze

niedawno i jak rozkoszny, jak

obiecujący, głos już nie

zbolałej królowej, lecz miotany

przerażeniem, niepokojem,

roztrzęsiony, osłabły, kobiecy -

głos, który, zdawało się,

dodawał mi otuchy, chciał mi iść

na rękę. - Cecylko, Cecylko...

wyjrzyj... czy poszedł już?

Wyjrzyj! Nie wychylaj się, nie

wychylaj - gotów cię zobaczyć!

Gotów jeszcze tutaj wejść -

myszkować - czy sprzątnęłaś

bieliznę? Czego on szuka? Co

zobaczył? Ignaś! O Boże, po cóż

on oglądał ten piec, czego

chciał od komody? O, to okropne,

po całym domu! Ja to nic, ze mną

niech robi co chce, ale Antoś,

Antoś tego nie zniesie. Dla

niego to jest świętokradztwo!

Strasznie zbladł, kiedy mu

powiedziałam - ach, lękam się,

żeby mu nie zbrakło siły.

Jeżeli jednak zbrodnia, jak

można uważać za ustalone w

drodze badania, była wewnętrzna

(myślałem dalej) - to obowiązek

nakazuje przyznać, że

morderstwo, dokonane przez

lokajczyka w celach rabunkowych

prawdopodobnie, nie może być w

żadnym razie uważane za zbrodnię

o charakterze wewnętrznym. Co

innego samobójstwo - gdy

człowiek sam siebie zabija i

wszystko dzieje się wewnątrz -

lub ojcobójstwo, gdzie, bądź co

bądź, własna krew zabija. Co zaś

do karalucha, to morderca musiał

zgładzić go z rozpędu.

Snując takie uwagi, zasiadłem

w gabinecie z papierosem - wtem

wszedł pan Antoni. Ujrzawszy

mnie, przywitał się, ale już

skromniej trochę niż za pierw-

szym razem; zdawało się nawet,

że jest trochę stropiony.

- Piękny państwo mają dom -

rzekłem. - Niesłychanie zacisznie

tu, serdecznie - dom co się

zowie rodzinny - ciepły...

Przypominają mi się czasy

dzieciństwa - przypomina się

matka, matka w szlafroku,

obgryzione paznokcie, brak

chusteczki do nosa...

- Dom? Dom - naturalnie...

Myszy są. Ale ja nie o tym.

Matka mówiła mi - podobno pan...

to jest...

- Na myszy znam doskonały

środek - Ratopex.

- A, muszę koniecznie zabrać

się energiczniej do nich -

energiczniej, dużo

energiczniej... Podobno pan był

dziś rano u... ojca... to jest

raczej, przepraszam - u ciała...

- Byłem.

- A! - I...?

- I? Co - i?

- Podobno pan tam coś...

znalazł...

- A tak, znalazłem -

zdechłego karalucha.

- Zdechłych karaluchów też

jest dużo, to jest - karaluchów

samych... chciałem powiedzieć,

karaluchów niezdechłych.

- Pan bardzo kochał ojca? -

zapytałem, biorąc ze stołu album

z widokami Krakowa?

Pytanie to zaskoczyło go

wyraźnie. Nie, nie był na nie

przygotowany, pochylił głowę,

spojrzał w bok, przełknął ślinę

i - wymówił półgębkiem z

niewypowiedzianym przymusem, ze

wstrętem prawie:

- Dosyć...

- Dosyć? To niewiele. Dosyć!

Tylko tyle?

- Dlaczego pan pyta? -

zagadnął zduszonym głosem.

- Dlaczego pan taki sztuczny?

- odpowiedziałem współczująco,

nachylając się ku niemu po

ojcowsku, z albumem w rękach.

- Ja? Ja sztuczny? Skąd...

pan...?

- Dlaczego pan zbladł w tej

chwili?

- Ja? Ja - zbladłem?

- O, o! Spogląda pan spode

łba... Nie kończy pan zdań...

Rozprawia pan o myszach,

karaluchach... Głos zbyt głośny,

to znów zbyt cichy, ochrypły lub

jakiś piskliwy, aż w uszach

wierci - mówiłem poważnie - a

ruchy takie nerwowe... A zresztą

wszyscy państwo są jacyś -

nerwowi i sztuczni. Dlaczego to

tak, młody człowieku? Czy nie

lepiej prostodusznie -

opłakiwać? Hm... kochał pan...

dosyć?! A dlaczego skłonił pan

przed tygodniem matkę do

opuszczenia ojcowskiej sypialni?

Kompletnie sparaliżowany mymi

słowami - nie śmiejąc ruszyć

ręką ani nogą, ledwie zdołał

wykrztusić:

- Ja? Jak to? Ojciec... Ojciec

potrzebował... świeżego

powietrza...

- Krytycznej nocy pan spał w

swoim pokoju na dole?

- Czy ja? Naturalnie, że w

pokoju... w pokoju na dole.

Chrząknąłem i poszedłem do

siebie, zostawiając go na

krzesełku z rękami na kolanach,

ze szczelnie zaciśniętymi ustami

i ze sztywno zsuniętymi nogami.

Hm, najwidoczniej - nerwowa

natura. Nerwowa natura,

wstydliwość, nadmierna czułość,

nadmierna sercowość... Lecz

wciąż jeszcze trzymałem się na

wodzy, nie chcąc przedwcześnie

nikogo i niczego spłoszyć. Kiedy

w swym pokoju myłem ręce i

przygotowywałem się do obiadu,

wsunął się lokajczyk Stefan,

pytając, czy mi czego nie

potrzeba? Wyglądał jak

odrodzony! Oczy mu latały,

postać okazywała służalczą

chytrość, a wszystkie władze

duchowe pobudzone były w

najwyższym stopniu! Zapytałem: -

No, cóż mi tam powiesz nowego?

Odpowiedział jednym tchem: - A,

bo pan sędzia pytał, czy ja

spałem przedwczorajszej nocy w

kredensie? To chciałem

powiedzieć, że tej nocy,

wieczorem, młody pan zamknął

drzwi kredensu na klucz od

strony stołowego. Zapytałem: -

Czy pan nigdy nie zamykał tych

drzwi na klucz? - Nigdy a nigdy.

Ten jeden raz zamknął, a i to

myślał pewnie, że śpię, bo już

była późna godzina - ale ja

jeszcze nie spałem i słyszałem,

jak podszedł i zamykał. Kiedy

odemknął z klucza, to nie wiem,

bo zasnąłem - dopiero nad ranem

mnie zbudził, że nasz pan

nieżywy, a wtedy drzwi były już

otwarte.

- A więc w nocy, z

niewyjaśnionych przyczyn, syn

zmarłego zamyka na klucz drzwi

kredensu! Zamyka na klucz drzwi

kredensu? - Cóż to miało

znaczyć?

- Tylko niech pan sędzia

nie mówi, że ja mówiłem.

Nie darmo określiłem tę

śmierć jako wewnętrzną!

Zamknięto drzwi, by nikt obcy

nie miał do niej dostępu! Sieć

coraz bardziej zacieśniała się,

coraz wyraźniej widać było

pętlę, zaciskającą się na szyi

mordercy. - Czemuż jednak,

zamiast objawić tryumf,

uśmiechnąłem się tylko dość

głupio? - Gdyż - niestety,

trzeba było przyznać - brakowało

czegoś równie przynajmniej

ważnego, co pętla na szyi

mordercy, to jest pętli na szyi

zamordowanego. Przeskoczyłem

wprawdzie ten szkopuł, dałem

skok naiwny przez szyję,

jaśniejącą nieskalaną bielą, ale

wszak nie można być wiecznie w

rozgrzeszającym stanie

namiętności. Dobrze, zgadzam

się, (mówiąc na stronie), byłem

w furii, z tych czy z innych

względów nienawiść, wstręt,

uraza, zaślepiły mnie i kazały

upierać się przy jaskrawym

absurdzie, to ludzkie, to każdy

zrozumie; lecz wszak nadejdzie

moment, kiedy trzeba będzie -

ustatkować się, nadejdzie, jak

mówi Pismo, dzień Sądu. A

wtedy... hm... ja powiem - tu

jest morderca, a trup powie - ja

zmarłem na serce. I co? Co powie

Sąd?

Przypuśćmy, że Sąd zapyta: -

Pan twierdzi, że zmarły został

zamordowany? Na jakiej

podstawie?

Odpowiem: - Gdyż rodzina

jego, proszę Sądu, żona jego i

dzieci, a zwłaszcza syn,

zachowują się dwuznacznie,

zachowują się tak, jakby go

zamordowali - to rzecz

niewątpliwa.

- Dobrze - lecz jakimże

sposobem mógł zostać

zamordowany, skoro nie jest

zamordowany, skoro z pełną

oczywistością wynika z

ekspertyzy sądowo_lekarskiej, że

umarł po prostu w ataku

sercowym?

A wówczas wstanie adwokat,

ten płatny krętacz, i w długiej

mowie, powiewając rękawami togi,

pocznie udowadniać, że jest to

nieporozumienie, mające źródło w

mym niskim sposobie myślenia, że

ja pomieszałem zbrodnię i

żałobę, albowiem to, co wziąłem

za wyraz nieczystego sumienia,

jest tylko wyrazem trwożliwości

uczucia, które ucieka i kurczy

się przed zimnym dotknięciem

obcego. I znów powróci

nieznośny, uprzykrzony refren -

jakimże cudem został

zamordowany, skoro wcale nie

jest zamordowany? Skoro na

ciele nie znać najmniejszych

nawet śladów uduszenia?

Szkopuł ten tak mnie dręczył,

że przy obiedzie, po prostu dla

siebie samego, by zagłuszyć

strapienie i przynieść ulgę

dojmującym wątpliwościom, bez

żadnych poza tym intencji,

zacząłem dowodzić, iż zbrodnia w

istocie swojej nie jest

fizyczna, lecz par excellence -

psychiczna. Oprócz mnie, jeśli

się nie mylę, nikt nie zabierał

głosu. Pan Antoni nie odezwał

się słowem, nie wiem, czy nie

uznając mnie godnym, jak

poprzedniego wieczoru, czy też

dlatego, że bał się, by głos nie

wypadł trochę ochryple.

Matka_wdowa siedziała

pontyfikalnie, wciąż, zdaje się,

śmiertelnie obrażona, a ręce jej

drżały, dążąc do zapewnienia

sobie bezkarności. Panna Cecylia

cicho połykała zbyt gorące

płyny. Ja zaś z wyżej

wymienionych pobudek

wewnętrznych, nie zdając sobie

sprawy z nietaktu, jaki

popełniam, ani też z pewnych

naprężeń w atmosferze,

rozprawiałem potoczyście, długo

i szeroko. - Wierzcie mi, moi

państwo, fizyczny kształt czynu,

zmaltretowane ciało, nieład w

pokoju, wszelkie tak zwane

ślady, to szczegół całkiem

drugorzędny, dodatek, ściśle

biorąc, do właściwej zbrodni.

Formalność sądowo_lekarska,

ukłon zbrodniarza w stronę

władz, nic więcej. Właściwa

zbrodnia dokonywa się zawsze w

duszy. Zewnętrzne szczegóły...

mój Boże! Zacytuję chociażby

taki wypadek: siostrzeniec wbija

nagle w plecy, nie wiadomo

dlaczego, wujowi_dobroczyńcy,

który przez trzydzieści lat

obsypywał go łaskami - długą,

staromodną szpilkę od kapelusza.

I proszę! - Taka wielka zbrodnia

psychiczna, a taki mały,

niedostrzegalny ślad fizyczny,

maleńka dziurka w plecach od

ukłucia szpilką. Siostrzeniec

ten tłumaczył się potem, że

przez roztargnienie wziął plecy

wuja za kapelusz kuzynki. Któż

mu uwierzy?

Tak, tak, fizycznie biorąc,

zbrodnia jest drobiazgiem, tylko

duchowo jest trudna. Wobec

nadzwyczajnej kruchości

organizmu, można zamordować

przypadkiem, jak ten

siostrzeniec, przez

roztargnienie - nie wiadomo

skąd, nagle, bach, leży trup.

Pewna kobieta, najzacniejsza w

świecie, zakochana po uszy w

swym mężu, w pełni miodowych

miesięcy, spostrzega w malinach,

na talerzu małżonka, białego,

podługowatego robaczka - a

trzeba wam wiedzieć, że mąż

nienawidził nade wszystko tych

ohydnych liszek. Zamiast go

ostrzec, patrzy z filuternym

uśmieszkiem, a potem mówi -

zjadłeś robaka. - Nie! - krzyczy

przerażony mąż. - Ależ tak -

odpowiada żona i opisuje go -

był taki a taki, tłusty, biały.

Dużo śmiechu, przekomarzania

się, mąż niby zagniewany wznosi

ręce do nieba, biadając nad

złośliwością żony. Zapomniano o

tym. A po tygodniu lub dwóch,

żona wielce zdziwiona, gdy mąż

chudnie, schnie, zrzuca

wszystkie pokarmy, brzydzi się

własną ręką, nogą i (wybaczcie

państwo określenie) już nie

jeździ do Rygi, ale rzec można -

stale przebywa w Rydze.

Wzrastający wstręt do siebie

samego, okropna choroba! I

pewnego dnia wielki płacz,

straszny jęk, umarł nagle,

zwymiotował siebie, pozostała

tylko głowa i gardło, resztę zaś

zrzucił do kubełka. Wdowa w

rozpaczy - dopiero w ogniu

krzyżowych pytań wyszło na jaw,

że w najtajniejszych głębinach

jaźni czuła nienaturalną

skłonność do wielkiego buldoga,

którego jej mąż wybił na krótko

przed zjedzeniem malin.

Albo w pewnym arystokratycznym

rodzie syn, który zamordował

matkę w ten sposób, że

nieustannie powtarzał drażniące

słówko: - proszę siadać! Na

przewodzie sądowym do ostatka

udawał niewinnego. O, zbrodnia

jest tak łatwa, że aż dziwno, iż

tyle osób umiera śmiercią

naturalną... zwłaszcza, jeśli

przyplącze się do tego serce,

serce - ten tajemny łącznik

pomiędzy ludźmi, ten podziemny,

zawiły korytarz pomiędzy tobą a

mną, ta pompa ssąco_tłocząca,

która tak doskonale umie wyssać

i tak cudownie tłoczy... Potem

dopiero żałoba, pogrzebowe miny,

dostojeństwo boleści, majestat

śmierci - ha, ha - a wszystko w

tym celu, by "uszanowano"

cierpienie i przypadkiem nie

wglądnięto bliżej w to serce,

które po cichu, okrutnie

zamordowało!

Siedzieli, jak myszy pod

miotłą, nie śmiejąc przerywać! -

gdzież ta duma z poprzedniego

wieczoru? - Wtem wdowa rzuca

serwetę, blada, jak śmierć,

podwójnie dygocąc rękami i

wstaje od stołu. Rozkładam

dłonie. - Bardzo przepraszam.

Nie chciałem urazić. Mówię tylko

ogólnikowo o sercu, o worku

sercowym, w którym tak łatwo

schować trupa.

- Nikczemny! - wyrzuca z

siebie, ciężko falując

piersiami. Syn, córka zrywają

się od stołu.

- Drzwi! - wykrzykuję. -

Dobrze - nikczemny! Ale proszę

powiedzieć, dlaczego zamknięto

na klucz drzwi tej nocy?!

Pauza. Nagle wybucha nerwowym,

jęczącym płaczem Cecylia i mówi

szlochając:

- Drzwi, to nie mama. To ja

zamknęłam. To ja!

- Nieprawda, córko, to ja

kazałam zamknąć drzwi! Dlaczego

poniżasz się przed tym

człowiekiem?

- Mama kazała, ale ja

chciałam... ja chciałam... ja

też chciałam zamknąć drzwi i ja

zamknęłam.

- Przepraszam - mówię -

zaraz... Jak to? - (przecież to

Antoni zamknął drzwi

kredensu)... O jakich drzwiach

mowa?

- Drzwi... drzwi od sypialnego

ojczulka... To ja zamknęłam!

- To ja zamknęłam... Zabraniam

ci tak mówić, słyszysz? Ja

kazałam!

Jak to? - Więc i one zamykały

drzwi? Tej nocy, której ojciec

miał umrzeć, syn zamyka na klucz

drzwi kredensu, a matka z córką

zamykają drzwi swego pokoju!

- A dlaczego panie zamknęły te

drzwi - zapytuję gwałtownie -

wyjątkowo, akurat tej nocy? W

jakim celu?

Konsternacja! Milczenie! Nie

wiedzą! Opuszczają głowy!

Teatralna scena. Wtem odzywa się

wzburzony głos Antoniego.

- Nie wstyd wam tłumaczyć się?

I to przed kim? Milczcie!

Chodźmy stąd!

- A to może pan mi powie,

dlaczego tej nocy zamknął pan na

klucz drzwi kredensu, odcinając

służbie dostęp do pokoi?

- Ja? Zamknąłem?

- A co? Może pan nie zamknął?

Są świadkowie! To może być

udowodnione!

Znów milczenie! Znów

konsternacja! Kobiety patrzą z

przerażeniem. Wreszcie syn,

jakby przypominając sobie coś,

co było dawno, oświadcza

bezdźwięcznie:

- Zamknąłem.

- A dlaczego? Dlaczego pan

zamykał? Czy może z powodu

przeciągów?

- Tego nie potrafię wyjaśnić -

odpowiada z trudną do opisania

wyniosłością - i opuszcza pokój.

Resztę dnia spędziłem u

siebie. Nie zapalając świecy,

długo chodziłem wzdłuż i wszerz,

od ściany do ściany. Na dworze

mrok gęstniał, płaty śniegu

coraz jaskrawiej znaczyły się w

opadającym cieniu nocy, a

powikłane szkielety drzew

osaczały dom zewsząd. - A to mi

dom! Dom morderców, dom

potworny, gdzie grasuje zimny,

zamaskowany mord z premedytacją,

dom dusicieli! Serce?! Ja od

razu wiedziałem, czego

spodziewać się po tym dobrze

wykarmionym sercu i jakie

ojcobójstwo potrafi sprawić to

serce, spęczniałe na tłuszczu,

na maśle i cieple rodzinnym!

Wiedziałem, ale nie chciałem

mówić przed czasem! A tak się

pysznili! Takich żądali hołdów!

Uczucie? Niech powiedzą raczej,

czemu zamykali drzwi?

Dlaczego jednak w tej chwili,

kiedy miałem już wszystkie nici

w ręku i mogłem palcem wytknąć

zbrodniarza - traciłem czas na

darmo, zamiast działać? Szkopuł,

szkopuł - szyja biała,

nietknięta i jak ten śnieg na

dworze, im mroczniej, tym

bielsza. Trup najwidoczniej był

w zmowie z bandą morderców.

Jeszcze raz wysiliłem się i

zaatakowałem trupa już z frontu,

z otwartą przyłbicą - nazywając

rzeczy po imieniu i wyraźnie

wskazując na sprawcę. Było to

tak samo, co gdybym walczył ze

stołkiem. Jakkolwiek wytężałem

wyobraźnię, intuicję, logikę,

szyja pozostawała szyją, a biel

- bielą, z charakterystycznym

uporem martwego przedmiotu.

Zatem nie pozostawało nic

innego, jak tylko do ostatka

zgrywać się i obstawać przy

mściwym zaślepieniu i

niedorzeczności i czekać,

czekać - licząc naiwnie na to,

że skoro trup nie chce, może -

może - zbrodnia sama wypłynie na

wierzch jak oliwa. -

Próżnowałem? Tak, lecz stąpania

moje rozlegały się w domu, każdy

słyszał, że chodzę bez przerwy i

zapewne oni tam, na dole, nie

próżnowali.

Minęła pora kolacji. Zbliżała

się jedenasta, a ja nie ruszałem

się z pokoju, wciąż wymyślając

im od łotrów i zbrodniarzy,

tryumfując, a zarazem ufając na

stronie resztkami sił, że upór i

wytrwałość zostaną nagrodzone -

że sytuacja da się przecież

ubłagać tyloma staraniami,

tyloma rozmaitymi minami, takiej

namiętności, że w końcu nie

będzie mogła się oprzeć, że

natężona, doprowadzona do

ostateczności, musi się jakoś

rozwiązać, urodzić coś, urodzić

coś już nie z dziedziny fikcji,

lecz coś rzeczywistego. Wszak

nie mogliśmy wiecznie trwać tak

- ja na górze, oni - na dole,

musiał ktoś zawołać "pas", a

wszystko zależało od tego, kto

zawoła pierwszy. Cicho było i

głucho. Wyjrzałem na korytarz,

ale z dołu nic nie dochodziło.

Co oni mogli tam robić? Czy

robią aby, co do nich należy,

czy jeśli ja tutaj tryumfuję z

powodu tych drzwi pozamykanych,

oni tam ze swej strony

dostatecznie boją się,

naradzają, wytężają słuch,

łowiąc odgłosy mych kroków, czy

dusze ich nie lenią się

wypracowywać to w sobie? Ach,

odetchnąłem, gdy około północy

usłyszałem wreszcie stąpanie w

korytarzu i ktoś zapukał. -

Proszę - zawołałem.

- Wybaczy pan - rzekł Antoni,

siadając na krześle, które mu

wskazałem. Wyglądał niedobrze -

ziemiście i blado - i widać

było, że składna wymowa nie

będzie jego najsilniejszą

stroną. - Pańskie zachowanie...

a ostatnio - te słowa... Słowem

- co to ma znaczyć?! Albo niech

pan wyjedzie... i to

natychmiast!... albo niech pan

powie! To szantaż! - wybuchnął.

- Nareszcie pan zapytał -

rzekłem. - Późno! A i to pyta

pan bardzo ogólnikowo. Co mam

właściwie powiedzieć? Dobrze

jednak - proszę: ojciec pański

został...

- Co? Co został?

- Został uduszony.

- Uduszony. Dobrze. Uduszony

- żachnął się z jakąś dziwną

satysfakcją.

- Pan się cieszy?

- Cieszę się.

Przeczekałem chwilę, po czym

rzekłem:

- Czy miał pan jeszcze jakie

pytanie?

Wybuchnął:

- Ale przecież nikt nie

słyszał krzyków ani hałasu!

- Po pierwsze, w sąsiedztwie

spały jedynie matka pańska i

siostra, które szczelnie

zamknęły drzwi na noc. Po wtóre,

zbrodniarz mógł od razu zadławić

ofiarę, która...

- Dobrze, dobrze - szepnął -

dobrze. Zaraz. Jeszcze jedno.

Jeszcze to: kto zdaniem pana...

kogo pan o czyn ten...

- Podejrzewa - nieprawdaż?

Kogo podejrzewam? Jak pan sądzi

- czy, według pana, do domu tak

szczelnie zamykanego,

strzeżonego przez stróża i przez

czujne psy, mógłby się dostać w

nocy ktoś z zewnątrz? Pan powie

zapewne, że psy usnęły wraz ze

stróżem, a przez zapomnienie

pozostawiono otworem wejściowe

drzwi? Co? Fatalny zbieg

okoliczności?

- Nikt nie mógł wejść - odparł

z dumą. Siedział wyprostowany i

widać było, że - nieruchomo -

gardzi mną, gardzi z całej

duszy.

- Nikt - potwierdziłem

skwapliwie, ciesząc się z góry

na widok dumy. - Nikt

absolutnie! A więc pozostaje

jedynie troje państwa i trzech

służących. Ale służący również

mieli odcięty dostęp, gdyż

pan... nie wiadomo czemu...

zamknął na klucz drzwi od

kredensu. Czy może będzie pan

utrzymywał teraz, że pan nie

zamykał?

- Zamknąłem!

- A dlaczego, w jakim celu pan

zamykał?

Zerwał się z krzesła. - Niech

pan się nie zgrywa! - rzekłem i

tą krótką uwagą osadziłem go na

miejscu. Gniew jego zmartwiał,

sparaliżowany, urywając się

piskliwym tonem.

- Zamknąłem - nie wiem -

machinalnie - powiedział z

trudnością i szepnął dwukrotnie:

- Uduszony. Uduszony.

Nerwowa natura! Wszyscy oni,

to były głębokie, nerwowe

natury.

- A ponieważ matka pańska i

siostra również... machinalnie

zamknęły drzwi swej sypialni (a

zresztą trudno przypuszczać -

prawda?), więc pozostaje... pan

wie, kto pozostaje. Pan jeden

miał wolną drogę do ojca tej

nocy. Już miesiąc zaszedł, psy

się uśpiły i ktoś tam klaszcze

za borem.

Wybuchnął:

- A więc to ma znaczyć niby...

że ja... że ja... Ha, ha, ha!

- A ten śmiech ma znaczyć

niby, że to nie pan - zauważyłem

i śmiech jego skończył się po

paru wysiłkach, przeciągłym

fałszem.

- Nie pan? - ale w takim

razie, młody człowieku -

zagadnąłem ciszej - proszę

wytłumaczyć mi - dlaczego nie

uronił pan ani jednej łzy?

- Łzy?

- Tak, łzy. Tak mi wyszeptała

pańska matka, o zaraz na

początku, jeszcze wczoraj na

schodach. To zwykłe u matek, że

lubią kompromitować i zdradzać

swe dzieci. A teraz przed chwilą

- pan się zaśmiał. Oświadczył

pan, że pan cieszy się ze

śmierci ojca! - rzekłem z tak

tryumfalną tępotą, łapiąc go za

słówko, że opadłszy z sił,

spojrzał na mnie jak na ślepe

narzędzie tortury.

Lecz czując, że sprawa staje

się poważna, spróbował,

wytężając całą siłę woli,

poniżyć się do tłumaczenia - w

formie avis au lecteur,

komentarza na stronie, który

ledwie mu przeszedł przez

gardło.

- To była... to ironia... Pan

rozumie?... Na odwrót...

Umyślnie.

- Ironizować śmierć ojca?

Milczał, a wtedy szepnąłem

poufnie, prawie w samo ucho:

- Dlaczego pan się tak

wstydzi? Przecież śmierć ojca -

to nic wstydliwego.

Wspominając ten moment -

cieszę się, że wyszedłem bez

szwanku - aczkolwiek nie

poruszył się wcale.

- A może pan się wstydzi, bo

pan kochał? Może naprawdę pan

kochał?

Wyjąkał z trudem - z

obrzydzeniem - z rozpaczą:

- Dobrze. Jeśli pan

koniecznie... jeśli... to tak,

niech będzie... kochałem.

I rzucając coś na stół,

krzyknął:

- Proszę, to jego włosy!

Rzeczywiście, był to kosmyk

włosów. - Dobrze - rzekłem -

niech pan je zabierze.

- Nie chcę! Może pan je

zabrać! Daję panu!

- Na cóż te wybuchy? Dobrze -

kochał pan - zgoda. Jeszcze

tylko jedno pytanie (bo ja tam,

jak pan widzi, nic a nic nie

rozumiem się na tych waszych

romansach). Przyznaję, tym

kosmykiem pan mnie prawie

przekonał, ale - widzi pan - ja

głównie jednej rzeczy nie

pojmuję.

Tu znów zniżyłem głos i

szepnąłem do ucha.

- Kochał pan, dobrze, ale

dlaczego w tej miłości tyle

wstydu, tyle pogardy?

Zbladł, nic nie mówił.

- Tyle okrucieństwa, tyle

wstrętu? Dlaczego pan ukrywa się

z nią, jak zbrodzień ze

zbrodnią? Pan nie odpowiada? Pan

nie wie? Może ja za pana będę

wiedział.

Kochał pan - owszem - ale

kiedy ojciec się rozchorował...

nadmienia pan matce o potrzebie

świeżego powietrza. Matka, która

zresztą również kocha - słucha,

kiwa głową. Racja, racja, dobre

powietrze nie zawadzi, przenosi

się więc obok do pokoju córki -

i tam będę blisko na każde

zawołanie chorego. Czy może nie

tak było? Może pan sprostuje?

- Tak było!

- O właśnie! Ze mnie, wie pan,

stary wróbel. Mija tydzień.

Pewnego wieczoru matka z siostrą

zamykają na klucz drzwi od

sypialni. Dlaczego? Bóg raczy

wiedzieć! Czyż potrzeba się

zastanawiać nad każdym

przekręceniem klucza w zamku?

Raz, dwa - przekręciły,

machinalnie i hop do łóżek. Tak,

a jednocześnie pan zamyka na

dole drzwi od kredensu.

Dlaczego? Czyż każdą drobną

czynność tego rodzaju można

uzasadnić? Równie dobrze można

by wymagać uzasadnienia,

dlaczego pan w tej chwili siedzi,

a nie stoi.

Zerwał się na równe nogi, a

potem usiadł z powrotem i rzekł:

- Tak, właśnie tak było! Tak

było, jak pan mówi!

- A potem przychodzi panu na

myśl, że ojciec - może jeszcze

czegoś potrzebować. A może -

myśli pan - matka i siostra

zasnęły, a ojciec - czegoś

potrzebuje. A więc cicho, bo po

co budzić śpiących, cicho idzie

pan do pokoju ojca po

skrzypiących schodach. No, a

kiedy pan już znalazł się w

pokoju - dalszy ciąg nie

potrzebuje komentarzy - wtedy

już machinalnie - jazda na

całego.

Słuchał, nie wierząc własnym

uszom, lecz nagle - jakby się

ocknął i jęknął z akcentem

rozpaczliwej szczerości, którą

tylko wielki strach potrafi

natchnąć:

- Ależ kiedy ja wcale tam nie

byłem! Ja cały czas byłem u

siebie na dole! - Zamknąłem nie

tylko drzwi kredensu, ale także

i sam zamknąłem się na klucz -

ja także zamknąłem się w moim

pokoju... To jakaś pomyłka!

Krzyknąłem:

- Co? - więc i pan się

zamknął? - więc wreszcie wszyscy

się pozamykali?... Więc któż w

takim razie?...

- Nie wiem, nie wiem - odparł

zdumiony, trąc czoło. - Teraz

dopiero zaczynam rozumieć - że

może spodziewaliśmy się czegoś -

może czekaliśmy na coś - może

przeczuwaliśmy i - ze strachu,

ze wstydu - wybuchnął naraz

brutalnie - każdy u siebie na

klucz... gdyż chcieliśmy, żeby

ojciec - żeby ojciec - sam się z

tym załatwił!

- Ach, więc przeczuwając, że

śmierć się zbliża,

pozamykaliście się na klucz

przed tą nadchodzącą

śmiercią? Więc jednak -

czekaliście na to morderstwo?

- Myśmy czekali?

- Tak. Lecz w takim razie

któż go zamordował? Bo jest

zamordowany, a wyście tylko

czekali, a nikt obcy nie mógł

się dostać żadną miarą.

Milczał.

- Ależ kiedy ja rzeczywiście

byłem w swoim pokoju - zamknięty

- szepnął, gnąc się pod ciężarem

nieodpartej logiki. - To jakaś

pomyłka.

- Lecz w takim razie któż go

zamordował? - rzekłem

pracowicie. - Któż go

zamordował?

Zamyślił się - jakby czynił

okropny rachunek sumienia - był

blady, nieruchomy, ze wzrokiem

wycofanym w głąb pod

opuszczonymi prawie powiekami.

Czy dojrzał co, tam w głębi

swojej? Co dojrzał? Może zobaczył

siebie wstającego z łóżka i

ostrożnie wstępującego na

zdradliwe schody, z rękami

gotowymi do czynu? I może przez

chwilę tylko ogarnęła go

wątpliwość, że jednak, kto wie,

czy taka rzecz - byłaby

absolutnie nie do pomyślenia.

Być może w tej jednej sekundzie

nienawiść ukazała mu się jako

dopełnienie miłości, kto wie (to

tylko moje przypuszczenie), czy

w tym jednym mgnieniu oka nie

dojrzał dwoistości strasznej

wszelkiego uczucia - iż miłość i

nienawiść są dwoma obliczami

tego samego. To zaś objawienie

oślepiające choć przelotne (taka

przynajmniej jest moja

interpretacja) musiało

spustoszyć w nim znienacka

wszystko - i on sam sobie stał

się nie do zniesienia ze swoją

litością. I choć to trwało tylko

chwilę - wystarczyło; wszak już

od dwunastu godzin zmuszony był

walczyć z moim podejrzeniem, od

dwunastu godzin czuł za sobą

bezsensowny, uporczywy pościg i

zapewne tysiąc razy przetrawiał

w sobie absurdalność myśli -

pochylił głowę, jak człowiek

złamany, a potem podniósł ją,

spojrzał na mnie z bliska z

niezmierną zawziętością i rzekł

wyraźnie, w samą twarz:

- To ja. Ja - pojechałem.

- Jak to - pojechałem?

- Pojechałem, mówię, bo jazda

- jak pan mówił - machinalnie -

jazda na całego.

- Co?! Prawda! Pan się

przyznaje? To pan? Pan -

naprawdę?

- Ja. Ja pojechałem.

- Aa - właśnie. A cała rzecz

nie trwała dłużej nad minutę.

- Nie dłużej. Najwyżej

minuta. I to nie wiem, czy nie

za długo liczymy - minuta. A

potem wróciłem do siebie,

położyłem się do łóżka i

zasnąłem - a przed zaśnięciem

ziewnąłem i pomyślałem, dobrze

pamiętam, że, ho, ho, jutro

trzeba będzie wstać rano!

Zdumiałem się - tak gładko

wszystko wyznawał; nie tyle

nawet gładko, bo głos mu

chrypiał, ile zajadle, z

niezwykłą rozkoszą. Nie można

było wątpić! Nikt nie mógł

zaprzeczyć! Tak - ale szyja, co

zrobić z szyją, która w pokoju

sypialnym na górze tępo obstaje

przy swoim? Myśl moja pracowała

gorączkowo - ale co poradzi myśl

przeciw bezmyślności trupiej?

Zgnębiony spojrzałem na

mordercę, który jakby - czekał.

I trudno mi wytłumaczyć - lecz w

tej chwili pojąłem, że nie

pozostaje mi już nic innego jak

szczere wyznanie. Próżne było

dalsze walenie głową o mur, to

jest o szyję - beznadziejny był

dalszy opór i wykręty. I jak

tylko to pojąłem, od razu

powziąłem do niego wielkie

zaufanie. Pojąłem, żem się

zagalopował, że nabroiłem

odrobinę za dużo - i w opresji,

zmęczony, zziajany tyloma

wysiłkami, tyloma minami, stałem

się nagle dzieckiem, małym

bezradnym chłopczykiem i

zapragnąłem starszemu bratu

zwierzyć błąd i psotę. Zdawało

mi się, że on zrozumie... i

chyba nie odmówi rady... - Tak -

myślałem - nic innego nie

pozostaje, jak szczere

wyznanie... On zrozumie, on

pomoże! On tu wynajdzie sposób!

Lecz na wszelki wypadek wstałem

i zbliżyłem się nieznacznie do

drzwi.

- Widzi pan - rzekłem, a

wargi mi cokolwiek latały - jest

tu pewien szkopuł... pewna

przeszkoda - czysto formalna

zresztą - nic ważnego. Chodzi o

to, że - brałem już za klamkę -

że właściwie ciało nie wykazuje

śladów uduszenia. Fizycznie

biorąc - on wcale nie został

uduszony, lecz zmarł zwyczajnie

w ataku sercowym. Szyja, wie

pan, szyja!... Szyja jest

nietknięta!

To powiedziawszy, dałem nura

przez uchylone drzwi i co sił

popędziłem korytarzem. Wpadłem

do pokoju, gdzie leżał umarły, i

ukryłem się w szafie - i z pewną

ufnością, choć i ze strachem,

oczekiwałem. Czarno było, ciasno

i duszno, a spodnie nieboszczyka

trącały mię w policzek. Czekałem

długo, zacząłem już wątpić,

myślałem, że nic nie nastąpi i

że zostałem podle wystrychnięty

na dudka, że mię oszukali! Wtem

cicho otworzyły się drzwi i ktoś

wsunął się ostrożnie - po czym

doszedł mię odgłos okropny,

łóżko trzeszczało jak szalone, w

doskonałej ciszy, ex post

załatwiano wszystkie formalności!

Po czym kroki oddaliły się, jak

przyszły. Kiedy po długiej

godzinie drżący i spotniały

wydostałem się z szafy, gwałt i

przemoc panowały wśród

pomieszanej pościeli, ciało

rzucone było na ukos przez

zmiętą poduszkę, a na szyi

zmarłego widniały wyraźne

odciski wszystkich dziesięciu

palców. Lekarze_eksperci

krzywili się wprawdzie na te

odciski, mówili, że coś z tym

nie jest tak, jak być powinno -

jednakże odciski te, łącznie z

wyraźnym przyznaniem się

zbrodniarza na rozprawie, uznane

zostały za dostateczną podstawę.

Biesiada~

u hrabiny Kotłubaj

Trudno orzec z zupełną

pewnością, co ugruntowało

zażyłość moją z hrabiną Kotłubaj

- naturalnie, mówiąc o

zażyłości, mam na myśli ten

nikły stopień zbliżenia, jaki

istnieć może pomiędzy rasową i w

każdej swej kosteczce

arystokratyczną członkinią

Towarzystwa a jednostką sfery

zacnie i godnie - lecz tylko

mieszczańskiej. Jak sobie

pochlebiam, może pewna

szczytność, którą udaje mi się

czasem przejawić w sprzyjających

okolicznościach, głębsze

spojrzenie oraz pewien zmysł dla

idealizmu, zniewoliły ku mnie

wybredną sympatię hrabiny. - Od

dziecka bowiem czułem się

myślącą trzciną i cechował mnie

pociąg do spraw podnioślejszych,

a często długie godziny trawię

na roztrząsaniu spraw pięknych i

wzniosłych.

Tak więc bezinteresowna

dociekliwość, ta szlachetność

myślenia, to romantyczne,

arystokratyczne, idealistyczne,

anachroniczne z lekka w

dzisiejszej dobie nastawienie

umysłu zyskało mi, jak

przypuszczam, dostęp do

ptifurków hrabiny i do jej

nieprawdopodobnych obiadów

piątkowych. Gdyż hrabina była z

tego typu kobiet wyższych, z

jednej strony - ewangeliczna, z

drugiej - renesansowa,

patronowała na dobroczynnych

wentach, a zarazem hołdowała

muzom. Budziły podziw jej

rozliczne dzieła miłosierdzia -

słynęły szeroko jej dobroczynne

herbatki, artystyczne five

o'clock'i, na których

występowała jak jaka Medyceuszka

- a zarazem nęcił swą

ekskluzywnością mniejszy salon

jej pałacu, w którym to

mniejszym salonie hrabina

przyjmowała tylko szczupłą

garstkę prawdziwie bliskich i

zaufanych gości.

Lecz najsłynniejsze były

postne obiady piątkowe hrabiny.

Obiady te miały - jak sama

mówiła - charakter wytchnienia

w pasmie codziennej filantropii,

były one czymś w rodzaju święta

i odlotu. - Chcę mieć coś także

dla siebie - rzekła hrabina ze

smętnym uśmiechem, zapraszając

mnie po raz pierwszy, przed

dwoma miesiącami, na jeden z

tych obiadów. - Proszę przyjść

do mnie w piątek. Trochę śpiewu,

muzyki, trochę osób najbliższych

- no i pan... a dlatego w

piątek, aby nie było nawet

cienia myśli o tym mięsie -

wzdrygnęła się lekko - o tym

waszym wiecznym mięsie i o tej

krwi. Za dużo mięsożerności! Za

dużo oparów mięsnych! Nie

widzicie już szczęścia poza

krwistym befsztykiem - uciekacie

od postów - wstrętne ochłapy

mięsne żarlibyście bez przerwy

dzień cały. Rzucam rękawicę -

dodała z subtelnym zmrużeniem

oczu, jak zawsze znacząco i

symbolicznie. - Pragnę

przekonać, że post nie jest

dietą, lecz - ucztą dla ducha. -

Co za zaszczyt - być w liczbie

dziesięciu, piętnastu najwyżej

osób, które dostąpiły postnych

obiadów hrabiny!

Wyższy świat zawsze pociągał

mię i magnetyzował, a cóż

dopiero świat tych obiadów.

Zdaje się, że ukrytą myślą

hrabiny Kotłubaj były niejako

nowe okopy Świętej Trójcy

przeciw współczesnemu

barbarzyństwu (nie darmo krew

Krasińskich płynęła w jej

żyłach) - zdaje się, że

hołdowała ona temu głębokiemu

przekonaniu, iż arystokracja

rodowa nie tylko powołana jest

do zewnętrznego uświetniania

zabaw i przyjęć, lecz że we

wszelkich dziedzinach, również

duchowych i artystycznych, mocą

swej wyższości rasowej zdolna

jest zapewnić sobie

samowystarczalność - że przeto,

dla urzeczywistnienia prawdziwie

wzniosłego salonu, wystarczy pod

każdym względem salon

arystokratyczny. Była to myśl

archaiczna, nieco z Bożej łaski,

lecz w każdym razie - w

czcigodnym swym archaizmie

niesłychanie śmiała i głęboka,

taka, jakiej bezwzględnie

należało spodziewać się po

potomkini hetmanów. I

rzeczywiście, kiedy przy stole,

w antycznej jadalni, z dala od

trupów i mordu, od miliarda

zarzynanych wołów,

przedstawiciele najstarszych

rodów pod przewodnictwem hrabiny

wskrzeszali platońskie

sympozjony - zdawało się, że

duch poezji i filozofii unosi

się pośród kryształów i kwiatów,

a oczarowane słowa same układały

się w rymy.

Był tam na przykład jeden

książę, który na prośbę hrabiny

objął rolę intelektualisty i

filozofa, a czynił to tak po

książęcemu, tak piękne i

szlachetne wygłaszał idee, że

zawstydzony Platon, słysząc to,

stanąłby chyba z serwetą za jego

krzesłem, by zmieniać półmiski.

Była baronowa, która podjęła się

uświetnić zebrania śpiewem,

chociaż nigdy przedtem nie

uczyła się śpiewu i wątpię, czy

Ada Sari dobyłaby z siebie z tej

okazji tyle dobrego tonu. Coś

nad wyraz cudownego, cudownie

jarskiego, powiedziałbym -

luksusowo jarskiego, zawierała

gastronomiczna wstrzemięźliwość

tych przyjęć, a olbrzymie

fortuny skromnie pochylone nad

porcją kalarepki czyniły

niezapomniane wrażenie,

zwłaszcza na tle straszliwej

mięsożerności współczesnych

stosunków. Nawet zęby nasze,

zęby gryzoniów, zdawały się

tracić tutaj swoje Kainowe

piętno... Co się zaś tyczy

kuchni, to bezsprzecznie kuchnia

jarska hrabiny nie miała sobie

równych; nadzwyczaj zawiesisty

był smak jej faszerowanych ryżem

pomidorów, a jej omlety ze

szparagami były zjawiskowe pod

względem jędrności i woni.

Tego piątku, o którym mowa,

zostałem ponownie po paru

miesiącach zaszczycony

zaproszeniem i nie bez

nieuniknionej tremy wjeżdżałem

skromną dorożką pod starożytny

fronton pałacu położonego tuż

pod Warszawą. Ale zamiast

spodziewanych kilkunastu osób,

zastałem jedynie z gości dwoje i

to bynajmniej nie

najznakomitszych - starą

bezzębną markizę, która z

konieczności oddawała się

jarzynom przez wszystkie dni

tygodnia, oraz pewnego barona, a

mianowicie barona de Apfelbaum,

z rodziny nieco wątpliwej, który

liczbą milionów oraz matką - z

domu książąt Pstryczyńskich -

okupywał liczbę przodków oraz

fatalny nos. Wyczułem też zaraz

na wstępie niedostrzegalny

prawie dysonans... jakby pewne

niedostrojenie... a co więcej

zupa z dyni pasztetowej -

sp~ecialit~e de la maison -

zupa z dyni na słodko - duszonej

do miękkości, którą podano na

pierwsze danie, okazała się

nadspodziewanie mizerna,

wodnista i beztreściwa. Pomimo

to nie zdradziłem najmniejszego

zdziwienia ani zawodu (tego

rodzaju objawy były wszędzie na

miejscu, lecz nie u hrabiny

Kotłubaj), a natomiast z twarzą

rozjaśnioną i wniebowziętą

zdobyłem się na komplement:

Cóż za doskonała zupa@ i to

bez żadnego mordu, ani

trupa.@

Jak zaznaczyłem, na

przyjęciach piątkowych hrabiny

mowa wiązana sama wypływała na

usta w następstwie wyjątkowej

harmonii i polotu tych zebrań -

byłoby wprost niewłaściwością

nie przeplatać rymem okresów

prozy. Wtem - moje przerażenie!

- Baron de Apfelbaum, który,

jako niezmiernie delikatny poeta

i wybredny smakosz, był

podwójnym wielbicielem

uskrzydlonej gastronomii naszej

gospodyni, nachyla się do mnie i

szepce do ucha ze źle skrywanym

wstrętem i ze złością - której

nigdy się po nim nie

spodziewałem:

Dobra byłaby ta zupa,@

gdyby kucharz nie był ...@

Zdumiony tym wybrykiem,

zakaszlałem. Co chciał

powiedzieć? Na szczęście baron

opamiętał się w ostatniej

chwili. Cóż tu się stało od

mojej poprzedniej bytności -

obiad wydawał się zaledwie

widmem obiadu, jedzenie było

kiepskie, a nosy zwieszone na

kwintę. Po zupie podano drugie

danie - półmisek chudej i skąpej

marchewki w zaprażce.

Podziwiałem siłę duchową

hrabiny! Blada, w czarnej

toalecie z rodowymi brylantami,

wchłaniała z całą odwagą nijaką

potrawę, zmuszając do pójścia w

jej ślady - i ze zwykłą

umiejętnością skierowała rozmowę

w podobłoczne rejony. Zagaiła

wdzięcznie, choć nie bez

melancholii, powiewając serwetą.

Niech głębsze myśli

pociekną!@ Powiedzcież mi - w

czym jest Piękno?@

Odparłem natychmiast,

krygując się w miarę i

połyskując gorsem fraka:

- Najpiękniejsza jest

Miłość bez wątpienia,@ ona to

nas opromienia,@ nas, ptactwo,

co nie sieje, ani orze,@

wyfraczone baranki Boże.@

Hrabina podziękowała

uśmiechem za nieskalane piękno

tej myśli. Baron - jak rasowy

rumak owładnięty duchem

szlachetnej rywalizacji, podjął

- przebierając palcami, siejąc

iskry z drogich kamieni i sypiąc

rymami, których kunszt on jeden

posiadał:

- Piękna róża@ piękna -

burza (itd.)@ lecz piękniejsze

od nich jest uczucie litości.@

Patrzcie, biada!@ Na dworze

deszcz wciąż pada!@ Plucha,

wiatr, zimno panują już od

trzech dni,@ nieszczęśliwi

ubodzy i biedni -@ tak, łza

współczucia, ten deszczyk

litości@ oto sekret Piękna i

szlachetności!@

- Doskonale kochany pan się

wyraził - wysepleniła z

zachwytem bezzębna markiza. -

Cudownie! Litość! Św. Franciszek

z Asyżu! Ja także mam swoich

biednych, małe dzieci, chore na

angielską chorobę, którym

poświęciłam całą bezzębną

starość moją! Winniśmy

nieustannie pamiętać o biednych,

nieszczęśliwych...

- O więźniach i kalekach,

którzy nie mają na sztuczne

członki - dodał baron.

- O starych, wynędzniałych,

emerytowanych, chudych

nauczycielkach - rzekła ze

współczuciem hrabina.

- O fryzjerach chorych na

rozdęcie żył i o zgłodniałych

górnikach cierpiących na ischias

- uzupełniłem wzruszony.

- Tak - rzekła hrabina, a oko

jej zabłysło i pobiegło w dale -

tak! Miłość i Litość, dwa kwiaty

- roses de th~e - róże

herbaciane życia... Lecz nie

należy także zapominać o

obowiązkach względem siebie

samego! - i, pomyślawszy chwilę,

parafrazując słynne powiedzenie

księcia Józefa Poniatowskiego,

rzekła: - Bóg mi powierzył Marię

Kotłubaj i Jemu tylko ją oddam!

Trzeba mi wzbudzać w sobie

porywy, ideały,@ znicz

wiecznotrwały!@

- Brawo! Niezrównane! Co za

myśl! - głęboka! mądra! dumna!

Bóg mi powierzył Marię Kotłubaj

i Jemu tylko ją oddam! -

zawołali wszyscy, ja zaś

pozwoliłem sobie półgłosem

zabrząknąć na strunie

patriotyzmu (zważywszy, że mowa

była o księciu Józefie).

- I pamiętać zawsze -

Orzeł Biały!@

Lokaje wnieśli olbrzymiego

kalafiora oblanego świeżym

masełkiem, cudownie

zrumienionego - niestety, na

zasadzie poprzednich doświadczeń

można było przypuszczać, że są

to suchotnicze rumieńce. Oto

czym była konwersacja u hrabiny

- oto jaką była ucztą nawet w

jej niesprzyjających

okolicznościach kulinarnych.

Pochlebiam sobie, że twierdzenie

moje, jakoby najpiękniejsza była

Miłość, nie należało do

najpłytszych twierdzeń, sądzę

nawet, że stanowić ono może

koroną niejednego filozoficznego

poematu. Lecz zaraz drugi z

biesiadników, licytując in

plus, rzuca aforyzm, iż Litość

piękniejsza jest nawet od

Miłości. Wspaniałe! - I

prawdziwe! Bo rzeczywiście, gdy

się zastanowić głębiej. Litość

szerzej jeszcze ogarnia, więcej

płaszczem swym okrywa od

szczytnej Miłości. Nie koniec na

tym, hrabina, mądra amfitrionka

nasza, drżąc byśmy nie roztopili

się bez śladu w Miłości i

Litości, napomyka o wzniosłych

obowiązkach wobec siebie samego

- a wtedy ja, wykorzystując

subtelnie końcowy rym na "ały",

jedno tylko dodaję: "Orzeł

Biały". A forma, maniery, sposób

wypowiadania się, szlachetna i

wytworna wstrzemięźliwość uczty

walczą o lepsze z treścią! Nie!

- myślałem zachwycony. - Ten,

kto nie był na piątkowym

przyjęciu hrabiny, ten,

właściwie mówiąc, nie zna

arystokracji!

- Doskonały kalafior -

mruknął nagle baron, gastronom,

poeta, a w głosie jego

dźwięczało miłe rozczarowanie.

- Rzeczywiście - potwierdziła

hrabina, patrząc podejrzliwie na

talerz. Co do mnie, nie

spostrzegłem nic nadzwyczajnego

w smaku kalafiora: wydał mi się

on równie blady jak poprzednie

dania.

- Czyżby Filip? - zapytała

hrabina, a oczy jej cisnęły

pioruny.

- Należałoby to sprawdzić! -

rzekła nieufnie markiza.

- Zawołać Filipa! - rozkazała

hrabina.

- Nie ma powodu ukrywać przed

panem, drogi przyjacielu - rzekł

baron de Apfelbaum i wyjaśnił mi

po cichu, nie bez skrywanej

irytacji, o co chodziło. O to,

ni mniej ni więcej, tylko w

zaprzeszły piątek, hrabina

zdybała przypadkiem kucharza

Filipa, jak przyprawiał ideę

postu bulionem i smakami z

mięsa! Co za nikczemnik! Wierzyć

mi się nie chciało! Na taką

rzecz, zaiste, zdobyć się mógł

tylko kucharz! Co gorzej,

krnąbrny kuchta nie okazał

podobno żadnej skruchy, lecz

miał czelność wysunąć ku swej

obronie dziwaczną tezę, iż

"chciał, żeby wilk był syty i

koza cała". Co przez to

rozumiał? (Podobno dawniej był

kucharzem biskupa). Dopiero, gdy

hrabina zagroziła mu

natychmiastowym wydaleniem,

poprzysiągł, że tego zaniecha! -

gapa! - zakończył baron z

gniewem tę wiadomość. - Gapa!

Dał się złapać! Dlatego też, jak

pan widzi, dzisiaj większość

osób nie przyszła i... hm...

gdyby nie ten kalafior, obawiam

się doprawdy, że mieliby rację.

- Nie - rzekła bezzębna

markiza, żując dziąsłami jarzynę

- nie, to nie jest smak

mięsny... Mlam, mlam... to nie

jest smak mięsny, raczej,

comment dirais_je - nadzwyczaj

ożywcze - musi mieć masę

witamin.

- Coś pieprznego - zaznaczył

baron, dyskretnie dobierając

drugą porcję. - Coś delikatnie

pieprznego - mlam, mlam - ale

bezmięsne - dodał pośpiesznie -

wyraźnie jarskie,

pieprzno_kalafiorowate. Na mym

podniebieniu można polegać,

hrabino, w rzeczach smaku jestem

drugą Pytią!

Lecz hrabina nie uspokoiła

się, póki nie stawił się

kucharz, długi, chudy, rudawy

osobnik z kosym wejrzeniem - i

nie zaprzysiągł na cień zmarłej

żony, że kalafior czysty jest i

bez zmazy.

- Kucharze wszyscy tacy! -

rzekłem współczująco i także

dołożyłem sobie cieszącej się

takim powodzeniem potrawy (choć

wciąż nie mogłem w niej

dopatrzeć się żadnej wybitnej

zalety). O, kucharzy należy

dobrze pilnować! (Nie wiem, czy

tego rodzaju uwagi były

dostatecznie taktowne, ale

opanowało mnie podniecenie,

lekkie jak pianka szampana). -

Kucharz w tej swojej mycce i

białym fartuchu!

- Filip wygląda tak poczciwie

- powiedziała z podźwiękiem żalu

i niemego wyrzutu hrabina,

sięgając po sosjerkę z masłem.

- Poczciwie, poczciwie -

zapewne... - obstawałem przy

swoim ze zbytecznym może uporem.

- Wszelako kucharz... Kucharz,

niech państwo zważą, to człowiek

z gminu, homo vulgaris,

którego zadaniem jest

przyrządzać wykwintne, wytworne

potrawy - w tym tkwi jakiś

niebezpieczny paradoks. Chamstwo

wykwint przyrządza - cóż to

znaczy?

- Zapach nadzwyczajny! -

rzekła hrabina wdychając

rozszerzonymi nozdrzami zapach

kalafiora (nie czułem tego

zapachu) i nie wypuszczając z

rąk widelca, lecz wciąż migając

nim żwawo.

- Nadzwyczajny! - powtórzył

bankier i aby nie poplamić się

masłem, zawiązał serwetę na

gorsie. - Jeszcze odrobinę,

jeśli wolno prosić, hrabino.

Odżywam doprawdy po tej... hm...

zupce... Mlam, mlam...

Rzeczywiście, kucharzom nie

można wierzyć. Miałem kucharza,

który jak nikt przyrządzał

makaron włoski - zajadałem się

po prostu! I, proszę sobie

wyobrazić, wchodzę kiedyś do

kuchni i widzę w garnku mój

makaron, który roi się - roi się

po prostu! - a to były glisty -

mlam, mlam - glisty z mego

ogrodu, które łajdak podawał

jako makaron! Odtąd nigdy nie

zaglądam - mlam, mlam - do

garnków!

- Otóż to - rzekłem -

właśnie! - I mówiłem coś dalej o

kucharzach, że oprawcy, mordercy

na małą skalę, że wszystko im

jedno co i jak, byle tylko

opieprzyć, okrasić, przyrządzić

- uwagi niezupełnie właściwe i

zgoła rażące, ale rozgadałem

się. - Pani, hrabino, która

nigdy nie dotknęłabyś jego

czupryny, w zupie - włos jego

zjadasz! Mówiłbym tak dłużej,

gdyż znienacka ogarnął mię

przypływ jakiejś zdradnej

elokwencji, lecz nagle -

urwałem, bo nikt mnie nie

słuchał! Nadzwyczajny widok

hrabiny, widok dogaressy i

patronessy, pożerającej w

milczeniu i tak zachłannie, że

aż jej się uszy trzęsły,

przestraszył mnie i zdumiał.

Baron sekundował jej dzielnie,

pochylony nad talerzem,

siorpając i mlaskając z całej

duszy - a stara markiza

usiłowała nadążyć, żując i

łykając ogromne kawałki,

najwidoczniej w obawie, by nie

sprzątnęli jej sprzed nosa co

najlepszych kąsków!

Ten niesłychany i nagły obraz

żarcia - nie mogłem się inaczej

wyrazić, takiego żarcia, w

takim domu, ten okropny

przeskok, ten zmniejszony akord

septymowy, do tego stopnia

wstrząsnął podstawami mego

jestestwa, że nie mogąc się

powstrzymać - kichnąłem, a

ponieważ chusteczkę zostawiłem w

kieszeni palta, zmuszony byłem

przeprosić towarzystwo i powstać

od stołu. W przedpokoju,

opadłszy nieruchomo na krzesło,

usiłowałem doprowadzić do

równowagi zachwiane zmysły. Ten

jedynie, kto jak ja znał

hrabinę, markizę i barona, od tak

dawna wytworności ich ruchów, w

delikatności, wstrzemięźliwości

i subtelności wszystkich ich

funkcji, a zwłaszcza funkcji

jedzenia, w nieporównanej

szlachetności ich rysów, może

ocenić potworne wrażenie,

jakiemu uległem. Jednocześnie

rzuciłem przypadkowe spojrzenie

na egzemplarz "Kuriera

Czerwonego", wystający z kieszeni

mego palta, i wpadł mi w oczy

sensacyjny tytuł:

"Tajemnicze zniknięcie

Kalafiora" tudzież podtytuł:

"Kalafiorowi grozi

zamarznięcie" oraz notatka

następującej treści:

Fornal Walenty Kalafior ze

wsi Rudka (należącej do dóbr

zaszczytnie znanej hrabiny

Kotłubaj) zgłosił się do policji

z zameldowaniem, że uciekł mu z

domu syn Bolek, lat osiem, nos

okrągły, włosy płowe. Jak

stwierdziła policja, chłopak

uciekł, bo ojciec łoił go pasem

po pijanemu a matka morzyła

głodem (nagminne niestety

zjawisko w dobie panującego

kryzysu). Zachodzi obawa, by

chłopiec nie zamarzł na śmierć,

błąkając się po polach w czasie

jesiennej słoty.

- Tss - zasyczałem - tss... -

rzuciłem okiem przez szybę na

pola, zasnute cieniutką warstwą

deszczu. I powróciłem do

jadalni, gdzie ogromny, srebrny

półmisek ział resztkami

kalafiora. Natomiast brzuch

hrabiny wyglądał, jakby była w

siódmym miesiącu - baron topił

prawie w talerzu swój narząd

jedzenia - a stara markiza żuła

niestrudzenie, poruszając

szczękami - zaiste, muszę to

powiedzieć - jak krowa! -

Boskie, cudowne - powtarzali -

szampańskie, nieporównane!

Doszczętnie stropiony, jeszcze

raz skosztowałem kalafiora z

namysłem i uwagą - ale na próżno

usiłowałem doszukać się czegoś,

co by choć w części

usprawiedliwiało ten niesłychany

wygląd towarzystwa.

- Co też państwo w tym widzą?

- chrząknąłem nieśmiało, nieco

zawstydzony.

- Ha, ha, ha, on się pyta! -

zawołał baron krzykliwie,

zajadając się, w doskonałym

humorze.

- Czyż pan doprawdy nie

czuje... młody człowieku? -

spytała markiza, nie przerywając

konsumpcji ani na chwilę.

- Pan nie jest gastronomem -

zaznaczył baron, jakby z cieniem

grzecznego ubolewania - a ja...

Et moi, je ne suis pas

gastronome - je suis

gastrosophe! - I czy mię słuch

nie mylił - czy też w miarę, jak

wymawiał ten frazes francuski,

coś w nim pęczniało, tak iż

ostatnie słowo "gastrosophe"

wyrzucił ze wzdętych policzków z

nadzwyczajną niespotykaną u

niego przedtem wyniosłością.

- Dobrze przyrządzone,

zapewne... bardzo smaczne, tak,

bardzo... ale... - wybąkałem.

- Ale?... Co - ale? Więc

naprawdę nie chwyta pan tego

smaku? Tej delikatnej świeżości,

tej... mlam... nieokreślonej

jędrności, tego... swoistego

pieprzu... tego zapaszku, tego

alkoholu? Ależ dhogi pan (po raz

pierwszy odkąd się znamy

zostałem nazwany tak z wysoka

"dhogim panem") - chyba udaje?

Chyba chce nas zmahtwić?

- Nie mówcie mu! - przerwała

kokieteryjnie hrabina,

pokładając się ze śmiechu. - Nie

mówcie mu! Przecież on i tak

tego nie zrozumie!

- Gust, młody człowieku,

wysysa się z mlekiem matki -

wysepleniła markiza z dobrocią,

dając mi, jak się zdaje, do

zrozumienia, iż matka moja była

z domu Dróbek, cześć jej

pamięci!

I wszyscy, porzucając dalszy

ciąg obiadu, przetoczyli

wypełnione żołądki do złoconego

buduaru Louis XVI, gdzie

porozwalawszy się na co

najmiększych fotelach zaczęli

się zaśmiewać i to bez żadnej

wątpliwości, ze mnie, właśnie

jakbym naprawdę dał powód do

szczególnego wesela. Od dawna

stykam się z arystokracją na

five'ach i koncertach

dobroczynnych - lecz, daję

słowo, nigdy nie widziałem

podobnego zachowania, nigdy -

tak gwałtownego przejścia, tak

niczym nie umotywowanej

przemiany. Nie wiedząc, czy

usiąść, czy stać, czy być

poważnym, czy też raczej faire

bonne mine ~a mauvais jeu i

uśmiechać się głupio -

spróbowałem niewyraźnie i

nieśmiało powrócić do Arkadii,

tj. do Piękna, tj. do zupy z

dyni:

- Wracając do tego, co

Piękne...@

- Dość, dość! - zawołał baron

de Apfelbaum, zatykając uszy. -

A to nudziara! Teraz - zabawa! -

S'encanailler! Zaśpiewam wam

coś lepszego! Z operetki!

- A to mi zabawny fryc!@

Nie rozumie nic a nic!@

Uświadamiać ja go zacznę:@ Nie

to jest piękne, co piękne, ale

piękne, to, co smaczne.@ Smak!

Smak! Dobry smak!@ Oto Piękna

znak!@

- Brawo! - zawołała hrabina,

a markiza wtórowała jej,

ukazując dziąsła w starczym

chichocie. - Brawo! Cocasse!

Charmant!

- Ależ zdaje mi się... że

to... że to nie tak... -

wyjąkałem, a zbaraniały mój

wzrok nie licował absolutnie z

mym strojem frakowym.

- My, arystokracja - markiza

dobrotliwie nachyliła się do

mnie - hołdujemy wielkiej

swobodzie obyczajów w

najściślejszym kółku, a wówczas,

jak to pan może słyszał, używamy

nawet czasami gruboskórnych

wyrażeń i bywamy frywolni, a

nierzadko i swoiście ordynarni.

Ale nie trzeba się zaraz

przerażać! Trzeba się oswoić z

nami!

- Nie jesteśmy tacy sthaszni

- dorzucił baron

protekcjonalnie - choć

ohdynahyjność nasza thudniejsza

jest do przyswojenia niż nasza

wytwohność!

- Nie, nie jesteśmy straszni!

- pisnęła hrabina. - Nikogo nie

zjadamy żywcem!

- Nikogo nie zjadamy z

wyjątkiem...

- Ophócz...!

- Fi donc, ha, ha, ha -

wybuchnęli śmiechem, podrzucając

w górę haftowane poduszki, a

hrabina zaśpiewała:

- Tak, tak,@ wszystko -

dobry smak!@ Wszystko - dobry

gust!@ Aby raki były dobre,

trzeba troszkę je pomęczyć,@ aby

indyk był dość tłusty, trzeba

troszkę go podręczyć@ czy znacie

smak mych ust?@ Kto inny smak ma

niż my,@ z tym nigdy nie

będziemy per ty!@

- Ależ - szepnąłem -

hrabino... Groszek, marchewka,

selery, kalarepka.

- Kalafior! - dodał baron,

krztusząc się podejrzanie.

- Właśnie! - rzekłem w

zupełnym pomieszaniu. -

Właśnie!... Kalafior!...

Kalafior... post... jarskie

jarzyny...

- No cóż, ten kalafior -

smakował? Co? - Dobre? Co?

Spodziewam się, że zrozumiał pan

na koniec smak tego kalafiora? -

cóż to za ton! Jaka

protekcjonalność, jakie ledwie

widoczne a groźne, pańskie

zniecierpliwienie w tym tonie!

Zacząłem się jąkać - nie

wiedziałem, co odpowiedzieć -

jakże tu zaprzeczyć? - a jak

potwierdzić? - a wtedy (o, nigdy

bym nie uwierzył, że ta

szlachetna, humanitarna

jednostka, ten brat poeta,

potrafi do tego stopnia dać

odczuć, że łaska pańska na

pstrym koniu jeździ!) - Wtedy,

rozparłszy się na fotelu i

gładząc cienką, długą swą nogę,

odziedziczoną po księżniczce

Pstryczyńskiej, rzekł do pań

tonem, który mię dosłownie

unicestwił: - Dophawdy hhabino,

nie wahto zaphaszać na obiad

indywidua, któhych smak

pozostaje jeszcze w stadium

zupełnego phymitywu!

I nie zwracając na mnie

więcej uwagi, zaczęli

dowcipkować pomiędzy sobą z

kieliszkiem w dłoni, w ten

sposób, że stałem się nagle

quantit~e n~egligeable - o

"Alice" i jej chimerach, o

"Gabie" i o "Bubie", o księżnej

"Mary", o jakichś "Bażantach", o

tym, że ten jest niemożliwy, a

owa jest impossible. Opowiadali

anegdoty i ploteczki w dwóch

słowach, w wyższym języku, za

pomocą wyrażeń, jak "oszalała",

"fantastyczne",

"niephawdopodobne", "ghoteska",

a nawet stosując gęsto

przekleństwa gminne jak

"psiakhew" i "choleha", aż

zdawało się, że tego rodzaju

rozmowa jest szczytem możliwości

ludzkich, a ja z moim Pięknem,

człowieczeństwem i wszystkimi

tematami myślącej trzciny, nie

wiadomo jakim cudem zniweczony i

odsunięty na bok jak sprzęt

bezużyteczny nie miałem z czym

ust otworzyć. Wypowiadali też w

paru słowach jakieś zagadkowe

arystokratyczne dowcipy, które

budziły nadzwyczajną wesołość,

lecz z których ja - nie znając

ich rodowodu - zaledwie mogłem z

przymusem się uśmiechać. O,

Boże, cóż to się stało?! Co to

za nagła a tak okrutna

przemiana! Dlaczego przy zupie z

dyni inni, a teraz inni? Czyż to

z nimi rozsiewałem w najwyższej

harmonii humanitarne blaski

niedawno wszak jeszcze - jeszcze

przy zupie z dyni? Skąd nagle i

bez żadnego widomego powodu -

tyle jakiegoś fatalnego

pierwiastka, tyle obcości i

mrozu, tyle ironii w humorze,

tyle niepojętej skłonności do

bolesnego pośmiewiska w samym

wyglądzie, taki dystans, takie

oddalenie, że ani przystąp! Nie

umiałem sobie wytłumaczyć tej

metamorfozy - a słowa markizy o

"swoim kółku" przywiodły mi na

myśl te wszystkie okropne gadki,

które rozpowiadano w mym

mieszczańskim środowisku, a

którym nie dawałem wiary - o

dwoistym obliczu i o

wewnętrznym, na cztery spusty

zamkniętym przed niepowołanymi

oczyma, życiu arystokracji.

Nie mogąc znieść dłużej

własnego milczenia - które z

każdą chwilą strącało mię

głębiej w przepaść potworną -

rzekłem na koniec do hrabiny ni

w pięć, ni w dziewięć, jak

nieaktualne echo przeszłości:

- Przepraszam, że

przeszkadzam... Obiecała mi

pani, hrabino, dedykować swoje

triolety: "Gędzenia mej duszy".

- Że jak? - spytała, nie

słysząc, rozbawiona. - Że - co?

Pan coś mówi?

- Przepraszam najmocniej -

obiecała mi pani, hrabino,

dedykować utwór "Gędzenia mej

duszy".

- A, prawda, prawda -

odrzekła hrabina z

roztargnieniem, lecz ze zwykłą

sobie uprzejmością (zwykłą

sobie? Czy inną? Czy nową do

tyla, że policzek mój, zaiste,

bez mego świadomego współudziału

- nabrzmiał krwią) - i wziąwszy

biało oprawny tomik ze

stoliczka, nakreśliła od

niechcenia na tytułowej stronicy

kilka uprzejmych słów i

podpisała:

Hrabina Podłubaj

- Ależ, hrabino! - zawołałem,

dotknięty boleśnie, widząc tak

przekręcone historyczne nazwisko

- Kotłubaj.

- Cóż za roztargnienie! -

wykrzyknęła hrabina wśród

ogólnej wesołości. - Cóż za

roztargnienie! - Mnie jednak nie

było do śmiechu. - Tsss...

tsss... omal znów nie zasyczałem.

Hrabina śmiała się rozgłośnie i

dumnie - ale jednocześnie rasowa

jej nóżka wykonywała na dywanie

w sposób niezmiernie łechcący i

nęcący najróżniejsze

esy_floresy, jakby lubując się

szczupłością własnej pęciny -

raz w prawo, raz w lewo, lub w

kółko; baron, przechylony na

fotelu, zdawał się właśnie

przygotowywać do znakomitego

bom_mot - ale typowe dla

książąt Pstryczyńskich małe ucho

jego mniejsze jeszcze było niż

zazwyczaj, podczas gdy palce

wsuwały w wargi jedno winogrono.

Markiza siedziała z właściwym

sobie wykwintem - ale jej

cienka, długa szyja grande

dame'y jakby jeszcze bardziej

się wydłużyła i jakby z lekka

zwiędłą swoją powierzchnią

zerkała w mą stronę. A trzeba

dodać szczegół nieobojętny, że

na dworze deszcz, niesiony

wiatrem, wciąż zacinał w szyby,

jak cienkim bacikiem.

Być może zbytnio wziąłem do

serca piorunującą a niezasłużoną

mą degrengoladę - być może też

pod jej wpływem uległem tej

manii prześladowczej osobnika z

niższej sfery, dopuszczonego do

towarzystwa, a także pewne

przypadkowe związki, pewne,

powiedzmy, analogie podnieciły

mą wrażliwość - nie chcę

przeczyć, być może... lecz nagle

powiało od nich ku mnie czymś

zgoła nadzwyczajnym! I nie

zaprzeczam, że wytworność,

subtelność, grzeczność,

elegancja w dalszym ciągu były

wytworne, subtelne, eleganckie i

grzeczne, jak nie można więcej,

bez wątpienia - ale zarazem i

nie wiadomo czemu tak

dusicielskie, że skłonny byłem

przypuszczać, iż wszystkie te

świetne i humanitarne zalety

powściekały się, jakby je giez

ukąsił! Co więcej, zdało mi się

nagle (był to niezaprzeczenie

efekt nóżki, uszka i szyi), że

nie patrząc, z wielkopańska

ignorując, widzą jednak moje

pomieszanie i nie mogą się nim

nacieszyć! A zarazem tknęło mnie

podejrzenie, że Podłubaj...

Podłubaj niekoniecznie było

tylko lapsusem linguae, że,

słowem, jeśli się jasno wyrażam,

Podłubaj, czyli podłubaj!

Podłubać? Podłubać w hrabinie?

Tak, tak, błyszczące noski

lakierków jeszcze utwierdziły

mię w tym przerażającym

przekonaniu! - zdaje się, że

wciąż jeszcze pękali po cichu z

tego, że ja nie uchwyciłem smaku

kalafiora - że dla mnie ten

kalafior był zwykłą jarzyną - że

dałem dowód świętej

prostoduszności i godnej

pożałowania mieszczańskości, nie

rozkoszując się jak należy

kalafiorem - pękali z tego po

cichu, a gotowali się pęknąć

głośno, byle bym tylko dał wyraz

miotającym mną wzruszeniom. Tak,

tak - ignorowali, nie

dostrzegali, a zarazem ubocznie,

poszczególnymi arystokratycznymi

częściami ciała, nóżką, uchem,

szyjką prowokowali i kusili do

zerwania pieczęci sekretu.

Nie potrzebuję chyba dodawać,

jak wstrząsnęło to ciche

kuszenie, ten utajony, niezdrowy

flirt wszystkim, co było we mnie

z myślącej trzciny. Wspomniałem

niejasno "sekret" arystokracji,

ten sekret smaku, tę tajemnicę,

której nikt nie posiędzie, kto

nie jest wybrańcem, choćby, jak

mówi Schopenhauer, znał na

pamięć 300 reguł savoir vivre'u.

A jeśli nawet olśniła mię przez

chwilę nadzieja, że poznawszy

sekret ten zostanę dopuszczony

do ich kółka i będę tak

grassejował, tak mówił

"fantastyczny" i "oszalała" jak

oni, to przecież, pomijając inne

względy, strach i obawa przed -

czemuż nie powiedzieć otwarcie -

przed tym, aby mnie nie

wypoliczkowano, sparaliżowały

zupełnie palącą żądzę wiedzy. Z

arystokracją nigdy nie jest się

pewnym, z arystokracją trzeba

ostrożniej niż z oswojonym

lampartem. Ktoś z mieszczaństwa,

zapytany raz przez księżnę X.,

jak jego matka jest z domu,

rozzuchwalony pozorną swobodą,

jaka w owym salonie panowała, i

tolerancją, jakiej doznały

poprzednie jego dwa dowcipy,

sądząc, że może sobie na

wszystko pozwolić, odpowiedział:

- Za przeproszeniem, Piędzik! -

i za to "za przeproszeniem"

(które okazało się wulgarne)

został natychmiast wyrzucony za

drzwi.

- Filip - myślałem ostrożnie

- wszak Filip zaprzysiągł!...

Kucharz jest przecież kucharzem!

Kucharz - kucharzem, kalafior -

kalafiorem, a hrabina - hrabiną

i o tym ostatnim nie życzyłbym

nikomu zapomnieć! Tak, hrabina

jest hrabiną, baron - baronem, a

porywy wichru i wstrętna szaruga

za oknami - wichrem i szarugą, a

dziecinne rączki w ciemnościach

i posiniaczony ojcowskim

rzemieniem grzbiet pod siekącą

falą dżdżu - dziecinnymi

rączkami i posiniaczonym

grzbietem, niczym innym... a

hrabina jest bez wątpienia -

hrabiną. Hrabina jest hrabiną i

oby nie dała po nosie!

Widząc, że trwam w zupełnej,

paralitycznej nieledwie

bierności, zaczęli, niby to

niepostrzeżenie, coraz bliżej

koło mnie krążyć, coraz

wyraźniej mnie zaczepiać i coraz

jawniej zdradzać chętkę

mopsowania. - Patrzcie no na tę

przerażoną minę! - zawołała

znienacka hrabina i jęli

przekpiwać, że na pewno muszę

być szalenie "zgohszony" i

"przehażony", gdyż w mojej

sferze bez wątpienia nikt tak

nie "bhedzi" i nie dokazuje, że

panują tam bez porównania lepsze

i nie tak dzikie maniery jak u

nich, w arystokracji. Udając lęk

przed moją surowością - zaczęli

się wzajem żartobliwie napominać

i strofować, niby że nade

wszystko zależy im na mojej

opinii.

- Nie gadaj pan głupstw! Jest

pan okropny! - zawołała hrabina

(choć baron nie był przecież

okropny; nie było w nim żadnej

okropności, oprócz tego małego

ucha, którego nie bez

zadowolenia dotykał końcami

cienkich, kościstych palców).

- Zachowywać mi się

przyzwoicie! - zakrzyknął baron

(hrabina z markizą zachowywały

się zupełnie przyzwoicie).

- Nie bredzić - nie rozwalać

się na kanapie - nie fajtać i

nie wyjeżdżać nogami na stół!

(Broń Boże! Hrabina bynajmniej

nie miała tego zamiaru).

Obrażacie uczucia tego

nieszczęśliwca! Nosek pani,

hrabino, jest już doprawdy zbyt

rasowy! Miejże pani litości!

(Nad kim - pytam - hrabina miała

litować się z powodu noska?)

Markiza, milcząc, roniła łzy

uciechy. To jednak, że jak struś

chowałem głowę w piasek, coraz

bardziej ich podniecało -

wyglądali, jakby wyzbyli się

resztek ostrożności - jakby

chcieli koniecznie, abym

zrozumiał - i nie mogąc

wytrzymać coraz przejrzystsze

robili aluzje. Aluzje? Do czego?

Ach, naturalnie wciąż do tego

samego, a coraz wyraźniej, coraz

bliżej i bliżej kołowali, coraz

bezczelniej...

- Czy wolno zapalić? -

zapytał baron z afektacją,

wyjmując złotą papierośnicę.

(Czy wolno zapalić?! Zupełnie,

jakby nie wiedział, że na dworze

wilgoć i deszcz, i mroźny,

okropny wiatr mogą lada chwila

przyprawić o skostnienie z

zimna. Czy wolno zapalić?!)

- Słyszycie, jak deszcz

siecze? - zasepleniła naiwnie

markiza. (Siecze? Zapewne, że

siecze! Musiał tam doskonale

posiekać). - Ach, słuchajcie

tego puk_puk pojedynczych

kropelek, słuchajcie tego puk,

puk, puk, puk, posłuchajcie,

posłuchajcie_że, ja was proszę,

tych kropelek!

- Ach, jaka okropna szaruga,

jaki straszny wiatr - zawołała

hrabina. - Ach, ach, ach - ha,

ha, ha - jaka straszna

zawierucha! Aż przykro patrzeć!

Na sam widok śmiać mi się chce i

dostaję gęsiej skórki!

- Ha, ha, ha - zawtórował

baron - patrzcie, jak wspaniale

wszystko ocieka! Patrzcie na

rozmaitość arabesek, które

kreśli woda! Patrzcie, jak to

błotko doskonale się ciągnie,

jak tłusto oblepia, jak ono się

maże, zupełnie sos Cumberland,

i jak ten deszczyk ćwiczy,

ćwiczy - doskonale ćwiczy, a ten

wiaterek kąsa, kąsa - jak on

rumieni, jak on szczypie, jak on

doskonale kruszy! Aż ślinka do

ust idzie, daję słowo!

- Dophawdy, bahdzo smaczne,

bahdzo, bahdzo smakowite!

- Ogromnie gustowne!

- Zupełnie jak cotelette de

volaille!

- Albo jak fhicass~ee ~a la

Heine!

- Albo jak haki w pothawce!

A w ślad za tymi bons mots,

rzuconymi ze swobodą, na jaką

tylko rodowa arystokracja się

zdobędzie, nastąpiły ruchy i

gesty, które... których

znaczenia chciałbym, wtulony w

krzesło, w zupełnym bezruchu, o,

chciałbym nie rozumieć. Nie

mówię już o tym, że ucho, nosek,

szyja, stópka dochodziły do

zapamiętania i frenezji - ale

ponadto baron, zaciągnąwszy

się głęboko dymem papierosa,

puszczał w powietrze małe,

błękitne kółka. Żebyż chociaż

jedno, chociaż dwa, na Boga! Ale

puszczał i puszczał, jedno za

drugim, złożywszy usta w ryjek,

a hrabina z markizą biły

oklaski! A każde kółko wzbijało

się w górę i rozpływało wolno, w

melodyjnych skrętach! Biała,

długa, wężowa dłoń hrabiny

spoczywała podczas tego na

wzorzystym atłasie fotela -

nerwowa jej pęcina kręciła się

pod stołem, zła, jak żmija,

czarna, kąśliwa. Zrobiło mi się

niezupełnie wyraźnie. Nie dosyć

na tym - przysięgam, że nie

przesadzam! - baron posunął się

tak daleko w swej efronterii, że

uniósłszy górną wargę, dobył z

kieszeni wykałaczką i zaczął nią

dłubać w zębach, tak, w zębach -

bogatych, zepsutych, gęsto

przetykanych złotem!

Osłupiały, w zupełnej

niewiedzy, co począć i gdzie

uciekać, zwróciłem się błagalnie

do markizy, która najwięcej

jeszcze okazała mi dobroci, a

przy stole biesiadnym tak

wzruszająco wielbiła Litość i

dzieci chore na angielską

chorobę - i jąłem mówić coś o

litości, nieledwie - błagać o

litość. - Pani - rzekłem - która

takim poświęceniem darzyłaś

nieszczęśliwe dzieci! Pani! - Na

miłość Boską! Czy wiecie, co mi

odpowiedziała? Spojrzała na mnie

zdziwiona, wyblakłymi źrenicami

- otarła łzy, wywołane nadmierną

wesołością, po czym, jakby

przypominając sobie, rzekła:

- A, pan mówi o moich małych

anglikach?... A tak, w samej

rzeczy, gdy spojrzeć, jak one

się niezdarnie ruszają na tych

powykręcanych nożynach, jak się

grzebią i przewracają, to

człowiek czuje się jeszcze jary!

Stary, ale jary! Dawnymi czasy

jeździłam konnno, w czarnej

amazonce i lśniących botfortach,

na angielskich folblutach, a

teraz h~elas, les beaux temps

sont pass~es - teraz kiedy już

nie mogę, bo jestem stara, to

jeżdżę sobie wesoło na moich

małych, powykręcanych anglikach!

I nagle ręką sięgnęła w dół, a

ja odskoczyłem, gdyż przysięgam,

chciała mi pokazać swoją starą,

ale prostą, zdrową, jarą jeszcze

nogę!

- Chryste Panie! - zawołałem

ledwie żywy. - Ależ Miłość,

Litość, Piękno, więźniowie,

kaleki, emerytowane wynędzniałe

nauczycielki...

- Ależ pamiętamy o nich,

pamiętamy! - rzekła ze śmiechem

hrabina, aż mię ciarki przeszły.

- Te kochane biedne

nauczycielki.

- Pamiętamy! - uspokajała

mnie stara markiza.

- Pamiętamy! - powtórzył

baron de Apfelbaum - pamiętamy!

- aż zdrętwiałem ze strachu. -

Ci dhodzy, poczciwi więźniowie!

Nie patrzyli na mnie -

patrzyli gdzieś w sufit,

zadzierając głowy, jakby to

jedno mogło zahamować gwałtowne

skurcze mięśni policzkowych. Ha!

Nie miałem już żadnych

wątpliwości, na koniec

zrozumiałem, gdzie jestem, i

ogarnęło mnie niepowstrzymane

drżenie dolnej szczęki. A deszcz

ciągle zacinał w szyby, jak

cienkim bacikiem.

- Ależ Bóg, Bóg istnieje! -

wyjąkałem w końcu, ostatkiem

sił, szukając na gwałt jakiejś

ostoi - Bóg istnieje - dodałem

ciszej - gdyż imię Boskie

rozległo się tak nie ~a

propos, że nastąpiło milczenie

i na twarzach ukazały się

wszelkie złowróżbne oznaki,

zwiastujące popełniony nietakt -

i czekałem tylko, kiedy ukażą mi

drzwi!

- A tak - odparł po chwili

baron de Apfelbaum, druzgocąc

mię w proch nieporównanym

taktem. - Bug? - Bug istnieje -

i wpada do Wisły!

Kto zdobyłby się na replikę?

Kto nie zapomniałby, jak to

mówią, języka w gębie? Zamilkłem

- a markiza zasiadła do

fortepianu i baron z hrabiną

puścili się w pląs - a z każdego

ich ruchu tyle wypływało smaku,

gustu, elegancji, że - ha! -

chciałem uciekać, lecz jakże tu

oddalić się bez pożegnania? A

jak się żegnać, gdy tańczą?

Patrzyłem tedy z kąta i zaiste -

nigdy, nigdy nie śniło mi się o

tak ostatecznym bezwstydzie, o

tak miedzianych czołach! Nie

mogę zadawać gwałtu mej naturze

opisując co się działo - nie,

nikt tego nie może wymagać ode

mnie. Dość będzie, jeśli powiem,

że kiedy hrabina wysuwała nóżkę,

baron cofał swoją, wiele, wiele

razy - i to z minami skończenie

układnymi, z wyrazem twarzy

takim, jakby ten taniec był

sobie ot zwykłym tango Milonga -

a markiza na fortepianie

wyprawiała pasaże, arpegia i

tryle! Lecz ja już wiedziałem,

co to jest - przemocą wtłoczyli

mi w duszę - taniec kannibalów!

Taniec kannibalów! - ze smakiem,

z gustem i z elegancją - i

szukałem tylko bożka,

murzyńskiego potwora o

kwadratowej czaszce, wywiniętych

wargach, okrągłych policzkach,

rozpłaszczonym nosie,

patronującego gdzieś z góry

bachanaliom. I, zwróciwszy wzrok

w stronę okna, ujrzałem za szybą

coś właśnie w tym rodzaju -

okrągłą dziecinną buzię, z

rozpłaszczonym nosem, z

podniesionymi brwiami, z

odstającymi uszami, wychudłą i

rozgorączkowaną, a zapatrzoną z

tak kosmicznym idiotyzmem

murzyńskiej boskości, z tak

zaświatowym zachwytem - że w

ciągu następnej godziny (albo

dwóch) jak zahipnotyzowany nie

odrywałem oczu od guzików mej

kamizelki.

A kiedy nareszcie o świcie

wymknąłem się po oślizgłych

schodach podjazdu, w szarzejącą

pluchę, spostrzegłem pod oknem,

w klombie zeschniętych irysów

leżące ciało. - Był to, rzecz

prosta, trup, trup ośmioletniego

chłopczyka, włosy płowe, nos

okrągły, boso, wychudzony, do

tego stopnia, że można by rzec -

doszczętnie pożarty - zaledwie

tu i ówdzie pod brudną skórą

pozostał kawałeczek mięsa. Ha, a

więc nieszczęsny Bolek Kalafior

aż tutaj zawędrował, skuszony

jasnością okien z daleka

widocznych na rozmokłym polu. A

kiedy wybiegałem z bramy,

wyłonił się nagle skądsiś

kucharz Filip, biały, w okrągłej

czapeczce, z rudawym zarostem i

kosym wejrzeniem, chudy i

wykwintny, tym wykwintem mistrza

sztuki kulinarnej, który naprzód

zarzyna kury, ażeby potem podać

je do stołu w potrawce - i

łasząc się, kłaniając, merdając

ogonem, rzekł służalczo: - mam

nadzieję, że Jaśnie Panu

smakowało z postem!.nv

Dziewictwo

Nic sztuczniejszego nad

opisy młodych dziewcząt i

wyszukane porównania, jakie

tworzy się przy tej okazji. Usta

jak wiśnie, piersi - różyczki,

o, gdybyż wystarczyło kupić w

sklepie trochę owoców i kwiatów!

I gdyby usta rzeczywiście miały

smak dojrzałej wiśni, któż

miałby odwagę się kochać? Kogóż

skusiłby karmelek - dosłownie

słodki pocałunek? - Ale cyt,

dosyć, tajemnica, tabu, nie

mówmy za dużo o ustach. - Łokieć

Alicji, widziany przez pryzmat

uczucia, był to raz biały,

gładki dziewiczy szpic,

spływający w cieplejsze tony

ramienia, to znów, przy biernie

opuszczonej ręce, okrągły,

słodki dołek, cichy zakątek,

boczna kaplica jej ciała. Poza

tym Alicja podobna była do

każdej innej córki emerytowanego

majora, wychowanej przez

kochającą matkę w podmiejskim

cottage. Jak inne - gładziła

czasem łokieć, zamyślona, jak

inne - nauczyła się wcześnie

grzebać nóżką w piasku...

Lecz mniejsza z tym...

Życie dorastających

dziewcząt nie da się porównać

ani z życiem inżyniera czy

adwokata, ani też z życiem

gospodyni, żony i matki. Weźmy

chociażby tęsknotę i szmer krwi,

nieustający, jak tykanie

zegarka. Gdzieś już

wypowiedziano tę myśl, że nie ma

nic dziwniejszego nad - być

ponętnym. Niełatwo ustrzec

istotę, której racją bytu -

nęcić. Alicja jednak strzeżona

była dobrze przez kanarka Fifi,

przez matkę majorową i przez

pinczerka Bibi, którego

prowadziła na smyczy podczas

popołudniowego spaceru. Ciekawa

była zmowa tych zwierząt

pokojowych ku ochronie Alicji.

Bibi - śpiewał kanarek - Bibi

piesku, strzeż dobrze naszej

panienki. Służ na dwóch łapkach!

Służ na dwóch łapkach! -

odpędzając złe myśli. Uważaj na

parasolkę, ona taka leniwa,

niech dobrze chroni od słońca

naszą kochaną panienkę!

Jednego pogodnego

sierpniowego wieczoru, o

zachodzie, Alicja przechadzała

się po alejce ogródka,

zabawiając się drążeniem w

żwirze małych, okrągłych otworów

końcem parasolki. Ogródek

niewielki, lecz miły, okolony

był murem spowitym w pnące

różyczki; jakiś włóczęga,

wylegujący się na murze w

słońcu, odłupał kawał cegły i

cisnął w Alicję. Uderzona w

łopatkę zachwiała się, omal nie

upadła - i już miała krzyczeć,

gdy spostrzegła, że prześladowca

nie zdradza ani gniewu, ani

zadowolenia, a tylko drugim

kawałkiem cegły nowy cios zadaje

w plecy. Twarz brutala wyrażała

jedynie lenistwo popołudniowej

sjesty, obojętność i cynizm,

Alicja przeto uśmiechnęła się

lekko do niego ustami drżącymi z

bólu, po czym włóczęga zsunął

się z muru i zniknął - ona zaś

wróciła do domu, powtarzając:

- Uśmiechnęłam się...

- Alicjo! Alicjo! - zawołała

pani S., jej matka -

podwieczorek, Alicjo!

- Idę, mamo - odparła

Alicja.

- Dlaczego tak chlipiesz,

moje dziecko? Któż widział pić

tak herbatę?

- To dlatego, mamo, że

bardzo gorąca - odpowiedziała

Alicja.

- Ależ, Alicjo, nie jedzże

tego kawałka chleba, który upadł

na podłogę.

- To przez oszczędność,

mamo.

- Spójrz, jak Bibi służy i

dopomina się o swój chlebek z

masłem. Wstydź się być egoistką,

moje dziecko - o, o, dlaczego

przydeptałaś nogę psinie? Jakiż

to giez ugryzł cię dzisiaj? Co

ci się stało?

- Ach, jestem taka

roztargniona - powiedziała

marząco Alicja.

- Mamo, dlaczego mężczyźni

chodzą w spodniach, przecież i

my mamy nogi? A dlaczego, mamo,

mężczyźni mają krótkie włosy?

Czy mężczyźni strzygą się

dlatego, że... że... muszą, czy

dlatego, że chcą?

- Nie byłoby im do twarzy z

długimi włosami, Alicjo.

- A dlaczego, mamo,

mężczyźni chcą, żeby im było do

twarzy?

Mówiąc to chowała ukradkiem

w rękawie srebrną łyżeczkę,

którą piła herbatę. - Dlaczego?

- mówiła pani S. - A dlaczego ty

fryzujesz sobie loczki? Ażeby

świat był piękniejszy i żeby

słonko nie żałowało ludziom

swoich promieni. - Lecz Alicja

już wstała i wyszła do ogrodu.

Wyciągnęła łyżeczkę z rękawa i

czas jakiś patrzyła na nią

niezdecydowana. - Ukradłam ją -

szepnęła zdumiona - ukradłam!

Ale co teraz z nią pocznę? - I

wreszcie zakopała ją pod

drzewem. Ach, gdyby Alicji nie

uderzono kamieniem, nigdy nie

ukradłaby łyżeczki. Kobiety nie

lubią może ostateczności w życiu

zewnętrznym - ale wewnętrznie

każdą sytuację potrafią

wyczerpać do dna, jeżeli chcą.

Tymczasem major S., tęgi,

zażywny mężczyzna ukazał się w

drzwiach domu, wołając: -

Alicjo! Jutro przyjeżdża twój

narzeczony, który wrócił z

podróży do Chin!

Zaręczyny Alicji odbyły się

przed czterema laty, gdy była

jeszcze w siedemnastej wiośnie.

- Czy pani - pytał niewyraźnie

młody człowiek - czy pozwoli

pani, ażeby ta rączka - była

moją? - Jak to? - zapytała. -

Proszę o rękę pani, Alicjo -

wyjąkał młody amant. - Wszak nie

chce pan chyba, abym ucięła

sobie rączkę - rzekła naiwna

dziewczyna, oblewając się jednak

rumieńcem. - Więc nie chcesz być

moją narzeczoną? - Owszem -

odparła - lecz pod warunkiem, że

dasz mi słowo, iż nigdy nie

będziesz nagabywał mię o żaden z

mych członków, to nie ma sensu!

- Cudowne! - wykrzyknął. - Pani

sama nie wie, jak jesteś urocza.

Upajające! - I cały wieczór

spędził, błądząc po ulicach i

powtarzając: - Ona to zrozumiała

dosłownie, ona myślała, że

ja... pragnę wziąć jej rękę, jak

się bierze kawałek tortu.

Chciałoby się paść na kolana!

Bez kwestii był on bardzo

przystojnym młodzieńcem, miał

białą cerę i kontrastowe

czerwone wargi, zaś duch jego w

niczym nie ustępował fizycznej

urodzie. Jakże bogaty i

urozmaicony jest duch ludzki!

Jedni budują swą moralność na

prawości, inni na dobroci serca,

a u Pawła alfą i omegą,

fundamentem i szczytem była

dziewiczość. Ona to stanowiła

zasadę jego duszy i koło niej

owijały się wszystkie jego

wyższe instynkty. Chateaubriand

również uważał dziewiczość za

coś doskonałego i wzdychał do

niej, mówiąc: "Widzimy więc, że

dziewictwo, które wznosi się od

najniższego członka w łańcuchu

jestestw, rozciąga się wzwyż do

człowieka, od człowieka do

aniołów, a od aniołów do Boga, u

którego gubi się. Bóg sam jest

wielkim samotnikiem we

wszechświecie, wiekuistym

młodzianem światów".

Jeśli Paweł pokochał Alicję,

to dlatego, iż łokieć, rączki,

nóżki bardziej były dziewicze,

niż się zazwyczaj spotyka, może

z natury, a może skutkiem

troskliwej pieczy rodziców; i że

wydała mu się dziewiczością

samą.

- Dziewica - myślał. - Ona -

nic nie rozumie. Bocian. Nie, to

zbyt piękne, by o tym myśleć,

chyba - na kolanach.

A przechodząc koło rzeźni

miejskiej, dodał: - Może ona

sądzi, że także i małe, gotowe

cielęta przynosi bocian?...

Pieczeń cielęcą prosto na stół

mamy?... Ba, to wzniosłe! Jak

jej nie kochać?

Jakże nie wielbić Stwórcy?!

Niepojęte! Jakże cudowna jest

natura, że coś takiego, jak

dziewictwo, w ogóle dopuszczalne

jest na tym padole łez.

Dziewictwo - a zatem osobna

kategoria istot zamkniętych,

izolowanych, nieświadomych,

odgrodzonych cieniutką ścianką.

Drżą w trwożnym oczekiwaniu,

oddychają głęboko, ocierają się,

nie wnikając - odrębne od tego

co je otacza, zamknięte na klucz

przed sprośnością,

zapieczętowane i nie jest to li

tylko frazes, retoryka, lecz

pieczęć prawdziwa, równie dobra

jak i każda inna. Oszałamiające

połączenie fizyki i metafizyki,

abstraktu i konkretu - z

drobnego czysto cielesnego

szczegółu wypływa całe morze

idealizmu i cudów, rażąco

sprzecznych ze smutną naszą

rzeczywistością.

Jedząc pieczeń cielęcą nie wie

o niczym, nie domyśla się

niczego, je niewinnie, i tak

samo - w każdej rzeczy, od rana

do wieczora. Kiedyż to

powiedziała zamiast pająk -

pajączek, pajączek zjada muszki?

O cudzie! Niewinna i w salonie i

w jadalnym i w panieńskim

pokoiku za białą firanką i w

klo... cicho! Straszna myśl! -

Zacisnął szczęki, a twarz cała

drgała nerwowo. - Nie, nie -

szeptał. - Ona tego w ogóle nie

robi, ona tego nie zna, inaczej

nie byłoby chyba Boga w

niebiosach. - Lecz czuł, że

kłamie. - A w każdym razie to

się odbywa poza nią, ona wówczas

duchem jest nieobecna, niejako -

machinalnie...

- Tak, ale bądź co bądź - co

za myśl okropna!

Ach! A ja? Ja, który o tym

myślę, który mogę o czymś takim

myśleć, który nie głuchnę i

ślepnę w obliczu tej okropności,

lecz przyglądam się mentalnie.

Co za podłość! To nie jej wina,

że na nią to spadło, lecz moja,

żem zepsuty i brudny i nie umiem

duchowo przemilczać. Czyliż nie

jestem winien ze swej strony jej

dziewictwu trochę

nieświadomości? Tak - by godnie

ukochać dziewicę, trzeba samemu

być dziewiczym i nieświadomym,

inaczej nic z naszej sielanki.

Więc pragnę być dziewiczym,

lecz jak tego dokazać? Nie

jestem dziewicą. Mógłbym

wprawdzie jak ksiądz lub mnich

otoczyć się czernią, postem i

sutanną, zachować

wstrzemięźliwość płciową, ale

cóż mi po tym? Czyż mnich, czyż

ksiądz jest dziewiczy? Nie, po

stokroć, gdzie indziej leży

sekret męskiego dziewictwa.

Przede wszystkim szczelnie

zamknąć oczy, a po wtóre zdać

się na instynkt. Czuję, że

instynkt wskaże mi drogę. Tak,

jak wyczuwam instynktem, choć

nie umiałbym powiedzieć czemu,

że uszy jej bardziej dziewicze

niż nos, a bardziej jeszcze niż

uszy - łagodny spadek bark, że

wielki palec mniej od

wskazującego, jak mogę ocenić

pod tym względem każdy szczegół

jej postaci, tak samo instynkt

będzie mi drogowskazem, jak

uzyskać męskie dziewictwo i

stać się godnym Alicji.

Czyż trzeba rozwodzić się,

dokąd zaprowadził go instynkt?

Wszak każdy przeżywał coś

podobnego pomiędzy trzynastym a

czternastym rokiem życia.

Rodzice przeznaczyli go do

zawodu kupieckiego, lecz on

wahał się tylko między dwoma -

żołnierza albo marynarza. W

zawodzie żołnierskim jest

wprawdzie ślepa karność i twarde

łoże, lecz za to brak jest

przestrzeni. Natomiast marynarze

tym górują nad innymi, że

pozbawieni towarzystwa płci

odmiennej, mają przestrzeń,

żywioł i swobodę - a nadto woda

morska jest słona. Okręt,

kołysząc lekko, unosi ich w

dalekie kraje, pomiędzy

fantastyczne palmy i kolorowych

ludzi, w świat równie nierealny,

jak ten, który śnią w białych

łóżkach Alicja i jej rówieśnice.

Nie bez głębszej racji odległe

krainy te zwane są dziewiczymi,

krainy, gdzie mężczyźni noszą

warkocze, gdzie uszy, obciążone

metalowymi obrączkami, wydłużają

się aż do łopatek i gdzie pod

baobabem bożki pożerają

niewolników lub niemowlęta,

podczas gdy ludność cała oddaje

się rytualnym łamańcom. Czyż

pocałunek przez potarcie nosów,

praktykowany wśród dzikich

plemion, nie jest jak żywcem

wyjęty z marzącej, niewinnej

główki? Długie lata spędził tam

Paweł. Uderzyło go, że tamtejsze

dziewice, nie mając spódnicy

ani bluzki, całe są na wierzchu.

Ohyda... - myślał. - Zniweczenie

uroków... Co prawda kolor sam

przez się przesądza sprawę...

Gdy się jest czerwonym, czarnym

lub żółtym - trudno i darmo, ze

spódnicą czy bez - nie można

pretendować do tytułu dziewicy.

- Ty Moni - Buatu - mawiał do

jednej Murzynki - ty goła... nie

rumienić się... czarna,

wyszczerzona, groteskowa - ty nie

możesz pojąć tego boskiego

zażenowania niewinności,

spowitej materią, która lękliwie

odwraca głowę.

Spódniczka, bluzka, mała

parasolka, szczebiot, święta

naiwność dyktowana instynktem -

błogie, ale nie dla mnie. Będąc

mężczyzną nie mogę ani tulić

ramion, ani sromać się

niewinnie. Przeciwnie, honor,

odwaga, godność, małomówność, to

atrybuty męskiego dziewictwa.

Ale winienem zachować w

stosunku do świata pewną męską

naiwność stanowiącą analogię

naiwności dziewiczej. Wszystko

ogarniać muszę jasnym

spojrzeniem. Muszę jadać sałatę.

Sałata bardziej dziewicza jest

niż rzodkiewka - czemu, kto

zgadnie? Dlatego może, że

bardziej kwaśna. Ale znów

cytryna mniej jest dziewicza,

nawet od rzodkiewki.

Istnieją i po męskiej stronie

cudne tajemnice, sprawy

zamknięte na siedem pieczęci -

sztandar, śmierć pod sztandarem.

Co dalej? Wiara jest wielkim

misterium, ślepa wiara.

Bezbożnik jest jak kobieta

publiczna, do której każdy ma

dostęp. Powinienem podnieść coś

do godności mego ideału,

ukochać, uwierzyć na ślepo i być

gotowym życie oddać w ofierze -

ale co? Cokolwiek. Byle mieć

ideał. Ja, męska dziewica,

zaszpuntowana swoim ideałem!

I oto, po czterech latach

nieobecności, przechadzał się z

narzeczoną po ścieżkach ogródka.

Była z nich dorodna para. Pani

S. przyglądała się im z lubością

z okna, haftując serwetę, a Bibi

uganiał się po trawniku za

ptaszkami, które świergocąc

uciekały przed jego czerwonym

języczkiem.

- Zmieniłaś się - mówił ze

smutkiem młody człowiek - nie

szczebioczesz jak dawniej i nie

machasz rączką...

- Nie, nie, kocham cię zawsze

tak samo - odparła z

roztargnieniem Alicja.

- O, widzisz! Dawniej nie

powiedziałabyś, że mnie kochasz.

Nie spodziewałem się tego po

tobie, Alicjo - że to ci

przejdzie przez gardło, że twój

język i wargi uformują ten wyraz

wstydliwy. W ogóle jesteś jakaś

niespokojna, podniecona, czy nie

masz przypadkiem anginy?

- Kocham cię, tylko...

- Co tylko?

- A nie będziesz wyśmiewał się

ze mnie?

- Wiesz o tym, że ja - nigdy

się nie śmieję. Uśmiecham się

tylko i to - jasnym uśmiechem.

- Wytłumacz mi, co znaczy

miłość i co ja znaczę?

- O, dawno czekałem na tę

chwilę - wykrzyknął. - Co znaczy

miłość? Pójdź na tę ławeczkę.

Gdy pierwsi rodzice w raju

skosztowali za podszeptem

szatańskim drzewa wiadomości,

jak wiesz, wszystko zmieniło się

na gorsze. - O, Boże! - błagali

ludzie - użycz nam choć odrobiny

utraconej czystości i

niewinności. Pan Bóg patrzył na

tę zgraję bezradnie i nie

wiedział, jak i gdzie umieścić

Czystość i Niewinność w tym

plugawym stadzie. Wówczas to

stworzył dziewicę, naczynie

niewinności, zamknął ją

szczelnie i puścił między ludzi,

którzy zapałali ku niej

nostalgiczną tęsknotą.

- A mężatki?

- Mężatki to nic, to blaga,

otwarta, zwietrzała butelka.

- A czemu, powiedz mi, czemu

mężczyźni rzucają na dziewice

kamieniami?

- Co takiego, Alicjo?

- Nieraz mi się zdarzyło -

rzekła Alicja, oblewając się

pąsem - że ten i ów mężczyzna

spotkany na pustej ulicy, gdy

nikt nie widział... rzucał na

mnie kamieniem.

- Co ty mówisz? - rzekł Paweł

zdumiony. - O tym nie słyszałem

- szepnął. - Jak to? Rzucał

kamieniem?

- Brał kamień, dużą cegłę i

ciskał we mnie. Bolało -

szepnęła cichutko Alicja.

- To... to nic... To pewnie

źli ludzie... dla zabawy, albo

dla wprawy do celu. Nie myśl

więcej o tym.

- Ale dlaczego dziewice muszą

się wtedy uśmiechać? - nastawała

Alicja.

- Dlaczego uśmiechają się? Jak

to? Co ty mówisz, dziecko? Czy

często ci się to zdarzało,

Alicjo?

- O, bardzo często, prawie

codziennie, gdy byłam sama, lub

z Bibi.

- A twoje przyjaciółki?

- I one skarżą się na to. Nie

sposób się nie uśmiechnąć -

ciągnęła zamyślona - choć boli.

- Oryginalne - myślał Paweł,

wracając do domu. - Przejmujące,

nawet brutalne. Kamieniem w

dziewicę - nigdy o niczym

podobnym nie słyszałem. Co

prawda, te rzeczy bywają zwykle

trzymane w sekrecie. Ona sama

mówi, że dzieje się to tylko

wówczas, gdy nikt nie widzi.

Brutalne - tak, lecz zarazem

urocze, a czemu? Bo instynktowne.

Jestem wzruszony, dziwnie

podniecony. O, świat dziewiczy,

świat miłości pełen jest tych

czarodziejskich dziwactw.

Nieznajomi uśmiechają się do

siebie na ulicy, ktoś gładzi

czyjś łokieć, uśmiech przez łzy,

lub pocałunek przez potarcie

nosów nie jest wcale mniej

dziwny niż rzut kamieniem.

Możliwe, że istnieje cały kodeks

znaków umówionych i sposobów,

o których ja, przebywając stale

w Chinach i w Afryce, pośród

dzikusów, nic nie wiem.

Dziewiczość tym się odznacza,

że każda rzecz nabiera dla niej

innego znaczenia, niż ma w

rzeczywistości. Rzut kamieniem

nie jest dla dziewiczego

mężczyzny w tym stopniu

kamieniem obrazy, co najlżejsze

choćby muśnięcie ręką policzka.

Zwykły człowiek, normalna

kobieta uciekłaby z wrzaskiem,

ona zaś - uśmiechnęła się gwoli

jakimś niezbadanym głębiom.

Zwykły człowiek myślałby tylko o

tym, by uciec z placu boju

unosząc, o ile to możliwe, całą

skórę, podczas gdy dla mnie,

przeciwnie, wszystkim jest honor

i sztandar - chorągiew, czyli

ściśle mówiąc kolorowa szmata

na wietrze.

Monarchia bardziej jest

dziewicza niż republika, gdyż

więcej w niej tajemnicy niż w

gadatliwych członkach

parlamentu. Monarcha,

wywyższony, bezgrzeszny,

nieskazitelny,

nieodpowiedzialny, jest

dziewicą, a w mniejszych

rozmiarach - także i generał

jest dziewicą.

O, święta tajemnico bytu, o,

cudzie istnienia, nie ja,

przyjmując dary twe, będę

patrzył ci na ręce. Przeciwnie -

tylko korne pochylenie głowy,

głęboki oddech, cześć i

wdzięczność, panteizm i

kontemplacja, nie zaś fatalne w

skutkach analizy. Dziewiczość i

tajemnica - to jedno, strzeżmy

się więc uchylenia świętej

zasłony.

Alicja zaś ze swej strony

także oddawała się rozmyślaniom.

- Jak dziwny jest świat! Nikt

nie odpowie na nim wprost, lecz

zawsze symbolicznie. Niczego nie

można się dowiedzieć. Paweł,

naturalnie, opowiedział legendę.

Wszędzie otaczają mnie symbole i

legendy, jakby wszyscy zmówili

się przeciwko mnie. Raj, Bóg...

kto wie, czy i to nie zostało

zmyślone specjalnie dla mnie,

dla nas - młodych panienek. Mam

przekonanie, że wszyscy kryją

się i udają, a wszystko opiera

się na zmowie. I mama jest z

Pawłem w porozumieniu. Słodko

jest chlipać, pijąc herbatę i

przydeptywać ogony pieskom...

Tak... Religia, obowiązek i

cnota, a mnie się zdaje, że poza

tym, jak za parawanem, istnieją

jakieś ściśle określone gesty,

jakieś ruchy, że każde takie

podniosłe hasło sprowadza się do

ściśle określonego gestu i

ściśle określonego punktu.

Ach, wyobrażam sobie! Na ogół

wszyscy są ubrani i zachowują

się uprzejmie - ale, gdy zostaną

sam na sam, mężczyźni rzucają

kamieniami na kobiety, a te

uśmiechają się, ponieważ boli.

Następnie - kradną... czyż ja

sama nie ukradłam srebrnej łyżki

i nie zakopałam w ogrodzie, nie

wiedząc co z nią począć? - Mama

nieraz czytała głośno o

kradzieży w dziennikach,

rozumiem teraz, co to znaczy.

Kradną, chlipią pijąc herbatę,

nadeptują nogi psom i w ogóle

postępują na przekór i to jest

miłość - a dziewice chowane są w

nieświadomości, ażeby... było

przyjemniej. Drżę cała.

Alicja do Pawła:

"Pawle! To jakoś jest inaczej,

niż mówisz. Tak mię jakoś

rozciąga! Wczoraj słyszałam, jak

mama mówiła ojcu, że bezroboczy

"mnożą się" okropnie - że chodzą

"półnago", zjadają wstrętne

jakieś ochłapy i że liczba

kradzieży, bójek, rozbojów

rośnie jak na drożdżach. Powiedz

mi wszystko - powiedz, co to

znaczy, na co im te "ochłapy",

dlaczego - "półnago", Pawle,

proszę cię koniecznie, niech

wiem nareszcie, czego się

trzymać, twoja na zawsze

Alicja."

Paweł do Alicji:

"Najdroższa moja! Co się to

roi w tej głowinie mojej!

Zaklinam cię na miłość naszą,

nie myśl nigdy o tym. Są

wprawdzie takie rzeczy, widuje

się czasem, lecz rozmyślając nad

nimi, jak nic można stracić

dziewictwo - i co wtedy będzie?

Od brudów rzeczywistości wyższa

o niebo prawda zawarta w czystości!

Bądźmy nieświadomi, żyjmy

niewinnością, żyjmy instynktem

naszym młodzieńczo_dziewiczym, a

strzeżmy się wglądać mentalnie

tam, gdzie nie potrzeba, jak to

mnie raz zdarzyło się swego

czasu, kiedy cię poznałem.

Świadomość oszpeca,

nieświadomość zdobi, twój na

wieki - Paweł."

- Instynkt - myślała Alicja -

instynkt... tak... ale czego

chce ten instynkt, czego ja chcę

właściwie? Sama nie wiem...

umrzeć, albo zjeść coś

cierpkiego. Nie odzyskam

spokoju, póki... Jestem tak

nieświadoma, mam opaskę na

oczach, jak mówi Paweł - aż

strach czasem bierze...

Instynkt, mój instynkt dziewiczy

- on mi wskaże drogę!

Następnego dnia odezwała się

do narzeczonego, który wpatrywał

się z upojeniem w jej łokieć:

- Pawle... ja miewam takie

dzikie fantazje!

- Tym lepiej, najdroższa, tego

właśnie spodziewałem się po

tobie - odrzekł. - Czymże

byłabyś bez kaprysów i fantazji.

Uwielbiam ten czysty

nierozsądek!

- Ale moje fantazje są dziwne,

Pawle... takie, że wstydzę się

powiedzieć.

- Nie możesz mieć innych,

będąc nieświadomą - odparł. - Im

dziksza i dziwniejsza fantazja,

z tym większym zapałem wypełnię

ją, moje ty kwiecie. Ulegając

jej, oddam hołd twemu i memu

dziewictwu.

- Ale... bo widzisz, to -

właściwie, to jakoś inaczej...

Mnie przynajmniej jakoś tak

rozciąga. Powiedz mi, czy... czy

ty także... jak inni... czy kradłeś

kiedy?

- Za kogo mnie masz, Alicjo?

Co znaczą te słowa? Czy mogłabyś

choć przez chwilę upodobać sobie

w mężczyźnie zbrukanym podobnym

występkiem? Zawsze starałem się

być godnym ciebie i czystym,

oczywiście w swoim, męskim

zakresie.

- Nie wiem, nie wiem, Pawle -

ale powiedz mi, tylko szczerze,

bardzo cię proszę - powiedz mi,

czy kiedykolwiek, wiesz -

oszukałeś kogo, albo gryzłeś,

albo chodziłeś... półnago, albo

czy sypiałeś na murze, albo czy

biłeś kogo, albo czy lizałeś,

albo czy jadłeś jakie

obrzydlistwa?

- Dziecko! Co ty mówisz? Skąd

ci się to wzięło? Alicjo,

zastanów się... Ja miałbym lizać

albo oszukiwać? A mój honor?

Oszalałaś chyba!

- Ach, Pawle - rzekła Alicja -

jaki dzień cudowny - ani jednej

chmurki, a od słońca trzeba

daszek robić nad oczami.

Pochłonięci rozmową obeszli

cały dom naokoło i znaleźli się

przed kuchnią, gdzie na kupie

śmieci walała się porzucona

przez Bibi kość z resztkami

różowego mięsa.

- Patrz, Pawle - kość - rzekła

Alicja.

- Chodźmy stąd - rzekł Paweł.

- Chodźmy stąd, tu złe zapachy i

jazgot dziewek kuchennych. Nie,

Alicjo, dziwię się, jak w tej

główce słodkiej mogły powstać

takie myśli.

- Czekaj, czekaj, Pawle - nie

odchodźmy jeszcze - widać Bibi

nie obgryzł jej do końca...

Pawle... ach, jaka ja jestem -

sama nie wiem... Pawle...

- A co, najdroższa, może ci

słabo? Może upał cię zmęczył,

tak gorąco.

- Ależ nie, gdzie tam...

Patrz, jak spogląda na nas -

jakby chciała nas ugryźć -

pożreć nas. Czy bardzo mię

kochasz?

Stanęli przed kością, którą

Bibi powąchał i liznął,

wskrzeszając wspomnienia.

- Czy ja cię kocham? - Tak

kocham, że chyba tylko w górach

znaleźć można równą miłość.

- A ja tak bym pragnęła,

Pawle, żebyś obgryzł - to jest,

żebyśmy obgryźli razem tę kość

na śmietniku. Nie patrz,

zarumieniłam się - przytuliła

się do niego - nie patrz na mnie

teraz.

- Kość? Co, Alicjo, co? Co

powiedziałaś?

- Pawle - rzekła Alicja,

tuląc się do niego - ten...

kamień, wiesz, rozniecił we mnie

szczególny niepokój. Nie chcę o

niczym wiedzieć, nic mi nie mów

- lecz męczy mnie ogródek i

róże, i mur, i biel mej

sukienki, i ach, czy ja wiem,

chciałabym może mieć

posiniaczone plecy... Kamień mi

podszepnął, podszepnął mym

plecom, że tam za murem jest coś

- i ja to coś zjem, obgryzę w

tej kości, to jest obgryziemy

wspólnie, Pawle, ty ze mną, ja z

tobą, muszę, muszę - nalegała

gwałtownie - ja bez tego muszę

umrzeć młodo!

Paweł się zdumiał.

- Dziecko, na co ci kość? Ty

zwariowałaś! Jeśli już chcesz

koniecznie, to każ sobie podać

świeżą kość z rosołu.

- Ależ o to chodzi właśnie,

żeby tę, ze śmietnika! - krzyknęła

Alicja, tupiąc nóżką. - I to

ukradkiem, w strachu przed

kucharką!

I znienacka powstała między

nimi sprzeczka, równie gorąca i

omdlała jak skwar lipcowego

słońca, które chyliło się ku

zachodowi. - Ależ, Alicjo, to

wstrętne, cuchnące, fuj, to mdli

mnie po prostu, przecież tutaj

właśnie kucharka wylewa pomyje!

- Pomyje? I mnie także mdli i ja

omdlewam - na pomyje także mam

oskomę! Wierz mi, na pewno, to

się obgryza, Pawle, to się jada!

- tak robią wszyscy, ja to czuję

- kiedy nikt nie widzi.

Kłócili się długo. - To

wstrętne! - To ślepe, dziwne,

tajemne, wstydliwe i lube! -

Alicjo - wykrzyknął Paweł

wreszcie, przecierając oczy - na

miłość Boga... - ja zaczynam

wątpić. Jak to? Sen czy jawa?

Nie chcę się dopytywać, broń

Boże, nie jestem ciekawy, ale...

Czy ty może żartujesz, kpisz ze

mnie, Alicjo? Co się tutaj

stało? Kamień, mówisz? Czyż

możliwe - by rzucano kamieniami

i by z tego... by stąd wynikała

jakaś niezdrowa pazerność na

kości? Ależ to zbyt dzikie, zbyt

- nieczyste jakieś, nie,

szanuję twe fantazje, lecz to

już - nie instynkt dziewiczy,

to, wyssane z palca.

- Z palca? - odrzekła Alicja. -

Pawle, a palce moje czy nie są

dziewicze? Przecież sam mówiłeś,

że trzeba zamknąć oczy,

bezmyślnie i cicho, naiwnie i

czysto i - ach, Pawle, prędzej,

patrz jak słońce lśni, a ten

robaczek tak ospale czołga się

po liściu, a mnie tak rozciąga!

Mówię ci, wszyscy robią tak

samo, a tylko my... tylko my nie

wiemy! Ach, tobie się zdaje, że

nigdy nikt nikomu... a ja ci

mówię, że kamienie wieczorami

świszczą, jak rzęsista ulewa, aż

nie można zmrużyć oczu i, w

cieniu drzew, kości i inne

odpadki bywają obgryzane z głodu

i półnago! To jest miłość!

Miłość.

- Ha! Ty oszalałaś!

- Przestań! - krzyknęła

ciągnąc go za rękaw. - Chodź,

chodźmy do kości!

- Za nic! Za nic!

I w rozpaczy byłby może ją

uderzył! Lecz w tej chwili

usłyszeli za murem coś jak

uderzenie i jęk. Podbiegli,

wychylili głowy z pnących

różyczek: tam, na ulicy pod

drzewem młoda i bosa dziewczyna

wpijała się ustami we własne

podniesione kolano - boleśnie

skurczona.

- Co to? - szepnął.

Wtem nowy kamień przeszył

powietrze i ugodził ją w kark -

upadła - ale zaraz zerwała się i

uskoczyła za drzewo - a z głębi

skądś doszedł wrzask męski:

- Ja ci dam! Ja ci jeszcze

dołożę! Zobaczysz! Złodziejka!

Powietrze było pieściwe,

palące, nastąpiło milczenie w

przyrodzie, jedno z tych

drżących, wonnych zapamiętań...

- Widzisz? - szepnęła Alicja.

- Co to?

- Rzucają w dziewczyny...

rzucają kamieniami... dla

przyjemności tylko, dla

rozkoszy...

- Nie, nie... Niemożliwe...

- Przecież sam widziałeś...

Chodź, kość na nas czeka,

chodźmy do tej kości! Razem ją

obgryziemy - chcesz? - razem! Ja

z tobą, ty ze mną! Patrz, już ją

mam w ustach! A teraz ty! Teraz

ty!

Zdarzenia na brygu~

"Banbury"

1

Wiosną 1930 r. zdecydowałem

się odbyć podróż morską - ze

względów osobistych -

zdrowotnych i wypoczynkowych.

Chodziło głównie o to, że

sytuacja moja na kontynencie

europejskim stawała się z każdym

dniem przykrzejsza i bardziej

niewyraźna. Zwróciłem się więc

listownie do znajomego armatora

Mr. Cecila Burnett z Birmingham

z prośbą, aby umieścił mię na

którym z licznych swoich okrętów

- i zaraz otrzymałem krótką

odpowiedź telegraficzną:

"(Berenice" Bringhton 17

kwietnia, godz. punkt

dziewiąta". Ale w Bringhton, w

porcie, tyle stało

zakotwiczonych żaglowców i

parostatków, pakunki zaś tak

utrudniały swobodę ruchów, że

spóźniłem się o niespełna 15

minut, a marynarze i tragarze

zaczęli wołać gorączkowo, jak to

zawsze - tam, tam, prędzej,

jeszcze ją pan dogoni, prędzej,

prędzej - niech się pan śpieszy!

Jeszcze ją pan złapie! Dogoniłem

"Berenice" motorówką, lecz już

bez pakunków. Spuszczono

drabinkę sznurową, po której nie

zdążywszy w pośpiechu przeczytać

nazwy wymalowanej wielkimi

literami po lewej stronie

kadłuba, wydrapałem się na

pokład.

Był to duży bryg trzymasztowy,

pojemności co najmniej 4000 ton

- a jak wywnioskowałem z układu

żagli oraz budowy bukszprytu,

płynął do Walparaiso z ładunkiem

szprotów i śledzi. Kapitan

Clarke, suchy wilk morski o

zaczerwienionych od wiatru

policzkach, rzekł z prostotą:

- Witam na "Banbury'm", sir.

Pierwszy oficer zgodził się za

niewielką opłatą odstąpić mi

swojej kajuty. Ale wkrótce morze

zaczęło się wzdymać i napadła

mię morska choroba z siłą, o

jakiej dotychczas nigdy nie

słyszałem. Oddałem morzu wszyst-

ko, co miałem do oddania, i

jęczałem, będąc próżny jak pusta

butelka i nie mogąc

zadośćuczynić żądaniom żywiołu,

który domagał się jeszcze,

jeszcze... W udręce fizycznej i

moralnej, z powodu nieznośnej

czczości, pożarłem kołdrę,

poduszkę i roletę - ale żadna z

tych rzeczy nie pozostała we

mnie dłużej nad sekundę.

Pożarłem jeszcze pościel i

bieliznę pierwszego oficera,

którą miał w kuferku, znaczoną

literami B. B. S. - lecz i to

było w mym wnętrzu gościem

jedynie. Jęki przeniknęły przez

ścianę kajuty do kapitana,

który ulitował się nade mną

i kazał wytoczyć beczkę śledzi

oraz beczkę szprotów. Dopiero

pod wieczór trzeciego dnia, po

zużyciu 3/4 baryłki śledzi i

połowy szprotów, przyszedłem

jako tako do siebie i ustał ruch

pomp oczyszczających statek.

Mijaliśmy północno_zachodnie

brzegi Portugalii. "Banbury"

dryfował z przeciętną szybkością

11 węzłów, pod przychylnym

beidewindem. Marynarze szorowali

pokład. Patrzyłem na uciekającą

skalistą ziemię Europy. Żegnaj,

Europo! Czułem się pusty,

aseptyczny i lekki, tylko w

gardle piekło. Żegnaj Europo!

Wyciągnąłem chusteczkę z

kieszeni i machnąłem parę razy -

na co mały człowieczek stojący w

górskim wąwozie również

odpowiedział machnięciem. Statek

szedł szparko, woda bulgotała u

dziobu i za rufą, a jak okiem

sięgnąć wyrastały pieniste

bałwany.

Majtkowie, którzy szorowali

dotąd przedni pomost, zaczęli

teraz szorować tylny - schylone

ich plecy zbliżały się do mnie i

musiałem się usunąć. Kapitan

ukazał się przez chwilę na

mostku kapitańskim i podniósł

zwilżony palec, by zbadać

natężenie wiatru. Tego samego

dnia pod wieczór zdarzył się

ciekawy, jakby ostrzegawczy

wypadek, pozostający w pewnym

bliżej nie ustalonym związku z

moją niedawną chorobą - oto

jeden z marynarzy, niejaki Dick

Harties ze środkowej Kaledonii,

połknął przez nieuwagę koniec

cienkiej liny zwisającej z

bezanmasztu. Wskutek, jak sądzę,

robaczkowej działalności

przewodu pokarmowego jął

gwałtownie wciągać w siebie linę

- i zanim się spostrzeżono,

wyjechał po niej aż do szczytu

jak górski wagonik, z szeroko

otwartą, przerażającą gębą.

Robaczkowa natura przewodu

okazała się tak silna, że nie

było sposobu ściągnąć go na dół;

daremnie po dwóch majtków

uczepiło się każdej z jego nóg.

Po długich naradach dopiero

pierwszy oficer nazwiskiem

Smith, wpadł na pomysł

zastosowania środków

wonitalnych - lecz tu znów

powstało pytanie - jak

wprowadzić środek do przełyku,

całkowicie wypełnionego liną?

Wreszcie, po dłuższych jeszcze

niż poprzednie naradach,

poprzestano na działaniu przez

oczy i nos na wyobraźnię. Na

rozkaz oficera jeden z majtków

wdrapał się na maszt i

przedstawił pacjentowi na

talerzu garść uciętych

szczurzych ogonów. Nieszczęśliwy

patrzył na nie wybałuszonymi

oczami - lecz kiedy dołączono do

ogonów mały widelczyk,

przypomniał mu się nagle makaron

włoski jeszcze z lat dziecinnych

i zjechał na pokład tak prędko,

że omal nie połamał sobie nóg.

Wypadek ten powinien był mnie

zastanowić, jako, powtarzam,

pozostający w pewnej analogii z

moją chorobą - nie było to

właściwie to samo, ale jednak

obie przypadłości polegały na

nudzeniu, z tą różnicą, że jego

przypadłość miała charakter

chłonny, dośrodkowy, a moja

wręcz przeciwnie, odśrodkowy.

Zachodziła tu opaczna tożsamość,

podobnie jak w lustrze - prawe

ucho wypada po lewej stronie,

choć twarz jest ta sama. Poza

tym ogony szczurze również

skłaniały do zastanowienia.

Jednakże na razie nie

poświęciłem temu dość uwagi -

jak również temu, że okręt i

grzbiety marynarzy nie były mi

tak obce, jak by należało,

zważywszy krótki mój pobyt na

statku.

Nazajutrz zapytałem przy

lunchu kapitana Clarkego i

porucznika Smitha o statek i

horoskopy dalszej podróży.

- Statek jest dobry - odparł

ufnie kapitan pykając z fajki.

- Doskonały! - Potwierdził

sarkastycznie porucznik Smith.

- A choćby i nie był

doskonały! - rzekł kapitan

mierząc władczo dumnym

spojrzeniem roztocz wód. -

Choćby i nie był doskonały!

Przypuśćmy, że jest gdzie

szpara!

- Właśnie - rzekł pierwszy

oficer spoglądając na mnie

zaczepnie. - Choćby i nie był

doskonały. Kto się boi zmoknąć,

może w każdej chwili - opuścić

okręt. Bardzo prosimy! - ukazał

fale. - Zmokła kura! Do

ciężkiej, jasnej, to jest te...

do ja...

- Panie Smith - rzekł kapitan

dłubiąc palcem w uchu - rozkaż

pan, by załoga zawołała

trzykrotnie: Niech żyje kapitan

Clarke, hip, hip, hurra! -

Płynęliśmy dalej. Pogoda

dopisywała. "Banbury" torował

sobie drogę równo na pełnym

kliwrze pośród jednostajnego

falowania. Na horyzoncie ukazała

się krowa morska. Marynarze

szorowali teraz do czysta

mosiężne okucia burty. Dozorował

ich drugi oficer, a kapitan

wyglądał przez okno kajuty, z

wykałaczką w zębach.

Minęło w ten sposób kilka dni,

w ciągu których rozejrzałem się

po statku. Okręt był stary,

mocno nadżarty przez szczury,

które w ogromnych ilościach

pleniły się pod pokładem - miał

miejscami zupełnie wyjedzone

boki, to znów rufa, jak na

złość, pełna była szczurzych

bobków. W ogóle przypominał

dawne fregaty hiszpańskie.

Nadmiar szczurów bynajmniej mię

nie zachwycił - te gryzonie mają

niemiłe obyczaje, tłusty ogon

ich jest tak długi, spiczasty

koniec tak daleko, że tracą

poczucie łączności jego z resztą

ciała, skutkiem czego wciąż

podlegają nieznośnemu złudzeniu,

że wloką za sobą smakowity kawał

mięsa zupełnie obcy i w sam raz

do pożarcia. To czyni je bardzo

nerwowymi. Czasem wpijają zęby w

ogon, skręcając się z piskiem,

jak oszalałe z żądzy i z

okropnego bólu. UKład

olinowania, rozmieszczenie

takielunku, zarówno jak

konstrukcja babortu, wcale nie

zyskały mej aprobaty - a kiedy

zobaczyłem kształt, rozmiar i

barwę otworów rur wentylacyjnych,

odszedłem do kajuty z oznakami

wielkiego niezadowolenia i

zabawiłem w niej aż do wieczora.

Zastanawiała mnie załoga.

Pomijam stoicyzm, z jakim

marynarze szorowali do czysta

wyznaczoną część statku, nie

troszcząc się zgoła, że zalewają

brudną wodą część poprzednio

oczyszczoną. Ale za każdym

razem, gdy odrywałem wzrok od

morza i przenosiłem na bryg,

uderzał mnie widok

nieoczekiwany. I tak na przykład

ujrzałem czterech majtków

siedzących na pokładzie ze

skrzyżowanymi nogami, i

wpatrzonych we własne stopy.

KIedy indziej zobaczyłem paru

majtków wpatrzonych we własne

ręce. Wieczorami zaś dolatywały

mię skandowane po całych

godzinach wyrazy:

- Ryby i morskie ptaki żerują

za okrętem.

Ogromna czystość panowała na

statku, bez przerwy prawie

stosowano wodę i mydło. Gdy

przechodziłem obok marynarzy,

nie podnosili oczu, przeciwnie,

tym gorliwiej nachylali się nad

pracą, tak iż widziałem jedynie

zgięte w kabłąk grzbiety.

Natomiast miałem niejasne

wrażenie, że ilekroć pogrążam

się w kontemplacji horyzontu,

majtkowie zaczynają rozmowy,

jeśli ma się rozumieć w pobliżu

nie ma żadnego z oficerów - na

lądzie widywałem ulicznych

stróżów, którzy tak samo

odstawiali miotły i sikawki, gdy

nikt się nie patrzył. Kapitan z

porucznikiem przeważnie grają w

domino albo też siadłszy

naprzeciwko siebie za stołem

wyśpiewują stare kuplety z 1897

roku - gdyż nawigacja przy

równym i przychylnym wietrze nie

nastręcza żadnych trudności.

Jednakowoż nie wszystko na brygu

idzie jak po maśle. Grzbiety

marynarzy zanadto kulą się, gdy

przechodzę obok, kręgosłupy

wydają się zestrachane, a

wielkie chamskie łapy, którymi

niemrawo poruszają pod sobą,

zbyt łatwo puchną i nabiegają

krwią. Spotkawszy Smitha

wałęsającego się na pokładzie,

wyraziłem głęboką ufność i

wiarę, że załoga "Banbury"

składa się bez wyjątku z zacnych

i dzielnych chłopców.

- Tym ich trzymam, sir -

odparł porucznik, pokazując w

żylastej ręce mały świderek i

połykając przekleństwa, które

mnożyły mu się na końcu języka.

- Trzymam za mordę...

Najtrudniej, to żeby nie kopnąć

którego w tyłek - pan widzi, jak

się nadstawiają. Ps... kr... - a

gdybym kopnął jednego, to

musiałbym dla równości pokopać

wszystkich bez wyjątku, a to

byłoby głupie, głupie do zara...

to jest te... - Rozłożył

bezradnie ręce. Zdumiewające

poczucie własnej bezsiły wobec

nadzwyczajnej idiotyczności

faktu uderzyło go jak obuchem w

głowę. Okręt posuwa się, ale

monotonnie, fala bieży za falą.

Na mostku kapitańskim dojrzałem

blady ognik fajeczki - kapitan

przechadzał się w gumowym

płaszczu, tam i z powrotem.

- Panie - rzekł - czy pan wie,

co znaczy być panem życia i

śmierci? Hallo, Smith, chodź no

pan tutaj, spójrz no pan - ha,

ha...

- Ha, ha... - zaśmiał się

Smith spoglądając na mnie

przekrwionymi oczkami - papa i

mama... do pior... to jest te...

- Papa i mama - powtórzył

kapitan trzęsąc ramionami z

tłumionego śmiechu - a tu

właśnie nie ma papy i mamy! Tu

jest bryg, panie - bryg na

morzu! Z dala od konsulatów!

- Na babkę babki - zaklął

Smith z uciechą. - Tu nie ma

pierniczków ani ciasteczek, ani

do chol... chciałem powiedzieć,

że te... dyscyplina i koniec.

Karność i kwita - ee... Za

mor...

- No, no, dosyć już, dosyć,

panie Smith. Pan Zantman jest

ostatecznie pasażerem... Ale

swoją drogą nie zawadziłoby

pokazać mu, czym jest kapitan na

morzu, co znaczy to słowo

ogromne, złożone z samych

zachcianek. Hi, hi, pan Zantman

pewnie wyobraża sobie kapitana w

czapce z galonami i w

czyściutkich białych

zaprasowanych pantalonach, jak

jest wymalowane na pocztówkach.

Wymyśl pan co dobrego, panie

Smith.

Zastanowił się, pyknął parę

razy z fajki.

- Każę, co? Jeśli każę skakać,

to będą skakali - rzekł. - Jutro

i pojutrze.

- To już było - mruknął Smith.

- Każę - co, panie Smith? Każę

co obciąć - każę obciąć ucho...

- Można - rzekł Smith - ale to

diablo delikatna operacja... to

jest... hm... Potem. Kłopot.

- Więc każę - co? Wszystko

mogę kazać! Do kroćset diabłów -

ja jestem kapitanem! Te diabły

poczują to - zawołaj pan

któregoś z marynarzy.

- Marynarze wszyscy już czują

to - rzekł Smith po chwili, nie

kwapiąc się - wypluł na dłoń

gumę, przypatrzył się jej dobrze

i wsunął z powrotem do ust.

- Wybierz pan takiego, który

czuje najmniej - niecierpliwił

się kapitan Clarke. - Prędzej -

chcę pokazać panu Zantmanowi...

Wymyśl pan coś, panie Smith. Pan

jest dosyć ograniczony.

Przypomnij pan sobie ziemię

Baffina i fokę.

- Ja już nie wiem co - rzekł

Smith, spoglądając tępo mętnymi

źrenicami amatora ginu. -

Wszystko zużyte. Wszyscy już

zużyci, zmięci, zaświ... to

jest... te...

- Głupiec z pana - zżymał się

kapitan. - Prędzej - prędzej -

potrzebuję, aby ktoś mnie uczuł.

Czasem czuję zwątpienie. Czasem

ogarnia mię zwątpienie.

W tej chwili niepotrzebnie

poruszyłem się - ale

zaświerzbiała mię pięta, a jest

to u mnie wrodzone, że zawsze

wtedy świerzbi, kiedy nie

potrzeba.

- Może by użyć pana Zantmana -

mruknął Smith, przypatrując mi

się z nie tajoną złośliwością.

- A wie pan, to niezły pomysł

- zawołał kapitan. - Użyjemy

pana Zantmana. Jest jeszcze

świeży. Jeszcze nie poczuł mnie

dotąd - najlepiej poczuje mnie

na własnej skórze... Racja - to

będzie najprościej.

- Jeśli kapitan rozkaże -

rzekł Smith, i ujął mię ciepło

za rękę i ścisnął jak w

kleszczach (zupełnie tak samo

ujął mię raz na lądzie jeden

sierżant - z początku ciepło, a

potem bardzo mocno) - to

zmajstrujemy wielką wędkę,

wbijemy na haczyk pana Zantmana

i złowimy na tę przynętę wielką

rybę głębinową. Ryba połknie

pana Zantmana, a my rozpłatamy

jej brzuch i wyciągniemy go

jeszcze żywego, jak Jonasza. To

będziesz pas. Ba, ba, pamięta

pan, panie kapitanie, nie takie

hece wyprawialiśmy w Zatoce

Karaimskiej - tam było dopiero -

ho, ho...

- Głupiś pan - powtórzył

kapitan. - To są ot - banialuki.

Co on w ten sposób poczuje? Nic

nie poczuje. Poza tym jest

pasażerem... hm... Tylko bez

brutalności, Smith, bez

brutalności. Głupiś pan -

wrzasnął - milcz pan! Ja już

mam potąd pańskich szpasów i

kawałów, prawdę mówiąc, rzygam

nimi! Nie ma w nich sensu za

grosz. Ja potrzebuję, żeby

poczuł, żeby poczuł kapitana

Clarke, poczuł bez listka

figowego i bez żadnych dodatków,

jak go Pan Bóg stworzył. Pluję

na białe, zaprasowane spodnie i

kapitańską czapkę z galonami! Ja

chcę rozebrać się, chcę być goły

- rozumiesz pan! - goły i

włochaty! A czy pan Zantman po

tym całym pańskim idiotycznym

Jonaszu pozna mnie, mnie,

Clarkego, gdy się rozbiorę?!

- My tu nie potrzebujemy się

krępować - zamamrotał Smith

ustami pełnymi gumy. - Nie ma

pensjonarek. Ani konsulatów!

- Nie pozna mnie - rzekł

kapitan z namysłem - ale jeśli

nie pozwolę mu zapinać

podwiązki? Jeśli nie pozwolę

zapinać podwiązki, Smith, i

będzie chodził z opadającą

skarpetką? Cóż wtedy? Do pioruna!

Wtenczas pozna mnie, wtenczas

będzie wiedział, kto jestem, bo

łydka jest włochata! Do diabła!

Te szczury lądowe ze swoimi

białymi portkami i pocztówkami

biało_niebieskimi zapominają, że

kapitańska łydka jest włochata.

Prędzej, panie Zantman, słyszał

pan? Prędzej! Żywiej, panie!

- Prędzej, panie! - powtórzył

Smith i ścisnął mi rękę.

- Tak to lubię - rzekł kapitan

spokojniej po chwili. - Widzę,

że z panem można trafić do ładu,

panie Zantman, choć nie ma pan

kołyszącego się chodu. Mieliśmy

tu dwa lata temu jednego szczura

lądowego - beznadziejnie

zakutego. Trzeba było wyprosić

go ze statku prosto do wody,

gdyż kiedy kazałem mu - głupstwo

- podnieść kołnierz od

marynarki, kwiczał jak zarzynane

prosię, a my, żeglarze, wie pan,

nie lubimy kwiczołów.

- Myślę, że już teraz dosyć -

rzekłem, gdy Clarke odszedł

zostawiając mię samego z

porucznikiem. - Myślę, że teraz

można by już zapiąć skarpetkę -

dodałem poufale, chcąc załatwić

rzecz polubownie, tonem

pochlebnym i porozumiewawczym

dyskretnej tolerancji dla

niewybrednych dziwactw kapitana.

- Co? - rzekł na to Smith,

odstępując ode mnie na dystans

ramienia. - Co? Co pan sobie

myśli? Nie radzę panu - nie

radzę panu nawet, jak pan będzie

sam w kajucie. A to co - huknął

groźnie, aż dostałem gęsiej

skórki. - Niech no pan nie

będzie zbyt dowcipny! Do chol...

zssr... - Zmieszałem się i

zaczerwieniony po same uszy

bąkałem tylko: - Ależ nie, nie,

nie... ja tylko tak sobie... Ta,

ta... gdzieżby? Nic podobnego! -

zupełnie jak raz w tramwaju i

jak raz na majówce...

Płyniemy dalej, pogoda

cudowna, niebo przejrzyste,

gdzieniegdzie wśród srebrnych i

szmaragdowych fal pojawia się

raja lub piła, chmara rekinów

ugania się za rufą, małe rybki

latają nad wodą, ale też okręt

posuwa się coraz wolniej, jakby

zastanawiając się, czy na dobre

nie stanąć - a załoga pod

nadzorem niezmordowanego

drugiego oficera, po omyciu

nawietrznej strony brygu, zwraca

się ze ścierkami ku

podwietrznej. Drugi oficer jest

młodzieńcem lat dwudziestu

kilku, płowym, pilnym, bez

wyrazu i nie dopuszczanym do

poufałości. W zasadzie istnieje

on tylko pro forma, na to, aby

istniał pierwszy oficer. Kapitan

i Smith spędzają prawie całe

dnie w kajucie, gdyż morze jest

spokojne. Przechadzając się po

pokładzie widuję ich przez

okienko, siedzących za stołem i

celujących w coś małymi

gałeczkami jakiejś substancji -

prawdopodobnie chleba. Wydaje

się, że nuda dosyć silnie dolega

- niekiedy kłócą się strasznie i

wymyślają sobie, a pewnie sami

nie wiedzą o co. Mieszają też

cocktaile z likierów Bolsa i

przyprawiają whisky korzeniami

imbiru. Od czasu do czasu załoga

na dany sygnał zaczyna

skandować: "Ryby i morskie ptaki

żerują za okrętem". Ostatnio

spostrzegłem, że marynarze

wykonują dziwaczne ruchy

tułowiem, mianowicie, pochyleni

nad ścierką, znienacka opierają

się na rękach, wyprężają nogi i

zginają plecy, podobnie jak to

czynią niektóre ziemne glisty.

Nie proszę jednak nikogo o

wyjaśnienia. Zakwalifikowałem to

po prostu jako "oryginalny

sposób spędzenia czasu". Prawdę

powiedziawszy unikam w ogóle

rozmów, ponieważ uważam, że

linia grot_rei niepotrzebnie

skręca się w literę S. Na literę

S zaczyna się jedno słowo, które

sam wymyśliłem, a którego

wolałbym nie znać. Nie tylko

zresztą ona - poza tym są na

okręcie inne nieprzyjemne

kształty i rysy; jest on cały

spękany od gorąca. Nie ja więc

zacząłem rozmowę ze Smithem -

ale właśnie Smith podszedł do

mnie, gdy stałem oparty o burtę,

i prosto z mostu zapytał, czy

nie znam jakich dobrych gier

karcianych, w kości, albo

innych, lub też, czy nie mam do

rozwiązania jakich zagadek?

Pierwsze - drugie Ojcze,

Matko,@ a zaś trzecie na

ostatku.@

- Przedtem graliśmy w domino,

w durnia, w chlusta i w klipę i

śpiewaliśmy na przemiany stare

kuplety z operetek. Potem

przeglądaliśmy kalendarz hodowli

koni. Przez kilka ostatnich dni

- rzekł szczerze, połykając

luźne przekleństwa - rzucaliśmy

gałkami z chleba w pierońskiego

małego robaczka, którego

wyciągnęliśmy spod szafy. Ale to

nam się przejadło. Potem

(ponieważ zawsze siadujemy

naprzeciwko za stołem) zaczęliśmy

fiksować się, pan wie? -

wpatrywać się w siebie - kto

dłużej wytrzyma. Jak zaczęliśmy

wpatrywać się w siebie, tak

zaczęliśmy kłuć się szpilkami -

kto dłużej wytrzyma. Teraz

ciężko nam przestać, a kłujemy

się coraz mocniej. Kapitan -

ciach i ja - ciach, raz za

razem. Może pan by coś wymyślił

- może pan zna co dobrego, panie

Zantman? Jestem już cały

pokłuty.

Zapomniałem się i rzekłem

nieopatrznie: - To stąd

pochodzi, że stworzyliście

rodzaj zaklętego koła i nie ma

żadnego bocznego spustu. Szpilka

wymaga poduszeczki - weźcie

poduszeczkę od szpilki i

połóżcie ją na stole pomiędzy

sobą. Smith otworzył usta i

spojrzał na mnie z szacunkiem. -

Do kr... Ale panie Zantman! -

myśmy pana mieli za fryca, a pan

jest, jak widzę, starym

żeglarzem. Pan ma doświadczenie!

- Ależ broń Boże! Zapewniam

pana... To zupełnie

przypadkiem... Co też pan, panie

Smith? Bo pogniewam się na pana.

Daję słowo honoru, że pierwszy

raz jestem na morzu! - wyjąkałem

okropnie zawstydzony.

- Pan jest diabelnym starym

żeglarzem! - powtórzył

porucznik, składając mi pokłon.

- Ba, ba, panie! Niech pan nie

udaje Greka! Musiał pan żeglować

do woli po tych przeklętych

bajorach, po Czerwonym i Żółtym,

i po Ochockim, i po Sargaskim, i

po Chińskim, i po Arabskim. -

Pan nie żeglował? Ba, panie, pan

ma węch starego wilka morskiego,

pan wchodzi od razu, jak mówią,

w sam środek kwestii.

Poduszeczka - rzeczywiście! To

najlepsza rada! Gdy położymy

poduszeczkę, zaraz przestaniemy

się ciachać.

- Przepraszam pana, ale

przypomniałem sobie, że

zostawiłem w kajucie zapaloną

maszynkę spirytusową, kawa

gotowa wykipieć - przepraszam

pana, panie Smith.

Około czwartej po południu

widziałem igraszki pelikanów z

rybami głębinowymi. Nadleciały

dwa z południowego zachodu i

jęły krążyć nad okrętem.

Pelikany są to ptaki duże,

śnieżnobiałe, z wielkim

podgardlem i o dziobie metrowej

długości, niesłychanie ostrym.

Oczywiście nie mogą marzyć, by

zdołały pożreć nim rekina albo

wieloryba, ale korci ich

absolutna przewaga nad

olbrzymami morskimi, polegająca

na tym, że rekiny ani wieloryby

nie umieją fruwać. Korci ich i

nie daje spokoju. Dlatego

nadlatują cicho i - pac -

zagłębiają ostry jak sztylet

dziób w grzbiet ryby głębinowej,

która uchodzi pod wodę albo

miota się, usiłując wyskoczyć i

pogonić za pelikanem w

niedostępny powietrzny żywioł.

Majtkowie przerwali pracę, by

się pogapić, czym ściągnęli na

siebie okropne przekleństwa

Smitha.

- Łajdaki - wydzierał się

przed zbitą i milczącą gromadą -

wielmożni panowie! Wielmożni

panowie! Thompson! - ty jesteś

najgorszy, ja mam na ciebie oko,

ty bydlę, Thompson! Ja z tobą

pogadam dziś wieczór! Ja z tobą

- Thompson - pogadam - dziś

wieczór - zobaczysz.

Potem zaczął mi się zwierzać,

co do załogi, że to stare wygi,

wyjadacze, wycirusy, pozbierane

ze wszystkich portów, których

trzeba trzymać mocno za mordę. -

Oni tylko myślą, jak się

wykręcić od roboty i leżeć do

góry brzuchem. Jest tam na

przykład niejaki Thompson, ten

jest najgorszy.

- Najgorszy?

- Thompson? To pijawka. Niech

pan zauważy jego usta - układają

się zawsze w ryjek, jak do

ssania. Maskuje się, pracuje jak

każdy, ale powiedziałem sobie,

że mu pokażę przy najbliższej

sposobności i pokażę mu dziś

wieczór. Przysiądzie ze strachu,

gdy mu pokażę.

- Usta - rzekłem pojednawczo -

to pewnie dlatego, że jest

ssakiem. Każdy jest ssakiem.

Należymy do rodziny ssaków.

Wyraziłem delikatnie

wątpliwość co do ruchów tułowia,

oglądania nóg i recytacji: -

Ryby i morskie ptaki żerują za

okrętem. - Wypowiedziałem się

ostrożnie za pewnym wymiarem i

zaznaczyłem, niby mimochodem, że

jednak co za dużo, to niezdrowo.

Na to Smith odpowiedział, że

sądzi, iż ja, stary żeglarz,

kpię sobie z niego. Nie takie

rzeczy dzieją się przecież na

wodach wschodnioazjatyckich z

Chińczykami. Albo na linii Port

Aden - Pernambuco, gdzie używają

stale roztopionej stearyny.

Ruchy tułowiem zmierzają do

wyrobienia giętkości kręgosłupa,

wpatrywanie się w nogi jest karą

za brak należytej czystości -

kto ma brudne nogi, ten musi

wpatrywać się w nie pełną

godzinę. Co zaś do wersetu: -

Ryby i morskie ptaki żerują za

okrętem - to brzmi on jak wzór

kaligraficzny i w istocie chodzi

o to, by wypisać go w mózgach

marynarzy perłowym rondem.

- Taki bryg, jak ten, idzie

sam bez niczyjej pomocy, chyba

że jest sztorm. Marynarze nie

mogą przecież szorować bez

przerwy tego krr... prr...

pokładu, wyszorowaliby go do

cna. A karność musi być

zachowana, te łajdaki muszą być

trzymane w ryzach, kapitan więc

wybrał to raczej niż cośkolwiek

innego.

- A, raczej to niż cośkolwiek

innego.

- O, kapitan jest także starym

doświadczonym żeglarzem, wilkiem

morskim co się zowie. Pan

powinien się z nim lepiej

zaznajomić, panie Zantman, na

pewno panowie mieliby sobie

niejedno do powiedzenia.

- Stary mówił mi

niejednokrotnie... ciągnął

poufale Smith. - Panie Smith,

jakie są obowiązki kapitana na

statku: musi on wymyślać, bo

inaczej wszystko by się wściekło

z nudów. Pan, panie Smith, musi

wymyślać gębą, a ja muszę

wymyślać głową, i to jest cała

między nami różnica. A teraz co

ja mam wymyślać, panie Smith?

Przecież, do zarazy, nie możemy

bawić się w piłeczkę, panie

Smith. Przecież, do choroby, nie

jesteśmy dziećmi, panie Smith, w

krótkich majteczkach.

- Hem, hem - zatem zabawa w

piłkę jest dziecinna, a te hem,

hem... nogi... nie - rzekłem,

pokasłując.

- Pewnie - odparł chełpliwie -

nogi - nie, bo któż z nas nie ma

odcisków? - a przy tym

podtrzymują karność w załodze.

Oni muszą spełniać wszystko bez

gadania. Tak samo szpilka - jak

Boga!... to było zupełnie

wściekłe - szalone - bałwańskie.

Jak panu się to podoba, panie

Zantman? Ba, ba! Pan, z pańskim

doświadczeniem, nie może nie

przyznać racji. Tak jest zawsze

i wszędzie. Bez tego

pozdychalibyśmy z nudów.

Oblizał palec i wystawił na

wiatr.

- Tym bardziej że wiatr

ustaje i zagraża, zdaje się,

cisza morska. Do cięż... parr...

jasn... doł... To zawsze tak.

Pan zna przysłowie - woda i nuda

to żywioł żeglarza.

Pod wieczór widziałem tłuste

flądry oraz rozróżniłem głowę

rekina młota na jakie 3, 4 cale

pod powierzchnią.

Kapitan Clarke ukazał się na

mostku kapitańskim i zaczął na

mnie kiwać. Widocznie Smith

musiał naplotkować o poduszeczce

i jakobym był starym żeglarzem -

gdyż kapitan odnosi się do mnie

obecnie zgoła inaczej niż

poprzednio, a nawet sprawia

wrażenie, jakby chciał mnie

wysondować. Widocznie myśli, że

ja wiem coś, czego on nie wie,

lub że umiem się tak jakoś

urządzić, że mi mniej dolega.

Gdy wdrapałem się na mostek,

Clarke rzekł:

- Nuda, panie. Morska nuda.

- Hm - odparłem.

- Niemiła rzecz - nuda.

Co? Niemiła. Nudno. Nie wiadomo

co.

- Można wytrzymać -

powiedziałem. - Nie tak znów

nudno. Jest woda - ryby...

- Ba, panie, Smith mi mówił -

rzekł kapitan łaskawie, trącając

mnie łokciem. - Pan tam na pewno

ma swoje sposoby na nudę, to

panu nie nudno. Jakbym wiedział.

Ta poduszeczka, ho, ho. Tylko

pan nie chce ich udzielić,

skąpiec z pana... he, he... pan

wszystko chowa dla siebie.

- Ależ nic podobnego. Bo

pogniewam się na pana, panie

kapitanie. Smith coś

nabajdurzył.

- No, no, bez urazy! Chciałem

tylko zaznaczyć, że z panem

można pogadać, panie Zantman,

nie jak z byle szczurem lądowym

- i niepotrzebnie pan się kryje

przed nami - nie rozumiem, co

panu zależy... No, ale wolna

wola.

Byłem w bardzo niemiłym i

trudnym położeniu i kręciłem

uważnie guzik od marynarki, gdyż

Clarke miał żyłę na skroni,

wyraźnie odznaczającą się na tle

wyłysiałych kątów czoła. Nagle

zmarkotniał i zaczął drapać się

za uchem.

- Nuda - powrócił znów do

swego, kopiąc coś nogami - nuda.

Podpisałem kontrakt z

towarzystwem i muszę kursować

Birmingham - Valparaiso, tam i

z powrotem. Co jest, do cholery?

Na lądzie nudno - tramwaje, bary

- nuda lądowa wypycha na morze.

A na morzu co? Już pan ruszył -

już pan wypłynął pod pełnym

żaglem - już ginie brzeg - już

pan się rozkołysał - już pieni

się szlak za rufą - a tu naraz

nuda, co? Morska nuda.

- Natura stoi na zawadzie -

mruknąłem chrząkając. - Natura

jest taka.

- Jak to? - rzekł Clarke.

- Natura nie lubi - mruknąłem

- nie lubi.

- Najlepsza na nudę jest

fajka_przyjaciółka - rzekł

sentymentalnie. - Whisky także

jest dobra - obgryzanie paznokci

- zażywanie tabaki... Jeśli kto

ma dziurę w zębie, wiercenie

językiem. Jeśli zaswędzi, można

się drapać - wie pan, w Mukdenie

wchodzę do klubu, czterech

kapitanów przy lunchu, wszyscy

podrapani do krwi, podrapani,

jakby mieli wysypkę. A pan co,

panie Zantman?

- Ja? - Ja czasem...

- Właśnie uważam, że pan

wygląda świeżo i rumiano - rzekł

z ciekawością kapitan. - Daję

słowo - jakby pan nigdy nie

puszczał maminej spódnicy. Jak

pan to robi?

- Ależ bo ja, panie kapitanie,

rzeczywiście... Zapewniam pana.

- Ha, ha, ha, ha, ha - roześmiał

się przeciągle. - Ho, ho, ho, z

pana filut, panie Zantman. No,

ale ja nie zmuszam, skoro pan

nie chce, ostatecznie niech i

tak będzie, że pan pierwszy raz

- ha, ha, ha... Przydałby się

nam jaki sztormik, co? - dodał,

znów trącając mnie łokciem. -

Wtedy, do cholery,

przejechalibyśmy się porządnie,

co? A tu wlecz się, człowieku -

i jeszcze w dodatku wiatr

ustaje. Skręcam się - nudno -

diabli biorą - nie mogę

wytrzy...

- To niezdrowo - rzekłem. -

Bardzo niezdrowo. Złe myśli

przychodzą.

- Do zarazy - mruknął kapitan.

- Spójrz pan na te maszty. Jak

one głupio stoją. To głupie. A

ja też stoję - głupio. Stoję ja

i kieliszek. Powiedz pan, co

można zrobić z kieliszkiem -

potłuc go tylko, co? Tak też

zrobiłem wczoraj wieczorem. Na

tym zasr... brygu nic się nie

dzieje od rana do wieczora. Gdy

patrzę na tę poręcz - uderzył

ręką - i widzę, że ona ciągle

połyskuje tak głupio - to patrzę

i chciałbym wyskoczyć ze skóry.

- Zaczął się skarżyć boleśnie,

przyciszonym głosem, że wszystko

jest głupie - głupie. - Wszystko

musi być wyczyszczone - każda

rzecz na swoim miejscu,

marynarze nic innego nie robią

tylko szorują i czyszczą po

całych dniach. Na statkach, jak

pan wie, obowiązuje nadmierna,

wprost przesadna czystość. Po

cholerę? Albo te ryby

latające... Powiedz pan tylko,

dlaczego one tak głupio

wyskakują z wody, o, niech pan

spojrzy, ukazał mi jedną, która

ostrym łukiem przeleciała nad

pokładem - to też głupie, głupie

jak nie wiem. Powiedz pan,

dlaczego one to robią, co?

Przecież nie mają skrzydeł.

Odpowiedziałem po namyśle, że

zjawisko to należy przypisać

specyficznym właściwościom tych

oskrzelowatych, które umieją

nadąć się do tego stopnia, że w

pewnym momencie woda, nie mogąc

wytrzymać nerwowo, wyrzuca je,

ze strachu, aby nie pękły. Tak

samo ropuchy ziemne nadymają się

powietrzem często do rozmiarów

przerażających, lecz ziemia,

gorsza pod tym względem od

wody, nie popuszcza i dlatego

pękają.

- Słowo daję! - zawołał

kapitan z niezrozumiałym

podnieceniem. - Ha, ha, ha!

Racja! To, to! Ale z pana!

Naturalnie! A to łajdaczki, no!

Nadąć się, przestraszyć, a ta

spietrana k...a woda boi się i

wyrzuca - ha, ha! Boi się, do

diabła - boja ma, boja ma! W

mordę! W mordę i za mordę! -

krzyczał zachwycony. Zdaje się,

że słowa moje połechtały w nim

jakąś żyłkę terrorystyczną. -

Brawo, doskonale! Że też mi nie

przyszło do głowy. Ale z pana

znawca. Z pana przyrodnik -

dodał, nadymając się z lekka i

patrząc na mnie z podziwem. - I

pan mówi, że pan nie podróżował?

- Trochę się znam na

przyrodzie - rzekłem - ale

teoretycznie. - Zacząłem

kaszleć, powiedziałem, że robi

się chłodno, i wróciłem do

kajuty, skąd nie wydalałem się

przez cały dzień następny.

Tego (następnego) dnia znów

zdarzył się ciekawy wypadek,

którego jednak nie widziałem

(gdyż byłem w kajucie). Wiadomo,

że żarłacze są niesłychanie

żarłoczne, stąd też ich nazwa -

żarłacze. Otóż kuchcik okrętowy

upuścił przypadkiem do wody

wielki miedziany rondel i rondel

- chaps - natychmiast zniknął w

łakomej czeluści. Fakt ten

dostarczył mu tyle przyjemności

i tyle przedziwnej rozkoszy, że

nie mógł się powstrzymać i

wyrzucił jeszcze parę widelców,

które zostały schwytane w lot, a

potem zaczął wyrzucać wszystko,

co miał pod ręką, a więc

talerze, noże kuchenne i

stołowe, filiżanki, własny

zegarek kieszonkowy, kompas,

barometr, trzymiesięczną pensję

oraz komplet encyklopedii

żeglarskiej. Smith przyłapał go

w chwili, gdy odrywał półkę w

całkowicie ogołoconej kajucie.

Można sobie wyobrazić, co się

działo. Chłopak tego samego

wieczoru zachorował na malarię,

i jak się zdaje, nie pokaże się

więcej do końca podróży. Tak czy

owak, jesteśmy pozbawieni

przedmiotów pierwszej potrzeby i

omlet musimy jeść wprost z

patelni. Dowiedziawszy się o tym

zdarzeniu, zmarszczyłem brwi i

powiedziałem do siebie, ale

dosyć głośno i mądrze, jakby mi

zależało, aby ktoś słyszał: -

Aha, no tak - to bardzo mądre.

Bardzo dobrze pomyślane. Jest to

znana w medycynie choroba,

polegająca na pewnym

zacietrzewieniu - jest to,

wyrażając się naukowo,

specyficzny "tuman", zrodzony z

pewnego nieopanowania - jest to

pewna rozkosz czerpana z

niedoskonałości zmysłów i z

pomyłek instynktu zaślepionego

zbytnią żarłocznością, niejakie,

można by powiedzieć, urzeczenie

automatyzmem, słowem choroba

poniekąd automatyczna,

wynikająca z zastosowania

wielkich, powszechnych sił

ciążenia, wyrzutu i głodu do gry

w ciuciubabkę. A przy tym - jak

też te przedmioty będą dolegały

w brzuchu? - Po chwili jednak

muskuły twarzy mi zelżały,

ukazała się na niej okropna

beznadziejna głupota i rzekłem

ciszej: - O, Boże! Dobrze, ale

dlaczego tak głupio? Dlaczego

tak głupio, jałowo, ciągle, bez

przerwy, bez jednej chwili

wypoczynku, dlaczego tak jakoś

głupio_mądrze, i mądrze_głupio?

Ktoś tu się mądrzy i ktoś

wygłupia, o Boże, ześlij choć z

pięć minut przerwy. - I

pozwoliłem sobie dodać nawet: -

Jestem jak w ciemnym lesie,

gdzie cudaczne kształty drzew,

upierzenie i jazgot ptaków wabią

i śmieszą dziwną maskaradą, lecz

z głębi dochodzi daleki ryk lwa,

kłus bawołu i skradający się krok

jaguara.

2

"Banbury" posuwa się coraz

wolniej. Słonko przygrzewa coraz

silniej, roztopiona smoła kapie

z boków okrętu do morza, morze

jest szafirowe, a woda, użyta do

szorowania pokładu, paruje

prosto w również szafirowe

niebo. Kapitan Clarke ukazał się

na mostku kapitańskim, oblizał

palec i rzekł:

- Jakbym wiedział - bryza

ustaje. A bardzo możliwe, że

będziemy mieli wiatr przeciwny.

Panie Smith, każ pan założyć

boczny kliwer. Na tym szlaku

zawsze tak - zawsze, czy do

Valparaiso, czy z Valparaiso,

wiatr przeciwny. I to się nazywa

żegluga? To jest żegluga! To ma

być żegluga - wrzeszczał

rozzłoszczony.

Stadko delfinów nie odstępuje

rufy. Nie chcą one mięsa -

jedynym ich marzeniem jest

podrapać się trochę o ster

okrętu, gdyż cierpią strasznie

wskutek wodnych wszy. Nie zawsze

trafia im się taka gratka -

twardy przedmiot w bezkresie

wód, o który można się potrzeć.

Często tygodniami całymi płyną

przez ocean w poszukiwaniu

takiego przedmiotu. Nie widzą

jednak tego, że okręt, chodź

bardzo wolno, przecież posuwa

się naprzód i wiecznie chybiają

kant steru o parę cali.

Nieszczęśliwe ryby nie

rozumiejąc przyczyny, wciąż

powtarzają manewr bezskutecznie.

Na kawałku papieru zanotowałem

co następuje: - "Uważam, że tego

trochę za dużo. Delfiny

chybiające kant steru, szczury

gryzące własne ogony, marynarze,

którzy wpatrują się we własne

nogi i odginają zgięte grzbiety,

pelikany kłujące grzbiety

wielorybów, kapitan kłujący się

szpilką z porucznikiem,

wieloryby nie mogące wzlecieć

nad wodę, ryby latające, które

natomiast nadymają się tak

dalece, iż woda nie wytrzymując

napięcia, wyrzuca je ze strachu

w powietrze - to jest stanowczo

zbyt monotonne. Przypuszczam, że

można by od czasu do czasu

pokazać coś innego. Gdybym

wiedział, że tak będzie, nigdy

bym nie wybierał się w podróż.

Nie zawadziłoby trochę więcej

taktu. Powtarzać wciąż w kółko

jedno i to samo, to jest

stawianie kropki nad i, zupełnie

zbędne, jeszcze się kto

domyśli."

"Widoki zresztą jak widoki,

ale ze strony kapitana i Smitha

zachodzi już rażący brak taktu,

te nogi i te szelki niemożliwe,

a gorzej jeszcze z rozmowami. Co

mają znaczyć - przepraszam - te

zwierzenia? "My żeglarze" - co

znaczy "my żeglarze"? Kto tu się

chce "kołysać", co znaczy "pęd"

i "pożerczość", co znaczy "nuda"

i to, że "ponosi"? Ja wcale nie

jestem ciekawy. To było wyraźnie

pite do mnie - to wszystko

pijacy. To pijacy i ludzie o

fatalnych skłonnościach, o

zakład, kokainiści albo

morfiniści, zepsuci doszczętnie

gdzieś w jakimś Pernambuco. Nie

będę więcej z nimi rozmawiał.

Nie jestem żeglarzem i nie chcę

mieć do czynienia z żeglarską

"fantazją" kapitana i z jego

marynarską "śmiałością".

Postaram się oględnie (gdyż

jednak skarpetka wciąż jest

opuszczona) rozluźnić nasze

stosunki. Również i Smitha z

jego pomysłami i świderkiem

osadzę na miejscu. To nie racja,

że powiedziałem o poduszce albo

o latającej rybie (czasem

oczywiście coś musi się wypsnąć,

skoro nagabują), aby zaraz

ogłaszać mię "starym żeglarzem"

i wtajemniczać we wszystko, czy

ja chcę, czy nie chcę."

"Przyznam się, że wyobrażałem

sobie życie na statku zupełnie

inaczej. A to jakieś bajorko.

Nie ma żadnego przewiewu.

Liczyłem na słony zapach morza,

przestrzeni etc., o ileż

zdrowszy od lądowych zaduchów, a

tu tymczasem, widzę, ciasno -

ciasno, natrętnie i w dodatku

jakieś małpowanie. Przede

wszystkim nie ma za grosz taktu.

Przedwczoraj, nie chcąc

kontynuować dłużej rozmowy z

Clarkiem, wróciłem do kajuty,

ale jakiś duży robak, zdaje się

skorpion, wylazł ze szpary w

podłodze, przyglądał mi się czas

jakiś, poruszając wąsikami, a

potem ni stąd ni zowąd zwinął

się w kłębek i zastrzyknął sobie

wszystek jad odwłoka -

popełniając samobójstwo.

Słyszałem, że jest to na

porządku dziennym u tych

błonkoskrzydłych. Ale dlaczego

wybrał się z tym do mnie? Czy

nie mógł załatwić się w szparze?

Udałem, że nie widzę. Na lądzie

też widuje się czasem psy albo

konie, ale przecież jest większa

dyskrecja i nikt nie będzie

wyłaził specjalnie do kogoś,

żeby mu pokazać."

"Obyśmy jak najprędzej

dopłynęli do Valparaiso. Czy

tylko dopłyniemy do Valparaiso?

Nie wiem, może to zresztą jest

normalne i przewidziane

rozkładem jazdy - ja nie znam

się na gwiazdozbiorach i nie

umiem posługiwać się sekstansem,

ani kompasem, lecz jeśli

konstelacja (jak się zdaje)

jest nieprzychylna, a nawet

małpio złośliwa jakaś, i

weszliśmy w niedobry znak

Barana, albo Koziorożca, to

zdaniem moim kapitan i Smith

zanadto rzucają się i pozwalają

sobie. Ja zawsze bałem się tej

oficerskiej, marynarskiej

fantazji, co to na nic nie

zważać, tylko za mordę i po

kawalersku - kawalerska fantazja

i kawalerska jazda. Trzeba

czasem przycichnąć, przeczekać.

Trzeba wiedzieć, kiedy i co. Tu

jest ciasno, zupełnie jak w

pudełku i może wyniknąć jaki

skandal, twarze marynarzy nie

podobają mi się, choć widuję

tylko ich grzbiety."

Napisawszy to, spaliłem czym

prędzej papier nad świecą. Potem

wziąłem kawałek papieru i

dopisałem jeszcze. - "Tak,

twarze marynarzy nie podobają mi

się, choć widuję tylko ich

grzbiety. Grzbiety, oczywista

rzecz, są potulne i zestrachane,

jak to zwykle grzbiety, ale

wieczorami dochodzi mię przez

podłogę kajuty spod pokładu

jednostajne, natrętne

brzęczenie, ni to szum rojowiska

owadów. Szum ten pochodzi od

marynarzy. A zatem Smith trzyma

ich za mordę w dzień, ale nie w

nocy. Czy chrapią? Czy mówią? A

jeśli mówią, to o czym mogą

mówić, i czy przypadkiem nie

zanadto plotkują, jak to się

zdarza w czasie długich morskich

podróży. Możliwe bowiem, że z

nudów rozpowiadają sobie jakieś

rozwlekłe, niestworzone

historie, w których nie ma ani

słowa prawdy. Smith wspomniał mi

przecież - to są obieżyświaty,

stare portowe wygi i na pewno

tam niemało nasłuchali się w

życiu. Znałem jednego takiego -

opowiadał on zawsze z wielką

uciechą, że w Tokio słyszał u

fryzjera, jak pewien pan "bardzo

porządnie ubrany, na pewno z

wyższej sfery", przestrzegał

manicurzystkę, "aby nie obcinała

za krótko paznokci, gdyż nie

będzie miał czym dłubać w

nosie". Oto jest próbka ich

stosunku do inteligencji. Oni

tylko takie rzeczy umieją

podchwycić - nic więcej. A

gotowi gadać o tym - godzinami,

wciąż z tym samym obrzydliwym

szyderskim prześmiechem".

I ten papier spaliłem -

jednakże nie znaczy to, abym nie

wprowadził w czyn postanowień

odnośnie do Clarkego i Smitha.

Trzymałem się od nich z daleka,

a kiedy widziałem ich na jednej

stronie okrętu, przechodziłem na

drugą. Gorzej było, nie przeczę,

gdy jeden był po jednej, a drugi

po drugiej stronie brygu.

Tymczasem zerwała się morka,

lecz zamiast dąć z boku lub z

tyłu, jęła dmuchać lekko w sam

dziób. "Banbury" nie cofał się,

ale było to niewypowiedzianie

drażniące - niewielkie fale

pluskały mu w nos.

Na domiar okazało się, że

Thompson rzeczywiście ma usta w

ryjek - widząc to, nie mogłem

się powstrzymać (wyrzucam sobie

tę nieoględność) i zapytałem: -

Thompson. Dlaczego to robicie?

Przecież tak nie trzeba,

Thompson. - Był to rosły,

barczysty drab, z ogorzałą

twarzą, włochatą piersią,

kolczykami w uszach i z małą

grzywką nad czołem - zbyt małą w

stosunku do całej postaci.

Rozejrzał się, czy nikogo w

pobliżu nie ma, przysunął się do

mnie bardzo blisko i powiedział,

wysuwając usta: - Ja lubię, sir.

- No, no, Thompson - rzekłem

pośpiesznie. - Macie tu 5

szylingów na tytoń, Thompson. -

Thompson zamknął łapę, w którą

wsunąłem pieniądze i rzekł:

- To na nic się nie zda.

- Pewnie nudno wam na

pokładzie, Thompson - rzekłem

życzliwie.

- Oj nudno, nudno - jęknął

Thompson - aż trudno wytrzymać,

sir. Muszę chodzić spać o

dziewiątej jak grzeczne dzidzi,

sir, a we dnie śpiewać piosenki.

Kapitan i porucznik są zbyt

surowi, sir. Nie mogę sobie

użyć, nie mogę sobie wygodzić -

zdycham, sir. Dawniej byłem

krwisty, czerwony jak ogień,

dobrze się miałem, a teraz

jestem blady i wycieńczony -

diabli mię biorą, sir, marnuję

się, sir.

Wyniosłem mu na miseczce

trochę mleka, które wychłeptał.

- To wam dobrze zrobi,

Thompson. Mleko jest białe, to

na czerwoność najlepsza rzecz -

codziennie wystawię dla was taką

miseczkę przed drzwi kajuty.

MLeko i dużo owoców. Tylko na

miłość Boga, nie róbcież

skandalu, Thompson. Postarajcie

się wytrzymać do Valparaiso.

Okręt zwalnia, lecz kapitan mi

mówił, że wkrótce powieje

przychylna morka. Bardzo was

proszę, tylko bez żadnych

głupstw, Thompson, macie tu

jeszcze pięć szylingów.

Stoimy wciąż pod 76) szer.

geogr., o dobre 450 mil na

południowy zachód od Wysp

Kanaryjskich, nie widuje się

jednak kanarków. Te złotopióre i

małe ptaszki boją się widać

nadmiernych odległości, wolą

przeskakiwać z gałęzi na gałąź w

plamistym gąszczu rozłożystych

południowych drzew, gdzie

świergot ich rozlega się

znacznie głośniej niż na morzu.

Nie są to ptaki morskie, lecz

lądowe. Wiatr dmucha lekko, lecz

stale, w sam dziób okrętu,

drobne fale dają raz za razem

drobne szczutki, na fiołkowym

niebie przesuwają się gęsiego

białe, pogodne obłoczki.

Widocznie Thompson

opowiedział, że ja dałem mu parę

szylingów - gdyż po południu

zaczepił mię na śródokręciu

mat, wielki, astmatyczny, gruby

mężczyzna o obwisłych, nalanych

policzkach, wyłupiastym, bladym,

zmęczonym spojrzeniu. Skarżył

się na nudę, powiedział, że ma

brudne nogi - że to go bardzo

męczy i prosił o parę szylingów.

Kiedy skarciłem go ostro,

odezwał się ciszej:

- Dobrze, dobrze. Życie już

jest takie. Ja wiem. Mam

czterdzieści siedem lat, a nigdy

nie miałem czystych nóg - nigdy,

nie dało się zrobić. Inni to

mogą mieć czyste nogi, ale ja

nie - nigdy - taki już mój psi

los. Zawsze to to, to tamto

wejdzie w paradę i nie można - a

jak można, to się nie chce.

Właściwie to ja chcę - ale mi

się nie chce i - dodał niemrawo

- znalazłem inne sposoby, tutaj

- stuknął palcem w czoło z miną

domyślną i spoglądając na mnie.

Co prędzej dałem mu 5 szylingów

na piwo i poradziłem, żeby

przynajmniej pudrował sobie nogi

- to praktyczniejsze, mniej

zabiera czasu. Prosiłem, żeby

nikomu o tym nie mówił, że ja

daję pieniądze. Ale widocznie

nie wytrzymał. Jeden z

marynarzy, nie znany mi z

nazwiska, szepnął niby do

siebie, przechodząc w pobliżu i

obejrzawszy się, czy nikt nie

słucha:

- Nasturcje.

I temu dałem parę szylingów.

Hm... Zaczynam się poważnie

niepokoić, gdyż uważam, że

załoga staje się zbyt nachalna.

Nie upłynęło dwóch dni od

rozmowy mojej z Thompsonem, a

notatnik, w którym zapisuję

codzienne wydatki, zaczernił się

szeregiem nowych pozycji.

Wyglądało to prawie tak, jak

gdyby załoga znalazła jakieś

moje wiersze pod poduszką, ale

ja żadnych wierszy nie miałem,

gdyż przecie wdrapałem się na

"Banbury" z motorówki, bez

żadnych pakunków.

Thompsonowi za lubię i ryjek -

10 szyl.

Matowi za nogi - 5 szyl.

N. N. za nasturcje - 2 szyl.

Steevensowi za pewne pomidory

oraz pąkowie - 5 szyl.

Busterowi za nieśmiałość - 5

szyl.

Dickowi za grządki uprawiane

ręczną łopatką pośród wysokich

łodyg trzcinowych - 1 szyl. 6

pens.

O'brienowi za ogromne dojne

krowy pasące się na łące pełnej

okrągłych kamyczków - 3 szyl.

(Chciałem dać mniej, ale

wiedział jeszcze o "kluczyku")

O'brienowi powtórnie za

warząchew, z zaleceniem, żeby

się hamował aż do Valparaiso.

(Nb. On nie chce, mówi, że

znowu wczoraj spłynął krwią. Za

to znów 6 pens. dodatkowo)

Do przeniesienia - 31 szyl. 6

pens.

Rachunek powyższy opatrzyłem

następującym komentarzem:

"Płacę, bo moje. Gdyby nie było

moje, nie płaciłbym.

Niepotrzebnie zadawałem się z

tym typem (Thompsonem), teraz

wszyscy zaczepiają jeden przez

drugiego. Nie ma gorszej rzeczy,

jak wejść w kontakt z hołotą,

która ględzi bezmyślnie, z

głupim pochlebianiem się, byle

ciągnąć pieniądze. Na pewno

między sobą wyśmiewają się, że

udało im się naciągnąć pasażera

i te same słowa powtarzają w

sposób wulgarny - rycząc ze

śmiechu i trzymając się za

brzuchy. Ciekawe jednak, skąd

wpadli na nie. Już to trzeba

przyznać, że na statku zachodzi

rażący brak dyskrecji i pod tym

względem mógłbym mieć pretensje

nie tylko do majtków, ale i do

rur okrętowych, które wyprawiają

dziwne jakieś zawijasy, również

moje. Oni małpują i przekręcają,

a z każdej rzeczy robią zaraz

brudy albo głupotę, tak że

trzeba się rumienić."

"Sytuacja wymaga ogromnego

taktu. Kapitan ma za dużo

żeglarskiej fantazji, a Smith

umie ciepło ścisnąć za rękę - aż

miło. Mogą każdej chwili

wyrzucić za burtę. Wyjeżdżając

zapomniałem o absolutnej władzy

kapitana, a to ważny punkt, o

którym nie należało zapominać.

Zapomniałem też, że na morzu są

sami mężczyźni (nie mówię o

wielkich pasażerskich

parostatkach). To wszystko

mężczyźni i skarpetka była na

czasie. Co do załogi, to składa

się ona ze starych wyjadaczy,

starszych jeszcze niż myślałem i

trzeba z nimi bardzo

politykować, bo dla nich nie ma

nic świętego, oni są jak bursze

niemieccy albo jak żołnierze w

koszarach. To widać po nich.

Dobrze, że Smith trzyma ich za

mordę. Dziś, stojąc na dziobie,

zobaczyłem nieznane zwierzę

wielkości i kształtu mrówkojada,

które wysunęło wąski jak taśma i

długi język i usiłowało polizać

nim kawałek drzewa, pływający w

odległości paru metrów -

poszedłem więc na rufę, ale tam

znowu roiło się od ostryg - a te

ślimaki połykane są żywcem i

zdychają odarte ze skorup w

ciemnej jamie żołądka. Nikt nie

może być bardziej od nich

pożarty żywcem i niczego się tak

nie boją jak cytryny. (Bać się

cytryny!) Odwróciłem się tedy od

morza i spojrzałem na pokład,

ale tu znów jeden z majtków

położył szczotkę, podniósł nogę

i podrapał się w piętę, zupełnie

jak mały piesek, który załatwia

się pod krzakiem. Skończyło się

na tym, że ponownie zamknąłem

się w kajucie na parę godzin,

pod pozorem wilgoci. Zachodzi

potrzeba ogromnego taktu, nie

można się niczemu dziwić, nie

można okazywać zdziwienia,

zdziwienie byłoby zupełnie nie

na miejscu, gdyż wszystko jest

takie - wszystko jest takie, a

ja nie mam żadnej podstawy do

zdziwienia i jeśli wyrzucą mię

za burtę, to wylecę bez

zdziwienia - zdziwienie w tych

warunkach byłoby bez wątpienia

ogromną niewłaściwością, rażącym

nietaktem. W każdym razie trzeba

być oględnym i unikać scysji,

poruszać się bardzo ostrożnie,

gdyż nuda ciśnie, a słońce

przypieka. Obyśmy, obyśmy

dopłynęli do Valparaiso -

niestety, wiatr dmucha

na przekór."

- "Porządek, karność i

czystość na tym statku to cienka

błonka, która lada chwila może

prysnąć i ma się ku temu."

Po napisaniu papier spaliłem.

Wkrótce okazało się, że obawy

moje były uzasadnione - i źle

zrobiłem, rozdając pieniądze

marynarzom, gdyż wpłynęło to na

nich judząco i rozzuchwalająco.

Bierze się pieniądze, a potem -

dalejże, już z pieniędzmi w

kieszeni! (Kiedyś, już dawno,

rozdawałem w ten sam sposób

karmelki i z nie lepszym

skutkiem.) - Któregoś dnia,

spacerując po rufie,

spostrzegłem na deskach pokładu

ludzkie oko. Było zupełnie

pusto, tylko przy sterze

marynarz żuł gumę, cały pokład

zalany był podzwrotnikowym

słońcem i pocięty ukośnie

niebieskawą siatką cieniów

olinowania fok_masztu. Zapytałem

sternika:

- Czyje to oko?

Wzruszył ramionami.

- Nie wiem, sir.

- Czy komu wypadło, czy też

zostało wyjęte?

- Nie widziałem, sir. Leży

tutaj od rana. Byłbym podniósł i

schował do pudełka, ale nie

wolno mi odchodzić od steru.

- Tam pod burtą - rzekłem -

leży drugie oko. Ale inne.

Innego człowieka. Niech Barnes

pozbiera je, jak będzie

odchodził od steru.

- Słucham, sir.

Podjąłem przerwany spacer

zastanawiając się, czy

powiadomić kapitana i Smitha,

który ukazał się na schodkach

przedniego luku.

- Tam na pokładzie leży

ludzkie oko.

Zainteresował się żywo. Do

kr... ro... Gdzie? Czy do pary?

- Czy pan myśli, panie

poruczniku, że komu wypadło, czy

też że zostało wyjęte?

Usłyszeliśmy głos kapitana z

górnego pomostu:

- Czy co się stało, panie

Smith? Dlaczego pan zaklął?

- Te... chr... przekl... -

odparł ze złością Smith - te...

bar... krr... zaczynają się

bawić w oczko.

- Czy pan chce przez to

powiedzieć - zapytałem - że

marynarze z nudów wymyślili taką

zabawę, że jeden drugiemu

znienacka kciukiem stara się

wybić oko - tak mniej więcej,

jak chłopcy w szkole podstawiają

sobie nogi?

Z góry rozległ się głos

kapitana:

- Nie zapomnij pan, panie

Smith, by niezależnie od kary

sprawca zjadł wybite oko. Tego

chcą zwyczaje żeglugi.

- Diabli - zaklął porucznik. -

Jak raz zaczęli, to już nie

będzie spokoju. Na wodach

południowego Pacyfiku

straciliśmy w ten sposób w

czasie ciszy morskiej 3/4 oczu

całej załogi. Boją się tego jak

wszystkich diabłów, ale jak raz

zaczną, nie mogą się

powstrzymać. Już ja im sprawię -

a, a, wielmożni panowie -

popamiętają mnie, popamiętają

mnie wielmożni paaa...

aaa... paa...

- To raczej coś jak łechtanie

- rzekłem. - Chłopiec w szkole

panicznie boi się łechtania i

dlatego też nie może się

powstrzymać od połechtania swego

towarzysza, wtenczas tamten jego

znów zaczyna łechtać i

rozpoczyna się ogólne łechtanie.

- Już ja ich połechcę -

zamamrotał Smith, pieniąc się i

gwałtownie macając po

kieszeniach. Dodałem tylko

smutno i prawie boleśnie:

Przepraszam. To słabo

przytwierdzony organ, kulka

wsadzona w dołek człowieka, nic

więcej.

Poszedłem do siebie, położyłem

się na łóżku i napisałem palcem

na ścianie kajuty: - Ładna

sprawa. - Teraz Smith ich

połechce, a potem znów oni

połechcą Smitha. To dużo gorzej

niż myślałem. To niby

jednostajnie i głupio, ale coraz

doraźniej i ciaśniej - to już

osobiste zaczepki - to

niebezpieczne. Jestem jak

jagnię pomiędzy wilkami, jak

osieł w jaskini lwów. Trzeba

jednak będzie rozmówić się

poważnie z Clarkem.

Sposobność do rozmowy

nadarzyła się jeszcze tego

samego wieczoru na mostku

kapitańskim. Clarke stał oparty

o poręcz i konferował z

porucznikiem, a obaj mieli

bardzo zafrasowane i zirytowane

miny. Widocznie naradzali się

nad sytuacją, gdyż dosłyszałem,

jak Clarke mówił: - Tak, ale

jeżeli tak dalej pójdzie, to

może zabraknąć oczu. Coś ich

musiało podjudzić - coś musiało

ośmielić tę bandę - sami nigdy

by nie zaczynali. Teraz nie

będzie spokoju.

- Kto ich podjudził?! -

wrzeszczał wpadając w gniew.

Morze było przezroczyste -

zachodzące słońce nie zdążyło

jeszcze skryć się za horyzontem,

a już ciemność z ogromną

szybkością spowijała wody. Na

niebie ukazały się bociany w

corocznej wędrówce z północnej

Szkocji do wschodnich brzegów

Brazylii. Te swojskie ptaki są w

największym kłopocie wówczas,

gdy w porze odlotu pisklęta ich

nie są jeszcze dostatecznie

wyćwiczone w lataniu - z jednej

strony potężny instynkt wędrowny

pcha za morze, z drugiej równie

potężny instynkt macierzyński

przykuwa do nieszczęsnych

piskląt podfruwajek - wydają

wtedy przeraźliwe krzyki.

- Oko jest prawie najczulszym

organem ciała - nadmieniłem po

chwili. - Bardzo łatwo wyjąć

oko. - Dodałem jeszcze, że na

punkcie oczu jestem specjalnie

drażliwy. - Osobiście nie znoszę

nawet, gdy mi ktoś słomką celuje

w oko. Zdaje się, że załoga jest

trochę niespokojna. Zdaje się,

że im tam trochę ciasno, czy

niewygodnie, czegoś im brakuje -

czy nie można by trochę

uspokoić?

- Teraz ten znowu! - krzyknął

Clarke grubiańsko,

niespodziewanym głosem człowieka

mającego ważniejsze sprawy. - Do

diabła. Tchórz pana

obleciał? Czasem robi pan

wrażenie śmiałego żeglarza, a

czasem wygląda pan płaczliwie

jak baba.

Był bardzo zirytowany.

- Załoga się wściekła, a pan

nam głowę zawraca. Co pan jest -

baba?

- Ja nie - odrzekłem urażony.

- Ale jak przyplączą się do tego

baby, to będzie gorzej. Chciałem

tylko zaznaczyć, że wiem, iż na

okręcie tworzy się spisek.

- Spisek? - wykrzyknął

zdumiony.

- Tworzy się spisek ogólny -

rzekłem niechętnie. -

Niewątpliwie zachodzi spisek,

choć na pozór go nie ma, wszyst-

ko kombinuje się i porozumiewa

za plecami. Już ja wiem z góry,

jak to się skończy. Bardzo

niedobrze się skończy.

- Co? Co? - zawołał Clarke

ciekawie. - Spisek? Na

"Banbury'm"? Pan coś wie. Co pan

wie, panie Zantman? Spisek?

Spojrzałem mu w oczy.

- Pan wie, tak samo dobrze,

jak ja - odrzekłem. - Dolega

czystość i skromność - moja

czystość i skromność.

- Jak to? - zapytał.

- Ja wiem - odrzekłem. - To

dlatego, że jestem czysty i

skromny. Gdybym nie był skromny,

nie byłoby tyle nieskromności.

Już ja was znam - dodałem - wam

wszystkim to samo w głowie.

Zachciewa się nie wiadomo czego,

a ja przeszkadzam - ja zawadzam,

nieprawdaż? - moja skromność

zawadza. Dlatego wszystko tu

naokoło podlizuje się lub grozi,

podgląda i przedrzeźnia, dlatego

nieustanne zaczepki i ciągle

jedna i ta sama myśl - ach,

jedna i ta sama myśl!

- Co? - rzekł kapitan

rozdziawiając gębę. -

Nieprzyzwoite, mówisz pan?

Nieskromne? Ależ z pana... Chodź

pan, napijemy się, mam koniaczek

prima - krzyknął podniecony.

Byłem bardzo rozgoryczony

zachowaniem się kapitana, gdyż

poczerwieniał, a małe żeglarskie

oczki błyszczały mu jak ogarki,

zorientowałem się, że

powiedziałem w ferworze za dużo

i zawstydzony, prędko odszedłem.

3

Wiatr dmie ostro, wąskie

poszarpane chmurki gnają górą -

maszty i te z lin, które są

stalowe, jęczą, mewy walczą z

prądem, który znosi je ku

nawietrznej, a na pokładzie

rozbrzmiewają tęskne, żałosne

nawoływania, pieśni...

Powiedziałem przecie, że wiem,

na czym się skończy - i dlatego

nie dziwię się, widząc coś jak

początek końca. Powiedziałem

nawet, zdaje się, że jak

przyłączą się do tego baby,

będzie gorzej. Więc proszę:

marynarze, szorując bom_bloki,

zawodzą:

- Hej, hej, kochać mię chciej!

A z rufy odpowiada im dziki i

namiętny odzew tych, którzy tam

pozostali przy kubłach i

szczotkach:

- Ucałuj - ucałuj!

Nie należało mówić o

kobietach. Nie należało poruszać

tego tematu. Ściany mają uszy.

Dziób okrętu nurza się w

wielkich, wełnistych

grzywaczach, zapada się i

wznosi, ale nie cofa się na

krok, pomimo że morka wieje

wprost z przodu w tył. Śpiewy

załogi nie ustają. Smith

zapowiedział wprawdzie

marynarzom, że jeśli nie

zaprzestaną, to on sprawi, że

będą zmuszeni połknąć te słowa i

połkną je - ale stare wygi,

starzy wyjadacze, umieją sobie

poradzić. Zamiast śpiewać jawnie

miłosne pieśni, kładą całą duszę

w zwykłe marynarskie zawołania i

na jedno wychodzi. Aż wstyd.

Podając linę wołają na wiatr: -

zaplataj, zaplataj! - Pochylając

się nad szczotką i kubłem: -

myj, szoruj - czyść, polewaj! -

żywiołowo, z całym utęsknieniem.

Tego już Smith nie może im

zabronić, gdyż prawo żeglugi

zezwala marynarzom na

marynarskie okrzyki. Naokoło

statku krąży wściekle olbrzymi

samiec wielorybi, tryskając

fontannami wody powyżej głównego

masztu, rekiny skuliły się ze

strachu, a pies morski

wyprowadził swe potomstwo na

falę - cała rodzina gapi się na

okręt.

Jakież widowisko dajemy z

siebie - ileż upokorzenia i

śmieszności, dobrze chociaż, że

nie ma nikogo ze znajomych.

Właściwie wszystkiemu winna

lekkomyślność Smitha; wszystko

dlatego, że wczoraj nad ranem

Smith z nudów kazał założyć na

kotwicę kawał solonego mięsa i

na tę przynętę złowiono wielką

samicę wieloryba. Załoga zbiegła

się wyciągać olbrzymią rybę i

przypatrywać się jej

przedśmiertnym tanom na

pokładzie. Przybiegł i Smith -

momentalnie wybuchnął

najbrudniejszymi słowy: -

Wyrzucić mi natychmiast to

ścierwo, tę padlinę, tę górę

łoju do niczego nie podobną -

patrzeć nie mogę na ten wzdęty

kadłub! Ale już było za późno.

Marynarze przyglądali się raczej

z pieszczotą, a Thompson rzekł,

przeciągając się:

- Hej, hej...

Wieloryb, jak wiadomo, jest

ssakiem, dlatego też samica

ssaka tak ich podnieciła - gdyby

to była inna jaka ryba,

zimnokrwista, nie podziałałaby

wcale. Zwłaszcza Thompson,

który też jest ssakiem,

silnie zareagował. Smith znów

wybuchnął szyderstwem i

przekleństwami. - O! Jak

cuchnie! Wstrętna! Nie znoszę

jełkiego odoru. MUsi być stara,

już ja się znam na tym - musi

mieć co najmniej 17 lat. -

Niebaczny! 17 lat! Dla samicy

wieloryba był to rzeczywiście

wiek starczy, ale - 17 lat!

Niepotrzebnie wspomniał o 17

latach. Majtkowie w milczeniu

zepchnęli olbrzymkę do wody, a w

pół godziny potem już zaczęły

się nostalgiczne, namiętne

zawodzenia, nieukój dziwnie

drażniący nerwy.

Około południa ukazał się na

mostku kapitan, rozejrzał się po

spienionym morzu, skinął i

rzekł:

- OKręt trzyma się pod wiatr z

oślim uporem. Bardzo dobrze.

Panie Smith! Niech pan wydzieli

marynarzom po jednej stołowej

łyżce tranu.

Marynarze, jak mogli,

wykręcali się od tranu - nie

chcieli psuć sobie marzeń - lecz

Smith każdemu zaaplikował pełną

łyżkę. Po tranie cokolwiek się

uciszyło. Ale to są stare wygi,

wycirusy wszystkich kątów

świata, dość spojrzeć na nich -

najedli się razowego chleba z

solą, aby zagłuszyć smak tranu i

znów zaczęli da capo, jeszcze

gwałtowniej. Cała rzecz w tym,

że od wyjazdu nie widzieli

kobiety. - My - tak stawiają

sprawę - my od wyjazdu nie

widzieliśmy kobiety, więc

tęsknota powstała w nas nagle z

żywiołową siłą. Naturalnie

cierpią od tęsknoty - ale to nie

przeszkadza im rozbudzać ją w

sobie wszelkimi sposobami, jeden

judzi i roztęsknia drugiego, a

tamten znów odwzajemnia się

podwójną dawką i tak dalej.

Cierpienia wieloryba_samca,

który nie przestaje krążyć

obłędnie i tryskać jak gejzer,

są dla nich tylko zachętą i

podnietą.

- On może tęsknić - myślą - a

my nie możemy?

Cóż to za dranie! Co to za

filuci, co to za kombinatorzy,

aż przykro patrzeć i staram się

jak najwięcej przebywać w

kajucie. Wiedziałem wprawdzie,

że to banda kombinatorów, ale

nie myślałem, żeby aż do tego

stopnia. Ponieważ Smith nie

odstępuje ich, a z bocznej

kieszeni wygląda koniec

świderka, nie mogą ani śpiewać,

ani nazywać rzeczy po imieniu -

niechby który sobie pozwolił,

zaraz Smith poprosiłby go do

luku na słówko. - Ale trzeba

widzieć, jak umieją roztęskniać

się wszystkim, co im wpadnie w

rękę. Ujmują pieszczotliwie

szczotkę i spoglądają sobie

wiernie w oczy. Albo, ciągnąc

linę, gną się umyślnie, jak

gałęzie leszczyny - jakby byli

zupełnie młodymi chłopcami. Nie

jestem w stanie spoglądać na to.

Chciałbym dać mleka całej

załodze, ale wiem, że nie

zostałoby wypite. Miseczka

Thompsona stoi nietknięta, choć

podłożyłem pod nią nie jeden, a

dwa szylingi. Pobiegłem na tył

okrętu i napisałem palcem na

ścianie babortu:

- Ba, ba! Matko święta! To są

niewiarygodne łajdaki. Lecz co

będzie ze mną?

Kapitan rzekł surowo:

- Panie Smith - na noc zatkać

szczelnie wszystkie otwory.

Niech pan da każdemu jeszcze po

jednej łyżce tranu i zabroni

szeptów.

Kapitan i Smith wyglądają na

poważnie zaniepokojonych, wiem

nawet, że kapitan wykrzyczał

ostro Smitha za jego

lekkomyślność. Lecz pomimo

zakazów, pomimo szumu morza i

trzeszczenia brygu, zwykłe nocne

brzęczenie i rojenie ozwało się

przez podłogę kajuty ze wzmożoną

siłą i znacznie wyraźniej niż

poprzednich nocy. Nie mogłem

wytrzymać. Niezdolny oprzeć się

niewskazanej i fatalnej

ciekawości, co mówią i jak

pomiędzy sobą, przekonany

zresztą, że w 80 procentach musi

być o mnie mowa - wydłubałem

otwór pomiędzy deskami i

przyłożyłem ucho. Dźwięki

buchnęły od razu wraz z zaduchem

tytoniu i tranu, ale z początku

nie mogłem nic rozeznać.

Przewracali się, stękali,

jęczeli, przeklinając Smitha i

tran, który ich męczył i

przeszkadzał im - niektórzy

śpiewali półgłosem, inni toczyli

jakieś zmieszane, udręczone

gawędy. Dopiero po chwili

usłyszałem:

- Dziewki z Singapore.

A potem:

- Dziewki z Madras...

- Dziewki z Mindoro...

- Z S. Paolo de Loamin...

Znów jęki, bolesne tarzanie

się w tłustych objęciach tranu.

Potem wybił się jeden głos.

- Byleby nie miały parchów.

- Nie mogą mieć parchów!

Wiadomo!

Potem znów - ciągle tak samo:

- Rączka...

- Nóżka...

(Jakaż gra wyobraźni!)

Gwar wzmógł się, a po chwili

znów rozległ się jeden głos:

- Ja byłem kochany. Nie dałem

ani szylinga. Byłem kochany za

darmo. Nie wzięła ani peseta.

Powstał hałas:

- Ale, ale! Za to pewnie dałeś

kolczyki, albo korale na szyję!

- Kto nie mógł być kochany? -

mruknął ociężałym, grubym głosem

mat. - Tylko nie każdemu się

chce. Żeby kochać, trzeba umyć

nogi. Teraz, kiedy muszę myć

nogi, nie mam kobiety, a kiedy

mam kobietę, to nie potrzebuję

myć nóg i tak w kółko. Pasażer

dał mi za to 5 szylingów.

- To nie to - rzekł inny. -

Wiadomo - każdy mógłby być

kochany. Ale czasu nie ma. Czasu

nie ma, bracia, powiadam - bo

jak masz czas, to masz i forsę,

a jak masz forsę, to idziesz do

burdelu, gdzie bez miłości się

załatwiasz. A jak nie masz

forsy, to musisz siadać na okręt

i zarabiać. To takie świństwo.

(Ileż w tym prawdy!)

I znów - goręcej jeszcze:

- Ząbki...

- Oczki...

(ILe namiętności! Ile żaru!)

- To nie to, bracia - rzekł

Thomspon, przewracając się,

ponuro - nie to, bracia, tylko

ta przeklęta reise_fieber. Jak

mnie widzicie - niejedna leciała

na mnie; w San Francisco, albo w

Aden w niedzielę, idę ulicą,

bielizna, bracia, suszy się na

sznurach, a one zerkają...

- Kto by na ciebie nie zerkał

- powiedział przymilnie chłopiec

okrętowy. (Co? Jakaż

bezczelność! Co prawda, ten

chłopiec okrętowy nie podobał mi

się od pierwszego wejrzenia -

wyłudził ode mnie ze 20

szylingów za "kokieterię", jak

zaznaczyłem w notatniku.)

- Przeklęty nasz los, powiadam

- zamamrotał mat - przeklęty.

Szorować i szorować! Mam już 50

lat - przeklęty los, powiadam.

- Bracia - powtórzył Thompson

ponuro - ja wam mówię - to

wszystko ta reise_fieber. To ta

przeklęta świerzbiączka, co to

korci, roznosi - wiecie, po

kościach chodzi, spać nie daje,

bracia! Ile razy byłem na

kobiecie! Za każdym razem

myślałem, że poniesie mnie, jak

statek - przejadę się, myślałem,

ale gdzie tam - w miejscu stała.

To coś mię rozpierało, ponosiło,

mówię wam! Cholera! Leciałem do

portu, by zdążyć na najpierwszy

okręt i na morze - wszystko

jedno - żeby rozkołysać się, jak

należy, żeby się pobujać! To

jest główna przyczyna. Kobiety,

widzicie, udzielają wam

reise_fieber.

- Dalekoś zajechał - roześmiał

się któryś. - Od dwóch

tygodni zrobiliśmy ze

trzydzieści węzłów.

- Ani się ruszy - zaklął

któryś z kąta. - Morka odwróciła

się.

- A choćby i ruszył, to co? -

sarknął inny. - W Valparaiso

jest ta sama stara k..., co w

Bombaju, tylko pod inną

latarnią.

- Ja już nie wiem - rzekł mat

przez nos niepewnie, jęcząc -

cały dzień tylko sprzątać,

szorować, myć nogi. Dlaczego

każą myć nogi, a nie pozwalają

chociażby na jedną kobietę? Czy

to umyślnie? Czy to zawsze tak?

Zaczął kląć ohydnie, wolno i z

rozmysłem, dobierając wyrazów.

- Człowiek się marnuje - rzekł

cienko chłopiec okrętowy -

prawda, Thommy? O czym myślisz,

Thommy?

- A pasażer karmi nas

mleczkiem, jak szczeniaków! -

wybuchnął ordynarnie Thompson. -

Gdyby tak zmienić kurs o pół

rumbu - wykręcić bokiem do

wiatru - tobyśmy się

przejechali, bracia - zaraz by

ruszyło. Tam na południe są

podobno zupełnie nieznane wody i

są tam podobno krowy morskie,

wielkie jak góry, porosłe gajem,

a w tych gajach - ho, ho...

(O, o! - co to im się marzy!

Jakieś spacery! Nie można

pozwolić!)

- Są tam cudności - rzekł

chłopiec.

- I cieplej - mruknął mat. -

Słońce lepiej grzeje.

- Pod modrym niebem

Argentyny, gdzie zmysły poją cud

dziewczyny. Zaśpiewajmy, bracia!

Na tęsknotę śpiew najlepsze

lekarstwo, a tęsknotę każdy ma!

- Popłynęła pieśń cicha,

zduszona, podobna do jęku. Pod

modrym niebem Argentyny...

Zatkałem szparę, położyłem się

do łóżka i próbowałem zasnąć,

ale po chwili zerwałem się i

wybiegłem na pokład, gdyż kajuta

nasiąknęła odorem tranu i było

duszno.

Niewątpliwie marynarze oddali

się całą duszą tym nie kończącym

się nigdy baśniom, marynarskim

rojeniom o nieznanych wodach,

cudach, dziwach tropikalnych,

przygodach Sindbada_żeglarza.

Niewątpliwie jęli opowiadać te

tysiąc razy słyszane historie o

górach, gajach i skałach w stylu

biblijnym Salomona - piersi jak

stado baranków, włosy jak

grzmiąca kaskada, oczy jak para

jelonków. Wyobraźnia, niby zły

pies spuszczony z łańcucha,

szczerzyła zęby i warczała

głucho, czając się po

zakamarkach. Pokład stał pustką

zupełną. Morze wzburzyło się

przejmująco, morka dęła z

podwójną siłą, na mrocznych

wodach majaczył rozwścieczony

kadłub wielorybi, niezmordowany

w swoim ruchu dookolnym. Hm...

Po prawej ręce miałem Afrykę, po

lewej - Amerykę; pośrodku

nurzały się w odmętach jakieś

rybki z gatunku małych

kiełbików. Te małe rybki tak

panicznie boją się samotności,

że nigdy inaczej nie wyruszają

na morze, jak ławicami, po 10

tysięcy i więcej sztuk, a jeśli

złowić jedną z nich i potrzymać

nad wodą, to pozostałe

wystawiają żałośnie pyski z fal

i zdychają - podobnie jak owce!

- Dobrze - szepnąłem - że nie

ma kobiet, bo gdyby choć jedna

znalazła się na statku... Brr...

któż by mię ochronił. Ale na

szczęście jesteśmy daleko i nie

ma kobiety i nie może jej być -

choćby nie wiem co, nie może, bo

nie ma i oni nie mogą. Dzięki

ci, Boże!

W tym momencie usłyszałem z

tyłu, gdzieś z lewej strony,

wyraźny dźwięk soczystego

całusa. Obejrzałem się, sądząc,

że to plaśnięcie żagla - nikogo

nie było - ale po chwili znów

doszedł mię ten sam dźwięk z

większą jeszcze wyrazistością. -

Całus? Całus na okręcie? Jakim

cudem skoro nie ma kobiet?

Chrząknąłem i przeszedłem wolno

na podwietrzną, czyli na dziób.

Tu znów usłyszałem ten sam,

wielce niewłaściwy dźwięk,

wyraźnie, jakby tuż nad moim

lewym uchem. Postanowiłem

natychmiast wrócić do kajuty.

Ponieważ nie było kobiet, więc

nie mogło być i całusów - a

zatem nie powinienem słyszeć

tego, czego nie ma. Jeżeli zaś

rzeczywiście zachodził

jakikolwiek spisek, należało się

wycofać. - Nie chcę się mieszać

do niczego. Niech już oni

sami...

Jednakowoż tuż przed drzwiami

kajuty zatrzymałem się, słysząc

za fok_masztem, nie dalej niż o

trzy kroki, pieszczotliwy,

cienki głos chłopca okrętowego.

- Thommy, Thommy - daj mi

szalik, a pójdę z tobą do cyrku.

- Thompson - zawołałem -

Thompson! Co wy robicie? Bójcie

się Boga, Thompson, miejcie

zastanowienie.

- Czego? - warknął Thompson,

nie puszczając chłopca

okrętowego, który tulił się do

niego.

- Thompson, przecież to nie

jest kobieta! Macie tu funt

szterling, Thompson, funt

szterling! Ja was proszę!

- Ale przypominam kobietę -

zapiszczał chłopiec okrętowy. -

Mam cienki głos, jak kobieta - a

Thompson naraz bezczelnie

wysunął kciuk wprost ku moim

oczom - i przestali na mnie

zważać. Udałem, że zapomniałem

chuteczki do nosa, i szybko

odszedłem. Ale koło przedniego

luku ujrzałem naraz w cieniach

nocy dwóch innych marynarzy

idących pod rękę. Odwróciłem się

więc - i znów dojrzałem dwóch

innych marynarzy, w pobliżu

kambuza, szepcących ze sobą. -

To niemiłe - szepnąłem - że

odtąd nie będę mógł patrzeć bez

wstydu na dwóch marynarzy, a

nawet może i na jednego

marynarza. Będę musiał odwracać

głowę. W każdym razie byłoby

dobrze obudzić kapitana. Oni coś

szepcą i porozumiewają się.

Ale Clarke nie spał. Ze

zdziwieniem spostrzegłem błędny

ognik jego fajeczki na mostku

kapitańskim. Widocznie więc

postanowił czuwać nad brygiem w

nocy. Stał, patrząc z wielką

uwagą na koniec zgiętego palca.

Dobry kapitan - pomyślałem

błagalnie - zacny kapitan, z

pozoru trochę ekscentryczny, ale

obowiązkowy i doświadczony,

dzielny kapitan. On nie dopuści!

On nie pozwoli! Zbliżyłem się i

zaznaczyłem mimochodem w paru

słowach - że na statku pojawiły

się całusy, a załoga roi się na

pokładzie i przewraca się na

twardych posłaniach kasztelu.

Poza tym marynarze chodzą razem

- i mówią coś do siebie -

nachylają się ku sobie i

obejmują się.

- Co? Bunt załogi? - zawołał

kapitan, budząc się z

zamyślenia. - Panie Smith - każ

pan mi dać mój hełm sztormowy!

Bunt winien być ukarany według

wszelkich praw morskich i

żeglugi. Sprawcy zostaną zaszyci

w worki, odczytam nad nimi z

Ewangelii przepisany ustęp, po

czym z kamieniem u szyi rzuceni

zostaną w morze. Cała trudność

polega na złowieniu ich w worki.

Trzeba będzie na spodzie worków

założyć przynętę.

(Co za głupota! W takiej

chwili! Co jest w tym, że

głupota nie odstępuje mię na

krok? Straszne znużenie rozlało

się po mnie jak oliwa).

- Jeżeli okręt płynie do

Valparaiso, to ja, jako kapitan

okrętu, winienem dbać, aby okręt

dopłynął do Valparaiso. Muszę

przestrzegać czystości,

porządku. Czy nie tak? Panie

Zantman - czy nie słuszne jest

to rozumowanie?

Spojrzał na mnie z

niesłychaną pychą, nadął się,

oczy mu wyszły na wierzch,

spurpurowiał. Zeszkarłatniał tak

okropnie, że cofnąłem się i

zatkałem mimo woli uszy w

obawie, że trzaśnie - i nagle

poderwał się, przeleciał w

powietrzu parę kroków i opadł.

Co to było? Zupełnie jak

latająca ryba. Po cóż mówiłem mu

wtedy o niej. Widać niedobrze

jest mówić, gdyż zasięg słów

jest nieprzewidziany, a granica

marzenia zaciera się... Boi się

- wyrzęził tryumfalnie,

opadając. - Boi się - k...a

natura! W mordę! W mordę!

Dalejże! Naprzód! Hurra! -

Zdawało się, że oszalał. - Niech

pan spojrzy tu, panie Zantman -

ukazał mi wielki, wskazujący

palec prawej ręki - co pan

widzi? Mały pajączek.

- Niech pan sobie wyobrazi -

ciągnął, nadymając się znowu

machinalnie i krzycząc mi do

ucha, gdyż wiatr wzmagał się,

ciężkie chmury skupiały się na

północy, a fajka zgasła. -

Znalazłem go przed chwilą tu, na

mostku. Widziałem olbrzymią

pajęczycę, do której skradał się

ten mały pajączek. Do pioruna! O

dwa kroki ode mnie. Trzeba było

widzieć, jak ona czarna,

rozkraczona, nieruchoma czekała

hipnotycznie. Jak Mane, Tekel,

Fares, i jak on się prosił,

żeby go nie pożarła. Skomlał,

mówię panu! Co pan na to? Jak

Boga kocham - pan miał rację, że

tu naokoło wszystko używa sobie,

jak samo chce, a tylko ja,

głupi... Ja, głupi! Co pan na to

- co pan na tego pająka?

- Gorzej - szepnąłem, patrząc

w bok, ze drżeniem - że tak samo

zupełnie węże postępują z małymi

ptaszkami. Mam słaby umysł. Mam

słaby umysł. Przez to zaciera

się różnica pomiędzy rzeczami, a

także pomiędzy dobrem i złem.

Kapitan wytrzeszczył oczy. -

Co? Panie Zantman? Racja! Małe

ptaszki - węże, że też mi nie

przyszło do głowy. Aż ciarki

przechodzą. A to łajdaki, no!

Wszystko się kombinuje, wszystko

się parzy między sobą, pająki,

ptaszki z wężami, marynarze,

wszystko używa - a ja... Nawet

tutaj na statku, pod nosem, a

ja... Ba, a przecież w morzu są

ryby, przecież u diabła ryby,

ryby - są obojnakie! - Ryczał -

o tym nigdy nie pomyślałem! Do

miliona siarczystych piorunów!

Czy pan zastanowił się nad tym,

że ryba obojnaka, mając w sobie

wszystko, co potrzeba, dopiero

musi używać?! A ja jeden mam

stać - ja jeden mam sterczeć jak

kołek?

- To małżeństwo - rzekłem

ostrożnie, ponieważ wszystkie

włosy stawały mi dęba na głowie

i bałem się którego urazić. - To

na pewno małżeństwo - w każdej

rybie jest mężczyzna i kobieta i

malutki ksiądz. - Po co

wywoływać wilka z lasu? Po co

znów tak głośno? Ale, ale, panie

kapitanie - dodałem przechylając

się przez poręcz - tam na

pokładzie jest już nie kilku, a

wielu marynarzy - zdaje się

nawet, że wszyscy marynarze są

razem, szepczą, obejmują się i

idą tu - przepraszam, ja chyba

wrócę do kajuty.

- A - rzekł kapitan zacierając

ręce. - A! Idą tu? Bardzo

dobrze. Panie Smith, do mnie,

prędzej. Zawołaj pan drugiego

oficera. Prędko. Idą tu? No, to

potańczymy - i zanim zdołałem

krzyknąć, gestem, obrażającym w

najwyższym stopniu przystojność

publiczną, wyciągnął z kieszeni

cichy, niebieskawy browning.

Przyśpieszonym krokiem udałem

się do kajuty, gdzie położyłem

się do łóżka i co prędzej

zasnąłem. Ale sny miałem

niespokojne, a mianowicie, że

wszyscy skupili się na pokładzie

bardzo blisko, że nastąpiło

pomieszanie, obejmowanie się,

ordynarne przewalanie, zduszone

szepty, jęki, ohydne

przekleństwa i wyzwiska. Coś

poczęło tłamsić się w okolicach

mostku kapitańskiego, po czym

przewaliło się na tył okrętu,

ale nie byłem pewny, czy to

bunt, gdyż nie słyszałem

strzałów. Zdaje mi się także,

jakoby doleciało mię we śnie

kilkakrotnie moje nazwisko,

wymówione przy akompaniamencie

dzikich śmiechów, wrzasków,

kpin, i zacierania rąk -

Zantman, Zantman - jakbym to ja

fundował. Jakby to wszystko było

za moje pieniądze.

Okręt chwiał się i windował

powoli w górę i słyszałem, jak

ktoś wyjaśniał obleśnie, że to

stąd pochodzi, iż pęd okrętu

napotkał przeciwny sobie wiatr -

przez co spiętrza się i pęd, i

wiatr, a okręt winduje się w

górę na wielką wysokość.

Chciałem zawołać, ale nie mogłem

wydobyć głosu, gdyż spałem, a

tymczasem ktoś dotknął palcem

koła sterowego, nastąpił skręt i

"Banbury" bokiem do wiatru

ruszył nagle tak gwałtownie, że

spadłem z łóżka na ziemię.

4

Około północy morka przeszła w

sztorm. Bryg rozkołysał się jak

huśtawka, pędził trzeszcząc, a

pęd wzmógł się niezadługo tak

dalece, że nie mogłem oderwać

się od tylnej ściany kajuty.

"Banbury" trzymał się dzielnie,

przyjmując sztorm w ostry

bajdewind na prawym halsie. Po

dwudziestu sześciu godzinach

kołysanie ustało, lecz wolałem

nie wychodzić na pokład.

Niewątpliwie bowiem zaszedł

bunt, a jeśli nie bunt, to w

każdym razie coś w tym rodzaju -

uważałem więc za roztropniejsze

nie udzielać się, póki nie będę

wiedział na pewno, co zastanę na

zewnątrz. Zamknąłem drzwi na

klucz i zastawiłem szafą; w

kącie miałem paczkę biszkoptów i

11 butelek piwa.

Nad ranem wyjrzałem ostrożnie

przez okno, ale natychmiast

cofnąłem się i zapuściłem

roletę, a nawet dodatkowo

zasłoniłem okno paltem. To, co

zobaczyłem, utwierdziło mię

jeszcze w decyzji

nieopuszczania kajuty, póki sami

nie przyjdą i nie sforsują

drzwi. Położenie moje było

bardzo niedobre, gdyż mogło

zabraknąć biszkoptów. Co więcej,

pomimo że na palto założyłem

kołdrę, przez szczeliny

przesączało się światło -

światło wielce niewłaściwe,

nasycone jakieś, jaskrawe - a

ściany kajuty popękały i

powykrzywiały się wskutek burzy,

tworząc liczne rysy i szpary,

wszystkie skręcone. Rysy te

niepotrzebnie miały charakter

mędrkowaty, mózgowy i

niepotrzebnie wszystkie były

skręcone i kończyły się

śpiczasto. Bardzo mózgowe i

śpiczaste rysy. To również

skłaniało mnie do ostrożności.

Jednakże nie wiem - czy

zapomnieli, czy sądzili, że

zmiotła mnie fala podczas

sztormu, czy też może co innego

mieli do roboty - dość, że w

ciągu trzech dni nikt nie dał

znaku życia. Stawało się upalnie

gorąco. Znowu zajrzałem przez

okno, ale cofnąłem się szybko w

przeciwległy kąt kajuty;

zobaczyłem bowiem jakieś bardzo

jaskrawe seledyny, a okazało się

na pierwszy rzut oka, że bardzo

jaskrawe seledyny mogą być

gorsze od ciemnych, ponurych

nocy. Poza tym na burcie

przysiadł maleńki, zbyt jaskrawy

koliber, a widnokrąg mienił się

wspaniałością wszystkich barw

tęczy, czego nie lubię; owszem,

nasycenie światła, bogactwo

dekoracji, świetność kolorów

usposabiają niechętnie - co do

mnie, wolę szary zmierzch

jesienny, albo i mglisty poranek

- nie lubię ostentacji -

przedkładam nad nią cichy i

skromny kącik, gdyż zawsze wiem,

na czym się skończy.

I oto już czwarty dzień nie

ruszam się z kąta, pomimo że

suchary są na wyczerpaniu. Okręt,

jak się zdaje, płynie coraz

prędzej, lecz bez najmniejszego

kołysania, równo, jak łódka po

stawie - a światło, sączące się

przez szczeliny, przybiera

nieustannie na wyrazistości. Już

na pewno wielkie bolesne kondory

- i cudaczne, krzykliwe papugi

- i złote rybki jak w akwarium -

i być może w dali baobaby, palmy

i kaskady... Tak, tak... Bez

kwestii bowiem buntownicy

wyzyskując siłę wiatru,

skierowali "Banbury" na

nieznane, tropikalne wody - lecz

wolałbym nie domyślać się, przez

jakie to seledyny i ku jakim

fantastycznym archipelagom sunie

statek niesiony podwodnym

prądem. I wolałbym nie słyszeć

dzikich, wyuzdanych wrzasków,

którymi załoga wita te kolibry,

papugi i inne znaki na niebie i

ziemi, zwiastujące (mówiąc bez

osłonek) rychłą i wspaniałą

frajdę.

Nie, nie chcę wiedzieć. Nie

chcę wiedzieć i wcale nie pragnę

upału ani przepychu, luksusu. I

wolę nie wychodzić na pokład z

obawy, by nie ujrzeć czegoś...

czegoś, co dotychczas było

mętne, osłonięte i niedomówione,

rozpanoszonym w całym

bezwstydzie wśród pawich piór i

gorących blasków. Gdyż od

początku wszystko było moje, a

ja, ja byłem taki właśnie jak

wszystko - zewnętrzność jest

zwierciadłem, w którym przegląda

się wnętrze!



Wyszukiwarka

Podobne podstrony:
Gombrowicz Witold Zbrodnia z premedytacją
Gombrowicz Witold Zbrodnia Z Premedytacją
Gombrowicz Witold Zbrodnia z premedytacja
Zbrodnia z premedytacją i hrabina, Polonistyka
BAKAKAJ - krótkie streszczenia opowiadań - całość, Polonistyka, Dwudziestolecie międzywojenne, Stres
Gombrowicz Witold Nasz dramat erotyczny
3 Zbrodnia z premedytacją
Gombrowicz Witold Ślub
Gombrowicz Witold K L A T K A
Gombrowicz Witold Lęk wysokości
Gombrowicz Witold Slub
Gombrowicz Witold Zdarzenia na brygu Branbury
Gombrowicz Witold Topos pielgrzyma i wygnańca
Gombrowicz Witold Biografia
Gombrowicz Witold Ślub
Gombrowicz Witold Biografia szczegółowa
Gombrowicz Witold Topos

więcej podobnych podstron