Dlaczego szkoła nie uczy?
Napisane przez dr Robert Kościelny
fot: pixabay.com
20
Idiocracy to amerykańska komedia science fiction z 2006 r. w reżyserii Mike'a Judge'a, z udziałem Luke'a Wilsona, Mayi Rudolph i Daxa Sheparda. Obraz nie był wyświetlany w Polsce, stąd przy jego opisie posłużę się niezastąpioną w takich wypadkach Wikipedią. Film opowiada historię dwóch osób, które w 2005 r. biorą udział w ściśle tajnym wojskowym eksperymencie hibernacji. Zamrożeni ludzie w wyniku nieprzewidzianych wydarzeń obudzili się dopiero w 2505 r., w społeczeństwie dystopijnym, w którym szerzy się antyintelektualizm i komercja, pozbawionym intelektualnej ciekawości, społecznej odpowiedzialności i świadomości tego, czym są sprawiedliwość i prawa człowieka.
Człowiek człowiekowi produktem korporacyjnym
Przez pięć stuleci ludzie najbardziej inteligentni, dostrzegając, że w tworzącym się nowym społeczeństwie nie ma dla nich po prostu miejsca, przestają się rozmnażać. Co innego intelektualne słabeusze, dla nich powstający nowy wspaniały świat to istny raj. I między innymi dlatego mnożą się jak gupiki w akwarium albo króliki w kapeluszu prestidigitatora, co w procesie selekcji naturalnej tworzy pokolenia, które z każdym mijającym wiekiem są coraz mniej rozumne, ale za to coraz bardziej żywotne.
Populacja ludzka stała się wręcz chorobliwie głupia, dramatycznie antyintelektualna, a poszczególne osoby noszą nazwy ulubionych produktów korporacyjnych. Język zdegradował się do tego stopnia, że wybudzeni ze stanu hibernacji główni bohaterowie, biorący udział w eksperymencie: żołnierz i prostytutka, mieli olbrzymie problemy, aby się z nimi porozumieć.
Monopol globalnej korporacji spowodował całkowite zastąpienie wody napojem izotonicznym. Nawadniane nim pola uprawne nie były w stanie wydawać plonów. Mimo że wciąż istniały maszyny sterowane komputerami i odgrywały bardzo istotną rolę, były one źle zaprogramowane, często nie pracowały zgodnie z zamierzeniem, notorycznie się psuły. Jedyną rzeczą, jaką lubił każdy, były pieniądze, a głównym zajęciem społeczeństwa (a także jedynym, które ludzie potrafili dobrze wykonywać) stała się pornografia. Ona też była wszechobecna w telewizji i w kinie. Prezydent ówczesnych Stanów Zjednoczonych o imieniu Camacho był gwiazdorem filmów pornograficznych. Każdy obywatel miał wytatuowany specjalny kod kreskowy, który jednoznacznie identyfikował go we wszelkich systemach komputerowych. Brak takiego kodu skutkował wyrokiem więzienia.
Podobne koncepcje pojawiły się we wcześniejszych pracach, zwłaszcza w opowiadaniu science fiction The Marching Morons (1951) autorstwa Cyrila M. Kornblutha, który wysyła swojego bohatera w przyszłość zdominowaną przez osoby o niskim poziomie inteligencji. Powieść Nowy wspaniały świat (1931) Aldousa Huxleya opisuje sposoby, za pomocą których społeczeństwo zostaje rozmyślnie ogłupione, aby rządzący mogli utrzymać stabilność polityczną i porządek społeczny.
Dumbing down, czyli równanie w dół
Dumbing down to celowe uproszczenie treści intelektualnych w edukacji, literaturze i kinie, wiadomościach, grach wideo i kulturze. Termin „dumbing down” powstał w 1933 r. jako slang używany w przemyśle filmowym i wyrażał polecenie skierowane do pisarzy scenariuszy: „[scenariusz] poprawić tak, aby zrozumiał go również widz o niskim wykształceniu lub inteligencji”.
Dumbing down różni się w zależności od przedmiotu i zazwyczaj wiąże się z ograniczeniem myśli krytycznej. Podważa standardy intelektualne w zakresie języka i uczenia się; banalizując w ten sposób sensowne informacje, zmniejszając poziom kultury i obniżając normy akademickie. Doskonałym narzędziem przyspieszającym proces równania w dół, jest język poprawności politycznej. Zarówno nauczający, jak pobierający wiedzę muszą coraz więcej uwagi poświęcać takiej metodzie wysławiania się, aby nie urazić (a obecnie można urazić właściwie każdego w gruncie rzeczy każdym słowem), niż precyzyjnie sformułować swoją myśl.
Pod koniec XX w. odsetek młodych ludzi uczęszczających na uniwersytet w Wielkiej Brytanii znacznie wzrósł, obejmując również tych, którzy wcześniej nie byliby uznani za mających predyspozycje do pobierania edukacji na poziomie wyższym. W 2003 r. brytyjska minister ds. szkolnictwa wyższego Margaret Hodge skrytykowała „stopnie nadawane na kursach Mickey Mouse” jako przejaw negatywnego wpływu obniżania przez uniwersytety poziomu swych kursów w celu zaspokojenia „potrzeb rynku”.
Opinia pani minister rozjuszyła środowisko akademickie, a dr Roderick Floud z Uniwersytetu Londyńskiego zażądał, aby Margaret Hodge wymieniła wszystkie kursy i uniwersytety, których poziom uzasadniałby jej opinię. Hodge wprawdzie nie wymieniła nazw takich uczelni, ale potwierdziła zjawisko nadawania „stopni Myszki Miki” przez uniwersytety. A poproszona o definicję „kursów Myszki Miki” oznajmiła: „Są to kursy przeprowadzane na wyższych uczelniach, których treść nie przestrzega standardów szkoły wyższej, a poziom nie jest tak wysoki, jak by można było tego oczekiwać od wykładów akademickich, stąd otrzymany na takiej uczelni stopień może nie mieć większego znaczenia na rynku pracy”.
Uwagi podrażniły też Geoffreya Coplanda, prorektora Uniwersytetu Westminster i przewodniczącego Koalicji Współczesnych Uniwersytetów. Opisując słowa minister jako „wyjątkowo niefortunną retorykę”, dr Copland powiedział, że Margaret Hodge wysłała w świat „błędną informację i uproszczoną opinię”.
Irytacja niektórych akademików nie dziwi, wszak w dużym stopniu od liczby (a nie jakości) studentów zależą dotacje państwowe dla uczelni, a pośrednio ich zawodowe i naukowe kariery. Dlatego chcą oni przyciągać jak największą liczbę absolwentów szkół średnich, oferując im coraz liczniejsze, odbiegające znacznie od klasycznych dyscyplin, kursy i kierunki studiów. Ich poziom, co zrozumiałe, również musi zostać dopasowany do „szerokiego odbiorcy”. Stąd też wysyp różnych modnych kierunków studiów typu gender. Wartość ich można śmiało porównać z tymi, którymi obdarzali swoich „studentów” lektorzy partyjni na Wieczorowych Uniwersytetach Marksizmu-Leninizmu. I tak jak absolwent WUML-u mógł znaleźć pracę jedynie w aparacie partyjnym i w indoktrynacji, tak obecnie absolwent „genderystyki” może, i potrafi, niewiele ponad powtarzanie klisz propagandowych, które wdrukowały mu na „studiach” ciotki i cioty rewolucji kulturalnej. Co na rynku skazuje go na bezrobocie. Ale nie o dobro studenta czy społeczeństwa tu chodzi, tylko o zatrudnienie i dodatkową fuchę dla wykładowców. A ten cel „kursy i stopnie Myszki Miki” w pełni osiągają. Tak na Wyspach, jak i u nas, gdzie o kierunki „Bolka i Lolka” również nietrudno.
Wścieklizna panów dziekanów, rektorów, wykładowców, jaką wywołała wypowiedź Margaret Hodge (notabene, gdzie byli wówczas wszyscy ci absolwenci „studiów płciowych”, te panie feministki, gdy „szowinistyczne, męskie świnie” obrażały panią minister?), nie zmienia faktu, że w społeczeństwie brytyjskim upowszechnia się wiedza o tym, że część kierunków, nawet na renomowanych uczelniach, to jedno wielkie nieporozumienia, powstałe po to tylko, aby wyciągać pieniądze za czesne. „Uniwersytety były często wyśmiewane za oferowanie kursów, których nazwy raczej nie sugerują, że ich uczestnik posiądzie głęboką, akademicką wiedzę”, czytamy na stronie BBC News z 2003 r., kiedy to padły „bulwersujące świat akademicki” słowa pani Hodge.
W związku z nieprzytomną obroną akademickiego status quo, dokonaną przez beton uniwersytecki, jedyna nadzieja w działaniach rynku, który sprawi, że wiele z tych w gruncie rzeczy fikcyjnych kierunków zniknie. Zniechęceni nieskutecznym poszukiwaniem pracy przez absolwentów potencjalni studenci zaczną omijać takie studia szerokim łukiem.
O wyższości nad niższością
Oprócz zasygnalizowanego jest jeszcze jeden, równie poważny problem powodujący, że poziom edukacji, tak na uniwersytetach, jak i w szkołach wszystkich typów znacznie się obniża. A jest nią ideologia, która się wdziera w każdą sferę życia naukowego. Nie tylko do dziedzin „miękkich”, takich jak humanistyka czy nauki społeczne, gdzie indoktrynacja może sobie hulać do woli i nauczać metod krzyżowania żaby z bocianem. Coraz częściej ideologia, a mówiąc wprost: marksizm kulturowy, czyli poprawność polityczna, dociera nawet do nauk politechnicznych - do tej pory uważanych raczej za immunizowane na marksistowski nowotwór - niszcząc je może nawet bardziej niż nauki humanistyczne. Jakim cudem?
Czyżby na wykładach z fizyki wmawiano słuchaczom, że przyciąganie ziemskie jest tylko „konstruktem społecznym”, dlatego można je poddać dekonstrukcji? Podobnie jak wszelkie prawa fizyki z E = mc² włącznie? A czemuż by nie: wszak według konstruktywistów oczywiste kategorie przyrody, jak: gwiazdy, góry, drzewa, motyle, bakterie czy kwarki są w pewnym sensie stworzone kulturowo, gdyż natura nie istnieje poza doświadczeniem kulturowym i nie objawia się inaczej jak tylko w wytworach kultury (szczególnie w języku). Zdaniem konstruktywistów wymienione wyżej obiekty nie istnieją więc w ogóle, dopóki nie pojawią się na płaszczyźnie kultury (uzna się je za ważne, odpowiednio ponazywa). Stąd wynika, że w przyszłości możliwe będą doktoraty z takich zagadnień jak o wyższości liczb pierwszych nad liczbami naturalnymi bądź walka klasowa pomiędzy skrzypami a widłakami o postęp w środowisku naturalnym w świetle znalezisk roślin kopalnych okresu jury.
W 2007 r. grono zaniepokojonych szerzącą się indoktrynacją, również w naukach ścisłych, naukowców wystosowało do rządu brytyjskiego petycję, skarżąc się w niej na tragiczne wręcz obniżenia poziomu fizyki przekazywanej uczniom szkół średnich. „Zamiast na lekcjach pomagać uczniom zrozumieć wzory i prawa fizyki oraz w jaki sposób dokonywać stosownych obliczeń, nauczyciel musi się koncentrować na debatach na tematy takie jak globalne ocieplenie i energia atomowa”. Bowiem tego wymaga program oraz tematy późniejszych egzaminów końcowych. Ten, zaiste, krzyk rozpaczy uczonych politechników podpisało 271 osób.
Akcja zbierania podpisów została zainicjowana przez pana Wellingtona Greya, uczącego fizyki w szkole średniej. Wellington Grey opublikował w internecie artykuł na temat zmian, jakie zaszły w edukacji, który jest omawiany przez różne społeczności naukowe online.
„Jestem nauczycielem fizyki lub przynajmniej kiedyś byłem, mój przedmiot jest nadal nazywany fizyką, moi uczniowie zdadzą egzamin i uzyskają GCSE z fizyki, ale ten egzamin nie obejmuje niczego, co rozpoznaję jako fizyka”.
GCSE (ang. The General Certificate of Secondary Education) to egzamin zdawany w trakcie piątego roku nauki w szkole średniej (ang. Secondary Education) przez uczniów w wieku 16 lat na tak zwanym 11. roku (ang. Year 11) w Anglii, Walii i Irlandii Północnej. Jest to warunek konieczny do kontynuowania nauki w systemie A-Levels. Z kolei dyplom A-Level to odpowiednik polskiej matury zdawanej na Wyspach. A-Level zdany na wysokim poziomie umożliwia przyjęcie na studia na najsłynniejszych brytyjskich uczelniach, takich jak: Oxford University, University of Cambridge, London School of Economics, Imperial College London.
Wellington Grey mówi, że zmiany w programie nauczania fizyki oznaczają odejście od precyzji w kierunku ogólnego zaznajamiania z tym, „jak działa nauka”. Zagadnienia podejmowane na zajęciach są luźno związane z przedmiotem, natomiast ściśle z ideologią i polityką. Ale nie może być inaczej, skoro później czekają na uczniów pytania egzaminacyjne z fizyki typu: „Dlaczego musimy rozwijać odnawialne źródła energii?”.
„Podczas lekcji uczniowie debatują na takie tematy, jak globalne ocieplenie i energia jądrowa, debata napędza naukę, ale w tym wypadku uczniowie nie poznają istotnych informacji na tematy, o których dyskutują, a argumenty naukowe opierają się na wymiernych dowodach”. Podczas takich dysput zwycięsko wychodzi osoba, która przedstawia więcej takich twardych, dających się zweryfikować argumentów lub potrafi dotknąć sedna rzeczy, a nie taka, która popisuje się pustą retoryką i jest bardziej wygadana. Dziś poważne dyskusje są nieobecne, a „moi uczniowie omawiają teraz zalety i wady elektrowni jądrowych, bez prawdziwego zrozumienia ich działania, a nawet tego, czym jest promieniowanie radioaktywne. Rezultat jest taki, że na lekcjach fizyki niszczy się fizykę w Anglii”. Uczniowie coraz rzadziej wybierają nauki ścisłe jako przedmiot studiów, kierując swoje zainteresowania w stronę nauk „lżejszych” - humanistycznych. A „lżejszych” również dlatego, że tam proces przemiału nauki w papkę ideologiczną postąpił jeszcze bardziej niż w naukach politechnicznych. A taką zupę potrafi przełknąć również osoba niemądra, co zresztą widać po niektórych naszych „profesorkach” i profesorach, specjalistkach i specjalistach od etyki, gender i wszystkiego, o co tylko dziennikarz odważy się spytać.
Jeśli do szkoły publicznej, to tylko pod lufą karabinu
John Taylor Gatto to nauczyciel języka angielskiego i literatury. W 1990 r. został wyróżniony tytułem Nauczyciela Roku Miasta Nowy Jork, a rok później - stanu Nowy Jork. W 1992 r. wyszła jego książka Dumbing Us Down: The Hidden Curriculum of Compulsory Schooling (Ogłupianie: Ukryty program nauczania obowiązkowego), zyskując od razu bardzo wielu czytelników. Praca wywołała ożywione dyskusje zarówno wśród rodziców dzieci szkolnych, jak i edukatorów. Gatto, opierając się na swoich doświadczeniach pedagoga, pisał m.in., że: „Szkolnictwo zostało zaprojektowane dokładnie tak, jakby ktoś starał się uniemożliwić dzieciom uczenie się myślenia i działania, nakłaniając je za to do konformizmu oraz imitowania zachowań”.
Nasza forma obowiązkowej nauki jest wymysłem stanu Massachusetts około 1850 r., kontynuował Gatto. Opór temu pomysłowi - czasami z bronią w ręku - stawiło 80 proc. populacji Massachusetts, ostatnia placówka w Barnstable na Cape Cod broniła się dzielnie, nie posyłając swoich dzieci aż do 1880 r., kiedy obszar został zajęty przez wojsko, a uczniowie maszerowali do szkoły pod strażą. Jak wykazały dane, opublikowane przez biuro Teda Kennedy'ego, senatora Partii Demokratycznej stanu Massachusetts w latach 1962-2009, przed wprowadzeniem obowiązku szkolnego w tym stanie wskaźnik alfabetyzacji wynosił 98 proc. Natomiast po jego wprowadzeniu liczba ta nigdy nie osiągnęła 91 proc., którą stan Massachusetts mógł się pochwalić tylko raz - w 1990 r. Gatto mówił też, powołując się na informacje prasy specjalizującej się w edukacji szkolnej, że „biorąc pod uwagę umiejętność myślenia dzieci uczące się w domu wydają się być pięć, a nawet 10 lat do przodu w porównaniu z rówieśnikami pobierającymi naukę w szkole publicznej”.
System szkolny został zaprojektowany w XIX w. przez Horace'a Manna i Barnarda Searsa oraz kilka innych osób, tak aby mógł się stać dogodnym sposobem zarządzania społeczeństwem. Szkoły mają formatować ludzi w taki sposób, aby ich zachowanie można było przewidzieć i kontrolować.
Dwie instytucje kształtują życie naszych dzieci - telewizja i szkoła, w tej kolejności. Obie redukują prawdziwy świat mądrości, hartu ducha, umiarkowania i sprawiedliwości do niekończącej się, nieprzerwanej abstrakcji. W minionych wiekach czas dziecka i nastolatka był zajęty prawdziwą pracą, prawdziwą miłością, prawdziwymi przygodami i realistycznym poszukiwaniem mentorów, którzy mogliby uczyć tego, czego naprawdę chcieli się nauczyć. Dużo czasu poświęcano na wdrażanie się do życia w społeczeństwie, kształtując uczucia, spotykając się, rozmawiając i ucząc się rozwiązywać zadania niezbędne, aby stać się w pełni mężczyzną lub kobietą, uważa John Taylor Gatto.
Jeszcze nie jest za późno
Mimo tak fatalnej diagnozy Gatto uważa, że prawdziwa reforma jest możliwa, ale nie powinna nic kosztować. Należy ponownie przemyśleć podstawowe przesłanki szkolne i zdecydować, czego nasze dzieci powinny się uczyć i w jaki sposób. Przez 140 lat kraj narzucał rodzicom, czego ich dzieci powinny się uczyć. Decyzje w tej mierze wychodziły z „wzniosłego centrum dowodzenia składającego się z »ekspertów«, elity inżynierów społecznych. Ale to nie zadziałało i nie zadziała”.
Rosyjska próba stworzenia republiki Platona w Europie Wschodniej eksplodowała przed naszymi oczyma. To samo dzieje się z naszą własną próbą zrealizowania podobnego pomysłu, tym razem nie przy udziale bagnetów i w pożodze krwawej rewolucji, tylko za pomocą szkół, ponieważ system edukacyjny zaczyna rozchodzić się w szwach. Republika Platona, którą usiłowali stworzyć twórcy amerykańskiej szkoły, rozpada się również, aczkolwiek wolniej i mniej widowiskowo niż system sowiecki. Ten system nie działa, ponieważ jego podstawowe przesłanki są mechaniczne, antyludzkie i wrogie życiu rodzinnemu.
Życie może być kontrolowane przez biurokratyczną machinę edukacji, ale zawsze będzie zmuszone jednocześnie walczyć z przejawami społecznej patologii - narkotykami, przemocą, samozniszczeniem, obojętnością, pisze Gatto. A patologia ta jest tym większa, im bardziej oddziela się dzieci od rodziców w procesie edukacji, im bardziej przekazywana wiedza nie ma związków z rzeczywistością, w jakiej one żyją. Błędne koło wprawiane jest w coraz szybszy ruch obrotowy. „Nasze dzieci wypadają z tego diabelskiego młyna zakręcone, poranione, zniechęcone do życia i poznawania rzeczywistości już na wstępnym etapie dorosłości”, czytamy w treści jednego z przemówień Nauczyciela Roku Miasta i Stanu Nowy Jork.
http://news.bbc.co.uk/2/hi/uk_news/education/2655127.stm
http://news.bbc.co.uk/2/hi/uk_news/education/6244942.stm
http://www.naturalchild.org:80/guest/john_gatto.html