Kontakty informacyjne zawsze były częścią sieci agenturalnej wywiadu. Poszczególne piony operacyjne i rezydentury wykazywały je w sprawozdaniach przesyłanych do centrali Departamentu I MSW - pisze historyk
Pierwotnie nie chciałem wypowiadać się na temat sprawy arcybiskupa Józefa Kowalczyka. Tematyka związana z dziejami Kościoła katolickiego jest w zasadzie marginalnym obszarem moich zainteresowań. Poza kilkoma artykułami i współautorstwem książki poświęconej wizycie Jana Pawła II w Trójmieście w 1987 r. („Operacja Zorza II. Służba Bezpieczeństwa i Komitet Wojewódzki PZPR wobec wizyty Jana Pawła II w Trójmieście") nie zajmowałem się tym zagadnieniem. Jednak dyskutowana ostatnio sprawa nuncjusza papieskiego wiąże się pośrednio z problematyką wywiadu PRL, którego działalnością interesuję się od wielu lat, prowadząc m.in. szerokie kwerendy archiwalne. Przyglądając się tej dyskusji, ze smutkiem zauważyłem, że po raz kolejny w przestrzeni publicznej pojawiło się wiele opinii nieznajdujących pokrycia w faktach i potwierdzenia w wiedzy historycznej dotyczącej funkcjonowania Departamentu I MSW (wywiadu cywilnego).
Niektórzy z komentatorów (w tym także niestety historycy) tak emocjonalnie podeszli do sprawy, że nie potrafili zdefiniować pojęcia tzw. kontaktu informacyjnego (KI), kwestionowali autentyczność zachowanych dokumentów dotyczących KI „Cappino", poddawali w wątpliwość źródło ich pochodzenia, zapewniając przy tym, że wszystkie dokumenty rezydentury wywiadowczej w Rzymie, która zajmowała się rozpracowaniem operacyjnym Watykanu, są im znane. Jeszcze inni natomiast bagatelizowali problem, wskazując na oficjalny z definicji charakter relacji łączących przedstawicieli Stolicy Apostolskiej i PRL, które w dużej mierze koncentrować się miały na sprawach związanych z organizacją pielgrzymek papieskich do Polski. Dostrzegali w tym nawet analogię pomiędzy czasami PRL i wolnej Polski, bo przecież tak jak przed 1989 r. utrzymywano kontakty z funkcjonariuszami SB na etatach dyplomatycznych, tak i później z dyplomatami Rzeczypospolitej powiązanymi z nowymi służbami. Chcąc w swoim przekonaniu pomóc nuncjuszowi apostolskiemu, tłumaczyli, że był obywatelem Watykanu, choć jednocześnie nie byli w stanie wskazać na jakikolwiek dowód, że abp Kowalczyk nie był obywatelem PRL. Wśród osób zabierających głos na ten temat pojawili się i tacy jak mecenas Maciej Bednarkiewicz, który potraktował całą sprawę jako asumpt do bezpardonowej napaści na „pana" Tadeusza Isakowicza-Zaleskiego.
Jednak bezpośrednią inspiracją do zabrania przeze mnie głosu stał się polemiczny wobec tekstów publikowanych przez Cezarego Gmyza w „Rzeczpospolitej" artykuł Andrzeja Grajewskiego i ks. Jerzego Myszora pt. „Lustrowanie nuncjusza" („Gość Niedzielny", 18.01.2009 r.), w którym oprócz autorytatywnych i kategorycznych sądów wykluczających możliwość jakichkolwiek świadomych kontaktów nuncjusza z bezpieką pojawiły się informacje wypaczające pojęcie i sens kontaktu informacyjnego w wywiadzie cywilnym PRL.
Kluczowy dokument czy kluczowa dezinformacja? Redakcja i autorzy tekstu zamieszczonego w „Gościu Niedzielnym" jednoznacznie orzekli: „ks. abp Józef Kowalczyk nigdy i w żadnej formie nie był informatorem organów bezpieczeństwa PRL. Będąc dyplomatą watykańskim, został zarejestrowany przez wywiad PRL jako kontakt informacyjny, a tak oznaczano źródła zewnętrzne, które nie były częścią agenturalnej sieci". Na potwierdzenie tych słów Grajewski i ks. Myszor przywołują znane historykom zarządzenie szefa MSW nr 0041/72 z 6 maja 1972 r. „W sprawie pracy wywiadowczej Departamentu I MSW" i załączoną do niego „Instrukcję o pracy wywiadowczej Departamentu I MSW" (dokument ten opublikował wcześniej w całości Paweł Piotrowski). Jednak niezbyt wiernie referują i cytują ten dokument. Już w rozdziale II tej instrukcji zatytułowanym „Środki i metody działalności wywiadowczej" możemy przeczytać, że istotnym wsparciem dla najważniejszej kategorii współpracowników wywiadu - „agentów" Departamentu I MSW - są również inne osobowe źródła informacji: „W zespole osobowych środków Departament I korzysta z innych współpracowników, stanowiących istotne uzupełnienie agenturalnych źródeł informacji. W zależności od charakteru, zakresu i rodzaju realizowanych przy ich pomocy zadań wywiadowczych dzielimy je na: - kontakty informacyjne; - kontakty operacyjne". Tak więc w świetle powyższej instrukcji KI miały status „osobowych środków" i „współpracowników" Departamentu I, choć niższej kategorii. Były również uwzględniane w opisie sieci agenturalnej danej rezydentury wywiadowczej. W dalszej części instrukcji z 1972 r. znajdujemy taką oto definicję KI: „Kontaktem informacyjnym jest obywatel obcego państwa, bezpaństwowiec lub obywatel polski stale zamieszkały poza granicami PRL, który w ramach ułożonych stosunków świadomie lub nieświadomie przekazuje dokumenty lub informacje z zakresu bezpośrednich zainteresowań wywiadowczych Departamentu I". Tych fragmentów dokumentu Departamentu I w „Gościu Niedzielnym" nie zacytowano, a dopiero w kontekście tej definicji, dość płynnej i mało precyzyjnej, zrozumieć możemy uwzględnione w instrukcji dla uporządkowania problemu „cechy odróżniające kontakt informacyjny od agenta" w wywiadzie cywilnym PRL, na które chętnie powołują się autorzy tekstu „Lustrowanie nuncjusza".
Pojęcie KI, jak i „cechy odróżniające KI od agenta" zostały zresztą szczegółowo i szeroko omówione w opracowaniu Departamentu I MSW pt. „Środki i metody pracy wywiadu PRL" z sierpnia 1973 r. Chodzi tu przede wszystkim o to, że w odróżnieniu do „agenta" KI nie był związany z wywiadem „konkretną umową - zobowiązaniem działania na rzecz wywiadu", nie posługiwał się techniką operacyjną (np. tajnopisy, radio dla celów łączności), nie odbywał spotkań z oficerem wywiadu z zachowaniem „wszelkich zasad pełnej konspiracji" i nie podlegał typowej dla „agenta" dyscyplinie. I właśnie w tym sensie nie realizował „świadomie" zadań przydzielonych przez wywiad. W materiale szkoleniowym wywiadu z 1973 r. czytamy: „Istotnym warunkiem powodzenia w pracy z kontaktami informacyjnymi jest ustalenie i utrwalenie najbardziej korzystnej dla nas sytuacji płaszczyzny stosunków, a więc takich, które zapewniają ciągłość spotykania się oraz odpowiedni »klimat« sprzyjający ujawnianiu przez kontakt informacyjny wiadomości interesujących oficera wywiadu. Stosunki między oficerem wywiadu a kontaktem informacyjnym mogą opierać się na różnych, zależnych od sytuacji, podstawach. Mogą to być stosunki oficjalne, w których podtrzymaniu zainteresowany jest kontakt informacyjny z tytułu zajmowanego stanowiska lub wykonywanego zawodu (np. właściciel biura podróży, impresario, handlowiec). W innych przypadkach stosunki ułożą się na płaszczyźnie prywatnej, towarzyskiej czy też na zasadzie jakichś zobowiązań kontaktu informacyjnego wobec oficera wywiadu".
I dalej: „Nawet w wypadku kiedy kontakt informacyjny zdaje sobie sprawę, że ma do czynienia z wywiadem, oficer ograniczony jest do pewnych »reguł gry« ustalonych między nim a kontaktem". W zależności od sytuacji i konkretnego przypadku taka współpraca mogła mieć zatem charakter świadomy bądź nieświadomy, mogła charakteryzować się „oficjalnością" utrzymywanych kontaktów bądź ich „tajnością" i „poufnością" lub ich prywatnym charakterem (relacja towarzyska), mogła skutkować jedynie informacjami przekazywanymi w rozmowach, ale też „przekazywaniem dokumentów" itp. Mogła nawet polegać na ustalonej formie łączności z oficerem wywiadu i przekazywanych gratyfikacjach za współpracę, mogła wreszcie być wstępem do werbunku lub w przypadku kapłana wyjeżdżającego za granicę rodzajem przekwalifikowania z kategorii tajny współpracownik na KI. Na tego typu aspekty w działalności KI zwracają uwagę liczne dokumenty i materiały szkoleniowe wywiadu, nie mówiąc już o wielu zachowanych teczkach pracy KI. Jednym z ważniejszych dokumentów w tej sprawie jest „Instrukcja dyrektora Departamentu I MSW" nr 026/72 z 5 X 1972 r. w sprawie sporządzania informacji o agencie, kontakcie informacyjnym i kontakcie operacyjnym" w obszernym, 13-punktowym rozdziale „Komentarz do analizy kontaktu informacyjnego". Tego kontekstu w dyskusji i publicystyce na temat abp. Kowalczyka zabrakło, a przecież przynajmniej od historyków zabierających w tej sprawie głos powinniśmy tego oczekiwać. To wszystko nie zmienia faktu, że zakresu i charakteru współpracy abp. Kowalczyka z Departamentem I MSW w całości ocenić i rozsądzić nie możemy, gdyż nie zachowała się teczka KI „Cappino", a na dzisiaj dysponujemy niewielkim materiałem źródłowym. Tym bardziej powinniśmy powstrzymać się od „wysuwania jednoznacznych ocen" „zarówno w tę, jak i w tamtą stronę", na co słusznie zwrócił uwagę ostatnio Roman Graczyk (Gdy „człowiek honoru jest autorytetem", „Rzeczpospolita", 15 I 2009 r.).
Kontakt informacyjny w teorii
Szczególnie zindywidualizowany charakter kontaktów informacyjnych w Departamencie I MSW przysparza, że każdy z przypadków powinniśmy oceniać osobno. Stąd też wiele problemów sprawia badaczom poprawne zdefiniowanie pojęcia KI bez odwołania się do konkretnych przypadków. Jednak w przekonaniu wszystkich historyków KI były częścią sieci osobowych źródeł informacji (OZI). Wydaje się, że najrozsądniej postąpił jeden z największych specjalistów w dziedzinie teorii pracy operacyjnej SB - Filip Musiał, który w swoim „Podręczniku bezpieki" (Kraków 2007, s. 333) po prostu przywołał definicję zawartą w „Instrukcji o pracy wywiadowczej Departamentu I MSW", którą wprawdzie Grajewski z ks. Myszorem zacytowali, nie wyciągając z niej jednak poprawnych wniosków. Nieco dalej, zarówno w stosunku do instrukcji, jak i Musiała, poszedł Wojciech Sawicki, dla którego KI to „dominująca w latach 60. kategoria OZI w wywiadzie cywilnym PRL", a „w przypadku obywatela polskiego współpraca zawsze była świadoma" („Osobowe źródła informacji", Kraków 2008, s. 23). Tę dość jednoznaczną definicję KI przyjął również Instytut Pamięci Narodowej, który na swojej witrynie internetowej napisał: „Kontakt informacyjny - jedna z kategorii współpracy z Wywiadem Cywilnym PRL; w przypadku obywatela polskiego - zawsze świadoma, w przypadku cudzoziemca - mogła być nieświadoma".
Najpełniejszą i najbardziej fachową definicję KI zaprezentował jak dotąd były wysoki oficer Wydziału X Departamentu I MSW ppłk Jan Larecki w „Wielkim leksykonie służb specjalnych świata" (Warszawa 2007, s. 314): „1) kategoria osobowego źródła informacji w b. Dep. I MSW - obywatel państwa obcego, bezpaństwowiec lub obywatel polski stale mieszkający za granicą. Osoba zarejestrowana jako KI na ogół była nieświadoma tego faktu: gdy wiedziała lub domyślała się, że współpracuje z wywiadem, nie zobowiązywano jej do współpracy i nie sformalizowano kontaktów, by przekształcić ją w agenta: często przekazywała materiały tylko za pieniądze. Obie strony zdawały sobie sprawę ze związków je łączących, ale nie nadawały im formalnego charakteru. O aktywności KI w dużym stopniu decydowały osobiste kontakty z oficerem wywiadu. Potwierdzeniem kontaktów, czyli dowodem współpracy były otrzymywane od niego informacje i materiały.
Płaszczyzny wykorzystania KI były różne: niekiedy przekazywał też naprowadzenia, informacje polityczne, ale najbardziej użyteczny był w wywiadzie naukowo-technicznym przy zdobywaniu nowych technologii, dokumentacji technicznych, patentów czy wzorów gotowych urządzeń, 2) w dawnej nomenklaturze operacyjnej OZI świadomie współpracujące, ale podpisujące tylko oświadczenie o zachowaniu w tajemnicy faktu takich kontaktów".
Polskie obywatelstwo to nie przeszkoda
Doświadczenie historyka wynikające z wieloletniej pracy na materiałach wywiadu PRL pozwala na zaprezentowanie różnych przykładów wykorzystania KI. Nie ulega wątpliwości, że była to bardzo ważna i pomocna kategoria współpracowników Departamentu I MSW. Wbrew temu, co piszą Grajewski i ks. Myszor, kontakty informacyjne były zawsze częścią sieci agenturalnej wywiadu, które poszczególne piony operacyjne i rezydentury wykazywały w okresowych sprawozdaniach przesyłanych do centrali Departamentu I MSW. Przykład pochodzący z moich badań dotyczących aktywności wywiadu cywilnego na kierunku amerykańskim - ocena pracy rezydentury kryptonim „Imperium" (Nowy Jork) za okres 1979 - 1981. W rozdziale zatytułowanym „Posiadane źródła" zaraz po wykazie „agentów" wymienia się kryptonimy „kontaktów informacyjnych" wraz z krótkimi charakterystykami w rodzaju „istnieje zagrożenie dekonspiracyjne", „kandydat na agenta" itp. konkretnych KI pokazują, że często współpraca ta miała charakter świadomy, w czym nie przeszkadzało wcale obce obywatelstwo.
Potwierdzeniem tego może być współpraca pewnego wpływowego duszpasterza polonijnego (obywatela USA) z wywiadem PRL najpierw w charakterze KI, a później na płaszczyźnie agenturalnej. Oto fragment charakterystyki KI „Zefir" z 1978 r.: „Kontakt z »Zefirem« nawiązał w 1968 r. »Oskar« - na płaszczyźnie kontaktów oficjalnych (konsularnych). »Z« był przekonany, iż szereg wyjazdów polskiego duchowieństwa do USA doszło do skutku dzięki staraniom naszej strony, pragnął więc spłacić coś w rodzaju »długu wdzięczności«. Początkowo »Z« wykazywał wahania przed szerszym wiązaniem z naszym wywiadem. »Oskar« »wymusił« na nim przekazanie pisemnej relacji z kilku imprez, w których »Z« uczestniczył: m. in. z rozmów pomiędzy przedstawicielami żydowskiej organizacji B'nai B'rith z Kongresem Polonii Amerykańskiej. Wpłynęło to pozytywnie na dalsze współpracę - od 1970 r. datują się kontakty na płaszczyźnie współpracy agenturalnej. »Z« był oczywiście w pełni świadomy co do charakteru naszej współpracy, tym niemniej formalnego zobowiązania do współpracy nie podpisał".
A oto fragment charakterystyki z 1975 r. pozyskanego do współpracy związanego z FBI obywatela amerykańskiego, którego komunistyczny wywiad traktował jako KI „Fen": „KI »Fen« został pozyskany do współpracy podczas pobytu w Polsce w 1968 r. (…) »Fen« wyraził gotowość współpracy z naszą służbą w zakresie bieżącego informowania o osobach pracujących względnie współpracujących z FBI oraz zainteresowaniach ASS. (…) »Fen« wyraził zgodę na współpracę z polskim wywiadem na bazie uczuć patriotycznych. (…) Dostarczał informacje o działaczach z kręgu tzw. niezłomnych Polonii chicagowskiej, zdecydowanie wrogo nastawionych do socjalistycznej Polski (…). Łączność z »Fenem« utrzymywana jest w terenie przez Rezydenturę z częstotliwością 1 - 3 spotkań miesięcznie. W czasie pobytu w Polsce kontaktowany jest przez pracownika Centrali".
Kierunek watykański
Istnieją również podobne przykłady dotyczące działalności kontaktów informacyjnych usytuowanych w Stolicy Apostolskiej. Stanowiły one fragment sieci agenturalnej, którą nadzorował zajmujący się rozpracowaniem Stolicy Apostolskiej i NATO Wydział III Departamentu I MSW. W meldunkach wysyłanych z Rzymu do centrali Departamentu I MSW oznaczano je bądź to kryptonimami, bądź - zapewne dla ich większego zakonspirowania - numerami rejestracyjnymi. Ich egzemplifikacją może być aktywny współpracownik rezydentury wywiadowczej w Rzymie - KI „Prorok", który nie tylko przekazywał informacje ustnie, ale również sporządzał notatki i dostarczał dokumenty. W jego charakterystyce za lata 1983 - 1984 czytamy: „W okresie podlegającym niniejszej ocenie źródło »Prorok« przekazało ogółem 246 materiałów i informacji depeszowych, z których wykorzystano 97, w tym w informacjach dla kierownictwa partyjno-rządowego (KPR) 66. Najwięcej informacji dotyczyło problematyki watykańskiej (112, z których 39 wykorzystano w opracowaniach dla KPR).
Materiały te pogłębiały i rozszerzały nasze rozeznanie, przy czym dotyczy to zwłaszcza tych informacji, które relacjonowały przebieg i rezultaty wizyt członków Episkopatu Polski w Watykanie". W analogicznej ocenie dotyczącej działalności KI „Prorok" w latach 1985 - 1987 czytamy, że źródło to „przekazało ogółem 405 informacji, z których aż 195 stanowiło podstawę do opracowania samodzielnych bądź zbiorczych opracowań. 73 materiały zostały ocenione jako wartościowe, a 2 jako bardzo wartościowe". Dotyczyły one m.in. „polityki wschodniej Watykanu, stosunków państwo - Kościół i Watykan - PRL".
Niestety, nie dysponujemy podobnymi charakterystykami KI „Cappino", choć informacje na jego temat można znaleźć w materiałach rezydentury rzymskiej przemieszanych często z dokumentacją innych rezydentur wywiadowczych. Z dokumentów tych wynika, że kontakt z KI „Cappino" utrzymywał oficer o ps. Pietro, czyli przebywający w latach 1979 - 1983 formalnie na placówce dyplomatycznej w Rzymie Edward Kotowski. Skoro zatem abp Kowalczyk był rejestrowany jako KI „Cappino" w latach 1982 - 1990, to kontakt z nim musiał utrzymywać jeszcze ktoś inny. Zwraca również uwagę ujawniona przez „Rzeczpospolitą" (7 stycznia 2009 r.) treść szyfrogramu z 23 marca 1983 r., która miała być oparta na rozmowie „Pietro" z KI „Cappino" (sygn. IPN BU 0449/53, t. 1, k. 6).
Poza wątkiem związanym z planowaną pielgrzymką Jana Pawła II do Polski dotyczyła ona także różnicy zdań pomiędzy polskimi hierarchami na temat „Solidarności". W tym sensie, gdyby przyjąć, że szyfrogram wiernie oddaje treść relacji KI „Cappino", rozmowa ta wykraczała poza ramy relacji oficjalnych pomiędzy przedstawicielami Sekretariatu Stanu Stolicy Apostolskiej i Ambasady PRL w Rzymie, gdyż dotyczyła przyszłości prześladowanej i zepchniętej wówczas do podziemia „Solidarności". Do szyfrogramu dołączono ocenę informacji, którą miał przekazać KI „Cappino". Wywiad zakwalifikował ją jako wiarygodną, choć fragmentaryczną. W sześciopunktowej skali uzyskała ona ocenę dostateczną.
Szukajcie, a znajdziecie
Gdyby autorzy tekstu „Lustrowanie nuncjusza" oraz liczni komentatorzy rzeczywiście szukali wiedzy źródłowej na temat działalności wywiadu, w tym także rezydentury rzymskiej Departamentu I MSW w ostatniej dekadzie PRL, uniknęliby wielu uproszczonych i nieprawdziwych opinii na temat sprawy KI „Cappino". Warto wspomnieć, że zwłaszcza od czasu wyboru kardynała Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową rezydentura rzymska należała do najważniejszych placówek wywiadowczych PRL. Rzymscy rezydenci Departamentu I MSW o pseudonimach Canto (1975 - 1980), Bralski (1980 - 1984), Dis (1984 - 1988) oraz Irt (1988 - 1990) należeli do najlepszych oficerów wywiadu PRL. Niestety, ich działalność, jak też wiele materiałów archiwalnych o kapitalnym znaczeniu dla prowadzonych badań związanych z rozpracowaniem Stolicy Apostolskiej przez komunistów nie znalazło jakiegokolwiek zainteresowania zarówno wśród badaczy IPN odpowiadających w pionie naukowym za tematykę wywiadowczą i kościelną, jak i wśród członków Kościelnej Komisji Historycznej. Przekonałem się o tym zwłaszcza w ostatnich miesiącach, przeglądając dziesiątki teczek wywiadu PRL. Natomiast tłumaczenie Kościelnej Komisji Historycznej oraz zespołu do spraw oceny etyczno-prawnej dokumentów dotyczących duchownych katolickich w rodzaju „oglądaliśmy to, co udostępnił nam IPN", w oczach historyka brzmi niczym żart. Nawet początkujący adept zawodu historyka wie, że musi w pojedynkę przeprowadzić kwerendę źródłową w zespołach archiwalnych, których opis i treść odpowiada lub może odpowiadać tematyce badawczej.
Skoro więc badacze tej komisji od prawie dwóch lat analizują akta bezpieki, to powinni wiedzieć, że wiele informacji na temat polskich hierarchów można znaleźć w obszernych materiałach Departamentu I MSW. Zanim wydadzą kolejne zdecydowane oświadczenie, powinni je mozolnie i dokładnie przejrzeć, a swoją wiedzę solidnie podeprzeć dostępną literaturą przedmiotu. Redaktorom „Gościa Niedzielnego", którzy pisali o „pełnych insynuacji i niekompetentnych tekstach" „Rzeczpospolitej", wypada życzyć tego samego.
Sławomir Cenckiewicz - Autor jest historykiem, byłym pracownikiem IPN.
Nowa książka Sławomira Cenckiewicza!
Śladami bezpieki i partii. Rozprawy - Źródła - Publicystyka (Wydawnictwo LTW, Łomianki 2009, 876 stron, fotografie, bibliografia, indeks nazwisk) to nowa książka dr. Sławomira Cenckiewicza, znanego ostatnio przede wszystkim z publikacji IPN o Lechu Wałęsie.
Obszerny tom Śladami bezpieki i partii jest niejako kontynuacją zbioru Oczami bezpieki (Kraków 2004). Przyświeca jej ten sam pomysł - chęć zebrania w jednym tomie najważniejszych tekstów autora z ostatnich lat, rozproszonych po różnych czasopismach naukowych, pracach zbiorowych oraz gazetach i tygodnikach. Zostały one jednak poprawione i uzupełnione, przez co stały się bardziej aktualne.
Jak napisał we wstępie Sławomir Cenckiewicz "Śladami bezpieki i partii to kolejny mały krok na drodze do odsłonięcia prawdy o Polsce Ludowej". Na książkę składa się ponad czterdzieści artykułów, rozpraw naukowych i tekstów publicystycznych ułożonych w pięciu rozdziałach odpowiadających ich charakterowi (Rozprawy - Studia i źródła - Publicystyka - Polemiki i recenzje - Pro memoria). Czytelnik znajdzie w nich m. in. fascynujące szkice o roli polskich komunistów w powstaniu i działalności Komunistycznej Partii Stanów Zjednoczonych, powojennej walce bezpieki z "polskim Londynem", uwikłaniu Stanisława Mackiewicza, kulisach Grudnia '70 i Sierpnia '80, kryzysie w szeregach PZPR, operacji wprowadzenia stanu wojennego i losach ludzi obozu narodowego w PRL. Ponadto Autor zaprezentował sylwetki trójmiejskich bohaterów walki o niepodległość - Anny Walentynowicz, Andrzeja Butkiewicza, Henryka Lenarciaka i Kazimierza Szołocha. Opisał również wstrząsającą historię zaginięcia i tragicznej śmierci działacza Wolnych Związków Zawodowych Wybrzeża - Tadeusza Szczepańskiego. Osobny tekst poświęcił roli groźnego agenta bezpieki w Wolnych Związkach Zawodowych Wybrzeża - Edwina Myszka.
Na kartach Śladami bezpieki i partii ponownie powraca sprawa związków Lecha Wałęsy z SB i związanych z tym konsekwencji (kradzieży dokumentów "Bolka" w latach 1992-1995, procesu lustracyjnego i statusu pokrzywdzonego). Autor nie stronił również od spraw bardziej aktualnych, stąd też oprócz tekstów stricte naukowych, znalazły się w tomie teksty publicystyczne poświęcone m. in. likwidacji WSI oraz liczne polemiki z historykami i politykami zaniepokojonymi stopniowym otwarciem archiwów komunistycznej bezpieki. Całość wieńczy obszerne studium z zakresu strategii unieważniania prawdy, jako nowej metodzie walki z prawdą historyczną i wolnością nauki.
Zmarły niedawno prof. Paweł Wieczorkiewicz, który recenzował najnowszą książkę Sławomira Cenckiewicza, napisał: "Praca jest niezwykle aktualna, gdyż autor demaskuje metody działania SB, przedstawia sposoby funkcjonowania agentury i osoby agentów. Ostre, acz umotywowane oceny, a także pisarski talent powodują, że Śladami bezpieki i partii czyta się jak najlepszy kryminał". To prawda!
Krzysztof Wyszkowski
ZNAKOMITA POWIEŚĆ
Szanowni Państwo, ukazała się piękna i mądra powieść autora głośnego zbioru opowiadań "Nienawiść", STANISŁAWA SROKOWSKIEGO, o polskich Kresach pt. "UKRAIŃSKI KOCHANEK". Pisarz pokazuje gorące uczucia i dramatyczne dzieje życia polskiej dziewczyny i ukraińskiego chłopca w cieniu UPA. Chłopak otrzymuje rozkaz od UPA, by zamordował swoją ukochaną. Z tej książki dowiemy się, co uczyni. Zbrodnicza działalność Ukraińskiej Powstańczej Armii doprowadziła do ludobójstwa i zagłady 200 tyś Polaków, a także wielu Żydów, Ormian i samych Ukraińców, którzy nie zgadzali się z tą faszystowską ideologią. W powieści splatają się losy wielu bohaterów - Polaków, Ukraińców, Żydów, Niemców, Rosjan, Ormian i Karaimów. Miłośnicy Lwowa odnajdą niepowtarzalny klimat miasta, jego życia duchowego, towarzyskich spotkań, kawiarenek i parków. Zobaczymy również obrazy z życia małopolski wschodniej, regionu wileńskiego, tarnopolskiego i wołyńskiego. Dla zrozumienia najnowszej historii Polski rzecz bezprecedensowa.
Książka dla starszych i młodych. Czyta się jednym tchem. W drugiej połowie 2009 r. ukaże się tom II.
A oto co o powieści powiedzieli:
"Piękny i wstrząsający epos..." - Krzysztof Masłoń, "RZECZPOSPOLITA"
„ Polecam wszystkim doskonałą powieść Stanbisława Srokowskiego , jednego z laureatów nagrody literackiej im. Józefa Mackiewicza za biór opowiadań "Nienawiść", świetnie oddaje klimat Kresów Południowo-Wschodnich"(...) - ks. T. Isakowicz- Zaleski
"Nie powinno jej zabraknąć w żadnej bibliotece publicznej. Nie pozwólmy znowu doprowadzić do sytuacji, w której wychowały się trzy pokolenia bez pamięci." - Czesław Starosta, "Gość Niedzielny"
"Srokowski napisał świetną książkę: dobrze skonstuowaną, dramatyczną, wciągającą - Marcin Hałaś, "Gazeta Polska"
... " wstrząsajace świadectwo, które na
trwale wspisuje się w najlepsze tradycje pisarstwa polskiego i europejskiego... Autor "Repatriantów" stale przypomina losy tych, którzy za odwagę przeciwstawnia się mordom zapłacili najwyższą cenę" - Jerzy Gizella, "Arcana"
"Piękna w swym tragizmie opowieść o końcu świata Kresów. Narracja fabularna misternie splata się z wstrząsającym opisem rzeczywistości historycznej" ,
Magdalena Ślusarska, historyk kultury, UKSW, "Rzeczpospolita"
Książkę można zamówić:
bezpośrednio u wydawcy: Wydawnictwo ARCANA, Kraków, tel 0-12 429-56 29; tel./fax (012)422-84-48)
przez Internet, klikając w Googlach imię i nazwisko autora oraz tytuł.
w najbliższej hurtowni.
cena detaliczna :około 30 zł.
Z serdecznymi pozdrowieniami, Ania E. Kuśniarek.
Rewolucja pożera swoje dzieci. To sprawdza się w każdym czasie. Oto Piotr Gontarczyk, zaatakował książkę Pawła Zyzaka pt. „Lech Wałęsa - idea i historia”, zarzucając jej braki warsztatowe i infantylizm. Sam Gontarczyk do niedawna uchodził za jastrzębia, po tym, jak ze Sławomirem Cenckiewiczem opublikował pracę „SB a Lech Wałęsa”. Okazuje się, że radykalizm zawsze można podkręcić i nagle okazuje się, że ktoś, kto jeszcze do niedawna był na skrajnym skrzydle, nagle znajduje się w centrum. To jest mechanizm każdego procesu rewolucyjnego, a przecież w sferze „nauk historycznych” mamy do czynienia z procesem rewolucyjnym przeprowadzanym pod szczytnym hasłem „walki o prawdę”.
Pragnę powiadomić czytelników, że ponad 600-stronicową książkę Pawła Zyzaka przeczytałem od początku do końca. Mogę więc z czystym sumieniem wypowiedzieć się o niej w przeciwieństwie do tych, którzy jej nie czytali a zabierają głos. Z góry też pragnę stwierdzić, że książka jest atakowana nie za to, za co atakowana być powinna. Krytycy koncentrują się na początkowych rozdziałach książki, w których autor pisze o młodości Lecha Wałęsy, przytaczając relacje osób z jego rodzinnej miejscowości. Nie wydaje mi się, żeby to była najbardziej bulwersująca część książki. Bowiem, nawet gdyby okazało się, że większość tych relacji to prawda (a tak może być), to co to zmienia? Przyłapanie Wałęsy na przemilczeniach i kłamstewkach dotyczących młodości to jest rzecz normalna. Wielu znanych ludzi ukrywało i ukrywa swoją młodość jako nie pasującą do późniejszego obrazu herosa. Przykładów jest multum, by wymienić tylko Francois Mitterranda, czy Józefa Stalina. Pewne wydarzenia i zachowania z młodości stają się dla większości takich ludzi niezbyt wygodne. Prezydenci USA też ukrywali swoje młodzieńcze grzeszki (Clinton ćpał, a Bush jr pił). Na tym tle Wałęsa, biorąc pod uwagę jego pochodzenie, jest raczej przypadkiem umiarkowanym. Owszem, może to być dla niego nieprzyjemne (zwłaszcza sprawa nieślubnego dziecka), ale teraz, kiedy jego polityczna rola nie jest już znacząca, nie ma to większego znaczenia.
O wiele bardziej interesujące są następne rozdziały tej książki. Autor patrzy na wszystkie wydarzenia lat 70. i 80. oczami z jednej strony bezpieki (SB), z drugiej garstki sfrustrowanych dzisiaj radykałów z Wolnych Związków Zawodowych (WZZ). Ta swoista symbioza sprawia, że całościowy obraz życia Wałęsy oraz obraz wydarzeń z tych lat jest nie niebywale tendencyjny. Brak jest rzetelnych ocen i szerszej perspektywy. Autorowi układa się wszystko w logiczną całość - Wałęsa to „przypadek w historii”, od samego początku „prowadzony” przez SB, a potem przez PZPR. I chociaż autor omawiając późniejsze losy Wałęsy nie jest w stanie złapać go za rękę, to jednak cały czas unosi się nad narracją cień wielkiej tajemnicy. Tok myślenia autora, jego wysiłki, by skierować czytelnika na „właściwe tory” - jest aż nadto widoczny. Przyznać trzeba, że autor jest szalenie wnikliwy, rozpracowuje na czynniki pierwsze szereg epizodów z życia Wałęsy, ale odnosi się wrażenie, że chodzi tu o udowodnienie z góry przyjętej tezy. Najpierw agent, a potem oszust prowadzący de facto grę z władzami PRL, które były dla niego punktem odniesienia. No i do tego mitoman i konfabulant, pyszałek i prymityw, cham i spryciarz nad spryciarze. Zyzak podsuwa czytelnikowi gotowe oceny - po 1970 roku Wałęsa poprawia swój status materialny, bo… tu niedopowiedzenie, ale sugestywne, bo władze mu pomagają (mieszkanie). Ma samochód już w młodości - też podejrzane. Zwalniają go z pracy? Niby sprzeczność, ale tylko pozorna - SB uwiarygodniała w ten sposób swoich ludzi. Tak oto, każde wydarzenie można zinterpretować w myśl z góry przyjętej tezy. Obojętne, co delikwent zrobi - świadczy przeciwko niemu. Np. jest strajk i nagle Wałęsa znika na dwie-trzy godziny. Gdzie w tym czasie był? To jasne - na konsultacjach w siedzibie partii albo bezpieki. Ktoś go tam widział, a jakże jest relacja. Zyzak nigdy nie stara zdystansować się od takich przekazów lub nawet próbować je zweryfikować.
Najbardziej ciekawe w tej książce jest to, że jej autor atakuje Wałęsę za coś, co było jego ewidentną zasługą. Zaczyna się już w grudniu 1970 roku, kiedy Wałęsa stara się nie doprowadzić do przelewu krwi, wzywając robotników do nie wychodzenia na ulice Gdańska. Jego postawa jest koncyliacyjna, nie rewolucyjna. Co na to autor? Ano, że de facto nie wspierał on „powstańców” (cóż za terminologia, w ogóle nie odpowiadająca ówczesnej rzeczywistości) i grał na zachowanie status quo. Takie same zarzuty padają i przy omawianiu okresu Sierpnia i lat 1980-1981. Wałęsa gaszący strajki, przeciwstawiający się radykalizmowi i jego eksponentom, ogrywający Gwiazdę i Kuronia - jest dla autora godny potępienia. Pisząc o tym nurcie Solidarności nazywa go tzw. opcją „umiarkowaną”, co wskazuje na wyraźną jej dyskwalifikację. Chociaż tego nie precyzuje jasno, to dla niego ta opcja była po prostu opcją zdrady. Ta zdrada to także umiarkowani doradcy i Kościół katolicki ze Stefanem Wyszyńskim i Józefem Glempem na czele. Ale cóż się dziwić, skoro Episkopat, jak pisze autor, był przetkany Tajnymi Współpracownikami. W ogóle wyliczanie ilu było TW w jakiej instytucji należy do ulubionych zajęć autora - to jest uniwersalny wytrych, jeśli nie da się czegoś wyjaśnić. Np. konflikt w Bydgoszczy. Autor pisze najpierw, że Wałęsa przez telefon zdystansował się od hucpy z udziałem Jana Rulewskiego, po czym milicja, która przecież musiała wiedzieć z podsłuchu, jakie jest stanowisko szefa Solidarności, natychmiast wtargnęła do budynku WRN i „brutalnie zmasakrowała” obecnych tam działaczy „S”. Każdy, to żył w tym czasie w Polsce i widział, do czego doszło w grodzie nad Brdą - może się nieźle uśmiać. Zamiast drążyć motyw postawy Rulewskiego, uznanej powszechnie za prowokacyjną - autor zajmuje nas opowiastką o „masakrowaniu” z winy Wałęsy. Takich przypadków w tej pracy jest wiele - chcąc nie chcąc, autor, ponoć działacz „prawicy”, staje po jednej stronie z Jackiem Kuroniem, Karolem Modzelewskim i Władysławem Frasyniukiem (czyli z KOR-em) oraz z ich ówczesnymi narzędziami, jakimi byli działacze WZZ z Andrzejem Gwiazdą na czele, a przeciwko Kościołowi, doradcom w rodzaju Wiesława Chrzanowskiego czy Władysława Siła-Nowickiego, no i rzecz jasna przeciwko swojemu negatywnemu bohaterowi, czyli Wałęsie. Nigdy zaś nie stara się odpowiedzieć na pytanie, do czego wiodła radykalna opcja? Jaki był jej cel i jakie mogły być dalekosiężne skutki dla Polski i całego narodu? To go nie interesuje, albo zbywa to tak powszechnymi obecnie infantylnymi opiniami, że Polsce nic wtedy ze strony ZSRR nie groziło! Radykalni antykomuniści wierzący niczym w Ewangelię w enuncjacje dygnitarzy KC KPZR - to jeden ze zdumiewających paradoksów naszych czasów.
Owszem, szereg faktów i ocen w omawianej książce jest nawet do przyjęcia. Przede wszystkim ta, że Wałęsa wcale nie zamierzał w latach 70. i 80. „obalać komunizmu”. Jego dzisiejsze enuncjacje na ten temat są rzeczywiście śmieszne. Zresztą wtedy prawie nikt tego nie zamierzał, w ogóle taki problem nie istniał w świadomości solidarnościowych mas. Ta „walka z komuną” to jest wymysł chorych umysłów obecnego czasu. KOR i WZZ chciały wtedy „poprawić socjalizm”, w duchu trockizmu i samorządowej antypaństwowej utopii. Opisał to już wnikliwie w latach 90. działacz opozycji Lech Mażewski, który niestety musiał zamilknąć, bo pisał prawdy nie do przyjęcia z punktu obecnej mitologii solidarnościowej. Na tym tle „poprawiaczy socjalizmu” i rewolucjonistów inspirowanych przez fanatyzm Kuronia i Modzelewskiego - Lech Wałęsa, ze swoimi wszystkimi wadami i ułomnościami - był postacią dla Polski wręcz zbawienną. Taka już jest historia - człowiek znajduje się w określonym momencie w odpowiednim miejscu i dokonuje rzeczy niezwykłych. Potem może się skompromitować, zniknąć ze sceny, może nawet zostać znienawidzony, ale tego dokonania nikt mu nie zabierze. I tak było z Lechem Wałęsą. I tego mu Paweł Zyzak nie odbierze, choćby nie wiem jak się starał.
Jak policja polityczna szukała wampira. Bezpieka i „wampir z Zagłębia”.
Służba Bezpieczeństwa niezbyt przykładała się do śledztwa w sprawie wielokrotnego zabójcy kobiet. Jego poszukiwania były jednak dla niej cenne, bo przy okazji zbierano obyczajowe „haki” na inne osoby.
Lektura materiałów grupy „SB Anna” pozwala wyobrazić sobie skalę inwigilacji społeczeństwa przez SB w czasach PRL. Akta opisują nieznane dotąd szczegóły zabójstw kilkunastu kobiet, za które na szubienicę trafili bracia Zdzisław i Jan Marchwiccy oraz wieloletnią bezradność milicji. Funkcjonariusze SB działali w pracującej równolegle z milicją grupie „SB-Anna”. - Bardziej nam przeszkadzali, niż pomagali. Przede wszystkim niechętnie dzielili się informacjami. Tak naprawdę, to chyba SB nie chodziło o złapanie „wampira”, ale o zbieranie „haków” na ludzi - tłumaczy jeden z milicjantów, który szukał „wampira”. SB uparcie szukała podłoża politycznego zabójstw. Tak tłumaczono przypadki zbrodni:
„Sprawca chciał sterroryzować społeczeństwo i uzyskać rozgłos. Komunikaty w prasie, oficjalne apele, panika wśród kobiet i absencja w zakładach pracy wykazują bezsilność władz. […] Sama zbieżność nazwisk ofiar: Gomułka, Gierek, Sąsiek w zestawieniu z datami przestępstw i okolicznościami im towarzyszącymi są chyba wystarczającym uzasadnieniem. Zagłębie znane jest z najbardziej rewolucyjnej postawy jego społeczeństwa w najbardziej ciężkim dla kraju okresie zaborów i w czasie międzywojennym. Stąd wywodzi się szereg wybitnych działaczy partyjnych i państwowych piastujących wysokie stanowiska. [...] W porównaniu do innych regionów kraju, w tym także Śląska, społeczeństwo Zagłębia jest najmniej podatne na propagandę kleru, potępia otwarcie jego polityczne aspiracje. W tej sytuacji czynnikiem, który mógłby podważyć zaufanie tego społeczeństwa do władz jest wykazanie ich bezsilności. W pewnym sensie sprawca, o ile działa sam, cel ten osiągnął” - pisał major Jerzy Gruba 3 listopada 1968 r. w „Analizie motywów działania sprawcy na podstawie ustaleń śledczych i operacyjnych w sprawie kryptonim Anna”.
Oprócz milicyjnych konfidentów informacji o podejrzanych o zabójstwa dostarczała również agentura Służby Bezpieczeństwa. Donosy do bezpieki o tym, kto może być „wampirem” wpływały od 23 Tajnych Współpracowników, 101 kontaktów poufnych i 37 kandydatów na Tajnego Współpracownika.
Uprzejmie donoszę
Zachowały się setki meldunków operacyjnych, w których sprawdzano informacje z donosów obywateli. W większości były to informacje dotyczące intymnych szczegółów życia. Pisały zdradzane kobiety i donosiły na swoich partnerów opisując - prawdziwe bądź zmyślone - szczegóły ich pożycia, świadczące o tym, że miały kontakt z potencjalnym „wampirem”. Mężczyźni denuncjowali rywali. Rzucenie choć cienia podejrzenia w anonimie (choć są też takie podpisane nazwiskiem) uruchamiało całą machinę operacyjną SB. Taka osoba była inwigilowana, sprawdzano jej kontakty prywatne i zawodowe. Z obyczajowym „hakiem” pozyskanie informatora nie było trudne…SB sprawdzała także osoby, które pełniły funkcje w obozach koncentracyjnych, służyły w hitlerowskich jednostkach likwidacyjnych, „należały do nielegalnych organizacji podziemnych wykonując zbrodnicze funkcje”. Bezskutecznie. Kobiety nadal ginęły. Podejrzewano zupełnie poważnie, że zabójcą może być osoba związana z milicją lub SB. Brano też pod uwagę motyw zemsty, bo przedostatnia ofiara wampira - Jadwiga Sąsiek, zamordowana 3 października 1968 r. - była krewną dwóch komendantów powiatowych MO i oficera dyżurnego KPMO Będzin.
SB listy czyta
Bezpieka nie próżnowała. Tylko w ciągu dwóch tygodni w październiku 1966 roku, po zabójstwie Jolanty Gierek, krewnej ówczesnego I sekretarza Komitetu Wojewódzkiego PZPR w Katowicach Edwarda Gierka, wydział „W” zajmujący się czytaniem korespondencji sprawdził 21300 listów, z czego 723 dotyczyły wypadków morderstwa na terenie Zagłębia. Informacje z 34 skontrolowanych listów esbecja potraktowała jako „naprowadzenie”, 26 - skonfiskowano, i nigdy nie dotarły do adresatów, bo „wyolbrzymiały wypadki morderstw”. „Musimy Pani powiedzieć, że u nas grasuje wampir, który morduje kobiety. Tak, że o godzinie 5 po południu wszystkie siedzą w domu. W Sosnowcu zamordował 8 kobiet, w Będzinie też chyba tyle […]”- pisała Teresa z Będzina do Józefy Więckowskiej z Radomia.
„Cała ta sprawa nabrała rozgłosu dopiero teraz, kiedy zamordowano bratanicę Gierka, mimo że seria zabójstw ciągnie się od dwóch lat. W ubiegła sobotę MO i prokuratura wystosowały komunikat i apel do społeczeństwa o pomoc w ujęciu mordercy, bo sami nie mogą sobie poradzić. Milicja nie może dać sobie rady z tym, mimo że na pomoc przyjechała milicja z NRD, i ze Scotland Yardu”- relacjonowała wydarzenia Jadwiga z Sosnowca Bronisławowi Kogutowi z Łańcuta.
Pierwszy ślad zainteresowania Janem Marchwickim przez grupę „SB Anna” pochodzi z 14 listopada 1966 roku. W notatce służbowej starszy oficer operacyjny ppor. Stanisław Wower pisze:
„W Sosnowcu przy ulicy Dzierżyńskiego 43 zamieszkuje Jan Marchwicki ur. 1929 r. Wymieniony jest nieukończonym klerykiem, ponieważ z seminarium został wydalony, gdyż był pederastą. Ob. Jan Marchwicki odpowiada rysopisowi sprawcy, mieszka samotnie i nawet ma osobne wejście. Przez kilka lat był zatrudniony w Katowicach wykonuje funkcje szkoleniowca, wyjeżdżał w różne kierunki naszego województwa, i teren będziński zna bardzo dobrze”.
Nieważne łapówki
Po aresztowaniu Zdzisława Marchwickiego na początku 1972 roku, co nie było „zasługą” SB, ale nastąpiło po donosie żony skuszonej astronomiczną nagrodą miliona złotych, później za kratki trafili m.in. dwaj jego bracia (Jan i Henryk). Podczas śledztwa Jan Marchwicki załamał się. Zaczął SB opowiadać o łapówkach dawanych i wręczanych na wydziale prawa. Był jednym z ogniw tej afery. Za przyjęcia na studia J. Marchwicki wziął w sumie 1,2 mln złotych ! „Wskazałem wiele osób, które także czerpały korzyści finansowe z tego procederu. Ob. Aleksander Chmielewski - pracownik SB - pozostawił mi kartkę z nazwiskami swoich protegowanych na Zaoczne Studium Administracji, i nie tylko, z Komendy Wojewódzkiej MO. Oczywiście wszyscy zostali przyjęci, ale przez to musiałem dwa nazwiska skreślić z listy Wojewódzkiej Rady Narodowej, sporządzonej przez Franciszka Miksę, a ci kandydaci mieli pierwszeństwo. […] Jeżeli chodzi o Aleksandra Chmielewskiego to tutaj muszę dodać o czym nie chciał pisać protokole por. Jan Kowalski, że właśnie czasie kiedy byłem zabierany na rozmowy do KW MO, pouczał mnie abym nie poruszał sprawy łapówek i uważał na podpis protokołów - chodziło o to, aby między ostatnim zdaniem protokołu a podpisem nie było miejsca, gdyż przesłuchujący mogą coś niekorzystnego tak dopisać” - żalił się Jan Marchwicki. Jak widać SB o swoje interesy potrafiła zadbać i skutecznie uciszyć zbyt rozmownych.
Tomasz Szymborski