KRYMINAŁZ KLASĄ
Laureat 17 najważniejszych światowych nagród w kategorii literatury kryminalnej
DETEKTYW DIAMOND
I ZAGADKA ZAMKNIĘTEGO POKOJU
PETER LOYESEY
DETEKTYW DIAMOND
I ZAGADKA ZAMKNIĘTEGO POKOJU
KRYMINAŁY Z KLASĄ
To elegancka proza ubrana w wyrafinowaną kryminalną intrygę.
To prestiż i przyjemność czytania. To powieści uhonorowane wszystkimi najwyższymi światowymi nagrodami gatunku. To wyjątkowa seria książek, które łączą perfekcyjny kryminał ze znakomitą, a często wybitną literaturą. To seria, jakiej nie było.
ANN CLEEVES CZERŃ KRUKA
CHRIS EWAN
DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO AMSTERDAMIE DOBREGO ZŁODZIEJA PRZEWODNIK PO PARYŻU
FRANCES FYFIELD DRUGIE ŻYCIE MARIANNĘ SHEARER
STEYE HAMILTON
ZIMNY DZIEŃ W RAJU
ZIMA PEŁNI KSIĘŻYCA W POGONI ZA WIATREM
LAURA LIPPMAN TO, CO UKRYTE WZGÓRZE RZEŹNIKA OSTATNIE MIEJSCE
PETER LOYESEY
DETEKTYW DIAMOND I ŚMIERĆ W JEZIORZE POWRÓT DETEKTYWA DIAMONDA SAMOTNOŚĆ DETEKTYWA DIAMONDA
BRIAN McGILLOWAY NA GRANICY
DEON MEYER MARTWI ZA ŻYCIA
RUTH NEWMAN BAL ABSOLWENTÓW
MAJ SJÓWALL, PER WAHLÓÓ ROSEANNA
MĘŻCZYZNA, KTÓRY ROZPŁYNĄŁ SIĘ W POWIETRZU MĘŻCZYZNA NA BALKONIE
W PRZYGOTOWANIU ANN CLEEVES BIEL NOCY
DETEKTYW DIAMOND I ZAGADKA ZAMKNIĘTEGO POKOJU
PETER LOYESEY
Przekład
RADOSŁAW JANUSZEWSKI
AMBER
Redakcja stylistyczna Dorota Kielczyk
Korekta Halina Lisińska Katarzyna Pietruszka
Projekt graficzny serii Małgorzata Foniok
Projekt graficzny okładki Małgorzata Foniok
Zdjęcie na okładce Wydawnictwo Amber
Skład
Wydawnictwo Amber Jacek Grzechulski
Druk
Drukarnia Naukowo-Techniczna
Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65
Tytuł oryginału Bloodhounds
Copyright © 1996 by Peter Lovesey Ali rights reserved.
For the Polish edition
Copyright © 2009 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o. ISBN 978-83-241-3531-8
Warszawa 2009. Wydanie I
Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o. 00-060 Warszawa, ul. Królewska 27 teł. 620 40 13, 620 81 62
www.wydawnictwoamber.pl
Rozdział 1
NADKOMISARZ DETEKTYW PETER DIAMOND cierpiał na tylnym siedzeniu radiowozu pędzącego obwodnicą Keynsham w stronę Bath z włączo¬nymi długimi światłami, pulsującym niebieskim kogutem i zawodzącą syreną.
- Uważaj na wariatów drogowych! - krzyknął do kierowcy.
- Wszyscy słyszą, że jedziemy, proszę pana.
- Tak, ale nie wszyscy robią to, czego się spodziewasz. - Gdyby to miało trwać dużo dłużej, wywierciłby obcasami dziury w dywa¬niku. Znalazł się tu tylko dlatego, że składał zeznania przed sądem w Bristolu i poprosił kierowcę, żeby go podwiózł z powrotem do Bath. Wkrótce po wyjeździe przez radio samochodu nadano pilne wezwa¬nie. Po prostu pech.
- Mówiłeś, że to do jakiegoś banku.
- Tak, proszę pana.
- Masz konto w banku, synu?
- Tak, proszę pana.
- W tym oddziale?
- Nie, proszę pana.
- No więc?
- To pilne wezwanie.
- To się ciągle zdarza! - powiedział Diamond, nadal współzawod¬nicząc z syreną. - Jakiś nieszczęsny bałwan zrobi debet i kierownik odgryza mu nogę. To rekiny. Wysyłają człowiekowi list, że o dwa funty przekroczył stan konta, a potem przywalają dziesięć funtów opłaty za powiadomienie.
Rozmowa się nie rozwinęła. Każde słowo zagłuszała syrena. Dia¬mond próbował nie patrzeć na wywołującą zawroty głowy plamę zie¬leni, w którą zamieniały się przydrożne drzewa. Jeszcze tego ranka, gdy siedział w sądzie, na poważnie myślał, że praca w policji w Bath to łatwizna. Kiedy zbliżali się do ronda łączącego Bath Road i Broadmead Lane, zamknął oczy
Zatrzymali się z piskiem opon przed oddziałem banku przy A4 w Saltford.
- Wygląda na to, że jesteśmy pierwsi - powiedział Diamond bez cienia zadowolenia z tego osiągnięcia. - Kto to jest ten głupek w drzwiach, jak myślisz: jeden z naszych czy jeden z nich?
Mężczyzna w szarym, prążkowanym, trzyczęściowym garniturze machał w stronę radiowozu, więc istniało pewne prawdopodobień¬stwo, że jest przyjaźnie nastawiony. Podszedł, kiedy Diamond nadal próbował wydźwignąć swoje cielsko z samochodu.
- Routledge - przedstawił się prążkowany facet. W głosie miał coś owocowego, soczystego, z wyraźnym śliwkowym akcentem*. -Główny kasjer. - Podał rękę, jakby Diamond wpadł otworzyć rachu¬nek. - Szybko przyjechaliście.
- Co się stało?
- Hm, kierownik, pan Bellini, nie żyje.
- Nie żyje?
- Ma przestrzeloną głowę - poinformował główny kasjer rzeczo¬wym tonem, z akcentem wyższych sfer, jak brytyjski aktor tłumiący emocje w filmie wojennym.
- Naprawdę? Zabójca nadal tu jest?
- Hm, nie.
- Jacyś świadkowie?
- Świadkowie? Nie, to się stało w gabinecie pana Belliniego.
- Ludzie musieli słyszeć strzał - powiedział Diamond.
- Och, z pewnością.
- I widzieć, jak ten człowiek wychodził. Routledge poważnie się nad tym zamyślił.
* Gra słów; plummy (ang.) to zarówno „śliwkowy", jak i „afektowany" (przyp. red.).
- Nie sądzę, żeby widzieli. Będzie pan musiał ich zapytać. Sądzę, że dali nura pod biurka.
Mózg Diamonda przetwarzał otrzymane informacje.
- Skoro nikt nie widział, jak zabójca wychodzi, to skąd pan wie, że już go tutaj nie ma, z panem Bellinim?
Routledge wzruszył ramionami i skromnie się uśmiechnął.
- Hm, prawdę mówiąc, proszę pana, to ja go zastrzeliłem. Proszę wybaczyć prostackie słowa, ale pan Bellini był totalnym głupkiem.
Rozdział 2
KOŚCIÓŁ ŚWIĘTEGO MICHAŁA I ŚWIĘTEGO PAWŁA, zbudowany tuż przed objęciem tronu przez królową Wiktorię, stoi w punkcie, w którym Broad Street łączy się z Walcot Street, niedaleko galerii handlowej Po¬dium i poczty. Pisarz John Haddon w Portrecie Bath mówi: „nie sposób go przeoczyć", i trudno o lepsze podsumowanie. Iglica kościoła jest jedną z najwyższych w mieście. Inspiracją do stworzenia południowego fron¬tonu - smukłego z konieczności, bo zajmuje zwężającą się stożkowo działkę - była ponoć katedra w Salisbury. Niestety, katedra z Salisbuty niezbyt pasuje do centrum Bath. Wąskie, lancetowate okna, przypory i pinakle nie komponują się z georgiańskimi albo pseudogeorgiańskimi naczółkami i kolumnami. Najlepsze, co przytrafiło się Świętemu Mi¬chałowi w ostatnich latach, to, że wezwano ekipę czyszczącą kamien¬ne elewacje. Usunięto półtorawieczną warstwę brudu i teraz kolorem upodabnia się do sąsiednich zabudowań, chociaż stylem nie.
Za dziesięć ósma, w deszczowy październikowy wieczór kobieta w żółtym plastikowym płaszczu przeciwdeszczowym szła od strony Broad Street, starannie zasłaniając sobie parasolką widok na większość budynków. Ogrom Świętego Michała onieśmielał Shirley-Ann Miller. Nie chodziła do kościoła. Przez ostatnie dziesięć lat tylko raz odważy¬ła się wejść do świątyni. Było to kilka lat wcześniej podczas festiwalu, kiedy Nigel Kennedy dawał recital w Christchurch. Jej wczesnomło-dzieńcze uwielbienie do punkowego skrzypka przetrwało do czasu, kiedy miała dwadzieścia kilka lat. W ten wieczór przyciągnęła ją tutaj inna pasja i to musiało być mocne przyciąganie, bo spotkanie miało się odbyć w krypcie.
Główne drzwi do kościoła były zamknięte. Shirley-Ann obeszła budowlę, szukając innego wejścia. Miała coraz większe wątpliwości, czy została dobrze poinformowana. Od strony Walcot Street, za ba¬lustradą, znalazła schodki prowadzące w dół. Zdjęła okulary i wytar¬ła je do sucha, rozglądając się za jakąś kartką z informacją. U dołu schodów znajdowały się zwieńczone ostrym łukiem drzwi, które bez wątpienia prowadziły do pomieszczenia poniżej poziomu posadzki. Złożyła parasolkę, otrząsnęła ją, zaczerpnęła głęboko tchu i zaczęła schodzić.
Spodziewała się zobaczyć kamienne płyty, pajęczyny, grobowce, tymczasem wejście do krypty okazało się czyste i dobrze oświetlone. To dodało jej odwagi. W krótkim korytarzyku były drzwi, z pomiesz¬czenia na końcu dobiegały ją głosy.
Zawsze się denerwowała, kiedy miała po raz pierwszy spotkać się z jakimiś ludźmi, ale trzeba to pokonać. Pchnęła szklane drzwi po swojej prawej stronie i weszła do środka. Było tam jak w prywatnym ośrodku zdrowia - ciepło, jasno, dywany na podłodze, żadnych tru¬mien w zasięgu wzroku. Na kremowych ścianach wisiały plakaty biur podróży. Wszystko nieskazitelne, aż przestraszyła się, że zostawi ślady mokrych butów na dywanie koloru owsianki.
Mężczyzna i kobieta, których słyszała, umilkli i zaczęli się jej przypatrywać. W oczach roztrzęsionej Shirley-Ann kobieta wygląda¬ła jak cesarzowa-smok. Około sześćdziesiątki, z szeroką, upudrowaną twarzą, ze szmaragdowozielonym cieniem do powiek pasującym do pawioniebieskiej orientalnej sukienki z płytkim dekoltem. Nefryto¬we kolczyki. Jaskrawo polakierowane paznokcie. Reszta była bardziej europejska; ondulowane blond włosy i mięsiste pomarańczowe usta, ściągnięte w grymasie pogardy.
Mężczyzna też wzbudzał grozę. Jego czarna broda wyglądała jak sztuczna; nie pasowała do srebrnych włosów na głowie. Shirley-Ann zaczęła się zastanawiać, czy broda jest przymocowana do okularów w czerwonych oprawkach i czy stanowi z nimi jedną całość. Ponieważ żadne z nich się nie odezwało, przedstawiła się. Tylko patrzyli, więc poczuła, że musi powiedzieć coś więcej. - Mam nadzieję, że nie trafiłam pod niewłaściwy adres. Czy jeste¬ście Tropicielami Zbrodni z Bath? Ależ głupio to zabrzmiało. Mężczyzna nie odpowiedział wprost.
- A więc chce pani do nas przystąpić? - spytał.
- Powiedziano mi, że może się dla mnie znaleźć miejsce. Uwiel¬biam opowieści detektywistyczne.
- Ja nie przyznawałbym się do tego. - Ostrzegał, jakby udzielał jej porady prawnej. - Niektórzy z nas nie byliby zadowoleni z takiego wyznania. Powinniśmy definiować nasze gusta z najwyższą precyzją. Radzę, żeby pani mówiła, skoro pani już musi coś wyznać na tym eta¬pie, że studiuje pani powieści kryminalne. Prawda, panno Chilmark?
Cesarzowa-smok wykrzywiła usta i nic nie powiedziała. Mężczyzna kontynuował.
- Termin „powieść kryminalna" obejmuje znacznie więcej niż staromodne opowieści detektywistyczne. - Spojrzał w zamyśleniu na kamienne filary krypty. - Skupiamy tutaj wyznawców różnych koś¬ciołów.
Shirley-Ann zrozumiała, że ta ostatnia uwaga miała być dowcipna. Zdobyła się na trochę udawany śmiech.
- Nie chodziło mi tylko o opowieści detektywistyczne.
- A o co pani chodziło? - zapytał.
Zaczęła myśleć, że przychodząc tutaj, popełniła okropny błąd.
- Powiedziałam pierwsze, co przyszło mi do głowy.
- To nie zawsze jest mądre. Jak mamy się do pani zwracać? Panna, pani czy milady?
- Wolałabym po imieniu, jeśli można.
- Doskonale, jak dla mnie - powiedział mężczyzna znacznie przy-jaźniejszym tonem. - Wszyscy mówią do mnie Milo. Nie przywiązuję zbyt dużej wagi do nazwiska. Brzmi: Motion, w podstawówce strasz¬nie mnie przezywali. Z drugiej strony, do panny Chilmark zwracamy się zawsze... panno Chilmark.
- Chilmarkowie mieszkają w West Country od siedmiuset lat -wyjaśniła głosem spikera z wczesnych lat telewizji. - Ja nie wstydzę się swojego nazwiska.
- Ile osób należy do grupy? - spytała Shirley-Ann. Musiała. Jeśli innych nie było, ona nie zostanie.
- Do Tropicieli Zbrodni? Liczba członków ogranicza się do sześ¬ciu. Siedmiu, jeśli dołączysz - poinformował Milo. - Bywało nas spo¬ro, ale nie wszyscy wytrwali. Niektórzy umarli, inni wyprowadzili się z dystryktu, a jeszcze inni okazali się ignorantami. Dobrze znasz ten gatunek?
_ Gatunek czego?
_ Gatunek powieści kryminalnej. Co czytujesz?
_ Och, właściwie wszystko - powiedziała Shirley-Ann, nie chcąc wyjść na ignorantkę. Poczuła się odrobinę swobodniej, kiedy dowie¬działa się, że Tropicieli Zbrodni jest więcej niż tych dwoje. - Pochła¬niam książki. Przeczytałam wszystko, co jest w bibliotece i musiałam przejść się po antykwariatach, żeby znaleźć więcej. Zawsze szukam nowych tytułów.
- Tak, ale konkretnie co czytasz? Klasyczne kryminały? Krymina¬ły policyjne? Thrillery psychologiczne?
- wszystko, cały czas. Plus thrillery prawnicze, powieści detekty¬wistyczne, szpiegowskie, historyczne.
- I wszystkie ci się podobają? - zapytał Milo z powątpiewaniem.
- Czytam wszystkie, nawet te beznadziejne. To chyba nałóg. Oczywiście bardziej mi się podobają te dobrze napisane.
- Wygląda na to, że będziesz mogła coś wnieść do naszej grupy - powiedział.
- Czemu nie? - odparła wspaniałomyślnie. - Mam ich setki. Milo dotknął brody, jakby sprawdzał, czy jeszcze się trzyma.
- Mówiłem o opiniach, nie o książkach. Nie wszyscy jesteśmy tacy wszechstronni w lekturach. Mamy skłonność do specjalizacji.
Panna Chilmark poczuła się zmuszona zabrać głos.
- Osobiście wymagam pewnego wyzwania intelektualnego i nie chodzi mi o jakąś niewiarygodną intrygę osadzoną w wiejskim domu między wojnami. Czytałaś Imię róży Umberta Eco?
Shirley-Ann skinęła głową.
Nie dano jej czasu nic więcej powiedzieć.
- Mistrzowska książka - zachwyciła się panna Chilmark. - Peł¬na wspaniałych rzeczy. Co za atmosfera. Co za wiedza. Co za genial¬ny pomysł, umiejscowić zagadkowe morderstwo w średniowiecznym klasztorze. A sama zagadka... tak intrygująca, aż żal kończyć lekturę! Mapa, labirynt, krzywe zwierciadło i genialna dedukcja. Oczywiście, °d tamtego czasu wszyscy zaczęli to już naśladować. Te opowieści, które wszędzie się widzi, o mnichu z Shrewsbury...
- Brat Cadfael? - zapytała Shirley-Ann.
- Właśnie ten. Ewidentna inspiracja wielkim dziełem Eco.
~ Myślę, że tu może się pani mylić - zwróciła jej uprzejmie uwagę •rley-Ann. - Pierwsza książka o Cadfaelu, Tajemnica świętych relikwii
ukazała się kilka lat przed Imieniem róży. Wiem, bo czytałam ją, kiedy dochodziłam do siebie po operacji usunięcia wyrostka robaczkowego, w 1977 roku. Imię róży wyszło w 1983, w roku, kiedy dostałam zapale¬nia stawu barkowego.
- To musiało koszmarnie boleć - zauważył Milo.
- Och, ale jestem pewna, że była już dostępna po włosku - stwier¬dziła panna Chilmark, uśmiechając się z wyższością.
- Powinnaś sprawdzić fakty, zanim się na nią rzucisz - wyszeptał Milo.
Shirley-Ann nie wracała już do brata Cadfaela, ale przysięgła sobie w duchu, że przy pierwszej okazji zobaczy, jak to było.
Ktoś przerwał im w samą porę. Pojawiła się kolejna Tropicielka Zbrodni, zdjęła jedwabny szal z głowy - wyglądał na projekt Liberty
- i potrząsnęła głową. Miała krótkie blond włosy, sprężyste, takie któ¬rych nie trzeba szczotkować, a i tak wyglądają na starannie wypielęg¬nowane.
Shirley-Ann odruchowo uniosła rękę, żeby przygładzić swoje pta¬sie gniazdo. Ona nigdy nie mogła zapanować nad włosami. Milo przedstawił nowo przybyłą.
- To jest Jessica, nasz ekspert od kobiet detektywów. Dać jej szan¬sę, a jednym tchem wymieni wszystkie ich nazwiska.
- Cudownie! - Shirley-Ann ulżyło, że nie wszyscy Tropiciele Zbrodni są po sześćdziesiątce. - Chętnie sama spróbuję. V.I., War-shawski, Kinsey Milhone, Sharon McCone, Jenny Cain.
- A teraz Brytyjki - odparła Jessica z szerokim uśmiechem. -Cordelia Gray, Jemima Shore, Anna Lee, Penny Wanawake, Kate... Kate... postać z Vala McDermida, hm... Och, co się dzieje z moją głową?
- Kate Brannigan - powiedziała Shirley-Ann niemal przepra¬szająco.
- Czytasz McDermida?
- Najwyraźniej czyta wszystko - stwierdził Milo bez złośliwości.
- Dzięki niej będziemy bardzo dobrze poinformowani. Jestem wy¬jątkowo ostrożny z ujawnianiem swoich specjalnych zainteresowań w takim towarzystwie.
Ta uwaga wypowiedziana figlarnie, sprawiła, że Shirley-Ann za¬częła się zastanawiać, czy Milo jest gejem.
Jessica zdjęła czarny płaszcz przeciwdeszczowy z gabardyny i rzu¬ciła go na stół pod ścianą krypty. Ubrana była jak postać dramatyczna, w czarną bluzkę i legginsy przepasane białą, satynową szarfą.
- Gdzie jest góra?
Milo spojrzał zaskoczony do góry, potem w dół, na dziesięć wy¬ściełanych krzeseł ustawionych w kręgu pośrodku krypty. Nasza góra, szefowa - wyjaśniła Jessica. - Polly. _ Tym razem się spóźnia - odparł Milo. - Rupert też.
- Rupert zawsze się spóźnia - wtrąciła panna Chilmark. - Chęt¬nie zajmę miejsce, gdybyście mieli ochotę zaczynać. - Dumnie prze¬szła przez środek sali i usiadła.
- Z przyjemnością przejęłaby władzę - szepnął Milo do Shirley--Ann. - To jej ambicja.
- Dajmy Polly jeszcze parę minut - zaproponowała Jessica. - Za¬łamie się, jeśli pomyśli, że nas wstrzymywała.
- I właśnie dlatego uważam, że powinniśmy zaczynać - powie¬działa panna Chilmark ze środka sali.
Nikt się nie ruszył, żeby do niej dołączyć, i to przesądziło sprawę.
- Czy jest Sid? - zapytała Jessica, nie kierując tych słów bezpo¬średnio do nikogo. - Och, tak.
Ku zaskoczeniu Shirley-Ann, mężczyzna w płowym płaszczu przeciwdeszczowym potwierdził swoją obecność, wychodząc zza fila¬ru. Uniósł rękę - w zamierzeniu to mogło być przyjazne machnięcie; tylko że z rozpostartymi palcami i wystraszonymi oczami Sid wyglądał tak, jakby się bronił przed atakiem kostuchy. Musiał być w krypcie, za¬nim tu przyszła. Nic nie mówił i nikt już nie zwracał na niego uwagi. Shirley-Ann poczuła się zażenowana w jego imieniu.
- Jesteś pewnie miejscowa. Mam rację? - zagadnęła Jessica czaru¬jącym, pewnym siebie tonem. Takiego tonu używają kulturalne An¬gielki, kiedy chcą pokazać, że pewne rzeczy ignorują.
- Mamy mieszkanie przy Russel Street - odparła Shirley-Ann. -To znaczy, mój partner Bert ma mieszkanie. Jesteśmy ze sobą prawie od poł roku. On jest stąd, urodził się i wychował w Bath. Ja, niestety nie. Przyjechałam do miasta zaledwie w ubiegłym roku.
- Nie przepraszaj, kochana - powiedziała Jessica.
- Hm, czuję się trochę zawstydzona między ludźmi, którzy mieszkają tutaj od lat. Pracuję w jednej ze spółek organizujących ob¬jazdy autobusowe.
- Jesteś przewodnikiem, a przyjechałaś ledwie w ubiegłym roku! -Jessica zaśmiała się perliście. - Powodzenia. Skąd jesteś? Mówisz jak londyńczyk.
- Pochodzę z Islington.
- A twój partner jest rodowitym mieszkańcem Bath. Cóż, rozu¬miem, że wszystkie miejskie plotki zbierasz od niego. Czym się zaj¬muje? - Wyciągała informacje w sposób, któremu nie można było się sprzeciwić.
- Bert? Pracuje w ośrodku sportu i rekreacji. Wieczorami często go nie ma, więc Tropiciele Zbrodni bardzo by mi pasowali... jeśli mnie przyjmiecie. Kto to prowadzi?
- Jesteśmy całkowicie nieformalną grupą - oznajmił Milo, cho¬ciaż, jak do tej pory, wszystko wskazywało na zupełnie co innego. -Dwoje albo troje z nas: to jest Polly Wycherley, Tom Parry-Morgan... nie żyje, biedaczyna, i ja, odkryło, że ma wspólne zainteresowanie kry¬minałami, podczas kolacji w Pump Room parę lat temu, kiedy jednym z mówców był pisarz P.D.James. Tak się złożyło, że siedzieliśmy przy jednym stole. Polly to urodzony organizator, zresztą sama się przeko¬nasz, więc dopilnowała, żebyśmy znowu się spotkali. Co jakiś czas tra¬fiają na nasz ślad inni Tropiciele Zbrodni.
- Tak jak ty -dodała Jessica.
- Teraz rozumiem nazwę - powiedziała Shirley-Ann. - Są jakieś opłaty?
- Składamy się, żeby pokryć koszty wynajmu lokalu - odparł Milo. — Na początku spotykaliśmy się w pubach, ale niektóre z pań stwierdziły, że należałoby znaleźć bardziej cywilizowane miejsce.
- Nieprawda! - zawołała panna Chilmark siedząca na krześle. -Poproszono nas, żebyśmy spotykali się gdzie indziej, kiedy Rupert źle się zachował w Roman Bar w hotelu Francis.
- Mogliśmy się przenieść do innego pubu - zaprotestował Milo.
- I historia by się powtórzyła.
Zbieranie informacji okazało się nie tak zupełnie jednostronne. Shirley-Ann dodała sobie w myśli to i owo i stwierdziła, że teraz wie trochę o wszystkich Tropicielach Zbrodni. Było ich sześcioro, jak po¬wiedział Milo. Trzy kobiety: Polly, przewodnicząca, słynęła ze zdolno¬ści organizatorskich, ale się załamywała z powodu swoich spóźnień; wielbicielka Eco, panna Chilmark, z ambicjami, żeby zostać prze-
wodniczącą; i Jessica, ekspertka od kobiet detektywów. Bogu dzięki za Tessicę. I mężczyźni: Milo, sądząc po pedantycznym zachowaniu, prawdopodobnie urzędnik i chyba gej; Sid, który się ukrywał, i Ru¬pert który źle się zachowywał w pubach. Dobrze, że nie przyszła tutaj szukać męskiego towarzystwa.
Rupert jest w porządku - powiedziała do niej Jessica. - Myślę, że tylko się zgrywa. Twierdzi, że spotkał mnóstwo różnych sławnych osób. Ale dzięki niemu nie jesteśmy tacy nudni i zaściankowi. Bardzo go interesuje to, co nazywa crime noir; autorzy tacy jak James Ellroy i Jonathan Kellerman.
- Przyjdzie dziś wieczór?
- Spodziewam się, że tak, ale dopiero jak zaczniemy. Lubi drama¬tyczne wejścia.
Shirley-Ann nie była przekonana, czy okaże się wobec Ruperta tak radośnie tolerancyjna, jak Jessica. Od drzwi dobiegł czyjś głos.
- Strasznie przepraszam wszystkich. Co sobie o mnie pomyśli¬cie? Kluczyki do wozu wpadły mi do ścieku i przez dwadzieścia mi¬nut próbowałam je wydostać. - To musiała być Polly Wycherley, bie¬daczka cała zaczerwieniona z powodu tej przygody albo z zakłopota¬nia. Oddychała jak astmatyczka. Podnosiła średnią wieku grupy bliżej sześćdziesiątki, ale miała w sobie krzepiącą łagodność i energię. Niska, przysadzista, siwowłosa, w jasnozielonym płaszczu od Dannimaca, w oczach Shirley-Ann była ideałem ulubionej cioci.
- Udało ci sieje odzyskać? - zapytał Milo.
- Tak, dzięki życzliwości jakiegoś taksówkarza, który zobaczył, że klęczę przyjezdni. To się często zdarza. To znaczy, nie mnie. - Na jej polikach pojawiły się dołeczki śmiechu. - Mogę wam powiedzieć, co zrobić, gdyby wam się to przytrafiło, ale zmarnowałam już dosyć cza¬su. Słuchajcie, muszę umyć ręce. Może zaczniecie beze mnie?
- Dobry pomysł - powiedziała panna Chilmark. - Siadajcie, pa¬nie i panowie.
- Możemy poczekać jeszcze parę minut - wtrąciła szybko Jessica.
- Tak, poczekajmy - zgodził się Milo.
Panna Chilmark zmrużyła oczy, ale się nie odezwała. Jaki mamy program na dziś wieczór? - zapytała Shirley-Ann
2-Detektyw Diamond.
17
- Nie bardzo pamiętam. Takie rzeczy zostawiamy Polly. Nie mamy sztywno ustalonego porządku spotkań. Na jedno musisz być przygotowana: po kolei omawiamy książkę, którą ostatnio czytaliśmy.
- Nie waż się wspomnieć o Imieniu róży — szepnęła Jessica.
- Mam nadzieję, że nie będę musiała przechodzić jakichś rytua¬łów inicjacyjnych.
Milowi zaświeciły oczy.
- Tajna ceremonia.
- Czarne świece i czaszka? - powiedziała Jessica. - Jak się nazywa ten klub, do którego należą pisarze? Klub detektywów?
Wróciła Polly, wszyscy podeszli do krzeseł. Tropiciele Zbrodni nie wyglądali na miłośników tajnych ceremonii.
Rozdział 3
WEJDŹ, PETER, CZEKAMY Z ZAPARTYM TCHEM - powiedział zastępca ko¬mendanta.
- Na co, proszę pana?
- Nie wiesz?
Diamond nieufnie spojrzał na rozbawione twarze wokół owalnego stołu w sali konferencyjnej. Był to jeden z tych wieczorów, kiedy u za¬stępcy komendanta, na piętrze, w „orlim gnieździe" komendy w Bath odbywały się comiesięczne spotkania wysokich rangą funkcjonariuszy.
- Na opowieść o twoim ostatnim aresztowaniu. Jak przymknąłeś bankowca z Saltford.
- Nabijacie się ze mnie po cichu?
- Dobry Boże, nie. Chcemy cieszyć się razem z tobą. Jasno dawałeś do zrozumienia, że odkąd ponownie zostałeś szefem wydziału, nie przy¬darzyło ci się porządne morderstwo. Teraz wpadło ci prosto w ręce.
- Nie nazwałbym tego porządnym morderstwem - stwierdził Diamond. - Dwóch małych ludzików w banku. Jeden działa drugie¬mu na nerwy, więc ten drugi strzela do niego. To nie jest warte papier¬kowej roboty.
- Przyznał się?
- Na siedemnastu stronach... jak do tej pory.
- No, to już solidna papierkowa robota. I sprawa nie jest tak oczy-wjsta - skomentował zastępca komendanta.
Przedstawił całą listę żalów za ostatnie sześć lat. Obecni spojrzeli po sobie z rozbawieniem. Nikt tego nie powie¬lał, ale Diamond znany był ze swoich narzekań, ajednym z powodów
do niezadowolenia, była jego niechęć do ogromnej liczby formularzy, które trzeba wypełniać w nowoczesnej pracy policyjnej.
- A pistolet? - zapytał ktoś.
- Wycelował prosto między oczy - odparł Diamond.
- Chodziło mi o to, skąd...
- Jeszcze do tego nie doszliśmy. Myślę, że to będzie na stronie dwudziestej piątej.
- Nie rozpaczaj, Peter - powiedział zastępca komendanta. Przy¬był stosunkowo niedawno i naprawdę nie zasłużył sobie jeszcze na to, żeby zwracać się do kogokolwiek po imieniu. - Zbieraj zeznania. Może się okazać, że twój bankowiec to seryjny morderca.
Wszyscy uprzejmie się uśmiechnęli. Diamond pokręcił głową.
- Zadowoliłaby mnie zagadka kryminalna w dobrym starym sty¬lu. Nie proszę o trupy za każdym razem. Wystarczy jeden, jeśli to bę¬dzie wyzwanie. Czy to aż tak wiele, jak na Bath?
- Zawsze możesz zrezygnować - wyszeptał John Wigfull, szef wydziału zabójstw do powrotu Diamonda. Był teraz szefem docho¬dzeniówki kryminalnej i nieszczególnie mu się to podobało.
Zastępca komendanta wyczuł, że czas przejść do spraw służbo¬wych i przez następną godzinę to Wigfull, a nie Diamond, musiał nie¬źle się napocić. Głównym tematem na tapecie była prewencja krymi¬nalna, a Wigfull przejął operację „Trzmiel", szeroko nagłośnioną kam¬panię przeciwko włamaniom. Była to dla niego nowość, ale dobrze się przygotował i udało mu się przekonująco opowiedzieć o malejącej statystyce przestępstw.
- To wspaniały sukces, jakkolwiek go mierzyć - podsumował. -I oczywiście, wszystkie zgłoszone włamania idą prosto do ula.
- Do czego? - zapytał zastępca komendanta.
- Do ula, proszę pana. Do systemu komputerowego obsługiwa¬nego przez zespół „Trzmiela". Analizujemy wyniki i decydujemy, jak użądlić drani.
- Więc technika komputerowa odgrywa w tym główną rolę? -Zastępca komendanta próbował godnie zakończyć ten rój pszczelich porównań.
Diamond stłumił ziewanie. Nie lubił komputerów na równi z pszczelimi kampaniami prewencyjnymi. Zdumiewające, ale zaczął myśleć o poezji. To zupełnie nie wjego stylu. Przez całe lata nie prze-
czytał ani jednej rymowanej zwrotki. Ale w pamięci krążyło mu zda¬nie zapamiętane jeszcze w szkole, kiedy miał zdawać egzamin. Co to, do diabła, było? Ilustracja jakiegoś brzmienia?
Dyskusja na temat operacji „Trzmiel" trwała jeszcze dwadzieścia minut. Wszyscy zgromadzeni wokół stołu doszli chyba do wniosku, że mają szansę zaimponować nowemu szefowi, i współczynnik kręcenia się na krzesłach stopniowo wzrastał, a wraz z nim gadanie o wsadza¬niu włamywaczy do ula i o tym, że w całej komendzie słychać brzę¬czenie.
I wtedy to nieuchwytne zdanie, jasne i dźwięczne, wypłynęło na wierzch umysłu Diamonda.
- Szum niezliczonych pszczół - powiedział na głos. W sali zapanowała cisza.
- Onomatopeja.
Zastępca komendanta długo, ze zdumieniem, wpatrywał się w Diamonda.
- Sądzę, że czas zakończyć zebranie - stwierdził wreszcie.
Rozdział 4
W KRYPCIE TROPICIELE ZBRODNI KRZYCZELI NA CAŁEGO.
- Zagadka jest podstawą! - huczał Milo Motion. - Chodzi o wy¬zwanie, które niesie zagadka! Nie innego się nie liczy!
- Ty tak twierdzisz! - zaatakowała go Jessica. - W książkach nie widzisz niczego poza zagadkami, a jeśli zagadka okazuje się byle jaka, pod koniec czujesz się oszukany. Większość tak zwanych klasycznych powieści detektywistycznych ma tę wadę. Agatha Christie ucieka się do absurdów, żeby zmylić czytelnika, i uważana jest za najlepszą au¬torkę. Weź na przykład fabułę Pułapki na myszy.
- Lepiej nie - ostrzegła łagodnie Polly Wycherley. - Może któreś z nas nie widziało tej sztuki.
Rozdrażniona Jessica gwałtownie odwróciła głowę w stronę Polly, blond włosy zafalowały. Shirley-Ann zerknęła na nie z zazdrością.
- Miej litość, Polly - powiedziała Jessica. - Jak mamy prowadzić poważną dyskusję, skoro nie wolno nam analizować fabuły?
Stało się jasne, dlaczego wszyscy wybrali Polly na przewodniczącą. Mówiła spokojnie, ale z wyraźną nutą autorytetu.
- Jessiko, moja droga, wszyscy uwielbiamy rozmawiać o krymi¬nałach, inaczej by nas tutaj nie było; ale przychodzimy tu także dlate¬go, żeby wzajemnie polecać sobie wspaniałe książki, których jeszcze nie czytaliśmy. Nie pozbawiaj książek ich tajemniczości.
- Specjalnie wspomniałam o Pułapce na myszy, bo to nie jest książ¬ka - stwierdziła Jessica.
- Tak, i doceniamy twoją powściągliwość, ale na wypadek, gdyby któreś z nas nie oglądało tej sztuki...
_ Czy to zarządzenie przewodniczącej?
Nie, przecież nie uznajemy zarządzeń - odparła pogodnie Polly. ' li chcesz ogólnie skrytykować opowieści z zagadkami, moja dro-• stem Za tym. W ten sposób też przedstawiasz swoje racje. _ W porządku - zgodziła się Jessica. - Mniejsza o tytuły, chodzi
mi o to...
_ Dziękuję, kochana - szepnęła Polly.
_ .że w celu zmylenia ludzi, to znaczy wyprowadzenia ich w pole, pisarze usilnie wymyślali głupie fabuły, jak w tym dobrze znanym kry¬minale, w którym narrator w ostatnim rozdziale zostaje zdemaskowa¬ny jako zabójca.
- W przedostatnim rozdziale, jeśli mnie pamięć nie myli - wtrą¬ciła Shirley-Ann.
Jessica szeroko otworzyła oczy.
- Widzę, że w przyszłości będziemy musieli uważać na to, co mó¬wimy.
Shirley-Ann poczuła, że się czerwieni, ulżyło jej, kiedy Jessica zła¬godziła uwagę uśmiechem. Milo się nie uśmiechał.
- Co złego w tym, że zabił narrator?
- Bo to trik - powiedziała Jessica. - Sztuczka literacka. Musiała posunąć się do absurdu, żeby to miało sens. Chodzi mi o autorkę. Pol¬ly, to jest takie trudne.
- Dla mnie to nie problem - odparował Milo. - Podobnie jak dla milionów innych ludzi, sądząc po sukcesie, jaki odniosła książka. Na¬dal jest wznawiana, po siedemdziesięciu latach.
- To tak dawno została napisana? - zdziwiła się Polly; była niebez¬piecznie blisko złamania zasady, którą parę sekund wcześniej zalecała. Ale ostatecznie skierowała dyskusję na mniej burzliwe wody.
Do akcji wkroczyła panna Chilmark, cesarzowa-smok, która do teJ pory milczała.
- Naprawdę nie ma powodów, żeby opowieść z zagadką nie miała innych zalet. Mogę sobie wyobrazić dzieło ze wspaniałą, za-
1 4. zagadką, które zarazem jest zadowalające intelektualnie i po¬uczające teologicznie. Powieść z charakterem, z szacunkiem dla his¬torii...
bm~ ^to^ S'C domyśla, o czym mowa? Nigdy nie udało mi się prze-rnąc dalej niż do strony pięćdziesiątej drugiej - mruknęła Jessica.
Ale panna Chilmark nie usłyszała jej i nadal rozpływała się z za¬chwytu nad zaletami Imienia róży, aż przerwało jej szczekanie psa.
- To Rupert - poinformowała Jessica Shirley-Ann.
- Z psem?
- Pies nie jest problemem - powiedział Milo.
A jednak się mylił. To pies okazał się problemem. Wszyscy popa¬trzyli na drzwi. Wszedł wielki, brązowy kundel, chyba skrzyżowanie setera i owczarka niemieckiego. Zaczął wąchać powietrze. Miał gęstą, falowaną sierść, błyszczącą od wody. Pobiegł prosto do środka kręgu i energicznie się otrząsnął. Dostało się wszystkim. Rozległy się okrzyki oburzenia, zapanował chaos. Przewodnicząca odwróciła się, jej toreb¬ka spadła wierzchem na dół. Pies, podniecony zamieszaniem, potarzał się na grzbiecie, wstał i kilka razy szczeknął.
- Niech go ktoś zabierze. Zniszczył mi sukienkę! - krzyknęła panna Chilmark.
Pojawił się właściciel - wysoki, chudy, ekscentryczny facet w czar¬nej, skórzanej kurtce, ciemnoniebieskich sztruksach i czarnym berecie.
- Marlowe, do nogi! - wydał komendę.
Pies machnął ogonem, znów się otrząsnął i zrosił wszystkich wodą.
- On w ogóle cię nie słucha - poskarżyła się panna Chilmark. -Powinieneś trzymać go na smyczy. A jeszcze lepiej zostawić w domu.
- Musiałbym mieć serce z kamienia, jeśli wolno mi tak powie¬dzieć, madame - odparł Rupert z akcentem nabytym w którejś z lep¬szych prywatnych szkół. - Przychodzenie tutaj to dla Marlowe'a naj¬ważniejsze wydarzenie w tygodniu. On robi tylko to, co robią psy, żeby się osuszyć.
- A co z innymi sprawami, które robią psy? - zapytał Milo - Czy to też będziemy musieli znosić? Nie wytrzymam tego.
- Co ty masz przeciwko zwierzętom? - zapytał Rupert. - Chciał¬byś tu siedzieć w ociekającym wodą, przemoczonym płaszczu?
- A co byś powiedział, gdybym ci wysłała rachunek za pralnię chemiczną? - odcięła się panna Chilmark.
- Nazywacie się Tropicielami, a wpadacie w panikę, kiedy pojawia się prawdziwy pies tropiciel. - Rupert uśmiechnął się, pokazując wię¬cej szczerb niż zębów.
Polly Wycherley uznała, że to odpowiedni moment, żeby przy¬wrócić porządek.
Może byśmy wszyscy usiedli? Wtedy Marlowe się uspokoi. Zwykle nie sprawia kłopotów.
Krzesła są mokre - zaprotestowała panna Chilmark. - Odma¬wiam siadania na mokrym krześle.
Ktoś przyniósł ścierkę, wytarto siedzenia i wznowiono porządek tkania Marlowe, który znalazł się w niełasce, musiał leżeć.poza kręgiem, przywiązany smyczą do nogi krzesła swojego pana.
Shirley-Ann zaintrygowało, że Rupert zachował taką obojętność wobec chaosu, jaki wywołał ze swoim psem. Siedział między Polly a Milem, rozluźniony, z nogą założoną na nogę, opierając podbró¬dek na lewej dłoni. Miał szczupłą twarz z nosem wielkim jak dziób i ciemnymi, głęboko osadzonymi oczami, przysłoniętymi opadającym skrajem czarnego beretu.
" - Prowadziliśmy całkiem owocną dyskusję na temat dominacji zagadki w klasycznej powieści detektywistycznej.
- Nie do wytrzymania, prawda? - Rupert natychmiast podjął wy¬zwanie. - Całkowity brak związku z rzeczywistością. Wszyscy ci eks¬centryczni detektywi: snobistyczni lordowie, maleńkie stare damy i belgijscy uchodźcy szukający śladów przeoczonych dowodów. Ab¬solutny nonsens. W całej historii zbrodni w tym kraju, prawdziwej zbrodni, nie znajdziecie ani jednej sprawy dotyczącej morderstwa, którą rozwiązałby prywatny detektyw. Nie znajdziecie. - Przenikliwie patrzył sowimi oczami na siedzących w kręgu. - Nie znajdziecie.
- To nie jest dla mnie argument - powiedział odważnie Milo. - Nie chcę, żeby moje lektury dokładnie pokazywały prawdziwe życie.
- Albo prawdziwą śmierć - dorzuciła Jessica.
- Właśnie. - Milo nie zrozumiał aluzji.
Rupert roześmiał się, odsłaniając jeszcze więcej szczerb. Przypo¬minał ruinę, ale niezwykle ciekawą dla oka.
- Bajki dla dorosłych.
- Dlaczego nie? - obruszył się Milo. - Lubię szczyptę magii, na¬wet jeśli się okazuje, że to sztuczki.
- Ja też - włączyła się Shirley-Ann. Rupert spojrzał na nią z urazą.
Kolejna, która cierpi na zahamowanie rozwoju. Do diabła, ma-Qe nade mną poważną przewagę. polly uderzyła w lżejszą nutę.
- Ci z nas, którzy słyszeli P.D. Jamesa w Pump Room parę lat temu, pamiętają, jak mówił, że musiał mieć umysł pisarza kryminałów jeszcze jako dziecko, bo kiedy po raz pierwszy usłyszał rymowankę
0 Humptym Dumptym, pomyślał: „Spadł czy go zepchnęli?"
Nawet Rupert się uśmiechnął, ale potem ponowił atak.
- A potem żyli długo i szczęśliwie? - naciskał. - Tego oczekujecie po swoich lekturach?
- Przynajmniej przywrócenia sensu - powiedziała Shirley-Ann. - Czy to jest to samo?
- Lubię, jak luźne wątki zostają powiązane.
- Zeby spokojnie zasnąć z myślą, że świat jest w porządku - pod¬sumował Rupert tonem ciężkim od ironii. - Ludzie, czy wy w ogóle czytacie statystyki kryminalne? Wiecie, co to jest wskaźnik wykrywal¬ności? Czy komuś z was włamano się kiedyś do domu?
- Tak.
Wszystkie głowy nagle się odwróciły. To powiedział Sid. Siedział tak cicho, że nawet jedno słowo było jak wybuch bomby. Potem spuś¬cił wzrok, jakby kaszkiet, który trzymał na kolanach, bardziej go inte¬resował niż cokolwiek innego.
Shirley-Ann zastanawiało, co Sid robi w tej grupie dyskusyjnej, skoro tak niechętnie włącza się do rozmowy. Najwyraźniej nie chciał już nic więcej dodać. Unikał kontaktu wzrokowego. Zdawało się, że postawą, całym zachowaniem prosi innych, żeby go zignorowali,
1 właśnie to robiła aż do tej chwili. Szczyciła się spostrzegawczością, więc Sid musiał mieć szczególny talent do usuwania się z pola zainte¬resowania. Zeby nie czuć się pokonana, dokładnie mu się przyjrzała. Domyślała się, że Sid jest trochę po czterdziestce. Był mocniej zbu¬dowany, niż na to wyglądał ze skulonymi ramionami. Z rzadka tyl¬ko zerkał szaroniebieskimi oczami z lekko opadającymi powiekami. Więc w końcu jej umiejętność obserwacji nie była taka zła. Małe, rów¬ne zęby. Nic w jego wyglądzie nie mówiło, skąd bierze się taka nie¬śmiałość. Może wyszedł poza swoją sferę towarzyską. Wjego ubraniu nie dostrzegła niczego szczególnego, nie licząc tego, że tak mógłby się ubierać mężczyzna dwadzieścia lat starszy. Biała koszula i czarny krawat pod płaszczem przeciwdeszczowym. Może to przedsiębiorca pogrzebowy? Na litość boską, żeby tylko nie policjant! Ciemnoniebie¬skie spodnie, prawdopodobnie od garnituru. Czarne, idealnie wypo¬lerowane, sznurowane półbuty. Płaszcz przeciwdeszczowy taki, jakie
noszą robotnicy. Nie zdejmował go, mimo że w krypcie było ciepło. I cyklistówka na kolanach. Żałosny biedaku, podsumowała go Shirley--Ann. Skoro nie bawi cię nasze towarzystwo, to co tutaj robisz? Uwaga Sida trochę wytrąciła Ruperta z równowagi.
- Właśnie chciałem powiedzieć... tak sądzę, że to, co się wam, lu¬dzie, podoba, nie zasługuje na miano powieści kryminalnej. Jedynymi twórcami kryminałów wartymi wzmianki są pisarze, o których praw¬dopodobnie nigdy nie słyszeliście. Ellroy, Vachss, Raymond... starczy¬ło im odwagi, żeby podnieść kamień i pokazać rojące się pod nim ro¬bactwo. Żadnych dworków na wsi, tylko getta, gdzie dzieciaki noszą spluwy i zabijają za crack, a gwałcone są jeszcze młodsze dzieciaki. Skorumpowani gliniarze, którzy biorą łapówki od alfonsów i biciem wymuszają zeznania z nieszczęsnych irlandzkich chłopców. Ofiary gwałtów zarażone AIDS. Nory zaśmiecone używanymi strzykawka¬mi, z zawszawionymi materacami, karaluchy zjadające zeschłe wy¬miociny.
- Nie mam najmniejszej ochoty czytać o zeschłych wymiocinach - powiedziała panna Chilmark. - Wystarczająco dużo pokazują tego w telewizji.
- Właśnie - podchwycił Rupert. - Przełącza się kanały i ogląda jakieś wysterylizowane historyjki o słodkiej starszej pani, która bawi się w detektywa i robi z policjantów durniów. To samo tydzień w ty¬dzień.
- Prawda, w dzisiejszych czasach rzadko oglądam telewizję -oznajmiła wyniośle panna Chilmark. - Nie rozumiem, po co nadal trzymam telewizor w salonie.
Na wzmiankę o salonie panny Chilmark Rupertowi zabłysły oczy.
Polly chrząknęła.
- Czy ktoś chciałby jeszcze coś powiedzieć o klasycznym krymi¬nale? - spytała.
- Czy o tym teraz rozmawiamy? - Milo pogardliwie spojrzał na Ruperta. - O mały włos nie dałem się nabrać. No tak, jak widać, jed¬no z nas zawsze musi zabierać głos na temat powieści, które stanowią wyzwanie dla czytelnika, i zazwyczaj tym kimś jestem ja. Tłumaczy¬łem wam, że pisarze złotej ery międzywojnia doprowadzili sztukę in¬trygi do perfekcji. Bez względu na to, co niektórzy z was teraz twier¬dzą, mogę wymienić kilkanaście powieści z tamtych czasów, a pewnie i więcej, które ze względu na genialny wątek wytrzymują porówna¬nie ze wszystkim, co napisano w ostatnim półwieczu. Możecie mówić o zawiłości powieści le Carre albo o powalającej sile waszych amery¬kańskich twardzieli. Ale jeśli chodzi o mnie i o wielu innych, próba ognia polega na tym, czy pisarz potrafi przedstawić zagadkę... dobrą szaradę z tropami, i powiedzieć czytelnikowi: „rozwiąż, jeśli potra¬fisz". A potem parę razy go zaskoczyć i zwieńczyć całość oszałamiają¬cym rozwiązaniem.
- Ale to się dzieje kosztem wielu innych zalet, jakich szuka się w powieści - powiedziała Jessica tonem bardziej powściągliwym niż Rupert.
- Takich jak...?
- Postacie, tempo, ostre dialogi, a przede wszystkim: wiarygod¬ność. Milo, książki, o których wspominasz, były doskonałe w tamtych czasach, ale nie wychodziły poza poziom niewinnej rozrywki.
- Dla zabicia czasu - wtrąciła Shirley-Ann, a Jessica skinęła głową.
- Dziś rzadko słyszy się te słowa - zauważyła Polly bez związku z tematem. - Zabijanie czasu. Ładnie brzmi.
Milo się nie poddawał.
- Oczywiście, najbardziej podstawową i fascynującą formą zagad¬ki kryminalnej jest tajemnica zamkniętego pokoju.
Rupert jęknął i zsunął się niżej na krześle, wyciągając nogi na całą długość.
Milo go zignorował.
- Mistrzem tajemnicy zamkniętego pokoju był John Dickson Carr. Temat „hermetycznie zapieczętowanej komnaty", jak to nazy¬wał, pojawiał się w wielu jego najlepszych powieściach. Nie wiem, czy któreś z was czytało Wydrążonego człowieka?
Shirley-Ann niepewnie podniosła rękę. Poza nią, ku zaskoczeniu wszystkich, zareagował tylko Sid. Skinął głową, nie odrywając wzroku od cyklistówki.
- Skoro tak, w przyszłym tygodniu będę musiał przynieść swój egzemplarz - powiedział Milo. - Nie dość, że jest to najbardziej wcią¬gająca powieść kryminalna, jaką kiedykolwiek napisano, to zawiera jeszcze słynny rozdział poświęcony tajemnicom zamkniętego pokoju. Doktor Feli, detektyw Dicksona Carra, wstrzymuje akcję, żeby wygło¬sić wykład na temat, który od początku do końca jest ucztą dla czytel¬nika. Mam rację? - Popatrzył na Sida, a ten znów skinął głową. - Tak, dlaczego nie? - kontynuował Milo. - Przeczytam to wam i zaręczam, że doktor Feli nawróci niektórych z was, choć mi się nie udało.
- Biedak wsiąknął w te bzdury. - Rupert zwierzył się na głos Shir¬ley-Ann. - Nigdy go z tego nie wyrwałem. Należy do Clue Klux Chri¬stie i Cór Dorothy L. oraz do Dostojnego Stowarzyszenia Holmesa. Idiotyzm. Oni myślą, że są uczonymi. Wierz mi, moja droga, jedynym fanklubem, do którego warto wstąpić, jest Towarzystwo Sherlocka Holmesa z Australii. Spotykają się raz do roku, schlewają się do nie¬przytomności, strzelają w powietrze i śpiewają: „Wszystkiego najlepsze¬go w dniu urodzin, Moriarty, ty draniu, wszystkiego najlepszego!"
Shirley-Ann poczuła trochę sympatii do Mila. Był w mniejszości nawet przed przybyciem Ruperta.
Polly znowu przejęła ster. Powiedziała, że najlepiej - aby uporząd¬kować dyskusję - przejść do omawiania poszczególnych książek, które członkowie ostatnio przeczytali. Panna Chilmark zaproponowała, że ona zacznie, ale zaradna Polly przypomniała, że Milo na poprzednim spotkaniu przepuścił swoją kolejność, więc on powinien być pierw¬szy. Na jego oświadczenie, że wybrał Psa Baskeruillów rozległo się głoś¬ne, żenujące ziewnięcie. Przez chwilę wszyscy byli podejrzani. Potem pies, Marlowe, leżący obok Mila, ziewnął ponownie. Rozległy się stłu¬mione chichoty.
Niezrażony Milo wyraził pełen zachwytu sąd, że Pies Baskeruil¬lów zbija argumenty wysuwane przeciwko klasycznym kryminałom. Siła realiów przedstawionych przez Conan Doyle'a i dramatyzm akcji znacznie górują nad zagadką kryminalną, która zostaje rozwiązana na długo przed końcowymi rozdziałami.
Następny zabrał głos Rupert. Najpierw przyznał, że on też podzi¬wia większość książek Conan Doyle'a, ale uważa, że Pies Baskervillów jest najmniej satysfakcjonująca. Mówił o powieści Andrew Vachssa, Kwiecie, opartej na prawdziwym przypadku tropienia snajpera, który zabijał nastolatki na tle seksualnym. Vachss, oznajmił Rupert Tropi¬cielom, był nowojorskim prawnikiem specjalizującym się w sprawach o molestowanie dzieci, wyciągał prawdziwe historie, a jego książki bez zażenowania ukazują problem młodych ofiar. Pisane są pod wpływem gniewu, z misjonarskim zapałem.
Wieczór się przeciągał, Marlowe przestał ziewać i ciągle skomlał, nie dało się dłużej powstrzymać panny Chilmark. Milo protestował, że już wielokrotnie robiono im wykłady o Imieniu róży, ale Rupert, promieniejąc z zadowolenia, chytrze zauważył, że to książka wielo¬warstwowa. Szturchnął Marlowe'a, pies przeturlał się na bok i uspo¬koił. Pannę Chilmark dopuszczono do głosu. Poproszono tylko, żeby mówiła o sprawach, których wcześniej nie wspominała. Trzeba przy¬znać, panna Chilmark miała do zaoferowania wnikliwe przemyślenia na temat biblioteki klasztornej, przedstawionej przez Eco jako sym¬bol i jednocześnie wykorzystanej jako element wzmagający tajem¬nicę. Wszystko to zajęło więcej czasu niż wypowiedzi pozostałych i w rezultacie Shirley-Ann już nie udzielono głosu.
MASZ OCHOTĘ NA DRINKA? - zapytała ją Jessica po spotkaniu. -Moon and Sbcpence jest po drugiej stronie ulicy.
Nie zwykła chodzić do pubów i tak powiedziała. O tym pubie wie¬działa tylko to, że stamtąd wysłano pierwszy w świecie znaczek pocz¬towy. Przynajmniej tak głosił napis na tablicy wmurowanej w ścianę. Ten szczegół historii filatelistyki był jednak dyskusyjny; inna tablica też o tym informowała, tyle że na korzyść Muzeum Poczty znajdują¬cego się nieopodal, przy tej samej ulicy. Właśnie wystawiano tam słyn¬ny znaczek, wypożyczony od właściciela. Shirley-Ann nie wiedziała prawie nic o filatelistyce, ale pewnego niedzielnego poranka nieźle się ubawiła, kiedy odkryła te sprzeczne oświadczenia. Fascynowały ją ta¬kie błahostki.
Jessica zauważyła, że nadal pada, więc mogłyby posiedzieć w pu¬bie, aż deszcz ustanie.
- O ile twój partner nie czeka na ciebie.
Shirley-Ann pochlebiało to zaproszenie. Umieszczała Jessikę w wyższej lidze niż ta, do której sama należała. Oczywiście, ta szy¬kowna damulka nigdy nie widziała wnętrza sklepu z używaną odzieżą, źródła większości ubrań Shirley-Ann. Jessica na pewno należała do tego elitarnego grona kobiet, które ubierają się w najdroższych buti¬kach - gdzie ekspedienci najpierw sadzają klientkę na fotelu i podają jej kawę w zabytkowej porcelanie. Podczas spotkania okazało się, że Jessica jest asertywna, pomysłowa i wie, jak postępować z mężczyzna¬mi. Shirley-Ann powiedziała jej, że Bert nie wróci z centrum rekreacji jeszcze przynajmniej przez godzinę.
Więc okrążyły kościół, przecięły Broad Street i poszły brukowa¬nym pasażem do pubu.
- Niektórzy bywalcy zbyt się spoufalają jak na mój gust - zwie¬rzyła się Jessica, kiedy tam wchodziły. - Wolę towarzystwo z drugiej strony ulicy, z Saracen's Head, ale tamten pub ma jedną wadę.
- Jaką?
- Saracen's to ulubiony wodopój Ruperta. Facet nurkuje tam za¬raz po spotkaniu Tropicieli. Bywa zabawny, ale w małych dawkach, co, jak sądzę, odkryły jego żony
- Zony?
Jessica wystawiła cztery palce i kciuk prawej ręki. Przy barze panował duży ruch. Minęło sporo czasu, zanim zostały obsłużone.
- Nie wiadomo, kogo bardziej winić - powiedziała donośnym głosem Jessica. - Gości, którzy pchają się jak zawodnicy, czy barman¬ki, które unikają twojego wzroku. - Szybko podano im piwo. Jessi¬ca zauważyła stolik w kącie, zwalniany właśnie przez parę w średnim wieku. - Przyprowadziłam tu parę razy Sida - dodała.
- Tego cichego?
- Tak, milczącego Sida. Rozmowa sam na sam idzie mu trochę lepiej. Biedak jest nieprawdopodobnie wstydliwy.
- Zauważyłam, że Polly zwraca się do niego bardzo łagodnie.
- Matkuje nam wszystkim. Co za banda!
- Dlaczego Sid przychodzi, skoro dla niego to taka męka?
- Ktoś mu doradził, że powinien wyjść do ludzi, bo inaczej do¬stanie fioła. Czytuje kryminały i tak nas znalazł. Musiał się zdo¬być na niewiarygodną odwagę, kiedy po raz pierwszy schodził do krypty.
- Jakie czyta kryminały?
- Rozmaite, tak jak ty. Wszystko, od Wilkiego Collinsa do Kinky'ego Friedmana. I wie, co mu się podoba. Jest autorytetem, je¬śli chodzi o Johna Dicksona Carra, tego pisarza, o którym wspominał Milo.
- Powiedział kiedy coś o sobie?
Jessica się roześmiała. Miała niesamowicie białe zęby.
- A czy on w ogóle coś mówi? Myślę, że za trzydzieści lat roz-sznurowałby usta, gdybym go trochę pourabiała. Zdaje się, że pracuje w służbie bezpieczeństwa. Nie w MI6. Jest zwykłym stróżem noc¬nym. Chyba tam czyta książki.
- Żonaty?
- Wątpię. Nie pytałam. - Jessica upiła łyk piwa i spojrzała przeni¬kliwie. — Mówiłaś, że nie masz męża?
- Męża? - Shirley-Ann pokręciła głową. - Mieszkamy z Bertem i na razie tyle wystarczy.
- Jak się spotkaliście?
- Zapisałam się na kurs samoobrony, który prowadził.
- I przebił się przez twoją obronę? Uśmiechnęła się.
- Bez problemu. A ty? Jessica westchnęła.
- Ja jestem za gotówkę z małą marżą, jak to mówią. Już dziewięć lat. Barnaby pracuje w ceramice. Hm, tak to nazywa; brzmi dumnie. Właściwie robi miniaturowe domki. Wiesz? Mniej więcej takiej wy¬sokości. Całkiem nieźle idą. Ludzie zbierają byle co. Potem mają całą wioskę na telewizorze.
Shirley-Ann zauważyła, że Jessica o mężu mówiła chłodno. A przecież ciepłe słowa przychodziły jej bez trudu, kiedy wspominała o czymkolwiek innym.
- Gdzie pracujesz?
- Zarządzam galerią sztuki przy Northumberland Place - odparła Jessica bez zarozumiałości. - Nazywa się Walsingham, ale naprawdę należy do mnie.
- Wspaniale. Setki razy przechodziłam obok.
- Następnym razem wpadnij. Niczego nie będę ci wpychać do kupienia, przysięgam na Boga. Mogę cię nawet poczęstować sherry.
- Musisz mnóstwo wiedzieć o sztuce.
- Znam się tylko na tym, w czym się specjalizuję.
- Sztuka nowoczesna?
- Współczesna. Uważaj na terminologię. Nie handluję abstrakcją, a większość ludzi myśli, że to jest właśnie sztuka nowoczesna. Jestem oknem wystawowym dla paru utalentowanych młodych artystów, któ¬rzy potrafią namalować krajobraz bez wstawiania zamka błyskawicz¬nego pośrodku albo przyklejania kawałków gazet.
- Miejscowi artyści?
- Z różnych stron.
- Malujesz?
- Boże, nie.
- Ale najwyraźniej znasz się na tym co dobre.
- Moja droga, dziewięćdziesiąt procent z tego to blef. - Jessica zgięła prawą dłoń i obejrzała swoje długie paznokcie. - No i co sądzisz o Tropicielach Zbrodni? Szemrane z nas towarzystwo, co?
- Podobała mi się dyskusja - odparła taktownie Shirley-Ann.
- Znudzi ci się. Co tydzień mamy kłótnię. Eskapizm przeciwko realizmowi. W tej czy innej formie. Zagadka przeciwko procedurom policyjnym. Wiejskie dworki przeciwko krzywym zaułkom. Nigdy to się nie kończy. I nie skończy. Milo i Rupert są na przeciwnych biegu¬nach. Ja czasem pośrodku, chyba, odmawiam jednak wsparcia które-mukolwiek.
- Ale wszystko jest po przyjacielsku.
Jessica zrobiła długi wydech i parsknęła przez przymknięte wargi.
- Nie liczyłabym na to. Obaj są zdolni zabić. Shirley-Ann się roześmiała.
- Mówię poważnie.
- Niemożliwe.
Położyła lekko dłoń na dłoni Shirley-Ann.
- Moja droga, jeśli kiedykolwiek zdarzyło mi się spotkać grupę potencjalnych morderców, to są nimi właśnie Tropiciele Zbrodni. Niewiele im trzeba. Czytali o zabijaniu, w pewnym sensie je zaak¬ceptowali. Przecież umysłowo uczestniczymy w fabule, kiedy czytamy powieść kryminalną, prawda?
- Nie wiem. Nigdy tak o tym nie myślałam.
- Jesteśmy ekspertami, bo ciągle to czytamy. Znamy wszystkie in¬trygi. Pochłaniamy książki o przelewie krwi. Wiemy, czego szuka poli¬cja. Jeśli ktokolwiek zdołałby zabić i ujść cało, to pewnie któreś z nas.
Z drugiego końca sali dobiegła salwa śmiechu. Ktoś dotarł do pu¬enty dowcipu. Dobrze się to zgrało w czasie. Shirley-Ann popatrzyła, czy Jessica się uśmiecha, ale jej twarz była poważna.
Rozdział 5
W CZWARTEK POSPIESZNIE ZORGANIZOWANO KOLEJNĄ NARADĘ. Nowy Za-
stępca komendanta włożył okulary i wziął teczkę.
- Panowie, przepraszam, że zawiadomienia przyszły tak późno, ale to dość pilna sprawa - powiedział. - Pamiętacie, jak w ostatni po¬niedziałkowy wieczór kolega przedstawił nam optymistyczny raport o prewencji kryminalnej tutaj, w Avon i Somerset. - Kiwnął głową w stronę Wigfulla.
- Tak, komendancie? - zapytał pogodnie Wigfull.
Peter Diamond siedział po przeciwnej stronie stołu. Ku własnemu zaskoczeniu, przypomniał sobie kolejną strofkę sprzed lat: „Jak mała pszczółka, nie szczędząc się, miód zbiera cały boży dzień". Mądrze zrobił, że nie powiedział tego na głos.
Myśli zastępcy komendanta podążały tym samym tropem.
- Wszędzie tu mamy napisane „Trzmiel". Wczoraj dostaliśmy in¬formację, że w Bath planowane jest jakieś większe przestępstwo. Kra¬dzież. Tak z ciekawości, chciałbym wiedzieć, czy któryś z was potrafi wskazać najcenniejszą rzecz w mieście?
- Budynek? - zapytał Tom Ray, oficer ze sztabu głównego kon-stabla.
- Ruchomość.
- Coś w Łaźniach Rzymskich, proszę pana? - podsunął Wigfull. Wąsy drżały mu pod wpływem pozytywnych emocji wywołanych wy¬zwaniem. - Złoty naszyjnik?
- Coś nie aż tak starego.
- Może ze szlachetnego metalu?
_ Nie.
- Antyk?
prz
- Można by tak to opisać, ale wiek nie stanowi o wartości tego przedmiotu.
- Zatem dzieło sztuki?
Zastępca komendanta obdarzył Wigfulla uśmiechem.
- Prawie zgadłeś. Ktoś ma jeszcze jakąś sugestię? Po twarzach osób siedzących wokół stołu widać było, że nikt nie
odpowie, chyba że Wigfull.
- Nie wiem za dużo o sztuce, proszę pana. Gdzie to się znajduje? W Pump Room?
- W galerii Victoria. - Instynkt podpowiedział zastępcy komen¬danta, że dotarł do granic znajomości sztuk pięknych u swoich funk¬cjonariuszy. Ujawnił prawdę. - To obraz Turnera przedstawiający opa¬ctwo. Akwarela. Ktoś widział to w galerii?
Całkowita cisza.
- Wart jest ponad milion - dodał.
- Jeden obraz? - Tom Ray przewrócił oczami.
- J.M.W. Turner był prawdopodobnie najlepszym malarzem, ja¬kiego wydał nasz naród. To jedna z jego najwcześniejszych prac, ukoń¬czona zanim miał dwadzieścia jeden lat.
- Mam nadzieję, że jest ubezpieczona - wtrącił Diamond. Zastępca komendanta popatrzył na niego ze zgorszeniem.
- Nie damy złodziejowi szans.
- Czy galerii pilnują Odporni?
Odporni była prywatną firmę ochroniarską, której powierzono bezpieczeństwo i spokój burmistrza, urzędników i wszystkich budyn¬ków miejskich w Bath. Wśród policjantów krążyły niezliczone dowci¬py na temat Odpornych.
- Tak, ale to nie znaczy, że zrzekamy się odpowiedzialności.
- Dobry Boże, nie - jęknął Wigfull. - Jeśli świsną Turnera, prasa rozszarpie nas, a nie Odpornych.
- Kto jest Głębokim Gardłem? - zapytał Diamond.
- Głębokim kim?
- Pańskim informatorem.
- Nie do końca wiadomo - przyznał zastępca komendanta. -Cynk dotarł do nas pośrednią drogą. Pewien funkcjonariusz wydzia¬łu dochodzeniowego z Bristolu, sierżant Wtyka, szukając informacji w innej sprawie, dowiedział się tego od jednego ze swoich kapusiów - stwierdził.
- Podoba mi się to. - Diamondowi brzuch zatrząsł się ze śmiechu.
- Co?
- Sierżant Wtyka, nasz tajniak. A kto jest kapusiem? Pan Kabel? Zastępca komendanta poczerwieniał złowieszczo.
- Lepiej, żeby pan podchodził do tego poważnie, nadkomisarzu. Wtyka to obiecujący młody funkcjonariusz.
Diamond z trudem powstrzymał rozbawienie. Pomyślał o liście prac, które czekają go w nowym domu, w Weston. Narada nie powin¬na potrwać długo, jeżeli jedynym tematem jest Turner.
- Rzecz w tym - podsumował zastępca komendanta - że mamy okazję zapobiec wielkiej kradzieży. Nakazuję sprawdzenie zabezpie¬czeń galerii. Panie Wigfull, odpowiada za to zespół „Trzmiela". Może się pan kontaktować z Odpornymi. Nie próbujemy przy okazji zbie¬rać punktów tutaj. Obraz trzymają na piętrze, na wystawie stałej. Sprawdźcie okna, dach, wszystkie drogi dostępu. Zadbajcie, żeby alar¬my działały, a strażnicy byli świadomi zagrożenia. Złodzieje dzieł sztu¬ki są najlepszymi profesjonalistami w przestępczym bractwie.
- Zgadza się, proszę pana - potwierdził Wigfull. - Zapytam, jeśli pan pozwoli: czy naszym podstawowym zadaniem jest ich odstraszyć?
Zastępca komendanta się zawahał.
- Hm, widzę to jako ćwiczenie w prewencji kryminalnej, rozu¬mie pan?
- Absolutnie, ale... - Głos mu zanikł.
- Więc o co ci chodzi, John? Wigfull ostrożnie dobierał słowa.
- Może się mylę, proszę pana, ale wydaje mi się, że mamy okazję, hm, żeby otoczyć galerię i złapać tych drani.
- Aha - mruknął niezobowiązująco zastępca komendanta.
- A więc może nie należałoby robić pokazu siły przy wzmacnia¬niu zabezpieczeń.
- Tak sądzisz?
- Nie chcemy, żeby stali się podejrzliwi.
- Myślisz o zastawieniu pułapki?
- Z zespołem „Trzmiela" i paru innymi. Przyłapałbym ich na go¬rącym uczynku.
- Dobrze myślisz. - Plan Wigfulla zasłużył na kiwnięcie głową.
- Potrzebni mi będą godni zaufania funkcjonariusze, najlepiej tacy, których znam. Jak nam tu powiedziano, wydział zabójstw nie jest aktualnie przeciążony pracą...
Na wzmiankę o swoim wydziale Diamond gwałtownie pochylił się naprzód.
- Hola. Jak długo potrwa ta pantomima? Nie mogę poświęcać lu¬dzi, żeby tygodniami wysiadywali w galerii sztuki.
- To może pozytywnie wpłynąć na ich umysły - zauważył Tom Ray.
- Nie jesteś zajęty - powiedział Wigfull. - Niewykluczone, że w najbliższym miesiącu nie będzie żadnego morderstwa.
- Ja mogę je popełnić - burknął Diamond.
Miał niewielkie szanse, żeby obronić swoje królestwo. Zastępca komendanta postanowił, że czworo z wydziału zabójstw natychmiast wesprze operację „Trzmiel". Wigfull sam ich dobrał. Miał czelność za¬brać inspektor Julie Hargreaves, najlepszego detektywa Diamonda.
- Nie oddam Julie.
- Potrzebuję kobiety - nalegał Wigfull.
- Powiedz nam coś nowego - zażartował Ray. Wigfull obrzucił go niechętnym spojrzeniem.
- Ona doskonale się do tego nadaje - oznajmił. - Może siedzieć za biurkiem i sprzedawać pocztówki.
- Fantastycznie - podsumował Diamond. - Czy kurze z ram obrazów też ma wycierać?
Rozdział 6
W PIĄTEK, w GAZECIE w WIADOMOŚCIACH w SKRÓCIE, u dołu drugiej stro¬ny była notka o zabójstwie kierownika banku z Saltford i o tym, że przed sądem stanął główny księgowy. Stephanie Diamond zauważyła infor¬mację przypadkiem, kiedy szukała prognozy pogody. Układ graficz¬ny „Guardiana" zawsze sprawiał jej problemy. Petera nie wymieniono z nazwiska, ale teraz zrozumiała, dlaczego w ostatnich dniach praco¬wał do późnego wieczoru. Mamrotał coś o naradzie, kiedy wchodził do łóżka grubo po północy. Większość czasu w pracy spędzał na spot¬kaniach i wypełnianiu formularzy.
Czas przygotowania śniadania odmierzyła perfekcyjnie. Położyła dwa lekko podsmażone jajka na kromce przypieczonego chleba, obok bekonu i pomidorów, w chwili kiedy Peter zszedł na dół. Rozpieszcza¬nie przy śniadaniu pomagało mu przetrwać dzień. Uznała, że to spra¬wiedliwa wymiana za filiżankę herbaty, którą przynosił jej do łóżka w te chłodne październikowe poranki. Nie była w stanie zmusić miꜬni do pracy bez swojej mieszanki herbacianej. A kiedy był w domu, często gotował obiad.
Sięgnął po gazetę i spojrzał na wyniki meczów piłkarskich. Nie za¬uważył notki na drugiej stronie. Ziewnął.
- Może dzisiaj będzie lżejszy dzień? - zagadnęła.
- Może - odparł ponuro. Poczuła niepokój.
- Nie zrobiłeś niczego nierozważnego?
- Na przykład czego?
- Na przykład, znowu złożyłeś rezygnację.
Uśmiechnął się blado.
- Nie, po prostu przyziemna ta służba.
- A czego spodziewałeś się w Avon i Somerset? Himalajów? Wgryzł się w smażone jajka.
- Nie jestem ambitny. Zgodzę się na wzgórza Mendips, ale do¬okoła widzę tylko mokradła Somerset. Weź to poniedziałkowe mor¬derstwo. Geniusz, który zabił, podszedł do mnie, podał mi rękę i się przyznał.
- To musiało podnieść ci wykrywalność. Nie odpowiedział. Statystyki nigdy go nie podniecały.
pha
- Możesz do tego podchodzić w różny sposób - zauważyła Ste-phanie. - Mieszkamy we wspaniałym, starym mieście. Tu jest spokoj¬nie. Skoro chcesz akcji, to zacznij się starać o przeniesienie do Glas¬gow albo Manchesteru; nie proś tylko, żebym za tobą pojechała.
- Dziękuję. - Włożył do ust kolejny kęs. - Ale mylisz się, Steph. W Avon i Somerset nie brakuje drani.
- Tylko że wszyscy są w policji, tak. Uśmiechnął się.
- No, co to za dranie? - zapytała Stephanie. - Miejscowi rolnicy protestujący przeciwko obwodnicy?
- Chodzi mi o zawodowców. Najinteligentniejsza kradzież skle¬powa, o jakiej słyszałem, zdarzyła się na moim podwórku.
- W Bath?
- W Bristolu. Nie opowiadałem ci? Obrobili jeden z bardzo dro¬gich sklepów z ubraniami.
- Butik?
- Tak, w Southmead. Zrobili to w nocy. Nie wiem, ile tysięcy fun-ciaków warte były te suknie wieczorowe od projektanta. Nie włamali się, niczego nie rozbili, nie zostawili odcisków palców, nawet nie we¬szli do sklepu. Nie zdołaliśmy ich złapać. Mnóstwo czasu zajęło nam dojście do tego, jak to zrobili.
- Skoro się nie włamali, to musieli mieć klucz - zgadywała Ste¬phanie.
- Nie.
- No to wspólnika w środku.
- Nie mieli.
- Powiedziałeś, że nie weszli do sklepu?
- Nie musieli.
- Poddaję się. Jak to zrobili?
- Przewlekli przez skrzynkę na listy niespełna czterometrową linę do holowania łodzi. Przyciągnęli po podłodze wieszaki wystawo¬we i zdjęli suknie, jedną po drugiej. Nawet właściciel podziwiał ich tupet.
W czajniku zagotowała się woda, zrobił kawę rozpuszczalną dla siebie i Stephanie, myślał o czekającym go dniu. Jeszcze trzy, cztery godziny wypełniania protokołów dla Królewskiej Prokuratury. Tego nudnego obowiązku nie mógł zrzucić na kogoś innego. Wszyscy jego najlepsi ludzie brali teraz udział w operacji „Trzmiel"
Stephanie pogłośniła radio. Diamond w milczeniu dokończył śniadanie.
W rozgłośni BBC Radio Bristol jakaś czarna wrona krakała o kor¬kach na ulicach. Jeśli to Steph pierwsza była na dole, z reguły nasta¬wiała radio na lokalną rozgłośnię. Kiedy Diamond musiał w ogóle cze¬goś posłuchać rano, wolał już bardziej napastliwe Radio Four.
W krótkiej przerwie, kiedy zjadł, a jeszcze nie wstał od stołu, Steph łatwiej było porozmawiać z nim o swoich planach. Tego ranka chodzi¬ło raczej o wyznanie.
- Nie wiem, czy ci mówiłam - zaczęła niezbyt uczciwie, bo do¬skonale wiedziała, że jeszcze o tym nie wspominała. - Kilka tygodni temu, jak tylko się wprowadziliśmy, kiedy ty byłeś w pracy, a ja pró¬bowałam rozpakować te cholerne skrzynie, usłyszałam za sobą jakiś hałas. Aż się przestraszyłam. A to kotek, właściwie kociątko, bawiło się gazetami, w które opakowaliśmy talerze. Jakby zawsze tu mieszkało. - Steph zobaczyła groźbę w oczach męża i zaczęła mówić szybko: -Nie mam pojęcia, skąd się tu wzięło. Oczywiście, najpierw wypytałam sąsiadów, Pete. Było takie śliczne z tymi za dużymi uszami i łapkami, i miało kilka pręg na brzuszku. Pytałam poprzednich lokatorów, ale nic nie wiedzieli. W końcu zaniosłam go do Claverton.
- Do schroniska dla zwierząt? Dobrze zrobiłaś, Steph. Kiwnęła głową.
- Tam przynoszą mnóstwo zwierząt. Naprawdę zrobiło mi się przykro, że muszę go zostawić; jest taki malutki.
- Prawdopodobnie za malutki, żeby się nim zaopiekować.
- Och, tego nie wiem. Tak czy inaczej chłopak ze schroniska obie¬cał, że da mi znać, czy ktoś się po niego zgłosi.
- I zgłosił się? - zapytał Diamond z nadzieją.
_ Hm, nie.
_ I gdzie on teraz jest? Nadal w schronisku? _ Wczoraj poszłam go zobaczyć.
- Do Claverton? Co ten palant powiedział? Stephanie odwróciła się wyzywająco. Tym razem Peter posunął się
za daleko.
Ale Diamond nie zamierzał obrażać ludzi, którzy przyjmują bezpań¬skie zwierzęta. Wstał od stołu i podszedł do radia. Spiker mówił dalej:
- „...więc jeśli któreś z was, słuchających nas geniuszy rozumie to lepiej, niech do mnie zadzwoni. Zaraz podam numer. Czyjest coś, co powinniśmy wiedzieć? Czy to jakaś rymowanka na walentynki? Kod? Zaszyfrowane rozwiązanie krzyżówki? Jedno wiem na pewno. Lepiej, żeby to nie był mądrala, który próbuje przemycić reklamę do lokalnej rozgłośni BBC, bo wtedy wpadliśmy. Nie, stawiam wszystkie swo¬je pieniądze, że to jakaś zagadka w dobrym starym stylu. O ile wiem, nie tylko nasza rozgłośnia ją otrzymała. Tę samą wiadomość rozesła¬no także do miejscowej prasy. Cały region będzie łamał sobie nad tym głowę. Udowodnijmy, że Radio Bristol ma najinteligentniejszych słu¬chaczy. Razem zdołamy to rozwiązać".
- No, podaj to jeszcze raz - polecił niecierpliwie Diamond i moż¬na było pomyśleć, że został usłyszany, tak szybko padła odpowiedź.
- „Uwaga, powtarzam; potem przejdziemy do wiadomości spor¬towych. Sprawdźcie, czy macie coś do pisania. Gotowi?
J.M.W.T.
Wiktorio, do ciebie wejść chcę,
ale nie pozwolą mi,
więc się wedrę za parę dni.
- Zapisaliście? No, to łamcie sobie nad tym głowy. Teraz zmie¬niamy temat. Podamy wiadomości sportowe. Ale, radiosłuchacze, nie nabieram was, wiadomość została odebrana dziś, wcześnie rano, bar¬dzo wcześnie, i nie mamy pojęcia, co to znaczy ani kto ją przysłał. Co albo kto to J.M.W.T? Kim jest Wiktoria i gdzie mieszka? Wasza kolej".
Diamond sięgnął po długopis leżący na stole i po „Guardiana", który przygotowała sobie Stephanie, żeby jak co dzień rzucić się na krzyżówkę. Zrobił notatkę na marginesie.
- Zawsze mi mówisz, że zagadki to strata czasu - powiedziała Stephanie.
- Krzyżówki, owszem. - Oddarł kawałek papieru i wsadził go do kieszeni.
- A co do tego kotka... - zagaiła. - Wiem, że jakbyś go zobaczył, byłbyś zauroczony.
- Tak - odparł w roztargnieniu.
- Więc jeśli nie masz nic przeciwko temu...
- Wszystko, czego sobie życzysz, kochanie. Teraz muszę zmykać do pracy.
NA KOMENDZIE PRZY MANVERS STREET, W sali łączności, zastał zmar¬twionego Johna Wigfulla. Wielkie czarne wąsy opadały mu złowieszczo.
- Pewnie już słyszałeś - mruknął Wigfull.
- Zależy, o co ci chodzi.
- O wiadomość o Turnerze. Głośno o niej w całym mieście. Ra¬dio. Gazety. Ludzie dzwonią.
- Coś tam złapałem w radiu, kiedy jadłem śniadanie. Więc nie masz wątpliwości?
- J.M.W.T. Inicjały Turnera. I wspomniano galerię Victoria. „Więc się wedrę za parę dni". Myślę, że to rozstrzygający argument. Mogę się założyć.
- Wygląda mi, że to jakiś poeta.
- Też tak sądzę.
- W każdym razie specjalista od public relations - stwierdził Dia¬mond. - Udało mu się wykorzystać lokalne media.
- To kawał? - zapytał Wigfull, jakby Diamond, w swej nieskoń¬czonej mądrości był w stanie to potwierdzić. - Jeśli chce się ukraść obraz, to nie rozgłasza się tego wszem wobec.
- Czy obraz nadal jest tam, gdzie powinien?
- Tak, dzięki Bogu. Kilka minut temu rozmawiałem z Julie Har-greaves. Siedzi w galerii sztuki. Jestem z nią w kontakcie. Jak do tej poty, wszystko w porządku.
- Więc w czym problem?
- Nie ma problemu. Jestem tylko cholernie wkurzony. Najpierw dostaję cynk, że ktoś przygotowuje włamanie, a potem, kiedy roz¬mieszczam ludzi na miejscu, wiadomość rozchodzi się po całym mie¬ście. Ktoś robi wszystko, żeby mnie wyprzedzić.
Diamond stłumił uśmiech.
- Chyba nie ma szans, żebyś odpuścił Julie na kilka godzin? Tro¬chę jestem zarobiony, zbieram zeznania do tej sprawy w Saltford. Muszę przesłuchać wszystkich urzędników z banku. Julie robi to do¬skonale.
- Przepraszam, mnie ją przydzielono.
- Gdybym poszedł do galerii, mógłbym zająć się za ciebie zabez¬pieczeniami. Jestem pewien, że nad wszystkim panujesz, ale czasem druga para oczu coś zauważy.
- Tak sądzisz? - Wzrok Wigfulla zdradzał niepewność.
ŁAMIĄC ZAKAZ, ZAPARKOWAŁ NA BRIDGE STREET, pod pomnikiem królowej Wiktorii, który stał w niszy, wysoko w fasadzie galerii. Jak na georgiańskie miasto, Bath uczciło imię Wiktorii całkiem szczodrze - parkiem, mostem, paroma ulicami, pubem i barem z hamburgera¬mi, a także galerią sztuki. Jeśli wziąć pod uwagę, że najdłużej panująca brytyjska monarchini unikała Bath przez cały okres panowania, to nie zasługiwała aż na takie honory. Przywieziono ją tutaj na krótki pobyt, kiedy była młodą dziewczyną, zanim została królową, i wieść niesie, że kiedy stała na balkonie hotelu, została głęboko urażona, bo przy¬padkiem usłyszała czyjąś uwagę, że ma grube kostki. Bath na zawsze zostało wykreślone z listy jej wizyt.
Wysiadając z samochodu, Diamond podniósł wzrok na starą zrzę¬dę. Rozważał słowa, które usłyszał przy śniadaniu: „Wiktorio, do cie¬bie wejść chcę, ale nie pozwolą mi, więc się wedrę za parę dni".
Czy tę informację należało odczytywać tak jak Wigfull, czyli jako groźbę zrabowania z galerii obrazu Turnera mimo dodatkowych za¬bezpieczeń? A może należało ją interpretować inaczej?
Niewykluczone, że tajemnicze przesłanie w ogóle nie odnosiło się do właścicielki grubych kostek, ale do jakiejś żyjącej Vicky, która mia¬ła związek z Turnerem. Do kustosza? Pracownika galerii? Na litość boską, skarcił się w duchu Diamond, to nie twój problem, tylko Wig¬fulla.
Miejscowy dziennikarz, reporter „Bath Chronicie", stał na rogu Bridge Street, przy wejściu. Czekał na najnowsze informacje. To wszystko, jeśli chodzi o zagadkę, nad którą cały region łamał sobie głowę.
- Zajmuje się pan tą sprawą, szefie?
- Jaką sprawą? - Diamond zastukał do drzwi zdenerwowany tym „szefem". Galeria nie była jeszcze otwarta dla zwiedzających, ale ze¬spół od zabezpieczeń powinien być już w środku.
- Turnera. Już go świsnęli?
- Nie mam pojęcia, o czym pan mówi.
- Daj pan spokój, panie Diamond. Wykonuję swoją robotę, tak samo jak pan.
- Według mojej wiedzy, nic nie zostało świśnięte - odparł Dia¬mond.
- Nadal jest tutaj?
- O ile wiem.
- Pewnie podchodzicie do tego na poważne. Musicie się martwić, że oni naprawdę zrobią skok.
- Wyglądam na zmartwionego?
Usłyszał dźwięk otwieranych zasuw. Skrzydło wielkich drewnianych drzwi uchyliło się troszeczkę i przez chwilę widać było kawałek czyjejś twarzy, potem zatrzeszczała osobista radiostacja. Drzwi otworzyły się na tyle, żeby go wpuścić. Diamond wszedł i ciężkie skrzydło zatrzasnęło się przed nosem dziennikarza, trochę głośniej niż siły policyjne zamierzały.
Ostatnim razem Diamond widział czarno-białe marmurowe po¬sadzki westybulu, kiedy na parterze mieściła się biblioteka publicz¬na. Teraz, na obu poziomach była galeria, a wystawa stała znajdowała się na pierwszym piętrze. Poprowadzono go kamienną klatką schodo¬wą, obok obrazów ukazujących sceny rustykalne, w większości owce - albo to, co artysta chciał przedstawić jako owce, ale mogły to być ogromne, kremowe szczury lub pancerniki. Pomyślał, że pejzażystom niezbyt wychodziły wizerunki owiec.
Nie należał do osób, które w wolnym czasie oglądają sztukę. Jesz¬cze nigdy nie dotarł na piętro. Wystrój był wspanialszy, niż Diamond się spodziewał. U szczytu schodów zaczynała się posadzka wykładana flizami. Otaczały ją kolumny wspierające kopułę gmachu ozdobioną pozłacanymi znakami zodiaku. Galeria zaskoczyła go swoimi rozmia¬rami. Piękny przykład wiktoriańskiego przepychu. Ogromny hol na¬dawałby się na salę balową. Miał z piętnaście metrów wysokości. Wo¬kół łukowatego stropu, pokrytego glazurą, biegła kopia fryzu z Par-tenonu. Okien nie było. Obrazy w ozdobnych, pozłacanych ramach wisiały na bordowych ścianach; niektóre wystawiono na środku, na specjalnych konstrukcjach.
- Można pomyśleć, że tu jest bezpiecznie jak w Banku Anglii -zwrócił się do Julie Hargreaves, która wstała zza biurka, żeby się z nim przywitać. - Myślę, że mogą spróbować wejść z dachu, jak wRififi.
Na twarzy Julie pojawił się wyraz niezrozumienia, Diamond uświadomił sobie, że film Rififi powstał przed jej urodzeniem. Nie po raz pierwszy musiał sobie przypominać, że jego najlepszy policjant z wydziału zabójstw to kobieta tuż po trzydziestce. Traktował Julie jak kolegę, na którym może całkowicie polegać. Błyszczała jak nowa mo¬neta, ale on nie zwracał uwagi na jej urodę. To było komplementem dla jej profesjonalizmu, a nie wyznacznikiem jego zaawansowanego wieku, miał nadzieję.
- To film - wyjaśnił. - Może widziałaś Topkapi? Ta sama metoda wejścia... Nie? Nie szkodzi.
- Dwóch ludzi spędziło noc na dachu - poinformowała.
- Naszych? Roześmiała się.
- Mam nadzieję. Teraz dołączyło dwóch nowych.
- Rozumiem, że obraz nadal jest na swoim miejscu?
- Pewnie chciałby pan zobaczyć. - Poprowadziła go przez galerię do jednej ze ścianek wystawowych stojących pośrodku. - Nie jest taki duży, jak sobie wyobrażałam.
Zanim przyjrzał się obrazowi, sprawdził zabezpieczenia. Dzieło Turnera przymocowano do drewnianej ścianki gwoździami wbitymi w małe metalowe płytki wystające spod ramy. Zdjęcie obrazu zajęłoby złodziejowi wyposażonemu w łom dużo czasu, ale żaden system nie przeciwdziałał takiemu atakowi. Galerie są lepiej wyposażone w syste¬my alarmowe i mocne zamki.
Co do samego malowidła - nie robiło wielkiego wrażenia. Stono¬wana akwarela przedstawiała widok na opactwo z drugiej strony dzie¬dzińca pod kątem, który w oczach Diamonda zniekształcał zachodnią fasadę i sprawiał, że była ona zdecydowanie wyższa niż w rzeczywisto¬ści. Diamond często przesiadywał na jednej z drewnianych ławek na dziedzińcu i patrzył na nią z tej strony. Opactwo w Bath emanowało swoistym urokiem, ale nigdy nie prezentowało się wyniośle. Obraz nie miał innych zalet, które by to kompensowały. Diamond nie za¬uważył niczego godnego uwagi w bladoniebieskiej i żółtej ochrze ani w Pociągnięciach pędzla. Ogólnie kojarzyło mu się to z nudną niedzie¬la U dołu namalowano pustą lektykę i dwóch służących obok niej,
w innym miejscu artysta dla urozmaicenia dodał kilka postaci kobie¬cych w długich sukniach.
- Powiesiłabyś coś takiego w pokoju? - zapytał Julie. Uśmiechnęła się lekko.
- Uważam, że to powinno być w galerii; żeby każdy podziwiał.
- Bądź szczera. Turner może i namalował parę wspaniałych obra¬zów, ale ten tutaj to gówno.
- Są znacznie gorsze - zauważyła. - Tam na ścianie wisi Oblubie¬nica śmierci. Aż ciarki przechodzą. Naprawdę przygnębiające.
Powiedział, że zabiera ją Johnowi Wigfullowi. Trudno było nie za¬uważyć wyrazu ulgi na jej twarzy. Wolała przebywać z ludźmi, nawet jeśli to oznaczało zbieranie zeznań, niż patrzeć na wiktoriańskie łoże śmierci. Wezwała jednego z sierżantów, którzy pełnili służbę na dole, i kazała mu mieć oko na galerię, dopóki nie przyjdzie zmiana.
Rozdział 7
POLLY WYCHERLEY SIEDZIAŁA NAD FILIŻANKĄ CAFE AU LAIT.
- Mam nadzieję, że ci się tu podoba. To jedno z moich ulubio¬nych miejsc. Zawsze myślę tutaj o kochanym inspektorze Maigret.
Telefon odezwał się niespodziewanie przed wpół do dziewiątej, kiedy Shirley-Ann była pod prysznicem, a Bert zbierał się do pracy. Podał jej komórkę, ręcznik i zaczął łapać ją za intymne miejsca, aż pis¬nęła w proteście. Bała się pomyśleć, jak to mogło zabrzmieć po drugiej stronie linii. W każdym razie nie powstrzymało to Polly przed zapro¬ponowaniem kawy w Le Parisien na Shires Yard.
Shirley-Ann nie wiedziała, jaka jest pogoda w październikowy po¬ranek, więc włożyła różowy kostium ze spodniami z drukowanym wzorem, przypominającym wielkie plamy po jagodach. Kupiła go ta¬nio w maju poprzedniego roku w sklepie Ratujmy Dzieci, w Devizes, razem ze swetrem z jagnięcej wełny, który teraz miała pod marynarką. Ubranie Polly nie było tak kolorowe. Przyszła w ciemnofiołkowym watowanym płaszczu. Okazało się, że od czasu do czasu wygląda słoń¬ce, więc usiadły na zewnątrz, pod czerwono-białym parasolem, przy stoliku z marmurowym blatem. Z wnętrza kawiarni dobiegała ledwie słyszalna piosenka, ale dało sieją rozpoznać -J'Attendrai.
Polly miała rację. Ta mała pułapka na słońce, wciśnięta między Mil-som Street a Broad Street, wyglądała, jakby przeniesiono ją z Dziel¬nicy Łacińskiej. Le Parisien i Cafe Rene znajdowały się po sąsiedzku, a kelnerzy naprawdę byli Francuzami.
- Prawdę mówiąc, myślę o Rupercie Daviesie zapalającym fajkę. Nie pamiętasz go, kochana. Jesteś za młoda. Czarno-biały film, pusz¬czany w poniedziałkowe wieczory.
- W telewizji.
- I ten elegancki Ewen Solon, który grał Lucasa, jego asystenta. Adonis w kapeluszu z szerokim rondem. Wytworniś. - Polly z rozma¬rzeniem spojrzała na dziedziniec. - Omal nie zapomniałam, że byłam zakochana w Lucasie. - Wróciła do rzeczywistości. - Chciałam z tobą porozmawiać o poniedziałkowym wieczorze.
- O Tropicielach Zbrodni?
- Pewnie odebrałaś to jako koszmar. To nie było nasze najlepsze spotkanie, a żałowałabym, gdybyś odeszła z myślą, że szkoda czasu na następny raz.
- Bawiłam się doskonale - powiedziała szczerze Shirley-Ann. Polly jakby tego nie usłyszała.
- Rupert naprawdę przekracza wszelkie granice z tym swoim psem. Jest znacznie sympatyczniejszy, niż na to wygląda, ale nie uzna¬je tego, co ja nazywam przyzwoitym zachowaniem. Uważa, że jeste¬śmy strasznie mieszczańscy i zasługujemy na wstrząs. To jednak nie powód, żeby pozwalać psu na takie wybryki. - Podniosła kubek trzę¬sącą się ręką.
- To nie ma dla mnie znaczenia. Naprawdę.
Polly najwyraźniej mocno identyfikowała się z Tropicielami Zbrodni, skoro ten incydent osobiście ją dotknął. Ale podczas roz¬mowy, kiedy podsumowywała spotkanie, okazało się, że niepokoiło ją coś więcej niż zachowanie psa Ruperta. Przez dłuższy czas obchodziła tę sprawę. Powtarzała historię początków klubu, założonego podczas kolacji w Pump Room, w październiku 1989 roku. Użyła nawet tego samego zdania o zmarłym członku-założycielu, Tomie Parrym-Mor-ganie: „...nie żyje, biedaczyna". Potem zaczęła przypominać nazwiska ludzi, którzy dołączyli do klubu, przedstawiać powody rezygnacji po¬szczególnych osób, jakby koniecznie musiała podkreślić, że to nie była wina Ruperta.
- Annie Allen, bardzo już starsza pani, zrezygnowała ze wzglę¬du na chłodne wieczory; młody facet odszedł, bo bardziej intereso¬wały go filmy niż książki. No, i ten, jak on się nazywa? Alan Jellicoe. I jeszcze jeden, Gilbert Jones. Nasze dyskusje chyba przekraczały jego możliwości intelektualne, wytrzymał tylko trzy miesiące. Siostry Pearce stwierdziły, że te wieczorne spotkania nie pozwalają im robić koronek. Akurat wtedy zaczęły się kursy wieczorowe. - Lista była dłuż¬sza: pułkownik Twigg przypałętał się przez pomyłkę, sądząc, że chodzi
0 prewencję kryminalną; Marylin Slade-Baker, dziewczyna na warun¬ku dostała zakaz przychodzenia od kuratora; rodzina Bentin wpadła na chwilę z Oklahomy I jeszcze więcej nazwisk.
Shirley-Ann nie liczyła, przy piętnastym zrezygnowała, a i ta licz¬ba wydawała się wysoka. Z szóstki, która została, Polly i Milo byli za¬łożycielami; wspaniała panna Chilmark dołączyła wkrótce potem i od tamtej pory zanudzała wszystkich Imieniem róży; potem, pewnego wie¬czoru przybył Rupert - wyglądał jak skazaniec po dwóch tygodniach ucieczki; nieśmiałego Sida wprowadził jego doktor; a Jessica dołączyła dopiero rok temu.
- Mogłabyś napisać doktorat o tym, dlaczego trzymamy się razem - podsumowała Polly. - Powody są najróżniejsze.
- A co ciebie motywuje? - zapytała Shirley-Ann. Polly zdawała się zaskoczona tym niespodziewanym pytaniem.
- Prawdę mówiąc, nie zastanawiałam się. Mam pewne przemy¬ślenia, dlaczego inni zostali. Co do mnie, wydaje mi się, że lubię być w centrum wydarzeń. Reszta uważa mnie chyba za opokę. No i uwiel¬biam kryminały.
- A Milo? Dlaczego on przyszedł?
- Pewnie szukał towarzystwa; on dołącza do każdej grupy, do ja¬kiej może. Jest starym członkiem Stowarzyszenia Sherlocka Holmesa
1 Bóg jeden wie, ilu jeszcze klubów: Agathy Christie, Dorothy Sayers, Edgara Wallace'a, Świętego. A na pewno także wielu innych.
- Nie pracuje?
- To emerytowany urzędnik.
- Tak właśnie myślałam.
- Milo jest singlem. Odniosłam wrażenie, że kobiety niezbyt go pociągają, chociaż wobec nas, pań, jest słodziutki, jak zazwyczaj m꿬czyźni tego pokroju. Mieszka sam, na jednej z barek na kanale. Na¬zywają „Pani Hudson" na cześć gospodyni Holmesa. Piękna, wypo¬lerowana łódź, prawie cała obstawiona roślinami doniczkowymi. Na jej pokładzie odbyliśmy kilka spotkań. W ostatnie Boże Narodzenie urządziliśmy nawet przyjęcie.
- Zimą też tam mieszka? - zapytała zaskoczona Shirley-Ann.
- Och, sądzę, że kiedy jest zimno, na barce może być bardzo przy¬tulnie. I tak właśnie było, kiedy odwiedziłam Mila.
- Nie chciałabym mieszkać na barce. Nigdy nie wiadomo, kto
4 - Detektyw Diamond.
49
- Różne typy, jak to się mówi. Znalazłaś jakieś bratnie dusze wśród nas? - Polly zbyt otwarcie sondowała grunt.
- Jessica była taka miła, że zaprosiła mnie do pubu.
- Widziałam, że poszłaś z nią na drinka po spotkaniu - powiedzia¬ła sztywno Polly.
- Tak, kiedy deszcz przestał padać.
- To cenna zdobycz dla klubu - przyznała Polly, chociaż z ociąga¬niem. Jej ciepło nagle zmieniło się w chłód.
Shirley-Ann zrozumiała, że właśnie to tak zdenerwowało Polly. Z nieznanych jej powodów popełniła błąd, pozwalając, żeby zobaczo¬no, jak wychodzi zjessiką.
- Jest na bieżąco ze wszystkimi najnowszymi lekturami - zauwa¬żyła, starając się zachować neutralność.
- Tak. - Polly upiła łyk kawy, jej niebieskie oczy spoglądały znad brzeżka filiżanki. - I potrafi pomóc upuścić trochę pary, kiedy uczest¬nicy za bardzo się rozgrzeją podczas dyskusji. Ma wyostrzone poczu¬cie humoru, co mi się podoba. I bez dwóch zdań, jest bardzo inteli¬gentna.
W porządku, wyduś wreszcie, dlaczego zaszła ci za skórę, pomy¬ślała Shirley-Ann.
- Prowadzi galerię sztuki przy Northumberland Place - powie¬działa Polly.
- Mówiła mi. Walsingham.
- Chyba jest współwłaścicielką.
- Takie odniosłam wrażenie.
- Wszyscy mamy stałe zaproszenie, żeby wpadać na filiżankę her¬baty i pogawędkę. - Polly nadal badała grunt.
- Wspomniała o tym.
- Nie to, żebym chciała się mieszać - ciągnęła Polly. - To nie moja sprawa, ale sądzę, że powinnaś uważać. Jessika jest trudniejsza, niż się wydaje na pierwszy rzut oka.
- Trudniejsza... to znaczy?
- Lepiej nic więcej nie powiem. - Spojrzała nad ramieniem Shir¬ley-Ann. - Co tam się dzieje?
Shirley-Ann się odwróciła. Policjant, sądząc po mundurze, wyższy stopniem, stał z dwoma innymi mężczyznami w pasażu prowadzącym na Broad Street. Byli bardzo zainteresowani dachem albo oknem na najwyższym piętrze budynku po prawej stronie.
- To Muzeum Poczty - zauważyła Polly.
- Tak. Kiedy powiedziałaś, że Jessika jest trudniejsza, czy to zna¬czyło, że ma jakieś tajemnice?
Polly już nie myślała o Jessice.
- Ciekawe, czy ktoś się włamał. Niektóre ze znaczków są cenne. Zwiedzałaś kiedyś to muzeum?
- Wieki temu.
- Byłoby szkoda, gdyby dokonano włamania. To śliczne, małe muzeum prowadzone jest, o ile wiem, wyłącznie przez ochotników.
- Może to nic takiego, tylko sprawdzają zabezpieczenia.
- Miejmy nadzieję, że tylko to. - Polly spojrzała na zegarek. -Przyjemnie się gawędziło. Przyjdziesz w przyszłym tygodniu, praw¬da? Miło mieć nową członkinię, szczególnie tak oczytaną.
- Przyjdę, jeśli tylko będę mogła.
- Cudownie. Ja zapłacę. Nalegam, kochana. I nie wytrzymam... muszę zapytać policjantów, co się stało.
- Może to sprawa dla inspektora Maigret - rzuciła Shirley-Ann. Ale tej uwagi Pollyjuż nie usłyszała. Położyła pięciofuntowy bank¬not na talerzyk z rachunkiem i ruszyła przez dziedziniec.
Po tej wspólnej kawie Shirley-Ann lubiła Polly trochę mniej niż przy pierwszym spotkaniu.
■
Rozdział 8
KIEDY PETER DIAMOND I JULIE HARGREAYES WRÓCILI Z SALTFORD, na ko¬mendzie przy Manvers Street panowała atmosfera pośpiechu. Funk¬cjonariusze i cywile biegali po korytarzach z faksami, teczkami, pod¬kładkami pod dokumenty. Telefony popiskiwały jak cykady. Diamond zatrzymał komendanta.
- Co się dzieje? - spytał. - Wszyscy zachowują się, jakby nadcho¬dził King Kong.
- To te cholerne media. Nie chcą się od nas odczepić.
- Jakie media? „Bath Chronicie?"
- Ogólnokrajowe. Głównie tabloidy. Ze nie wspomnę o radiu i telewizji. Zamęczają Johna Wigfulla.
- Dlaczego? O co im chodzi?
- O oświadczenie na temat włamania. Wkrótce ma je wygłosić, ale oni nie chcą czekać.
- Jakiego włamania?
- Gdzie ty byłeś cały dzień? W nocy ktoś obrobił Muzeum Poczty i świsnął najstarszy znaczek na świecie.
- W Bath? Nie wiedziałem, że taki mamy. Komendant zdobył się na umęczony uśmiech.
- Już nie mamy.
Okazało się, że najstarszy znaczek na świecie zazwyczaj nie jest wystawiany w Muzeum Poczty. Wypożyczył go właściciel - którego tożsamość trzymano w tajemnicy - na specjalną wystawę. Zdarzyło się w mieście Bath, drugiego maja roku 1840, że panienka na poczcie pomyłkowo postawiła stempel z datą na nieznanej liczbie listów z no¬
wymi znaczkami, „czarnymi jednopensówkami", na cztery dni, zanim miały wejść do obiegu. Koperta ze słynnym znaczkiem i datą prze¬trwała ponad półtora stulecia.
- Ile jest wart?
- Wiadomo, że są tylko dwa. Fachowo nazywa się to okładką, kie¬dy chodzi o zachowaną kopertę ze znaczkiem. Taki sam sprzedano kolekcjonerowi z Japonii, na aukcji w 1991 roku, za milion trzysta pięćdziesiąt tysięcy funtów. Zapisano to w Księdze rekordów Guinessa. Najwyższa cena, jaką kiedykolwiek osiągnął znaczek.
- Ubezpieczenie? Ich ludzie już tu się zjawili.
- Jak był zabezpieczony?
- Mają kamery przemysłowe i mocne zamki w drzwiach. Zna¬czek trzymali na piętrze, w specjalnej gablocie przyśrubowanej do ściany. Złodziej wszedł przez okno na piętrze.
- Gdzie to jest?
- Znasz pasaż prowadzący z boku budynku od Broad Street do Shires Yard? Złodziej użył przecinaka, żeby dostać się do gabloty. Technicy mówią, że wyszedł tym samym oknem, które sforsował. To było okno podnoszone. Musiał użyć drabiny.
- I nikt nie zauważył? - spytał z niedowierzaniem Diamond.
- Mamy teorię, że udawał osobę myjącą okna i zrobił to w biały dzień, między siódmą a dziewiątą rano. Wiadomo, kto wcześnie wsta¬je, mała armia myje okna rano, codziennie przed otwarciem sklepów. Mógł przejść Broad Street z drabiną i wiadrem i nikt by się za nim nie obejrzał. Narzędzia niósł w wiadrze, przykryte irchą.
- Fajnie.
- John Wigfull jest innego zdania. Radio i telewizja już teraz os¬tro nas krytykują, a gazety wyżyją się jutro. Chodzi o to, że wysłaliśmy zespół, żeby pilnował jakiegoś obrazu w galerii Victoria, a nikt nie po¬myślał o znaczku.
Kiedy tylko zostali sami, Diamond ostrzegł Julie - gdyby ją pyta¬no, to pracowała wyłącznie nad sprawą morderstwa w banku w Salt-ford.
- Napr;
- Nie mogłaś robić niczego innego nawet przez pół dnia, zgadza S1C? Musiałaś sprawdzać wszystkie zeznania pracowników banku, bo pojawiło się w nich kilka nowych wątków śledztwa.
- Naprawdę się pojawiło?
- Hm, skoro chcesz spędzić dzień na wycieraniu rozpalonego, spoconego czoła Johna Wigfulla...
Poszukał w kieszeni kawałka gazety, który oddarł rano. Przypo¬mniał sobie, co zapisał, i poszedł na poszukiwanie Wigfulla. Bohatera dnia nietrudno było znaleźć w jednym z gabinetów na piętrze. Cała aktywność skupiała się tutaj. Faksy i teczki napływały w oszałamia¬jącym tempie. Nadinspektor zabarykadował się za wielkim biurkiem zawalonym papierami. Jego język ciała - przygarbione plecy, kiedy rozmawiał przez telefon - mówił wszystko, czego Diamond się spo¬dziewał. Jedną dłonią Wigfull obejmował sobie potylicę. Wielki wąs zwisał, jakby miał się urwać, brązowe oczy były szkliste i przekrwione. Każdy by mu współczuł.
- Proszę pana, on jest koszmarnie zajęty - powiedział bez potrze¬by jakiś sierżant, którego Diamond prawie nie znał. - Wkrótce organi¬zujemy konferencję prasową.
- Właśnie w tej sprawie przyszedłem.
Wigfull skończył rozmowę i telefon natychmiast znów zadzwonił. Diamond zdążył położyć rękę na słuchawce.
- John, ja na sekundę.
- Zaraz spotykam się z dziennikarzami - odparł Wigfull.
- Wiem. Przemyślałeś to?
- Niby co?
- Oświadczenie, które wygłosisz.
- Oczywiście. Nie jestem żółtodziobem.
- Mogę przeczytać?
- Właśnie kseruję. Dostaniesz kopię, jeśli chcesz.
- Co zamierzasz powiedzieć o „Trzmielu"?
Wigfull spojrzał w przestrzeń jak wielbłąd, który nie chce dalej
iść.
- Nie wspomnę o „Trzmielu". Turner nie ma z tym nic wspólne¬go. Nie ulega wątpliwości, że zapobiegliśmy ewentualnemu przestęp¬stwu w galerii Victoria, ale to w żaden sposób nie wiąże się ze zniknię¬ciem znaczka.
- Sądzę, że wkrótce znajdziesz ten związek, i myślę też, że chło¬paki z prasy też się połapią. Nie są głupi. Będziesz musiał odpowiadać na pytania, więc lepiej, żebyś miał gotowe odpowiedzi.
- Na temat Turnera? - Wigfull nadal nie wykazywał zaintereso¬wania.
- To jest informacja, którą rano usłyszeliśmy w radiu. - Znów łowił kawałek gazety z kieszeni i przeczytał. - „J.M.W.T. Wiktorio,
do ciebie wejść chcę, ale nie pozwolą mi, więc się wedrę za parę dni".
Wigfull gapił się na niego, bez najmniejszego błysku zrozu¬mienia.
_ No i co?
_ To nie jest dla ciebie jasne? - spytał Diamond, przebijając się przez dzwonienie telefonu. - Wrobiono nas, John. Turner był po to, żeby odciągnąć naszą uwagę. Nie chodziło o nazwę galerii, tylko
0 znaczek. „Czarną jednopensówkę" z głową królowej Wiktorii.
- Tak myślisz? - Przez chwilę Wigfull wpatrywał się w Diamonda zmęczonym wzrokiem, spojrzał gdzie indziej, a potem znów na de¬tektywa, dwa razy szerzej otwierając oczy. „Wiktorio, do ciebie wejść chcę". Mój Boże. Dlaczego o tym nie pomyślałem?
- Nie ma się czego wstydzić - rzucił wspaniałomyślnie Diamond. - To mogło się zdarzyć każdemu z nas. Łatwo utknąć w martwym punkcie, kiedy prowadzi się śledztwo.
- Kiedy dodałeś dwa do dwóch?
- Parę minut temu, kiedy usłyszałem o włamaniu.
- Ten drań zrobił ze mnie pośmiewisko. Powiedział nam, co pla¬nuje, a ja tego nie zauważyłem.
- I właśnie dlatego powinieneś inteligentnie chodzić po ringu, kiedy spotkasz się z dziennikarzami. Oni się zorientują, w czym rzecz, John.
Wigfull przeczesał palcami włosy.
- Jak ty byś do tego podszedł?
- Wyjaśnij im, że to nie jest zwyczajne włamanie. Zostało dobrze obmyślane i śmiało przeprowadzone. Masz do czynienia ze szczwa-nym lisem, który czerpie przyjemność z ogłaszania swoich planów, ale informuje o nich w szyfrowanej formie. Zacytuj tę rymowankę
1 udowodnij, jak przebiegle jest sformułowana. Ze „Wiktoria" może się odnosić do kilku miejsc w Bath. Powiedz, że ten cwaniak nie jest jednak taki mądry, bo nie zdoła sprzedać znaczka. To byłoby tak, jakby próbował opylić Monę Lizę.
- Dobra uwaga - stwierdził Wigfull. - Co on chciałby z tym zro¬bić? Zażąda okupu?
- Prawdopodobnie. Ale nie ujawniałbym tego przy dziennika¬rzach nawet, gdyby to sugerowali. Skoro radzisz się kogoś, kto miewał
z tymi facetami do czynienia, to pamiętaj, żeby nie dać się skusić na rozważania, co będzie potem. Poinformuj, że prowadzone jest szeroko zakrojone śledztwo, i na tym zakończ.
- Peter, jestem ci bardzo wdzięczny.
- Nie ma za co.
- Nie, naprawdę.
- W porządku. To jest za co, dopóki nie postawisz mi drinka.
Rozdział 9
W OKNIE GALERII WALSINGHAM WYSTAWIONO DWA WIELKIE PŁÓTNA olejne
przedstawiające klaunów namalowanych tak, że makijaż nie masko¬wa! całkowicie rysów postaci. Artysta odstąpił nieco od realizmu, żeby ujawnić charakter mężczyzn i kobiet uczestniczących w przedstawie¬niu. Obraz był wprawnie namalowany. Chwilę trwało, zanim spoj¬rzało się pod warstwę farby, ale kiedy tylko wzrok wychwycił efekt głębi, można było stwierdzić, że jeden z klaunów śmieje się pod na¬malowanym uśmiechem, a drugi robi gniewną minę. Jeden, mężczy¬zna, zerka na drugiego, kobietę, drapieżnym wzrokiem, kobieta patrzy w dal, pogardliwie, świadoma jego zainteresowania. Pomysł nie był nadzwyczajny, ale artyzm tak. Shirley-Ann stała jakiś czas, przygląda¬jąc się płótnu, zanim weszła.
Spoza bukietów niebieskich i żółtych irysów stojących na biurku z tyłu sali, zamiast Jessiki wyłonił się jakiś mężczyzna.
- Cześć. Tylko się rozglądasz czy może chciałabyś obejrzeć coś konkretnego?
Ubrany był po roboczemu, niedbale, w kraciastą koszulę i czar¬ne dżinsy. Zęby miał tak proste, że musiały być robione. Jakiś aktor? Shirley-Ann nie pamiętała go z telewizji, ale dzięki czarnym lokom i brązowym oczom z powodzeniem mógłby grać rolę amanta w ope¬rze mydlanej.
- Właściwie to wpadłam, żeby zobaczyć się z Jessiką.
- Jest na zakupach. Niedługo wróci, jeśli chciałoby ci się poczekać. Coś w jego manierach sugerowało, że ma wyższy status niż tylko
ochroniarz galerii. Shirley-Ann zastanawiała się, czy to może Barnaby,
mąż Jessiki. Odpowiedziała, że nie przyszła w ważnej sprawie. Wpad¬nie innym razem.
Dłuższy czas oceniał ją wzrokiem.
- Czy przypadkiem nie jesteś Shirley-Ann Miller?
Poczuła, jak krew podpływa jej pod skórę i policzki się czer¬wienią.
- Skąd wiesz?
- Jess wspominała o tobie. Właśnie dołączyłaś do tego sabatu, w którym bierze udział. Wielbicieli kryminałów. Jak to się nazywa... Bractwo Zbrodni?
- Tropiciele Zbrodni. Nie nazwałabym tego sabatem. Ale jak mnie rozpoznałeś?
- Mówiła, że pewnie kiedyś wpadniesz.
- Tak, ale w Bath mieszka tylu ludzi... - W głowie pojawiła się jej nieprzyjemna myśl. Czy Jessica powiedziała mu o tym, jak się ubie¬ra nowa koleżanka? Czy to było takie oczywiste, że kupuje ciuchy w szmateksie?
- Ale nie wszyscy z Bath zachodzą tutaj i pytają po imieniu o Jes-sikę. A większość stałych klientów znam. - Wyciągnął do niej rękę.
- Mówią na mnie AJ. i nie pytaj, od czego to skrót, bo niewiele mnie obchodzi imię, które mi nadano. - Miał chłodną dłoń i mocny uścisk.
- Wstawię wodę w czajniku, chyba że wolisz spróbować taniej sherry, którą Jessica tu trzyma.
- Nie, dziękuję. - Nie, to nie może być Barnaby, bo o nim Jessica mówiła z imienia, a chyba nie byłaby nielojalna wobec męża.
- Dziękuję za co? - zapytał AJ. - Za herbatę, za sherry? Czy dzię¬kuję, potwornie się spieszę? A to na pewno nieprawda, skoro wpadłaś na pogawędkę z Jess. Przy słodkich pogaduszkach szybciej mija czas, jak to mówią, a nikt do tego powiedzenia nie pasuje lepiej niż Jess. Mój Boże, pewnie byłaby zadowolona, gdyby to ode mnie usłyszała, zawsze jej wytykam, że gada jak najęta.
Nie pozostawił wątpliwości, że zna Jessikę doskonale. Osobiście, gdyby Shirley-Ann miała galerię, nie zdałaby się na pomoc takiego władczego mężczyzny.
- W porządku. Poproszę herbatę, jeżeli naprawdę myślisz, że ona wkrótce wróci.
- Rozejrzyj się - zaproponował, idąc ku wnęce, gdzie pewnie stał czajnik. - Zobacz, co ci się spodoba na tyle, żeby zapytać o cenę. A tak między nami, w przyszłym tygodniu mamy nową wystawę. Jeśli bę¬dziesz chciała coś kupić, powinnaś przyjść.
Zbagatelizowała typowe dla mężczyzn założenie, że kobiety zro¬bią to, co im się powie, i poszła prosto do fotela z wysokim oparciem, w stylu Rennie Mackintosh, żeby wypróbować, czy jest wygodny. Na¬dal zastanawiała się, jaką rolę AJ. odgrywa w tym biznesie i w życiu Jessiki.
- Ostrożnie, siedzisz tam, gdzie podpisuje się czeki - powiedział, kiedy znowu się pojawił. - Podał jej porcelanową filiżankę na pod¬stawce. W herbacie pływały dwa listki, jakby chciał, żeby wiedziała, że nie użył torebek. - Powinna wrócić lada moment. Na kilometr wy¬czuje, że zaparzono herbatę.
Mówił jak mąż, ale Jessica z całą pewnością powiedziała, że jest żoną Barnaby. Jak to się miało do AJ.? Shirley-Ann próbowała sama się dowiedzieć.
- Wyglądasz na malarza.
- Po czym poznałaś? Po plamach na dżinsach... czy może zapo¬mniałem wyjąć pędzla zza ucha? Tak, maluję postacie.
- Te klauny w oknie?
- Chryste, nie. To w ogóle nie mój styl. Maluję akty, ale bardzo ugrzecznione, ze smakiem, mocno zacienione w nieprzyzwoitych miejscach. Jessica ma trzy na piętrze, gdybyś chciała zobaczyć. Kosz¬tują od ośmiuset do tysiąca. Dwa lata temu nie nadążałem za zamó¬wieniami, ale razem z recesją na wszystko spadł popyt, na moje akty też. - Błysnął nieskazitelnymi zębami. - Żartowałem.
- Więc łączysz malowanie z pracą w galerii?
- Nie. Ja tutaj nie pracuję. Po prostu od czasu do czasu pilnuję in¬teresu dla Jessiki. Ona tkwi w tym miejscu całymi dniami, biedactwo, więc kiedy tędy przechodzę, zaglądam i pozwalam jej zakosztować trochę świeżego powietrza. Słyszałem, że zajmujecie się zbrodnią.
- Powieścią kryminalną - poprawiła Shirley-Ann.
- Jess kupuje książki na kilogramy. Trzeba się czymś zająć, kiedy całymi dniami siedzi się tutaj na tyłku. Wcale nie ma aż tylu klientów. A tylko jeden na dziesięciu jest na poważnie zainteresowany sztuką. Poprawka. Jeden na dwudziestu. Na litość boską, niektórzy wchodzą, żeby zapytać o drogę do najbliższej toalety. Albo z nadzieją, że zrobią grubszy interes na jakiejś spłowiałej odbitce Jeleń na rykowisku, któ¬rą kupili za parę funciaków na wyprzedaży z bagażnika. Można się załamać. Ale nawet lepsze to niż gdyby tu nikt nie zachodził. Całe go¬dziny spędza tutaj sama. Dlatego czyta Sarę Paretsky i Sue Graftons. Głupawe powieści akcji pozwalają jakoś zabić czas.
Shirley-Ann rzuciła się, żeby ratować książki swoich dwóch ulu¬bionych pisarek.
- Głupawe? Wręcz przeciwnie. Są inteligentnie napisane. Traktu¬ją o poważnych sprawach.
- Jak feminizm. - Prawie nie ukrywał szyderstwa. - A może po¬winienem powiedzieć: postfeminizm?
- Na pewno ich nie czytałeś. Mówią więcej i bardziej przekonu¬jąco o współczesnym społeczeństwie niż większość tak zwanych po¬ważnych powieści.
Roześmiał się.
- Drażniłem się z tobą. Rzeczywiście, nie czytałem ich. Jako ma¬larz wolę powieści rysunkowe, gdzie narracja jest w obrazkach; można to nazwać komiksami dla dorosłych.
- Głupawe.
- Wet za wet. Ale grafika bywa genialna.
- A ty lubisz drażnić ludzi, jak to ująłeś?
- Ogromnie.
- Szczególnie kobiety?
Wargi mu drgnęły, zaczął się na nich pojawiać uśmiech.
- Jeszcze chwila i oskarżysz mnie o seksizm albo coś gorszego. Z kobiet można kpić równie dobrze jak z mężczyzn. Nie, traktuję je na równi. Frajer to frajer i tyle.
- I wziąłeś mnie za kogoś takiego? Uśmiechnął się.
- Tylko sprawdzałem.
Mimo że denerwowało ją prawie wszystko, co mówił, rozmowa zaczęła się jej podobać. Nie zwierzyłaby się temu człowiekowi, chyba że wzięto by ją na tortury, ale stwierdziła, że ta sprzeczka ją pobudza. Takich mężczyzn powinno się zatrudniać w charakterze manekinów na kursach asertywności dla kobiet.
Sparring nie posunął się dalej, bo wpadła Jessica z torbą od Wait-rose pełną jedzenia. Kiedy zobaczyła Shirley-Ann, odgarnęła dłonią blond włosy z czoła, chociaż nie było potrzeby. Nawet po mordędze zakupów, w tej swojej bladoniebieskiej garsonce wyglądała tak, że od razu mogłaby wkroczyć na wybieg.
No, ale fajnie! - krzyknęła. _ Po prostu wpadłam, tak jak proponowałaś. - Shirley-Ann wsta¬ła za szybko, z filiżanką w ręku i wylała trochę herbaty na podstawkę. Nigdy nie będzie taka opanowana jak Jessica.
- Miło z twojej strony.
_ I właśnie doszliśmy do wspólnego wniosku, że Mickey Spillane to najwybitniejszy na świecie pisarz powieści detektywistycznych -oznajmił AJ. z poważną miną.
- Wcale nie! - zaprotestowała Shirley-Ann.
- A może to Peter Cheyney? Dama we łzach?
- Daj spokój, AJ. - skarciła go Jessica i zwróciła się do Shirley--Ann: - Odbija mu. Siadaj, proszę.
- Jest jednym z „Nowych Ludzi" - powiedział AJ., jakby do siebie. - Zaparzył pani wspaniałą herbatę. Imbryk jest nadal ciepły. Chcesz trochę?
- Nie lubię ciepłej. Zrób nową. - Kiedy zostały same, Jessica powiedziała Shirley-Ann: - Przykro mi, że właśnie jego tu zastałaś. W mniejszych dawkach potrafi być zabawny. Pozbędę się go i wtedy spokojnie oprowadzę cię po galerii. Ma arogancki stosunek do wszel¬kich obrazów poza własnymi.
- Rozbawił mnie. Czy rzeczywiście wie coś na temat powieści kryminalnej?
- Odrobinkę. Tylko tyle, żeby denerwować ludzi. Lepiej nie mów mu za dużo o sobie. To koszmarny kpiarz. Wykorzysta wszystko, cze¬go się dowie.
- Wcale mnie to nie dziwi.
Kiedy AJ. wrócił z herbatą, Jessica podziękowała mu za zastęp¬stwo i dodała, że właśnie widziała, jak parkingowy zaczął sprawdzać samochody na Walcot Street.
- Wymyśliłaś to? - zapytała Shirley-Ann, kiedy AJ. wybiegł z ga¬lerii.
Jessica się uśmiechnęła.
- On lubi ryzyko. Nigdy nie kupuje biletu parkingowego. Mnie robi gorsze numery, bardziej dziwaczne. Pewnie powiedziałby, że właśnie przechodził pochód cyrkowców i słoń oparł się o mój samo¬chód. Aja wierzę bez zastrzeżeń, bo jak mu raz nie uwierzysz, to mo¬żesz być pewna, że jakiś cholerny wielki słoń usiądzie na masce two¬jego wozu.
- Podobno jest artystą. - Shirley-Ann bardzo chciała dowiedzieć się czegoś więcej, nie zgłębiając tematu zbyt bezpośrednio.
- Owszem, tak się poznaliśmy. Jego prace nieźle się sprzedają. Akty, ale inne niż zazwyczaj się widuje. Zaraz ci pokażę.
- Kobiety?
Jessica wzruszyła ramionami.
- A czego się spodziewałaś? Nadzy mężczyźni nie są chodliwi, chyba że namalowani przez Michała Anioła.
- Naprawdę?
- Pomyśl tylko. Chciałabyś mieć męski akt w salonie, choćby mo¬del był nie wiem jak obdarzony?
Przy innej, swobodniejszej okazji, Shirley-Ann zachichotałaby. Nie wiedziała, czy wizerunek, jaki odebrała, był zamierzony, więc od¬powiedziała uśmiechem. Jej wzrok powędrował w głąb galerii.
- Jest większa, niż myślałam.
Jessica oprowadziła Shirley-Ann. Wyjaśniła, że jej polityka polega na specjalizowaniu się w pracach określonej grupy artystów. Odma¬wiając obwieszania ścian wszystkim, co jej oferowano, poddawała pró¬bie swój osąd. Już dawno postanowiła nie pokazywać abstrakcji, nie dlatego, że jej nie lubiła. Po prostu odkryła, że ludzie, którzy przycho¬dzą do tej galerii, chcą czegoś, co daje im wgląd w wizję artysty. Żadna z prac nie była niewolniczo realistyczna. Każde przedstawienie rzeczy¬wistości zostało uwydatnione ekscytującym i oryginalnym wykorzy¬staniem koloru i kreski. Mówiła o tym z przekonaniem. Ludzie z Bath mogli mieli konserwatywne gusty, ale Jessica ich nie krytykowała.
Na ścianach wisiały duże płótna, cena wielu z nich podana była w czterocyfrowych liczbach. Shirley-Ann pomyślała z rozbawieniem, że Bert przeżyłby szok, gdyby zobaczył, że jest oprowadzana po galerii. Jej oddany partner miał głęboko zapisane w głowie, że jeśli Shirley-Ann ku¬puje obrazy, to tylko w tanich sklepach. I taka prawda. Obrazki przedsta¬wiające słonie i tancerzy, które wisiały w ich wspólnym mieszkaniu przy Russell Street, kosztowały, co do jednego, mniej niż funt. Musiała czymś rozjaśnić ściany i to szybko. Kiedy się wprowadzali, mieli tylko zbiór oprawionych książek o Jamesie Bondzie, z czasów kiedy Bert chodził do Loughborough College. Miał niezłego fioła na punkcie agenta 007.
Na piętrze, gdzie szło się po spiralnych, białych schodach, wisiało więcej obrazów, w tym akty pędzla AJ. Spodziewała się ordynarnych, rzeźnickich malowideł, a jednak się myliła. Postacie namalowane były i wyczuciem, dobrą kreską, ustawione naprzeciwko silnych źródeł światła, które pozostawiały większość kształtów w cieniu, pozwalając odbiorcy puścić wodze fantom.
- Jest dobry - stwierdziła Jessica. - Cholernie dobry, muszę przy¬znać.
- Kim są modelki? - Shirley-Ann usłyszała własne słowa za póź¬no, żeby je cofnąć. - Pozowałaś kiedyś dla niego? - Pluła sobie w bro¬dę. Co za niesmaczne pytanie.
Wielkie, przenikliwe oczy Jessiki otworzyły się jeszcze szerzej, ale nie zdradzały zażenowania.
- Nie - odpowiedziała spokojnie. - Niby dlaczego? To są chyba zawodowe modelki.
Przeszły dalej i stanęły przed widoczkiem wiejskiego kościoła.
- Och, Limpley Stoke - rozpoznała z zadowoleniem Shirley-Ann. - To jest to, prawda?
To było to i krępująca chwila minęła.
Na dole zaparzyły świeżą herbatę. Pod drzwi wepchnięto wie¬czorną gazetę. Najważniejsza wiadomość dotyczyła kradzieży znaczka wartego milion funtów. Zepchnęła z pierwszej strony historię o za¬mordowaniu kierownika banku.
- Nie pochwalam kradzieży, ale nie sposób nie podziwiać kogoś, kto w biały dzień przystawił drabinę do okna, wspiął się na nią i świs¬nął znaczek - powiedziała Jessica, kiedy pobieżnie przeczytała arty¬kuł. - Najprawdopodobniej tak to wyglądało. Oczywiście apelują do świadków, ale myślą, że ludzie mogli go wziąć za osobę myjącą okna. Faceci z gąbkami na kijach masowo wychodzą na ulicę przed otwar¬ciem sklepów. Dosłownie całe tabuny. U mnie myją co rano. To bar¬dzo ważne. Nie uwierzyłabyś, w jakim są czasem stanie.
- Osoby myjące okna? Jessica się uśmiechnęła.
- Nie osoby, okna, kochanieńka.
- Dziś rano widziałam, jak policjanci obserwowali piętro Muze¬um Poczty - powiedziała Shirley-Ann. - Prawdę mówiąc, przypad¬kiem byłam z Polly Wycherley na kawie w ogródku francuskiej ka¬wiarni. - Po raz drugi w ciągu kilku minut pożałowała, że nie potrafi utrzymać języka za zębami. Polly tak mówiła o Jessice, że Shirley-Ann Powinna być ostrożniejsza.
Jessica natychmiast podjęła temat.
- Byłaś z Polly?
- Tak, piłyśmy kawę.
- Więc znałaś ją wcześniej, przed tamtym wieczorem?
- Nie. - Chciała powiedzieć, że przypadkiem spotkała Polly na Shires Yard, ale nie umiała kłamać. - Zadzwoniła do mnie o świcie, kiedy brałam prysznic. Musi być z niej ranny ptaszek. Pewnie poczu¬wała się do obowiązku, jako przewodnicząca Tropicieli Zbrodni, żeby po spotkaniu upewnić się, czy przyjdę ponownie.
- Pewnie tak.
- Nie przypuszczałyśmy, że mamy przed oczami prawdziwą za¬gadkę kryminalną.
Prawdziwa zagadka kryminalna przestała interesować Jessikę.
- Dawała jakieś rady nowemu członkowi?
- Och, myślę, że to był po prostu przyjacielski gest - odparła Shir¬ley-Ann i postanowiła na tym zakończyć.
- Polly jest niezła w dawaniu dobrych rad. - Nie zabrzmiało to jak komplement.
- Hm, jestem zobowiązana za te przyjacielskie gesty. Czuję się już jak jedno z was. Na pewno znów przyjdę.
- Dobrze... będziemy cię potrzebować - dodała Jessica cieplej¬szym tonem. - Zaczęliśmy się dzielić na zwolenników klasycznych kryminałów i fanów powieści akcji, pełnych przemocy. Moglibyśmy porozmawiać o tylu innych rzeczach, ale rzadko to robimy.
- Nie licząc Umberta Eco. Jessica się uśmiechnęła.
- Nie licząc niego. To uroczy ludzie, ale upierają się przy swoim zdaniu, a to dlatego, że za mało czytają. Gdyby Rupert, dla odmia¬ny, sięgnął po Petera Dickinsona, z jego płodną wyobraźnią, z tymi wszystkimi zdumiewającymi wątkami i zwrotami akcji...
- Och, tak!
- ...przedstawionymi jednak jak zagadki kryminalne, z tropa¬mi i porządnym śledztwem, to wyskoczyłby z kolein, w które wpadł. A jeśli chodzi o Mila, to tak bardzo chciałabym, żeby wreszcie zaczął czytać amerykańskie thrillery. Wiem, jak do niego się przebić. Poprzez książki Fletcha.
- Gregory McDonald.
- Tak. Pokochałby ten humor i docenił logikę fabuły, a wkrótce wziąłby się do Westlake'a, McBaina i Błocka, a w końcu do Ellroya.
_ Można się przebić dzięki pisarkom - zauważyła Shirley-Ann. _ Prawda - roześmiała się Jessica. - Teoretycznie. Ty przecież nie znasz Mila.
Shirley-Ann uniosła brwi, a Jessica pokiwała głową.
Pojawiłoby się pewnie więcej plotek na temat Tropicieli Zbrodni, ale Shirley-Ann nie chciała wyjść na ciekawską. Skierowała rozmowę z powrotem na sztukę i została nagrodzona zaproszeniem na zamknię¬ty wernisaż w najbliższą środę.
- Nie będę udawała, że to coś nadzwyczajnego - wyjaśniła Jes¬sica. - AJ. nazywa to przestawianiem leżaków na pokładzie „Titani¬ca". Za każdym razem przychodzą ci sami ludzie, ale przyciąga to też paru marszandów i sprzedaję wystarczająco dużo, żeby pokryć koszty chrupków i koktajlu z szampana i soku pomarańczowego. Zobaczysz parę znanych twarzy. I na litość boską, nie czuj się zobowiązana do ku¬powania czegokolwiek.
Zagadka druga
Zamknięty pokój
Rozdział 10
KIEDY JOHN WIGFULL WYŁONIŁ SIĘ Z KONFERENCJI PRASOWEJ, Diamond siedział w głównej sali i czytał wiersz - jeśli tak dostojnie można na¬zwać cztery wersy rymowanki, która zmyliła wszystkich, włącznie z nim.
- Było ciężko, John? - zapytał z przyjacielskim uśmiechem.
- Nie spodziewałem się łatwizny.
- Mam nadzieję, że skorzystałeś z mojej rady?
- Niby jakiej? - zapytał Wigfull pustym, nieobecnym tonem. -Słuchaj, Peter, bez obrazy, ale nie mam czasu na rozmowę. Są pilne sprawy, którymi muszę się zająć.
- Na przykład mocna kawa? Gardło wysycha, kiedy odpowiada się na te cholerne głupie pytania.
W jakimkolwiek stanie było gardło Wigfulla, jego struny głosowe bez trudu oddały narastającą niecierpliwość.
- Kieruję wielkim śledztwem. Skradziono najcenniejszy znaczek na świecie. To znacznie poważniejsze niż twoja strzelanina w Saltford.
- Nie w oczach prawa i nie dla faceta, którego zastrzelili. Więc na pewno wezwiesz posiłki?
- Wezmę każdego policjanta i każdą policjantkę z regionalnego wydziału kryminalnego, jeśli będzie trzeba. - Wigfull najwyraźniej za¬angażował się na całego. Wystawił dolną szczękę jak Churchill, kiedy wygłaszał mowę o „krwi, trudzie, łzach i pocie".
- Jaka jest linia śledztwa?
~ Na początek każę kryminalistykom przeanalizować ten choler¬ny wiersz.
- Po co, żeby się przekonać, czy można go skandować? - Zanim Wigfull zareagował, Diamond dodał: - Bo jeśli sądzisz, że dowiesz się czegoś z egzemplarzy rozesłanych do mediów, to lepiej przemyśl to jeszcze raz. Mam tu jeden. - Podał mu kartkę, ale Wigfull nie okazał zainteresowania. - Kiedyś na podstawie drobnych różnic w czcion¬kach ustalało się, jakiej maszyny do pisania użyto. „Proszę przyjrzeć się tej małej nieregularności w literze W. To bezsprzecznie dowodzi, że notatka została napisana na smith-coronie profesora Moriarty'ego". Te czasy już minęły, kolego. Moriarty przepuszcza to przez edytor tekstów i drukuje na drukarce laserowej, która daje perfekcyjne wy¬kończenie, nie do odróżnienia od milionów innych. Potem robi fo¬tokopie. Twoi przyjaciele z laboratorium kryminalistycznego nie po¬mogą ci, John. - Ulubiona śpiewka Diamonda, uwielbiał powtarzać ją przy każdej nadarzającej się okazji.
Wigfull nie dał się zniechęcić.
- Mylisz się. Za pomocą fluorescencji i oświetlenia laserem w dzi¬siejszych czasach można zebrać z papieru porządne odciski palców.
- Wszystkie, z wyjątkiem odcisków złodzieja.
- Tego nie wiesz.
- To cwany gość, John. Na pewno nie zostawił śladów. Sprawdza¬łeś pisownię?
- Pisownię?
- Słów w wierszyku.
- Niech się przyjrzę jeszcze raz. - Wigfull wyrwał kartkę z ręki Diamonda i zapatrzył się na słowa. - Nie widzę tu ani jednego błędu.
- Ja też nie - przyznał po chwili Diamond. - Jak mówiłem, jest cwany. Wiemy, że drań zna ortografię.
To „my" zabrzmiało w uszach Wigfulla jak dzwonek alarmowy. Wojowniczo wysunął do przodu głowę.
- Peter, lepiej ustalmy jedno. Tę sprawę ja prowadzę. Wysłucha¬łem twoich rad w sprawie konferencji prasowej, ale to nie znaczy, że możesz się wpychać.
- Wpychać się? - powtórzył uprzejmie Diamond. - Wiesz, że nie jestem taki. Za bardzo pochłaniają mnie rozmowy z bankowcami.
DNI TYGODNIA MIJAŁY, UŚMIECH CORAZ BARDZIEJ GASŁ. Bankowcom nie udało się go ożywić. Każdy miał do opowiedzenia historię pod¬łości, niesprawiedliwości i braku szacunku ze strony kierownika od¬działu. Gdyby główny księgowy Routledge nie przyznał się do winy, litania skarg miałaby znaczenie, bo bank byłby pełen po brzegi poten¬cjalnych podejrzanych, a i pewną liczbę klientów z urazami należało¬by uwzględnić. Bystrego detektywa przygnębiało, że to bez wątpie¬nia Routledge oddał śmiertelny strzał. Badania kryminalistyczne po¬twierdziły jego zeznanie. Do piątku Diamond był tak znudzony tym wszystkim, że powiedział Julie Hargreaves, żeby skończyła sprawę Saltford bez niego. Cały dzień walczył w biurze ze stosem papierów wysypujących się na biurko z tacki na pisma przychodzące.
Przed południem zadzwoniono do niego z Dorchesteru. John Croxley służył kiedyś w wydziale zabójstw w Bath. Arogancki mło¬dy inspektor, z ego rozdętym do rozmiarów latającego balonu. Jego przerośnięta ambicja wszystkim działała na nerwy. Podczas nieobec¬ności Diamonda przeniósł się do wydziału kryminalnego w Dorset. Ten skok w bok został przyjęty z ulgą w Avon i Somerset.
- Pomyślałem sobie, że zadzwonię. - Starał się, żeby jego głos brzmiał obojętnie. - Słyszałem, że pan wrócił. Mam nadzieję, że nie jest pan za bardzo zajęty?
- Nie wiem, w co ręce włożyć, ale niech pan mówi.
- No więc, czy pan się zajmuje sprawą czarnej jednopensówki?
- Nie w tej chwili. Rozmawiam z panem przez telefon, prawda? Przepraszam, musimy się streszczać. Jak tam sprawy w Dorset? Idę o zakład, że wykrywalność wzrosła pod niebo, odkąd pan się pojawił.
- Szczerze mówiąc, nie tego oczekiwałem - wyznał Croxley. -Nie przypuszczałem, że to hrabstwo jest bardziej, znacznie bardziej wiejskie niż Avon i Somerset.
- Bardziej jakie?
- Wiejskie. Wie pan, rolnicze.
- Ze niby dymają tam owce? Zapadło milczenie.
- Nic mi o tym nie wiadomo. Nie mam zbyt wiele pracy na polu zabójstw.
Diamond zarechotał.
- Za to mnóstwo na polu rzepy - powiedział bezdusznie.
- Nie tyle rzepy co bydła, proszę pana - odparł Croxley ze śmier¬telną powagą. Nigdy nie słynął z poczucia humoru. - Moje główne zadanie to pobieranie odcisków nosów.
- Co proszę?
- Odcisków nosów. Jak powszechnie wiadomo, bydlęcy odcisk nosa jest niepowtarzalny dla każdej sztuki, takjak u ludzi odcisk palca. Pokrywa się nos zwierzęcia tuszem i przyciska do niego kartkę.
- John, ty mnie nabierasz?
- Nigdy bym tego nie zrobił, panie Diamond. To plan, który uło¬żyliśmy razem ze Stowarzyszeniem Właścicieli Ziemskich Hrabstwa Dorset, żeby zwalczać kradzieże bydła. Do tej pory poddaliśmy tej procedurze siedemset krów.
Diamond ledwie się powstrzymywał.
- Zbierasz odciski nosów krów, John? Powiedz coś więcej.
- Hm, właściwie to wszystko. Ostatnio zrobili mnie kierowni¬kiem od tych spraw. Nie mam pojęcia dlaczego. Jakbym wychował się na wsi. Nie widzę w tym wielkich perspektyw.
- Boja wiem... - Łzy śmiechu spływały Diamondowi po policz¬kach. - Mogło być gorzej.
- Tak pan sądzi?
- Nosy przynajmniej są od przodu, prawda?
- No, tak.
- Dobrze, że nie zbierasz odcisków z tej drugiej strony.
- Nie pomyślałem o tym, panie Diamond.
- To pomyśl, kiedy będzie ci ciężko. To nowa technologia, a ty jesteś człowiekiem, który ją stosuje. Wprowadź odciski nosów do komputera. Możesz stworzyć... jak to się nazywa...? Bazę danych wszystkich krów w całym Dorset. Wspominałeś o perspektywach. Są nieograniczone. Możesz to robić latami.
- Właśnie tego się obawiam - odparł posępnie Croxley. - Zastana¬wiałem się... skoro jest takie zainteresowanie tą sprawą czarnej jedno-pensówki, czy nie organizuje pan wielkiego śledztwa i nie potrzebuje detektywów.
- Byłbyś gotów porzucić swoje nowe, ekscytujące zajęcie?
- Gdyby pojawił się chociaż cień szansy.
- Obawiam się, że w ogóle nie ma szansy. Wiesz, jak to jest z budże¬tem. Na twoim miejscu trzymałbym się krów. Możesz się stać najwięk¬szym światowym autorytetem w kwestii odcisków bydlęcych nosów.
Odłożył słuchawkę, oparł się i aż zatrząsł ze śmiechu po raz pierw¬szy w tym tygodniu. Nie mógł się doczekać końca dnia, żeby opowie¬dzieć o tym Stephanie. Ale coś innego, co zdarzyło się późniejszym popołudniem, wymazało mu tę sprawę z głowy.
BBC Radio Bristol po najważniejszych wiadomościach w skró-e z godziny czwartej, prezenter powiedział:
- „A teraz zmieniamy temat. Właśnie wręczono mi notatkę, która zdaniem redaktora może się łączyć z tajemniczym wierszem, odczyta¬nym przez nas w poniedziałek rano. Pamiętacie? Policjanci stwierdzili później, że te wersy prawie na pewno mają związek z kradzieżą znacz¬ka pocztowego wartego milion funtów z Muzeum Poczty w Bath. Czarna jednopensówka, zgadza się? No, to wygląda na kolejną próbę poetycką tajemniczego, nieuchwytnego włamywacza. Zostało wydru¬kowane na papierze formatu A4 i przesłane bez pisma przewodnie¬go. Przyszło, o ile się orientuję, z popołudniową pocztą. Zobaczymy, co z tego zrozumiecie. Czy to psikus, czy prawdziwa poszlaka? List niezwłocznie przekażemy stróżom prawa, ale wy, szanowni słuchacze, będziecie mogli powiedzieć, że najpierw usłyszeliście to w Radiu Bri¬stol. Przygotowaliście kartki i długopisy?
Gdzie ta Wiktoria, Stara Królowa, kto ją ma? Dama i zamknięty pokój. Siedemnasta.
To wszystko. Tym razem chyba się domyślamy, kim albo czym jest Wiktoria, ale czy cokolwiek nam wiadomo na temat zamkniętych po¬kojów? Ijak się ma do tego liczba siedemnaście? Na pewno będą w tej sprawie telefony. Jeśli się pojawią jakieś genialne sugestie przed koń¬cem programu, z chęcią je wyemitujemy. Powtórzę wierszyk".
Redaktor dyplomatycznie zadzwonił na policję w Bath, zanim wy¬emitowano tę informację, więc w pokoju kontrolnym nastawiono radio na odpowiednią częstotliwość. Wszyscy zatem słyszeli komunikat, włą¬czając Diamonda, któremu szósty zmysł podpowiadał, że coś się szykuje, i w krytycznym momencie wydostał się zza biurka. Jedynym zauważalnie nieobecnym był John Wigfull. On słuchał radia w samotności, na piętrze.
- To coraz bardziej przypomina grę towarzyską - stwierdził po¬sępnie pewien detektyw sierżant.
- Tak myślisz? - zapytał ktoś.
- Kto wie? Po pierwszym razie trzeba do tego podchodzić po¬ważnie.
- Jasne, ale kto tak pogrywa? Pan Wigfull spodziewał się, że zło¬dziej zażąda okupu, a nie że napisze kolejny wierszyk.
- Może nie chce okupu. A jeśli to jakaś sztuczka reklamowa, co? Kiedy zaczynają się juwenalia?
- Za wcześnie na nie. Studenci dopiero co wrócili. Jeśli to sztucz¬ka, stawiam swoje pieniądze, że to jakiś cwany facet z pierwszych stron gazet.
- Z czego?
- Znany i lubiany. Elita. Goguś z forsą, co drażni się z policją dla rozrywki.
DYSKUSJA NABRAŁA ROZPĘDU PÓŹNIEJ, na specjalnej naradzie wyż¬szych stopniem funkcjonariuszy.
- Musimy traktować to wydarzenie poważnie - zagaił zastępca komendanta. - Postanowiłem więc, że połączymy nasze siły i podzie¬limy się doświadczeniami. Jeśli zagadka w jakikolwiek sposób przy¬pomina tę pierwszą, to znaczy, że zawarta jest w niej wiedza na temat Bath i każdy z was może mieć informacje, które wszystko wyjaśnią.
Po minach zgromadzonych za owalnym stołem widać było, że nikt nie jest w stanie wyjaśnić czegokolwiek.
- John, to twoje śledztwo. - Zastępca komendanta wskazał ręką Wigfulla. - Więc może przedstawisz nam swoje przemyślenia?
Wigfull chrząknął.
- Cóż, możemy logicznie założyć, że Wiktorią, o której mowa, jest okładka.
- Co?
- Zagubiony znaczek.
- Dlaczego nie mówić znaczek o znaczku?
- Bo jest przyklejony do koperty. Ma stempel z datą. Całość nazy¬wa się okładką. Tak jak koperty pierwszego dnia obiegu, które sprze¬dawane są na poczcie za każdym razem, kiedy wypuszczana jest nowa seria znaczków.
- Tak, okładka - powiedział zastępca komendanta, jakby od daw¬na o tym wiedział. - Mów dalej.
Wigfull zajrzał do notatek.
- Pierwsze dwa wersy: „Gdzie ta Wiktoria, Stara Królowa, kto ją ma?" To bez wątpienia zakodowane odniesienie do okładki. Sądzę, że powinniśmy się skupić na wersach trzecim i czwartym: „Dama i zamk¬nięty pokój. Siedemnasta". Zadałbym trzy pytania: Co to za dama? O jaki zamknięty pokój chodzi? I co to jest siedemnasta. Dama to oczywiście może być kolejne odniesienie do Wiktorii, ale nie należy klucząc innych możliwości. Czy to ma związek z ostatnimi wer¬sami gdzie mowa o damie i siedemnastej? Czy wiemy coś o siedem¬nastoletnich damach żyjących współcześnie albo w przeszłości, które mogłyby mieć jakiś związek z tą sprawą? Nikt się nie odezwał.
_ Weźmy więc zamknięty pokój - kontynuował Wigfull. - Może jest lokalna legenda albo opowieść o młodej kobiecie, na przykład trzy¬manej pod kluczem. O więźniu. O pacjentce szpitala psychiatryczne¬go. Albo nawet o zakonnicy. To są moje przemyślenia na tę chwilę.
- Jakieś uwagi? - Zastępca komendanta popatrzył na twarze bez wyrazu zgromadzone za owalnym stołem.
- Rozumowałem inaczej, proszę pana - odezwał się Tom Ray. -Siedemnasta to może być część adresu.
- Całkiem niezłe - skomentował zastępca komendanta, dając do zrozumienia, że żadna z teorii Wigfulla nie jest nawet w połowie tak dobra.
- Isaac Pitman, twórca stenografii, mieszkał pod numerem 17 przy Royal Crescent. Na zewnątrz wisi tablica.
- I co z tego? - zapytał Peter Diamond. - Miał siedemnastoletnią niewolnicę seksualną?
- Wątpię - powiedział lodowatym tonem zastępca komendanta. - Przypadkiem wiem to i owo o Pitmanie. Był człowiekiem niezłom¬nych zasad. Podobnie jak ja, nie pił alkoholu, nie jadł mięsa, nie palił.
Zaległa pełna skrępowania cisza. Nawet Diamond nie zamierzał wnikać w życie seksualne Isaaca Pitmana albo zastępcy komendanta.
- To był daleki strzał - przyznał Ray. Kolejną teorię przedstawił Keith Halliwell.
- Może siedemnasta odnosi się do czasu... no, piąta po południu, albo chodzi o siedemnaście godzin?
- Jeśli tak, to spóźniliśmy się dziesięć minut - mruknął Diamond, patrząc na zegar ścienny. - Osobiście nie sądzę, że ten żartowniś przed¬stawił nam dość danych, żeby go złapać. Nie zrobiłby tego, prawda? To tak jak w książce Trzydzieści dziewięć stopni. Nie ma co szukać tych cholernych stopni. Ale o tym dowiadujemy się dopiero później. Cho¬dzi o to, że przez cały wieczór możemy wałkować temat siedemna¬stej. Siedemnastokonne silniki samochodów, siedemnaście drzew w rzędzie, siedemnasty dzień miesiąca albo piętnastu rugbistów i dwóch w rezerwie. Donikąd nas to nie zaprowadzi bez dodatkowych infor¬macji.
- Więc twoim zdaniem należy...
- Nie zwracać na to uwagi. Kontynuować inne linie śledztwa.
- Czyli jakie? - szepnął Ray.
- Sprawdziliśmy wszystko gruntownie - oznajmił Wigfull.
- Z jakim rezultatem?
- Śledztwa nie należy poganiać.
- Bo ja wiem - powiedział Ray. - Peter Diamond przymknął fa¬ceta za morderstwo dwie minuty po tym, jak przyjechał na miejsce zdarzenia.
Zastępca komendanta głęboko odetchnął.
- Panowie, ograniczmy dyskusję do kradzieży znaczka. Ignoro¬wanie nowych tropów byłoby, jak sądzę, niedbalstwem. Może Peter ma rację, że złodziej niewiele nam powie, ale jeśli zdołamy cokolwiek zrozumieć z tej zagadki, to spróbujemy ją powiązać z innymi dowo¬dami.
- Czy w poniedziałek rano ktoś zauważył tego typa? - zapytał Diamond. - Widział drabinę przystawioną do okna?
- Niestety nie - odparł Wigfull. - Ale mamy sześć albo siedem opisów osób myjących okna widzianych w pobliżu miejsca zdarzenia. Zarejestrowano ich jako podejrzanych.
- Spotkałeś kiedyś faceta myjącego okna, który nie wyglądałby podejrzanie? A co z kryminalistykami? Pomogli jakoś?
- Złodziej użył, zdaje się, rękawiczek. Otrzymaliśmy pokaźną li¬stę włókien i włosów znalezionych w pomieszczeniu, ale tylu ludzi zwiedza muzeum, że mogą pochodzić z rozmaitych źródeł. Gablota została sforsowana zardzewiałym młotkiem z rozcięciem do wyciąga¬nia gwoździ. Mniej więcej tyle wiemy.
- A pracownicy muzeum?
- To ochotnicy. Miejscowi miłośnicy filatelistyki. Dyżury pełnią na zmianę, co najmniej po dwóch na raz. Przesłuchaliśmy wszystkich poza dwoma, którzy wyjechali. Nikt nie przypomina sobie, żeby ktoś szczególnie interesował się znaczkiem w gablocie, zanim popełniono przestępstwo. Ale jak zauważyło kilku z nich, po czym niby mieli go rozpoznać?
Diamond nie włączał się do dyskusji. To terytorium „Trzmiela", nie zamierzał się wtrącać. Skończyli niedługo po szóstej.
Panowie, życzę miłego weekendu - powiedział na pożegnanie.
Nie wchodzisz w to? - zapytał Ray.
Nie ma potrzeby. Finalizuję sprawę morderstwa.
To co będziesz robił?
Tresował w domu nowego kota, jeśli mam wierzyć żonie.
Rozdział 11
SHIRLEY-ANN BYŁA LEPIEJ PRZYGOTOWANA, kiedy w poniedziałkowy wieczór pojawiła się w kościele Świętego Michała na następnym spot¬kaniu Tropicieli Zbrodni. Szperając pewnego popołudnia w kartonie z książkami, w sklepie Dorothy House, wyciągnęła Metodę Blessingto-na — wydany przez Pinguina podniszczony, rzadki zbiorek opowiadań Stanleya Ellina. Tydzień wcześniej minęła ją kolejka, więc teraz na pewno zostanie poproszona o przedstawienie książki godnej polece¬nia. Ellin wydawał się idealnym, niekontrowersyjnym pisarzem. Był jednym z tych amerykańskich autorów, których najbardziej podziwia¬ła, szczególnie za krótkie formy powieściowe. Nie mogła się docze¬kać, żeby dowiedzieć się, ilu członków klubu zna jego dzieła. Gdyby któryś miał obiekcje wobec krótkich form, zdobyłaby się na odwagę i przypomniała, że Poe, Conan Doyle i Chesterton krótkimi formami literackimi położyli podwaliny pod nowoczesną powieść detektywi¬styczną.
To musiał być jej szczęśliwy dzień, bo w Dorothy House znalazła też prawie nową, purpurową bluzę z grubej dzianiny jedynie za fun¬ta i włożyła ją wieczorem do czarnej sztruksowej spódnicy z War on Want.
Wieczór był wyraźnie chłodniejszy niż w poprzedni poniedziałek, ale nie padało. Kiedy weszła do krypty, ciepło z centralnego ogrzewa¬nia przyjemnie owionęło jej twarz. Panna Chilmark, która wzięła so¬bie chyba za punkt honoru, żeby wcześnie przychodzić, powiedziała, że jest gorąco jak w piecu i że musi porozmawiać z dozorcą. Przema¬szerowała obok Shirley-Ann z determinacją na twarzy, ale okazało się,
szła tylko do toalety. Gdyby ktoś chciał złożyć zażalenie na nad¬mierne ogrzewanie, nie uzyskałby wsparcia Shirley-Ann. Była chuda Bert mówił, że szczupła, co jej się nawet podobało - nigdy nie było jej dość ciepło.
Jessica też już dotarła na miejsce, szykownie ubrana w ciemnosza¬rą wełnianą sukienkę. Z ramion zwisał jej z niedbałą elegancją czer¬wony jak wino szal, przypięty wielką srebrną sprzączką, taką jak przy szkockich kiltach.
- Miło cię widzieć - powiedziała i wyglądało na to, że mówi szczerze. - Wprowadzisz tutaj duże zmiany.
Polly Wycherley pomachała małą pulchną rączką z drugiej strony sali. Już zdążyła zająć miejsce w kręgu i pospiesznie wyjmowała rze¬czy z teczki, żeby zatrzeć wrażenie po spóźnieniu z poprzedniego ty¬godnia.
- Kogo brakuje?
- Tylko Mila.
- Ruperta - dodał ktoś. Sid, jak kameleon, stał w płowym płasz¬czu pod kamienną ścianą. Miał zadziwiającą zdolność wtapiania się w otoczenie. - Rupert zawsze się spóźnia.
Pełne, dobrowolnie wypowiedziane przez Sida zdanie. Może czuł się pewniej pod nieobecność innych mężczyzn.
Z damskiej toalety wyszła panna Chilmark, rozsiewając woń du¬szących perfum. Już nie narzekała na centralne ogrzewanie.
- Dziś wieczór okiełznam tego psa.
- Dojazdy wierzchem? - szepnęła Jessica. Panna Chilmark nie dosłyszała.
- Jak będzie się źle zachowywał, powiem Rupertowi, żeby go wy¬prowadził, i mam nadzieję, że wszyscy mnie poprzecie.
Jessica cmoknęła językiem, dając sygnał, że przynajmniej na nią jedną nie ma co liczyć.
- On się tylko otrząsał. Zmókł, biedaczysko. Przecież nie nasrał na dywan.
- Nie musisz być wulgarna. Całą mnie ochlapał. Musieliśmy przerwać spotkanie. Nie pamiętasz?
- Hm, panno Chilmark, dziś wieczór nie pada.
- To niczego nie gwarantuje.
- Milo zazwyczaj się nie spóźnia - powiedziała Polly, jakby nie słyszała ani słowa z rozmowy o psie Ruperta.
- Jeśli w ogóle - dodała panna Chilmark. Nie spostrzegła, że zmie¬niono temat. Usiadła naprzeciwko Polly. — Ja z Milem przywiązujemy wielką wagę do punktualności. Zawsze przychodzimy pierwsi.
- Może jest chory - zasugerowała Polly, szperając w teczce. - Raz, kiedy się rozchorował i nie mógł przyjść, zatelefonował do mnie dzień wcześniej. Mam jego numer w notatniku. Zadzwonię.
- Dobry pomysł - podchwyciła panna Chilmark. - Przejmę kie¬rownictwo, dopóki nie wrócisz. Zaczynajmy, zanim wpadnie ten pies i wszystko zepsuje.
- Na litość boską - wtrąciła się Jessica. - To śmieszne, żeby dzwo¬nić do tego nieszczęśnika. Dopiero pięć po siódmej.
Odbyła się krótka debata, czy Polly powinna zadzwonić. Uzgod¬niono, że Milo jest dorosły i nie trzeba go pilnować. Jessica spojrzała na Shirley-Ann z ulgą. Jej wzrok mówił, że zdrowy rozsądek zwyciꬿył. Wkrótce potem nadszedł Milo i zaczął przepraszać. Na Brasskno-cker Street zepsuła się ciężarówka i wstrzymano ruch.
- Czyli zaczęliśmy? - powiedziała panna Chilmark tonem, który wskazywał, że ona poprowadziłaby zebranie znacznie lepiej.
- Chyba tak - odparła Polly.
- Bo mam pewien pomysł - ciągnęła panna Chilmark. - Nie wiem, czy ktoś jeszcze śledzi informacje prasowe na temat tego skra¬dzionego znaczka.
- Czarnej jednopensówki? - zapytała Shirley-Ann. - Kradzieży dokonano po przeciwnej stronie ulicy. Czy to nie podniecające?
- Nie użyłabym tego słowa - zgasiła ją panna Chilmark. - Szcze¬gólnie, że tak zuchwały rabunek pokazuje nasze miasto w złym świet¬le, ale owszem, o to mi chodziło. Pomyślałam, że byłoby ciekawie dla odmiany odnieść się do prawdziwego przestępstwa.
- Jesteśmy czytelnikami, nie detektywami - zauważyła Polly, która szybko zaczęła podejrzewać, że panna Chilmark próbuje prze¬jąć władzę. - Dyskutujemy o przestępstwach opisanych w książkach, a nie o prawdziwych.
- A według mnie, przez większość czasu mówimy o prawdziwych - upierała się panna Chilmark. - Rupert bez końca wygłasza tyrady o tym, co zdarzyło się na ulicach. Cóż, teraz mamy do czynienia z rze¬czywistymi wypadkami, nie z fikcją literacką. Poddajmy próbie umy¬sły, sprawdźmy, czy nasze doświadczenie, jako czytelników, pomoże w rozwiązaniu zagadki.
_ Chcesz zatrudnić do tej sprawy Williama z Baskerville? - odpa¬rowała cynicznie Jessica.
- Kto to taki? - zapytała niepewnie Polly.
_ Franciszkanin z Imienia róży. Prowadził dochodzenie.
- Och, tak - mruknęła Polly zła na siebie, że nie pamiętała.
- Kpij ze mnie, ile chcesz, ale jego metody wytrzymały próbę cza¬su - oznajmiła twardo panna Chilmark.
Shirley-Ann zastanawiała się, czy to dobry moment, żeby wspo¬mnieć - po przykrych uwagach, jakie zebrała od panny Chilmark w poprzednim tygodniu - że sprawdziła datę wydania // nome delia rosa i był to rok 1981, pełne cztery lata po pierwszej serii z bratem Cadfa-elem. Ale teraz chyba nie pora wyrównywać rachunki. Zachowała to na później.
- Osobiście uważam, że to genialna propozycja. - Na pomoc pan¬nie Chilmark pospieszył Milo. Dziwny sojusz, podstarzały gej i wy-krochmalona stara panna. Najwyraźniej mieli ze sobą tylko tyle wspól¬nego, że przychodzili przed innymi. - Fascynujące, że moglibyśmy rzucić trochę światła na kradzież znaczka. A co wy sądzicie?
Nikt nie protestował, nawet Polly zamilkła.
- To było bardzo sprytne, jeśli gazety podają prawdę - odezwała się Shirley-Ann, mocno podekscytowana. - Przebrać się za osobę my¬jącą okna i wejść przez okno na piętrze.
- Banalna oczywistość - zauważyła Jessica. - Zastanawia mnie, dlaczego to zrobił.
- Albo zrobiła - wtrąciła Shirley-Ann w rewanżu za poprzednią uwagę.
- Albo zrobiła. To najcenniejszy znaczek na świecie. Nikt nie zdoła go sprzedać.
- Ludzie ciągle kradną słynne obrazy - powiedziała panna Chil¬mark. - Musieli mieć szczególny powód.
- Cóż, można założyć, że chce go mieć jakiś zwariowany ko¬lekcjoner. Nie robi tego dla zysku, po prostu napawa się tym, co po¬siada.
~ Czy tacy ludzie istnieją? - zapytała Shirley-Ann. - To znaczy: w życiu, nie w książkach.
- Na pewno. Zbyt wiele dzieł sztuki zniknęło przez ostatnie ■esięciolecia. A przecież kolekcjonowanie znaczków to zajęcie dla
samotnika. Bez trudu jestem w stanie wyobrazić sobie mężczyznę
6-Detektyw Diamond.
81
w średnim wieku z zaburzoną osobowością, który z namaszczeniem pochyla się nad swoim zbiorem.
- Albo kobietę - wydusił z siebie Sid i kiedy wszyscy uporali się ze zdziwieniem, pojawiły się uśmiechy.
- Właściwie bardzo niewiele kobiet zajmuje się kolekcjonowa¬niem - stwierdziła Jessica. - Ta potrzeba posiadania to męska rzecz.
- A buty? - przypomniała Shirley-Ann.
- I kapelusze - dodała Polly. - Moja szafa dosłownie pęka w szwach od kapeluszy.
- Miałam na myśli niepraktyczne rzeczy, jak znaczki pocztowe i puszki po piwie.
- Nie sądzę, żeby kradzieży dokonał kolekcjoner. Myślę, że w grę wchodzi okup - rozważała Shirley-Ann. - Każdy właściciel takiego znaczka ma furę pieniędzy. Ja zażądałabym pięćdziesięciu tysięcy.
- Jak byś je odebrała? - Milo zaczął gładzić brodę, jakby ta per¬spektywa naprawdę go zainteresowała. - Tu zawsze jest problem.
- Och, w ogóle nie tykałabym tych pieniędzy. Kazałabym właści¬cielowi przelać ustaloną kwotę na tajne konto w Szwajcarii.
- Masz tajne konto w Szwajcarii? - zapytała Polly ze śmiertelną powagą.
- Nie, ale przy pięćdziesięciu kawałkach w charakterze depozytu, idę o zakład, że każdy bank z radością by mi je otworzył. Mogłabym sobie pozwolić na lot do Zurychu, żeby wypełnić formularze, czy co tam jeszcze trzeba.
- To nie takie proste - storpedowała ją Jessica.
- Wymyśliłaś coś lepszego?
Panna Chilmark przerwała tę wymianę zdań.
- Pani przewodnicząca, to nie doprowadzi nas do niczego. Kiedy zaproponowałam temat, miałam na myśli znacznie bardziej fascynu¬jący problem zagadek... jeśli to właściwe słowo, które zostały podane przez radio i w gazetach. Wiersze najwyraźniej ułożył złodziej znacz¬ka. Nie moglibyśmy się tym zająć?
- Ależ oczywiście - odparła zawstydzona Polly. - Pamiętasz, jak one brzmiały?
- Mam je tutaj. - Panna Chilmark otworzyła torebkę z krokody¬lowej skóry i wyjęła dwa wycinki z prasy.
- Nie ma sensu roztrząsać pierwszego tekstu - stwierdziła Jessica-- Rozwiązały go fakty. Co to było... J.M.W.T...
_ ,Wiktorio, do ciebie wejść chcę, ale nie pozwolą mi, więc się wedrę za parę dni" - przeczytała na głos panna Chilmark.
- Policja już to wyjaśniła - przypomniała Jessica. - Dostali infor¬mację, że ktoś planuje kradzież obrazu Turnera z galerii Victoria, więc wzmocnili zabezpieczenia. Ale to okazał się blef, prawdziwym celem był znaczek. Przyjrzyjmy się najnowszej zgadywance. To znacznie większe wyzwanie.
- „Gdzie ta Wiktoria, Stara Królowa, kto ją ma? Dama i zamknięty pokój. Siedemnasta" - zacytowała panna Chilmark.
- Pytanie, czy to napisał autor pierwszej zagadki? - wtrącił się Milo.
- Brzmi podobnie - uznała Shirley-Ann.
- Stylistykę obu charakteryzuje pewne podobieństwo - oznajmiła panna Chilmark profesorskim głosem. - Są tu pewne zabiegi poety¬ckie, które występują także w drugiej rymowance.
- Och, daj spokój. Tylko ptasi móżdżek może sobie tak wyobrażać poezję - prychnęła Jessica. - Prosto ze sztambucha pensjonarki.
- A jednak - upierała się panna Chilmark.
- Chyba masz rację - musiała przyznać Jessica.
Panna Chilmark aż paliła się, aby pokazać, że starannie się przy¬gotowała.
- I oczywiście, znajdują się tam aluzje do innych fraz. „Stara Kró¬lowa" to nawiązanie do epitetu, którym określano premiera Williama Ewarta Gladstone'a, Wielki Stary, często podawanego w skrócie WS.
- Wielki Stary Książę Yorku - dodała poważnie Polly. Nie była w nastroju do robienia dowcipnych uwag.
Panna Chilmark postanowiła to zignorować.
- Potem „dama", widzę w tym nawiązanie do sztuczki karcianej „szukajcie damy", inna sztuczka, „zamknięty pokój", sugeruje tajem¬nicę zamkniętego pokoju, o której Milo wspominał w ubiegłym tygo¬dniu. Nie sposób nie zauważyć stylu hokus-pokus.
- Czyli co, twoim zdaniem, to ma oznaczać? - Shirley-Ann tro¬chę się pogubiła.
Jeśli była na to odpowiedź, nie została udzielona, bo w tej chwi¬li otworzyły się drzwi i wbiegł pies Marlowe. Skierował się prosto do środka kręgu z krzeseł, wskoczył na miejsce obok panny Chilmark 'okazał uczucie przerażonej kobiecie, unosząc wielką łapę ku jej pier-S1' cofając się, niebezpiecznie odchyliła krzesło do tyłu. Rupert, który wszedł za swoim niesfornym zwierzakiem, zareagował błyskawicznie. Rzucił się i złapał krzesło, zanim upadło na ziemię. Udało się uniknąć gorszącego incydentu. Nie stało się nic złego, poza tym że ukazała się większa część nóg panny Chilmark, niż ona chciałaby pokazać, a jej towarzysze zobaczyć. Nosiła grube skarpety. Marlowe, jakby pragnął przeprosić, że przestraszył pannę Chilmark, zeskoczył i polizał ją po fioletowo białym lewym kolanie.
To był pech. Panna Chilmark bez wątpienia przez cały tydzień myślała o tym psie.
- Zabierzcie go ode mnie! - krzyknęła histerycznie. - On mnie ugryzie.
Najwyraźniej Rupert nie wytresował swojego pupila, żeby odpo¬wiadał na komendy, więc chwycił go za skórę na grzbiecie i odciągnął na drugą stronę kręgu. Marlowe warknął w proteście.
- Jest teraz zdenerwowany. On tylko okazywał sympatię - tłuma¬czył Rupert.
- Czy ktoś ma papierową torbę? - zapytała niespodziewanie Jessica.
- Po co? - zdziwiła się Polly.
- Panna Chilmark ma hiperwentylację.
- Och, co jeszcze się stanie?
Cesarzowa-smok oddychała głęboko, gwałtownie; złowieszczo poróżowiała. Jej oczy zrobiły się szkliste.
Sid sięgnął pod krzesło po plastikową reklamówkę. Poszperał w niej i wyciągnął brązową papierową torbę. Z czymś w środku. Jak się okazało, miał tam kupioną na wyprzedaży powieść Johna Dicksona Carra. Wyjął książkę i wręczył pustą torbę Jessice, a ta przystawiła ją otworem do ust i nosa panny Chilmark.
- Udusi się - jęknęła Polly.
- Nie - odparła spokojnie Jessica. - Będzie wdychać własny od¬dech. Równowaga kwasowo-zasadowa krwi wróci do normy i objawy ustąpią. Rupercie, zabierz psa, żeby go nie widziała. Wiesz, że ją de¬nerwuje.
Rupert, zazwyczaj niesforny, zareagował na wyraźną władczą nutę i odprowadził Marlowe'a do drzwi bez szemrania ze swojej strony i skomlenia ze strony czworonoga.
Pozostali patrzyli zafascynowani, jak torba kurczy się i rozdyma przy twarzy panny Chilmark, która przybrała wygląd osobliwej, tropi¬kalnej żaby. Po chwili remedium przyniosło poprawę w oddychaniu. Jessica powiedziała parę uspokajających słów głównie po to, żeby za¬pewnić pannę Chilmark, że psa już nie ma w sali. Torba została zdję¬ta z twarzy. Polly zaproponowała, że odwiezie nieszczęsną kobietę do domu.
_ Wolałabym zostać,jeślijesteście całkowicie pewni, że pies tu nie wróci - wymamrotała słabym głosem panna Chilmark. - Nie bardzo wiem, co się stało.
Postanowiono, że panna Chilmark powinna się pokrzepić kawą, więc nastąpiła przedwczesna przerwa.
Shirley-Ann pochwaliła Jessikę, że jest bardzo mądra, bo wie, jak postępować w przypadku hiperwentylacji.
- Wcale nie. Moja ciotka miała do tego skłonności. Zawsze nosiła ze sobą pustą papierową torbę.
- Myślisz, że pannie Chilmark na tyle się poprawiło, żeby zo¬stała?
Jessica się uśmiechnęła.
- Ani myśli odejść. Postawiła na swoim, prawda? Pies został skazany na banicję. Teraz panna Chilmark chce się rozkoszować triumfem.
Ta interpretacja uderzyła Shirley-Ann, najpierw jako bezduszna, potem jako wnikliwa.
Wkrótce wrócił Rupert; wyglądał na niepocieszonego.
- Zostawiłem Marlowe'a ze starymi kumplami pod Saracen's Head - poinformował i dodał sarkastycznie: - Nadaje się do każdego towarzystwa, o ile się go akceptuje.
Wznowili zebranie, a kiedy Shirley-Ann zaproponowała, że przed¬stawi opowiadania Stanleya Ellina, przyjęto ją ciepło. Grupa wiedzia¬ła o Ellinie więcej, niż Shirley-Ann się spodziewała. Rupert i Jessi¬ca czytali słynne i makabryczne opowiadanie Specjalność zakładu, a Polly, której nie należało nie doceniać, powiedziała, że ma w domu Osmy krąg i Twierdzę. Na szczęście, nikt nie czytał Metody Bles-nngtona.
- Co to jest metoda Blessingtona? - zainteresowała się Jessica.
- O to samo pyta ktoś w powieści. Wolę nie mówić.
~ To długie opowiadanie? Może nam przeczytasz? Na pewno znajdzie się czas. Często odczytujemy fragmenty, ale nigdy nie zda-rzyło się, żebyśmy wysłuchali całego opowiadania.
Na szczęście Shirley-Ann lubiła czytać na głos. W szkole dwa lata z rzędu wygrywała Nagrodę Panny Cranwell za czytanie Biblii Tropiciele poznali więc złowieszczą tajemnicę metody Blessingtona którą posiadło Towarzystwo Gerontologiczne.
- Pięknie to przeczytałaś, ale to nie w moim guście - wyznała Pol¬ly. - Przerażające.
- Tak jak wszystkie jego opowiadania - zauważyła Jessica. - Na tym rzecz polega.
- Wiem, kochana. Przecież znam go trochę. To jest zbyt dosadne. Niedługo sama będę starą krewniaczką.
- To nie jest tylko o starych ludziach - zaprotestowała Jessi¬ca. - Zasada, która legła tu u podstaw, może być zastosowana wobec wszystkich ludzi potencjalnie niedostosowanych: chorych umysłowo, bezrobotnych, zboczeńców seksualnych, mniejszości narodowych.
- Czyżbym w końcu odkrył sojusznika? - Rupert aż piał z za¬chwytu. - Oczywiście, całkowita racja. Pisarze kryminałów mają obo¬wiązek stawiać zadowolone z siebie warstwy średnie twarzą w twarz z ropiejącymi wrzodami naszego społeczeństwa.
- Tego nie powiedziałam.
Roześmiał się, jak zwykle obnażając dziąsła.
- Ja to powiedziałem za ciebie, kotku. Jessica wściekła wycelowała w niego palec.
- Nie jestem kotkiem, ty stary pierdoło. Nie waż się traktować mnie protekcjonalnie. I nie potrzebuję megafonu. Sama mówię to, co chcę powiedzieć.
- Posłuchajcie jej tylko - zwrócił się Rupert do Mila.
Ktoś musiał szybko rozładować napięcie. Milo spojrzał na Polly.
- Może już czas, żebym opowiedział o tajemnicy zamkniętego pokoju? Przyniosłem egzemplarz Wydrążonego człowieka.
- Wspaniały pomysł. - Polly klasnęła w ręce.
- A potem wszyscy zaśpiewamy: Jezus mnie potrzebuje... - zakpił Rupert.
- Po co, do diabła, to powiedziałeś? - ofuknęła go Polly.
- Kochana, nie zrozumiałaś pointy. Jeśli zamierzasz prowadzić tu szkółkę niedzielną, to z równym powodzeniem możemy śpiewać na¬bożne pieśni.
- Mnie też nie traktuj protekcjonalnie - oburzyła się Polly, biorąc przykład z Jessiki.
Nie śmiałbym, o pani, po tym, co zrobiliście mojemu psu. Nie zniósłbym, gdyby wypędzono mnie na resztę wieczoru pod Saracen's
Head.
Polly zmusiła się do uśmiechu. Milo, proszę, mów. Już za długo słuchamy Ruperta.
jylilo wziął głęboki wdech, zanosiło się na długi wykład. Niektó¬rym uśmiechy zamarły na ustach.
_ Zbrodnia została popełniona w zamkniętym, zapieczętowanym pokoju - zaczął Milo. - Poza ofiarą, którą znaleziono po otwarciu drzwi, nie było tam nikogo. Tajemnica w całym tego słowa znacze¬niu. Nikt nie włożył w to więcej energii i intelektu niż John Dickson Carr.
Shirley-Ann zauważyła, że Sid kiwa głową na znak zgody, i przy¬pomniała sobie, że jako jedna z trzech osób twierdził, że czytał Wy¬drążonego człowieka. Ciekawe, oczy miał utkwione w Mila, w rękach obracał cyklistówkę trzymaną na kolanach. Jeszcze nigdy nie widziała go takiego ożywionego.
- Niektórzy z was krytykowali klasyczną powieść kryminalną za brak realizmu - ciągnął Milo. - Na ostatnim spotkaniu usłyszałem słowo „niedorzeczna".
- To ja - przyznała się Jessica. - Powtórzę i w tym tygodniu, jeśli chcesz.
- Nie ma potrzeby. Nieprawdopodobieństwem, jak odważnie mówi nam John Dickson Carr w Wydrążonym człowieku, nie należy gardzić. To nie jest kompromitująca wada. Przeciwnie, to w przypad¬ku powieści kryminalnej główny powód do chwały. I w równym stop¬niu dotyczy to książek, które wy zachwalacie, jak i moich ulubionych. Nieprawdopodobieństwo pociąga nas z wielką siłą. Czy ktoś temu za¬przeczy? Podejrzane zaułki Ruperta i kobiety detektywi Jessiki nikogo by nie wciągnęły, gdyby zbrodnia nie została popełniona w niezwy¬kłych, niewytłumaczalnych okolicznościach. A najwyższą tajemnicą, najczystszym wyzwaniem dla rzeczywistości, jakie wymyślili pisarze, jest zagadka zamkniętego pokoju.
Rupert nie mógł się powstrzymać.
- Totalne bzdury. Milo popatrzył na niego wściekle.
- Na pewno chcesz powiedzieć, że nigdy nie zdarzyło się mor¬derstwo w zamkniętym pokoju. Pomyliłbyś się. Zanim wydano
Wydrążonego człowieka, w Nowym Jorku, w zamkniętym pokoju zna¬leziono zamordowanego chińskiego pracza. Od tamtego czasu odno¬towano parę takich przypadków. Ale nie będę zbaczał z tematu. Moja wypowiedź może nie zrobi na was wrażenia, ale myślę, że słowa Dick-sona Carra tak. - Potrząsnął egzemplarzem Wydrążonego człowieka jak kaznodzieja, a Shirley-Ann przypomniała się uwaga Ruperta o szkółce niedzielnej.
- Rozdział siedemnasty, Wykład o zamkniętym pokoju. Byłoby naj¬lepiej, bracia Tropiciele, gdybym to przeczytał w otoczeniu opisanym przez Dicksona Carra, po kolacji, przy blasku lampy, przy pustych bu¬telkach po winie i filiżankach z kawą stojących na stole, kiedy płatki śniegu szybują za oknem. Ale sądzę, że kościelna krypta nie jest złą al¬ternatywą. - Gdy już przygotował słuchaczy na ucztę, otworzył książ¬kę. Zerknął najpierw na spis treści i znalazł właściwy rozdział. Potem zamrugał i zmarszczył brwi. - Dziwne. Nie pamiętam, żebym użył tego jako zakładki. - Wyjął spomiędzy kartek kopertę i spojrzał na nią ze zdumieniem.
Zamilkł. Koperta była pożółkła ze starości, zaadresowana pięk¬nym, ozdobnym pismem tak wyblakłym, że ledwie dało sieje odczy¬tać. W górnym prawym rogu znajdował się znaczek z głową królowej Wiktorii na czarnym tle, a pod spodem biegły słowa: ,jeden pens". Na znaczku widniał odcisk pieczęci z napisem „zapłacone". Tuż pod nim, po prawej był stempel pocztowy nadzwyczaj równy i czytelny:
„Bath May 2
1 Qyin"
Rozdział 12
NIEPRAWDOPODOBNE. - Milo mocno poczerwieniał. Gapił się na cienką kopertę leżącą na otwartej książce. - Nieprawdopodobne.
Panna Chilmark, która siedziała po jego prawej, przycisnęła dłoń do ust. Odchyliła się od Mila, jakby czymś zarażał. Nie można było wykluczyć drugiego ataku hiperwentylacji.
Jessica, zajmująca miejsce obok Mila z drugiej strony, popatrzyła przeciągle. Potem uniosła brwi i spojrzała na osoby naprzeciwko.
- Co to jest? - zapytała Polly. - Co tam masz, Milo? Rupert nachylił się nad Jessica, żeby samemu zobaczyć.
- Hejże, ha. Wszystko się wydało.
- Niech mi ktoś powie, o co chodzi - zażądała Polly coraz bar¬dziej nadąsana.
- Oto skradziona czarna jednopensówka - oznajmił Rupert. -Milo, cześć ci, stary draniu. Nie przyśniłoby mi się nawet, że to właśnie ty okażesz się najbardziej poszukiwanym człowiekiem w całym Bath.
- Aleja go nie ukradłem... - wykrztusił Milo. - Nie jestem zło¬dziejem.
- Tu są twoi przyjaciele - ciągnął Rupert, jakby go nie słyszał. -Jeśli mielibyśmy być uczciwi, to większość z nas by przyznała, że żywi wobec ciebie skrywany podziw. Genialna robota. Nie musisz nic wię¬cej mówić. Po prostu zamknij książkę, a my będziemy udawali, że nic S'C nie stało.
Milowi trzęsły się ręce. Wertował książkę i niechcący zrzucił ko-Pertę na posadzkę.
- Ostrożnie! - zawołała Jessica. - To jest warte fortunę.
- Ja tego nie zabrałem - upierał się Milo. - Nie mam o tym pojęcia.
- Z nami możesz być szczery - powiedziała Jessica. - Rupert ma rację. Staniemy za tobą murem, jeśli obiecasz, że to oddasz, i więcej nie wspomnimy o tym ani słowem. Potrafimy dotrzymać tajemnicy. To uczciwa propozycja?
- Aleja nie zrobiłem nic złego! - krzyknął piskliwie Milo. - Wi¬dzę to pierwszy raz w życiu. Naprawdę.
- Więc jak to się dostało do twojej książki? - nie odpuszczała Shir¬ley-Ann.
- Nie mam najmniejszego pojęcia.
- Żadne z nas nie mogło włożyć koperty między kartki - po¬wiedziała Polly, a potem podważyła własne oświadczenie, dodając: -Ajednak?
- Cały czas trzymałem książkę na kolanach - wyjaśnił Milo. - Nie oskarżam żadnego z was, ale ktoś mi to podłożył i chciałbym wiedzieć jak.
- Może kiedy wbiegł Marlowe i zdenerwował pannę Chilmark? - podsunęła Shirley-Ann. - W zamieszaniu...
- Nie - przerwał jej Milo. - Nie wypuszczałem książki z rąk. Nie wstawałem z krzesła. Ktoś to musiał zrobić, zanim tu przyszedłem, ale nie potrafię wytłumaczyć jak. Ktoś włamał się na moją łódź. O Boże, ależ to denerwujące.
Shirley-Ann przypomniała sobie, że Milo mieszka w barce na kanale.
- Miałeś ostatnio gości? Kogoś, kogo zostawiłeś na parę minut samego?
- Od miesięcy nikogo.
- Zamykasz łódź, kiedy wychodzisz?
- Oczywiście. Mam cholernie wielką kłódkę. Klucz noszę z sobą na kółku. - Wyciągnął je z kieszeni. - Ten. Widzicie? Kupiłem go u Foxtona. Dostaje się gwarancję, że żaden zamek z podobnym klu¬czem nie został sprzedany w tym sklepie, a tylko oni sprzedają to w zachodniej Anglii. - Ciężko westchnął. - Co zrobić?
- Idź na policję - doradziła Polly.
- Już mi dadzą popalić, prawda? Nie uwierzą.
Nikt tego nie powiedział, ale Milo prawdopodobnie właściwie oceniał fakty. Jego ekscentryczne maniery też pewnie mu nie pomogą na komendzie.
A nie mógłbyś po prostu odesłać tego do Muzeum Poczty w ko¬cie? _ zasugerowała Shirley-Ann.
To samo proponowaliśmy ja i Rupert - stwierdziła Jessica. - Jest tylko jeden problem. Wie o tym nas sześcioro. Musiałby uwierzyć, że dotrzymamy tajemnicy. Kto zaręczy, że któreś z nas nie puści pary w chwili słabości? Wtedy będzie miał znacznie większe kłopoty.
- Nie zgadzam się, żebyśmy milczeli - zaprotestowała Polly. -Moim zdaniem, Milo powinien natychmiast pójść na policję.
_ Też tak uważam - dołączyła się panna Chilmark. - Niech praw¬da wyjdzie na jaw taka, jaka jest. Co sądzicie? A ty? - zwróciła się do Shirley-Ann.
- Cóż, decyzja należy do Mila. Nie mam nic przeciwko temu, żeby siedzieć cicho, jeśli nie chce, żeby go w to wplątywano.
- A ty? - Panna Chilmark obróciła się na krześle, żeby spojrzeć w oczy Sidowi.
Siedział jak zwykłe przygarbiony.
- Mogę milczeć - zapewnił, nie odwracając wzroku od podłogi. Nikt w to nie wątpi - zadrwił Rupert. - Milo, stary druhu, zda-
są podzielone. Czworo z nas chętnie odwróci wzrok, dwoje chce cię wydać glinom.
- To nie w porządku - oburzyła się Polly. - Milo mówi, że nie wie, skąd to się wzięło, ajajestem skłonna mu uwierzyć. Nie ma co się obawiać policji. Im szybciej się zgłosi i da im szansę na złapanie praw¬dziwego złodzieja, tym lepiej.
- Właśnie - przytaknęła panna Chilmark. Milo kiwnął głową.
- Oczywiście, macie rację. Lepiej, żebym oddał to jak najszybciej.
- Chcesz, żeby ktoś z tobą poszedł? - zapytała Polly. - Wszyscy potwierdzimy twoje zeznania. Milo, stoimy niezłomnie po twojej stronie.
Milo jej podziękował i powiedział, że woli pójść sam. Włożył cen¬ną kopertę między kartki i zamknął książkę.
- Zdumiewające, że tu się znalazła, jak zakładka, właśnie na tym rozdziale, który zamierzałem przeczytać.
- Tym z wykładem o zamkniętym pokoju? - zapytała Jessica.
- Tak.
Trzymałeś tam zakładkę?
Nie było potrzeby. Wiedziałem, że to rozdział siedemnasty.
- Wcześniej zaglądałeś do książki?
- Tak, parę razy w ciągu ostatniego tygodnia. Przypuszczam, że kiedy złodziej otworzył książkę, strony same rozłożyły się na rozdzia¬le, który czytałem. Ale dlaczego ja? Dlaczego zrobił coś takiego właś¬nie mnie?
Nikt się nie odezwał. Nawet gdyby któryś z Tropicieli znał odpo¬wiedź albo miał własną teorię, to nie był dobry czas, żeby ją wygłosić Polly zaproponowała, żeby wcześniej zakończyć spotkanie - docho¬dziła dopiero dziewiąta - i nikt się nie sprzeciwił. Milo włożył płaszcz, futrzaną czapkę i wyszedł pierwszy.
Rozdział 13
SHIRLEY-ANN NIE MOGŁA SIĘ DOCZEKAĆ, żeby opowiedzieć swojemu partnerowi Bertowi o dramatycznym odnalezieniu czarnej jedno-pensówki. Kiedy tylko wrócił do wspólnego mieszkania przy Russell Street, przekazała mu najnowsze wiadomości. Na Bercie mało co ro¬biło wrażenie. Był współczesnym ucieleśnieniem kamiennej obojęt¬ności, którą wykazali się angielscy łucznicy w bitwie pod Agincourt. Postawa godna podziwu, ale denerwująca, kiedy występowało się, by tak powiedzieć, jako francuska armia podczas szarży, z pochylonymi lancami i proporczykami w łopocie. Słuchał w milczeniu, ledwie uno¬sił brew, aż Shirley-Ann skończyła.
- Myślę, że niebawem będziemy tu mieli policjantów zadających pytania - skwitował.
Bert dysponował niezawodną umiejętnością wzniecania niepo¬kojących obrazów w umyśle Shirley-Ann. Wyobraziła sobie dwóch krzepkich policjantów w mundurach. Siedzą w salonie. Ona wycho¬dzi prosto z kuchni, w tym wulgarnym plastikowym fartuchu z wiel¬kim wizerunkiem kobiety z ogromnymi piersiami, ubranej w beret i szelki. Nie ma co się tłumaczyć, że jej fartuch jest w praniu, a ten należy do Berta. Wygrał tę beznadziejną nagrodę na loterii w klubie rugby. Oczami duszy widziała, jak policjanci podejrzliwie przyglądają S'C półkom pełnym powieści detektywistycznych. A może nawet znaj¬dują na dole, między atlasami i książkami o sztuce, album filatelistycz¬ny Stanleya Gibbonsa Juniora, który Shirley-Ann dostała w dzieciń¬stwie.
„Interesujemy się filatelistyką, co?"
Shirley-Ann miała zamęt w głowie. Wiedziała, że nie zaśnie do późna w nocy. Nie liczyła na to, że Bert się jeszcze odezwie przed ko¬lacją. Wieczorem zawsze jadał dużo i zapijał to kieliszkiem czerwone¬go wina. Tego dnia mieli wielki stek od Marksa i Spencera, a do tego paszteciki z nerkami podgrzane w mikrofalówce. W ośrodku sportu i rekreacji cały dzień żywił się tylko suszonymi owocami, fasolą i so¬kiem jabłkowym. Wpływało to pozytywnie na jego przemianę materii. Miał ciało atlety i był bardzo postawny. Shirley-Ann mówiła mu cza¬sem, że mógłby zostać dublerem Arniego Schwarzeneggera, choć jed¬nak trochę przesadzała. Rano uprawiał jogging; oczywiście praca też trzymała go w formie i pomagała mu spalić mnóstwo kalorii.
Shirley-Ann chciała się poradzić Berta. Prezentował bardzo wni¬kliwe poglądy na rzeczywistość. Poczekała, aż skończył jeść i wziął na deser banana.
- Bert?
- Hm?
- Naprawdę uważasz, że policjanci będą chcieli ze mną rozma¬wiać?
- To oczywiste. Jesteś świadkiem. Równie dobrze mogłabyś być podejrzaną.
- Och, nie żartuj. Nie mam z tym nic wspólnego.
- Oni tego nie wiedzą. Jeśli... jak się nazywa ten gej?
- Milo.
- Jeśli Milo nie zdoła wyjaśnić, skąd ma ten znaczek, padną kolej¬ne pytania, prawda?
Nerwowo dotknęła kosmyka włosów.
- Chyba tak.
- Nie rozumiem, po co wlazłaś między tych ludzi.
- To twoja wina. Ściągnął brwi.
- Moja?
- Bo wieczorami zawsze jesteś w pracy. Chyba się nie spodzie¬wałeś, że będę tu siedziała sama. Przeczytałam o tej grupie w ulotce Co się dzieje w Bath, którą przyniosłeś do domu. Znalazłam informację w dziale „kluby i stowarzyszenia". Pamiętasz?
- No to jak zamierzasz sobie z tym poradzić? - zapytał Bert opty¬mistycznie i przewidująco. To atrakcyjne cechy jak na mężczyznę, ale czasem trudne do zniesienia.
_ Gdyby przyszli zadawać pytania? _ Tu nie ma „gdyby".
- Chyba powiem prawdę. Widzisz, nie chcę, żeby Milo wpadł szcze gorzej.
- Nie powinnaś siedzieć i czekać. Lepiej idź na policję i złóż ze-nania, zanim oni przyjdą do ciebie. - Dążenie do jak najszybszego siągania celu sprawiało, że kariera sportowa była dla Berta wprost
idealna. Nazywał to zarządzaniem sportem, ale Shirley-Ann podej¬rzewała, że to ma więcej wspólnego z demonstrowaniem, jak się robi przysiady, niż z siedzeniem za biurkiem.
- Nie chcę sprzedać Mila - powiedziała. - Nawet nie jestem pewna, czy poszedł prosto na komisariat po zakończeniu spotkania. Stwierdził, że idzie, ale kto wie?
- Sprzedać go? - powtórzył Bert. - Sama mówisz jak krymina-listka.
- Daj spokój, Bert. Nie pójdę na policję i basta. Bert odrobinę zmiękł. Złagodniał do tego stopnia, że podał jej
cząstkę pomarańczy. Teraz przybrał mądrą minę światowca, jakby po¬zywał nowicjuszowi, jak się trzyma rakietę do tenisa.
- Musisz przyznać, że to dziwna gromadka. Rupert... to ten typ psem, tak?
Skinęła głową.
- „Typ" to dobre określenie Ruperta. Ubiera się jak aktor grający rancuza. Hm, raczej obszarpanego Francuza. Czarny beret, prążko¬wany sweter i dżinsy. I ma ten koszmarny, koszmarnie elegancki ak¬cent. Mówiłam ci już o nim?
- Trochę - odparł Bert.
- Kiedy go słuchasz, odnosisz wrażenie, że jesteś bezpieczny jak w banku, ale wszędzie, gdzie się pojawi, zaraz robi się zamieszanie. Przez niego Tropicieli wyrzucono z hotelu Francis.
- Dlaczego?
- Nie znam szczegółów. Potrafi być bardzo bezpośredni i mówi °nosnym głosem. Nie wiem, czy zdaje sobie sprawę, jakie to niesie onsekwencje.
~ Więc lepiej trzymaj się od tego z dala. A kobiety z tej grupy? °zna na nich bardziej polegać?
~ Jest Polly Wycherley. Nasza przewodnicząca. Mała, siwowłosa ni z przylepionym do twarzy uśmiechem. Takie spotyka się przy stoisku z dżemem i marmoladą na wyprzedaży w Instytucie Kobiet. Ona stworzyła Tropicieli Zbrodni i trzyma ich w kupie. Myślę, że to bardzo ważne dla jej samooceny, żeby grupa funkcjonowała.
- Godna zaufania?
- Powiedziałabym „tak", bez zastanowienia, tylko że Jessica, ta, która prowadzi galerię sztuki, chyba nie ufa jej bezgranicznie.
- Wiesz dlaczego?
- Są między nimi jakieś tarcia. Polly poczuła się urażona, kiedy w ubiegłym tygodniu poszłam z Jessiką na drinka do Moon and Six-pence. A Jessica też nie była za bardzo zadowolona, kiedy wspomnia¬łam, że byłam z Polly na kawie w Le Parisien. Więc tu mamy mały znak zapytania. Aleja lubię obie, mimo że tak bardzo się różnią. Jessica jest inteligentna i swobodna. Fajnie z nią być.
- Wspomniałaś o jeszcze jednej kobiecie. Shirley-Ann się uśmiechnęła.
- Panna Chilmark wolałaby, żeby nie nazywać ją kobietą. Pani, je¬śli łaska. „Chilmarkowie mieszkali w West Country już siedemset lat temu". Nie znosi Ruperta. Ani Polly. I w ogóle nas wszystkich. Może z wyjątkiem Mila. Chciałaby zostać przewodniczącą.
- A co ty sądzisz? Myślisz, że Milo świsnął ten znaczek?
- Zdziwiłabym się, gdyby to on ukradł. To inteligentny człowiek, przynajmniej tak mi się wydaje.
- Ale to nie było głupie przestępstwo - zauważył Bert. - Pamiętaj, że całą akcję zaplanowano jako swego rodzaju wyzwanie. Pamiętasz tę rymowankę o Wiktorii? Cytowali w radiu i w gazetach.
Kiwnęła głową.
- Śmieszny inteligentny blef. Wszyscy dali się oszukać, łącznie z policją.
- Uważasz więc, że za tym krył się niezły umysł? Przytaknęła.
- Naprawdę pomysłowo to zorganizowano. Ba, genialnie. Ta ry¬mowanka zmyliła każdego. Zrobiono głupotę dopiero dziś wieczór... o ile to Milo jest złodziejem, bo pokazano znaczek publicznie.
- Chyba że złodziej ma nad wami wszystkimi kilka ruchów przewagi.
Szeroko otworzyła oczy. Bert po mistrzowsku rozpoznawał chytre podstępy. Walka o pozycję w zarządzaniu sportem wymagała mnóstwa przebiegłych podchodów.
_ Wiec jak myślisz, co on zamierza teraz zrobić? - Nachyliła się d stołem, opierając podbródek o kciuk. Wargi miała lekko rozchylo-Z lekką nadzieją, że Bert powie: „Milo nie ma z tym nic wspólne-", nachyliła się jeszcze bliżej. Tymczasem Bert zapytał:
- Czy on w ogóle zna się na znaczkach? Oparła podbródek już mniej uwodzicielsko, na całej dłoni.
- Nie mam pojęcia. Nikt o tym nie wspominał. Najbardziej to hyba interesuje go Sherlock Holmes.
Bert w zamyśleniu przejechał palcem po brzegu pustego kieliszka owiną.
- Może widzi w sobie Holmesa? Shirley-Ann zachichotała.
- Cóż... przecież nosi czapkę z dwoma daszkami. Ale nie rozu¬miem, dlaczego to miałoby go skłonić do kradzieży czarnej jednopen-sówki. Holmes nie popełniał przestępstw, on je tropił.
Bert rozwinął swoją teorię.
- Gdyby zapragnął odrobiny rozgłosu, chciał pokazać swoje umie¬jętności detektywistyczne, mógłby udawać, że znalazł znaczek metodą Holmesa.
- Ale nie znalazł. Znaczek był między kartkami jego książki.
- Głupia pomyłka. Świadczy o tym, że facet nie należy do tej sa¬mej ligi co Holmes — skwitował Bert. - Wsadził go tam dla bezpie¬czeństwa, a potem zapomniał.
Zastanawiała się przez chwilę.
- Brzmi całkiem prawdopodobnie. Co planował zrobić ze znacz¬eni?
- Udawałby, że znalazł go tam, gdzie nikt nie szukał, i miałby oje pięć minut chwały jako nowoczesny Sherlock Holmes, który
robił durniów z policjantów. Cała rzecz nikomu nie szkodzi, pod wa-nkiem że znaczek trafi z powrotem do muzeum w idealnym stanie.
- Nieźle. Obyś się nie mylił. Nie chciałabym myśleć, że Milo to odziej.
- Wcale nie twierdzę, że nim nie jest. - Bert zmienił ton. - Nie zyscy kryminaliści noszą cyklistówki i worki z napisem „łupy".
- Ha, ha.
- Mógł zażądać okupu za znaczek. „Pięćdziesiąt kawałków albo spalę".
^tcktyw Diamond
97
- Na litość boską, to emerytowany urzędnik.
- Może całe życie czekał, żeby zrobić coś naprawdę ekscytują, cego?
- To głupie!
- Skoro tak nisko cenisz moje zdanie, to po co pytasz? - mruknął naburmuszony Bert.
Obraziła go. Był wrażliwy na punkcie wszystkiego, co choćby po¬średnio sugerowało, że jest głupi, a przecież z całą pewnością nikt nie posądziłby go o głupotę. Przypuszczała, że musiał wysłuchać mnós¬twa bezmyślnych uwag w pracy ze strony klientów ośrodka, którzy widzieli w nim tylko mięśniaka w dresach.
Sprzątnęli ze stołu i przez godzinę oglądali telewizję, ale Shirley--Ann nie potrafiłaby powiedzieć, jaki program.
Rozdział 14
ER DIAMOND JESZCZE NIE SPAŁ, chociaż minęła północ. Oglądał te-zję, wyszukiwał potknięcia w fabule starego filmu Złapać złodzieja. tephanie zrezygnowała po pierwszej przerwie na reklamy.
- Daleko mi do tego, żeby odciągać cię od Grace Kelly - zażarto-ła. - Obejrzyj do końca. Ja jestem zmęczona.
Rozbawił ją widok nowego kotka. Mały futrzak przysiadł na opar¬li fotela gotowy, żeby dać susa na rękę, gdyby Diamond się poru-ł. Peter miał dziwaczną teorię, że kot da im jakoś znać, jak chce być zwany. Stephanie była zadowolona, że uroczy tygrysek sam próbu-zyskać aprobatę. Pierwszego wieczoru, po dającym się przewidzieć buchu, kiedy Peter zobaczył kuwetę, pan i władca, tyran z Manvers treet przesiedział prawie całą noc z kotkiem na wypadek, gdyby zwie-kowi było smutno. Wielki poczciwina. Wtedy zadzwonił telefon.
Leżała w łóżku, jeszcze nie spała, czytała, kiedy wszedł do sypialni, by podać jej kotka.
- Kochanie, muszę wyjść. Dzwonił Wigfull. Szeroko otworzyła oczy.
- Nie jest twoim szefem. Czego on chce o tej porze?
- Znalazł zwłoki.
- Osobiście?
- Tak mówi. Morderstwo to moja działka, nie jego.
- Gdzie?
- Na łodzi, na kanale.
- W Bath?
- W Limpley Stoke. Na tej przystani niedaleko akweduktu. Mu¬szę jechać.
- Jest paskudnie zimno. Pokazał się szron.
- Będę jechał ostrożnie po Brassknocker - obiecał.
- Nie chodzi mi o to, jak prowadzisz. Po prostu bez ciebie zmarz¬nę w łóżku.
Uśmiechnął się.
- Zanim wrócę, przyjemnie je rozgrzejesz.
- Dziękuję. Naprawdę nie mogę się doczekać. Będziesz zimnyjak nieboszczyk przed pogrzebem.
ZA DNIA ZE WZGÓRZA BRASSKNOCKER roztaczają się wspaniałe, za¬pierające dech widoki na dolinę Limpley Stoke. Nocą zjazd z Claver-ton Down jest jeszcze bardziej wstrząsający, bo nurkuje się w ogrom¬ną, czarną, tylko miejscami oświetloną pustkę. Diamond i tak prowa¬dziłby ostrożnie, nawet bez ostrzeżenia o oblodzeniu. U dołu wzgó¬rza, przy pubie Viaduct odbił w prawo, wjechał na A36 i na światłach od razu skręcił w lewo.
Wjazd na przystań w Dundas to niezbyt atrakcyjne pobocze dla kierowców, kawałek nierównego kilkunastometrowego terenu przy Bradford Road. Za otwartą bramą stało kilka oszronionych samo¬chodów. Diamond podskakiwał na dziurach w asfalcie. Zatrzymał się obok pustego radiowozu. W pobliżu nikogo nie było. Na końcu par¬kingu stała tablica. Poszukał w schowku latarki. Przeczytał: „Uwaga na złodziei samochodów".
Było tylko jedno dojście: pod górę, w stronę prowizorycznych za¬budowań, jak się okazało - biur przystani. Znajdowały się nad tym odcinkiem starego kanału węglowego Somerset, który teraz służył do cumowania statków. Światło latarki ukazało mały, żelazny mostek, a za nim rząd barek i innych stateczków.
Na nabrzeżu Diamond zobaczył, że przystań rozciąga się dalej, niż z początku mu się wydawało, i jest także po drugiej stronie ka¬nału. Musiało tu stać z pięćdziesiąt, sześćdziesiąt łodzi. Błysnął po paru nazwach wymalowanych ozdobnymi literami, w stylu charak¬terystycznym dla łodzi kursujących po kanale: „Henrietta", „Brzytwa Ockhama", „Charleen". Domyślił się, że łodzie zacumowano na zimę, zamknięto, zaciągnięto zasłony, a z pokładów usunięto wszystkie ru¬chome przedmioty. Skoro złodzieje mogli ukraść samochód, to rów¬nie dobrze mogli gwizdnąć łódź. Usłyszał jakieś głosy. Promień latarki szył ciemność i go oślepił. Diamond podszedł do Johna Wigfulla, dwóch policjantów w mundurach i brodatego mężczyzny w czapce z dwoma daszkami. Stali przy burcie czerwonej barki „Pani Hudson". 2 dwadzieścia iglaków w doniczkach stało na dachu, poświadczając, że barka jest zamieszkana; była tam też antena telewizyjna. W.środku świeciło się światło, ale widok wnętrza zasłaniały story opuszczone we wszystkich oknach.
_ To pan Motion. - Wigfull skinął głową w stronę brodacza. -Właściciel barki.
Jes nit
- Ładna łódka - zwrócił się Diamond do Motiona. -1 mówi pan, że w środku są zwłoki?
- Razem je znaleźliśmy - wtrącił się Wigfull.
- Ty znalazłeś? - Diamond omal nie dodał, że Wigfull miał przecież prowadzić na pełnych obrotach śledztwo w sprawie kradzieży znaczka. Ale nie musiał tego robić, bo wystarczyło, że podkreślił słowo „ty".
- Peter, opowiem ci wszystko od początku. Musimy poczekać na kryminalistyków, więc posłuchaj, co się stało. Dziś wieczorem pan Motion przyszedł na Manvers Street i poinformował nas, że zaginio¬na czarna jednopensówka znalazła się w jego posiadaniu.
- Więc znalazłeś. - Diamond na dłużej zatrzymał wzrok na Mo-tionie i jego czapce z dwoma daszkami, ale nie świecił mu w twarz la¬tarką, więc nie mógł ocenić człowieka. - Zwłoki i znaczek?
- Został znaleziony w książce - ciągnął Wigfull. - Pan Motion nie wie, jak tam się znalazł. Właśnie czytał coś z tej książki na spotkaniu. Jest taki klub Tropiciele Zbrodni, zbierają się w poniedziałki...
- Chwileczkę. Co takiego?
- Tropiciele Zbrodni.
- Jesteśmy grupą mieszkańców Bath, których łączy zainteresowa¬nie powieścią kryminalną - wyjaśnił Motion tonem, który ujawniał pewną irytację na Wigfulla. Wyraźnie wielokrotnie już omawiali ten temat.
- Na spotkania przynoszą lektury - podjął Wigfull. - I odczytują fragmenty. Kiedy pan Motion otworzył książkę, zobaczył okładkę. -Używam terminologii kolekcjonerów znaczków. Chodzi mi o kopertę 2 czarną jednopensówka. Tkwiła między kartkami dokładnie na tym rozdziale, który pan Motion wybrał do przeczytania. Czy prawidłowo Podsumowałem fakty, proszę pana?
- Tak - odparł Motion znużonym tonem.
- Otworzył książkę i dokonał odkrycia w obecności sześciorga świadków. Kiedy zdał sobie sprawę, co to jest, przyszedł prosto na ko¬mendę i to zgłosił. Była za pięć dziewiąta, dziś wieczór. Zostałem we¬zwany, przesłuchiwałem go od wpół do dziesiątej.
- Prawie trzy godziny - dodał Motion.
- Proszę pana, nie przyniósł pan zabłąkanej papużki - odparł Wigfull, okazując pewną niecierpliwość. - To najdroższy na świecie znaczek pocztowy. - Znów zwrócił się do Diamonda. - Pan Motion twierdzi, że nie wypuszczał książki z rąk, odkąd wyruszył na spot¬kanie.
- Dosłownie? - zapytał Diamond. Brodacz skinął głową.
- Widzę, że pan nosi płaszcz. Czy miał go pan na sobie podczas spotkania?
- Oczywiście, nie.
- Zatem zdjął go pan i nadal trzymał książkę w ręku? Cóż, to możliwe, choć niełatwe.
- Dzieli pan włos na czworo. Położyłem ją na chwilę na krześle, ale cały czas miałem na oku.
- Więc nie powinniśmy przyjmować dosłownie wszystkiego, co pan mówi. Kontynuuj, John.
- Przerabialiśmy to parę razy - powiedział Wigfull.
- Chodzi ci o to, że już ustaliłeś, jak to było z płaszczem?
- Ustaliłem, że nikt w klubie nie miał okazji włożyć okładki do książki. - Wigfull ominął kwestię płaszcza. - Jest prawdopodobne, że była już w książce, zanim pan Motion wybrał się na spotkanie; a skoro tak, sprawca musiał dostać się na pokład barki, wejść do kabiny, zna¬leźć książkę i włożyć tam okładkę. Pan Motion twierdzi, że zawsze za¬myka barkę. Używa kłódki z niepowtarzalnym kluczem.
- Niepowtarzalnym? Większość kłódek sprzedawana jest z dwo¬ma kluczami - zauważył Diamond. Beztroska Wigfulla obudziła w nim pedanta.
- Z początku były dwa - wyjaśnił Motion. - Jeden z nich wpadł mi do kanału w ubiegłym roku.
- Czy ktoś mógł kupić kłódkę z podobnym kluczem?
- Nie. Nie w Anglii. To produkt niemiecki. Solidny i drogi. Od ślusarza przy George Street. Hm, sam pan może sprawdzić.
Diamond oświetlił latarką stalową kłódkę, teraz otwartą, zwisającą żelaznej klamry u góry drzwi. Kiedy drzwi były zamknięte, klam-wsuwała się w metalową zasuwę na zawiasach przymocowaną do suwanego w}azu w tylnej części dachu. Wyglądało to na dobre za¬bezpieczenie. Diamond nie dotykał niczego przed przybyciem spe¬cjalistów z wydziału kryminalistyki. Kłódka była z pewnością bardzo wytrzymała.
_ Zawsze ją pan zamyka? - zapytał Motiona.
- Nie zamykam tylko wtedy, kiedyjestem na barce. Wtedy rygluję wszystko od wewnątrz.
- Naprawdę?
- Co naprawdę?
- Naprawdę zawsze pan się trudzi, żeby się zaryglować?
- Oczywiście. Chcę się we własnym domu czuć równie bezpiecz¬nie, jak pan chciałby się czuć u siebie. - Motion nie bał się skrzyżować mieczy z Diamondem. Był pewien siebie jak ktoś dobrze wyćwiczony w gadce.
Wigfull znów podjął narrację.
- Oczywiście, po przesłuchaniu pana Motiona na okoliczność kradzieży znaczka postanowiłem towarzyszyć mu tutaj, żeby zoba¬czyć, czy jego wersja jest spójna. Kiedy dotarliśmy na miejsce, bar¬ka była zamknięta na kłódkę, tak jak twierdził. Ale gdy otworzyliśmy drzwi, znaleźliśmy w środku zwłoki. Leżały na podłodze salonu.
- I zobaczyłeś je na własne oczy.
- Co?
- Jak w magii.
- Nie widzę w tym niczego szczególnie czarującego - burknął rozdrażniony Wigfull.
- Ale nie masz pojęcia, jak się tam znalazły?
- A ty masz? Pan Motion przysięga, że na pokładzie nie było ni¬kogo, kiedy wychodził na spotkanie.
- A co z drzwiami na przedzie?
- Na dziobie - poprawił go Wigfull.
- Są zaryglowane od środka - odparł Motion.
- Okna? - Diamond oświetlił burtę barki. Zobaczył pięć okien. - Dobra, jasne. - Nikt nie mógłby przecisnąć się przez wąskie świet¬liki pod dachem. - Żadnych innych dróg, którymi można by wejść? Włazy?
- Jest właz do silnika, ale stamtąd nie ma przejścia do kabiny.
- Proszę pana, będzie pan musiał wyjaśnić parę spraw.
- Ja? Ja będę musiał? - Motion pokręcił głową. - Jestem bardziej zdziwiony niż wy.
- Najzabawniejsze - wtrącił się Wigfull — że miejsce w książce gdzie został znaleziony zaginiony znaczek, to początek rozdziału pod tytułem Wykład o zamkniętym pokoju.
- Co w tym zabawnego? - zapytał Diamond.
- Nie zaprzeczysz, że to dziwny zbieg okoliczności. Mamy tutaj zagadkę zamkniętego pokoju. Jak zwłoki znalazły się na barce, skoro drzwi były zamknięte?
- Teraz bardziej interesują mnie zwłoki. Wiemy kto to?
- Leży twarzą do dołu.
- Więc to mężczyzna?
- Badałem go krótko, żeby sprawdzić, czy jeszcze żyje. Obok gło¬wy widać krew. Jest martwy. Nie ma pulsu. Nie wiem, czy zobaczysz coś przez szpary między storami. - Wigfull ukucnął przy najbliższym okienku, ale paski żaluzji ściśle przylegały do siebie.
- Może domyśla się pan, kim jest ten człowiek? - spytał Diamond Motiona.
- Nie mam pojęcia. Nie pozwolono mi wejść. Otworzyłem drzwi, sięgnąłem do przełącznika światła, zobaczyłem postać leżącą przede mną na podłodze i powiedziałem: „O Boże!", czy coś podob¬nego. Potem ten dżentelmen przejął ster. I tyle.
Warkot silników zbliżający się do przystani przerwał rozmowę. Dwie pary rozkołysanych reflektorów nadjeżdżały od strony drogi: specjaliści z wydziału kryminalistyki w land roverach. Natychmiast przebrali się w białe kombinezony i zaczęli rozciągać taśmy policyjne wzdłuż nabrze¬ża, chociaż mało prawdopodobne, żeby o tej porze ktoś tu się kręcił.
- Gdybyście podnieśli story, obejrzelibyśmy miejsce zbrodni, nie przeszkadzając wam - zaproponował Diamond.
Ale na tę prośbę zareagowano dopiero po dwudziestu minutach. Kryminalistycy mają swoje procedury i ściśle ich przestrzegają.
- Ofiarą jest mężczyzna, biały, wiek około czterdziestu pięciu lat - poinformował wreszcie szef zespołu. Ma na sobie jasnobrązowy płaszcz przeciwdeszczowy, a pod spodem niebieską, sportową mary¬narkę, czarne spodnie, białą koszulę i czarny krawat. Obok niego leży czapka, brązowa. Jedyne obrażenie, jakie widzę, to rana głowy.
A broń?
_ Nie wiem. Tutaj nie ma niczego konkretnego, co mogłoby po¬łożyć za broń.
- Czy ten opis coś panu mówi? - zwrócił się Diamond do Mila jylotiona.
- Nie.
- Mieszka pan sam? Czy już tego nie wyjaśniałem?
Nie mnie. - Diamond się zawahał. - Muszę o to zapytać, proszę a. Czy ma pan jakiegoś towarzysza?
- Absolutnie nie. - W odpowiedzi zabrzmiała uraza.
- Teraz odsłonili okna. Proszę popatrzeć na tego człowieka i po¬wiedzieć, czy go pan rozpoznaje.
- Nie widać twarzy.
- Po ubraniu i ogólnym wyglądzie. Nie możemy ruszyć denata, dopóki lekarz się nim nie zajmie.
Motion nachylił się bliżej do szyby.
- Wygląda trochę jak... Ale to niemożliwe. Jak kto, proszę pana?
- Jak... Sid. Ale to jeden z Tropicieli Zbrodni. On rzeczywiście ma taki płaszcz przeciwdeszczowy. Nie, to przecież nie może być Sid. Był ze mną na spotkaniu aż do końca. Poza tym, co on by robił na mojej łodzi?
Rozdział 15
NASTĘPNEGO DNIA RANO Diamond zebrał funkcjonariuszy wydzia¬łu zabójstw w pokoju odpraw na Manvers Street. To bez znaczenia, że połowa z nich była oficjalnie przydzielona do operacji „Trzmiel". Ludzie Wigfulla dostali polecenie, żeby się stawić. Morderstwo miało pierwszeństwo przed wszystkim innym. Ale i tak odzyskanie znaczka dodało „Trzmielom" trochę animuszu. Diamond szybko się z tym uporał.
- Ludziska, pewnie dziś rano trochę wam za wesoło. Aja ostatniej nocy cholernie źle spałem. Jeżeli jest coś, z czego można być zadowo¬lonym, to chciałbym wiedzieć, co to takiego.
Młody inspektor, dopiero co przeniesiony z Radstock, pospiesznie wyjaśnił mu, co to takiego.
- I to ma być ta dobra nowina? - prychnął Diamond.
- Hm, według mnie tak, proszę pana.
- Dobra nowina, dupa blada. Jeszcze nie wiecie, kto świsnął zna¬czek. Nie macie żadnej zasługi. Ktoś go zwrócił. Spryciarz pokazał nas jako gliniarzy z książeczki dla dzieci, bo tacy zresztą jesteśmy. Co to za dobra wiadomość?
- To zła wiadomość, proszę pana - wyrzucił z siebie inspektor.
- I znowu źle, łaskawco. To nie jest zła wiadomość. Zła wiado¬mość to, że ostatniej nocy kogoś zamordowano. I wydaje się, że ist¬nieje związek pomiędzy morderstwem a kradzieżą. - Zwracał się do wszystkich w pokoju. - Ofiarą jest czterdziestosześcioletni m꿬czyzna, Sid Towers, nocny stróż. Po raz ostatni widziano go żywego w śródmieściu Bath, wczorajszego wieczoru, za piętnaście dziewiąta¬
włoki znaleźli nasz pan Wigfull i Milo Motion, facet od znaczka. Jas-? Milo Motion. Czas: około pierwszej nad ranem. Miejsce: barka cumowana na przystani w Dundas, po drugiej stronie pubu Viaduct. lara dostała w głowę ciężkim przedmiotem, czymś takim jak klucz ncuski. Narzędzia zbrodni jeszcze nie znaleziono. Nurkowie sąjuż miejscu, na wypadek gdyby wrzucono je do wody, w co wątpię. Za-Sjca jest mądry, a to i tak mało powiedziane. Milo Motion mieszka barce; za piętnaście siódma zamknął drzwi, żeby pójść na spotkanie Bath, a kiedy wrócił z Johnem Wigfullem u boku, kłódka wisiała etknięta.
- A ofiara w środku - dodał Wigfull od siebie.
- Teraz opowiem wam o Tropicielach Zbrodni. Keith, zetrzyj ten uśmieszek z twarzy. Podaję wam najważniejsze fakty. Milo Motion na¬leży do klubu... towarzystwa literackiego, jak mówi, które nosi nazwę Tropiciele Zbrodni. Co poniedziałek spotykają się w krypcie Świętego Michała, tego dużego kościoła przy Podium. Tam omawiają powie¬ści detektywistyczne. - Przerwał i wskazał palcem kogoś, kto cichcem
^zmawiał z sąsiadem. - Może się zamkniesz i posłuchasz? Sid To-ers, zamordowany, należał do klubu tych Tropicieli Zbrodni i był na otkaniu. Milo Motion, właściciel barki, postanowił przeczytać roz-ział książki, którą ze sobą przyniósł. Książka należała do niego, rozu-ecie? Ten rozdział dotyczył tajemnicy zamkniętego pokoju, która, sądzę, ma zagorzałych zwolenników wśród wielbicieli krymina-'w. Otworzył na wybranym rozdziale i... jak myślicie? Zobaczył tam arną jednopensówkę. Leżała między kartkami w charakterze zakład¬ki. Wszyscy przeżyli szok, nie mówiąc o panu Motionie. Spotkanie skończyło się wcześnie niż zwykle, a Motion przyszedł prosto do nas przez resztę wieczoru przepuszczano go przez maszynkę do mielenia ięsa. Krótko mówiąc, nie był to dla niego szczęśliwy dzień. Obcią-no go kradzieżą znaczka i zamordowaniem mężczyzny. Twierdzi, jego łódź była zamknięta cały wieczór i tylko on miał klucz. Ale edy otworzyliśmy drzwi, znaleźliśmy tam zwłoki. Więc oskarżymy wia Motiona o morderstwo? Jak cholera! Ma lepsze alibi niż papież, owiłem wam, że Towers żył o ósmej czterdzieści pięć. Za pięć dzie¬wa Motion przyszedł do sierżanta dyżurnego na dole. Nie zdołałby otrzeć do przystani i wrócić w dziesięć minut. A resztę czasu spę-
2 Johnem Wigfullem. Przyjaciele, mamy tu tajemnicę zamkniętej i.
- Mógł kogoś wynająć - odezwał się ktoś z zespołu Wigfulla.
- Motion?
- A dlaczego nie?
- Zeby dokonać zabójstwa na własnej łodzi? - W głosie Diamon¬da zabrzmiała ostra nuta niedowierzania.
- Powiedział pan, że mamy do czynienia z kimś sprytnym, a na¬wet więcej niż sprytnym. Może to jeden wielki blef
- Nie sądzę, ale chętnie posłucham rozwinięcia tej teorii. Rozwinięcia nie było. Ciszę przerwała Julie Hargreaves:
- Może najpierw przeanalizowalibyśmy kradzież znaczka? - Za długo już pracowała z Diamondem, żeby dać się nastraszyć jego po¬nurym nastrojom.
- Właśnie chciałem powiedzieć to samo - wtrącił się John Wgfull.
- Chcesz przejąć prowadzenie? - Diamond mówił łagodnym gło¬sem i niewykluczone, że naprawdę to proponował. Trudno stwierdzić.
Wigfull nie odpowiedział.
- To twoje dziecko - przypomniał mu Diamond.
Wigfull wiercił się na krześle. Kradzież znaczka istotnie była jego ukochanym dzieckiem, tyle że nie mógłby z dumą pokołysać go na kolanie.
Julie rozładowała napięcie.
- Może na początek ustalilibyśmy, że Milo Motion to wykorzy¬stany frajer, a nie złodziej? Ktokolwiek obrabował Muzeum Poczty, a pamiętajmy, że zrobił to sprytnie, zaryzykował, publikując wierszyki. To bezczelny cwaniak. Nie oddałby potulnie znaczka tak, jak to zrobił ten cały Motion. To byłaby kapitulacja i do tego żałosna.
- Mów dalej.
- Dobrze myślę? - Julie nie dała się speszyć. - Chciałabym wie¬dzieć, czy ktoś się z tym nie zgadza.
Diamond spojrzał w lewo.
- John?
- Według mnie, brzmi rozsądnie. - Wigfull poczuł się zmuszony, żeby to przyznać. - Po kilku godzinach z Motionem nie widzę w nim mistrza złodziejskiego fachu. Owszem, to inteligentny facet. Samot¬nik. Może nawet... ekscentryk?
- Skoro uważasz, że jest homoseksualistą, dlaczego nie powiesz wprost? - mruknął Diamond.
- Bo tego nie wiem - odgryzł się Wigfull. - Nie dociekałem. Jego referencje seksualne nie mają tu znaczenia. Gdybyś pytał, czy się do-yślam, powiedziałbym, że to prawdopodobnie gej, ale to tylko po--erzchowne wrażenie.
_ Wykrztuś to, John - odezwał się Halliwell. - Ten gość to pedał. _ Dlaczego tak myślisz? - zapytał Diamond. - Pokazywał ci uta?
Wigfull usiłował poważnie zakończyć swoją wypowiedź.
- Nie sądzę, żeby Motion miał dość ikry na popełnienie takiej adzieży, nie mówiąc o tym, żeby się z tego wykręcić.
- Jesteś pewien, że nie ma partnera? - naciskał Diamond.
- Nikt z nim nie mieszka, jeśli o to ci chodzi. Dopiero co mó¬wiłem, że to samotnik. Julie, wracając do twojego pytania, owszem, moim zdaniem, został wrobiony. Musimy szukać kogoś innego.
Więc powinniśmy znaleźć motywy - podjęła Julie. - Po co kraść znaczek, skoro zamierza się go oddać? Wcześniej czekaliśmy na żąda-ie okupu. Nie przyszło.
- Znaczek to tylko pionek w dużo poważniejszej grze - stwierdził alliwell.
- Łączysz go z morderstwem?
- Oczywiście, Julie. Poświęcasz pionek, żeby zyskać lepszą po-cję.
- Jaką lepszą pozycję? - zapytał Diamond.
- Było pewne, że Motion pójdzie na policję i spędzi na przesłu¬chaniu kilka godzin. Jego barka stała pusta. Morderca miał dość czasu,
by zabić Towersa i uciec.
- Tylko że nie wiemy, jak dostał się do zamkniętej łodzi i co tam rowadziło Towersa.
- Tajemnica zamkniętego pokoju - odezwał się ktoś z zespołu gfulla. - Czy to nie zastanawiające, że Tropiciele Zbrodni spotkali , żeby porozmawiać o tajemnicy zamkniętego pokoju, a teraz my amy z nią do czynienia?
- Z dwiema - zauważył Diamond; już zaczął myśleć bardziej kon-ktywnie. - Z tajemnicą znaczka i tajemnicą morderstwa. Rzeczy-
kradzież znaczka mogła być taktycznym posunięciem w po¬mniejszej grze. Miejmy otwarte głowy. Ponieważ sprawa znaczka a P'erwsza, zajmijmy się nią przez chwilę. Milo Motion nie po-fi wyjaśnić, jak czarna jednopensówka dostała się między kartki
jego książki; przypadkiem okazała się nią powieść Wydrążony człowiek Johna Dicksona Carra, jeśli ma to jakiekolwiek znaczenie dla bandy małpoludów, która nie wychodzi poza lekturę tabloidów. Trzymał ją w kajucie razem z innymi książkami. Przez ostatni tydzień nikt go nie odwiedzał. W wieczór spotkania zdjął książkę z półki i zabrał do klu¬bu Tropicieli Zbrodni. Cały czas trzymał ją przy sobie. Co nam zatem pozostaje? Znaczek był już między kartkami, kiedy Motion zdejmo¬wał Wydrążonego człowieka z półki. John i ja widzieliśmy barkę. Nie¬zbyt długa, jakieś osiemnaście metrów. Motion twierdzi, że rygluje ją od wewnątrz, kiedy wychodzi. Jeżeli złodziej podrzucił znaczek, mu¬siał znaleźć sposób, żeby pokonać zamki i zasuwy. Kabina to szczel¬nie zamknięty obszar. Żadnych włazów, a przez wąskie świetliki pod dachem nikt się nie przeciśnie. Po obu stronach są drzwi. Te drugie są zamknięte z zewnątrz na mocną, wiszącą na krótkim ryglu kłódkę i jest tylko jeden klucz... na kółku w kieszeni Motiona.
- Czy złodziej mógł odkręcić zawiasy na drzwiach? - zasugerował Keith Halliwell.
- Te, na których trzyma się kłódka? - zapytał Diamond. - Dobra uwaga. Sami to sprawdzaliśmy. Śruby są zardzewiałe, więc po jakim¬kolwiek niedawnym majstrowaniu zostałyby ślady. Nie ma ani jedne¬go zadrapania.
- A zawiasy? - dorzucił ktoś inny.
- Brak do nich dostępu z zewnątrz, i nikt przy nich nie gmerał.
- Ktoś musiał mieć duplikat klucza - stwierdził Halliwell. - Bez względu na to, co mówi pan Motion.
- Sprawdzaliśmy u ślusarza. To niemożliwe. Zamki wyproduko¬wane w Niemczech, a każdy jest inny. Owszem, były dwa klucze, ale Motionowi zapasowy wpadł ponad rok temu do kanału. Po prostu nie wyobrażam sobie, żeby jakiś przechodzący obok bandyta wyłowił go i wiedział, do której kłódki pasuje.
Halliwell okazał się upartym gościem.
- Jeżeli gdzieś położył klucze, ktoś mógł zrobić odcisk w plasteli¬nie. Stara sztuczka.
- Jeżeli - podkreślił Diamond. - Ale on twierdzi, że klucz zawsze trzyma w kieszeni spodni, które ma na sobie.
- Pytanie tylko, czy możemy mu wierzyć.
- Sądzę, że tak.
- Musi być jakieś wyjaśnienie.
_ Może was zainteresuje, co na ten temat ma do powiedzenia Dick-in Carr. - Diamond pogrzebał w kieszeni marynarki i teatralnie wyjął zemplarz Wydrążonego człowieka w miękkiej okładce. - Rozdział sie¬demnasty: Wykład o zamkniętym pokoju. Milo Motion zamierzał to od¬czytać Tropicielom Zbrodni. Autor stwierdza między innymi, że wyjaś-lienie tajemnicy zamkniętego pokoju zawsze jest rozczarowaniem.
- „To takie łatwe, kiedy sprawa jest już rozwiązana" - szepnął Tigfull.
- Co?
- Cytat z opowiadania o Sherlocku Holmesie. Teraz zajmijmy się Johnem Dicksonem Carrem - zauważył
szorstko Diamond. - W tej lekturze autor klasyfikuje większość me¬tod używanych przy zagadce zamkniętego pokoju. Nie chcę was nu-Izić, powtarzając wszystkie. Odrzuca tajne przejścia przez boazerię, ekretne korytarze i tak dalej, jako sztuczki poniżej wszelkiej kryty-i. Jest mocno cięty na morderstwa popełnione przez zabójcę, któ-nie wchodzi do pokoju za pomocą gazu, urządzeń mechanicznych i tym podobnych. Tak samo w kwestii samobójstwa, kiedy broń niknie ' kominie na gumie do majtek. Ta guma do majtek wywołała tu i ówdzie chichoty.
- Jest opcja, że można błyskawicznie wyrzucić broń przez okno. Są kule z lodu, który się topi, nie zostawiając śladu. Dalej: jadowi¬te węże, wcielenia, przebrania, sztuczki z czasem. Ale nas najbardziej powinna zainteresować część dotycząca sposobów majstrowania przy zamkach. Dickson Carr dokonał podsumowania i przedstawił trzy ka-sgorie. Pierwsza: morderca używa sznurka i metalu, żeby przekręcić lucz, który tkwi w zamku po drugiej stronie drzwi. To nie ma zna¬czenia dla naszego problemu. Kolejna: może zdjąć drzwi z zawiasów, jak ktoś tu podpowiadał, ale to nie nasz przypadek. Trzecia: majstruje przy zasuwie, używając sznurka albo metalu. Jedne z drzwi na bar¬ce, jak sobie przypominacie, były zaryglowane od środka. Ale nie ma
mowy o tak prymitywnych, jak te opisywane w 1935 roku przez dicksona Carra. To zasuwy z kilkoma bolcami, osadzone w drewnie, iiewidoczne z zewnątrz i zaprzeczę każdemu, kto powie, że da radę je otworzyć sznurkiem, plastikiem czy widelcem. Jeśli zabójcą nie jest "ilo Motion, a nie może nim być z przyczyn, które przedstawiłem, ' morderca albo morderczyni musieli znaleźć sposób, żeby otworzyć iódkę.
- Co też jest niemożliwe - dorzucił Wigfull. - To skomplikowana kłódka z tylko jednym kluczem. A pan Motion cały czas miał go przy sobie, kiedy go przesłuchiwałem.
- Kłódka na pewno była zamknięta, gdy przyszedłeś na łódź z pa¬nem Motionem? - zapytała Julie Hargreaves.
Wigfull skinął głową.
- Przyglądałem mu się uważnie. Promień latarki skierowałem na kłódkę. Widziałem, jak Motion wyjmuje klucz z kieszeni. Obrócił go w zamku, rozległo się trzaśniecie i pałąk kłódki odskoczył jak spręży¬na. Kłódka bez wątpienia została otwarta przy mnie.
- Znamy czas popełnienia morderstwa? - zapytał Fred Baker, je¬den z najstarszych detektywów Diamonda.
- Wiesz, jacy są anatomopatolodzy, kiedy idzie o ustalenie czasu zgonu - mruknął Diamond. - Powie tylko... o ile uda mi się przy¬pomnieć to zdanie: „objawy zewnętrzne nie są niespójne z czasem śmierci do czterech godzin od chwili zbadania zwłok". My wiemy, że biedny sukinsyn żył cztery godziny wcześniej.
- A przyczyna?
- Fred, daj mi odetchnąć. Jeszcze nie mamy raportu z sekcji zwłok. Na pewno dostał silny cios w głowę, ale gdybym ci powiedział, że zmarł na skutek uszkodzenia mózgu, to możesz być całkowicie pe¬wien, co napiszą w raporcie. Ze udławił się ością.
- Co wiemy o ofierze? - zapytał Keith Halliwell po krótkiej prze¬rwie. - Miał na pieńku z Motionem?
- Najwyraźniej nie. Motion twierdzi, że łączyły ich serdeczne stosunki. Mówi, że Towers był introwertyczny, niezwykle nieśmiały Rzadko włączał się do dyskusji Tropicieli Zbrodni. Nawet w oczy nie spojrzał, chyba że się go zmusiło. Pracował jako nocny stróż w skła¬dzie mebli. Poniedziałki miał wolne.
- Jakaś rodzina?
- Nie. Mieszkał sam na ostatnim piętrze budynku przy Oak Street, za Lower Bristol Road, pod wiaduktem kolejowym.
- Prowadził samochód?
- Dobre pytanie. Jak się dostał do przystani? Miał starą skodę-I zanim ktokolwiek zapyta, tak, samochód stał niedaleko wjazdu. Z powodzeniem możemy przyjąć, że Sid Towers pojechał tam po na¬głym zakończeniu spotkania Tropicieli Zbrodni. Na fotelu dla pasaże-
znaleźliśmy plastikową torbę z kupionym na wyprzedaży egzempla-em— dobrze myślicie, powieści Johna Dicksona Carra. _ Wydrążony człowiek?
- Nie. Trzy trumny. Jeszcze tego nie czytałem.
- Będzie pan miał szczęście, jeśli znajdzie pan na to czas. - Bake-wi starczyło odwagi, żeby rzucić ten komentarz.
_ Owszem, znajdę, jeżeli wy, ludziska, weźmiecie się do ro-;ty. Po pierwsze, trzeba się dowiedzieć, co się zdarzyło ostatniego eczoru na spotkaniu Tropicieli Zbrodni. Poza Motionem i ofia-uczestniczyło w nim pięć osób: cztery kobiety i jeden mężczyzna, araz podam nazwiska. Chcę, żeby przesłuchano ich dziś rano, za-im ukażą się informacje o morderstwie. Rozgrywajcie to ostroż-ie. Jeśli o nich chodzi, zajmujecie się sprawą czarnej jednopensów-'. Wiedzą, że byli świadkami czegoś niezwykłego jak diabli. Pewnie ię was spodziewają, więc nakłońcie ich, żeby mówili o chwili, kie-Motion otworzył książkę i znalazł znaczek. Spróbujcie odtwo-yć przebieg całego spotkania: czy ofiara albo ktoś inny powiedział oś, co mogło sprowokować zabójstwo. Sprawdźcie, czy Sid Towers ierzył się komuś z czegoś, zanim pojechał na przystań. Jestem cho-rnie pewny, że to morderstwo ma swój początek wśród Tropicieli brodni, więc chcę wiedzieć o ich motywach działania, lękach, am¬bicjach, napięciach między nimi; co jedzą na śniadanie i dlaczego bu¬zą się w nocy. - Zwrócił się do Wigfulla. - John, nie zapomniałem czymś? Wigfull odchrząknął.
- Przypominam, że prowadzimy śledztwo również w sprawie adzieży znaczka - powiedział urażonym tonem. - To coś więcej z tylko pretekst, żeby zebrać fakty na temat morderstwa. To poważ-
przestępstwo, które może mieć związek ze śmiercią Towersa albo oze go nie mieć. Bądźcie czujni. Twierdźcie, że dysponujecie peł-ym zestawem faktów prowadzących do odzyskania okładki z czarną dnopensówką i do tego, co zdarzyło się potem.
- Zrozumieliście? Czarna jednopensówka to dziecko pana Wig-Ha, a morderstwo to moje dziecko. A gdyby któreś z was to pomiꬳo, będzie odpowiadać przede mną - oznajmił stanowczo Diamond.
Teraz inspektor Hargreaves odczyta składy zespołów.
D«cktyw Diamond.
113
CIESZYŁ SIĘ, ŻE TO INNI PRZEPROWADZĄ PRZESŁUCHANIA. Był to akt łaski dla świadków, jeśli wziąć pod uwagę jego nastrój. W zamian po¬stanowił przejść się kawałek, przez Churchill Bridge, potem Lower Bristol Road, aż do Oak Street, żeby rzucić okiem na mieszkanie To¬wersa. Poprosił Julie, żeby z nim poszła. Po drodze podziękował za jej wkład w odprawę.
- Pojechałem zbyt ostro, nawet jak na moje standardy - przyznał. - Ty wyprowadziłaś sprawę na właściwą drogę. Nie wiem, co mnie napadło. Chyba brakuje mi snu.
- Nie pokazujesz się z najlepszej strony na zebraniach - odważyła się powiedzieć Julie.
- Byłem złośliwą bestią?
- Mogę być szczera?
- Zazwyczaj jesteś.
- Byłeś przerażający.
- Aż tak źle?
- Rzuciłeś się na tego nowego. On tylko próbował odpowiedzieć na twoje pytanie. Nie wiedział, że trzeba siedzieć cicho, aż się wyga¬dasz do końca.
- To teraz już wie, co?
- I jeszcze jedno. Rozumiem, że są tarcia między tobą a Johnem Wigfullem, ale nie musisz mu dopiekać na oczach jego zespołu. I bez ciebie wiedzą, jaki jest.
- Nie prowadzę Instytutu Kobiet.
- A szkoda. Ustawiłyby cię, zanimbyś się obejrzał. Roześmiał się.
- Chyba masz rację, Julie. Moja żona była skautką i przywołuje mnie do porządku.
- Skoro już zaczęłam, to mogę powiedzieć więcej. Twój zespół bardziej by się starał, gdybyś ich tak nie dominował. Nie lubią się wy¬powiadać.
- Boją się mnie? - zapytał szczerze zdumiony.
- Pewnie sam nie zdajesz sobie sprawy, jaki bywasz zawzięty. Patrzył z mostu na szarą wstęgę wody.
- Julie, jeśli chcesz znać prawdę, żaden z nich nie boi się tak jak ja. Pamiętaj, nie było mnie parę lat. Nie znam już tu nikogo. Zwołuj? zebranie i zaczyna się pole minowe. Mogę wydawać polecenia. Mog? przesłuchiwać podejrzanych. Ale postaw mnie przed oczami ludzi,
5rzy chcą zobaczyć, jak się sprawdzam jako szef. Nie powiem, że adam w panikę, ale w środku trochę się trzęsę. _ Hm, dziś rano nie było tego po tobie widać. Hałas ulicy przerwał rozmowę, dojechali w pobliże fabryk i ma-lówjuż dawno temu przekształconych w biura przedstawicielstw lieryjnych i budowlanych, które biegły wzdłuż tego odcinka Lo-Bristol Road. Diamond znał tę okolicę z czasów, kiedy mieszkał Wellsway. W ładną pogodę albo kiedy jego samochód się psuł, cho-tędy do miasta, schodami z Wells Road, pod wiaduktem kolejo-Szedł pod przęsłami, pod którymi pijaczki i obszarpańcy spę-i noc. Bawiło go, że pod jednym z tych łuków znajdował się kie-ś komisariat. A obok kostnica, gdzie składowano zwłoki ściągane ałego Avon.
Większa część Lower Bristol Road wyglądała paskudnie. Niektó-planiści miejscy już dawno chcieli ją zrównać z ziemią, ale w tych brykach - z ich obudowanymi drewnem wciągarkami wystającymi d ulicę, omijanymi o włos przez ciężarówki załadowane kontenera-
- kryła się jakaś duma. To był najstarszy zachowany krajobraz in-ustrialny Bath i miło się robiło na myśl, że budynki nadal mają zasto--wanie, choć nabrzeże z tyłu już nie funkcjonowało.
Po prawej stronie stał Bayer Building, wysoka budowla z czerwo-ej cegły, bogatsza w zdobienia niż pozostałe gmachy, z ostrołukowy-i oknami i ornamentami wykonanymi z kamienia wydobywanego Bath.
- Idę o zakład, że nie wiesz, po co to zbudowano - zagadnął Dia-ond, widząc szansę na złagodzenie napięcia.
Julie przyjrzała się budynkowi.
- To ma coś wspólnego z techniką?
- Tak, w pewnym sensie.
- Kanalizacje?
- Staniki.
- Słucham?
- Gorsety. Charles Bayer był królem gorsetów. Nasze prababcie 'ały mu za co dziękować.
- Wątpię. Niektóre cierpiały straszne męki.
~ No, ale wynalazł mały przedmiot, bez którego nie może się jść żadna kobieta, jp Co takiego?
- Agrafkę.
Na wprost Bayer Building ciągnęła się ulica, przy której do nie¬dawna mieszkał Sid Towers. Prawdopodobnie kiedyś mieszkali tu ro¬botnicy zatrudnieni w fabryce gorsetów. Oak Street przebiegała do¬kładnie pod wiaduktem - a właściwie pod jednym z łuków - i tak blisko głównej arterii do Bristolu, że nikt z własnej woli by się tu nie osiedlił.
Domy stały tylko z jednej strony, po drugiej prowadzono handel złomem. Dźwięk przecinanego metalu wznosił się ostro ponad hała¬sem wielkich ciężarówek dobiegającym z końca ulicy. Kilka domów okazało się pustych. Parę miało frontony w dobrym stanie, ale więk¬szość była zapuszczona. Dwupoziomowe szeregowce z miejscowego kamienia poczerniały u szczytów od pyłu węglowego. Godne uwagi, że mimo niedużych rozmiarów, kilka z nich przebudowano na lokale mieszkalne.
Zeby znaleźć mieszkanie Sida, musieli przejść pod przęsłem, obok dzieci rzucających patyki psu, który - sądząc po jego wyglądzie - po¬winien nosić kaganiec.
- Ten numer mi podano - powiedział Diamond. - Nie ma nic bardziej pomocnego jak oznakowane przyciski w domofonie.
- Przyniosłeś klucz? - zapytała Julie.
Wyjął go z kieszeni i otworzył drzwi wejściowe.
- O ile wiem, mieszkał na piętrze.
W środku śmierdziało kotem. Winowajca czmychnął i schował się za rolki linoleum na końcu korytarza. Betonowe schody ktoś spryskał różową farbą. Ale kiedy otworzyli drzwi na górze, mieszkanie Towersa wyglądało jak sala w koszarach gotowa na inspekcję. W wąskim kory¬tarzu wyłożonym czerwonym dywanem było czworo drzwi. Pierw¬sze prowadziły do sypialni, gdzie panował idealny porządek: ubrania uprzątnięte, kołdra podwinięta na każdym rogu- Meble, chociaż tanie i proste, bez śladu kurzu.
- Takie miejsca od razu mnie przygnębiają - zrzędził Diamond. -Żadnych fotografii, obrazów na ścianach. Gdzie jest coś, co świadczy¬łoby o człowieku, który tutaj mieszkał? Cholera, jak w hotelu. - Ot¬worzył drzwi do szafy, spojrzał na równiutko powieszone marynarki i koszule złożone w kosteczkę.
- Jakby wiedział, że umrze - zauważyła Julie.
- Nie ma nawet wczorajszej gazety przy łóżku.
_ Jeśli kupił, to zakład, że ją wyrzucił, zanim wyszedł z domu. _ Kiedy widzę takie miejsca, wyczuwam w nich skarłowaciałe
życie.
- Zorganizowane życie nie musi być skarłowaciałe - skomento¬wała Julie. - Po prostu sprzątał.
- Dla nas to na nic.
Zajrzeli do kuchni po drugiej stronie korytarza; tam też nie zna¬leźli żadnej wskazówki. W lodówce niewiele rzeczy, ale ładnie poukła¬danych. Kuchenka mikrofalowa i płyta grzejna - obie bez skazy.
- To chyba jakaś obsesja, co? - zapytał Diamond.
Salon wyglądał trochę bardziej obiecująco. Jedną ścianę, aż po su¬fit, zajmował biały regał. Książki w większości nie miały okładek, cho¬ciaż niektóre obłożone były w przezroczysty plastik - najwyraźniej wy¬pożyczone z biblioteki. Stał tam mały telewizor, a naprzeciwko niego fotel. Diamonda zainteresowało wiktoriańskie biurko. Otworzył klapę i został wynagrodzony widokiem różnych rzeczy ułożonych w prze¬gródkach. Książeczka czekowa, parę odcinków wypłaty, rachunki za elektryczność, notatnik na adresy, podkładka pod kartki, koperty, kilka zwykłych znaczków pocztowych.
- Lubił tego swojego Johna Dicksona Carra. - Julie przegląda¬ła regał z książkami. - Zgromadził co najmniej czterdzieści tytułów Drugi pisarz, którego kolekcjonował, ma trochę podobne nazwisko: Carter Dickson. Ciekawe, czy tu jest jakiś związek.
- Czy to coś znaczy? - uściślił Diamond, kartkując notatnik na adresy. Mnóstwo pustych stron. Ten człowiek chyba nie miał przyja¬ciół i krewnych wartych zanotowania.
Julie zdjęła z półki książkę Cartera Dicksona.
- Czytelniku uważaj, dobry tytuł. - Otworzyła książkę. - Napisa¬na przed wojną. Podobnie jak książki Dicksona Carra, prawda? Kiedy wydano Wydrążonego człowieka?
- Dawno temu. W latach trzydziestych.
- Jak sądzisz, to drogie pozycje? Czy on był zbieraczem?
- Myślisz, że jakieś cenne pierwsze wydanie mogło być moty¬wem? Hej, to jest pomysł.
Julie na chybił trafił wybrała jeszcze kilka książek. Otwierała je po kolei.
- „Wycofana z księgozbioru. Biblioteka Publiczna Warminster" -Przeczytała z jednej. - Drugą kupiono za siedemdziesiąt pięć centów.
Nie sądzę, żeby poważny kolekcjoner marnował na nie miejsce na półce. On to kupował do czytania.
- Przynajmniej coś o nim wiemy.
- Miałam rację. - Julie otworzyła kolejną książkę. - To frag. ment wstępu, posłuchaj: „Carr był tak płodnym pisarzem, że drugie¬mu wydawcy ciągle dostarczał kryminały pod pseudonimem Carter Dickson".
Diamond był już myślami dalej.
- Takiego zamiłowania do porządku mogła człowieka nauczyć dyscyplina wojskowa. Albo internat szkolny. Albo więzienie. Cieka¬we, czy jest notowany. Poszukamy.
- Nie zatrudniliby go jako nocnego stróża.
- Nie musiał im mówić, prawda?
- Przecież sprawdzają.
- Tak, ale on nie wstąpił do MI6. Pilnował tylko mebli biuro¬wych.
- Dla kogo pracował? - zapytała Julie. Diamond podniósł stosik odcinków wypłaty.
- Dla naszych starych przyjaciół, Odpornych.
Rozdział 16
SHIRLEY-ANN ZOSTAŁA SAMA, kończyła śniadanie, wzięła grzankę z tostera i posmarowała grubą warstwą masła orzechowego. Doga¬dzała sobie po cichu. Pracę zaczynała dopiero o dziesiątej, a kończyła o czwartej. Teoretycznie w porządku, ale warunki nie zawsze tak bar¬dzo jej odpowiadały jak godziny. Ogólnie rzecz biorąc, wręczała tu¬rystom ulotki przed frontonem opactwa. W gorące letnie dni było to dość przyjemne. Część pracy polegała na wzmacnianiu przesłania ulotek poprzez podkreślanie zalet wycieczek autokarowych. Nie prze¬szkadzało jej, że rozmawia z obcymi ludźmi. W większości przypad¬ków łatwo nawiązywała z nimi kontakt, bez względu na to, czy mieli ochotę na przejażdżkę. Ale w deszczowe dni pracy nie było - a to zna¬czy, nie było pieniędzy, bo zatrudniono ją na godziny. Najgorsze dni, jednostajnych opadów, są zbyt częste w angielskim klimacie. Nigdy nie wiedziała, kiedy zmaterializuje się nadzorczym pani Battle, i każe jej iść do domu. I tak wkrótce nastąpi dłuższa przerwa, do następnego sezonu. Pod koniec miesiąca Shirley-Ann wróci do upychania towa¬rów na półkach w Sainsbury's - o ile nadal mają wakaty.
Bert często mówił, że powinna poszukać sobie pełnego etatu. Wte¬dy zwykle odpowiadała, że czeka, aż Bert otworzy prywatne centrum rekreacyjne w Bath, co obiecywał od zawsze. Wtedy ona włoży białą garsonkę i zostanie recepcjonistką. Bert naprawdę marzył o wejściu w spółkę z jednym z najlepszych hoteli i wyposażeniu go w najnowsze urządzenia sportowe, basen pływacki, łaźnie parowe, sauny i solaria. Jedyny problem stanowiły finanse. Jak dotąd bank nie kwapił się do udzielenia mu pożyczki.
Tego ranka Bert wyszedł trochę wcześniej niż zazwyczaj. I dobrze bo kiedy skręciła z Russel Street, podjechał radiowóz. To, że jechali do niej, okazało się później, gdy spotkała się z Polly Wycherley. Sprytna Polly, która musiała wiedzieć, gdzie spotka Shirley-Ann, podeszła do niej na dziedzińcu przed opactwem i zapytała, czy może na chwilę od¬ciągnąć ją od pracy. Z jej poważnego tonu wynikało, że nie należy od¬rzucać prośby. Przeszły przez Church Street do herbaciarni Bath Bun na Lilliput Court, niedaleko Abbey Green.
W herbaciarni, mieszczącej się w podwórku, przy jednej z mniej ru¬chliwych ulic, panowała przytulna, spokojna atmosfera. Shirley-Ann czę¬sto się tu zaszywała. Lustra w białych ramach wiszące na różowych ścia¬nach i beżowe, zygzakowate wzory na dywanach niezbyt jej się podobały, ale dochodziło tu mało światła, więc musieli jakoś rozjaśnić wnętrze.
O tej porze herbaciarnia prawie świeciła pustkami, więc można było usiąść przy narożnym stoliku, jedynym, przy którym stały wyściełane krzesła. Na ścianie, po prawej stronie Shirley-Ann wisiała zielonkawa ry¬cina Rokeby'ego przedstawiająca Wenus. Ukazywała nagą boginię od tyłu, podziwiającą się w lustrze. Bert zażartował kiedyś, że to najlepsze pośladki w całym lokalu. Takie poczucie humoru zapewne nie przypadłoby Polly do gustu. Tego ranka jej małe usta były ściągnięte jak zszyta rana.
- Słyszałaś o Sidzie?
Shirley-Ann nie słyszała. Wiadomość mocno się wstrząsnęła - zo¬stała nadana przez lokalną radiostację o jedenastej.
- Jest jeszcze gorzej - dodała Polly. - Znaleziono go na barce Mila.
- Mila?
- Ostatniego wieczoru, po naszym spotkaniu.
- Och, nie, Polly!
- Ale Milo najprawdopodobniej nie ma z tym nic wspólnego - za¬strzegła Polly. - Siedział na komendzie i opowiadał im o zaginionym znaczku. - Poszukała w torebce chusteczki jednorazowej i wytarła nos. Ręce jej drżały.
- Sid zamordowany? - wyszeptała Shirley-Ann. - Nie mogę się z tym pogodzić. To był taki... nieszkodliwy facet. Kto chciałby zrobić mu coś złego?
- Jestem równie zdziwiona, jak ty. A policja nic nie mówi. Już cię odwiedzili?
- Nie. - Shirley-Ann na razie nie wspomniała, że widziała, jak ra¬diowóz zatrzymał się przed jej domem.
Do mnie przyszli tuż po dziewiątej. Musieli wiedzieć o śmierci ida ale nic nie powiedzieli. Zabito go wczoraj wieczorem, rozumiesz? yślałam, że chodzi tylko o czarną jednopensówkę, ale najwyraźniej się yliłam. -Jej zazwyczaj różowa twarz teraz pokryta była plamami.
- Przepraszam, a o co pytali?
- Policjanci? O wszystko odnośnie do spotkania i Tropicieli Zbrod-j>Jawet kiedy mówiłam o Sidzie, nie dali mi do zrozumienia, że
n nie żyje. - Polly kręciła w palcach guzik swojego płaszcza. - Użyli odstępu. Gadałam o rzeczach, o których nawet bym nie napomknęła, yby wyjawili, że Sid nie żyje, biedactwo.
- O jakich rzeczach?
- Och... że on taki spokojny. Aż się zapominało, że w ogóle jest. owiedziałam chyba, że... był do niczego. Zachowałam się podle.
Na pewno nikt cię o to nie oskarży. - Shirley-Ann próbowała ją cieszyć.
- Dlaczego do mnie? Dlaczego nie poszli do kogoś innego?
- Chyba dlatego, że jesteś przewodniczącą. - Shirley-Ann umilkła na czas, kiedy kelnerka przyjmowała zamówienie. Potem spytała: - Co m robił na barce Mila? Przyjaźnili się?
Polly ściągnęła brwi.
- O ile mi wiadomo, nie.
- Musiał mieć jakiś powód, żeby tam pójść. Skąd wiedział, która łódź?
- To nie tajemnica. Świętowaliśmy Boże Narodzenie na barce, azywa się „Pani Hudson". Mówiłam ci o tym. - Blade oczy Polly \ atrywały się w dziewczynę.
- A tak, rzeczywiście. - Shirley-Ann nie odwróciła wzroku.
- Sid wiedział, że Mila nie będzie na pokładzie - odezwała się olly po chwili. - Wszystkim oznajmił, że idzie prosto na komendę.
Przypuszczał, że zostanie tam kilka godzin.
- Jak sądzisz, czy Sid chciał coś zrobić? - zapytała Shirley-Ann.
- Wygląda na to, że tak, skoro pojechał na przystań o tej porze, cz w tym, że nie on jeden. Napastnik też był na pokładzie. Shirley-Ann poczuła gęsią skórkę.
- Tylko my wiedzieliśmy, że Milo wybiera się na policję. To zna-*y> ze jedno z Tropicieli Zbrodni zamordowało Sida.
Polly założyła ręce na piersi. Wargi jej drżały, jakby nie mogła się usić, żeby jeszcze coś powiedzieć.
Rozdział 17
Do POŁOWY DNIA CENTRUM OPERACYJNE SPRAWY MORDERSTWA NA BARCE -jak zaczęto już na to mówić przy Manvers Street - zostało zalane taką ilością informacji, że dwaj cywilni operatorzy komputera nie byli w stanie ich ogarnąć.
Od jedenastej spływały raporty od detektywów, którzy przesłu¬chiwali członków klubu Tropicieli Zbrodni; zespół kryminalistyków przysłał wstępny raport; ustalono czas przeprowadzenia sekcji zwłok.
- Niedobrze - mruknął Diamond, kiedy przekazano mu tę wia¬domość. - Kiedykolwiek, byle nie jutro rano. Prawdopodobnie nie dam rady tam się pojawić. Może ty byś poszła, Julie? Jedno z nas musi zostać tutaj.
Zabrzmiało jak prośba, ale to był rozkaz, a Julie Hargreaves znała swojego szefa na tyle dobrze, żeby nie kwestionować polecenia. Szef wydziału zabójstw nie dodał, że mdleje na sam widok skalpela, mimo że wszyscy się tego domyślali. Przez lata obmyślił wszelkie fortele, żeby tylko uniknąć uczestnictwa w sekcji zwłok.
- I jak, sprawdziłaś Sida Towersa? Miał coś na koncie? - naciskał ją bez litości.
- Kartoteka jest czysta, jeżeli naprawdę tak się nazywał.
- Szkoda. Więc co on robił na cudzej barce? Co zamierzał? Julie nie miała w zanadrzu żadnej teorii.
- Porozmawiałam za to z jego pracodawcą. Wielki wódz Odpor¬nych mówi, że Sid był jednym z najsolidniejszych pracowników.
- Nocny stróż, prawda?
- Teraz tego się tak nie nazywa.
Podniósł oczy.
_ A jak? Jak to brzmi w żargonie? Jak powinienem powiedzieć? Specjalista od nadzoru w godzinach nocnych? Roześmiała się.
_ Tak czy inaczej, pilnował mebli biurowych. _ A o ile nam wiadomo, desperata nic nie powstrzyma przed świś-nięciem szafki na akta.
Julie przeszła do wiernego przedstawienia faktów.
- Pracował dla Odpornych od czterech lat. Lubił samotną pracę, co im odpowiadało, bo większość stróżów woli być w zespole, szcze¬gólnie w nocy.
- Samotnik.
- Według dyrektora kadr, nałogowy, ale to nikomu nie przeszka¬dzało. Sumienny, punktualny, bardzo dokładnie przestrzegał prze¬pisów.
- Przydałby się nam tutaj. - Przez chwilę analizował informacje. - Odporni to duża firma, prawda? Wszelkiego rodzaju nadzór i ochro¬na. Widuję ich furgonetki w całym mieście.
- Spora część klientów to banki i spółki budowlane - powiedziała Julie. - Sid wcześniej jeździł furgonetkami. Instalują też systemy alar¬mowe.
Diamond, widząc, że nadchodzi John Wigfull, uciął rozmowę.
- Coś nowego, John? Czy się mylę, czy wąsiki ci drgają?
- Myślałem... - zaczął Wigfull.
- Żałuję, że mi na to nie starcza czasu. A o czym?
- O tej zagadce. Tej drugiej. Chyba częściowo ją rozwiązałem.
- Która to część? Momencik, John. - Machnął ręką do paru swo¬ich funkcjonariuszy zatopionych w hałaśliwej dyskusji. - Zamknijcie sie na chwilę. Nadinspektor Wigfull chce, żeby go słyszano.
- Hm, chodzi o dwa ostatnie wersy. „Dama i zamknięty pokój. Siedemnasta".
- No?
- Otóż „siedemnasta" musi się odnosić do rozdziału w książce, tej Johna Dicksona Carra, którą Milo zamierzał przeczytać. Rozdział sie¬demnasty. Wykład o zamkniętym pokoju. Jeżeli damą jest królowa Wik¬toria, to rymowanka mówi nam, żebyśmy jej szukali w zamkniętym Pokoju na rozdziale siedemnastym. Właśnie tam znaleziono czarną jednopensówkę.
- Tak sądzisz? - Diamonda nie powaliła dedukcja Wigfulla.
- To ma sens - upierał się Wigfull.
- Sens doskonały - przyznał Diamond. - Ale już za późno, praw¬da? Za późno, żebyśmy z tym coś zrobili. Ten spryciarz, który świs¬nął znaczek, nie ujawniał niczego przed czasem. Skąd mielibyśmy wiedzieć, że znaczek znajdzie się na rozdziale siedemnastym jakiejś mało znanej książki, napisanej wiele lat temu? Zero szans. Tak jak przy pierwszej rymowance. Łatwo się domyślić po szkodzie. Pamię¬tasz dwie pierwsze linijki? Jak to dokładnie szło?
- „Gdzie ta Wiktoria, Stara Królowa, kto ją ma?" - przypomniała im Julie.
- To oczywiste, prawda? Ostatnie dwie linijki to zagadka - powie¬dział Wigfull ze zrozumiałą irytacją.
- Więc rozpracowałeś, kto to jest „Stara Królowa"? - Diamond uniósł brwi.
- Jasne, Wiktoria.
- Nie powiem, żebym się z tobą zgadzał, stary. Stawiam wszystkie swoje pieniądze, że to była aluzja do pana Mila Motiona.
Wigfull zamrugał.
- On jest gejem! Możliwe, że masz rację.
- Musiałbyś być nieczułym brutalem, takim jak ja, żeby dojść do prawdy - stwierdził Diamond.
- Fakt - przyznał Wigfull.
- Ale do czego nas to prowadzi? - Diamond rozwijał myśl. - Mo¬żemy powiedzieć tylko tyle, że kradzież znaczka została dokonana we¬dług planu. Sposób, w jaki czarna jednopensówka znalazła się ubie¬głego wieczoru, nie jest przypadkowy. To się stało dokładnie tak, jak było zapowiedziane. Wypadło na Mila Motiona, jako głównego naiw¬niaka.
- A zatem złodziej wiedział, jaką książkę Milo zabierze na spotka¬nie Tropicieli Zbrodni i otworzy na rozdziale siedemnastym - wtrąciła się Julie.
- Właśnie! - zawołał Wigfull. - Podejrzanych policzymy na pal¬cach jednej ręki.
- Dwóch - odparł Diamond. - I stopy też mogą się okazać po¬trzebne.
- Mówię o Tropicielach Zbrodni.
- Jest ich sześcioro.
za-
_ Ach, ale jeśli wyeliminujemy Motiona, zostaje pięcioro uważyl Wigfull. - Pani Wycherley panna Chilmark, pani Shaw, panna filier i ten mężczyzna, Rupert Darby. _ A co z Sidem Towersem? _ Nie żyje.
- Żył, kiedy zniknął znaczek - przypomniał mu Diamond. - Gdy¬bym to ja prowadził śledztwo w sprawie kradzieży, nie wykluczałbym Sida Towersa, martwego czy żywego.
- Czy ten człowiek dopuściłby się takiego czynu?
- Oczywiście. Może nie zwracał na siebie uwagi, ale głupi nie był. Znał się na zabezpieczeniach. Wiedział, jak rozpracować budynek, żeby się włamać.
- Rozumiem. Ale nie wygląda mi na człowieka, który układa za¬gadki przyciągające uwagę do przestępstwa.
- A dlaczego nie? Czytywał kryminały. Miał mnóstwo czasu, żeby wszystko obmyślić. Mogło go korcić ułożenie zagadki dla policji.
Wigfull rozważał tę sugestię.
- No niby tak. Ale dlaczego został zabity? - Odpowiadając na własne pytanie, podniósł palec jak sędzia sportowy. - Może zabójca uznał za osobistą zniewagę sposób, w jaki znaczek został zwrócony. Oczywistym podejrzanym byłby Motion, ale on jedyny ma alibi.
- Słuchaj, John - powiedział ostrym tonem Diamond. - Morder¬stwo to moja działka. Nie wtrącaj się, dobrze?
- Ty udzielałeś mi rad.
- Więc udzielę ci jeszcze paru. Stwierdziłeś, że podejrzanych można policzyć na palcach jednej ręki. Właśnie dodałeś Towersa. Mu¬sisz włączyć do tego grona każdego, z kim rozmawiał Motion, kto wiedział, że facet zabiera książkę Dicksona Carra na spotkanie.
- I tak niewiele się tego uzbiera. Podobno Milo jest kolejnym sa¬motnikiem.
Diamond wzruszył ramionami. Wigfull musiał się z nim zgodzić.
- Teoretycznie, myślę, że masz rację. Czy coś ciekawego pojawiło się podczas przesłuchań?
- Nic zaskakującego. Dane cały czas są wprowadzane do systemu, ale rozmawiałem ze wszystkimi funkcjonariuszami, którzy brali udział w przesłuchaniach. W końcu udało się nam skontaktować z każdym członkiem klubu. Paru nie zastaliśmy w domu, capnęliśmy ich potem.
- Moim podejrzanym numer jeden jest ten mężczyzna.
- Dlaczego?
Jak rzadko uśmiech rozświetlił twarz Wigfulla.
- Mówię o swojej sprawie, o kradzieży znaczka. Jakoś nie wy¬obrażam sobie żadnej z tych kobiet, jak idzie ulicami Bath z drabiną i wiadrem.
- Seksista.
- Dwie z nich są w średnim wieku.
- Dla mnie liczy się, czy byłyby zdolne zamordować człowieka - odparł Diamond. - A kobieta potrafi trzasnąć faceta w głowę tępym narzędziem, czy to pani w średnim wieku, czy to dwudziestka. Zanim przyszedłeś do wydziału, mieliśmy taką sprawę w Twerton. Dwoje sta¬rych ludzi, oboje powyżej siedemdziesiątki, małżeństwo od pięćdzie¬sięciu lat, regularnie się tłukli, aż krew się lała. W końcu babka rąbnꬳa męża młotkiem, bo wywalił „Timesa" z programem telewizyjnym. Zabiła gościa. Często o tym myślę, kiedy wyrzucam gazety do kosza.
Po ZJEDZENIU KANAPKI NA LUNCH, Diamond po raz trzeci przesłu¬chał Mila Motiona.
- Wyspał się pan?
Milo został tymczasowo umieszczony w pensjonacie naprzeciw¬ko komendy, przy Manvers Street. Przyszedł zapytać, kiedy pozwolą mu wrócić do jego domu na wodzie. Czarna broda podkreślała wyzy¬wająco wystawiony podbródek. Bujna, to najlepsze określenie, pomy¬ślał Diamond. W potężnym zaroście schroniłaby się rodzina małych ssaków.
- Zostanie pan tylko do popołudnia. Daję na to słowo - obie¬cał Diamond. - Możliwe, że jeszcze nie przywrócono pańskiej łajbie dawnej chwały, bo kryminalistycy zabrali do analizy dywan i parę in¬nych przedmiotów.
- Chciałbym po prostu zmienić ubranie - powiedział Milo. - Nie twierdzę, że marzę o nocowaniu na barce po tym, co się stało.
- Wygodnie się panu mieszka w pensjonacie?
- Znośnie.
- Nie ma pan przyjaciela, u którego mógłby pan przenocować? Milo pruderyjnie mlasnął językiem.
- Nie.
- Może pan usiądzie?
_ Aż tak długo to potrwa?
_ Trzeba wyjaśnić parę spraw - oświadczył Diamond bezbar¬wnym tonem.
_ Jeśli znowu chodzi o tę cholerną kłódkę... - zaczął Milo.
f _ J\fie, chodzi o Tropicieli Zbrodni, proszę pana. Jest pan jednym
z założycieli, prawda? Zna pan nieźle każdego członka.
_ Jedno niekoniecznie wiąże się z drugim - odparł ostrożnie Mo-I tion. - Z większością widuję się raz w tygodniu, w poniedziałki. To mnie raczej nie upoważnia do deklaracji, że ich dobrze znam.
- Ale pani Wycherley to stara znajoma, f." - Zgadza się.
- A ta druga dama, panna, hm...
- Chilmark?
H - Właśnie. Znają pan prawie też od początku. Wczoraj wspomniał pan o jakimś zajściu z udziałem panny Chilmark. Coś z psem. Milo westchnął.
- Mam wrażenie, jakby od tego czasu minęło sto lat. Pies należy do Ruperta Darby'ego. Jest cholernie nierozważny ten Rupert. Panna Chilmark nie cierpi kundla, a ten, oczywiście natychmiast pędzi do niej. Gdyby Rupert zostawiał go w domu albo trzymał na smyczy, nie byłoby żadnych problemów. Ostatniego wieczoru jak zwykle spóźnił się na spotkanie, a Marlowe... to znaczy pies...
- Marlowe?
- Hm. Tak się wabi.
- Śmieszne imię jak na psa.
- To nazwisko detektywa z powieści Raymonda Chandlera. Pa¬mięta pan Głęboki sen?
- Mimo wszystko, śmieszne imię jak na psa.
- Rupert wyjaśnił nam, dlaczego tak go nazwał. Na pewno pan słyszał ten cytat z Chandlera: „Podejrzanymi zaułkami musi chodzić człowiek, który sam nie jest podejrzany..." Cóż, ten pies uwielbia po¬dejrzane zaułki.
Diamond pokiwał głową.
- Proszę kontynuować. Więc co takiego okropnego zrobił ten pies?
- Skoczył do panny Chilmark, a ona wpadła w panikę. Miała jakiś atak bezdechu, który został opanowany tylko dzięki szybkiemu działa-n'uJessiki... pani Shaw.
- Czyli?
- Poprosiła o papierową torbę. Podał ją Sid. Najpierw wyjął Stam tąd książkę. Jessica przytknęła torbę do twarzy panny Chilmark i atak ustąpił. To wszystko.
- Sid miał ze sobą książkę?
- Tak.
- Po co ją przyniósł? Nie czytał na głos, prawda?
- Nie, był zbyt nieśmiały. Myślę, że po prostu chciał ją sobie po¬czytać.
- Zauważył pan przypadkiem tytuł?
- Oczywiście. Sam interesuję się książkami. To były Trzy trumny Johna Dicksona Carra. Sid uwielbiał powieści Carra.
- Zna pan tę książkę?
- I to bardzo dobrze, ale pod angielskim tytułem.
- Po angielsku to nie są Trzy trumny?
- Powinienem powiedzieć: pod brytyjskim tytułem. Trzy trumny to tytuł, pod którym książkę opublikowano w Ameryce. Wydawcy w swo¬jej mądrości uznają czasem, że za oceanem książka lepiej się sprzeda pod innym tytułem. To cholerna przeszkoda dla kolekcjonerów.
- Więc jak brzmi ten brytyjski tytuł?
- Wydrążony człowiek.
- Naprawdę? Ale przecież właśnie tę książkę przyniósł pan na spotkanie.
- Owszem. Pierwsze wydanie angielskie, opublikowane przez Hamish Hamilton w 1935 roku. Niestety, mój egzemplarz nie ma okładki, inaczej wart byłby dobrych parę funtów.
- Postawmy sprawę jasno. Pan i Sid Towers przynieśliście po eg¬zemplarzu tej samej powieści na poniedziałkowe spotkanie?
- Pan tak to powiedział, że zabrzmiało podejrzanie - obruszył się Milo. - A wcale tak nie jest. Zdarzały się znacznie dziwniejsze rze¬czy. Oto proste wyjaśnienie. Na poprzednim spotkaniu oświadczyłem wszystkim, że następnym razem przeczytam rozdział o zamkniętym pokoju z Wydrążonego człowieka.
Diamond odfajkował w głowie jedną z rzeczy do sprawdzenia. Wig¬full dopiero się ucieszy. Wszyscy Tropiciele Zbrodni, obecni na spotka¬niu tydzień wcześniej, wiedzieli, że Milo przyniesie tę książkę i otworzy na rozdziale siedemnastym. Każde z nich mogło włożyć znaczek mię¬dzy kartki. Jeśli było na tyle sprytne, żeby znaleźć na to sposób.
Sądzę, że Sid przyniósł własny egzemplarz, żeby śledzić czyta¬ny tekst. Był niepozorny, ale całkiem nieźle znał twórczość Dicksona
Carra.
- Pan najwyraźniej też.
ist iai
Milo musnął brodę zadowolony z komplementu. _ Wolę, żeby widziano we mnie znawcę Sherlocka Holmesa, ale istotnie, skrycie uwielbiam większość dzieł Carra. Niedająca się wy¬jaśnić zbrodnia to jego specjalność. Spod jego pióra wyszło siedem¬dziesiąt powieści kryminalnych, a to niezły wynik, biorąc pod uwagę,
I
że notorycznie sięgał po flaszkę i wiódł skomplikowane życie miłos¬ne. I oczywiście znalazł czas, żeby napisać świetną biografię Conan Doyle'a. Był prawdziwym anglofilem, dopóki po wojnie nie wybrano laburzystów. Nie trawił socjalizmu, więc wrócił do Stanów, a w Anglii pojawił się ponownie dopiero, kiedy Churchill odzyskał władzę. - Jak polityka łączy się z pisaniem powieści kryminalnych? - Drogi panie nadkomisarzu, chodzi o konserwatyzm i uznanie dla porządku społecznego, a przynajmniej tak było prawie od stu lat. - System kłasowy. Milo ostro spojrzał na Diamonda. - Jakkolwiek podłą popełniono by zbrodnię, czytelnik może być pewien, że na koniec porządek zostanie przywrócony. Dopiero we względnie nieodległych czasach lewicowi pisarze kryminałów znaleźli sposoby na podważanie status quo. Pan nie jest socjalistą, prawda?
- Jestem policjantem - odparł Diamond. - Zachowujemy neu¬tralność.
Milo głucho się roześmiał. Stawał się pewny siebie.
- A wracając do incydentu z psem... - przypomniał Diamond.
- Chce mnie pan znów zapytać, czy w zamieszaniu nie zostawi¬łem gdzieś na chwilę książki. Odpowiedź jest taka sama. Cały czas trzymałem ją na kolanach albo w ręku. Nikt nie mógł w niej grzebać. Nikt. - Milo pokręcił głową. - Od wielu lat nie przytrafiło mi się coś podobnego. Pewnego razu, w młodości widziałem z bliska sztuczki magika. Robił rzeczy niewyjaśnione dla mnie do tej pory. Na przykład zdjął mi ukradkiem zegarek, który potem znalazł się w pudełku z cze¬koladkami. Ta historia ze znaczkiem jest równie niesamowita. Mogęją najwyżej uznać za genialną sztuczkę magiczną. Nawet się nie domy¬ślam, jak ją wykonano.
- A zabójstwo Sida Towersa... To też czary?
- Okoliczności są takie.
- Szwindel.
- Magia czy szwindel, i tak jest to powyżej mojej zdolności rozu¬mowania.
- Ja nie mogę sobie pozwolić na taki wniosek - zauważył Dia¬mond. - Muszę złapać tego magika. Ma pan jakieś podejrzenia?
- Wobec kogo?
- Innych Tropicieli Zbrodni.
- Jak mógłbym? - oburzył się Milo. - To uroczy ludzie, wszyscy. Och, pannę Chilmark uważa się za zrzędę, ale jest w porządku, jeśli zechce się ją zaakceptować, pochlebić jej, no wie pan. Jessica Shaw z kolei zrobiła wiele, żeby pomóc nieszczęsnemu Sidowi w przystoso¬waniu się do nas. Nieraz zabierała go na drinka. Nie, obawiam się, że szuka pan podejrzanych w złym gronie. To wcale nie jest jak w powie¬ści kryminalnej. Nie wyobrażam sobie, że ktokolwiek mógłby mieć jakiś uraz do biednego, starego Sida.
Rozdział 18
PÓŹNIEJ, TEGO SAMEGO POPOŁUDNIA, Diamond odwiózł Mila do przy¬stani w Dundas, żeby zabrać zmianę ubrań z „Pani Hudson". Wśród innych rzeczy był gruby sweter z dzianiny, bo kiedy słońce skryło się za wierzbami na drugim brzegu, groźba mrozu wyraźnie rysowała się na bezchmurnym niebie. Kryminalistycy skończyli pracę i odjechali. Jedynym przejawem obecności policji - nie licząc skostniałego poste¬runkowego, który zacierał ręce, żeby je rozgrzać - była para nurków szukających na dnie kanału narzędzia zbrodni. Ci też nie wyglądali na zbyt szczęśliwych. Ich praca w płytkiej wodzie bardziej przypominała brodzenie niż nurkowanie. Na niebieskim brezencie rozłożonym na nabrzeżu zgromadzili swoje znaleziska - podkowę, dwie plastikowe skrzynki po butelkach na mleko, pompkę do roweru, klatkę dla pta¬ków, około dwudziestu puszek po piwie i kilka kamieni. To był wynik trzech godzin poszukiwań na pięćdziesięciometrowych odcinkach po obu stronach barki. Diamond powiedział im, żeby na ten dzień skoń¬czyli. Małe szanse, żeby przebiegły morderca ukrył broń w tak oczy¬wistym miejscu, ale procedury nakazywały przeszukanie. Diamond poprosił, żeby Milo sprawdził, czy na łodzi nie brakuje jakiegoś przed¬miotu, który mógłby posłużyć do rozbicia głowy Sidowi Towersowi.
Milo nie wyobrażał sobie, żeby miał coś takiego, ale obiecał się rozejrzeć.
Posterunkowy musiał otworzyć im drzwi, bo założono nową kłód-k?- Niemieckiej produkcji kłódka Mila została rozebrana na części 1 zbadana w laboratorium kryminalistycznym. Naciskani przez Dia¬monda technicy złożyli raport, że nie znaleźli żadnych uszczerbków
w mechanizmie. Nie było nawet śladów, żeby ktoś przy kłódce maj¬strował. Napisano, że jest to wysokiej klasy kłódka z krótkim kabłą. kiem. Mechanizm zamkowy dawał się otworzyć jednym na ponad sześć milionów kluczy, co potwierdzało prawdziwość twierdzenia producenta, że każda kłódka sprzedana w Wielkiej Brytanii ma unika¬towy wzorzec klucza.
Diamond wielokrotnie już analizował zabezpieczenia barki i nie zdołał wydedukować, jak udało się zostawić na niej zwłoki, więc teraz prowadził inspekcję bez większego przekonania. Morderstwo doko¬nane na Sidzie Towersie stało się jego własną zagadką zamkniętego pokoju, jego węzłem gordyjskim. Jeżeli Milo Motion mówił prawdę, fakty były bezsporne:
1. Milo zamknął drzwi, kiedy wychodził.
2. Cały czas miał ze sobą klucz.
3. Klucz pasował wyłącznie do kłódki na barce. Ten i żaden inny.
4. Drugie wejście do kabiny znajdowało się na przedzie, zaryglo¬wane od środka.
5. Kłódka nadal wisiała na miejscu, kiedy Milo wrócił na barkę z Wigfullem. Otworzył kłódkę kluczem i znalazł w kabinie zwłoki Sida Towersa.
Diamond ciągle to rozważał, szukając logicznych sprzeczności. Musiał wracać do kwalifikatora: „Jeżeli Milo Motion mówił prawdę". Podstawy rozumowania były jednak nie do podważenia; zapewnienia Motiona należało sprawdzić później.
Obaj pochylili głowy, żeby wejść do kabiny, teraz bez dywanu.
- Chcę, żeby pan dokładnie się zastanowił - zwrócił się Diamond do Mila. - Czy trzyma pan tutaj coś, co mogłoby zostać użyte jako broń? Może jakieś bibeloty, ciężki kufel do piwa, przycisk do papieru?
Milo myślał przez chwilę i pokręcił głową.
- Książki to najcięższe przedmioty, które tu mam. Przecież nie można zabić człowieka książką, prawda?
- Użyłbym czegoś cięższego - przyznał Diamond, spoglądając na regał z powieściami detektywistycznymi. - No, chyba że naprawdę wielkiego słownika.
- Przykro mi, obywam się bez słownika.
- Szczęściarz z pana. Musi pan być dobry z ortografii, co? - zapY" tał przyjacielsko. Trzeba zrelaksować człowieka, wtedy śmielej opowie o wieczorze, kiedy popełniono morderstwo.
_ W dzieciństwie uczono mnie zasad prawidłowej pisowni. _ Mnie też. - Diamond przeszedł na tryb zwierzeń. - Chodziłem do klasy humanistycznej, ale nigdy do końca nie opanowałem ortogra¬fii Trochę to utrudniało życie, bo obniżali oceny z każdego przedmio¬tu i pod koniec tygodnia wpisywali wszystko do dziennika. W sobotę rano odbywał się rytuał, który nazywano paradą leni. Bolesne spotka¬nie z zastępcą dyrektora. A ja regularnie brałem w tym udział. Potem pewien anglista nauczył mnie sztuczki, jak unikać kłopotliwych wyra¬zów. Otóż „potrzebny" zawsze można napisać „niezbędny". Więc na¬stępnym razem tak zrobiłem i... znów wylądowałem na paradzie leni. Szkoda że mnie nie ostrzegł, że „niezbędny" pisze się razem. Niech mi pan powie, co takiego interesującego jest w powieściach krymi¬nalnych?
Milo zamrugał, ściągnął brwi, zbity z pantałyku niespodziewanym przyznaniem się do słabości człowieka, którego zaczął uważać za wcie¬lenie autorytetu.
- Nie potrafię zrozumieć, co ludzie w nich widzą - ciągnął Dia¬mond. - Prawdziwa zbrodnia, tak, o tym poczytam z przyjemnością. Fikcji nie trawię.
- Chyba chodzi o to, że się nie wie.
- Słucham?
- O to, że się nie wie... do samego końca - wyjaśnił Milo.
- Nie wie się, kto to zrobił? Milo trochę się uspokoił.
- Tak, ale to oczywiście nie dotyczy wszystkich książek. Współ¬czesny czytelnik chciałby odkryć jeszcze inne rzeczy. W niektórych powieściach od razu wiadomo, kto jest czarnym charakterem. Urok polega na tym, że się nie wie, czy ujdzie mu na sucho i czy ten dobry przeżyje. Obecnie znacznie większy nacisk kładzie się na charaktery¬stykę postaci, ale w najlepszych kryminałach zawsze jest element za¬skoczenia. Powinien pan przyjść na któreś z naszych spotkań.
- Być może tak skończę. Pozwoli pan, że zajrzymy do kuchni, czy kambuza, czy jak pan to nazywa?
- Napije się pan kawy?
- Nie, proszę pana. - Nagle znów stał się śledczym. - Szukamy ewentualnej broni, którą posłużył się zabójca. Zapomniał pan?
- Ach.
W kambuzie, o ile Milo sobie przypominał, nie brakowało niczego.
- Rozumie pan wagę tej sprawy - zagaił po chwili Diamond, żeby trochę złagodzić ostrą wcześniejszą wypowiedź. - Dobór broni może nam powiedzieć, czy morderstwo było zaplanowane, czy też stanowi¬ło odpowiedź na coś niespodziewanego. Czy morderca przyniósł tutaj broń z zamiarem dokonania zbrodni, czy też po prostu złapał to, co miał pod ręką?
- To dla mnie jasne - odparł Milo.
- Ale nie może mi pan pomóc?
- W tej sprawie, nie.
- Skoro już tu jesteśmy, pomówmy o kłódce - ciągnął Diamond. - Wiem, że powtarzał pan już to tyle razy, że mógłby wyrecytować wszystko przez sen, ale trzeba jeszcze wyjaśnić to i owo. Czyli: bar¬ka była całkowicie zabezpieczona, a jednak popełniono tu morder¬stwo?
- Nie sądzi pan, że dawno bym powiedział, gdybym znał odpo¬wiedź? - spytał Milo tonem urażonej niewinności. - To całkowicie wykracza poza moją zdolność rozumienia. Co więcej, weszli tutaj dwa razy. Ktoś musiał włamać się wcześniej, żeby włożyć znaczek do mo¬jego egzemplarza Johna Dicksona Carra.
- Nie ma dowodów na włamanie - skorygował go szybko Dia¬mond. - Gdyby były, mielibyśmy wytłumaczenie. Nikt nie zostawił śladów na drzwiach ani oknach. Nic nie zostało uszkodzone.
- Więc co się stało? Ja mam jeden jedyny klucz.
- Przecież to nieprawda. Jest zapasowy. Wpadł do kanału.
- Owszem, skoro się pan już o to czepia.
- Kiedy pan go zgubił?
- Mówiłem wam. W ubiegłym roku.
- A dokładnie? Milo westchnął.
- Pod koniec lata. We wrześniu.
- Przypomina pan sobie okoliczności? Śmiem twierdzić, że mu¬siało to pana wkurzyć.
- Hm, rzeczywiście, byłem poirytowany. Jednocześnie straciłem kluczyki do samochodu.
- Więc mówimy o pęku kluczy... na kółku?
- Tak-
- Próbował pan je odzyskać?
_ To stało się po zmierzchu. - Milo szarpał się za brodę, jakby przywoływał jakieś bolesne wspomnienia. - Skoro już pan tak dopy¬tuje, byłem podpity. Raczej mi się to nie zdarza. Spędziłem wieczór w Cross Guns.
_ W pubie przy Avoncliff?
_ Tak. Zna go pan? Jest wspaniały w letnie wieczory. Zakotwiczy¬łem barkę na jednym z cumowisk tuż za pubem, na tym odcinku ka¬nału przed akweduktem. Podjadłem sobie i wypiłem parę piw, a kiedy wracałem...
- Sam?
- Tak. Otworzyłem drzwi i wtedy się potknąłem. Te cholerne klucze wyślizgnęły mi się z ręki i wypadły za burtę. Cholernie dener¬wujące, ale wiedziałem, że mam zapasowe, więc mogło być gorzej.
- Próbował pan je wyłowić następnego dnia rano? Pokręcił głową.
- To bez sensu. Utonęły w mule.
- Mówił pan o tym komuś?
- Chyba ludziom z sąsiedniej łodzi. Szczerze? Nie pamiętam.
- A Tropicielom Zbrodni? Czy im pan o tym wspominał?
- Oczywiście, że nie. Niby dlaczego? Nie byłem z siebie dumny.
- Musimy przyjrzeć się temu ze wszystkich stron.
- Mówię tylko prawdę. - Milo przeszedł do obrony. - Sam pan widzi, że kiedy jestem na pokładzie, nikt nie może tu wejść bez mo¬jej wiedzy. Słychać każdy krok i nie ma się gdzie ukryć. Wszystko wi¬dać jak na dłoni. Przy okazji, kredensy są za małe, żeby się w nich schować.
- Co pan sugeruje?
- Jeżeli morderca znalazł jakiś sposób, żeby się zakraść, kiedy jeszcze tutaj byłem, i schował się, kiedy zamykałem kajutę, to mógł otworzyć rygle od środka i wpuścić ofiarę.
Diamond omal nie pstryknął palcami z radości. Ale potem stwier¬dził, że w tej informacji kryje się wada, więc tylko podrapał się po pra¬wym uchu.
- Ale kiedy wszedł pan na pokład z Wigfullem, drzwi z tamtej strony były zaryglowane od wewnątrz, a z tej zamknięte od zewnątrz na kłódkę. Chyba że zabójca nadal siedział w środku, ale to niemoż¬liwe.
- No i ma pan - mruknął Milo zrezygnowanym tonem. - Zapew¬niam, że nie było tu nikogo poza tym nieszczęsnym Sidem. Jestem zdezorientowany jak wszyscy.
- A jak pan dopiero co zauważył, tu nie ma się gdzie schować. Je¬dyne schowki są na zewnątrz kabiny, na rufie. - Diamond przerwał. Patrzył na Mila. - Najistotniejsze, czy pańska pamięć jest wiarygodna, kiedy mówi pan, że zamknął łódź.
- Oczywiście, że tak! - odparł nadąsany Milo. - Pamiętam, że po¬trząsałem tą cholerną kłódką; sprawdzałem, czy zamknięta. Później, kiedy wróciłem z pańskim kolegą, panem Wigfullem, otworzyłem ją własnym kiuczem i przeżyłem największy szok w życiu, kiedy zoba¬czyłem zwłoki. Stała się rzecz niemożliwa. Jestem całkowicie zagubio¬ny. Do tego potrzeba doktora Fella.
- Kto to taki?
- Detektyw Dicksona Carra.
- Książkowy detektyw? Doskonale.
- W każdym razie kogoś jego kalibru.
- Dziękuję za zaufanie - burknął Diamond. - Hm, myślę, że przy¬dałby się ktoś mądrzejszy niż doktor Feli. Przeczytałem ten rozdział o zamkniętym pokoju i nie znalazłem niczego, co by nam pomogło. Ta zagadka przeczy wszelkim wyjaśnieniom doktora Fella.
Milo skinął głową.
- Muszę się z panem zgodzić.
- A zamknięty pokój to tylko część tajemnicy. Dlaczego Sid tutaj przyszedł?
- Nie mam zielonego pojęcia. - Milo wzruszył ramionami. - Ni¬gdy nie składał mi wizyt. Poza tym wiedział, że mnie nie zastanie. Po¬wiedziałem wszystkim, że idę prosto na komisariat, żeby oddać czarną jednopensówkę. Myśli pan, że morderca zwabił go, żeby zabić?
Diamond nie miał już ochoty wymieniać się teoriami.
- Niech pan już spakuje potrzebne ubrania. Ja pospaceruję sobie po nabrzeżu. Za dziesięć minut się spotkamy.
Potrzebował więcej czasu na zastanowienie. Mila należało uznać za wiarygodnego świadka. W końcu był jedynym członkiem klubu Tropicieli Zbrodni, który nie mógł zamordować Towersa. Ale wątpli¬wości, mimo wszystko, pozostawały. Każdy prawnik powie, że świad¬kowie mają skłonność do przedstawiania siebie i swoich działań w naj¬korzystniejszym świetle, czasem zaciemniając poważne braki dowo¬dowe. Załóżmy, że Milo jednak nie zamknął barki przed wyjściem na spotkanie. I że z niedbałości albo zbytniej pewności siebie zostawił kłódkę otwartą, dyndającą na skoblu. Z początku postanowił o tym nie mówić. Nikt nie lubi przyznawać się do niedbalstwa, szczególnie policjantom. Później, kiedy śledztwo się rozwinęło, było to dla niego coraz bardziej kłopotliwe. Niedbalstwo przerodziło się w oszustwo. Może nawet kłamał, żeby to zatuszować.
Ludzka słabość bywa silniejsza od cudów techniki. Wymyślne za¬gadki zamkniętego pokoju to królestwo twórców kryminałów.
Podszedł do nurków. Zdjęli już kombinezony piankowe i załado¬wywali je na furgonetkę. Powiedział, że na jutro ma dla nich kolejne zadanie. Dalej, przy wiadukcie Avoncliff. Wiązka kluczy. Nie wygląda¬li na rozradowanych. Diamond mrugnął do dyżurnego posterunko¬wego i szybko ruszył nabrzeżem. Ten odcinek kanału, dzisiaj wyko¬rzystywany jako przystań, dawniej był szlakiem barek przewożących węgiel z kopalń w Somerset. Znacznie węższy od głównego kanału, prawie dwustuletni, obramowany starymi flizami, zachował swój cha¬rakter. Chociaż aluminiowy most zwodzony stojący w miejscu, gdzie kanał łączył się z Kennet i Avon, stanowił najwyraźniej współczesny dodatek. Diamond przez chwilę gapił się na most i zastanawiał, jak działa mechanizm dźwigu. Most musiał być podnoszony, żeby sta¬teczek rozmiarów barki mógł pod nim przepłynąć. Z punktów pod¬parcia wystawały przeciwwagi, ale droga dla pieszych po przeciwnej stronie była opuszczona. Podszedł, żeby zobaczyć. Jednak o tak późnej godzinie nic nie wpływało na przystań, więc jego ciekawość pozostała niezaspokojona. Wrócił do stojącego samotnie policjanta.
Teraz najbardziej interesowała go kwestia, którą Milo podniósł przed zaledwie paroma minutami: co skłoniło Sida Towersa, żeby zło¬żyć wizytę na „Pani Hudson"? Dziwne zachowanie, jeśli wziąć pod uwagę, że Milo miał być nieobecny. Po co wchodzić na zamkniętą barkę po zmierzchu? Niewykluczone, że morderca zaproponował Si-dowi tutaj spotkanie. Jeśli to była pułapka, to co służyło za przynętę? A może to groźba? Może Sid musiał stawić się na wezwanie, bo wy¬warto na niego presję?
Szantaż?
Wszedł na barkę. Milo w kabinie wkładał ubrania do dużej torby. ~ Już kończę.
- Dobrze. Zimno tutaj. Nie wiem, jak pan wytrzymuje.
- Hm, nie włączyłem ogrzewania. Zazwyczaj tu jest naprawdę przytulnie.
- Doszedłem do końca kanału - powiedział Diamond. - Aż do mostu zwodzonego. Bo to most zwodzony, prawda?
- Och tak. Trzeba go podnosić za każdym razem, kiedy barka od¬pływa.
- No to jak go pan podnosi? Teraz jest opuszczony.
- Owszem. Podnosimy go kołowrotem. Każdy użytkownik przy¬stani ma taki. Dostaje w biurze.
- To coś takiego jak klucz francuski?
- Tak.
- To wyjaśnia sprawę. Pozwoli pan, że pomogę. - Podniósł jedną z toreb. - Gotów do wyjścia?
- Posterunkowy zamknie za nami?
- My to zrobimy.
Wyszli z kabiny. Diamond przełożył kabłąk przez skobel i zamknął kłódkę.
- Gdzie pan trzyma kołowrót?
- Jest w schowku, z prawej strony. Razem z rumplem. Diamond podniósł wieko i popatrzył na zbiór narzędzi.
- Jest rumpel. Ale nie widzę niczego, co przypominałoby kołowrót. Milo schylił się i zaczął przekładać graty.
- Ot, cholerna wolność. Zniknął. Ktoś musiał go zwędzić.
- Na pewno?
- Zawsze tu leży.
- Duże to? Ile waży? - dopytywał Diamond.
Milo rozłożył ręce na około dwadzieścia centymetrów.
- Jest z żelaza. Nie można go schować do kieszeni i zapomnieć o nim.
- Dość ciężki, żeby uderzyć nim człowieka w głowę i zabić?
- Dobry Boże. Czy to możliwe?
PROBLEMY? - ZAPYTAŁA JULIE, która siedziała przy biurku obok drzwi.
Diamond wydał gardłowy dźwięk przypominający warczenie, odepchnął na bok klawiaturę komputera i usadowił się tyłkiem na bla¬cie jednego z biurek centrum operacyjnego. Cywilni pracownicy p°" szli już do domu.
Westchnął.
_ Nie jest gorzej niż wczoraj. Zabrnąłem w ślepą uliczkę, wszyst¬ko mi jedno.
_ Chodzi o miejsce, gdzie znaleziono zwłoki? _ O cały ten kram. Cholerne zagadki. Zaginiona czarna jedno-pensówka. Dziwaczny klub Tropicieli Zbrodni. Wszystko jak z powie¬ści kryminalnej. Jestem zawodowym detektywem, a nie dupkowatym Francuzem w getrach i z laseczką.
- Belgiem.
- Co?
- Herkules Poirot pochodzi z Belgii.
- Niechby i z Mongolii. To wytwór wyobraźni jakiegoś pisarza, w tym rzecz. Wszystkie dotychczasowe wydarzenia są jak z powieści detektywistycznej sprzed sześćdziesięciu lat. To nie powinno się dziać w realnym świecie. Na litość boską, kazano mi się zajmować tajem¬nicą morderstwa w zamkniętym pokoju. Jeśli to rozwiążę... chciałem powiedzieć: kiedy to rozwiążę, z czym będę miał do czynienia przy następnej sprawie? Z atramentem sympatycznym?
Julie odczekała stosowną chwilę. Wystarczająco długo pracowała z Diamondem, żeby wiedzieć, że te sporadyczne wybuchy w końcu dawały pozytywny efekt. Wreszcie się odezwała.
- Naprawdę musisz rozwiązać tajemnicę zamkniętego pokoju? Skrzyżował ramiona.
- No, a co mam zrobić?
- Hm, to najbardziej kuszące rzucić się na zagadkę, tak jak to jest w tych kryminałach, i łamać sobie głowę nad zamkniętym pokojem, aż znajdzie się rozwiązanie. Ktoś chce, żebyśmy tak postępowali. A może podejdziemy do tego inaczej?
- Czyli jak?
- Tylko garstka ludzi mogła ukraść ten znaczek. Zgadza się?
- Oczywiście, ale to zadanie Johna Wigfulla. Julie nie dała się zbić z tropu.
- Miałam na myśli Tropicieli Zbrodni. Na wcześniejszym spot¬kaniu dowiedzieli się, że Milo przyniesie Wydrążonego człowieka. Takiej okazji złodziej nie potrafił się oprzeć. Jeśli sam Milo nie jest złodzie-Jern, to musi nim być osoba, która włożyła znaczek do jego książki.
Diamond pokiwał głową. ~ To całkiem oczywiste.
- Ktoś, kto byt na spotkaniu tydzień wcześniej, kiedy Milo obie¬cał, że przeczyta fragment rozdziału o tajemnicach zamkniętego po¬koju.
- Albo ktoś, komu o tym powiedziano.
- W porządku - zgodziła się Julie. - Ale to nadal nieduża grupa prawda?
- Prawda.
- Podobnie jak grono podejrzanych o morderstwo. Diamond podniósł palec.
- Teraz ostrożnie.
Julie wstała i zaczęła przemierzać pokój, przedstawiając swoje ar¬gumenty.
- A to dlatego, że zabójca dostał się do środka „Pani Hudson" tak, jak złodziej do muzeum. Bądźmy realistami. To musi być ten sam człowiek. Nie uwierzę, że dwie osoby, niezależnie od siebie, opraco¬wały sposób na dostanie się do pomieszczeń bez niszczenia zamka. Dwie różne osoby, a każda sprytniejsza od ciebie? Nie ma mowy.
- Więc?
- Więc zamiast się pocić nad zagadką zamkniętego pokoju, propo¬nuję, żebyśmy porozmawiali z podejrzanymi. Ty i ja. Wiem, że mamy już zebrane zeznania, ale nic nie zastąpi spotkania z ludźmi.
- Mamy chodzić od drzwi do drzwi? - Uśmiechnął się.
- Nie, nie myślałam o wszystkich domach. Mówię o podejrza¬nych, a tych jest niewielu.
- To twoja rada?
Zawahała się, wyczuła nutę ironii.
- Chciałam tylko pomóc.
- I pomogłaś - stwierdził poważnym tonem. Słuchanie Julie po¬mogło mu okiełznać wątpliwości, które krążyły mu po głowie? - Tylko że nie jestem jeszcze przekonany, że masz rację co do tego, że złodziej i zabójca to ta sama osoba. Pomyśl przez chwilę o Sidzie Towersie. A jeśli to on ukradł znaczek?
- Sid? Przytaknął.
- Ofiara morderstwa?
Diamond przedstawił krótką ocenę Towersa.
- Skromny, niepozorny, ale nie głupi. Czytał Johna Dicksona Car¬ra. Wyobraź sobie cichą satysfakcję, jaką czerpałby Sid z tego, że zasko-
cZyl wszystkich Tropicieli Zbrodni, tych dogmatyków, którzy uważa-ą się za wszechwiedzących w sprawach powieści detektywistycznych. To czysta hipoteza, ale załóżmy, że ukradł czarną jednopensówkę po prostu po to, żeby udowodnić swoją rację. Nie siłą słowa mówionego, bo tę miał słabo rozwiniętą, ale za pomocą słowa pisanego, zagadka¬mi i rymowankami. „Cokolwiek o mnie myślicie, jestem mądrzejszy niż wy wszyscy razem wzięci", to im w rezultacie przekazał. I jakie to wspaniałe zakończenie: znaczek znajduje się w książce Mila i w ten sposób zostaje zademonstrowana tajemnica zamkniętego pokoju, jaka nie śniła się doktorowi Fellowi ani nikomu innemu. Rozumiesz, do czego zmierzam, Julie?
- Sid złodziejem? Ale przecież go zamordowano.
Diamond, mówiąc, kreślił sobie scenariusz. W tym rozumowaniu widział sporo sensu, nawet jak na swoje wymagania.
- Zamordowany na pokładzie barki. Sid wrócił tam, wiedząc, że Milo spędzi na komisariacie sporo czasu. Może zamierzał zostawić tam liścik albo nawet kolejną zagadkę. Wszedł w ten sam genialny sposób, którym posłużył się poprzednim razem... jakkolwiek to zrobił. Tylko że tym razem ktoś go śledził. Wziął kołowrót i roztrzaskał mu głowę.
- Kto?
- Dobre pytanie. Mógł za nim pójść jeden z Tropicieli Zbrodni lub ktoś inny, kto żywił urazę do Sida. Albo po prostu jakiś zbir, który plątał się wczoraj po nabrzeżu i postanowił obrobić lokatora. Innymi słowy, każdy, od sześciorga podejrzanych do wszystkich mieszkańców Avon i Somerset plus jakiś gość przejeżdżający przez tę okolicę. Dla¬tego jestem ostrożny, Julie. Ale to tylko hipoteza. Mogę się całkowicie mylić.
Rozdział 19
OTWARTE AUTOBUSY TURYSTYCZNE są charakterystycznym elemen¬tem Bath, chętnie akceptowanym przez mieszkańców miasta przy¬jaznego dla turystów. Dwie konkurujące spółki różniły się kolorami: Ryan's Citytour był czerwony i biały, a Badgerline's Bath Tour zielo¬ny i kremowy. Citytours startowało pod Terrace Walk w pobliżu opa¬ctwa. Wozy Badgerline odjeżdżały co pół godziny z dworca autobu¬sowego i nosiły imiona osobistości zasłużonych dla Bath, takich jak książę Bladud, legendarny wódz Brytów; król Edgar; Ralph Allen, XVIII-wieczny przedsiębiorca i filantrop zasłużony dla rozwoju pocz¬ty; John Wood i doktor William 01iver. Wszystkie autobusy zatrzy¬mywały się w dogodnych punktach, żeby właściciele biletów mogli wysiąść i pozwiedzać, a potem kontynuować wycieczkę, jeśli im to odpowiadało.
Panna Chilmark należała do mniejszości, która nie lubiła otwar¬tych autobusów bez względu na ich kolor. Raz, że miała dom na tra¬sie wycieczek i była przekonana, że ludzie z górnego piętra zaglądają do sypialń. Dwa, że jako osoba o wyrafinowanych gustach literackich uznawała za żenujące wypisywanie nazwiska Jane Austen na tyle au¬tobusu. Można sobie wyobrazić, jaki przeżyła szok, kiedy o wpół do jedenastej rano usłyszała swoje nazwisko wypowiedziane przez mega¬fon z jednego z pogardzanych przez nią pojazdów.
- Panno Chilmark!
Na pewno rozniosło się to po całym Paradę Garden. Zamarła i próbowała skupić uwagę na wystawie sklepu. Wmawiała sobie, że się przesłyszała.
_ Panno Chilmark! - Tym razem głośniej. Nie było wątpliwości, łk wezwanie na Sąd Ostateczny.
Mocno zaniepokojona lekko odwróciła głowę i zobaczyła kobie-c mówiącą przez mikrofon z górnego pokładu autobusu Badgerline i nazwie Beau Nash. Jakieś dwadzieścia par oczu spoglądało z zainte¬resowaniem w dół.
- Panno Chilmark, tu Shirley-Ann Miller z kłubu Tropicieli Zbrodni. Mogłabym z panią porozmawiać?
Panna Chilmark nie była w stanie jej powstrzymać.
- Jakim prawem...? - powiedziała tylko.
Nikt jej nie usłyszał. Wzmocniony głos Shirley-Ann zagłuszał sło¬wa cesarzowej-smoka.
- O jedenastej przy drzwiach do opactwa? Proszę tam przyjść, je¬śli pani może.
Autobus ruszył. Shirley-Ann mówiła dalej:
- Przepraszam państwa. Sprawy osobiste. Przypadkiem zobaczy¬łam kogoś znajomego, a mam pilną sprawę. Jeśli teraz spojrzycie pań¬stwo w lewo, zobaczycie podcienie prowadzące do Pierepont Place. Pod numerem 1 w latach 1764-1771 mieszkała tam rodzina Linleyów. Pani Linley miała pokojówkę Emmę Lyon, a ta później zyskała sławę jako Emma Hamilton. Z prawej strony, po drugiej stronie ulicy, pod numerem 2 stoi dom, z którego przez wiele lat, jako z zimowej sie¬dziby, korzystała rodzina Nelsonów. Tak, od tego Nelsona. Na nie¬szczęście dla romantyków, takich jak ja, daty się nie zgadzają. Mało prawdopodobne, żeby Emma i Horatio spotkali się w Bath, ale jest też romantyczna opowieść o olśniewająco pięknej córce Linleyów, Elisa-beth, która uciekła z ukochanym...
Panna Chilmark nie słuchała słów przewodniczki. Szła nierów¬nym krokiem North Paradę Passage, zaróżowiona od tej zniewagi. Nigdy w życiu nie wołano do niej z górnego piętra autobusu. Poko¬lenia Chilmarków mieszkały w tym mieście od setek lat, zachowując godność i przyzwoite obyczaje. Czuła się zawstydzona, że narażono ją na publiczne upokorzenie. Potrzebowała mocnej kawy i Sally Lunn, zeby otrząsnąć się z szoku.
TAK, SZALENIE MI PRZYKRO Z TEGO POWODU - powiedziała Shirley-~Ann, kiedy się spotkały. - Nie chciałam pani niepokoić. Nie bardzo Potrafię się posługiwać nagłośnieniem. Zazwyczaj rozdaję ulotki, ale dzisiaj mieli za mało ludzi do pracy, więc musiałam kogoś zastępować Takiej szansy się nie odrzuca. Dla mnie to wspaniała okazja. Robiłam to dopiero drugi raz. Kiedy panią zobaczyłam, zapomniałam, że trzy¬mam mikrofon, i poszło przez megafon. Bardzo chciałam z panią p0. rozmawiać. Może usiądziemy? Wygląda pani strasznie blado. - Zasta¬nawiała się, co zrobić, gdyby panna Chilmark dostała kolejnego ataku hiperwentylacji. Nie miała ze sobą papierowej torby.
Przeszły kawałek i usiadły na jednej z ławek na dziedzińcu opa¬ctwa. Uliczny artysta naprzeciwko nich grał na flecie przy akompania¬mencie orkiestry z magnetofonu kasetowego, ale to nie przeszkadzało w rozmowie.
- Lubię oprowadzać wycieczki i chyba jestem w tym całkiem nie¬zła - wyjaśniała Shirley-Ann. - Naprawdę mnie to kręci, kiedy jestem tam, na górze, z włączonym mikrofonem i wszystkie głowy obracają się w moją stronę. Ode mnie dowiedzą się więcej niż od jakiegokol¬wiek innego przewodnika. Przyznaję, że trochę odchodzę od scena¬riusza. A dzisiaj po prostu zasypałam ich informacjami; powiedziałam więcej, niż zamierzałam. Szczerze mówiąc, cała jestem w nerwach. Jak wszyscy. I trudno się dziwić.
- Czego pani chce? - zapytała panna Chilmark.
- Po prostu zamienić parę słów.
- Parę!
Shirley-Ann pragnęła porozmawiać o tym, co zaszło od ponie¬działkowego wieczoru. Zdecydowanie nie leżało wjej naturze cierpieć w milczeniu. Miała chroniczną potrzebę dzielenia się swoimi niepo¬kojami. Nie mogła znów fatygować Polly, zaraz po tym, jak spotkała się z nią w Bath Bun, i wolała też nie wpadać do galerii Jessiki, bo tam mógł być ten mężczyzna, AJ. Panna Chilmark nie była najlepszą part¬nerką do rozmowy w cztery oczy, ale Shirley-Ann nie miała wyboru. To, że zobaczyła ją z autobusu, wydawało się przeznaczeniem.
- Musiała pani słyszeć o biednym Sidzie?
Panna Chilmark skinęła głową. Nosiła kapelusz z piórkiem, pomniej¬szoną wersję kapelusza Robin Hooda. Piórko wibrowało pod wpływem wściekłości właścicielki albo dlatego, że wiał wiatr. Trudno powiedzieć.
Shirley-Ann starała się z całych sił, żeby to brzmiało jak dzielony z panną Chilmark niepokój.
- Usłyszałam te nowiny od Polly. Wczoraj rano przyszli do niej policjanci. Hm, u mnie zjawili się później. Przypuszczam, że i paW4 odwiedzili. Ale Polly strasznie się zamartwia. Tak bardzo się troszczy o Tropicieli Zbrodni. Jesteśmy dla niej jak rodzina.
_ Jeśli ona tak sobie wyobraża rodzinę, to musiała być pozbawio¬na dzieciństwa - skomentowała zjadliwie panna Chilmark.
- Hm, ale rozumie pani, co mam na myśli. Policja na pewno uwa¬ża nas za podejrzanych. Chodzi o morderstwo w zamkniętym pokoju; właśnie na ten temat mieliśmy dyskutować w poniedziałek wieczorem.
_ To nie był mój pomysł - zareagowała błyskawicznie panna Chil¬mark.
Shirley-Ann westchnęła.
- To naprawdę bez znaczenia, czyj to pomysł. Wszyscy wiedzie¬liśmy, że Milo odczyta fragment tej książki, i wszyscy jesteśmy podej¬rzani. Czy policja złożyła już pani wizytę?
- Zaszli do mnie, ale na krótko - odparła zrzędliwie panna Chil¬mark.
- Prowadzi pani samochód, prawda?
- Słucham?
- Ma pani własny wóz?
- Tak.
- Więc całkiem możliwe, że po spotkaniu pojechała pani na przy¬stań. Jest pani podejrzana. - Po tych słowach Shirley-Ann dodała bar¬dziej taktownie: - O ile wiem, każde z nas ma samochód.
Wściekłość pojawiła się na twarzy podejrzanej Chilmark. Piórko mocno dygotało.
- Detektyw, który przyszedł mnie przesłuchać - ciągnęła Shirley--Ann - stwierdził, że zbrodnię popełnił ktoś wyjątkowo inteligentny.
Panna Chilmark troszeczkę się uspokoiła.
- Raczej podły. Mam swojego podejrzanego.
- Rupert?
- A kto inny?
- Ale dlaczego? Dlaczego chciałby zabić Sida? Nie byli wrogami.
- Skąd pani wie? - Panna Chilmark wpatrywała się we fronton opactwa. - Sid, pan Towers... tak wolę o nim myśleć, był małomówny. Kto wie, co myślał? Nie wygłaszał opinii na naszych spotkaniach.
- Ale Rupert z kolei nie tłumił swoich uczuć. A ja nie przypo¬minam sobie, żeby powiedział chociaż jedno nieuprzejme słowo pod dresem Sida. Nigdy.
~ To degenerat.
- Rupert?
- Wystarczy na niego spojrzeć. Ta twarz.
- No, to nie fair.
- Jest zły.
- Nie postrzegam go jako złego człowieka. Raczej jako kogoś z zapadniętymi policzkami i niekompletnym uzębieniem. Nie wyglą. da pięknie, ale twarz ma ciekawą. Poza tym, to straszne sądzić ludzi po wyglądzie.
- To oczywiste, że jest wytworem wielu lat nędznego życia.
I twoim, pomyślała Shirley-Ann. Wytworem twojej podłości.
- Albo zaniedbania.
- Deprawacji. Ciągle przesiaduje w pubach, o ile zdążyłam się zo¬rientować. I te jego lektury! Bardzo znamienne. Przemoc, w której się nurza.
- Panno Chilmark, doprawdy, sama przeczytałam mnóstwo ta¬kich książek i nie jestem zdeprawowana. Przynajmniej mam nadzieję. Miliony ludzi je czytają. Pani podziwia Imię róży, ale to nie znaczy, że zamierza pani zostać zakonnikiem. Oczywiście, chciałam powiedzieć: zakonnicą. Och, sama nie wiem, co chciałam powiedzieć. Chyba tylko tyle, że o zachowaniach ludzi nie świadczą ich lektury.
Panna Chilmark odwróciła się do Shirley-Ann. Jej szeroka twarz wyrażała dezaprobatę.
- Pozwolę sobie przypomnieć pani, że pan Towers pracował w firmie ochroniarskiej. Wielu z nich to byli policjanci. Znają wszyst¬kie niebieskie ptaki w tym mieście. Jeśli podczas pełnienia obowiąz¬ków coś zauważył, coś szczególnie nieprzyjemnego, co dotyczyłoby któregoś z Tropicieli Zbrodni, a ta osoba poczuła się zagrożona, nie trzeba głęboko szukać motywu zbrodni.
Shirley-Ann zapomniała, że Sid pracował w ochronie. To była pierwsza rozsądna uwaga ze strony panny Chilmark.
- Ale przecież każde z nas może mieć jakąś wstydliwą tajemnicę.
- Niech pani mówi za siebie - obruszyła się panna Chilmark.
- Nawet gdyby to dotyczyło mnie, nie widziałabym rozwiązania w morderstwie - powiedziała rozważnie Shirley-Ann. W myślach ro¬biła przegląd pozostałych Tropicieli Zbrodni. Zastanawiała się, jakie to wstydliwe tajemnice chcieliby ukryć. Jessica? Polly? Wcześniej zamie¬rzała zaproponować spotkanie choćby po to, żeby porównać swoje ze¬znania. Teraz podchodziła do tego z mniejszym entuzjazmem.
_ Biedny pan Towers nie zatłukł się przecież sam - zauważyła na Chilmark. - Ktoś pragnął jego śmierci.
- Czy przypomina pani sobie, co takiego Sid powiedział na ostat¬nim spotkaniu, żeby ktoś chciał go zabić?
_ Byłam zbyt wzburzona, żeby na to zwracać uwagę.
- Ale przed przybyciem Ruperta.
_ Pamiętam tylko to, co powiedział na samym początku, zanim zaczęliśmy. Siedzieliśmy we czworo: pan Towers i trzy panie. Polly zapytała, kogo brakuje... jakby nie widziała, a pan Towers wymienił z nazwiska Ruperta i dodał, że ten zawsze się spóźnia. Dobrze to zapa¬miętałam, bo to niezwykłe, że pan Towers w ogóle się odezwał.
- Później też coś wtrącił - dodała Shirley-Ann. - Ale co? Rzucił jakąś ciętą uwagę. Tylko parę słów. Wiem! Jessica przedstawiała nam teorię na temat kradzieży czarnej jednopensówki. Stwierdziła, że pew¬nie zrobił to jakiś kolekcjoner. Mężczyzna w średnim wieku, ze skrzy¬wioną osobowością, który rozkoszuje się swoimi znaczkami. A Sid powiedział: „albo kobieta", i wszyscy się uśmiechnęliśmy. Pamięta to pani, prawda? W końcu to pani zaproponowała, żebyśmy porozma¬wiali o kradzieży znaczka.
- Tak, teraz sobie przypominam. Ale dla mnie to nie robi różnicy. Żadna z nas się nie obraziła.
- Sądzi pani, że to Sid się obraził? Ze uwagę na temat skrzywionej osobowości uznał za osobistą zniewagę? Mógł pomyśleć, że skierowa¬na była do niego.
- Niewykluczone. Kto to wie?
Shirley-Ann przeczesywała wspomnienia z tamtego wieczoru.
- Później pani przedstawiła nam swoją teorię na temat zagadki, a Sid w ogóle tego nie skomentował, prawda?
- Nie przypominam sobie, żeby cokolwiek powiedział.
- Zaraz potem pojawił się pies Ruperta.
- Niech mi pani tego oszczędzi. - Panna Chilmark odwróciła wzrok i popatrzyła na flecistę.
- Sid nie zareagował, kiedy pani miała problemy, ale kiedy Jessi¬ca poprosiła o papierową torbę, dał ją. Wyjął z reklamówki. W środku "uał książkę. Więc to dzięki Sidowi Jessica mogła uporać się z pani atakiem.
Panna Chilmark wyglądała tak, jakby chciała wymazać ten epizod 2 pamięci. W każdym razie milczała.
Shirley-Ann znów podjęła wątek:
- Wkrótce potem przeczytałam opowiadanie Stanleya Ellina, a p0 mnie Milo otworzył swój egzemplarz Wydrążonego człowieka.
- Przedtem on obraził panią Wycherley.
- Jaki on?
Panna Chilmark miała minę, jakby ugryzła kwaśne jabłko.
- Ajak pani myśli?
- Rupert?
- Pamięta pani, prawda? „...możemy śpiewać nabożne pieśni".
- Och. - Shirley-Ann próbowała ukryć uśmiech.
- Powiedział to, żeby ją dotknąć, i mu się udało.
- Tak, ale to nie ma nic wspólnego z Sidem.
- To pokazuje, jak nisko ten człowiek potrafi upaść.
- Rupert. Ale my mówimy o Sidzie - zaznaczyła Shirley-Ann. -Teraz przypomniałam sobie coś jeszcze. Pod koniec wieczoru, kiedy Milo otworzył książkę i znalazł czarną jednopensówkę, zastanawiali¬śmy się, co ma zrobić. Niektórzy uważali, że lepiej się w to nie wplą¬tywać. Powinien odesłać znaczek do Muzeum Poczty i nikt nie puści pary z ust. Ktoś... zdaje się Rupert, zapytał Sida, co o tym sądzi. Od¬powiedział: „Mogę milczeć". Musi to pani pamiętać, bo między inny¬mi pani twierdziła, że Milo ma obowiązek zgłosić się na policję. Pani i Polly upierałyście się przy tym. Wszyscy inni byli skłonni udawać, że nic nie wiedzą.
- Proszę się do mnie nie zwracać takim oskarżycielskim tonem - zażądała panna Chilmark. - Tak należało postąpić.
- Gdyby tego nie zrobił, wróciłby prosto na barkę. I Sid najpraw¬dopodobniej nie zostałby zamordowany.
- To najgłupsza rzecz, jaką słyszałam z pani ust - prychnęła panna Chilmark. - Czysta spekulacja i do tego bezsensowna. Nikt nie wie, co by się zdarzyło. A przy okazji, Milo sam podjął decyzję. Nie potrze¬bował naszych rad. I tak poszedłby na komisariat, i bardzo słusznie. -Wstała. - A teraz, skoro zakończyłyśmy tę bezowocną wymianę zdan, mam sprawy do załatwienia. Do widzenia.
Poszła w stronę Waitrose.
Rozdział 20
NA KONIEC DNIA PRACY Julie Hargreaves rutynowo uprzątała biur¬ko. Nie była przesadnie pedantyczna, ale na malutkim blacie niewie¬le się mieściło, więc wszystko co mogła przenosiła do segregatorów i na druciane tacki. Na pióra, ołówki i spinacze miała cylindryczne pojemniki. Kiedy następnego dnia przychodziła do pracy, spodzie¬wała się znaleźć na biurku tylko pocztę, o ile jakaś nadeszła. Teraz, w środę rano, Diamond - którego biurko przynosiło mu wstyd -wszedł jej w szkodę. Zwalił do niej przedmioty w przezroczystych plastikowych woreczkach - mienie Sida Towersa, gotowe do anali¬zy kryminalistycznej. Spodziewał się co najmniej okrzyków wściek¬łości.
Ale Julie go zaskoczyła i zbiła z pantałyku.
- Trochę za wcześnie na Boże Narodzenie, co? - powiedziała spokojnie.
- Optymistka. - Nadal miał nadzieję na wybuch. Ale ona gładko przeszła do konkretów.
- Przecież nie nosił tego wszystkiego w kieszeniach.
- Tu są też rzeczy z jego samochodu.
- Coś godnego uwagi? - Podniosła jeden z woreczków i potrząs¬nęła zawartością. - Klucze.
- Do samochodu, do mieszkania i magazynu, gdzie pracował.
- Niczego, co mogłoby nam pomóc? Na przykład klucz do pew-
nej kłódki?
- Marzycielka.
Wzięła większy woreczek.
- To pewnie książka, którą przyniósł na spotkanie Tropicieli Zbrodni. Trzy trumny.
Diamond ściągnął brwi. Nowa myśl zaświtała mu w głowie.
- A gdzie brązowa, papierowa torba? Podobno miał w niej książkę?
Julie przesunęła parę przedmiotów.
- Powinna gdzieś tu być. - Diamond przyłączył się do poszuki¬wań. — Każdy cholerny przedmiot jest zapakowany i opisany.
- Nigdzie tego nie widzę, a ty? O, reklamówka. - Julie podniosła pakiet i przeczytała etykietkę: - „Reklamówka Waitrose, w której była książka Trzy trumny". Ani słowa o brązowej torbie.
- Jak dobrze się zastanowić, to pewnie nie miałby ochoty pako¬wać w nią swojej cennej książki po tym, jak panna Chilmark użyła jej przy hiperwentylacji. Pewnie wyrzucił do śmieci.
- Tak sądzę. - Julie dalej przeglądała kolekcję przedmiotów. Oko¬ło trzydziestu pensów drobnymi. Banknot pięciofuntowy. Chusteczka do nosa. Grzebień. Dwa długopisy. Pół tubki miętówek. - Czy to ma znaczenie?
- Torba? O ile zaginęła - powiedział Diamond, kwestionując własne założenie. - Czy wyrzuciłby ją, widząc, jaka jest przydatna? Załóżmy, że kobiecina miałaby drugi atak. Mogli jeszcze potrzebować tej torby.
- Chyba że się podarła.
- Nic na ten temat nie powiedziano. Kto przyłożył torbę do twa¬rzy panny Chilmark?
- Właścicielka galerii sztuki, Jessica Shaw. Wiedziała, co robić.
- Więc założyłbym się, że zatrzymała torbę, przynajmniej do koń¬ca spotkania.
Julie spojrzała na niego przeciągle. Często wyłapywał i analizował nudne, z pozoru trywialne szczegóły. Czasami to popłacało. Ale teraz i tak nie potrafiła zrozumieć, dlaczego losy brązowej papierowej torby miałyby jakiekolwiek znaczenie.
- A spotkanie zakończyło się trochę burzliwie po odkryciu czar¬nej jednopensówki - mówił dalej, raczej do siebie niż do Julie. - Moż¬liwe, że nie zwróciła torby Sidowi. Hm, na pewno, bo inaczej torba znalazłaby się wśród rzeczy Sida.
- Chyba że Sid pozbył się jej później. Diamond nie zastanawiał się dłużej nad tą sugestią.
_ Mogła ją zostawić w krypcie, a wtedy jakaś sprzątaczka wyrzu-iłająjako śmieć.
_ Albo zabrała ze sobą.
_ Jessica? Ze niby wepchnęła ją do swojej torebki? _ Lub do kieszeni. To bardziej mu się spodobało.
- Zgoda. Chodź, przejdziemy się do galerii sztuki. _ Co zrobić z tym wszystkim? - zapytała, trzymając dłoń na kup¬ce przedmiotów w plastikowych woreczkach.
- Zostaw to.
- Żeby zawalało mi biurko? Nie, dzięki.
- Nie jesteś niewolnicą porządków, prawda?
- Ale tutaj są pieniądze.
- To komisariat, Julie. Jeżeli nie ufasz policjantom... - Rozłożył ręce jak papież i próbował przybrać równie łagodny wyraz twarzy.
Znów na dłużej zatrzymała na nim wzrok.
- To nie są twoje pieniądze - powiedziała w końcu.
- Twoje też nie. Bierz płaszcz. Mamy ważniejsze sprawy na głowie. Zerknęła na zegarek.
- Nie mogę. Przykro mi.
- Dlaczego?
- Mam teraz spotkanie.
Ciśnienie mu podskoczyło. Nie powinna umawiać się na spotka¬nia w czasie pracy.
- Co to takiego?
- Sekcja zwłok Sida Towersa. Prosiłeś, żebym poszła... pamiętasz?
- Ach. - Wypadło mu to z głowy. - O której?
- W południe. W Szpitalu Królewskim.
- Możemy najpierw obskoczyć galerię. Dowiozę cię na czas, gwa¬rantuję.
- Skoro tak mówisz. - Nie po raz pierwszy w kontaktach z Dia-rnondem Julie okazała powściągliwość. Bez trudu by mu udowodni¬ła, że skoro może ją podwieźć do szpitala, równie dobrze mógłby sam asystować przy sekcji.
WŁAŚNIE DEKOROWANO WYSTAWĘ GALERII WALSINGHAM. Jessica kie¬rowała, pokazywała mężczyźnie stojącemu po drugiej stronie szyby, gdzie należy postawić obraz albo sztalugi. Była tym zaabsorbowana, podobnie jak tłumek gapiów blokujący wąski, wykładany kamienny¬mi płytami pasaż przy Northumberland Place. Jessica dobrze wiedzia¬ła, że to rodzaj ulicznych występów. W wiśniowoczerwonej wełnianej sukience i grubym białym blezerze udrapowanym na ramionach rzu¬cała się w oczy na tle widzów w burych watowanych kurtkach i wia¬trówkach.
- Pani Jessica Shaw?
Nawet się nie odwróciła, żeby odpowiedzieć na pytanie Diamon¬da, nadal wydawała polecenia.
- Bardziej w prawo. W prawo, w prawo.
- Policja - powiedział Diamond. - Wydział zabójstw. Sprawiamy kłopot, ale czy pani nazywa się Shaw?
- Owszem, sprawiacie kłopot.
- A pani nazywa się Jessica Shaw?
- Tak. Świetnie, AJ.! Doskonale!
Oficjalnym tonem, brzmiącym niemal jak pogróżka, Diamond przedstawił siebie i Julie ze stopnia i nazwiska.
- Proszę pani, czy moglibyśmy porozmawiać w środku?
- Ja już rozmawiałam - rzuciła, nadal przyglądając się wystawie. - Wczoraj był sierżant i spisał moje zeznania.
- Chodzi o uzupełnienie.
Westchnęła i wreszcie odwróciła się do niego twarzą.
- Aja tu usiłuję przygotować wernisaż na dziś wieczór. Przyjdzie ponad setka ludzi. Co pan teraz o tym sądzi?
- O wystawie? Podoba mi się. Nie bardzo się znam na obrazach. To pewnie ma być Avebury?
- Boże dopomóż. - Jessica Shaw załamała ręce. - Cóż za obceso-we słowa: „pewnie ma być". Dobrze, że artysta tego nie słyszy.
Weszli. AJ. dostał polecenie, żeby przynieść i rozpakować kolejne obrazy.
- Mam nadzieję, że to nie potrwa za długo - Jessica obrzuciła Diamonda gniewnym spojrzeniem. - Całe te przesłuchania trzeciego stopnia przeszkadzają mi zarabiać na życie. - Na tyłach sklepu znalazła dla nich krzesła. - Chcecie kawy?
- To jeszcze bardziej przedłuży spotkanie - zauważył Diamond.
- Nie, jeżeli AJ. zrobi kawę. Biała, ile cukru? Dwie łyżeczki? Dobrze się domyśliła.
- Dziękuję. Powinna pani wykonywać moją pracę.
Zerknęła na jego masywną postać.
_ Niewiele w tym dedukcji. A dla pani bez cukru, prawda? -zwróciła się do Julie. Poprosiła AJ. o kawy, kiedy przechodził obok, dźwigając wielki obraz owinięty w papier, potem zwierzyła się Dia-mondowi: - AJ. to kumpel. Pomaga mi na ochotnika. Nie płacę mu ani pensa. Chciałabym tylko sprzedawać więcej jego prac.
- Jeg° Prac?
- To artysta.
- To te rzeczy na wystawie?
- Boże, nie. Trzymam go na piętrze.
- Szczęściarz. - Diamond natychmiast pożałował, że nie pilnował języka.
Jessica obrzuciła go spojrzeniem, na które zasługiwał. Nie zaczer¬wieniła się, nie zdradziła ani śladu zażenowania. Po prostu chłodno na niego spojrzała.
- Pierwsze pytanie - podjął szybko. - Kiedy dołączyła pani do klubu Tropicieli Zbrodni?
- Zimą ubiegłego roku. Jako jedna z ostatnich, nie licząc nowi-cjuszki, Shirley-Ann.
- Więc Sid Towers był już członkiem, kiedy pani przyszła?
- Sid? Tak.
- Znała go pani wcześniej?
- Nie.
- A kogoś z klubu?
- Tylko Polly Wycherley. Przyłączyłam się na jej zaproszenie. Po¬jawiła się w galerii parę razy pod koniec zeszłego roku i zauważyła, co czytam. Odkryłyśmy, że dzielimy zainteresowanie powieściami kry¬minalnymi, więc powiedziała mi o spotkaniach w krypcie. Poszłam niechętnie. Polly potrafi namawiać. Widział się pan z nią?
- Jeszcze nie.
- Jej stosunek do mnie z jakichś powodów zrobił się chłodniejszy. Może coś nieopatrznie chlapnęłam. Ludzie tacy jak pan czyja powin¬ni się dobrze zastanowić, zanim zabiorą głos. Ale nie chodziłam tam Juz tylko po to, żeby sprawić przyjemność Polly. Uznałam to za nie-złą
rozrywkę. Członkowie sporo wiedzą, ale muszę przyznać, sporo wśród nich ekscentryków.
- Tracą głowy? Uniosła brwi.
- Czy dobrze zrozumiałam? To pewnie ma być dwuznacznik?
- „Pewnie ma być". Cóż za obcesowe słowa.
Teraz ona się roześmiała, a ze spojrzenia, którym go obdarzyła wynikało jasno, że zaczyna zmieniać podejście do tego brzuchatego policjanta.
- Tak czy inaczej, powiedziałam: „ekscentrycy". Tropiciele Zbrod¬ni nie są ciemniakami. To oczytani ludzie. Lubię się z nimi sprzeczać kiedy tylko mogę.
- Więc spotkania bywają żywe?
- Żywe? Raczej śmiercionośne, jak się okazało. Tym razem Diamond się uśmiechnął.
- Tak - mówiła dalej Jessica. - Zdarzają się starcia na tle osobi¬stym. Rupert zachowuje się denerwująco.
- Czyli pan Darby?
- Naprawdę? Myślę o nim wyłącznie jako o Rupercie. Według mnie, jest nieszkodliwy, chociaż inni mają odmienne zdanie. Klasycz¬ny przypadek zahamowania w rozwoju. Zatrzymał się na latach pięć¬dziesiątych, kiedy w modzie było włóczyć się po Soho, paląc geluazy i chadzać do jazz clubów. Sądząc po pańskim wyglądzie, świetnie się pan z nim dogada.
Diamond zacisnął dłonie na filcowym kapeluszu, który trzymał na kolanach.
- Podobno dochodziło do jakichś incydentów z panną Chilmark.
- Owszem. Stara, głupia gęś. Przerażająca snobka. Kiedyś do Chilmarków należała połowa miasta, jeśli jej wierzyć. Nie rozumie, dlaczego nie padamy plackiem najej widok. Dociera do niej tylko tyle, że Rupert wyraźnie przerasta ją o kilka punktów w skali społecznej i nie dba o formy towarzyskie.
- Jak to: wyraźnie?
- Poprzez akcent. Jak się wyraził Dylan Thomas: „mówi, jakby miał w ustach marmury lorda Elgina".
- Słyszałem, że w poniedziałek zdarzyła się nieprzyjemna sy¬tuacja.
- Prawie co poniedziałek się zdarza. Rupert uparł się, żeby przy¬prowadzać ze sobą psa, a ona dostaje ataków z tego powodu. Zaczyna panikować, wtedy myją uspokajamy.
Relacja była zbyt pobieżna, Julia włączyła się do przesłuchania:
- Pani to bagatelizuje, prawda?
_ Jak to?
Czy nie miała ataku hiperwentylacji? I czy pani nie zareagowała natychmiast, żeby temu zaradzić?
- To tylko taki stary sposób leczniczy. Przytrzymałam przy ustach panny Chilmark papierową torebkę - odparła Jessica z lekceważe¬niem. - Szybko jej przeszło.
Diamondowi zaświeciła się w głowie czerwona lampka. _ Co się stało z torebką?
- Jak to: co się stało?
- Potem.
- Nie pamiętam. Chyba że...
- Chyba że co?
- Ze ją zatrzymałam.
- Zatrzymała ją pani?
- Możliwe. Na wypadek, gdyby pannę Chilmark znowu zatka¬ło. Uparła się, że zostanie do końca spotkania. Rupert wyprowadził psa, ale wolałam nie ryzykować, więc zatrzymałam torebkę przy sobie. No właśnie, to co się z nią w końcu stało? - Zawahała się. - Czy to ważne?
- Prawdopodobnie nie, ale chciałbym wiedzieć.
- Przede wszystkim, dał mi ją Sid.
- Zgadza się - przytaknął Diamond.
- Nie pamiętam, czy mu ją oddałam.
- Może ją pani wyrzuciła?
- Wątpię. Przecież mogła się przydać. Ale nie chciałam jej trzymać na wierzchu, przed oczami panny Chilmark. Niewykluczone, że wsa¬dziłam do swojej torebki.
- Więc wyjęłaby ją pani później.
- Nie ja. Noszę różne rzeczy całe lata, zanim je wyrzucę. Pewnie nadal tam jest. Przynieść swoją torebkę?
- Za chwilę. - Przesłuchanie się rozkręciło i Diamond nie chciał robić przerwy. Dać jej byle okazję i natychmiast wróci do dekorowania wystawy. - Niech mi pani powie o Sidzie.
- To nie zajmie wiele czasu - stwierdziła. - Należał do klubu, za¬nim tam wstąpiłam. Polly wyjaśniła mi kiedyś, że przyszedł, kierując się radą lekarza. Był chorobliwie nieśmiały, biedaczek. Pomysł lekarza Polegał na tym, że skoro Sid jest miłośnikiem kryminałów, to dyskusje na ich temat zachęcą go do zabierania głosu. Ale rzadko się odzywał.
- Uśmiechnęła się. - Tak rzadko, że kiedy coś powiedział, wszyscy od-wracaliśmy w jego stronę głowy, a on sztywniał ze strachu.
- Czy ktoś próbował się z nim zaprzyjaźnić?
- Polly niepokoiła się czasem o niego jak kwoka, którą zresztą jest, o pisklę. Gdyby kto inny do niego zagadał, Sid na pewno uciekł¬by gdzie pieprz rośnie.
- O ile wiem, była z nim pani w Moon and Sbcpence i to parę razy.
Jessica lekko się zaczerwieniła.
- Powiedział pan to tak, jakbym się dopuściła zdrady małżeńskiej. Współczułam facetowi, to wszystko. Pomyślałam, że ktoś powinien spróbować trochę rozruszać Sida, dla jego własnego dobra. Inni po prostu go ignorowali.
- Nikt nie był do niego wrogo nastawiony? Pokręciła głową.
- Sid nie miał w sobie nic, co można by znienawidzić.
- Ktoś musiał czuć do niego urazę.
- Fakt - przyznała Jessica.
Kawę podano w filiżankach z cienkiej porcelany. AJ. niósł je na la¬kierowanej tacy. Należało rozpieszczać potencjalnych nabywców dzieł sztuki. Po zręczności, z jaką AJ. rozstawił filiżanki, można by wnosić, że nieraz już wykonywał takie obowiązki.
- Jeśli państwo pozwolą, pójdę dokończyć to, co zacząłem - po¬wiedział.
Diamond przyjrzał mu się z zainteresowaniem; zrobił się czujny na myśl, że AJ. to ktoś więcej w tym układzie niż tylko darmowy de¬korator wystawy. Mężczyzna emanował pewnością siebie, która nie pasowała do tego, że wykonywał podrzędne prace. W jego ruchach była jakaś wytworność, sugestia anarchii, jakby w każdej chwili mógł zacząć wyprawiać z tacą chaplinowskie sztuczki. Jego ciemne, kręco¬ne włosy i żywe, brązowe oczy wzmacniały takie wyobrażenie; tylko wzrostem znacznie przewyższał Chaplina. Mimo to, Jessica traktowa¬ła AJ. jak pomoc domową, choć wcześniej wypowiedziała pod jego adresem dużo pochlebnych słów. Wydawało się, że oboje są w zaży¬łych stosunkach.
Intrygujące.
Ale musiał zapytać jeszcze o inne sprawy.
- Co pani robiła w poniedziałek po spotkaniu?
_ Poszłam do domu. _ Od razu? _ Tak.
_ A gdzie pani mieszka? _ Przy Widcombe Hill. _ Och, to ma pani stamtąd ładny widok.
- Tak, na dach kaplicy ze słowami „Przygotuj się na spotkanie z Bogiem" wymalowanymi wielkimi białymi literami. To dla pana ład¬ny widok? - Roześmiała się. - Przyjemne przesłanie, które widzi się co rano po rozsunięciu zasłon w sypialni.
- Jeśli to kaplica Świętego Ebenezera, to napis już musiał tam być, kiedy pani się wprowadziła.
- Oczywiście. Właściwie, to nam nie przeszkadza. Po prostu roz¬bawił mnie pan, wspominając o widokach.
- Kiedy pani wróciła tamtego wieczoru, czy pan Shaw już był w domu?
Odstawiła filiżankę z kawą.
- To się staje trochę natrętne.
- Przepraszam, taki mam zawód. Muszę wiedzieć, czy ktoś może twierdzić czas pani powrotu.
- Więc jestem podejrzana?
- Robimy co w naszej mocy, żeby panią wyeliminować.
- Właśnie to przesłanie widzę z okien swojej sypialni. Diamond się roześmiał. Przesłuchanie coraz bardziej mu się po¬dobało. Rzadko spotykało się świadka tak wyćwiczonego w słownych pojedynkach. Bardzo błyskotliwa kobieta.
- Jeszcze nie odpowiedziała pani na pytanie - przypomniał.
- Na które? Och, czy Barnaby był w domu? Nie. Wraca późno. Lwy. - Skrzyżowała ręce na piersi, ciesząc się zaskoczeniem, którym Diamond zareagował na ostatnie słowo. Dawała jasno do zrozumie-nia, że nie ma nic do dodania.
- Żywe lwy? - zapytał, ale najpierw upił łyk kawy.
- Bardzo żywe. Tak mówi Barnaby.
Diamond pogalopował myślami do parku safari w Longleat. Julie szybciej załapała, o co chodzi.
- Ma pani na myśli „lwy", które zbierają pieniądze na działalność dobroczynną, tak jak rotarianie?
- Czy to nie jest jasne? - spytała Jessica z błyskiem w oku.
- Czyli wrócił do domu późno - podjął Diamond. - Jak późno?
- O Boże. Nie chodzę za nim ze stoperem. Już leżałam w łóżku Około północy. Chyba jego nie podejrzewacie?
- Chcemy umocować sprawy w czasie, to wszystko — odparł wy¬krętnie Diamond.
Podniosła oczy.
- Mógłby pan umocować moją rozklekotaną rurę wydechową, skoro już o tym mowa?
- Więc pani ma samochód? - Też potrafił szybko myśleć, kiedy nadarzała się okazja.
- Oczywiście. Prowadzę interesy. A na wypadek, gdyby chciał pan zapytać, nie korzystałam z niego w poniedziałkowy wieczór. Nie mu¬siałam. Stąd do Świętego Michała i z powrotem to krótki spacer.
- Zechce pani podać markę i numer rejestracyjny?
Nowy peugeot 306. Biały. Okazało się, że sztuka daje pieniądze, nawet w tych ciężkich czasach. A może to Barnaby Shaw jest żywi¬cielem.
- A pani mąż. Wspólnie prowadzicie interesy?
- Domy. - Przerwała, rozgrywała partię, pozwalała, żeby fałszywe zrozumienie jej słów zakorzeniło się w umyśle, ale tym razem Dia¬mond okazał się czujniejszy. Nie wstrząsnęło nim, kiedy dwoma pal¬cami pokazała rozmiar jakichś ośmiu centymetrów. - Tej wysokości. Konstruuje miniaturowe domy.
Diamond się uśmiechnął.
- Naiwni ludzie kupują je za zawrotne sumy. Robi komisariaty z niebieską lampą za pięćdziesiąt funtów, gdyby był pan zaintereso¬wany.
Diamonda bardziej zainteresowało, że źrenice Jessiki Shaw zmniej¬szyły się, a kąciki ust opadły na wspomnienie męża.
- Może teraz sprawdzimy pani torebkę - zaproponował.
- Jak to: my? - Wstała i przeszła przez salę do krzesła z wysokim oparciem, na którym wisiała skórzana torebka. - Dziękuję, ale nie ży¬czę sobie, żeby policjant przeglądał moje osobiste rzeczy. - Otworzyła zatrzask, poszukała w środku i od razu wyjęła złożoną brązową papie¬rową torbę. -Już mi do niczego nie jest potrzebna.
Rozdział 21
KIEDY DIAMOND WRÓCIŁ NA MANVERS STREET po odwiezieniu Julie do Szpitala Królewskiego, gdzie miała asystować przy sekcji zwłok, cze¬kała na niego wiadomość. Prośba o pilny kontakt z detektywem głów¬nym inspektorem Wigfullem.
Z zasady unikał tego człowieka. Z doświadczenia wiedział, że cho¬dzi o namolne skargi dotyczące obszarów kompetencji, ale na komi¬sariacie nie można robić uników w pilnych sprawach. Diamond pod¬niósł słuchawkę.
- No, to znalazłeś swojego złodzieja znaczka? - zapytał, kiedy Wig¬full z poczuciem własnej ważności nadal podawał swoje nazwisko.
- Czy to detektyw sierżant Diamond?
- A kto inny?
- Istotnie, znalazłem.
- I to ten zabity?
Usłyszał wdech, a może to ucichł wiatr, który wypełniał żagle Wigfulla?
- Jesteś tam, John? Czy to był Sid Towers?
- Dlaczego uważasz, że to mógł być on? - odparował Wigfull z wyraźną irytacją.
- Przecież wszystko wskazuje na niego.
- No nie powiedziałbym.
- Więc przymknąłeś kogoś innego? ~ Tego nie powiedziałem.
- Więc może powiesz cokolwiek, John.
- Ktoś z tobą rozmawiał na ten temat?
- Nie, sam to rozpracowałem.
- Czy rozpracowałeś też, jak się dostał do zamkniętego pokoju? - zapytał ostrożniej Wigfull.
- Nie. A ty?
- Chyba tak. - Pojawiła się nuta samozadowolenia.
- Rozgryzłeś to? Dobra robota - przyznał łaskawie Diamond, chociaż był mocno zdziwiony.
- Dlatego prosiłem, żebyś się ze mną skontaktował - wyjaśnił Wigfull z większą pewnością siebie. - Jestem w gabinecie, z zastępcą komendanta, zwijam swoją część sprawy, że się tak wyrażę. Może do nas przyjdziesz?
PAN MUSGPJWE, WEDŁUG POWSZECHNEJ OPINII, był najbardziej przy¬stępnym z trzech zastępców komendanta w Avon i Somerset. Jego ru¬miana twarz i pokaźne kształty poświadczały, że wypił tysiące kufli piwa podczas biesiad z kolegami. Arnold Musgrave - dobry słuchacz, przyzwoity wobec podwładnych, umiejący docenić dobrze wykonane zadanie - nadawał się idealnie do tego, żeby wpadać do biura w po¬myślnych chwilach.
Kiedy przybył Diamond, Wigfull mówił z miną człowieka pewne¬go, że zasługuje co najmniej na pochwałę.
- Ośmielę się stwierdzić, że zna pan powieści detektywistyczne Johna Dicksona Carra.
- Ośmielę się stwierdzić, że tak - zaryzykował zastępca komen¬danta. - Mój problem polega na tym, że czytam te rzeczy, a potem nie pamiętam, kto je napisał ani o czym były. - Zauważył Diamonda w drzwiach i szeroko się uśmiechnął. - Peter! Świetnie się trzymasz.
- Tylko na pokaz. Siedzę w kłopotach po uszy. W przeciwieństwie do obecnego tu Johna Wigfulla.
- Właśnie ma nam wyjaśnić, jak rozwiązał sprawę kradzieży czar¬nej jednopensówki.
- Też tak słyszałem.
- Ulży ci, Peter.
- Trzymam kciuki, proszę pana.
Obaj wyczekująco popatrzyli na Wigfulla, który uśmiechnął siC, a sumiaste wąsy dumnie drgnęły mu do góry.
- Mówiliśmy o Dicksonie Carrze - zaczął profesorskim tonem- ' Od pisarzy powieści kryminalnych sprzed pół wieku wymagano, żeby
układali zagadki dla czytelników, łamigłówki, które rozwiązuje się za¬miast krzyżówek podczas podróży pociągiem, a Dickson Carr należał do najlepszych. O ile wiem, nadal cieszy się wśród niektórych dużą popularnością. Jego specjalnością była zagadka zamkniętego pokoju.
- No, to muszę przeczytać przynajmniej jedną taką powieść -stwierdził zastępca komendanta. - Widzicie, za nic nie potrafię przy¬pomnieć sobie choćby jednego tytułu.
Wigfull nie zwracał na to uwagi, rozgadał się na całego.
- To dziwne doświadczenie dla mnie, mieć do czynienia ze spra¬wą, która nosi wszystkie cechy starej powieści detektywistycznej: szyfr w wierszyku, pomysłowa kradzież, zagadka zamkniętego pokoju i mały krąg podejrzanych. Ale spodobało mi się to wyzwanie. Coś wy¬kraczającego poza rutynę. Kiedy dowiedziałem się o związkach z gru¬pą czytelników powieści kryminalnych, Tropicielami Zbrodni, którzy spotykają się w krypcie u Świętego Michała, mogłem zawęzić docho-dzenie.
Pan Musgrave skinął głową.
- Miałeś trochę szczęścia, John, że jeden z nich przyszedł do cie¬bie ze skradzionym znaczkiem.
Wigfull widział to inaczej.
- Złodziej nie wyświadczył mi przysługi. To było celowe, proszę pana. Część spisku. Grał na nosie policji, próbował pokazać nas jako hm...
- Niekompetentnych durniów?
- Cóż... przynajmniej niezbyt sprawnych. Ukradł znaczek, a po¬tem go oddał, jakby chciał udowodnić, że się z nami bawi. To czysta, cholerna arogancja, żeby zjawić się po tych wszystkich rymowankach, które obwieścił wszem wobec.
- Więc podjąłeś wyzwanie? - zapytał pan Musgrave. - Porządny chłop.
Diamond przyglądał się temu z taktownym milczeniem. Wesołe usposobienie Musgrave'a maskowało wielki umysł. Był w znacznie wyższej lidze niż Wigfull.
~ Zrozumiałem, że to nie jest zwyczajna kradzież - ciągnął Wigfull.
~ Hm, no pewnie - zgodził się po przyjacielsku pan Musgrave. ~ Właśnie. Niby kradzież, ale jednocześnie kawał. A mógł to zapla¬nować tylko ktoś, kto dysponował poufnymi informacjami. Sprawca
-Detektyw Diamond..
161
musiał wcześniej wiedzieć, że jeden z Tropicieli Zbrodni, pan Mil0 Motion, przyniesie egzemplarz Wydrążonego człowieka na następne spotkanie i przeczyta fragment. Mieli rozmawiać o tajemnicach za. mkniętego pokoju, a książka Dicksona Carra zawiera słynny rozdział dotyczący tego tematu. To znaczy słynny dla ludzi, którzy nadal się czymś takim interesują. - Wigfull uśmiechnął się z wyższością. P0. dobało mu się, że przedstawił się jako człowiek nowoczesny; takich bardziej ekscytują autostrady informatyczne niż powieści kryminalne. - Zaginiona okładka z czarną jednopensówką została znaleziona do¬kładnie w tym rozdziale książki, wtedy kiedy pan Motion chciał prze¬czytać go na głos. - Wigfull pochylił się, oczy mu błyszczały. - Zgod¬nie z klasycznym wzorcem powieści kryminalnych, mamy zamknięty krąg podejrzanych i, co jeszcze bardziej interesujące, naszą własną za¬gadkę zamkniętego pokoju, bo książka znajdowała się na barce przez cały tydzień, a barka była zamknięta. Oczywiście, dokładnie przesłu¬chałem pana Motiona... Na jego korzyść świadczy, że zgłosił się do nas natychmiast, i przekonałem się, że nie tego człowieka szukamy. Po co miałby się sam demaskować? Bez sensu. Był naprawdę wstrząśnię¬ty, widziałem to wyraźnie, i nie potrafił wyjaśnić, jak okładka trafiła do jego książki. Twierdził, że barka została dobrze zabezpieczona. Na dziobie zaryglowana od wewnątrz, a od zewnątrz zamknięta na to. -Wigfull teatralnie wyciągnął z szuflady kłódkę i pokazał ją jak Houdini przygotowujący się do występu.
- To ona? - zapytał zastępca komendanta. - Właśnie ta?
- Tak jest, proszę pana.
- Mogę zobaczyć?
Pan Musgrave zważył kłódkę w dłoni i oddał inspektorowi.
- Wygląda na całkiem solidną. Niemieckiej produkcji?
- Zgadza się. To kłódka przystosowana do trudnych warunków, bardzo porządna. Kupiona u Foxtona, najlepszego ślusarza w West Country. Towar z najwyższej półki.
Pan Musgrave zwrócił się do Diamonda.
- Chcesz obejrzeć?
- Dziękuję, już to zrobiłem.
Wigfull znowu chwycił kłódkę. Robił wrażenie komiwojażera, który zachwalając szczególne zalety towaru, podkreśla, że każda ze sprzedanych kłódek jest inna niż pozostałe.
_ Dostaje się do nich dwa klucze. Pan Motion zeznał, że jakiś czas temu przypadkiem wrzucił jeden z kłuczy do kanału. Nie mam po¬wodu mu nie wierzyć. Zatem, według wszelkiego prawdopodobień¬stwa, ten drugi klucz jest unikatowy. Pan Motion niezłomnie obstaje przy tym, że nigdy go nie zostawiał. Klucz był na kółku, które nosił w kieszeni razem z kluczykami do samochodu. Mam go tutaj, widzi¬cie? _ Wigfull wyjął pięciocentymetrowy klucz, włożył go do dziurki i obrócił zgodnie z ruchem wskazówek zegara. Stalowe ucho odsko¬czyło. - Nacisnąć na kabłąk i znów zamknięte. Spróbuje pan?
Po tak natchnionej prezentacji odmowa byłaby grubiaństwem. Pan Musgrave posłusznie wziął kłódkę i wypróbował mechanizm.
- Jeden klucz - powtórzył Wigfull. - Sam widziałem, jak pan Mo¬tion otwiera kłódkę w poniedziałek wieczorem, zanim znaleźliśmy zwłoki w kabinie barki. Jestem całkowicie pewien, że kłódka była od¬powiednio zamknięta i że otworzył ją kluczem, który wyjął z kieszeni spodni. Ale w kabinie leżał Sid Towers. Martwy. Nieprawdopodobne przestępstwo.
W tym momencie Diamond pomyślał, że Wigfull przedobrzył.
- Wziąłeś pod uwagę możliwość, że Motion wyszedł wcześniej, nie zamykając zamka? - zapytał pan Musgrave.
- Istotnie, poczyniłem takie założenie. Dokładnie go przesłucha¬łem. Upiera się, że zamknął kłódkę.
- Jakie są inne wytłumaczenia?
- Jeśli pan pozwoli, dojdę do tego. Motion mówi, że doskonale pamięta, jak wcisnął kabłąk i potrząsnął kłódką, żeby się upewnić, że jest zamknięta. W końcu barka to jego dom.
- Wierzysz mu?
- Tak, proszę pana. Diamond skinął głową.
- Ja mu uwierzyłem, ale gwarancji nie ma.
- W porządku - powiedział pan Musgrave. - Więc jak to zro¬biono?
Wigfull położył kłódkę i klucz na biurku, odsunął je na bok, jakby już straciły znaczenie.
- Większa część mojego śledztwa... i ośmielę się dodać, także two¬jego, Peter, skupiła się na wydarzeniach z wieczora poprzedniego po¬niedziałku. Kto miał okazję i powód, żeby złożyć wizytę na barce?
Ale sednem tego przestępstwa, chodzi mi o kradzież znaczka, jest to że zostało dokonane w ubiegłym tygodniu. W czwartek dostaliśmy błędną informację z Bristolu, a w piątek pierwszą z tych rymowanych zagadek. Tego samego dnia rano doszło do kradzieży. - Podniósł palec żeby podkreślić znaczenie swojego odkrycia. - Otóż całą sprawę zapla¬nowano z wyprzedzeniem.
- Według mojego doświadczenia to dotyczy większości prze¬stępstw. - Nawet pan Musgrave musiał dojść do wniosku, że teatralna maniera Wigfulla zaczyna zalatywać amatorszczyzną.
- Bez wątpienia ma pan rację, ale pragnę zwrócić uwagę na zawi¬łość tej intrygi. Wszystko się zazębia: informacja, którą przyjął sierżant Plant, zagadki, kradzież w Muzeum Poczty i podłożenie znaczka do książki Motiona. To było przedsięwzięcie wysokiego ryzyka, a takiego planu nie powstydziłby się SAS. I poszło jak po maśle. Złodziej od po¬czątku zamierzał zwrócić znaczek, ale najpierw chciał z nas wszystkich zrobić durniów. Z nas i z Tropicieli Zbrodni.
- I trochę mu się udało.
- Zgoda. Ale skupmy się na zamkniętym pokoju.
- Dobry pomysł.
- Koleś wiedział już tydzień wcześniej... Cierpliwość Diamonda się wyczerpała.
- Na litość boską, John. Nie nazywajmy go kolesiem. Obaj wie¬my, że to Sid Towers.
- Sid Towers? - powtórzył pan Musgrave, wykazując teraz więk¬sze zainteresowanie.
- Pasuje jak ulał - powiedział Diamond. - Milczek, który chce pokazać, co umie, tym gadułom z klubu Tropicieli Zbrodni. Wyszko¬lony pracownik ochrony. Dla niego włamanie do Muzeum Poczty nie stanowiło wielkiego problemu. Znawca Dicksona Carra. No i oczy¬wiście, to jego znaleziono na barce. Albo Towers, albo zabójca musiał jakimś sposobem dostać się do środka. Logika podpowiada, że to To¬wers, a ktoś wszedł potem i go zabił. Zgadzasz się, John?
Wigfull wymruczał, że tak. Wkurzył się, bo Diamond odebrał tnu pałeczkę.
- Świetnie, ale to jedynie hipotezy, prawda? - spytał pan Mus-grave.
Wigfulla, który tylko czekał, żeby poprowadzić dyskusję, zatkało. Spojrzał na Diamonda.
_ Wyłącznie. Wspominałem już o tym - przyznał Diamond i do¬dał z kamiennym wyrazem twarzy: - Chyba że pan inspektor dyspo¬nuje dowodami, o których nie wiem.
Wigfull zmrużył oczy. Nadarzała się szansa, a on nadal nie miał nic do powiedzenia.
Dla Petera Diamonda ta cisza zabrzmiała jak fanfara. _ W takim razie może pokażę swoje - oświadczył. Powstrzymał się przed teatralnym gestem, chociaż go korciło. Zwyczajnie wyjął z wewnętrznej kieszeni marynarki brązową papierową torbę i ją roz¬łożył. - Panowie, oto torba, którą w poniedziałkowy wieczór miał ze sobą Towers, kiedy panna Chilmark dostała ataku hiperwentylacji. Na pewno słyszeliście o tym incydencie. Wręczył torbę Jessice Shaw, bo wiedziała, co trzeba zrobić. Przytrzymała ją przy twarzy panny Chil¬mark. Pomogło. Ale wzięła torbę na wypadek, gdyby atak się powtó¬rzył. Jednak panna Chilmark poczuła się na tyle lepiej, żeby zostać na spotkaniu. W zamieszaniu pani Shaw włożyła papierową torbę do swojej torebki, potem o niej zapomniała. Dzisiaj po południu ją do¬stałem.
- Czy to ważne? - zapytał zastępca komendanta.
- Sama torba nie. Ale jeśli się dobrze przyjrzeć... - Diamond wy¬gładził torbę na blacie i wręczył panu Musgrave'owi.
- Tu jest coś napisane.
Wigfull wstał i okrążył biurko, żeby spojrzeć.
- Mogę zobaczyć?
- Niewiele w tym sensu - mruknął pan Musgrave.
Na torbie były trzy kolumny słów zanotowanych niestarannym ismem, czarnym długopisem:
- Pomyśl nad tym przez chwilę - zaproponował Diamond, jakby uczył pięciolatka czytania.
- Wygląda na to, że ktoś pracował nad wierszykiem - stwierdził pan Musgrave.
- Właśnie to miałem powiedzieć - odezwał się Wigfull.
- Myślisz, że układał kolejną zagadkę? - zapytał zastępca komisarza
- Proszę popatrzeć na środkowy rząd - zasugerował ostrożnie Diamond. - Co jeszcze rymuje się z „kruszyn"?
- Chodzi o pozostałe słowa w rzędzie? - Wigfull patrzył zdez¬orientowany.
- Poza tymi słowami.
- Ha, wiesz więcej od nas! - zawołał pan Musgrave. - Motion. Szukał rymu do Milo Motion. Dobra uwaga, Peter. To rzeczywiście przypomina notatki do kolejnej szyfrowanej łamigłówki. No to co bę¬dzie z „mak"?
- Atak? - zaproponował Wigfull, nadal myśląc o hiperwentylacji i o tym, że i jemu być może to grozi.
- Znak - powiedział pan Musgrave. - Znaczek, czarna jednopen¬sówka.
Diamond skinął głową.
- Też tak myślę, proszę pana.
- A „spokój"?
- „Zamknięty pokój" - rzucił Diamond.
- Kupuję to. Hm. Sprytne. Towers zapisywał słowa, żeby pode¬słać mediom kolejną zgadywankę. Oczywiście, to nie jest twardy do¬wód, ale mnie przekonuje, Peter. Znalazłeś powiązanie między To-wersem a przestępstwem.
Wigfull wyprostował się na krześle.
- Dlaczego wcześniej mi tego nie pokazałeś? - zapytał wysokim, rozżalonym tonem. - To dowód.
Diamond odpowiedział najpierw długim spojrzeniem.
- Wziąłem to od pani Shaw niecałą godzinę temu - odparł po chwili.
- Więc ukrywała dowody.
- Papierową torbę?
- Jeśli na niej jest napisane...
- Nie zauważyła. Zapomniała o tym. Trzymała ją cały czas w to¬rebce.
_ Naprawdę myślisz, że nie zwróciła uwagi na zapiski?
_ Jeśli nawet, to dlaczego miałaby przypuszczać, że to ważne?
- Chytre bydlę z tego Towersa. - Pan Musgrave pokręcił gło¬wą - Jak brzmi to stare przysłowie? Mowa jest srebrem, a milczenie złotem.
Napięcie trochę opadło, wszyscy pomyśleli o milczącym Sidzie, przez większość Tropicieli Zbrodni uważanym za miernotę. To na pewno był dowód, że ukradł najdroższy znaczek świata i obmyślił za¬gadkę zamkniętego pokoju, która mogła zamącić w najmądrzejszych głowach.
Nie licząc głowy Johna Wigfulla.
- Miałeś nam wyjaśnić, jak tego dokonano - ponaglił go pan Musgrave.
Po tej rewelacji Wigfull musiał wspiąć się na wysoką górę. Aż wy¬czuwało się wysiłek, z jakim sznuruje buty i zakłada plecak.
- Tak, proszę pana.
- No, to nie trzymaj nas w napięciu.
- Dobrze, proszę pana. - Wigfull mężnie zaczął raz jeszcze. -Przestępstwo, jak mówiłem, zostało szczegółowo zaplanowane. Sid Towers pracował nad nim od tygodni, jeśli nie od miesięcy. Musiał znaleźć sposób, żeby dostać się na barkę pod nieobecność Mila Mo¬tiona. Miał okazję obejrzeć „Panią Hudson" podczas ubiegłoroczne¬go Bożego Narodzenia, kiedy Tropiciele Zbrodni urządzili tam przy¬jęcie.
- Na pokładzie barki? - zapytał pan Musgrave. - Niezłe miejsce na świąteczne spotkanie.
- Sprawdzałem, na pewno tam był, mimo że taki wstydliwy. Wy¬obrażam sobie, że niechętnie siedział z towarzystwem, chodził po barce, przyglądał się. To całkiem prawdopodobne, że jako pracownik ochrony zainteresował się zamkami i ryglami. Sadzę, że już wiele mie¬sięcy temu zapamiętał typ kłódki. Na pewno wcześniej takie widywał. Wiedział, że sprzedają je u Foxtona. Jeśli nie, to łatwo było zapamiętać nazwę producenta i odszukać sprzedawcę.
- Wniosek? - zapytał pan Musgrave.
- Zdumiewająco oczywisty. Bez urazy, proszę pana. Większość zagadek zamkniętego pokoju jest banalna, kiedy tylko zostaną wyjaś¬nione. Sądzę, że poszedł do Foxtona i kupił taką samą kłódkę niemie¬ckiej produkcji. Czekał na okazję, żeby je podmienić.
- Dobrze, kupuję to.
- Niejestem pewien, w którym momencie dokonał zamiany. Pew¬nie parę miesięcy temu, a najpóźniej na przedostatnim spotkaniu.
- Podmienił kłódki w trakcie dyskusji?
- Niezupełnie. - Ze zdumiewającym wyczuciem dramatyzmu jak na tak nudnego człowieka, Wigfull opisał scenę. - Motion zdej¬muje płaszcz i wiesza go na jednym z kołków przy drzwiach. Towers wybiera stosowny moment i idzie do toalety. Po drodze przeszukuje kieszenie płaszcza Motiona i znajduje pęk kluczy. Zdejmuje z kółka klucz do kłódki i zastępuje go własnym, pasującym do nowej kłódki. Wkłada klucze z powrotem do kieszeni.
- Teraz może otworzyć drzwi do kabiny.
- Zgadza się. Wychodzi z kościoła i jedzie szybko na przystań, żeby zdążyć tam przed Motionem. Starym kluczem otwiera oryginal¬ną kłódkę i wymienia na tę, którą kupił.
- A kiedy Motion wraca na barkę, używa klucza z kółka - podjął zastępca komendanta.
- Takjak zawsze. Nieświadom tego, że podmieniono kłódki.
- Sprytne - przyznał pan Musgrave. - Podoba mi się to. John Wigfull promieniał.
- I oczywiście, Sid Towers dysponuje teraz zapasowym kluczem. Może przychodzić na barkę, kiedy tylko zechce. - Złączył dłonie na znak, że skończył. Ale żeby nie wyglądało, że sam się oklaskuje, zatarł je energicznie, jakby korzystał z suszarki do rąk w toalecie.
- Tajemnica zamkniętego pokoju rozwiązana - powiedział pan Musgrave. - Co ty na to, Peter?
Diamond rozważał usłyszane słowa, potem skinął głową.
- Strzał w dziesiątkę, John. - Mówił serio. Naprawdę zrobiło to na nim wrażenie. Wyjaśnienie nie miało rzucających się w oczy wad. - A przy zwłokach nie znaleźliśmy klucza, ponieważ morderca zabrał go ze sobą.
- Albo morderczyni - dodał szybko Wigfull.
- Jestem pewien, że już o tym pomyślałeś. - Pan Musgrave mrug¬nął do inspektora.
Wigfull się uśmiechnął. Wszedł na swoją górę i pozował na szczy¬cie do fotografii.
Zastępca komendanta znowu sięgnął po kłódkę.
- Nie wygląda na kupioną niedawno. - Poobracał ją w ręku.
Wigfull miał na to odpowiedź.
_ Zrobił to, co robi każdy fałszerz monet. Podniszczył trochę, żeby zetrzeć połysk nowości. Wkładają pieniądze do worka z innymi metalowymi przedmiotami i potrząsają. Czasem zakopują. Wkrótce przedmiot wygląda na używany.
Diamond nigdy nie uważał, że Wigfullowi brakuje inteligencji, brakowało mu za to poczucia humoru. To nie była odpowiednia chwi¬la na okazywanie zawiści. Ten człowiek właśnie poważnie przyczynił się do rozwiązania sprawy. Zarówno kradzieży, jak i morderstwa.
- Żałuję, że o tym nie pomyślałem - przyznał Diamond. - Nawet nie zbliżyłem się do rozpracowania zagadki.
1
Rozdział 22
DIAMOND PUNKT PO PUNKCIE PRZEDSTAWIŁ JULIE - dla jej dobra, jak po¬wiedział - teorię Wigfulla na temat tajemnicy zamkniętej barki. Sła¬bych punktów nie znaleźli. Podmiana kłódki i klucza dawała odpo¬wiedź na wszystkie pytania.
- Myślę o przekazaniu całej sprawy Wigfullowi - stwierdził na zakończenie.
Julie zamrugała i ściągnęła brwi. Poświęciła przerwę na lunch, żeby asystować przy sekcji zwłok. Została obarczona tym nieprzyjem¬nym zadaniem, chociaż to nie należało do jej obowiązków, a teraz Dia¬mond robi jej taką niespodziankę.
- Co? Przekażesz mu śledztwo w sprawie morderstwa?
- Zamknięte pokoje i szyfrowane wierszyki to nie moja spe¬cjalność, Julie. On rwie do przodu na pełnym gazie, a ja... utknąłem w dziurze.
Patrzyła przez pokój na tego potężnego mężczyznę, jak stoi przy oknie i patrzy na samochody przy Manvers Street.
- Kim ja teraz jestem? Przebitą dętką?
Z Diamondem nie pracowało się łatwo, ale ratowało go poczucie humoru. Po takiej uwadze zazwyczaj uśmiechnąłby się, bez wzg
lędu
na stan nerwów. Tym razem westchnął. Dostał niezłe baty. Właściwie nie litował się nad sobą, chodziło raczej o utratę pewności siebie. Teraz naprawdę sądził, że Wigfull lepiej sobie poradzi. Julie zdobyła się na najmocniejszy komentarz, na jaki było ją stać.
- Jeśli zrobisz takie głupstwo, poproszę o przeniesienie. Odwrócił się i popatrzył na nią szeroko otwartymi oczami.
- Mamy już za sobą te brednie z Dicksona Carra - ciągnęła Julie. _ Przed nami morderstwo. Sekcja nie przyniosła niespodzianek. Żad¬nych zagadkowych ran. Kilka razy dostał w głowę jakimś solidnym przedmiotem. To jednak nie była robota mistrza zbrodni.
Zasłużyła na wesołe spojrzenie.
- A ty sam powiedziałeś - dodała - że tajemnica zamkniętego po¬koju nie jest już żadną tajemnicą.
- Dzięki Wigfullowi.
- No dobrze, dzięki niemu. Czy to ważne? Została nam prosta sprawa: morderstwo.
- Mniej więcej taka prosta jak spaghetti na talerzu. Julie uśmiechnęła się i błagalnie podniosła rękę.
- Daj spokój, wszystkie te chytre sztuczki są za nami. Wiemy, że Sid Towers ukradł znaczek i napisał wierszyki. A tak się składa, że do¬wody znaleźliśmy dzięki twojemu uporowi, nie Wigfulla.
Diamond nie zareagował na pochwałę.
Julie z zapałem przedstawiała sprawę z jak najbardziej obiecującej perspektywy.
- Sid myślał, że to genialna intryga, więc ją zrealizował. Potem został zamordowany. Musimy znaleźć zabójcę. Nie wierzysz, że to przypadkowe zabójstwo?
- Nie - odparł stanowczo.
- Więc przyczyną musiało być to, co zrobił Sid. - Popatrzyła pyta¬jąco, czekała, aż Diamond podejmie wątek.
Ale znów nie zareagował. Nie dawała za wygraną.
- Zakładam, że ktoś z klubu Tropicieli Zbrodni mocno się wku¬rzył i poczuł się zagrożony tym, co zaszło podczas spotkania.
Wreszcie Diamond się ocknął, choć nie wykazał większego entu¬zjazmu.
- Chodzi o to, że Milo znalazł w książce znaczek? - spytał głu¬chym głosem. - Jakie to zagrożenie?
Julie lekko poróżowiała, ale nie z powodu złego humoru Diamon¬da. Właśnie układała w myśli teorię i to bardzo przekonującą.
- Nie zapominajmy, że znaczekjest wart miliony. Załóżmy, że Sid me działał sam. Że miał wspólnika.
Popatrzył na nią trochę mniej posępnym wzrokiem. ~ A może planowali, że zażądają okupu? - dodała.
- Sugerujesz, że się pokłócili?
- Właśnie. Plan nie zakładał zwrotu znaczka bez ogromnych pie¬niędzy w zamian. Ale Sid nie był takim twardzielem, na jakiego wyglą. dał. Przestraszył się i postanowił oddać znaczek. Wspólnik był w szo¬ku, wściekał się. Znaczek został znaleziony w książce, a oni nie dostali ani grosza. Czy to nie wystarczy jako motyw morderstwa?
Diamonda aż tak bardzo nie zachwyciła teoria Julie.
- Wystarczyłoby, gdyby uwierzyć, że Sid zdołał wejść z kimś w układ. Był samotnikiem. To jego mieszkanie na pięterku, na końcu ślepej ulicy; ta praca, robota po nocach; ta wstydliwość, o której wszy¬scy mówią. Cholera, nie wyobrażam sobie, żeby taki człowiek poroz¬mawiał o pogodzie, więc jak mógłby nawiązać kontakt z innym prze¬stępcą? Julie, wybacz, nie kupuję tego.
- To dlaczego go zabito? Przychodzi ci do głowy jakiś powód?
Jej upór sprawił przynajmniej tyle, że Diamond zapomniał o dą¬sach. Przez chwilę patrzył na nią brązowymi oczami, odwrócił wzrok, znów na nią spojrzał.
- Możliwe, że coś odkrył. Myślę, żejeśli któreś z nich, z Tropicieli Zbrodni, miało podejrzaną przeszłość, powiedzmy, było notowane, to Sid jako pracownik firmy ochroniarskiej mógł się o tym dowiedzieć. Sprawdzałaś ich kartoteki?
TEGO WIECZORU ŚMIETANKA TOWARZYSKA BATH masowo odwiedzała galerię Walsingham. Na wernisażach urządzanych przez Jessikę Shaw rzadko pojawiało się tyle sław, ale w gazetach rozpisywano się o „mor¬derstwie na barce", więc każdy wiedział, że ofiara należała do klubu Tropicieli tak jak Jessica. Szkoda więc byłoby stracić szansę i nie usły¬szeć jakichś pikantnych szczegółów. Przy odrobinie szczęścia goście mogli też spotkać innych członków klubu. Pojawiła się nawet pod¬niecająca ewentualność natknięcia się na mordercę - bo w gazetach pisano, że wszyscy, którzy w poniedziałek wieczorem uczestniczyli w spotkaniu w krypcie kościoła Świętego Michała, byli przesłuchi¬wani przez policję. Więc koktajl z szampana i soku pomarańczowego lał się strumieniami, a oczy skwapliwie strzelały na boki. Zaproszeni przyglądali się nie tyle dziełom sztuki co innym gościom. Jakiś dow¬cipniś zażartował sobie, że Jessica lepiej by zrobiła, gdyby przylepiła małe czerwone karteczki do przyjaciół z klubu Tropicieli Zbrodni niz do sprzedawanych obrazów.
Leciwie Shirley-Ann przyszła, usłyszała charakterystyczny głos jrfekcyjnym akcentem, wyszlifowanym przez pokolenia wyższych sfer. Otóż ta osoba oświadczyła, że większość wystawionych dzieł sztuki to totalne bohomazy.
Shirley-Ann stanęła na palcach i nad morzem drogich fryzur do¬strzegła czarny beret. Energicznie poszła w jego stronę. Szczerze ucie¬szyła się, że Rupert natychmiast ją poznał i przywitał ciepło. Nie szko¬dzi, że powiedział do niej Sally-Ann. Krzykliwie, jak to on, przedsta¬wił ludzi stojących obok.
- Moja droga, w swoim niekończącym dążeniu do kultury, kiedyś namierzyłem tę nieprawdopodobną parę nie gdzie indziej, a właśnie przy wodopoju w Bradford on Avon. Dziś wieczorem spotkałem ich w Saracenie, jak przed przyjęciem wlewali w siebie po jednym czy po dwa. Stephen i Pat Volkowie. Stephen jest scenarzystą i starym prze¬cherą; chyba nie będzie mi miał za złe, że ci o tym powiedziałem. Pa¬miętasz tę fantastyczną mistyfikację na temat fenomenów psychicz¬nych, która kiedyś szła w telewizji w halloween i przykuła do ekranów cały naród? Prowadził ją po mistrzowsku Parkinson. Steve, jak to się, do diabła, nazywało?
- Tropienie duchów. - Scenarzysta, misiowaty, potężnie zbudowa¬ny mężczyzna z szerokimi barami, łysy jak kolano, ubrany na czarno, w okularach jak denka od szklanek, wyraźnie uginał się pod elokwen¬cją Ruperta. Ale kto by się nie ugiął?
Shirley-Ann pomyślała, że najznakomitsi mistyfikatorzy z defini¬cji unikają rozgłosu.
- W BBC muszą polecieć głowy! Uwielbiałem to - piał Rupert. -A skoro mowa o głowach, to jest Pat, ona je rzeźbi. Cudowne, silne, archetypiczne głowy w zdumiewających kolorach. Gdybyś zdołała się przebić przez to pijane towarzystwo, a i tak będziesz musiała to zrobić, zobaczysz jej prace na piętrze. Właśnie chciałem jej zakomunikować, że jest jedyną z tej ferajny, której dzieła mógłbym kupić.
Pat Volk uśmiechnęła się kwaśno. Rupert mówił jak marszand, ale w wytartej skórzanej kurtce, połatanych dżinsach i czarnym berecie posypanym łupieżem nie wzbudzał zaufania. Shirley-Ann odpowie¬działa uśmiechem. Kiedy Rupert się rozgadał, na nic więcej nie można było sobie pozwolić.
- Sally-Ann dołączyła do Tropicieli Zbrodni w chwili, kiedy sta¬liśmy się podejrzani o morderstwo - perorował niemal na całą salę.
- O powieściach detektywistycznych wie wszystko. Zapytajcie ją, 0 CQ chcecie. Proszę bardzo, pierwsze z brzegu. Jak nazywa się trucizna której najczęściej używają bohaterowie książek Agathy Christie?
Shirley-Ann odniosła wrażenie, że połowa sali przerwała rozmo¬wy żeby usłyszeć odpowiedź.
- Cyjanek?
- A skąd mam wiedzieć, moja droga? - Rupert uśmiechnął się przyjaźnie, odsłaniając braki w uzębieniu. - Ale jestem pewien, że to fantastycznie skuteczny specyfik i nie zostawiłby śladu w koktajlu z szampana i soku pomarańczowego.
Gdzieś z lewej strony Shirley-Ann odezwał się znajomy głos.
- Ależ oczywiście, zgadza się. Cyjanek występuje w czternastu książkach, dwa razy częściej niż morfina, która zajmuje drugie miej¬sce. - Milo znów wrócił do obiegu i trzymał się doskonale po przej¬ściach z policją.
- Ach, perpetuum Motion*! - zawołał Rupert. - Ten człowiek jest nie do powstrzymania. Milo, może dołączysz do nas? Zaatakuj Sally- -Ann jakimś naprawdę podstępnym pytaniem.
Shirley-Ann dostrzegła okazję i natychmiast z niej skorzystała.
- Przepraszam, zapomniałam wziąć katalog. - Odwróciła się i już jej nie było. Wolała rozmawiać z obcymi niż narażać się na tak żenują¬cą sytuację. Jak mogła pomyśleć, że Rupert to bezpieczna przystań?
Nie zaszła daleko, kiedy drogę zagrodził jej talerz z kanapkami. Jessica oczywiście wyróżniała się na tle gości wspaniałym strojem, po¬łyskliwym żakietem z naszywanymi cekinami założonym na pawio-niebieską suknię.
- Szłam ci na ratunek - powiedziała. - Ten Rupert! Cyjanek w koktajlu! Wierz mi, nie zmarnowałabym na niego porządnej truci¬zny, udusiłabym go gołymi rękami.
- Przynajmniej nie przyprowadził psa.
- Nie byłabym taka pewna. Poczęstuj się i chodź ze mną, poznam cię ze swoim mężem.
Mąż.
* Gra słów; motion (ang.) - ruch (przyp. tłum.).
Tego spotkania Shirley-Ann nie przewidziała. Chętnie poszła za Jessiką, która po drodze witała się prawie ze wszystkimi po imieniu. Wreszcie się odwróciła.
Nie będzie ci długo zawracać głowy - powiedziała. -1 tak powi¬nien zajmować się sprzedażą. Nie wiem, ile zdążył już sprzedać.
Jessica przedstawiła ich sobie tak: przysunęła najpierw do niej, po¬tem do niego talerz z kanapkami i wymieniła ich imiona. Potem ode¬szła- Barnaby siedział za stołem, na którym leżała księga rachunkowa. Zmęczony mężczyzna około czterdziestu pięciu lat z farbowanymi brązowymi włosami. Ubrany w ciemnoniebieski garnitur w prążki, taki jak zwykli kiedyś nosić parlamentarzyści ze skrajnie prawicowe¬go skrzydła partii torysów. Obok niego siedział nie kto inny tylko AJ. i zarządzał kasą. Wyglądało na to, że czują się świetnie w swoim to¬warzystwie. AJ. prawdopodobnie jest kochankiem Jessiki, pomyślała Shirley-Ann. Jeśli tak, to albo dobrze udawał niewiniątko, albo Barna¬by był zdumiewająco tolerancyjny.
- W ubiegłym tygodniu spotkaliśmy się z Shirley-Ann - poinfor¬mował AJ. Barnaby'ego. - Natychmiast mnie usadziła, jeśli chodzi o moje lektury. Żadnych komiksów więcej. Dostałem polecenie, żeby od zaraz zacząć czytać o amerykańskim detektywie kobiecie.
- Nic takiego nie powiedziałam - zaprotestowała Shirley-Ann. Barnaby przeniósł wzrok na inną część sali, wyłączył się z kon¬wersacji.
Shirley-Ann próbowała wciągnąć go z powrotem do rozmowy.
- Jak idzie? Sprzedaliście coś? Skinął głową.
- Trzy rzeczy do tej pory.
- Nic mojego - dodał AJ. Był takim egoistą, że nie obchodziło go, czy ktokolwiek w ogóle interesuje się jego dziełami. - W dzisiej¬szych czasach sprzedają się wyłącznie ckliwe grafiki hotelu Royal Cre-scent.
- Trzy. To dużo? - zapytała Shirley-Ann Barnaby'ego. Wzruszył ramionami.
Odpowiedział AJ.
- Prowizja od trzech nie pokryje kosztów przyjęcia, ale Barna¬by'emu wszystko jedno. Nie urządza tego dla zysku.
Barnaby trochę się ożywił.
- W ogóle tego nie urządzam. To impreza Jessiki, nie moja.
- Ale twoje pieniądze, kolego - zauważył AJ. Mąż Jessiki machnął lekceważąco ręką.
AJ. nie odpuszczał.
- Jestem starym przyjacielem tych dwojga, więc mogę sobie p0. zwolić, żeby to powiedzieć. Bez Barnaby'ego dziś wieczór nie byłoby przyjęcia. Ubodzy artyści z Bath zostaliby pozbawieni tego wszystkie¬go. Rzecz w tym, że Barnaby w ogóle nie interesuje się sztuką. Urzą¬dza to, bo lubi, kiedy Jess jest szczęśliwa. Czy to nie wspaniałe?
Shirley-Ann przyznała, że wspaniałe. Nie wyczuła nawet śladu sarkazmu czy ironii w peanie AJ.-a. Nie wiedziała, co teraz sądzić. Oni rzeczywiście byli jak starzy przyjaciele; musi zrewidować swoją teorię na ich temat. Jej podziw dlajessiki wzniósł się pod niebo. Zda¬rza się, że inteligentne i piękne kobiety zyskują oddanie dwóch m꿬czyzn, ale trzeba nadzwyczajnych talentów, żeby między nimi zapano¬wały przyjazne stosunki.
Wepchnął się jakiś dziennikarz. Chciał żeby przedstawiono go jed¬nemu z artystów. Shirley-Ann skorzystała z okazji, uśmiechnęła się uprzejmie i odeszła. Wzięła od kelnerki kieliszek koktajlu i przecis¬nęła się na tę stronę sali, której Rupert nie zdołał zdominować. Może uda się znaleźć jakiegoś innego znajomego; wątpiła jednak, że spotka kolejnego Tropiciela Zbrodni. Kogo brakowało? Tylko Polly i panny Chilmark. Chłodne stosunki między Jessiką a Polly, chociaż wynika¬ły z niejasnych przyczyn, były oczywiste. A panna C. - stara, biedna kwoka, której groziła apopleksja na sam widok Ruperta — znajdowała się raczej po stronie strat niż zysków.
Shirley-Ann wdała się w wesołą rozmowę z dwiema energiczny¬mi kobietkami. Dostały się na przyjęcie bez zaproszenia. Żadna nie znała się na sztuce. Szukały seksownych mężczyzn, którzy po przyję¬ciu zaprosiliby je do pubu, a jeszcze lepiej do restauracji. Nie bardzo wiedziały, jak to jest z Rupertem. Oceniały, że byłby w porządku jako fundator, ale chyba nie nadawał się do czegoś więcej niż inteligentna rozmowa. I, zdaje się, przyszedł sam, bez przyjaciela. Dziewczęce po-gaduszki trwałyby pewnie dłużej, gdyby nagle nie pojawiła się Jessica. Teraz jej mina wyrażała jawne oburzenie.
- Widziałaś to, kiedy przyszłaś? - zapytała.
- Niby co? - zdziwiła się Shirley-Ann.
- Na zewnątrz, na witrynie. Chodź, zobaczysz.
Jessica przebiła się przez tłum gości, zaniepokojona Shirley-Ann podążała za nią. Na dworze, na Northumberland Place, Barnaby i Aj-przyglądali się witrynie galerii Walsingham.
- I co ty na to? - zapytała Jessica.
Shirley-Ann spojrzała.
Ktoś musiał się mocno natrudzić. Sprejem, w poprzek głów-„j szyby, wielkimi, białymi, koślawymi literami napisał: „Załatwiła ida".
Chwilę potrwało, zanim znaczenie tych słów dotarło do Shirley--Ann.
_ To koszmarne - wymamrotała w końcu, naprawdę przerażona i wściekła w imieniu Jessiki. - Co za człowiek mógł coś podobnego zrobić?
- Szczur, nie człowiek! - krzyknęła Jessica. - Śmierdzący szczur. Pomyśleć tylko, że wszyscy goście to widzieli, kiedy przychodzili. A ja, jakby nigdy nic, witałam ich w środku. Barnaby, robi mi się nie¬dobrze.
- Zmyjemy to - pocieszył ją AJ.
- Ja tego wcześniej nie zauważyłam - powiedziała Shirley-Ann. -1 nikt o tym nie rozmawiał. Myślę, że zrobili to, kiedy przyjęcie już się zaczęło.
- Przy tym oświetleniu nic nie widać ze środka - dodał krzepiąco Barnaby. - Nie mam pojęcia, kiedy to namalowali.
AJ. potarł jedną z liter koniuszkiem palca.
- Nie - powstrzymała go Jessica.
- Tylko sprawdzam, czy sprej jest świeży - wyjaśnił.
- Lepiej, żeby nie było na tym twoich odcisków palców, kiedy we¬zwiemy policję.
- Na pewno chcesz... wezwać policję? - zapytał Barnaby. - Czy to rozsądne?
- Jak to: czy rozsądne?
- Jess, kochanie, ktoś zrobił nam świństwo, ale według prawa to nie przestępstwo.
- To podłość.
- Tak, ale raczej nie dojdziesz sprawiedliwości. Prawdę mówiąc, nie zdziwiłbym się, gdyby bardziej zainteresowało ich to, co tu jest na¬pisane niż złapanie tego drania. Będziesz miała więcej łez niż satysfak¬cji- Proponuję, żeby wytrzeć szybę do czysta i zapomnieć o sprawie.
- Słuchaj, Jess, wróć do gości i zostaw to mnie, dobrze? Zmyję, zanim ktokolwiek zobaczy - zaproponował AJ.
- Chcę wiedzieć, kto to zrobił. Ktoś musiał widzieć drania - wy¬cedziła przez zaciśnięte zęby
12-Detektyw Diamond... 177
- Niekoniecznie - stwierdził Barnaby. - Sprejem można machnąć coś takiego w parę sekund. Litery są koślawe. To oczywiste, że były sane w pośpiechu.
- Co o tym sądzisz? - zwróciła się Jessica do Shirley-Ann. Trudne pytanie.
- Gdyby chodziło o mnie - odezwała się po chwili zastanowienia - to chyba wolałabym to zaraz zmyć. Zepsujesz przyjęcie, jeśli we¬zwiesz policję. I na pewno będzie o tym w gazetach.
Jessica westchnęła.
- Poddaję się. W porządku, zmywajcie.
Rozdział 23
Po DŁUGIM ŚLĘCZENIU NAD POLICYJNYM REJESTREM KRAJOWYM Julie Za¬tęskniła do kontaktu z ludźmi.
- Panie Diamond, jest pan gotów zademonstrować swoje zdolno¬ści detektywistyczne? Staniesz w szranki z PRK? No, powiedz, który z Tropicieli Zbrodni był notowany?
Tylko jeden?
- Jeden jedyny.
- Ten gość z psem, który lubi podejrzane zaułki. Rupert Darby. Wzruszyła ramionami i się uśmiechnęła.
- Mogłeś mi zaoszczędzić dwóch godzin psucia wzroku. Dwie ry więzienia, pół i półtora roku za wyłudzanie pieniędzy. Siedem
grzywien za pijaństwo i jedna za obrazę moralności.
- Kiedy to było? - zapytał Diamond.
- Obraza moralności?
- Nie, odsiadka.
- W 1977 i 1983 roku.
- To dawno. Co to za przewałka?
- Nie wiem. PRK nie podaje szczegółów.
- Ale tyje podasz, prawda, Julie? Właśnie na tym polega przewaga ludzkiego mózgu nad komputerem.
- To nie kwestia mózgu. To rąbanie skały.
- Zaprzęgnij więc do roboty dobrego rębacza. Daj mu pełnomoc¬nictwa. Ja daję. I zbierz fakty na temat obrazy moralności, dobrze? To ^oze być wszystko, od obnażania się w miejscu publicznym po sika-nie w drzwiach sklepu.
Nie narzekała. Nie powiedziałaby tego na głos, ale świadomość, że śledztwo wróciło na właściwy tor, dodawała jej otuchy. Diamond zmienił temat.
- Zabawny pomysł, nadać psu imię od postaci literackiej. My mamy kota... hm, raczej kociątko. Jeszcze nie wymyśliłem dla niego imienia. Nie nazwałbym go Marlowe.
- Nie pasowałoby - zgodziła się Julie. - Kocurek?
- Tak.
- Mógłbyś go nazwać Sherlock albo Wimsey, albo ojciec Brown. Skrzywił się.
- Sam da znać, jak chce być nazwany.
SHIRLEY-ANN SIEDZIAŁA W ŁÓŻKU, trzymając kubek kakao, i opo¬wiadała Bertowi o napisie na oknie wystawowym galerii Walsingham. Bo niby dlaczego nie miałaby opowiedzieć? Nie proszono jej, żeby zatrzymała to w tajemnicy, chociaż sama była zadowolona, że napis zmyto, i miała nadzieję, że nikt inny się nie dowiedział. Zawsze mó¬wiła wszystko Bertowi. Czułaby się dziwnie, gdyby mu czegoś nie po¬wiedziała.
- No, to kto to zrobił? - zapytał, ziewając. Już leżał w łóżku, był zmęczony. Kawał dnia uprawiał sport i, prawdę mówiąc, niewiele mu zostało siły na nocne sporty.
- Kto napisał te słowa na oknie? Nie mam pojęcia - odparła Shir¬ley-Ann. Rozpierała ją energia, którą chciała spalić. Bert bywał zmę¬czony nawet w weekendy, kiedy sędziował na boisku piłkarskim. -Milo brał udział w przyjęciu, Rupert też. A to raczej robota kogoś, kto nie przyszedł.
- Kto pogniewał się, że go nie zaprosili?
- Hm, tak.
- Na przykład, kto?
- Nie zauważyłam tam Polly ani panny Chilmark. Podejrzewam, że każda z nich mogła się podkraść i użyć spreju.
- Z czystej złośliwości?
- Nie znam ich aż tak dobrze, ale myślę, żeby były w stanie to zrobić. To dostojne damy, chociaż może w ten sposób chciały wyrazie swój protest.
- To nie musi być ktoś z Tropicieli Zbrodni - zauważył Bert.
- Tak sądzisz? - zapytała Shirley-Ann z powątpiewaniem.
_ Może jakiś urażony artysta. Zły, bo nie pokazano jego prac na wernisażu.
I _ Niewykluczone - przyznała, niechętnie wychodząc myślami
poza krąg Tropicieli Zbrodni.
I - Ktoś, kto wie o „zabójstwie na barce" - ciągnął Bert. - Napis od¬nosił się przecież do morderstwa, prawda? _ Z pewnością.
- Mnóstwo ludzi w Bath czytało na ten temat w gazetach, oglą¬dało coś w telewizji. Wszędzie mówili o tym, że ofiara wcześniej tego wieczoru uczestniczyła w spotkaniu Tropicieli Zbrodni. Prawie każdy mógł powiązać Jessikę z tym morderstwem.
- Więc?
- No, to czy jest sens w szukaniu winnego? - zapytał znużonym głosem.
Milczała przez chwilę, popijając kakao. Wreszcie się odezwała:
- Sądzisz, że w tym coś jest? Bert drgnął, prawie już spał.
- Co?
- Pytałam, czy sądzisz, że w tym coś jest? Czy to możliwe, że za¬łatwiła Sida?
- Kto? Jessica?
- Hm.
- Wybacz, jestem trochę zmęczony - mruknął.
- Nie powinnam cię o to pytać - stwierdziła Shirley-Ann, po za¬stanowieniu. - Nigdy się z nią nie spotkałeś, więc co możesz o niej wiedzieć?
Spod kołdry dobiegł ironiczny śmiech.
- Wystarczająco dużo mi opowiedziałaś o Jessice. Usta ci się nie zamykają, jak zaczynasz mówić o Tropicielach. Skoro chcesz poznać moje zdanie, to owszem, uważam, że bez wątpienia jest w stanie po¬pełnić morderstwo.
- Naprawdę? Jessica?
- Musiała tylko pójść za tym gościem... jak on miał na imię?
- Sid.
- Pójść za Sidem, kiedy spotkanie się skończyło, zaskoczyć go 1 rąbnąć w głowę ciężkim przedmiotem. Kobieta mogła to zrobić rów¬nie dobrze jak mężczyzna, jeśli działała z zaskoczenia.
- Ale dlaczego? Dlaczego miałaby zabijać?
- A dlaczego ktokolwiek miałby zabijać? Nie wiadomo. Mówi tylko, że tak jak każdy zdołałaby rąbnąć faceta. Ile ma lat?
- Chyba około trzydziestu.
- No, mówię ci. Większość kobiet z mojej grupy czterdzieści plUs może położyć trupem mężczyznę uderzeniem w głowę. To nie prob¬lem. Nie chciałbym mieć z nimi do czynienia.
- Ale ona lubiła Sida. Parę razy zabrała go do Moon and Sbcpence Sporo o nim wiedziała, o jego pracy i w ogóle. Mówiła, że dużo go kosz¬tuje przychodzenie na spotkania Tropicieli Zbrodni. Podziwiała go.
- To nie znaczy, że jest niewinna. Miała o nim wysokie mniema¬nie. Uważała, że facet jest w porządku. Właśnie tacy ludzie się wście¬kają i są gotowi zabić, kiedy się okazuje, że popełnili błąd.
- Bert, ja zupełnie inaczej oceniam Jessikę. Nie ma gorącej głowy.
- Zimna jak lód, co?
- W każdym razie dobrze nad sobą panuje.
- Kalkuluje?
- No, teraz to już przekręcasz moje słowa.
Przez jakiś czas panowało milczenie. Bert zaczął równo oddychać, a Shirley-Ann zastanawiała się, czy Jessica jest zdolna kogoś zamordo¬wać. Skończyła kakao i odstawiła kubek z Królewną Śnieżką na nocny stolik. Na zegarze minęła już północ. Cholernie przykra sprawa. Bert naprawdę przestawił jej umysł na wysokie obroty, a ona przecież mu¬siała zasnąć; jutro może znowu zaproponują jej obwożenie wycieczek. Myślała na głos:
- Może kiedy odkryła jego ciemną stronę... kiedy okazało się, że to nie jest łagodny, skromny facet, za jakiego go miała, przyłapała go, jak włamuje się na barkę Mila, bo był złodziejem znaczka, to się na niego wściekła. Nie, nie wierzę. Nie Jessica. Jest zbyt inteligentna. Działa znacznie subtelniej. Nie, Jessica postąpiłaby gwałtownie tylko wtedy... - Nabrała głęboko tchu, kiedy to sobie pomyślała, przyciąg¬nęła do siebie kolana i objęła nogi rękami. - Jasne! Byli w zmowie. Współpracowali. Słuchasz, Bert? Jessica i Sid wymyślili ten genialny plan, żeby zadziwić Tropicieli Zbrodni. Sid był facetem od ochrony, zgadza się? Wiedział, jak ominąć kamery nadzoru i specjalne zamki w Muzeum Poczty. Miał też sposób, żeby dostać się na barkę Mila. Nie sądzę, żeby zrobił to sam. Jessica go do tego popchnęła. Na spot¬kaniach w Moon and Sbcpence zaplanowali skok na Muzeum Poczty.
iadczenie Sida i inteligencja Jessiki... co za połączenie. Myślę, że ,na układała zagadki. I razem obmyślili, jak dostać się na barkę Mila odłożyć znaczek do książki Wydrążony człowiek tak, żeby znalazł się ''spotkaniu. Okej, to co zrobili, było niebezpieczne i nielegalne, ale dali znaczek i mieli nadzieję, że na tym sprawa się skończy. Tyle coś poszło źle. Sid z jakiegoś powodu postanowił wrócić na łódź. oże pomyślał, że to okazja, żeby dokonać prawdziwego włamania, edy Milo zeznaje na policji. A może zostawił jakiś ślad i miał nadzie-, że go znajdą. Jessica zaczęła coś podejrzewać i poszła za nim. Była ściekła. Sid mało nie spaprał kradzieży doskonałej, którą zaplanowa-Uderzyła go w głowę, zamknęła w kabinie i zwiała. Tak, to jest to! rt, słuchasz mnie? Potrząsnęła Berta za ramię. Zdążył już zasnąć.
- Tak? - mruknął, jakby z oddali.
- Powiedziałam, że to ona zrobiła. Jessica załatwiła Sida.
- W porządku - wymamrotał apatycznie.
- Tylko że ktoś rozwiązał zagadkę i dziś wieczorem próbował to zgłosić. Ciekawe kto.
- Kto co zrobił?
- Kto nabazgrał napis na witrynie galerii Jessiki.
- Pewnie ktoś, kto miał sprej - powiedział Bert.
- Hm, tego nie musisz mi mówić.
- Musiał trochę pobrudzić sobie ubranie - dodał Bert. - Tak to jest, jak się robi graffiti na dworze. - To były jego ostatnie słowa tej nocy.
Przez chwilę o tym myślała. Potem coś się jej przypomniało i nie logła zasnąć jeszcze przez dwie godziny. Przycisnęła ręce do twarzy.
- Myślałam, że to łupież. No, pomyśleć tylko.
Rozdział 24
BATH ZOSTAŁO TAK GRUNTOWNIE ODRESTAUROWANE W ciągu ostatnich dwudziestu lat, że znalezienie uliczki, która umknęła oczom restau¬ratorów i czyścicieli fasad, graniczyło z cudem. Jednym z czarująco zapuszczonych przykładów jest Hay Hill, na północ od centrum, za¬razem wygodny skrót prowadzący z Lansdown Road do Vineyards i Paragon. Dla pieszych, bo samochody tędy nie jeżdżą. Kiedy tylko dotrze się do zakładu bukmacherskiego na rogu Lansdown Road, już wiadomo, że Hay Hill da wytchnienie od georgiańskiej sztywności. Pas zniszczonego bruku wiódł między skromnymi XVlII-wieczny-mi domami rzemieślników. Kilkanaście domów - w rozmaitych sty¬lach, różnej wysokości i barwy - i balustradki stojące przed większoś¬cią z nich, dawały tylko złudzenie porządku. Reszta kowalskiej roboty
- kraty w oknach piwnic, pokrywy inspektów, słupy latarń i rynny
- stanowiła całkowity galimatias. Niektóre okna pasowały stylem, inne zamurowano. Tu i tam graffiti szpeciło ściany, ale można by się spie¬rać, czy większego aktu wandalizmu dopuścili się ludzie, którzy po¬malowali część budynków na różowo, żółto i brązowo jak monstrual¬ny tort, czy grafficiarze, którzy po nich zabrali się do roboty.
Diamond i Julie Hargreaves pojechali następnego dnia rano do Hay Hill, żeby odwiedzić Ruperta Darby'ego. Mieszkał w domu bar¬dziej obłażącym z farby i tynku niż pozostałe. Na ścianach wiły się chwasty.
Dzwonek przy drzwiach może nawet działał, ale jeśli tak, to zagłu¬szał go ruch na Lansdown Road. W każdym razie nikt nie odpowiadał-Diamond zakołatał pokrywą szczeliny na listy i natychmiast pożało-
Była z plastiku i się urwała. Z wnętrza dobiegł ich niski wibrują¬cy dźwięk, jakby świdra wgryzającego się w drewno. Kiedy Diamond nachyl'' się, żeby zajrzeć przez szczelinę, za drzwiami rozległo się po¬tężne uderzenie i detektyw spojrzał z odległości kilku centymetrów w paszczę wielkiego psa.
Odsunął się i skupił uwagę na zakurzonym oknie. Wypłowiałe zasłony z kraciastej bawełny zasłaniały wnętrze. Bez skutku postukał trochę w okno - największa szyba była pęknięta na całej długości -i wrócił do drzwi. Nacisnął klamkę - otwarte.
- Nie robiłabym tego na twoim miejscu - ostrzegła Julie.
Ale on miał swoje sposoby na psy. Lekko uchylił drzwi i przy¬stawił wierzch prawej dłoni do sprawdzenia. Było trochę obwąchi¬wania, kontakt z wilgotnym nosem, a potem przyjazne ciepłe liźnię¬cie. Otworzył drzwi trochę szerzej, na tyle żeby Marlowe mógł wysta¬wić brązowy łeb i popatrzeć. Miał geny owczarka niemieckiego, więc nie przewrócił się na grzbiet, żeby go drapać po brzuchu, ale przestał warczeć.
- Pokaż mu swoją rękę, Julie. - Zabrzmiało to jak rozkaz. Zamie¬rzał dodać, „zaufaj mi", ale nie był pewien, czy to ją zachęci.
Sama miała dwa psy i wiedziała doskonale, że czasami nie ma z nimi żartów, trzeba zachować ostrożność. Po pewnym wahaniu zro¬biła to co szef. Pies nie ugryzł. Diamond pomalutku otworzył drzwi do końca. Marlowe wybiegł na chodnik. Już nie warczał, ale też nie próbował się zaprzyjaźnić. Obwąchał im buty, okrążył ich, potruchtał do domu naprzeciwko i obsikał ścianę sąsiadów. Diamond uznał to za aprobatę, wszedł do środka.
Na pierwszy rzut oka wnętrze robiło wrażenie tymczasowej noc¬legowni, a nie domu. Śmierdziało stęchłym piwem, starymi skarpet¬kami i psem. Podłoga z desek zarzucona była ubraniami, książkami, gazetami, naczyniami, puszkami po piwie, pudłami. W kącie, z dru¬giej strony pokoju leżał materac, a na nim ciało przykryte wojskowym płaszczem.
Julie podeszła do okna, żeby wpuścić trochę światła. Kurz osiadł jej na dłoniach, kiedy rozsuwała zasłony. Nie ruszano ich od miesięcy.
Ciało przemówiło spod płaszcza. Melodyjny głos, zupełnie niepa¬lący do otoczenia:
- Proszę wyjść, kimkolwiek jesteście, i wrócić o bardziej cywili¬zowanej godzinie.
Marlowe usłyszał głos pana i ciężkimi susami przypędził z uli¬cy. Wielki pies wziął w zęby blaszaną miskę, przeniósł ją przez pokój, wskoczył na materac i zaczął domagać się śniadania. Rozległ się meta¬liczny brzdęk, kiedy miska uderzyła mężczyznę w głowę.
Rupert źle zinterpretował fakty.
- Mogę za to złożyć na was skargę - powiedział, nie zmieniając pozycji. - Policyjna brutalność, oburzające.
- Sprawka pańskiego psa - wyjaśnił spokojnie Diamond. - Prosi o jedzenie.
- Do diabła z nim. Co to za pies, skoro pozwala glinom wparado-wać do domu.
- Chce pan, żebyśmy go nakarmili, kiedy pan będzie się mył?
- Jeśli znajdziecie dla niego puszkę. Parę stoi pewnie pod ok¬nem. - Rupert jęknął i przeciągnął się. Spod płaszcza ukazała się stopa w prążkowanej skarpetce. Podparł się na łokciu i przetarł oczy. - Czy to stan mojego umysłu, czy jedno z was nosi spódniczkę?
Diamond przepisowo podał stopnie i nazwiska. Julie, spodziewa¬jąc się zwyczajnych w takich wypadkach ciętych tekstów pod adresem policjantek, zajęła się poszukiwaniem karmy dla psa. Znalazła puszki pod beretem i otworzyła jedną dla Marlowe'a.
Rupert był zbyt zaspany na złośliwe uwagi. Musiał zebrać wszyst¬kie siły, żeby wstać. Jego strój nocny - i niewątpliwie podstawa stroju dziennego - składał się z T-shirta i bokserek. Facet poczłapał do ot¬wartych drzwi, które musiały prowadzić do czegoś, co uchodziło za łazienkę w tym mało budującym otoczeniu.
- Nie mamy dla pana całego dnia - przestrzegł Diamond.
- Mój dzień nie zaczyna się przed południem! - odparł Rupert, przekrzykując szum wody. Pojawił się po kilku minutach, owinięty w szary koc. W dłoniach trzymał kubek z kawą. - Poczęstowałbym was, ale nie mogę znaleźć zapasowego kubka. Poszukajcie sobie, jeśli chcecie.
- Raczej nie skorzystamy - odpowiedział Diamond za ich oboje. - Bylibyśmy natomiast wdzięczni, gdyby wskazał pan miejsce, gdzie moglibyśmy usiąść.
Rupert zrzucił rupiecie z dwóch krzeseł. Potem wziął beret i wcis¬nął go sobie na głowę. Najwyraźniej był to niezbędny dodatek do gar¬deroby, chociaż - jak wszystko tutaj - wyglądał podle, upstrzony bia¬łymi kropkami. Rupert nie pofatygował się ich usunąć. Przykucnął na materacu opatulony kocem. Wyglądał jak egzotyczny gatunek mucho¬mora.
- Wygodne ma pan mieszkanko - zagadnął uprzejmie Diamond, bo nic innego uprzejmego nie mógł powiedzieć na podstawie tego, co widział.
- Chodzi panu o to, że po jednej stronie jest Lansdown Arms, a po drugiej Paragon Bar i Bistro? - spytał Rupert z uśmiechem. - Tak, dobrze pomyślane, przyznaję. Słucham, w czym rzecz?
- Prowadzimy śledztwo w sprawie śmierci Sida Towersa. Rupertowi pojaśniała twarz.
- Dzięki Bogu. Myślałem, że chodzi o coś, co ja zrobiłem.
- A zrobił pan coś? - podchwycił Diamond.
- Absolutnie nic. - Piskliwa nuta w głosie mówiła, że jest ostat¬nim człowiekiem, którego można by o cokolwiek podejrzewać.
- Należy pan do klubu Tropicieli Zbrodni, zgadza się?
- Przecież to nie przestępstwo - obruszył się Rupert, gotów bro¬nić swojego dobrego imienia. - Cóż, nazwa może być zbrodnią. Pre¬zent dla prasy brukowej. To nie był mój pomysł. Gdyby mi pozwolili, nazwałbym to Crime Noir i przyciągnął członków wyższej sfery.
- Kiedy pan wstąpił do klubu?
- Co najmniej trzy lata temu. Dłużej są tylko Polly Wycherley i Milo. Nie, skłamałem. Wielka Księżna też już tam była.
- Chodzi o pannę Chilmark. Uśmiechnął się.
- Trzeba jej pobłażać.
- A Sid?
- Przyszedł pół roku po mnie, chociaż jego trudno w ogóle za¬uważyć. Ze skromności uczynił sztukę.
- Panie Darby, wyraźnie nie jest pan wielbicielem innych człon¬ków klubu, a jednak został pan z nimi. Dlaczego?
- Och, dzięki temu na parę godzin opuszczam bar. - Uśmiech Ruperta przypominał wiejski płot, z rzadko rozstawionymi sztache¬tami. - No i mam misję. Chcę przekonać tych biednych, ograniczo¬nych drani, żeby zaczęli czytać książki o prawdziwych przestępstwach naszych czasów i nieszczęściu, rozpaczy, które się z nich rodzą. Ale z dnia na dzień nikogo się nie nawróci. Kurczowo trzymają się starych zagadek kryminalnych z mapkami na pierwszej stronie i snobistyczny-011 postaciami cierpiącymi na ksenofobię.
- Na co?
- Nienawiść do cudzoziemców-wyszeptała Julie.
- I bez końca gadają o zgraniu w czasie. - Rupert bez wstępów przeszedł do niezwykłego monologu: - „Za pańskim pozwoleniem milordzie, oświadczył inspektor z pełnym szacunku chrząknięciem. Jest tylko jeden prawdopodobny morderca. Wyszedł stąd dziesięć po siódmej i dotarł do stacji o siódmej czternaście, żeby złapać pociąg o siódmej piętnaście. Ale ten z siódmej piętnaście spóźnił się z powo¬du mgły, a pierwszy był o siódmej siedem i przyjechał z dwunastomi-nutowym opóźnieniem. Jeśli ten o siódmej piętnaście w istocie przy¬był o siódmej trzydzieści dwie, to morderca spóźniłby się na przesiad¬kę o siódmej dwadzieścia siedem, ale ten z siódmej siedem dowiózł go do Pikutkowa o siódmej dwadzieścia pięć, więc morderca zdążył na siódmą dwadzieścia siedem i dotarł do Pierdółka Małego dokładnie o ósmej". - Rupert przerwał i uśmiechnął się szelmowsko. - „A przy¬najmniej tak mu się wydawało. Właściwie to nadal była siódma. Znał się na rozkładzie jazdy, ale nie wiedział o brytyjskim czasie letnim. Za¬bił więc Niemiec, Herr von Dups".
Nagrodził go nieudawany śmiech.
- Wymyślił to pan czy cytował z pamięci? - zapytał Diamond.
- Jestem nadal wkurzony po ostatnim wieczorze. - Rupert nie odpowiedział na pytanie. - Uważam, że ci ludzie nie wiedzą nic o prawdziwej zbrodni.
- A pan ma dobre kwalifikacje, żeby udzielić im lekcji. Diamond został za to skarcony ostrym spojrzeniem.
- Jeśli chodzi panu o to, że czytam książki, które bez ogródek mó¬wią o odorze krwi, bólu i cierpieniu, to tak.
Diamonda korciło, żeby przejść do tematu kartoteki kryminalnej Ruperta, ale się powstrzymał. Na tym etapie nie chciał drażnić podej¬rzanego.
- Niech mi pan opowie o spotkaniu w ostami poniedziałek - po¬prosił. - O ile wiem, spóźnił się pan.
- Bardzo prawdopodobne - odparł wyniośle Rupert. - Nie je¬stem zbyt punktualny. Kiedy tam dotarłem, wbiegł Marlowe - pies podniósł łeb znad miski z żarciem i rozejrzał się - przypadkiem pierw¬szy. Lubi te zebrania. O ile pamiętam, biedne zwierzę... to tylko prze-rośnięty szczeniak, no, sami popatrzcie... Otóż niechcący wywołał pa¬nikę, okazując uczucie temu staremu nietoperzowi, pannie
Chilmark jsjie rozumiem dlaczego. Nigdy nie zrobiła niczego, żeby zasłużyć na przyjazne liźnięcie Marlowe'a czy kogokolwiek w ogóle. Bardziej nie¬miłej staruchy ze świecą szukać. Kiedy wszedłem, zachowywała się koszmarnie, urządziła scenę, histeryzowała. Trzeba było przyłożyć jej torbę do twarzy, żeby się uspokoiła. Dzięki Bogu za Jessikę. Panią Shaw.
- Znamy. — Diamond kiwnął głową.
- Zdolna kobieta. Nie widziałem zakończenia tej akcji. Musiałem zaprowadzić Marlowe'a do Saracen's Head po sąsiedzku i zostawić z paroma swoimi kompanami od kieliszka. W ogóle nie sprawiał kło¬potu. Kiedy wróciłem do krypty, porządek został już przywrócony. Hm, to oczywiste. Milady odstawiła cały ten melodramat, żeby posta¬wić na swoim. Trzeba było widzieć jej triumfalną minę.
- Co dalej?
- Och, ta nowa przeczytała nam opowiadanie.
• Nowa?
■ Shirley-Ann Miller - podpowiedziała Julie.
• Tak się nazywa? - zdziwił się Rupert. - Nie wiedziałem. Dołą¬czyła dwa tygodnie temu. - Zachichotał. - Na pewno teraz żałuje. Jak mówiłem, przeczytała nam coś Stanleya Ellina, Amerykanina z miłym talentem do makabry. Potem rzuciłem jakąś niewinną uwagę, którą Polly wzięła do siebie, głupia stara baba. Ależ z nich nudziarze. Co jest złego w żywej polemice? Milo próbował nas uspokoić tym frag¬mentem o zagadce zamkniętego pokoju. Wszyscy musieliśmy pogo¬dzić się z tym, że do końca spotkania będą flaki z olejem, przynajmniej dla mnie. A potem oczywiście całkowicie osłupieliśmy, kiedy otworzył książkę i znalazł ten cholerny znaczek.
- Właśnie. Chciałbym więcej o tym usłyszeć - przerwał mu Dia¬mond. - Pamięta pan, co mówiono?
- Proszę mi dać odetchnąć, dopiero co się obudziłem! - Wypił łyk kawy. - O ile sobie przypominam, Milo spurpurowiał i zaczął powta¬rzać: „niemożliwe, niemożliwe". Wydało mi się to szalenie zabawne
1 tak powiedziałem. Próbowałem trochę przekomarzać się z Milem, ale °n był zbyt wstrząśnięty, żeby zrozumieć dowcip. Najpierw stwierdził, Ze któreś z nas musiało mu podłożyć znaczek. Potem trochę spuścił
2 tonu. W końcu ten, kto zwędził czarną jednopensówkę, popełnił po¬ważne przestępstwo. Milo upierał się, że nie wypuszczał książki z rąk nawet, kiedy panna Chilmark dostała napadu histerii. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, jak to się stało, więc zaczęliśmy się zastanawiać CQ zrobić dalej. Nasz główny komik Polly twardo oznajmiła, że Milo p0 winien pójść prosto na policję.
- Polly to zaproponowała?
- Hm.
- Jest pan pewien?
- Tak, to Polly. Czy to eliminuje ją z pańskiej listy podejrzanych?
- Na razie nie - odparł Diamond.
- Niech pan patrzy jej w oczy, kiedy się uśmiecha. W ogóle się nie zmieniają. Ale Milo nie palił się zdać na łaskę i niełaskę policajów. Spodziewał się, że urządzicie mu niezłą łaźnię. Hm, on jest trochę niepewny, prawda? Wierzę, że potraktowaliście go z najwyższym sza¬cunkiem. Niektórzy z nas zachowali się solidarnie. Uważałem, że le¬piej siedzieć cicho. Tak samo Jessica. A co do tej nowej, Sally...?
- Shirley-Ann.
- Dziękuję. Może mylę jej imię, ale dobrze zapamiętałem tę kru¬szynkę z błyskiem w oku; nosi szydełkowaną czapkę i wie wszyst¬ko o homeopatii. Zaproponowała, żeby odesłał znaczek pocztą. Do¬bra myśl. Mógł się w ten sposób wywinąć. Problem polegał na tym, jak zauważyła Jessica, że wtedy wszyscy powinniśmy trzymać gęby na kłódkę, a dwie osoby z towarzystwa nie miały na to ochoty.
- Polly i kto jeszcze?
- A jak pan sądzi?
- Panna Chilmark? - zgadywał Diamond.
- Jasne. Wielka Księżna.
- A Sid? Ktoś go pytał?
- Tak. Powiedział, że może milczeć. - Rupert odrzucił głowę do tyłu i głośno się roześmiał. - To było najzabawniejsze ze wszystkiego. Należały mu się oklaski. Żadne z nich nie zauważyło, jakie to śmiesz¬ne, poza mną. Podsumowując, dwie opowiedziały się za tym, żeby do¬nieść na policję, czworo przeciwko. Milo to bystry facet. Zrozumiał, co się dzieje. Pomaszerował wykonać swój obywatelski obowiązek.
- I tak was zostawił? Rupert pokręcił głową.
- Spotkaniejuż się skończyło, szefie. Nie mam pojęcia, która była godzina.
- Za piętnaście dziewiąta - odparł Diamond. - Co pan zrobił?
- Udałem się do Saracena po psa.
_ Z kim?
_ Sam. Rozeszliśmy się, każde w swoją stronę. Możliwe, że wy-iłem jednego drinka. Nie zabawiłem tam długo. Wziąłem Marlowe'a i poszedłem z nim na spacer. Biedny kundel aż pękał. Ktoś uznał, że to dobry dowcip i dał mu się napić guinnessa. _ No, to gdzie podniósł łapę? _ To raczej osobista sprawa. Nad brzegiem rzeki.
- A potem pan wrócił do pubu?
- Tak. Musiałem wreszcie coś zjeść.
- Czy ktoś może potwierdzić, że pan tam był?
- Ja mogę.
- Panie Darby, mówię o niezależnym świadku.
- Nikt mi nie przychodzi do głowy. Proszę posłuchać, chyba nie podejrzewa pan...
- Ma pan cztery kółka?
- Co?
- Cztery kółka. Samochód.
- Nie, no daj pan spokój. - Rupert ściślej otulił się kocem.
- Ma pan? Rupert westchnął.
- Starą ładę. Trzymam ją w Beehive Yard u kumpla; facet prowa¬dzi tam interes. Pewnie teraz pan zapyta czy jest ubezpieczona.
- Nie. Ale chciałbym wiedzieć, czy korzystał pan z niej w ostatni poniedziałek wieczorem.
- Absolutnie nie, w sierpniu skończyło się ubezpieczenie.
- To by pana powstrzymało?
Rupert nie musiał odpowiadać, więc nie odpowiedział. Na więk¬szość pytań udzielał bardzo precyzyjnych odpowiedzi, tak go nauczo¬no. Diamond znał tego typu podejrzanych. Łatwo wpadali w pułapkę, kiedy w zeznaniach pojawiały się sprzeczności. Poza tym, Rupert nie miał czystej kartoteki. Mimo wszystko facet wywoływał uśmiech, na¬wet kiedy przyjmował postawę obronną. Żywo opisał pozostałych Tro¬picieli Zbrodni. Robiło się niemal przykro, że trzeba go przyciskać.
- Dobra. - Diamond machnął ręką. - Porozmawiajmy o Sidzie Towersie.
- Niewiele można o nim powiedzieć.
- Spotykał się pan z nim poza kryptą kościoła Świętego Michała?
- Ze niby potem w pubie?
- Ze niby gdziekolwiek, kiedykolwiek. Rupert zamknął oczy, myślał.
- U Mila na barce, w ostatnie Boże Narodzenie. Na przyjęciu dla Tropicieli Zbrodni. Sid przyszedł, ale miał ochotę wcisnąć się w bo¬azerię.
- Gdzieś jeszcze?
- Nie przypominam sobie.
- Może kontaktowaliście się inaczej - zasugerował Diamond. -Listownie?
- Telefonicznie? - dodała Julie.
- A niby po co? - Rupert podejrzliwie spoglądał to na Diamonda, to na Julie. - Praktycznie nie mieliśmy z sobą nic wspólnego.
Diamond nie mógł już się powstrzymać. Trochę za długo okazy¬wał Rupertowi życzliwość, więcej nie zdołał w ten sposób osiągnąć. Zaczął mówić trochę twardszym tonem.
- Muszę brać pod uwagę wszelkie ewentualności, proszę pana. Przyjrzyjmy się faktom. Sid pracował w firmie ochroniarskiej. Oni trzymają teczki na ludzi. Czy nie bywał dla pana nieprzyjemny? Nie żą¬dał pieniędzy za milczenie na temat pańskiej więziennej przeszłości?
Rupertowi drgnął policzek.
- Nie chciałby pan, żeby przyjaciele z klubu literackiego dowie¬dzieli się, jakie z pana ziółko, prawda? - naciskał Diamond. - Wyłu¬dzanie pieniędzy. Dwa razy. Pozostałe wybryki też niezbyt budujące. Ile grzywien za pijaństwo? Obrazę moralności publicznej? Kim pan jest... ekshibicjonistą? Co powiedziałaby na to panna Chilmark?
- Nic. Znowu miałaby atak hiperwentylacji - odparował Rupert, zyskując na czasie tanią drwiną. Milczał, zbierał myśli. Wreszcie po¬wiedział: - Cóż... to był dowcip, który się nie udał. Po raz piąty sta¬wałem przed sądem grodzkim miasta Bath za pijaństwo i zakłócanie porządku publicznego. Dwudziestego trzeciego grudnia wlepili 011 grzywnę w wysokości pięćdziesięciu funciaków, więc zdjąłem spodnie i uraczyłem ich widokiem swojego tyłka z napisem „Wesołych świąt ■ Przylepiłem sobie taką papierową ozdóbkę z bożonarodzeniowego tortu. Skazali mnie za obrazę sądu i naruszenie zasad moralności. „Pa¬nie Darby, niech pan wciągnie spodnie i odwróci się twarzą do sądu-Może się panu wydawać, że świąteczna życzliwość usprawiedliw13 pewną pobłażliwość wobec tak niesmacznego popisu, ale z prawa nie wolno kpić. Zostaje pan ukarany grzywną w wysokości stu funtów za obrazę sądu, a skazanie za obrazę moralności zostanie zapisane w pań¬skich aktach. Sąd też życzy panu wesołych świąt i trzeźwego, miejmy nadzieję, Nowego Roku".
Diamond się nie uśmiechał. Przygniatało go rozczarowanie. Julie napracowała się przy rejestrze policyjnym i znalazła haczyk na Ruper¬ta Darby'ego. Niestety teoria o szantażu zwiędła właśnie jak przekłuty balon. Ten człowiek nie był zboczeńcem seksualnym, tylko błaznem. Parę odsiadek za defraudację ani trochę nie speszyłoby takiego ekscen¬trycznego gościa.
Odwrócił się do Julie i powiedział, że wychodzą.
KIEDY WRACALI BROAD ROAD, przechodzili obok kościoła Świętego Michała. Diamond postanowił zajrzeć do krypty.
- Tutaj zaczęła się ta cholerna sprawa. Może pójdzie nam lepiej, jeśli przy okazji trochę się pomodlimy.
W środku zebrała się właśnie poranna zerówka. Trzylatki kłóci¬ły się o drewniany pociąg. W takich warunkach trudno było wyob¬razić sobie Tropicieli Zbrodni omawiających zagadkę zamkniętego pokoju. Wychowawczyni została zmonopolizowana przez zapłakaną dziewczynkę, która nie chciała zejść jej z kolan, więc Diamond zajął się problemem chłopców i pociągu. Julie dziwiła się, że mimo masy i szorstkich manier nadkomisarza dzieci się go nie boją. Widziała mnó¬stwo dorosłych, których przerażał. Prawdopodobnie chodziło o to, że nie traktował dzieciaków protekcjonalnie, wysłuchiwał ich z powagą i odpowiadał szczerze. Kiedyś jej wyznał, że Stephanie parę razy poro¬niła. Nic więcej nie dodał.
Kiedy znów zapanował spokój, rozejrzeli się po krypcie. Przy drzwiach był rząd kołków na okrycia. Na jednym z nich wisiał płaszcz wychowawczyni, a obok niego małe płaszczyki z rękawicami na gum¬kach wystającymi z rękawów.
- To chyba tutaj Sid Towers podmienił klucze Mila Motiona — myślał głośno Diamond. - Wyłowił pęk z kieszeni jego płaszcza, zsu¬nął oryginalny klucz z kółka i zamienił go na ten, który kupił u Fox-tona. Mógł się odwrócić plecami do kręgu krzeseł i podmienić klucze tak, żeby zebrani tego nie zauważyli. Proste.
- Taki milczek. Nikt go nie doceniał. - Julie pokręciła głową.
- Nie licząc Johna Wigfulla. Uśmiechnęła się.
- To cię dręczy, co? Pokiwał głową.
- Ale winię tylko siebie.
KIEDY WRÓCILI NA MANVERS STREET, na Diamonda czekała infor¬macja, że ma się skontaktować z posterunkowym Hogarthem.
- Kto to taki?
- Myślałem, że pan wie - odparła kobieta, która odebrała telefon. - On pana zna.
- Skąd dzwonił?
- Przykro mi, nie powiedział.
- O co chodzi?
- Chciał z panem rozmawiać osobiście.
- Hm, nie jest jednym z moich detektywów, to na pewno. Julie też nie kojarzyła faceta.
Posterunkowy Hogarth zadzwonił ponownie dopiero za godzinę.
- Mówi, że jest przy Avoncliff, proszę pana - poinformowała te¬lefonistka.
- Avoncliff? Avoncliff? - W głowie Diamonda zapaliło się świateł¬ko. -Jezu Chryste. Nurkowie.
Rozdział 25
JULIE NIE PODNOSIŁA WZROKU, więc bardziej wyczuła, niż zobaczyła ko¬goś w brązowym garniturze, niosącego tacę. Po pewnym siebie kroku, jakim szedł między stołami w policyjnej kantynie, domyśliła się, że do niej podejdzie. W pierwszej chwili chciała się ulotnić, ale nie dokoń¬czyła jeszcze lunchu. Chociaż ostatnimi czasy rzadko jadała - dzisiaj wzięła sałatkę z tuńczyka i jogurt - wiedziała, że musi trochę się posi¬lić, żeby jakoś przeżyć popołudnie.
- Pozwolisz? - zapytał John Wigfull i odsunął krzesło.
Nie miała ochoty na jego towarzystwo, ale tak czy inaczej by się dosiadł. Pod miotłą wąsów pojawił się uśmiech, jak rysa na szybie. Wigfull nie tracił czasu na uprzejmości.
- Słyszałem, że twój szef znęca się nad nurkami. Biedni dranie. Jak brzmiało to powiedzonko? „Nie zapominajcie o nurkach?"
- Nikt o nich nie zapomniał - skłamała Julie, żeby bronić Dia¬monda. - Od zawsze wiedzieliśmy, że to czasochłonne zadanie.
- Chyba mordercze. Nawet nie ma odpowiednich warunków. Najwyżej półtora metra głębokości. To raczej brodzenie w wodzie. Mówiono mi, że nie byli zachwyceni.
- Naprawdę?
- Zeby tak długo się do nich nie odzywać...
- Pracowali, pewnie nie chcieliby, żebyśmy sterczeli im nad gło¬wami.
- Jesteś bardzo lojalna, Julie. Jak zawsze. Nabiła trochę sałatki na widelec i włożyła do ust.
Nie prawił jej komplementów za darmo. Oczekiwał czegoś w za¬mian. Zaczęło się wydobywanie informacji.
- Jak idzie? Wpadł na coś z tym morderstwem? Odpowiedziała z taką pewnością siebie, na jaką tylko zdołała się
zdobyć.
- Prowadzimy śledztwo w kilku kierunkach.
Wigfull czekał, aż jej słowa rozpłyną się w powietrzu i ucichną.
- Osobiście podszedłbym do tego inaczej - oznajmił w końcu.
- O, tak?
- Dałbym ci więcej swobody działania.
- Proszę wybaczyć, ale do moich obowiązków nie należy dysku¬towanie sposobu, wjaki pan Diamond prowadzi sprawę - odparowała bez namysłu.
- Tak, ale jaki masz udział w śledztwie? Siedzisz przed kompute¬rem policyjnym. Nie zaprzeczaj. Widziałem wczoraj. Powinnaś iść do ludzi, prowadzić przesłuchania, a nie tkwić godzinami przed choler¬nym monitorem. Tylko nabawisz się bólu głowy.
- Panie Wigfull, wydawało mi się, że jest pan entuzjastą nowych technologii. - Nie mogła się oprzeć, żeby tego nie powiedzieć.
Odchylił się w bok, jakby zainkasował cios. Nadal cieszył się jak wariat, że Diamondowi powinęła się noga.
- Julie, ja nie posadziłbym swojego najlepszego detektywa do ta¬kiej roboty. Do obsługi komputerów zatrudniamy cywilów. Czyją kar¬totekę sprawdzałaś? Któregoś z Tropicieli Zbrodni?
- Po prostu rutynowa kontrola. - Parowała ciosy, jak tylko umiała najlepiej.
- Zajrzeliście pod każdy kamień, co?
- No...
Szybko dokończył myśli.
- Nurkowie mogą za to ręczyć, biedne sukinsyny. Pewnie zabra¬kło im kamieni do zaglądania. - Bardzo go to rozbawiło. Cały stół się zatrząsł, aż rozlała się kawa.
Julie nie reagowała. Nie popuszczał.
- Ten człowiek nie potrafi pracować w zespole. Gdybyś była u mnie...
- Ale nie jestem - ucięła stanowczo Julie.
- Gdybyś jednak kiedykolwiek miała ochotę...
- Dziękuję - powiedziała zdecydowanym tonem. Teraz propozycja zmieniła się w groźbę.
- To może się stać szybciej, niż myślisz. Zakończyłem sprawę kra¬dzieży znaczka. Wskazałem złodzieja i udowodniłem, jak to zrobił. To nie przeszło niezauważone. Ktoś zamierza dać mi szansę w sprawie o morderstwo. Potrzebują wyników.
Koniec czasu reklamowego. Rozmowa przeszła na etap szacowa¬nia wysokości płacy w zależności od uzyskiwanych efektów. WgfuU byl jednym z nielicznych na Manvers Street, którzy popierali takie rozwiązanie. Mówił, że on sam nie obawia się oceny swoich wyni¬ków.
Skończyła i ruszyła z tacą do okienka z brudnymi naczyniami.
- Julie! - zawołał za nią Wigfull. Odwróciła się.
- Tak?
- Powiedz swojemu szefowi.
- Co?
To, co mówiłem: Nie zapominaj o nurkach.
Po POŁUDNIU ukazało się rzadkie o tej porze roku jesienne słoń¬ce i Shirley-Ann Miller wybrała się na przechadzkę do Sydney Gar-dens, na trasę holowniczą nad kanałem. Zimą w tej części miasta moż¬na iść bardzo długo i nikogo nie spotkać, ale kiedyś to miejsce było modne, tu się bywało, żeby zostać zauważonym. Pobierano opłaty za samo wejście do parku z podestem dla orkiestry, sztucznymi gro¬tami, labiryntem, regularnymi pokazami fajerwerków. Ludzie epoki georgiańskiej i wiktoriańskiej tak wysoko cenili swój ulubiony zaką¬tek, że kiedy budowniczowie kanału i inżynierowie kolejowi chcieli przerżnąć go na pół, musieli bardzo się starać, żeby zamaskować prace. Im właśnie zawdzięczamy tunele, balustrady, mostki z kutego żelaza, które współcześnie rzadko jednak są odwiedzane przez turystów. Shir¬ley-Ann nie szukała ucieczki od ludzi, ale po porannej harówce, kiedy próbowała rozdać ulotki na temat wycieczek autobusowych i niewiele z tego wyszło poza tym, że usłyszała parę wulgarnych uwag, potrzebo¬wała chwili samotności.
Postanowiła dojść do górnej śluzy, wzdłuż ostatniego widokowego °dcinka kanału, który potem łączył się z Avon. W tym miejscu, kie¬dy wyjdzie się z zalesionego okienka drogi i nagle spojrzy w prawo, okazuje się, że stoi się na wysokiej skarpie, górującej prawie nad ca-tym miastem, nie licząc iglic kościołów. Ten widok zawsze podnosił
Shirley-Ann na duchu. Teraz, w czasie przerwy na lunch, przejdzie się aż do domku nadzorcy śluzy - małego, uroczego budynku utrzyma¬nego w neogotyckim stylu, odrestaurowanego staraniem Towarzystwa Przyjaciół Kanału. Nie był tak szacownym czy godnym zwiedzania zabytkiem jak te, które pokazywała podczas wycieczek, ale podobał się jej, bo uważała go za swoje prywatne odkrycie. Tego dnia rozpro¬szyło ją jednak inne odkrycie. Na Sydney Wharf Bridge, gdzie George Street krzyżuje się z kanałem, trasa holownicza przechodzi na dru¬gi brzeg. Shirley-Ann wspięła się na wybrukowane zbocze i przeszła przez most, żeby wrócić na ścieżkę po schodkach prowadzących obok salonu mercedesa. Trasy holowniczej nie widziała, dopóki do niej nie dotarła. Dlatego Shirley-Ann zaskoczył widok mężczyzny i kobiety. Zmierzali wjej kierunku. Oblała się szkarłatnym rumieńcem. Rozpo¬znała Jessikę Shaw.
Jessikę, morderczynię.
„Załatwiła Sida".
Po długiej, bezsennej nocy, kiedy w głowie kipiało jej od faktów wskazujących na winę Jessiki, była to ostatnia osoba na ziemi, którą miałaby ochotę spotkać.
Jeszcze gorzej, mężczyzną okazał się AJ. Spotkanie z Jessiką to pech, przyłapanie jej razem z kochankiem - podwójny cios fatum. Po cichu Shirley-Ann domyślała się, że Jessica ma romans z AJ.-em, ale do tej pory ten związek nie był dla niej aż tak oczywisty.
Na wąskiej trasie holowniczej nie dałaby rady ich niepostrzeżenie wyminąć.
Nie trzymali się za ręce, ale szli tak blisko siebie, że nie mogli uniknąć fizycznego kontaktu. Rozpoznali ją i przerwali jakąś poważną rozmowę.
- Shirley-Ann, co za miła niespodzianka! - zawołała Jessica, chy¬ba na wypadek gdyby AJ. nie zorientował się, kogo spotkali.
AJ. lekko uniósł rękę na powitanie.
- Jaki ten świat mały - powiedział.
Shirley-Ann nie czułaby się bardziej zażenowana, gdyby przyłapa¬ła ich w łóżku.
- Czyż nie jest pięknie? Miałam na myśli pogodę - wycedziła z trudem.
- Wspaniale. - Jessica nie wyglądała na zmieszaną. W krótkim, czerwonym jak wino watowanym płaszczu obrębionym czarnym fa¬trem, białych leginsach i wysokich butach bardziej pasowałaby na wy¬bieg dla modelek niż na spacer nad rzeką.
O pogodzie nie można rozmawiać w nieskończoność, więc Shir¬ley-Ann zmieniła temat.
- Po drodze minęłam łabędzie. Cała rodzinka. Co najmniej pięć małych. Całkiem podrośnięte, ale naprawdę słodkie.
- No to i myje zobaczymy - zwróciła się Jessica do A.J.-a.
- Warto dla nich się przejść i łatwo tam trafić. Mają gniazda tam, gdzie rośnie wysoka trawa i jest trochę dziko. Kojarzą się w pary na całe życie, prawda? - Dobry Boże, co ja gadam, pomyślała.
- Nie mam pojęcia - odpowiedziała obojętnie Jessica.
- Ja też - dodał AJ.
Słowa, mnóstwo słów. Tak Shirley-Ann instynktownie radziła so¬bie z zakłopotaniem. Przerażała ją cisza. Musiała coś powiedzieć, żeby zatuszować gafę z tymi łabędziami w parach.
- Przy okazji, bardzo mi się podobał wczorajszy wernisaż. Takie przyjęcie musiało kosztować fortunę. Koktajl z szampanem, przekąs¬ki. Przyszło tam chyba całe Bath. Mam nadzieję, że sprzedałaś mnó¬stwo obrazów.
- Ledwie starczyło na pokrycie kosztów - odparła Jessica. - Takie wieczory urządza się nie tylko ze względu na pieniądze. To sposób na zyskanie odrobiny rozgłosu.
- Public relation - dorzucił AJ.
- Większość z tych, którzy byli wczoraj, w życiu nie kupiła dzieła sztuki w galerii i nigdy nie kupi, ale nie o to chodzi - ciągnęła Jessica.
- Rozumiem.
- Właściwie omal nie skończyło się skandalem. Nadal się wście¬kam na myśl o tym świństwie wymalowanym na witrynie.
- Wyrzuciliśmy to z głów - stwierdził AJ. - Postanowiliśmy w ogóle o tym nie myśleć prawda?
- Absolutnie - przytaknęła Shirley-Ann z całym przekonaniem, na jakie mogła się zdobyć, bo tak naprawdę od przyjęcia myślała pra¬wie wyłącznie o tym.
- Chciałabym wiedzieć, kto to zrobił. - Jessica zmrużyła oczy. -Mam pewne podejrzenia...
- Chodźmy, Jess - ponaglił ją AJ. jak mąż. - Po prostu głu-P1 żart kogoś, kto ma wypaczone poczucie humoru. Chyba nie są¬dzisz, że ktoś na poważnie podejrzewa cię o morderstwo? Owszem, poświęcałaś mnóstwo czasu temu facetowi... temu zabitemu. Mówi łaś, że był samotnikiem, brakowało mu pewności siebie. Wzięłaś g0 pod swoje skrzydła.
...i wykorzystałaś, żeby świsnął czarną jednopensówkę, pomyślała cynicznie Shirley-Ann. Potem zatłukłaś biedaczynę, bo zrobił fałszy¬wy krok i cała intryga mogła się wydać. Shirley-Ann z coraz większym trudem zachowywała te wnioski dla siebie.
- Tak, tak - powiedziała Jessica. - I wszyscy wiemy, że za żadne skarby nie zrobiłabym Sidowi krzywdy, ale jeśli ta podła świnia pokaże mnie palcem, pójdę na policję.
- On nic takiego nie zrobi.
- Skąd wiesz, że to nie kobieta? - zapytała Jessica, a Shirley-Ann, której słabość polegała na tym, że najpierw mówiła, a potem myślała, omal się nie wygadała.
AJ. się uśmiechnął.
- Dobra uwaga, ale teraz to zamknięty rozdział, na pewno. Może lepiej wrócimy i otworzymy galerię?
Poszli.
Shirley-Ann ruszyła w stronę górnej śluzy. Myśli znów kotłowały się jej w głowie. Nawet nie zwróciła uwagi na wspaniałe widoki i uro¬czy domek. Zdumiewały ją relacje między tą parą. Czy to współczes¬na moralność, że nie okazali skrępowania, kiedy zobaczono ich ramię w ramię? Prawda, już wcześniej widziała ich razem w galerii, ale te¬raz... na ustronnej ścieżce? To zupełnie co innego. Musieli się doskonale znać, prawie jak brat i siostra. Zaraz, przecież taka zażyłość nie daje po¬wodu do wstydu. Shirley-Ann dopiero teraz przyszło to na myśl.
Aż do tej chwili uważała, że potrafi domyślić się, czy kobieta ukry¬wa jakiś związek. Dość wcześnie zauważała pierwsze oznaki zdrady u swoich zamężnych przyjaciółek. To, co przed momentem zobaczyła, zbiło ją z tropu. Nawet nie próbowali czegokolwiek ukrywać. Jessica zachowywała się w towarzystwie AJ.-a, jakby miała wszelkie prawa spędzać z nim czas sam na sam.
I nadal w myślach Shirley-Ann pozostawało pytanie bez odpowie¬dzi. Jak Sid Towers pasował do tej rodzinki? Zeby uknuć plan kradzie¬ży czarnej jednopensówki, Jessica musiała się spotykać z Sidem, długi¬mi godzinami opracowywać szczegóły skomplikowanej intrygi. Trze¬ba było rozejrzeć się po Muzeum Poczty, omówić sposób włamania, ustalić taktykę dywersyjną całego przedsięwzięcia - zagadki i sposób h nagłośnienia. No i wejść do zamkniętej barki Mila. To wszystko id i Jessica musieli omówić. Długie narady, szukanie metod realizacji omplikowanej intrygi. Jak Jessice udało się to zrobić bez wzbudza-a podejrzeń A.J.-a albo męża? A może i oni byli w to zamieszani? Szła dalej; żaden pomysł nie zaświtał jej w głowie.
CO TAKIEGO POWIEDZIAŁ?
Julia powtórzyła głośniej, żeby Diamond dobrze usłyszał.
- „Nie zapominajcie o nurkach".
- Aha.
- Taki żarcik.
- To chyba radiowy frazes. Kiedy byłem dzieckiem, często słu-hałem radia. - Rozparł się w krześle, gotów do snucia wspomnień,
kakująco nieczuły na kolczasty docinek Wigfulla. - Bardzo lubiłem inutę śmiechu, Zabierzcie to stąd, Archie was nauczy i oczywiście Głupie 'iny. Każda postać miała swój charakterystyczny tekst. Wystarczyło, że powtórzyła go raz w tygodniu, a słuchacze tarzali się ze śmiechu, klaskali. - Uśmiechnął się. - Ale „Nie zapominajcie o nurkach" to hodziło, zanim się urodziłem i zanim urodził się Wigfull.
- Nie wątpię - przyznała Julie. - Sprawdziłam to. Program szedł latach dwudziestych.
- Dwudziestych?
- Pewien kulawy facet nurkował z molo w New Brighton, żeby pławiąc pensy. On tak mówił. Potem, w czasie wojny, podchwycił to
Tommy Handley.
- Program nazywał się chyba To znowu ten człowiek.
- Tak.
- Czy John rzucał jeszcze jakimiś tekścikami? - spytał Diamond.
- Nie. - Prawdę mówiąc, Julie wolała w ogóle nie przytaczać róż¬owy z inspektorem. Nie chciała psuć szefowi dobrego nastroju. Kie¬dy weszła do gabinetu, podśpiewywał sobie Yellow submarine. - Cho¬ciaż zaraz... walnął jeszcze jeden dowcip - dodała. - Ale niezamierzo¬ny Spodziewa się, że przejmie tę sprawę.
Diamond zarechotał.
- Już to słyszałem.
- Raz mu się udało - przypomniała.
- Ale wtedy złożyłem rezygnację. To się już nie powtórzy. - Ot¬worzył szufladę biurka, wyjął zardzewiały przedmiot i rzucił go na
biurko. Rozległ się metaliczny brzęk. - Klucze, Julie. Pęk kluczy. Nur¬kowie wzywali mnie, bo skończyli robotę.
- To są...?
- Te klucze wypadły Milowi do kanału.
- Genialne. - Teraz zrozumiała, z czego Diamond tak się cieszył. -Więc teraz wiemy, że Milo mówił prawdę, gdzie je zgubił.
- Tak. Tyle że tu jest coś jeszcze. - Z tej samej szuflady wyjął kłód¬kę. -Wisiała na drzwiach „Pani Hudson" tego wieczoru, kiedy zamor¬dowano Sida Towersa.
Wziął pęk kluczy i wybrał jeden; chmurka rdzy opadła na biurko. Włożył klucz do zamka, przekręcił... Kabłąk odskoczył. Diamond pa¬trzył na Julie, czekał na jej reakcję.
Przyłożyła dłoń do ust.
- No, powiedz - zażądał. Ściągnęła brwi.
- Ta kłódka była na barce? Kiwnął głową.
- A to są klucze Mila?
- Tak.
- Więc zamiany nie było. Według teorii Johna Wigfulla, Sid To¬wers założył na drzwiach do kabiny nową kłódkę, ale to niemożliwe. To jest ta stara oryginalna. Czyli źle rozumowaliśmy...
Jak na człowieka, który źle rozumował, Diamond nie wyglądał na przybitego.
- Teoria Johna Wigfulla na temat zamkniętego pokoju nie spraw¬dza się - dokończyła Julie.
- Zgadza się. Wpadł w gówno po uszy. Nowa myśl przyszła jej do głowy.
- A my nie?
- My też - odparł beztrosko. - Czy to nie wspaniałe?
Rozdział 26
NIE POWIESZ JOHNOWI WIGFULLOWI, ŻE SIĘ MYLI? - zapytała Julie.
- Jeszcze nie - odparł Diamond. - Która godzina?
- Prawie za dwadzieścia czwarta.
- Kurczę blade!
- O czymś zapomniałeś?
- Bierz płaszcz. O czwartej mamy umówioną wizytę u panny Chilmark.
- Umówioną wizytę? Jak u dentysty.
- Panny C. nie odwiedza się bez zapowiedzi. Ustaliłem to dziś rano.
- I chcesz, żebym tam była?
- Na wypadek gdyby znowu buchnęła z niej para.
- Och, dziękuję. - Poczerwieniała na ten brak szacunku do jej stopnia i doświadczenia. - Co mam zabrać... sole trzeźwiące i papie¬rową torbę?
- Tylko kajdanki.
Julie szeroko otworzyła oczy. Przełknęła złość.
- Chyba nie myślisz na serio, że jest morderczynią?
- Na serio proszę cię, żebyś miała ze sobą kajdanki.
Panna Chilmark, odpowiednio do swojej reputacji, miała adres na Paragonie, w kamienicach zbudowanych w XVIII stuleciu. Mieszkała tam Jane Austen, kiedy przyjechała do Bath. Rano byli w tej okolicy, bo niedaleko, na Hay Hill, stało zapuszczone domostwo Ruperta. Ku pewnemu zaskoczeniu Julie, Diamond zaproponował, żeby się tam przeszli.
- Czemu nie? - powiedział. - Nie spóźnimy się, jeżeli zrobimy sobie pieszą wycieczkę.
- Ale skoro zamierzasz ją tu sprowadzić...
- Myślisz, że milady miałaby obiekcje co do kilometrowej prze¬chadzki w kajdankach? - Uśmiechnął się na samą myśl. - W razie po¬trzeby wezwiemy transport przez radio. Może być?
Diamond chodził wolno, więc ledwo zdążyli na czas. Podeszli do białych drzwi dwie minuty po wyznaczonej godzinie. Palladiańskie domy ciągnęły się piękną, wygiętą linią. Ruch uliczny był spory, ale szeroki chodnik z trójstopniowym krawężnikiem nie pozwalał samo¬chodom zbyt bezczelnie wdzierać się na dostojne georgiańskie tery¬torium.
Po chwili zwłoki drzwi otworzyła krucha, siwowłosa dama w la¬wendowym kostiumie.
Diamond lekko się zdziwił. Nie spodziewał się tutaj kogoś ta¬kiego.
- Panna Chilmark?
- Och, zapukał pan do niewłaściwych drzwi. Ona mieszka w piw¬nicy. Nie szkodzi, ciągle się to zdarza. - Wyciągnęła drżącą rękę w stro¬nę balustrad po prawej stronie.
Panna Chilmark w piwnicy? Przechylili się przez balustradę i spoj¬rzeli w dół. Ta piwnica była jednak w znacznie lepszym stanie, niż za¬zwyczaj bywają piwnice; wejście uprzątnięte, ozdobione karłowatym iglakiem w doniczce. Zeszli po schodach.
Zadzwonili, prawie natychmiast otworzyła mocniej zbudowana, z dwadzieścia lat młodsza kobieta i wprowadziła ich do środka. Na dole światło było gorsze. Na Diamondzie największe wrażenie wy¬warł silny zapach kwiatowych perfum emanujący od panny Chilmark. W ciasnym korytarzu musiał przejść tak blisko niej, że oczy zaczꬳy mu łzawić. Miała na sobie czarny żakiet i jaskrawą, wielokoloro¬wą sukienkę, szeleszczącą przy każdym ruchu. Błyskotki świeciły jej w uszach, na szyi, na palcach.
- Zapukaliśmy nie do tych drzwi co trzeba - zagaił Diamond, żeby od czegoś zacząć rozmowę, ale to nie był szczęśliwy początek.
- Ach - westchnęła panna Chilmark z nutą rozpaczy. - Mówili¬ście, kim jesteście?
- Nie, szanowna pani. Po prostu zapytaliśmy o panią i skierowa¬no nas tutaj.
To zapewnienie nie wystarczyło. _ Gdzie radiowóz? Podejrzewam, że go widziała. Wyjaśnili, że przyszli pieszo. Kobieta zareagowała znacznie lepiej, aż pożałował, że nie powiedział tego na początku. Poprowadziła ich wąskim korytarzem, co wiązało się z pewnym ryzykiem dla porce¬lanowych talerzy wiszących na ścianach. Znaleźli się w pomieszcze¬niu, które panna Chilmark nazwała swoim salonem. Od razu zwró¬cili uwagę na suchość w powietrzu, jakby weszli do puszki po bisz¬koptach. Mieszkanie było mniej kolorowe od właścicielki. Wyblakłe indyjskie dywany na drewnianym parkiecie. Bladoniebieskie, pokryte emulsją ściany z obrazami w pozłacanych ramach. Portrety przedsta¬wiały wiktoriańskie beznamiętne oblicza postaci, sądząc po strojach -z okresu międzywojennego. Dwa stare fotele i sofa przykryte niebie-sko-beżowymi kapami. Gazowy kominek z półką - lata sześćdziesiąte. Na półce sześć, siedem książek i jakieś kawałki skał służące jako przy¬ciski do listów. Nad tym wielka rycina - katedra z iglicą.
- Widzicie państwo, z tej strony patrząc, to wcale nie jest piwnica - stwierdziła pospiesznie panna Chilmark, podchodząc do okna, żeby szerzej rozsunąć perkalowe zasłony. - To parter z ogródkiem.
- Bo dom stoi na zboczu?
- Tak. Tam, w dole jest Walcot Street. Cała kamienica należy do mnie, ale to za dużo dla samotnej damy, więc wynajęłam pokoje na górze.
Byłoby to bardziej prawdopodobne, gdyby zachowała sobie tak¬że parter. Nie wyglądała na kobietę, która dobrowolnie przenosi się do piwnicy we własnym domu, nawet z widokiem na Walcot Street. Meble opowiadały inną, bardziej przekonującą historię. To ostatnie schronienie człowieka, który przeżył już lepsze czasy.
- Salisbury, prawda? - zauważyła Julie, przyglądając się rycinie Przy kominku.
- Najwyższa iglica w Anglii - oznajmiła panna Chilmark z niejaką dumą. - Zbudowana siedemset lat temu z kamienia z Chilmark.
- Pani jest właścicielką kamieniołomu? - zapytał Diamond.
- Kamień pochodzi ze wsi Chilmark.
- Pani jest właścicielką wsi?
~ Oczywiście nie. - Lekcja pierwsza: brakuje jej poczucia humo¬ru. - Myślałam, że wszyscy słyszeli o kamieniu z Chilmark. Nazy¬wa się g0 kamieniem architektów, bo jest niezrównany jako materiał budowlany. Katedra w Salisbury, Chichester, Wilton House. Przykro mi, moje najlepsze cherry skończyło się, kiedy w weekend miałam go¬ści, a winiarz nie przywiózł jeszcze dostawy. Może w zamian napijecie się państwo earl greya?
Diamond poprosił, żeby nie robiła sobie kłopotu.
- Jesteśmy tutaj, bo prowadzimy śledztwo w sprawie zabójstwa Na pewno słyszała pani o śmierci Sida Towersa.
- To okropne - westchnęła panna Chilmark. - Taki nikomu nie-wadzący człowiek. Dlaczego tragedie zawsze się przytrafiają najsym¬patyczniejszym ludziom?
- Stwierdza pani fakt? - zapytał Diamond. Korciło go, żeby do¬gryźć jej za taki komunał, ale musiał prowadzić przesłuchanie. - Oczy¬wiście, oboje państwo należeliście do tego samego klubu. Tropiciele Zbrodni.
- Tak.
- Jest pani jednym ze starszych członków, zgadza się?
- Zaczęłam przychodzić na spotkania dawno temu, więc... jak mniemam, zasługuję na takie miano.
- Zanim przybył Sid?
- Tak. Proszę spocząć.
Skorzystał z zaproszenie i natychmiast poczuł, jak sprężyna wbija mu się w tyłek, co tylko potwierdzało, że sofa też widziała już lepsze dni.
- Mamy problem z ustaleniem, jaki był Sid. Może pani zechce nam pomóc. Czy znała go pani spoza spotkań Tropicieli Zbrodni?
Poczerwieniała.
- A cóż pan tu insynuuje, nadkomisarzu?
- Czy to znaczy „nie"?
- Ależ oczywiście.
- Nie chodziło mi o nic, co by pani uwłaczało. Pracował w firmie ochroniarskiej. U Odpornych. Miewała pani z nimi jakiekolwiek kon¬takty, panno Chilmark?
- Nie rozumiem, skąd taki pomysł w ogóle przyszedł panu do głowy.
- Może zakładała pani system alarmowy?
- W domu? W budynku wpisanym na listę zabytków? Też coś!
- Jakieś wewnętrzne zabezpieczenia? Czujniki, blokady, zamki na oknach?
_ Zamki mam doskonałe. Nic więcej nie trzeba. _ Zatem sprawa jasna - podsumował Diamond. - W ostatni po¬niedziałek, kiedy Sid Towers zginął, była pani na spotkaniu Tropicie¬li Zbrodni. Proszę powiedzieć, co pani zapamiętała z tego wieczoru, szczególnie na temat Sida. Mlasnęła językiem.
- Było to wyjątkowo denerwujące spotkanie, szczególnie dla mnie. Opowiem panu.
- Tak, od samego początku. Czy pani przyszła pierwsza?
- Nie, Polly... pani Wycherley była przede mną; nieszczęsny pan Towers też.
- Ci dwoje pojawili się pierwsi? Proszę to sobie dokładnie przy¬pomnieć. Kiedy pani weszła, rozmawiali ze sobą?
- Pan Towers nigdy z nikim nie rozmawiał.
- Gdzie stali?
- Jak to?
- Czy to nie jest jasne? Gdzie stała pani Wycherley?
- W ogóle nie stała. Już siedziała w kręgu. Tak ustawiamy krzesła.
- Pani też to robi?
- Takjak każdy, kto przychodzi pierwszy. W poprzedni poniedzia¬łek pomogłam panu Motionowi, bo przypadkiem dotarliśmy przed innymi. Następnym razem trochę się spóźnił, zatrzymały go korki. Wie pan, on dojeżdża z Limpley Stoke, gdzie ma łódź.
- Więc w tym tygodniu to Sid i pani Wycherley przygotowywali salę?
- Chyba tak. Nie widziałam.
- Polly jest przewodniczącą, prawda?
- Robi, co może - mruknęła panna Chilmark, przyglądając się wierzchowi dłoni.
- Powiedziała to pani tak, jakby nie miała do niej całkowitego za¬ufania.
- Och, może to staroświeckie, ale od przewodniczącej oczeku¬ję, żeby prowadziła zebranie. Czasami sama przejmuję inicjatywę... za ogólną aprobatą.
- Jak było wtedy?
- Hm, na początku, zanim zapanował chaos, zaproponowałam, żebyśmy zastosowali nasze doświadczenie z lektur detektywistycznych i podyskutowali o prawdziwym przestępstwie, które zdarzyło się w naszym mieście. O kradzieży znaczka z Muzeum Poczty.
Diamond spojrzał na Julie, potem znów na pannę Chilmark.
- Tak pani powiedziała? A skąd ten pomysł?
- Jak tylko przeczytałam artykuł w „Chronicie", wiedziałam, że kradzieży dokonano na naszej ulicy. Wreszcie mieliśmy szansę spraw¬dzić swoje umiejętności intelektualne na prawdziwym, nierozwiąza¬nym przypadku.
- Pamięta pani, co o tym mówiono?
- Tak, bardzo dobrze pamiętam. Najpierw zajęliśmy się kwestią, dlaczego ktoś ukradł taki słynny znaczek. Pani Shaw, z galerii Walsing-ham, zaprezentowała teorię, że znaczek ukradziono na zlecenie jakie¬goś fanatycznego kolekcjonera. Panna Miller, która przyłączyła się do nas zaledwie w ubiegłym tygodniu, uważała, że chodzi raczej o okup. Wysunęła nawet hipotezę, że złodziej każe przelać pieniądze na taj¬ne konto w Szwajcarii. Potem zapytano mnie. Pokierowałam debatę w znacznie bardziej intrygującym kierunku. Skupiłam się na przesy¬łanych zagadkach.
- Ach, zagadki.
- Mam je tutaj. Szybko doszliśmy do wniosku, że najlepiej zająć się ostatnią z nich.
- „Gdzie ta Wiktoria, Stara Królowa" - wyrecytowała Julie.
- Zgadza się.
- Czy ktoś rzucił na to trochę światła? - zapytał Diamond.
Na twarzy panny Chilmark przelotnie pojawił się wyraz samoza¬dowolenia.
- Owszem, ja. Jako absolwentka literatury angielskiej potrafiłam wykazać podobieństwa w zagadkach, a to pozwoliło założyć, że teksty ułożyła ta sama osoba. Archaizmy w składni na przykład.
- Bardzo przenikliwe - przyznał Diamond. - I jakie rozwiązanie pani podała?
- Och, do tego nie doszliśmy. Właśnie wtedy pojawił się ten de¬generat.
- Mówi pani o Rupercie Darbym. O tym incydencie.
- To był tylko ostatni z całej serii incydentów. - Panna Chilmark aż zaróżowiła się na samo wspomnienie. - On się zachowuje kary¬godnie. Od samego początku. Człowiek patrzy na przewodniczącą, żeby wprowadziła dyscyplinę, a przynajmniej starała się zachować p°"
I
I
I
rządek. Niestety ona nie panuje nad panem Darbym. Pewnego razu, bez słowa ostrzeżenia, pojawił się z tą dziką bestią. Z wielkim, nie-ułożonym, śmierdzącym, przerażającym psem. Pani Wycherley nic w tej sprawie nie zrobiła, mimo moich protestów. W ubiegłym tygo¬dniu kundel wbiegł do kręgu i otrząsnął się; zmoczył nas wszystkich i zniszczył mi ubranie. A ostatnio mnie zaatakował.
- Ugryzł panią?
- Na pewno chciał. Musieli go ode mnie odciągać. Nic dziwnego, że miałam problemy z oddychaniem.
Julie, właścicielka dwóch wielkich psów, nie mogła się powstrzy¬mać:
- Gdyby chciał ugryźć, to na pewno by ugryzł. Psy się nie patycz¬kują.
- Więc pani uważa, że pan Darby przyprowadzał Marlowe'a, żeby denerwować panią? - wtrącił szybko Diamond.
- Jestem tego pewna.
- Jakaś osobista uraza?
- Nie dałam mu do tego żadnego powodu.
- Mieszka całkiem niedaleko, prawda? Po drugiej stronie Hay ill.
Panna Chilmark poprawiła się w fotelu.
- Co pan sugeruje?
- Nic, stwierdzam fakt. Jesteście państwo prawie sąsiadami.
- Ten człowiek żyje w brudzie. - Skrzywiła się z niesmakiem.
- Odwiedzała go pani?
- Boże uchowaj! Nie miałabym po co. Ale te brudne okna... za-ony. Staram się nie patrzeć, kiedy muszę przejść obok.
- W takim razie dziwi mnie, że nie wystąpiła pani z Tropicieli Zbrodni. Towarzystwo pana Darby'ego nie może być dla pani przy¬jemne.
Ściągnęła wargi w pomarańczowy, ciasny węzełek.
- Dlaczego miałabym pozwolić, żeby mnie pognał psem, skoro czerpałam ze spotkań tyle przyjemności od przeszło dwóch lat?
Godny podziwu opór, angielska szlachcianka w pełnej krasie. Zjednoczyła się z przodkami o stalowych rysach patrzącymi z portre¬tów na ścianach.
- Proszę wybaczyć, nadal próbuję zrozumieć, co takiego przycią¬gało do tego klubu - powiedział Diamond. - Z tego, co usłyszałem, członków łączy niewiele poza tym, że wszyscy czytają powieści dętek tywistyczne.
- To nie wystarczy? Ludzie nie muszą być podobni do siebie jak dwie krople wody, żeby wstępować do jednego klubu. Omawiamy książki, które uważamy za godne polecenia. Gusty są różne, to jasne i nie trzeba godzić się ze wszystkim, o czym mowa, ale dyskusja po¬trafi być inspirująca. Niektórzy nie umieją wyjść poza Agathę Christie i Dorothy Sayers. To widać gołym okiem. Osobiście wolę bardziej wy¬magających autorów. Nie sądzę, żeby znał pan Eco.
Diamond słyszał o tak zwanych wojownikach ekologicznych, któ¬rzy przykuwali się do drzew w Swainswick, kiedy budowano obwod¬nicę, ale wątpił, żeby panna Chilmark była ich miłośniczką.
- Nie, proszę pani, nie znam tego.
- Jego. Eco to nazwisko autora.
Julie też nie wyglądała na osobę poświęcającą się takim lekturom.
- Umberto Eco - powiedziała panna Chilmark, rolując „r" ze śpiewnym akcentem rodowitej Włoszki. - Największy ze współczes¬nych pisarzy. Mówić, że to twórca kryminałów, to pomniejszać tego człowieka, mimo że Imię róży jest ponad wszelką wątpliwość najświet¬niejszą powieścią detektywistyczną, jaką kiedykolwiek napisano.
- Widziałam to - wtrąciła się Julie. - Z Seanem Connerym.
- Nie mówiłam o filmie - wycedziła miażdżącym tonem panna Chilmark.
- Był dobry - nie ustępowała Julie.
- Wątpię. Czyż jakikolwiek film może oddać wielkość tak złożo¬nej i inteligentnej książki?
- Co zatem sądzi pani o Wahadle Foucaulta? - zapytała spokojnie Julie.
Wspaniała riposta, tym lepsza, że niespodziewana. Mniejsza, że Diamond nic nie wiedział o jakimś Foucaulcie ani dlaczego jego wa¬hadło miało być takie interesujące. Pytanie trafiło w dziesiątkę.
Panna Chilmark zaczęła mieć problemy z wysłowieniem się.
- Ja, hm, no, nie można powiedzieć, ja, tego, no, jak to się mówi, nie za bardzo się z tym zapoznałam.
Zanim zdążyła wziąć się w garść, Diamond zapytał:
- Prowadzi pani?
- Samochód?
- Jakoś nie wyobrażam sobie pani na motocyklu.
_ Owszem, mam małe auto, montego. _ Gdzie je pani trzyma? _ Wynajmuję garaż na Lansdown Mews. _ Kolor?
_ Niebieski. Ciemnoniebieski. Dlaczego pan pyta? _ Numer rejestracyjny?
Podała rejestrację. Zaczynała się na F. Stary wóz. _ Wracała nim pani w poniedziałek wieczorem, po spotkaniu? _ Oczywiście że nie. Do Świętego Michała stąd jest tylko kawa-ek na piechotę. Poza tym, byłam zbyt wstrząśnięta tym przeżyciem z psem, żeby usiąść za kierownicą.
- Więc? Poszła pani do domu pieszo?
- Tak.
- Czy ktoś proponował, że panią podwiezie?
- Nie pamiętam. A nawet jeśli, to odmówiłabym. Rozumie pan, zdążyłam już na tyle dojść do siebie, żeby wrócić bez niczyjej po¬mocy.
Kondycja panny Chilmark zainteresowała Diamonda. Podczas przesłuchania oceniał budowę jej ciała. Miała, co prawda, około sześć¬dziesiątki, ale była silną kobietą. Wjego ocenie zdołałaby rąbnąć m꿬czyznę w głowę ciężkim narzędziem.
- Czy wychodziła pani z domu po powrocie?
- Nie. Niby dlaczego?
- Czy ktoś przychodził do pani tamtego wieczoru? Jakiś gość? Spojrzenie, jakim go spiorunowała, rozwiewało wszelkie wątpli¬wości, czy rozwścieczona byłaby w stanie użyć przemocy.
- Jak pan śmie?
Diamond uśmiechnął się blado.
- Panno Chilmark, nie odważyłbym się robić ryzykownych suge¬stii. Próbuję ustalić, czy ma pani alibi na czas, kiedy popełniono mor¬derstwo.
- Ależ na pewno pan nie wierzy... - Wstrząśnięta nie dokończyła zdania.
- Cóż, okazuje się, że pani nie ma alibi - uznał Diamond. - Szko¬da. - Wstał z kanapy i podszedł do ściany, żeby dokładniej przyjrzeć S1? portretowi wąsatego jegomościa w szarym garniturze i krawacie. Mężczyzna jeden kciuk wetknął do kieszeni kamizelki, żeby wyekspo¬nować złoty łańcuszek od zegarka. Obok, w długiej niebieskiej sukni, stała jego młoda żona. Trzymała wachlarz ze strusich piór. Przed nim ustawiono trzech małych chłopców. Jeden, w marynarskim ubranku spoglądał z uwielbieniem na ojca.
- Rodzina?
Panna Chilmark głowę miała zajętą innymi myślami. Chwilę trwało, zanim odpowiedziała.
- Eee, tak. Moi dziadkowie z papą i wujkami Esmondem i Her¬bertem.
- Ładna rodzinka.
- Dziadek był merem Bath przed I wojną światową.
- Naprawdę? Cały czas mieszkali w tym domu?
- Tak.
- Przechodził z pokolenia na pokolenie? - Odwrócił się nagle od obrazu i spojrzał na pannę Chilmark. - I nadal jest pani własnością?
Mruknęła, że tak, i skinęła głową.
- Oczywiście, gdybyśmy mieli jakieś wątpliwości, moglibyśmy sprawdzić, kto płaci podatek gminny - rzucił Diamond niedbałym tonem.
Zapadła niewygodna cisza.
- Albo możemy zapytać starszą panią na górze - dodał.
- Nie wolno wam tego robić! - krzyknęła spanikowana panna Chilmark. - Ekhm - odchrząknęła. - Oficjalnie ten dom już do mnie nie należy. Mieszkam tutaj całe życie, więc myślę o nim jak o swojej własności. - Właśnie została przyłapana na kłamstwie, robiła co mogła, żeby się z tego wykaraskać.
- Oficjalnie? - powtórzył Diamond. - Sprzedała go pani?
- Pod twardym warunkiem, że będę tu mogła spędzić resztę życia.
- Kiedy została dokonana transakcja?
Panna Chilmark oparła dłonie na biodrach i wyprostowała się, żeby dodać sobie odwagi.
- Nie wydaje mi się, żeby to była sprawa policji.
- To jest sprawa policji, jeśli wprowadza nas pani w błąd - odparł Diamond. - Oczekujemy rzetelnych zeznań, panno Chilmark. Jeśli ich nie uzyskujemy, pytamy dlaczego.
- To nieporozumienie.
- Nie sądzę, łaskawa pani. Kiedy pani go sprzedała?
- W styczniu 1993 roku.
_ Bolesna decyzja.
_ Jak to w życiu, bywa różnie - powiedziała filozoficznie. Miała pani jakieś pokaźne wydatki?
Czy muszę o tym mówić? Niełatwo samotnej kobiecie utrzy-ać się z własnych dochodów w czasach takiej drożyzny. Inflacja i złe oradztwo inwestycyjne uszczupliły moje oszczędności, więc wzię-pod uwagę swoją pozycję, przyszłość i stwierdziłam, że rozsądnie ie sprzedać dom. Nie mam komu zostawić go w spadku. Mogę ze spokojem stawić czoło starości. Niedługo potem wyszli.
- Mocno ją docisnąłeś - powiedziała Julie.
- Jeszcze nie skończyłem. Jakoś nie przekonują mnie te historie nietrafionych inwestycjach. Chyba że miała na myśli nałogowy ha-
d. Musimy trochę w tym pogrzebać, Julie. Bo widzisz, skoro sprze-ała dom... parę lat temu, to musiała zarobić ogromny szmal. Na Para¬nie nie kupi się domu za mniej niż czterysta kawałków. Nawet jeśli piwnicy siedzi lokator. Co się stało z pieniędzmi?
- Pewnie oddała do banku - zgadywała Julie.
- W domu nie było widać wielkich wydatków, prawda? W ta-!ej piwnicy można by zamieszkać, gdyby to i owo poprawić. Nale-łoby wymienić meble... przynajmniej kanapę. Jeździ pięcioletnim mochodem. Czy ona wygląda na posiadaczkę kilkuset tysięcy fun-aków?
- Niektórzy ludzie żyją skromnie.
- Biżuteria... to sztuczne błyskotki, prawda?
- Jak dla mnie, imitacja - przyznała Julie.
- Chcę, żebyś przeprowadziła dyskretne śledztwo. Przejrzyj ga¬fy z 1993 roku. Sprawdź, która firma zajmował się sprzedażą. Poga¬daj z nimi słodziutko. Dowiedz się, jaka była cena, do którego banku przelano pieniądze i jak nazywa się nowy właściciel. To pewnie ta star¬sza pani z parteru. A kiedy już poznamy nazwę banku... Dasz radę?
- Nie łamiąc ustawy o ochronie danych osobowych?
- Przecież o tym nie mówiłem, prawda?
- Ale chciałbyś zobaczyć wyciąg z konta, gdyby udało mi się go zwinąć?
- Chciałbym.
- Jeśli powiesz, że to potrzebne, to się postaram. Odwrócił się i spojrzał jej w oczy.
- Co to ma znaczyć: „Jeśli powiesz, że to potrzebne"? Czyżbym wyczuwał powiew buntu?
Pokręciła głową.
- Nie, po prostu mam w kieszeni kajdanki. Kazałeś je zabrać, ale okazały się niepotrzebne.
- Wyłącznie dzięki tobie, Julie.
- Hę?
- Były po to, żeby potrząsnąć tą starą wiedźmą. Wykuć wyłom w murze. Zrobiłaś to znacznie subtelniej, dzięki znajomości chińskiej literatury.
- Chińskiej?
- Fu So. Roześmiała się.
- Wahadło Foucaułta. To nie jest chińska literatura. To książka Um-berta Eco, pisarza o którym wspominała.
- Wszystko jedno, Julie. Spisałaś się genialnie. Omal nie spadła ze stołka. Ja też. Skąd, u licha, o tym wiedziałaś?
- Wolę nie mówić.
- Daj spokój.
- Będziesz rozczarowany. To naprawdę takie oczywiste.
- Nie! - Diamond myślał, przypominał sobie pokój. - Książka nie stała na półce nad kominkiem?
- No właśnie. Nadal jestem genialna czy zmieniłeś zdanie?
Nie odpowiedział. Przerwało im brzęczenie radiostacji Julie. Ode¬brała.
- Detektyw inspektor Hargreaves.
- Proszę pani, czy jest tam nadkomisarz Diamond? Odbiór - za¬pytał ktoś z Manvers Street.
- Tak, jest tutaj.
- Proszę przekazać, że pilnie tutaj go potrzebujemy. Właśnie ode¬brano informację. Myślimy, że to kolejna zagadka.
Rozdział 27
ZASTĘPCA KOMENDANTA ARNOLD MUSGRAVE SIEDZIAŁ ZA BIURKIEM, trzy¬mał dłonie przy twarzy, jakby bolały go oczy. Naprzeciwko, w fote¬lach stojących w dwóch rogach pokoju siedzieli John Wigfull i Pe¬ter Diamond. Patrzyli, obaj mieli nieprzyjemną świadomość, że wszystko, co cierpliwie i rzetelnie złożyli do kupy, właśnie poszło w drzazgi.
Pan Musgrave odetchnął powoli, ze zmartwieniem i przejechał palcami po swojej tłustej twarzy. Wreszcie podparł podbródek na za¬ciśniętej pięści.
- Podsumujmy zatem - powiedział głosem pełnym wyrzutu. -Wróciliśmy do zagadki zamkniętego pokoju, od której zaczynaliśmy. John, twoja elegancka teoria na temat barki została obalona.
- Do tego wniosku doprowadziły nas dowody, proszę pana. -Wigfull zerknął z ukosa na Diamonda.
- Czasem zastanawiam się, czy wy dwaj chodzicie w tym samym kieracie - zbeształ go ostro pan Musgrave. - Nie można dyskutować z faktami. Nikt nie zmieniał kłódki. Była ta sama od początku. Klucz, który nurkowie wyłowili przy Avoncliff, pasuje doskonale. Zgadza się?
- Tak, proszę pana - przyznał Wigfull.
- Jest jeszcze gorzej, bo złodziej hula na wolności. - Pan Mus-grave przypiekał go bezlitośnie. - Nowa zagadka dotarła do nas po po¬łudniu, a to dowodzi, że myliłeś się co do Sida Towersa. Nie mógł być geniuszem zła, który obmyślił te cholerne rymowanki i ukradł czarną jednopensówkę.
- Wydaje mi się, że wszyscy mamy swój udział w tej teorii. - Wig¬full poczuł się zniesławiony i nie mógł powstrzymać się przed zwró¬ceniem zwierzchnikowi uwagi. - O ile pan pamięta, kiedy poprzednio się spotkaliśmy, nadkomisarz detektyw Diamond pokazał papierową torbę z nabazgraną listą rymujących się słów. Dlatego podejrzenie pad¬ło na Towersa.
Pan Musgrave nabrał powietrza, jakby sprawdzał samokontrolę narażoną na szwank wyjątkową prowokacją.
- John, nie mówię, że tylko ty się myliłeś. Jeśli ostatnia rymowan¬ka jest prawdziwa, a uważam, że tak, wszyscy zostaliśmy wystrychnięci na dudka.
- Zechciałby pan powtórzyć wierszyk? - zapytał Diamond, zanim zaczęto poddawać analizie jego własne niepowodzenia.
Zastępca komendanta wziął z biurka kartkę i odczytał słowa mo¬notonnym głosem, podkreślającym jego niesmak:
„Zawieszenie czas skończyć, więc wasz uniżony sługa prosi, sprawdźcie, czy od Sydney do Sida droga nie za długa".
- Sydney? - odezwał się Diamond po chwili ciszy.
- Tak oto ten gagatek pracuje - mruknął Wigfull. - To jakiś bełkot. Nie chce, żebyśmy znaleźli sens, zanim coś się stanie.
- Inaczej zdefiniowałbym bełkot - stwierdził Diamond. - Pozo¬stałe zagadki miały sens.
- Owszem, ale dopiero wtedy, kiedy dostaliśmy wszystkie infor¬macje. Z pierwszej zagadki za nic nie dało się wywnioskować, że ob¬robi Muzeum Poczty.
- Teraz mamy większe szanse - zauważył Diamond. - Wiemy, co znaczyły pierwsze dwie zagadki. Mamy jakiś wgląd w sposób rozumo¬wania tego faceta.
- Albo kobiety - poprawił pan Musgrave. - Nie róbmy żadnych seksistowskich założeń. Ale generalnie masz rację, Peter. Nie podda¬my się przy tej zagadce tylko dlatego, że nie zdołaliśmy rozszyfrować tamtych. Tak samo jak was dziwi mnie odniesienie do Sydney. Czy którekolwiek z podejrzanych ma jakieś związki z Australią?
Diamond zerknął na Wigfulla.
- Nic takiego się nie pojawiło.
- A pierwszy wers: „Zawieszenie czas skończyć"?
Łasy na pochwały Wigfull uderzył w bardziej optymistyczny ton.
_ „Uniżony sługa" nic nie znaczy. To staromodne wyrażenie, ale uje do stylistyki poprzednich wierszyków.
- Nie sądzę, żeby były jakiekolwiek wątpliwości, że rymowan¬ia pochodzi z tego samego źródła - skwitował pan Musgrave. - Krój czcionki taki sam, papier też.
_ Jak to do nas trafiło? - zapytał Diamond.
- Tak jak poprzednie. Najpierw dostały to lokalne media.
- Jeszcze jedno - zauważył Wigfull. - Tym razem przesłanie jest bardziej bezpośrednie, jakby autor chciał, żebyśmy znaleźli rozwiąza¬nie. „Zawieszenie czas skończyć..." To prawie tak, jakby on czy ona chcieli zostać zdemaskowani. Proszę popatrzyć na to z ich punktu wi¬dzenia. Popełniają mistrzowskie przestępstwo, układają rymowanki i nie zyskują uznania. W końcu pragnienie chwały bierze górę.
- To optymistyczny pogląd. - Pan Musgrave zwrócił się do Dia¬monda: - A ty, co o tym sądzisz?
- Oby John miał rację. Bóg jeden wie, jak bardzo potrzebujemy przełomu w śledztwie.
- W porządku. Co z drugim wersem: „...sprawdźcie, czy od Syd¬ney do Sida droga nie za długa". Wiemy kim był Sid. Ale czym, do dia¬bła jest Sydney, jeśli to nie Sydney w Nowej Południowej Walii?
- Mamy parę Sydney w Bath - podpowiedział Diamond. - Syd¬ney Place, Sydney Road, Sydney Gardens, Sydney Buildings, nabrzeże Sydney.
- Stare stajnie Sydney przebudowane na mieszkania - dołożył się Wigfull.
- Już lepiej - przyznał pan Musgrave. - Czy to ma jakiś związek z Tropicielami Zbrodni?
- Ja nie widzę - odparł Diamond.
- Żadne z nich nie mieszka przy którejś z tych ulic?
- Nie, proszę pana.
- Więc to nas nie interesuje. A co z Sydney Gardens?
- Hm, tam jest muzeum. - Ledwo Wigfull wypowiedział te sło¬wa, ścisnął poręcze fotela. - O Boże, myśli pan, że planują kolejne włamanie?
Diamondowi, który rzadko chłonął kulturę w czasie wolnym, trzeba było przypomnieć, co to za muzeum. W Holburne of Menstrie, Przebudowanym hotelu, w parku przy końcu Great Pulteney Street, wystawiano tam kolekcję sreber i ceramiki zaliczanej do najlepszych w Europie, a także obrazy Guardiego, Zoffany'ego, Turnera i Gains borough.
- Na wszelki wypadek lepiej dać znać ochronie. Zrób to teraz - Pan Musgrawe podniósł słuchawkę i podał Wigfullowi. Po zakoń¬czeniu rozmowy telefonicznej dodał: - Zostawmy na chwilę zagadkę Peter, jak posuwa się śledztwo w sprawie morderstwa?
- Nadal przesłuchujemy. - Zabrzmiało to marnie i Diamond
0 tym wiedział.
- Tropicieli Zbrodni?
- Tak. Wszyscy złożyli zeznania przed funkcjonariuszami wydzia¬łu zabójstw. Uzupełniam to razem z detektyw inspektor Hargreaves. Rozmawialiśmy z panem Motionem, panią Shaw, panem Darbym
1 panną Chilmark. Pozostały jeszcze dwie: panna Miller i pani Wy-cherley.
- Jakieś nowe aspekty sprawy?
- Jak do tej pory nikogo nie można wyeliminować poza Milem Motionem, który był tutaj przesłuchiwany, kiedy popełniono morder¬stwo. Fizycznie nie zdołałby wrócić na przystań i zamordować To¬wersa przed zgłoszeniem się do dyżurki. Poza nim żadne z Tropicie¬li Zbrodni nie ma solidnego alibi. Każde z nich jeździ samochodem, więc bez problemu dostaliby się na przystań.
- Serio uważasz, że mogła to zrobić kobieta?
- Uderzyć Sida w głowę? Oczywiście.
- Panna Chilmark?
- Nie jest pierwszej młodości, ale to nadal krzepka dama.
- Jakiś motyw?
- W jej przypadku? Pojawiło się coś, co daje mi materiał do prze¬myślenia. Rozpracowuje to teraz Julie Hargreaves.
- Co to takiego?
- Przez ostatnie parę lat musiała się pozbyć góry pieniędzy. W dzie¬więćdziesiątym trzecim sprzedała dom. Powinna pławić się w luksusie, a jakoś tego nie widać. Chcę się dowiedzieć dlaczego.
- Szantaż?
Diamond rozłożył ręce.
- Reputacja to dla niej bardzo ważna rzecz.
- Czy inne przesłuchania coś dały? Pani Shaw?
- Niewiele. Właściwie interesujące jest nie to, co powiedziała, ale to, czego nie powiedziała. Wiem z innego źródła, czyli od Mila, ze bardzo starała się zaprzyjaźnić z Sidem. Może z litości. Zdziwił¬bym się, gdyby chodziło o podryw. Po spotkaniach Tropicieli Zbrod¬ni parę razy zabierała go do pubu. Podczas rozmowy wspomniała, że Polly Wycherley roztkliwiała się nad Sidem, ale nawet się nie zająknęła o wspólnych drinkach. Wyciągnąłem to i musiała się przyznać. _ Myślisz, że coś ukrywała?
_ Jeszcze wcześniej stwierdziła, że Sid uciekłby gdzie pieprz roś¬nie, gdyby to ktoś inny powiedział do niego więcej niż dwa słowa.
- Ale ona powiedziała.
- Tak.
- Aon?
- Czy uciekł gdzie pieprz rośnie? Nie mam pojęcia.
- Czy pani Shaw ma coś do zatajenia?
- Nie zauważyłem. Jest w bardzo bliskich stosunkach z facetem, do którego mówi AJ. Pomaga jej prowadzić galerię. Może coś ich łą¬czy, ale nie wyczułem, żeby mieli romans. W każdym razie nie sprawi¬łem, że się zaczerwieniła.
- To twój sposób przesłuchiwania? - Zastępca komendanta uniósł brwi. - Zdaje się, że mocno obstawiasz Sida jako szantażystę.
- Nie widzę innego motywu. Towers nie zadawał się z cudzymi żonami.
- No to przypatrzmy się Rupertowi Darby'emu.
- Wróćmy do szantażu. Z tego punktu widzenia Rupert był jak dojrzały owoc, tylko go zerwać z drzewa. Karany. Towers bez trudu mógł to sprawdzić.
- Ze niby za pośrednictwem Odpornych?
- Tak, proszę pana. Tylko że Rupert nie zareagował nerwowo, kiedy wspomnieliśmy o jego kartotece. Z przyjemnością opowiedział mi historyjkę, jak został skazany za obrazę moralności publicznej. Po¬kazał tyłek sądowi. Naśladował sędziego ogłaszającego wyrok, cytował go co do słowa. Spostrzegawczy. I zabawny. Ten człowiek chlubi się swoim wizerunkiem recydywisty. Lubi zaskakiwać.
- Więc nie mógł być ofiarą?
- Nie sądzę.
Pan Musgrave cmoknął, jakby nagle wpadł na jakiś pomysł.
- Skoro skreślasz Darby'ego z listy podejrzanych, zostają ci ko¬biety.
- Nie robię seksistowskich aluzji, proszę pana.
To nie zostało dobrze odebrane. Zastępca komendanta rozparł się w fotelu i wysunął palec.
- Peter, nie rób żadnych aluzji, a szczególnie pod moim adresem. Lepiej dokończ te przesłuchania, ale migiem. Mamy prasę na karku. Musisz szybko przygwoździć tego żartownisia.
Rozdział 28
DIAMOND BYŁ WKURZONY NA SIEBIE, że sprowokował zastępcę komen¬danta, który był jednym z najsympatyczniejszych szefów, choć zdarza¬ły mu się wybuchy złości. Wrócił na piętro i postanowił, że rozładuje niezadowolenie, ścigając zabójcę. Nie widział sensu w wyżywaniu się na swoich ludziach.
Zastał Julie w pokoju operacyjnym. Trzymała przy uchu słuchaw¬kę. Uniosła oczy.
- Kto to? - zapytał.
- Bank - odpowiedziała bezgłośnie.
Bank panny Chilmark. Julie musiała poczynić postępy, skoro do¬szła aż tak daleko. Kiedy on drażnił grube ryby, ona ciężko pracowała nad ważnymi sprawami. Bogu dzięki za Julie. Często to robiła - mysz¬kowała, szukała informacji. To była jej specjalność. Miała na oku po¬wiązania między samorządem lokalnym, biznesem i handlem. Zawsze znała kogoś, kto mógł pomóc znaleźć jej kontakt.
- Jakiś sukces?
Pokręciła głową, nadal przysłuchując się słowom telefoniczne¬go rozmówcy. Bawiła się przy tym długopisem. Stawiała go piono¬wo na biurku, zjeżdżała palcami do samego dołu i obracała drugim końcem. Wreszcie podziękowała informatorowi i odłożyła słuchawkę. Uśmiechnęła się do Diamonda, ale bez satysfakcji; z rezygnacją.
- Poufność danych. Nie powiedzą mi niczego bez upoważnienia, ^tę rzeczy udało mi się wyjaśnić u pośrednika handlu nieruchomoś-C1ami. Nie u tego, który prowadził sprawę panny Chilmark. W tym nieście wszyscy pośrednicy się znają. Dom został sprzedany pani
Nugent-Thomas w styczniu 1993 roku, tak jak zeznała panna Chil¬mark.
- Za ile?
- Za trzysta trzydzieści tysięcy, z dodatkową klauzulą dotyczącą pra¬wa panny Chilmark do dożywotniego zamieszkiwania tam jako lokator.
- Co zrobiła z pieniędzmi z transakcji?
- Właśnie to staram się ustalić.
- U kogo?
- U pracownicy banku. Liczyłam na to, że udzieli mi jakichś po¬ufnych informacji. Kiedyś opiekowałam się jej dzieckiem. Spróbowa¬łam. Nie udało się. Trudno. Plan B da nam odpowiedź, choćbyśmy musieli skorzystać z okrężnej drogi.
Pokręcił głową, nie starczało mu cierpliwości na plan B, cokolwiek to było. Teraz wstąpił w niego duch środkowego napastnika w druży¬nie rugby.
- Wykręć jeszcze raz ten numer i poproś kierownika.
Julie popatrzyła na niego ze zwątpieniem i nacisnęła guzik ponow¬nego wybierania.
- Masz sygnał? Skinęła głową.
- Powiedz telefonistce, że to prywatne połączenie... z hm... Dou¬glas na wyspie Man. Podaj moje nazwisko, ale bez stopnia. - Napast¬ników w drużynach rugby nie dobierano ze względu na subtelność, ale od czasu do czasu potrafili się zdobyć na drybling.
Julie szeroko otworzyła oczy. Na tyle dobrze znała swojego szefa, że nie zawahała się ani chwili. Dodzwoniła się, precyzyjnie powtórzyła jego instrukcje i wręczyła mu słuchawkę.
Twarz Diamonda się zmieniła. Nagle stał się ucieleśnieniem uprzejmości, poróżowiał, uśmiechnął się, jakby cały dzień karmił go¬łębie na Abbey Green.
- Z kim mówię...? Dobrze. Tu Peter Diamond, oddział w Dou¬glas, wyspa Man. Jak się masz, stary? Z dziesięć lat się nie widzieli¬śmy. Szkolenie wojskowe, co? Słuchaj, to pewnie nic takiego, ale trze¬ba uważać. Jest tutaj młody chłopak, który chce otworzyć rachunek i daje nam czek na konto osobiste w twoim oddziale. Mamy lekkie wątpliwości co do tego czeku. Czy przypadkiem panna Hilda Chil¬mark to twoja klientka...? Dobrze. To nazwisko właścicielki rachun¬ku. Na pewno siedzisz przed terminalem. Może warto nacisnąć par?
klawiszy... Już? Szybciej ci idzie z tym cholerstwem niż mnie. Pierw¬sze pytanie, czy stan konta daje pokrycie. Jeśli nawet tak, to nie wiem, czy twoja klientka wystawiłaby taki czek... Zgadzałoby się, trzy tysiące dwieście funtów, ale mojemu kasjerowi wydaje się, że słowa „trzy ty¬siące" zostały dopisane, wciśnięte z przodu, a ja, mimo że mam oczy jak paciorki, też widzę tę cyfrę trzy... Nazwisko trasanta? John Brown, wyobrażasz sobie...? Ach! Miło mi, że też tak myślisz... Hm, byłbym ci wdzięczny, gdybyś... - Uśmiechnął się do Julie.
- Nigdy bym nie przypuszczała, że jesteś do tego zdolny - szep¬nęła.
Zakrył dłonią mikrofon.
- Julie, ty tego nie słyszałaś. - Gdy chwilę potem kierownik znów się odezwał, Diamond zrobił zatroskaną minę, krótko słuchał i powie¬dział: - Hm, to wygląda na próbę wyłudzenia. Mówisz, że to większa część jej salda...? Chyba coś tu brzydko pachnie. Pozwól, że zapytam. Czy na rachunku były ostatnio jakieś inne czterocyfrowe pobrania...? No proszę...! Ale czy ta pani wyjmowała pieniądze osobiście, w twoim oddziale? No, można by się z tym sprzeczać. Mówiąc między nami, chciałbym tak sobie pożyć. To, cholera, naprawdę wygląda na próbę wyłudzenia. Słuchaj, lepiej od razu wrócę do tego gościa. Bądź pe¬wien, że zahamujemy to u nas i natychmiast wdrożymy odpowiednie dochodzenie. Na pewno wkrótce dowiesz się o tym z centrali... Wcale nie. Taka nasza praca, trzeba być ostrożnym. Dziękuję. - Odłożył słu¬chawkę i zwrócił się do Julie: - Przez ostatni rok podejmowała po ty¬siącu tygodniowo. To wygląda na szantaż.
Julie aż zamrugała ze zdziwienia.
- To kupa forsy; trudno wydać tyle pieniędzy.
- I to co tydzień. Nie dałabyś rady.
- Nie dałabym rady? Czekam na szansę.
- Trzymajmy się naszych spraw, dobrze? Uśmiechnęła się.
- To co teraz? Wracamy do panny Chilmark?
- Nie dzisiaj. Chcę przesłuchać Shirley-Ann Miller. Rzadko zdarzało się jej kwestionować decyzje Diamonda, ale tym
razem nie widziała logiki w jego postępowaniu.
- Musimy się tym zajmować? Skoro panna Chilmark była szan¬tażowana...
~ Tego nie wiemy.
- Panie Diamond, to pańska koncepcja - przypomniała mu. _ Może szantaż nie wchodzi w grę, ale chyba warto do niej zajrzeć?
- Jeszcze dziś rano wierciłaś mi dziurę w brzuchu, żeby odwie¬dzić wszystkich podejrzanych.
- Tak, ale wtedy nic nie mieliśmy. Teraz jesteśmy zasypani infor¬macjami. Na pewno słyszałeś o tej nowej zagadce, którą po południu wysłano do mediów?
- Poinformował mnie o tym zastępca komendanta - powiedział z nutką męczeństwa w głosie. - A ty kiedy się dowiedziałeś?
- Dopiero co. Poświęcili temu całą pierwszą stronę „Chronicie". Sierżant dyżurny ma egzemplarz.
- Już wydrukowane? I co ty na to? Julie pokręciła głową.
- Przypomina mi poprzednie zagadki, tyle że tamte były o czarnej jednopensówce. Może to jakiś typ, który pragnie rozgłosu. Przecież uzgodniliśmy, że tamte napisał Sid. Mieliśmy zapiski na papierowej torbie. Owszem, tylko rymujące się słowa, a nie całe wiersze, ale uwa¬żam, że to rozstrzygający dowód.
- Przed godziną też tak myślałem. - Diamond pokiwał głową. -Julie, to czym dysponujemy to tylko sprzeczne poszlaki. Nieprawdo¬podobne morderstwo w zamkniętym pokoju; nieboszczyk, który na¬dal drażni nas zagadkami; kobieta, która mieszka w piwnicy i wydaje po patyku co tydzień. Miałaś rację, trzeba przemaglować wszystkich podejrzanych. Musimy uzyskać pełny obraz. Bierz płaszcz.
DIAMOND UZNAŁ, że chodzenia wystarczy im już na cały dzień. Tym razem wzięli samochód. Na Russell Street jechali wolno w wie¬czornym korku. Diamond wykorzystał ten czas na usprawiedliwienie decyzji o złożeniu wizyty Shirley-Ann Miller. Radośnie przyznał, ze na tym etapie śledztwa ta kobieta zajmuje ostatnie miejsce na liście podejrzanych, ale potencjalnie jest najcenniejszym świadkiem. Jako nowa w klubie Tropicieli Zbrodni musiała bystro obserwować innych członków i zapamiętać pierwsze wrażenie, jakie na niej zrobili. Była też pewnie wyczulona na dynamikę grupy - na antagonizmy i tarcia, powiązania i sojusze, jakie niewątpliwie tam istniały. Podczas dwóch spotkań mogła być świadkiem istotnych wydarzeń, które doprowa¬dziły do morderstwa. Według wszelkich danych, nie należała do rrul" czków. Warto więc wysłuchać jej wspomnień.
Minęła piąta, kiedy zadzwonili do mieszkania przy Russell Street, dy Shirley-Ann Miller otworzyła drzwi, z wnętrza dotarła do nich smuga apetycznego zapachu. Plastikowy fartuszek gospodyni zwalał z nóg- Był na nim wielki wizerunek nagiego torsu i bioder odpowied¬nio upozowanej kobiety, ubranej w czarny beret i szelki. Tak nieszcz꬜liwie się składało, że duże, okrągłe okulary Shirley-Ann i jej bla¬da twarz pod hełmem ciemnych włosów niezbyt pasowały do tego obrazka.
- Najwyraźniej to nie najlepsza pora na składanie wizyt - za¬gaił przepraszającym tonem Diamond, kiedy już przedstawił siebie ijulie.
- O Boże! - Shirley-Ann popatrzyła na fartuch i próbowała na¬kryć go rękami. - Zapomniałam, że mam to na sobie. Co państwo sobie teraz o mnie pomyślicie? Właściwie, to nie moje. - Sięgnęła do kokardki na karku, ściągnęła fartuch i zwinięty rzuciła na krzesło. Za¬prosiła gości dalej.
- Chodziło mi o to, że przygotowuje pani posiłek - wyjaśnił Dia¬mond. - Niech pani uważa, żeby się nie przypalił.
- Nic się nie stanie. To tylko wołowina. Właśnie wyjęłam z za¬mrażarki. Może stać na ogniu bardzo długo. - Wprowadziła ich do dużego pokoju, gdzie zapach już obezwładniał. Dawny wspaniały georgiański salon z wysokim sufitem został zniszczony meblościan-ką, która dzieląc przestrzeń na pół, nie zasłaniała zlewu kuchennego, lodówki i zmywarki do naczyń. Po tej stronie meblościanki był pokój z fotelami, telewizorem i niskim stołem zawalonym gazetami, książ¬kami, śmieciową pocztą i talerzami. - Zechcą państwo usiąść. Proszę po prostu zrzucić wszystko na podłogę. Musicie mi państwo wyba¬czyć. Oboje z Bertem pracujemy i trudno nam utrzymać dom w ideal¬nym porządku.
- Bert to...
- Mój partner. Właśnie na tym polega problem. Kiedy dwie nie¬zależne osoby dzielą jedno mieszkanie to jakby dwa domy wcisnąć w jeden. Żadne nie chce niczego wyrzucać, na wypadek gdyby zwią¬zek się rozpadł. Jesteśmy ze sobą zaledwie od pół roku. Herbaty?
Julie dostroiła się do tempa Shirley-Ann i odpowiedziała za siebie 1 Diamonda.
- Chętnie.
Szybkość wypowiedzi wzrastała, nie szkodząc artykulacji.
- Bert stara się jak może, żeby w domu panował porządek. Jest znacznie bardziej zorganizowany niż ja, ale rzadziej tu bywa, więc moje bałaganiarstwo bierze górę. Nie musicie państwo mówić, o co chodzi. - Przeszła do obszaru kuchennego, żeby nalać wody do czaj¬nika. - Spodziewałam się was wcześniej. Hm, właściwie to już roz¬mawiałam z jednym z waszych sierżantów i on powiedział, żebym się nastawiła na kolejne przesłuchanie. Chyba dużo nie pomogę. O ile pa¬miętam, nie zamieniłam ani jednego słowa z tym biedakiem, którego zabili, a to jak na mnie niezwykła rzecz.
- Wstąpiła pani do Tropicieli Zbrodni całkiem niedawno.
- Brałam udział tylko w dwóch spotkaniach. Za każdym razem było to niezłe przeżycie. Nie wiedziałam, w co włażę.
- Co panią do tego skłoniło?
- Właściwie to zbieg okoliczności. Berta zazwyczaj nie ma wie¬czorami. Pracuje w ośrodku sportu i rekreacji. Wtedy najczęściej przy¬chodzą tam ludzie, więc musi zostawać. Super mieć takiego potężnego kochanka, choć płacę za to swoją cenę. Wieczorami mnóstwo czytam, ale są jakieś granice. Kiedy dowiedziałam się o Tropicielach Zbrodni, pomyślałam, że to w sam raz coś dla mnie.
- Skąd się pani dowiedziała?
- Z broszurki informacyjnej o życiu w Bath. Bert przyniósł jedną z ośrodka, bo wiedział, że pochłaniam powieści kryminalne i thrillery. On zatrzymał się na Jamesie Bondzie, którego zna tak, jak niektórzy Biblię. To nie są książki dla kobiet. Bert nie lubi niczego innego, więc nasze rozmowy na temat lektur są raczej ograniczone. Mniejsza o to, poszłam na spotkanie i chyba się cieszyli, że wstąpiłam do klubu. Po¬trzebowali nowych członków. Podobno sporo osób zrezygnowało, od¬kąd klub istnieje. Trzeba być prawdziwym entuzjastą. - Podniosła dwa kubki z podłogi i zabrała je do kuchni, żeby opłukać w zlewie.
- Znała pani któreś z nich, zanim wstąpiła do klubu? - zapytał Diamond. Znalazł sobie fotel na biegunach i zdjął z niego kilka czaso¬pism o golfie. Julie usiadła w drugim głębokim fotelu.
- Nie, to były dla mnie nowe twarze. Ale starali się zachowywać wobec mnie po przyjacielsku. Niektórym nawet się udało. Jessica-pani Shaw, właścicielka galerii sztuki przy Northumberland Place, za¬prosiła mnie na drinka po pierwszym spotkaniu. W tym tygodniu do¬stałam też zaproszenie na wernisaż w jej galerii. Potem, dzień czy dwa później, Polly Wycherley, przewodnicząca i jedna z członków-załozy¬cieli, zaprosiła mnie na kawę do Le Parisien. Z Polly dwa razy byłam na kawie. Myślę, że poważnie podchodzi do swoich obowiązków. _ To znaczy?
_ Ten drugi raz to było po tym, jak zabito biednego Sida Towersa. Polly przyszła do mnie do pracy. Rozdawałam ulotki o wycieczkach autobusowych, bez problemu mogłam zrobić sobie parę minut prze¬rwy. Wtedy usłyszałam, co się stało. Właśnie tamtego dnia rano Polly była przesłuchiwana przez jednego z waszych ludzi i martwiła się, bo robiła jakieś koszmarne, bezduszne uwagi na temat Sida, a dopiero po¬tem przekazano jej złą nowinę.
- Jakie uwagi?
- Nie pamiętam. Nie, zaraz, przypomniałam sobie. Powiedziała, że był sztywny, to znaczy, niewiele wnosił do dyskusji.
- Niezbyt szczęśliwe określenie.
- Tak. Zamartwiała się.
- Coś jeszcze?
- Niech pomyślę. Była wstrząśnięta. Cóż, obie uznałyśmy, że to któreś z Tropicieli Zbrodni zamordowało Sida.
- Dlaczego?
Shirley-Ann wyłączyła gaz pod czajnikiem i nalała wrzącej wody do zabawnego imbryczka w kształcie twarzy Sherlocka Holmesa z po¬krywką jak czapka z dwoma daszkami.
- Wiedziałyśmy, że po spotkaniu Sid pojechał do Limpley Stoke, na przystań, gdzie Milo mieszkał w barce. Policjant, który poinformo¬wał Polly o zabójstwie, dodał, że znaleziono tam samochód ofiary. Nie wiadomo, czego Sid tam szukał. Tak czy inaczej, zakładał, że nikt mu nie przeszkodzi, bo Milo poszedł na komisariat, gdzie na pewno spę¬dzi sporo czasu, żeby wyjaśnić sprawę znaczka. A zamordować bieda¬ka musiał ktoś z Tropicieli Zbrodni, bo tylko my wiedzieliśmy, że Mila nie będzie w domu.
- Polly wysnuła taki wniosek?
- Właściwie... ja to powiedziałam.
- Więc jest pani trochę jak detektyw. - Diamond patrzył, jak Shir-'ey-Ann zanurza dwie torebki z herbatą w głowie Holmesa.
- Polly z pewnością podzielała moje zdanie. Jest bystra i bardzo Poważnie podchodzi do sprawy morderstwa.
- A dlaczego Polly pani zaufała?
Shirley-Ann zaczerwieniła się i wzruszyła ramionami.
- Może dlatego, że byłam nowa w klubie i tylko ja nie mogłarn mieć motywu, żeby zamordować Sida. Wszyscy inni znali go już dłuż¬szy czas.
- Rzeczywiście, niektórzy spotykali się od lat. Pan Motion, pani Wy¬cherley. - Diamond niedbale dorzucił jeszcze nazwisko panny Chilmark jako starego członka klubu. - Wspaniała dama, z tego co słyszałem.
- Z początku też tak sądziłam - przyznała Shirley-Ann. - Prezen¬towała się jako człowiek twardy i bezkompromisowy. Siedemset lat tradycji Chilmarków i takie tam górnolotne bzdury, które tego typu ludziom służą do uzasadniania swoich pretensji. Myślę jednak, że jest wrażliwa na ciosy. Łatwo wpada w panikę.
- Ten epizod z psem?
- Tak, z pupilem Ruperta.
- Jest pani pewna, że to było naprawdę? Shirley-Ann ściągnęła brwi.
- Chodzi panu o to, czy nie udawała? Nie sądzę. Bardzo się na¬pompowała złością, kiedy czekała na przybycie Ruperta, ale to co in¬nego. Mieliśmy niezłą scenę tydzień wcześniej, kiedy Marlowe, ten pies, otrząsał się z wody i nas zmoczył. Najwyraźniej cały tydzień o tym rozmyślała. Na początku kolejnego spotkania, zanim przyszedł Rupert, prosiła nas, żebyśmy ją poparli i zabronili przyprowadzania psa. Tak, naprawdę przeżywa kryzys.
- Hiperwentylacja?
- Zgadza się.
- Rupert to dla niej cierń w boku?
- Absolutnie.
- Czy zauważyła pani, jak ona zachowywała się wobec innych mężczyzn?
Shirley-Ann lekko uniosła brwi. Diamond sformułował pytanie inaczej.
- Dziewicza dama, wrażliwa na ciosy, jak to pani ujęła. Mężczyźni ją denerwowali?
- Jeśli nawet, nie okazywała tego. Jest w dobrych stosunkach z Milem, pomaga mu ustawiać krzesła, kiedy wcześniej przychodzą.
- A Sid Towers? Bała się go?
- Nie sądzę. Podobnie jak wszyscy traktowała Sida jak powietrze. A to prawdopodobnie najbardziej uprzejmy sposób odnoszenia się chorobliwie wstydliwego człowieka.
Diamond przeszedł do dalszych pytań.
_ Cenię pani zdanie. Wiedziała pani, że Sid został zamordowa¬ny nieco później tego samego wieczoru, i dokładnie pamięta pani, co działo się na spotkaniu. Czy ma pani jakieś teorie?
- Kto zamordował? Nie.
- Może podejrzenia?
- Hm... - Skupiła się na nalewaniu wrzątku do imbryka. - Wte¬dy nie.
- A teraz? Ma pani jakieś podejrzenia? - naciskał Diamond. Shirley-Ann próbowała się opierać, ale to było wbrew jej charak¬terowi.
- Och, nic, co można by nazwać podejrzeniami.
- Więc jak by pani to nazwała? Wizja? Kobieca intuicja? Pocisk trafił w cel, ale nie udało się uzyskać pożądanego rezultatu.
Diamond nastawił Shirley-Ann wojowniczo.
- Woli pan herbatę w kubku czy wylać panu na głowę?
W tym momencie Julie sama postąpiła zgodnie z intuicją: wkro¬czyła do akcji, ale stanęła po stronie Shirley-Ann.
- Nawet bym nie pytała - powiedziała. - Nie uwierzy pani, co on wygaduje o kobietach. Sama słyszałam. To oczywiste, że nie zamierza pani snuć żadnych nieprzemyślanych teorii, bez odwoływania się do zdrowego rozsądku. Intuicja, cholera!
Po minie Diamonda widać było, że sam wylałby sobie herbatę na łysinę. Na szczęście zabrakło mu słów i gadatliwa Shirley-Ann prze¬jęła pałeczkę.
- Ma pani rację. Rozważałam pewne okoliczności. Nie chciałam o tym wspominać.
- Ale zrobi to pani, żeby bronić honoru kobiet - podpuszczała Ju¬lie. Groziło niebezpieczeństwo, że przedobrzy.
Rozzłoszczona Shirley-Ann postanowiła opowiedzieć im o sło¬wach wymalowanych sprejem na witrynie galerii Walsingham, które Potem zmył Barnaby.
- I to są fakty - podkreśliła na koniec. - Do diabła z intuicją. Atak ze strony Julie postawił Diamonda w niezręcznej sytuacji, ale
Przyniósł zadowalający wynik.
- „Załatwiła Sida"... tak brzmiały te słowa?
- Owszem.
- Widziała je pani na własne oczy?
Shirley-Ann, skoro zyskała sojusznika, zrobiła się pewna siebie.
- Przecież przed chwilą o tym mówiłam. Jessica wprost wywlokła mnie na ulicę, żebym zobaczyła napis.
- Kto tam jeszcze był?
- Jej mąż Barnaby i AJ. malarz.
- Znamy AJ.-a - wtrąciła Julie. - Zdaje się, że jest tutaj od dość dawna.
- Święte słowa - potwierdziła Shirley-Ann, zapominając o dys¬krecji. Jej siostrzany związek z Julie przynosił zadziwiające efekty. -Dziwię się, że mąż Jessiki się z tym godzi.
- Z czym? - zapytał Diamond.
- Och, spotkałam ich na spacerze, szli ścieżką w Bathwick jak małżeństwo.
- Wtuleni w siebie?
- Nie powiedziałam, że jak zakochani.
- Ramię w ramię? Skinęła głową.
- To wskazywałoby na znacznie trwalsze stosunki, według moje¬go cynicznego osądu.
- Rozumiem. Ale mąż był obecny, kiedy odkryto napis na witry¬nie galerii?
- Właśnie to jest zdumiewające. On i AJ. spędzili razem cały wie¬czór; zajmowali się sprzedażą obrazów. Nie zachowywali się jak rywa¬le. Prawdę mówiąc, znosili się całkiem dobrze.
- A kto proponował, żeby zmyć napis?
- Barnaby. Jessica koniecznie chciała wezwać policję, ale on stwierdził, że wtedy te słowa prawdopodobnie zostaną przyjęte na po¬ważnie.
- To była wyłącznie decyzja Barnaby'ego?
- Hm, niezupełnie. Jessica zapytała mnie, co o tym sądzę. Powie¬działam, że jeśli wezwą policję, to zepsują przyjęcie. Cukru? - Wrę¬czyła Diamondowi kubek z herbatą.
- Zatem nie zostało to zgłoszone.
- Aż do tej pory nie. Wściekną się, że wygadałam. Ukrywanie informacji nie miało istotnego znaczenia. Diamond
puścił to na razie płazem.
- Potem się tym zadręczałam. Ale wtedy myślałam, że lepiej zała¬twić sprawę po cichu. Sugerowanie, że Jessica mogła zrobić coś złego
Sidowi, wydawało się idiotyczne. Ona naprawdę lubiła tego biedaka, w każdym razie go żałowała. Sama mi to powiedziała. _ I pani zmieniła zdanie?
_ Właściwie... tak. - I przedstawiła im teorię, którą opracowała w łóżku poprzedniej nocy, o spisku między Jessiką a Sidem, o tym, że coś poszło źle i w końcu Jessica zamordowała wspólnika. — I co? Czy to prawdopodobne?
Diamond był zbyt przebiegły, żeby odpowiedzieć.
- Teraz interesuje mnie raczej, kto podziela pani podejrzenia od¬nośnie do autora napisu?
- Mogę powiedzieć - wyrwała się Shirley-Ann i natychmiast za¬tkała sobie usta dłonią.
- Pani widziała, jak to malował?
- Nie. - Słowotok nagle się urwał.
- Ale pani wie, kto jest za to odpowiedzialny, prawda? Milczała.
Zamiast ją strofować, Diamond zrobił się niespodziewanie ciepły, wprost czarujący.
- Proszę pani, była pani wobec nas bardzo szczera. Doceniam to. Nie mielibyśmy sukcesów bez pomocy takich uczciwych ludzi jak pani. Gdyby pani znała tożsamość tej osoby... - przerwał, słysząc, że ktoś wchodzi do mieszkania.
- To Bert - wyjaśniła Shirley-Ann. - Wymyka się do domu przed wieczornymi zajęciami.
Kiedy drzwi się otworzyły, Diamond wstał z bujanego fotela.
- Cześć, kochanie! - zawołała Shirley-Ann. - Wcześnie wróciłeś. Nie przejmuj się, ci państwo są z policji.
Diamond przedstawił siebie i Julie.
Przez pełną napięcia chwilę odnosiło się wrażenie, że Bert rozbie¬ra się do walki. Bez słowa zsunął do połowy suwak czarnego dresu. Nie był wysoki, ale mięśnie szyi i barków - nosił błękitną koszulkę sportową - mówiły o wielu godzinach spędzonych na podnoszeniu ciężarów. Ale nie zachowywał się agresywnie. Zdjął bluzę od dresu, Po prostu żeby podkreślić, że jest na swoim terytorium, we własnym domu. Rzucił ją na oparcie krzesła i zapytał łagodnie, czy zostało jesz¬cze trochę wrzątku w czajniku.
Julie przypadkiem była najbliżej imbryka i zaproponowała, że mu naleje herbaty, ale Shirley-Ann ją uprzedziła.
- Dziękuję, ale Bert pije własną. Ziołową.
- Z kubka 007, ośmielę się stwierdzić - skomentował Diamond Bert rzucił mu zdumione spojrzenie.
- Mówiłam im, jaki z ciebie znawca Jamesa Bonda - wytłumaczy¬ła Shirley-Ann.
- Bez przesady - odparł Bert. Miał wysoki głos jak na takiego chłopa.
Shirley-Ann podeszła i chwyciła go za masywny biceps.
- Och, daj spokój. Gdyby od odpowiedzi na pytania z Master-minda miało zależeć moje życie, wybrałabym ciebie do pomocy. - Od¬wróciła się do Julie i dodała: - Na tym potężnym karku tkwi mądra głowa.
Bert przez chwilę chłonął komplement.
- Nie o tym państwo przyszli porozmawiać - przypomniał potem Shirley-Ann.
- Już porozmawialiśmy. - Zwróciła się do Diamonda: - Bert bar¬dzo przestrzega prawa. Stwierdził, że muszę zgłosić to, co się stało, a ja powiedziałam wam wszystko.
Diamonda nie zainteresowały nieposzlakowana uczciwość Berta ani to, że Shirley-Ann brakuje tej cechy. Przybycie chłopaka położyło kres obiecującej wymianie zdań.
- Nie wszystko, łaskawa pani. Miała nam pani jeszcze wyjawić, kto napisał te słowa na witrynie galerii Walsingham — oznajmił Dia¬mond bez ogródek.
Shirley-Ann aż przygryzła wargę.
- Naprawdę? Julie skinęła głową.
Shirley-Ann odwołała się do Berta. Rozłożyła ręce, jakby nie była pewna, czy ma coś powiedzieć.
- Po prostu opisz, co widziałaś - doradził Bert. - Potrafią dodać dwa do dwóch tak samo, jak my to zrobiliśmy.
Shirley-Ann przytaknęła i odchrząknęła.
- Nie znoszę wplątywać ludzi w kłopoty, ale rzeczywiście, za¬uważyłam tamtego wieczoru kogoś z białymi plamkami; przypomi¬nały płatki śniegu.
- Kogo?
- Ruperta. Ruperta Darby'ego. Były na berecie, którego nie zdej¬muje. Bardzo widoczne na tle czarnego materiału. Myślałam, że to łupież. Beret był nim obsypany, głównie z przodu. Przypomniałam sobie o tym znacznie później.
- Jak leżeliśmy w łóżku - potwierdził Bert.
_ Wtedy przyszło mi do głowy, że to coś innego - dodała.
- Farba w spreju?
- No, tak. - Nerwowo kręciła kosmyki ciemnych włosów. - Ale niewykluczone, że się mylę. Może jest jakieś niewinne wyjaśnienie.
- Czy to wyglądało jak farba?
- Tak mi się wydaje.
- Musi pani być tego pewna. Czy wszystkie plamki były tej samej wielkości?
- Tak, bardzo małe. Niech pan zrozumie, jeżeli Rupert nawet na¬pisał te słowa, to na pewno dla żartu. Już zdążył wypić parę drinków ze swoim towarzystwem w Saracenie. Był wstawiony.
- Czy miał ślady na ubraniu, na rękach?
- Nie zauważyłam. - Myślała chwilę. - Możliwe, że też na ramio¬nach. Chyba dlatego pomyślałam, że to łupież.
- Komu jeszcze mówiła pani o tym?
- Tylko Bertowi.
- Nie rozmawiała pani z Rupertem? Przeraziła ją ta myśl.
- Ależ skąd! I tak ledwie go znam. Nawet dobrze nie zapamiętał mojego imienia. Proszę mu nie wspominać, że wie pan o tych plam¬kach ode mnie.
- Czy Rupert był na przyjęciu w galerii?
- Tak, przyszedł przede mną; rozmawiał z ludźmi, o których wspominałam.
- Może przypadkiem usłyszała pani ich nazwiska?
- Hm, dość niepospolite. Faulk... Volk, jakoś tak. Ona wystawia w galerii parę swoich rzeźb. On jest scenarzystą telewizyjnym.
- Spotkał się z nimi w Saracenie?
- Tak powiedział.
- Kiedy, pani zdaniem, te słowa zostały namalowane sprejem na witrynie?
- Nie mam pojęcia. Nie zauważyłam ich, kiedy wchodziłam, ale Za bardzo się nie rozglądałam. Po prostu od razu otworzyłam drzwi. W środku było dużo reflektorów, gości... Patrzyłam raczej przez okno, a nie na okno.
- Czy po przyjęciu rozmawiała pani z kimś z klubu Tropicje|-Zbrodni?
- Tylko z Jessica i AJ.-em, rano na ścieżce. Już mówiłam... - zro biła się nerwowa, zaczęła się wiercić. Pewnie żałowała tego, co powie działa.
- Spotkałaś się z nimi rano? - zapytał Bert. - Czy to rozsądne?
- Kochany, to był przypadek. Nie planowałam tego. Nie mogłam ich minąć ot, tak, bez słowa.
Diamond znów przejął pałeczkę.
- Właśnie, a o czym rozmawialiście? Omawialiście to wyda¬rzenie?
- Nie pamiętam. - Shirley-Ann natychmiast się poprawiła: - To znaczy tak, omawialiśmy. Och, potwornie się teraz czuję. AJ. po¬wiedział, że powinniśmy wymazać to z pamięci, a ja się zgodziłam. Stwierdził, że to musiał zrobić ktoś z wypaczonym poczuciem humo¬ru. Jessica nadal była wściekła. Przekonywała, że za nic nie skrzywdzi¬łaby Sida. „Jeśli ta podła świnia pokaże mnie palcem, pójdę na poli¬cję", dokładnie tak się wyraziła.
- Więc wyświadczyła jej pani przysługę - podsumował Diamond. - Zaoszczędziła kłopotu. - Uśmiechnął się.
Shirley-Ann nie odwzajemniła uśmiechu.
- Nie wspomniała jej pani o plamkach na berecie Ruperta?
- Dobry Boże, nie!
- I nie powie pani o tym nikomu? Ani Polly, ani Milowi, ani Rupertowi? Nikomu? - Kiedy Shirley-Ann w końcu skinęła głową, zwrócił się do Berta: - Pan też nie. Jasne?
Rozdział 29
APARKOWALI PRZED ASSEMBLY ROOMS.
- Co o tym sądzisz? - spytał Diamond Julie.
- O historii z beretem?
- Tak.
- To chyba prawda, co? I da się sprawdzić. Nawet jeśli Rupert do ;j pory już się zorientował i wyczyścił farbę spirytusem, to musiały
stać jakieś mikroskopijne plamki. Kryminalistycy je znajdą. Proste.
- Proste?
- A co?
- Najpierw złap beret.
Stał przy samochodzie, potrząsał kluczykami, podejmował decyzję.
- Słuchaj, Hay Hill jest jakieś trzy minuty stąd. Możemy zrobić skrót przy sklepie z zabawkami przy końcu Alfred Street. Samochód zostawimy tutaj.
W połowie pasażu Saville Row zatrzymał się, żeby w bursztyno¬wym świetle lampy ulicznej, od której pochodziła nazwa restauracji La Lanterna, przejrzeć jadłospis. Jego żołądek groził buntem, odkąd został podrażniony zapachem z rondla w mieszkaniu Shirley-Ann. Jak na człowieka z wilczym apetytem, za długojuż nie jadł, odkąd pochło¬nął lunch.
- Nie zamierzam spędzić reszty wieczoru nad cholernym bere¬tem. Możliwe, że to fałszywy trop.
- Więc zostaw to mnie - zaproponowała Julie.
- Nie. Chcę zobaczyć i człowieka, i beret. - Stłumił myśli o jedze¬niu i ruszył dalej. - Prawdę mówiąc, cholernie mnie to zaciekawiło.
Takie uczniowskie wypisywanie haseł na szybach zupełnie mi nie pa¬suje do Ruperta.
- Ze zbyt podstępne?
- Dobrze to ujęłaś. Jakiekolwiek Rupert ma słabostki, jest prosto¬linijny. Gdyby podejrzewał o coś Jessikę, powiedziałby jej, prawda?
Julie mruknęła, że się zgadza, ale dodała:
- Chyba że sam jest mordercą.
Diamond nie odpowiedział. Szedł w milczeniu obok starych skle¬pów z opuszczonymi żelaznymi żaluzjami.
- Odwraca od siebie podejrzenia - wyjaśniła Julie.
- Zrozumiałem.
- Jeżeli pomyślał, że jesteśmy już blisko, mógł zrobić coś takiego z desperacji.
Zapadło niezręczne milczenie.
- Wiesz co - odezwał się Diamond po dłuższej chwili. - To dziw¬ne: chociaż Rupert jest jedynym podejrzanym typem w klubie Tropi¬cieli Zbrodni, recydywistą, ćmą barową, przyczyną wszelkich proble¬mów, to do tej pory nie podejrzewałem go na poważnie o morderstwo. Może powinienem zacząć.
W wieczornym mroku Hay Hill wyglądało jeszcze mniej zachę¬cająco niż za dnia. Między domami wiał silny wiatr, unosił opadłe li¬ście, kawałki papieru, turlał puszkami po piwie, które uderzały z brzę¬kiem o balustrady, zanim wpadły komuś do piwnicy. W oknie Ruper¬ta nie paliło się światło. Jedyną odpowiedzią na przybycie gości było szczekanie Marlowe'a, dobiegające przez szczelinę na listy z urwaną klapką.
Postanowili popytać sąsiadów. Właściciel Lansdown Arms sądził, że o tej porze dnia mogą znaleźć Ruperta w Paragon Bar. Kelnerka w Paragon Bar poinformowała, że wypił ile wlezie na lunch i gdzieś wyszedł. Wróci pewnie jak zwykle po siódmej. Diamond znęcony za¬pachem przygotowywanych w kuchni owoców morza chciał pocze¬kać na Ruperta w pubie. Namówił Julie, żeby zbadała, czy podawana w Paragon specjalność zakładu - francuska zupa rybna z grzankami, serem i ziarnistym chlebem - była istotnie taką specjalnością. Dla Ju¬lie była.
Zapytała go, jak oswaja się kociątko.
- Aż za dobrze - odparł Diamond. - Naprawdę lubi futbol w te¬lewizji i kiedy ja próbuję obejrzeć mecz, biegnie do ekranu i uderza
niego łapką. Nie rozumie, dlaczego te małe ludziki nie chcą mu po¬dać piłki.
Uśmiechnęła się.
- Ma już imię?
- Większość, które obmyśliłem, nie pasują do niego. Kradnie róż¬ne rzeczy i gdzieś chowa: klucze, grzebienie, pióra, zegarki, szczotkę do zębów. Znalazłem stosik zwędzonych przedmiotów w bucie. Pró¬bujesz rano założyć buty, a tu trafiasz na przeszkodę.
- Kot włamywacz? Powinieneś go nazwać Bandzior.
- Bandzior! - Oczy mu błysnęły. - To może mu się spodobać. Klienci schodzili się tłumnie. Jakby całe Bath znało ten maleńki
ar. Rupert jeszcze się nie pojawił. Zeby tak nie siedzieć przy pustym stoliku - w niedużej salce były tylko trzy - Diamond zamówił sobie dodatkowy talerz naleśników z nadzieniem z pstrąga, brokułów i sera. Ale w końcu, mniej więcej za kwadrans ósma, zapłacili i wyszli.
Kolejna seria pukania do drzwi domu przy Hay Hill dało tylko tyle, że Marlowe zaczął się wściekać.
Wrócili do samochodu na Bathwick Hill i pojechali do Claverton, półtora kilometra na wschód od miasta, żeby przesłuchać jedyną po¬dejrzaną, z którąjeszcze się nie spotkali.
POLLY WYCHERLEY MIESZKAŁA SAMOTNIE W bliźniaku o nazwie Styles, przy cichej uliczce za uniwersytetem. W małym ogródku kilka bladych kwiatów róży wytrwale stawiało czoło październikowym chłodom.
Kiedy zbliżali się do domu Polly, włączyły się halogenowe re¬flektory.
- Jest lepiej zabezpieczona niż ja - zauważyła Julie.
- Może nie ma dwóch wielkich psów.
Diamond podniósł wzrok i zarejestrował w pamięci alarm prze-ciwwłamaniowy umieszczony wysoko na frontonie domu.
Ale psów nie było. Zapukali, w odpowiedzi usłyszeli kroki i odgłos odsuwanych rygli. Drzwi uchyliły się na tyle, na ile pozwalał łańcuch zabezpieczający. Podejrzliwy głos zapytał: „Kto tam?" Diamond podał nazwiska i pokazał legitymację w wąskiej szczelinie między drzwiami a framugą.
Ze środka dobiegł dźwięk odpinanego łańcucha.
- Zanim pani otworzy... - odezwał się Diamond. - Czy nazywa sie pani Polly Wycherley?
Potwierdziła.
- No to w porządku. - Puścił oko do Julie i dodał: - Ostrożności nigdy nie za wiele.
Polly Wycherley nie załapała żartu.
- To prawda - powiedziała. - W dzisiejszych czasach słyszy się o takich okropieństwach. Człowiek nie czuje się bezpiecznie nawet we własnym domu.
I nic dziwnego, pomyślał Diamond, kiedy stanęli w holu. Ścia¬ny obwieszone były przedmiotami, które kojarzyły się ze wszystkim tylko nie z bezpieczeństwem: zuluskie tarcze i skrzyżowane assega-je, skóra lamparta, bęben wojenny i coś, co wyglądało na maskę sza¬mana. Z ulgą przeszli do salonu wypełnionego głównie regałami na książki. Wszystkie tomy miały przezroczyste okładki - Polly pewnie sama je zakładała. Ulga nie trwała długo, Diamond zerknął przelot¬nie na parę tytułów: Śmiertelny pocałunek, Bestia musi zginąć, Krwawa forsa i Ciało w sali bilardowej. Na jednej z półek stało otwarte pud¬ło z parą pistoletów do pojedynków. Oto słodka, siwowłosa paniu¬sia, która ryglowała drzwi przed straszliwym zewnętrznym światem, zanim usiadła sobie, żeby poczytać o makabrycznych zbrodniach, otoczona kolekcją broni. Owszem, panował tu porządek, ale Dia-mondowi już bardziej podobało się zagracone mieszkanie Shirley--Ann.
- Właściwie w ogóle nie znam się na książkach - powiedział, żeby od czegoś zacząć. Siedział na niewygodnej, choć stylowej kanapie z drewnianymi poręczami. - Ale to, proszę pani, wygląda na świetny księgozbiór. Widać, że pani dba o swoją kolekcję.
- Ma pan na myśli plastikowe okładki? Chronią obwoluty przed kurzem - wyjaśniła, jakby mówiła o rzeczy oczywistej.
- Ale czy to jest w porządku wobec obwolut?
- Jak to?
- Nie chcą być chronione. Chcą same chronić, bo od tego są. Zobaczyła w tym logikę i się roześmiała.
- Książki tracą na wartości, jeśli obwoluty są uszkodzone.
- Więc to inwestycja?
- Coś więcej. Trudno mi wyrazić słowami, jakie podniecenie ogarnia człowieka, kiedy trafi na pierwsze wydanie w dobrym stanie.
- W obwolucie?
- Obwoluta musi być.
_ Ale to przecież wszystko jedno, czy przeczyta się czysty egzem-z czy stare wydanie w miękkiej okładce, z oślimi uszami, kupione Tw wyprzedaży.
_ Mam tego setki. Egzemplarze do czytania mam w pokoju na
piętrze.
_ Tych pani nie czyta? _ Nie.
- A na piętrze są tylko kryminały? Uśmiechnęła się.
- Cóż w tym niezwykłego, drogi nadkomisarzu. Ludzie zawsze lubili dobrą powieść detektywistyczną, od premierów po zwyczajnych zjadaczy chleba, takich jak ja. Nie miałam tyle czasu na czytanie, kiedy żył mój mąż. Dużo podróżowaliśmy. Ale przez ostatnie dwanaście lat po prostu wpadłam w nałóg.
Diamond nie musiał kierować rozmową. Polly gładko poruszała się po zaplanowanej trasie.
- Dlatego założyłam klub Tropicieli Zbrodni. Spotkałam innych entuzjastów i okazało się, że mamy ze sobą mnóstwo wspólnego. Za nami sześć bardzo owocnych lat. Obawiam się, że ta koszmarna tragedia położy kres istnieniu klubu. Już odwołałam kolejne spotkanie. Niech pan tylko pomyśli! Wszyscy patrzylibyśmy na siebie i zastanawiali się, kto jest zdolny do popełnienia morderstwa. W takiej atmosferze nie spo¬sób dyskutować o książkach. Pozwoli pan, że zaparzę panu herbatkę.
- Nie, dziękuję...
- To może pani inspektor Hargreaves...?
- Ja też dziękuję. Dopiero co piliśmy.
- Ale filiżanka herbaty zawsze dobrze robi. A może kawy? Sama miałam wypić.
- Porozmawiajmy o wieczorze, kiedy został zamordowany Sid Towers - oznajmił stanowczo Diamond.
- Mam bezkofeinową, jeśliby pan wolał - zaproponowała Polly, nie przyjmując do wiadomości odmowy. To był niemal rytuał świę¬tego prawa gościnności. A może potrzebowała czasu, żeby w kuchni uporządkować myśli.
- O ile wiem, pani jako jedna z pierwszych przyszła na spotkanie. Skinęła głową.
- Żeby się zrehabilitować za poprzednie spóźnienie. Jak głupia wrzuciłam kluczyki do studzienki kanalizacyjnej przy New Bond
Street. Odzyskałam je, ale nie znoszę się spóźniać, więc następnym razem postarałam się specjalnie. Bardzo bym chciała coś państwu po¬dać. Coś do picia?
- Nie, dziękujemy. Przyjechała pani na spotkanie samochodem'
- Jak zawsze. Pewnie mogłabym wsiąść do minibusa, ale wtedy musiałabym przejść kawałek późnym wieczorem, a ostrożności...
- ...nigdy nie za wiele. Uśmiechnęła się.
- Dotarłam pierwsza. Wkrótce potem zjawił się Sid.
- Zwróciła pani uwagę na jego zachowanie? Wydawał się ner¬wowy?
- Nie bardziej niż zwykle. A właściwie, nawet mniej. Podczas tego spotkania odzywał się parę razy.
- Pamięta pani, co mówił?
Bawiła się guzikiem przy wełnianym swetrze.
- Spróbuję sobie przypomnieć. - Zamilkła na chwilę. - Tak, na początku ktoś zapytał, kogo brakuje, a Sid powiedział, że Ruperta, i dodał, że Rupert zawsze się spóźnia. I to prawda.
- Coś jeszcze?
Polly wytężała pamięć.
- Rozmawialiśmy o skradzionym znaczku. Panna Chilmark za¬proponowała, żebyśmy rzucili trochę światła na tę tajemnicę. Ktoś... Jessica, tak, na pewno ona, podsunęła teorię, że kazał go ukraść jakiś fanatyczny kolekcjoner. Stwierdziła, że to mężczyzna w średnim wie¬ku z zaburzeniami osobowości, a Sid jej przerwał i sprostował, że rów¬nie dobrze mogła to zrobić kobieta.
- Aż tyle powiedział?
- Nie, tylko „albo kobieta", ale właśnie o to chodziło. Potem ode¬zwał się chyba dopiero na zakończenie spotkania. Aha, wcześniej po¬dał papierową torbę. Zapewne słyszał pan o ataku panny Chilmark?
Diamond skinął głową.
- Ale zostańmy przy Sidzie. Mówi pani, że odezwał się na ko¬niec?
- To znaczy, po znalezieniu znaczka. Wystąpiła różnica zdań, czy Milo powinien iść natychmiast na policję. Rozumie pan, sam miał wątpliwości. Obawiał się, że padnie na niego podejrzenie i... proszę nie traktować tego osobiście, parę osób najwyraźniej uważało, że po¬traktują go brutalnie. Właściwie tylko ja i panna Chilmark byłyśmy za tym, żeby Milo zgłosił się na policję. Zapytano Sida, a on powiedział, ze może milczeć. Co do tego nikt nie miał wątpliwości.
Diamond po raz pierwszy usłyszał o różnicy zdań pod koniec spotkania.
- Skoro większość radziła, żeby nic nie mówić, to dlaczego Milo przyszedł do nas?
Uśmiechnęła się, a Diamondowi przypomniały się słowa Ruperta: „Niech pan patrzy jej w oczy, kiedy się uśmiecha". Odezwała się takim tonem, jakby sama składała sobie gratulacje.
- Zdrowy rozsądek przeważył. Milo pojął, że to jego obywatelski obowiązek. Pozostali byli skłonni udawać, że nic się nie stało...
- Ale pani nie?
- Nie skończyłam. Nikt nikomu nie groził. Milo sam podjął decyzję.
Diamond teraz zrozumiał. Tu demokracja nie mogła się spraw¬dzić. Polly i panna Chilmark poczuły obywatelski obowiązek. Milo nie miał wyboru.
- Wracając do Sida - powiedział. - Im więcej o nim się dowiaduję, tym bardziej dochodzę do wniosku, że nie był popychadłem, co suge¬rowałoby jego spokojne zachowanie.
- To prawda - potwierdziła stanowczo Polly. - Sid był małomów¬ny, ale nie głupi. Znał się nie gorzej od reszty z nas na kryminałach, może z wyjątkiem Mila. Szczególnie pasjonowała go twórczość Johna Dicksona Carra.
- Widziałem książki w jego mieszkaniu.
- O? - Polly okazała żywe zainteresowanie. - Zawsze myślałam, że musi posiadać niezły zbiór.
- Nie przydałby się pani - odparł Diamond. - Większość książek nie ma obwolut, a reszta została wycofana z bibliotek. Czy łaskawa pani kolekcjonuje Dicksona Carra?
Niedbale machnęła ręką.
- Mam kilka jego tytułów, które nadają się dla zbieracza. Był bar¬dzo płodnym pisarzem.
- Układał intrygujące fabuły, o ile się orientuję. Rozumiem, dla¬czego opowieści o tajemnicy zamkniętego pokoju podobały się Sido¬wi. To wynikało ze specyfiki jego zawodu.
- Funkcjonariusza ochrony? Wątpię, żeby natknął się na taki przy¬padek, pracując dla Odpornych. W realnym świecie to się raczej nie zdarza, prawda?
Diamond puścił to mimo uszu. Odniósł wrażenie, że kiedy mi¬nęło zaskoczenie wizytą, Polly zaczęła manipulować przesłuchaniem Już parę razy jej prawdziwe oblicze wyłoniło się spoza maski skrom¬nej kobiety w szarym sweterku, tweedowej spódnicy i bamboszach, z loczkami, czajniczkiem i słodkim uśmiechem. Diamond pamiętał, z jaką niechęcią mówiły o niej Jessica Shaw i panna Chilmark.
- O ile wiem, Sid wstąpił do klubu, bo tak poradził mu lekarz.
- Tak, doktor Newburn. To także mój lekarz. Cudowny człowiek Niestety, już nie żyje. - Znów się pojawił mdły uśmieszek. - Zmarł z przyczyn naturalnych. Doktor Newburn skontaktował się ze mną i zapytał, co o tym sądzę, czyby poskutkowało. Wiedział o mojej ini¬cjatywie. Sid przechodził załamanie. Powiedziałam, że niczego nie obiecuję, ale że będzie mile widziany, a ja już się postaram, żeby go nie stresowano. Przynajmniej pod tym względem mam czyste sumienie.
Mówiła pogodnie, ignorując logiczny związek między wprowa¬dzeniem Sida do klubu Tropicieli Zbrodni a jego śmiercią.
- A dlaczego był załamany?
- Nie potrafię powiedzieć. Coś tam bąknął, że kiedyś włamano się do jego domu. Każdy mocno przeżyłby takie okropieństwo. Czy to mogło doprowadzić do załamania? Jak pan sądzi?
- Wiem tyle co pani. - Po stosownej chwili milczenia odezwał się tonem człowieka wysnuwającego teorię: - Byłbym wdzięczny za ocenę mojego toku rozumowania. Sid uwielbiał zagadki zamkniętego pokoju. Zastanawiam się, czy nie pojechał na tę barkę z czystej cieka¬wości, żeby samemu sprawdzić, jak to się stało. Podrzucenie znaczka to robota jak z Dicksona Carra. Czy Milo tak do tego podchodził?
- Tak, rzeczywiście. Pokazał nam klucz do kłódki, wyjaśnił, gdzie ją kupił i że nikt nie mógł mieć zapasowego klucza.
- To niezłe wyzwanie dla człowieka takiego jak Sid, wielbicie¬la zagadek zamkniętego pokoju. I do tego wyszkolonego pracownika ochrony. Pytanie brzmi: czy pojechał do Limpley Stoke, żeby się spo¬kojnie rozejrzeć wokół barki i sprawdzić wszystko osobiście?
- Bardzo możliwe, że ma pan rację - przyznała Polly.
- I wtedy albo zaskoczył mordercę, albo morderca pojechał za nim i to on go zaskoczył. Logiczne, prawda? Tak czy inaczej, Sid źle na tym wyszedł.
- Biedaczysko - westchnęła Polly. Wstała, podeszła do kredensu i wzięła bombonierę. Potrzeba, żeby widziano w niej gościnną gospo¬dynię, była wprost patologiczna. - Wszystkie czekoladki są z nadzie¬niem - poinformowała, częstując detektywów. Diamond pokręcił głową; Julie też odmówiła.
- Ale bardzo proszę, niech pani sama sobie weźmie - zachęcił Diamond. Nadal rozważał zachowanie Polly. Próbował sobie wyob¬razić, jak kołowrotem waliła zaskoczonego Sida po głowie. Czy to prawdopodobne? Kobieta około sześćdziesiątki, otyła i niska, z ten¬dencją do sapania przy oddychaniu. Ale gdyby, załóżmy, zaskoczyła go od tyłu albo kiedy się nachylał, jeden cios by wystarczył. Anatomopa¬tolodzy napisali w raporcie o kilku uderzeniach. Trudniej było ustalić motyw. Więc może okazja? - Tylko dla formalności, czy zechciałaby pani powiedzieć, gdzie pani spędziła czas między dziewiątą a półno¬cą tamtego wieczoru, kiedy zabito Sida Towersa? Muszę o to pytać wszystkich.
Zareagowała dość spokojnie.
- Tutaj, prawie cały czas. Przyjechałam do domu od razu po spot¬kaniu. To jest w zeznaniu spisanym przez sierżanta, który do mnie dzwonił.
- Od razu?
- Hm, przez chwilę z kimś rozmawiałam. Zaraz, zaraz. Zdaje się, że z panną Chilmark. Podziękowałam jej, że mnie poparła. Zgodziły¬śmy się, że to było właściwe postępowanie. Jest trudną osobą, muszę przyznać, ale tym razem cieszyłam się, że mam ją po swojej stronie przeciwko tym barbarzyńcom z naszego klubu.
- Czy pani opuściła kryptę ostatnia?
- Zazwyczaj tak się dzieje. Lubię osobiście zamykać drzwi. Pan¬na Chilmark wyszła tuż przede mną. Proszę mnie źle nie zrozumieć. Kiedy inni już się ubrali, rozmawiałyśmy zaledwie parę minut.
- Zauważyła pani, kto wyszedł pierwszy? - Julie zadała pożytecz¬ne pytanie.
- To znaczy po Milu, tak? Bo on wyszedł pierwszy.
- Oczywiście.
- Sid. Ale on zawsze szybko wychodzi. Przepraszam, wychodził. Niech mu ziemia lekką będzie. Bał się, że ktoś wda się z nim w roz¬mowę. Zdaje się, że jakiś czas temu Jessica Shaw dosłownie zaciągnęła go za rękaw do pobliskiego pubu. Złapała Sida jeszcze raz, ale potem on już uważał.
- Kto wyszedł po Sidzie? - ciągnął Diamond.
- Ależ trudne pytania pan zadaje. Hm... nasz nowy członek, Shir ley-Ann, za nią Jessica albo Rupert, nie jestem pewna. Potem panna Chilmark i ja. W pięć minut już nas nie było i każdy ruszył w swoją stronę.
- A pani przyjechała prosto do siebie?
- Nadkomisarzu, myślałam, że jasno się wyraziłam.
Potem ustalili, że nikt nie może potwierdzić obecności Polly w domu w noc, kiedy dokonano zbrodni. Oglądała Informacje o Dzie¬siątej i stary film ze Stewartem Grangerem, ale co to za alibi.
Potem na prośbę Diamonda Polly podyktowała listę wszystkich Tropicieli Zbrodni, którzy należeli do klubu od początku, czyli od 1989 roku. Okazało się, że jej pamięć funkcjonuje doskonale.
- Tom Parry-Morgan, Milo, ja, Annie Allen, Gilbert Jones, Mary-lin Slade-Baker, Allan Jellicoe, siostry Pearce, pułkownik Twigg, Ben-tinsowie z Oklahomy... - wymieniała jednym tchem, aż doszła do na¬zwiska Ruperta i Diamond zapytał, w jakich okolicznościach ten cza¬rujący, choć niesforny człowiek dołączył do klubu. - Zupełnie przy¬padkowo - odparła. - Zwykliśmy się zbierać w hotelu Francis, w rogu Roman Bar. Wtedy spotkania były mniej oficjalne. Tak się zdarzyło, że Rupert przyszedł na drinka, usłyszał naszą dyskusję i dołączył. On taki jest, lubi sprzeczki. Po paru drinkach bardzo się rozkręca. Pewnego wieczoru zachowywał się tak hałaśliwie, że poproszono nas, abyśmy się wynieśli i już nie wracali. I tak przeprowadziliśmy się do krypty.
- Co Rupert o tym myślał?
- Hm, nie miał dużo do gadania, prawda? To przez niego nas wy¬gnano. W krypcie nie podają alkoholu, ale obok jest Saracen's Head, co mu bardzo odpowiada, jak sądzę. Czasem robi zamieszanie, ale jest na swój sposób twórczy, więc pomyślałam, że warto go zatrzymać w klubie.
Wstali, żeby wyjść. Diamond podziękował Polly, że spotkała się z nimi o tak późnej porze.
- Może chociaż trochę pomogłam - powiedziała. - Ale wątpię-Nie mam pojęcia, jak doszło do tak strasznej zbrodni.
- Łaskawa pani, dla mnie to staje się coraz bardziej wyraziste - od¬parł Diamond. - Poza tym, owszem, pomogła pani. Tropiciele Zbrod¬ni spotykają się od sześciu lat. Głównie dzięki pani zaangażowaniu. Słyszałem o tym z kilku źródeł. Dla pani to coś więcej niż sposób na spędzenie czasu w poniedziałkowy wieczór.
_ To żaden kłopot. - Skromnie spuściła oczy. _ Och, ale pani wzięła sobie za punkt honoru, żeby ich zachę-ć do udziału w klubie. Telefon tu, telefon tam. Od czasu do czasu wspólna kawka.
- Lubię to.
- Chodzi mi o utrzymywanie kontaktu z członkami. Znała pani Sida również spoza spotkań?
Odpowiedziała zimnym spojrzeniem.
- Ani trochę.
- Nigdy nie widziała się z nim pani poza kryptą?
- Nie dało się do niego podejść.
- Oczywiście. - Przy drzwiach się zatrzymał. - Zauważyłem, że zainstalowała pani alarm przeciwwłamaniowy na domu.
- Owszem.
- Bardzo rozsądnie. Na pewno jest regularnie serwisowany.
- Och, tak. Przysyłają człowieka co pół roku.
- No, to świetnie. - Założył kapelusz, wyszedł z budynku i od¬wrócił się, żeby popatrzeć na skrzynkę przymocowaną pod okapem. -Za ciemno, żeby coś zobaczyć. Z czystej ciekawości, proszę pani, czy to przypadkiem Odporni zakładali alarm?
- Nie - odpowiedziała z lekką ironią. - Pulchny.
NA KOMISARIACIE, W POKOJU OPERACYJNYM CZEKAŁ JOHN WIGFULL. Cywilni urzędnicy dawno już poszli do domu. Jeden sierżant udawał zapracowanego przed ekranem komputera.
- John, jeszcze pracujesz? - zdziwił się Diamond. Zadowolony, że zastano go nadal na służbie, Wigfull prawie się
uśmiechnął.
- Z konieczności. Właśnie wróciłem z Muzeum Holburne'a. Sprawdzałem gotowość nocnej straży.
- Spodziewasz się w nocy jakiejś akcji?
- To się dzieje według wzorca. Kradzież następuje wkrótce po przysłaniu zagadki. Czarną jednopensówkę gwizdnięto następnej nocy, a znalazła się w dniu, kiedy przysłano drugą rymowankę.
- Dobrze myślisz. Więc muzeum jest pod ścisłą ochroną?
- Sześciu ludzi.
- Rozstawieni strategicznie?
- To nie jest łatwy teren, ale myślę, że sześciu wystarczy.
- Zeby skończyć zawieszenie? Wigfull zrobił niepewną minę.
- To z zagadki, John. „Zawieszenie czas skończyć..."
- Aha.
- „...sprawdźcie, czy od Sydney do Sida droga nie za długa". I właśnie to robisz. Sześciu odpowiedzialnych ludzi ustawionych w Sidney Gardens może skończyć zawieszenie szybciej, niż Johnny się spodziewa.
- Chciałbym - mruknął Wigfull.
- Więc nie wracasz do domu? Zaprzeczył ruchem głowy.
- Chyba się tu pokręcę. Będę w kontakcie z chłopakami na par¬terze.
- Szansa na cichą refleksję, co? Ciągle zmagasz się z tą zagadką za¬mkniętego pokoju? Jakieś świeże teorie?
Wąsy poruszyły się dziwnie; Wigfull pewnie zazgrzytał zębami. Nie miał teorii, którymi chciałby się podzielić.
Odmówił, kiedy Diamond zaprosił go na kawę do kantyny.
JULIE, WIĘC KTO TO ZROBIŁ? Zagadka jak z kryminału.
Całą stołówkę mieli dla siebie, nie licząc kobiety, która ich ob¬sługiwała, ale teraz czytała w kuchni powieść Barbary Cartland. To musiała być ostatnia kawa tego dnia. Diamond wziął jeszcze placek z morelami. Kiedy wróci do domu, Steph będzie już po kolacji.
Julie nie potrafiła podać rozwiązania, a uznała, że bezpieczniej nie zgadywać.
- Odwiedziliśmy już każdego członka klubu - zaszczebiotał we¬soło Diamond. - Usłyszeliśmy wszystkie opowieści.
- I mamy więcej pytań niż odpowiedzi - zauważyła.
- Raczej poszlak. Trzeba je sprawdzić.
- Beret Ruperta?
Nie zanotował go wysoko na swojej liście. Wyjaśnił dlaczego.
- Pamiętam o tym. Jeśli kiedykolwiek uda nam się dorwać to cho-lerstwo, a zamierzam dziś wieczorem jeszcze raz spróbować, i jeśli okaże się, że to jest farba, to co nam to powie? Tylko tyle, że Rupert mógł napisać coś nieuprzejmego na witrynie galerii.
Julie niechętnie godziła się na odrzucenie wątku beretu.
- To znaczy, że na pewno będziemy musieli faceta ponownie przesłuchać na wypadek, gdyby rzeczywiście dowiedział się czegoś o Jessice.
Diamond wgryzł się w placek.
- Inna poszlaka? - spytał z pełnymi ustami.
- Papierowa torba, jeśli ci to bardziej odpowiada,
- Nie, bardziej nie - odparł. - Po prostu musimy coś z tym zro¬bić. - Było widać, że oboje są zmęczeni.
- Skoro zajmujemy się poszlakami jak z kryminału, to myślę, że papierowa torba odciąga nas od tematu - stwierdziła Julie. - To znaczy, słowa na torbie. Uznaliśmy to za dowód, że Sid ułożył zagadki. Naj¬wyraźniej się myliliśmy.
- Więc uważasz, że trzecia rymowanka wyszła spod tego samego pióra?
- Tak.
- Bardzo możliwe, Julie. Podobny druk, papier, sposób rozpo¬wszechniania.
- To co z tymi bazgrołami na torbie? To spisy rymujących się słów.
- Zgadza się.
- I chyba odnoszą się do tego, co się stało. Sam zwróciłeś uwagę, że wyrazy z jednej kolumny to rymy do „Motion", drugiej do „znak", co prawdopodobnie odnosi się do czarnej jednopensówki.
- A „spokój" do „zamknięty pokój".
- W takim razie co zamierzał zrobić Sid, skoro nie opracowywał nowej zagadki?
- Posłuchaj, Julie, przyjęłaś założenie, którego nie mogę z marszu zaakceptować.
- Niby jakie? - Skrzywiła się, próbując rozgryźć tok rozumo¬wania Diamonda. Nie było to łatwe po przeszło trzynastu godzinach służby. - Kwestionujesz, że to Sid spisał te słowa?
Skończył jeść placek, wytarł kąciki ust.
- Myśl o torbie jak o dowodzie, który przekazaliśmy do laborato¬rium kryminalistycznego. Czego zwierzchnicy od nas wymagają? Cią¬głości dowodowej. Przypomnij sobie egzamin. Przede wszystkim chcą wiedzieć, gdzie to się zaczęło.
- W sklepie z wyprzedażą.
- To pewnik.
Po DZIESIĄTEJ WRÓCIŁ NA HAY HILL, tym razem sam. Julie została zwolniona ze służby w nagrodę za genialność.
W domu Ruperta nadal nie paliły się światła. Pies szczekał jak oszalały.
Kelnerka w Paragon Bar stwierdziła, że Rupert najwyraźniej dla odmiany poszedł gdzie indziej. U niej nie było go cały wieczór. Właś¬ciciel drugiego lokalu, Lansdown Arms, też nie widział swojego stałego klienta.
Diamond spojrzał na zegarek. Czas sprawdzić w Saracen's Head odległej zaledwie o pięć minut drogi, w dół wzgórza, przy Broad Street. W Saracenie interes nadal szedł pełną parą, mimo że zbliżała się pora zamknięcia pubu, ale i tam nie było widać beretu. Jakiś zatan¬kowany po brzegi klient zwymyślał Diamonda, że ten zamawia drin¬ka poza kolejnością. Detektyw przygasił go wściekłym spojrzeniem, a jednocześnie przywołał barmana. Po szybkiej konsultacji ktoś z ob¬sługi baru wskazał stolik w jednym z kubików. Właśnie tam Rupert, otoczony wniebowziętym tłumem stałych bywalców, od czasu do cza¬su zadawał szyku, snując opowieści o swoich spotkaniach z wielkimi i niezbyt wielkimi tego świata. To byli ci sami ludzie, którzy zaopieko¬wali się Marlowe'em tego wieczoru, kiedy niesforne zwierzę zostało wyproszone ze spotkania Tropicieli Zbrodni.
Okazało się, że Rupert istotnie wpadł na piwo znacznie wcześ¬niej, około siódmej. Kufelek jasnego. Miał na sobie - jak zwykle -beret, czarną skórę i niebieskie sztruksy. Nie przyprowadził z sobą Marlowe'a, bo jak wyjaśnił, został zaproszony na drinka do innego pubu, a nie wszędzie wpuszcza się psy. Wyszedł po pięciu minutach. Nikt nie wiedział, gdzie Darby się umówił.
W Bath i okolicach jest sto czterdzieści pubów.
Diamond napił się brandy, zanim wrócił do domu.
Rozdział 30
JOHN WIGFULL SPĘDZIŁ BEZSENNĄ NOC. Około północy zaparkował samochód naprzeciwko wejścia do hotelu Bath Spa i poszedł szyb¬ko przez Sydney Gardens do Muzeum Holburne'a. Mniej sumienny funkcjonariusz zostawiłby auto bliżej budynku, powiedzmy przy Syd¬ney Road, tuż za rogiem, ale Wigfull stwierdził, że nikt nie ma prawa nawet domyślać się jego obecności, nawet ludzie z komisariatu. Kiedy otworzyły się boczne drzwi muzeum i wyjrzał sierżant, Wigfull przy¬łożył palec do ust i cicho wszedł.
-Trudno zabezpieczyć taki budynek, jak Muzeum Holburne'a. Wy¬gląda jak połączenie angielskiego dworku wiejskiego i greckiej świąty¬ni. Został zbudowany pod koniec XVIII wieku jako hotel o klasycz¬nej fasadzie z frontonem i czterema kolumnami wznoszącymi się nad trzema łukami. W ciągu dwustu lat istnienia gmachu kilkakrotnie go przebudowywano. Szczególnie istotne było dodanie jednej kondyg¬nacji i ścian okolonych balustradami. Muzeum stoi przodem do ulicy. Potem balustrady od strony Pulteney Street zniknęły; pozostała niska ściana. Dwie budki strażnicze obecnie pełnią funkcję wyłącznie deko¬racyjną. Na tyłach, połączenie rynien i gzymsów między kamiennymi blokami może posłużyć intruzowi jako drabina. Na szczęście system alarmowy jest nowoczesny i sprawny, z przodu zamontowano reflek¬tory, a wokół całego budynku rozmieszczono światła ostrzegawcze.
Sześciu policjantów rozstawionych strategicznie w środku i na da¬chu miało ze sobą łączność radiową, a Wigfull już się postarał, żeby za¬chowali czujność. Wywoływał ich wiele razy przez radiostację, ale pod¬jął też dodatkowe środki bezpieczeństwa i odwiedzał funkcjonariuszy
osobiście co pół godziny. Nie zyskał sobie tej nocy przyjaciół, ale nikt nie zasnął na służbie.
Do wpół do siódmej następnego dnia rano nie zdarzyło się nic po¬dejrzanego. Wigfull był rozczarowany, że nie zdołał złapać opryszka w pułapkę, ale ulżyło mu, bo muzeum pozostało nietknięte. Stał na dachu, jadł czekoladę i patrzył, jak pierwsze promienie świtu pojawia¬ją się nad Bathampton Down. Uznał, że może wrócić do domu i parę godzin odpocząć. Najstarszemu rangą policjantowi polecił zachowy¬wać czujność do ósmej, kiedy przybędzie zmiana, i poszedł do samo¬chodu na skróty przez Sydney Gardens. Lekki przymrozek pobielił trawniki.
Zimno trochę dokuczało, ale park o tak wczesnej porze robił cza¬rujące wrażenie. W minionych latach mieszkańcy Bath tłumnie scho¬dzili się do Sydney Gardens. Przygrywały tu orkiestry dęte, były tereny do gry w kule, labirynt, groty i pokazy ogni sztucznych. Dwaj cesarze, Napoleon III i Haile Selassie spacerowali po tych ścieżkach. I jeszcze Jane Austen, Emma Hamilton i lord Macaulay. Tego ranka nadinspek¬tor John Wigfull zadowolony po nocnej akcji miał to wszystko tylko dla siebie.
Nie licząc jednego psa.
Zauważył go z daleka, zbliżającego się do węższego z dwóch mo¬stów kolejowych. Wielki czarny pudel truchtał z psią determinacją. Nie biegł ścieżką, podążał do krzaków lauru przy końcu szerokiego trawnika. Wigfull, niemal równie zdeterminowany, szedł raźno, zato¬piony w myślach. Wiedział, że przed nim biegnie linia kolejowa. Wi¬dział tylko potężny mur oporowy i dziwił się, dlaczego kilka ławek zostało ustawionych na wprost tego muru, jakby na użytek tych gości parku, którzy mieliby ochotę usiąść tyłem do trawników i drzew, żeby wpatrywać się w brudne kamienie. W 1841 roku Brunelowi pozwolo¬no przeprowadzić przez ogrody Wielką Linię Zachodnią, pod warun¬kiem że pociągi nie zepsują widoków, więc tory położono w głębokim wąwozie, niewidocznym z ławek. Brunei dobrze poradził sobie z wy¬pełnieniem warunków kontraktu. Mostki dla pieszych były wygodne, eleganckie i subtelne. Zeby dojść na skróty do samochodu, Wigfull musiał przeciąć tory i kanał. Nie zaszedł daleko, pies znowu przyciąg¬nął jego uwagę.
Pudel - od razu rozpoznał rasę po charakterystycznie przystrzy¬żonej sierści. Obecnie rzadko widuje się wielkie pudle. To był piękny okaz i na pewno nie powinno się go spuszczać ze smyczy. Właściciela ani śladu. Kiedyś, kiedy Wigfull pełnił służbę patrolową, pewnie po¬szedłby go poszukać, ale tego ranka miał ważniejsze sprawy na głowie niż wałęsające się psy.
W połowie trawnika pudel zmienił kierunek i susami pobiegł w stronę Wigfulla. Detektyw dopiero wtedy zauważył coś dziwne¬go. Nie był znawcą psów, ale zawsze sądził, że pudle mają szpiczaste pyski, bez względu na to, ile sierści zostawiono im na czubku głowy i wokół szyi.
Temu pudlowi rosła broda. Albo bokobrody. Wyglądał jak pruski arystokrata sprzed stulecia. Dziwna ekstrawagancja i... asymetria. Bo¬kobrody były zdecydowanie większe po prawej stronie szczęki niż po lewej.
Wigfull zatrzymał się, żeby popatrzeć.
Mylił się. To nie broda. Pies niósł coś w pysku... równie czarnego jak sierść.
- Chodź tu, piesku!
Wigfull zatrzymał się i wyciągnął rękę.
Zwierzę zbliżyło się na kilka metrów, zmieniło zdanie i odbiegło. Ale w tym krótkim czasie Wigfull dokładnie przyjrzał się zdobyczy czworonoga. To był czarny beret.
- Hej! Wracaj!
Beret mógł należeć do kogokolwiek. Ale w Bath mało mężczyzn nosi takie nakrycia głowy. Wigfull słyszał o jednym z nich. Pomyślał, że powinien pobiec za psem.
Nikt nie dogoni psa. Nie ma szans, ale też psy zazwyczaj nie pę¬dzą ile sił w łapach na dłuższych dystansach. Pudel zatrzymał się po jakichś trzydziestu metrach i odwrócił się, machając ogonem z pom¬ponem.
Wigfull powiedział kilka słów zachęty. Pies rzucił beret i szczek¬nął, gotów do zabawy.
- No, chodź tutaj!
Pies nie podszedł. Znowu odbiegł kawałek - ale najpierw podniósł beret.
Wigfull rozważał, czy warto się trudzić. Zniszczy sobie buty. Ro¬zejrzał się za właścicielem zwierzaka. Nie miał szczęścia.
Po lewej stronie, dalej na trawniku, stała rzymska świątynia, a ra¬czej jej XX-wieczna rekonstrukcja, ekskluzywne schronienie przed deszczem. Pudel szybko biegł w jej stronę. Gdyby tylko udało się gQ tam dopaść...
Wigfull ruszył za nim. Pies wpadł do środka i przycupnął pod ka¬mienną ławą ciągnącą się wzdłuż trzech ścian. Beret nadal tkwił mu w pysku.
Wigfull uważał, żeby nie podejść za blisko. Gdyby pudel poczuł się osaczony, mógłby stać się agresywny. Jak dotąd tylko się bawił, ale to była nowa sytuacja.
Detektyw wszedł do świątyni i zaczął mlaskać językiem. Pies warknął głucho.
- Spokojnie, staruszku - mruknął pokrzepiającym tonem Wig¬full. -Jestem przyjacielem. Zrobisz mi prezent? Oddaj.
Kolejne warknięcie. W półmroku oczy pudla błyszczały czerwo¬nawo. Wigfullowi to się nie spodobało.
Wtedy przypomniał sobie, że w kieszeni ma czekoladę - kupił so¬bie, żeby przetrwać noc. Zostało mu jeszcze trochę. Czy pudle lubią słodycze?
- Spróbujesz? - Podał psu kawałek. - Coś za coś, hę?
Pies się zainteresował. Uniósł głowę i zaczął wąchać. Ale nie ru¬szył się spod ławki.
- No, weź. Nic z tego.
Na wypadek, gdyby postawa stojąca kojarzyła się psu z zagroże¬niem, Wigfull podszedł do ławy naprzeciwko psa i usiadł, przez cały czas trzymając czekoladę na otwartej dłoni. Przemawiał zachęcająco.
Nastąpił przełom. Pies wypuścił beret z pyska i kilka razy mocno wciągnął powietrze nosem. Potem wstał, zostawił beret i przyczłapał do Wigfulla. Przystawił nos do czekolady, uznał, że jest jadalna, i ją wziął.
Pies nosił obrożę z tabliczką z imieniem, ale Wigfull nie śmiał wyciągnąć ręki. Wyjął jeszcze dwa kawałki czekolady. Pierwszy podał czworonogowi, a drugi chciał rzucić za kolumny świątyni, na ścieżkę. Pies pobiegnie za kąskiem, a wtedy inspektor złapie beret.
Ale plan się nie powiódł. Nagle odezwał się głos znikąd, odbijający się echem od kamiennych ścian, gromki jak głos wyroczni.
- Co pan dajesz temu psu?
Wigfull gwałtownie cofnął rękę i z poczuciem winy obejrzał się w prawo.
Zza kolumny wyszedł mężczyzna ze szpadlem. Niósł go jak oręż. Był ubrany w wytartą skórzaną kurtkę, czarne dżinsy i gumowce. Wy¬glądał groźnie.
- To tylko czekolada - usprawiedliwił się Wigfull.
- Nie pański interes, żeby go w ogóle karmić - burknął facet ze szpadlem. - Co pan tutaj urządzasz?
Wigfull wyjaśnił, że jest detektywem, nadinspektorem i że pró¬bował odebrać pudlowi beret, bo może się okazać dowodem w spra¬wie, którą prowadzi. Brzmiało to nieprzekonująco nawet dla samego Wigfulla, a do tego, właśnie dziś rano nie miał ze sobą legitymacji. Na noc włożył watowaną kurtkę, a dokument zostawił w domu, w garni¬turze.
Pudel warknął na Wigfulla.
- Cholerny kłamca - powiedział mężczyzna.
Wigfull wskazał beret leżący pod ścianą, po drugiej stronie świą¬tyni.
- Nadinspektor, gówno prawda - złościł się mężczyzna. - Coś mu pan podtykałeś do jedzenia. Wcale ci, koleś, nie zależało na bere¬cie. Chciałeś ukraść mi psa. Inky to rasowy pudel.
- Należy do pana?
- A niby dlaczego miałby biegać bez smyczy po parku? Jestem za¬stępcą głównego ogrodnika.
Dyskusja trwała jeszcze jakiś czas, wreszcie Wigfull przekonał ogrodnika, że naprawdę jest jedną z szych na Manvers Street, a nie złodziejem zwierząt. Wreszcie każdy poszedł w swoją stronę. Wigfull z beretem w kieszeni, a ogrodnik z Inkym do gminnej furgonetki.
Wigfull zły na siebie przemierzył ogrody, przeszedł przez tory ko¬lejowe i przez mostek na kanale. Myślał o całym zajściu. Był tak zaab¬sorbowany, że nie zauważył czegoś znacznie bardziej złowrogiego niż pudel z beretem.
Rozdział 31
TEGO SAMEGO DNIA RANO, około szóstej czterdzieści, ścieżką nad kana¬łem, jak co dzień, truchtał jogger. Zbliżał się do miejsca, gdzie kanał przechodzi pod Cleveland House i Sydney Road, i już miał wbiec do Sydney Gardens, kiedy zobaczył coś w tunelu pod pierwszym z mo¬stów z kutego żelaza. Nigdy nie mógł się doczekać tego punktu na swojej trasie. Świadomość, że pokonał już dwie trzecie drogi do domu, dodawała mu skrzydeł. Poza tym, widok pomalowanego na biało mo¬stu i łuku wjazdu do tunelu sprawiał mu prawdziwą przyjemność. Ale tego ranka było inaczej.
Kiedy człowiek biega dla sportu, nie zatrzymuje się, żeby obser¬wować widoki po drodze. Jogger zobaczył jakiś przedmiot zwisający z łuku mostu, ale nie rozpoznał, co to jest. Tunelem nie da się do¬stać na drugą stronę, więc wspiął się na Sydney Road, żeby dotrzeć do ogrodów po żelaznym moście, a potem przez furtkę znów wbiec na ścieżkę nad kanałem. Kiedy się zbliżył, stwierdził, że się nie mylił. Coś zwisało z mostu. Trup.
Ten odcinek kanału to jeden z sekretnych zakątków Bath, uroczy jak wszystko w tym mieście, a chociaż prawie dwustuletni, to jednak ładnie zbudowany, z elegancko wygiętymi mijankami, przęsłami, pod którymi można było zobaczyć łuki dalej położonych mostów i ich od¬bicia kładące się wzorami na wodzie.
Przed ósmą do tamtych odbić dołączyły nowe - nadmuchiwanych pontonów, policji, zarządu parku, lekarza i dwóch sanitariuszy. Cała okolica została odgrodzona taśmą policyjną. Ciało sfotografowano na miejscu zdarzenia, potem obejrzał je lekarz policyjny i dopiero wtedy
funkcjonariusze przystąpili do skomplikowanej operacji odcinania wi¬sielca i opuszczania go do pontonu. Nieboszczyk mial na sobie czar¬ną skórzaną kurtkę, koszulę w paski, granatowe sztruksowe spodnie i czarne buty. Byl chudy, dość wysoki - ponad metr osiemdziesiąt -i wyglądał na jakieś czterdzieści pięć lat. Bez wątpienia zmarł na sku¬tek przerwania kręgu szyjnego. To znaczyło, że długo spadał. Śmierć nastąpiła szybko. Lekarz wyjaśnił, że większość samobójców używa krzeseł albo drabin i rzadko łamie sobie kark, a w konsekwencji umie¬ra powoli.
W kieszeni skórzanej kurtki znaleziono: banknot pięciofuntowy, trochę drobnych, klucze na kółku i kłódkę. Jakiś bystry posterunkowy zauważył, że to kłódka podobna do tej ze sprawy zamkniętego pokoju, którą właśnie prowadzi wydział zabójstw. Natychmiast poinformowa¬no pokój operacyjny.
TEGO DNIA RANO PETER DIAMOND NIE ZJADŁ ŚNIADANIA. Przejechał krótką odległość z domu w Weston do szpitala, żeby zobaczyć trupa przywiezionego do kostnicy. Pozwolono mu odpiąć worek na zwłoki. Potwierdził, że zmarły to Rupert Darby. Denat nadal miał pętlę wokół szyi. Linę odcięto trochę wyżej.
Kiedy gruby detektyw zobaczył wychudzoną twarz Ruperta, roz¬chylone posiniałe wargi ukazujące braki między kilkoma pożółkłymi od nikotyny zębami, ogarnęło go poczucie straty. Spotkali się tylko raz, poprzedniego dnia rano i rozmowa sprawiła mu przyjemność. Szyb¬ko nastroił się na lekceważące poczucie humoru faceta, i polubił jego optymistyczną witalność. Niestety, po Darbym pozostały już tylko ża¬łosne szczątki.
Diamonda korciło, żeby sprawdzić, czy na ramionach i torsie nie ma siniaków, ale to działka anatomopatologa. Przedwczesne zdjęcie ubrania stanowiłoby poważne naruszenie procedury.
Po obejrzeniu zwłok Diamond wrócił na chwilę do domu. Steph zaproponowała, że zrobi mu jak zwykle jajka na bekonie, ale nie chciał niczego poza czarną kawą. Powiedział, że spodziewa się kolejnego długiego dnia.
JOHN WIGFULL PRZYSZEDŁ GODZINĘ PÓŹNIEJ NIŻ ZAZWYCZAJ, oczy miał mocno podkrążone. Zaskoczyło go, że w pokoju operacyjnym panuje takie poruszenie. Przez kilka szarpiących nerwy minut zastanawiał się, czy może w tym krótkim czasie jego nieobecności złodziej wdarł się do muzeum.
Diamond przekazał mu informacje o Rupercie Darbym.
Z kolei Wigfull powiedział Diamondowi o berecie. Nie rozwodził się o problemach, jakie sprawił mu pudel Inky; stwierdził tylko, że znalazł beret tuż po szóstej trzydzieści.
- Przyznam, że rozważałem taką możliwość, kiedy zobaczyłem beret - dodał.
- Gdzie to było? - zapytał Diamond.
- Hm, w tej niby-świątyni w pobliżu mostu kolejowego. Wiesz gdzie? - Wyjął beret z kieszeni. - Sądząc z wyglądu, musiało go po¬gryźć jakieś zwierzę. Przypuszczam, że pies. Myślisz, że to Marlowe?
- Jestem tego pewien. - Diamond rozłożył beret na stole. - Wi¬dać, gdzie przylgnęła farba ze spreju.
Wigfull nie słyszał o graffiti na witrynie galerii Walsingham. Trze¬ba mu było o tym powiedzieć. Przyjrzał się uważnie maleńkim plam¬kom pokrywającym jedną trzecią beretu i przyznał z pokorą, że gdyby wiedział, jaki to ważny dowód, podszedłby do tego ostrożniej.
Diamond wyjaśnił, że nie blokował specjalnie przepływu infor¬macji. Dowiedział się o tym dopiero późnym wieczorem poprzednie¬go dnia. Nie miał okazji przekazać wieści.
Wigfull zaplątany we własne kłamstwa nie robił Diamondowi wy¬rzutów.
- Musiał zdjąć beret, żeby włożyć pętlę. Prawdopodobnie zosta¬wił beret na moście i pies go znalazł.
- Jego własny pies - dodał rozsądnie Diamond.
- Nie sądzę - powiedział Wigfull i poczerwieniał. - Przypadkiem zobaczyłem wielkiego pudla, który biegał bez smyczy po ogrodach... właściwie, to niedaleko świątyni.
- Więc to mógł być ten pudel.
- Przecież to nieistotne, prawda? Najważniejsze, że znaleźliśmy be¬ret. Dzięki temu potwierdziliśmy to, czego dowiedziałeś się o śladach far¬by. Cholerna sprawa. Rupert w akcie desperacji wymalował napis na wi¬trynie galerii, żeby rzucić podejrzenie na kogoś innego. Co o tym sądzisz?
- Tak to wygląda - przyznał Diamond.
- A kiedy pomysł nie wypalił, kiedy poszedłeś wczoraj tym tro¬pem i wypytywałeś o Ruperta w knajpach, które zwykle odwiedzał, uznał, że depczemy mu po piętach, i skończył ze sobą.
Diamond był innego zdania. Nie zaszczuł Darby'ego na śmierć. _ I tu się mylisz, John. Jeszcze wczoraj wieczorem wcale nie my-aJ o tym, żeby się powiesić. Niemożliwe. Wigfull ściągnął brwi.
Diamond zaczął wyjaśniać cierpliwie i bez protekcjonalnego nu:
- Pamiętasz trzecią zagadkę? „Zawieszenie czas skończyć, więc sz uniżony sługa prosi, sprawdźcie, czy od Sydney do Sida droga
e za długa".
Wigfull w milczeniu patrzył na Diamonda, widać było, że bardzo hce wiedzieć, do czego to prowadzi.
- Zagadka przepowiadała powieszenie - mówił Diamond. - „Za¬peszenie czas skończyć". Właśnie to stało się dzisiaj rano. Rupert wi¬siał na moście. Kiedy go odcięliśmy, skończyliśmy zawieszenie. To gra słów, John. Makabryczna dwuznaczność. Wszystko więc zosta¬ło zaplanowane. No i sprawdziliśmy Sydney. Tyle że nie odgadliśmy, o co chodzi, i obstawiliśmy to cholerne muzeum, nie most. Gdyby¬śmy bardziej się zastanowili nad każdym pieprzonym słówkiem za¬gadki, może zdołalibyśmy to przewidzieć.
- Albo i nie.
Diamond nie mógł się z tym nie zgodzić. Wierszyk był zwodniczy, podobnie jak dwie poprzednie rymowanki. Zeby zgadnąć ich praw¬dziwe znaczenie, trzeba by geniusza jak ci fikcyjni detektywi, których tak uwielbiali Tropiciele Zbrodni. Diamond znał swoje ograniczenia.
Wigfull podszedł do tego pozytywnie.
- Przynajmniej ty masz mordercę, a ja złodzieja z zamkniętego pokoju - zauważył. - Teraz zostało nam tylko ustalić, jak to zostało zrobione.
- Uważasz, że znaczek ukradł Rupert Darby?
- A ty nie? - Wigfull znów poczerwieniał.
- John, jeżeli naprawdę chcesz wiedzieć, to sądzę, że bardziej nie możesz się mylić. Kapuję, jak to zostało zrobione, ale ni cholery nie wiem przez kogo.
- Mówisz o tajemnicy zamkniętego pokoju? Uważasz, że ją roz¬gryzłeś? - W głosie Wigfulla zabrzmiała piskliwa nutka niedowie¬rzania.
Diamond teraz był pewien, że rozwiązał zagadkę zamkniętego pokoju. Przemyślał to wielokrotnie, odkąd poprzedniego wieczoru zaświtał mu ten pomysł w głowie. Przełom nastąpił po pytaniu Julie: „Co tam robił morderca?"
Między nimi, na stole, w woreczkach z etykietami leżała zawartość kieszeni zmarłego. Diamond wskazał plastikową saszetkę z kłódką.
- Przyjrzyj się uważnie. Można ją odróżnić od kłódki na barce czy nie?
Wigfull obrócił ją kilka razy.
- To na pewno ta sama firma. Ale już wykluczyliśmy moją teorię o podłożonej kłódce. Przecież wiesz. Myślałem, że znalazłem odpo¬wiedź, ale udowodniłeś, że się myliłem. Ta kłódka nie mogła być uży¬ta. Na drzwiach wisiała kłódka Mila, kiedy otwierał ją tamtego wie¬czoru. Sam to wykazałeś, kiedy nurkowie znaleźli stary pęk kluczy w kanale i okazało się, że pasują do tego cholerstwa. To niczego nie dowodzi, chyba że klucze były przypadkiem identyczne, choć ślusarz twierdzi, że to niemożliwe.
- W takim razie wypróbujmy to. - Diamond podszedł do szufla¬dy, wyjął kłódkę Mila i klucz, który do niej pasował. - Podaj mi tamten woreczek z kluczami Ruperta.
- Nie powinieneś ich dotykać - ostrzegł Wigfull.
- Proszę o klucze.
Wigfull potrząsnął torebką i kółko z kluczami wypadło na blat. Nie miał ochoty ryzykować i zostawiać na nich swoich odcisków palców.
W pokoju operacyjnym zamarła praca. Wszyscy obecni - detek¬tywi, pracownicy cywilni, operatorzy komputerów - zgromadzili się wokół dwóch przełożonych. Była i Julie Hargreaves, i Keith Halliwell. Jak na szpilkach czekali na rozwiązanie.
Na kółku wisiały cztery klucze: jeden typu yale, który wyglądał na klucz do drzwi frontowych; jeden z plastikową główką, prawdo¬podobnie do samochodu, i dwa małe, wąskie, identycznego kształtu. Diamond wsunął jeden z tych dwóch do kłódki Mila i bez powodze¬nia próbował go przekręcić. Zeby nikt nie miał wątpliwości, wypró¬bował drugi. I nic.
- No widzisz! - zawołał zadowolony Wigfull. - Nie pasują. Po¬równajmy je z kluczami Mila. Założę się, że są zupełnie inne.
Miał rację. Kiedyje przyłożono do siebie, okazało się, że były przy¬cięte do zupełnie różnych zamków.
Diamond nie dał się zniechęcić. Co to, to nie.
- Właśnie. Poradził sobie inaczej. Aż jękniesz, takie to proste. To kłódka Mila, prawda? A to klucz, który do niej pasuje, jeden jedyny wtedy dostępny. Miał go przy sobie Milo, więc tylko on mógł otwo¬rzyć kłódkę o dowolnej porze. Wszyscy się zgadzają?
Rozległo się kilka ostrożnych mruknięć. Nikt nie chciał wyjść na naiwniaka.
- Wyjmuje klucz i wkłada do kieszeni - wtrącił się Halliwell. Diamond pokiwał grubym paluchem, przyznając Halliwellowi rację.
- Tak. Klucze wracają do jego kieszeni. A co z kłódką?
- Nie nosi jej w kieszeni - zauważył któryś z obecnych. - Jest za ciężka.
- To co robi?
- Zostawiają na zasuwie.
- Dobrze. Zamkniętą czy otwartą?
Chwila wahania. Pierwszy odezwał się Wigfull:
- Prawdopodobnie otwartą. Nie zamyka jej, bo jest w domu. Gdyby potrzebował prywatności, może użyć zasuwy po wewnętrznej stronie drzwi.
Diamond skinął głową, rozłożył ręce i zwrócił się do wszystkich obecnych.
- Rozsądne? No, to się temu przypatrzmy. Milo siedzi w kabi¬nie barki, ogląda telewizję albo gotuje. Drzwi są zaryglowane od we¬wnątrz. Kłódka zwisa na kabłąku z zasuwy po zewnętrznej stronie drzwi. Otwarta. Każdy może ją zdjąć. Nadążacie?
Wokół rozległy się szepty, ludzie pokiwali głowami.
- I teraz nadchodzi złoczyńca z podobną kłódką; klucz jest oczy¬wiście inny. Zdejmuje kłódkę Mila i zastępuje własną. Robi to zupeł¬nie niepostrzeżenie, odchodzi i czeka na okazję.
Zebrani zaczęli jeden przez drugiego mówić, że rozumieją.
- Chwytacie, w czym rzecz, prawda? - zapytał Diamond. - Milo postanawia wyjść. I co robi, żeby zamknąć drzwi? Po prostu zaci¬ska kabłąk. Nie musi korzystać z klucza. Zatrzaskuje kłódkę automa¬tycznie.
Nie tylko łapali, o co chodzi. Wybiegali myślą naprzód. Rozległy się szepty uznania.
- Ale, rzecz jasna - ciągnął Diamond - kłódka, którą właśnie za¬mknął, należy do złoczyńcy. Ten może ją otworzyć, kiedy zechce. Więc wkrada się do środka, wykonuje swoją podłą robotę i wychodzi.
A kiedy jest już na zewnątrz, zawiesza i zamyka kłódkę właściciela bar¬ki. Milo wraca później, otwiera kłódkę swoim kluczem i nie potrafi zrozumieć, jak ktoś mógł wejść do kabiny.
- I nikt inny tego nie rozumiał, aż do tej pory - dodała Julie.
- Rozgryzłeś to! - zawołał Halliwell. Nawet Wigfull kiwał głową.
Parę osób zaczęło klaskać, pozostali przyłączyli się niemal natych¬miast.
Diamond zaczerwienił się z zakłopotania i kazał im wracać do pra¬cy. Jego akcje nigdy nie stały tak wysoko na komisariacie w Bath.
PÓŹNIEJ, NA MOŚCIE W SYDNEY GARDENS OGLĄDAŁ MIEJSCE, gdzie znaleziono Ruperta. Taśmy policyjne nadal były rozciągnięte dooko¬ła. Kryminalistycy wchodzili za nie i wychodzili. Kawałek liny zwisał z żelaznego parapetu.
- Gdybyś chciała ze wszystkim skończyć - zwrócił się Diamond do Julie - to nie ma lepszego sposobu. Siadasz tutaj, na balustradzie, zakładasz pętlę na szyję, drugi koniec przywiązujesz do mostu i ska¬czesz. Miłosiernie szybko.
- Tak to wyglądało? - zapytała Julie. Coś w jego słowach mówiło, że jest innego zdania.
- Bez wątpienia złamał sobie kark. Pokiwała głową.
- Ani razu jednak nie użyłeś słowa „samobójstwo".
- Bo nie jestem do tego przekonany.
- Morderstwo poprzez powieszenie byłoby dość niezwykłe, prawda?
- Bardzo niezwykłe.
- Miałeś kiedy z czymś takim do czynienia?
- Nigdy. Ofiara się broni. Myślę, że trzeba by paru osób, żeby to zrobić. Przecież rąk i nóg mu nie związano, jak przy wykonywaniu wyroku śmierci. Chyba że z jakichś względów był bardzo osłabiony albo zalany w trupa i nie wiedział, co się dzieje...
- Wjego przypadku to niewykluczone.
- Wczoraj wieczorem wcześnie wyszedł z domu - podjął Dia¬mond. - Ustaliłem, że około siódmej wypił szybkie piwko w Sara-cen's Head i wyszedł, żeby się z kimś spotkać.
- Powiedział z kim?
- Nie. Ale to było w jakimś innym pubie i dlatego nie wziął ze sobą psa. Tym z Saracena wyjaśnił, że nie we wszystkich pubach tole¬ruje się zwierzęta.
- No, to musiał być pijacki wieczór. Wiemy, o której godzinie umarł?
Diamond wzruszył ramionami.
- Nigdy ci dokładnie nie określą. Między północą, kiedy Wigfull tędy przechodził, a szóstą trzydzieści rano.
Julie próbowała wyobrazić sobie tę scenę.
- Jeżeli do tej pory tak się wstawił, że stracił kontakt z rzeczywi¬stością, to trzeba było go nieść kawał drogi. Czy tędy da się przejechać samochodem?
Diamond odpowiedział natychmiast. Widać już o tym myślał.
- Owszem, zjeżdża się prosto z Sydney Place. Nie ma bramy.
- Trudno to udowodnić - zauważyła Julie.
- W ogóle nie można.
- Myślałam o udowodnieniu morderstwa.
- Nie wiadomo, co wykaże sekcja. Poprosiłem Jacka Merlina, żeby ją przeprowadził.
Merlin był najlepszym anatomopatologiem sądowym na zacho¬dzie Anglii. Musiał przejechać sto kilometrów, z Reading. On i Dia¬mond znali się od lat, ale nadkomisarz musiał trochę przekonywać ko¬legę, że samobójstwo przez powieszenie warte jest podróży.
- Widzisz w tym coś podejrzanego? - sondowała go Julie. Skrzywił się i wydał jakiś nieokreślony dźwięk.
- Nie mam niezbitych poszlak.
- Nie było listu pożegnalnego - dodała, żeby pociągnąć go za ję¬zyk. -Jeśli miał wyrzuty sumienia, to pewnie by się przyznał.
Diamond wzruszył ramionami.
- Za wcześnie, żeby mówić o liście. Może jest u niego w domu albo na poczcie. Zastanawia mnie ta kłódka znaleziona w jego kiesze¬ni. Gdybyś szła na balangę z kumplem, zabrałabyś ze sobą ciężką jak cholera kłódkę? Jaki w tym sens? Przecież nie zamierzał znowu zrobić sztuczki z zamkniętym pokojem na barce Mila. To chyba jasne, praw¬da? Jedyny powód, jaki mi przychodzi do głowy, to próba połączenia go z zabójstwem Sida Towersa. Możliwe, że Rupert chciał w ten spo¬sób wskazać, że jest winny. Ale jak właśnie zauważyłaś, lepiej by mu to wyszło na piśmie.
- Znacznie łatwiej jednak włożyć mu do kieszeni kłódkę niż sfał¬szować list z przyznaniem się do winy Kłódka i tak go wrabia.
Diamond odwrócił się i popatrzył na drugi żelazny most za pas¬mem niebieskozielonej wody.
- Kolejne morderstwo nad kanałem? Zastanawiam się nad tym Julie, mocno się zastanawiam.
PIERWSZE CO JULIE ZROBIŁA PO WEJŚCIU DO DOMU PRZY HAY HILL, to otworzyła puszkę zjedzeniem dla psa i nalała wody do miski. Mar¬lowe był wygłodniały.
- Biedak. Siedział tutaj sam od wczoraj, od siódmej wieczór. Za¬biorę go na spacer. Pozwolisz? - spytała Diamonda.
- Byle nie za długo. Uchylił parę okien.
Drugim zadaniem było odnalezienie listu pożegnalnego, o ile taki istniał. Diamond szukał w najbardziej prawdopodobnych miejscach, nad kominkiem i przy łóżku. Na stole kuchennym. Obok starej ma¬szyny do pisania w drugim pokoju.
Nic z tego.
Znalazł trochę gotówki, około trzydziestu funtów, która razem z nieważnym paszportem leżała w starym pudle na akta, listy z miej¬scowego biura pośrednictwa pracy i zakładu ubezpieczeń społecz¬nych, niewypełnione formularze podatkowe, zaświadczenia od lekarzy i podkładki pod piwo z jakimiś nazwiskami i adresami. Nic przydat¬nego, jak na przykład terminarz. Świadectwo chaotycznej egzystencji. Nie dowiedział się niczego nowego o Rupercie.
Intensywnie myślał o zmarłym, kiedy nagle poczuł, że coś napiera najego nogę.
- Jezu!
Marlowe wrócił ze spaceru i chciał jeszcze jeść. Za psem weszła Julie.
- Naprawdę, to wspaniałe zwierzę - stwierdziła. - Trzeba go tylko trochę ułożyć. Na pewno szybko by się uczył.
- Lepiej otwórz mu drugą puszkę, zanim zje moją nogę. - Dia¬mond nie podzielał zachwytu Julie.
- Znalazłeś coś interesującego? - zapytała. Pokręcił głową.
- Więc czekamy na sekcję?
- Hm, poprosiłem lekarza policyjnego, żeby pobrał próbkę kiwi. Może zdobędziemy jakąś informację o zawartości alkoholu. Tak czy inaczej, lepiej wracajmy na komendę.
- A co z psem?
Diamond myślami był gdzie indziej.
- Nie możemy go tutaj tak zostawić - ciągnęła Julie. - Co z nim zrobić?
Diamond ziewnął.
- Pewnie trzeba by go oddać do schroniska dla zwierząt w Claver-ton - odparł tonem, który wskazywał, że takie szczegóły nie są godne jego uwagi.
Niebieskie oczy Julie zrobiły się wilgotne.
- I co? Po prostu go tam upchniemy?
- Mój kot, Bandzior, przyszedł stamtąd.
- Przecież to nie jest młody pies. Nikt go nie weźmie.
- Nie widzę innej możliwości.
- A ja widzę. Pójdzie do mnie. Otworzył szeroko oczy.
- Przecież masz już dwa psy.
- Więc wiem, co robić.
- A co na to twój mąż?
- Charlie? Jakoś go przekonam.
- Ale kiedy przyjdziesz z psem... Uśmiechnęła się.
- No właśnie. Jak zobaczy Marlowe'a, nie odmówi.
Dalej już nie pytał. Dom Julie to jej prywatna sprawa, wrócili na Manvers Street. Zadowolony Marlowe leżał na tylnym siedzeniu, roz¬siewając psie zapachy po całym samochodzie.
Rozdział 32
NA KOMISARIACIE CZEKAŁA INFORMACJA OD LEKARZA POLICYJNEGO. Ru¬pert miał we krwi promil alkoholu. Stężenie było wysokie, ale bez przesady. Diamond zmiął kartkę i wrzucił do kosza.
- Spodziewałem się, że wykryją dwa razy tyle.
Julie zauważyła, że jeden promil to więcej niż prawo zezwala kie¬rowcy, na co Diamond bezceremonialnie odparł, że nie ścigają trupo-sza za jazdę po pijanemu.
Stąpała po bardzo niepewnym gruncie, ale nie chciała mu puścić płazem tej taniej drwiny.
- Warto pamiętać, że próbka krwi została pobrana dzisiaj rano, około ósmej. Nie wiemy, kiedy wypił ostatniego drinka, ale metabo¬lizm alkoholu trwał przez pewien czas. Odczyt byłby wyższy, gdyby¬śmy wcześniej zbadali krew.
Podniósł oczy, kiedy usłyszał „metabolizm".
- No to szkoda, żeśmy tego nie zrobili. Pewnie masz rację. Jeśli chodzi o sprawy naukowe, jestem głupi jak but. Musisz to uwzględ¬nić, Julie.
Zaskoczyła go.
- Ty też, panie Diamond.
- Jak to?
- Ty też musisz uwzględnić.
- Co?
- Współczynnik metabolizmu.
- Aha. - Uśmiechnął się blado.
Nie podobał mu się ten wynik, ale znalazł kierowcę i kazał mu za¬wieźć próbkę do laboratorium kryminalistycznego w Chepstow, które
kiedyś należało do ministerstwa spraw wewnętrznych. Sprawdzą, czy we krwi nie ma innych substancji. Całkiem możliwe, że Rupertowi coś dosypano do drinka. Oczywiście, test na narkotyki wymagał czasu. Diamond nienawidził czekania.
Nastrój nie poprawił mu się, kiedy zajrzał do pokoju operacyjne¬go. Śledztwo straciło impet. Według ogólnego założenia, Rupert był mordercą, targany wyrzutami sumienia popełnił samobójstwo, cho¬ciaż jak do tej pory nie znaleziono listu pożegnalnego. Wszyscy wy¬czuwali, że Diamond ma jakieś przewrotne zamiary. Naładował ich energią, każąc natychmiast wziąć się za poszukiwanie świadków, jesz¬cze raz przesłuchać podejrzanych i ludzi, z którymi podejrzani miesz¬kają. Tym razem chodziło o ustalenie, gdzie się podziewali od siód¬mej poprzedniego dnia wieczorem - wrogość i uraza były gwaran¬towane.
Powiedział, że sam też narazi się na dąsy, bo sprawdzi ponownie Jessikę Shaw i mężczyzn jej życia. Halliwell i detektyw posterunko¬wy zostali wysłani na Paragon, do panny Chilmark. Julie wybrała się do biur Badgerline, żeby dowiedzieć się, gdzie dziś rano jest Shirley--Ann Miller, a potem do ośrodka sportu i rekreacji, żeby porozmawiać z Bertem. Detektyw sierżant Hughes i detektyw posterunkowy Twigg mieli udać się do Claverton złożyć wizytę Polly Wycherley. I tylko dla formalności, jak powiedział Diamond, detektyw sierżant Mitchell pójdzie na przystań porozmawiać z Milem Mortonem.
DIAMOND NIE POSZEDŁ OD RAZU DO GALERII WALSINGHAM, zaczął od agencji pośrednictwa w handlu nieruchomościami Locksbrook, w zachodniej części miasta. Tam mąż Jessiki wynajmował lokal, gdzie prowadził swój ceramiczny biznes. Najwyższy czas odwiedzić patrona sztuki, pana Barnaby'ego Shawa.
Diamond, którego poproszono, żeby poczekał w sali wystawowej, poczuł się jak Guliwer w krainie Liliputów. Otaczały go przenajróż-niejsze domki, prawdopodobnie cały zakres prac Barnaby'ego: setki miniaturek, okazałe rezydencje, kościoły, puby, zamki. Maleńkie i pre¬cyzyjne, w obecności nieuleczalnie niezdarnego Diamonda narażone były na tysiące niebezpieczeństw. Detektyw stanął skrępowany na je¬dynym wolnym miejscu, jakie znalazł. Próbował nie zbliżać się do ob¬rotowych tac wystawienniczych. Zlitowanie nadeszło, kiedy asystent Barnaby'ego poprosił go do biura.
Diamond przedostał się przez salę, nie powodując katastrofy a[e potknął się o afgański dywan. Chwycił przyjaźnie wyciągniętą dłoń Barnaby'ego i pociągnął go za sobą na ziemię. Porcelana zagrzechotała w całej sali, ale nic się nie stłukło.
- Nie patrzę, gdzie lezę - przyznał Diamond. - Kiedy byłem dzie¬ckiem, kolana miałem ciągle w strupach.
Barnaby zaprowadził go do fotela.
Gospodarz wydawał się bardziej roztrzęsiony niż jego gość. Ele¬gancki, ubrany w szary garnitur i bordową koszulę, z dopasowanym kolorystycznie krawatem i chusteczką w butonierce, nie wyglądał na chętnego do zapasów. Diamond patrzył, jak Barnaby zmyka za biurko: widać nie lubił wplątywać się w kłopoty.
Uprzejmie porozmawiali o miniaturkach. Trzydzieści lat temu Barnaby zaczął robić modele z zapałek, potem stopniowo przeszedł do ceramiki. Czasem wykonuje zamówienie ludzi, którzy chcą uwiecznić swój dom, ale to raczej droga sprawa. Diamond wyznał szczerze, że uważa to za marnowanie pieniędzy, i dodał taktownie, że dlatego, bo ciągle coś tłucze.
Barnaby nie sprawiał problemów przy przesłuchaniu.
- Tak, wczoraj siedziałem tutaj do późna, musiałem nadgonić z robotą. Przed Bożym Narodzeniem jest mnóstwo pracy.
- To już idą święta? - powiedział Diamond z udawanym przera¬żeniem. - Czy ktoś był z panem?
- Chodzi o wczorajszy wieczór?
- Tak.
- Do szóstej. Potem pracownicy wyszli.
- Więc o której wrócił pan do domu?
- Hm... dobrze po północy. Myślę, że około wpół do drugiej. -Odpowiadał płynnie, prawdopodobnie nieświadom śmierci Ruperta. Robił wrażenie rzemieślnika zaharowanego po uszy, ale pogodnego. Przy tym najwyraźniej znajdował czas, żeby się dobrze ubierać, mimo że trzyczęściowy garnitur wydawał się zbędny przy pracy w dzielnicy przemysłowej.
- Czy w tym czasie rozmawiał pan z kimkolwiek?
- Oczywiście... przez telefon.
- Ale nikt pana nie widział?
- Nie.
- Kiedy pan wrócił, żona leżała już w łóżku?
_ Chyba tak. _ Nie wie pan?
- Śpimy w osobnych pokojach.
To by pasowało, pomyślał Diamond. Mocno się zastanawiał, co essica widziała w tym nudnym, ciężko zapracowanym mężczyźnie. Chyba że chodziło o pieniądze, które zarabiał na swoich tycich do-ach. Ale uczciwie mówiąc, był elegancki. I fatygował się farbowa-iem sobie włosów.
- Czy przypadkiem orientuje się pan, jak pani Shaw spędziła eczór?
- Musi pan ją zapytać. Nie widziałem żony od wczoraj rana. Kie-'y dziś rano wychodziłem, jeszcze spała. - Przyłożył dłoń do ust, jak-
przyszła mu do głowy jakaś myśl. - Ojej, ale Jessice nic się nie tało?
- Nic mi o tym nie wiadomo.
- Komuś innemu? AJ.-owi?
- O, właśnie miałem pana o niego zapytać. Najwyraźniej jest bli¬skim przyjacielem rodziny.
No... tak - przyznał Barnaby po chwili, jakby najpierw musiał to rozważyć. - Bardzo nam pomaga.
- W czym?
- W prowadzeniu galerii.
- Robienie wystaw, wernisaży?
- Finansowo też. Ma duże udziały w biznesie.
To była nowa informacja, chociaż Diamond postarał się, żeby wy¬glądało na to, że od dawna o tym wie.
- Hm, pewnie chciałby, żeby odniosła sukces. Chodzi mi o wy¬stawę.
- Wątpię, żeby Jessica zdołała prowadzić tę galerię bez jego po¬mocy - zgodził się spokojnie Barnaby. - Z pewnością nie mogłaby jej utrzymać z moich dochodów. Dokładam, kiedy mogę, ale koszty są ogromne. Nie uwierzyłby pan, jaki jest podatek lokalowy w tym mie¬ście. Plus rachunki za ogrzewanie, reklama. AJ. bierze to wszystko na siebie.
Więc chłopak jest mecenasem sztuki.
- Dużo sprzedaje swoich rzeczy?
- Boże, nie. Jest artystą utalentowanym, ale nie komercyjnym. Ma własne dochody.
- Pomagał w organizowaniu wernisażu tamtego wieczoru?
- Tak, bardzo.
- Miałem na myśli wsparcie finansowe. Zapłacił za trunki?
- Nie. Właściwie to był prezent ode mnie dla Jessiki. Pomagam, kiedy mogę - powtórzył. - Łatwiej zafundować jednorazową imprezę niż spłacać regularne rachunki, co tak hojnie robi AJ.
Z kolei hojna natura Barnaby'ego coraz bardziej zdumiewała Dia¬monda, który z zawodowego nawyku był raczej skłonny szukać za¬zdrości i rywalizacji w stosunkach między ludźmi. Postanowił to jesz¬cze sprawdzić.
- On to robi z przyjaźni, prawda?
- Zasadniczo tak - potwierdził Barnaby. - W pewnym sensie wi¬dzi w tym interes, bo ma nadzieję sprzedać swoje obrazy i pewnie mógłby nalegać na urządzenie własnej wystawy. A jednak zadowala się tym, że jest traktowany jak każdy inny artysta, który chciałby mieć wernisaż.
- Altruista - mruknął Diamond, zrobił głęboki wdech i zanurko¬wał. - Nie chcę być nieuprzejmy, proszę pana, ale czy kiedykolwiek zastanawiał się pan nad jego motywami?
- Nie rozumiem.
- Pańska żona jest bardzo atrakcyjna.
- Ach, no tak. - Barnaby uśmiechnął się blado. - Sugeruje pan, że mają romans?
- Na pańskim miejscu pewnie głębiej bym się nad tym zasta¬nowił.
- Ale nie jest pan na moim miejscu i nie zna pan Jess.
- Spotkałem się z nią.
- Nadkomisarzu, Jessice można zaufać na sto procent. Oczywi¬ście, to nowoczesna, inteligentna kobieta, ale ma zasady. Jest wierna. Nie udaję, że nasze małżeństwo to wulkan namiętności, jednak Jessi¬ca nigdy by mnie nie zdradziła.
- To musi być wielka pociecha.
- Skoro spędza tyle czasu w towarzystwie innego mężczyzny? O to panu chodziło? Doskonale widzę, do czego pan zmierza. Wiem, że moja żona jest w bliskich stosunkach z AJ.-em. Intelektualnie mogą flirtować na całego. Fizycznie, nie.
- Proszę powiedzieć o tym coś więcej.
- O czym?
- O flircie intelektualnym. Barnaby się uśmiechnął.
- Jeśli ktoś nie jest pobłażliwy, trudno to wyjaśnić. Ujmijmy sprawę tak. Sympatia między dwojgiem ludzi przejawia się na różne sposoby. Jeśli występuje tam energia seksualna, może znaleźć ujście w czym innym. Na przykład w muzyce. Albo jedzeniu.
- Spacery w porze lunchu? Barnaby ostrzej na niego popatrzył.
- Nie za dobrze idzie mi objaśnianie tego zjawiska, prawda? Inte¬ligentni ludzie, a o takich tu mówimy, mogą pozwalać sobie na swo¬isty rytuał, znajdować sobie rozrywki, grę, która odwraca tę energię i ich zaspokaja.
- To wystarcza?
- Jessice owszem.
Takie wyrafinowane zachowanie nie zgadzało się z doświadczenia¬mi Diamonda. Nie był pewien, czy ten wywód logiczny go przekonu¬je. Możliwe, że Barnaby próbuje przekonać sam siebie.
- Chciałbym zapytać pana o graffiti, które pojawiło się na witry¬nie galerii podczas wernisażu. - Diamond zmienił temat.
Po raz pierwszy Barnaby był zszokowany.
- Kto panu o tym powiedział?
- Doszła mnie ta informacja.
- Młoda kobieta w okularach, z grzywką? Panna Miller?
- Proszę pana, wydaje mi się, że to rzecz powszechnie wiadoma. W przyjęciu uczestniczyło mnóstwo ludzi.
- Tak, ale nie widzieli napisu. Nikt nie zauważył, dopóki sami go nie zobaczyliśmy. Był niezbyt widoczny w świetle bijącym z galerii. Patrzyło się przez okno, nie na okno.
- Rozumiem. A pańska żona podejrzewała, czyja to robota?
- Nie, ale bardzo się zdenerwowała.
- Dlatego postanowiliście to po cichu zmyć?
- Jessica chciała wezwać policję.
- Dlaczego tego nie zrobiła?
- Bo ją przekonaliśmy, że to nic poważnego i lepiej zignorować głupi żart.
- Używa pan liczby mnogiej. Kto jeszcze wpłynął na jej decyzję?
- A.J., ja i panna Miller.
- Więc Shirley-Ann też widziała napis?
- Jessica wyprowadziła dziewczynę z przyjęcia. Chyba dopadła ją jako pierwszą z klubu Tropicieli Zbrodni. Byli też inni, ale...
- Jacy inni?
- Milo Motion i ten typ w berecie. Rupert.
- Może jeszcze jacyś Tropiciele?
- Nie. Panny Chilmark i pani wycherley nie ma na liście gości galerii.
- Dlaczego?
- Niech pan zapyta Jessikę.
Diamond postanowił, że tak zrobi. Zanim wyszedł, zadał Barnaby'emu jeszcze jedno ważne pytanie.
- Widział pan napis. Czy nie przyszło panu do głowy, choćby przelotnie, że to może być prawda?
- Ze Jessica załatwiła Sida? - Barnaby mówił szczerze. - Tak, póź¬niej trochę o tym myślałem. Ale prawdę mówiąc, nie widzę żadnego powodu, żeby miała zrobić coś równie głupiego. To niezwykle inteli¬gentna kobieta.
W SAMOCHODZIE ODEBRAŁ TELEFON OD KEITHA HALLIWELLA, który
donosił, że nie zastał panny Chilmark w domu. Starsza pani z parteru powiedziała, że sąsiadka mogła wyjechać. Poprzedniego wieczoru pan¬na Chilmark wyszła z małą walizką i wsiadła do taksówki. Czarnej.
- Dała nogę? - Diamond aż zapiszczał ze zdumienia.
- Na to wygląda.
Kazał Halliwellowi sprawdzić korporacje taksówkarskie i usłyszał ciche westchnienie rozpaczy.
Pojechał do Orange Grove, zostawił samochód przed hotelu Em¬pire i przeszedł krótki odcinek High Street do Northumber Place. AJ. z niezmąconym spokojem zaprosił go do galerii i zapropono¬wał kawę. Powiedział, że Jessica wkrótce wróci. Jest z klientem na górze.
- Nadkomisarzu, jeśli może pan chwilę poczekać, Jessica na pewno będzie panu ogromnie wdzięczna. Nieczęsto ma okazję robić interesy z mocnymi chłopakami z Londynu.
- No, to zacznę od pana.
- Ode mnie? Nie sądzę, żebym wiele pomógł.
- Zaoszczędzi pan Jessice paru nudnych pytań o to, co zdarzyło się w ubiegłym tygodniu.
_ To wszystko? - AJ. znów poczuł się pewnie. Uśmiech wrócił u na twarz. - Niech pan zaczyna. Pewnie będzie o tej strasznej hi¬storii, która zdarzyła się dziś rano w Sydney Gardens.
- Już pan słyszał?
- Niedawno, od Shirley-Ann Miller. Oczywiście, nie wiemy ni¬czego z pierwszej ręki.
- Szybko rozpuściła wici - stwierdził Diamond lekko rozczaro¬wany.
- Telegraf buszu dobrze się sprawia w Bath. Ona, zdaje się, pra¬cuje w public relations?
- W turystyce.
- Hm, no to i w PR. jest niezła. Mówił pan, że napije się kawy?
- Nie, dziękuję.
Został zaprowadzony do krzesła z wysokim oparciem, według wzoru Rennie Mackintosh. Najpierw musiał się domyślić, że to krze¬sło, chociaż niedostosowane do jego ciała, potem spróbował, czy wy¬trzyma jego ciężar. Przykucnął dziwacznie i szybko się podniósł.
- Wolę postać. Czy znał pan Ruperta Darby'ego?
- Powierzchownie - odparł AJ. - Jessica zaprosiła go na wernisaż, który tu urządzaliśmy. Mówił bardzo głośno. I dobrze. Zrobił się duży gwar. A to często wskazuje na oszałamiający sukces.
- Wcześniej pan nie spotykał Ruperta?
- Nie. Widywałem faceta w Bath. Łatwo go rozpoznałem po opi¬sie Jessiki. Beret, głos, pies.
- Był z psem na przyjęciu?
- Nie, szedł z nim ulicą. Pan pytał o wernisaż. Cóż, nie wymie¬niliśmy z Darbym więcej niż kilka zdawkowych słów. On nie z tych, którzy czekają, żeby ich przedstawić ludziom. Natychmiast poczuł się jak u siebie. Nigdy bym nie przypuszczał, że to typ samobójcy.
Diamond wzruszył ramionami. Nie myślał już o charakterze Ru¬perta. Teraz bardziej interesował go AJ. Z tym promiennym uśmie¬chem, w stylowej koszuli i dżinsach wyglądał, jakby zszedł z kartek folderu wakacyjnego. Barnaby wspominał o jego prywatnych docho¬dach. Część z tych pieniędzy musiała pójść na zęby, równe jak klawi¬sze w fortepianie. Czy ten młody byczek zadowoliłby się „flirtem in¬telektualnym"?
- Rozumiem, że ma pan w galerii spore udziały, panie...?
- AJ. wystarczy.
Diamond pokręcił głową.
- Już nie, proszę pana. Zbieram dowody. Muszę dysponować pe} nymi nazwiskami.
AJ. się nachmurzył.
- Czy to naprawdę ma znaczenie? A jest od Ambrose. Krzywię się za każdym razem, kiedy muszę się do tego przyznać.
- Natomiast J...?
- Od Jason. Niewiele lepiej.
- To nie jest nazwisko, prawda?
- Nie. Nazwisko brzmi - uniósł oczy - Smith. Ambrose Jason Smith. Na litość boską, może teraz porozmawialibyśmy o czymś waż¬niejszym?
Sprawa nazwiska bardzo rozstroiła A.J.-a. Tym bardziej zaciekawi¬ła Diamonda.
- Pan jest miejscowy... panie Smith? Wściekłe spojrzenie.
- Nie. Urodziłem się w Devon, ale kolejne dwadzieścia lat miesz¬kałem w Winchester i okolicach. Tam chodziłem do szkoły.
- Prywatnej?
- Tak. Skoro zależy panu na całej plugawej prawdzie, nie są ze mnie dumni. W końcu mnie wyrzucili. Poszedłem do szkoły arty¬stycznej, a potem przebiedowałem kilka lat w Paryżu.
- Ale teraz pan nie bieduje?
- Zgadza się. Diamond czekał.
- Rodzina mi wybaczyła - wyjaśnił AJ.
- Wróćmy do pytania. Ma pan duże udziały w galerii, prawda?
- Pomagam przy bieżących wydatkach. Regularnie wystawiam też tu swoje prace. Proszę zdradzić, dlaczego to interesuje policję?
- Przyjaźni się pan z Jessica Shaw.
- To zabrzmiało złowrogo. Ona jest mężatką, nadkomisarzu. Je¬żeli sugeruje pan to, co zgaduję, lepiej proszę się liczyć ze słowami.
- Tego dnia, kiedy odbywał się wernisaż, ktoś namazał sprejem napis na witrynie galerii.
AJ. zareagował mniej dramatycznie niż Barnaby Nadal dobrze nad sobą panował. Spojrzał brązowymi oczami na Diamonda, potem popatrzył na witrynę.
- Skąd się pan o tym dowiedział?
- „Załatwiła Sida", taka była treść.
- Więc?
- Pan radził usunąć napis i nie informować policji.
- Ktoś zrobił kiepski dowcip. - AJ. uderzył w wyniosłą nutę. -Ludzie wypiją za dużo i głupoty przychodzą im do głowy. Pomyśleli¬śmy, że to w złym guście i umyliśmy okno. Jeśli popełniliśmy zbrod¬nię, może pan nas wszystkich aresztować.
Na górze rozległy się kroki. Nadchodziła Jessica z klientem.
- Jeszcze jedno pytanie - powiedział Diamond. - Gdzie pan był ubiegłego wieczoru, począwszy od siódmej.
- Dobrze, pan naprawdę podchodzi do tego poważnie. W barze hotelu Royal Crescent, potem w restauracji Cios du Roy, gdzie sam zjadłem kolację. Kilkunastu barmanów i kelnerów może to potwier¬dzić.
- A kiedy już pan zjadł?
- Wróciłem do domu i oglądałem telewizję. Mam powiedzieć, jaki program?
U szczytu kręconych schodów pojawiły się nogi Jessiki w czar¬nych rajstopach i niebieskich sandałach. Sprowadzała niskiego, siwo¬włosego mężczyznę w czarnym płaszczu i muszce. Szybko zoriento¬wała się, że interes ubijany na górze może być zagrożony, więc radoś¬nie powitała policjanta jak znajomego kłienta.
- Mój drogi panie Diamond. Jak miło, że pan znowu przyszedł. Cóż za poranek. Proszę mi na chwilę wybaczyć, pan Peake przyjechał specjalnie z Londynu i musi odwiedzić jeszcze jedną galerię. Pokażę mu tylko drogę, a potem przejdziemy do interesów, obiecuję.
Diamond skinął głową, puszczając płazem ten drobny wykręt, i znowu zwrócił się do AJ.-a:
- Pan mieszka w Bath?
- Na Queen Square.
- Ładne miejsce i w centrum miasta.
- Tak.
- Czy ktoś...?
- Jestem kawalerem.
- Wychodził pan w nocy?
- Poszedłem do domu się przespać, nadkomisarzu i się prze¬spałem.
Wróciła Jessica.
- Cudownie. Chce siedem, w tym ten duży, twój AJ.-u. Musimy to uczcić. Zostało trochę bąbelków z przyjęcia?
- Zanim państwo... - zaczął Diamond.
- Musi pan do nas dołączyć - oznajmiła stanowczo Jessica. - Nie co dzień robi się biznes na tysiące funtów.
- Przepraszam, ale to pani dołączy do mnie - powiedział Dia¬mond. - I nie będzie bąbelków. Musi nam wystarczyć kawa w plasti¬kowych kubkach.
- Chyba nie rozumiem.
- Zabieram panią. Na przesłuchanie.
Rozdział 33
ZE WZGLĘDU NA DOBRO PASAŻERKI podjechał na komisariat od tyłu i wprowadził ją bocznymi drzwiami. Mimo to, kilka głów odwróciło się, kiedy eskortował Jessikę. Szła korytarzem, balansując na wysokich obcasach, ubrana w jasnoniebieski kostium, włożony na cześć londyń¬skiego handlarza sztuką.
W gabinecie telefon dzwonił jak alarm przeciwwłamaniowy. Dia¬mond podsunął Jessice krzesło i zapytał, czy chce kawy smakującej plastikiem. Poprosiła o wodę.
Przeczytał informacje, które zostawiono mu na biurku. Julie Har-greaves rozmawiała z Shirley-Ann Miller i potwierdzała, że podejrza¬na ma dobre alibi na wczorajszy wieczór. Halliwell wytropił pannę Chilmark w Lucknam Park, wiejskim dworku przekształconym w ho¬tel w Colerne i już tam jechał. Szczęściarz, nie będzie pił z plastikowe¬go kubka. A Jack Merlin, anatomopatolog, nie mógł zjawić się w Bath wcześniej niż za dwa dni. Sekcja zwłok Ruperta Darby'ego musi zo¬stać przełożona, chyba że zajmie się nią ktoś inny.
Diamond wziął dla siebie herbatę i usiadł naprzeciwko Jessiki, za¬stanawiając się, jaką obrać strategię. Bębnił palcami o blat. Elegancka szermierka nie przyniesie mu wiele.
- Proszę pani, dlaczego pani napisała te słowa na papierowej torbie? Pięknie umalowane oczy zmrużyły się, ale poza tym język ciała
nie zdradzał żadnych emocji. Ta kobieta nie załamie się i nie zacznie mówić.
- Chodzi mi o torbę, której użyła pani do ratowania panny Chil¬mark. Mam ją tutaj. - Otworzył szufladę i wyjął dowód rzeczowy
zamknięty w przezroczystym woreczku. - Tak się składa, że słowa się rymują. „Mak, smak, flak, rak"... To wygląda jak zapiski poety a przynajmniej rymopisa. W pierwszej kolumnie są rymy do „znak" w drugiej do „Motion", a w trzeciej do „pokój". Może się mylę, ale te słowa kojarzą się ze sprawą, w której prowadzone jest śledztwo-czarna jednopensówka, Milo Motion i zamknięty pokój. Robocze no¬tatki?
Jedyną odpowiedzią Jessiki był prawie niezauważalne wzruszenie watowanych ramion.
- Bo to pani napisała, prawda? - naciskał. Tym razem ani drgnęła.
- Nie mógł tego zrobić Sid, ponieważ nowy wierszyk został opub¬likowany wczoraj. A pan Towers nie żyje. Więc nie on jest tym poetą. - Przyglądał się jej uważnie. Niczego nie dostrzegł. - Będę szczery. Do dzisiaj rano nie miałem pewności. Wie pani, co się stało dziś rano?
Żadnej odpowiedzi.
- Proszę pani? Westchnienie.
- Tak, słyszałam, co się stało.
- Kolejna śmierć. Ruperta Darby'ego.
- Nie mówi mi pan niczego, o czym bym nie wiedziała - odparła spokojnie.
Zachęcony faktem, że wreszcie zareagowała, powiedział:
- Wróćmy na chwilę do wierszyka. „Zawieszenie czas skończyć, więc wasz uniżony sługa prosi, sprawdźcie, czy od Sydney do Sida droga nie za długa". Stylistyka nie różni się od pozostałych dwóch. Wierszyk wydrukowano na podobnym papierze, identyczną czcionką i też dostarczono do lokalnych mediów. To nie jest sprawka człowie¬ka żądnego chwilowej sławy. „Zawieszenie czas skończyć"... Te słowa napisał ktoś, kto wiedział, że wkrótce zostanie znaleziony wisielec na moście w Sydney Gardens. Czy to jasne?
- Skoro pan tak mówi.
- Na pewno widziała pani tę zagadkę w gazecie.
- Tak.
- Czy pani ją napisała?
- Nie.
- A pozostałe?
- Nie.
Przerwał, czekał, aż dotrze do niej powaga sytuacji, w której się znalazła. Patrzył na papierową torbę, jakby zobaczył ją po raz pierwszy. Potem podniósł wzrok i znów zaczął, tym razem łagodniej:
- Do wczorajszego popołudnia dawałem się nabierać. Myślałem, że te kolumny słów to robota Sida. Ze to on musiał zrobić.
Ciemnobrązowe oczy Jessiki wytrzymały jego spojrzenie.
- A zatem to Sid jest naszym poetą, twórcą zagadek,, żartowni¬siem, który ukradł czarną jednopensówkę i magicznym sposobem do¬stał się na zamkniętą barkę - ciągnął Diamond. - To wyglądało na ro¬bocze notatki, podstawę do napisania zagadki. Sid jednak został zabity.
- Rozpostarł ręce. - Strzeliłem byka. Wszyscy popełniamy błędy. Ale co dalej. - Nie spieszył się. Zaczął masować sobie kark. - Otóż miałem alternatywę. Jeśli nie Sid, to pani napisała te słowa. - Znów przerwa.
- Rozumie pani, o czym mówię? Torba należała do Sida. Dał ją pani, a pani przekazała mnie. Zgadza się?
Westchnęła na znak niechętnej zgody. Ale logiki wywodu Dia¬monda nie można było zakwestionować.
- Proszę pani, nazywamy to spójnością dowodową. Stąd wiado¬mo, że pani jest autorką tych słów. - Pochylił się, zgarbił nad biurkiem i patrzył na Jessikę. - To czyni panią moim głównym podejrzanym.
- Przesada, ale musiał znaleźć sposób, żeby przejść do dalszych spraw.
- Próbuję dać pani szansę. To nie jest oficjalne przesłuchanie. Jeśli ist¬nieje inne wyjaśnienie, ma pani okazję je przedstawić.
Popatrzyła na paznokcie. Najwyraźniej nie dała się przekonać.
- Nie zrobiono jeszcze sekcji zwłok Ruperta - podjął po chwili Diamond. - Ale spodziewam się potwierdzenia, że został zamordo¬wany.
Wstrzymała oddech - pierwsza spontaniczna reakcja.
- Powiesił się.
- Znaleziono go wiszącego.
- Nie rozumiem.
- Myślę, że pani rozumie. Pobraliśmy próbkę krwi. Rupert był na dużej bańce, prawdopodobnie nie zdołałby zawiązać sobie pętli.
- To tylko domysły.
Niezły komentarz. Diamond przeanalizował swoje dotychczaso¬we osiągnięcia. Doszedł do wniosku, że obrał złą technikę prowadze¬nia przesłuchania. Właściwie do tej pory to w ogóle nie było przesłu¬chanie.
Chwycił kubek i poparzył sobie usta. Automat zawsze serwował albo za gorącą, albo letnią herbatę.
- Mogę prosić trochę wody? Przyniosę pani świeżą. Popchnęła dzbanek przez biurko.
- Może to domysły - powiedział. - Wkrótce się przekonamy. Sek¬cja zwłok wykaże, czy są ślady walki. Nikt dobrowolnie nie da się po¬wiesić na moście.
Jessica się wyprostowała.
- Chyba nie sądzi pan na poważnie, że zabiłam Ruperta? - prych-nęła z pogardą.
- Zapewne nie sama - przyznał.
- Dlaczego w ogóle miałabym to robić?
- To nie tajemnica. Znaleźliśmy jego beret. Są na nim ślady farby. Znów ostry wdech. Mur obojętności się kruszył.
- Wiem o graffiti namalowanym na witrynie galerii. Proszę o tym pamiętać.
- Skąd... — zaczęła.
- Rozmawiałem o tym z pani mężem i A.J.-em.
- Powiedzieli panu?! Nieubłaganie parł do przodu.
- Rupert był na przyjęciu, a na berecie są ślady farby.
- Jest pan tego pewien? - zapytała.
- Mogę pokazać beret. Rzecz w tym, że miała pani, i pewnie jesz¬cze ktoś, realny motyw do uciszenia Ruperta. Wydałby panią.
- Nie wiedziałam, że to Rupert wymazał witrynę. Wstał, podszedł do okna i wyjrzał.
- Nie wiedziałam, że to Rupert - powtórzyła bardziej żywio¬łowo.
Wstrzymał się przez kilka sekund.
- Nadal pani twierdzi, że nie napisała tych zagadek? - spytał w końcu, nie odwracając się od okna.
- Oczywiście - odparła żarliwie. - Nie napisałam i nikogo nie za¬mordowałam.
- Ale te kolumny słów na torbie to pani dzieło.
- To nie znaczy, że zabiłam.
- Pani spisała te słowa. Czy chociaż tyle pani przyzna? - Uznał, że do tej pory powinna dojrzeć, żeby wyznać jakieś mniejsze prze¬stępstwo.
Pokazała twardy charakter.
- Długo to jeszcze potrwa? Bo muszę załatwić sporo spraw. Za¬kładam, że mam prawo wyjść, kiedy zechcę. Nie jestem aresztowana?
- Pani Shaw - powiedział z powagą - przywiozłem panią tutaj, żebyśmy mogli porozmawiać bez świadków, z dala od galerii. Daję pani okazję. Proszę wyjaśnić swoje postępowanie.
- Jakie postępowanie? - zapytała chłodno. - Nie zrobiłam nicze¬go niezgodnego z prawem.
- Przynajmniej tyle, że sfałszowała pani dowód.
- Skąd ten pomysł?
- Niech pani posłucha. Skoro nie spisała pani tych słów, żeby uło¬żyć zagadkę, to zrobiła to pani w innym celu. Oczywiście, trochę pani ryzykowała, ale to był, jak mówią brydżyści, impas. Wygranie rozdania za pomocą subtelnych sztuczek, wykładania blotek. I rozegrała to pani z godnym podziwu mistrzostwem. Nie przyszła pani z tą torbą. Po¬czekała pani, żebym zapytał, czy nadal ją pani ma. A potem nie zwró¬ciła pani mojej uwagi na te spisy. Pozwoliła pani, żebym sam je znalazł i doszedł do wniosku, że autorem jest Sid. Wywiodła pani w pole mnie i mój zespół. Dlaczego? Po co wprowadzać w błąd policję? Musi pani coś ukrywać.
Pokręciła głową.
- Więc kogoś kryć? Twarz się jej zaróżowiła.
- AJ.-a? - zapytał łagodnie.
Drgnęła gwałtownie, jakby porażona prądem.
Rozdział 34
LUCKNAM PARK, XVIII-WIECZNA REZYDENCJA W COLERNE, W północ¬nej części Bath, niedawno przekształcona w czterogwiazdkowy hotel z salami konferencyjnymi, nie wydawała się dobrą kryjówką, a jed¬nak panna Chilmark wybrała właśnie to miejsce. Milady nie będzie się kulić w byle zaułku, pomyślał rozbawiony Diamond, kiedy jadąc po terenach hotelowych, musiał dodać kilometr do sześciu, które już zrobił.
Po przyjeździe powitano go, jakby płacił za pobyt, i przekazano mu informację nagraną na pocztę głosową. Od Julie. Czy mógłby pil¬nie do niej oddzwonić? Nie rozpoznał numeru.
Okazało się, że rozmawia z telefonistką w ośrodku sportu i rekrea¬cji. Powiedziała, że inspektor Hargreaves czeka na jego telefon.
- Pan Diamond? - Nuta ulgi w głosie Julie sprawiła mu satysfak¬cję, ale zarazem zaniepokoiła. - Jak się cieszę, że cię złapałam.
- Kłopoty?
- Chodzi o Marlowe'a.
- O kogo?
- O Marlowe'a. Psa Ruperta Darby'ego. Wzięłam go do siebie. Pamiętasz?
- Dzwoniłaś, żeby pogadać o psie? - zapytał zdumiony. - Co on zmalował?
- Nic. Nie zrobił nic złego.
- No to co?
- Jestem w ośrodku sportowym, chcę przesłuchać Berta Jonesa, partnera Shirley-Ann Miller.
- Wiem, Julie.
- Tak, ale zanim przyszłam, pomyślałam, że zabiorę psa na spa¬cer, rozumiesz? Pochodziłam z nim wokół parkingu przy Manvers Street, ale zdaje się nie zrozumiał, o co chodzi, więc dałam mu drugą szansę.
- Żeby podniósł nogę, tak? Julie, czy musimy się teraz tym zaj¬mować?
- Owszem, panie Diamond - odparła poważnym tonem. - Bo kiedy sobie spacerowaliśmy, przyjrzałam się jego sierści. Jak wiesz, Marlowe ma ciemnobrązowe włosy, ale zauważyłam, że w jednym miejscu są białawe.
- Czyli co? To stary pies i wolałabyś go nie zabierać do siebie?
- Posłuchaj, panie Diamond. Tę białą plamę ma tylko na lewym boku. Nie jest naturalna. Kiedy się dobrze przypatrzyłam, okazało się, że to mnóstwo białych punkcików. Farba z puszki z aerozolem.
Zdumiony milczał przez chwilę. Było mu głupio, że niechętnie słuchał wywodów Julie o psie.
- Jesteś pewna?
- Oczywiście. Zdrapałam parę plamek paznokciem.
- Julie, Rupert nie przyszedł z psem na przyjęcie w galerii.
- Właśnie. Rozumiesz, co to znaczy? Pies musiał kiedy indziej zo¬stać zabrudzony sprejem.
Teraz wyprzedzał jej myśli.
- Zgadza się. Więc nie mamy pewności, kiedy farba poplamiła beret.
- Otóż to. Zakładaliśmy, że Rupert ubrudził się, malując napis na witrynie. Ale się myliliśmy.
Milczał przez chwilę, rozważał nowe informacje. Beret, dowód łączący Ruperta z graffiti, stracił znaczenie. Spreju użyto gdzie indziej i pies Ruperta miał plamę po farbie. Rupert mógł wypróbowywać aerozol, wprawiać się.
- Julie, miałaś czas, żeby przemyśleć sprawę. Jak to widzisz? -Diamondowi starczyło pokory, żeby to powiedzieć.
- Jestem taka skołowana, że... - Przerwała w połowie zdania i znów zaczęła. - Może jest sposób, żeby się dowiedzieć, czy na berecie był sprej, zanim Rupert pojawił się w galerii tamtego wieczoru. O ile pamiętasz, powiedziano nam, że przyszedł z jakimiś ludźmi, których spotkał w Saracen's Head.
- Zgadza się i jeśli przypadkiem zauważyli... Jak, do diabła, się na¬zywali? Shirley-Ann nam mówiła.
- Volk. Są z Bradford on Avon.
- Poślę do nich kogoś. Skończyłaś już z Bertem Jonesem?
- Nawet nie zaczęłam. Najpierw chciałam złapać ciebie.
- Dobrze zrobiłaś, Julie. - Zanim odłożył słuchawkę, dodał: -Przepraszam, że na początku byłem niemiły. Myślałem, że chcesz się poradzić co do tego cholernego psa. A przy okazji, jak się miewa Mar¬lowe?
- To nie jest cholerny pies, panie Diamond. To wspaniały pies. Trzymam kciuki, żeby Roger go zaakceptował.
- Twój mąż?
- Nie, jeden z moich psów. Zachowuje się trochę nieprzewidy¬walnie.
- Marlowe też, z tego co wiemy.
Zadzwonił na Manvers Street i wysłał wóz do Bradford on Avon. Rozejrzał się pustym wzrokiem po eleganckim holu z ogromnym ko¬minkiem i portretami. Po burzy mózgów w kwestii spreju musiał wy¬silić się, żeby sobie przypomnieć, po co tu przyjechał.
Keith Halliwell siedział z panną Chilmark w wielkim pokoju goś¬cinnym wychodzącym na pola do krykieta. Lady, najwyraźniej lek¬ko zakłopotana, siedziała na obitym perkalem fotelu. Nie podniosła wzroku, wyglądała jakoś inaczej, ale Diamond nie potrafił od razu określić dlaczego, wreszcie zrozumiał, że tym razem panna Chilmark jest bez makijażu. Zielone cienie na powieki, pomarańczowa szminka i podkład kreowały inną kobietę niż ta, którą właśnie widział. Z tych dwóch obrazów wolał ten bledszy, bardziej ludzki.
Na dostawianym stoliku przed nią zauważył talerz z kanapkami i do połowy pustą szklankę. Chyba z whisky. Spostrzegł także błysk drugiej szklanki. Stała na podłodze, częściowo zasłonięta frędzlami fo¬tela, na którym wcześniej musiał siedzieć Halliwell.
- Posłałem po coś, żeby ją uspokoić, proszę pana - usłyszał Dia¬mond. - Kropla szkockiej podobno dobrze działa na nerwy.
- Na ciebie też dobrze podziałała? Halliwell nerwowo się uśmiechnął. Diamond przeszedł do rzeczy.
- Przestraszyła nas pani, panno Chilmark. Zeby tak znikać. Milczenie.
- Od dawna pani jest tutaj?
- Od wczoraj - odpowiedział Halliwell.
- Panuj nad sobą, Keith. Rozmawiam z panną Chilmark. Pamięta mnie pani? Odwiedziłem panią na Paragonie. Ładne miejsce. Dziwne, że wyjechała pani stamtąd. - Usiadł na fotelu naprzeciwko niej. Meb¬le były tutaj skrojone na miarę ludzi jego rozmiarów. Zazwyczaj mu¬siał wciskać się w fotele tyłem jak koń pociągowy cofający się między dyszlami. -Już się o panią niepokoiłem. Dwóch członków klubu Tro¬picieli Zbrodni nie żyje. Słyszała pani o Rupercie Darbym?
Skinęła głową, nadal nie podnosząc wzroku.
- Pokazywali w West TV. Widziała pani? - naciskał Diamond. Ru¬chem głowy wskazał telewizor w meblościance. - Sfilmowali mnie, jak stoję na moście nad kanałem, gdzie to się stało. Sydney Gardens. Zna pani to miejsce? Na pewno.
Kolejne bezgłośne tak.
- Nie spodziewam się, żeby bardzo pani żałowała Ruperta Dar-by'ego - ciągnął Diamond. - Niezbyt się lubiliście, prawda?
Podniosła wzrok; już lepiej. Ale pobladła twarz nadal nic nie wy¬rażała.
- Łaskawa pani, nie musi pani przede mną udawać. Pewnie nie mogła się pani tego doczekać, aż Rupert zniknie, prawda? Urządzał pani piekło za życia.
Odzyskała głos.
- Nie ma pan prawa wkładać mi słów w usta, nadkomisarzu.
- Wobec pani milczenia muszę mówić za nas oboje. Powiedzia¬łem, że Darby urządzał pani piekło za życia. Może się mylę?
Spojrzała na niego podejrzliwie.
- Co pan sugeruje?
- Po prostu staram się pomóc pani zacząć - odparł cichszym to¬nem. - Są sprawy, które należy wyjaśnić, prawda?
Poprawiła się w fotelu, nerwowo zatarła ręce. Westchnęła.
Diamond podczas przesłuchania zazwyczaj zachowywał neutral¬ność. Wydawało się nieprawdopodobne, żeby ta stara milady ze skłon¬nościami do histerii, wzbudziła w nim jakiekolwiek współczucie, a jednak, paradoksalnie, tak było. Wiodła ograniczone życie, jej war¬tości opierały się praktycznie tylko na statusie społecznym i snobi¬zmie. Wszystko, czego tknęła, popadało w ruinę. I oto siedziała tutaj zawstydzona, skompromitowana, przesłuchiwana przez policję. Próby odbudowania szacunku do samej siebie prawdopodobnie przewyższa¬ły jej możliwości.
Najpierw zamknęła oczy, jakby chciała, żeby słowa mniej bolały.
- Nie najlepiej się czuję. Nie wiem, co o nim powiedzieć. O Ru-percie Darbym. Słyszałam o jego śmierci. Próbowałam zrozumieć tego człowieka, może nawet mu wybaczyć. Irytowało mnie jego za¬chowanie na spotkaniach. Byłam pewna, że robi to specjalnie, żeby mi dopiec. Ale teraz, hm...
- Teraz, kiedy nie żyje?
- Tak. Nie jestem już taka pewna. Prawdopodobnie to, co zrobił pies, wynikało z zaniedbań jego pana.
- Rupert nie panował nad Marlowe'em?
- Właśnie. Przecież nie mógł wiedzieć, że ten potwór się na mnie rzuci. Więc próbuję, zaczynam, chcę... popatrzeć trochę łagodniej na to, co się stało. Rozumie pan?
Panna Chilmark zmieniła się na lepsze, jakby Drakula okazał się królewną Śnieżką. Czy wywołała to śmierć Ruperta? Nie wiadomo. Albo może znacznie większy kryzys ukazał wydarzenia w nowej per¬spektywie?
- Nie przypuszczałam, że ma skłonności samobójcze - powie¬działa.
- Na pani miejscu nie martwiłbym się o Ruperta. - Diamond zmienił pozycję. Już się nie pochylał, udając troskę. Rozparł się w fo¬telu. - To, że pani tutaj przyjechała, nie ma nic wspólnego z panem Darbym, prawda proszę pani?
Przeszył ją dreszcz.
- Tak, to chodzi o coś innego. Zapadła cisza.
- Może pani nie chce o tym mówić - to była oczywistość - ale czasami łatwiej żyć, gdy człowiek się zwierzy. Zamykanie się w sobie to nie najlepsze wyjście.
Spojrzała na niego przeszywająco.
- Pan wie, prawda?
- Coś tam wiem. Wystarczająco dużo, żeby domyślać się, jakie to dla pani trudne. Ale to nie może trwać w nieskończoność, prawda? Koszta...
- Skąd pan ma te informacje?
Szybko zmienił taktykę. Nie chciał, żeby się wydało, że oszukał bank.
- Chciałem powiedzieć, że cały ten stres zbyt wiele panią kosz¬tuje.
Unik był oczywisty. Panna Chilmark znów stała się niedostępna.
- Tak czy inaczej, nie rozumiem, dlaczego moje prywatne sprawy interesują policję.
Trzeba będzie wyciągać z niej tę opowieść. Żałował, że nie ma z nim Julie zamiast Halliwella, który stał jak anioł Zwiastowania.
- Keith, czekam na telefon. Mógłbyś pójść na dół? Halliwell zrozumiał sugestię.
Diamond uśmiechnął się blado, żeby dodać kobiecie otuchy.
- Panno Chilmark, proszę na to popatrzeć z mojego punktu wi¬dzenia. Darby zmarł w nocy. Pani zniknęła. Nie mogłem się nie nie¬pokoić. Zakładam, że oba wydarzenia nie łączą się ze sobą, ale muszę zapytać, co panią kierowało. Uważam, że ktoś panią wyzyskuje. Mam rację?
Poruszyła się konwulsyjnie, załkała, jakby dostała czkawki. Z rę¬kawa wyjęła papierową chusteczkę, przyłożyła do twarzy i jeszcze parę razy chlipnęła.
Diamond czekał skrępowany.
Wreszcie spojrzała na niego uważnie przez mgiełkę łez.
- Jeżeli panu powiem, to przyrzeka pan, że nie będzie się tym zaj¬mował?
Nie wiedział, co usłyszy, więc jakże mógł cokolwiek przyrzec?
- Jeżeli to nie ma związku z prowadzonym przeze mnie śledz¬twem, nie zamierzam się mieszać. - Obietnica warta Machiavellego, ale zbolała panna Chilmark nie zwróciła na to uwagi. Łamiącym się głosem zaczęła opowiadać:
- Moi rodzice zginęli w wypadku samochodowym we Francji w 1961 roku. Zderzenie czołowe z ciężarówką w pobliżu Rouen. Straszne. Oboje mieli niewiele po pięćdziesiątce. Ja skończyłam dwa¬dzieścia sześć lat, byłam ich jedynym dzieckiem, bardzo naiwnym. Wychowywali mnie pod bardzo szczelnym kloszem. Może pan sobie wyobrazić ten szok. Świat mi się zawalił. Nie dawałam sobie rady.
- Każdy na pani miejscu... - wyszeptał Diamond. Mówiła dalej.
- I te komplikacje podczas śledztwa, i sprowadzenie zwłok do kraju. Wiedziałam, że mama i tata chcieliby zostać tutaj pochowa¬ni. Jak to często się zdarza w sytuacjach kryzysowych, ktoś przyszedł mi z pomocą, adwokat, który pracował z tatą w kancelarii Chilmark, Portland i Smales. Ten młody człowiek, wolę nie podawać nazwiska, wziął wszystko na swoje barki. Pojechał do Francji, przywiózł ciała. Poradził, jak zainwestować spadek, całkiem pokaźny. Bez niego bym sobie nie poradziła. Przedtem znałam go wyłącznie z nazwiska. Chy¬ba tata w ogóle o nim nie wspominał, ale też niewiele mówił o pracy. I muszę przyznać, że jego zachowanie wobec mnie przez cały czas, przy mojej nieporadności, było bez zarzutu. Dżentelmen w każdym calu. - Sięgnęła po whisky. - Pozwoli pan? Muszę. Chodzi o mój głos.
- Proszę się nie spieszyć. - Podejrzewał, że nie tyle o głos chodzi, ile o dżentelmena, o którym mowa. Jego wspomnienie sprawiło, że łyk whisky stał się niezbędny.
Panna Chilmark ciągnęła niskim, poufnym tonem:
- Kolejna rzecz, która się zdarzyła, była wtedy dla mnie tajemni¬cza i całkiem przyjemna. Dostałam kartkę na walentynki, jedyną jak trzeba. Och, ludzie przysyłali głupie, żartobliwe kartki w szkole, ale ta wyglądała pięknie, jak kartka pocztowa z czasów wiktoriańskich, okle¬jona koronką, z jedwabną tasiemką. A w środku śliczny wierszyk, ale ani śladu nadawcy. Nic. Oczywiście, to mnie bardzo zaintrygowało. Leżałam, nie mogłam zasnąć i zastanawiałam się, kto ją przysłał. Led¬wie śmiałam marzyć, że to może ten młody człowiek, który tyle zro¬bił, żeby rozwiązać moje problemy prawne. Potem, po jakichś sześciu tygodniach, zadzwonił do mnie z dobrą nowiną, że urzędowe zatwier¬dzenie testamentu zostało załatwione. Nareszcie mogłam inwestować pieniądze, wypisywać czeki i tak dalej. Nie żebym miała wielkie plany, po prostu nastąpił swego rodzaju przełom. Chyba widziałam to jako koniec tragedii swoich rodziców. Mogłam teraz spoglądać w przy¬szłość i myśleć o własnym życiu.
- Pracowała pani? - zapytał Diamond.
- Gdzieś na stałe? Nie. Tata nie chciał, żebym pracowała. Należał do pokolenia, które uważało, że kobiety z wyższych sfer nie powinny się zatrudniać. Zajmowałam się domem i ogrodem. A zatem... testa¬ment został zatwierdzony. Mój łaskawy adwokat powiedział, że trzeba to uczcić i żebyśmy poszli wieczorem do restauracji. Nie wiedziałam, jak zareagować. Na tyle dobrze znałam ten zawód, żeby być pewna, że mój ojciec nigdy nie zaproponowałby czegoś takiego kłientowi, ale ten człowiek to już inne pokolenie. Nie chciałam odrzucać zaprosze¬nia. Cały czas był taki miły, a teraz zakończył prawniczą część spra¬wy... Cóż, tego samego wieczoru poszłam z nim na kolację do Hole in the Wall. Wtedy cieszyła się sławą najlepszej restauracji w całym Bath. Okazał się czarującym towarzyszem. Nie był szczególnie przy¬stojny, ale miał bardzo atrakcyjny głos, jak aktor. Postawił szampana, a pod koniec kolacji przyznał się, że to on wysłał tę kartkę walentyn-kową. Oczywiście, bardzo się ucieszyłam. Nie miałam doświadczenia z mężczyznami. Szampan chyba też zrobił swoje. Po kolacji odprowa¬dził mnie do Paragonu. Padało, a on rozstawił parasol i poprosił, że¬bym wzięła go pod ramię, to osłoni nas oboje. Kiedy podchodziliśmy do domu, powiedział, że nie lubi łączyć pracy z przyjemnościami, ale zostało jeszcze parę papierów, które trzeba podpisać. Czułam, że to wymówka, żeby wejść ze mną do mieszkania, ale pragnęłam tej wy¬mówki. Nie panowałam nad swoim zachowaniem.
- To wszystko przeszłość - wtrącił Diamond. Opuściła wzrok.
- Nie muszę panu mówić, co działo się potem. Traktował mnie delikatnie i z wyrozumiałością. Stosunek ludzi do tych spraw od tam¬tego czasu zrewolucjonizował się, ale jak na ówczesne standardy za¬chowywaliśmy się zdrożnie. Tamtego wieczoru było mi wszystko jed¬no. Nie został na dłużej, wyszedł po godzinie. Szczerze mówiąc, ulży¬ło mi, że nie spędził ze mną nocy. Nie sądzę, żebym zdecydowała się przespać z mężczyzną. Chodzi mi o to, żeby dosłownie z nim spać. Przed północą rzuciłam się na łóżko i spałam do późna następnego dnia. Kiedy się obudziłam, poczułam się jak kobieta lekkich obycza¬jów. Dzisiaj dziewczyna ma wyrzuty sumienia zdaje się tylko wtedy, kiedy zje tabliczkę czekolady.
Uśmiechnął się do niej zachęcająco. Skoro zrobiła taką żartobliwą uwagę, musiała się już trochę uspokoić.
- Na tym wieczorze się nie skończyło - mówiła dalej. - Przy¬chodził do mnie w następnych tygodniach. Zazwyczaj miał jakiś pre¬tekst. List z banku, wyciąg z konta... Przyjmowałam go za każdym ra¬zem, kiedy pytał, czy może wpaść. Szliśmy do mojej sypialni i... nigdy nie zostawał za długo. Właściwie nigdzie razem nie wychodziliśmy i chyba to wzbudziło moje podejrzenia. Dlaczego nie chce, żeby mnie z nim widziano? Nie roztrząsałam tego, tak bardzo pragnęłam go za¬trzymać. Potem stało się coś nieodwracalnego. Odkryłam, że jestem w ciąży.
Pod wpływem tego szczerego wyznania obraz porządnej kobie¬ty w średnim wieku został zastąpiony w umyśle Diamonda obrazem nadwrażliwej dwudziestosześciolatki, którą panna Chilmark wtedy była. Pamiętał tamte czasy, ich klimat moralny, cierpienia i błędy mło¬dych zakochanych.
- Oczywiście, przeżyłam szok, straszny szok, ale przecież na wpół świadomie liczyłam się z tym, że coś takiego się stanie. Nigdy jasno nie przedstawiał naszej wspólnej przyszłości. To zmusi go do podjęcia decyzji, myślałam. Widziałam w tym szansę na doprowadzenie go do urzędu stanu cywilnego, a może i do ołtarza. - Pokręciła głową, głę¬boko wzdychając. - Kiedy przekazałam mu nowinę, jego stosunek do mnie zmienił się diametralnie. Kazał mi się „tego" pozbyć. Właśnie takiego słowa użył. Jakbym nosiła w sobie przedmiot, nie dziecko. By¬łam przerażona. Napomknęłam o ślubie, a on odpowiedział brutalnie, że jest szczęśliwie żonaty i ma dwoje dzieci. Już się tego domyślałam, ale nie chciałam przyjąć do wiadomości. Byłam jego kochanką. Uwa¬żał ciążę za mój błąd. Nie stosowaliśmy zabezpieczeń. Nie wiem, czy pan to zrozumie, ale uważałam, że to uczyniłoby ze mnie kobietę lek¬kich obyczajów.
- Więc urodziła pani dziecko? Skinęła głową.
- Byłam sama. Nie chciał mieć ze mną więcej nic wspólnego. Stwierdził, że skoro nie chcę iść na zabieg, to trudno, moja strata. Więc o wszystko zatroszczyłam się sama. Zawierzyłam kuzynce, któ¬ra mieszkała w Exmouth i pracowała w prywatnej klinice położniczej. Czasem spędzaliśmy w tej okolicy wakacje i znałam ją całkiem dobrze. Nikt inny nie przychodził mi do głowy. Oznajmiłam, że chcę urodzić dziecko, ale nie będę mogła go zatrzymać. Nie zniosłabym hańby wy¬chowywania bękarta. Kuzynka Emma powiedziała mi, że zna kobiety, które rozpaczliwie pragną mieć dziecko, a agencje adopcyjne odma¬wiają im z jakichś niejasnych względów. Jeżeli rzeczywiście zamie¬rzam oddać dziecko wkrótce po urodzeniu, może wszystko zaaran¬żować. I tak właśnie się stało. Kiedy ciąża była coraz bardziej zaawan¬sowana, to znaczy coraz bardziej widoczna, wyjechałam do Exmouth. Urodziłam dziecko. Karmiłam je przez tydzień, dwa, a potem Emma je zabrała. Rozumie pan, w urzędzie zarejestrowano je jako dziecko kogoś innego. Popełniliśmy przestępstwo, ale stał się synem z prawo¬witego małżeństwa. Umówiliśmy się między innymi co do tego, że nie będę się starała dowiedzieć, kim są ludzie, którym został oddany. Wróciłam do Bath i po prostu żyłam. Już nigdy nie miałam poważnego związku.
- Dała mu pani imię?
- Nie. Pomyślałam, że lepiej, żeby to zrobiła adopcyjna matka.
- I nigdy się z nim pani nie spotkała?
- Nie mogłam.
- Na pewno było pani ciężko.
- Bardzo... przez te lata często szlochałam, a czasem wyobrażałam sobie, jaki jest mój syn, ale dotrzymałam swojej części umowy. Nie próbowałam go odnaleźć. Zresztą, nawet nie wiedziałam, jak się nazy¬wa. - Przerwała. Strzępki papierowej chusteczki leżały najej kolanach. Podniosła kawałek i osuszyła nim kącik oka.
- Powiedziała pani, że dotrzymała swojej części umowy, jakby ktoś nie dotrzymał swojej. Czy ojciec, to znaczy pani kochanek, znał sytuację?
- Nie. Nie miał ze mną już nic wspólnego.
- Więc to był ktoś inny. Skinęła głową.
- Jakieś dwa lata temu dostałam list od kogoś, kto najwyraźniej mnóstwo wiedział o tym, co się stało. Wspomniał datę urodzenia, miejsce i nazwisko mojej kuzynki Emmy, która zmarła w 1990 roku. Poprosił o spotkanie o ustalonym czasie przy zachodnich drzwiach opactwa. Właściwie to nie był list z pogróżkami, chociaż zawierał in¬formacje, o których powinnam wiedzieć tylko ja. Więc się zgodziłam.
- Szantażysta?
- Nie.
- Ale pani mu płaciła. Robiła pani regularne wypłaty. - Diamond też postanowił być wobec niej szczery.
- To nie szantażysta. To mój syn.
- Pani syn?
- Nie mogłam mu odmówić, prawda?
- Jest pani pewna?
- Całkowicie.
- Skąd pani wie?
- Instynkt matki. Rozumiem, że mnie wykorzystał, ale cokolwiek by powiedzieć, to pierwsze spotkanie przed opactwem było objawie¬niem. Chciał poznać matkę, tak jak ja marzyłam, żeby go zobaczyć Nie chodziło o żaden podstęp, przysięgam. Poszliśmy na kawę i długo po prostu przyglądaliśmy się sobie. Nigdy się nie spodziewałam, że tego dożyję. Cud. Nie złamaliśmy słowa wobec nikogo, bo już dawno opuścił swoją rodzinę adopcyjną.
- Jak się nazywa?
Pokręciła głową. Rysy jej stwardniały.
- Nie powiem, a pan mnie do tego nie zmusi. To są nasze prywat¬ne sprawy. Nie robimy niczego nielegalnego. Na litość boską, mam prawo wspierać finansowo własne dziecko.
Diamond westchnął.
- Kiedy powiedział pani, że potrzebuje pieniędzy? Na samym po¬czątku?
- To było oczywiste. Skończył trzydzieści dwa lata. Musi zająć w świecie jakąś pozycję, ale to straszny czas dla jego pokolenia. Wysła¬no go do dobrej szkoły. Niestety, nie jest w stanie znaleźć stałej pracy. Ja dysponowałam majątkiem, więc dałam mu trochę pieniędzy. Miesz¬kał w Radstock i nie miał perspektyw na zatrudnienie, więc przekona¬łam go, żeby przyjechał do Bath. Tu jest więcej możliwości.
- Więc czym się zajmuje?
Panna Chilmark mlasnęła językiem.
- Nic więcej pan ze mnie nie wyciągnie. Nie wystarczy to, co do tej pory wyznałam?
Diamond spróbował łagodnej perswazji.
- Proszę przyjrzeć się swojej sytuacji. Przez parę lat przepuściła pani większą część swojej fortuny na tego człowieka. Sprzedała pani dom ro¬dzinny, żeby spłacić kredyt w banku. Musiała pani zdawać sobie sprawę, że szasta pani pieniędzmi, a raczej, że on to robi. Przyjechała pani tu¬taj, bo nie potrafi mu pani powiedzieć, że skończyła się łatwa gotówka. Uciekła pani. Czy zdoła pani zapłacić rachunek za hotel?
Zakryła dłońmi oczy.
- Czy chociaż wie pani, na co poszły te pieniądze? Milczenie.
- Jeżeli to, co robił, jest zgodne z prawem, my go nie tkniemy. - Po chwili dodał łagodniejszym głosem: - Poproszę inspektora Hal-liwella, żeby odwiózł panią do domu. Nie może pani uciekać przed
synem. Nie ma pani pieniędzy. Musi pani się przyznać, że jest prawie zupełnie spłukana. Albo ja to zrobię. Chciałbym z nim porozmawiać. Widzi pani, domyślam się, kto to jest. - Przerwał. - Czy nie nazywa się aby Ambrose Jason Smith?
Panna Chilmark krzyknęła, jakby coś ją zabolało, i mocniej przy¬cisnęła dłonie do twarzy. Teraz już nie mogła powstrzymać płaczu. Nad synem, nad swoimi błędami, nad okrucieństwem losu.
Rozdział 35
KEITH HALLIWELL UCIĄŁ SOBIE DRZEMKĘ W SAMOCHODZIE. Obudziło go ciężkie stąpanie po żwirze. Natychmiast się ocknął i ożywił, jak pies oczekujący spaceru.
- Coś fajnego, proszę pana?
- Nie użyłbym słowa „fajne" - mruknął Diamond. - Mniejsza o to, ona pakuje teraz walizkę. Wraca do domu. A tyją odwieziesz.
- Jasne. Przyszła wiadomość od sierżanta Filkinsa. W sprawie śledztwa w Bradford on Avon. Rozmawiał z tymi, hm...?
- Volkami.
- Tak. Z ich zeznań wynika jednoznacznie, że beret Ruperta Darby'ego został pobrudzony farbą, zanim zaczął się wernisaż. Po¬wiedzieli, że skarżył się na to już wtedy, kiedy spotkali się z nim w Sa-racen's Head.
Diamonda bardzo to zainteresowało.
- Rupert sam o tym wspomniał?
- Zdaje się, że w Lansdown Arms doszło do incydentu. Darby wyskoczył z psem wczesnym wieczorem, jak zwykle, na szybkiego drinka. Kiedy wychodził, jakiś rym do „chrupek" zabawiał się czymś, co Rupert wziął za puszkę z lakierem do włosów.
- Rym do „chrupek"?
- Zeby nie powiedzieć gorzej. To wyrażenie Ruperta.
Po chwili namysłu Diamond odpowiedział z wyraźną serdeczną nutą:
- Jakbym go słyszał, jak to mówi z tym swoim wyszukanym ak¬centem.
- Trochę spreju prysnęło mu na beret. Potem się zorientował, że to farba.
Niski grzmot dobiegł z krtani Diamonda.
- Szkoda, że nie wiedziałem tego wcześniej. A ten dupek ze sprejem? Mamy opis?
Halliwell pokręcił głową.
- Rupert nic o nim nie powiedział.
- Hm, to ciekawe. To znaczy, że Rupert nie rozpoznał faceta.
- Czy to ważne?
- Tak, jeżeli mamy tu do czynienia z morderstwem. To eliminuje prawie wszystkich naszych podejrzanych.
- Myśli pan, że Darby został zamordowany?
- Nie mogę tego wykluczyć.
- Zepchnięty z mostu i powieszony? - spytał sceptycznie Halli¬well. - To nie byłoby łatwe, prawda? Trzeba sporo siły, żeby założyć komuś pętlę na głowę i przerzucić go przez balustradę.
- Dwoje ludzi dałoby sobie radę.
- Bez wątpienia... Ale gdzie my znajdziemy dwoje? Diamond odwrócił się i popatrzył w okno pokoju hotelowego.
- Bądź cierpliwy dla tej kobiety, Keith. Przeżyła szok.
- Potraktuj ę j ą j ak własną matkę.
- Nie posuwałbym się do tego.
- Co dalej, proszę pana?
- Ja zażyję trochę kultury. - Poszedł na przełaj do swojego samo¬chodu i zapalił silnik.
CHOCIAŻ RAZ NIE PRZEKLINAŁ, kiedy zobaczył, jak na London Road, u wjazdu do Bath, zaczyna się tworzyć korek przed robotami drogo¬wymi. Był nastrojony pozytywnie. Bardzo trudne śledztwo zbliżało się do punktu kulminacyjnego. Tajemnice, które wydawały się nie do rozwiązania, zostały wyjaśnione dzięki - no czemu? - wytrwałej pracy detektywistycznej czy geniuszowi? Tak czy inaczej, rozwiązał tajem¬nicę zamkniętego pokoju, odpowiedział na zagadki, wyjaśnił sprawę papierowej torby i poznał sekret wypłat dokonywanych przez pannę Chilmark. Pozostało tylko zdemaskowanie zabójcy.
Albo zabójców.
W takich wypadkach osoby pokroju Wigfulla pobiegłyby do kom¬putera i zaczęły wstukiwać informacje z nadzieją, że rozlegnie się potężne buczenie megabajtów i pokaże doskonały profil przestępcy. „Wasz morderca to autor wierszyków, który ma drabinę i sprzęt do mycia okien, samochód albo inny środek lokomocji. Charakteryzuje się spaczonym poczuciem humoru, ponadprzeciętną znajomością fi¬latelistyki, powieści kryminalnych, kłódek i topografii Bath. Aresztuj¬cie drania, ale już, ciemniaki".
Diamond już dawno się zorientował, że rozwiązanie tej zagadki nie wyskoczy z komputera. Wymagało dedukcji na znacznie bardziej skomplikowanym poziomie, zrozumienia dziwnych mechanizmów ludzkiego umysłu, zgłębienia dziwacznych dążeń przestępcy. Łań¬cuch wydarzeń bez wątpienia został zapoczątkowany przez jakiegoś wariata, który chciał zebrać aplauz. Może zrobił to z frustracji, z ura¬zy, albo chciał komuś zaimponować. Tropicieli Zbrodni obsadzono w roli frajerów. Sprawa wymknęła się spod kontroli, doszło do przemo¬cy. Czy pierwsze morderstwo było od początku częścią planu, czy też niechcianą konsekwencją jakiegoś błędu? A drugie - o ile to morder¬stwo - czy było konieczne, bo Rupert coś wiedział? Czy popełniono je z cynizmu, żeby śledztwo zeszło na manowce? Zapewne tak. Narzu¬cał się wniosek, że upozorowanie samobójstwa to próba wrobienia Ruperta, przedstawienia go jako nękanego wyrzutami sumienia zabój¬cy Sida Towersa. Innymi słowy, chodziło o zamknięcie sprawy.
Ale się nie udało.
Dziesięć minut później wszedł do galerii Walsingham. Od młodej blondynki z krótko obciętymi włosami dowiedział się, że Jessica wziꬳa tego dnia wolne. Dziewczyna dodała też z półuśmieszkiem, że na AJ.-a również nie ma co dzisiaj czekać.
- A gdzie mógłbym ich znaleźć? To ważne. - Pokazał legitymację policyjną.
- Proszę spróbować w domu. Niech pan zadzwoni stąd. Niestety usłyszał jedynie głos automatycznej sekretarki Jessiki.
- Ma pani numer AJ.-a? - zwrócił się do blondynki. Pokręciła głową.
- Może wyszli na spacer. Czasem chodzą nad kanałem.
- To cholernie długi kanał.
Skontaktował się z Barnabym Shawem, ale niewiele więcej się do¬wiedział. Barnaby'emu wydawało się, że Jessica wspominała coś o wi¬zycie u ramiarza. Jakiś malarz dostarczył obraz w popękanej ramie i chciała kupić nową.
- Który to ramiarz?
- W galerii Meltone, przy Powlett Road.
- Mógłby pan znaleźć dla mnie numer?
Tam trop się kończył. Mel z Meltone też ich nie widział cały dzień.
Dopiero Keith Halliwell, który wrócił na komisariat, znów wpra¬wił śledztwo w ruch. Zobaczył, jak Diamond wchodzi do gabinetu ze sfrustrowaną miną, i zameldował, że panna Chilmark została już od¬stawiona na Paragonie.
- Trochę się mazała, ale starałem się jak mogłem i była bardzo zadowolona, kiedy wróciła do domu. Ktoś zostawił jej miły liścik, że wpadnie później, wyszedłem i kupiłem jej pudełko herbaty Mr. Ki¬pling.
- Jezu Chryste. Halliwell pobielał.
- Zrobiłem coś nie tak?
- Czy autor liściku podał, o której przyjdzie?
- Nie wiem. Chyba na herbatkę. Dlatego prosiła też o ciastka. Która jest teraz?
Dochodziła czwarta. Diamond pognał do samochodu. Trzymał kierownicę tak mocno, że kostki mu pobielały. Zdenerwowany dwa razy przejechał na czerwonym, gnał na Paragon. Zaparkował samo¬chód byle jak, stając się przyczyną wszystkich korków w kraju. Popę¬dził przez chodnik, wpadł na schody do piwnicy.
AJ. jeszcze nie dotarł. Panna Chilmark była rozczarowana, kiedy otworzyła drzwi. Zdążyła się już przebrać w orientalną sukienkę z wy¬sokim kołnierzem, znów zrobiła sobie makijaż, umalowała rzęsy. Bę¬dzie niewolnicą szantażysty, dopóki mu się nie znudzi.
Diamond oznajmił, że chce wejść do środka.
- Aleja oczekuję gościa - zaprotestowała.
- Właśnie z nim zamierzam się spotkać - odparł. Potem posłał ją do kuchni na tyłach.
Minęło dziesięć minut. Diamond stał tuż obok drzwi, po ich le¬wej stronie, za liśćmi figowca, żeby nikt go nie zobaczył przez mro¬żone szkło.
Mniej więcej dwadzieścia po czwartej ktoś energicznie zszedł schodami do piwnicy. Zabrzęczał dzwonek. Diamond szeroko otwo¬rzył drzwi.
- Czy to pański samochód stoi...? - zaczął umundurowany poste¬runkowy, ale zakrztusił się, kiedy poznał Diamonda.
Panna Chilmark żwawo wyszła z kuchni i zobaczyła policjanta.
- O, mój Boże, co się stało? - spytała histerycznym tonem.
- Ten funkcjonariusz przyszedł na herbatkę. To się stało - wy¬cedził Diamond przez zaciśnięte zęby. Wciągnął posterunkowego do środka i zatrzasnął drzwi. - Niech mu pani zaparzy Mr. Kiplinga, a ja później się nim zajmę.
Niedługo potem nadszedł gość, którego oczekiwała panna Chil¬mark. Kiedy AJ. zobaczył nadkomisarza, przyjrzał mu się jeszcze raz z niedowierzaniem, odwrócił się i popędził w górę po stopniach. Dia¬mond jednak wystawił potężne ramię przez żelazną balustradę i chwy¬cił go za nogę. AJ. upadł ciężko i rozorał sobie dłoń o ostatni stopień.
- Wygląda na to, że cię dopadłem.
STAN ALARMOWY NIE ZOSTAŁ ODWOŁANY. Diamond - zanim rozłado¬wał korek - wezwał komisariat i kazał przekazać polecenie do wszyst¬kich radiowozów. Trzeba zatrzymać Jessikę Shaw. Możliwe, że opusz¬cza właśnie Bath nowym białym peugeotem 306. Podał numer reje¬stracyjny.
Na Manvers Street AJ. czekał w pokoju przesłuchań, gładził się po zabandażowanej ręce. Zdołał już dojść do siebie na tyle, żeby py¬skować Diamondowi.
- Ni kuta nie wiem, o co chodzi. Zapłacicie mi za to.
- Daruj sobie. - Diamond go zignorował. Majstrował przy czymś na biurku. Nie mógł sobie dać rady i zrezygnował. - Ktoś musi uru¬chomić to cholerne ustrojstwo. - Znowu wyszedł. Po dwudziestu mi¬nutach wrócił z sierżantem, który zajął się magnetofonem.
- Jeszcze trzeba czekać, koleś - poinformował AJ.-a. - Wiozą tu panią Shaw. Tak jak myślałem, wyjeżdżała z miasta samochodem. -Uśmiechnął się. - Na szczęście na London Road jest korek jak wszy¬scy diabli.
Zszedł do kantyny po kiełbaski, jajka i frytki. Bóg wie, jak dłu¬go już nie jadł. Rozglądając się za wolnym stolikiem, dostrzegł wiel¬kie wąsy, a nad nimi zmęczone, zaczerwienione oczy. John Wigfull zaprosił go gestem do siebie. Trudno odmówić. Diamond obiecał so¬bie, że zaraz się urwie, i zaniósł tacę do stolika kolegi.
Wigfull ożywił się i podsunął mu krzesło.
- Słyszałem, że to rozgryzłeś. Zwinąłeś panią Shaw i jej chło¬paka.
- Och, jak ja tego potrzebowałem - mruknął Diamond. - Od rana nic nie jadłem. A na śniadanie wsunąłem tylko zimną grzankę z marmoladą.
- A oni niech się kiszą we własnym sosie, co? Chcesz trochę musztardy? - Wigfull rozejrzał się za pojemnikiem, ale Diamondo-wi było wszystko jedno. Już zaczął jeść. - Nieraz przychodziło mi na myśl, że to musiały zrobić dwie osoby. - Wigfull najwyraźniej spo¬dziewał się sprawozdania ze śledztwa. - A kiedy Darby zawisł na mo¬ście... no, jedna naprawdę nie dałaby rady.
- Mądry po szkodzie, co, John? - powiedział Diamond, przeły¬kając.
- Nie. Przyznaję, miałem mętlik w głowie aż do tamtego mo¬mentu. Ale zabójstwo Darby'ego... to nie mogła być robota jednego człowieka. Musiałby być niezwykle silny albo ten Rupert wyjątkowo osłabiony. A cała intryga od początku była zbyt skomplikowana, żeby obmyślić ją w pojedynkę. Tych dwoje to dziwna para. Są bardzo chy¬trzy. Doili konto starszej pani, prawda?
Diamond skinął głową.
- Dlatego galeria funkcjonowała.
- I ten elegancki nowy peugeot, co?
- Właśnie.
- Naprawdę zaskakujące, że mąż się nie buntował.
- Że tamten utrzymuje galerię? Wcale mu to nie przeszkadza¬ło. - Diamond mimowolnie dał się wciągnąć w analizę sprawy. - Dla Barnaby'ego AJ. był jedynie trzeciorzędnym artystą z własnymi do¬chodami. Jeśli miał ochotę szastać pieniędzmi na Jessikę, to tylko dobrze.
- Chodzi mi o ich związek - wyjaśnił Wigfull. - Dlaczego się nie sprzeciwiał, że AJ. pieprzy jego żonę?
- Bo nie pieprzył. W tym rzecz. Nie są kochankami. Barnaby przekonał mnie do tego. Flirt intelektualny, on tak to nazywa.
- Nie gadaj.
- Bez kitu. Ich związekjest aseksualny. Robią sobie dobrze w inny sposób. Umizgi nie prowadzą do samego aktu. To są gracze. To ich krę¬ci. Jakby gra w butelkę w wersji dla dorosłych. W końcu prowadzi do destrukcji. Przestępstwa wynikły z potrzeby A.J.-a, żeby zaimponować
Jessice. Oddawał jej większość pieniędzy, które doił od panny Chil¬mark, ale to nie wystarczało. Zaplanował spektakularny skok.
- Ukradł czarnąjednopensówkę i sprawił, że pojawiła się na spot¬kaniu Tropicieli Zbrodni? Spektakularne, bez wątpienia. Dowiodło, że jest mądrzejszy od nich wszystkich. Te zagadki. Zamiana kłódek. Cholernie sprytne.
- Tak, ale ostatecznie plan nie wypalił - powiedział Diamond. -AJ. nie wziął pod uwagę Sida. Ten facet, fan Dicksona Carra i zaga¬dek zamkniętego pokoju, zainteresował się tym, co się stało. Pojechał, żeby obejrzeć barkę i poszedł ścieżką wzdłuż nabrzeża, kiedy AJ. za¬mieniał kłódki. Myślę, że AJ. usłyszał, jak Sid nadchodzi, skrył się w kabinie i chwycił kołowrót, żeby w razie czego się bronić. Aż do tej chwili wszystko świetnie grało. O mały włos, a udałoby mu się popeł¬nić zbrodnię doskonałą. Był zły i wystraszony jednocześnie. Wpadł w panikę. Rąbnął Sida w głowę. Pewnie chciał go ogłuszyć, nic wię¬cej, ale zabił. - Nadział na widelec kolejne frytki. - A potem już tylko zacierał ślady.
Wigfull wyobrażał sobie tę scenę tysiące razy, ale nigdy nie widział jej tak żywo. Próbował mówić swobodnie.
- No, to jaką rolę odgrywa tu Jessica?
- Kiedy Sid został zabity, podejrzewała, że to AJ. jest sprawcą. Nie chciała, żebyśmy to odkryli. Przy pewnej dozie szczęścia AJ.-owi uszłoby na sucho. Przecież mogliśmy uwierzyć, że to Sid ukradł zna¬czek i zaaranżował zagadkę zamkniętego pokoju.
- I uwierzyliśmy.
- Cóż, to pasowało do faktów. W końcu był znawcą Dicksona Carra i miał wiele do udowodnienia bandzie zarozumialców, która uważała go za głupka, bo rzadko się odzywał. Ta teoria stanowiła do¬skonałą przykrywkę dla AJ.-a. Według niej, każdy, nie tylko ktoś, kto znał Sida, mógł go zaatakować tamtego wieczoru na przystani. Elegan¬ckie. Zdejmowało z AJ.-a podejrzenia. A potem słowa z papierowej torby miały potwierdzić, że Sid napisał zagadki.
- To zrobiła Jessica.
- Tak. Przyznała się do tego. Kryła AJ.-a. Uczciwie mówiąc, nie sądzę, żeby jej cokolwiek powiedział. Po prostu się domyśliła. Oczywi¬ście później wszystko zaczęło wychodzić na jaw. Więc powstał plan B, żeby wrobić Ruperta. Zorganizowali jego samobójstwo.
- Oboje?
- Już tak. To zabójstwo nie było przypadkowe. Zaplanowano je z zimną krwią. Zaaranżowali incydent z graffiti, a wcześniej zadbali
0 to, żeby Rupert został spryskany sprejem. Bez trudu go zaskoczyli, kiedy wychodził z lokalu. Musiał to zrobić AJ. Rupert go nie znał.
- Nieźle. Ale co z tym napisem: „Załatwiła Sida"? Po kiego diabła miałaby ściągać na siebie uwagę?
- Po pierwsze, to nie była prawda. Ona nie załatwiła Sida, tylko AJ. Po drugie, gdyby coś poszło źle, kto podejrzewałby, że sami to na-mazali?
- A następnego wieczoru spili Ruperta i go powiesili?
- Przedtem ułożyli kolejną zagadkę, niby że napisał ją Rupert, przepowiadając własne samobójstwo. Sprawa zamknięta. Koniec pieśni.
- Przynajmniej taką mieli nadzieję. - Wigfull westchnął głęboko. - Dobryjesteś, Peter. Muszę przyznać, lepszy ode mnie.
- Tak, tak - mruknął Diamond bez związku, patrząc na zegar na ścianie. Właściwie już skończył jeść. Może jeszcze tylko porcyjka czy dwie puddingu z syropem. Wkrótce zaczyna pierwsze przesłuchanie. Liczył na to, że Wigfull zrozumie aluzję i pójdzie sobie. Chciał pobyć sam parę minut. Przy odrobinie szczęścia Julie wróci z ośrodka sportu
1 rekreacji. Powinna być przy przesłuchaniach.
Ale Wigfull miał jeszcze coś w zanadrzu.
- Czy naprawdę ten cały AJ. jest odnalezionym po latach synem panny Chilmark?
- Ona chyba tak uważa - odparł z roztargnieniem Diamond, da¬jąc jasno do zrozumienia, że myśli o innych sprawach.
- Jeżeli to kolejne oszustwo, powinien być sądzony i za to, i za morderstwo.
- Może.
- No?
- Co, no? - zapytał zirytowany Diamond.
- Jest jej synem czy nie?
- Najprawdopodobniej nie. To wątek poboczny.
- Udało mu się oszukać pannę Chilmark?
- Bez trudu. Nie znała nazwiska nowych rodziców. To część umowy. Każdy w mniej więcej odpowiednim wieku mógł zapukać do jej drzwi i powiedzieć, że jest synem, jeżeli, a to jest wielkie Jeżeli", znał całą sprawę.
- Dlaczego nazwał się A.J.?
- Nie podoba mu się imię, które dostał. Ambrose Jason Smith. Za długie. Kiedyś... - Ucichł. Naprawdę nie chciał tego przedłużać.
- Tak? Co kiedyś? - nie odpuszczał Wigfull.
- Och, miałem inną teorię na temat AJ.-a.
- No powiedz, skoro już zacząłeś. Przecież to nie zajmie ci więcej niż minutę.
Diamond westchnął i poszukał czegoś w wewnętrznej kieszeni marynarki. Wyjął kilka kartek. Przeglądał je, kiedy mówił.
- Poprosiłem Polly Wycherley, żeby spisała nazwiska wszystkich, którzy kiedykolwiek należeli do klubu Tropicieli Zbrodni. Rozumiesz, myślałem, że może znajdzie się jakiś dawny członek, który żywił urazę do Sida. Proszę.
- Idę o zakład, że nie ma tam żadnego Ambrose'a Jasona Smitha - stwierdził Wigfull.
- Nie, ale jest... o, Allan Jellicoe. To dało mi do myślenia.
- Inicjały?
- Tak. Sądzę, że to przypadkowa zbieżność. Wigfull był bardziej podejrzliwy.
- Czy ja wiem? Nie sądzisz, że warto się tym zająć? W końcu mógł udawać, że jest AJ. Smithem, żeby oszukać pannę Chilmark.
Diamond nie chciał tego rozwijać, ale Wigfull miał rację. Nale¬żało to sprawdzić. Prawda i tak wyjdzie na jaw, jeśli coś w tym jest. Diamonda czekały całe godziny przesłuchań. Jakkolwiek się nazywał, Smith czy Jellicoe, facet siedział i czekał, aż zostanie oskarżony.
- Na twoim miejscu - mówił dalej Wigfull - poprosiłbym panią Wycherley, żeby tu przyszła i dobrze mu się przyjrzała. Wdziała się z nim ostatnio?
- Nie, nie zaproszono jej na przyjęcie w galerii. Nie są w dobrych stosunkach z Jessiką.
- Tym bardziej trzeba by sprawdzić... Diamond ziewnął.
- Ależ z ciebie uparty skurczybyk. W porządku, zorganizuję to, John. Alan Jellicoe. Istotnie, niezwykła zbieżność. - Znowu przyj¬rzał się liście. Coś mu nie pasowało. Tom Parry-Jones, Milo Motion, Polly Wycherley, Annie Allen, Gilbert Jones, Marylin Slade-Baker... -Jeszcze jeden zbieg okoliczności.
- Ktoś, kogo znasz?
- Powiem tak - odparł Diamond. - Znam kogoś, kto nazywa się Bert Jones, - wręczył kartkę wigfullowi.
- Tu jest napisane Gilbert. Nie zdrabnia się Gilberta na Berta, prawda?
- Niektórzy tak robią. To nazwisko partnera Shirley-Ann Miller. - Popatrzył na zegar. - Julie miała przesłuchać tego drania ponad dwie godziny temu. Od tamtego czasu zero wiadomości... - Zdążył wstać i wypaść z kantyny, zanim Wigfull się zorientował.
Rozdział 36
OŚRODEK SPORTU I REKREACJI zbudowany z betonu i kamienia z odzy¬sku w 1972 roku jest obiektem bardziej funkcjonalnym niż dekora¬cyjnym, doskonałym przykładem tego, co nazywa się stylem pudeł¬kowym. Za dnia nikomu nie przeszkadza, bo znajduje się na terenach rekreacyjnych, z dala od wspanialszej architektury Bath. O wpół do siódmej tego październikowego wieczoru, w sztucznym świetle, wy¬glądał jak jaskrawożółty monolit.
O piątej dwadzieścia pięć znaleźli samochód Julie na końcu par¬kingu. Pies Ruperta, Marlowe, dostał napadu szczekania i wycia, co znacznie ułatwiło poszukiwania.
Akcja natychmiast uzyskała status ratunkowej. Wezwano wszyst¬kich dostępnych funkcjonariuszy. Przed piątą czterdzieści pięć ponad czterdzieścioro ustawiło się na oświetlonym terenie przed głównym wejściem od strony North Paradę.
Diamond przemówił do nich przez megafon. Zaginęły dwie oso¬by, oświadczył spokojnym głosem. Detektyw inspektor Hargreaves, policjantka, znana wielu uczestnikom akcji ratunkowej. Ma metr sie¬demdziesiąt trzy wzrostu, krótkie blond włosy i ubrana jest w jas-nobrązową skórzaną kurtkę, czarny sweter i czarne leginsy. Prawdo¬podobnie przetrzymuje ją Gilbert - lepiej znany jako Bert - Jones, wiek około trzydziestu lat, metr siedemdziesiąt pięć, ciemne wło¬sy, brązowe oczy. To pracownik ośrodka; prawdopodobnie ubrany w ciemnoniebieski dres. I nieuzbrojony, ale podejrzewany o przestęp¬stwa z użyciem przemocy. Należy go traktować ze szczególną ostroż¬nością.
Diamond wyjaśnił, że za pięć minut włączy się alarm przeciw¬pożarowy i budynek zostanie ewakuowany. Korzystający z ośrodka zostaną skierowani przez umundurowanych policjantów do głów¬nego wyjścia, gdzie będzie się wypatrywać podejrzanego. Gdyby go nie znaleziono, rozpocznie się przeszukiwanie całego gmachu. Za¬danie było trudne. Z policjantów tylko Diamond mógłby rozpoznać Berta Jonesa, więc musiał skorzystać z pomocy trzech pracowników ośrodka.
Na alarm zareagowano szybko, niemal za szybko, wczesne godzi¬ny wieczorne były okresem szczytu dla ośrodka. Hol wypełnił się bły¬skawicznie i przed jedynym wyjściem, z którego Diamond pozwolił korzystać, utworzył się korek. Detektyw, co zrozumiałe, chciał zoba¬czyć wszystkich wychodzących. W środku policjanci robili, co mogli, żeby opanować eksodus i uspokoić co bardziej nerwowych, ale ludzie i tak narzekali. Łatwo mogła wybuchnąć panika.
Mimo to większe problemy pojawiły się na zewnątrz. Ludzie gromadzący się na podwórku mieli na sobie skąpe stroje sportowe. W chłodny październikowy wieczór kobiety w średnim wieku, ubra¬ne w trykoty nie mogły za długo stać na dworze. Drżące dzieci wyszły mokre z basenów pływackich. Jeden z pracowników został wysłany po ręczniki, żeby je porozdawać.
Ponad dwieście osób przeszło przez punkt kontrolny, zanim skoń¬czył się masowy napływ. Wkrótce potem nadciągnęło kilku marude¬rów. Alarm wyłączono i drużyna poszukiwawcza weszła do środka. Kilku funkcjonariuszy zostało, żeby jakoś opanować tłum. Keith Hal¬liwell zaproponował, żeby pozwolić ludziom wejść z powrotem do holu, ale Diamond był całkowicie pochłonięty poszukiwaniami. Co¬raz bardziej się obawiał, że Julie stała się krzywda.
Halliwell spróbował ponownie.
- Proszę pana, myślę, że możemy im pozwolić wejść. Naprawdę. Diamond wcisnął mu w rękę megafon.
- Dobra, dobra.
Śledził postępy operacji za pośrednictwem radiostacji. Wychwy¬cono parę osób, które stwierdziły, że to fałszywy alarm, a także tych, którzy domagali się powrotu do szatni przed pójściem do domu. Nie¬które kobiety protestowały, że młodzi policjanci wygnali je na dwór na wpół nagie. Nie przekonywały ich tłumaczenia, że nikt nie może pozostać w środku.
Przeszukiwanie parteru nie potrwało długo. Większą część pierw¬szego poziomu zajmowała główna hala sportowa, ogromna jak hangar lotniczy, przedzielona tylko siatkami. Można było na niej jednocześnie grać w badmintona, siatkówkę, ćwiczyć aerobik. Basen i kręgielnię też przeszukano bez problemu.
Policjanci przenieśli się na pierwsze piętro, do labiryntu koryta¬rzy i gabinetów, galerii widokowych i mniejszych salek do tenisa sto¬łowego, podnoszenia ciężarów i aerobiku. Tam spędzili więcej czasu. W barze i restauracji Podium znaleziono gromadę buntowników. Ostrą wymianę zdań przerwało jeszcze ostrzejsze polecenie od Dia¬monda nadane przez radio. Miał ważniejsze rzeczy na głowie niż wda¬wanie się w spór z bandą podpitych miłośników rekreacji.
Wkrótce po szóstej trzydzieści przyszedł meldunek, że cały budy¬nek został przeszukany.
- Musi być gdzieś tutaj - powiedział Diamond panu Musgra-ve'owi. - Jej samochód cały czas stoi na parkingu. Wiedziała, że pies został w środku. Nie zostawiłaby go tak długo. Albo jest ranna, albo przetrzymywana wbrew swojej woli.
- Sprawdzono parking? - zapytał pan Musgrave. - Wiesz prze¬cież, że podchodzi pod sam budynek.
- Oczywiście.
- No tak, ale czy samochód Jonesa też tu jest? Czym ten facet jeździ? Pożyteczna sugestia. Diamond natychmiast kazał się dowiedzieć.
Jeden z pracowników ośrodka sportu poinformował, że Jones ma starą białą cortinę. W bazie danych komputera policyjnego znaleziono nu¬mer rejestracyjny wozu. Rozpoczęto poszukiwania.
Diamond z pewną niechęcią uległ propozycji pana Musgrave'a, żeby pozwolić ludziom na powrót do zajęć.
- Jeżeli nie widać nigdzie samochodu, możemy z powodzeniem założyć, że Jones porwał Julie i odjechał - stwierdził zastępca komen¬danta. - Wtedy ogłaszamy alarm pierwszego stopnia.
- To jeszcze nie ogłosiliśmy? - mruknął Diamond i odszedł przyj¬rzeć się samochodom.
Po kilku minutach odnaleziono cortinę. Stała na parkingu dla pra¬cowników. Diamond obszedł auto, zajrzał przez okna. Potem polecił wyłamać klapę bagażnika. Przez chwilę żołądek aż mu się ze strachu kurczył, ale okazało się, że w środku nic nie ma oprócz paru sporto¬wych ciuchów. Rozkazał unieruchomić silnik.
- W takim razie jest tylko jedno miejsce, gdzie może być ten drań - powiedział. - Potrzebuję latarek i drabin. I dwudziestu ludzi, i po¬zwolenia na oddanie przynajmniej trzech strzałów. Keith, każ odwró¬cić reflektory na stadion do rugby.
Ośrodek miał wielki, płaski kilkupoziomowy dach. Postanowiono najpierw sprawdzić od strony wychodzącej na drogę. Okazało się, że drabiny nie są potrzebne, bo na dach był dostęp z balkonu restauracji znajdującej się na najwyższym piętrze. Około dwudziestu policjantów ustawiło się na dachu w tyralierę i zaczęło dokładne poszukiwania pod nadzorem Diamonda. Snajperzy rozmieścili się tak, żeby móc wyce¬lować w każdego, kto próbowałby się przedrzeć. Powierzchnia okazała się nie taka płaska, jak spodziewał się Diamond. Kilka szybów wenty¬lacyjnych mogło dać schronienie uciekinierowi.
Podczas każdego śledztwa przeżywał chwile odrętwiającej rozpaczy; nie potrafił zmienić swojej natury. Ale teraz czuł się znacznie gorzej. Ogarnęła go nie tylko depresja, ale przeżywał prawdziwe piekło. Gardził sobą. Nie trzeba było wiele, żeby namówić go do skoku z tego choler¬nego dachu. Popełnił ogromny błąd, wysyłając Julie, żeby przesłuchała Jonesa. Prostota rozwiązania sprawy z AJ.-em i Jessiką zaślepiła go i nie widział innych aspektów śledztwa. Tu, na górze, na tym zapomnianym przez Boga dachu, dostał za to odpłatę. Słynął ze swojej stanowczości. Kiedy decyzja prowadzi do katastrofy... gdyby, z czym musiał się liczyć, znaleźli Julie martwą... pozostanie mu tylko jeden stanowczy krok.
wrócił myślami do ostatniej, telefonicznej rozmowy z Julie, kiedy próbowała zainteresować go swoim odkryciem: śladami farby na psie. A on, jak idiota, myślał, że odechciało się jej trzymać tego psa. Try¬wialne, ale teraz tego się wstydził. Nigdy nie doceniał Julie. Była asem, potrafiła klarownie analizować. Wiedział o tym... to dlaczego wtedyjej nie wysłuchał?
Tyraliera przesuwała się powoli w stronę końca dachu wychodzą¬cego na tereny rekreacyjne. Na górze mocno wiało, wiatr tłumił sło¬wa. Diamond kierował operacją za pomocą latarki. Robił nią półko¬liste ruchy, żeby popędzić szereg; unosił nad głowę, kiedy chciał go zatrzymać. Policjanci zrozumieli, o co mu chodzi.
Niespodziewanie cały obszar został zalany światłem. Keith Hal¬liwell, działając na polecenie szefa, skierował reflektory na boisko do rugby, gdzie klub sportowy RFC Bath rozgrywał mecze. Ośrodek stał obok boiska i reflektory ustawione na masztach oświetliły także dach.
W tej samej chwili Diamondowi wydało się, że słyszy krzyk kobie¬ty. W tyralierze były też policjantki. Może to któraś z nich zareagowała na nagłe włączenie światła. Podniósł wysoko latarkę i machając wolną ręką, poprosił o ciszę.
Wiatr się wzmagał.
Diamond nic już nie usłyszał. Machnął na policjantów, żeby ru¬szyli.
Niemal natychmiast rozległ się następny krzyk. Bez wątpienia ko¬biecy głos. Jakby mówił: „tutaj!"
Z przodu, skąd - jak się zdawało - dochodziło wołanie, nikogo nie było widać. Przeszli obok ostatniego szybu wentylacyjnego.
Znowu dał znak, żeby się zatrzymali, i zapytał najbliżej stojącego, czy słyszał krzyk. Policjant odpowiedział, że chyba tak, ale nie wie, z której strony dobiegał. Diamond zastanawiał się, czy nie wydać ko¬mendy w tył zwrot. Może to po prostu jakiś efekt akustyczny?
Wtedy znowu usłyszał - tym razem wyraźne wołanie o pomoc.
Zrobił kilka szybkich kroków naprzód i zrozumiał. Dach ośrodka kończył się, ale dalej, na niższym poziomie znajdowała się nowa try¬buna klubu rugby „Nauczycielska", zbudowana sezon, dwa sezony temu. Nadbudowa składająca się z siedemnastu białych stożków, przy¬pominających szczyty średniowiecznych namiotów turniejowych, za¬rysowywała się na tle światła z reflektorów.
- Jest na dole - powiedział.
Snajperzy wysunęli się naprzód i zajęli pozycje na brzegu dachu. Wysyczał im rozkaz, żeby cofnęli się z pola widzenia.
Zobaczył zejście na tylną część dachu trybun. Budynki były prak¬tycznie połączone. Mężczyźnie jego tuszy niełatwo się schodziło, ale i tak znalazł się na dole pierwszy. Za nim szło trzech policjantów.
Dał znak, żeby się nie ruszali.
Krzyknął do niej po imieniu.
Nic.
- Julie, to ja... Diamond. Wyraźny głos, ostry, niecierpliwy:
- Tutaj!
Żyje! Nadal jej nie widział, ale rozpoznał głos. Dochodził z przed¬niej części stożków. Nad poziom gmachu wystawał kawałek kon¬strukcji.
Zrobił kilka kroków na prawo i błyskawicznie się schował.
Dwie postacie leżały prawie niewidoczne pod dyskiem anteny sa¬telitarnej. Jeśli Jones, silny mężczyzna, trzymał Julie za gardło, mógł jej złamać kark. Nie wolno się spieszyć. I nie ma sensu zdawać się na karabiny.
Diamond popełzł naprzód jak komandos, płasko przy ziemi. Ski¬nieniem ręki wezwał pozostałych. Julie znów się odezwała:
- Na litość boską, pospiesz się, panie Diamond, aresztowałam Jo¬nesa. Chciałabym tylko, żeby ktoś go stąd zabrał.
Wstał nieśmiało. Znowu jej nie docenił. Julie trzymała Berta Jone¬sa w blokadzie, obejmowała go nogami, skutecznie unieruchamiając.
Dwóch posterunkowych zakuło faceta w kajdanki i postawiło na nogi.
Diamond podał Julie rękę, żeby pomóc jej wstać. Zawahała się. Zapytał, czy nic jej nie jest. Powiedziała, że skręciła sobie kostkę i wo¬lała nie ryzykować, więc nie sprowadziła Jonesa na dół. Leżeli tak po¬nad godzinę.
- Nie wiem, jak ci się to udało - powiedział Diamond, nie zasta¬nawiając się, czy ten pełen zaskoczenia ton nie jest aby obraźliwy. - To mistrz fitnessu.
- Przecież trenowałam, tak jak ty i wszyscy inni. Wiem, jak obez¬władnić mężczyznę.
- Kulturystę?
- Instruktor mówił, że należy złapać przeciwnika za ramię, zanim on zdąży chwycić twoje.
- Naprawdę tak mówił?
- Mówiła. Naszym instruktorem jest kobieta, panie Diamond.
- Dobrze - mruknął lekko oszołomiony. - Dobrze, Julie.
NA KOMISARIAT PRZY MANVERS STREET pojechali samochodem Dia¬monda. A Marlowe z nimi, marudził od czasu do czasu. Za długo sie¬dział zamknięty w innym aucie.
Julie opowiedziała, co się stało, kiedy poszła przesłuchać Berta Jo¬nesa w jego gabinecie na parterze.
- Nie wydawał się speszony moją obecnością, przynajmniej z po¬czątku. Zapytałam, co robił wczorajszego wieczoru. Odparł, że do późna załatwiał w ośrodku jakąś papierkową robotę, zamawiał sprzęt. Brzmiało to wiarygodnie. Zapytałam, czy ktoś mógłby potwierdzić,
0 której wyszedł, a on na to, że było już po północy i został sam w bu¬dynku. Często pracuje po nocach. Umówił się z ochroną, że pozamy¬ka wszystko. Potem zapytałam, czy zamówienia robił przez komputer,
1 natychmiast zorientowałam się, że coś jest nie tak. Stał się agresywny. Zaczął się rzucać. „Jakie to, do diabła, ma znaczenie, czy korzystałem z komputera, czy siedziałem z nogami na biurku?" Próbowałam mu wyjaśnić, do czego zmierzam.
- Lepiej mnie spróbuj to wyjaśnić - przerwał jej Diamond.
- Niektóre komputery zapisują godzinę i datę zamknięcia systemu. Mogliśmy spojrzeć na ekran i zobaczyć, że wyłączył komputer o pół¬nocy, i to potwierdziłoby jego zeznanie równie dobrze jak świadkowie. Oznajmił, że jego komputer nie ma takiej funkcji. To było oczywiste, że chce coś ukryć, więc sondowałam głębiej. Poprosiłam, żeby pokazał du¬plikaty formularzy z zamówieniami. Próbował grać na zwłokę. Powie¬działam, że to ważne. Zdenerwowałam go, ale nie wiedziałam czym.
- Dobrałaś mu się do skóry - stwierdził Diamond. - Myślę, że drukował zagadki w ośrodku.
- Hm, w każdym razie potraktował to poważnie. Wstał, podszedł do drzwi i powiedział, że musi gdzieś pójść, żeby poszukać tych formu¬larzy. Zaczęłam coś podejrzewać i ruszyłem za nim. Na korytarzu nagle zaczął biec. Wspiął się wyjściem pożarowym na dach. Potem ganialiśmy się jak szaleni i skończyliśmy na dachu trybun stadionu do rugby.
- Jedną z lepszych blokad sezonu - dodał Diamond.
- Możliwe - odparła z uśmiechem. - Ale przy okazji skręciłam kostkę i...
- Trener długo nie nadchodził.
- Ty to powiedziałeś, panie Diamond.
PO PRZEPRAWIE NA DACHU JULIE MIAŁA WSZELKIE PRAWO PÓJŚĆ DO DOMU,
ale nalegała, że chce uczestniczyć w przesłuchaniu Berta Jonesa. Na¬dal było wiele niejasnych spraw.
Jones siedział w pokoju przesłuchań z założonymi na piersi ręka¬mi. Jego mina mówiła: „Spotkamy się w piekle". Diamond spokoj¬nie przebrnął przez wstępne czynności oficjalnego przesłuchania. Tyle razyjuż widział takie zachowanie podejrzanych.
- Zacznijmy od pańskiego imienia i nazwiska. Większość zna pana jako Berta, ale pan nazywa się Gilbert Jones, prawda?
Skinienie głową.
- Wstąpił pan do klubu Tropicieli Zbrodni cztery lata temu, zga¬dza się? Jako Gilbert.
Kolejne milczące potwierdzenie.
- Dlaczego?
Jones zmarszczył brwi.
- Dlaczego co? - zapytał ponuro.
- Dlaczego Gilbert, a nie Bert? Żadnej odpowiedzi.
- Pytanie nie jest takie głupie. Próbuję zrozumieć pańskie moty¬wy - wyjaśnił Diamond. - Pan jest inteligentny. Na tyle dobrze zna pan ludzką psychikę, żeby wiedzieć, że na takich osobach jak pani Wy¬cherley czy pan Motion Gilbert zrobi większe wrażenie niż zwyczajny Bert. Zgadza się?
- Skoro pan tak mówi.
- Nie, ja pana pytam. Jones się zawahał.
- W porządku, czasem przedstawiam się jako Gilbert, a czasem jako Bert. Przecież to nie zbrodnia, prawda?
- Prawda. Pracuje pan w... jak pan to nazwał? Administracji spor¬towej? Niektórzy myślą, że człowiek, który cały dzień chodzi w dresie i trampkach, nie grzeszy rozumem. Po prostu osiłek. Tak czy inaczej, zwyczajny Bert. Włożyć marynarkę i krawat, nazwać się Gilbertem i wszyscy widzą pana w innym świetle. W rzeczywistości jest pan ty¬pem intelektualisty. Mnóstwo pan czyta. Jamesa Bonda, tak?
Jones nagle poczerwieniał i wskazał Diamonda palcem.
- Niech pan sobie nie wyobraża, że zniża się pan do mojego po¬ziomu.
- O to mi właśnie chodzi - stwierdził radośnie Diamond. - Ma pan prawo do szacunku. Do pańskiej pracy potrzebne są kwalifikacje.
- Lata treningu i dyplom - przyznał Jones.
- Gdzie go pan zdobył?
- W Loughborough.
- Najlepszy college sportowy w kraju... cholernie ciężka praca. Jones patrzył na detektywa niepewny, czy ten nie wyśmiewa się
z jego osiągnięć.
Diamond wytrzymał to spojrzenie. Tak, źródłem zachowań tego człowieka była uraza, głębokie przekonanie, że ludzie go nie doce¬niają.
- Praca umysłowa - podkreślił. - Nie mówię, że nie ma w tym ele¬mentu wysiłku fizycznego. Oczywiście jest. Ale trzeba wkuwać jak cho¬lera i studiować znacznie więcej, niż ktoś by przypuszczał, prawda?
Żadnej odpowiedzi poza drgnięciem warg, co prawdopodobnie oznaczało zgodę.
- Jest pan znawcą dzieł lana Fleminga. Autorytetem - ciągnął Diamond bez krzty kpiny. - Przyłączył się pan do Tropicieli Zbrodni jako Gilbert Jones, chciał pan rozmawiać o Flemingu i coś poszło bar¬dzo źle, bo wytrzymał pan tylko parę tygodni. Podejrzewam, że wiem, co się stało. Spotkałem się z tymi ludźmi, są zarozumiali. Palnęli coś na temat pana, pańskiego wykształcenia albo zamiłowania do takich, a nie innych książek. To sprawiło, że pan od nich odszedł z urazą w sercu. Nieważne, co to było.
- Dla mnie ważne. - Jones poczuł, że musi to zaznaczyć.
- Więc co takiego? Co panu nagadali?
Na samo wspomnienie Jonesowi wykrzywiła się twarz. To była otwarta rana. Nadal bolała.
- Nazwali je krwawymi thrillerami. Ignoranci. Tak, jakby mi po¬wiedzieli, że marnuję czas, swój i ich, mówiąc o tych książkach. A co oni o tym wiedzą? Ludzie znacznie lepsi od nich cenią Fleminga: pre¬zydent Kennedy, Kingsley Amis. Nadal się trzęsę, kiedy o tym pomy¬ślę. Jego książki zmieniły powieść kryminalną. Ta wspaniała podbudo¬wa naukowa. Ten szacunek dla szczegółu. Nie można mówić, że coś jest tanim czytadłem tylko dlatego, że odniosło sukces na skalę świa¬tową. Agatha Christie sprzedaje się w milionach, a przecież Tropiciele Zbrodni chętnie omawiają jej powieści.
- O co tam naprawdę chodziło? O reputację Fleminga? - zapytał Diamond. - Czy o pańską, którą tak koszmarnie potraktowano?
Jonesowi drgnął mięsień w szyi.
- Nic o mnie nie wiedzą. Nie zdradziłem, czym się zajmuję.
- Tym bardziej to musiał być policzek. Oceniali pana jako pana, po głosie, zachowaniu...
- Nie, postanowili mnie ignorować w chwili, kiedy dowiedzieli się, że uwielbiam Fleminga, a nie innego autora.
- Więc wycofał się pan po trzech tygodniach?
- Powinienem zrezygnować od razu.
- A potem o wszystkim pan zapomniał, dopóki nie pojawiła się okazja dokonania zemsty?
Jones się z tym nie zgodził.
- Nie. Nie zapomniałem. Oczywiście, rana jątrzyła się latami.
- Potem spotkał pan Shirley-Ann Miller. Podobnie jak pan jest czytelniczką kryminałów.
- Czyta wszystko.
- Więc James Bond był waszą wspólną lekturą. Postanowiła wstą¬pić do klubu Tropicieli Zbrodni.
- Z własnej woli - wyjaśnił gorliwie Jones. - Wcale jej nie nama¬wiałem.
- Naprawdę? - Diamond zerknął na Julie; też zauważyła, że Jones kłamie. Shirley-Ann sama im powiedziała, że Bert przyniósł do domu broszurę z ośrodka sportu i zwrócił jej uwagę na Tropicieli Zbrodni. Była to sprawa poboczna i Diamond postanowił nie rozwijać wątku. Nawet jeśli Bert wykorzystywał Shirley-Ann, dziewczyna nie brała udziału w zabójstwach.
- Nic nie wiedziała. Nie miała pojęcia, że kiedyś chodziłem na ich spotkania.
Prawdopodobnie mówił prawdę.
- A pan siedział i słuchał jej opowieści o tych mądralach, które pana obraziły. Tylko pan czekał na taką okazję i postanowił trochę się zabawić ich kosztem.
- Zabawić się? - zapytał Jones, jakby Diamond użył zwrotu z ob¬cego języka.
- Udowodnić im, jacy są naprawdę.
- O właśnie. - To mu się bardziej spodobało. Poczucie humoru nie kierowało jego działaniami. Był śmiertelnie poważny.
Diamond podkreślił swoje słowa.
- Udowodnić, że mają ciasne umysły. - Empatia podpowiadała mu, że tak należy podchodzić do Jonesa. Ten człowiek pragnął podziwu.
- Pojawiła się szansa, więc z niej skorzystałem. Szczególnie, kiedy się dowiedziałem, że rządzi tam ta sama stara banda. Gej ze śmieszną brodą i stara wiedźma Polly. Shirley-Ann lubi mi opowiadać różne rze¬czy. Czasem mówi, że mogłaby obgadać całą Wielką Brytanię. Mnie to nie przeszkadza, przeciwnie, byłem tym zafascynowany. Otrzymałem bardzo ścisłe sprawozdanie z jej pierwszego spotkania.
- Kiedy uzgodnili, że będą dyskutować o zagadce zamkniętego pokoju?
- Tak.
- I postanowił pan przystąpić do działania. - Załatwić zarozumial¬ców prawdziwą zagadką zamkniętego pokoju i udowodnić, że czy¬telnik Jamesa Bonda jest dość inteligentny, żeby wrobić ich w jeden z tematów, które tak uwielbiają.
- Coś w tym stylu - zgodził się Jones. Umknął mu ironiczny kontekst tego, co zrobił.
Nigdy mu nie chodziło o ćwiczenie siły umysłu. Był mocno roz¬goryczonym człowiekiem i pałał żądzą zemsty.
- Wymyślił pan, jak ukraść czarną jednopensówkę wcześnie rano, kiedy na ulicę wychodzą ludzie myjący okna. Pańska partnerka nicze¬go by nie podejrzewała, bo każdego dnia o świcie wychodzi pan prze¬cież na jogging. Tym razem wziął pan drabinę i wiadro. Na pewno odwiedził pan wcześniej muzeum i znalazł słabe punkty w zabezpie¬czeniach. Więc dostał się pan do środka przez okno i wyszedł ze znacz¬kiem. Dobrze streściłem?
- Nie zabrałem go dla zysku.
- To już ustaliliśmy - powiedział przyjaźnie Diamond. - Zależało panu, żeby coś udowodnić. Już wtedy postanowił pan urozmaicić in¬trygę pierwszą zagadką. Napisał ją pan na swoim komputerze w pracy i wydrukował. Zgadza się?
Jones skinął głową. Chętnie, bardzo chętnie wziął na siebie odpo¬wiedzialność za sprytną sztuczkę ze znaczkiem i zagadką. Czy równie ochoczo przyzna się do morderstwa?
- Zastanawiam się, dlaczego wybrał pan Mila, żeby odegrał rolę frajera. Dlaczego właśnie on miał zostać obarczony kradzieżą znaczka? Czy podczas spotkań, powiedział coś, co pana uraziło?
- Tak, że te książki napisano dla ludzi o chorych umysłach.
- No, to już przechodzi wszelkie pojęcie - zgodził się Diamond, mimo że Jones miał chory umysł, a to co zrobił, przechodziło wszel¬kie pojęcie. - Przecież wszyscy czytali Jamesa Bonda. Ja też. Co Mila tak poruszyło?
- Przemoc - szepnęła Julie.
- Według dzisiejszych standardów, w książkach o Bondzie jest bardzo umiarkowana? - stwierdził Diamond.
- Wątpię, żeby pan Motion przeczytał coś, co zostało opublikowa¬ne w ciągu ostatnich trzydziestu lat - prychnął z pogardą Jones.
- Więc pan się na nim zemścił?
- Tak, a pan nie wie, jak to zostało zrobione.
- Nie wiem? - powiedział Diamond urażony do głębi. - Nie wiem?
- No, to posłuchajmy - zadrwił Jones.
I posłuchał, punkt po punkcie. Dodatkowa kłódka od Foxtona. Zamiana, kiedy Milo siedział w kabinie na barce.
Diamond z satysfakcją patrzył, jak z Gilberta Jonesa uchodzi po¬wietrze.
- W porządku, rozpracował pan to - przyznał wreszcie. - Ale nie udało się to żadnemu z Tropicieli Zbrodni.
- Rzeczywiście. Opracował pan świetny plan. Byłoby to przestęp¬stwo doskonałe, gdyby Sid Towers nie zaczął czegoś podejrzewać i nie pojechał na przystań w chwili, kiedy zakładał pan oryginalną kłódkę.
Jones nie zaprzeczał.
- Nie chciałem go zabić. Owszem, uderzyłem go od tyłu, ale tyl¬ko po to, żeby móc się wycofać. Nie widział mnie. Gdyby przeżył, za nic nie wpadlibyście na mój trop.
- A Rupert? - zapytał Diamond. - Dlaczego został zabity? Nie obraził pańskiej inteligencji. Nie należał nawet do Tropicieli Zbrodni, kiedy dołączył pan do klubu.
W tym tkwiło sedno sprawy. Śmierć Sida mogła być przypadkowa, ale Ruperta już nie. Nie wiesza się człowieka na moście przez przy¬padek.
Jones milczał przez chwilę. Pokręcił głową.
- Musi pan na to spojrzeć z mojej perspektywy. Zaczęliście dep¬tać mi po piętach. Niepokoiłem się. To była tylko kwestia czasu, kie¬dy przyszlibyście po mnie, chyba że zrobiłbym coś radykalnego, żeby poplątać wam szyki. Brałem pod uwagę morderstwo. Potrzebowałem kogoś, kto zdjąłby ze mnie ciężar podejrzeń. Najpierw pomyślałem jednak o Jessice Shaw. Jest inteligentna. Na tyle bystra, żeby napisać te zagadki. I wydawała przyjęcie w galerii sztuki. Uznałem, że napis na witrynie narobi trochę zamieszania.
- I pozwoli zyskać na czasie?
- Hm, tak. Ale musiałem mieć kogoś, na kogo spadnie wina za to graffiti. Rupert Darby.
- Dlaczego on? Nawet się nie spotkaliście.
- O to właśnie chodziło - odparł Jones z bezlitosną logiką, która skazała Ruperta na śmierć. - Był dla mnie obcym człowiekiem.
- Pobrudził pan Darby'ego farbą w spreju. Łatwo go pan rozpo¬znał po berecie.
- I doszedłem do wniosku, że ten facet lepiej się nadaje niż Jessi¬ca. A gdyby popełnił samobójstwo...
- To znaczy, gdyby go pan zamordował...
Jones nie żachnął się na wzmiankę o morderstwie. To kwestia dru¬gorzędna wobec jego planu. Zbrodnia w zamkniętym pokoju miała dowieść Tropicielom Zbrodni, policji, kolegom z pracy, wszystkim, którzy kiedykolwiek mu się narazili, że jest geniuszem. Miała pozostać niewykryta bez względu na konsekwencje. Zabicie dwóch nieszczꜬników to efekt uboczny. Liczył się sukces. Takie morderstwa zdarza¬ją się, chociaż rzadko. Mącą wszelkie poczucie proporcji i nic nie jest w stanie im zapobiec.
- wyglądałoby to tak, jakby Rupert zabił Sida Towersa i postano¬wił ze sobą skończyć. Szczególnie, gdybym napisał kolejną zagadkę.
- I napisał pan. Ma pan talent - powiedział Diamond. - Szkoda że nie ograniczył się pan do poezji.
Jones wzruszył ramionami.
- Zeby zabić człowieka, którego pan prawie nie znał... - Diamond pokręcił głową.
- Ale wiersz musiał mieć uzasadnienie - wyjaśnił Jones. Szeroko otwarte niebieskie oczy zdradzały szaleństwo. - Musiał.
- Kiedy zobaczyłem zwłoki wiszące na moście, byłem pewien, że to robota dwóch osób - dodał Diamond własne zeznanie. - Przeoczy¬łem, że jest pan kulturystą. Ale i tak to musiało być trudne.
- Nie mógł się bronić.
- Odurzył go pan?
- Owszem, dodałem mu coś do siódmej wódki.
- W którym pubie?
- Niech pan nie pyta. Co za wieczór! Darby powiedział, że to jed¬na z najlepszych imprez jego życia.
- A potem? Zawiózł pan Ruperta do Sydney Gardens...
- Wtedy już nie był w stanie stać prosto. Włożyłem mu kłódkę do kieszeni.
- Tę, której użył pan na barce?
- Tak. Znalazłem u niego w kieszeni kółko z kluczem do drzwi i dołączyłem klucze do kłódki. Nie wiedział, co robię. Wywlokłem go z samochodu na most, przywiązałem linę do balustrady, założyłem mu
pętlę na szyję i przerzuciłem ciało. - W tych słowach brzmiała mrożą¬ca krew w żyłach satysfakcja.
- No i ta pańska zbrodnia doskonała sprowadziła się w końcu do przemocy - skwitował Diamond.
- Wy też ją stosujecie - odparował Jones.
- Wiemy o niej wszystko - stwierdził Diamond. - Jak tam ramię? Zdoła pan podpisać zeznania?
Nic by nie dało robienie wyrzutów z powodu bezdusznego za¬mordowania dwóch porządnych ludzi. Gilbert Jones i tak by tego nie zrozumiał.
DIAMOND SIEDZIAŁ U SIEBIE W DOMU, W Weston, przed telewizorem, a Bandzior gryzł mu sznurowadła. Zapytał Stephanie, co czyta.
- Tę książkę, którą kiedyś przyniosłeś - powiedziała. - Wydrążony człowiek.
- Ach tak, ja zajrzałem tylko do ostatniego rozdziału.
- Wrócisz do tego?
- Raczej nie. Nie lubię kryminałów. Brak mi do nich cierpliwości. Nie ma to jak prawdziwa zbrodnia.
- Mówisz o tym morderstwie w banku? Spojrzał na nią ostro.
- To była zupełnie inna historia.